Antonio Muñoz Molina
NIEOBECNOŚĆ BLANKI
Przełożyła Magda Potok-Nycz
REBIS
DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2003
Tytuł oryginału En ausencia de Blanca
© Antonio Muńoz Molina, 1999 AU rights reserued
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2002
Redaktor Grzegorz Dziamski
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska
Fotografia na okładce Piotr Chojnacki
Wydanie I
ISBN 83-7301-198-6
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74
e-mail: rebis@rebis.com.pl
Fotoskład: Z.P. Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. 87-93-1
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kobieta, która nie była Blancą, wyszła do Maria z głębi korytarza ubrana w zieloną bluzkę z jedwabiu, dżinsy i niskie pantofle Blanki, podchodząc, uśmiechnęła się i przymrużyła oczy, które miały kolor i kształt oczu Blanki, lecz nie należały do niej, przywitała Maria głosem tak podobnym do głosu Blanki, że wydawało się, iż to naprawdę ona. Tak samo jak Blanca, całując go, nieco się pochyliła - była od niego odrobinę wyższa - ale zamiast trzymać usta zaciśnięte i dotknąć w przelocie jego warg z nieobecnym pośpiechem kogoś, kto powtarza codzienny banalny gest, otworzyła je w poszukiwaniu języka Maria, którego tak zaskoczyła ta niespodziewana wylewność, że nie zdążył zareagować na czas.
Wydawało mu się, że w oddechu, w krótkiej i mięsistej słodyczy jej ust odnajduje zapomnianą rozkosz pierwszych pocałunków Blanki, teraz upozorowaną, choć zarazem jednakową, bezbłędnie dokładną, albo prawie bezbłędnie, co czyniło wszystko jeszcze bardziej nierzeczywistym. Z przyjemnością poczuł dotyk długich, delikatnych rąk, które jednak nie były rękami Blanki, niespotykany u niej gest - objęła go w pasie i poprowadziła do jadalni, tak jakby on, właściciel, nie znał mieszkania, w którym mieszkał, zanim jeszcze poznał Blance, albo jakby to mieszkanie również było
5
dokładną i oszukańczą kopią czegoś utraconego: mieszkanie, obrazy na korytarzu, meble w jadalni, które Bianca tak krytykowała, nie bez powodu zresztą -w czasach, kiedy je kupował, miał potworny gust -obrus wyhaftowany przez matkę albo babcię Maria, serwis stołowy, talerze, z których parowała świeżo ugotowana zupa, podana przed momentem przez oszustkę albo dokładnego sobowtóra Blanki, który zdjął garnek z kuchenki, zobaczywszy z balkonu, jak Mario przechodzi przez ulicę. (Ale Blance, tej prawdziwej, tej dawnej, pewnie nigdy nie zdarzyło się wychylić z balkonu, żeby zobaczyć, czy on nadchodzi.) Pachniało ładniej niż kiedykolwiek, pomyślał Mario nieomal ze skruchą, zauważając po raz pierwszy nie, że zaczyna ulegać, ale że taka możliwość istnieje, uświadamiając sobie z melancholią, i z ulgą, że nie będzie mógł w nieskończoność podtrzymywać tej nieustępliwej wrogości, podejrzliwego wyczulenia, rozpaczliwej samotności szpiega. W odróżnieniu od Blanki, kobieta, która jadła teraz obiad naprzeciw niego, nie wycierała ust rożkiem serwetki po każdej łyżce zupy ani nie podnosiła wzroku z odruchową naganą w oczach, kiedy on wydawał najlżejszy odgłos, przełykając, nie czekała też milcząca i nieruchoma, aż on sobie uświadomi, że do niego należy przyniesienie z kuchni półmiska z drugim daniem i sztućców do mięsa.
Bianca nigdy nie zapaliłaby papierosa, póki by nie sprzątnęła ze stołu, a tym bardziej nie położyłaby się na kanapie przed telewizorem, nie zostawiwszy jadalni i kuchni w całkowitym porządku; Bianca właściwie w ogóle nie oglądała telewizji, poza wiadomościami i dziwacznym nocnym programem zatytułowanym „Metrópolis", pełnym drżących obrazów i metalicznych rytmów, gdzie pewnego razu pokazano reportaż
6
o artyście malarzu, z którym Blanca zerwała tuż przed poznaniem Maria. Zuchwała i nieprawdziwa, w ubraniach Blanki, jedwabnej bluzce, w dotyku tak podobnej do jej skóry, obcisłych dżinsach, w których wydawała się wyższa i bardziej zmysłowa, bosa - niskie pantofle Blanki zrzuciła przed kanapą - kobieta, która nie była Blanca, leżała wsparta na szerokiej poduszce z czarnej skóry i oglądała telewizję, paląc papierosa, a właściwie tylko trzymając go w ręku - zupełnie o nim zapomniała i gdyby Mario w porę pewnym ruchem ręki nie wyciągnął go jej spomiędzy palców, niechybnie by je sobie poparzyła albo upuściłaby popiół na dywan, nie bez ryzyka uszkodzenia tkaniny. Mario, nieufny, ciągle tropiący przejawy mistyfikacji, skupił wzrok na jej stopach, wąskich i delikatnych, z lekko zarysowanymi błękitnymi liniami żyłek na podbiciu; chociaż wyglądały na odrobinę zmęczone, zaskoczyło go, że tym razem nie nosiły śladów otarcia ani chropowatości na piętach, odkrył ponadto, kiedy już prawie odwracał wzrok, że paznokcie u stóp miała pomalowane na czerwono - czegoś podobnego nigdy nie widział u Blanki. Ale prawie natychmiast zwątpił, nie miał zwyczaju zwracać uwagi na takie szczegóły, sama Blanca wyrzucała mu kiedyś, że nie okazuje należytego zainteresowania, że nie zauważa ubrań, które ona wkłada, albo zmian wystroju wnętrza - nigdy radykalnych, pieniędzy nie mieli za wiele - gdy ona próbuje poprawić dość surowy wygląd ich mieszkania. Wydawało mu się... nie, był przekonany: Blanca nigdy nie malowała paznokci u stóp. Pragnąc jednak osiągnąć całkowitą pewność, starał się wysilić pamięć, ale wtedy ogarniało go zwątpienie i zakłopotanie, choć zarazem musiał przyznać, że czerwień na stopach Blanki wygląda rozkosznie
7
i ekscytująco, podobnie jak delikatniejszy teraz naskórek, mniej poobcierany przez obuwie, i przypomniał sobie, jak poprzedniej nocy, gdy zgasili światło w sypialni, przytuliła się do jego pleców i pocierając zimnymi stopami o jego nogi, prosiła, by je rozgrzał, a wszystko to z widoczną oznaką fizycznej zażyłości, która sprawiłaby mu dużo więcej przyjemności, gdyby nie stanowiła ewidentnego oszustwa, konsekwencji bardziej gorzkiego niż zadziwiającego faktu, że ta kobieta, identyczna, taka sama jak Blanca, nie jest nią, nie może nią być.
Zdawała się drzemać, podczas gdy Mario sprzątał ze stołu, ale otworzyła oczy i utkwiła w nim nieruchomy wzrok akurat, gdy on obserwował ją z wnętrza kuchni. A dokładał starań, by te obserwacje, uważne i natarczywe, prowadzić jedynie wtedy, kiedy ona nie może ich zauważyć, próbował objąć swoje dochodzenie stosowną tajemnicą, co okazywało się bezużyteczne, a często krępujące, bo ta kobieta natychmiast go demaskowała i posyłała mu w odpowiedzi nieodmienny uśmiech wskazujący na coś w rodzaju pobłażliwego znużenia; teraz na przykład, kiedy zmywał naczynia, patrzył na nią z kuchni, próbując dostrzec, czyjej piersi unoszą się i opadają, dosłyszeć spokojny rytm jej oddechu dochodzący pomiędzy odgłosami telewizora, nabrać przekonania. Krok po kroku, trzymając w ręce mokrą ścierkę, o której zupełnie zapomniał, zbliżył się do drzwi jadalni i opuścił niewidoczny dla niej aneks kuchenny z absurdalną mieszaniną czujności i nieuwagi. Z każdym stawianym krokiem jego twarz nabierała tego szczególnego wyrazu, który się pojawia, gdy człowiek przygląda się czemuś, sądząc, że nie jest widziany. I wtedy otworzyła oczy, nie zdradzając najmniejszych oznak zaskoczenia ani tym bar-
8
dziej niepokoju, jakby słyszała kroki albo potrafiła ocenić, jak blisko jest Mario, po narastającym szmerze jego oddechu. On nigdy nie był pewien, czy znajdzie Blance w następnej chwili ani w jakim ona będzie nastroju. Blanca potrafiła odgadnąć na jego temat wszystko, nie musiała nawet otwierać oczu, jednak pewność ta nie zdawała się już graniczyć z pogardą, z machinalnym i jakże niebezpiecznym lekceważeniem kochanka przez kogoś, kto przyzwyczaił się uważać za pewnik jego wierność i oddanie.
Oczy, z których nie patrzyły źrenice Blanki, spoczęły na mokrej ścierce, którą on wciąż trzymał w dłoni, po czym uniosły się, żeby napotkać i zatrzymać jego spłoszone spojrzenie. Orzechowe oczy Blanki, czarne i proste włosy Blanki, drobne piegi na jej nosie, intensywny róż warg, pierścionki Blanki na tych samych palcach, na których ona je nosiła, jej ślubna obrączka, którą chętnie obejrzałby z bliska, aby sprawdzić, czy wszystko jest tak doskonałą falsyfikacją, że wyryto na niej datę ich poznania, a nie ślubu, oboje się bowiem zgadzali (chociaż pomysł był Blanki), że należy upamiętnić nie urzędową ceremonię, ale osobliwy splot przypadku i przeznaczenia, który ich ze sobą połączył.
Mario podszedł bliżej, przypatrując się, jak Blanca najpierw kuli się na kanapie, a następnie przeciąga, rozkoszując się lenistwem, z rozpuszczonymi włosami, wyrazem twarzy zdradzającym smacznie uciętą drzemkę, w bluzce prawie zupełnie rozpiętej, ukazującej jedwabistą tkaninę stanika, słodką szczelinę pomiędzy ściśniętymi piersiami, które tak bardzo przypominały piersi Blanki, chociaż nie potrafił już stwierdzić, czy kształt i różowy odcień sutków są czy nie są takie same jak tych, które pamiętał. Usłyszał, jak
9
wymawia jego imię głosem Blanki, cieplejszym niż kiedykolwiek przedtem, pozbawionym owej ledwie słyszalnej nuty obojętności i chłodu, których istnienia nigdy nie chciał przyjąć do wiadomości, podobnie jak nie chciał przyznać, że widział i słyszał, i rozumiał tyle rzeczy, tyle wierutnych kłamstw, tyle zatajonej niewierności. Zrobił jeszcze jeden krok, odłożył ścierkę na stół w obawie, że na dłoniach pozostanie mu woń tłuszczu lub płynu do mycia naczyń, ukląkł przy kanapie, przy kobiecie, w której oddechu wyczuwał obce tony, różniące się od tych z wytęsknionego i upragnionego oddechu Blanki, soczystego smaku ust Blanki. Kiedy się nad nią pochylił, zaskoczył go nawrót podniecenia i niespodziewany brak żalu, chociaż nie obawy. Przyszło mu do głowy, że on także uczy się udawać, i próbował to sobie wytłumaczyć, myśląc, podczas gdy odgarniał jej włosy z twarzy i całował powieki, i szczypał leciutko wargami płatek ucha odrobinę może tylko bardziej mięsisty niż Blanki, że nauka kamuflażu posłuży mu do odkrycia prawdy, nigdy do jej zaakceptowania. Ale w rzeczywistości, w miarę jak okrywał ją pocałunkami i pieszczotami i rozpinał do końca zieloną bluzkę z jedwabiu, coraz mocniej zamykał oczy i przez krótkie chwile doświadczał przekonania, że całuje i pieści Blance, że ją rozpoznaje w owej dobrowolnej ciemności z pewnością, której ani rozum, ani zmysły nie mogły mu już dać.
ROZDZIAŁ DRUGI
Mario Lopez rzadko po pracy chodził z kolegami na piwo. Nie był nietowarzyski, w żadnej mierze - szczycił się tym, że żyje w przyjaźni ze wszystkimi współpracownikami, ale codziennie, za dziesięć trzecia, kiedy koledzy opuszczali urząd i w hałaśliwych, ożywionych grupkach rozchodzili się po okolicznych barach, on wynajdywał wymówkę albo po prostu rzucał zdecydowane „do jutra" i przyspieszał kroku, aby jak najszybciej dotrzeć do domu, dokładając starań, żeby moment, w którym otworzy drzwi i zawoła Blance, nie przypadł później niż pięć, w najgorszym razie dziesięć po trzeciej.
Jedyna tęsknota, jaką potrafił w sobie rozbudzić, była tęsknotą za czasem, który spędzał z nią. Jako że siedem godzin życia dziennie oddawał Administracji, a siedem musiał poświęcić na sen, każda nieuwaga w rozporządzaniu pozostałymi dziesięcioma, które mógł przeznaczyć na życie z Blancą, oznaczała zawinione marnotrawstwo, uszczuplenie codziennej dawki szczęścia. Nie zatracił tej nigdy w pełni nie zaspokojonej potrzeby bycia z nią, odczuwanej w początkach znajomości, kiedy spędzali razem popołudnie albo szli na kolację, a następnie nie widzieli się tydzień albo dwa, kiedy brakowało mu śmiałości, by do niej codziennie dzwonić, z obawy, żeby się nie narzucać.
11
Lata małżeństwa nie przytłumiły zadziwienia tym, że ma ją przy sobie, przez całe godziny i dnie, i tygodnie, i miesiące, i lata, potencjał czasu, jakim nigdy nie spodziewał się dysponować, a z którego czerpał już tak długo, że mniemał, iż jest niewyczerpany. Bywały dni, kiedy otwierał drzwi mieszkania i od progu rejestrował niezawodne sygnały domowego życia, znajomej i zawsze pożądanej obecności Blanki: zapach pieczeni, brzęk talerzy i sztućców, które Blanca rozkładała na stole, czasem sygnał rozpoczynających się właśnie wiadomości telewizyjnych - w dniach, w których wracał do domu wyjątkowo wcześnie, o trzeciej, bo w pracy nie zatrzymały go w ostatniej chwili żadne nieprzewidziane sprawy, a na ulicy nie doszło do jakiegoś niepożądanego spotkania. Ale innymi razy otwierał drzwi i w pierwszej chwili nie widział nic, ani niczego nie słyszał, i przez ułamek sekundy, jeszcze w korytarzu, z kluczami w dłoni, czuł, jak bierze go w posiadanie nieuzasadniony, lecz paniczny lęk: Blanca musiała wyjść, żeby czuwać przy konającej matce, i nie zdążyła go zawiadomić, Blance przydarzył się na ulicy wypadek, Blanca go opuściła. Ale trwało to tylko jedną albo dwie sekundy, nawoływał i w odpowiedzi słyszał jej głos, dochodzący z głębi mieszkania, zza zamkniętych drzwi łazienki albo z gabinetu, gdzie bardzo czymś zaabsorbowana, lekturą albo audycją Radia Klasyka, Blanca najzwyczajniej w świecie nie słyszała, jak Mario przekręca klucz. Najpierw dochodził go stukot obcasów, później widział jej sylwetkę wyłaniającą się z głębi korytarza i czuł, że Blanca powraca z bardzo daleka, z podziemi czy tajemnej krypty, o których istnieniu nic nie wiedział i do których pewnie nigdy nie będzie mu wolno jej towarzyszyć. Czasami odnosił podobne wrażenie, te-
12
lefonując do niej z pracy przed południem - wybrzmie-wały pierwsze sygnały, a on już podrywał się w obawie, że Blanki nie ma. Wsłuchiwał się w jej głos - był to głos kogoś, kto jest sam, zagubiony w myślach i pomieszczeniach, o których inni nie mają pojęcia. Blanca przejawiała niezwykłą zdolność zatapiania się w sobie - całkowicie usuwała się ze świata zewnętrznego - kiedy czytała książkę, słuchała muzyki albo oglądała film. Było to skupienie absolutne, którego Mario nauczył się nie zakłócać, dowód wrażliwości, która budziła w nim zachwyt, a jednocześnie sprawiała, że w porównaniu z nią czuł się prymitywny i pusty. W takich chwilach, chociaż pragnął opowiedzieć albo zapytać o coś Blance, wiedział, że nie warto, nie dlatego, że nie zwróciłaby na niego uwagi, ale że dosłownie jej nie było, wybyła -jak kiedyś mówiono - w ścisłym tego słowa znaczeniu, wybyła z rzeczywistości, która tak często budziła w niej zniechęcenie, a nawet wstręt.
W biurze koledzy pokpiwali sobie z Maria, kiedy tak pędził do domu. Albo Blanca trzyma go pod pantoflem, spekulowali, albo nie mogą się obejść jedno bez drugiego i po tylu latach małżeństwa wciąż zachowują się jak nowożeńcy. To ostatnie pochlebiało Mariowi, bo uważał, że to prawda, nie wtórował jednak sypiącym dowcipami i erotycznymi aluzjami kolegom, bo ich pozbawione skrupułów zachowanie uważał za żenujące. Życie z Blanca było zbyt wiele warte, żeby znosić natrętne uwagi i komentarze nawet bardzo bliskich przyjaciół, których w rzeczywistości Mario nie miał. Słownictwo erotyczne docierające do jego uszu w biurze, kiedy w pobliżu nie było żadnej kobiety, albo jeszcze gorsze, używane przez kolegów w barze przy piwie, było tak wulgarne, że Mario uważał je za hań-
13
biące, ordynarne i obraźliwe w stosunku do kobiet, a przede wszystkim w stosunku do tej jednej, najważniejszej, jego kobiety.
Był to jeden z powodów, dla których rzadko po pracy zostawał z kolegami na piwie - zazwyczaj prawie w ogóle się nie odzywał, co w niektórych sytuacjach bywało krępujące, nie potrafił okazać zainteresowania opowieściami o zdradach małżeńskich, którymi ekscytowali się inni, nie przyłączał się do rytualnych powszechnych narzekań na mężów i żony, zupełnie nie wychodziło mu opowiadanie dowcipów, przeszkadzał dym papierosowy, a piwo i rozmowy o polityce wywoływały mdłości. Nudził się. Kiedy nie miał innego wyjścia i musiał wziąć udział we wspólnej imprezie, na przykład bożonarodzeniowej albo z okazji urodzin któregoś z przełożonych, kiedy ten zapraszał wszystkich na kolację w mieście, zostawał jakiś czas, zerkając na zegarek, próbował śmiać się prawie tak donośnie jak inni, znudzony wysłuchiwał opowiastek, które go nic a nic nie obchodziły, sprośnych kawałów, które były już stare w czasach jego młodości, aż dochodził do wniosku, po kilku piwach lub kieliszkach wina, że minęło dość czasu, zmyślał, że ma jakąś pilną sprawę, i opuszczał kolegów, nie uniknąwszy ich należących już do tradycji złośliwych komentarzy, że się spieszy do domu, aby na czas podbić kartę obecności, gdyż musi się wykazać jeszcze większą punktualnością niż w biurze.
Mario nie przejmował się tym. Z ulgą oddychał świeżym powietrzem i szedł do domu z lekkim sercem, chociaż czuł się raczej wyczerpany, jakby całą energię wykorzystał na uwolnienie się od jakiegoś natrętnego stworzenia. Jakąż stratą czasu było nie spędzać z nią każdej chwili, nie być przy niej i nie patrzeć na nią, nawet
14
zajętą swoimi sprawami. Jaką nieznośną pustką byłaby praca w Urzędzie i życie w Jaen, gdyby nie istniała ona i gdyby nie zakochała się w Mariu, i gdyby - wbrew wszelkim oczekiwaniom - nie zdecydowała się go poślubić w jednym z tych uniesień, które stanowiły najbardziej pociągającą stronę jej osobowości, a czasami także najbardziej przerażającą.
Blanca zwykła mawiać, że w ich egzystencji nie ma wielkich przeżyć, a on przyznawał jej rację, choć myślał zarazem, w te lepsze dni, kiedy wracał do domu kilka minut przed trzecią, nie doznawszy żadnych przykrości w pracy, że nie ma dla niego większego przeżycia ponad to, kiedy idzie spacerowym krokiem tymi samymi od lat ulicami ze świadomością, że jest szczęśliwy - w odróżnieniu od wszystkich mężczyzn mijanych po drodze i tych pijących po barach i rozprawiających o piłce nożnej z papierosem w ustach, którzy słali wygłodniałe spojrzenia za każdą przechodzącą kobietą - bo ponad wszystkie kobiety na świecie pragnie tej, z którą się ożenił, i ma absolutną pewność, że kiedy otworzy drzwi swojego domu, ona tam będzie.
To prawda, że Jaen, gdzie mieszkali, nie należało do miast, w których wre wyjątkowo bogate życie kulturalne, i że oboje nie mieli szczególnie interesującej pracy - Blanca właściwie całymi miesiącami w ogóle nie pracowała - ale dla Maria ograniczenia te miały mniejsze znaczenie, niż twierdził; w każdym razie uważał, że rekompensuje je sporo korzystnych okoliczności, które jego zdaniem nierozsądnie byłoby lekceważyć: mieli ładne mieszkanie, z balkonem, na siódmym piętrze budynku stojącego przy Avenida de An-dalucia, kupione przez Maria za nieduże pieniądze, zanim jeszcze zapanowała gorączka spekulacyjna koń-
15
ca lat osiemdziesiątych. W czasach kryzysu i niepewności Mario mógł się poszczycić samodzielnym stanowiskiem pracy i wynagrodzeniem, które nie było może przesadnie wysokie, ale bez większych problemów wystarczało do końca miesiąca, a godziny pracy - od ósmej do trzeciej - pozwalały poświęcać się po południu innym zajęciom, i chociaż Mario niezbyt chętnie wychodził z domu, wciąż nosił się z zamiarem rozpoczęcia kiedyś studiów na uniwersytecie - był kreślarzem, ale nie odrzucał myśli, żeby zostać architektem, albo raczej nie odrzucał próśb Blanki, bo jego samego najbardziej interesował kierunek budowlany, zwany teraz inżynierią budownictwa, jak chciała Blanca. Kiedy spotykali się z jej znajomymi, pytana o to, czym zajmuje się mąż, Blanca udzielała pokrętnych odpowiedzi, starając się zmienić temat rozmowy. Jak mogła, unikała słowa „kreślarz", chociaż istniało słowo jeszcze gorsze od „kreślarza", słowo, którego Blanca wprost wzdragała się użyć. Było to słowo „urzędnik". O ludziach, których szczególnie nie lubiła, nudnych, bezbarwnych, niezdolnych do najmniejszych porywów wyobraźni, mówiła:
- Urzędnicze umysły.
Niewiele brakowało, żeby Mario zaczął się zastanawiać ze smutkiem, czy aby sam nie zasilił już tej nieszczęsnej kategorii urzędniczych umysłów, zaliczonych przez Blance do masy ludzi pospolitych i wygodnickich, wyjałowionych przez rutynę małżeńskich i zawodowych poczynań.
Kilka dni przed tym wydarzeniem, któregoś czerwcowego poniedziałku, przyszedł do domu dwie minuty po trzeciej - od czasu wyjścia z zakładu, wybitego na karcie obecności, minęło dokładnie dwanaście minut. Wracał, jak miał zwyczaj, krokiem spacero-
16
wym, rozkoszując się dobroczynnym, słonym, prawie morskim wiatrem pachnącym deszczem, wyjątkowym jak na tę porę roku i to tak zawsze suche miasto. Wiatr wstrząsał brezentem sklepowych markiz i sprawiał, że chciało się żyć. Mario otworzył drzwi i od progu powitał z wdzięcznością i zadowoleniem zapachy domowej codzienności: porządków, nawoskowanych mebli, obiadu, który ugotowała Blanca.
Minęło sześć lat, odkąd poznał Blance, a on nieodmiennie, za każdym razem, kiedy się do niej zbliżał, odczuwał wzruszenie. W tej samej chwili, w której wołał ją po raz drugi, zobaczył, jak wychodzi z pokoju w głębi korytarza. Od razu zauważył, że jest w dobrym humorze i że całując go na powitanie, podaje mu usta, co nie zdarzało się często. Postawił neseser, żeby mocją pocałować, i przyglądając się z bliska cudownym rysom jej twarzy, przypomniał sobie jedną z ich nieczęstych kłótni. W ferworze dyskusji, którą sam podgrzewał i której z gorzką konsekwencją żałował przez wiele tygodni, Blanca oskarżyła go, że zadowala się byle czym, że nie ma -jak powiedziała -„najmniejszych pragnień". Mario, nadspodziewanie spokojny, odpowiedział, że jego największym pragnieniem jest ona, Blanca, i że mając ją przy sobie, nie potrafi ani nie chce pragnąć niczego więcej. Blanca spojrzała na niego z powagą, pochyliła głowę, oczy jej zwilgotniały, zrobiła krok ku niemu i rzucili się sobie w ramiona, a zaraz potem na kanapę, całując się z urywanym oddechem, szukając dotyku skóry pod ubraniami, starając się nie słyszeć telewizora, z którego dobiegał ogłuszający sygnał rozpoczynających się wiadomości.
ROZDZIAŁ TRZECI
Teraz także telewizja nadawała wiadomości, kiedy zasiadali do stołu. Mario przyszedł wyjątkowo wcześnie i w dzienniku omawiano jeszcze informacje z kraju. Z rozkoszą posmakował uichysoisse - była to jedna z potraw, które najlepiej wychodziły Blance - ale kiedy to zrobił, ona zastygła nieruchomo z łyżką przy ustach, przypatrując mu się, nie wiadomo, przyzwalająco czy z dezaprobatą. Wystraszył się, że może mlasnął niechcący, i następną łyżkę prowadził już w absolutnym skupieniu, zacisnął usta, dyskretnie przełknął zupę, po czym otarł wargi brzegiem serwetki.
Jadając z Blancą, można było podziwiać jej nienaganne maniery: plecy zawsze trzymała wyprostowane, a wstając od stołu, nie zapominała podnieść serwetki z kolan. Pomarańczę lub kaki obierała - nożem i widelcem - z perfekcją, która dla Maria, byłego ministranta, miała w sobie coś liturgicznego, a zarazem budziła w nim zadawnione kompleksy związane z brakiem ogłady. Mario obierał pomarańcze palcami, wciskając w skórkę owocu paznokieć kciuka, i często, widząc resztki smakowitego sosu pozostałego po pieczeni albo sałatce, musiał się powstrzymywać, żeby nie umoczyć w talerzu kawałka chleba.
Doskonale pamiętał, kiedy po raz pierwszy próbował posłużyć się widelcem i nożem i kiedy w ogóle
19
dowiedział się, że używa się ich do jedzenia razem. (W domu rodzinnym najczęściej jadali łyżką, a kawałki królika podawanego w niedzielę brali zazwyczaj do ręki.) Było to w bufecie dawnego dworca autobusowego w Jaen, w czasie jednej z podróży, które odbywał z ojcem do miasta w sprawach zdrowotnych albo urzędowych. W małym chłopcu, którym był wówczas Mario, miasto budziło niepokój, poczucie zagrożenia, niosło woń choroby i kojarzyło się z obskurnymi pomieszczeniami, w których wrogo nastawieni urzędnicy skazywali ich obu na długie czekanie i gdzie ojciec, na co dzień tak energiczny, w rozmowie z nimi zniżał głos i zwieszał głowę. Siedzieli przy ladzie bufetu, każdy na swoim stołku, przed zestawem obiadowym, który Mariowi wydał się szczytem luksusu - dwa jajka sadzone, ziemniaki i kotlet schabowy. Oderwał kawałek chleba i umoczył go w jajku, a z kotletem próbował sobie poradzić tak, jak robili podczas pracy w polu z wędzonymi plastrami boczku - rozłożyć na chlebie, a następnie pokroić. Ale ojciec zwrócił mu uwagę, że są w stolicy, w eleganckim świecie, i żeby popatrzył na pozostałych klientów baru: wszyscy jedzą widelcem i nożem. Jeżeli chce chodzić do szkoły w mieście, dodał trochę złośliwie, powinien zacząć już teraz nabierać ogłady i naśladować maniery seńores. Maria, który od dziecka czerwienił się w jednej chwili, z poczucia śmieszności zaczęła palić twarz i pod drwiącym spojrzeniem ojca, popatrując z ukosa na mężczyznę jedzącego obok, próbował dojść, która ręka jest od widelca, a która od noża, nie udało mu się jednak ukroić ani jednego kawałka kotleta, a kiedy niósł do ust odrobinę jajka schwytanego na widelec, pobrudził spodnie, które matka wkładała mu tylko na święta kościelne oraz podróż.
20
Jakież to życie musiało być ponure, myślał, skoro bufet dworca autobusowego w Jaen wydał mi się elegancki. Opowiadał o tym Blance, a ona się śmiała; może rozczulała ją opowieść o surowym dzieciństwie Maria, tak odmiennym od jej własnego, a może bawiło samo to, że istnieje ten malowniczy świat, w głębi ducha budzący wesołość ludzi cywilizowanych, zaintrygowanych jedynie jego osobliwością. Co ciekawe, mimo swego pochodzenia społecznego, Blanca miała bardziej lewicowe poglądy niż Mario, niewiele też wiedziała o życiu biedaków i robotników. Referendum 1986 roku w sprawie przystąpienia Hiszpanii do NATO stało się zarzewiem jednej z niewielu naprawdę ostrych dyskusji, które stoczyli, odkąd się poznali. Mario uważał za słuszne i oczywiste, że należy głosować za. Blanca nosiła w klapie znaczek z wielkim NIE, zbierała podpisy, chodziła na wiece, brała udział w manifestacjach u boku ludzi, których polityczny tupet budził w Mariu oburzenie: lewicowych ekstremistów, zwolenników pacyfizmu i rozbrojenia, broniących zarazem terrorystycznych ataków na północy kraju. Kiedy jednak zobaczył ją, smutną i przygnębioną, w dzień ogłoszenia wyników, nie potrafił się cieszyć, że wygrała jego orientacja polityczna. Poczuł się winny, a nawet więcej - poczuł się trochę zacofany.
Podczas gdy jedli wyborną vichysoisse, Blanca zaczęła opowiadać Mariowi o projekcie kulturalnym, przy którym mogło się znaleźć dla niej jakieś drobne zlecenie - tłumaczenie, a może szkice, ale Mario nie zwracał na to szczególnej uwagi, chociaż udawał,- że słucha z zainteresowaniem; tym, co go zajmowało naprawdę, co wywierało na nim silne wrażenie i budziło zachwyt, nie były mętne perspektywy zatrudnienia Blanki, które tylekroć już spełzły na niczym, ale jej
21
cudowna obecność, delikatnie nosowy dźwięk głosu, to, jak porusza ustami, znaczące skupienie, z jakim utkwiła w nim wzrok, opowiadając o jakiejś rzekomo sławnej postaci, która właśnie przybyła do miasta i którą wkrótce będą mieli okazję poznać. Nazwisko, Lluis Onesimo, wydało się Mariowi znajome, ale nie zapytał o szczegóły w obawie, że zdradzi się z ignorancją, ponadto usłyszał coś w telewizji, co całkowicie odwróciło jego uwagę, a raczej postawiło w stan pogotowia.
Spiker mówił o wystawie Fridy Kahlo, którą właśnie otwarto w Madrycie. Jakiś czas temu Blanca przeczytała w gazecie zapowiedź tej ekspozycji i natychmiast orzekła, że oboje muszą pojechać do Madrytu, żeby ją zobaczyć - taka okazja, przegląd całej twórczości malarki, mogła się w życiu nie powtórzyć. Z przykrością, ze skruchą, Mario przypomniał Blance, że zbliża się koniec miesiąca i że pod kosztami podróży, hotelu i restauracji w Madrycie załamałby się ich domowy budżet. Wystawa na pewno potrwa kilka miesięcy, powiedział na pocieszenie, chociaż wiedział, że to bezcelowe, a poza tym byłoby o wiele lepiej, gdyby mogli zaczekać z tym do wakacji, o tej porze roku w biurze jest najwięcej roboty, a kiedy nadchodzi piątkowe popołudnie, on ma największą ochotę na to, by spokojnie wypocząć w domu, a nie wybierać się w wyczerpującą podróż do Madrytu i wracać w niedzielę nocnym ekspresem, który przyjeżdża do Jaen w poniedziałek o siódmej rano, co oznacza, że musiałby pójść do biura prosto z dworca i nie miałby czasu nawet wziąć prysznica.
Blanca nic nie odpowiedziała, pochyliła głowę, a gdy tylko skończyli jeść i sprzątnęli ze stołu, zamknęła się w swoim pokoju. Na jej twarzy nie dostrzegł gnie-
22
wu, jedynie wyraz zamyślenia i rozczarowania, który nauczył się rozpoznawać po drobnych zmarszczkach w kącikach ust, pojawiających się, kiedy Blanca uśmiechała się nienaturalnie, z obowiązku albo z grzeczności, lub chociażby po to, aby dać mu do zrozumienia, że pragnie, by ją zostawił w spokoju, że nie warto toczyć dyskusji, że nie ma o czym mówić.
Mario, stropiony, winny, przestraszony, że ją utraci, zapukał cichutko do drzwi pokoju, w którym się zamknęła, a ponieważ nie usłyszał nic oprócz muzyki dochodzącej z radia, ostrożnie nacisnął klamkę. Zobaczył, że Blanca leży na kanapie, po ciemku, w cieplutkim pokoiku, który sobie upodobała, mimo że okno wychodziło na wewnętrzne podwórko ze sznurami bielizny porozwieszanymi przy kuchennych oknach i zawsze było tam słychać odgłosy z sąsiedztwa, hałas telewizorów, krzyki dzieci, tak że Blanca nie mogła się skupić. Miała tam podarowane przez matkę stare biurko z maleńkimi szufladkami zamykanymi na klucz, które on wiele razy już miał ochotę otworzyć. Na biurku leżały zawsze równo poukładane ołówki i pióra Blanki, kałamarze z tuszem w kolorze sepii, zeszyty, w których robiła zapiski, przepisywała wiersze lub sentencje i wklejała wycinki z gazet, jej papier listowy i liliowe koperty, na których widniało wybite jej imię, Blanca, imię, które miało moc uszczęśliwiania Maria samym swoim widokiem na papeterii.
Usiadł obok niej na brzegu kanapy, przesunął dłonią po jej gładkich włosach, po policzkach wilgotnych od cichego płaczu i przeprosił, przyznał, że zachował się samolubnie, i obiecał, że - jeśli będzie chciała -jeszcze w ten weekend wybiorą się do Madrytu. Blanca słabym głosem poprosiła, żeby zostawił ją samą, ona także próbowała się usprawiedliwić, przypisując
23
swoje przygnębienie, napięcie nerwów okropnym upałom, które zaczęły panować w mieście, i tą zawsze uciążliwą okolicznością, że dostała okres. Podniosła się, włosy miała rozczochrane, i Mario pomyślał ze smutkiem i niepokojem, że jej twarz nosi ten sam nieobecny i zmizerniały wyraz co na początku, w czasie, kiedy on, już w niej zakochany, nie potrafił sobie wyobrazić, żeby Blanca któregoś dnia okazała mu zainteresowanie, nawet nie po to, aby odwzajemnić miłość, ale by w pełni zauważyć jego, Maria, obecność.
Dwadzieścia cztery godziny później, kiedy sądził, że kryzys już minął, odwrócony plecami do telewizora, przełykając w ciszy łyżkę vichysoisse, Mario uważnie obserwował twarz Blanki w poszukiwaniu oznak entuzjazmu i późniejszej goryczy, jaką nazwisko Fri-da Kahlo z pewnością w niej wywoła: zobaczy na ekranie obraz malarki, jeden z tych autoportretów, które Mario w skrytości uważał za odrażające, ponarzeka, że nie mieszka w Madrycie, że nie ma czasu ani pieniędzy, aby podróżować, dokąd jej przyjdzie ochota, możliwe nawet, że odstawi jedzenie albo przestanie się do niego odzywać, odcięta od świata murem milczenia, jak w pokoju, do którego on nigdy nie zostanie wpuszczony, i będzie zapisywać coś przez długie godziny w jednym z tych zeszycików, które trzyma pod kluczem.
Dwa albo trzy razy powtórzyło się nazwisko Frida Kahlo i za każdym razem Mario oczekiwał niechybnej reakcji Blanki, jak ktoś, kto widzi błyskawicę i czeka, odlicza sekundy dzielące ją od grzmotu. Tymczasem spiker przeszedł do wiadomości sportowych, a Blanka wciąż opowiadała o ewentualnym zleceniu, którego charakter wciąż był dla Maria niejasny, mimo to gorąco ją zachęcał, żeby się o nie starała. Gdyby
24
tylko był trochę bardziej uważny, gdyby nie zdradziła go własna obsesyjna czujność, nie pozwalająca mu dostrzec nowego niebezpieczeństwa, nowego imienia, które w opowieściach Blanki zaczynało się już powtarzać.
Mario uważał, ale nie miał odwagi jej tego powiedzieć, że byłoby najlepiej, gdyby przygotowała się do egzaminów na któreś ze stanowisk w administracji państwowej, i w ten sposób zdobyła stałą posadę, poświęciła się jednemu, konkretnemu zajęciu, które odsunęłoby na dalszy plan jej fantazje, a przynajmniej solidnie ją zakotwiczyło w rzeczywistości. Może to, że nie zwróciła uwagi na wiadomość o wystawie Fridy Kahlo, było dobrym znakiem, może się zmieni, chociaż nie za bardzo, tylko trochę, tyle, ile trzeba, żeby nie uciekać od świata w te ciągłe milczenia i żeby nie odrzucać z kategoryczną niechęcią myśli o dziecku. „Uważam, że nie mamy prawa sprowadzać nikogo na ten okrutny świat", mówiła Blanca.
Inni uznaliby ją za osobę niestałą. Dla Maria to, że Blanca podejmuje się tak wielu zajęć i entuzjazmuje tak różnymi rzeczami, było dowodem jej żywotności, odwagi, spontanicznej zdolności sprzeciwu, która tym bardziej wydawała mu się godna szacunku, że jemu sporo jej brakowało. Za pieniądze z marnych stypendiów, w dotkliwym niedostatku, z trudem przetrzymując w wynajętych pokojach smutne zimy końca dzieciństwa, Mario przyjechał do Jaen ze swojej wioski, Cabra de Santocristo, do szkoły średniej, którą ukończył na samych piątkach, w czasach, kiedy organizowano jeszcze egzaminy końcowe, a później, przestraszony długą i trudną nauką czekającą kandydatów na studia inżynieryjne, chociaż one właśnie pociągały go najbardziej, został kreślarzem. O sześć lat
25
od niego młodsza, urodzona w innym środowisku, wychowana w czasach kolorowych telewizorów, jogurtów i wakacji spędzanych nad morzem, Blanca miała dużo mniej pokutną wizję rzeczywistości -jej nikt nie wbijał do głowy dwóch zasad, które położyły się cieniem na dzieciństwie chłopców z pokolenia i chłopskiego otoczenia Maria: że z dniem narodzin człowiek rozpoczyna żywot w padole łez i że na chleb zarabia się w pocie czoła.
Blanca pochodziła z zamożnej rodziny adwokatów i notariuszy z Malagi, ale nigdy nie ciągnęła korzyści z tych dogodnych uwarunkowań społecznych. Dla Maria taka postawa zakrawała na bohaterstwo, z kolei nie potrafił zrozumieć zajadłości, z jaką Blanca szydziła z wszystkich po kolei członków rodziny, z własną matką na czele, straszną wdową, która przyprawiała sobie sztuczne rzęsy, paliła winstony extra large i nigdy nie zwracała uwagi na nic, co nie było nią samą, ale kilka razy wybawiła ich z kłopotów szybkim przelewem bankowym lub czekiem na okaziciela.
Zycie w niedostatku powoduje, że człowiek zaczyna się obawiać wielu rzeczy i nabiera skłonności do ustępstw; najpewniej to niezawodna obecność pieniędzy, przypuszczał Mario, musi budzić i wyzwalać w ludziach śmiałość. Czytując swoje ulubione książki na temat historii współczesnej, zauważył, że żaden z przywódców rewolucyjnych nie miał robotniczego pochodzenia. Poza sporadyczną pomocą matki, której - kto wie - rodzicielka mogła już nie udzielić, Blanca żyła z pensji Maria i z okazjonalnych zarobków, jakie przynosiła jej praca w charakterze hostessy na kongresach, tłumaczenie katalogów, ewentualnie doglądanie eksponatów na wystawach. Jednak to, że wyrosła w dostatku, wykształciło w niej absolutną
26
pewność, że jej pozycji nic nie zagraża. W związku z tym Blanca nie zdradzała żadnych obaw o przyszłość ani przejawów zapobiegliwości: mając dwukrotnie w ręku oficjalną umowę o pracę, porzuciła zajęcie po kilku miesiącach, raz zmęczyła ją rutyna, a raz zirytował szef, próbując wkraść się w jej łaski. Dla ludzi z takim temperamentem, myślał Mario, konieczność dostosowania się do stałych godzin pracy musi być gorsza od więzienia.
Bezkompromisowość i niecierpliwość pchnęły ją także do rozpoczęcia, a potem porzucenia dwóch kierunków studiów: historii sztuki i filologii angielskiej. Prawie trzydziestoletnia Blanca, w odróżnieniu od większości ludzi, niczego się nie wyrzekła: pragnęła malować, pragnęła pisać, pragnęła wiedzieć wszystko o operze włoskiej i o teatrze kabuki albo o klasycznym kinie hollywoodzkim, pragnęła zwiedzić najbardziej egzotyczne miasta i najbardziej baśniowe kraje, oczy napełniały jej się łzami, kiedy oglądała Damę z Szanghaju albo gdy słuchała Jessye Norman, głos jej drżał, kiedy czytała w niedzielnym dodatku „El Pais" o delicjach podawanych w najlepszych restauracjach Madrytu czy San Sebastian, delicjach, których Mario - jako że miały włoskie albo francuskie, jeśli nie baskijskie, nazwy - w ogóle nie potrafił sobie wyobrazić. Ciągle zapominał nazw przeróżnych odmian makaronów i potraw kuchni francuskiej czy włoskiej; tradycją stało się już u nich żartowanie z Maria nie pamiętającego, co to gnocchi, pesto, car-paccio albo kaczka maigre, nie wspominając już o nieosiągalnej dlań terminologii kuchni orientalnej, którą przez czas jakiś fascynowała się Blanca - nauczyła się nawet posługiwać pałeczkami z taką precyzją i swobodą, z jaką operowała nożem do ryby - ale znie-
27
chęciło ją to, że w Jaen nie ma dobrej restauracji chińskiej albo indyjskiej.
Kiedy szli na kolację z przyjaciółmi Blanki, którzy wszyscy byli ekspertami od dobrej kuchni i wina, Mario z przyjemnością oddawał ster w jej ręce, jednak w obecności innych Blanca nie stroiła sobie żartów z kulinarnej ignorancji męża, a nawet przypisywała mu upodobania, o których nie miał pojęcia, co jednak brzmiało jak komplementy: „Mario najbardziej gustuje w dobrym fondue" albo „Mario twierdzi, że do sushi, które podają w tej restauracji japońskiej w Grenadzie, nie można mieć zaufania".
Mario sam siebie postrzegał bardziej jako człowieka od łyżki niż od widelca, co nie przeszkadzało mu doceniać i podziwiać wyrafinowania sztuki kulinarnej Blanki - potrawy, które gotowała, miały łagodny, subtelny smak, często zaskakujący, przybierały niecodzienne, kwaśne albo słodkie tony, a nawet kolory, których finezyjność nie ustępowała zapachom i smakom. Kochał kuchnię Blanki tą samą bezwarunkową miłością, którą kochał tembr jej głosu albo to, jak się ubierała. Nie był pewien, czy aby najlepszą przyprawą tych potraw nie jest sama obecność Blanki - bez niej nie przyjęłoby ich jego chłopskie podniebienie, ukształtowane albo nieuchronnie stępione przez zacierkę na wodzie, dania z grochu, soczewicy lub fasoli, twarde kotlety z ziemniakami i mizerne dorsze ze stancji.
Smak potraw przygotowywanych przez Blance budził w nim zmysłowe emocje podobne do tych, jakich doświadczał, całując ją w usta: było to doznanie czegoś nowego, czegoś, co nie było w żadnej mierze jego, czegoś nieznanego i nieosiągalnego, tego wszystkiego, o czym nigdy by się nie dowiedział, gdyby nie ona, gdyby nie obecność i wpływ Blanki. Pieniądze, myślał
28
Mario, nie tylko kształcą, ale i przydają szczególnego blasku skórze, przepędzają niepewność, pieniądze robią z człowieka obywatela świata, uczą posługiwać się obcymi językami i egzotycznymi sztućcami, swobodnego poruszania się wśród obcych, bez skrępowania i nieprzyjemności. Mario, który nigdy nie wiedział, w której ręce trzymać nóż do ryby, wpadał w zachwyt, patrząc, jak szybko i sprawnie Blanca posługuje się pałeczkami w chińskich restauracjach, otwierając i zamykając je w dłoni jak cyrkiel, ściskając nimi drobne ziarenka ryżu lub niewielki, błyszczący kawałek kaczki, z niezawodną precyzją pokryty przez Chińczyków karmelem.
Kiedy myślał po kolei o wszystkich gestach Blanki, które znał i skrzętnie przechowywał w pamięci, nie znajdował wśród nich ani jednego, który nie byłby starannie wykończony, a przez to zarazem doskonały i naturalny. Miłość Maria była w równej mierze badawcza i bezstronna, kochał ją tak samo za kolor jej włosów jak za radykalizm jej poglądów politycznych, chociaż często budziły w nim irytację, za jej seksualną atrakcyjność i za precyzję, z jaką obierała pomarańczę albo wymawiała zdanie po angielsku, takie samo wrażenie robił na nim zapach jej perfum jak poziom prowadzonych przez nią konwersacji. Udało mu się nawet stopniowo polubić prawie wszystkich przyjaciół Blanki, szczególnie homoseksualistów, z których strony niczego się nie obawiał. Antypatię budził w nim jedynie, od początku, jeszcze zanim go zobaczył, od tej nieszczęsnej chwili, w której po raz pierwszy usłyszał jego imię, ten osobnik, Lluis Onesimo, dramaturg czy dramatur-gista, coś w tym rodzaju, artysta multimedialny, hipnotyzer, hochsztapler, metteur en scenę, jak sam się przedstawiał, patrzący na Blance tak, jakby Mario nie
29
istniał, mówiący po francusku z akcentem z Walencji, bryzgający w rozmowie słowami, które bardzo szybko weszły do języka Blanki i jej przyjaciół: stage, „śródziemnomorski", „wirtualny", „instalacja",per/b/-mance, „wielokulturowość", „multimedia"; słowa te miały wkrótce wzbudzić w Mariu instynktowną nienawiść, jadowitą jak trująca plwocina, jak gwałtowne i śmiertelne ukąszenie skorpiona, plwocina, która dosięgała tylko jego, Maria, wściekłe ukąszenie gniewu, śmiertelne tylko dla niego samego.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Oczywiście Onesimo nie był pierwszym natrętem próbującym uwieść Blance czarem intelektu, pierwszym bałamutem pasożytującym na bezwarunkowej czci, którą ona otaczała każdy rodzaj talentu czy gatunek sztuki. Blanca rozdawała zachwyty niczym hojna i szalona dziedziczka lekkomyślnie trwoniąca majątek na użytek próżniaków i naciągaczy. Z wyjątkiem Maria, którego zdolności artystyczne sprowadzały się do kreślarstwa, wszyscy dawni narzeczeni, i nieomal wszyscy obecni przyjaciele Blanki, uprawiali jakiś gatunek sztuki oraz przejawiali niestrudzone zainteresowanie wszystkimi pozostałymi, nie wyłączając walki byków, fryzjerstwa i piosenki hiszpańskiej. Były lata osiemdziesiąte i w nieodgadnionych hierarchiach tych ludzi krawcy, fryzjerzy i przeróżni piosenkarze stylizujący się na flamenco byli tak samo godni szacunku jak malarze czy rzeźbiarze, co dla Maria, wychowanego w nieco bojaźliwym szacunku maluczkich dla Sztuki i Wiedzy, początkowo było dużym zaskoczeniem, z biegiem czasu jednak uznał to za naturalne, nie tylko dlatego, że człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego, ale i z uwagi na to, że przyglądając się uważniej dziełom tych malarzy i rzeźbiarzy, których widywała Blanca, nie potrafił dostrzec w ich dziełach
31
niczego, co stawiałoby je ponad, przykładowo, dobrą fryzurę.
Instynktowna ostrożność i bolesny kompleks niższości powstrzymywały go od wyrażania opinii, wiele też razy nie miewał opinii w ogóle; wówczas jednak, w obawie, że uznają go za prostaka, czuł, iż powinien wygłosić jakiś pośpieszny sąd. Bał się pomyłki i bał się afrontu, ale przede wszystkim bał się, że okaże się prawdą, iż nie dorasta do poziomu intelektualnego przyjaciół Blanki.
Jej pierwszy ukochany, będąc jeszcze chłopcem, prawie tak młodziutkim jak ona, uczył się na śpiewaka. Spotkała go po latach, już jako żona Maria, podczas Andaluzyjskiego Tygodnia Piosenki Autorskiej w Jaen. Po występie, który Mario w głębi serca uznał za żałosny, poszli się z nim przywitać do garderoby i tam, widząc, jak Blanca rzuca się na szyję swojej dawnej miłości, Mario poczuł ukłucie zazdrości, szybko jednak z ulgą przekonał się, że ten młodzieńczy bohater, tyle razy przywoływany przez nią we wspomnieniach, teraz był jedynie przebrzmiałym, długowłosym modelem artysty z początkami łysiny i płatkami łupieżu na ramionach przyciasnawej koszuli, wywołującym wokół siebie ogólne wrażenie zagubienia i braku higieny. Opowiadał im o jakiejś płycie z muzyką do wierszy poetów z Jaen, którą miał mu wydać miejscowy wydział kultury, o ewentualnej trasie koncertowej po Kubie i Nikaragui. Od tego dnia Blanca nigdy więcej o nim nie wspomniała, a Mario wykreślił go z listy swych potencjalnych wrogów.
W późniejszej biografii sentymentalnej Blanki figurowali jeszcze: fotografik, kandydat na reżysera filmowego oraz dziesięć lat od niej starszy profesor uniwersytetu - fanatyczny wielbiciel Pucciniego. W cha-
32
* / ■ >
„/'
rakterze pamiątki po minionych uniesieniach Blanca zachowała kulturalne pasje, którym nie przestała się oddawać, porzuciwszy ich inspiratorów; żyły w niej na podobieństwo archeologicznych złóż: Cartier-Bres-son, Turandot, Erie Rohmer. Stosunkowo późno zaistniały w jej życiu sztuki plastyczne. Kiedy spotkała Maria, przychodziła do siebie po wyniszczającym związku z malarzem Jaime Naranjo, przez swych nowoczesnych albo raczej infantylnych wielbicieli zwanym Jimmy N., enfant terrible lokalnej awangardy, beneficjentem wszystkich oficjalnych nagród w prowincji.
Zycie uczuciowe Blanki w ostatnich dziesięciu latach przypominało, zdaniem Maria, perypetie miłosne kobiet, których biografie kolekcjonowała: Misi Sert, Almy Mahler albo Lou Andreas von Salome; którejś z nich zamierzała poświęcić obszerny esej, ciągle jednak niegotowy, w brudnopisie, w jednym z tych zeszytów skrzętnie poskładanych w biurku. W Maladze, w Grenadzie, a później także w Jaen, Blanca zwykła nawiązywać namiętne przyjaźnie - czasami tylko intelektualne - z mężczyznami, których inteligencja i kultura - kiedy o nich opowiadała - wywoływały w Mariu kompleksy. Jego żona nie tylko budziła pożądanie, ale i zainspirowała całą masę piosenek, wierszy, obrazów, a nawet, jak mówiono, jakąś powieść o znacznym rozgłosie; jej rękopis, z dedykacją autora, Blanca trzymała w swojej bibliotece, w specjalnym kąciku na stole do pracy, obok innych rękopisów - wszystkich z dedykacjami - tomików wierszy, scenariuszy filmowych, zbiorów opowiadań, a nawet nutowych zapisów piosenek.
Na ścianach salonu wisiały rysunki i grafiki z nakreślonymi ołówkiem dedykacjami dla Blanki, a tak-
: 33
h '
że zapisany ręcznie, czerwonym, zielonym i żółtym pisakiem, wiersz Rafaela Albertiego, którego Blan-ca, mając okazję rozmawiać z nim kilka razy, nazywała po prostu Rafaelem. W sypialni, nad wezgło- ( wiem łóżka, wisiało wielkie, półabstrakcyjne płótno Naranja, namalowane niedługo przed jego zerwaniem z Blancą, a na przeciwległej ścianie pożółkła i niewyraźna grafika Fernanda Zobela, która miała tę wielką zaletę, że usypiała Maria -jego reakcje na sztukę często miały charakter fizyczny, w rodzaju alergicznej wysypki; Frida Kahlo, na przykład, sprawiała, że czuł włochate, lepkie łechtanie w przedniej części podniebienia, a Antonio Tapies (który, na szczęście, nie należał do ulubieńców Blanki) - beznadziejną żałość i pieczenie w żołądku. Mimo to udawał niewymuszone zainteresowanie i wyrzucał sobie z goryczą brak wrażliwości, dezorientację i niedostatek lektur, duchowe lenistwo i milczący opór, z którym niejeden raz dawał się Blance wyciągnąć na koncert, film, premierę w teatrze, na jedną z tych wystaw, na których wszyscy znali i pozdrawiali Blance i gdzie przeważały obrazy jakichś dziwadeł i maszkaronów oraz młodzi ludzie obojga płci, obowiązkowo ubrani na czarno, udręczeni widmowatą bladością. Na imprezach tych na ogół Mario czuł się okropnie, jak schwytany w pułapkę, z której nie ma wyjścia, w nie kończącym się zawieszeniu: te koncerty jazzowe, na których muzycy całymi godzinami ? zdawali się wykręcać instrumenty i nuty, wystawy, I na których trzeba było krążyć z kieliszkiem ciepławego szampana w dłoni w bezustannym pochodzie pełnym pozdrowień, obustronnych pocałunków (nawet między mężczyznami), gratulacji i plotek, przedstawienia taneczne, w czasie których powtarzano
34
bez najmniejszej odmiany jedną jedyną frazę muzyczną albo określony rytm elektroniczny. W Jaen, na szczęście dla Maria, nigdy nie było opery, ale pewnego razu, w czasie jednej z owych wyczerpujących wędrówek kulturalnych po Madrycie (musieli wszystko zobaczyć, wykorzystać każdą chwilę krótkiego weekendu), Blanca zabrała go na operę współczesną, do teatru, który mieścił się w budynku dawnego kina, na pięknym placu w dzielnicy Lavapies, gdzie Mario najchętniej usiadłby przy stoliku i napił się piwa, w spokoju oglądając przechodniów. Ale nie odważył się wyznać tego Blance, nie miał też ochoty puszczać jej do teatru samej na spotkanie z kompozytorem opery, którego poznała w Grenadzie i który wprowadził ją w świat dodekafonii i muzyki elektronicznej - osobiście zadzwonił do Blanki, by zaprosić ją na premierę, co wywołało w niej entuzjazm i ekscytację graniczącą z obłędem, i kiedy witali się we foyer teatru (o przerażającej dla Maria nazwie Centrum Nowych Tendencji Scenicznych), facet, bez najmniejszych skrupułów, pocałował ją w usta i owłosionymi łapskami bezceremonialnie chwycił za pośladki, chociaż wyglądał całkiem niewinnie, jak kwa-kierski kaznodzieja, pomyślał Mario, cały na czarno, bez krawata, z obfitą brodą, chociaż bez wąsa. Ale najgorsza ze wszystkiego była sama opera, zdawała się nie mieć ani początku, ani końca, ani fabuły, ani porządku, a ciągnęła się i ciągnęła nieskończenie długo, bez zmiłowania, już się wydawało, że sięga finału, a zaczynała się od nowa. Kiedy na końcu, zdruzgotany i wycieńczony, z bólem głowy, Mario spojrzał dyskretnie na zegarek, obłudnie przyłączając się do braw, odkrył ze zdumieniem, że ta nie kończąca się katorga trwała tylko dwie godziny.
35
Na szczęście życie kulturalne w Jaen nie było szczególnie dynamiczne, mijały czasem, głównie latem, ca- \ łe tygodnie, kiedy nie działo się nic wartego zaintere- i sowania. Za to w tych właśnie okresach pogłębiała się | podróżna melancholia Blanki: przeglądając w gazetach strony poświęcone kulturze, wzdychała do Madrytu albo do Salzburga, a nawet do pobliskiej, wyjątkowej, prawie mitycznej Grenady, gdzie życie kulturalne zdawało się nigdy nie tracić impetu, gdzie wszystkie nowe filmy natychmiast wchodziły na ekrany, niektóre w wersji oryginalnej, gdzie odbywały się międzynarodowe festiwale wszystkiego - muzyki klasycznej, jazzu, teatru, a nawet tanga.
W
owym czasie do muzycznych zamiłowań Blanki
dołączyło
bowiem właśnie tango i bolero, coraz czę
ściej
rozbrzmiewające w barach, do których chodzili
w
weekendowe wieczory, co dawało Mariowi wytchnie- *
nie
w postaci stanu pośredniego między symfoniczną j
drętwotą
sal koncertowych i dudnieniem czegoś na
kształt
przemysłowej kardiologii w nocnych barach,
gdzie
muzyka, żeby jakoś nazwać ten łomot, była jesz- i
cze
trudniejsza do zniesienia niż wymieniane zamiast
rozmowy
okrzyki, tanie wino i woń tytoniu. 1
Na dwudzieste dziewiąte urodziny Blanki Mario przygotował małą niespodziankę: dwie taśmy z bolerami Moncho, najwyraźniej już wyprzedanymi, które znalazł przypadkiem na stojaku w sklepiku stacji benzynowej. Wracając do domu, włączył w samochodzie jedną z nich, a że łatwo się wzruszał, natych- i miast poczuł, jak od żołądka do klatki piersiowej I i gardła, i dalej, po gruczoły łzowe, narasta w nim 1 potężna fala smutku, który nie ma przyczyny, i szczę- jj ścia, przed którym nie ma odwrotu, jakby zapisanego fl w pamięci, jakby uszlachetnionego i zatwierdzonego
36
z góry przez upływ czasu. Czekając w samochodzie, aż zapali się zielone światło przy Fuente de las Batal-las, z sercem zmiękczonym muzyką i oczami pełnymi łez, cieszył się nie tylko swoją miłością do Blanki, ale też jawnym dowodem tego, że oto rozkoszuje się bez cienia niepewności estetycznym przeżyciem, którego wcześniej doznała i które poświadcza Blanca.
Ileż to razy w życiu przeżywał katusze przed obrazem, na filmie, na koncercie kwartetu smyczkowego, zadając sobie pytanie, czy to mu się naprawdę podoba, czy nie jest trochę śmieszne to rytmiczne poruszanie głową albo wystukiwanie rytmu stopą o podłogę, czy zbliżająca się przerwa jest już tą ostatnią, czy tylko krótką pauzą, jedną z tych, podczas których słychać chrząknięcia i pokasływania, a niekiedy jakiś pomyleniec wszczyna samotne oklaski, na co dziesiątki głów odwracają się ze wzrokiem gotowym go razić piorunem. Ale teraz, w samochodzie, nie ulegało wątpliwości, że doświadczał przyjemności, że był głęboko wzruszony, że widział oszronione budynki i drzewa za szybą, a uczucia te nie tylko były rzeczywiste, ale i właściwe.
W porywie natchnienia zatrzymał samochód przed sklepem papierniczym, w którym zazwyczaj zaopatrywał się w materiały kreślarskie, i kupił ozdobny papier oraz wstążki do pakowania prezentów. Kiedy przyszedł do domu, nie było Blanki, na kartce pozostawionej na stole w jadalni napisała, że poszła na spotkanie w sprawie jakiejś posady i że wróci niedługo. Gdybyż się wtedy zastanowił, gdyby zwrócił uwagę na przypadkiem powracające imiona, zbiegi okoliczności, które już składały się na jego tragedię, on jednak nic nie widział, czujny i tępy, odurzony, ślepy na to, co musiało nastąpić.
37
Rozczuliła
go staranna kaligrafia Blanki i ostatnie
słowo
zapisane na kartce: „Ucałowania". Ten jeden
raz
ucieszył się, że Blanki nie ma. Odciął kawałek
błyszczącego
jedwabiście czarnego papieru, owinął obie
taśmy
ze zręcznością i precyzją papieroplastyka, do
kładnie
obliczył długość złotej wstążki, której po
trzebował,
aby kokarda na paczuszce nie wypadła
zbytkownie
ani pospolicie. Skupiony poruszał wpraw
nie
rękami w świetle lampy w jej małym pokoju, któ
ry
oboje nazywali gabinetem, wygładzał papier, wy
ostrzał
zagięcia kantem paznokcia, prześlizgiwał
w
opuszkach palców złotą wstążkę, formując kokar
dę,
którą można będzie rozwiązać jednym delikatnym
pociągnięciem. i
Czując się jak spiskowiec - wrażenie to nie było mu dotąd znane - położył pakunek w schowku pod sufitem i jeszcze tej samej nocy, minutę po dwunastej, w pierwszej minucie urodzin Blanki, nie mogąc znieść oczekiwania, dał jej prezent. Tym razem nie dręczyło go podejrzenie, że nie utrafił w gust Blanki, że prezent jej się nie spodoba i tylko przez delikatność bę- j dzie udawała wdzięczność, spod której i tak wychynie cień rozczarowania. Jak niezdarnie próbowała rozwiązać złotą kokardę, jak nerwowo rozgniatała palcami zagięcia i wypukłości papieru, aż go w końcu rozdarła, jakim dobrodziejstwem losu było stać przed nią i łowić jej spojrzenie w chwilę po tym, jak zoba- J czyła kasety: „Moncho - powiedziała, tonem zarezer- I wowanym dla najwyższych uniesień, dla bezwarunkowej wdzięczności, głosem, który był najlepszym argumentem za tym, by ją kochać, który dodawał uroku wszystkiemu, co ona otaczała uwielbieniem - Złote bolera".
38
Blanca natychmiast włączyła jedną z taśm i kiedy rozbrzmiały dźwięki pierwszego bolera, obróciła się do Maria i skinęła nań, zapraszając do tańca. Nie tańczyli, stali objęci na środku pokoju, kołysząc się delikatnie, nie odrywając stóp od podłogi, słuchając, jak Moncho śpiewa Porwij ją. Mnie jej nikt nie porwie, pomyślał Mario, z dumą i pożądaniem, popychając ją łagodnie, ale zdecydowanie ku sypialni, samemu pozwalając się porwać.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Istniała obawa, że nigdy już nie zazna spokoju, że spędzi każdą godzinę i każdy pozostały dzień swojego życia na jej zdobywaniu, na jej uwodzeniu, na podstępnym i nieprzerwanym tropieniu każdego ewentualnego niebezpieczeństwa, każdego potencjalnego wroga. Nie przejmował się tym, praktycznie od chwili jej poznania wiedział, że tak będzie, doszedł zresztą do wniosku, kiedy się chwilę zastanowił, że do tej pory wychodziło mu to całkiem nieźle. Żeby pokochać Blance, Mario potrzebował zaledwie dwóch dni, a że ona zaczęła z czasem odwzajemniać jego uczucia, że jej stosunek do Maria przeszedł niepostrzeżenie nawet dla niej od sympatii i wdzięczności do miłości, nie było dziełem przypadku ani ślepych mechanizmów namiętności, ale powolną i zasłużoną konsekwencją uporu Maria, jego nieustannej troski i czułości bezwarunkowej jak opieka pielęgniarza. I rzeczywiście przez pewien czas, na samym początku, odgrywał tę rolę, był troskliwym sanitariuszem, zapewniającym cierpliwą i fachową opiekę, zmieniającym przemoczoną pościel po nocach spędzonych w gorączce i majaczeniu i krok po kroku przywracającym jej energię i radość życia. „Odbudowałeś mnie - stwierdziła któregoś dnia Blan-ca - tak, jakbyś znalazł dzban z porcelany rozbity na
41
tysiąc kawałków i cierpliwie, umiejętnie go odtworzył, nie zapominając o najdrobniejszym odłamku".
Mario, dla którego prawie nic nie miało w życiu większego znaczenia niż stałość, w ostatnich latach zaczął odkrywać i podziwiać niestałość Blanki, a jednocześnie starał sieją zwalczać albo powstrzymywać, oferując przestrzeń życiową o trwałych parametrach, w której całe bogactwo duszy Blanki mogło rozkwitać bez uszczerbku i bólu. U boku innych mężczyzn lub pozostawiona sama sobie Blanca pogrążyłaby się niechybnie - już tak bywało - w bezwiednym zamęcie, przykrym i jałowym, w jakimś osłupieniu w obliczu własnej klęski, nieco fatalistycznym, jak u człowieka, który zdradza niebezpieczną skłonność do alkoholu i choć ma jeszcze szansę się wyleczyć, kapituluje przed kieliszkiem wódki, albo u kogoś, kto żyjąc na bakier z higieną, bierze z nią rozbrat do reszty i zaczyna żyć na śmietnisku.
Kiedy Mario poznał Blance, pijała dziennie sześć albo siedem kieliszków wódki, paliła dwie paczki ca-meli i nosiła w torebce kotłowaninę zużytych chusteczek, tytoniu, luźnych bibułek na skręty, środków pobudzających i tabletek nasennych. Życie z malarzem Naranjo, który z początku oszołomił ją manierami genialnego artysty i wizualną siłą swojego malarstwa, szybko i przewidywalnie przerodziło się w mętne piekło porzuceń, pojednań, niewierności i ucieczek, które trwałoby latami, gdyby nie nagłe pojawienie się Maria.
Mówiono, a Mario był o tym przekonany, że Blanca miała decydujący wpływ na pierwsze sukcesy Naran-ja (Mario prędzej dałby się zabić, niżby miał o nim powiedzieć Jimmy). Nie tylko dodała mu potrzebnej odwagi, nie tylko udoskonaliła i uszlachetniła dobro-
42
czynną mocą swojej fascynacji, ale także użyła pogardzanych dotychczas rodzinnych koneksji, aby pozyskać kupców na jego obrazy i sale na wystawy, zmobilizowała przyjaciół z prasy i radia, żeby z nim zrobili wywiady, a wykazywała przy tym zacięcie i pasję, których Naranjo, jak łatwo się domyślić, nie miał, przynajmniej wówczas, kiedy odgrywał jeszcze ponurego i przeklętego artystę, kilka lat przed tym, jak zdobył nagrodę na Biennale Prowincji i nawrócił się na to, co sam nazywał - z cyniczną, komercyjną nonszalancją naznaczoną w latach osiemdziesiątych mianem nowoczesności - biznesem.
Energia, z jaką Blanca potrafiła pracować na czyjś sukces, bywała niewyczerpana i prawdziwie cudotwórcza. Być może to wspaniałomyślne zainteresowanie sprawami innych, myślał Mario, sprawiało, że później zabrakło jej zapału, aby wykreować samą siebie i realizować własne marzenia, które mogłyby się ziścić jedynie wtedy, gdyby skoncentrowała na tym wszystkie wysiłki, całą wolę. Blanca posiadała rzadki talent, a mianowicie zdolność zachwytu, i co więcej, potrafiła objaśnić to, co ją zachwycało, a także dlaczego ją to zachwyca, i to z takim przekonaniem, że jej entuzjazm udzielał się innym.
Kiedy poznała Naranja, w osiemdziesiątym drugim albo w osiemdziesiątym trzecim roku, nikt nie cenił jego malarstwa, nawet on sam. Blance częściowo udało się go przekonać, że naprawdę jest malarzem i że przyczyną obojętności wobec jego obrazów nie jest ich mierność, jak Naranjo zdawał się przypuszczać, bo nie są mierne, ale miernota tych, którzy je oglądają, nieuleczalna ignorancja hiszpańskiej publiki, kulturalna nędza prowincji. To Blanca odwiodła go od zgubnego pomysłu przystąpienia do konkursu na posadę
43
nauczyciela rysunku, za jej też sprawą Naranjo wziął udział w Biennale Prowincji Jaen, przed czym początkowo się wzbraniał, nie tyle z tego powodu, że - jak mówił - źle znosił konieczność przypochlebiania się władzy, ile z tego powodu, że obawiał się upokorzenia, gdyby jego obrazy nie zostały wybrane. O niczym go nie informując - w owym czasie Naranjo i tak krążył zamroczony pomiędzy haszyszem i ginem - Blanca sama wybrała jedno z jego płócien i posłała je na biennale, niewykluczone też, że poczyniła jakieś starania bezpośrednio u któregoś z członków jury, może nawet u tego samego profesora uniwersytetu, który zaraził ją nieprzemijającą pasją do Pucciniego. Zawsze temu zaprzeczała, bo niepomiernie ją irytowało, nawet długo po tym, jak poślubiła Maria, że ktoś może podawać w wątpliwość talent Naranja; w każdym razie było pewne, że w swoim czasie zrobiła wszystko, aby wesprzeć karierę kochanka i że na swój sposób to osiągnęła.
To ona także nie pozwoliła mu spocząć na lokalnych i prowincjonalnych laurach, kiedy po Biennale Prowincji zdobył Nagrodę Zabaleta, Urzędu Miasta Quesada, a po paru miesiącach wygrał konkurs na plakat zapowiadający regionalne święta w Baezie, co w tym konserwatywnym mieście wywołało skandal, i zarazem obwieścił nieuchronne zerwanie z panującą tu dotychczas konwencjonalnością tego rodzaju plakatów. W prowincji Jaen Naranjo stał się uosobieniem skrajnej awangardy, jest jednak wielce prawdopodobne, że sukces uderzyłby mu do głowy, gdyby nie ustawiczne, pełne pasji wymagania Blanki, która nie pozwalała mu zadowalać się tym, co ma, ale namawiała, by zmobilizował się do ostatecznego wysiłku i zawładnął salonami Granady, Malagi, całego szerokiego świata.
44
Nieświadomie Blanca gotowała sobie klęskę, gdyż właśnie kontakt z salonami Madrytu podziałał na Na-ranja tak oszałamiająco, że wkrótce stał się żałosną karykaturą siebie, człowiekiem zwanym Jimmym N., która to ksywka bardziej pasowała do disc jockeya niż do malarza. Nie zawsze mogli sobie pozwolić na to, żeby Blanca towarzyszyła mu w podróżach do stolicy, i chociaż była zbyt wielkoduszna, by z zasady, wzorem wielu kobiet, pielęgnować w sobie zazdrość, szybko zauważyła, że Naranjo niebezpiecznie szybko się zmienia lub być może zaczyna ukazywać swoje prawdziwe oblicze.
Jaen obiegły wieści o jego madryckich sukcesach, o których, jak się później okazało, w Madrycie nigdy nie słyszano. Przedmiotem rozmów stał. się również jego zmieniony wygląd, new look, jak mawiano: swetry z golfem, sztruksowe spodnie i wysokie, solidne buty w stylu realizmu proletariackiego albo amerykańskiej ekspresjonistycznej abstrakcji ustąpiły miejsca garderobie, w której górowała czarna, obcisła skóra oraz materiały zadrukowane wzorami umaszczenia zebry albo lamparta. Naranjo zgolił brodę i przystrzygł sobie baczki na wysokości skroni, były to bowiem czasy, w których artystyczne zuchwalstwo wydawało się nierozerwalnie związane z ekscesami w salonie fryzjerskim, a wybór fryzury był sprawą takiej wagi jak dziesięć lat wcześniej ideologia. Z początku zaskoczona, później oszołomiona, a w końcu załamana pod ciężarem goryczy i zdrady, Blanca przez jakiś czas próbowała utrzymać się u jego boku, dopatrując się szlachetnych znaczeń w nowych rzeczach, które od niego słyszała, albo udając, że nie zwraca szczególnej uwagi na jego buty z ostrym szpicem czy świeżo rozbudzone zamiłowanie do muzyki disco, publicznych
45
spotkań czy kokainy. W gruncie rzeczy traciła już jednak wobec niego gotowość entuzjastycznego podzielania upodobań podziwianej osoby.
Naranjo, w którym się zakochała, był nieśmiałym i niewyrobionym artystą, powściągliwym i zamkniętym w sobie do granic klaustrofobii i mizantropii, nieugiętym komunistą i miłośnikiem haszyszu, ale przede wszystkim alkoholu, outsiderem niechętnym wszelkim konwencjom społecznym, włączając w to pracę, monogamię, ojcostwo, godzinowy podział dnia oraz kierunki w malarstwie, zwolennikiem nocnych wypraw artystycznych kończonych najczęściej przy any-żówce w lokalach pełnych prostytutek. Trzeba zauważyć, że w owym czasie odwieczne męskie łobuzerstwo w niektórych prowincjonalnych środowiskach intelektualnych nabrało prestiżu, co wynikało z naznaczenia anarchizmem, wykluczeniem i odstępstwem od panujących zwyczajów. Jimmy N., taki, jaki się objawił w czasie swoich pierwszych podróży do Madrytu, ten sam, który kilka lat później miał rozbłysnąć pełnią światła w modnych barach Jaen, zachowywał się ekscentrycznie niczym wielki artysta, nieco zniewie-ściała gwiazda nieprzyzwoicie wrażliwa na powaby władzy i pieniędzy, modnie się ubierał, zachował jednak staroświeckie i surowe rysy twarzy wieśniaka, mroczny cień wiejskiej brody kontrastujący z regulaminową apatyczną bladością obowiązującą w tamtych czasach. Zaczął się otaczać czymś w rodzaju grona wyznawców, złożonego głównie z młodych adeptów sztuk pięknych i wzornictwa. Grupa przyjęła nazwę La Factory, jej członkowie nadawali sobie żeńskie przezwiska, powtarzali i celebrowali każde zdanie wypowiedziane przez Naranja, w ogóle zachowywali się jak jakaś zwariowana sekta, Blance często przywodzili na
46
myśl krysznaitów. Oni właśnie zaczęli go nazywać Jimmym N., naśladować jego sposób bycia i ubierania, chociaż czasami można było odnieść wrażenie, że to on ich naśladuje, co biorąc pod uwagę jego wiek, miało komiczną stronę, boleśnie wyrazistą w nie zawsze przytomnych oczach Blanki. W tamtym czasie Naranjo ogłosił się zagorzałym wielbicielem filmów animowanych i najbardziej pospolitych nowości muzyki pop - on, chociaż jeszcze nie tak dawno każdego ranka, zabierając się do malowania, zamykał drzwi i jak jego idol, Jackson Pollock, na cały regulator puszczał jazz. W czarnych godzinach zwątpienia wiele razy mówił Blance, że wolałby swoje obrazy spalić albo wyrzucić na śmietnik, niż się poniżyć, akceptując komercyjne warunki stawiane przez właścicieli galerii: teraz chętnie powtarzał hasło, które bardzo szybko podchwycili i rozpowszechnili jego uczniowie, a którego, jak odkryła Blanca po jakimś czasie, wcale sam nie wymyślił: „Przejrzyj na oczy, Blaneczko, awangarda to rynek".
Po którymś z jego pierwszych powrotów z Madrytu, w czasie, kiedy miał już tam pracownię, Blanca, przezwyciężając bojaźliwość miłości, poprosiła, by jej powiedział, czy jest inna kobieta. Naranjo vel Jimmy N. przysięgał, że nie, i wydawał się tak dotknięty jej podejrzeniami, że to ona poczuła się niesprawiedliwa, winna i podła. Z oskarżycielki niepostrzeżenie przemieniła się w oskarżoną: zamiast domagać się wyjaśnień, prosiła o wybaczenie. Pogodzili się jednak i spędzili miłosną noc, prawie tak upojną jak w dawnych czasach, z tą różnicą, że teraz zażywali podniety w postaci kokainy, która w skali kulturalnego prestiżu zaczynała już wypierać haszysz: pobudzała, nie usypiała, powodowała gwałtowne ożywienie jakże zgodne
47
z duchem czasu, była czysta, bez dymu, bez odpadków, działała natychmiastowo, a ponadto, jak mówiono, nadzwyczajnie pobudzała seksualnie i nie powodowała uzależnienia, nie miała nic wspólnego z tandetnym hippisowskim haszyszem ani z plugawą, brudną heroiną...
Spędzili razem weekend, a w niedzielę wieczorem Naranjo wracał już ekspresem do Madrytu. Kilka minut przed odjazdem pociągu, gdy się żegnali, mrugnął do niej porozumiewawczo i zaproponował, ściszając głos, by skoczyli do toalety w pociągu. Przez chwilę Blanca myślała, przyjemnie zaskoczona, że chce z nią odbyć namiętny i szybki stosunek, zuchwały, prawie niemożliwy w wąskiej kabinie pociągu. Ale Naranjo zamiast tego poprosił ją o lusterko, które nosiła w torebce, i usypał na nim kilka linijek koki, używając do tego niedawno odebranej karty kredytowej. „Z visy gold byłaby wyborniejsza", powiedział, przesuwając palcem wskazującym po krawędzi karty, aby zebrać ostatnie drobinki koki, po czym uniósł je pożądliwie do ust i wtarł w dziąsła, wielkie dziąsła wiejskiego chłopiska, równie trudne do ukrycia jak gęsty cień na brodzie albo akcent z Jaen, który wciąż wydobywał się nietknięty na powierzchnię potoku modnych wyrażeń, żeńskich zdrobnień i pseudoangielskich terminów, którymi Naranjo fastrygował swoje manieryczne monologi.
Mario, kiedy Blanca opowiadała mu te historie, miał wrażenie, że wydarzyły się w innym świecie, nie w tym, który znał, w jakimś innym mieście, które nie mogło być tym samym miastem, w którym on mieszkał; przenigdy nie słyszał o sukcesach ani o istnieniu Jimmy'e-go Naranja, co z kolei niepomiernie dziwiło Blance, a także nie mógł uwierzyć, że w Jaen są ludzie, któ-
48
rzy biorą kokainę i prowadzą tak chaotyczne, artystyczne życie.
Umówili się, że kilka dni później Blanca przyjedzie do Madrytu pomóc Naranjowi w przygotowaniach do upragnionej wystawy, pierwszej indywidualnej, jaką urządzał w stolicy. Ale nie mogła się doczekać piątkowego wieczoru, kiedy to, jak uzgodnili, miała wyjechać. Wsiadła do pociągu dwadzieścia cztery godziny wcześniej i w piątek o wpół do ósmej rano, w jeden z tych lodowatych zimowych madryckich poranków, wysiadła z taksówki i otwarła drzwi pracowni, dawnego magazynu kosmetyków przy ulicy Augusta Fi-gueroy, którą Naranjo natychmiast zaczął nazywać loft i której nie mogliby wynająć, gdyby nie jeden z opatrznościowych czeków jej matki.
W świetle poranka wdzierającego się do pracowni przez szerokie okno w ścianie magazynu Blanca zobaczyła, że Naranjo, nagi, klęczy przy łóżku, wokół którego, jak kurtyny w teatrze, zwisają płótna bez ram i pościel splamiona farbami. Usłyszawszy zgrzyt klucza, Naranjo podniósł głowę znad rozwartych kolan kogoś, kto leżał w poprzek łóżka, młodego chłopca, którego twarzy Blanca nie zdążyła dostrzec, ponieważ natychmiast wybiegła, nie trzasnąwszy nawet drzwiami, ze strachu, że jeśli odwróci wzrok, ponownie zobaczy to, czego nigdy nie chciałaby zobaczyć, to, czego nigdy już nie będzie mogła zapomnieć.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Ona i Mario poznali się nieco później. Do książki, którą podarowała mu w pierwszą rocznicę poznania, wpisała dedykację, słowami wiersza Rafaela Alber-tiego, nawiązującą do smutnych okoliczności tamtego okresu i jej wdzięczności dla Maria:
Kiedy się pojawiłeś
cierpiałam w najgłębszych wnętrznościach
jaskini bez wyjścia i bez powietrza
Poznali się, stwierdziła któregoś dnia Blanca, wbrew wszelkim oczekiwaniom, w jednej z tych rzadkich chwil, kiedy zamieszkiwane przez nich światy przecięły się w przestrzeni, gdyż nawet w miastach tak swojskich jak Jaen, nawet w małych miasteczkach ludzie, chociaż ocierają się o siebie na ulicy, są jak odległe planety i nawet kiedy dochodzi już do spotkania, bardzo trudno im się nawzajem dostrzec.
Trzeba było, żeby Mario zjawił się którejś nocy w miejscu, do którego nigdy nie chodził, w nowo otwartej - w dawnym klasztorze - dyskotece Chinatown, z laserową iluminacją, potężnymi ekranami wideo i wysokimi czarnymi monolitami kolumn wyrzucających z siebie przytłaczający huk. Trzeba było wieczoru kawalerskiego szefa jednego z wydziałów, żeby Ma-
51
rio, otumaniony muzyką, światłami i tłumem, w którym nie mógł odnaleźć swoich biurowych kolegów -jak zwykle go wpakowali, praktycznie siłą zawlekli do tego piekła, po kolacji, która sama już była nie do wytrzymania - znalazł się w tej dyskotece o drugiej w nocy przy barze z fluoryzującego pleksiglasu, ze szklaneczką ciepławego ginu z tonikiem w dłoni, próbując coś usłyszeć lub powiedzieć do dziewczyny, którą przedstawiono mu przed momentem, tak że nie był nawet pewny (z powody hałasu i ginu), czy dobrze zapamiętał jej imię.
Blanca powiedziała mu później, kiedy z zamiarem uporządkowania pierwszych, chaotycznych epizodów ich wspólnej przeszłości konfrontowali wspomnienia, że miała podobne kłopoty z zapamiętaniem jego imienia, z tym że w jej wypadku nie spowodowała tego jedynie muzyka, ale także to, że w tym okresie zamroczenie alkoholowe, kokaina, tabletki i notoryczny brak snu poważnie nadwerężyły jej pamięć, przede wszystkim werbalną, tak że zdarzało się, że mówiła i nagle brakowało jej słów albo próbowała wypowiedzieć czyjeś imię i okazywało się, że go nie pamięta. Brakowało jej słów, brakowało jej godzin życia, czasem brakowało jej stopnia pod nogami, kiedy szła po schodach - dostawała wówczas gwałtownych zawrotów głowy i przez chwilę docierało do niej, że tak dalej nie można żyć.
Mario nie miał pojęcia, że film wideo wyświetlany na monitorach w dyskotece był skrótowym reportażem z ostatniej wystawy Jimmy'ego N., triumfalnie otwartej kilka dni wcześniej w salonach Kasy Oszczędnościowej, z której wyszła pogłoska, że kolekcja ma po kilku tygodniach powędrować do Nowego Jorku (co by się zgadzało, bo - zapewne z uwagi na nieza-
52
stąpiony rynek amerykański - komentarz był w języku angielskim). Dział socjalny kasy nie liczył się specjalnie z kosztami produkcji, które w części pokrywał także miejscowy wydział kultury: muzyki nie skomponował wprawdzie Santiago Auserón, jak powiedziano na początku, ale za to jeden z jego najbliższych współpracowników; reżyserował zaś spec od filmów reklamowych, nagrodzony na kilku międzynarodowych festiwalach.
W owym czasie Blanca miała już za sobą drugie albo trzecie, tym razem definitywne, zerwanie z Na-ranjem, ale tamtej nocy, mimo że włożyła w to cały wysiłek woli, nie zdołała oprzeć się pokusie i poszła do Chinatown z nadzieją, że go zobaczy. Dotarła tam drżąca, załamana tym, że tak łatwo dała za wygraną. Strach przed spotkaniem, którego nie zdołała zdławić nawet haustem czystej wódki, przeobraził się w rozczarowanie, kiedy się okazało, że Naranjo już wyszedł. Pokaz wideo był ogromnym sukcesem, opowiadał w znie-wieściałym uniesieniu jeden z młodych wyznawców malarza, który został w lokalu, aby dopilnować kolejnych projekcji: byli wszyscy, sam top, mówił: dyrektor wydziału kultury urzędu miasta, przedstawicielka władz prowincji, wiceprezes Kasy Oszczędnościowej, mnóstwo VIP-ów, trajkotał, teatralnie wymachując rękami, blady i wystrzyżony krysznaita w długich, czarnych szatach i czarnych buciskach na wielkiej gumowej podeszwie, o skroniach tak wygolonych, że aż niebieskich.
Blanca starała się nie podsycać wstydliwych pretensji i żalów po odrzuceniu, którego doświadczyła, akurat kiedy Naranjo zaczynał cieszyć się powodzeniem, choć rozumiała, że bez jej pomocy nigdy by tak daleko nie zaszedł. Wiedziała jednak, że sukces z reguły od-
53
s uwa artystów od ludzi, którzy okazali im wsparcie w mrocznych początkach kariery. Kochała Naranja wściekle i obsesyjnie, była to miłość, w której nie liczy się już pamięć doznanych rozkoszy ani dawne pokrewieństwo intelektualne, była to czysta inercja miłości, jej niespożyte dążenie do trwania pomimo wszystko, mimo rozsądku, mimo obyczaju, nawet mimo pragnień Blanki, która po scenie ujrzanej w madryckiej pracowni była pewna, że nigdy już nie zdoła j pójść z Naranjem do łóżka. Ale wtedy jeszcze uzbrojona w odwagę, zdecydowana wszystko zrozumieć i zaakceptować, postanowiła go zapytać, czy był w tym chłopaku tak naprawdę zakochany. Nie była jednak przygotowana na reakcję Naranja: wybuchnął śmiechem, spoglądając na nią niczym na idiotkę, jakby znowu naigrawał się z naiwności i pretensjonalności jej mieszczańskiego wychowania, i spytał: „Jak to zakochany? W kim, w tej męskiej dziwce z ulicy Almi-rante?"
Wiedziała, że nie potrafi mu więcej zaufać, ale gdyby Naranjo ją wówczas odszukał, gdyby złożył jej obietnicę albo przez łzy próbował wydukać jakąś nie- '» wiarygodną przysięgę - „To nie to, o co mnie podejrzewasz" -jakby to było kwestią jej wyobraźni, a nie \ czymś, co widziała na własne oczy, Blanca, na przekór zarówno swojej godności, jak inteligencji, uwierzyłaby mu albo tak przekonująco by to udawała, że ' nadal mogłaby oszukiwać sama siebie, aż do następnego zawodu. Zasypiała z pomocą tabletek nasennych, rozbudzała się dzięki środkom pobudzającym, .; a potem przeczołgiwała się przez upływający dzień, posiłkując się papierosami, wódką i kawą, w odurzającej aurze wyczerpania, niedyspozycji fizycznej i beznadziei. Budziła się o piątej rano wyciągnięta na ka-
54
napie przed włączonym telewizorem, a czasami obijała się o framugę drzwi czy narożnik korytarza, w których to chwilach dochodziło do niej, że zatacza się jak pijaczka.
Tamtej nocy przy barze w Chinatown zaledwie zahaczyła wzrokiem o Maria i po jego twarzy nie pozostałby w jej pamięci żaden ślad, gdyby nie to, że po chwili niezbornej rozmowy prowadzonej praktycznie krzykiem, podczas której w dodatku nie przestawała się rozglądać, licząc, że pojawi się Naranjo, żle się poczuła. Sądziła, że to z powodu duchoty panującej w stłoczonej gromadzie ludzi, przeprosiła więc Maria i oznajmiła, że idzie zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, ale zaraz wróci. Kilka minut później, znudzony oczekiwaniem, zmęczony hałasem i tłokiem, Mario wyszedł na ulicę, zdecydowany wracać do domu. Znalazł ją na chodniku: zgięta wpół między dwoma samochodami, jedną ręką trzymała się za brzuch, drugą przytrzymywała włosy; wymiotowała, pojękując, a jej ciałem raz po raz wstrząsały dreszcze.
Odgarnął włosy Blanki i starł chusteczką obfity, lśniący pot pokrywający jej twarz. Przy wejściu do dyskoteki stało sporo ludzi, którzy jednak nie zwrócili na nich szczególnej uwagi. Podprowadził ją kawałek dalej, do jakiegoś schodka, i pomógł jej usiąść. Przez chwilę sądziła, że to Naranjo przyszedł jej z pomocą, i zarzuciwszy mu ramiona na szyję, pozostała tak przez dłuższą chwilę, przytulona, drżąca, powtarzając jego imię, Mariowi nie znane. Odsunął ją delikatnie, nie tylko dlatego, że czuł się skrępowany, przyjmując pieszczoty przeznaczone dla kogoś innego, ale także z uwagi na niezbyt przyjemny oddech Blanki, w którym wyczuwał kwaśną woń alkoholu, nikotyny i wymiocin.
55
Po dłuższej chwili, już spokojniejsza, odchyliła się do tyłu z zamkniętymi oczami, wciąż ściskając Maria za rękę. Jej dłonie, chociaż wydały mu się rozkosznie delikatne, były wyjątkowo zimne, jakby omdlałe. W pewnej chwili Blanca wbiła paznokcie w jego dłoń i zesztywniała: szukając czegoś, zapewne papierosów, zorientowała się, że zgubiła torebkę. Zaczęła się szamotać, tak jak szamoczemy się czasem w bezsilnym popłochu nachodzącym nas niespodziewanie we śnie, wymieniała bez sensu rzeczy, które jak jej się zdawało, zgubiła: klucze od domu, dowód osobisty, karta bankowa, srebrna zapalniczka, którą podarował jej ktoś, inne męskie imię... wcale jednak nie próbowała ich szukać, poza tym, że ślepo macała ziemię wokół siebie.
Odnalezienie torebki nie zabrało Mariowi wiele czasu. Leżała w tym samym miejscu, w którym zobaczył Blance, przy chodniku, pomiędzy dwoma samochodami, obryzgana wymiocinami. Popijające towarzystwo stłoczone wokół wejścia do dyskoteki przeszło po niej, w ogóle jej nie zauważając, wdepnęli w wymiociny z taką samą obojętnością, pomyślał Mario, z jaką podeptaliby Blance, gdyby nie mogła się podnieść, poczuł gwałtowną niechęć do bywalców nocnych klubów, nie tylko do tego, jak się ubierają i mówią, do ich picia, trzymania w górze kieliszków i papierosów; w dużej mierze była to otwarta niechęć rannego ptaszka do nocnych marków, głęboko w nim zakorzeniona, być może odziedziczona po ojcu, który przez całe życie wstawał przed świtem, żeby ruszyć w pole, a teraz dochodził żywota w jednym z domów starców w Li-nares.
Po ojcu był też niezwykle dbały o czystość i porządek: zanim podał torebkę Blance, wytarł ją starannie
56
chusteczką higieniczną. Kiedy ją otwierała, tak jej drżały dłonie, że wysypała całą zawartość i nie mogła znaleźć tego, czego szukała - papierosów i zapalniczki, powtarzała, że to srebrna zippo, i znowu się załamała, wyrzucając sobie, że ją zgubiła. Klęcząc, obmacywała chodnik długimi, drętwymi i nerwowymi palcami, nie zważając ani na stopy przechodniów, ani na uwagi Maria. Szukała - tak jak i później - wszystkiego, rzeczy najbardziej wartościowych i najbardziej banalnych; robiła tak nawet wówczas, kiedy od dłuższego już czasu mieszkała z Mariem - przedmioty spiskowały, żeby z niej zakpić, w anarchicznej zmowie wnętrza szuflady, a Blanca strapiona, kolejno bezpowrotnie traciła to, czego właśnie najbardziej potrzebowała: książkę, którą miała przeczytać, pierwsze strony czegoś, co w końcu zaczęła pisać, a co ginąc, zawracało ją do punktu wyjścia, do przygnębiającej mieszaniny projektów, nigdy nie zakotwiczonych w rzeczywistości. W końcu znalazła jednego jedynego wykrzywionego papierosa i włożyła go do ust, wciąż szukając zapalniczki. Ale to Mario ją znalazł i podał Blance ogień.
- Jak
zapalisz, poczujesz się jeszcze gorzej - powie
dział.
- Niemożliwe.
Gorzej już nie można się poczuć.
-No
dobrze, spróbuj się uspokoić. Przyniosę ci
szklankę wody.
- Nie
odchodź. - Blanca uczepiła się jego ręki. -
Nie
zostawiaj mnie samej.
Oboje byliby zaskoczeni, gdyby wiedzieli, jak niewiele brakuje, żeby Mario już nigdy nie zostawił jej samej. Tamtej nocy zawiózł ją do mieszkania taksówką - odszukał adres na kopercie znalezionej w torebce, Blanca bowiem twierdziła, że go nie pamięta -
57
a kiedy podjechali pod dom, poprosiła, żeby wszedł na górę, przywierając do niego z takim samym niepokojem, z jakim chwilę wcześniej, kiedy szedł po szklankę wody, błagała, by nie zostawiał jej samej. Mieszkanie, które w części było jeszcze dawną pracownią Jimmy'ego N., wydało się Mariowi koszmarne - niewybredna mieszanina obmierzłości i bałaganu, domowych brudów i z lekka artystycznej scenografii, jak na filmach odmalowujących nędzę dawnych artystów. Blanca przemierzyła całe mieszkanie, wszędzie zapalając światła, jakby obawiała się czyjejś obecności albo jeszcze miała nadzieję, że Naranjo wrócił. W sypialni, gdzie, jak we wszystkich pokojach, o ściany oparte były płótna, a wszędzie poniewierały się rozrzucone plakaty i gazety, stało wielkie, nie posłane łóżko, a leżąca na nim pościel, jak stwierdził Mario, była po prostu brudna. Na nocnym stoliku stała popielniczka, z której wysypywały się niedopałki, szklanka do połowy wypełniona wodą oraz buteleczka kapsułek, której etykietę Mario przestudiował nie bez niepokoju. Do ściany nad łóżkiem byle jak umocowano pinezkami i zszywaczami wielkie nie oprawione płótno przedstawiające niewyraźnie coś, w czym Mario po chwili rozpoznał ciało, a jeszcze później nagie ciało kobiety oraz twarz, która mimo zniekształcających pociągnięć pędzla, dających efekt odbicia w zmąconej i brudnej wodzie, zachowała rysy Blanki. Z jakiegoś powodu poczuł się nieswojo, stojąc w towarzystwie kobiety przed obrazem, na którym ona widniała naga, chociaż nagość ta była prawie nierozpoznawalna, z powodu stylu malarskiego, który Mario odważył się zaklasyfikować jako ekspresjonistyczny, albo z powodu nieudolności malarza, który nie zdołał uchwycić podobieństwa.
58
Blanca usiadła na łóżku, sięgnęła do szuflady w nocnej szafce, gwałtownie ją zamknęła i zaczęła rozgarniać zawartość popielniczki, aż udało jej się znaleźć prawie nietkniętego papierosa - musiała go zgasić poprzedniej nocy zaraz po zapaleniu. Ciężki odór dymu zmieszany z wonią nieświeżej pościeli przyprawiał o mdłości. Mario, który nie lubił bywać w cudzych domach, miał nieprzyjemne uczucie, że wtargnął w czyjeś prywatne życie. Jakim prawem stał tutaj obok tej nieznajomej kobiety, o drugiej w nocy, w sypialni, w której dostrzegał ślady obecności innego mężczyzny; co on tu robił, skoro owa kobieta, Blanca, która już mu się zaczęła podobać, najwyraźniej zupełnie o nim zapomniała: zza progu sypialni, którego nie miał odwagi przekroczyć, widział, jak siedząc na krawędzi łóżka, kryje głowę w kolanach, a obok niej unosi się smużka dymu. Zauważył, że Blanca drży, wystraszył się, że znowu zacznie wymiotować. Ale tym razem trzęsła się od płaczu: łkała, szarpana drgawkami, w milczeniu, bez jęków i łez, tak zaprzątnięta własnymi myślami, że zdawała się nie widzieć Maria, a także papierosa, którego trzymała w palcach. W obawie, żeby nie podpaliła pościeli, Mario nieśmiało i ostrożnie podszedł do niej, wyciągnął papierosa z dłoni i z obrzydzeniem zgasił go w popielniczce. Blanca podniosła na niego wzrok, lecz wyglądało na to, że nie pamięta, kim jest mężczyzna, który przed nią stoi. Jego litość zaczynała przechodzić w rozczulenie. Teraz Blanca wydawała mu się dużo ładniejsza niż kilka godzin temu, kiedy mu ją przedstawiono w barze.
- Może zrobię kawę, masz ochotę? - zapytał, starając się, by jego głos brzmiał jak najbardziej naturalnie, wręcz swobodnie, jak głos mężczyzny, który spędza wieczory w nocnych klubach, a kobiety i artystów
59
traktuje z poufałością. Blance udało się skupić na nim wzrok i poruszyła głową, najprawdopodobniej przyzwalająco.
W kuchni nie znalazł ani jednego talerza, łyżeczki czy filiżanki, które nie byłyby brudne. Wyglądało na to, że wszystko stoi tak co najmniej od tygodnia. Pod piętrzącymi się na blacie stertami nie umytych naczyń z trudem znalazł zlewozmywak. Kiedy w końcu wygrzebał eskpres do kawy i chciał go umyć, odkrył, że nie ma bieżącej wody. W lodówce oczywiście nie było zgromadzonych na taką ewentualność butelek z wodą. Znalazł tam tylko zjełczałą margarynę, nietknięty słoik majonezu i spleśniałego pomidora. Jak wszystkich uporządkowanych ludzi, Maria ten obraz klęski zadziwił, głównie jednak utwierdził w przekonaniu o przewadze własnych nawyków i w tym sensie niemal sprawił przyjemność. Poszedł do sypialni, by powiedzieć Blance, że nie może zrobić kawy. Spała, leżąc na boku, z twarzą zwróconą w stronę światła lampki nocnej, obiema rękoma trzymała poduszkę, nogi miała złączone i podciągnięte do brzucha, oddychała przez otwarte usta, a na jej górnej wardze błyszczały kropelki potu. Nawet nie zdjęła butów. Bardzo ostrożnie Mario zsunął je Blance ze stóp, delikatnie podsunął kołdrę aż do brody, starając się jej nie obudzić, patrząc, jak śpi, z rozkoszą tym większą, że było w tym coś ukradkowego. Przyszło mu do głowy, żeby zostawić jej jakąś wiadomość, na nocnym stoliku albo nawet na lustrze w łazience, jak to widział na filmach, ale nie miał ani papieru, ani długopisu, ani nawet pomysłu, co napisać. Przez chwilę chciał jej zostawić swoją wizytówkę, ale zrezygnował z tego na czas -byłoby to zachowanie, uznał później, na granicy niestosowności i kupiectwa. Postał tak jeszcze minutę
60
albo dwie, patrząc na śpiącą Blance, nie wiedząc, co robić, do jakiego sposobu się uciec, aby nie stracić kontaktu, który udało mu się nawiązać tej nocy. Ale brakowało mu doświadczenia, a także sprytu, poza tym nagle się wystraszył, że mężczyzna, którego ona kilka razy przywoływała w delirium, właściciel tych porozrzucanych w mieszkaniu trzech czy czterech sztuk męskiej odzieży, zjawi się nieoczekiwanie, stawiając go w sytuacji dwuznacznej, a nawet niebezpiecznej... Nagle usłyszał, że nadjeżdża winda, i serce skoczyło mu do gardła. Zbliżył się do łóżka, żeby zgasić lampkę na nocnym stoliku, i zapragnął pocałować Blance w usta. Otworzyła oczy, zaspana, wzdrygnęła się i powtórzyła imię tamtego mężczyzny. Mario zgasił światło w sypialni, a następnie, wiedziony niepoprawnym instynktem oszczędzania, poszedł je wyłączyć we wszystkich pozostałych pokojach. Kiedy opuszczał mieszkanie Blanki, była trzecia w nocy. Szedł do domu spacerem, trochę oszołomiony tym, że o tej porze jeszcze nie śpi, lecz idzie ulicą, z uczuciem, że natknął się na coś nowego, zadowolony, jakby przeżywał właśnie wstępny rozdział jakiejś tajemniczej przygody. Wtedy zdał sobie sprawę, że nie starczyło mu przytomności umysłu nawet na to, żeby zanotować numer telefonu Blanki.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Cały weekend głowił się, jakie kroki winien poczynić, jaki obrać sposób, aby ponownie zbliżyć się do Blanki. Doświadczenia uczuciowe, które Mario zgromadził w ciągu swych dwudziestu ośmiu lat, były bardzo mizerne. Do dwudziestego piątego roku życia miał tylko jedną dziewczynę - zamierzał się z nią ożenić, ale rzuciła go na kilka miesięcy przed ślubem, niewątpliwie nim znudzona, chociaż twierdziła, że zakochała się w innym mężczyźnie. Ludzie zawsze starają się tłumaczyć swoje czyny szlachetnymi intencjami -Juli, dziewczyna Maria, uważała zapewne, że zdrada miłosna stanowi poważniejsze albo bardziej honorowe uzasadnienie porzucenia aniżeli nuda; przez siedem lat trwali w narzeczeństwie, w jednym z tych wiecznych prowincjonalnych związków, które zaczynają się u schyłku lat młodzieńczych, a kończą dziesięć lat później z definicji letargicznym małżeństwem, ze względu na swą nieuchronność i niezmienność bliższym królestwu natury niż uczuciom i poczynaniom człowieka, w narzeczeństwie, którego przyszłość jest pewniejsza od przeszłości - nie tylko ta biała sukienka przy ołtarzu, nowe meble w dębowej okleinie w mieszkaniu, nie tylko podróż poślubna na Wyspy Kanaryjskie lub Majorkę i natychmiastowa ciąża, ale także skrywane wzajemne posądzenia o fałsz, gorzka
63
monotonia niedzielnych spacerów, z dziecięcym wó-zeczkiem albo i bez, słodkie rodzinne otępienie, bardzo podobne do ospałości, jaka ogarnia człowieka po sutym posiłku.
To, że Juli wykazała niecodzienną determinację, aby zerwać z Mariem, i że wymyśliła historyjkę o niewierności, aby to usprawiedliwić, wskazywało, jak bardzo przez te lata się sobą znudzili i rozczarowali. Odrzucony Mario początkowo ciężko znosił związane z tym upokorzenie, mylił nawet swoje rozżalenie z miłosnym cierpieniem. Napisał kilka listów, jedne błagalne, inne obraźliwe, niewolne od frazesów, które dyktowała mu literatura, rozmyślał nad kobiecą niestałością, przez kilka popołudni krążył wokół budynku administracji, w którym pracowała jego była narzeczona, z powieściowym oczekiwaniem, że zaskoczy ją u boku rywala - słowo to za sprawą południowoamerykańskich seriali było wówczas niezwykle rozpowszechnione. Przez jakiś czas bał się też małomiasteczkowego pohańbienia czekającego starych kawalerów - nie uśmiechał mu się los stetryczałego odludka, przed którym ostrzegała go matka.
Kiedy minęły letnie wakacje, odkrył, że zdarzało mu się przeżyć cały dzień, ani razu jej nie wspominając, a jeszcze później zdał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy nigdy za nią nie tęsknił. Mieszkanie, które kupił dla niej i dla siebie, wydawało mu się teraz miejscem, w którym całkiem przyjemnie będzie mieszkać samemu. Wychowany w wielkim wiejskim domu bez wygód, gdzie na co dzień panowała woń stajni, a zimą polarny mróz, Mario cenił sobie i rozkoszował się ciepłą bieżącą wodą, nieskazitelnymi sanitariatami i wygodą, jaką zapewnia centralne ogrzewanie. Wybrał meble podług własnego gustu, co było o tyle uciążli-
64
we, że sprzedawcy obrzucali go podejrzliwymi spojrzeniami - musiało ich dziwić, że mężczyzna mebluje mieszkanie sam, i to z taką starannością. Narzucił sobie łagodną dyscyplinę finansową, aby pod koniec miesiąca, przy spłacie kredytu hipotecznego, uniknąć nerwowości, zapisał się do klubu wideo i Świata Książki. Wtedy też odżyło w nim szkolne zainteresowanie historią: kupił na raty Historię Hiszpanii Me-nendeza Pidala i postanowił przeczytać ją od pierwszego do ostatniego tomu (na zawsze zapamiętał, że kiedy poznał Blance, był na etapie mrocznych i okrutnych rządów królów wizygockich). Po trzech latach pracy w urzędzie dostał pierwszą podwyżkę. Zaczął dorabiać popołudniami w zespole kreślarzy, właśnie zorganizowanym przez jego dawnych kolegów ze stancji. Z jednym z nich wybrali się parę razy wieczorem do miasta na kieliszek wina, mając nadzieję, że się upiją i poznają jakieś interesujące dziewczęta. Nigdy jednak nie udało im się dokonać ani jednego, ani drugiego i po jakimś czasie, znudzeni i rozczarowani jeden drugim, przestali razem wychodzić, a wkrótce kolega Maria „uderzył w konkury", jak mówią w Jaen, do sekretarki zespołu, dziewczyny dość otyłej i tak mało pociągającej, że Mario w skrytości ducha miał dla niego coś na kształt litości. Lepiej już było żyć samotnie niż z taką kobietą.
Swoimi dochodami rozporządzał tak ostrożnie, że drugą pensję mógł w całości odkładać. Jego rodzice, już na emeryturze, mieszkali sami na wsi, a jedyny brat, osiem lat od niego starszy sierżant żandarmerii, służył w dalekim Irun. Mario czuł, że powinien sprowadzić rodziców do siebie, do Jaen, lecz mimo że był do nich bardzo przywiązany, szczególnie do matki, zdawał sobie sprawę, że wkraczają w okres trudnej
65
starości i że za kilka lat ich towarzystwo stałoby się dla niego ciężarem. Pewnego dnia, wbrew swoim zwyczajom, ojciec zatelefonował do Maria do biura i oświadczył nieco uroczystym tonem, że w przyszłym miesiącu przenoszą się z matką do domu opieki społecznej w Linares.
Maria tak ucieszyła ta wiadomość, że poczuł się jak łajdak. Pod naporem łez i bólu w piersi odpowiedział im jednak szczerze, że dopóki może się zatroszczyć o swoich rodziców, do tego nie dojdzie. Podchodząc do telefonu, matka Maria płakała: tak będzie najlepiej dla wszystkich, powtarzała, używając tych samych słów co ojciec, dzięki temu żadne z nas nie stanie się dla nikogo ciężarem. Pod koniec tygodnia Mario pojechał na wieś i zawiózł rodziców do tego zakładu. Budynek był przestronny, czysty i melancholijny, z pokojami w stylu taniego pensjonatu i nowoczesną kaplicą, a we wspólnie użytkowanych pomieszczeniach panowało zaskakujące ożywienie.
W niedzielę, w zapadającym zmroku, Mario wracał samochodem do Jaen, zasłuchany smutno w nadawane przez radio wiadomości sportowe, reklamy koniaku i cygar. Po prawdzie miał jednak lekkie i w gruncie rzeczy zbawienne melancholijne poczucie wolności - kiedy wszedł tego wieczoru do mieszkania, po raz pierwszy odniósł wrażenie, że całe należy do niego, tak jak przyszłe życie, w którym nie będą go już krępowały więzy wczesnej młodości, rodzice i narzeczona, duszne wspomnienia z Cabra de Santocristo, dokąd z pewnością nie powróci, jako że nie ma tam już kogo odwiedzać. Z cichą aprobatą dla swych praktycznych decyzji obrzucił wzrokiem meble, na razie nieliczne, nieskalaną kuchnię, rząd tomów Historii Menendeza Pidala, sypialnię, którą urządził z myślą
66
o małżeństwie, ale w której na razie miał spać sam, kilka już zainstalowanych lamp. Zjadł kolację przy stole kuchennym, nie poddając się zgubnemu niechlujstwu ludzi, którzy zawsze jadają sami i byle jak. Po kolacji dokładnie sprzątnął kuchnię, umył i wytarł talerze, szklankę i sztućce. Zaczął oglądać film w telewizji, ale przed końcem zasnął na kanapie. O północy zbudził go telefon. Odpowiadając, że to pomyłka, uświadomił sobie, że ma wielką ochotę z kimś porozmawiać w tę niedzielną noc. Wyłączył telewizor, ogarnął trochę pokój, chociaż wszystko właściwie było na swoim miejscu, umył zęby, wypłukał szczoteczkę i starannie zakręcił tubkę pasty, wyjął czystą pidżamę z szafy, która teraz była dla niego za duża, i szykując się na przyjemność, wsunął się do pościeli, którą zmienił w piątek po południu, przed wyjazdem na wieś. Zgasił światło, przekonany, że umiera ze zmęczenia, ale po chwili czuwania w ciemności uświadomił sobie, że z jakiegoś powodu senność go opuściła. Na powrót zapalił światło: zapomniał nastawić budzik, czego zawsze przezornie pilnował, choć niepotrzebnie, bo co dzień budził się odruchowo o szóstej czterdzieści pięć. Kilka tygodni później, kiedy korzystając z przerwy śniadaniowej, stanął w kolejce do okienka w banku, natknął się na Juli. Z początku żadne nie wiedziało, co powiedzieć: ona, ponieważ zmieszała się i zaczerwieniła, a Mario dlatego, że choć nie minęło wiele czasu, stracił dla niej całe zainteresowanie. Wydała mu się starsza niż w rzeczywistości, nieco staroświecka i pospolita - była w plisowanej spódnicy i wysokich brązowych butach, trzymała w ręku czarny plastikowy segregator z wytłoczonym złotym godłem szkoły nauki jazdy i administracji Nuestra Seńora de la Ca-beza. Rozmawiali kilka minut, czekając, aż nadejdzie
67
kolej Maria. Juli -jej imię brzmiało teraz zaskakująco śmiesznie - powiedziała, że często o nim myśli i nie chce, aby stracili kontakt: mogliby do siebie od czasu do czasu zatelefonować i pogadać jak starzy przyjaciele. Mario przytaknął, ale okazał się na tyle zręczny, aby spotkanie, które mu proponowała, osadzić w bliżej nie określonej przyszłości. Wyszedł z banku i uwolniony od konieczności oglądania Juli, poczuł ulgę. Gdyby z nim nie zerwała, od miesiąca byliby już małżeństwem. Jakie to dziwne, myślał, wracając do biura, byłem o krok od poślubienia obcej mi osoby, cierpiałem przez kobietę, która w rzeczywistości wcale mi się nie podoba, a z którą spędziłem siedem lat, nic o niej nie wiedząc.
Nigdy więcej się nie spotkali. Możliwe, że przeprowadziła się do innej miejscowości albo wróciła na wieś: mawiała, że męczą ją miasta tak duże i hałaśliwe jak Jaen. Przez długi czas Mario był przekonany, że Juli zniknęła z jego życia i pamięci bez śladu, by nie stawać na drodze przeznaczeniu, które kierowało go ku Blance. Dopiero dużo później, w dusznym epicentrum swojego nieszczęścia, przypomniał sobie pierwszą narzeczoną i wspólną przyszłość, którą planowali, a która nigdy nie doszła do skutku, i wystraszył się, że z powodu jakiejś kolosalnej omyłki, jakiegoś pomieszania prawideł tego świata ktoś przypisał mu życiorys należący do kogoś innego, każąc mu poślubić kobietę bezdyskusyjnie przeznaczoną innemu mężczyźnie, może niekoniecznie malarzowi Naranjo albo bezdusznemu Onesimowi, ale na pewno nie jemu, Mariowi-komuś innemu, wyższemu, komuś, kto miał jaśniejsze włosy, lepsze wykształcenie, większe obycie i wyobraźnię, komuś bardziej podobnemu do niej, nie zaś kreślarzowi z prowincjonalnego urzędu w Jaen, czło-
68
wiekowi, którego oczekiwania życiowe, bez względu na to, jak bardzo oboje nie chcieliby w to wierzyć i tego próbować, tak naprawdę nie odpowiadały potrzebom Blanki, ale potrzebom jakiejś sekretarki, typowi kobiety, który ucieleśniała Juli, kobiety, której nigdy nie przyszłoby do głowy cierpieć, bo nie może wyjechać na Biennale w Wenecji albo na premierę Madame Butterfly w Covent Garden w Londynie, co więcej, która nie wiedziałaby nic o sztuce współczesnej ani o operze, ani o Covent Garden, ale nie byłaby przez to idiotką ani urzędniczym umysłem, jak tyle-kroć mawiała Blanca, tak jakby urzędnicza posada stanowiła ujmę na honorze...
W najgorszych dniach, w najzjadliwszych diatrybach, jakie kierował przeciw sobie podczas bezsennych nocy, zawieszony w ciemności obok nienaruszalnie dalekiej Blanki, Mario zaczął torturować się myślą, że powinien był się ożenić z inną kobietą - z Juli - że powi-nen był pójść na spotkanie, które zaproponowała mu w banku: zarzucał sobie absurdalną pychę, męską próżność, ambicje, sięganie po coś, co mu się nie należy, wyobrażał sobie, jak bez cienia słabości porzuca Blance i wyrusza na poszukiwanie Juli, wykalkulo-wał, że gdyby ze sobą nie zerwali, miałby teraz jedno albo dwoje dzieci. W zaciekłym szaleństwie tak żywo wyobrażał sobie życie z inną kobietą, że nieuchronnie rodziło się w nim poczucie, że zdradza Blance. Wtedy z kolei dopadała go przerażająca myśl, że mógł jej nigdy nie spotkać; porwany gwałtowną potrzebą kompensacji i pocieszenia dokonywał nie kończącej się re-trospekcji tego wszystkiego, czego doświadczył z nią i dzięki niej, porównywał lata przeżyte w uniesieniu i namiętności do kolejnych etapów małżeńskiej i ojcowskiej stabilizacji, które przeżywałby u boku Juli
69
z taką samą rutyną, z jaką pokonywał kolejne etapy swojej kariery w urzędzie.
Nie chodziło jedynie o to, że oszalał na punkcie Blanki, że podobała mu się bardziej niż jakakolwiek kobieta widziana w rzeczywistości, na filmie czy w reklamie, że pożądanie budziło się w nim na samo wspomnienie jej nagości albo gdy ocierał się o nią w kuchni, gdy zmywali naczynia: w grę wchodziło to, że przez całe swoje życie tylko w niej jednej był zakochany, w związku z czym jego wyobrażenie miłości było nierozerwalnie związane z Blancą. A gdy zakosztował miłości, nie potrafił już bez niej żyć i nie wyobrażał sobie, by ją mógł ofiarować innym kobietom; jeśli chciał żyć dalej, nie miał innego wyjścia, jak tylko żyć obok niej, na każdych warunkach - w końcu to zrozumiał, pokonany, może niegodny, zakochany bardziej niż kiedykolwiek - na warunkach, jakie Blanca, albo owa nieznajoma czy też podająca się za nią zjawa, zechce mu podyktować.
Z największą goryczą oskarżał się jednakże o brak czujności i sprytu, o nadmiar zaufania, nie do miłości czy wierności Blanki, której nie potrafiłby nigdy niczego zarzucić, ale do męskiej natury albo do jej haniebnej wersji uosabianej przez tego faceta, o którym Mario musiał słyszeć i czytać wiele razy, nie zwracał jednak na niego należnej uwagi, nieświadomy, że to właśnie on jest jedynym rzeczywistym zagrożeniem. Kiedy po raz pierwszy zetknął się z nazwiskiem Lluis Onesimo? Może w którymś z dodatków kulturalnych, które tak zachłannie przeglądała Blanca w sobotnie poranki przy śniadaniu, może usłyszał je w telewizji w tym programie, „Metrópolis", w którego połowie zawsze zasypiał, możliwe także, że sylaby jego nazwiska wyszły z uświęconych ust Blanki, z tą pełną sza-
70
cunku i zupełnie niezasłużoną szczodrością, z jaką powtarzała wiele nazwisk, budzących w Mariu jedynie echa niewiedzy lub niechęci: artystów, choreografów, nadętych i pożałowania godnych literatów, do których podchodziła po wykładach, by poprosić ciepłym, uniżonym głosem o dedykację, kilka minut rozmowy, tych facetów z Madrytu z oddechem wionącym tytoniem i whisky, facetów, których oczy nieodmiennie wędrowały za dekolt Blanki lub patrzyły na nią ukradkowo, z ukosa, gdy podawała książkę, aby w niej złożyli podpis, i zachowywała się przy tym, jakby im ofiarowywała na tacy całe swoje życie?
Rozżalenie wyostrzyło mu pamięć: pierwszy raz usłyszał o Lluisie Onesimo któregoś czerwcowego wtorku, dnia podobnego do wszystkich tych słodkich i monotonnych dni jego utraconej szczęśliwości, pamiętał nawet, co wówczas ugotowała Blanca, uichysoisse, i że w wiadomościach telewizyjnych nadawano reportaż o Fridzie Kahlo, który wywołał w nim niepokój, nie wiedział bowiem, że w wyniku kolejnej gwałtownej zmiany estetycznych upodobań Blance z dnia na dzień przestało interesować malarstwo Fridy Kahlo i że wkrótce, objęta fatalnym oddziaływaniem intelektualnej energii Onesima, stanowczo odetnie się od tego, co ten zwyrodniały artysta multimedialny z Walencji nazywał pogardliwie tradycyjnymi nośnikami sztuki: minęła epoka klasycznych formatów, płócien, olejów czy akrylów, epoka namaszczonego i elitarnego Malarza, tego reliktu dziewiętnastego wieku, parodii artysty, której żałosną skrajność uosabiał teraz anachroniczny Jimmy N.
Wszystko to usłyszał Mario z ust Lluisa Onesimo podczas pierwszego wspólnego obiadu, w dniu, w którym Blanca ich sobie przedstawiła, i chociaż nic z jego
71
wywodu nie rozumiał, a w dodatku drażnił go wygląd i pretensjonalny akcent artysty, to ze złośliwym zadowoleniem przyjął degradację swojego byłego rywala, Naranja, a jednocześnie zauważył z rozczuleniem, z przykrością, prawie ze skruchą, że słuchając tego, Blanca spuszcza głowę i zaciska zęby, nie mając odwagi wystąpić w obronie mężczyzny, którego niedawno jeszcze bardzo podziwiała.
Z bolesną jasnością i spóźnioną goryczą wywołaną tym, że nie zorientował się w sytuacji na czas, Mario pojął, kiedy już było za późno, że nagły brak zainteresowania dla Fridy Kahlo, który przyniósł mu taką ulgę, stanowił zapowiedź nowej, niepohamowanej fascynacji Blanki: pochłaniała wszystkie artykuły o One-simie, jakie się ukazywały w magazynach sztuki i dodatku do „El Pais", analizowała relacje na temat jego -jak to nazywała - instalacji albo performance'ów, z zapałem konwertyty zachwycała się jego publicznymi wypowiedziami - często skandalizującymi - jego ogoloną głową, zawsze trzydniowym zarostem, czarnymi strojami, orientalnym tatuażem, który nosił na grzbiecie prawej dłoni, pierścionkami. Sądziła, czując się przy tym nieznośnie zdegradowana społecznie i niesprawiedliwie potraktowana, że nigdy nie dostąpi zaszczytu obejrzenia któregoś z performance'ów albo jakiejś instalacji Lluisa Onesimo; niczym nieziszczal-ny podarunek losu pielęgnowała w wyobraźni cudowną wizję rozmowy z nim, długiej, całonocnej, przy papierosach i alkoholu, rozmowy o sztuce, o filmach, których w Jaen nikt nie oglądał, o książkach, których w tym mieście nikt poza nią nie przeczytał. I oto pewnego dnia, jednego z tych łagodnie monotonnych dni, które tak lubił Mario, Blanca wyczytała w lokalnej gazecie, że Lluis Onesimo przygotowuje wystawę i wy-
72
kład w auli Kasy Oszczędnościowej. I oto mogła z nim porozmawiać - zaproponowała, że pomoże mu przy montażu prac, chętna, podekscytowana, uniesiona, niepohamowana. Jak tylko zobaczył ich razem, po dwóch godzinach znoszenia pustej gadaniny Onesi-ma i jego obrzydliwych manier przy stole - ciekawe, że tak zawsze wymagająca Blanca zdawała się tego nie dostrzegać - Mario Lopez pomyślał z lękiem i przenikliwością, że ten nieokrzesany typ odbierze mu żonę.
^^..iaa^a^s^^
ROZDZIAŁ ÓSMY
Jakąż zuchwałością było uważać miłość Blanki za pewnik, jaką bezsensowną ślepotą wierzyć, że niebezpieczeństwo minęło, że wspólne, pogodne życie będzie trwało wiecznie, niczym praca w instytucji państwowej po zdobyciu etatu. Może w niejasnym oskarżeniu Blanki kryla się prawda: to ten doszczętnie urzędniczy umysł Maria nakazał mu sądzić, że zawarcie małżeństwa jest jak objęcie posady, na przykład stanowiska kreślarza, które zajmował w urzędzie, zyskując powoli doświadczenie, rutynę i podwyżki co trzy lata. Blanca nigdy nie przychodziła po niego do biura, nie okazywała też chęci poznania żadnego z jego kolegów. Mario nauczył się tłumić pokusę opowiadania jej o wszystkich tych błahostkach, które przydarzały mu się w pracy, przykrościach, które niekiedy sprawiali mu przełożeni, czy podłych intrygach knutych na wszystkich szczeblach biurowej hierarchii. Ledwie zaczynał opowiadać, widział, że Blanca jest rozkojarzona albo, co gorsza, przytakuje i uśmiecha się, w ogóle nie zwracając na niego uwagi; wówczas, obawiając się, że wyda jej się nudny albo pospolity, szukał innego tematu albo pytał ją, co robiła przed południem, z kim się widziała.
Ale o tym, co było ważne w jej życiu, Blanca nigdy nie lubiła szczegółowo opowiadać - prawie wszystko,
75
co mówiła o sobie, o swoich uczuciach, pragnieniach, wydarzeniach z przeszłości, wszystko to w większej części spowijała mgła, zasłona tajemnicy, której Blan-ca nie uchylała, a Mario nie zawsze miał odwagę pytać, co za nią się kryje.
Tak było od początku, od ich pierwszych spotkań. Mario zdawał sobie sprawę, że aura tajemniczości otaczająca życie i czyny Blanki zadziałała jak potężny katalizator, porównywalny z pożądaniem fizycznym, który bardzo przyspieszył proces krystalizacji jego uczuć. Im bardziej jej pragnął, tym bardziej pragnął dowiedzieć się o niej czegoś więcej, ale ani jedno, ani drugie pragnienie nie zostało nigdy w pełni zaspokojone, przez co stawały się jeszcze bardziej naglące dla Maria, który pierwszy raz w życiu, w późnym wieku i bez doświadczenia, odkrywał hipnotyczne oddziaływanie i niepokoje miłości.
Szedł do niej, ale jej nie zastawał; po kilku godzinach wałęsania się pod jej domem kapitulował i wracał zmartwiony do siebie, a tam niespodziewanie natykał się na nią w bramie, gdzie na niego czekała. Nie miał pojęcia, co ją skłaniało ku temu, by go szukać, i nie potrafił zrozumieć, dlaczego innymi razy zdawała się go unikać. Kiedy anemia, depresja i poważny rozstrój organizmu wywołane trybem życia, jaki prowadziła, zupełnie ją osłabiły, Mario, jeszcze usłużny przyjaciel, ale już skryty wielbiciel, zaopiekował się nią. Korzystając ze swojego rozeznania w sprawach urzędowych, pomógł jej ogarnąć rozpaczliwy zamęt panujący w jej papierach ubezpieczeniowych, postarał się, by na nowo podłączono jej prąd, odcięty któregoś dnia, gdyż nie płaciła rachunków, choć ją ostrzegano, czego się wypierała; Mario jednak, pomiędzy stosami starych gazet i papierzysk, w których nie brakowało też
76
brudnej bielizny, znalazł nie otwarte koperty z monitami słanymi przez elektrownię.
Stopniowo, niemal podstępnie, stawał się dla niej nieodzowny. Kiedy jej stan się pogorszył i była tak załamana czy tak słaba, że nie mogła się podnieść z łóżka, Mario wziął trzy dni wolnego, które w całości poświęcił opiece nad Blancą; wysprzątał mieszkanie, co się okazało zadaniem dużo bardziej wyczerpującym, niż przypuszczał, ale przyniosło mu wdzięczne uczucie spełnienia, chociaż nie był pewien, czy Blanca w ogóle zauważy, jaki w to włożył wysiłek. Kupił środki czyszczące, płyny do mycia naczyń, do mycia szyb, nabłyszczacze, środki dezynfekcyjne, szmaty, kij i wkłady do mopa oraz kuchenne ścierki: któregoś popołudnia zajechał pod dom Blanki samochodem załadowanym zakupami, które zrobił w dziale gospodarstwa domowego supermarketu sieci Pry-ca. Rozumiał, że Blanca wzrastała w otoczeniu służby i musiała zostać wychowana w przekonaniu, że prace domowe nie należą do jej obowiązków. Poza tym wyobrażał sobie, nie bez niechęci, którą musi czuć zazdrosny mężczyzna, że Naranjo był zapewne niepoprawnym flejtuchem, i to zarówno jeśli chodzi o higienę osobistą, jak i malarstwo.
Wielce prawdopodobne, że kiedy się poznali, Blanca już od wielu miesięcy nie jadała regularnie - „jak Pan Bóg przykazał", mówił Mario, powtarzając po matce, z którą roz nawiał dwa albo trzy razy w tygodniu przez telefon, słysząc, jak jej głos coraz bardziej staje się głosem staruszki i wyo ije się dochodzić z bardzo daleka, co go rozczulali i sprawiało, że czuł się winny. Mario nauczył się gjtować wedle przepisów matki i bardzo dobrze mu to wychodziło, zaczął więc przyrządzać domowe jedzenie dla Blan-
77
ki, czując satysfakcję, że jest mężczyzną praktycznym i zaradnym, satysfakcję, która sięgała wewnętrznej euforii, kiedy Blanca, chociaż z początku zupełnie nie okazywała apetytu, zajadała ze smakiem danie z soczewicy albo ryż z kurczakiem, twierdząc, że nigdy jeszcze nie miała w ustach czegoś równie smacznego.
Przyzwyczaił się żyć dla niej, dostosowywać swój plan dnia do jej potrzeb, jej niespodziewanych kaprysów czy chwilowych uniesień. Był swoiście, bo skrycie, na poły konspiracyjnie szczęśliwy, które to uczucie podtrzymywała sama obecność Blanki, nieustannie jednak mąciły je przypływy przygnębienia lub strachu. Kiedy dzwonił telefon, bał się, że to Naranjo, gdy ktoś pukał do drzwi, Mario szedł otworzyć (często wycierając ręce w kuchenny fartuch) przekonany, że tym razem stanie oko w oko ze znienawidzonym malarzem i że z jego przybyciem straci ową delikatną i dwuznaczną pozycję, do której już się przyzwyczaił - więcej niż przyjaciel, ale jeszcze nie kochanek, usłużna osoba, do której Blanca, jak się obawiał, mogłaby poczuć jedynie wdzięczność - czasami, kiedy na niego patrzyła, wydawało się, że go nie dostrzega albo że widzi kogoś zupełnie innego.
Wstydził się, że tak bardzo jej pragnie, że śledzi każdy jej krok z instynktowną pożądliwością i że jej swoista nonszalancja przyprawia go o skrywane udręki namiętności podobne do tych z chłopięcych czasów, kiedy jeszcze mieszkał na wsi. Blanca często zapominała zamknąć drzwi łazienki i kiedy wychodziła spod prysznica, widział ją nagą i białą wśród pary, wysoką, zarazem szczupłą i kształtną, dostojną i podniecającą, jak sobie wyobrażał, podobną do modelek z kolorowych czasopism, tak odmienną od Juli, po której ma-
78
łym i nabitym ciele zostało mu tylko ulotne wspomnienie. Rano przynosił jej do łóżka szklankę soku pomarańczowego: podnosiła się na wpół zaspana, z twarzą naznaczoną odrobiną sennego obrzmienia po tych pierwszych od dłuższego czasu nocach twardego, głębokiego snu, a wtedy pościel zsuwała jej się z ramion, odkrywając krągłe małe piersi, które widział zaledwie przez sekundę, gdyż w przypływie onieśmielenia odwracał wzrok, a Blanca przykrywała się z taką samą naturalnością, z jaką wypijała sok, i na powrót zapadała w sen.
Im silniej pożądał Blanki i obsesyjniej ją kochał, tym bardziej był wobec niej nieporadny, niezręczny i nieśmiały, a także bardziej usłużny, gdyż chciał użytecznością wynagrodzić jej to, że -jak uważał - w porównaniu z oczekiwaniami i walorami Blanki jest nieatrakcyjnym mężczyzną niewysokich lotów. Kilka razy miał wrażenie, że Blanca dostrzega jego pożądanie i udrękę, ale przyjmuje to raczej ze współczuciem bądź obojętnością niż z zadowoleniem. Pewnego wieczoru, kiedy zbierał się już do wyjścia po dłuższej pogawędce przy ginie z tonikiem - teraz Blanca rzadko pozwalała sobie na szklaneczkę alkoholu i zaproponowała, żeby Mario wydzielał jej gin - poprosiła, żeby został jeszcze chwilę, co wywołało w nim popłoch i złudną nadzieję, że być może tej nocy w końcu wydarzy się to, co nigdy dotąd się nie wydarzyło. Po chwili wahania usiadł obok niej, na kanapie, a nie naprzeciwko, gdzie siedział do tej pory, i ta drobna zuchwałość wprawiła go w oszołomienie.
- Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć za to, co dla mnie zrobiłeś - powiedziała Blanca, uśmiechając się z powagą, z serdecznością, która prawie go rozżaliła, gdyż podejrzewał, że to obojętna serdeczność osoby,
79
która nie jest zakochana - nigdy nie będę umiała ci tego wynagrodzić.
Już mi to wynagrodziłaś - stwierdził Mario i dał się ponieść niespodziewanej fali elokwencji: - Nikt jeszcze nie dał mi tyle, ile ty. Sprawiłaś, że odkryłem, czym jest życie, obudziłaś mnie, mam wrażenie, że do tej pory żyłem w uśpieniu. Co ja robiłem, zanim cię poznałem? Pracowałem, spłacałem raty za różne rzeczy i co wieczór czytałem Historię Hiszpanii. Żyłem w uśpieniu i nie wiedziałem o tym. Gdyby nie ty, gdybyś ty się nie pojawiła, na pewno zestarzałbym się bez szans na przebudzenie.
A ja często kładę się do łóżka z pragnieniem, aby się więcej nie obudzić.
Myślałem, że ostatnio zaczęłaś przychodzić do siebie. - Mario nagle poczuł dojmujący żal, przekonany, że wszystkie jego starania, całe to troszczenie się o Blance, okazały się daremne, że nie udało mu się nawet stłumić ducha rozpaczy i klęski, który ją opanował tej nocy, kiedy się poznali: może wciąż tęskniła do Naranja, może nawet telefonowała do niego, kiedy Maria nie było, kiedy wracał do swojego mieszkania, umywszy naczynia po kolacji niczym jakiś eunucho-waty służący.
Siedząc obok niej na kanapie, pobudzony dwoma drinkami, pomyślał, że zamiast tak przejmować się jej słowami, powinien ją objąć i pocałować, pocałować naprawdę, w usta, a nie składać tych co zawsze, przepisowych i tchórzliwych pocałunków w oba policzki. Ale nie zrobił tego - wyszedł tak samo, jak wychodził każdego wieczora, jeszcze bardziej przygnębiony i znie-smaczony sobą.
Nie mógł zasnąć. Podenerwowany, nie spał przez całą tę noc, nie zaznał nawet chwili ukojenia, ani
80
w ciemności, ani kiedy zapalał światło. Zaspokoił się sam, spięty, bez krzty rozkoszy, usiłując się skupić na zapamiętanym widoku nagiej Blanki; po wszystkim czuł się tak zakłopotany jak w latach wczesnej młodości. Przerażało go cierpienie, którego nigdy wcześniej nie doświadczył i przed którym nie potrafił się bronić. Dlaczego się upierał, żeby nadal widywać Blance, dlaczego sądził, że bycie z nią to jedyna możliwość osiągnięcia nawet nie szczęścia, ale prostego ukojenia, skoro kiedy była przy nim, odczuwał ciągły niepokój, udrękę i nieustannie sobie wyrzucał, że nie ma odwagi zrobić lub powiedzieć tego, co pragnie, albo że zrobił lub powiedział coś, co Blanca mogła uznać za bezsensowne lub trywialne?
Lepiej byłoby więcej jej nie widywać. O ósmej rano, w wywołanym brakiem snu złudnym poczuciu lekkości i jasności umysłu, Mario przyszedł do biura pierwszy, przed wszystkimi kolegami, i usadowił się przy stole kreślarskim, zdecydowany odzyskać równowagę ducha oraz skoncentrować całą siłę woli, a miał jej sporo, żeby zapomnieć o Blance, poddać się detoksykacji - użył słowa, które jeszcze nie tak dawno w ogóle nie figurowało w jego słowniku, a teraz przywołało nieprzyjemne wspomnienie kokainy oraz obłudnego, niezrównoważonego Naranja (gromadził przeciw niemu epitety - niczym pociski do jakiejś broni miotającej albo zaklęcia zdolne zapobiec jego powtórnemu zaistnieniu w życiu Blanki).
Wytrzymał całe cztery dni, nie telefonując do niej -wiele lat później, w chwilach najczarniejszej zazdrości i załamania, przywołując w pamięci miniony czas, uświadomił sobie nie bez zdziwienia, z odrobiną cynizmu, że w gruncie rzeczy odsunięcie się od Blanki nie kosztowało go wcale tak wiele, że być może wtedy
81
jeszcze nie kochał jej aż tak bardzo, jak uważał. W każdym razie to nie on doprowadził do następnego spotkania. Pewnego dnia, kiedy punktualnie o dziesiątej wracał z porannej kawy, z korytarza prowadzącego do jego pokoju wyszedł jeden z kolegów i rzucając porozumiewawcze spojrzenie, które Mario miał zrozumieć dopiero po chwili, powiedział:
— Oj, nieładnie, Lopez, kazać tak czekać kobiecie.
Pchnął drzwi - przy jego stole kreślarskim czekała Blanca. Gdy go zobaczyła, podeszła blisko jak nigdy przedtem, jakby już byli kochankami, stanęła przed nim i ująwszy za twarz, żeby nie składał swoich rytualnych pocałunków, pocałowała go w usta. Słodycz jej warg wydała się Mariowi rozkoszna i potęgowała ją duma, że go tak całuje przy kolegach z pracy.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
I teraz kobieta, która nie była Blancą, szła ku niemu przez korytarz, w zielonej bluzce z jedwabiu i obcisłych dżinsach Blanki, w rytmie, który nie był dokładnym rytmem kroków Blanki, chociaż była w jej pantoflach na obcasach, albo identycznych pantoflach na obcasach, płytkich, ukazujących delikatny kształt podbicia stopy. Teraz Mario słyszał jej kroki w mieszkaniu i czuł, że pobrzmiewają inaczej, w gęstej ciszy gorszej od najbardziej dotkliwych chwil milczenia Blanki, którego ani ogromna czułość, ani oddanie Maria nigdy nie zdołały przeniknąć. Ale teraz była to inna cisza, przywykł ją rozpoznawać tym samym wyczuleniem umysłu i ciała, którym zyskiwał przekonanie, że kobieta, która z nim żyje i która ubiera się i mówi jak Blanca, nie jest nią, choćby nie wiadomo jak doskonale próbowała to upozorować, że Blanca go opuściła, tak jak zawsze się obawiał.
Nie oszalał - ponieważ jednak nie mógł nikomu powiedzieć, że poważnie się obawia, iż kobieta, która z nim żyje, już nie jest Blancą, pogrążył się w zniechęcającej samotności człowieka skrywającego wstydliwą tajemnicę. Każdy ze znajomych uznałby jego podejrzenie za absurdalne; zresztą zdał sobie teraz sprawę, że w ciągu tych lat spędzonych z Blancą stracił wszystkich przyjaciół - Blance zazwyczaj wydawali
83
się nużący albo pospolici, a on z tchórzliwą uległością rezygnował z walki o zachowanie przyjaźni, tak jak zrezygnował ze swoich zwyczajów i osobistych upodobań, wszystko po to, żeby udawać kogoś innego, niż był, żeby sprostać wymaganiom kobiety, która nie potrafiła go pokochać, chociaż może nawet próbowała raz czy dwa z jako takim przekonaniem. Kilka dni przed tym, jak odeszła, kiedy dla Maria wszystko stało się jasne i nieodwracalne, tak jakby już się wydarzyło, poszedł po nią do Kasy Oszczędnościowej i siląc się na naturalność, zapytał, co takiego ona widzi w Onesimie, tym jawnym hochsztaplerze, który bez najmniejszej wątpliwości widział w niej tylko łatwą zdobycz i który nazywał dziełem sztuki gmatwaninę przewodów i stosy cegieł porozzrzucane w sali wystawowej według jego despotycznych poleceń, opisane po walencku i po angielsku.
- Mój ty biedaczku, nie mogę wymagać, żebyś rozumiał coś takiego - odpowiedziała Blanca, stojąc naprzeciw niego; pogładziła go delikatnie, gestem, który miał zapewne wyrażać pobłażanie lub litość, jego jednak zupełnie rozczulił. - Towarzyszyć Lluisowi to jak wychylać się nad przepaścią u boku Laurence'a Oli-viera w Rebece... A być z tobą to jak być w domu albo siedzieć na ławce w parku niczym para dawnych kochanków. Na tym polega różnica.
W dobrych czasach podziwiała w nim łagodność charakteru i pogodną równowagę, wszystko to, czego jej brakowało, a co okazało się takie pomocne w wydobywaniu jej z zapaści, w której była, kiedy się poznali. „Ty dajesz mi grunt pod nogami - mówiła wówczas -jesteś moim fundamentem na tym świecie".
Teraz spokój, siła charakteru, które tak przedtem ceniła, obróciły się przeciw niemu: już nie szukała
84
domu, który jej ofiarowywał, ani spokojnego życia, które dla niej obmyślił, żeby ją ochronić, jak sama powiedziała, przed najciemniejszą stroną jej duszy. Teraz znowu, tak jak kiedyś, nawiązywała do filmów i literatury, pragnęła wisieć nad otchłanią, jakby wiedziała, co to słowo naprawdę znaczy, jak gdyby od zawsze nie dawały jej bezpieczeństwa rodzinne pieniądze, stabilna pozycja jej klasy.
Stojąc naprzeciw Blanki w sali wystawowej - One-simo sprawił jej życiową radość, powierzając funkcję dyżurnego opiekuna sali i zapewniając, że granica między sztuką a życiem została przełamana, że w jego instalacjach nie ma dystansu pomiędzy artystą a stróżem, między przewodnikiem a publicznością - Mario zrozumiał, że wszystko stracone, chociaż w tym momencie nie pamiętał filmu, o którym mówiła Blanca, sądząc po tytule, musiał to być jeden z tych czarno-białych z napisami, które telewizja nadawała w najmniej odpowiednich porach: ilekroć prosił, żeby się położyli, Blanca odmawiała, tłumacząc, że chce jeszcze zobaczyć jakiś japoński czy francuski film, on zaś szedł do łóżka i w ciemności liczył, od ilu dni już ze sobą nie spali, po czym zasypiał, słysząc, jakby z oddali, z drugiej strony gipsowej ściany dzielącej sypialnię od salonu, muzykę z filmu, który ona oglądała zapewne z przejęciem, jakiego nigdy nie okazywała rzeczom realnym, słyszał słowa wypowiadane w języku, którego nie rozumiał, a w którym ona potrafiła cytować długie zdania, gdy była ze swoimi przyjaciółmi.
Trwał, popadając na przemian w krytyczny fatalizm i wiarę, wymuszoną odwagę i nieustępliwą rozpacz. Teraz często bywało, że kiedy przychodził do domu pięć czy dziesięć po trzeciej, Blanca nie czekała na niego, gdyż -jak twierdziła - zatrzymywały ją na
85
wystawie ważne sprawy i obowiązki, które nie ograniczały się, jak podkreślała, zapożyczając słowa od Onesima, do biernego stróżowania, do dyscyplinarnej reprezentacji oka zwierzchności. Co prawda, jeśli miała nie dotrzeć do domu na obiad, zostawiała Ma-riowi karteczkę z usprawiedliwieniem, sporządzoną ową kaligrafią ze szkoły prywatnej, która tak mu się podobała, i troszczyła się, żeby miał coś do jedzenia, co wystarczyło podgrzać. W takich chwilach poczucie winy łagodziło albo całkowicie tłumiło w Mariu niepokój; czekał na nią całe popołudnie lub zdobywał się na odwagę, by pójść po nią do centrum kultury Kasy Oszczędnościowej, przezwyciężając nie tylko niechęć na myśl o spotkaniu z Onesimem, ale także coś, do czego z wielkim trudem przyznawał się przed samym sobą: bolesne zażenowanie cudzym zachowaniem, wywołane pretensjonalnością, z jaką mówiła Blanca, tym, jak używała angielskich lub francuskich zwrotów, których przedtem użył lub które powtórzył w jakimś wywiadzie Onesimo.
Tb była inna Blanca i tylko on, jej mąż, zdawał sobie sprawę z tego upozorowania, z jej nadmiernej nerwowości, niedostrzegalnego rumieńca, jaki występował jej na twarz, kiedy Onesimo prawił jej komplementy. Pewnego dnia, obserwując ją w milczeniu z drugiego końca stołu, za którym rej wodził ten walencki artysta, a wokół mnóstwo ludzi paliło i rozprawiało podniesionym głosem, pomyślał: Gdybyś mnie kochała, nigdy bym ci nie pozwolił utracić godności.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
To było na samym końcu, wspominał później Mario, próbując wydobyć z pamięci wszystkie szczegóły, wyśledzić każdy, nawet najmniejszy, namacalny dowód, że Blanca uciekła i w domu pojawiła się nieznajoma. To była kolacja wydana na zamknięcie wystawy czy demontaż instalacji, jakkolwiek by nazwać to, co sprawiło, że przez miesiąc sale wystawowe Kasy Oszczędnościowej wyglądały, jakby były w remoncie. Na przyjęcie przyszli jacyś lokalni artyści, literaci i dziennikarze oraz szef departamentu kulturalnego kasy, który - być może dlatego, że reprezentował instytucję finansującą przyjęcie - czuł się w obowiązku zamówić gigantyczną langustę i pochłonął ją z szybkością i hałasem porównywalnym tylko z tym, co ze swoją robił Lluis Onesimo.
Siedząc samotnie i w milczeniu naprzeciw Blanki, która piła o wiele więcej wina, niż powinna, i wsłuchiwała się z nabożną uwagą w słowa Onesima, ale nie w jego ciamkanie, Mario miał ochotę się rozpłakać albo wyjść, myśląc sobie, że chociaż ocalił godność, albo przynajmniej cierpliwość i że następnego dnia, kiedy Onesimo wyjedzie, będzie mógł na nowo podjąć znajome i jakże ukochane zadanie odzyskiwania Blanki czystą mocą swojej bezwarunkowej miłości. Zarazem jednak zdawał sobie sprawę, a raczej
87
niejasno podpowiadał mu to podszyty melancholią instynkt, że być może nie ma już dość energii, by ją dalej kochać, żeby znosić kolejne przyjęcia podobne do tego, wysłuchiwać intelektualnych terminów, których nie rozumiał, nazw potraw i gatunków win, które już wywoływały w nim wściekłą, choć skrywaną wrogość, a musiał dokładać starań, by nie objąć nią także Blanki.
Następnego dnia, z powodu przykrego nieporozumienia, na którego wyjaśnienie stracił prawie godzinę w dziale personalnym biura, wrócił do domu około wpół do czwartej, ciągle jeszcze poirytowany, zgnębiony i wystraszony, że Blanca czeka na niego z obiadem. Otworzył drzwi - w korytarzu nie usłyszał jej kroków, ani też odgłosów telewizora, a kiedy wszedł do salonu, jak cios w samo serce poraziła go świadomość, że Blanki nie ma, że ani nie zostawiła obiadu, ani nawet nie zechciała, mimo że robiła to zawsze, rozłożyć obrusa. W saloniku swojego mieszkania, pośród dobrze znanych mebli, stojąc przed zgaszonym telewizorem, w którym odbijała się jego sylwetka, Mario Lopez poczuł, że świat się dla niego kończy, a ten cichy i ostateczny kataklizm, który tyle razy sobie wyobrażał i przepowiadał, ma jednak porażającą moc absolutnej nowości: bycie opuszczonym przez Blance oznaczało, że oto stoi i wpatruje się jak idiota w szydełkowy obrusik, którego ona nie znosiła, bezsensownie nasłuchuje kroków albo głosów dochodzących z piętra wyżej i czuje, jak wszystko to razem składa się na smutną rzeczywistość jego upadku.
Zajrzał do szafy ściennej w sypialni i stwierdził, że brakuje jakichś rzeczy Blanki, a także jej czarnej torby podróżnej. Chciał przypuszczać, że wyszła wywołana jakąś nagłą koniecznością, chorobą matki, we-
88
zwaniem na spotkanie w sprawie jednej z tych posad, o które stale zabiegała, a później rzucała.
Wszedł do kuchni i otworzył piwo. Odkrawając plaster mortadeli, zauważył, że bardziej niż zwykle pochyla się nad stołem, i chwilę później zaniósł się szlochem. Nie chodziło o przeżycie lat, które mu pozostały, ani nawet o przetrwanie najbliższego popołudnia -płakał nad tym, że musi przeżyć najbliższe pięć czy dziesięć minut, co wydawało mu się nieosiągalnym dla niego bohaterstwem. Zapanował nad sobą, w poszukiwaniu śladów ucieczki przeszedł do gabinetu. Brakowało małego radia, z którego Blanca całymi popołudniami słuchała muzyki klasycznej: nie było go na zwykłym miejscu na półce. W porywie wściekłości, który przyniósł mu krótkotrwałą ulgę i dziecinną satysfakcję z odwetu, Mario zerwał ze ściany plakat anonsujący wystawę Lluisa Onesimo. Kiedy w koszu na śmieci zauważył zgniecioną kartkę z notatnika, serce mu podeszło do gardła. Rozwinął ją - Blanca napisała jedynie „Kochany Mario", nic poza tym, może, pomyślał, obawiała się, że pisanie listu zbytnio ją rozproszy i Mario zaskoczy ją w czasie przygotowań do ucieczki?
Zdobył się na odwagę: zadzwonił do sali wystawowej Kasy Oszczędnościowej i zapytał o Onesima. Portier, który znał Maria, odpowiedział, że Onesimo wyjechał do Madrytu ekspresem o drugiej trzydzieści, tym samym znienawidzonym ekspresem, którym zawsze chciała pojechać Blanca, tym, który łączył ją z wystawami w Muzeum Królowej Zofii i dyskusjami panelowymi w Residencia de Estudiantes, z francuskimi filmami w Alphaville i z tymi wszystkimi rzeczami, które budziły jej zachwyt, wykluczając Maria.
89
Odłożył słuchawkę, nie odważywszy się zapytać portiera, czy nie widział przypadkiem Blanki. Potem położył się na kanapie, wcisnął twarz w poduszkę i płakał. Szukając po omacku chusteczek higienicznych, aby wytrzeć nos, ledwie zauważał, że zmienia się światło i zaczyna zapadać zmrok.
Obudził się w ciemności, słysząc, jak ktoś przekręca klucz w zamku, i zobaczył, że zapala się światło w korytarzu. Kobieta, o której jeszcze nie wiedział, że nie jest Blancą, zbliżała się do salonu krokami tak podobnymi do kroków Blanki, że początkowo Mario uznał je za autentyczne; w wątłym świetle pokoju identyczne wydały mu się także jej włosy, owal twarzy, drobny i różany uśmiech jej pełnych warg, na których utrzymywał się dłuższą chwilę, ku rozkoszy Maria, niczym ślad dziecięcego naburmuszenia. Podeszła do niego, wyraźnie zmęczona, ale z uśmiechem, jakby nic się nie wydarzyło, i zapytała trochę kpiarskim tonem, co tu robi w ciemności; chwilę trwało, zanim zareagował, po części dlatego, że płacz i sen podziałały na jego świadomość znieczulająco. Wstał i przytulił ją, a kiedy przyciskał do siebie jej gibkie wysokie ciało (była od niego wyższa, nawet w butach na płaskim obcasie), oczy znowu napełniły mu się łzami, i pomyślał, z absolutnym przejęciem, z mimowolnym patosem, że gotów jest wszystko jej wybaczyć, że nie chce zadawać żadnych pytań ani niczego jej wyrzucać.
Wówczas, patrząc z ukosa, zauważył pierwszy ślad: nie był pewien, czy torba, którą przyniosła Blanca, to ta sama, której brakowało w szafie. Ale niełatwo odróżnić jedną torbę podróżną od drugiej, wszyscy je mylą na lotniskach, zdejmując bagaż z taśm transporterów. Blanca, pochylając się trochę, pocałowała
90
go w usta, a gdy to robiła, rozchyliła wargi milimetr więcej niż zwykle i Mario zwrócił uwagę, że w jej oddechu nie ma śladu nikotyny ani czerwonego wina i że jej włosy nie pachną dokładnie tak samo.
Ale nie mógł bez końca czatować, stać na straży, śledzić z ukrycia kobiety, która stopniowo przestawała być Blanca, a im doskonalsze podobieństwo osiągała, tym bardziej stawała się obca, gdy tymczasem druga Blanca, ta prawdziwa, jego Blanca, w Madrycie lub Walencji prowadziła zapewne życie, o jakim zawsze marzyła, co - jak uważała - uniemożliwiał jej Mario.
Zdał się na los, wiedział, że przestaje panować nad sytuacją, a leżąca w jego charakterze naturalna inercja i zdolności adaptacyjne, których Blanca nigdy nie akceptowała, łagodnie, słodko popychają go ku temu, żeby pogodził się z obecnością oszustki. Zmywając w kuchni naczynia po kolacji, słyszał, jak nadchodzi korytarzem, poruszając się identycznie jak Blanca, a kiedy kroki cichły, chociaż nie odwracał głowy ani nie podnosił oczu znad zlewu, wiedział, że kobieta, która nie jest Blanca, zatrzymała się w drzwiach i że zaraz oprze się o framugę z rozleniwieniem i frywol-ną poufałością, której prawdziwa Blanca nigdy nie okazywała.
Zanim ją pocałował, głęboko zaglądał jej w oczy, a ona wybuchała śmiechem i prosiła, żeby tak na nią nie patrzył, że siła 1 3go spojrzenia budzi w niej strach, a to stanowiło kolejny oczywisty dowód fałszerstwa, gdyż Blanca, jego żona, ta, którą kochai która z pewnością zostawiła go dla innego, nigdy bj się nie przyznała, że jego wzrok :obi na niej wrażenie.
Próbował uciec się do podstępu: telefonował z biura i gdy się odzywała, milczał, usiłując wychwycić jakąś
91
obcą modulację głosu albo akcent nie należący do Blanki. Radio ponownie pojawiło się na jednej z półek biblioteczki, w pokoju, którego Blanca nie nazywała już gabinetem, ale Mario byłby gotów przysiąc, że także to radio, chociaż bardzo podobne, nie jest tym samym radiem, i wyrzucał sobie, że nie rejestrował w pamięci szczegółowych danych, zapewne dlatego, że był cielęco zauroczony. W każdym razie Blanca i tak prawie w ogóle nie słuchała teraz muzyki klasycznej i już nigdy nie zamykała się w gabinecie na klucz.
A jednak, mimo prowadzonego śledztwa i napadów obsesji, Mario, niezbyt zdając sobie z tego sprawę, był coraz mniej nieszczęśliwy i pewnej nocy pogodził się z tym, że Blanca nie wróci, a on właściwie nie ma nic przeciwko temu, by żyć z kobietą, która jest do niej tak podobna. Leżał na łóżku w sypialni, czytając albo usiłując czytać, gdyż nigdy nie przerywał czuwania, a wówczas otworzyły się drzwi i kobieta, która nie była Blancą, weszła do pokoju, zamknęła je za sobą i położyła się obok, spoglądając na niego oczami, które nie były oczami Blanki, i w odróżnieniu od Blanki nie poprosiła, żeby zgasił światło: mógł do woli przyglądać się wszystkim szczegółom nagiego ciała Blanki, tym, które znał na pamięć, i tym, które go zaskakiwały albo zdumiewały, choć nie wiedział, czy dlatego, że należą do innej kobiety, czy też dlatego, że nigdy nie zwrócił na nie uwagi.
Wówczas, obróciwszy się na bok, żeby ją lepiej objąć, leżąc tak blisko, że czuł jej oddech i widział w jej źrenicach swoją męską, pożądliwą twarz, zamknął oczy i zacisnął mocno powieki, obawiając się, że gdy je otworzy, złudzenie pryśnie, teraz bowiem, z zamkniętymi oczyma wilgotnymi od łez, był pewnien,
92
że kobieta, która go obejmuje, nie jest Blancą - Blan-ca nigdy nie oddychałaby ani nie pojękiwała w ten sposób, Blanca, ta druga, prawdziwa, prawie identyczna, ta, której stratę już odżałował, ta, której nie będzie, gdy otworzy oczy, nigdy nie roześmiała się w jego ramionach ani nie mówiła do ucha słodkich i bezwstydnych słów, które szeptała mu nieznajoma.