364 Palmer Diana Wakacje w Meksyku

DIANA PALMER

WAKACJE W MEKSYKU

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Była ciemna, bezksiężycowa noc. Wiał silny wiatr i nad horyzontem zbierały się ciężkie burzowe chmury... - prze­czytał przez ramię piszącej na komputerze dziewczyny rudo­włosy, dwunastoletni chłopiec. Skrzywił się nieznacznie. - Tak się zaczyna większość kryminałów, Janie! - Spojrzał wielkimi, niebieskimi oczyma na siostrę.

Janine przeczesała dłonią krótkie, czarne włosy, dopisała jeszcze parę słów i odwróciła wzrok od ekranu komputera.

- Być może - odpowiedziała spokojnie. - Ale pewnie dla­tego moje książki tak dobrze się sprzedają. Ludzie znajdują w nich to właśnie, czego zazwyczaj szukają w powieściach kryminalnych.

- Diane Woody... - Chłopiec obracał w dłoniach ostatnio wydaną książkę siostry. - Dlaczego nazwisko głównej boha­terki jest zarazem twoim pseudonimem literackim?

- To był pomysł wydawcy - mruknęła Janine. - Czy mó­głbyś przez chwilę nie zadawać mi żadnych pytań? Muszę przynajmniej skończyć tę scenę.

- No przecież już kilka razy podrzuciłem ci dobre rozwią­zanie, nie udawaj, że ci tylko przeszkadzam - obruszył się.

Janine opiekowała się młodszym bratem, bo ich rodzice, Joan i Dan Curtisowie, wykładowcy archeologii na Uniwer­sytecie w Indianie, pojechali na dwa miesiące na wykopaliska do Meksyku. Rodzice w zamian za opiekę nad bratem zafun­dowali Janie wakacje, również w Meksyku, w tym samym regionie, w którym oni prowadzili wykopaliska. Wynajęli dla nich niewielką willę tuż przy plaży, gdzie Janine mogła pisać i mieć oko na brata, a sami w tym czasie zajmowali się po­szukiwaniem śladów cywilizacji Majów. Mieszkali wraz z ca­łą ekspedycją w obozie w środku dżungli, ale swobodnie mo­gli się kontaktować ze swoimi dziećmi pocztą komputerową. Było to możliwe dzięki specjalnej antenie satelitarnej usta­wionej w ich obozie. Janine była z tego bardzo zadowolona, bo wiedziała, że rodzice nie zaginęli gdzieś w dżungli, a i w razie jakichkolwiek problemów mogli kontaktować się z całym światem. Listy pocztą komputerową dostawała od nich mniej więcej dwa razy w tygodniu.

Szum oceanu za oknem był odpowiednim tłem do pisania nowej powieści, może tylko z wyjątkiem tych chwil, gdy Kurt starał się jej „pomagać”. Willa była położona na przedmie­ściach Cancun, niewielkiego, spokojnego miasteczka.

- Widziałaś już ludzi, którzy wprowadzili się do sąsiedniej willi? Obok tego nie naruszonego jeszcze stanowiska archeo­logicznego? - zagadnął Kurt. Chwilę czekał na odpowiedź, ale gdy siostra milczała, sam opowiedział o wszystkim, czego dowiedział się o nowych sąsiadach. - Mieszkają tu już kil­ka dni, taki wysoki, czarnowłosy mężczyzna z dziewczynką mniej więcej w moim wieku. Jego ciągle nie ma, a ona bawi się sama koło domu.

- Przecież wiesz, że nie jestem zbyt towarzyska, nie lubię nowych ludzi - odparła Janie, wyraźnie bardziej zaintereso­wana wymyślaną przez siebie akcją niż sąsiadami.

- Podejrzewam, że ty już nie pamiętasz jak pachną róże - mruknął z dezaprobatą Kurt. - Jak tak dalej pójdzie, to za kilka lat będziesz zupełną dziwaczką.

- Może będę dziwaczką, ale przynajmniej bogatą. - Janie nie wyglądała na przestraszoną prognozą brata. - Poza tym mam przecież Quentina, po co mi nowe znajomości?

- No tak! Quentin Hobard, wykładowca historii starożyt­nej! - zawołał ze zgrozą Kurt.

- Nie tylko starożytnej, ale też średniowiecznej i renesan­sowej - poprawiła brata. - Nie widzę w tym nic strasznego, a gdybyś go choć raz uważnie posłuchał, to mógłbyś się do­wiedzieć wielu ciekawych rzeczy o tych okresach.

- On wygląda jak współczesne wcielenie hiszpańskiego inkwizytora!

- Przesadzasz.

- Nie lubię z nim rozmawiać, bo on w ogóle nie ma po­czucia humoru. Czy ty sobie wyobrażasz, że on filmy Monty Phytona uważa za absurdalnie głupie?

Dla Kurta było to ostateczne kryterium. Jeśli ktoś nie lubił „Latającego cyrku Monty Phytona” czy innych ich produkcji był określany jako ponurak i nudziarz.

- Ale od Monty Phytonów nie nauczysz się historii - upo­mniała go dydaktycznie Janie.

- Ale za to świetnie się bawię! Przecież życie nie składa się z samych obowiązków, jak to sobie wyobraża Quentin...

- Skończmy tę bezproduktywną dyskusję. - Janie dała za wygraną. - Chciałabym w końcu trochę popracować, a do te­go niezbędne mi są spokój i cisza.

- Dobra, jak chcesz. Pójdę na plażę łowić węże morskie. Albo może wzorem rodziców także rozpocznę prace archeo­logiczne.

- Nie wygłupiaj się, dobrze wiesz, że nie wolno kopać na własną rękę, można narobić ogromnych szkód. - Spojrzała groźnie na brata. - Lepiej już idź łowić te węże, a jak złowisz jakiegoś, to zawołaj, zrobię ci zdjęcie. - Janie wiedziała, że wśród występujących tu gatunków węży nie ma jadowitych. - Co prawda, znając twoje szczęście, to zaraz podpłynie tu jakiś zagubiony rekin ludojad i połknie cię, zanim zdążysz mrugnąć, a ja spędzę resztę życia, wałęsając się po tej plaży, zupełnie jak Heathcliff z „Wichrowych Wzgórz” po wrzosowisku.

- Zmieniasz fabułę, Heathcliff stracił ukochaną, a ty co najwyżej brata.

- Nie mądrz się tak - uśmiechnęła się do chłopca.

- Muszę od czasu do czasu, w końcu jestem młodszym dzieckiem naukowców.

- Czasem mam wrażenie, że jesteś młodszym dzieckiem neandertalczyków.

Kurt pozostawił słowa siostry bez komentarza i wyszedł. W domu zapanowała w końcu błoga cisza. Chłopiec bez chwili namysłu ruszył w stronę sąsiedniego domu, gdzie na tarasie bawiła się samotnie dziewczynka.

- Cześć! - zawołał do niej z daleka. Dziewczynka spojrzała na niego z zaciekawieniem.

- Chcesz pójść ze mną łowić węże morskie? - zapytał Kurt, gdy podszedł trochę bliżej.

Zdziwiona uniosła brwi, ale zaraz rozpromieniła się. Ze­szła z tarasu i podbiegła do Kurta. Miała jasnoblond włosy związane w kucyki i niebieskie oczy.

- Żartujesz, prawda? - spytała z niedowierzaniem.

- No, co ty! Nigdy nie widziałaś w okolicy ludzi z kosza­mi pełnymi węży?

- Nie.

- To świetnie! W takim razie ciągle są w wodzie - bez trudu wybrnął Kurt.

- No to chodźmy! - zawołała z zapałem. - A w ogóle to mam na imię Karie.

- A ja Kurt. - Uścisnęli sobie ręce. - Musimy najpierw poszukać jakiejś przynęty... żab czy niedużych rybek wyrzu­conych na brzeg.

- Dobra - zgodziła się Karie. Chwilę potem ruszyli razem wzdłuż plaży.

Janie zapomniała o upływie czasu, tak głęboko pogrążyła się w pracy. Udało jej się, choć w bardzo ogólnym zarysie, wymyślić intrygę, wokół której miała się rozegrać cała akcja powieści.

Niektóre jej książki pisały się jak gdyby same, ale były też takie, które pisała mozolnie, rozdział po rozdziale. Niestety ta, nad którą teraz pracowała, należała do tej drugiej kategorii. W głowie miała pustkę, brakowało jej natchnienia.

Gdyby zdarzyło się coś, co dałoby mi inspirację, na przy­kład przypłynęli piraci lub pojawił się pojazd z pozaziemski­mi istotami, pomyślała i ciężko westchnęła. Może wtedy otworzyłaby mi się jakaś klapka w mózgu i książka ułożyłaby się sama w intrygującą całość.

Włączyła telewizor, ale większość programów była po hi­szpańsku, a Janie znała w tym języku zaledwie parę słów. Brakowało jej ulubionego serialu science fiction. Ten serial często dawał jej natchnienie. Jej ulubionym bohaterem był przybysz z innej planety, obcy, który dokonywał różnych fan­tastycznych czynów na Ziemi.

Usiadła z powrotem przy komputerze, dopisała parę zdań. Nagle zdała sobie sprawę, że jest już późno, słońce chyli się ku zachodowi, a jej braciszka nie ma w domu. Gdy coś ją niepokoiło, nie potrafiła pracować. Wyłączyła komputer. Kurt jest bardzo zaradny i samodzielny, pocieszała się. Ale prze­cież mógł się zgubić, podobnie jak ona nie znał hiszpańskiego, a tu, prócz obsługi hoteli i turystów, prawie nikt nie mówił po angielsku.

Wyszła na plażę, żeby poszukać brata. Rzadko ktoś tu przychodził, więc bez trudu odnalazła ślady sandałów Kurta. Ruszyła tym tropem. Słońce prawie już schowało się za ho­ryzontem, zerwał się wiatr. Pomyślała o niebezpieczeństwie, jakie stanowiły w tym rejonie huragany. Wprawdzie koniec września nie był okresem ich najczęstszego występowania, ale takie zagrożenie zawsze istniało.

W pewnym momencie do śladów Kurta dołączyły trochę mniejsze odciski sandałków. Janine parę lat pracowała jako prywatny detektyw, od razu przyszło jej do głowy, że Kurt poszedł gdzieś z dziewczynką z sąsiedztwa, o której opowia­dał jej przed wyjściem. Trochę się uspokoiła, bo wiedziała, że zajęte zabawą dzieci są w stanie zapomnieć o całym świecie. Rozejrzała się. Ślady drugiego dziecka dołączyły właśnie w pobliżu sąsiedniej willi, przed którą zatrzymała się teraz.

Usłyszała warkot silnika, a potem spostrzegła światła zbli­żającego się terenowego samochodu. Zatrzymał się przed do­mem i wyszedł z niego wysoki, ciemnowłosy mężczyzna. Natychmiast ruszył w jej stronę. Gdy był już na tyle blisko, że mogła rozpoznać rysy twarzy, dostrzegła groźnie zmarsz­czone brwi i niezbyt przyjazne niebieskie oczy.

- Czy mógłbym się dowiedzieć, co pani robi na mojej plaży? - spytał głębokim, niskim głosem o bardzo miłym brzmieniu. Wyraźnie było widać, że nie jest zadowolony, iż ktoś śmiał wtargnąć na jego teren.

Janie z niewiadomych powodów poczuła się jakoś nie­swojo.

- Szukam mojego... - zająknęła się.

- Szuka pani? - powtórzył drwiąco, jakby nie mając wąt­pliwości, że ona kłamie. Przyjrzał jej się tak obojętnie, jakby patrzył na jakiś przedmiot. Janie pomyślała, że ten mężczyzna pewnie nigdy się nie uśmiecha, przypominał raczej pomnik niż człowieka z krwi i kości.

- Szukam dwunastoletniego chłopca... ma rude włosy, niebieskie oczy i mniej więcej metr pięćdziesiąt wzrostu - po­wiedziała Janie najspokojniej jak potrafiła.

- A tak, widziałem go tu w okolicy parę razy. Ale zaraz, gdzie jest moja córka?

- Ma pan córkę? To dziwne, chyba że też jest z kamienia - mruknęła z przekąsem.

Nieznajomy spojrzał na nią groźnie, zupełnie nie wyglądał na skorego do żartów, a już najmniej do żartów na swój włas­ny temat.

- Nie ma jej, a prosiłem, żeby nie oddalała się od domu...

- Jeżeli jest z Kurtem, to zapewniam pana, że nic jej się nie stanie - starała się go uspokoić Janie. Przypomniało jej się, jak ich roztargnieni rodzice rok wcześniej zgubili Kurta w środku Paryża, a dzielny chłopiec sam dojechał metrem do hotelu, bo miał za mało pieniędzy na taksówkę.

- Czy pani wie, gdzie oni mogą być? - Mężczyzna pod­szedł do niej bliżej.

- Nie, ale zapewniam...

- Być może pani pozwala swojemu synowi włóczyć się nie wiadomo gdzie, ale ja nie - powiedział z nie ukrywaną niechęcią. Potem bezceremonialnie obejrzał ją od stóp do głów niczym towar w sklepie.

Janie zacisnęła dłonie w pięści. Nie znosiła być traktowana z góry. Pożałowała, że jest ubrana w stary podkoszulek i zno­szone spodnie. Włosy miała rozczochrane przez wiatr i nie miała makijażu. To wszystko nie dodawało jej pewności siebie.

Ale zaraz... on uważa, że Kurt jest moim synem, uświa­domiła sobie.

- Gdzie jest pani mąż? - spytał szorstko mężczyzna.

- Nie jestem mężatką - odpowiedziała coraz bardziej roz­złoszczona jego aroganckim zachowaniem. Nagle wpadł jej do głowy szatański pomysł, postanowiła zażartować sobie z tego nadętego i pewnego siebie typa. - Ale jeśli pana tak interesuje moje życie prywatne, to mogę pana poinformować, że mój syn urodził się w komunie i nawet nie wiem dokładnie, kto jest jego ojcem. Mam oczywiście pewne podejrzenia...

Wyraz twarzy nieznajomego wart był tego żartu. Przera­żenie i niedowierzanie mieszało się z kompletnym zasko­czeniem.

- Mieszkała pani... w komunie? - wykrztusił po chwili.

- Tak, na północy Kanady. Polowaliśmy, uprawialiśmy warzywa i mało kontaktowaliśmy się z tak zwaną cywilizacją. - Janie ubarwiła jeszcze swą opowieść.

- Ściemnia się, a dzieci wciąż nie ma. - Znów zaniepokoił się nieznajomy. Od strony jego domu szedł w ich kierunku jakiś niewysoki mężczyzna wyglądający na miejscowego.

- Sabe donde estan? - zapytał płynnym hiszpańskim.

- No, lo siento, senor - odparł miejscowy.

- Llame a la policia.

- Si, senor!

- Chce pan zawiadomić policję? - spytała Janie.

- Zna pani hiszpański? - odpowiedział pytaniem.

- Nie, ale słowo „policja” brzmi podobnie w kilku ję­zykach.

- Ma pani lepszy pomysł?

- Nie, choć myślę, że na razie... Jej słowa przerwało głośne wołanie:

- Tato! Karie i Kurt biegli w ich stronę brzegiem plaży, na głowie mieli ogromne sombrera.

- Tato! Przepraszam, zupełnie zapomnieliśmy, która go­dzina! - wołała trochę zdyszana Karie, uśmiechając się przy­milnie do ojca. - Byliśmy na targu i tam właśnie kupiliśmy te wspaniałe sombrera.

- Synu! - Janie dobitnie zaakcentowała to słowo. - Jak możesz traktować swoją biedną matkę w taki sposób! Bardzo się o ciebie denerwowałam! - skarciła „syna”.

Kurt był zaintrygowany. Nie miał pojęcia, dlaczego siostra chce, żeby ojciec Karie był przekonany, że on jest jej synem... Ale widocznie miała jakieś swoje tajemnicze powody. Gdy dorośli na moment odwrócili od nich wzrok, szepnął Karie, żeby nie mówiła ojcu, że Janie jest jego siostrą.

- Przepraszam... mamo. - Kurt błyskawicznie wcielił się w nową rolę. Spojrzał ze skruszoną miną na Janie. - Ale tak fajnie bawiliśmy się z Karie, że zapomnieliśmy o całym świe­cie. Poza tym, nie mogliśmy znaleźć taksówkarza, który by mówił po angielsku. W końcu udało nam się znaleźć człowieka, który władał i angielskim, i hiszpańskim i poprosiliśmy go, żeby powiedział taksówkarzowi, dokąd ma nas zawieźć.

- Wszyscy taksówkarze na tyle dobrze mówią po angiel­sku, żeby zrozumieć, o co chodzi - przerwał chłodno ojciec Karie.

- Naprawdę się staraliśmy, tato. Nie byliśmy pewni, czy oni nas rozumieją, więc woleliśmy nie ryzykować - broniła się dziewczynka.

Ojciec Karie zdawał się nie podzielać zachwytu córki dla nowego towarzysza zabaw.

- Muszę odnaleźć Miguela, zanim zawiadomi policję o waszym zaginięciu. - Mężczyzna spojrzał z wyrzutem na córkę. - A poza tym nie wiem, czy pamiętasz, ale dziś wie­czorem wychodzimy, jesteśmy umówieni na kolację z Elligerami i ich córką.

- Znowu z nimi? - jęknęła Karie. - Missy myśli tylko o tym, jak by cię omotać, żebyś się z nią ożenił.

- Karie! Nie posuwaj się za daleko! - upomniał dziew­czynkę.

- Dobra, już idę. Do zobaczenia jutro, Kurt! Było świet­nie! - Karie pożegnała nowego przyjaciela.

- Na pewno! Przyjdę po ciebie rano! - zawołał Kurt.

- Może uda nam się w końcu złowić te węże! - odkrzyk­nęła Karie.

- Świetnie! - ucieszył się Kurt. Janine chłodno skinęła głową na pożegnanie, po czym pociągnęła brata w stronę domu.

- O czym ty, do diabła, mówisz?! Jakie węże? - Usłyszeli jeszcze z pewnej odległości zaniepokojony głos ojca Karie.

- O rany! On się naprawdę wystraszył - zachichotał Kurt.

- Nie sądzę - mruknęła Janie. - Jest po prostu pompaty­cznym snobem, wydaje mu się, że jest udzielnym księciem albo kimś w tym rodzaju. Powiedziałam mu, że mieszkaliśmy w komunie, a ty jesteś moim synem i nie wiem, kto jest twoim ojcem. Nie wyprowadzaj go z błędu, dobrze?

- Jesteś szalona i chyba nawet na chwilę nie jesteś w sta­nie się powstrzymać przed wymyślaniem najbardziej niepra­wdopodobnych historii - zachichotał Kurt. - Czy on ci niko­go nie przypomina?

- Chyba diabła - mruknęła Janie. - On ponoć też ma nie­bieskie oczy...

- Dobrze się zastanów... - Kurt uśmiechał się tajemniczo.

- Właściwie masz rację... - odparła Janie po namyśle. - Ale przecież nigdy go nie spotkałam... tego jestem absolut­nie pewna.

- Żartujesz, czy naprawdę go nie rozpoznałaś? Wyobraź go sobie ze srebrnym pudrem na twarzy...

- Nie męcz mnie, mam ciekawsze rzeczy do roboty. - Ja­nie nie miała ochoty bawić się w rozwiązywanie zagadek.

- Nazywają go Mister Software... Czy ty nie czytasz ga­zet? Nie oglądasz telewizji?

- Nie, bo tylko mnie przygnębiają.

- Mister Software, kiedyś bogaty jak szejk arabski, był jednym z największych w całych Stanach producentów opro­gramowania do komputerów, ale stracił wszystko. Nie zała­mał się jednak i postanowił odbudować swoje imperium. Przyrzekł to akcjonariuszom, którzy mieli udziały w jego fir­mie i też bardzo dużo stracili. Jestem pewien, że mu się uda, to prawdziwy tygrys.

- Jak on się nazywa?

- Canton Rourke. Jego dziadek przyjechał tu z Irlandii, a matka była Hiszpanką. On naprawdę był multimilionerem! Karie mówiła, że jej ojciec chce się teraz zająć produkcją programów, bardzo łatwych w użyciu, do których nie potrze­ba byłoby żadnych grubych książek, żeby móc się nimi po­sługiwać.

Opowieść Kurta zrobiła na Janie wrażenie. Oczywiście słyszała o tym człowieku, używała nawet stworzonego przez jego firmę programu do edycji tekstów.

- To jest Canton Rourke? Myślałam, że on jest o wiele starszy...

- Nie jest taki młody, ma prawie czterdzieści lat. - Kurtowi wydawało się to prawie starością. - Jest rozwiedziony. Karie powiedziała, że jej matka uwielbia pieniądze i wielki świat. Gdy zawaliło się imperium męża, błyskawicznie zna­lazła sobie nowego, równie bogatego jak wcześniej jej tata. Wyszła za niego zaledwie miesiąc po rozwodzie. Teraz mie­szka w Grecji. Ale Karie mówiła, że jej rodzice zawsze żyli w dwóch różnych światach, on pracował od świtu do nocy, a ona chodziła na bale i przyjęcia.

- Z tego, co mówisz, wynika, że on jest pracoholikiem i sądzę, że ma duże szanse na odbudowanie swojego impe­rium. Tacy ludzie nie potrafią myśleć o niczym innym jak tylko o pracy - powiedziała Janie.

- Ale ciągle nie odgadłaś, kogo ci przypomina... - Kurt figlarnie przymrużył oczy.

- Mówiłeś coś o srebrnym pudrze - zamyśliła się Janie.

- Właściwy trop... pomyśl, niebieskie oczy, ten głęboki, niski głos... czy nie widujesz go co pewien czas w telewizji?

- W wiadomościach? - spytała niepewnie Janie.

- Chyba że pokazywaliby w nich przybyszy z innej pla­nety - zachichotał chłopiec.

Teraz wszystko stało się jasne. W jej ulubionym serialu science fiction co pewien czas występował gościnnie w roli obcego niezwykle podobny do niego mężczyzna... Serce jej uciekło do gardła. Ten przybysz z obcej planety ze srebrzy­stym pudrem na twarzy robił na niej duże wrażenie. Czasem nawet wydawało jej się, że za bardzo czeka na jego pojawienie się, wyrzucała sobie, że zachowuje się jak nastolatka podkochująca się w aktorze.”

- O, nie! To nie może być on! - Janie pokręciła głową. - Tamten jest zupełnie... inny.

- Oczywiście, że to on! Ten sam wzrost, ta sama budowa ciała, niebieskie oczy, no i głos! - Kurt spojrzał na siostrę z dezaprobatą. - Ale niesamowity przypadek, no nie? Musie­liśmy przyjechać aż do maleńkiej wioski w Meksyku, żeby spotkać twoją ulubioną postać z tego serialu. Zawsze mówi­łaś, że daje ci natchnienie, a teraz masz go na żywo! Może książka napisze się sama?

ROZDZIAŁ DRUGI

- Nie podoba mi się, że bawisz się z tym chłopcem z sąsiedztwa, jego matka jest... dziwna - powiedział Canton do córki, gdy znaleźli się w domu.

Karie zagryzła wargi. Wiedziała, że dotrzymanie tajemnicy nie będzie łatwe, ale postanowiła za wszelką cenę spełnić prośbę przyjaciela. Z pewnością ojciec byłby spokojniejszy, gdyby wiedział, że Janie nie jest ekscentryczną młodą matką, lecz siostrą Kurta.

Wzrok Karie padł na książkę, która leżała na stole. „Kata­kumby” - najnowsza powieść Diane Woody. Na okładce było zdjęcie Janie, ale miała na nim długie włosy, ciemne okulary, a na dodatek twarz była przysłonięta kapeluszem z dużym rondem. Trzeba przyznać, że zupełnie nie przypominała ko­biety z sąsiedztwa. Karie też nie rozpoznałaby w Janie autorki poczytnych powieści kryminalnych, gdyby Kurt, dumny z po­siadania tak sławnej siostry, nie powiedział jej o tym. Ojciec Karie bardzo lubił powieści Diane Woody, można nawet po­wiedzieć, że był ich fanem. Karie zdawała sobie sprawę, że nie dostrzegł nawet najmniejszego podobieństwa między Ja­nie a kobietą na okładce.

- Kurt jest bardzo miły i odpowiedzialny, ma tak jak ja dwanaście lat, nie jest żadnym łobuzem, jest naprawdę dobrze wychowany - broniła przyjaciela Karie. - Janine też jest miła.

- Janine? - Canton spojrzał przez ramię na córkę.

- Jego... matka.

- Tyle zdążyłaś się o nim dowiedzieć w ciągu jednego dnia?

- Sam mi zawsze mówiłeś, że wspólne działanie znaczy więcej niż słowa. - Karie podniosła na ojca niewinne oczy.

- No dobrze, ale nie chodź do niego do domu, podejrze­wam, że jego matka mogłaby mieć na ciebie zły wpływ.

- Dobrze - potulnie zgodziła się Karie.

- A teraz idź i się przebierz, musimy zaraz wychodzić.

Karie zawsze zgadzała się z tym, co mówił jej ojciec, a po­tem robiła to, na co miała ochotę, na szczęście była bar­dzo rozsądną dziewczynką. Od tego dnia cały czas spędzała z Kurtem. Poza tym Canton był tak zapracowany, że nawet nie miał czasu sprawdzić, czy jego zakazy są respektowane.

Karie i Kurt przez większość czasu bezpiecznie bawili się na plaży przed jednym bądź drugim domem. Spokojnie ob­serwowali rozgrywającą się między dorosłymi lokalną wojnę.

Pierwsze starcie zdarzyło się zupełnie niespodziewanie. Karie postanowiła nauczyć Kurta grać w baseball. Kurt nigdy w to jeszcze nie grał, bo rodzice, a także Janie, byli typami moli książkowych nie uprawiających sportu. Chłopiec miał zajęcia sportowe jedynie w szkole, ale tam unikał gier zespo­łowych, bo wszyscy koledzy byli od niego lepsi.

Kurt tak niefortunnie odbił piłkę, że poleciała prosto w ok­no salonu i rozbiła szybę.

Canton Rourke wszedł na ganek domku Janine i bez pu­kania otworzył drzwi na patio. Janie była całkowicie pogrą­żona w pracy. Gdy usłyszała trzask zamykanych drzwi, spojrzała nieprzytomnie w tamtą stronę. Zobaczywszy w swoim domu Cantona, myślała, że ma przywidzenia. Na dodatek wyglądał tak, jakby był o coś wściekły. Bez słowa podsunął jej pod nos piłkę.

- To piłka - powiedziała nieco bezmyślnie Janie.

- Wiem - syknął. - Znalazłem ją na podłodze w moim salonie! - Patrzył na Janie oskarżycielsko.

- Nie powinien pan pozwalać dzieciom grać w domu w piłkę - odparła Janie, która ciągle jeszcze nie rozumiała, co się stało.

- Nie grali w domu. Pani syn wrzucił ją przez okno! Janie uniosła ze zdziwienia brwi. Powoli docierało do niej, że znajduje się w realnym świecie. Podniosła się i stanęła naprzeciwko swego rozwścieczonego sąsiada.

- To niemożliwe - powiedziała spokojnie. - Kurt nie po­trafi grać w baseball.

Canton stał i patrzył na nią z kamienną twarzą.

- Czego pan ode mnie oczekuje? - spytała po chwili za­stanowienia Janie.

- Oczekuję, że nauczy pani swojego syna tak rzucać piłką, żeby szyby sąsiadów były bezpieczne - wycedził przez zaciś­nięte zęby. - Czy wyobraża sobie pani, że łatwo będzie zna­leźć tutaj szklarza, który szybko wstawi szybę? Mam nadzieję, że pani się tym zaraz zajmie!

- Ja?

- Tak, pani! - Canton położył na jej biurku piłkę. W tym momencie jego świadomość zarejestrowała stojący obok kom­puter. - Czym się pani właściwie zajmuje?

- Piszę powieść - odpowiedziała uczciwie Janie.

- Oczywiście, właśnie takiej odpowiedzi się spodziewałem. - Canton uśmiechnął się lekceważąco. Potraktował od­powiedź Janie jako kiepski dowcip.

- Myślę, że będzie dobra. - Janie rozzłościło jego aro­ganckie zachowanie. - Będzie o...

- Niech mi pani oszczędzi szczegółów. Nie wątpię, że przez lata życia w komunie nagromadziła pani całą masę do­świadczeń.

- O tak, niemało! Ale ta książka będzie o nadętym biznes­menie - rzuciła uszczypliwie.

- Jak mi miło! - Canton wetknął ręce do kieszeni i postą­pił krok w jej stronę.

W tym momencie Janie zdała sobie sprawę, że jest niezwy­kle przystojnym mężczyzną. Był świetnie zbudowany, ale przy tym smukły i wysoki. Poza tym niezwykle męski... choć nie potrafiła określić, na czym to polegało. Poczuła, że miękną jej kolana.

Dostrzegła, że Canton wpatruje się w jej komputer. Wygaszacz ekranu, który pojawił się na jej komputerze, przedsta­wiał... przybysza z innej planety.

- To postać z mojego ulubionego serialu - powiedziała Janie nieco drżącym głosem. Czuła się tak, jakby przyłapał ją na czymś bardzo wstydliwym. Nie chciała się przyznać, że wie, iż to on gościnnie gra w tym serialu.

- Ogląda pani ten serial? To dziwne, ja też go bardzo lubię. - Canton patrzył na nią z uwagą. - Ale to nie jest najpozytywniejsza postać w tym filmie... - Podszedł zupełnie blisko.

- No to co? - Janie dołożyła wszelkich starań, żeby jej głos brzmiał obojętnie.

- Czy on pani kogoś nie przypomina? - spytał sztywno.

- Nie ma pan przypadkiem do odbudowania jakiegoś im­perium finansowego albo innego zajęcia? - zaatakowała ziry­towana, a zarazem speszona jego zachowaniem.

- Mam i zaraz się tym zajmę, a pani, mam nadzieję, zacz­nie zaraz szukać szklarza.

- Oczywiście - odparła chłodno. W tej chwili była goto­wa zgodzić się na wszystko, byle tylko się go pozbyć.

- Jednak najpierw muszę coś sprawdzić - powiedział pra­wie szeptem. Postąpił jeszcze krok w jej stronę i zajrzał jej głęboko w oczy.

Janie wydawało się, że ją zahipnotyzował, nie potrafiła odwrócić od niego oczu. Stał tak blisko, że czuła ciepło jego ciała, zapach wody po goleniu... Była jak w transie, on przy­ciągał ją jak magnes.

- Ile masz lat? - Nagle zaczął do niej mówić na ty.

- Dwadzieścia cztery.

- I miałaś tylu kochanków, że nawet nie potrafisz ich zliczyć?

Zatkało ją. Otworzyła usta, ale żadna odpowiedź nie prze­szła jej przez gardło. W tej chwili myślała tylko, a w zasadzie czuła, jak bardzo pociągający i seksowny jest ten mężczyzna. Pragnęła, żeby ją pocałował, dotknął, żeby...

- Janie... - miękko wyszeptał jej imię. - Kaktus mi tu wyrośnie, jeżeli zostałaś matką w wieku lat dwunastu. - Po­kazał otwartą dłoń, odsunął się, uśmiechnął łobuzersko, od­wrócił i bez słowa wyszedł.

Kompletnie zaskoczona patrzyła na drzwi, za którymi zniknął. Ale najbardziej zaskakujące było nie to, co powie­dział, lecz jej dziwna reakcja na jego bliskość.

Janie załatwiła wstawienie szyby jeszcze tego samego dnia. Nie było to proste, ale udało się. Zabroniła Kurtowi grać w piłkę w pobliżu domów, jak i we wszelkie inne gry, mogące doprowadzić do podobnych skutków.

- Nie bardzo lubisz ojca Karie? - spytał ją Kurt. - Cieka­wy jestem dlaczego? Jest dobry dla Karie i wcale nie jest taki nieprzyjemny...

- Kurt, staram się pracować. - Janie wolała nie rozmawiać na temat sąsiada. Od razu przypominała się jej ta przedziwna reakcja na niego. Przed samą sobą było jej za to wstyd.

- Pojechał do Kalifornii na rozmowy z ludźmi z Silicon Valley - ciągnął niezrażony Kurt. - Jak odzyska cały majątek, to jego była żona będzie niepocieszona, że od niego uciekła.

- Być może - mruknęła Janie.

Z westchnieniem zasejfowała stronę tekstu, nad którą aku­rat pracowała, i wyłączyła komputer. Spojrzała przez okno i zaniepokoiła się. Na sąsiedniej plaży na ręczniku siedziała Karie, a opodal stał mężczyzna w ciemnych okularach i przy­glądał się dziewczynce. Janie wydało się to bardzo podejrzane.

- Kto to jest? Widziałeś już tego faceta? - spytała Kurta, wskazując podbródkiem nieznajomego.

Kurt spojrzał we wskazanym kierunku.

- Tak, wczoraj też tu był - odpowiedział.

- Po co on tak bacznie przygląda się Karie? - zastanawiała się głośno Janine. - A najbardziej niepokojące wydaje mi się, że robi to wtedy, gdy jej ojca nie ma w domu...

- Może pracuje dla ojca Karie i dlatego jest w pobliżu? - podrzucił optymistyczne rozwiązanie Kurt.

- Nigdy go tu wcześniej nie widziałam.... Hm... samotnie bawiące się dziecko może być łatwym łupem dla kidnapera.

- Janie! Ty życie traktujesz tak jak powieści, które piszesz. Zawsze najbardziej prawdopodobny wydaje ci się najczarniej­szy scenariusz. - Kurt starał się zbagatelizować sprawę.

- Możesz mówić, co ci się podoba, ale nie pozwolę, żeby ten typ zrobił Karie krzywdę! - Janine poderwała się i ruszyła przez patio w stronę mężczyzny.

Gdy nieznajomy spostrzegł idącą w jego stronę kobietę, cofnął się, jakby nie wiedział, co robić.

- Jest pan na moim terenie, czy mogę się dowiedzieć, co pan tu robi? - spytała ostro Janie, gdy podeszła bliżej.

Mężczyzna był bardzo wysoki i potężnie zbudowany.

- No hablo ingles - odpowiedział, rozkładając ręce.

- A ja nie mówię po hiszpańsku - odparła Janie. Miała wrażenie, że ten mężczyzna tylko udaje, że nie zna angielskie­go. - Proszę stąd iść! - zażądała.

- A... Vaya - odpowiedział posłusznie.

- Tak, vaya! - Janie znała to słowo. Mężczyzna spojrzał na nią dość ponuro i ruszył wzdłuż plaży. Janie podeszła do Karie, która z dużym zainteresowa­niem przyglądała się rozgrywającej się na jej oczach scenie.

- Karie, chciałabym, żebyś przyszła do nas i została do­póki nie wróci twój tata. Nie podobało mi się to, jak ten mężczyzna na ciebie patrzył.

- Mnie też nie - przyznała się Karie. - W Chicago tata ma ochroniarza, ale nie zabrał go ze sobą, bo wydawało mu się, że tu będziemy całkowicie bezpieczni. Poza tym, tata teraz nie jest już tak bardzo bogaty, żeby komuś opłacało się na nas napadać.

- Na razie ja będę twoim ochroniarzem - uśmiechnęła się Janie.

- Byłaś świetna, w ogóle się go nie bałaś. - Karie spojrzała na nią z podziwem.

- Przez kilka lat uprawiałam różne sporty, uczące walki - powiedziała poważnie Janie. - Nie pozwoliłabym, żeby cię skrzywdził. - Nie przyznała się natomiast, że ma również licencję prywatnego detektywa.

- Nauczysz mnie? - zapaliła się Karie.

- To może nie byłby taki zły pomysł. Kurt już dwa lata uprawia judo, więc możemy kiedyś razem poćwiczyć. A wła­ściwie, dlaczego nikogo nie ma u was w domu, przecież twój ojciec zatrudnia jakichś pracowników?

- Juana poszła zrobić zakupy, jestem sama zaledwie godzinę, ale ten mężczyzna pojawił się natychmiast po jej wyjściu. - Dziewczynka spojrzała na Janie z podziwem. - Ale ty jesteś niesamowita! Nie bałaś się takiego wielkiego faceta, a on chyba się ciebie przestraszył, gdy zobaczył, że idziesz w jego stronę!

Janie uśmiechnęła się, miło jej było słyszeć takie komple­menty. Czasem tęskniła do emocjonującej pracy prywatnego detektywa.

Kurt bardzo się ucieszył, że Karie spędzi u nich cały dzień. Janie dała dzieciom na lunch tutejszy przysmak, kokosowe ciasto, a potem zabrała się do pracy. Miała zupełny spokój, gdy była u nich Karie, bo Kurt, całkowicie pochłonięty zaba­wą ze swoją koleżanką, nie przybiegał do niej z coraz to nowym mądrym pytaniem.

- Czy ty postanowiłaś się wyprowadzić? - Na patio za­brzmiał zirytowany głos Cantona.

- Juany nie było w domu, a ja trochę zgłodniałam - od­powiedziała rezolutnie dziewczynka.

- Jak to jej nie było? Przecież poleciłem jej siedzieć w domu!

- Poszła po zakupy. - Karie spojrzała na ojca niewinnie.

- Kiedy Karie była na plaży, przyglądał się jej jakiś mocno podejrzany typ - wyjaśniła bez owijania w bawełnę Janie.

- Janie go wystraszyła - szybko dopowiedziała Karie. - Poza tym, zna karate i judo!

- Karate i judo? - Canton spojrzał na Janie z niedowie­rzaniem. Oczywiście pomyślał sobie, że to kolejna fantasty­czna historyjka, którą chce mu wmówić sąsiadka.

- Tak, znam trochę - potwierdziła poważnym głosem.

- Janie podeszła do tego typa i kazała mu się stąd wynieść, a potem zabrała mnie do siebie do domu - opowiedziała ojcu Karie. - Mogłam zostać porwana!

Canton natychmiast spoważniał, spojrzał zatroskany na córkę.

- Kochanie, przecież prosiłem cię, żebyś nie oddalała się sama od domu.

- Ja się wcale nie oddaliłam, leżałam przed domem na ręczniku, przecież nie mogę cały dzień siedzieć w środku!

- Od tej pory, gdy mnie nie będzie w domu, powinnaś chyba bawić się na tarasie - powiedział Canton niepewnie. Zdawał sobie sprawę, że trudno zakazać dziecku wychodzenia z domu, szczególnie gdy jest taka ładna pogoda.

- Może chce pan ciasta kokosowego? - zaproponował Cantonowi Kurt, żeby rozchmurzyć go trochę.

- Mogę poczęstować cię kawą, ale podejrzewam, że jak zwykle bardzo się spieszysz - powiedziała niezbyt zachęca­jąco Janie.

- Nie, dziękuję, muszę wracać do pracy. Chodź, Karie.

Canton spojrzał na Janie, jego wzrok prześlizgnął się po długich nogach i smukłych biodrach w dopasowanych dżin­sach i zatrzymał się na moment na jej bosych stopach.

- Nie lubisz chodzić w butach?

- Nie, szczególnie w lecie, gdy można chodzić boso po trawie czy piasku. To takie miłe czuć pod stopami coś natu­ralnego.

- Więc macie coś wspólnego z Einsteinem... Przeczyta­łem w jakimś artykule o jego życiu prywatnym, że podobno nigdy nie nosił skarpetek.

- Gdy Janie pracuje, zawsze jest na bosaka - wtrącił się Kurt. - Siada po turecku albo podciąga nogi pod brodę. A gdy pracuje nad jakąś sceną.... - W ostatniej chwili ugryzł się w język, ale i tak powiedział za dużo.

- Nad czym ty właściwie pracujesz? - zainteresował się Canton.

- Janie jest sekretarką - starał się naprawić swój błąd Kurt. - Jej szef traktuje pracowników niczym niewolników, nawet w czasie wakacji musi mieć ze sobą komputer i konta­ktować się z nim przez modem.

- Ale za to dobrze płaci - wczuła się w rolę Janie. - Po życiu w komunie trudno mi było znaleźć pracę. - Jeszcze raz wróciła do dawnej bajeczki.

Canton spojrzał na nią tak, że nie miała żadnych wątpli­wości, że nie wierzy w jej opowieść o życiu w komunie. Wi­docznie jednak nie interesowało go zbytnio jej życie prywat­ne, bo o nic więcej nie zapytał. Jego interesowały tylko kom­putery i to, do czego używają ich ludzie.

Włożył ręce do kieszeni, jego twarz znów przypominała kamienną maskę, skinął głową na pożegnanie i wyszedł.

- A może temu człowiekowi w ciemnych okularach wca­le nie chodziło o Karie... Może to łowca skarbów? Może obserwował stanowisko archeologiczne położone obok ich plaży... - przyszło jej do głowy nowe rozwiązanie porannego incydentu.

- Rodzice opowiadali mi, że bardzo często wokół wyko­palisk kręcą się typki spod ciemnej gwiazdy, kradną różne przedmioty, a potem sprzedają je na czarnym rynku. Ale tu jeszcze nikt nie zaczął kopać - odparł Kurt.

- Majowie robili niezwykłe przedmioty ze złota i kamieni szlachetnych - powiedziała zamyślona Janie. - Może jest tu ukryty jakiś królewski skarb i ktoś się o tym dowiedział?

- To się może zdarzyć. Tak było na przykład na wykopa­lisku w Chichen Itza, ale tam pilnowała wszystkiego policja i rabusie zostali złapani. Tata zawsze ma ze sobą pistolet, choć na szczęście, jak dotąd, nie musiał go jeszcze użyć.

- Nie brzmi to pocieszająco. - Janie potarła skroń ręką. - Mam przeczucie, że jeszcze tego człowieka zobaczymy i że nie przychodzi on na plażę po to, żeby się opalać.

- Nie pozostaje nam nic innego, jak mieć się na baczności.

- Najgorsze, że nie mam pojęcia, o co temu człowiekowi może chodzić... Czy o Karie, czy o to stanowisko archeologi­czne... czy może o nas? Jest przecież prawdopodobne, że chcą nas porwać i zażądać cennych znalezisk od naszych rodziców. Jednym słowem muszę znów zacząć pracę dete­ktywistyczną.

- Jaka szkoda, że nie może przyjść ci z odsieczą przybysz z innej planety. - Kurt nawiązał do jej ulubionego serialu i... Cantona. - On z pewnością potrafiłby dać sobie radę z kimś takim.

- Ja też dam sobie radę - obruszyła się Janie, choć wizja Cantona spieszącego jej na ratunek wydała się pociągająca. - Pozmywaj naczynia i przestań wymyślać niestworzone hi­storie.

- To lepiej ty pozmywaj, a ja napiszę za ciebie kolejny rozdział - zaproponował zamianę Kurt.

- Nie kombinuj, zmywanie cię nie ominie, a ja naprawdę muszę popracować.

Kurt powlókł się w stronę kuchni, zmywanie nie należało do jego ulubionych zajęć.

Janie przeczytała parę ostatnich stron, żeby wciągnąć się w akcję i szybko zabrała się do roboty. Być może spowodo­wały to wydarzenia poranka i zwiększona ilość adrenaliny, która teraz krążyła w jej żyłach, ale pracowało jej się nadspo­dziewanie dobrze. W niecałą godzinę napisała prawie trzy strony.

ROZDZIAŁ TRZECI

Dwa dni później Janine siedziała jak zwykle pogrążona w pracy, gdy nagle wpadła jak burza Karie z niezwykle zado­woloną miną.

- Mój tata urządza przyjęcie! - zawołała, z trudem łapiąc oddech. - Oboje jesteście na nie zaproszeni!

Janine trudno było w pierwszej chwili zrozumieć, o czym ona mówi, bo wszystkie jej myśli skoncentrowane były na książce. Spojrzała na dziewczynkę trochę nieprzytomnym wzrokiem.

- O, przepraszam. - Karie wiedziała już, że pisarza nie można zbyt gwałtownie odrywać od pracy. Wycofała się chył­kiem i poszła poszukać Kurta. Znalazła go na patio i powtó­rzyła radosną wiadomość.

- Jakie przyjęcie? - zainteresował się chłopiec.

- Niewielkie, tylko kilkoro przyjaciół taty i wy. Mam wra­żenie, że trochę mu głupio przed Janie, od czasu gdy zostawił mnie samą i ona musiała mnie pilnować. W ciągu ostatnich kilku lat często zostawałam sama i ma teraz poczucie winy.

- Oj, chyba go zmusiłaś, żeby nas zaprosił... - szybko domyślił się prawdy Kurt.

- No... trochę - roześmiała się Karie.

- Ja chętnie przyjdę, ale obawiam się, że Janie nie uda mi się na to namówić. Ona nie znosi przyjęć, miłych rozmów o niczym i w ogóle nie przepada za obcymi ludźmi. Poza tym, jak sama zauważyłaś, póki co... nie lubi też two­jego taty.

- Mam nadzieję, że uda nam się doprowadzić do tego, żeby to się zmieniło. Znasz to przysłowie? Kto się lubi ten się czubi? Mam nadzieję, że z nimi też tak będzie, to by nam bardzo ułatwiło życie.

- Wątpię, czy uda mi się ją ściągnąć - powtórzył Kurt.

- Wiesz, tata właśnie czyta ostatnią książkę Janie i bardzo mu się podoba. On zresztą czytał wszystkie jej książki. Stra­sznie mnie korci, żeby mu powiedzieć, kim jest jego sąsiad­ka... Chciałabym zobaczyć wtedy jego minę.

- Nie, nie mów mu tego. A swoją drogą, to dziwne, że nie rozpoznał jej na zdjęciu na okładce.

- Nie dziwię się, ja też bym jej nie poznała, gdybyś mi nie powiedział.

- Chyba masz rację, moja siostra rzeczywiście stara się, żeby jej nie rozpoznawano. Przywiązuje dużą wagę do swojej prywatności. Chce, żeby ludzie znali jej książki, ale sama woli pozostać w cieniu.

- Dlaczego?

- Ona chyba jest nieśmiała. Nie zgadza się na wywiady w telewizji, na pokazywanie swojej twarzy. Wydawca jej książek był z początku bardzo niezadowolony, ale teraz robi z tego jej wizytówkę, pisze o niej jako o bardzo tajemniczej kobiecie. Nikt jej nie zna, nikt o niej nic nie wie, a to dodat­kowo intryguje czytelników.

- Ja uwielbiam jej książki - przyznała Karie.

- Ja też, ale nie mów jej o tym. Nie chcę, żeby stała się zarozumiała.

- A czy Janie ma... chłopaka? - Karie spojrzała na Kurta spod opadającej na oczy grzywki.

- Tak... Chociaż nie wiem, czy można go tak nazwać. Jest wykładowcą historii na uniwersytecie.

- Jest miły?

- Trudno powiedzieć, jest nieco inny niż normalni lu­dzie... to jest oczywiście tylko moje zdanie - zastrzegł się chłopiec.

- Czy mają zamiar się pobrać?

- Mam nadzieję, że nie. On jest taki drętwy, wszystko traktuje bardzo serio. Z pewnością by wolał, żeby Janie robiła karierę naukową, niż pisała kryminały. Nie uważa tego za poważną działalność.

- Dlaczego?

- Taki już jest, sztywny, zupełnie nie na luzie. Moim zda­niem nie pasuje do Janie. Poza tym brak mu poczucia humoru i fantazji. Zawsze zachowuje się tak powściągliwie, nigdy nie zrobi niczego szalonego czy niekonwencjonalnego. Jest kole­gą z pracy moich rodziców.

- Twoi rodzice też pracują na uniwersytecie?

- Tak, wykładają archeologię. Janine skończyła historię, właśnie na uczelni poznała Quentina.

- A co ty byś chciał robić jak będziesz dorosły?

- Chciałbym latać! Samolotami, helikopterami, wszy­stkim, co ma skrzydła. Mam to we krwi.

- To pewnie dlatego lubisz ten sam serial science fiction, co Janie? Wiesz, ten, w którym występuje mój tata.

- Tak, tam jest tyle wspaniałych pojazdów kosmicznych, którymi też chciałbym latać, chociaż oczywiście wiem, że to tylko film...

- Czy Janie wie, że mój tata tam występuje?

- Tak, powiedziałem jej o tym. Z początku nie chciała uwierzyć, bo bardzo lubiła przybysza z innej planety, a z two­im tatą od razu się pokłóciła.

- Mam nadzieję, że w końcu jakoś się dogadają. - Karie roześmiała się.

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ściągnąć ją na to przyjęcie.

- Dobra, trzymam za ciebie kciuki, a na razie muszę wra­cać do domu - pożegnała go Karie i pobiegła w stronę swojej plaży.

Kurtowi udało się nakłonić Janie do pójścia z nim na przy­jęcie. Powiedział, że gdy ona nie pójdzie, to on sam się wy­bierze i będzie to wyglądało na afront z jej strony. Janie nie chciała zachowywać się niegrzecznie, choć z drugiej strony nie miała w ogóle ochoty iść na przyjęcie, na którym nikogo nie znała, prócz gospodarza.

Obawiała się, że przyjaciele Cantona to milionerzy, a nie miała pojęcia, czego można się po takich ludziach spodzie­wać. Postanowiła sobie, że jak tam będzie zupełnie bezna­dziejnie, to szybko się ulotni.

Janie miała ze sobą tylko jedną sukienkę, która nadawała się od biedy na tego typu okazję. Była to prosta, krótka, czarna i obcisła sukienka, doskonale podkreślająca jej smukłą figurę. Postanowiła ubrać się w nią, bo nie miała czasu kupić sobie nowej. Do tego włożyła czarne pantofle na wysokich obca­sach, naszyjnik z pereł, który dostała od rodziców na ostatnie urodziny, i perłowe klipsy.

Gdy spojrzała w lustro, uznała, że całość prezentuje się całkiem nieźle, choć pewniej by się czuła, gdyby miała jakąś wystrzałową, supermodną kieckę.

- Mogę się założyć, że będziesz najładniejszą dziewczyną na tym przyjęciu - pochwalił siostrę Kurt.

- Niespecjalnie mi na tym zależy - mruknęła obojętnie Janie, choć komplement brata sprawił jej przyjemność.

- Karie mówiła, że jej tata ma wielkie powodzenie u ko­biet, szczególnie od czasu, gdy się rozwiódł. - Kurt uważnie obserwował siostrę, żeby zobaczyć, jakie wrażenie wywrze na niej ta informacja.

- No cóż, gusty są różne.

- A wiesz, że oni mieszkają w Chicago, tak jak ty?

- Naprawdę? - Janie nie udało się do końca zapanować nad głosem, który lekko zadrżał.

- Mają też apartament na Manhattanie. Wszyscy uważają, że on już niedługo znowu będzie bardzo bogaty.

Janie też tak uważała. Jej zdaniem Canton był typem pracoholika, który nie ustanie, póki nie odzyska całej fortuny. Wiedziała, że dla takich ludzi treścią życia jest praca, a mi­łość, dom, przyjaciele to tylko dodatek.

- A ja się cieszę, że nie jestem bogata - powiedziała nie­spodziewanie.

- Słucham?! - Kurt nie posiadał się ze zdziwienia.

- Chodzi mi o to, że nie mam wątpliwości, iż ci, którzy mnie lubią, lubią mnie za to, jaka jestem, a nie z powodu moich pieniędzy...

- Masz rację - zgodził się chłopiec. - Ojciec Karie, gdy był bogaty, pewnie nigdy nie był pewny, czy ktoś go naprawdę lubi, czy też interesuje się jego pieniędzmi. Karie mówiła, że jej mama odeszła od ojca, gdy tylko stracił majątek.

- Pamiętaj, tylko nie wygadaj się, kim jestem - prze­strzegła na wszelki wypadek brata. - Jeśli jesteś gotowy, to możemy iść.

Ruszyli w stronę sąsiedniego domu. Przez otwarte okna dobiegały dźwięki muzyki i Janie dostrzegła elegancko ubra­nych ludzi ze szklaneczkami w dłoniach. W pierwszej chwili pożałowała, że w ogóle zgodziła się tu przyjść, a potem, że nie kupiła sobie nowej, strojniejszej sukienki. Ale było już za późno na odwrót. W otwartych drzwiach pojawił się właśnie Canton i pomachał do nich na powitanie.

Kurt natychmiast pobiegł w stronę Karie, która ubrana była w piękną koronkową sukienkę, ozdobioną perełkami. Janine pomyślała, że ta sukienka kosztowała chyba tyle, ile cała zawartość jej szafy. Zatrzymała się przed wejściem, żeby wy­trząsnąć piasek, który po drodze nasypał jej się do pantofli.

- Potrzebujesz pomocnego ramienia? - usłyszała tuż nad sobą głęboki, niski głos i Canton podał jej ramię.

Janine trochę się speszyła. Już zdążyła się przyzwyczaić, że raczej ciągle się z nim kłóci, natomiast takie szarmanckie zachowanie było dla niej nowością. Ich oczy się spotkały. Janie czuła, że jej ramię, trzymane mocno, choć delikat­nie, drży.

- To był pomysł Kurta, żebyśmy tu przyszli - powiedzia­ła, żeby coś powiedzieć, bo cisza, która zapanowała, bardzo jej ciążyła. - Nawet nie zdążyłam sobie kupić sukienki...

- Ta mi się wydaje wystarczająco ładna. - Canton ujął delikatnie w dwa palce naszyjnik z pereł, muskając przy tym jej dekolt.

Patrzyła nań z niepokojem. Taki... przyjazny Canton wy­dał jej się niebezpieczny...

- Nie spodziewałam się takiego tłumu...

- W tej chwili życzyłbym sobie, żeby oni wszyscy byli tysiąc kilometrów stąd - szepnął zmysłowo, zaglądając jej w oczy.

Janie zrobiło się słabo. Gdyby nie wspierała się na silnym ramieniu gospodarza, pewnie musiałaby usiąść. Roześmiała się nerwowo.

- Jestem odporna na takie czułe słówka, życie w komunie nauczyło mnie... - powiedziała szorstko.

- Przestań już - przerwał jej. - Masz dwadzieścia czte­ry lata, a Kurt dwanaście. Dam sobie głowę uciąć, że ja­ko jedenastoletnia dziewczynka nie miałaś żadnego kochan­ka, a co dopiero tylu, że nie wiedziałabyś, kto jest ojcem twojego dziecka. Nie wierzę, że Kurt jest twoim synem. - Po­gładził ją czule po policzku. Janie znów zadrżała, była coraz bardziej speszona jego zachowaniem. - I wiesz co? Wyda­je mi się, że ja jestem dla ciebie całkiem nowym doświad­czeniem...

Nie od razu wiedziała, co odpowiedzieć na tak dwuznacz­nie brzmiące oświadczenie. W końcu zebrała wszystkie siły, żeby wypaść możliwie naturalnie.

- To prawda, nie miałam do tej pory do czynienia z multimilionerami.

Canton roześmiał się, nie miała wątpliwości, że wiedział, jak bardzo jest skrępowana.

- Wiesz, że nie o to mi chodziło. Ale nie bój się, przy mnie jesteś całkowicie bezpieczna - szepnął jej prosto do ucha. - Przestałem wykorzystywać nieśmiałe kobiety już kilka lat temu - zażartował.

- Czy dostanę to na piśmie, potwierdzone przez notariusza? - Janine starała się przyjąć tę samą żartobliwą konwencję rozmowy.

- Na moim słowie możesz w pełni polegać. - Canton wziął ją za rękę. - Poza tym nie jestem już multimilionerem. Jestem najzwyklejszym w świecie facetem, z trudem zarabia­jącym na swoje utrzymanie. Chodź, przedstawię ci moich gości.

Janine nie wiedziała, dlaczego tak dużą przyjemność spra­wia jej to, że on ją obejmuje. Wydawało jej się, jakby ciepło jego dłoni emanowało na całe ciało.

Gdy tylko weszli do salonu, natychmiast ruszyła w ich stronę atrakcyjna brunetka mniej więcej w wieku Janine. W ręku trzymała kieliszek szampana i uśmiechała się zalotnie do Cantona.

- Ach, tu jesteś, Canton! - Podeszła blisko i położyła mu rękę na ramieniu. - Ale chyba nie znam twojego gościa?

- Spojrzała na Janie bez przychylności.

- To jest Missy Elliger, córka moich starych przyjaciół - zwrócił się do Janie Canton. - A to jest Janine Curtis.

- Mieszkasz tu w okolicy? - spytała Missy.

- Mieszkam w Kalifornii, w komunie z kilkoma mężczy­znami, którzy...

- Nie wygłupiaj się, Janie - przerwał jej Canton. - Janine jest tu na wakacjach ze swoim młodszym bratem, Kurtem. O, to ten chłopiec, który stoi przy oknie obok Karie. - Wskazał ręką dzieci.

- Ale powiedziała pani coś dziwnego o mieszkaniu w ko­munie, pani Cutsy? - Missy najwyraźniej uwierzyła od razu w bajeczkę Janie.

- Nazywam się Curtis - poprawiła ją Janie. - To już właściwie nie jest komuna taka jak dawniej. To obóz pracy, gdzie resocjalizujemy więźniów politycznych...

- To w Ameryce są więźniowie polityczni?! - Missy pa­trzyła na nią okrągłymi ze zdziwienia oczyma.

- Nie, oni są z państw bałkańskich, ale trzeba ich dobrze pilnować, żeby nie uciekli. Mam w tym dość duże doświad­czenie, bo służyłam jako komandos w czasie wojny w Zatoce.

- Potrafi pani strzelać?

- Oczywiście, celuję od razu w głowę - odpowiedziała Janie ze śmiertelnie poważną miną.

- Przepraszam, pójdę się przywitać z Harveyem Brow­nem. - Missy wycofała się szybko z przerażoną miną.

- Ona naprawdę w to uwierzyła. - Janie odwróciła się tak, żeby Missy nie mogła dostrzec, że się śmieje.

Canton starał się zachować powagę.

- Jesteś szalona, ale dziękuję ci, bo Missy uwiesiłaby się na mnie do końca wieczoru. Postaram ci się kiedyś za to zrewanżować, gdybyś była w podobnej sytuacji. Na razie mam zupełnie dosyć głupich kobiet, a Missy przypomina mi moją byłą żonę.

- Tak? - Janine nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć.

- Moja była żona odeszła ode mnie, gdy tylko znala­złem się w finansowych tarapatach. Znalazła sobie kogoś bo­gatszego.

- To niemądre zagranie z jej strony. Nie mam najmniej­szych wątpliwości, że odzyskasz swój majątek i wkrótce znów będziesz bardzo bogaty. Wtedy pewnie będzie jej żal, że tak pochopnie postąpiła.

- Nie sądzę, tak naprawdę to nasze małżeństwo skończyło się jakieś dwa lata po ślubie. Potem byliśmy ze sobą tylko ze względu na Karie, a ona ze mną, jak się okazało, również z powodu moich pieniędzy. Myślę, że Marie jest szczęśliwsza ze swoim obecnym mężem, a ja na pewno jestem dużo szczę­śliwszy sam niż z nią. - Canton zamyślił się na chwilę. - Je­dynym spornym punktem między nami jest Karie. Marie uwa­ża, że powinna mieszkać z nią.

- A co Karie o tym myśli?

- Woli mieszkać ze mną, Marie chciała ją wysłać do eks­kluzywnej szkoły z internatem. Ja zaś uważam, że dla dziecka najważniejszy jest kontakt z kimś bliskim.

- Edukacja też jest ważna - powiedziała Janine.

- Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości - zgo­dził się Canton. - Teraz zabrałem ją ze sobą, mimo że muszę załatwiać interesy, ale to inteligentna dziewczynka i szyb­ko nadrobi zaległości. Kiedyś jednak spędzałem zbyt dużo czasu przy komputerze, a za mało z moją córką. Teraz chcę to zmienić.

- Karie mówiła, że wybierasz się do Silicon Valley...

- Tak, i wiesz co... pojedź ze mną! - zaproponował znie­nacka.

- Ja?!

- Tak, ty. Potrzebuję kogoś, kto testowałby dla mnie nowe programy.

- Hm... Nie mogę w połowie pracy zmienić programu, w którym pracuję. - Janie przypomniało się, jak kiedyś nowy program zjadł jej cały rozdział. - To, co teraz robię, muszę oddać najpóźniej za miesiąc.

- Nie chodziło mi o to, żebyś natychmiast zaczęła dla mnie pracować. To sprawa kilku następnych tygodni.

- Dobrze, pomyślę o tym - zgodziła się Janie.

Canton wziął ją pod rękę i oprowadził po salonie, przed­stawiając jej resztę gości. Janie była bardzo zdziwiona, bo większość z nich okazała się całkiem zwykłymi ludźmi. Było wśród nich kilka bardzo bogatych osób, ale oni również nie zachowywali się w jakiś szczególny sposób. Musiała się przed sobą przyznać, że jest mile zaskoczona jego znajomymi. Je­dynie Missy Elliger obserwowała Janie z bardzo nieprzyja­znym wyrazem twarzy.

- Missy wygląda, jakby miała ochotę wylać mi zawartość swojego kieliszka na głowę - szepnęła Janie Cantonowi.

- Missy lubi zwyciężać, ale tym razem jej się nie uda. Jest dla mnie dużo za młoda.

- To tobie tak się wydaje. Ona jest chyba innego zdania...

- Poza tym, nie szukam nowej pani Rourke. - To jasno wyrażone stanowisko.

- Czy chciałabyś, żeby to się zmieniło? - Canton zniżył głos, a Janie znów poczuła się nieswojo.

- Ja? Skądże! Jesteśmy przecież tylko sąsiadami i to jedynie na wakacjach. Za miesiąc każde z nas pójdzie w swoją stronę.

- A co byś zrobiła, gdybym chciał być nie tylko sąsiadem?

- Canton przesunął pieszczotliwie dłoń po jej plecach. Na sekundę Janie zrobiło się dziwnie błogo, ale zaraz o­trzeźwiała. On żartuje, bawi się jej kosztem albo szuka kolej­nej łatwej zdobyczy. Być może nudzi mu się trochę, a Missy jest zbyt natrętna i głupia.

- Myślę, że Quentinowi byłoby przykro z tego powodu - odparła chłodno.

- Czy to twój mąż?

Janine zawahała się. W pierwszej chwili chciała przytak­nąć i opowiedzieć kolejną wymyśloną historyjkę. Ale potem zrobiło jej się głupio. W końcu trochę się już znali, a Janie tak naprawdę nie lubiła kłamać.

- Nie, to mój chłopak.

- Nie wspominałaś o nim wcześniej...

- Nie było okazji - odparła. - Quentin jest wykładowcą na tym samym uniwersytecie w Chicago, co moi rodzice. Uczy historii od starożytności do renesansu.

- Twoi rodzice są profesorami?

- Tak, a teraz są na wykopaliskach w Quintana Roo. Dla­tego ja opiekuję się Kurtem, on nie chodzi do szkoły, a ja pomagam mu odrabiać lekcje, żeby nie miał zaległości. To właśnie moi rodzice wynajęli dla nas tę willę, żebyśmy byli niedaleko od nich. Ja mogę pracować i jednocześnie zajmo­wać się Kurtem.

- Ty też skończyłaś studia, prawda? - Canton uważnie ją obserwował, ale nie wydawał się być bardzo zdziwiony tym co słyszy.

- Tak, skończyłam historię i germanistykę - powiedziała Janie. - A ty, co studiowałeś? - Janie natychmiast pożałowa­ła, że zadała to pytanie. Twarz Cantona nagle stwardniała, stała się nieprzenikniona i obca.

- Pozwól, że ci przedstawię Cottonów, to bardzo interesu­jący ludzie. - Nie odpowiedział na jej pytanie. Zachował się tak, jakby go w ogóle nie słyszał. Pociągnął Janie za łokieć w stronę ludzi, którym chciał ją przedstawić.

Canton poznał Janine z miłą parą i zanim zdążyła powie­dzieć choć słowo, przeprosił i oddalił się. Nie uszło uwagi Janie, że przyłączył się do Missy Elliger. Cóż, widocznie uznał, że Missy jest dla niego znacznie bezpieczniejszym towarzystwem, pomyślała.

Jednak od chwili, gdy Canton się oddalił, cały czar tego wieczoru prysł. Niby nie starał się jej unikać, bo ilekroć się na siebie natykali, był bardzo miły i uprzejmy, ale jakby nie­obecny duchem.

Nawet Karie i Kurt zauważyli tę nagłą zmianę w jego za­chowaniu.

- Wiesz, już przez chwilę miałem wrażenie, że się w koń­cu polubili - szepnął Kurt do Karie, gdy wyszli na patio i usiedli przy stoliku, na którym stały różne ciasta.

- Tak, wyglądało, jakby się świetnie bawili w swoim to­warzystwie, a nawet jakby coś ich do siebie przyciągało - po­twierdziła Karie.

- Trzeba powiedzieć, że ona nie bardzo lubi towarzystwo mężczyzn, zauważyłem, że łatwo się peszy... - analizował sytuację Kurt. - Moim zdaniem dlatego jest z Quentinem, że on cały czas siedzi z nosem w tych swoich manuskryptach. Poza tym, nie stara się za bardzo do niej zbliżyć. Wiesz, ona jest trochę dzika.

- Co robi ten jej chłopak? - spytała Karie.

- Studiuje stare księgi i mam wrażenie, że wtedy zapomina o Janine i o całym świecie. Poza tym nie ciągnie jej do ołtarza. Sądzę, że moja siostra nie ma jeszcze ochoty na małżeństwo.

- Mój tata też na razie nie myśli o małżeństwie - przyzna­ła Karie. - W ogóle moi rodzice mało czasu spędzali razem. Tata ciągle pracował, a mama się nudziła. Najbardziej lubiła spotykać się ze znajomymi i bywać w ekskluzywnych loka­lach. Tata tego nie znosił. Teraz moja mama jest zła na tatę, bo to jemu przyznano prawo opieki nade mną. Chciała oddać mnie do elitarnej szkoły i wychować na damę. Ja jednak wolę mieć normalne życie.

- Wydaje mi się, że Janie i twój ojciec byliby idealną parą - powiedział nagle Kurt. - Oboje mają swoją pracę, która ich pasjonuje, nie lubią przepychu ani wielkich bali...

- Ale nic nie wskazuje na to, żeby mieli się ku sobie - powiedziała Karie smutno. - Spójrz, jak on obejmuje tę niemądrą Missy.

- Ale wcześniej obejmował w taki sposób Janie - przypo­mniał jej Kurt.

- Czemu dorośli tak bardzo komplikują takie proste spra­wy? - Karie pocierała czoło, jakby nad czymś intensywnie myślała. - Może oni potrzebują pomocnej dłoni, żeby się dogadać...

- Też mi to przyszło do głowy. Masz jakiś pomysł?

- Myślę nad tym i mam nadzieję, że coś wymyślę! - od­parła dziewczynka.

ROZDZIAŁ CZWARTY

- Nigdy więcej nie dam ci się wrobić w coś takiego jak to wczorajsze przyjęcie! - oświadczyła bratu następnego ranka wzburzona Janine.

- Karie powiedziała, że ona wróciła z rodzicami do domu - odpowiedział tajemniczo Kurt.

- Jaka ona? O kim ty mówisz? - nie zrozumiała.

- Missy Elliger - odpowiedział chłopiec z miną niewi­niątka. - Wiesz, ta, która przez cały wieczór wisiała na ramie­niu pana Rourke.

- Nie wiem, po co mi to mówisz! Co mnie to może ob­chodzić? - fuknęła Janie.

Kurt uśmiechnął się do siebie. Miał na ten temat swoje zdanie, ale nie zamierzał ujawniać go siostrze ani kłócić się z nią na ten temat.

- Wiesz, chyba zaproszę Quentina, żeby odwiedził mnie w czasie weekendu - powiedziała po chwili zastanowienia Janie.

- Po co?

- Jak to, po co? - oburzyła się. - Przecież to mój chłopak. Wiem, że ty za nim nie przepadasz, ale on jest naprawdę bardzo miły.

- Nie twierdzę, że nie jest miły. Ja po prostu nie znoszę historii, a on najchętniej mówi na ten właśnie temat.

- Daj mu szansę, on potrafi bardzo ciekawie opowiadać. Ma ogromną wiedzę.

- Nie mam nic przeciwko temu, żeby przyjechał. Wystar­czy, że ty go lubisz - powiedział pojednawczo Kurt. - Ale czy jesteś pewna, że nie lubisz... taty Karie?

Janine poczuła się tak, jakby miała w żołądku ciężki ka­mień, gdy przypomniała sobie, jak zmysłowo reagowała na najmniejsze nawet dotknięcie Cantona. Starała się nie dopu­szczać do siebie myśli, że działa na nią w tak nie spotykany dla niej do tej pory sposób. Zrobiło jej się głupio, bo pomy­ślała, że Canton z pewnością zdawał sobie z tego sprawę. On przecież użył jej tylko po to, żeby wzbudzić zazdrość w Missy Elliger.

- Tak, jestem pewna - odpowiedziała spokojnie. - A teraz pozwól mi wrócić do pracy.

- A czy Quentin będzie u nas mieszkał? - spytał jeszcze przed wyjściem Kurt.

- Dlaczego nie? Jestem wystarczająco dorosła.

- Mamie i tacie nie bardzo by się to podobało...

- Nie przesadzaj! Przecież pewnie ja i Quentin pobierze­my się.

- Ojej! Nie możesz za niego wyjść! - zawołał przerażony.

- Dlaczego nie? Mam dwadzieścia cztery lata, a Quentin jest odpowiedzialny, inteligentny, miły i uczciwy. Z pewno­ścią będzie dobrym mężem.

Kurt nie powiedział już nic więcej. Przekonywanie Janine, że Quentin nie jest dla niej odpowiednim mężczyzną nie miało w tej chwili sensu. Widział, że siostra jest smutna i nie miał wątpliwości, co lub raczej kto jest tego powodem. Poza tym, przyszło mu do głowy, że jeżeli tata Karie będzie trochę zazdrosny, to z pewnością nie zaszkodzi.

- Przyjeżdża chłopak Janine - oświadczył Kurt, gdy tylko przyszedł do Karie. Powiedział to specjalnie na tyle głośno, żeby również usłyszał to jej ojciec.

- Jej chłopak? Ona ma chłopaka? - podjęła grę dziew­czynka.

- Tak, jest wykładowcą historii na uniwersytecie.

- Ile ma lat?

- O, dużo! Trzydzieści sześć.

- To stary! - Dzieci wyszły z domu i poszły w stronę plaży. Canton patrzył za nimi zamyślony. Oczywiście dokładnie słyszał, co powiedział Kurt i poruszyło go to. Cóż, chłopak Janine jest dwa lata młodszy ode mnie, jej rodzice są profe­sorami, ona ma wyższe wykształcenie, jej chłopak również, rozmyślał ponuro.

On sam nie miał czasu na skończenie studiów, za bardzo był zajęty robieniem pieniędzy, żeby zadbać o wykształcenie. Wszystkiego, co potrafił, nauczył się sam. Teraz może miałby czas na uzupełnienie wykształcenia, ale było już na to za późno.

Nie rozumiał, dlaczego Janie nagle spodobała mu się. Stało się to wbrew jego woli, był świeżo po rozwodzie, w finanso­wych tarapatach, w jego życiu nie było teraz miejsca dla kobiety. Szczególnie tak młodej, pięknej i inteligentnej jak Janie. Jednak wiadomość o przyjeździe jej chłopaka sprawiła mu przykrość. Był na siebie wściekły i nie wiedział, co robić.

Janine zadzwoniła do Quentina tego samego dnia wie­czorem.

- Może wpadniesz do mnie na parę dni? - zaproponowała.

- Nie mogę wyjechać w środku semestru. Prawie codzien­nie prowadzę jakieś zajęcia. - Quentin był niezwykle obo­wiązkowy.

- Ale piątki masz chyba wolne, możesz wyjechać w pią­tek rano i wrócić w niedzielę wieczorem - znalazła rozwiąza­nie Janie.

- To byłaby raczej droga wycieczka.

- No tak, oczywiście moje towarzystwo nie jest warte tej ceny... - Janie rozzłościł jego rozsądek.

- Słucham? - spytał nieco przestraszony jej wybuchem.

- Nic. Zgadzam się, że to nierozsądny pomysł. Przepra­szam, że ci w ogóle zawracałam głowę. - Janie odwiesiła słuchawkę.

Przez następne kilka godzin była jeszcze bardziej przygnę­biona. Leżała na sofie pogrążona w smutnych rozmyślaniach, bo nie była w stanie pracować. Ona i Quentin byli dobrymi przyjaciółmi. Przez ostatnie parę miesięcy spędzali sporo cza­su razem. Do tej pory jednak nie padło nawet jedno słowo na temat małżeństwa. A co gorsza, Janie wcale nie była pewna, czy naprawdę tego chce.

Zawsze marzyła o wielkiej miłości, szczęśliwym związku, dzieciach. Ale Quentina, mimo że miał wiele zalet, jakoś nie mogła sobie wyobrazić jako swojego męża.

Trapiło ją jeszcze jedno. Jeżeli Quentin nie przyjedzie, to nie będzie mogła pokazać Cantonowi, że w jej życiu jest jakiś inny mężczyzna. Canton tak dziwnie na nią działał... Nie chciała się temu poddać. Złościło ją to. Przecież nawet go nie lubiła, a gdy był blisko, nie potrafiła zachowywać się do koń­ca naturalnie i czuła się nieswojo.

Zdała sobie sprawę, że wcale nie tęskniła za Quentinem, chciała, żeby przyjechał tylko dlatego, żeby utrzeć nosa Cantonowi. Roześmiała się gorzko. To nie była dobra prognoza na przyszłość. Po co wiązać się z człowiekiem, za którym się w ogóle nie tęskni, bez którego można... żyć!

W tej chwili zadźwięczał telefon. Janie poderwała się z so­fy i podniosła słuchawkę.

- Janie? - Usłyszała w słuchawce głos Quentina. - Zasta­nowiłem się i doszedłem do wniosku, że przyda mi się parę dni odpoczynku. Przylatuję w piątek rano.

- To świetnie, Quentin! - ucieszyła się.

- Ale mogę zostać tylko na weekend, do niedzieli - za­strzegł. - Pod koniec przyszłego tygodnia mam bardzo ważny referat, muszę się przygotować.

- Nie szkodzi, dobrze, że możesz się wyrwać choć na parę dni. Jestem pewna, że spodoba ci się tutaj.

- Zadzwonię do ciebie z lotniska, gdy tylko przylecę. Zarezerwowałem sobie bilet na trzecią rano.

- Wyjadę po ciebie. Aha, nie zapomnij kąpielówek, tu jest piękna pogoda.

- Przecież ja nie umiem pływać.

- No tak, zapomniałam.

- A gdzie są twoi rodzice?

- Ciągle na wykopaliskach.

- Mam jeszcze prośbę, zarezerwuj mi pokój w hotelu nie­daleko was - poprosił.

- Możesz przecież zatrzymać się u nas...

- Janie, to nie wypada. Poza tym jestem pewien, że twoi rodzice nie byliby tym zachwyceni. Powinnaś bardziej prze­strzegać konwenansów, jeżeli mamy myśleć o wspólnej przy­szłości - powiedział sztywno.

Pierwszy raz wspomniał o wspólnej przyszłości, ale Janie wcale to nie ucieszyło. Nie była w stanie sobie tego wyobra­zić...

- Gdy tylko przyjadę, wybiorę się do miejscowej biblio­teki. Dowiedziałem się, że mają tam bardzo ciekawe materiały na temat Majów, a jak wiesz, czytam po hiszpańsku bez trudu - powiedział Quentin po chwili.

Tak, Janie wiedziała o tym dobrze. On nigdy nie tracił okazji, by podkreślić swoje umiejętności. Quentin znał też niemiecki, francuski i nawet rosyjski. Był bardzo inteligentny i wszechstronnie wykształcony. Wybitny i ceniony historyk. To dlatego zwróciła na niego uwagę i była szczęśliwa, że ktoś taki się nią zainteresował.

Teraz jednak nie to było dla niej najważniejsze. Miała wrażenie, że Quentin nie po to przyjeżdża, żeby się z nią zobaczyć, lecz po to, żeby poszperać w bibliotece. Ale nic nie powiedziała na ten temat, bo wiedziała, że on i tak by nie zrozumiał, o co jej chodzi.

- Będę na ciebie czekała na lotnisku - powiedziała.

- Świetnie, to do piątku. Tylko proszę cię, postaraj się tym razem nie zatrzasnąć kluczyków w bagażniku...

Janie nie skomentowała również i tej wypowiedzi. Quentin zawsze strofował ją jak niesforne dziecko. Przyszło jej do głowy, że zwrócił na nią uwagę tylko dlatego, że jej rodzi­ce byli profesorami na tej samej uczelni i uznał, że ona jest odpowiednią partią. Postanowiła, że nie będzie teraz o tym myśleć. Najważniejsze, że jednak zdecydował się przyjechać i będzie mogła pokazać Cantonowi, że jest ktoś w jej życiu.

Późnym popołudniem Janie zabrała Kurta i Karie do mia­steczka po zakupy. Nagle dostrzegła w tłumie tego wysokie­go, ciemnowłosego człowieka, który kilka dni temu obserwo­wał Karie. Nie podchodził do nich blisko, ale Janie zdała sobie sprawę, że bacznie obserwuje każdy ich krok. Nie zastana­wiając się, podeszła do najbliższego policjanta i poprosiła, żeby go wylegitymował. Jednak mężczyzna to spostrzegł, wsiadł do samochodu i odjechał, zanim zdążyła wytłumaczyć policjantowi, o co chodzi.

Janie postanowiła niezwłocznie wracać i powiadomić Cantona o tym, co się wydarzyło. Nie powiedziała natomiast nic dzieciom, żeby przedwcześnie ich nie straszyć. W końcu mógł to być przecież tylko przypadek, być może miała zbyt bujną wyobraźnię...

Do domku na plaży wrócili zmęczeni i spoceni. Większość mieszkańców chowała się w domach, był to dla nich czas sjesty. Na szczęście na plaży było znacznie chłodniej, wiał lekki wiaterek od oceanu.

Janie zrobiła dla całej trójki lemoniadę, usiedli w cieniu na patio i wypili ją z prawdziwą przyjemnością. Nagle spo­strzegła idącego w ich stronę Cantona, twarz miał ponurą i wyraźnie był w nie najlepszym humorze. Wszedł na patio i spojrzał ze złością na swoją córkę.

- Kiedy wróciłem z Tulsy, zastałem pusty dom i żadnej kartki... Nie wiedziałem, co się z tobą dzieje - powiedział zdenerwowanym głosem. - Czy nie umawialiśmy się, że bę­dziesz zostawiała mi informacje, gdzie jesteś?

- Tato, przepraszam! - Karie zerwała się z krzesła. - Janine i Kurt zaproponowali, że zabiorą mnie ze sobą do miasta i zupełnie zapomniałam, że powinnam zostawić ci wiado­mość. Nie złość się, to się już nigdy nie powtórzy! - Zajrzała mu przymilnie w oczy.

- Pół dnia spędziłem, zamartwiając się o ciebie. Obdzwo­niłem wszystkich, nie wyłączając policji! - Canton nie dał tak łatwo się przebłagać.

- Możesz nie dawać mi tygodniówki przez miesiąc - zapro­ponowała dla siebie karę. - Mogę do końca życia nie jeść gorz­kiej czekolady - dodała, widząc ciągle chmurną minę ojca.

- Przecież ty nie znosisz gorzkiej czekolady - mruknął zirytowany.

- No i nie będę jej jadła do końca życia, żebyś tylko się nie gniewał.

W końcu udało jej się go udobruchać, Canton uśmiechnął się lekko.

- Dobrze, na razie przestań objadać się tym ciastem i chodźmy do domu. - Przed odejściem Canton zwrócił się do Janie: - Czym ty tak zauroczyłaś moją córkę?

- Co zrobiłam?

- Zauroczyłaś ją. Nigdy nie zachowywała się tak nieroz­sądnie. - Nagle jego oczy zrobiły się zimne jak lód. - Jeżeli twój chłopak będzie u ciebie mieszkał, to nie chcę, żeby Karie przesiadywała...

- W którym wieku ty żyjesz! - Janie spojrzała na niego zdziwiona.

- Zdaje się, że to właśnie twój chłopak jest specjalistą od dawnych wieków, ja nie mam z tym nic wspólnego. Nie mogę pozwolić, by moja córka brała z ciebie zły przykład!

- Zły... przykład... ? - Janie w pierwszej chwili wydawało się, że się przesłyszała. Gdy jednak dotarło do niej, co powiedział, wpadła w złość. - Ty śmiesz zarzucać mi, że moje zachowanie będzie złym przykładem dla dziecka?! - Janie wzięła się pod boki. - Ty wstrętny hipokryto! Ciekawa jestem, jaki ty jej dajesz przykład, spędzając czas z tymi wszystkimi kobietami, które się koło ciebie kręcą!

- W trakcie trwania małżeństwa nigdy nie byłem nielojal­ny w stosunku do mojej żony - odpowiedział zupełnie spo­kojnym, wręcz lodowatym głosem Canton. - Staram się, żeby Karie nie była podobna do swojej matki... Robię wszystko, żeby wychować ją na porządną dziewczynę.

Janie zbladła. Jeszcze nikt nie oskarżył jej o niemoralne prowadzenie się i zrobiło to na niej duże wrażenie, mimo że był to zarzut nieprawdziwy.

- Mój chłopak jest powszechnie szanowanym człowie­kiem, o niezłomnym kręgosłupie moralnym - odpowiedziała nieco spokojniejszym głosem, choć w środku gotowała się jeszcze ze złości. - A jeżeli już musisz wtykać nos w nie swoje sprawy, to mogę cię poinformować, że Quentin zatrzy­ma się w hotelu. Ale nawet gdyby tu mieszkał, i tak nie masz prawa się do tego wtrącać!

- Niech cię diabli wezmą! - zawołał Canton, ale nagle jego wyraz twarzy zmienił się. Wyglądał, jakby coś sprawiało mu ból. - Jesteś zbyt młoda, zbyt emocjonalna, zbyt... - Prze­rwał i przez chwilę tylko mierzyli się wzrokiem. - Żałuję, że w ogóle pozwoliłem Karie tu przychodzić!

Janie nie wytrzymała, bosą stopą kopnęła go w kostkę. Zbladła ze złości i zacisnęła dłonie w pięści, jakby chciała rzucić się na niego. Canton skoczył w jej kierunku i chwycił ją za ramiona, przyciągnął bardzo blisko siebie. Był bardzo silny, Janie wiedziała, że jest bez żadnych szans. Co prawda nie zamierzała się z nim bić... Dotyk jego muskularnego ciała spowodował, że wyparowała z niej złość. Nie wiedziała, dla­czego tak się stało. Nagle poczuła dziwną błogość i zadowo­lenie, że jest tak blisko. Czuła zapach jego wody po goleniu pomieszany z zapachem jego skóry...

Canton przyciągnął ją jeszcze bliżej. Pochylił się, jego nos muskał jej policzek, czuła na szyi jego oddech. Wpatrywała się w jego usta i nagle poczuła, że bardzo pragnie sprawdzić, jak smakują...

Zamknęła oczy. Canton pochylił się jeszcze bardziej i po­całował ją. Zrobił to powoli, ale bardzo zdecydowanie. Za­drżała, przez całe jej ciało przebiegł dreszcz. Jeszcze nigdy nie reagowała w taki sposób na bliskość mężczyzny. Poczuła, że jest zgubiona, on może z nią robić, co tylko zechce, a ona nie będzie miała siły powiedzieć: nie. Canton pocałował ją jeszcze raz i jeszcze raz...

- Czy wiesz, kim jestem? - usłyszała po chwili jego szept tuż obok swego ucha. W tym momencie zdała sobie sprawę, co się stało. Ona sobie tylko wyobraziła to wszystko! On jej nie pocałował, to była jej niespełniona fantazja. Canton trzy­mał ją jedynie w ramionach i mocno przytulał do siebie, ale przy tym bacznie się jej przyglądał. - Nie jestem twoim na­rzeczonym. .. twoim ukochanym profesorkiem. Tak bardzo za nim tęsknisz, że pomyliłaś mnie z nim? Pomyślałaś, że on tu już jest? - Powiedział to z kpiącym uśmiechem, ale patrzył na nią dziwnym wzrokiem.

- Tak! Właśnie tak, bardzo za nim tęsknię! - Janie odsko­czyła od Cantona jak oparzona. - Dlatego go tu zaprosiłam, że nie mogę bez niego żyć!

- Ciekawy jestem, czy on na ciebie działa tak samo jak ja? - Spojrzał jej głęboko w oczy. Podszedł i znów wziął ją w ramiona.

- To było... to było.... - jąkała się Janie. Nie miała poję­cia, jak wybrnąć z tej sytuacji.

- Zmysłowe... namiętne... - odpowiedział za nią. - Na­wet cię nie pocałowałem...

- Źle mnie zrozumiałeś... należymy do dwóch różnych światów - wykrztusiła, choć wiedziała, że on w to kłamstwo nie uwierzy.

- Być może - odparł spokojnie. - Ale jest miejsce, w któ­rym one się spotykają. Nie próbuj zaprzeczać, oboje dobrze wiemy, co się przed chwilą działo.

- Nie ma o czym mówić, to tylko...

- Nie oszukuj, Janie. Pragniesz mnie tak samo jak ja ciebie i nie pomyliłaś mnie z nikim. Chciałaś, żebym cię pocałował. Nie zaprzeczaj. - Powstrzymał ją gestem dłoni. - Ale przy mnie jesteś bezpieczna, nawet gdybyś nie miała chłopaka. Ja nie chcę się z nikim wiązać.

- Mówiłeś to już.

- Powtarzam to jeszcze raz, żebyśmy wiedzieli na czym stoimy. Jesteśmy tylko sąsiadami.

- Jasne - odpowiedziała zduszonym głosem. - Tylko przestań mnie dotykać...

- Staram się, ale to jak z rzucaniem palenia... - Canton z trudem oderwał się od niej. - Gdy będziesz miała za sobą parę poważnych romansów, a ja odbuduję swoją fortunę, wte­dy się spotkamy.

- Nie lubię bogatych ludzi - mruknęła Janie.

- Nie jestem teraz bogaty, a ty i tak mnie nie lubisz.

- Bo masz osobowość bogacza.

- A ty panienki z liceum, podkochującej się w nauczycie­lu - uśmiechnął się. - Wiesz co? Może chciałabyś u mnie pracować?

- Przecież ty nie masz firmy.

- Ale wkrótce będę miał. I wiem, że byłabyś świetną pracowniczką.

- A skąd wiesz?

- Na przykład stąd, że pracujesz w czasie wakacji...

- Być może nie jest tak, jak ci się wydaje.... - Janie miała ochotę powiedzieć mu prawdę o tym, co robi.

- Jesteś inteligentna, uczciwa i sumienna. Mam już dość tych aktorów, modelek, pisarzy i innych snobów, z którymi tak często się spotykam. Jesteś najnormalniejszą dziewczyną, jaką od lat spotkałem. Wykonujesz sumiennie swoją pracę, nie chcesz by­wać w wielkim świecie, nie pniesz się za wszelką cenę na szczyt.

Janie poczuła, że się czerwieni. On nie miał zielonego pojęcia, jak naprawdę wygląda jej życie. Była słynną pisarką, jej konto w banku stale rosło, i za kilkanaście lat miała szansę stać się na tyle bogata, by nie musieć nic więcej robić do końca życia. Nie była snobką i nie lubiła tak zwanego wielkiego świata, chciała zachować swoją prywatność. Zdała sobie spra­wę, że Canton stracił swoją fortunę, bo postawił na niewła­ściwych ludzi. Czy byłby bardzo rozczarowany, gdyby dowie­dział się prawdy? Gdyby wiedział, że od początku go okła­mywała? Właściwie nie, odpowiedziała sobie w duchu, prze­cież on ciągle podkreśla, że to tylko wakacyjna znajomość. Nie, na pewno nie zależy mu na jej pogłębieniu.

- Nie chciałabym pracować dla milionera - odpowiedzia­ła ostrożnie Janie.

- To byłoby dla ciebie nowe, i, jak sądzę, interesujące doświadczenie - odparł nie zrażony jej brakiem zapału Can­ton. - Tak jak pocałunek ze mną.... - dodał niespodziewanie.

- Nie potrzebuję nowych doświadczeń, w zupełności wy­starczą mi te, które mam.

- Nie wiesz, co mówisz, moja mała - uśmiechnął się zmy­słowo. - Ale w tej chwili nie mogę pozwolić sobie na jakie­kolwiek kłopoty życiowe, wystarczą mi te, które mam, więc z żalem się oddalę. Jesteś bezpieczna.

- Ja też nie pragnę komplikacji, poza tym mam chłopaka.

- Życzę wam szczęścia i gromadki tłustych dzieci - powie­dział z przekąsem. - Ale jeżeli ty w wieku dwudziestu czterech lat jesteś tak niewinna, to on musiał o czymś zapomnieć...

Janie otworzyła usta, ale nie powiedziała słowa. Zresztą Canton nie dał jej takiej szansy, odwrócił się i wyszedł.

- Drań! - wykrzyknęła za nim. Odwrócił się do niej i pomachał, najwyraźniej wcale się nie obraził o to wyzwisko. Janie dojrzała jeszcze ten zabójczy i bezczelny uśmiech, który sprawiał, że różne głupie myśli przychodziły jej do głowy.

Usiadła przed komputerem, ale nie mogła się skoncentro­wać na pracy. Wyszła więc na samotny spacer na plażę. Mu­siała jakoś poukładać sobie w głowie i przemyśleć to, co się stało. Canton był dla niej zagadką, nie potrafiła wyrobić sobie na jego temat jednoznacznej opinii. Jednak najbardziej taje­mnicze były jej własne emocje, które tak pod jego wpływem szalały. Mimo że pisała kryminały, w tym momencie wyda­wało jej się, że tak trudnej zagadki nigdy w życiu jeszcze nie rozwiązywała.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Na spacerze Janie zaczęła się zastanawiać nad swoim związkiem z Quentinem. Z pewnością byli dobrymi przyja­ciółmi, lubili razem spędzać czas, mieli wiele wspólnych te­matów, na które mogli porozmawiać. Jednak on nigdy nie proponował jej małżeństwa, nigdy nie powiedział, że ją ko­cha, nie wspomniał nawet, że ich związek wiele dla niego znaczy. Przecież kilku delikatnych pocałunków nie można uznać za wyraz wielkiej miłości...

Z drugiej jednak strony Quentin nie budził w niej takich emocji jak Canton Rourke, musiała się do tego przed sobą przyznać. Na myśl, że za parę tygodni Canton wyjedzie i ni­gdy więcej się nie zobaczą, robiło jej się dziwnie przykro. Pragnęła go i wiedziała, że on jej pragnie. Denerwował ją, złościł, ale działał na nią tak, jak nikt dotąd. Zdawała sobie sprawę, że to tylko głupie fantazje, że na tym szczęścia sobie nie zbuduje. Miała nadzieję, że gdy będzie tu Quentin, to zapomni o Cantonie i wszystko wróci do normy. Niepokoiło ją jednak, że wcale nie z tęsknoty go tu zaprosiła, tylko po to, żeby ustrzec się przed Cantonem.

Trzy dni później Janie czekała na Quentina na lotnisku. Samolot wylądował o czasie. Na przywitanie pocałował ją w policzek jak dobrą przyjaciółkę. Dotyk jego ust nie zrobił na niej wrażenia. Cieszyła się jednak, że go widzi. Doszli do wypożyczonego przez Janie samochodu. Quentin włożył sta­rannie walizki do bagażnika i usiadł koło Janie.

- Tym razem kluczy, mam nadzieję, nie zgubiłaś? - spytał niby żartem.

- Nie, ale nie pamiętam, gdzie je mam - odparła spokoj­nie, choć w rozmowie telefonicznej również nawiązał do tego niefortunnego wypadku sprzed kilku miesięcy. - Miałeś przy­jemny lot?

- Nie, usiadł koło mnie taki stary profesor i komentował wszystko, co robię. Straszny nudziarz.

Janie nie powiedziała, że właśnie w taki sposób Quentin zachowuje się wobec niej. Chciała być miła i miała nadzieję, że to będzie udane spotkanie.

- Boże, jak tu gorąco - jęknął Quentin. - Mam nadzieję, że w hotelu jest klimatyzacja.

- Tak, jest, a na plaży wieje miły wietrzyk od oceanu.

- Jak tylko zostawię rzeczy w hotelu, zamierzam znaleźć bibliotekę - oświadczył. - Później chciałbym poznać tutejsze środowisko historyków. Mam nadzieję na nawiązanie owoc­nych kontaktów. Znam hiszpański, więc bez trudu będę mógł się z nimi porozumieć.

- A czy znasz język maja? Tu część, ludzi posługuje się tylko nim.

- Nie... Ale chyba wykształceni ludzie znają jeszcze jakiś język prócz maja... - zaniepokoił się Quentin.

- Z pewnością tak - pocieszyła go Janie.

- Jak daleko jest z hotelu do twojego domku na plaży?

- Niedaleko, jakieś dwa kilometry.

- To dobrze, bo jazda w takim upale to mordęga. A gdzie jest Kurt? Myślałem, że razem wyjedziecie po mnie na lot­nisko.

- Nie chciałam go budzić tak rano, poza tym umówił się ze swoją przyjaciółką. - Janie nie przyznała się oczywiście, że Kurt nie miał ochoty spotkać się z Quentinem już na lot­nisku.

- Rozumiem. - Quentin uśmiechnął się ironicznie. - Czy ciągle jest taki wygadany i elokwentny?

Janie nic na to nie odpowiedziała. Mimo najlepszych chęci z jej strony te parę dni zapowiadały się jako kompletne fiasko.

Przez cały dzień Kurt zachowywał się w stosunku do Quentina bardzo uprzejmie, ale nic poza tym. Chłopiec starał się nie być w domu, gdy on tam był. Quentin natomiast wy­pożyczył sterty starych manuskryptów z biblioteki i zasiadł nad nimi w domku Janie. Wszystkie napisane były w języku starohiszpańskim.

- To niesamowite, że zachowało się aż tyle dokumentów z szesnastego wieku - mruczał do siebie Quentin. Był całko­wicie pochłonięty ich studiowaniem. - Ale, niestety, niektó­rych słów nie rozumiem, być może to formy archaiczne...

Quentin mówił do siebie, nie zwracał uwagi na Janie, więc ona zabrała się do czytania podręcznika medycyny sądowej. Był jej potrzebny opis obdukcji osoby otrutej cyjankiem, a w takich sytuacjach wolała, żeby to, co napisze w swojej książce, nie rozmijało się z prawdą.

Pod wieczór, gdy Quentin i Janie ciągle ślęczeli nad swoi­mi lekturami, pojawili się nagle Kurt i Karie i to na dodatek w towarzystwie Cantona. Janie spojrzała na dzieci, miny mia­ły takie, jakby znowu coś przeskrobały.

- Co tym razem zbroiłeś? - spytała brata Janie, wstając od komputera. Zamknęła program, żeby Canton nie zauważył, co robiła.

- Pamiętasz tego ogrodowego węża, którego kupiłem do podlewania ogródka? - spytał Canton, zanim Kurt zdążył się odezwać.

- Tak...

- Powiesili go pod dachem ganku i pocięli na kawałki bardzo ostrymi maczetami!

- Skąd wzięliście maczety? - Janie była naprawdę zasko­czona.

- Mówiłem ci, że traktujesz go zbyt łagodnie. Dziecko, a szczególnie takie dziecko, jest nieobliczalne. - Quentin również podniósł się znad swoich papierów.

- Kurt nie jest nieobliczalny, miewa czasem głupie pomysły, ale zazwyczaj można na nim polegać. - Janie stanęła w obronie brata. Nie podobało jej się, że Quentin wykorzystuje każdą oka­zję, by powiedzieć coś przykrego na temat Kurta.

Canton stał z rękami wciśniętymi w kieszenie spodni i pa­trzył uważnie na gościa Janie.

- To mój sąsiad, pan Canton Rourke. - Janie zreflektowa­ła się, że zapomniała przedstawić sobie panów. - A to Quentin Hobard, wykładowca historii na tym samym uniwersytecie, na którym pracują moi rodzice.

- Jakim okresem się pan zajmuje? - Canton zajrzał w roz­łożone na stole papiery Quentina.

- Renesansem. Teraz staram się...

- To kartki z dziennika... - Canton wziął delikatnie do ręki manuskrypt - ... z wyprawy Bernala Diaza do Nowego Świata. - Patrzył uważnie na trzymany przed sobą dokument.

- Tak! - zawołał zachwycony Quentin.

- Ale tu jest mowa o Majach, a nie o Aztekach. - Canton przeczytał następną stronę, tłumacząc bez trudu każde słowo na język angielski. - Kto napisał ten dziennik? - spytał, od­łożywszy kartki na miejsce.

Quentin był pod wrażeniem. To, nad czym on się biedził z miernym skutkiem przez kilka godzin, temu nieznajomemu przyszło bez najmniejszego trudu.

- Autor jest nieznany - odpowiedział Cantonowi. - Ale jak udało się panu to tak łatwo odczytać? Ja niektórych słów w ogóle nie rozumiałem, a przecież znam hiszpański...

- Moja matka była Hiszpanką, pochodziła z Valladolid, a tam mówiono dialektem, który prawie się nie zmienił od czasów rekonkwisty.

- Tak, to prawda, Izabella, królowa Kastylii, poślubiła w 1492 aragońskiego księcia Ferdynanda. Brali ślub właśnie w Valladolid... - Quentin i tym razem nie powstrzymał się przed niewielkim wykładem. - Był pan tam kiedyś?

- Tak, mam tam bardzo wielu kuzynów. Janie patrzyła na nich oniemiała. Na niej Canton zrobił równie duże wrażenie jak na Quentinie, tym bardziej że wie­działa, że prócz szkoły średniej nie ma żadnego wyższego wykształcenia.

- Dziękuję za pomoc w tłumaczeniu. - Quentin uścisnął Cantonowi dłoń. - Czy znalazłby pan trochę czasu w najbliż­szych dniach?

- Niestety, jutro rano lecę do Nowego Jorku i wracam dopiero w niedzielę. Chciałem właśnie poprosić Janie, żeby miała oko na moją córkę dopóki nie wrócę.

- Oczywiście, chętnie się nią zajmę - odparła.

- W takim razie przyprowadzę ją tuż przed wyjazdem.

- Canton zauważył podręcznik do medycyny sądowej. - Czy­ta pan to? - Zdziwiony zwrócił się do Quentina.

- Nie, to Janie. Był jej potrzebny jakiś opis do książki, którą teraz pisze.

- Mam pewien pomysł na książkę, ale nie wiem, czy znajdę wydawcę. - Janie spojrzała ostrzegawczo na Quentina. Obawiała się, że nie zorientuje się i zaraz cała prawda o niej wyjdzie na jaw. Ale do Cantona słowa Quentina jakby nie dotarły.

- Aha, zabrałem dzieciom maczety - powiedział już na od­chodnym. - Na chwilę nie można spuścić ich z oka, nigdy nie wiadomo, co im strzeli do głowy. - Wychodząc, spojrzał na przyjaciela Janie, który znów zagłębił się w swoich papierach.

Janie wyszła z Cantonem na patio, zostawiając w pokoju Quentina, który zresztą wcale nie zauważył, że został sam.

- On uwielbia to, co robi, jest prawdziwym pasjonatem.

- Janie czuła się w obowiązku wytłumaczyć zachowanie swo­jego gościa.

- No cóż, moim zdaniem, mimo swojego wykształcenia, jednak jest w pewien sposób... ograniczony. Życie nie składa się tylko z pracy, ja to już zrozumiałem, choć kiedyś byłem taki jak on...

Janie dobrze wiedziała o czym on mówi i w głębi duszy zgadzała się z nim. Patrzyła na Cantona z uznaniem. Rzadko spotykała tak refleksyjnych ludzi nawet wśród wykładowców uniwersyteckich.

- Ja nie mam wykształcenia, moją edukację zdobywałem na ulicy - powiedział, jakby czytał w jej myślach.

- To nieważne, jakie kto ma wykształcenie. Jestem pewna, że jesteś lepszy w swojej dziedzinie od większości tych, któ­rzy skończyli studia. Pewnie twoi Todiice są z ciebie bardzo dumni. Czy oni też zajmują się biznesem?

- Nie, moi rodzice nie żyją. Nie odziedziczyłem po nich pieniędzy, jeśli o to ci chodzi, każdy grosz zarobiłem sam, startowałem od zera... A na studia nie poszedłem, bo zmarł mój ojciec i musiałem utrzymać siebie i malutką siostrę. Moja matka zmarła cztery lata wcześniej.

- I wszystko to zdobyłeś zupełnie... sam? - Tego Janie się nie spodziewała. Wyobrażała sobie, że Canton jest dzieckiem z bogatej rodziny, że odziedziczył i rozwinął znaczną już for­tunę. Myślała, że całe jego życie było usłane różami, że od razu startował z poziomu, do którego inni docierają dopiero po latach ciężkiej pracy.

- Tak. Nie widać, że jestem pracoholikiem?

- Gdybyś nie był tak inteligentny, nie zaszedłbyś tak da­leko.

- Kadzisz mi na wypadek, gdybym odzyskał swoją fortu­nę? - Roześmiał się szyderczo.

- Czy ja wyglądam na osobę, która goni za pieniędzmi?

- Z kobietami nigdy nic nie wiadomo. Mogą wyglądać i zachowywać się jak anioły, a w środku być całkowicie ze­psute, co się okazuje dopiero przy bliższej znajomości - od­powiedział z goryczą.

- Dziękuję za komplement - obruszyła się Janie. Odwró­ciła się i chciała zawrócić do domu, ale Canton przytrzymał ją za ramię.

- Ale tobie imponują ludzie z wyższym wykształceniem, prawda? - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Dlatego właśnie jesteś z tym profesorkiem? Ja mam zaledwie maturę...

- To nieprawda! I nie ma dla mnie żadnego znaczenia, jakie masz wykształcenie. Dla mnie ważne jest to, jaki kto jest, a nie jaki ma papierek! - powiedziała nieco rozzłoszczo­na. - Poza tym jesteśmy przecież tylko sąsiadami... łączy nas wakacyjna znajomość...

- Chciałbym, żeby łączyło nas coś więcej... - Canton spojrzał jej w oczy.

Od oceanu wiał lekki wiatr. Janie nie uwierzyła w to, co powiedział. Patrzyła gdzieś na horyzont. Nie rozumiała tego człowieka, nie znała go jeszcze, był dla niej ciągle zagadką, ale najbardziej niezwykłą, z jaką się w życiu zetknęła. Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć, więc milczała.

- Dziękuję za to, że zgodziłaś się zaopiekować Karie - po­wiedział spokojnie.

- Nie ma za co. Gdy. Kurt bawi się z Karie, mam z nim znacznie mniej kłopotów, niż gdy jest sam.

- Nie idź z nim do łóżka - powiedział zupełnie dla niej niespodziewanie. Przyciągnął ją do siebie i podniósł jej pod­bródek, tak że musiała na niego spojrzeć.

- Słucham?! - spytała z niedowierzaniem.

- Nie idź z nim do łóżka - powtórzył. Pochylił się i poca­łował ją w usta.

To był delikatny pocałunek, ledwie musnął jej wargi, ale Janie, zaskoczona, instynktownie przytuliła się do niego. To było niesamowite, że jeden jego dotyk wystarczył, żeby zro­biła się miękka jak wosk.

- Boże, dlaczego cię w ogóle spotkałem - szepnął i wy­puścił ją z objęć. Odwrócił się i bez słowa odszedł.

Janie patrzyła za nim. Dotknęła palcami ust, czuła na nich ciągle ciepło jego warg. Po paru minutach odwróciła się i również poszła w stronę swojego domu. Ale długo jeszcze nie była w stanie myśleć o czymkolwiek innym niż o pocałunku Cantona. Zdała sobie sprawę, o zgrozo, że już tęskni do na­stępnego, dużo namiętniejszego...

Karie była bardzo zadowolona, że została z Janie i starała się nie sprawiać jej kłopotu. Jednak przez większość czasu dzieci robiły wszystko, by różnymi wymyślnymi sposobami wyprowadzić Quentina z równowagi. Puszczały głośno mu­zykę, gdy zabierał się do studiowania swoich szpargałów, opowiadały głupie kawały, polewały się wodą i pilnowały, by Janie i Quentin nie zostali ani na chwilę sami.

Janie dobrze wiedziała, że to zmowa, ale nic nie mogła poradzić. Jednak co innego nie dawało jej spokoju. Gdy tyl­ko wyjechał Canton, pojawił się ów ciemnowłosy męż­czyzna, który kręcił się tu kilka dni temu. Nie podchodził wprawdzie blisko domu, siedział w samochodzie zaparkowa­nym przy drodze, ale sama jego obecność mocno ją zdener­wowała.

Próbowała powiedzieć Quentinowi, co się dzieje, ale on uważał, że to wytwór jej bujnej wyobraźni. Poza tym zna­lazł jakieś powiązanie właśnie studiowanego manuskryptu z Chichen Itza i postanowił pojechać tam na wycieczkę, żeby zobaczyć na własne oczy opisywaną budowlę.

- Jest stąd autobus do ruin, ale wraca dopiero wieczorem, nie byłoby cię cały dzień - powiedziała Janie, gdy usłyszała, co planuje.

- Możemy pojechać razem - zaproponował.

- Nie mogę zabrać dzieci na tak męczącą wycieczkę - za­oponowała Janie.

- No cóż, w takim razie chyba pojadę sam, dla mnie to wspaniała okazja, nie mogę jej przepuścić.

- Rozumiem, baw się dobrze.

- Nie gniewasz się na mnie?

- Nie, skądże, życzę ci dobrej zabawy - powtórzyła. Nie gniewała się na niego, tylko było jej trochę przykro, że tak naprawdę to przyjechał tu nie z tęsknoty do niej, tylko aby poszperać w bibliotece i pozwiedzać.

- Dziękuję, to na pewno będzie niezapomniana wycie­czka. Wiedziałem, że potrafisz mnie zrozumieć.

Janie uświadomiła sobie, jak bardzo się obydwoje różnią. Przypomniało jej się, jakie wrażenie zrobiło na Quentinie, gdy Canton bez trudu przetłumaczył mu stronę manuskryptu. To był rzadki widok. Uśmiechnęła się do siebie.

- Czy ten twój sąsiad ma coś wspólnego z tym Cantonem Rourke z Chipgrafix? Właśnie wczoraj czytałem o nim w ga­zecie...

- To on.

- To niesamowite! Ten człowiek ma naprawdę genial­ny umysł! - Quentin zastanowił się chwilę. - Na pierwszy rzut oka wygląda na całkiem zwykłego człowieka. Pew­nie bym nawet nie zwrócił na niego uwagi, gdyby przeszedł koło mnie ulicą. Ale i tak wydaje mi się, że go skądś znam... zaraz, zaraz, niech sobie przypomnę... Już wiem! On wyglą­da jak przybysz z kosmosu z tego twojego serialu science fiction...

- Tak naprawdę nie jest do niego podobny.... - Janie nie wiedziała, czy Canton życzyłby sobie opowiadać wszystkim o swoim epizodzie aktorskim.

- Ma ten sam miły, głęboki głos - myślał głośno Quentin.

- W ogóle ten twój sąsiad wydał mi się bardzo sympatycznym człowiekiem.

Janie czuła, że powoli się załamuje. Quentin przecież nie powinien polubić Cantona, powinien być o niego za­zdrosny! Ale Quentin nie zauważył niczego niepokojące­go w zachowaniu Janie czy Cantona. Jej plan wzbudzenia zazdrości w Quentinie nie powiódł się. Również jego wizy­ta nie wniosła niczego nowego do ich związku i nawet nie pomogła Janie uporać się z jej uczuciami w stosunku do Cantona. Nic się nie zmieniło, prócz powstania coraz większe­go zamętu, który oczywiście powodował Canton, a nie Quentin...

Niedzielę spędziła w zasadzie tylko z dziećmi. Quentin po­jechał na wycieczkę autokarową po okolicznych zabytkach Majów. W domku Janie zjawił się, będąc już w drodze na lotnisko.

- W Chichen Itza było wspaniale, a na dodatek poznałem Angielkę, która świetnie zna kulturę Majów. Opowiedziała mi całą masę niezwykle interesujących szczegółów o tym miej­scu. Będziemy wracać tym samym samolotem - opowiadał podekscytowany.

- Jest mężatką?

- Nie pytałem. Wiem natomiast, że ma skończone dwa fakultety, archeologię i anglistykę, biegle mówi po hiszpańsku i w języku maja.

- Cieszę się, że się dobrze bawiłeś w towarzystwie nowej przyjaciółki - powiedziała Janie z wyczuwalnym przekąsem, ale Quentin tego nie zauważył.

- Dziękuję ci, że mnie zaprosiłaś, gdyby nie ty, nigdy bym tu nie przyjechał. W Chichen Itza zrobiłem dwie rolki filmów, pokażę je na wydziale archeologii, może przydadzą im się do dokumentacji.

- Cieszę się, że dobrze spędziłeś ten czas.

- Zobaczymy się pewnie dopiero wtedy, gdy przyjedziesz odwiedzić rodziców. Masz jakieś wieści od nich? Jak im się pracuje na tym nowym wykopalisku?

- Zaczynam się trochę o nich martwić, bo od tygodnia nie dostałam od nich żadnej wiadomości.

- Pewnie ciężko w dżungli o prąd - zażartował Quentin, ale Janie wcale nie było do śmiechu.

- Ekspedycja była wyposażona w zapasowy generator, więc gdyby wszystko było w porządku, to powinni byli przy­słać informację o możliwości przerwania łączności...

- Nie martw się, na pewno wszystko jest w porządku. - Quentin zignorował jej obawy. - Muszę się już zbierać, bo spóźnię się na samolot. Jeszcze raz ci dziękuję, to była napra­wdę wspaniała wycieczka.

Potem pocałował zdawkowo Janie w policzek i wyszedł do czekającej na niego taksówki. I to było już wszystko.

Kurt i Karie poszli na plażę zobaczyć człowieka na desce z żaglem, który pływał niedaleko brzegu. Janie czytała pod­ręcznik medycyny sądowej, gdy nagle ktoś mocno zapukał do drzwi. Zrobiło jej się gorąco, gdy zobaczyła w drzwiach Cantona w letnim garniturze i białej koszuli. Elegancko ubrany był chyba jeszcze przystojniejszy, taki smukły, muskularny i niezwykle męski.

- Dobry wieczór, Janie, przyszedłem po Karie - powie­dział cicho.

- Dzieci są na plaży, oglądają wyczyny windsurfingowe, ale nie bój się, obiecali, że nie będą oddalać się od domu.

- Dobrze, w takim razie pójdę jej poszukać. - Ruszył w stronę drzwi, ale zatrzymał się i znów odwrócił w jej stro­nę. - A gdzie jest twój chłopak? - spytał niby od niechcenia.

- Pojechał już do domu, do Indiany. Prawie się z nim minąłeś.

- Szkoda - mruknął. Spojrzał na komputer Janie. - Cze­mu używasz tego programu, jest już przestarzały.

- Przyzwyczaiłam się do niego - uśmiechnęła się słabo. - Jestem trochę leniwa i nie chce mi się uczyć żadnego no­wego, a ten znam na wylot.

- Myślałem, że ludzie wykształceni, tak jak ty, lubią uczyć się nowych rzeczy.

- Lubię się uczyć, ale jeżeli to nie ma nic wspólnego z obsługą jakichkolwiek maszyn. Zupełnie nie mam zmysłu technicznego.

- Powiedz mi, czy nie chciałaś pracować na uczelni, tak jak twoi rodzice? - zainteresował się.

- Nie, nie bardzo mnie to pociągało.

- Wolisz pracować jako sekretarka? - Canton nie ukrywał zdziwienia.

- Hm... nie. Traktuję to jako tymczasowe zajęcie. Ale wiesz, że teraz nie tak łatwo o dobrą pracę, szczególnie po studiach humanistycznych. Znałam człowieka z doktoratem z filozofii, który pracował jako kelner.

- Jak szybko piszesz na maszynie?

- Około stu słów na minutę.

- Nieźle!

- Dziękuję.

- Już całkiem niedługo będę potrzebował nowych pracow­ników, chętnie cię zatrudnię.

- To miła propozycja, dziękuję. - Janie patrzyła na niego uważnie. Zastanawiała się, co w takim razie znaczyły słowa „żałuję, że cię w ogóle spotkałem”? Czyżby zmienił zdanie i chciał ją spotykać po wakacjach?

- Rozważ to, ja mówię poważnie. - Canton spojrzał na zegarek. - Muszę pójść poszukać Karie i powiedzieć jej, że już wróciłem.

- Pewnie są tu gdzieś niedaleko. Aha... czy dowiedziałeś się może czegoś o tym ciemnowłosym mężczyźnie?

- Nie. A co, znowu się tu pojawił?

- Kręcił się tu, ale nie podchodził tak blisko jak wtedy.

- W takim razie użyję wszelkich znajomości, żeby dowie­dzieć się, kto to jest. - Popatrzył na Janie, ciągle siedzącą przed komputerem. - Dużo masz pracy?

- Tak. Niepokojąco zbliża się termin, w którym muszę to oddać.

- Ale chyba nie będziesz ślęczeć nad tym w tak piękny wieczór. Chodź ze mną poszukać dzieci. - Wyciągnął do niej rękę.

Janie z wahaniem podała mu swoją. Ciepło jego dłoni promieniowało przyjemnie na całe jej ciało. Tak naprawdę, gdy tylko go zobaczyła, straciła całą chęć do pracy.

- Przy mnie jesteś bezpieczna. Pójdziemy jak dwoje starych przyjaciół na spacer po plaży, trzymając się za ręce. - Uśmiechnął się do niej, ale Janie wcale nie czuła się bez­piecznie. Wręcz przeciwnie, Canton wydawał jej się naj­bardziej niebezpiecznym mężczyzną, jakiego w życiu po­znała.

Wyszli z domu i ruszyli wzdłuż plaży. Canton nie puścił jej ręki, a Janie wcale nie miała ochoty jej zabierać.

Kurt miał bardzo zdziwioną minę, gdy zobaczył, że Janie i Canton idą, trzymając się za ręce. Przywitał się i pobiegł zawołać Karie, która rozmawiała z jakąś dziewczynką i nie zauważyła jeszcze ojca.

- Kiedy wracają twoi rodzice?

- Nie mam pojęcia. Czasem mam wrażenie, że oni zapo­minają o tym, że mają dzieci. Trochę się martwię, bo od tygodnia nie miałam od nich żadnej wiadomości, obawiam się, że mogą mieć jakieś kłopoty. Wiesz, koło wykopalisk często kręcą się łowcy skarbów...

- Masz na myśli złodziei, którzy handlują wykopanymi dziełami sztuki na czarnym rynku?

- Tak. Niepokoję się o nich, tym bardziej że moi rodzice przypuszczali, że to wykopalisko może kryć naprawdę bez­cenne skarby. Tacy złodzieje nie cofną się przed niczym. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że rodzice wyjdą cało z ko­lejnej eskapady.

- Czy oni nie martwią się o to, co się z wami dzieje?

- Nie, wiedzą, że damy sobie radę. Gdy urodził się Kurt, miałam dwanaście lat, a już wtedy zaczęłam mieć wra­żenie, że jestem najodpowiedzialniejszą osobą w rodzinie. Zajmowałam się Kurtem, a czasem nawet i rodzicami trzeba było się zaopiekować... Ale bardzo lubiłam się nimi opie­kować...

- Powinnaś mieć własne dzieci. - Canton czule pogładził ją po policzku. - Będziesz wspaniałą mamusią.

Janie serce podskoczyło do gardła. Nigdy nie myślała tak realnie o dziecku. Teraz nagle wyobraziła sobie, jak by to było cudownie mieć dziecko z tym wspaniałym, fascynującym mężczyzną, który idzie obok niej.

Jej własne myśli zaszokowały ją. Czuła, że cała sztywnieje. Canton też musiał to wyczuć, bo przystanął i przyjrzał jej się uważnie. Janie instynktownie postąpiła krok w jego stronę, chciała poczuć ciepło jego ciała, bicie serca.

- Janie, jestem od ciebie czternaście lat starszy - przypo­mniał jej łagodnie. - Poza tym, nie mam prawie grosza przy duszy.

- Już ci mówiłam, że nie lubię bogaczy. Poza tym, prze­cież ty nie pracowałeś dla pieniędzy, one i dla ciebie nie są takie ważne.

- To prawda. Dziwne, ale ja zawsze właśnie w taki sposób o tym myślałem. - Ujął ją mocniej za rękę. - Może cię to zdziwi, ale wydaje mi się, że jesteśmy do siebie bardzo po­dobni, jakbyśmy byli ulepieni z tej samej gliny. Czasem ro­zumiemy się bez słów... - szepnął, przyciągając ją bliżej.

- Nie powinniśmy zapominać, że to tylko wakacyjna zna­jomość... - odpowiedziała zduszonym głosem.

- Tak, jesteśmy tylko przyjaciółmi, dobrymi przyjaciół­mi... - Canton odsunął się od niej trochę, ale nadal pieszczot­liwie gładził jej rękę.

Poszli w stronę dzieci. Janie czuła, że jego bliskość cią­gle działa na nią jak magnes, ale starała się zachowywać na­turalnie.

- Tata! - Karie zauważyła ojca i puściła się biegiem w je­go stronę. - Jak się cieszę, że wróciłeś! Chodź, pomożesz mi kupić poncho od tej starszej pani, ona mówi tylko po hiszpań­sku i nie mogę się z nią dogadać.

Janie zachwycało to, jak płynnie Canton mówi po hiszpańsku. Wyobraziła go sobie jako rycerza z czasów Ferdynanda i Izabelli, który prowadzi swą drużynę do walki.

- Jakie cudne! Zawsze o takim marzyłam! - Karie za­chwycała się nowym nabytkiem.

- Córeczko, nie powinnaś się sama oddalać od domu - na­pomniał ją łagodnie ojciec. - Na dodatek znów zapomniałaś powiedzieć, gdzie jesteś.

- Przepraszam, tato, postaram się o tym pamiętać, ale sam przecież rozumiesz, ile tu ciekawych rzeczy...

- Pięknie mówisz po hiszpańsku. - Janie nie mogła się powstrzymać przed powiedzeniem tego komplementu.

- Nauczyłem się go jako dziecko, od krewnych mojej matki - uśmiechnął się. - Mówiłem ci, pochodziła z Valladolid. Gdy odzyskam pieniądze, to zrobię sobie wakacje i poja­dę tam.

- Czy twoi rodzice byli szczęśliwym małżeństwem?

- Tak myślę, choć oboje ciężko pracowali. Byli prosty­mi ludźmi, mój ojciec był robotnikiem, a matka sprzątaczką. Przykro mi, że nie udało mi się stworzyć Karie szczęśliwej rodziny. Ona nadal czuje się mocno związana z matką, ale zupełnie nie toleruje nowego ojczyma. Marie nie rozumie, że powinna stopniowo ją przyzwyczajać do takiej zmiany i spę­dzać z nią więcej czasu, ale sama, bez męża. Ona chce, żeby jej nowy mąż był także ojcem dla Karie. Niestety, czasem mam wrażenie, że mężowi Marie za bardzo się podoba nowa córeczka... Między innymi dlatego nie dopuściłem, żeby Karie mieszkała z nimi.

- Rozmawiałeś z żoną?

- Tak, ale ona uważa, że mówię to tylko dlatego, żeby jej zrobić na złość. Przeprowadziłem z jej mężem męską rozmowę i ostrzegłem, że jeżeli nie będzie trzymał swoich łap z dala od mojej córki, to resztę życia przeżyje jako eunuch. - Canton roześmiał się złowieszczo. - Nie darowałbym mu, gdyby coś zrobił mojej córce. Marie jednak stara się uzyskać prawo opieki nad Karie. Ale nigdy na to nie pozwolę, tym bardziej że Karie woli mieszkać ze mną. Nie jestem w tej chwili spe­cjalnie zamożnym człowiekiem, ale mam znajomości i jeżeli czegoś naprawdę pragnę, potrafię być bardzo uparty.

- Ta namiętność i porywczość twej natury bierze się za­pewne stąd, że w twoich żyłach płynie hiszpańska krew - roześmiała się Janie.

- Gdybyśmy nie byli starymi przyjaciółmi, to pokazałbym ci, na jaką namiętność mnie stać... - Jego głos brzmiał zmy­słowo.

- Ale jesteśmy przyjaciółmi... - przypomniała mu Janie. Było jej bardzo miło spacerować z nim po plaży, mimo... że byli tylko przyjaciółmi. Doszli właśnie z powrotem do domku Janie.

- Jutro lecę do Miami - powiedział Canton.

- Przecież dopiero dziś wieczorem wróciłeś z Nowego Jorku...

- Ale mam bardzo ważne spotkanie z potencjalnymi in­westorami. Polecę Learjetem i zabiorę ze sobą Karie. Może mielibyście z Kurtem ochotę polecieć razem z nami na małą wycieczkę?

Janie w pierwszym odruchu chciała odmówić, choć zrobi­ło jej się miło, że jej to zaproponował. Ale wiedziała, że jej brat, który miał bzika na punkcie latania, do końca życia by się do niej nie odezwał, gdyby dowiedział się, jaką stracił okazję.

- Czy będzie miejsce dla tylu osób, przecież to niewielki samolot, a musi być jeszcze miejsce dla pilota i załogi...

- Mam licencję pilota i sam latam Learjetem - powiedział obojętnie. - Nie bój się, latam od piętnastu lat i znam ten samolot jak własną kieszeń, nie rozbijemy się.

- Nie przyszło mi to nawet...

- Przyszło, przyszło, ale naprawdę nie masz się czym mar­twić, statystycznie latanie samolotem jest znacznie bezpiecz­niejsze niż jazda samochodem. Masz ochotę polecieć?

- Kurt jest entuzjastą latania, upiera się, że zostanie pilo­tem, gdy dorośnie. Gdybym się nie zgodziła, nigdy by mi nie wybaczył.

- Świetnie, zatem jesteśmy umówieni, przyjdę po was rano.

- Dziękuję.

- Nie ma za co, chcę, żebyś poleciała ze mną. - Przyglą­dał się Janie przez chwilę, a potem spojrzał w stronę dzie­ci, zajętych w tej chwili budowaniem wielkiego zamku z pia­sku. W jego oczach pojawiła się namiętność. - Wiesz co? Chyba budzi się we mnie moja hiszpańska natura - szepnął i niespodziewanie przyciągnął ją do siebie i pocałował prosto w usta.

Pocałunek był tak żarliwy i namiętny, że Janie zabrakło tchu. Było jeszcze wspanialej, niż sobie wyobrażała, gdy grad pocałunków zasypał jej twarz i szyję. Janie dała się porwać namiętności, zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła do niego całym ciałem.

- Czułem, że pod tym względem również pasujemy do siebie - szepnął, gdy oderwał się od jej ust, bo obojgu już zupełnie zabrakło tchu.

Janie nie była w stanie niczego powiedzieć, serce waliło jej jak młotem.

- Ale nie podejrzewałem, że jesteś aż tak niewinna i wra­żliwa. ... Obiecuję, Janie, że to się więcej nie powtórzy, choć­bym nie wiem jak cię pragnął. - Odgarnął jej włosy z czoła. - Wybaczysz mi?

Nadal nie mogła wykrztusić słowa, skinęła tylko głową.

- Przyjdę po was jutro rano. - Uścisnął jej rękę.

Canton poszedł w stronę swojego domu. Miał do siebie pretensję o to, że tak się w stosunku do niej zachował. Prze­cież nie chciał się wiązać, nie był jeszcze gotów do poważne­go związku, a ta delikatna i wrażliwa dziewczyna była tego warta. Pociągała go, była piękna, młoda i inteligentna, ale za nic nie chciał jej zrobić krzywdy. Z drugiej jednak strony zawsze marzył o trwałym związku opartym na porozumieniu dusz i ciał. Bał się, żeby przez swoje obawy nie przeoczyć prawdziwej miłości, która być może stanęła na jego drodze.

Janie usiadła na patio. Nie była w stanie myśleć o niczym innym niż o tym, co wydarzyło się przed chwilą. Gdy ją całował, wydawało jej się, że jest w siódmym niebie, że tak właśnie wygląda raj.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Kurt nie mógł zasnąć, tak był podniecony perspektywą wycieczki samolotem. Obudził się o świcie, co mu się nigdy nie zdarzało, bo był strasznym śpiochem, i poganiał Janie, żeby szybciej wstawała.

- Kurt, przecież jest dopiero siódma - protestowała zaspa­na Janie. - Daj mi się wyspać, o tej porze nikt nie wstaje.

- Ja tylko chcę, żebyś była gotowa, zanim po nas przyjdą. Ojej, Janie! To niesamowite, że polecimy Learjetem.

W końcu Janie zwlokła się z łóżka, wiedziała, że brat i tak nie da jej pospać. W białym T - shircie i krótkich majteczkach, jej nocnym stroju, poszła zaparzyć kawę, a potem usiadła z filiżanką przy stole, żeby do końca się obudzić.

- Chyba słyszę kroki! - zawołał Kurt i wybiegł na patio sprawdzić, czy ktoś nie idzie.

Okazało się, że wcale się nie przesłyszał, bo w drzwiach nagle stanął Canton.

- Cześć, Kurt! - przywitał chłopca. - Karie czeka na cie­bie z koktajlem czekoladowym, biegnij do niej.

Chłopcu nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.

- Pospiesz się, siostrzyczko! - zawołał jeszcze i pognał.

- Nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie - powiedziała Janie. - Jak widzisz, dopiero wstałam. Napijesz się kawy?

- Chętnie.

Podniosła się, żeby nalać mu kawy. Canton patrzył na nią ' nagle oczy zaszły mu mgłą. Janie znała już ten wyraz twarzy, tak wyglądał, gdy ją całował. Nagle zdała sobie sprawę, że jej T - shirt jest z bardzo cieniutkiej bawełny i wyraźnie rysują się pod nim jej piersi z ciemniejszymi sutkami, które pod wpły­wem spojrzenia Cantona zaczęły twardnieć.

Chciała się osłonić, ale Canton był szybszy. Jednym sko­kiem znalazł się przy niej i wziął ją w ramiona. Jego ręka wślizgnęła się pod cieniutki materiał i pieszczotliwie otoczyła jej pierś. Pocałował ją prosto w usta. Jęknęła, gwałtownie zalała ją fala namiętności. Zanim zdążyła się zorientować, jej T - shirt leżał na podłodze, a obok koszula Cantona. Padli na sofę i całowali się jak oszalali. Janie jeszcze nigdy w życiu nie była tak podniecona. Jego dłonie pieściły jej piersi, ramio­na, brzuch....

Zafascynowana gładziła jego muskularne plecy i ramiona, nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczała, że mo­że tak bardzo pragnąć jakiegokolwiek mężczyzny.

- Co my robimy? - Canton popatrzył na nią z czułością i lekkim przestrachem.

- W twoim wieku powinieneś wiedzieć - odpowiedziała żartem.

- Nie kuś mnie, bo pokażę ci jeszcze parę rzeczy, które powinienem wiedzieć i wiem w... moim wieku. Musimy za­raz przestać, bo za chwilę nie będę w stanie nad sobą zapano­wać - powiedział ochrypłym z podniecenia głosem.

Janie nie poruszyła się. Leżała i patrzyła na niego, nie była w stanie podnieść się z sofy. W przebłysku świadomości zdała sobie sprawę, że to, co robi, jest bardzo nierozsądne, ale nie chciała zadawać gwałtu swoim pragnieniom.

Canton usiadł i patrzył z podziwem na jej smukłe, opalone ciało. Janie nie odczuwała wstydu, a wręcz przeciwnie, pod­niecało ją to, że na nią patrzy.

- Jesteś taka piękna - szepnął. - Ale musimy natychmiast się ubrać.

Canton zerwał się i podał Janie T - shirt. Sam zaczął wkła­dać koszulę.

- Teraz już wiesz o mnie wszystko, jestem niekonsekwen­tny, nie mam silnej woli, jeden twój pocałunek sprawia, że tracę nad sobą kontrolę. Wczoraj powziąłem poważne posta­nowienie, że już więcej cię nie dotknę, ale nie udało mi się i nie wiem, czy w przyszłości mi się to uda...

- Nie są to straszne wady - roześmiała się.

- Przepraszam cię, Janie - powiedział miękko i usiadł ko­ło niej na sofie. Pogładził ją po rozwichrzonych włosach.

- Nie powinienem się tak zachowywać. Nie mam ci wiele do zaoferowania, a przysięgam, że nie chcę cię skrzywdzić.

- Przecież do niczego mnie nie zmuszasz. - Uśmiechnęła się do niego zalotnie.

- Tak, ale ty nie jesteś dziewczyną, którą podrywa się na wakacjach. Tobie potrzebny jest trwały związek, małżeństwo.

- Powstrzymał ją ruchem ręki, żeby mu nie przerywała. - Nie próbuj mi wmówić, że masz nowoczesne poglądy i jesteś wyzwoloną kobietą, która lekko traktuje takie rzeczy. Gdyby tak było, to nie byłabyś w wieku dwudziestu czterech lat... dziewicą.

- Nie myślałam o tym W ten sposób...

- Pragnę cię, ale mogę ci tylko zaproponować wakacyjny romans. Byłem już żonaty i wiesz, jak fatalnie się to skończy­ło. Nie chcę się już z nikim tak poważnie wiązać.

- Rozumiem.

- W zasadzie powinienem powiedzieć to, zanim do cze­gokolwiek między nami doszło. Jeżeli chcesz się ze mną kochać bez żadnych zobowiązań, to jestem na twoje rozkazy. Pragnę spełnić każde twoje życzenie... Ale musisz wiedzieć, że gdy skończą się wakacje, wrócę do swego domu i nigdy więcej się nie spotkamy.

Janie milczała. Doceniała szczerość Cantona, więc musiała się zastanowić, czego ona tak naprawdę chce. Pragnęła go, jak pragnie się zimnej wody w upalny dzień. Ale czy był to tylko pociąg fizyczny? Czy wystarczy jej, że spędzi kilka nocy w jego ramionach, żeby zaspokoić to pragnienie?

Canton w jakiś sposób zmienił jej życie. Do tej pory cały czas spędzała przed komputerem albo z nosem w książkach, i to było jej życie, on tymczasem pokazał jej, że są jeszcze inne jego strony, ekscytujące i niezwykłe. Jej koleżanki cho­dziły na prywatki, spotykały się z chłopakami, a ona nie. Quentin był pierwszym chłopakiem, z którym spotykała się, ale ich związek rozwijał się bardzo powoli, szczególnie w sfe­rze erotycznej.

- Czy chcesz znać prawdę o sobie? - Canton delikatnie pogładził ją po policzku.

Janie skinęła głową.

- Dopiero budzą się twoje zmysły i to wydaje ci się fascy­nujące i bardzo pociągające. Musisz jednak brać pod uwagę, jak się potem będziesz czuła. Gdybyśmy spędzili razem kilka szalonych nocy, bez względu na to, jak bardzo byłyby one wspaniałe, zawsze miałabyś wątpliwości, czy dobrze zrobiłaś. Jestem w stanie zaspokoić twoje seksualne potrzeby, ale nie potrzeby emocjonalne. Gdybyś miała ze mną romans, co by zrobił twój chłopak? Jak by to wpłynęło na wasz związek? Musisz się nad tym zastanowić, bo w innym przypadku mo­żesz zrobić coś, czego będziesz żałowała przez całe życie... Janie pomyślała, że chyba jednak musi Cantona choć tro­chę obchodzić, jeżeli troszczy się o to, co będzie potem. Cie­szyła się z tego. Wiedziała, że on ma rację, że nie powinna ulegać zmysłom, chwilowym pragnieniom, choć te pragnienia były tak niewyobrażalnie silne i przyjemne...

- Tak, masz rację. Jesteśmy tylko przyjaciółmi - powie­działa z westchnieniem.

- Zgoda, tylko musisz przestać mnie dotykać, bo to do­prowadza mnie do szaleństwa.

- Nie tylko ciebie - roześmiała się Janie.

- Ubierz się i lecimy do Miami. Dzieci pewnie nie mogą się doczekać.

Janie poszła do swojej sypialni i szybko przygotowała się do wyjazdu.

To była wspaniała wycieczka. Canton pozwolił siedzieć Kurtowi na miejscu drugiego pilota i opowiadał mu o tym, jak się prowadzi samolot. Na lotnisku czekała na nich limu­zyna. Kurt był zachwycony, nigdy wcześniej nie jechał takim samochodem.

- Jest tylko nieco dłuższy od innych - uśmiechnął się Canton. - Tylko tym się różni od tych samochodów, którymi jeździłeś do tej pory.

Po dojechaniu na miejsce, udał się na spotkanie, z powodu którego tu przyjechał, a Janie z dziećmi wybrała się obejrzeć ekskluzywne centrum handlowe. Nie kupowali wiele, bo wszystko było tu bardzo drogie. Na koniec weszli do sklepu z czekoladą i zrobili w nim duże zakupy, po czym poszli spot­kać się z Cantonem, żeby wspólnie wrócić do domu.

- Mój tata uwielbia czekoladę - powiedziała Karie.

- Tak samo jak Janie. Jeśli się chce mieć w domu jakieś zapasy, to trzeba je głęboko schować, bo ona podgryza cze­koladę dopóty, dopóki ma ją w zasięgu wzroku! - zawołał Kurt.

- Pod tym względem też do siebie pasujemy - szepnął Canton do Janie, tak by dzieci tego nie usłyszały.

Po powrocie do domu Janie dostała ataku strasznej migre­ny. Nie zjadła obiadu ani kolacji, leżała w pokoju i cierpliwie czekała, aż minie ten okropny ból głowy. Przerażony Kurt nie wiedział, co robić i pobiegł po Cantona, który natychmiast przyszedł do niej.

- Czy masz w domu jakieś środki przeciwbólowe? - spy­tał, zorientowawszy się, co się dzieje.

- Nie - wyszeptała.

Canton zadzwonił po lekarza, który zjawił się w ciągu kilku­nastu minut. Zrobił Janie zastrzyk przeciwbólowy i zostawił tab­letki na wypadek, gdyby migrena nie przeszła do rana.

Ból ustąpił na tyle, że Janie mogła zasnąć.

Obudziła się nad ranem z głową na ramieniu Cantona. Rozejrzała się zdziwiona, w pierwszej chwili nie wiedziała, co się dzieje. Leżała w swoim łóżku, a obok niej leżał Canton Rourke w granatowym szlafroku i spał! Obudził się jednak, gdy tylko się poruszyła.

- Co ty tutaj robisz? - zapytała zdziwiona. Canton usiadł, wyglądał na bardzo zmęczonego, włosy miał w nieładzie, był nie ogolony.

- Lepiej się czujesz?

- Tak... - Janie zaczęła sobie przypominać, co się działo w nocy. - Był tu lekarz, prawda? - upewniła się.

- Tak.

- Jak znalazłeś lekarza w środku nocy?

- To mój dobry znajomy. Leczył Karie, gdy byliśmy tu dwa lata temu.

- Dziękuję ci za to, co dla mnie zrobiłeś. Bolało mnie tak bardzo, że myślałam, że umieram.

- Nie ma za co, czego się nie robi dla przyjaciół - uśmie­chnął się do niej.

- Połóż się z powrotem, tu, obok mnie, jest piąta rano, za wcześnie, żebyś teraz szedł do domu. Mógłbyś niepotrzebnie obudzić Karie...

- O tym samym myślałem - wyznał szczerze i położył się koło niej. - Teraz już zostaniemy przyjaciółmi na wieki, wspólnie spędzona noc do czegoś zobowiązuje.

- Ciekawe, czy ktokolwiek by uwierzył, jak ją spędzi­liśmy...

- Gdyby cię znów zaczęło boleć, to mnie obudź, podam ci tabletki.

- Wiesz, że jesteś najmilszym facetem, jakiego kiedykol­wiek znałam?

- Wiem - uśmiechnął się do niej. - Postaraj się zasnąć. Janie w pierwszej chwili myślała, że będzie miała z tym trudności, bo świadomość bliskości „najmilszego faceta, ja­kiego w życiu znała”, nie działała na nią usypiająco. Jednak równy rytm jego serca i ciepło bijące od jego ciała spowodo­wały, że wkrótce znów zasnęła.

Obudził ją dziwny hałas, jakby ktoś rzucał metalowymi garnkami. Rozejrzała się, koło niej nie było Cantona. Wstała włożyła szlafrok i wyszła zobaczyć, co to za straszne stuki dochodzą z kuchni.

- Gdzie w tym domu, u licha, jest patelnia do jajek i tylko nie mów mi, że nie posiadasz takiego sprzętu!

- Chyba nie mam. - Janie usiadła, trzymając się za głowę.

- No, to jak smażysz jajka?

- W tym domu nikt nie jada jajek, więc nie szukałam.

- Jak to nikt? Ja jem! I ty też będziesz jadła, jak tylko znajdę tę... - tu padło kilka niecenzuralnych słów - patelnię.

- W tym domu nie używa się takiego języka. - Janie uda­wała oburzenie.

- To nieprawda! Myślałaś, że nigdy nie słyszałem, co mówisz, jak się złościsz, gdy coś nawali ci w programie?

- Cóż, komputer to zupełnie inna sprawa. Jak mi się zgu­bi jakiś plik, czy coś skasuje, to wymyślam mu od najgor­szych. On tego na szczęście nie rozumie i wcale się tym nie przejmuje.

- Przecież komputer niczemu nie jest winny. Jeśli coś działa nie tak, to winę za to ponosi ten, kto opracował pro­gram.

- Być może, ale dla mnie wszystkie urządzenia elektroni­czne i mechaniczne to diabelski wymysł.

Canton zaśmiał się.

- Dobrze, ale wróćmy do wyposażenia twojej kuchni. Po­myśl, gdzie może być patelnia?

- Nie mam co myśleć, i tak nie ma jajek.

- A tu cię zaskoczę! Moja gospodyni przyniosła wszy­stkie potrzebne nam na śniadanie produkty, więc mamy także i jajka.

- Tak naprawdę, to nie wiem, czy będę w stanie cokolwiek przełknąć, głowa mi pęka. Czy lekarz zostawił jakieś tabletki?

- Tak, zaraz ci podam. - Canton przyniósł niewielkie pu­dełeczko i podał jej.

- Fatalnie się czuję - jęknęła.

- Wraca migrena?

- Obawiam się, że tak, choć nie jest już tak źle jak wczo­raj. - Westchnęła i popatrzyła na niego. - Czemu jesteś dla mnie taki dobry?

- Jak to, nie wiesz? - Canton usiadł przy niej. - Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, a przyjaciele opiekują się sobą.

Tabletki zaczęły działać i Janie poczuła się lepiej. Canton w jej kuchni radził sobie znakomicie. Usiadła przy stole, a on zaparzył jej herbaty.

- Nie spodziewałam się, że milioner z Manhattanu tak świetnie daje sobie radę w kuchni.

- Nie całe życie byłem milionerem. Od śmierci mojej mamy to ja zajmowałem się gotowaniem, bo mój ojciec pra­cował do późnej nocy.

- Jak umarła twoja mama?

- Zmarła podczas porodu. Mój ojciec został sam z czter­nastoletnim wyrostkiem i niemowlęciem. Robił, co mógł, ale trzy lata później zmarł na raka płuc.

- Palił papierosy?

- Nie, pracował w fabryce azbestu. To była bardzo nie­bezpieczna dla zdrowia praca, wiedział o tym, ale pracował tam ze względu na pieniądze... robił to dla nas.

- Przykro mi, to musiało być dla ciebie straszne.

- Było - przyznał szczerze. - Miałem siedemnaście lat i musiałem się zaopiekować ciężko chorym ojcem i trzyletnią siostrzyczką. Pracowałem na pełnym etacie w sklepie, a później jeszcze dodatkowo jako stróż w wielkiej firmie, a i tak ledwo wiązaliśmy koniec z końcem, nie stać nas było na prywatnego lekarza. Mój ojciec zmarł w państwowym szpi­talu, na zbiorowej sali... Gdy pracowałem jako stróż, zwrócił na mnie uwagę szef tej firmy. On stracił syna, ja ojca. Pod­rzucał mi różne książki o obsłudze komputerów, o zarządza­niu finansami i tym podobne.

- Zacząłeś u niego pracować?

- Z początku tak, ale dość szybko założyłem własną firmę. Bardzo wiele mnie nauczył. Nie zdążyłem mu nawet podzię­kować... Umarł, zanim zarobiłem pierwszy milion.

- A co się dzieje z twoją siostrą? Mocno jesteście ze sobą związani?

Canton popatrzył w okno. Na jego twarzy malował się ból i rozpacz. Milczał przez dłuższą chwilę.

- Moja siostra zmarła z przedawkowania narkotyków, gdy miała szesnaście lat. To była moja wina - powiedział ponuro.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Dlaczego mówisz, że to była twoja wina? - spytała za­niepokojona.

- Wpadła w złe towarzystwo, a ja nawet tego nie zauwa­żyłem. Byłem zbyt zajęty rozwijaniem swojej firmy, młodą żoną, córeczką... Nie miałem pojęcia, że nasz sąsiad był dealerem narkotyków i wciągnął ją w to bagno. Przedawko­wała, wezwałem pogotowie, ale było już za późno, nie byli w stanie jej uratować. Dopiero wówczas dowiedziałem się wszystkiego. Ten dealer uciekł, ale byłem już na tyle bogaty, że wynająłem prywatnych detektywów i znaleźli go. Teraz odsiaduje dziesięcioletni wyrok, lecz to i tak nie wróci jej życia...

- To straszne, ale nie możesz się za to obwiniać. - Janie rozumiała jego ból i rozpacz. - Każdy człowiek sam decyduje o swoim życiu, nawet przy najlepszych chęciach nie byłeś w stanie jej pomóc, jeśli ona ci na to nie pozwoliła. - Współ­czuła mu, tym bardziej że widziała, iż te rany w jego sercu ciągle nie są zabliźnione.

- Ty wnikasz w to głębiej niż większość ludzi, których znam - powiedział, patrząc poważnie Janie w oczy.

- Staram się, ale czasem życie staje się przez to trud­niejsze.

- Myślę, że tylko w taki sposób warto żyć.

- Twoje życie naprawdę jest godne podziwu... Sam, bez niczyjej pomocy, potrafiłeś zbudować taką wielką firmę, pra­wdziwe imperium. - Janie w końcu zdobyła się na odwagę, by mu to powiedzieć.

- Nie sam, zatrudniałem wiele osób - odparł. - Dla mnie największym problemem było to, że w pewnym momencie człowiek, który osiągnie sukces, staje się sławny. Ludzie za­częli rozpoznawać mnie na ulicy, śledzić moje życie prywat­ne. Nie stałem się kimś innym przez to, że byłem bogaty. Byłem tylko modniej ubrany, miałem większe mieszkanie i lepszy samochód niż w czasach, gdy wstawałem rano, by zaprowadzić moją siostrzyczkę do przedszkola. Ciągle po­dobają mi się te same rzeczy i to samo jest dla mnie ważne.

- Jesteś wyjątkiem. Zazwyczaj dzieje się tak, że ludzie, którzy zarobili wielkie pieniądze, zmieniają styl życia, odci­nają się od swoich korzeni. Ty jesteś inny.

- Cóż, nigdy mi nie zależało na samych pieniądzach. Lu­biłem tworzyć nowe programy komputerowe, udoskonalać je. W ogóle byłem i jestem zafascynowany możliwościami, jakie daje komputer. Moim zdaniem od tego zależy w tej chwili rozwój naszej cywilizacji. To, że zarabiałem na tym całkiem spore pieniądze, dużo mniej mnie bawiło niż sama praca.

- Dla większości ludzi pieniądze stają się treścią życia, ale nie dla ciebie.

- Wiesz, ja nawet jestem całkiem zadowolony, że straci­łem fortunę. Teraz mogę zacząć wszystko od nowa, nie każdy ma taką drugą szansę w życiu. Wyzwania tego rodzaju to mój żywioł - roześmiał się. - Tylko nie mów o tym nikomu, bo uznaliby mnie za wariata.

Janie świetnie go rozumiała, bo czuła się podobnie, gdy zasiadała do nowej książki. Miała ochotę mu nawet o tym powiedzieć, ale zawahała się. Nie była pewna, czy dobrze by przyjął wiadomość, że nie jest sekretarką, tylko znaną pisarką. Jego opinia na temat pisarzy i w ogóle znanych osób nie była zbyt pochlebna... Janine wprawdzie nie była taka jak wię­kszość ludzi z tego środowiska, ale obawiała się, że on byłby mocno urażony tym, że go oszukiwała. Mógłby pomyśleć, że znajomość z nim była dla niej tylko zabawą.

- Zbladłaś... - Od razu zauważył zmianę wyrazu jej twarzy. - Miałaś ciężką noc, idź się położyć, a ja zajmę się Kurtem.

- Dziękuję, naprawdę nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.

- Zatrzasnę drzwi. A czy Kurt ma swój klucz?

- Tak, tylko z pewnością go zapomniał. - Janie dobrze znała przywary swego brata. - Jest w jego kurtce, w kieszeni zapinanej na suwak.

- Zabiorę ją ze sobą. Gdyby Kurt potrzebował czegoś z domu, nie będzie cię budził. - Pocałował ją po przyjacielsku w czoło. - A może wolisz, żebym z tobą został?

- Nie, dziękuję, nie ma takiej potrzeby. Tabletki zaczynają działać, prześpię się trochę i wszystko będzie dobrze.

- Nie dziękuj, dobrzy przyjaciele pomagają sobie w ta­kich chwilach.

- A kto się tobą zajmuje, gdy jesteś chory?

- Karie próbuje się wtedy mną opiekować, ale właściwie muszę sobie radzić sam, bo nie mam nikogo, kto by się mną zajął.

- W takim razie, gdyby się coś działo, to zawsze możesz na mnie liczyć. - Janie pogładziła go po zarośniętym policz­ku. Miała wielką ochotę go przytulić, bo zrozumiała, że tak naprawdę, to on często musi czuć się bardzo samotny.

- Gdybyś poczuła się gorzej, to zadzwoń do mnie, będę w domu.

Canton wyszedł, a Janie położyła się do łóżka. Zasnęła bardzo szybko.

Obudziła się późnym popołudniem ze znacznie lepszym samopoczuciem. Głowa już nie bolała i czuła się na tyle do­brze, że postanowiła nie leżeć dłużej w łóżku. Ubrała się w dżinsy i białą, batystową bluzkę. Weszła do salonu. Na sofie siedział Canton i przeglądał prasę. Odłożył gazety i spojrzał na nią.

- Jesteś niesamowita - powiedział, taksując głodnym wzrokiem jej smukłą figurę. - Rzadko która kobieta w takim stroju wyglądałaby tak zmysłowo jak ty. - Jego głos stał się chrapliwy. - Chodź tu do mnie. - Wyciągnął ręce w jej kie­runku.

Janie nie wahała się nawet chwilę, w mgnieniu oka znalaz­ła się koło niego.

Canton przytulił ją, gładził jej plecy i ramiona, cienki ma­teriał jeszcze wzmagał intensywność pieszczoty. Nigdy w ży­ciu nie przeżywała czegoś takiego. Na jedno jego skinienie gotowa była rzucić mu się w ramiona. Przy nim przestawała myśleć, a zaczynała czuć. W jakiś nie znany jej dotąd sposób budził jej zmysły.

Rozchyliła usta i uniosła głowę. Czekała, marzyła, pragnę­ła, by ją pocałował. Czuła się jak spragniony wędrowiec na pustyni, który w końcu dostrzega źródełko.

- Masz takie zmysłowe usta... są jakby stworzone do pocałunków... Marzę o tym od rana - szepnął, pochylając się nad nią.

- Ja też - przyznała się. Ale zanim zdążył ją pocałować, na patio rozległ się tupot nóg. Nie było wątpliwości, tak mogło tupać albo stado słoni, albo rozbawione dzieci. Niechętnie odsunęli się od siebie. Kurt i Karie wbiegli do pokoju, niosąc w rękach pęki koloro­wych piór.

- Skąd to macie? - spytała Janine.

- Wspaniałe, prawda? Kupiliśmy je na plaży od takiego człowieka, który miał mnóstwo wspaniałych przedmiotów, muszle, kamienie, skorupy żółwi i te pióra! - zawołał pod­ekscytowany Kurt.

- Bardzo chcielibyśmy kupić sobie szkielet jeża morskie­go albo suszoną rozgwiazdę i czaszkę jakiegoś dużego ssaka - dodała Karie.

- Z pewnością dostaniecie takie skarby na targu w mia­steczku. - Canton bez wahania sięgnął do portfela, wyjął dwa banknoty i podał je dzieciom. - To powinno wystar­czyć. - Ale po co właściwie wam czaszka? - zainteresował się.

- Chcemy przeprowadzić badania porównawcze... - od­parł z tajemniczą miną Kurt.

- Dziękujemy, tato! - Karie ucałowała ojca w obydwa po­liczki. - Weźmiemy taksówkę.

- Nie włóczcie się po targu do nocy, wróćcie niedługo - poprosiła Janie.

- Gdybyście się zgubili, poproście o pomoc policjanta - przestrzegł jeszcze dzieci Canton.

- Dobrze! - zawołały zgodnym chórem. - Na pewno da­my sobie radę!

Karie i Kurt pognali pędem w stronę postoju taksówek.

Janie i Canton patrzyli za nimi z ganku. Canton objął Janie i pocałował delikatnie za uchem. Wiedziała, dlaczego zgodził się na to, żeby dzieci pojechały do miasta... Widzieli jak jeszcze przed postojem zatrzymały taksówkę i wskoczyły do niej. W tym momencie coś przykuło uwagę Janie.

- On tam był! - krzyknęła. - Ten podejrzany typ wsiadł do samochodu i pojechał za taksówką, w której były dzieci! Widziałeś go? - Janie wyrwała się z objęć Cantona.

- Kogo?. - zapytał zdziwiony.

- Tego mężczyznę, który kiedyś obserwował Karie. Poje­chał za dziećmi!

- Nie, nie widziałem go. Jakim jechał samochodem?

- Takim starym, srebrnym sedanem. - Janie była przestra­szona nie na żarty. W tym momencie jeszcze jedna straszna myśl przyszła jej do głowy. - A może on chce porwać Kurta? Jeśli moi rodzice znaleźli jakiś niezwykle cenny skarb i ten człowiek o tym wie....

- To samo przyszło mi do głowy, tylko nie chciałem cię straszyć. Jadę za nimi, na razie się nie martw. Nie pozwolę im zrobić krzywdy!

Janie nerwowo kręciła się po domu, aż do szczęśliwego powrotu Cantona i dzieci. Dzieci trzymały w rękach suszone jeże, rozgwiazdy, muszle i różne inne wspaniałości, jakie można wyłowić z oceanu. Zabrały swoje skarby i pobiegły bawić się nimi na plaży. Kupiły również czaszkę krowy, ale zaraz wyniosły ją na plażę.

- Wcześniej czułam się zbyt słabo, żeby spytać, jak poszły ci rozmowy z inwestorami w Miami? - Janie zaparzyła kawę i usiedli przy stole.

- Lepiej, niż myślałem - odparł spokojnie. - Uważają, że jestem człowiekiem, w którego warto zainwestować.

- W zupełności się z nimi zgadzam - uśmiechnęła się do niego.

- Miło mi to słyszeć.

- Jestem pewna, że z tobą świetnie się pracuje.

- Proponowałem ci pracę i nadal podtrzymuję swoją pro­pozycję - odparł. - Pracuj dla mnie, a niedługo będziesz bogata.

- Nie jestem pewna, czy właśnie o to mi chodzi - odpo­wiedziała ostrożnie. - Muszę się jeszcze zastanowić.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Janie myślała o tym, co robi tutaj ten ciemnowłosy mężczyzna. Dodatkowo mar­twiła się o rodziców, bo ciągle nie miała od nich żadnych wiadomości. Gdy Canton pojechał na targ, aby pilnować dzie­ci, zadzwoniła na uniwersytet. Chciała się dowiedzieć, czy czegoś nie wiedzą o losach tej wyprawy archeologicznej. Po­stanowiła zwierzyć mu się ze swoich obaw.

- Od ponad tygodnia nie mam żadnych wieści od rodzi­ców. Boję się, czy coś im się nie stało... Może pojawienie się tego podejrzanego typa ma jakiś związek z nimi...

- W jaki sposób kontaktowałaś się z rodzicami do tej po­ry? - spytał Canton.

- Poprzez e - mail. W ich obozie była umieszczona specjal­na antena satelitarna, dzięki której mieli łączność z całym światem.

- Czemu nie powiedziałaś mi wcześniej? - Canton zerwał się na równe nogi. - Może nie jestem już milionerem, ale mam jeszcze dobre kontakty.

Chwycił za telefon i zaczął wykręcać jakiś numer. Janie nie rozumiała, o czym mówi, bo rozmawiał po hiszpańsku, ale jedno nazwisko było jej z pewnością znane.

- Znasz prezydenta Meksyku? - zapytała, gdy skończył rozmowę.

- Przecież nie znasz hiszpańskiego, to skąd wiedziałaś z kim rozmawiałem? - zdziwił się.

- Rozpoznałam nazwisko, znasz go?

- Tak. Obiecał natychmiast wysłać ekspedycję ratunkową do ich obozu.

- Skąd będą wiedzieli, gdzie ich szukać? - zaniepokoi­ła się.

- Przecież dokładnie wiedzą, gdzie jest wykopalisko. Na takie prace potrzebna jest zgoda rządu.

- Dziękuję ci, jesteś naprawdę wspaniały!

- Czego się nie robi dla przyjaciół - wygłosił swoją ulu­bioną maksymę i uśmiechnął się do niej. - Pij kawę, bo ci wystygnie.

Tego dnia wieczorem zadzwonił telefon w sprawie Curti­sów. Wszystko było w porządku, łączność wkrótce zostanie przywrócona. Była awaria generatora i dopiero dziś udało im się ściągnąć elektryków z najbliższego miasta.

- Dzięki Bogu! - zawołała Janie, gdy Canton przyniósł jej te dobre wiadomości.

- Dostanę jakąś nagrodę za dobrze wypełnioną misję? - zażartował.

- Napiszę ci oficjalne podziękowania - odparła radośnie uśmiechnięta.

- Myślałem o czymś innym... - uśmiechnął się zmy­słowo.

- O czym? - zapytała kokieteryjnie.

- O tym. - Podszedł i pocałował ją w usta. To był czuły i delikatny pocałunek. - Jesteś jak narkotyk - szepnął. - Nie mogę nad sobą zapanować, czuję się tak, jakbym był od ciebie uzależniony.

- Wcale mi to nie przeszkadza, bo to samo dzieje się ze mną - wyznała. - I nie mam nic przeciwko temu, żeby popaść w ten nałóg...

- Nie kuś mnie, wiesz, że nie mam ci wiele do zaoferowania.

- Może ja chcę tego samego co ty? - spytała odważnie.

- Janie, to nie gra komputerowa, tu się nie ma kilku wyjść... Życie jest jedno - powiedział miękko. - Nie chcę, żebyś potem czegoś żałowała.

- Może wcale nie będę żałowała...

- Nie chcę podjąć takiego ryzyka - odparł, poważnie pa­trząc jej w oczy.

- Czy w interesach też jesteś taki ostrożny?

- Nie, bo tam mogę stracić co najwyżej pieniądze, a tu mogę wyrządzić tobie krzywdę. Jeżeli w grę wchodzi czy­jeś szczęście, to bardzo boję się ryzyka. Powinnaś wyjść za normalnego, spokojnego człowieka, takiego jak ten twój pro­fesorek.

- Gzy to dobra rada starego, mądrego przyjaciela?

- Zgadłaś!

- A jeśli będąc z nim, będę marzyła o tobie do końca życia? - spytała desperacko.

- Nie mów tak. Traktujesz mnie jak multimilionera, wy­śnionego księcia z bajki.

- Czy ty myślisz, że obchodzi mnie zawartość twojego portfela?! - krzyknęła.

Dobre sobie, on ma ją za szarą myszkę, która marzy o le­pszym życiu! Teraz żałowała, że nie poznał prawdy, że nie wie, iż jest znaną pisarką i wcale nie potrzebuje jego milio­nów. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, sama też będzie bogata, i to pracując dokładnie w taki sposób, w jaki lubi.

- Nie, nie sądzę, żeby chodziło ci o moje pieniądze. Uwa­żam natomiast, że nie znasz mnie, fascynuje cię po prostu życie, jakie możesz prowadzić u mojego boku. Nie jestem dla ciebie kimś rzeczywistym, z krwi i kości. Może mylisz mnie z bohaterem twego ulubionego serialu...

- Ktoś nierzeczywisty nie potrafiłby całować tak jak ty - powiedziała prowokująco. Sama siebie nie poznawała, za­chowywała się jak jeszcze nigdy w życiu.

- Janie, przestań, igrasz z ogniem. - Canton wypuścił ją z objęć i odsunął się. Widziała, że nie przyszło mu to ła­two. - Karie, musimy już iść do domu! - zawołał przez okno córkę.

Tym razem dzieci posłusznie przerwały zabawę i natych­miast przybiegły.

- Do jutra, Janie - pożegnał ją i wyszedł.

- Dowiedziałam się, że z naszymi rodzicami jest wszystko w porządku - powiedziała Janie Kurtowi po wyjściu gości.

- Canton zadzwonił do biura prezydenta Meksyku, a oni wy­słali ekipę, żeby sprawdziła, co się dzieje u nich w obozie.

- Fajnie mieć takie znajomości jak Canton, no nie? - Kurt pokręcił głową z podziwem.

- Oczywiście. Nie musimy się już denerwować o rodzi­ców - odparła spokojnie.

- A wiesz, że on właśnie czyta twoją ostatnią książkę? Serce podskoczyło jej do gardła.

- Canton Rourke? - spytała nieco drżącym głosem.

- Karie powiedziała, że on bardzo lubi twoje książki przeczytał wszystkie. Dobrze, że nie przyglądał się za bardzo zdjęciu na okładce „Katakumb”.

- Nie poznałby mnie, nawet gdyby się przyglądał, dobrze się zamaskowałam.

- A dlaczego tak ci zależy, żeby się nie dowiedział?

- Teraz żałuję, że nie powiedziałam mu prawdy, ale jest już za późno, żeby to naprawić. Nie zrozumiałby, dlaczego nie powiedziałam mu wcześniej. Poza tym on nie lubi sław­nych kobiet.

- Ale ciebie lubi, więc jakie to może mieć znaczenie?

- Podejrzewam, że może mieć... - odpowiedziała Ja­nie ostrożnie. - Czy widziałeś dziś tego ciemnowłosego czło­wieka?

- Tak, na targu. Zniknął, gdy podszedłem do policjanta.

- Nie podoba mi się, że on się tu koło nas kręci.

- Mnie też nie. Myślisz, że to może mieć jakiś związek z naszymi rodzicami?

- Być może. Łowcy skarbów są zdolni do wszystkiego... - odpowiedziała Janie z niepokojem. - Ale nie martw się, nie pozwolę, by komukolwiek stała się krzywda.

Janie wyszła przed dom. Księżyc był w pełni i pięknie oświetlał ocean. Przez chwilę podziwiała, jak odbija się w wo­dzie. Powróciło wspomnienie pocałunków Cantona. Tęsknie spojrzała w stronę jego domu.

Zadrżała z przerażenia. W świetle księżyca w pobliżu do­mu Cantona zobaczyła jakiegoś człowieka. W jego ręku błys­nął metalowy przedmiot, mógł to być teleskop albo... pistolet. W salonie paliło się światło, okna były odsłonięte i dostrzegła sylwetkę ojca Karie. Jeżeli ten człowiek ma pistolet... Janie nie była w stanie zastanowić się spokojnie, co się może stać. Nie pomyślała o swoim własnym bezpieczeństwie, o kon­sekwencjach tego, co robi, rzuciła się pędem przez plażę w stronę domu Cantona. Liczyła, że uda jej się zaskoczyć tego mężczyznę. Znała karate i wiedziała, że potrafi sobie poradzić ze znacznie silniejszym przeciwnikiem. Nieznajomy był zu­pełnie zdezorientowany jej pojawieniem się, ale zareagował znacznie szybciej, niż się spodziewała. Wykręcił jej rękę, a z krzaków wyskoczyło dwóch innych mężczyzn i narzuciło Janie na głowę koc. Wierzgała, kopała, ale z głową owiniętą kocem nie miała żadnych szans. Potem poczuła silny ból z tyłu głowy i straciła przytomność.

Ocknęła się na jakimś jachcie. W pierwszej chwili zupełnie nie wiedziała, co się z nią dzieje, bo cały świat dokoła niej kołysał się. Nie rozumiała, dlaczego nie jest we własnym domu, ale gdy trochę oprzytomniała, przypomniała sobie, co się stało. Zorientowała się, że leży w kabinie łódki, spuszczo­nej na wodę, bo bujała się pod nią podłoga. Usłyszała ostre słowa w języku hiszpańskim.

Otworzyła oczy. Mężczyzna w ciemnych okularach krzy­czał na dwóch nie znanych jej wcześniej typków. Tamci stali skruszeni, jakby poczuwali się do winy. Janie nie miała wąt­pliwości, że jest w prawdziwym niebezpieczeństwie. Ten człowiek miał w ręku pistolet.

Szybko zamknęła oczy, postanowiła udawać, że jeszcze nie odzyskała przytomności. Wolała nie sprawdzać, co by się stało, gdyby ów mężczyzna dowiedział się, że go rozpoznała.

- No es la muchacha Rourke, idiotas! Es una mujer... es el otra, la vecina! - krzyczał po hiszpańsku ów wysoki, znany jej wcześniej mężczyzna.

Janie znała po hiszpańsku zaledwie kilka słów, ale i tak zorientowała się, o co chodzi. Słowa no es i muchacha Rourke jednoznacznie wskazywały na to, że ci ludzie chcieli porwać Karie! W ciemnościach nie rozpoznali jej, a ponieważ cała akcja rozegrała się w pobliżu domu Cantona, myśleli pewnie, że to Karie biegnie do domu.

Zrozumiała, że jej życie wisi na włosku. Jako świadek była dla nich bardzo niebezpieczna. Poza tym obawiała się, że oni nie zrezygnują i podejmą kolejną próbę uprowadzenia dziew­czynki. Wiedziała, że musi coś wymyślić i to natychmiast. Musi uciec stąd i ostrzec Cantona.

Janie wyczuła, że stanął nad nią jeden z napastników i uda­wała, że nadal jest nieprzytomna. Przez chwilę chyba przy­glądał jej się, a potem usłyszała, jak idzie na tył łódki i włącza silnik. Zaniepokoiła się, czy nie płyną na pełne morze.

Zastanawiała się też, kto może chcieć porwać Karie? Prze­cież Canton nie był bogaty, porywacze z pewnością musieli o tym wiedzieć. Postanowiła ułożyć sobie plan działania. Po pierwsze, musi jakoś wyswobodzić ręce, które ma związane z tyłu, później uciec z łódki, a na końcu ostrzec Cantona.

Żeby zrealizować ten plan, potrzebowała trochę czasu i du­żo szczęścia.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Po kilku minutach manipulowania, przekręcania i szarpa­nia więzów, nie udało jej się wyswobodzić nawet jednego palca.

Historia jak z mojej książki, pomyślała Janie, z tą tylko różnicą, że moja bohaterka dawno już byłaby wolna i spuściła oprawcom tęgie lanie. Nienawidziła w tej chwili tego realnie istniejącego świata. Tak naprawdę, jej sytuacja była tragiczna. Została uwięziona przez trzech mężczyzn na łódce, być może z dala od brzegu. Byli uzbrojeni i wściekli, że nie powiodła im się akcja. Była niewygodnym świadkiem, którego mogli w każdej chwili zastrzelić.

Pomyślała o rodzicach i Kurcie. Pomyślała o Cantonie. Uświadomiła sobie, że może ich nigdy więcej nie zobaczyć. Nigdy do tej pory śmierć nie była dla niej tak realna. To było straszne, nie mogła nic zrobić.

Nagle drzwi do kabiny otworzyły się, stanął w nich wysoki mężczyzna w masce na twarzy, w ręku trzymał pistolet. Janie zamarła, ale zaraz uświadomiła sobie, że chyba nie chce jej zastrzelić, bo wtedy nie byłaby mu potrzebna maska. Na jej szczęście nie wiedział, że widziała go wcześniej.

- Wstawaj - powiedział chrapliwym głosem, przytłumio­nym przez maskę. Wyprowadził ją z kabiny i zaprowadził na rufę łodzi.

- Skacz! - zażądał. Coś twardego popychało ją w plecy, podejrzewała, że była to lufa pistoletu.

- Nie mogę pływać ze związanymi rękami - szepnęła przerażona.

Poczuła chłodny dotyk noża, a chwilę później ręce miała wolne. Do brzegu było dość daleko, ale Janie była dobrą pływaczką. Miała nadzieję, że da sobie radę, ale bała się rzucić do ciemnej, falującej wody.

- Skacz, jeśli nie chcesz umierać - ponaglił ją człowiek w masce. - Drugiej szansy nie będziesz miała.

Janie nie zamierzała z nim dyskutować. Zresztą, nie zosta­wił jej wyboru, popchnął ją mocno w plecy i Janie wpadła do wody. Była zimniejsza, niż się spodziewała. Niebo na wscho­dzie robiło się coraz jaśniejsze, tak że widziała brzeg.

Nie oglądała się za siebie, płynęła jak najszybciej potrafi­ła. Zdawała sobie sprawę, że jest łatwym celem dla męż­czyzny z pistoletem. Na szczęście on nie wiedział, że widzia­ła jego twarz. Pewnie wtedy pozbyłby się niewygodnego świadka.

Skoncentrowała wszystkie siły na tym, żeby dopłynąć do brzegu. Woda skraca odległość, a Janie po uderzeniu w głowę nie była w najlepszej formie. Do brzegu było dużo dalej, niż przypuszczała. Kontrolowała oddech, przestała się tak bardzo spieszyć, gdy spostrzegła, że łódź wypływa na pełne morze.

Robiła się coraz bardziej zmęczona, w głowie jej dudniło. Do brzegu był jeszcze spory kawałek. Przekręciła się na plecy i postanowiła odpocząć. Fale kołysały ją łagodnie. Niebo ro­biło się coraz jaśniejsze, ale ciągle świecił na nim księżyc. Wszystko to wyglądało nierealnie. Nagle usłyszała niedaleko siebie jakieś chlupotanie wody. Obejrzała się. Od strony plaży ktoś płynął w jej stronę. Zamarła. Nie wiedziała, czy to nad­ciąga ratunek, czy....

- Dzięki Bogu, że żyjesz - usłyszała głos Cantona. - Nic ci nie jest?

- Dostałam po głowie - szepnęła.

- Nie bój się, dopłynę z tobą do brzegu. - Oplotło ją moc­ne ramię. Poczuła się raźniej, choć robiło jej się trochę słabo.

Canton był świetnym pływakiem. Nawet podtrzymując Ja­nie, doskonale dawał sobie radę. Pod koniec ciągnął ją, bo całkiem opadła z sił. Gdy już miał grunt pod nogami, wziął ją na ręce i wyniósł na brzeg. Postawił ją dopiero na piasku, ale musiał trzymać, by nie upadła.

- Kurt mnie zawiadomił, że zniknęłaś, szukałem cię ponad dwie godziny. Na szczęście wypatrzyłem tę łódź. Przez lor­netkę widziałem cię z jakimś człowiekiem na pokładzie, po­tem skoczyłaś do wody. Gdyby to była bezksiężycowa noc, tobym cię nie znalazł...

- Ja nie skoczyłam, on mnie wypchnął.... - Janie wyda­wało się, że otacza ją nie powietrze lecz smoła, tak trudno było jej zrobić każdy krok. - Głowa mi pęka.

- To cud, że nie utonęłaś - szepnął, mocniej ją przytulając. - Ktoś słono zapłaci za to, co się stało.

- Im chodziło o Karie... - wyszeptała z trudem. - To był ten wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, który się tu kręcił, a wczoraj pojechał za dziećmi. Słyszałam ich rozmowę, mó­wili o Karie...

- To Marie... Niech ją licho porwie - powiedział zduszo­nym głosem. Na jego twarzy malowała się wściekłość. - Nie spełniłem jej żądań finansowych, uzyskałem opiekę nad Karie. Chce mnie szantażować...

- Przecież nie pozwoliłaby skrzywdzić własnego dziecka! Oni uderzyli mnie w głowę tak, że straciłam przytomność.

- Pewnie nie zdawała sobie sprawy, że tak to się może odbywać...

Weszli do domku Janine. Canton zaprowadził ją do sypial­ni i pomógł ściągnąć mokre ciuchy.

- Zaraz przyniosę ci suche rzeczy i jedziemy do szpitala - powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu.

- Ale dzieci...

- Pojedziemy wszyscy razem - przerwał jej. - Obudzę Kurta, a potem zabierzemy Karie. Ubierz się.

Canton wyszedł, Janie słyszała, jak puka do pokoju chło­pca. Z trudem wciągnęła na siebie ubranie. W tej chwili bo­lało ją dosłownie wszystko, a głowa po prostu pękała. Po chwili Canton razem z Kurtem weszli do jej sypialni.

- Co się stało? Gdzie ty byłaś? - Kurt przestraszył się, gdy zobaczył pobladłą twarz siostry.

- Porwało mnie trzech zbirów - odpowiedziała jak potra­fiła najspokojniej.

- Porwali cię?!

- Wzięli mnie za... Karie.

- Jak wpadłaś w ich łapy?

- Zobaczyłam z werandy człowieka z pistoletem, który krę­cił się koło domu Cantona. Myślałam, że chce go zastrzelić...

- ...i ruszyłaś mu na ratunek - skończył za nią Kurt. - Pewnie pomyślałaś, że jesteś Diane Woody? Tobie naprawdę myli się fikcja z rzeczywistością.

- Musimy jechać. Janie powinna jak najszybciej znaleźć się w szpitalu - wtrącił się Canton. - Kurt, idź coś na siebie włożyć, a ja pójdę po Karie i samochód.

Canton jechał jak szalony, w ogóle nie zwracał uwagi na przepisy. Wyglądał na tak przejętego, że nawet dzieci zamil­kły i nie męczyły go żadnymi pytaniami.

Do szpitala wpadł jak burza z Janine w ramionach. Od razu wytłumaczył lekarzowi, co się stało i Janie została prze­świetlona, opukana i przebadana na wszystkie możliwe spo­soby. Badania nie wypadły źle, ale postanowiono zostawić ją na obserwacji.

- Co z dziećmi? - spytała Janie, gdy Canton przyszedł do jej pokoju.

- Nie martw się, śpią smacznie w gościnnej sali.

- A co z tobą? Poprzedniej nocy też niewiele spałeś...

- Ja i tak bym nie zasnął, byłem tu przez cały czas. Usiadł przy łóżku i wziął ją za rękę. Dotyk jego ciepłej dłoni sprawił, że Janie poczuła się bezpiecznie. Wiedziała, że on czuwa przy niej. Była bardzo zmęczona i wkrótce zasnęła. Gdy się obudziła, był dzień. Canton stał przy oknie i patrzył na nią. Janie wydawało się, że zna go od zawsze. W tej chwili nie wyobrażała sobie, że mogłoby go kiedyś nie być. Uśmiech­nęła się do niego, ale on nie odwzajemnił się tym samym. Jego twarz pozostała poważna, a nawet trochę ponura.

- Jak się czujesz? - zapytał dziwnie obojętnie.

- Dziękuję, znacznie lepiej - odparła zdziwiona taką na­głą zmianą w jego zachowaniu. Stał z rękami w kieszeniach, nie podszedł do jej łóżka.

Do sali weszła pielęgniarka. W ręku trzymała „Katakum­by”, najnowszą książkę Janie.

- O, widzę, że czuje się pani znacznie lepiej - powiedzia­ła, uśmiechając się do Janie. - Uwielbiam pani książki, prze­czytałam wszystkie co do jednej, a „Katakumby” są chyba najlepsze. Chciałabym prosić panią o autograf. - Podsunęła Janie książkę i długopis. - Jak spojrzałam na to zdjęcie, to od razu panią rozpoznałam, mimo że ma pani teraz krótkie włosy. Mówiłam panu Rourke, że to niesamowite, że w życiu przy­trafiła się pani równie sensacyjna historia. Czy opisze pani to w następnej książce?

- Chyba nie. - Janie oddała jej książkę z dedykacją.

- Życzę szybkiego powrotu do zdrowia. - Uśmiechnęła się jeszcze raz i wyszła.

- A więc już wiesz... - Janie spojrzała na Cantona.

- Powinnaś mi była powiedzieć. Wiedziałaś, że znam two­je książki.

- Mówiłeś, że nie znosisz sławnych kobiet; pisarek, akto­rek i tym podobnych. Nie wiedziałam, jak byś to przyjął...

Canton milczał. Wyglądał na zagniewanego.

- Pielęgniarka ci powiedziała? - spytała.

- Nie, dowiedziałem się od Kurta. Powiedział, że zachowałaś się jak jedna ze swoich bohaterek, zapytałem go wtedy, co ma na myśli. Powiedział mi, że to ty jesteś Diane Woody. Natomiast pielęgniarka rozpoznała cię, gdy tylko cię zobaczyła.

Janie było przykro, że wcześniej nie powiedziała mu pra­wdy. Wiedziała, że czuł się oszukany. W końcu byli przyja­ciółmi, a ona nie była w stosunku do niego szczera. Niestety, nic już na to nie mogła poradzić, było już za późno.

- A co z mężczyzną, który mnie porwał? - spytała, by zmienić temat.

- Jest poszukiwany. Zawiadomiłem policję.

- Więc jednak chodziło mu o Karie...

- Na to wygląda. Wynająłem ochronę.

- To bardzo dobrze.

- Janie, jak mogłaś być tak nierozsądna! - zawołał nagle podenerwowany. - Sama, w nocy, rzuciłaś się na uzbrojonego mężczyznę!

- Myślałam, że chce cię zabić - odparła bezradnie.

- Czy ty jesteś kompletnie stuknięta? W jaki sposób chcia­łaś sobie z nim poradzić?! - wykrzyknął.

- Mówiłam ci, że znam karate.

- Przydałoby się coś, co ochłodzi twój temperament! Canton podszedł do niej rozzłoszczony, chwycił worek z lodem, który leżał na jej szafce i wrzucił go jej pod kołdrę. Janie pisnęła, podskoczyła, ale na szczęście szybko znalazła lód. Niewiele myśląc, rzuciła nim w Cantona. W tym momen­cie do pokoju weszli Kurt i Karie.

- O, widzę, że już czujesz się całkiem dobrze - skomen­tował jej zachowanie Kurt.

- Znacznie lepiej.

- Mam kilka spraw do załatwienia, więc zostawię tu Kurta - powiedział sztywno Canton. - Gdybyś czegoś potrzebowa­ła, zadzwoń do mnie.

- Kiedy mnie stąd wypuszczą?

- Dziś wieczorem, jeżeli nie będzie żadnych komplikacji.

- W takim razie chciałabym cię prosić, żebyś pomógł mi załatwić sprawy związane z ubezpieczeniem - Janie chłodno zwróciła się do Cantona.

- Pielęgniarki, jak słyszałaś, mówią po angielsku - od­parł. - W biurze szpitala pracuje nawet jeden Amerykanin.

- W takim razie nie będę zawracała ci głowy. - Była ura­żona jego odmową.

Canton skinął jej chłodno na pożegnanie i wyszedł. Janie została sama z bratem.

- To moja wina, że się dowiedział - powiedział Kurt smut­nym głosem. - Obraził się?

- Tak. Ale i tak milioner z pisarką nie mają szans się do­gadać. Prędzej czy później okazałoby się, że nasze światy zbyt różnią się od siebie.

- On nie jest milionerem.

- Ale wkrótce znowu będzie.

- Siedział przy tobie całą noc.

- Tylko z poczucia obowiązku, choć to ładny gest z jego strony - przyznała. - Mam nadzieję, że nie zawiadomiłeś ro­dziców o moim wypadku?

- Jeszcze nie, pomyślałem, że lepiej poczekać, aż się oka­że, co ci jest. Pewno bardzo by się zdenerwowali i natych­miast się tu pojawili.

- Dobrze zrobiłeś, nie ma co ich martwić bez potrzeby. Ciekawe, czym ja dostałam po głowie?

- Doktor mówił, że miałaś dużo szczęścia, to był jakiś metalowy przedmiot, być może pistolet.

Lekarze postanowili na wszelki wypadek zatrzymać Janie jeszcze jedną noc w szpitalu. Kurt został razem z nią. Nastę­pnego dnia rano wszystkie papiery do jej wypisania były gotowe.

Przyjechali do domku na plaży taksówką, w momencie gdy Canton z Karie wsiadali do samochodu. Janie płaciła taksówkarzowi i bardzo się pilnowała, by nawet nie spojrzeć w stronę Cantona. Natomiast on wysiadł z samochodu i pod­szedł do niej.

- Co ty tutaj robisz? - zapytał. - Właśnie miałem po cie­bie jechać do szpitala.

- Skąd miałam o tym wiedzieć? Wyszedłeś bez słowa. Poza tym, sama potrafię się o siebie zatroszczyć.

Canton wyglądał tak, jakby czuł się winny wobec Janie. Spojrzał niepewnie na Kurta. Chłopiec zrozumiał od razu.

- Pójdę porozmawiać z Karie, w czasie gdy wy będziecie się kłócić.

- Wiesz dobrze, dlaczego tak się stało. Byłem na ciebie wściekły, że mnie okłamałaś.

- Jakie ty masz prawo wypytywać o moje życie? Nie je­steś członkiem mojej rodziny ani nawet bliskim przyjacielem. Dlaczego miałabym ci opowiedzieć historię mojego życia? - spytała wojowniczo.

- Wiesz dobrze, dlaczego. Chciałbym wiedzieć o tobie wszystko. - Canton popatrzył jej w oczy.

- Za parę tygodni stąd wyjedziemy i każde z nas pójdzie w swoją stronę. Należymy do różnych światów. Być może jestem sławną pisarką, ale nie będę nigdy miała takiej fortuny jak ty. Nie chcę bywać w tak zwanym wielkim świecie. Prze­cież sam mówiłeś, że to tylko wakacyjna znajomość.

- Wiem, że nie lubisz tłumów i przyjęć, ważna jest dla ciebie praca. Jesteś całkowitym przeciwieństwem mojej pier­wszej żony... Ona była najszczęśliwsza, gdy otaczał ją tłum ludzi. Tak naprawdę, poza przyjęciami i światowym życiem, no i oczywiście pieniędzmi, niewiele ją obchodziło. Ale oba­wiam się, że my jesteśmy do siebie zbyt podobni...

- Zgadzam się z tobą. Wysoko sobie cenię swoją niezależ­ność. Tobie potrzebna jest uległa, kochająca żona, która bę­dzie na ciebie czekała, gdy wrócisz z pracy, smażyła ci jajka na śniadanie. Ja się do tego nie nadaję.

- Nie potrzebuję takiej kobiety. Pragnę, żeby mój kolejny związek był w pełni partnerski, oczywiście jeśli kiedyś doj­dzie do czegoś takiego... Nie kłóćmy się, Janie - powiedział ugodowo. - Teraz muszę się zastanowić, jak zapewnić bez­pieczeństwo Karie...

- Mówiłeś, że czytałeś moje książki, to powiedz, czy spoj­rzałeś na notkę o autorce?

- Tak, oczywiście.

- Więc czym zajmowałam się, zanim zaczęłam pisać książki?

Canton zastanawiał się chwilę, a potem oczy zrobiły mu się okrągłe ze zdziwienia.

- Byłaś prywatnym detektywem?! Myślałem, że to tylko chwyt reklamowy.

- Nie, to prawda. Moja licencja prywatnego detektywa jest nadal ważna. Mam także pozwolenie na broń, ale nie zabrałam ze sobą pistoletu.

- I naprawdę znasz karate i judo?

- Tak i to całkiem nieźle.

- Szczerze mówiąc, myślałem, że to była twoja kolejna wymyślona przez ciebie opowieść.

- Nie, to prawda. Być może nawet dałabym sobie radę z tamtymi facetami, ale popełniłam niewybaczalny błąd. Nie przeanalizowałam sytuacji, tylko zupełnie bez zastanowienia rzuciłam się na tamtego typa. Nie sprawdziłam, czy jest sam, a to była pierwsza rzecz, którą powinnam wiedzieć.

- Mogli cię zabić...

- Na szczęście mam twardą głowę - uśmiechnęła się.

- Jeżeli nadal masz licencję prywatnego detektywa, to jesteś osobą, jakiej szukam. Chciałbym, żebyś dla mnie pra­cowała, żebyś pomogła mi rozwiązać tę zagadkę i odkryć, dlaczego ktoś chciał porwać Karie? Być może to moja była żona wynajęła tych ludzi, ale przecież mogę się mylić...

- Nie skończyłam jeszcze książki.

- Nie pracujesz przecież nad nią cały czas. Musiała przyznać, że miał rację. Poza tym, gdyby zgodziła się na jego propozycję, mogłaby otoczyć opieką Karie. Czuła wzbierającą w niej wściekłość, gdy uświadomiła sobie, jak porywacze potraktowaliby dziecko. Przecież nie wiedzieli, że złapali Janie. Ktoś musi ich powstrzymać, zanim ponownie spróbują.

- Zgoda, przyjmuję twoją propozycję.

- Nie mam w tej chwili pieniędzy, ale mogę ci zapłacić akcjami mojej nowej firmy. Zapewniam cię, że na tym nie stracisz.

- Wierzę ci. Przyjmuję taką umowę. Jednak muszę odpo­cząć kilka dni.

- Nie dziwię ci się. I tak zniosłaś to nadspodziewanie do­brze. Rozpoczniesz pracę, kiedy odzyskasz siły.

Uścisnęli sobie dłonie na znak zawarcia umowy.

Kilka dni później Janie i Canton leżeli zaczajeni za wy­dmą. Dzieci bawiły się same na plaży, budowały zamek z pia­sku i nie miały pojęcia, co się dzieje. Po dwóch godzinach Canton miał już dość. .

- To strasznie nudne zajęcie. - Przekręcił się na plecy.

- Tak wygląda praca detektywa - odparła spokojnie Janie. - Jeżeli oczekiwałeś szybkich, dynamicznych akcji, to chyba za dużo naoglądałeś się filmów kryminalnych w telewizji.

- Ty też, szczególnie seriali science fiction.

- To jest cios poniżej pasa.

Odwrócił głowę w jej stronę i patrzył zachłannie na jej usta.

- Mógłbym cię przesłuchać - powiedział tym samym drwiącym głosem, jakim mówił bohater jej ulubionego seria­lu. Podniósł zawadiacko jedną brew.

- Ja nie mam słabych punktów. - Janie nawiązała do se­rialu.

- Owszem, masz, i już je znalazłem. - Przeturlał się po piasku w jej stronę i oparł się na łokciu tuż nad nią.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Janie przez chwilę rozkoszowała się jego bliskością. Can­ton natychmiast to wyczuł i namiętnie ją pocałował. Jak zwy­kle nie myślała, do czego to może doprowadzić. Za bardzo go pragnęła i nie potrafiła nad sobą zapanować. Jednak, gdy jego pocałunki stawały się coraz bardziej żarliwe, a jego ciało na­pierało na nią coraz gwałtowniej, dał o sobie znać jej silnie rozwinięty instynkt samozachowawczy.

- Jesteśmy w pracy, przestań. - Odsunęła się od niego. Canton oddychał ciężko.

- A kto próbował mnie uwieść parę dni temu? - uśmiech­nął się do niej zalotnie.

- Słowo harcerza... - Janie podniosła do góry dwa palce - ...już nigdy więcej nie będę tego robić!

- Za późno na takie obietnice, lepiej chodź tu do mnie.

- Wyciągnął do niej rękę.

- Przypominam ci, że musimy ująć kidnapera.

- To strasznie nudne. Nie jestem przyzwyczajony do takiej bezczynności. - Dzieci spokojnie budowały zamek. Nikt obcy nie kręcił się w pobliżu. - Być może porywacze poddali się. Jak ci mówiłem, podejrzewam, że to Marie chce odzyskać opiekę nad córką albo wymóc na mnie większe alimenty. Wie, że dla Karie zrobiłbym wszystko.

- W głowie mi się nie mieści, żeby matka mogła narażać własne dziecko na takie niebezpieczeństwo.

- Ona czasem bywała bardzo bezmyślna... - Jego twarz zrobiła się ponura, jakby przypomniało mu się coś bardzo przykrego. - Tuż przed rozwodem, gdy wyjechałem w podróż w interesach, Marie zaprosiła do domu swojego kochanka. Tak głośno się zabawiali, że Karie wybiegła z domu. Znala­złem ją siedzącą na schodach przed domem. Była zima.

- I co zrobiłeś?

- A jak myślisz? - odpowiedział pytaniem.

- Ja bym wyrzuciła go z domu w takim stroju, w jakim bym go znalazła i niechby sobie później radził z dotarciem do domu...

- Jesteśmy naprawdę bardzo do siebie podobni. Okazałem tylko odrobinę humanitaryzmu i wyrzuciłem za nim jego ubranie.

- A co zrobiła twoja żona?

- Już od dawna wiedzieliśmy, że naszego małżeństwa nie da się uratować. Spakowała się i wyprowadziła. Na koniec powiedziała mi jeszcze, że to ja jestem winny rozpadowi naszego związku, bo nie potrafiłem zadowolić jej w łóżku.

Janie popatrzyła na niego ze współczuciem. Jakże okrutna była jego żona. Cóż może bardziej urazić dumę mężczyzny niż takie oskarżenie? Poza tym, nie miała wątpliwości, że to było kłamstwo. Tak delikatny, czuły i zarazem namiętny męż­czyzna musiał być świetnym kochankiem. Ona, mimo swego braku doświadczenia, czuła to bardzo wyraźnie.

- Myślę, że jeżeli ludzie się kochają i rozumieją, to rów­nież w łóżku układa im się dobrze - odpowiedziała ostrożnie.

- Nie musisz mnie pocieszać. Wiem, że chciała mi jeszcze dopiec. Poślubiłem Marie, bo była najpiękniejszą i najseksowniejszą dziewczyną, jaką znałem. Byłem w niej bardzo zakochany, ale już po kilku miesiącach, gdy minęła pierwsza fascynacja, okazało się, że bardzo się pomyliłem. Miałem wtedy pieniądze i to ich pragnęła Marie, nie mnie. Życie dało mi ciężką lekcję.

- Rozumiem cię.

- Gdy spostrzegłem swój błąd, było już za późno. Marie była w ciąży. Rzuciłem się w wir pracy. Siedziałem nad kom­puterem i niewiele bywałem w domu, bo nie bardzo mieliśmy o czym rozmawiać. Marie też nie była domatorką. Mimo że nie pracowała, mało zajmowała się Karie. Bardziej fascy­nowały ją podróże, przyjęcia, znajomi. Formalnie małżeń­stwem byliśmy przez dziesięć lat, ale tak naprawdę tylko kilka miesięcy.

- Karie wydaje się z tobą bardzo szczęśliwa...

- Mam nadzieję, że tak jest. Dawniej prawie nie było mnie w domu, ale zrozumiałem swój błąd. Teraz chcę jej to wyna­grodzić i mam nadzieję, że jeszcze nie jest na to za późno. - Spojrzał na nią uważnie. - A jaka była twoja rodzina?

- Moi rodzice bardzo kochają mnie i Kurta, ale ciągle chodzą z głowami w obłokach. W takich codziennych spra­wach to my się nimi opiekujemy, a nie oni nami. Czasem nawet Kurt wydaje się bardziej odpowiedzialny niż oni. Ale jesteśmy mocno ze sobą zżyci.

- To najważniejsze. Chciałabyś mieć własne dzieci?

- Tak. Canton nie powiedział nic więcej, patrzył na Janie z jakąś nie znaną jej dotąd czułością. Delikatnie pogładził ją po po­liczku.

- Co wyczytałeś z mojej twarzy? - spytała nieśmiało.

- Jesteś najwrażliwszą, najsłodszą istotą, jaką kiedykol­wiek znałem. Jest w tobie tyle miłości i czułości. Wydaje mi się niemożliwe, że jesteś znaną pisarką. Sława bardzo ludzi zmienia.

- Znam wielu sławnych pisarzy, którzy są całkiem miłymi ludźmi.

- Ja mam złe doświadczenia, większość sławnych ludzi, których znam, to snoby i bufony.

- To prawda, że sława często zmienia ludzi, ale moi przy­jaciele są fajni.

- Czy oni także piszą powieści sensacyjne?

- Tylko niektórzy. Inni piszą romanse, a jeszcze inni po­wieści science fiction. Często rozmawiamy przez Internet.

- Czy stamtąd właśnie masz ten wygaszacz ekranu z po­dobizną obcego? - spytał znienacka.

- Tak... - odpowiedziała trochę zażenowana.

- Czy nie jest tak, że podobam ci się tylko dlatego, że przypominam ci twoją ulubioną postać z serialu? - spytał żartobliwie, ale patrzył bardzo poważnie.

- Z początku tak było - przyznała.

- A teraz? - zapytał i przysunął się do niej.

- Teraz... - Janie nie potrafiła nazwać słowami tego, co czuła. Uśmiechnęła się do niego i pocałowała go w usta.

Cantonowi nie była potrzebna ponowna zachęta. Pocało­wał ją tak, jak jeszcze nigdy dotąd. W tym pocałunku była nie tylko namiętność i pożądanie, ale także czułość i coś, czego Janie jeszcze nie zaznała... W tej chwili jednak nie była w stanie analizować, co to takiego, gdyż uniosła ją fala na­miętności.

- Nie jestem obecnie najlepszą partią, ale być może odzy­skam swoje pieniądze. Poza tym, nigdy więcej nie zapomnę, że praca to nie wszystko... Zastanów się, czy ci to odpo­wiada. ..

- Chcesz powiedzieć, że widziałbyś dla nas jakąś szansę na... coś poważniejszego? - spytała nieśmiało.

- Tak.

- Myślisz o... wspólnym życiu? - Nie posiadała się ze zdziwienia i szczęścia zarazem.

- Nie - odparł powoli. Janie zrobiło się głupio, zaczerwie­niła się po same uszy. - Moim zdaniem jest jeszcze za wcześ­nie na tak poważne decyzje. Ale zacznij się zastanawiać, czy chcesz za mnie wyjść za mąż...

Janie patrzyła na niego oniemiała. Canton nie dał jej ochło­nąć. Porwał ją w ramiona i przetoczył się z nią po piasku. Gdy się zatrzymali, on leżał na niej.

- Mam trzydzieści osiem lat...

- Wiem.

- Ty masz zaledwie dwadzieścia cztery. Wydaje mi się, że twój profesorek jest ode mnie o wiele młodszy. Poza tym, nie mam wyższych studiów. Zastanów się dobrze, być może on byłby dla ciebie odpowiedniejszą partią.

- Ja go nie kocham, Canton - wyznała szczerze.

- Podoba mi sposób, w jaki wymawiasz moje imię.

- Mnie się też podoba, jak ty wymawiasz moje - uśmie­chnęła się. Poczuła się bardzo, bardzo szczęśliwa. - Kilka dni temu mówiłeś, że nie chcesz powtórnie się żenić...

- Bałem się i starałem się sobie wmówić, że czuję do ciebie tylko pociąg fizyczny. Ale gdy zdałem sobie sprawę, że mógłbym cię stracić, zrozumiałem wszystko. Wiesz o mnie bardzo dużo. Moja żona zostawiła mnie dla kogoś bogatszego i lepszego w łóżku, niedługo skończę czterdzieści lat... Janie, co ty robisz?

Teraz ona przeturlała się na niego. W pośpiechu rozpinała mu koszulę, potem prawie ją z niego zdarła.

- Nie wiesz? Ściągam z ciebie ubranie... - Patrzyła z za­chwytem na jego muskularne ramiona, porośniętą ciemnymi włosami pierś. Pragnęła go z całego serca i duszy. Zaczęła całować jego ramiona i tors. Czuła, jak drży od jej pieszczot.

- To publiczna plaża, jak tak dalej pójdzie, zaaresztują nas za obrazę moralności - zażartował.

- Ty zacząłeś - przypomniała mu. - Poza tym już się za­stanowiłam. Chciałabym mieć dzieci, nawet kilkoro. Pracuję w domu, więc nie musiałabym rzucać pracy, żeby się nimi opiekować. Lubię Karie i lubię zajmować się domem. - Ca­łowała go między jednym a drugim zdaniem.

- Doprowadzasz mnie do szaleństwa - jęknął.

- Mam nadzieję, że tak będzie zawsze, bo jeszcze żaden mężczyzna nie wydawał mi się tak atrakcyjny fizycznie jak ty - wyznała.

- Obiecuję, że będę spędzał w domu jak najwięcej czasu i wtedy będziesz mogła ze mną robić, co tylko zechcesz. Tylko musisz mnie najpierw poślubić.

- Bez tego nic się nie da zrobić?

- Moja matka, jak wiesz, pochodziła z Hiszpanii, a tam mają surowe zasady moralne. Szczególnie, jeśli się ma do czynienia z dziewicami...

- Innymi słowy, chcesz powiedzieć, że porządne panienki powinny czekać do ślubu, zanim zaczną...

- Porządne panienki również nie mówią o takich rzeczach, moja ty kusicielko - przerwał jej. - Nie podejrzewa­łem, że od razu będziesz się starała złamać moje zasady.

- Czy mówiłam ci już, że cię kocham?

- Nie, ale możesz mi to powtarzać choćby tysiąc razy dziennie. Niedawno uświadomiłem sobie, że nie słyszałem tego od lat. Teraz się sobie dziwię, że byłem aż tak ślepy i nie zauważyłem, że moje małżeństwo dawno już jest skończone.

- A czy ty mnie kochasz? - zapytała śmiało. Czuła, że tak, ale chciała to od niego usłyszeć. - Widzę, że również od lat nikomu tego nie mówiłeś. Spróbuj, to proste...

Canton patrzył na nią z czułością. Nagle uświadomił sobie, że tak właśnie jest, kochają. Od tej chwili wszystko stało się łatwe.

- Kocham cię, Janie - powiedział. - Ale boję się, że po­dejmujemy zbyt wielkie ryzyko...

- Nie myśl tak, przecież to nieprawda! - zaprotestowała porywczo. - Kochamy się, dobrze rozumiemy, chcemy mieć dzieci. Dla mnie twoje pieniądze nie są ważne i nie opuszczę cię w trudnej chwili.

Canton był poruszony, przytulił ją i trzymał w ramionach. Nic nie mówił, ale jego spojrzenie powiedziało jej wszystko.

- No to, kiedy się pobieramy? - Przechyliła figlarnie głowę.

- Kiedy tylko zechcesz. Mogę pojechać nawet dzisiaj po obrączki. W Meksyku łatwo jest wziąć ślub. Poza tym mam mieszkanie w Chicago i apartament na Manhattanie. Wię­kszość czasu spędzam w Chicago, ale, niestety, często wyjeż­dżam do Nowego Jorku. Możemy bywać tam razem, gdy będziesz odwiedzała swojego wydawcę.

- Jesteś prawdziwym księciem.

- To tylko pozory, tak naprawdę to wszystko, co mi zosta­ło z mojej wielkiej fortuny...

- Wiesz, że nie lubię bogaczy. Będę musiała zmienić swoje upodobania, dopiero gdybyś odbudował swoje imperium. Ale chcę, żebyś wiedział, że wyszłabym za ciebie, nawet gdybyś był biedny jak mysz kościelna.

- Wierzę ci. Nadbiegły dzieci, bo usłyszały ich śmiechy i rozmowę.

Popatrzyły na nich zdziwione.

- Pobieramy się - oświadczył im Canton. Patrzył uważnie, jak na to zareaguje Karie. Wiedział, że dziewczynka bardzo lubi Janie, ale dzieci różnie reagują na nowe małżeństwo rodziców.

- Naprawdę?! To cudownie! - zawołała Karie entuzjasty­cznie. - To najwspanialszy prezent urodzinowy, jaki dziś od ciebie dostałam.

- Dziś są twoje urodziny? Nic nie wiedziałam! - Janie spojrzała z wyrzutem na Cantona.

- Zapraszam was na uroczystą kolację - odparł radośnie uśmiechnięty.

- Ja właściwie też mam dla ciebie prezent. Mam wspania­łą grę komputerową o budowaniu nowej cywilizacji na Marsie - powiedziała Janie.

- Cudownie, uwielbiam takie gry - ucieszyła się dziew­czynka.

- Bardzo się cieszę, że będę miała taką wspaniałą córkę.

- Janie zwróciła się do Karie.

- Ja już od dawna o tym myślałam, tylko tak się ciągle kłóciliście z tatą, że już się obawiałam, że nic z tego nie będzie - przyznała się Karie.

- A co ze mną? Czy ja mam dziś sam zajmować się rodzi­cami? - wtrącił się Kurt.

- Dziś? Rodzicami? - Janie popatrzyła zdziwiona na bra­ta, potem przeniosła wzrok na swój domek na plaży.

Na ganku stali ich rodzice i machali do nich. Mieli na sobie spodnie i bluzy khaki, byli niemiłosiernie umorusani, jakby dopiero co wyszli z wykopaliska w dżungli.

- Coś się musiało stać - powiedziała zaniepokojona Janie. - Chodźcie się z nimi przywitać. - Pociągnęła Cantona za rękę.

Canton zrobił duże wrażenie na Joan i Danie Curtisach. Słyszeli o nim już wcześniej. Wiadomość, że Janie i Canton mają zamiar się pobrać, wprowadziła ich w kompletne osłu­pienie.

- Chyba znacie się bardzo krótko - wysunęła ostrożne zastrzeżenie Joan. - To ważna decyzja, nie trzeba podejmo­wać jej pochopnie.

- Jesteśmy do siebie bardzo podobni, świetnie się rozu­miemy. W takiej sytuacji nie ma na co czekać.

Na takie dictum matka Janie już nic nie odpowiedziała, tylko się uśmiechnęła. Wiedziała, że z zakochanymi nie ma co dyskutować.

Canton przyglądał się uważnie matce Janie. Jej córka była podobna do niej, szczupłej, zielonookiej brunetki. Dan miał niebieskie oczy i siwe włosy, był wysoki i dobrze zbudowany.

- Co się stało? Dlaczego tak nagle wróciliście? - spytała Janie, gdy opadły pierwsze emocje.

- Dlatego. - Dan wskazał wielką skrzynię stojącą na środ­ku pokoju, na którą do tej pory nikt nie zwrócił uwagi.

- Czy macie tam jakieś szczególnie cenne wykopaliska? - spytała Janie.

- Tak - odparł Dan. - Próbowaliśmy skontaktować się z rządem meksykańskim, ale nasza antena satelitarna została uszkodzona i nie był to przypadek, lecz sabotaż.

- Sabotaż?! - wykrzyknęła Janie. - Wiedziałam, że mie­liście jakieś problemy z łącznością, ale nie zdawałam sobie sprawy, że aż tak poważne...

- W naszej ekipie był łowca skarbów. - Dan powiedział to nadzwyczaj spokojnie. - I to na dodatek bardzo zdeter­minowany. Gdy go rozszyfrowaliśmy, próbował nas zabić.

Janie aż usiadła z wrażenia, Canton wziął ją uspokajająco za rękę.

- Nie martw się, przecież nic nam się nie stało. - Joan uśmiechnęła się do córki. - Musieliśmy jak najszybciej razem z naszym skarbem uciec stamtąd. Zostawiliśmy wszystkie rzeczy w dżungli i wskoczyliśmy do naszego land - rovera. Na szczęście dobrze znaliśmy okolicę i do miasta przedostaliśmy się mało uczęszczaną drogą. Natychmiast zawiadomiliśmy policję, która błyskawicznie wkroczyła do akcji i zabezpie­czyła wykopalisko. Teraz pilnują go dniem i nocą. Stąd nasz niespodziewany przyjazd.

- Może mógłbym jakoś państwu pomóc - zaproponował Canton.

- On zna prezydenta Meksyku - wyjaśniła rodzicom Janine.

Curtisowie spojrzeli na przyszłego zięcia z nie skrywanym podziwem.

- Czy złapali tego złodzieja? - zapytała Janie.

- Nie.

- W takim razie może spróbować ponownie tu, w Cancun - zatroskała się.

- Nie wykluczam tego, bo w tej skrzyni mamy bezcenne dzieła sztuki - powiedział Dan. - W pewnym momencie za­cząłem żałować, że rozpoczęliśmy pracę na tym wykopalisku, pod ziemią te skarby byłyby bezpieczne. Robiliśmy zdjęcia na każdym etapie prac, mamy pełną dokumentację i dokładnie wiemy, gdzie szukać reszty skarbu.

- Czy rząd zdaje sobie sprawę, jak cenne znaleźliście przedmioty? - spytał Canton.

- Tak, dlatego wykopaliska pilnują teraz policjanci i żoł­nierze. Natomiast to, co mamy w tej skrzyni, musimy prze­chować, dopóki nie pojawi się wysłannik rządu z odpowied­nią obstawą i nie odbierze tego od nas. Przez ten czas jakoś musimy dać sobie radę. Na razie mamy to do obrony. - Dan wyjął pistolet i położył na stole. - Ale mam nadzieję, że nie będę musiał go używać.

- Praca archeologa robi się coraz bardziej niebezpieczna - powiedziała Joan. - Zawsze to wiedzieliśmy, ale, niestety, robimy się coraz starsi, a złodzieje coraz bezczelniejsi i lepiej uzbrojeni.

- Mam nadzieję, że nie sprowadziliśmy na was niebezpie­czeństwa. - Dan popatrzył z troską na Kurta i Janine.

- Zatrudniam ochroniarza, który strzeże mojego domu - wtrącił się Canton. - Myślę, że należy teraz zatrudnić jeszcze przynajmniej jedną osobę do ochrony waszego domu.

- Po co zatrudnił pan ochroniarza? - zainteresowała się Joan. - Myślałam, że to spokojna okolica.

- Moja mama próbowała mnie porwać - wypaliła Karie.

- Zamiast mnie, porwali Janie...

- Co?! - krzyknęli chórem Joan i Dan.

- Nie martwcie się, wszystko jest w porządku - pospie­szyła z wyjaśnieniem Janie. - Po prostu zapomniałam już, czego się uczyłam na lekcjach samoobrony i kursie dla dete­ktywów.

- Kochanie, praca detektywa jest znacznie bardziej nie­bezpieczna niż praca archeologa. - Joan spojrzała z troską na Janie. - Miałam nadzieję, że już z tym skończyłaś.

- Udało nam się ochronić Karie przed porwaniem, ale nie jesteśmy pewni, czy porywacze zrezygnowali. Od tego wy­padku staramy się zachować czujność - wyjaśniła sytuację Janie.

- A teraz jeszcze my przywieźliśmy wam swoje kłopoty - wtrącił Dan.

- Nie przejmuj się, tato. Jestem pewna, że uda nam się ochronić Karie i skarb. A powiedzcie, co takiego cennego znaleźliście?

- Trafiliśmy na grobowce Majów i znaleźliśmy w nich po­śmiertne maski wysadzane drogimi kamieniami, poza tym złotą biżuterię, drogocenne naczynia i kamienne tabliczki z wyrytymi na nich znakami.

- To naprawdę królewski skarb - powiedziała Janie. Z jednej strony cieszyła się z sukcesu rodziców, bo takie od­krycie przyniesie im rozgłos. Z drugiej strony jednak zdawała sobie sprawę, jakie to może stanowić zagrożenie.

- Cały skarb należy do rządu meksykańskiego, choć ma­my nadzieję, że podarują parę naczyń naszemu uniwersyteto­wi - odparł Dan.

- Przepraszam państwa, ale muszę załatwić parę telefo­nów. Spotkamy się wieczorem. Bardzo się cieszę, że państwa poznałem - przerwał Canton, który wyglądał tak, jakby coś przyszło mu do głowy i chciał to w samotności przemyśleć.

- Odprowadzę cię kawałek - zaproponowała Janie. Gdy tylko wyszli na dwór, Canton ją objął. Karie biegła z przodu.

- Niezłe komplikacje - stwierdził spokojnym głosem.

- Tak, nie spodziewałam się, że te wakacje będą aż tak burzliwe - przyznała.

- Mam nadzieję, że niedługo skończą się nasze kłopoty i będziemy mogli się pobrać.

- Im prędzej, tym lepiej. - Janie przytuliła się do niego.

- Ja też tak uważam i mam nadzieję, że potem czeka nas długie, spokojne życie. - Pocałował ją lekko w usta. - A teraz wracaj do rodziców. Zadzwonię wieczorem. Postaram się znaleźć kogoś, kto mógłby pomóc twoim rodzicom zabezpie­czyć te cenne znaleziska.

- Uważaj na siebie.

- Ty też. Zamknijcie drzwi na klucz i nikogo nie wpusz­czajcie. Gdyby działo się coś podejrzanego, natychmiast do mnie dzwoń.

- Dobrze.

- Głowa do góry, jestem z tobą - pożegnał ją.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

- Nie mogę w to uwierzyć, że Janie wychodzi za takiego człowieka. - Joan popatrzyła na córkę. - Kochanie, czy ty zdajesz sobie sprawę, jaki on jest sławny? Jak wielkich pie­niędzy się dorobił?

- On stracił wszystkie pieniądze.

- Ale taki człowiek jak on nigdy się nie podda. Jestem pewna, że wkrótce je odzyska.

- Dla mnie to nie ma znaczenia, ja po prostu za nim szaleję - wyznała szczerze Janie.

- To prawda, oboje wyglądacie na bardzo zakochanych. Teraz mogę ci już powiedzieć, ale obawiałam się, że z Quentinem nie byłabyś szczęśliwa, pomijając to, że nie wiadomo, czy on w ogóle by się kiedykolwiek zdecydował zapropono­wać ci małżeństwo.

- Wiem o tym. Quentin również nie byłby ze mną szczę­śliwy - odparła bez wahania.

- Posłuchajcie! - zawołała nagle Joan i przeniosła wzrok na telewizor. - Zapowiadają huragan... Ma przejść właśnie przez te okolice!

- Huragan? Tego nam tylko brakowało! - wykrzyknął Dan. - Nie zapowiadali tego wcześniej? - Spojrzał na córkę.

- Nie wiem, prawie nie oglądałam telewizji, przecież wiesz, że nie znam hiszpańskiego.

- Powiedzieli, że prawdopodobnie będzie trzeba ewakuo­wać ludność z wybrzeża. Jesteśmy na trasie huraganu! - Joan z niepokojem spoglądała na rodzinę. - Posłuchajcie, teraz na­dadzą komunikat po angielsku.

- Co my zrobimy w takiej sytuacji? - zmartwił się Dan.

- Miałem nadzieję, że jak najszybciej wrócimy do Stanów.

- Canton ma samochód - powiedziała Janie po namyśle.

- Musimy wypożyczyć jeszcze ciężarówkę, żeby przewieźć wasze skarby i jak najszybciej znaleźć jakieś bezpieczne miej­sce w głębi lądu.

- Jak sobie to wyobrażasz, ze złodziejami skarbów i kidnaperami na głowie? - Dan nie podzielał optymizmu córki.

- Jakoś damy sobie radę. Na razie weźmy się za pakowa­nie, powinniśmy wyjechać jak najszybciej.

Zanim zdążyli cokolwiek zrobić, rozległo się pukanie do drzwi. Spojrzeli po sobie niepewnie. Janie podeszła do drzwi. Na szczęście stał za nimi Canton.

- Huragan Opal zmierza w naszą stronę - powiedział, gdy tylko wszedł.

- Już wiemy - odparła Janie. - Właśnie zaczęliśmy się pakować. Musimy jednak wynająć ciężarówkę, żeby prze­transportować tę skrzynię.

- Zdaj się na mnie, wiem, co należy zrobić. Mam przyja­ciela, który mieszka jakieś pięćdziesiąt kilometrów stąd w głąb lądu. Ma bardzo duży dom i możemy się u niego zatrzymać. Tam będziemy bezpieczni, on był kiedyś dowódcą oddziału komandosów i zatrudnia u siebie swoich byłych podwładnych. Teraz całkowicie zmienił zawód, ma dużą fir­mę, żonę i dwójkę dzieci.

- Jakich ma pan interesujących znajomych, panie Rourke - powiedział Dan.

- Proszę zwracać się do mnie po imieniu. Zostawię tu Karie i postaram się wynająć odpowiednią ciężarówkę. Wrócę jak najszybciej, a wy się pakujcie.

Dwie godziny później cała rodzina Curtisów oraz Canton z córką byli już w drodze. Zaczął padać deszcz i zerwał się wiatr, zwiastuny nadciągającego huraganu. Jechali przez dżunglę, mijali niewielkie puebla. Przed domami wisiały ha­maki, kolorowo ubrane dzieci biegały po deszczu, razem z psami, prosiakami i innymi zwierzakami. Co ich zadziwiło, to anteny satelitarne na dachach wiejskich chatek. Jakże osob­liwe połączenie nowoczesności i dawnych czasów...

Przejechali przez Chichen Itza, antyczne miasto Majów. Janie pomyślała przez moment o Quentinie, który zwiedzał je podczas swojego pobytu. Wydawał jej się taki obcy i daleki. Nie rozumiała, jak kiedykolwiek mogła sobie wyobrażać wspólne z nim życie.

- Nie wolałaś pojechać z Cantonem? - spytała Joan córkę.

- Nie. Myślę, że bardziej mogę się wam przydać.

- Boisz się, że ktoś może na nas napaść? - Dan spojrzał na nią uważnie.

- Mam nadzieję, że tak się nie stanie, ale przecież nie można tego wykluczyć.

- Co my byśmy bez ciebie zrobili? - rozczuliła się Joan.

- Nie mam pojęcia. - Janie uściskała matkę.

Przy bramie domu przyjaciela Cantona stało dwóch męż­czyzn z karabinami. Byli ubrani w czarne drelichowe spodnie i bluzy. Gdy tylko Canton wyjaśnił im, kim jest, brama na­tychmiast została otwarta. Oba samochody wjechały na teren posiadłości.

Dom wyglądał imponująco. Zbudowany z białego kamie­nia, pokryty czerwonym dachem. Był w stylu hiszpańskich feudalnych posiadłości. Dokoła niego rosły piękne kolorowe klomby.

Zatrzymali samochody i wysiedli. Wejście do domu wiod­ło przez elegancką werandę. Stały na niej białe, ogrodowe meble i wisiał wielki hamak.

Gospodarze wyszli ich przywitać. Mężczyzna był wysoki, barczysty, o latynoskiej urodzie. Kobieta była niewielką, szczupłą blondynką. Na rękach trzymała maleńką dziewczyn­kę, a tuż za nią szedł nieco większy chłopiec.

- Witaj, amigo. - Mężczyzna uścisnął serdecznie Cantona. - To są pewnie twoi przyjaciele, Curtisowie. Miło mi państwa powitać w moim domu. - Podszedł do gości. - Je­stem Diego Laremos, to moja żona Melissa, nasz syn Matt i córka Carmina. Kochanie - zwrócił się do żony - to jest Canton Rourke, o którym ci tyle opowiadałem.

- Miło mi was poznać. - Młoda kobieta podeszła i serde­cznie uścisnęła dłonie gościom. - W naszym domu będziecie bezpieczni.

- Bardzo dziękujemy - powiedział Dan. - Mamy skrzynię pełną drogocennych skarbów Majów, na które ostrzyła sobie zęby międzynarodowa szajka złodziei. Mieliśmy nadzieję, że jeszcze dzisiaj uda nam się przekazać je rządowi meksykań­skiemu, ale huragan pokrzyżował nam plany.

- Canton powiedział nam o tym. - Diego ze zrozumie­niem pokiwał głową. - Łowcy skarbów zawsze stanowili poważne zagrożenie dla archeologów. Przez parę lat mieszkali­śmy z Melissą w Gwatemali, tam były podobne problemy. Wyprowadziliśmy się ze względu na bezpieczeństwo, Meksyk jest mimo wszystko znacznie spokojniejszym krajem.

- Poza tym, tu jest niezwykle pięknie, prawda? - spytała Melissa.

- O tak - zgodziła się Janie. - To musi być cudowne mie­szkać w raju. - Rozejrzała się dokoła.

- Tak myślisz? - Canton otoczył ją ramieniem. - Jeśli ci się tu tak podoba, to mogę się rozejrzeć, czy nie ma w pobliżu jakiegoś domu do kupienia.

- To byłoby wspaniale! - Janie przytuliła się do niego.

- W takim miejscu mogłabym pisać i opiekować się dziećmi.

- Zapewne słyszałaś to już od wielu ludzi, ale my napra­wdę czytaliśmy kilka twoich książek i uważamy, że są świetne - Melissa spojrzała na Janie z podziwem.

- Dziękuję, bardzo mi miło. - Janie szczerze ucieszyła się z komplementu, gdyż gospodarze od razu jej się spodobali.

- Mogę je potrzymać? - Spojrzała na dziecko.

- Ależ oczywiście, bardzo proszę. - Melissa podała jej maleństwo.

Janie wzięła je ostrożnie i przytuliła. Dziewczynka uśmie­chnęła się do niej i zaczęła gaworzyć. Canton patrzył na tę scenę z zachwytem. Widział, ile miłości i czułości ma w sobie jego przyszła żona.

- Jaka słodka! - rozczuliła się Janie. - Canton, powiedz... Będziemy mogli mieć kilka takich małych piękności?

- Ile tylko zechcesz. - Canton pocałował ją w policzek. Laremosowie byli bardzo interesującymi ludźmi. Janie od lat nie spotkała nikogo tak ciekawego. Diego, zanim się ożenił, wiódł życie jak z książki przygodowej. Na podstawie jego życiorysu mogło powstać kilka dobrych powieści i parę fil­mów. Teraz jednak był szczęśliwy, że ma rodzinę i wiedzie spokojne życie.

- Skąd się znacie? - spytała Cantona zaciekawiona Janie. Wszyscy siedzieli przy dużym stole i jedli pyszne sałatki, popijając je znakomitym winem.

- Miałem problemy z pewną niewielką fabryką w jednym z afrykańskich krajów. Nieopodal niej było konkurencyjne przedsiębiorstwo, które nie przestrzegało żadnych zasad, rzą­dziła nim tamtejsza mafia. Zanieczyszczali środowisko, wykorzystywali ludzi i postanowili doprowadzić do upadku moją fabrykę. Zaczęli zastraszać i szantażować moich pra­cowników... Wtedy to właśnie poznałem Diega. On i jego grupa bardzo szybko uporali się z lokalną mafią.

- Miałeś szczęście, że poznałeś takiego człowieka. - Janie spojrzała z podziwem na gospodarza.

- Pomaganie takiemu człowiekowi jak Canton to prawdzi­wa przyjemność. Gdyby było więcej takich jak on, to postęp techniczny w krajach zacofanych dokonywałby się dwa razy szybciej. Mam nadzieję, że wkrótce odzyskasz swoje pienią­dze. - Diego położył Cantonowi rękę na ramieniu.

- Liczę na to. Nie chciałbym zawieść zaufania ludzi, któ­rzy zainwestowali w akcje mojej firmy.

- Dzięki wam mam już pomysł na moją następną książkę - oznajmiła niespodziewanie Janie.

- Opiszesz nas? - zawołała podekscytowana Melissa. - Ja chciałabym być złotowłosą pięknością, która uwodzi i dopro­wadza do szaleństwa latynoskiego macho...

- Robisz to każdego dnia, najdroższa. - Diego objął żonę.

- Nie musisz o tym mówić całemu światu, bo wszyscy mężczyźni będą mi zazdrościć.

Melissa uśmiechnęła się.

Janie patrzyła na nich ze wzruszeniem pomieszanym z za­zdrością. Są małżeństwem już tyle lat, pomyślała, a ciągle w sobie zakochani. Przeniosła wzrok na Cantona, on również na nią patrzył. Miała wrażenie, że odgadł, o czym myśli.

Nie powiedział ani słowa, ale jego uśmiech był jak obiet­nica, że ich miłość będzie równie piękna i trwała.

Curtisowie i Canton z córką zostali u Laremosów trzy dni. Przez ten czas na wybrzeżu szalał huragan. Tu była piękna pogoda i czas płynął im miło i beztrosko. Nie było jakichkol­wiek znaków, żeby porywacze lub łowcy skarbów wykryli ich kryjówkę.

Gdy jednak opuścili gościnny dom Laremosów i ruszy­li w stronę Cancun, stwierdzili, że są śledzeni. Jechały za nimi dwa samochody. Auto Cantona i ciężarówka Curtisów pędzi­ły przez małe spokojne wioski, a tajemnicze samochody ca­ły czas ich nie odstępowały. W pewnym momencie, za łu­kiem zakrętu i przy rozstajach dróg, gdy nie było widać śle­dzących ich wozów, Canton skręcił w wąską, żwirową drogę. Skinął na Dana, żeby jechał za nim. Niedawno padający deszcz spowodował, że po ich przejeździe nie powstał tuman kurzu. Zatrzymali się za drzewami, tak że nie było ich wi­dać z drogi. Obserwowali, co zrobią podążające za nimi sa­mochody.

Po chwili wyłoniły się zza zakrętu. Gdy siedzący w nich ludzie nie dostrzegli ich przed sobą, zatrzymali się i zaczęli się sprzeczać, którą drogą jechać. W końcu pojechali dwiema głównymi drogami. Dróżki, w którą skręcili Canton i Dan, w ogóle nie zauważyli.

Canton cofnął samochód tak, że zrównał się z ciężarówką Curtisów.

- Możemy zawrócić do sąsiedniej wioski, stamtąd odcho­dzi droga do Cancun. Jeżeli bardzo się denerwujecie, możemy także zawrócić do Laremosów i poprosić ich o ochronę.

- Nie, przyzwyczajony jestem do niebezpieczeństwa - od­parł spokojnie Dan. - Zgubili nasz ślad i myślę, że sami damy sobie radę.

- W porządku, Janie? - Canton spojrzał na nią uważnie.

- Uważaj na Kurta i Karie, my damy sobie radę - odpo­wiedziała. Wyjeżdżając z domu Laremosów, postanowiła na­dal towarzyszyć rodzicom jako ich jedyny „ochroniarz”.

Canton ruszył przodem. Janie była pełna podziwu dla zdol­ności strategicznych swego przyszłego męża. Było jasne, że ludzie, którzy za nimi jechali, wkrótce zorientują się, że muszą być gdzieś z tyłu. Jeżeli dobrze znają teren, to zawrócą do tej samej wioski co my, pomyślała, ale my już będziemy wtedy daleko.

Do Cancun przyjechali już po zmroku. Zdecydowali za­trzymać się w hotelu w centrum miasta, gdyż domek na plaży uznali za zbyt niebezpieczne miejsce. Zmienili samochody, wypożyczając je w innych niż poprzednio agencjach. Na wszelki wypadek ciężarówkę wynajęli w jeszcze innej agencji niż samochód osobowy.

Curtisowie chcieli jak najszybciej wracać do domu, musieli jednak skontaktować się z pełnomocnikiem rządu, któremu mieli przekazać znalezione dzieła sztuki. Udało im się dodzwonić do niego dopiero wieczorem. Umówili się, że nastę­pnego dnia zgłosi się do nich do hotelu.

- To wielka ulga, że wkrótce nasze znalezisko znajdzie się w bezpiecznych rękach - powiedział podczas kolacji Dan.

- Cieszę się, że to właśnie my go odkryliśmy, ale ciąży na nas wielka odpowiedzialność, póki ten skarb nie znajdzie się pod ochroną rządu.

- Czy wiecie, że archeologowie, którzy w początkach na­szego stulecia odkryli skarby w Chichen Itza zostali zamor­dowani? - spytała Joan.

- Oglądałam o tym program na kanale Discovery - po­wiedziała Janie. - Kiedy pierwsi archeologowie dotarli do tego miejsca, Peabody Muzeum z Harvardu posłało swojego człowieka do Meksyku, który miał za zadanie zdobyć jak najwięcej przedmiotów z tych wykopalisk. To, co udało mu się przywieźć do Harvardu, nie jest udostępniane publiczno­ści, cały czas leży w szufladach. A przecież te dzieła sztuki należą do Meksyku, są w końcu częścią ich kultury. Dziwi mnie, że do tej pory rząd meksykański nie poprosił o ich zwrot. W tej kolekcji są także szczątki ludzkie. W myśl no­wego ustawodawstwa wszelkiego rodzaju szczątki powinny być ponownie pochowane, prawda?

- Ale to nie są prawa międzynarodowe - zauważył Dan.

- A ponadto zawsze istnieją furtki prawne. Ten zbiór datuje się na czasy sprzed rewolucji meksykańskiej, zanim jeszcze w ogóle istniały tego rodzaju regulacje prawne - uśmiechnął się. - Sprawa jest dużo bardziej skomplikowana, niż to się wydaje laikowi. Archeologia przebyła długą drogę, zanim stała się taka jak teraz.

- Mimo to szkoda, że nikt nie ma możliwości zobaczenia dzieł sztuki Majów będących w tej kolekcji. Nie mówiąc już o spadkobiercach tej cywilizacji, ludzi z Quintana Roo.

- No, ale są zabezpieczone i zachowane dla przyszłych pokoleń - powiedział Dan. - Dzieła sztuki pozostawione na stanowisku archeologicznym są bardzo często grabione i sprzedawane na czarnym rynku. W końcu trafiają do zbio­rów kolekcjonerów, którzy i tak nie mają śmiałości ich poka­zywać, te zaś przynajmniej są w muzeum. Zdaję sobie sprawę, że żaden system prawny nie jest idealny, ale ten obecnie obowiązujący nie jest taki zły.

- Może masz rację... Wiem, że traktujecie swoją pracę poważnie i jesteście świetnymi archeologami. - Janie spojrza­ła z dumą na swoich rodziców.

- Bardzo bym chciał mieć odrobinę więcej czasu - po­wiedział Dan ze smutkiem. - Myślę, że tym razem odkryli­śmy miejsce kultu Majów różne od wszystkich poprzednich. Właśnie zaczynaliśmy je odkopywać, gdy zaczęły się te kło­poty.

- Osoba przesądna mogłaby powiedzieć, że to klątwa Ma­jów... - stwierdziła Janie.

- Takie historie trzeba włożyć między bajki - roześmiał się Dan. - Nam nie przeszkadzała klątwa, tylko pewien typ spod ciemnej gwiazdy, niejaki senor Perez. Podążał za nami, od chwili gdy wysiedliśmy z samolotu. Najpierw próbował przekupstwa, a gdy to nie pomogło, zaczął nam grozić. Potem założył obóz koło naszego i zaczął nam przeszkadzać.

- W jaki sposób? - Janie zauważyła, że Canton bardzo uważnie przysłuchuje się rozmowie.

- Słyszeliśmy jakieś hałasy w środku nocy, ginęły nam narzędzia, nie dochodziły dostawy żywności. Nie mieliśmy żadnych dowodów, więc nie mogliśmy go o nic oskarżyć, ale nie było najmniejszych wątpliwości, że to jego sprawka. Gdy jednak została przerwana łączność, i raz ktoś strzelał do nas, być może tylko po to, aby nas zastraszyć, spakowaliśmy naj­cenniejsze rzeczy na ciężarówkę i odjechaliśmy.

- A co teraz? Czy Perez nie będzie próbował złupić wy­kopaliska? - spytał Canton.

- On uważa, że tam już nic nie ma. Jest przekonany, że wszystko zabraliśmy ze sobą. Bardzo dbaliśmy, żeby nawet robotnicy nie wiedzieli o najnowszym znalezisku. Zamasko­waliśmy je i zaznaczyliśmy te miejsca na naszych mapach. Teraz wykopaliska pilnuje wojsko i policja, a my musimy dopilnować, żeby skarby, które mamy ze sobą, trafiły we właściwe ręce, zanim dogoni nas Perez. Obawiam się, że on jest gotów na wszystko...

- Uważasz, że jest aż tak źle? - spytała zaniepokojona Janie.

- Tak - potwierdził Dan. - Kilka lat temu zdarzył się taki wypadek. Ekspedycja straciła jednego ze swoich członków wraz z całym znaleziskiem.

Janie zrobiło się zimno na myśl o tym, co mogło spotkać jej rodziców. Była zadowolona, że dzieci nie słyszą tego, o czym mówili.

- Dwóch moich ludzi obserwuje cały czas hotel - powie­dział Canton. - Będą was ubezpieczali do czasu, aż wsiądzie­cie do samolotu.

Karie i Kurt, którzy do tej pory bawili się na balkonie, weszli do pokoju. Nieśli ogromną torbę, ale w ogólnym za­mieszaniu nikt nie zwrócił na to uwagi.

- Czy możemy na chwilę wyjść na plażę? - spytała Karie. - Chciałabym zrobić jeszcze kilka zdjęć na pamiątkę.

- To nie jest najlepszy pomysł - odpowiedział Canton.

- Tato, proszę... - Karie uśmiechała się do niego przymil­nie. - Przecież sam mówiłeś, że tu jest bezpiecznie. Na plaży jest dużo ludzi, a w ogóle to może nie będą próbowali drugi raz...

Koło niej stał Kurt. Dzieci wyglądały na bardzo nieszczę­śliwe, że nie mogą się swobodnie bawić. W końcu było to zrozumiałe. Była piękna pogoda, a dorośli nie pozwalali ru­szyć się im z pokoju.

- Jeżeli rodzice Kurta się zgodzą, to i ja ci pozwolę - rzekł w końcu Canton. Dzieci spojrzały prosząco na Curtisów.

- Niech idą - zgodził się po namyśle Dan. - Tu, koło hotelu, nie powinno im nic zagrażać. Jednak przynajmniej jeden ochroniarz musi pójść z nimi.

- Dziękujemy! - zawołał entuzjastycznie Kurt. Uwagi dorosłych umknęły konspiracyjne spojrzenia, które dzieci między sobą wymieniły.

Canton zadzwonił do ochroniarza i poinformował go, że dzieci zejdą na plażę.

- Nie wchodźcie do wody! - przestrzegł ich jeszcze przed wyjściem.

- Dobrze, będziemy się bawić tylko na piasku - zgodziły się potulnie. Jakby nigdy nic zabrały swoją wielką torbę i wy­biegły na korytarz.

- Po co im była ta wielka torba? - zastanowiła się Janie po ich wyjściu.

- Nie martw się, pewnie będą zbierać muszle - odparł spokojnie Canton. - Przed wyjazdem sprawdzę, czy nie złapali jakiegoś węża czy innego stwora. - Uśmiechnął się i przytulił Janie. - Jesteś pewien, że ten ochroniarz będzie na nich uważał?

- Janie była dziwnie niespokojna.

- Na pewno. To świetny fachowiec, można powiedzieć, że jeden z najlepszych, wcześniej pracował dla rządu. Skoro po­trafił ochronić prezydenta, to na pewno da sobie radę z dwójką dzieci.

- Coś mnie w tym wszystkim niepokoi... - Janie nie bar­dzo wiedziała, czym się martwi, więc dała za wygraną.

- Dzieci są bezpieczne, to naprawdę bardzo dobry ochro­niarz - powtórzył Canton. - Rozluźnij się, pewnie udzieliła ci się nerwowa atmosfera ostatnich dni.

Kurt i Karie szli po plaży. Kurt obejrzał się przez ramię, czy nikt z dorosłych nie wyszedł za nimi, żeby ich zawrócić.

- Nie podejrzewałam, że nas tak łatwo wypuszczą - po­wiedziała Karie.

- I bardzo dobrze, w dodatku nie zapytali nas o torbę. Dorośli czasem są naprawdę dziwnie naiwni - odparł Kurt.

- Pospieszmy się, mamy mało czasu. - Karie przyspieszy­ła kroku.

- Głupi porywacze i złodzieje - mruczał do siebie Kurt.

- Potrafią człowiekowi zatruć życie. - Usiadł na piasku i roz­piął zamek torby.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Dzieci bawiły się na plaży, a Curtisowie w tym czasie sprawdzali, czy wszystkie znaleziska są należycie zapakowa­ne. Chcieli się upewnić, że nic się nie uszkodzi podczas trans­portu.

Canton z Janie siedzieli na balkonie. Mimo wszystko nie byli przekonani, czy dobrze zrobili, pozwalając dzieciom wyjść na plażę. Postanowili więc patrzeć, co robią, czy nie przyjdzie im do głowy jakiś głupi pomysł.

- Co one robią? - Janie z tej odległości widziała tylko, że wypakowują jakieś dziwne przedmioty z torby.

- Może będą budować zamek z piasku i mają w tej torbie łopatki, kubki i tym podobne rzeczy...

- Może - mruknęła Janie. - Ale to, co wyciągają, wcale mi nie wygląda na tego typu zabawki. Nie widzę dokładnie, ale to chyba jakaś czaszka dużego zwierzęcia, konia czy kro­wy, oprócz tego pióra, kawał futra, kości, jakiś zielony prze­wód, jakby wąż ogrodowy... - Zmrużyła oczy, żeby lepiej widzieć, ale oślepiało ją słońce. - Przyjrzyj się, czy myślisz, że te dziwne przedmioty potrzebne im są do budowy zamku?

Canton stanął przy barierce i przez chwilę patrzył w tamtą stronę.

- Faktycznie, to dość dziwny zestaw przedmiotów...

W pokoju zadzwonił telefon. Wszyscy zwrócili się w jego stronę, a Dan podniósł słuchawkę.

- Tak, rozumiem, ale dlaczego? - powiedział powoli. Ja­nie wiedziała, że gdy ojciec mówi w ten sposób, jest z czegoś niezadowolony. - Przepakowanie ich zajmie sporo czasu. Dlaczego nie możemy się spotkać w hotelu? To chyba najbez­pieczniejsze miejsce...

Cantona zainteresowała ta rozmowa. Wszedł do pokoju i stanął koło Dana.

- Spytaj, kto dzwoni? - zapytał półgłosem.

- A z kim mam przyjemność? - zapytał Dan.

- Carlos Ramirez. - Dan powtórzył podane nazwisko Cantonowi.

- Zapytaj go, jakie ciasto jada Lupa na podwieczorek - polecił Canton. Na jego twarzy malowało się napięcie.

To było dziwne pytanie, ale Dan je zadał. Jednak nie doczekał się odpowiedzi, bo połączenie nagle zostało prze­rwane.

- Ha! - powiedział Canton z satysfakcją. - Ktoś starał się podszyć pod Ramireza! Czego on od was chciał?

- Chciał, żebym przywiózł skrzynie ze skarbami do mia­sta. Powiedział, że będzie czekał pod budynkiem urzędu gminy.

- To była pułapka. Zdają sobie sprawę, że w hotelu jeste­śmy bezpieczni. - Canton był zdenerwowany. - Wiedzą rów­nież, że wkrótce przybędzie wysłannik rządu. Obawiam się, że to nie była ich ostatnia próba. Teraz mają mało czasu i będą działać szybko. Myślę, że są bardzo zdeterminowani...

- Co teraz zrobimy? - spytała Joan.

- Nie wiem - odparł już spokojniej Canton. - Ale najpierw zadzwonię do prawdziwego Carlosa Ramireza. On jest, jak wiecie, ministrem kultury.

Canton podniósł słuchawkę i wykręcił numer centrali. Po­dał swoje imię i nazwisko i poprosił o połączenie z kancelarią ministra kultury. Połączenie zrealizowano błyskawicznie. Canton rozmawiał po hiszpańsku, więc Janie nie rozumiała, o czym mówił.

- Kim jest Lupa? - spytała matkę.

- To żona ministra - wyjaśniła Joan, która znała hiszpań­ski. - Właśnie z nią rozmawia Canton.

Po chwili Canton odwiesił słuchawkę.

- Powiedzieli, że już wysłali swoją ekipę po skarb. Teren hotelu od pół godziny jest pilnie strzeżony przez dwóch ich ludzi, a po moim telefonie dodatkowo wyślą uzbrojoną ochro­nę. Gdyby złodzieje teraz wkroczyli do akcji, ci dwaj ochro­niarze będą wiedzieli, co robić...

Janie słuchała z przejęciem tego, co mówił Canton, ale nagle zdała sobie sprawę, że na plaży dzieci zostały bez opie­ki. Zapewne ich ochroniarz został odwołany przez telefon komórkowy. Musiał się stawić do ochrony hotelu. Wybiegła na balkon i rozejrzała się. Z przerażenia ugięły się pod nią kolana. Ani ochroniarza, ani dzieci nie było na plaży!

- Nie ma ich nigdzie! - krzyknęła. Canton i Dan rzucili się do drzwi wyjściowych. Janie po­biegła za nimi.

- Zostań tu i pilnuj skrzyni! - zawołał Dan do żony. Zbiegli po schodach. Postanowili sprawdzić, czy nie ma ich na tyłach hotelu. Dan pobiegł w jedną stronę, Janie i Can­ton w drugą. Nagle wszyscy troje usłyszeli krzyk. Dochodził z podwórka hotelowego, gdzie był parking dla pracowników.

Rzucili się w tamtą stronę i nagle zobaczyli czterech męż­czyzn i dzieci.

Dwóch mężczyzn trzymało dzieci, a dwóch wolno szło w ich kierunku. Jeden z nich miał w ręku pistolet.

- O Boże! To on! - krzyknęła Janie na widok mężczyzny z pistoletem. To był człowiek, którego widziała na łódce i któ­ry wcześniej obserwował Karie.

- A obok niego stoi Perez! - zawołał Dan. - Dranie! Na­tychmiast puśćcie dzieci! - Dan rzucił się w stronę uwięzio­nych dzieci. Canton powstrzymał go, chwytając za łokieć.

Ciemnowłosy mężczyzna z pistoletem cofnął się i stanął przy Karie i Kurcie. Janie gorączkowo myślała, co robić. Wie­działa, że porywacze nawet nie podejrzewają, iż ona zna ka­rate, chciała to jakoś wykorzystać. Powoli zaczęła przesuwać się w ich stronę. Canton w lot zrozumiał, co ma zamiar zrobić.

- Poczekaj - szepnął. - Zaufaj mi. Mam jeszcze asa w rę­kawie, daj mi szansę nim zagrać.

Ani Dan, ani Janie nie mieli pojęcia, co się zaraz stanie, ale zatrzymali się i patrzyli w napięciu na Cantona. Wydawał się taki pewny siebie i spokojny. Janie wiedziała, że nie ryzy­kowałby bezpieczeństwa córki, gdyby nie miał pewności, że jego plan się powiedzie.

Wstrzymała oddech i patrzyła na dzieci. Perez wysunął się odrobinę do przodu.

- Chcemy skarbu Majów, panie Curtis - powiedział z bezczelnym uśmieszkiem. - I to natychmiast. Gdy go do­staniemy, to wypuścimy dzieci. Jeżeli pan się nie zgodzi, to zabierzemy je ze sobą do czasu, aż się pan... zastanowi. I jeszcze jedno. Temu człowiekowi - tu wskazał na mężczy­znę trzymającego Karie - trzeba zapłacić, bo pani, która go wynajęła, nie zwróciła mu nawet poniesionych kosztów. Jeśli chce pan odzyskać córkę, musi się pan z nim rozliczyć.

- To typowe dla Marie - mruknął Canton. - Powinieneś się zastanowić, zanim przyjmiesz takie zlecenie - powiedział głośno. - Zamiast pieniędzy czeka cię długoletnie więzie­nie...

- Mamy broń - powiedział Perez.

- Doprawdy? - Canton spytał ironicznie. - Teraz, Rodrigo! - krzyknął i wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, który kie­dyś śledził Karie, wkroczył do akcji.

Zrobił to tak szybko, że Janie nawet nie zauważyła, co się stało. Chwilę później, Karie i Kurt byli wolni, a dwaj pory­wacze leżeli twarzami do ziemi, jęcząc z bólu.

Perez zrobił krok do tyłu, złożył ręce w błagalnym geście. Pistolet Rodrigo był wymierzony prosto w niego. Janie otwo­rzyła usta ze zdziwienia. Dan wyciągnął ręce i porwał w ra­miona Kurta, a Canton podbiegł do wystraszonej i płaczącej Karie.

- Za takie straszenie dzieci chyba powinienem z nim skoń­czyć - powiedział Rodrigo.

Perez przełknął głośno ślinę.

- To nieporozumienie... - jąkał się.

- Zajmą się nimi meksykańskie władze. Im ostrzej ich potraktują, tym lepiej, a za porwanie dzieci posiedzą ładnych parę lat. Gdyby zrobili coś mojej córce, zabiłbym ich - po­wiedział Canton.

- Dzieci ani przez chwilę nie znajdowały się w prawdzi­wym niebezpieczeństwie - powiedział ochroniarz. - Cały czas panowałem nad sytuacją, rozwaliłbym ich, gdyby tylko wpadł im do głowy jakiś głupi pomysł.

- Dzięki za pomoc, Rodrigo. - Canton uścisnął mu rękę.

- De nada, nie ma za co - odparł Rodrigo. - Byłem ci winny przysługę. - Skinął na Pereza i dwóch mężczyzn, któ­rzy właśnie gramolili się na kolana. - Przodem.

- Ależ to on wypchnął mnie z łódki... - szepnęła Janie.

- Przeniknął do gangu porywaczy, nie miałem odwagi powiedzieć ci, kim jest - wyjaśnił Canton. - Jedna nieostroż­ność mogła kosztować go życie, które i tak bardzo ryzyko­wał... - Spojrzał na córkę. - W porządku, kochanie?

- Tak, tato! Było niesamowicie!

- Lecę opowiedzieć mamie! - zawołał Kurt.

- Zanim cokolwiek powiesz, poproś, żeby usiadła - pora­dził Dan.

Karie trzymała Cantona i Janie za ręce.

- Teraz rozumiem, dlaczego ten człowiek ciągle kręcił się w pobliżu. Chyba nie będę już przedłużać mojej licencji pry­watnego detektywa - zażartowała Janie.

- Nie przejmuj się, jest jednym z najlepszych. Był w gru­pie komandosów Laremosa, pojechał z do Afryki. Tam go poznałem.

- Opowiedz mi coś o nim - poprosiła Janie.

- Tak naprawdę to niewiele wiem. Tacy ludzie nie opo­wiadają o swojej pracy. Byłem po prostu pewien, że nie da się przekupić i za żadną cenę nie zacznie pracować dla drugiej strony.

- W mojej głowie już powstaje nowa książka - uśmiech­nęła się Janie.

- Może przynajmniej w twojej powieści Perez zostanie zjedzony przez wygłodniałe aligatory - zaproponował Dan. - Tacy ludzie w ogóle nie powinni żyć...

- Więzienie jest dla niego najodpowiedniejszym miej­scem, szczególnie jeżeli posiedzi tam wiele lat - odparła Ja­nie. - Nie boisz się, że ona znowu spróbuje? - Zwróciła się do Cantona.

- Kto? Marie? - Zastanowił się chwilę. - Nie, nie sądzę. Jest zbyt niekonsekwentna i leniwa. Poza tym, gdy zda sobie sprawę, że może pójść za to do więzienia, to z pewnością da spokój. Teraz pewnie rozpocznie batalię o alimenty.

- O alimenty? - zdziwiła się. - Przecież powtórnie wyszła za mąż.

- Gdyby uzyskała opiekę na dzieckiem, dostałaby również alimenty. Ale w tej sytuacji to zupełnie niemożliwe. Uświa­domię jej, co się stanie, jeżeli jeszcze raz spróbuje odebrać mi Karie.

Weszli do pokoju. Joan siedziała na krześle, blada jak ściana, a przed nią stał i perorował zadowolony z siebie Kurt.

- Nie wierz w ani jedno jego słowo! - zawołał ze śmie­chem Dan.

- Jak to? - obruszył się Kurt. - Przecież to jest najpra­wdziwsza prawda!

- Nie strasz mamy, na pewno ubarwiłeś tę historię. Poza tym, już po wszystkim, jesteśmy bezpieczni. - Dan objął czu­le żonę.

- Będzie po wszystkim, gdy przekażemy te skarby prawo­witemu właścicielowi - powiedziała Joan. - Ale mam nadzie­ję, że nie czeka nas już więcej atrakcji.

- A wiesz, że ten człowiek, który był wśród porywaczy Janie i wrzucił ją do wody, był tak naprawdę wtyczką i pra­cował dla taty Karie? - Kurt nie dawał za wygraną. Postano­wił opowiedzieć matce dokładnie całą historię.

- I wszyscy mieli prawdziwe pistolety - dodała Karie.

- Przestańcie, dzieci - upomniał ich Dan. - Marzę o po­wrocie do domu. Mam nadzieję, że już jutro wszystko się szczęśliwie skończy.

Janie i Canton wymknęli się niepostrzeżenie. Poszli się przejść po plaży. Canton trzymał ją za rękę, ale myślami był gdzieś daleko. W ogóle wydał się Janie niedostępny i obcy, jak na początku znajomości.

- Czy jesteś pewna, że chcesz wyjść za mnie, a nie za swojego ulubionego bohatera z serialu telewizyjnego? - spy­tał znienacka.

- Jestem pewna - odparła zdecydowanie. - Naprawdę nie mylę cię z postacią filmową.

To, co powiedział Canton, mocno ją zaniepokoiło. Czyżby miał jakieś wątpliwości?

- Myślałem o naszym małżeństwie... - zaczął trochę nie­pewnie.

- I co? Nadal tego pragniesz?

- Tak, ale nie chciałbym się spieszyć. Janie miała wrażenie, jakby serce ścisnęła jej żelazna ob­ręcz. Zapanowała jednak nad sobą.

- W porządku - odpowiedziała, starając się, żeby jej głos zabrzmiał swobodnie.

- Tylko tyle? - zdziwił się Canton.

- Nie chcę, żebyś kiedykolwiek pomyślał, że zmusiłam cię do tego małżeństwa. - Odwróciła głowę, by nie widział krę­cących się w jej oczach łez. - Ja teraz też będę zajęta, mam kilka bardzo ważnych spotkań związanych z książką. Odłóż­my więc ślub na późniejszy termin...

- Zróbmy tak jak mówisz. - Canton wcisnął dłonie do kieszeni. - Niech na razie każde z nas pójdzie w swoją stronę i upora się z własnymi sprawami, a ja za jakiś miesiąc za­dzwonię do ciebie.

- Dobrze - zgodziła się.

Wrócili do hotelu. Janie dokładała wszelkich starań, żeby zachowywać się normalnie. Jednak rodzice zbyt dobrze ją znali, żeby nie zorientować się, że stało się coś niedobrego. Nie zadawali żadnych pytań. Janie poszła wcześnie spać i do­piero leżąc w łóżku, rozpłakała się. Nigdy w życiu nie czuła się tak nieszczęśliwa.

Następnego dnia rano przybył wysłannik rządu i Curtisowie przekazali mu swoje cenne znalezisko. Potem wraz z Kurtem odlecieli do Indiany, a Janie do Chicago.

Canton postanowił zostać jeszcze kilka dni w Cancun, w swoim domku na plaży. Pożegnali się z Janie jak dalecy znajomi. Nawet nie pocałowali się na pożegnanie, tylko uścis­nęli sobie dłonie i obiecali, że będą w kontakcie.

To było wszystko.

Minęły dwa miesiące, a Canton nie skontaktował się z Janie. Często dzwonił do niej Kurt, który opowiadał, że z Karie kilka razy w tygodniu rozmawiają przez e - mail. Wy­mieniali się grami, opowiadali sobie, co słychać w szkole, planowali wspólne wakacje. Widać przyjaźń dzieci okazała się trwalsza niż to, co łączyło ją z Cantonem, pomyślała roz­żalona.

Skończyła książkę, którą pisała w Cancun i rozpoczęła pracę nad następną. Każdego dnia myślała o Cantonie. Tęsk­niła za nim. Pracą starała się zagłuszyć to uczucie, ale nie potrafiła. W głębi duszy liczyła, że nie zapomniał o niej, choć wszystkie fakty przemawiały przeciwko temu. W gazecie na­tknęła się na zdjęcie Cantona z jakiegoś przyjęcia. Towarzy­szyła mu atrakcyjna brunetka. Patrzyła na niego z zachwytem, a on uśmiechał się do niej. Wyglądali na bardzo zaintereso­wanych sobą.

Zbliżało się Boże Narodzenie. Janie chciała pojechać na święta do rodziców, ale bała się, że dostrzegą, jak bardzo cierpi. Zadzwonił do niej z życzeniami Quentin. Okazało się, że spotyka się czasem z Angielką, którą poznał w Chichen Itza. Nie zwierzał się Janie, ale wiedziała, że jest tą kobietą mocno zainteresowany. Nie zabolało ją to, nawet się ucieszy­ła. Wiedziała, że dla niej i Quentina nie było wspólnej przy­szłości. Cieszyła się, że ułożył sobie życie.

W końcu jednak zdecydowała się pojechać na święta do rodziców. Wszyscy bardzo się ucieszyli z jej wizyty, choć martwił ich jej wygląd i zły nastrój.

- Widziałaś? - Kurt przybiegł do niej z tygodnikiem eko­nomicznym.

W magazynie było zdjęcie Cantona ze znanym biznesme­nem z Teksasu. Ściskali sobie dłonie. Pod fotografią był za­mieszczony artykuł o połączeniu największej firmy z Teksa­su, zajmującej się produkcją komputerów, z firmą Cantona, która produkowała oprogramowanie.

- Piszą tu, że Canton jest teraz nawet bogatszy niż dawniej - oznajmił z zadowoleniem Kurt. - Pamiętasz, mówiłem ci, że tak będzie.

- Mówiłeś - przyznała Janie. Odwróciła głowę, żeby brat nie widział jej twarzy.

- Nie obchodzi cię to? - zdziwił się.

- A czemu miałoby mnie to obchodzić?! - zawołała po­rywczo. - Od dwóch miesięcy nawet do mnie nie zadzwonił! I po co mówił o małżeństwie, jeśli traktował znajomość ze mną tylko jak wakacyjny flirt? Zresztą, zawsze wiedziałam, że może mieć każdą kobietę, którą tylko zechce... Dlaczego miałby żenić się ze mną...

Zasmucił się. Skoro Canton nie odzywał się tak długo, to sprawa wydawała się jasna. Zapomniał o Janie. Chciał powie­dzieć coś, co pocieszyłoby siostrę, ale nic nie przychodziło mu do głowy.

Janie odwróciła się i znów zajęła się pracą. Pracowała na­wet u rodziców, bo tylko to sprawiało, że choć na chwilę przestawała myśleć o Cantonie.

Kurt zastanawiał się, co się dzieje ze zdjęciami, które ra­zem z Karie zrobili w Cancun. Każdego dnia spodziewał się czegoś o tym od niej dowiedzieć. Być może ojciec odkrył jej sekretny plan i skonfiskował zdjęcia...

Dwa dni później na pierwszej stronie jednej z brukowych gazet ukazało się zdjęcie potwora morskiego, którego morze wyrzuciło na brzeg w okolicy Cancun. Miał czaszkę podobną do czaszek zwierząt kopytnych, futro i pióra. Naukowcy orze­kli, że to jakaś nowa, nie znana im forma życia.

Kurt kupił trzy egzemplarze pisma i pobiegł do domu. Zamachał przed nosem Janie gazetą. Bezceremonialnie prze­rwał jej pracę, rzucając jeden egzemplarz na klawiaturę.

- Spójrz, tylko spójrz! - zawołał. - Znaleziono to dokład­nie w miejscu, gdzie byliśmy.

Janie zmarszczyła brwi i spojrzała na zdjęcie potwora. Kie­dy tak patrzyła na to monstrum, coś jej zaczęło świtać. Nim zdążyła się dobrze nad tym zastanowić, rozległo się pukanie do drzwi.

- Zobacz, kto idzie, a ja skończę zdanie - poleciła bratu, odkładając gazetę na bok. - Spójrz najpierw przez wizjer.

- Dobrze, dobrze, przecież zawsze tak robię. - Kurt pod­szedł do drzwi i posłusznie spojrzał przez wizjer. - Dzień dobry! - krzyknął radośnie, szeroko otwierając drzwi.

W drzwiach stał Canton Rourke i uśmiechał się do Kurta, a obok niego stała Karie.

- Gdzie Janie? - zapytał Canton.

- W gabinecie taty.

Tego niskiego głosu Janie nie pomyliłaby z żadnym in­nym. Jednak gdy zobaczyła Cantona, zbladła. Dwa miesiące to kawał czasu, pomyślała, mimo że przez ten czas nic się u niej nie zmieniło. Tak bardzo za nim tęskniła. Jej oczy powiedziały mu o tym, choć ona nie wyrzekła słowa.

Canton również nic nie powiedział, to było niepotrzebne. Uśmiechnął się i wyciągnął do niej ramiona. Nie wahała się ani chwili, podbiegła i przytuliła się do niego cała drżąca. Jego pocałunek zdawał się nie mieć końca...

- Nie muszę cię pytać, czy za mną tęskniłaś... - powie­dział ze ściśniętym gardłem. - Możemy się pobrać w ciągu trzech dni tu, w Stanach, albo polecieć do Meksyku i pobrać się tego samego dnia. Wybór należy do ciebie.

- Tutaj - odparła bez namysłu. - Chciałabym, żeby moi rodzice i Kurt byli na naszym ślubie.

- Ja też bym tak wolał. Mam niewielu przyjaciół, ale ci, których mam, mieszkają w Stanach i są najlepsi na świecie. Chciałbym zaprosić ich na mój ślub.

- Cieszę się, że znów jesteśmy zgodni. - Janie stanęła na palcach i dotknęła jego policzka. - Wyglądasz na bardzo zmę­czonego.

- Ostatnie dwa miesiące przeżyłem jak w gorączce. Je­stem znowu bogaty, a Marie już nigdy więcej nie będzie sta­rała się odebrać mi dziecka...

- Jak to załatwiłeś?

- Poleciałem do Grecji z moim adwokatem i dokładnie omówiliśmy sprawę opieki nad Karie. Kidnaperstwo jest bar­dzo poważnym przestępstwem. Gdybym wytoczył jej sprawę, to zapewne władze meksykańskie wystąpiłyby o ekstradycję i stanęłaby przed sądem. Szybko zdała sobie z tego sprawę i potulnie przyjęła warunki, które jej zaoferowałem. Uzyskała prawo do odwiedzin, ale będzie mogła widywać się z Karie tylko w naszym towarzystwie. Zresztą nie sądzę, żeby z tego prawa często korzystała. Karie takie rozwiązanie również od­powiada.

- Czy nie mogłeś do mnie choć raz zadzwonić?

- Świadomie nie dzwoniłem. Musiałem dać ci czas. Chciałem mieć pewność, że nie mylisz mnie ze swoim ekra­nowym idolem...

- Tylko na początku wydawaliście mi się podobni. Ale im dłużej oglądam ten serial, tym więcej różnic widzę między wami. On oczywiście nadal wydaje mi się wspaniały, ale nie tak jak ty... Poza tym, to ciebie kocham, a nie tę postać z ekranu.

- I ja cię kocham - szepnął Canton z nie skrywanym wzruszeniem. - Nigdy nikogo nie kochałem tak bardzo jak ciebie. - Znów ją pocałował. Puścił ją dopiero, gdy usłyszał, że zbliżają się dzieci.

- Nic nie mów - powiedział Kurt poważnym tonem, gdy zobaczył ich przytulonych do siebie. - Wszystko jasne, zno­wu macie zamiar wziąć ślub.

- Prawda - odpowiedziała Janie radosnym głosem.

- Hura! - krzyknęła z entuzjazmem Karie. - Może nare­szcie przestaniesz tak zrzędzić, tato.

Canton spojrzał na dzieci, a potem przeniósł wzrok na Janie.

- Czy widziałaś już tę gazetę? - Sięgnął do kieszeni i wy­ciągnął z niej zmiętą stronę gazety. - Piszą tu o dziwnym stworze wyrzuconym na meksykańską plażę. Rozpoznajesz go?

Kurt i Karie wyglądali na zaniepokojonych. Janie spojrzała na kolorowe zdjęcie.

- Wydaje mi się, że gdzieś już to widziałam - zastanowiła się. - Czaszka krowy, ogrodowy wąż, pióra, futro... Niemo­żliwe! - wykrzyknęła, patrząc na Kurta.

Karie przełknęła ślinę.

- To było tak, tato... - zaczęła.

- Zdemontowaliśmy go natychmiast po tym, gdy zrobili­śmy to zdjęcie - pospieszył jej z pomocą Kurt.

- Upewniliśmy się, że to, czego nie zabraliśmy, zmył oce­an - dodała Karie.

- Dlaczego to zrobiliście? - zapytał Canton.

- Dlatego. - Karie wyciągnęła z kieszeni czek i pokazała ojcu. Canton otworzył usta ze zdziwienia. Czek był wysta­wiony na kilkaset dolarów. Patrzył na dzieci kompletnie zde­zorientowany.

- Żartujesz? - wymamrotał po chwili.

- Nie. - Karie pokręciła przecząco głową. - Nie byłam pewna, czy odzyskasz swoje pieniądze. Wpadłam na taki pomysł i postanowiliśmy go razem z Kurtem zrealizować. Po­myślałam, że w ten sposób mogę sama zarobić na moją szko­łę. I, jak widzisz, udało się nam.

- Ale przecież to bujda! Gdy wydawca gazety dowie się o tym, będziecie musieli nie tylko oddać pieniądze, ale być może zapłacić im potężne odszkodowanie. Przecież oni będą musieli zamieścić sprostowanie. - Canton patrzył zmartwiony na dzieci.

- ” Do zdjęcia dołączyłam list, w którym napisałam im, że to chyba raczej jakaś bujda, ale niech to sami sprawdzą. Na wszelki wypadek zrobiłam kopię tego listu. A oni odpisali mi, że to fantastyczna superbujda i wcale im to nie przeszkadza. Czy naprawdę uwierzyłeś, że Elvis Presley mieszka na Mar­sie? A przecież gazety pisały o tym w ubiegłym tygodniu...

To, co mówiła Karie, brzmiało tak odpowiedzialnie i do­rośle, że Canton i Janie patrzyli na nią zaskoczeni.

- To twoja nieodrodna córka - powiedziała zdecydowanie Janie.

- Niedługo będzie i twoja, gdy tylko włożę ci obrączkę na palec. - Objął ją mocno ramieniem, a drugim przytulił do siebie Karie.

- Już z góry się cieszę na myśl, ile wspaniałych chwil spędzimy razem - powiedziała Karie.

Kurt przerwał im tę rodzinną scenkę i zapytał, czy mogą już iść do jego pokoju, bo mają sobie z Karie wiele do opo­wiedzenia.

Dwojgu dorosłym bardzo to odpowiadało, bo nie mogli się doczekać chwili, gdy zostaną sami.

- A teraz - szepnął Canton, gdy zamknęły się za dziećmi drzwi pokoju Janie - mam nadzieję, że omówimy szczegóły naszego ślubu. Ale najpierw... - Wziął ją w ramiona i z czu­łością, powoli zaczął całować jej usta, potem oczy, całą twarz, szyję...

Teraz, po tych dwóch miesiącach rozłąki, oboje byli już pewni swojej wzajemnej miłości i oboje mieli nadzieję, że będą bardzo szczęśliwym małżeństwem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Palmer Diana Wakacje w Meksyku 2
Palmer Diana 06 Meksykański ślub
Palmer Diana Harlequin Romance 364 Wakacje w Meksyku
Palmer Diana Long tall Texans 06 Meksykański ślub (Harlequin Kolekcja 47)
35 Palmer Diana Meksykański ślub
07 Palmer Diana Meksykański ślub
047 Palmer Diana Meksykański ślub
Palmer Diana Long tall Texans series 06 Meksykanski slub
Palmer Diana Long tall Texans series 06 Meksykański ślub
Palmer Diana Long tall Texans series 06 Meksykanski slub
112 Palmer Diana Brylancik
Palmer Diana Zbuntowana kochanka
K048 Palmer Diana Long tall Texans series 07 Narzeczona z miasta
Palmer Diana Specjalista od miłości
Palmer Diana Niebezpieczna miłość
GR581 Palmer Diana Piękny, dobry i bogaty
Palmer Diana Ojciec mimo woli
Palmer Diana Zdrajca
Palmer Diana Skrywana miłość

więcej podobnych podstron