Butler Octavia E Przypowieść o Siewcy

Butler Octavia



Przypowieść o Siewcy





Rok 2024



Istota geniuszu to uporczywa twórcza obsesja, idąca w parze ze zdolnościami przystosowawczymi. Bez uporu pozostaje jedynie chwilowy entuzjazm. Bez zdolności przystosowawczych może grozić niszczycielski fanatyzm. Bez twórczej obsesji nie ma zgoła nic.

"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"

pióra Lauren Oya Olamina



1



Czegokolwiek dotykasz.

Ulega Zmianie.



Cokolwiek zmieniasz,

Zmienia też ciebie.



Zmiana

Jest jedyna, trwała, prawdą.



Bóg

Jest Przemianą.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"





SOBOTA, 20 LIPCA 2024



Zeszłej nocy znów miałam ten sen. Chyba powinnam się go spodziewać. Śni mi się za każdym razem, kiedy walczę - gdy miotam się na moim własnym, wewnętrznym haczyku, próbując udawać, że nie dzieje się nic niezwykłego. Przychodzi, kiedy staram się być dobrą córką dla taty.

Dzisiaj oboje obchodzimy urodziny - ja piętnaste, tato pięćdziesiąte piąte. Jutro postaram się sprawić mu przyjemność - jemu, całej wspólnocie i Bogu. No więc ubiegłej nocy śnił mi się ten sen, który przypomina, że wszystko jest jednym wielkim kłamstwem. Czuję, że muszę go opisać, bo właśnie to samooszustwo najbardziej nie daje mi spokoju.



***



Uczę się latać, próbuję unieść się do góry. Nikt mi nie pokazuje, co trzeba robić - uczę się sama, po troszeczku, jedna lekcja śniona za drugą. Niezbyt subtelna wizja, za to bardzo natrętna. Mam już za sobą sporo takich lekcji i latam teraz dużo lepiej niż na początku. Jednak, chociaż nabrałam więcej zaufania do własnych umiejętności, nie mogę przestać się bać. Ciągle nie całkiem panuję nad kierunkiem lotu.

Nachylam się do przodu w stronę drzwi, które przypominają te między moim pokojem a korytarzem. Pochylam się w ich kierunku, chociaż wydają się daleko ode mnie. Ze sztywnym, napiętym ciałem puszczam to coś, czego się trzymam, co do tej pory nie pozwalało mi ani wzlecieć, ani upaść. Zawisam w powietrzu, wyciągnięta ku górze, ale nie wzbijam się ani nie opadam. Wreszcie zaczynam się poruszać, jak gdybym szybowała w powietrzu, sunąc parę stóp nad podłogą, targana jednocześnie panicznym strachem i radością.

Lecę do drzwi, które jarzą się bladą, zimną poświatą. Później zbaczam trochę na prawo, niedużo - i jeszcze trochę. Zdaję sobie sprawę, że zamiast trafić w drzwi, wyrżnę w ścianę obok, ale nie mogę zatrzymać się ani skręcić. Dryfuję coraz dalej od nich, dalej od ich chłodnego blasku, w stronę innego światła.

Ściana przede mną pali się, a ogień, który buchnął nie wiedzieć skąd, strawił już mur i zaczyna się do mnie zbliżać, sięgać po mnie. Płomienie rozpełzają się, ja zaś lecę w nie. Strzelają dokoła. Miotam się, szamoczę, próbuję wypłynąć z pożogi, czepiając się garściami powietrza i ognia, wierzgając i płonąc! Ciemno.

Jakbym się trochę budziła. Czasami tak jest w momencie, gdy ogień już mnie pożera. Wtedy jest niedobrze. Kiedy całkiem się rozbudzę, potem nie mogę już zasnąć. Staram się, ale jeszcze nigdy mi się nie udało.

Tym razem nie budzę się do końca. Zapadam w drugą część snu - tę zwyczajną i rzeczywistą, która zdarzyła się przed laty, kiedy byłam malutka, choć wtedy wydawało mi się, że to nie ma żadnego znaczenia.

Ciemność.

Mrok jaśnieje.

Gwiazdy.

Rzucają zimne i blade, migotliwe światło.

- Kiedy ja byłam mała, nie było widać tylu gwiazd - odzywa się do mnie macocha.

Mówi po hiszpańsku, w swym ojczystym języku; drobna, stoi bez ruchu i patrzy w górę na szeroki pas Drogi Mlecznej. Wyszły -śmy po zmroku na dwór zebrać pranie ze sznura. Dzień był gorący, jak zwykle, a obydwie lubimy chłodną ciemność zapadającej nocy. Nie ma księżyca, ale widoczność jest dobra. Niebo roi się od gwiazd.

Niedaleko nas ciemnieje masywną obecnością mur sąsiedztwa. Jego kontur kojarzy mi się ze zwierzęciem, które przykucnęło przed skokiem - bardziej do ataku niż obrony. Na szczęście obok jest macocha, która się nie boi. Staję tuż przy niej. Mam dopiero siedem lat.

Patrzę do góry na gwiazdy i na głęboką czerń nieba, czarne niebo.

- Czemu nie widziałaś gwiazd? - pytam. - Przecież wszyscy mogą je zobaczyć.

Ja też mówię po hiszpańsku: ona mnie nauczyła. Wspólny język rodzi między nami poczucie bliskości.

- Światła miasta - mówi macocha. - Światła, rozwój, postęp... Dziś już jesteśmy za mądrzy i za biedni, żeby dalej zawracać sobie głowę takimi rzeczami. - Urywa na chwilę. - Kiedy byłam w twoim wieku, moja mama opowiadała mi, że gwiazdy - te kilka, które widzieliśmy - to okna do nieba, przez które Bóg wygląda, aby mieć nas na oku. Wierzyłam w to prawie cały rok.

Macocha podaje mi całe naręcze pieluch mojego najmłodszego brata. Biorę je i ruszam z powrotem w stronę domu, do miejsca, gdzie postawiła wielki wiklinowy kosz na pranie, po czym składam swój ładunek na stercie ubrań. Kosz jest pełny. Oglądam się i kiedy widzę, że macocha na mnie nie patrzy, pozwalam sobie walnąć się do tyłu na miękki stos czystych rzeczy. Przez chwilę opadam, zupełnie jakbym płynęła.

Leżę i przyglądam się gwiazdom. Znajduję niektóre konstelacje, przypominając sobie nazwy poszczególnych gwiazd. Nauczyłam się ich z książki o astronomii, która była własnością matki mojego ojca.

Widzę nagły rozbłysk świetlistej smugi meteoru po zachodniej strome nieba. Wpatruję się w to miejsce w nadziei, że wypatrzę ją jeszcze raz, ale woła mnie macocha, więc wracam do niej.

- Teraz też są światła miasta - mówię do niej - i wcale nie zasłaniają gwiazd. Potrząsa głową.

- Nigdzie w okolicy nie świeci już tyle świateł co kiedyś. Dzisiejsze dzieci nie mają pojęcia, jaka łuna biła dawniej od miast - i to jeszcze wcale nie tak dawno temu.

- Wolę widzieć gwiazdy - oznajmiam.

- Gwiazdy są za darmo. - Macocha wzrusza ramionami. - Ja tam chciałabym, żeby wróciły światła miasta, im prędzej, tym lepiej. Na razie możemy pozwolić sobie tylko na gwiazdy.



2



Dar od Boga

Może osmalić niegotową dłoń.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



NIEDZIELA, 21 LIPCA 2024



To już co najmniej trzy lata, jak Bóg mojego ojca przestał być moim Bogiem. Jego Kościół przestał być moim Kościołem. Mimo to dzisiaj - dlatego że jestem tchórzem - pozwalam się do niego wprowadzić. Pozwalam, żeby ojciec ochrzcił mnie we wszystkie trzy imiona tego Boga, który już nie jest moim.

Mój Bóg nosi inne imię.

Tego ranka wstaliśmy wcześnie, aby przejść przez całe miasto i zdążyć do kościoła. W większość niedziel tato odprawia nabożeństwo w którymś z naszych frontowych pokoi. Jest pastorem baptystów i choć nie wszyscy z sąsiedztwa są baptystami, ci, którzy odczuwają potrzebę chodzenia do kościoła, chętnie do nas zaglądają. W ten sposób nie muszą ryzykować wychodzenia na zewnątrz, gdzie wszystko jest takie obłąkane i groźne. I tak wystarczy, że niektórzy - mój ojciec, na przykład - muszą iść do pracy przynajmniej raz w tygodniu. Żadne z nas nie chodzi już do szkoły. Dorośli denerwują się, kiedy dzieci opuszczają sąsiedztwo.

Ale dziś była specjalna okazja. Ojciec umówił się z jednym ze swych przyjaciół - innym pastorem, który wciąż miał prawdziwy kościół z prawdziwą chrzcielnicą.

Dawniej tato też miał swój kościół, zaledwie parę przecznic za naszym murem. Zbudował go, gdy jeszcze nie było tylu murów. Ale później zaczęli w nim nocować bezdomni, kilka razy splądrowano go i zdewastowano, na koniec ktoś polał budynek benzyną w środku i naokoło, a potem doszczętnie spalił. Razem z kościołem spłonęło siedmiu bezdomnych, którzy akurat spali w nim tamtej nocy.

Przyjacielowi taty, wielebnemu Robinsonowi, dotychczas udawało się jakimś cudem ocalić swój kościółek od zniszczenia. Tego ranka pojechaliśmy tam na rowerach - ja, moi dwaj bracia, czwórka innych dzieci z sąsiedztwa też dojrzałych do chrztu, ojciec i jeszcze kilku dorosłych sąsiadów ze śrutówkami. Wszyscy dorośli byli uzbrojeni. Taka jest zasada. Wychodzi się grupą i pod bronią.

Można było nie ruszać się z sąsiedztwa i ochrzcić wszystkich w domowej wannie, co wypadłoby taniej i bezpieczniej, i - jeśli chodzi o mnie - całkiem by wystarczyło. Powiedziałam im to, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Dla dorosłych wyprawa na zewnątrz do prawdziwego kościoła była jak powrót do dawnych dobrych czasów, gdy wszędzie stały kościoły i paliło się mnóstwo świateł, a benzyny - zamiast do lamp - używało się do napędzania aut i ciężarówek. Nie przegapią żadnej okazji, aby wskrzesić stare dobre dni czy poopowiadać dzieciakom, jak to będzie wspaniale, kiedy kraj znów stanie na nogi i wrócą szczęśliwe czasy.

No tak.

My - prawie wszystkie dzieci - taką eskapadę traktowaliśmy po prostu jak przygodę, pretekst do wycieczki za mur. Chrzciliśmy się z obowiązku albo w ramach jakiegoś ubezpieczenia na wszelki wypadek - większość z nas nie przejawia zbytniego zainteresowania wiarą. Ja, owszem - tyle że ja i tak wyznaję przecież inną religię.

- Po co ryzykować? - powiedziała mi Silvia Dunn parę dni wcześniej. - Może naprawdę coś tam jest w tej całej religii.

Jej rodzice byli o tym przekonani, więc jechała teraz z nami.

Mój brat Keith, którego też zabraliśmy, ani trochę nie podzielał mojej wiary. Te sprawy są mu po prostu obojętne. Tato chciał go ochrzcić, więc się zgodził. Keitha w ogóle niewiele obchodzi. Lubi prowadzać się ze swoimi koleżkami i udawać dorosłego. Unika pracy, szkoły i kościoła. Ma dopiero dwanaście lat, jest najstarszy z moich trzech braci. Nie przepadam za nim - ale to jest pupilek naszej macochy, która ma trzech rozgarniętych synów i jednego tępaka - a właśnie jego kocha najbardziej.

Podczas jazdy Keith rozglądał się na wszystkie strony częściej niż ktokolwiek z nas. Ma ambicję, jeśli tak to można nazwać, żeby opuścić sąsiedztwo i wyjechać do Los Angeles. Nigdy nie potrafi sprecyzować, co będzie tam robił. Chce tylko dostać się do dużego miasta i zarobić kupę pieniędzy. Według mojego ojca wielkie miasto jest jak padlina, którą toczy rój muszych larw. Chyba się z nim zgadzam, chociaż myślę, że nie wszystkie larwy żerują w L.A. U nas też parę by się znalazło.

Między pasożytami rzadko trafiają się ranne ptaszki. Jadąc, mijaliśmy ludzi śpiących na chodnikach; kilkoro właśnie budziło się, ale zupełnie nie zwracało na nas uwagi. Zauważyłam przynajmniej troje takich, którzy już więcej się nie obudzą, nigdy. Jeden był bez głowy. Złapałam się na tym, że szukam jej wzrokiem dookoła. Od tego momentu starałam się w ogóle nie patrzeć na boki.

Młoda kobieta, naga i bardzo brudna, potykając się, przeszła blisko nas. Prześliznęłam się spojrzeniem po jej pustej twarzy i zrozumiałam, że musi być czymś otumaniona, może pijana.

Może gwałcili ją tyle razy, że w końcu oszalała. Słyszałam, jak opowiadano, że zdarzają się takie historie. A może była po prostu na haju. Chłopcy z naszej grupki tak się na nią zagapili, że omal nie pospadali z rowerów. Jakie wzniosłe religijne myśli będą mieli przez resztę dnia.

Naguska ani razu na nas nie spojrzała. Gdy już ją minęliśmy, obejrzałam się i zobaczyłam, jak sadowiła się wśród chwastów pod murem innego sąsiedztwa.

Znaczna część drogi prowadziła wzdłuż murów kolejnych sąsiedztw - jednych długości przecznicy, innych dwu, niektórych nawet pięciu... Dalej, po same wzniesienia, ciągnęły się pod górę odgrodzone murami posiadłości: z jednym dużym domem i mnóstwem prowizorycznych przybudówek, gdzie mieszkała służba, ale dziś nie minęliśmy nic takiego. Szczerze mówiąc, te kilka sąsiedztw, obok których przejeżdżaliśmy, było tak biednych, że chroniło się za murami zbudowanymi z gołych kamieni, kawałów betonu i śmieci, ułożonych bez wiązania zaprawą. Dalej leżały jeszcze żałośniejsze nieogrodzone osiedla mieszkaniowe. Wiele budynków popadło w ruinę - spalone, zdewastowane, nawiedzane przez pijaków albo ćpunów, w najlepszym razie zasiedlone nielegalnie przez bezdomne rodziny z lepiącymi się od brudu, wymizerowanymi, półnagimi dziećmi. Dzieciaki były już całkiem rozbudzone i bacznie przyglądały nam się tego ranka. Małych mi żal, ale te w moim wieku i starsze działają mi na nerwy. Kiedy zjeżdżamy samym środkiem popękanej jezdni, dzieciarnia wylęga na ulicę i ustawia się wzdłuż krawężnika, żeby nas sobie pooglądać. Stoją tylko i gapią się. Zapewne gdyby jechało tylko jedno z nas czy dwoje i gdyby nie widzieli, że mamy broń, pewnie spróbowaliby ściągnąć nas na ziemię i ukraść, co tylko się da: rowery, buty, ubrania. A potem? Zgwałciliby? Zamordowali? Kto wie, może skończylibyśmy jak tamta niespełna rozumu naguska, wlokąca się, może ranna. Pewnie będzie ściągać na siebie wszelkie możliwe niebezpieczeństwa, chyba że zdoła zwędzić ubranie. Żałuję, że nie daliśmy jej czegoś do okrycia.

Moja macocha opowiada, że gdy raz zatrzymali się z tatą, aby pomóc rannej kobiecie, ci sami, co ją skrzywdzili, wyskoczyli zza węgła i mało brakowało, a zatłukliby ich na śmierć.

Mijamy Robledo - dwadzieścia mil od Los Angeles - według taty dawniej nieogrodzone, bogate i pełne zieleni miasteczko. Kiedy był młody, aż palił się, żeby się z niego wyrwać. Zupełnie jak Keith, pragnął uciec od nudy Robledo do ekscytujących rozrywek wielkiego miasta. Za jego czasów L.A. było lepsze - nie tak zabójcze - i tato przeżył tam dwadzieścia jeden lat. Później, w 2010, jego rodzice zostali zamordowani i odziedziczył po nich dom. Ci, co ich zabili, wprawdzie wszystko doszczętnie zrabowali i porozwalali meble, ale jakoś niczego nie spalili. Wtedy nie było jeszcze murów oddzielających sąsiedztwa.

To szaleństwo mieszkać bez muru dla ochrony. Nawet w takim Robledo większość ulicznej biedoty - czy to dzikich lokatorów, pijaków, ćpunów, czy zwyczajnych bezdomnych - jest niebezpieczna. Sami desperaci albo wariaci - albo jedno i drugie. Wystarczy, żeby stanowili zagrożenie.

Co gorsza, często coś im dolega. Robią sobie nawzajem krzywdę, odcinając uszy, ręce, nogi... Roznoszą nigdy nieleczone choroby, mają ciągle jątrzące się, ropiejące rany. Ponieważ brakuje im pieniędzy na wodę do mycia, nawet ci bez specjalnych okaleczeń cierpią na jakieś skazy i owrzodzenia. Albo nie dojadają i chodzą niedożywieni, albo trują się, oszukując głód jakimiś świństwami. Jadąc, starałam się nie rozglądać i nie patrzeć na nich, ale i tak nie mogłam nie widzieć - nie poczuć - jakiejś cząstki tej powszechnej nędzy.

Mogę znieść wiele bólu bez rozklejania się. Musiałam się tego nauczyć. Ale dzisiaj było mi ciężko tak pedałować i nadążać za resztą, kiedy na widok prawie każdego napotkanego człowieka czułam się coraz gorzej.

Od czasu do czasu ojciec oglądał się do tyłu i zerkał na mnie. Stale powtarza mi: "Dasz sobie z tym radę. Tylko nie wolno ci się poddawać".

Zawsze udawał, może nawet wierzył, że mój syndrom hiperempatii to coś, z czego po prostu będę w stanie się otrząsnąć i kiedyś o tym zapomnę. Przecież całe to współczucie nie jest rzeczywiste. Przecież nie z powodu jakichś magicznych sztuczek postrzegania pozazmysłowego współodczuwam cierpienie i przyjemność innych ludzi. Hiperempatia opiera się na złudzeniu. Sama to przyznaję. Mój brat Keith lubił kiedyś udawać, że coś mu jest - po to tylko, by mnie oszukać, bym odebrała jego pozorny ból. Raz oblał się czerwonym atramentem, który miał udawać krew, ponieważ chciał zobaczyć, jak krwawię. Miałam dopiero jedenaście lat i jeszcze wtedy krwawiłam przez skórę na widok cudzej krwi. Nie potrafiłam tego opanować i stale bałam się, że zdradzę się przed ludźmi spoza mojej rodziny.

Przestałam współkrwawić z kimkolwiek, kiedy skończyłam dwanaście lat i miałam pierwszy okres. Co to była za ulga. Bardzo chciałam, aby tak samo minęła cała reszta. Jeden jedyny raz udało się Keithowi nabrać mnie na krwawienie - zlałam go wtedy za to na kwaśne jabłko. Nieczęsto zdarzało mi się kogoś bić, kiedy byłam mała, bo wszystko bolało mnie podwójnie. Czułam każdy kuksaniec, który zadałam, zupełnie, jakbym walnęła samą siebie. Za to gdy już uznałam, że bez bójki się nie obejdzie, waliłam przeciwnika dużo mocniej, niż zwykle robią to dzieci. Michaelowi Talcottowi złamałam rękę, a Rubinowi Quintanilli nos. Silvii Dunn wybiłam kiedyś cztery zęby. Wszyscy zasłużyli sobie na to, co im zrobiłam, w dwójnasób. Potem zawsze mnie karcono i czułam się tym dotknięta. Przecież spotykała mnie podwójna kara, a ojciec i macocha dobrze o tym wiedzieli. Wiedzieli, ale karcili dalej. Myślę, że robili tak, by zadowolić rodziców tamtych dzieci. Kiedy spuściłam lanie Keithowi, czułam, że tato albo Cory - a może oboje - ukarzą mnie, ponieważ zbiłam mojego biednego młodszego braciszka. No więc postanowiłam postarać się, żeby biedny braciszek przynajmniej zapłacił na zapas. Musiał dostać ode mnie więcej, niż ja dostanę później od nich.

I dostał.

Co nie zmienia faktu, że potem oboje oberwaliśmy od ojca - ja za bicie mniejszego dziecka, a Keith za narażanie nas, że "rodzinna sprawa" wyjdzie na jaw. Tato jest strasznie czuły na punkcie prywatności i "rodzinnych spraw". Istnieje mnóstwo rzeczy, o których nawet nie powinniśmy pisnąć przy obcych ludziach. Tematem tabu jest moja mama, moja hiperempatia i to, co łączy te dwie sprawy. Mój ojciec wszystkie te kwestie uważa za coś wstydliwego. Jest przecież kaznodzieją, profesorem i dziekanem. Pierwsza żona - narkomanka, i córka ze skazą, spowodowaną uzależnieniem matki, nie są powodem do tego, aby się chwalić. Na moje szczęście. Jestem niezwykle czułą, podatną na zranienia osobą, i sama cholernie dobrze wiem, że nie ma się czym chwalić.

Nieważne, co Tato sobie myśli i jakie są jego pragnienia i pobożne życzenia w związku z moją chorobą - nie potrafię na nią nic poradzić. Odbieram emocje, które widzę, albo to, co mi się zdaje, że inni czują. Dla lekarzy hiperempatia to tylko "organiczny zespół urojeniowy". Pieprzenie w bambus. Ja wiem, że boli naprawdę. Przez paracetco - pigułkę na przyrost intelektu, zwaną też "proszkiem Einsteina" - narkotyczny specyfik, który moja matka raczyła przedawkować, zanim umarła przy moim porodzie, jestem stuknięta. Gryzie mnie mnóstwo nie mojego żalu, który w dodatku jest urojony. Mimo to sprawia ból.

Teoretycznie współodczuwam nie tylko cudze cierpienie, ale i zadowolenie - ale tego ostatniego w dzisiejszych czasach nie ma zbyt wiele. Właściwie chyba jedyną radością, której odbieranie zaczęło sprawiać mi jakąś przyjemność, jest seks. Oprócz własnej, czuję jeszcze frajdę faceta. Jednak i tak nie mam z tego wiele pociechy. Żyję za murami w malutkiej enklawie, odciętej od świata niczym ślepy zaułek czy akwarium z rybkami, a w dodatku jestem córką pastora. Jeśli chodzi o seks, istnieją wyraźne, realne granice tego, na co mogę sobie pozwolić.

W każdym razie moje nerwowe przekaźniki są pokitłaszone, i takie już zostaną. Ale radzę sobie z tym - dopóki nie wiedzą o tym inni ludzie. W naszym sąsiedztwie idzie mi świetnie. Za to dzisiejsza jazda była potworna. Falami przelatywały przeze mnie najgorsze rzeczy, jakie kiedykolwiek współodczuwałam - nawiedzały mnie zjawy i duchy, dźgając i skręcając niespodziewanym bólem.

Jeżeli tylko nie przyglądam się zbyt długo starym urazom, nie bolą aż tak strasznie. Goły chłopczyk ze skórą zaczerwienioną jak jedna wielka rana, mężczyzna z olbrzymim strupem na kikucie w miejscu prawej dłoni; może siedmioletnia dziewczynka, też naga, z krwią spływającą po obnażonych udach. Kobieta ze spuchniętą, obitą do krwi twarzą...

Musiałam wyglądać na zdenerwowaną. Zerkałam na wszystkie strony jak ptaszek, pilnując się, by nie zatrzymywać na nikim wzroku dłużej, niż potrzebowałam, żeby upewnić się, czy przypadkiem nie zbliża się w moim kierunku albo nie celuje do mnie z jakiejś broni.

Możliwe, że tato domyślił się z wyrazu mojej twarzy, co przeżywałam. Zazwyczaj staram się, by nic z niej nie dało się wyczytać, ale on zna mnie dobrze. Czasami ludzie zwracają uwagę, że wyglądam na ponurzastą czy zagniewaną. Lepiej już, aby tak myśleli, niż gdyby mieli znać prawdę. Lepiej, żeby myśleli sobie cokolwiek, niż gdyby mieli dowiedzieć się, jak łatwo można mnie zranić.



***



Tato nalegał, aby do chrztu użyć świeżej i czystej, nadającej się do picia wody. Naturalnie nie było go na nią stać. Kogo było? To drugi powód, dla którego prócz moich braci, Keitha i Marcusa, jechało z nami jeszcze czworo innych dzieci: Silvia Dunn, Hektor Quintanilla, Curtis Talcott i Drew Balter. Ich rodzice partycypowali w kosztach. Uważali, że chrzest jak się należy jest wystarczająco ważnym powodem, by wydać trochę grosza i podjąć pewne ryzyko. Byłam najstarsza z całej gromadki - różnica wieku wynosiła jakieś dwa miesiące. Po mnie był Curtis. Chociaż szczerze nienawidziłam całego przedsięwzięcia, bardziej złościło mnie to, że Curtis też jedzie z nami. Zależy mi na nim bardziej, niż bym chciała. Przejmuję się tym, co sobie o mnie myśli. Boję się, że któregoś dnia rozkleję się przy wszystkich i on to zobaczy. Ale niedoczekanie, żeby stało się to dzisiaj.

Kiedy wreszcie dotarliśmy do obwarowanego jak twierdza kościoła - fortecy, od ustawicznego zaciskania i rozwierania zębów bolały mnie szczęki i czułam się okropnie zmordowana.

Na nabożeństwo przyszło nie więcej niż jakichś sześćdziesięciu, siedemdziesięciu wiernych - w sam raz, aby wypełnić nasze frontowe pokoje i robić w nich wielki tłum, ale w kościele, przy okolonej murem, kratami i laserosiatką przestrzeni zewnętrznej, w olbrzymim, pustym przestronnym wnętrzu z uzbrojonymi strażnikami, "wielki" tłum wydawał się całkiem mizerną zbieraniną ludzi. Całe szczęście. Nie miałam najmniejszej ochoty na liczną widownię, każdy z nich cierpiał przecież na coś i mogłabym się zbłaźnić.

Chrzest odbył się zgodnie z planem. Najpierw odesłali nas, dzieci, do łazienek ("dla pań", "dla panów"; "prosimy nie wrzucać żadnego papieru do toalet", "woda do mycia w wiadrze po lewej..."), abyśmy zdjęli ubrania i przebrali się w białe tuniki. Kiedy byliśmy gotowi, ojciec Curtisa zaprowadził nas do przedsionka, gdzie słuchając kazania - opartego na pierwszym rozdziale Ewangelii św. Jana i drugim rozdziale Dziejów Apostolskich - czekaliśmy na swoją kolej.

Ja byłam na końcu. Przypuszczam, że był to pomysł taty. Najpierw dzieci sąsiadów, po nich moi bracia, a ja ostatnia. Z przyczyn, które według mnie nie mają zbyt wiele sensu, tato uważa, że powinnam nabrać więcej pokory. Uważam, że moja szczególna uległość - czy upokorzenie - biologiczna wystarczy aż nadto.

Co mi tam. Ktoś musiał być ostatni. Żałuję tylko, że nie okazałam się dość odważna, by w ogóle się z tego wymigać.

No więc: "W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego..."

Katolicy przechodzą przez chrzest jako niemowlaki. Jaka szkoda, że baptyści o tyle lat później. Chciałabym móc uwierzyć - tak samo, jak zdaje się wierzyć tylu innych ludzi - że to naprawdę takie ważne. Ponieważ mi się nie udaje, chciałabym chociaż, aby nic mnie to nie obchodziło.

Niestety, obchodzi. Ostatnio pojęcie Boga bardzo zaprząta moje myśli. Zwracam uwagę na to, w co ludzie wierzą - czy wierzą, a jeśli tak, to w jakiego Boga. Keith uważa, że Bóg jest jak wszyscy dorośli: groźbami próbuje zapędzić cię do robienia tego, co chce, abyś zrobił. Tak właśnie twierdzi mój brat, tyle że nigdy przy tacie. Keith wierzy tylko w to, co zobaczy, a niewiele dostrzega, choćby miał to pod nosem. Tato powiedziałby chyba dokładnie to samo o mnie, gdyby wiedział, w co ja wierzę. Być może miałby rację. Tylko że ja i tak nie przestanę widzieć tego, co widzę.

Mnóstwo ludzi zdaje się wyobrażać sobie Boga jako wielkiego ojca, najważniejszego pana-władcę czy króla. Wierzą w jakąś nadludzką superistotę. Dla innych Bóg jest synonimem natury, a ona z kolei znaczy dla nich wszystko to, czego zdarza im się nie rozumieć lub nad czym nie potrafią do końca zapanować.

Jedni nazywają Boga duchem, drudzy siłą, jeszcze inni - najwyższą istotą bytu. Spytaj siedem dowolnych osób, co znaczą te pojęcia, a dostaniesz siedem różnych odpowiedzi. Więc czym jest Bóg? Jednym z tych haseł, dzięki którym człowiek czuje się kimś szczególnym, istotą pod ochroną?

W Zatoce Meksykańskiej szaleje potężny, przedwczesny jak na tę porę roku, sztorm. Panoszy się po całej Zatoce, zabijając po drodze ludzi od Florydy po Teksas i z powrotem do Meksyku. Do tej pory donoszą o siedmiuset śmiertelnych ofiarach. Jeden huragan. A ilu zranił? Ilu przyjdzie później głodować z powodu zniszczonych zbiorów? Oto natura. To właśnie jest Bóg? Większość ofiar to uliczni nędzarze, którzy nie mieli się gdzie podziać i nie słyszeli ostrzeżeń na tyle wcześnie, aby zdążyć znaleźć jakieś schronienie. Zresztą, gdzie by je mieli znaleźć? Czyż będąc ubogim, nie grzeszysz przeciwko Bogu? My też już prawie jesteśmy biedakami. Coraz trudniej o pracę, a rodzi nas się coraz więcej - coraz więcej dzieci dorasta bez żadnych widoków na przyszłość. Prędzej czy później, pewnego dnia wszyscy będziemy jednakowo biedni. Dorośli powtarzają, że ma się ku lepszemu, ale nic lepszego jeszcze nigdy nie przyszło. Jak potraktuje nas Bóg - ten mojego ojca - kiedy będziemy biedni?

Czy On istnieje? A jeśli tak, czy w ogóle Go (Jego? Ją?) obchodzimy? Deiści, na przykład Beniamin Franklin i Tomasz Jefferson, wierzyli, że Bóg tylko nas stworzył, a potem zostawił samym sobie.

- Zbłądzili na manowce - powiedział tato, gdy go o nich spytałam. - Powinni mieć więcej wiary w słowa Pisma Świętego.

Ciekawe, czy ci nad Zatoką Meksykańską dalej wierzą w Boga? Ludzie potrafili zachować wiarę mimo okropnych nieszczęść. Wiele o tym czytałam. W ogóle dużo czytam. Moją ulubioną księgą w Biblii jest Księga Hioba. Wydaje mi się, że więcej mówi ogólnie o boskości, a w szczególności o Bogu mojego ojca, niż jakikolwiek tekst, który przeczytałam.

W Księdze Hioba Bóg powiada, że stworzył wszystko i wszystko wie, dlatego nikt nie ma prawa kwestionować niczego, co by z tym robił. W porządku. To ma sens. Wizerunek Boga ze Starego Testamentu nie kłóci się z dzisiejszym porządkiem rzeczy. Tak bardzo przypomina mi Zeusa - człowieka z ponadludzką mocą, który bawi się własnymi zabawkami, zupełnie tak samo, jak moi najmłodsi bracia swoimi żołnierzykami. Pif-paf! I siedem zabaweczek pada martwych. Należą do ciebie, więc ty ustalasz reguły. Kogo obchodzi, co myślą zabawki? Można takiej zabawce zmieść z powierzchni ziemi całą rodzinę, później można sprawić jej całkiem nowiutką. Dzieci-zabawki, tak samo jak dzieci Hioba, można do woli podmieniać.

Może Bóg to jakieś wyrośnięte dziecko, bawiące się własnymi zabawkami? Jeżeli tak, co Mu za różnica, że gdzieś tam huragan zabija siedemset osób - albo że gdzie indziej siedmioro dzieci idzie do kościoła, aby zanurzyć się w wielkiej balii wypełnionej drogą wodą.

A jeśli to wszystko nieprawda? Jeśli Bóg jest jeszcze czymś innym?



3



Boga nie czcimy,

lecz postrzegamy i doświadczamy.

Uczymy się od Niego,

Lecz i stwarzamy,

Przezornością i pracą,

By w końcu Mu ulec.

Przystosowujemy się i trwamy,

Jesteśmy bowiem Nasionami Ziemi,

A On jest Przemianą.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



WTOREK, 30 LIPCA 2024



Zginęła astronautka z załogi ostatniej marsjańskiej misji. Coś się zepsuło w powłoce ochronnej skafandra i reszta zespołu nie zdążyła ściągnąć jej z powrotem do bazy w porę. Ludzie w naszym sąsiedztwie powtarzają, że tak czy owak nie miała na Marsie żadnego interesu. Jak można marnować krocie na jeszcze jedną zwariowaną wycieczkę w kosmos, podczas gdy tu na Ziemi tylu ludzi nie stać na wodę, na jedzenie i dach nad głową?

***



Cena wody znów poszła w górę. W dzisiejszych wiadomościach słyszałam, że coraz więcej handlarzy wodą pada ofiarą zabójstw. Handlarze sprzedają wodę na ulicach ulicznym nędzarzom, dzikim lokatorom i wszystkim tym, którym wprawdzie udało się zachować własne lokum, ale których nie stać już na płacenie rachunków za usługi komunalne. Coraz częściej handlarzy wodą znajdują z poderżniętymi gardłami, ogołoconych z ich ręcznych wózków i całej gotówki. Tato powiedział, że woda kosztuje teraz kilkakrotnie drożej niż benzyna. Z wyjątkiem bogaczy i podpalaczy większość ludzi i tak przestała kupować benzynę. W moim otoczeniu nie znam nikogo, kto jeździłby osobówką, ciężarówką czy nawet jednośladem na benzynę. Masa pojazdów paliwowych rdzewieje na dojazdowych drogach, ogołacana z metalowych i plastikowych części.

Nie tak łatwo jednak zrezygnować z wody.

Z pomocą przychodzi trochę nowa moda. Dziś trzeba być brudasem. Jeśli jesteś czysty, wystawiasz się na cel. Ludzie myślą, że szpanujesz, próbujesz pokazać im, że jesteś kimś lepszym. W gronie młodszych dzieci pojawienie się czyściocha to murowany powód do bijatyki. Cory nie pozwala, żebyśmy byli brudni w murach sąsiedztwa, za to na wyjście zawsze zakładamy usmolone ubrania. A i w środku moi bracia umyślnie morusają się, gdy tylko oddalają się trochę od domu. Lepsze to niż za każdym razem obrywać lanie.



***



Dziś wieczór zgasło na dobre Okno w Murze, ostatni wielki ekran telewizji w naszym sąsiedztwie. Zdążyliśmy zobaczyć nieżywą astronautkę na tle czerwonego, skalistego pejzażu Marsa. Pokazali nam wyschnięty do suchej ziemi zbiornik wodny i ciała trzech handlarzy wodą z brudnoniebieskimi opaskami na ramionach i na wpół odchlastanymi głowami. Patrzyliśmy, jak w Los Angeles palą się całe blokowiska zabitych deskami budynków. Naturalnie nikt nie kwapi się marnować wody na próby gaszenia takich pożarów.

I wtedy Okno ściemniało. Fonia szwankowała już od miesięcy, ale obraz był do tej pory zawsze bez skazy - naprawdę jakby wyglądało się przez olbrzymie, otwarte na oścież okno.

Rodzina Yannisów zarabiała na życie na sąsiadach, którzy przychodzili popatrzeć przez ich Okno. Tato mówił, że takie branie pieniędzy bez zezwolenia jest nielegalne, ale od czasu do czasu pozwalał i nam iść pooglądać, ponieważ nie uważał, by telewizja była specjalnie szkodliwa, no i wspomagało to Yannisów. W dzisiejszych czasach ludzie prowadzą mnóstwo małych interesów, utrzymując jedno czy dwa domowe gospodarstwa, i chociaż nie dzieje się z tego powodu nic złego, te poczynania są na bakier z prawem. Okno Yannisów ma prawie tyle lat co ja. Zajmuje podłużną, zachodnią ścianę ich saloniku. Musieli być naprawdę zamożni, kiedy je kupowali. Jednak parę lat temu zaczęli pobierać od ludzi opłatę za wstęp, wpuszczając tylko mieszkańców sąsiedztwa, którym podczas seansów sprzedawali owoce, soki, żołędziowe pieczywo i włoskie orzechy. Znajdowali sposób, aby spieniężać wszystko, co tylko w nadmiarze urosło w ich ogrodzie. Wyświetlali filmy z domowej wideoteki, wpuszczali nas na wiadomości i co tylko jeszcze było nadawane. Na wykupienie nowoczesnych, multisensorycznych kanałów nie było ich stać, poza tym ich przestarzałe Okno i tak nie byłoby w stanie odbierać większości z nich.

Nie mieli ani wirtualnych kamizelek, ani obrączek dotykowych, ani hełmofonów. Cały ich zestaw TV składał się z prostego, cienkoekranowego Okna.

Zostały nam teraz tylko trzy małe, przedpotopowe telewizorki z niewyraźną wizją, rozproszone po sąsiedztwie, parę używanych do pracy komputerów, no i radia. W każdym domostwie jest przynajmniej jeden sprawny radioodbiornik. Większość codziennych wiadomości dociera do nas przez radio.

Ciekawam, co teraz zrobi pani Yannis. Jej dwie siostry sprowadziły się i mieszkają razem z nią - obie mają pracę, może więc jakoś to będzie. Jedna jest farmaceutką, a druga pielęgniarką. Nie zarabiają wiele, ale za to dom pani Yannis należy do niej i jest wolny od długów. Dostał jej się po rodzicach.

Wszystkie trzy siostry są wdowami i razem mają tuzin dzieci - cała dwunastka młodsza ode mnie. Pan Yannis, dentysta, został zabity dwa lata temu, kiedy jechał swym elektrocyklem do domu z ogrodzonej murem strzeżonej kliniki, w której pracował. Pani Yannis mówi, że dostał się w krzyżowy ogień, ostrzelano go z dwu stron, a później jeszcze dobito strzałem z bliska. Jego jednoślad skradziono. Policja przeprowadziła dochodzenie, skasowała opłatę i nie dowiedziała się niczego. Ludzie ciągle giną w taki sposób. I nigdy nie ma żadnych świadków - chyba że przypadkiem zdarzy się to przed samym komisariatem.



SOBOTA, 3 SIERPNIA 2024



Zwłoki zmarłej astronautki będą sprowadzone na Ziemię. Ona sama chciała być pochowana na Marsie. Tak powiedziała, gdy zrozumiała, że umiera. Wyznała, że Mars był jedynym celem jej życia i teraz już na zawsze chce stać się jego cząstką.

Ale Ministerstwo Astronautyki powiedziało "nie". Minister oświadczył, że jej zwłoki mogłyby okazać się czynnikiem zanieczyszczającym naturalne środowisko obcej planety. Idiota.

Naprawdę jest w stanie uwierzyć, że jakikolwiek mikroorganizm, pasożytujący na zewnątrz lub wewnątrz ludzkiego ciała, mógłby marzyć o przeżyciu i asymilacji w tym cieniutkim, zabójczym i zimnym widmie trupich resztek atmosfery? Może i tak. Ministrowie Astronautyki nie muszą mieć specjalnego pojęcia o nauce. Mają znać się na polityce. Choć Astronautyka to najmłodsze ministerstwo w rządzie, i tak walczy już o byt i przetrwanie. Christopher Morpeth Donner, jeden z tegorocznych kandydatów na prezydenta, obiecał zlikwidować je, jeśli zostanie wybrany. Mój ojciec zgadza się z Donnerem.

- Chleba i igrzysk - kwituje za każdym razem, kiedy radio podaje wiadomości o podboju kosmosu. - Politycy i wielkie korporacje dają chleb, my zapewniamy igrzyska.

- Kosmos może być naszą przyszłością - odpowiadam mu.

Tak właśnie uważam. Moim zdaniem badanie i kolonizacja kosmosu należą do tych niewielu rzeczy odziedziczonych po ubiegłym stuleciu, które mogą nam bardziej pomóc, niż zaszkodzić. Mimo to rozumiem, że ludziom trudno przekonać się do tego, gdy tuż za murami sąsiedztw widzą tyle bólu i cierpienia.

Tato tylko patrzy na mnie i potrząsa głową.

- Nie rozumiesz - zaczyna. - Nie masz pojęcia, jakim karygodnym marnotrawstwem czasu i pieniędzy jest ten ich szumnie zwany "program kosmiczny".

Będzie głosował na Donnera. Ze wszystkich, których znam, jest jedyną osobą, która w ogóle ma zamiar głosować. Większość ludzi dawno postawiła krzyżyk na politykach. Nic dziwnego - odkąd tylko pamiętam, nie ustają w obietnicach, że przywrócą dwudziestowieczne lata chwały, porządku i dobrobytu. Właśnie temu ma służyć dzisiejszy kosmiczny program, przynajmniej w zamysłach polityków. Patrzcie: zbudujemy stację kosmiczną, założymy bazę na Księżycu, a potem - już niedługo - kolonię na Marsie. To dowód, że wciąż stanowimy wielki i potężny, wybiegający myślą w przyszłość naród, prawda?

Jasne.

Cóż, choć już trudno nas nazwać narodem, cieszę się, że dalej latamy w kosmos. Wszyscy potrzebujemy wiary, że można jeszcze wybrać się gdzieś dalej niż na dół do kibla.

Żal mi, że nie zostawią tamtej astronautki w niebie, które sama wybrała. Nazywała się Alicia Catalina Godinez Leal i była chemiczką. Chcę ją zapamiętać. Myślę, że w jakimś sensie może być dla mnie wzorem. Poświęciła życie podróży na Marsa - przeżyła je, przygotowując się do niej, zostając astronautką, trafiając do załogi, która leciała na jej wymarzoną planetę; później łamała sobie głowę, jak przekształcić obcą powierzchnię, zaczynając wznosić bazy i schrony, by ludzie mogli tam bezpiecznie żyć i pracować...

Mars to skała, zimna, pusta i prawie bez atmosfery - martwa. Mimo to w pewnym sensie jest jak niebo. Widać to, gdy patrzy się na nocne niebo, na ten zupełnie inny świat, który leży jednak zbyt blisko, za bardzo w zasięgu tych samych ludzi, co uczynili takie piekło z życia tu, na Ziemi.



PONIEDZIAŁEK, 12 SIERPNIA 2024



Pani Sims zastrzeliła się dzisiaj - to znaczy, właściwie zastrzeliła się parę dni temu, ale dopiero dziś Cory z tatą ją znaleźli. Przez jakiś czas Cory chodziła w szoku.

Biedna, świętoszkowata, stara pani Sims. Co niedziela siadywała w naszym przerobionym na kaplicę frontowym pokoju i z wydrukowaną wielką czcionką Biblią w ręce wykrzykiwała: "Tak, Panie!", "Alleluja!", "Dzięki Ci, Jezu!", "Amen!". Przez całą resztę tygodnia zajmowała się szyciem, wyplataniem koszyków i pielęgnowaniem ogródka, z którego potem sprzedawała wszystko, co się dało; opiekowała się dziećmi, które nie chodziły jeszcze do szkoły, i obgadywała każdego, kogo uznawała za mniej świętego od niej samej.

Ze wszystkich sąsiadów, jakich znałam, tylko ona żyła samotnie. Miała dla siebie cały wielgachny dom, ponieważ ona i żona jej jedynego syna nie znosiły się wzajemnie. Mimo że rodzina syna-jedynaka była biedna, i tak nie chcieli z nią mieszkać. Szkoda.

Niektórzy ludzie napawali ją głęboką i potężną, wręcz grzeszną grozą. Szczególnie nie lubiła państwa Hsu, hispano-chińskiej rodziny, dlatego że starsze pokolenie Chińczyków w rodzinie nadal wyznawało buddyzm. Choć byli sąsiadami jeszcze przed moim urodzeniem i mieszkali zaledwie parę numerów dalej, zawsze traktowała ich jak przesiedleńców z Saturna.

- Bałwochwalcy - przezywała Hsu, gdy nikogo z nich nie było w pobliżu.

Trzeba jej przyznać, że dbała przynajmniej o pozory dobrosąsiedzkich stosunków, bo obmawiała ich tylko za plecami. Gdy jednak w zeszłym miesiącu została okradziona, rodzina Hsu przyniosła jej brzoskwinie, figi i kawałek dobrego bawełnianego materiału.

Ten rabunek był pierwszym dużym nieszczęściem, jakie spotkało panią Sims. Trzech osobników przecięło druty kolczaste i laserosiatkę na samej górze i przedostało się przez mur sąsiedztwa. Laserosiatka to naprawdę okropne urządzenie. Jest taka misterna i ostra, że ptakom, które może jej nie widzą, a może widzą, lecz próbują na niej usiąść, tnie na plasterki skrzydła albo nóżki. Ale ludzie to co innego - ludzie zawsze znajdą jakieś przejście nad nią, pod nią albo pomiędzy jej częściami.

Po napadzie wszyscy znosili pani Sims różne rzeczy, nie oglądając się na to, jaka jest. Jaka była. Jedzenie, ubrania, pieniądze... Zorganizowaliśmy dla niej zbiórkę w kościele. Złodzieje zostawili ją związaną, ale przedtem jeden ją zgwałcił. Taką starowinę! Zrabowali jej całą żywność, kosztowności, które miała po matce, wszystkie ubrania i, co najgorsze, całą uciułaną gotówkę. Wyszło na jaw, że trzymała ją - wszystko, co miała - w niebieskiej salaterce z plastiku, na górnej półce kuchennego kredensu. Biedna, szurnięta staruszka. Potem przyszła do taty i zapłakana prosiła, żeby poradził coś na to, że nie ma teraz za co kupić żywności - jako uzupełnienia do tego, co sobie sama hodowała. Nie dość, że nie miała czym zapłacić bieżących rachunków, to jeszcze nieuchronnie zbliżał się termin uiszczenia podatku od nieruchomości. Wyrzucą ją na bruk z własnego domu! Zginie z głodu!

Tato przekonywał ją, że wspólnota nie dopuści do czegoś takiego, ale mu nie wierzyła. W kółko biadoliła swoje o tym, że skończy jako żebraczka, podczas gdy ojciec na zmianę z Cory usiłowali podnieść ją na duchu. Najzabawniejsze było to, że przedtem nas też nie lubiła, ponieważ tato wyjechał i wziął za żonę "tę Meksykankę Cor-a-cjon". Naprawdę wcale nie tak trudno wymówić "Corazon", jeśli już chce się użyć pełnej wersji imienia, mimo że większość sąsiadów nazywa moją macochę Cory albo pani Olamina.

Cory nigdy nie dała po sobie poznać, czy czuje się tym dotknięta. Przeciwnie, ona i pani Sims były dla siebie cukierkowo słodkie. Kolejna porcyjka obłudy dla zachowania sąsiedzkiego spokoju.

W ubiegłym tygodniu syn pani Sims, jego pięcioro dzieci, żona, szwagier i troje pociech szwagra - wszyscy spłonęli w pożarze domu. Podpalenie. Dom, w którym mieszkali, stał w niechronionej murem okolicy na północny wschód od naszego sąsiedztwa, bliżej pogórza. Okolica nie była całkiem zła, tyle że biedna. Nieogrodzeni golcy. Którejś nocy ktoś podłożył ogień. Może z zemsty, jakiś wróg kogoś z rodziny, a może zwyczajnie - jakiś wariat, ot tak, dla zabawy. Słyszałam, że pojawił się nowy nielegalny narkotyk, po którym ludzie mają ochotę rozniecać ogień.

Tak czy siak, nie wiadomo, kto spalił Simsów i Boyerów. Naturalnie nikt niczego nie widział.

I nikt się nie uratował. Trochę to dziwne. Z jedenastu osób żadnej nie udało się wydostać na dwór.

No i pani Sims zastrzeliła się, podobno trzy dni temu. Tato powiedział, że słyszał, jak gliniarze mówili, że to musiało być mniej więcej jakieś trzy dni temu. To by znaczyło, że zrobiła to dwa dni po tym, jak dowiedziała się o śmierci syna. Dziś rano ojciec wybrał się do niej sprawdzić, jak się miewa, bo nie było jej na wczorajszym nabożeństwie. Cory przemogła się, by pójść razem z nim, gdyż uważała, że tak wypada. Żal mi jej, że tam poszła. Truposze są tacy obrzydliwi. Nie dość, że cuchną, to jeszcze gdy są starzy, lęgnie się w nich robactwo. Pies ich trącał. Przecież są martwi. Już nie cierpią i skoro nie przepadałeś za nimi, kiedy jeszcze żyli, niby z jakiej racji masz zamartwiać się, gdy umarli? Cory się zamartwia. Gani mnie za to, że odbieram ból żywych, a sama sili się na współczucie umarłym.

Rozpisałam się o pani Sims tylko dlatego, że sama się zabiła. To mi nie daje spokoju. Wierzyła, tak samo jak tato, że samobójcy będą smażyć się w piekle. Brała dosłownie i bez zastrzeżeń wszystkie mądrości Biblii. Mimo to, kiedy los przygniótł ją bardziej, niż mogła znieść, postanowiła skrócić ból doczesny za cenę wiecznych mąk po śmierci.

Jak mogła zdecydować się na taki krok?

Czy rzeczywiście w cokolwiek wierzyła? Może wszystko to było obłudą?

A może po prostu oszalała, ponieważ jej Bóg okazał się wobec niej zbyt wymagający. Nie była Hiobem. Ilu jest Hiobów - w prawdziwym życiu?



SOBOTA, 17 SIERPNIA 2024



Nie potrafię przestać myśleć o pani Sims. W jakiś sposób ona i jej samobójstwo splątały się w mojej głowie ze zmarłą astronautką, którą wywieźli z jej nieba. Czuję potrzebę opisania tego, w co wierzę. Muszę poskładać razem te wszystkie porozsiewane strofy o Bogu, które pisuję, odkąd skończyłam dwanaście lat. Większość nie jest zbyt dobra. Wyrażają to, co mam do powiedzenia, tyle że niezbyt udatnie. Jednak kilka wyszło mi tak, jak powinno. One również, podobnie jak śmierć tych dwóch osób, nie dają mi spokoju. Szukam ucieczki we wszelkich pracach, jakie trzeba robić w domu, w kaplicy ojca i szkółce, gdzie Cory uczy dzieci z sąsiedztwa. Mówiąc szczerze, wszystko to niewiele mnie obchodzi, ale przynajmniej daje mi zajęcie i męczy na tyle, że przeważnie nie miewam już snów. A tato promienieje, gdy ludzie mówią mu potem, jaka to jestem rozgarnięta i pracowita.

Kocham go. Jest najlepszym człowiekiem, jakiego znam, i obchodzi mnie, co o mnie myśli. Chciałabym, żeby było inaczej, ale jednak tak jest.

Nie wiem, ile to warte, jednak oto, w co wierzę. Upłynęło trochę czasu, zanim się w tym rozeznałam, i jeszcze trochę, nim, ze zwykłym słownikiem w ręku, w końcu jakoś to sformułowałam - jasno i jak należy. W ciągu zeszłego roku moje credo przeszło jakieś dwadzieścia pięć do trzydziestu chropawych, nieskładnych przeróbek, z których wreszcie wyłoniła się właściwa, prawdziwa wersja - ta, do której stale powracam:



Bóg to Potęga -

Nieskończona,

Nieodparta,

Nieuchronna

I obojętna.

Lecz Bóg jest też uległy -

Bywa oszustem

I nauczycielem,

Jest chaosem,

Gliną do formowania.

Istnieje, by Go kształtować.

Bóg to Przemiana.



Oto dosłowna prawda.

Bogu nie sposób się oprzeć, nie sposób go powstrzymać, lecz można go kształtować i ukierunkowywać. To znaczy, że do Boga wcale nie trzeba się modlić. Modlitwa pomaga wyłącznie modlącemu się, jedynie przez to, że ukierunkowuje i umacnia jego intencje. Jeśli traktujemy je właśnie w ten sposób, modlitwy pomagają nam ustanowić jedyny prawdziwy związek z Bogiem. Pomagają nam nadać Mu postać i pogodzić się z istnieniem w postaciach, które On nam nadaje. Bóg jest potęgą i w ostatecznym rozrachunku to On jest górą.

Mimo wszystko, jeżeli zrozumiemy, że Bóg istnieje po to, by zostać przyobleczonym w postać, i że wcieli się w nią - dzięki naszej zapobiegliwości lub bez niej, czy tego chcemy, czy nie - mamy szansę co nieco oszukać w tej grze na naszą korzyść i poprowadzić ją po naszej myśli.

Tyle wiem. Zawsze to coś. Nie jestem taka jak pani Sims. Nie jestem dobrym materiałem na Hioba; nie nadaję się, by najpierw ze sztywnym karkiem długo znosić cierpienie, a na koniec albo ukorzyć się przed Wszechwiedzącym i Wszechmocnym, albo ulec zagładzie. Mój Bóg nie darzy mnie ani miłością, ani nienawiścią; nawet mnie nie zna, więc nie czuwa nade mną. Ja też wcale Go nie kocham i nie mam wobec Niego żadnego poczucia lojalności. Mój Bóg po prostu jest.

Może w przyszłości będę bardziej podobna do Alicii Leal, tej astronautki. Tak samo jak ona wierzę w coś, czego, jak sądzę, bardzo potrzeba moim umierającym, wypierającym się prawdy, zapatrzonym wstecz bliźnim. Jeszcze nie mogę dać im tego wszystkiego. Nie wiem nawet, jak przekazać im wszystko, co już dla nich mam. Muszę się tego nauczyć. Przerażające, ilu rzeczy muszę się jeszcze nauczyć. Jak mam to zrobić?

Czy to wszystko prawda?

Niebezpieczne pytanie. Czasami nie jestem pewna odpowiedzi. Nie dowierzam samej sobie. Wątpię w to, co wydaje mi się, że wiem. Staram się zapomnieć. Skoro mam rację, czemu nie dostrzega tego nikt inny? Każdy pojmuje, że zmiany są czymś nieuchronnym. Poczynając od drugiego prawa termodynamiki po Darwinowską teorię ewolucji, od buddyjskiego dogmatu, że nic nie jest trwałe, a wszelkie cierpienie wynika wyłącznie z naszej ułudy trwałości, po trzeci rozdział Księgi Koheleta ("Wszystko ma swój czas...") - zmiana była i jest przejawem życia, częścią naszego istnienia, regułą powszechnej mądrości. Jednak nie sądzę, byśmy doświadczali już wszystkiego, co ze sobą niesie. Nawet nie zaczęliśmy jeszcze ogarniać, jakie niesie możliwości.

Składamy gołosłowne deklaracje akceptacji, jak gdyby sama akceptacja tu wystarczała. Wciąż kreujemy nadludzi - nadrodziców, nadkrólów i nadkrólowe, nadstróżów prawa - czyniąc z nich bóstwa, od których domagamy się opieki, oczekując, że staną w pół drogi między nami a Bogiem. A przecież Bóg jest tu przez cały czas - formuje nas, a my Jego, mimochodem i od niechcenia, za to na tyle sposobów naraz - jak ameba, albo lepiej: jak rak. Jak Chaos.

Nawet jeśli tak jest, czemu nie potrafię postąpić jak inni - zignorować tego, co oczywiste? Żyć normalnie. Już samo to jest wystarczająco trudne w dzisiejszym świecie.

Cóż z tego, skoro ta moja prawda (ideologia? filozofia? nowa religia?) ani na chwilę mnie nie opuszcza, nie dając o sobie zapomnieć, nie pozwalając się uwolnić. A może... Może to tylko coś w stylu mojej skazy współodczuwania: jeszcze jedna odchyłka, kolejna zwariowana, głęboko zakorzeniona iluzja, którą jestem dotknięta? No więc jestem. W przyszłości będę musiała coś z nią począć. Nieważne, co powie albo zrobi mi ojciec - mimo zatruwającej zgnilizny, panoszącej się za murem, dokąd mogą mnie wygnać - będę musiała coś z nią zrobić.

Ta rzeczywistość śmiertelnie mnie przeraża.



ŚRODA, 6 LISTOPADA 2024



Prezydent William Turner Smith przepadł we wczorajszych wyborach. Naszym nowym prezydentem - prezydentem elektem - został Christopher Charles Morpeth Donner. Czego możemy się spodziewać w związku z tym? Donner zapowiedział już, że w przyszłym roku, zaraz po objęciu urzędu, weźmie się do likwidacji "tych nieekonomicznych, bezcelowych i niepotrzebnych" programów eksploracji Księżyca i Marsa. Programy zakrojone na mniejszą skalę, jak na przykład projekty eksperymentalne czy komunikacyjne, mają być sprywatyzowane, czyli zwyczajnie rozprzedane.

Poza tym Donner ma w zanadrzu plan, jak znów dać ludziom pracę. Żywi nadzieję, że uda mu się zmienić prawo, znieść "zbyt restrykcyjną" normę minimalnej płacy, a także ustawy ekologiczne i o ochronie praw pracowniczych dla tych pracodawców, którzy zechcą zatrudniać bezdomnych, gwarantując im przyuczenie do zawodu wraz z wyżywieniem i odpowiednimi warunkami mieszkaniowymi.

Zastanawiam się, co rozumie przez "odpowiednie": dom, mieszkanie, kawalerkę? Łóżko we wspólnym pokoju? A może w jakichś koszarach? Miejsce na podłodze czy na gołej ziemi? A co z tymi, którzy mają liczne rodziny? Czy nie będą traktowani jak zła inwestycja? Firmy zapewne chętniej najmą samotnych, bezdzietne małżeństwa albo w najlepszym razie te z jednym, góra z dwójką dzieci. Bardzo jestem ciekawa.

A te zniesione prawa? Czy to znaczy, że ci, co zgodzą się zapewnić ludziom jedzenie, wodę i jakiś kąt, gdzie będą mogli dożyć swych dni, dostaną zielone światło, by całkiem legalnie truć, okaleczać czy zarażać ich chorobami?

Tato postanowił ostatecznie nie głosować na Donnera. Nie oddał głosu na żadnego z kandydatów. Stwierdził, że na myśl o politykach robi mu się niedobrze.



Rok 2025



Inteligencja to zbiór indywidualnych zdolności przystosowawczych. Przystosowawcze zmiany, jakie inteligentna rasa zdolna jest przejść w ciągu jednego tylko pokolenia, innym gatunkom zajmują całe generacje selektywnego rozmnażania i zabijania. Mimo to inteligencja jest wymagająca. Niewłaściwie skierowana lub wykorzystana, celowo albo przypadkiem, może wpaść w szał płodzenia i uśmiercania.

"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



4



Ucząc się przetrwać.

Ofiara Boga

Może stać się Jego wspólnikiem.

Przezornie planując,

Może stać się Jego współtwórcą.

Może też,

Przez strach i krótkowzroczność,

Pozostać ofiarą,

Jego igraszką

I zdobyczą.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



SOBOTA, 1 LUTEGO 2025



Mieliśmy dziś pożar. Dorośli bardzo się boją zaprószenia ognia, ale dzieciarnia, gdy tylko nie jest pilnowana, lubi się nim bawić. Tym razem jeszcze sąsiedztwu się upiekło. Amy Dunn, trzylatka, podpaliła tylko rodzinny warsztat.

Gdy płomień pełznął już do góry po ścianie, Amy przestraszyła się i popędziła do domu. Wiedząc, że zrobiła coś złego, nikomu nie pisnęła ani słówka, tylko od razu schowała się pod łóżkiem babki.

W tym czasie wyschnięte drewno ścian warsztatu rozgrzało się i zajęło na dobre. Robin Balter zauważyła dym i pociągnęła za dzwon alarmowy, który wisi na wysepce na naszej ulicy. Robin ma dopiero dziesięć lat, ale rezolutna z niej smarkula - jedna z wzorowych uczennic mojej macochy. Nie traci głowy. Gdyby nie zaalarmowała ludzi, jak tylko zobaczyła dym, pożar mógłby się rozprzestrzenić.

Usłyszawszy dzwonienie, jak wszyscy wybiegłam na dwór - zobaczyć, co się stało. Dunnowie mieszkają naprzeciw nas, więc też od razu zauważyłam dym.

Akcja pożarowa przebiegła tak, jak powinna. Dorośli - mężczyźni i kobiety - zagasili ogień za pomocą ogrodowych węży, łopat, mokrych ręczników i koców. Ci, którzy nie mieli węży, dusili płomienie, zasypując je ziemią. My, starsze dzieci, też pomagałyśmy wszędzie, gdzie mogłyśmy się przydać, gasząc nowe zarzewia płomyków, rozniecane przez fruwający żar. Znosiłyśmy wiadra na wodę, łopaty, koce i własne ręczniki. Wszędzie było nas pełno i przyglądałyśmy się wszystkiemu szeroko otwartymi oczami. Najstarsi sąsiedzi pilnowali dzieci, aby nie wchodziły w drogę i nie sprawiały kłopotu.

Nie zwróciliśmy uwagi na to, że nie ma Amy. Przedtem nikt nie zauważył jej na podwórzu za domem Dunnów, więc teraz też nikt o niej nie myślał. Dopiero o wiele później babka znalazła ją i wydobyła z niej całą prawdę.

Warsztat został doszczętnie zniszczony. Edwin Dunn zdołał ocalić parę narzędzi ogrodniczych i stolarskich, ale naprawdę niewiele. Grejpfrutowe drzewko przy warsztacie i dwa brzoskwiniowe, które rosły z tyłu, były na wpół spalone, ale mają szansę na przeżycie. Za to marchewki i kabaczki, ziemniaki i bezgłowa liściasta kapusta - wszystko zostało zdeptane na miazgę.

Naturalnie nikt nie wezwał straży pożarnej. Nikt się nie kwapił wziąć na siebie opłat za interwencję - po to tylko, by uratować przerobiony na warsztat bezużyteczny garaż, zwłaszcza że większość rodzin i tak nie byłoby stać na przełknięcie nadprogramowego, horrendalnego rachunku. Dostatecznie dużo zapłacimy za wodę, którą zużyliśmy do gaszenia.

Ciekawe, co się stanie z tą biedulką Amy Dunn, którą nikt się nie zajmuje. Rodzice dają jej jeść, co jakiś czas myją i doprowadzają do porządku, ale wcale jej nie kochają, ba - nawet nie bardzo lubią. Jej matka, Tracy, jest tylko o rok starsza ode mnie. Urodziła Amy jako trzynastolatka. Miała dwanaście lat, gdy w końcu zaszła w ciążę za sprawą dwudziestosiedmioletniego wuja, który od lat regularnie ją gwałcił.

Wujek Derek był postawnym, przystojnym blondynem, w dodatku bystrym i zabawnym, który dał się lubić. Tracy od zawsze była prosta, żeby nie powiedzieć tępawa, przy tym stale wyglądała na nadąsaną i przybrudzoną. Nawet gdy w rzeczywistości jest czysta, sprawia wrażenie niedomytej i niedopranej. Bardzo możliwe, że niektóre z jej cech wzięły się właśnie z tego wieloletniego zniewalania przez wuja Dereka. Wujek Derek był najmłodszym, ukochanym i ulubionym bratem mamy Tracy. Jednak kiedy ludzie połapali się, co wyrabiał, mężczyźni z naszego sąsiedztwa zebrali się i wszyscy razem poradzili mu, by lepiej przeprowadził się gdzie indziej. Nie chcieli, żeby taki sąsiad mieszkał w pobliżu ich córek. Niedorzeczna, jak zwykle, matka Tracy zaczęła obwiniać ją za wygnanie Dereka, a nawet za własny wstyd. Niewiele dziewcząt w sąsiedztwie ma dzieciaka, zanim uda im się zaciągnąć chłopca do mojego ojca, żeby połączył ich świętym węzłem małżeńskim. Jednak nie znalazł się żaden kandydat do ręki Tracy, a na opiekę przedporodową albo aborcję nie było pieniędzy. Amy, w miarę jak podrastała, coraz bardziej przypominała Tracy: kościstego, wiecznego niechluja z rzadkimi, strąkowatymi włosami. Nie sądzę, by kiedykolwiek wyładniała.

Instynkty macierzyńskie jakoś się nie obudziły w Tracy, wątpliwe też, czy jej matka Christmas Dunn je ma. Wszyscy uważają, że cała rodzina Dunnów jest szurnięta. Gnieżdżą się w jednym domu w szesnaścioro i przynajmniej co trzeci Dunn to świr. Chociaż Amy akurat nie. Jeszcze nie. Chodzi samotna i zaniedbana, i jak każdy mały dzieciak pozostawiony za bardzo samemu sobie próbuje wynajdywać jakieś zabawy.

Nigdy nie widziałam, aby ją bili czy przeklinali - co to, to nie. Dunnom bardzo zależy, na opinii sąsiadów. Tyle że nikt nie zwraca na Amy żadnej uwagi. Większość czasu spędza, bawiąc się sama grzebaniem w piasku. Je ziemię i wszystko, co z niej wykopie, nie wyłączając robali. Nie tak dawno temu, z czystej ciekawości, zabrałam ją do nas do domu, przetarłam gąbką, nauczyłam alfabetu i pokazałam, jak się pisze jej imię. Była wniebowzięta. Jej dziecięcy rozumek jest złakniony wiedzy i lubi, kiedy ktoś okazuje jej uwagę.

Dziś wieczorem spytałam Cory, czy Amy mogłaby zacząć wcześniej chodzić do szkoły. Najmłodsze dzieci, które uczy moja macocha, mają skończone albo przynajmniej prawie skończone pięć lat, ale tym razem zgodziła się, by Amy przychodziła, pod warunkiem, że wezmę ją pod swoją opiekę. Spodziewałam się tego, chociaż nie bardzo mnie to uszczęśliwiło. Z drugiej strony - i tak pomagam zajmować się pięcio- i sześciolatkami. Opiekuję się najmniejszymi brzdącami, odkąd sama skończyłam rok, i mam już tego po dziurki w nosie. Ale myślę, że jeśli teraz ktoś nie pomoże Amy, pewnego dnia zmaluje coś znacznie gorszego niż sfajczenie przydomowego warsztatu.



ŚRODA,19 LUTEGO 2025



Dom starej pani Sims odziedziczyli po niej jacyś kuzyni. Szczęściarze, że jeszcze mają co odziedziczyć. Gdyby nie nasz mur, ich spadek zostałby dawno wypatroszony, zajęty przez dzikich lokatorów albo spalony z chwilą, kiedy opustoszał. A tak wszyscy sąsiedzi wzięli tylko z powrotem rzeczy, które podarowali pani Sims po włamaniu, no i zapasy żywności, jakie były w domu. Bez sensu zostawiać, żeby się zepsuły. Nie tknęliśmy mebli, dywanów ani żadnych urządzeń. Mogliśmy, ale nawet nie ruszyliśmy. Nie jesteśmy złodziejami.

Wardell Parrish i Rosalee Payne myślą inaczej. Para małych, rdzawych rudzielców, obnoszących się z takimi samymi kwaśnymi minami jak pani Sims. Są dziećmi jedynego krewnego, z którym zmarłej staruszce udało się utrzymać jakiś kontakt i w miarę dobre stosunki. On jest dwukrotnym, ale bezdzietnym wdowcem; ona owdowiała tylko raz, za to ma siedmioro pociech. Nie są zwyczajnym rodzeństwem, tylko bliźniakami. Może dzięki temu dogadują się jedno z drugim - bo z nikim innym za pioruna im nie wychodzi.

Dzisiaj się wprowadzają. Wcześniej zjawili się parę razy, aby obejrzeć sobie dom, który wyraźnie bardziej przypadł im do gustu niż dom ich rodziców, gdzie było jeszcze osiemnaścioro innych domowników. Za każdym razem, gdy przychodzili, siedziałam akurat w małym pokoju, zajęta lekcjami z moją klasą maluchów, więc do tej pory nie miałam okazji ich widzieć; słyszałam tylko, jak rozmawiają z tatą. Siedząc w naszym saloniku, insynuowali, że przed ich przyjazdem rozszabrowaliśmy dobytek pani Sims. Tato trzymał nerwy na wodzy.

- Przecież wiecie, że miesiąc przed śmiercią została obrabowana - tłumaczył. - Można spytać na policji - jeśli już nie sprawdziliście... Od tamtej pory wspólnota cały czas pilnowała domu. Nikt w nim nie mieszkał ani z niczego go nie ogołocił. Jeżeli macie zamiar żyć wśród nas, powinniście to zrozumieć. Wszyscy tutaj pomagają sobie, a nie okradają się nawzajem.

- Pewnie, kto by się tam teraz przyznał... - wymamrotał Wardell Parrish.

Siostra przerwała mu pospiesznie.

- Nikogo o nic nie oskarżamy - powiedziała kłamliwie. - Zastanawialiśmy się tylko... Wiemy, że ciotka Marjorie miała co nieco ładnych rzeczy - na przykład biżuterię po matce... Bardzo cenną...

- Proszę spytać o to policję - odparł tato.

- Tak, wiem, ale...

- To nieduże sąsiedztwo - oznajmił ojciec. - Wszyscy się tu znamy i polegamy na sobie.

Zapadła chwila ciszy. Może do bliźniaków zaczynało docierać, co im chciał dać do zrozumienia.

- Nie jesteśmy specjalnie towarzyscy - zaczął znów Wardell Parrish. - Pilnujemy własnych spraw.

I znowu siostra wtrąciła się, aby mu przerwać.

- Jestem pewna, że wszystko dobrze się ułoży. Na pewno będziemy żyć w zgodzie.

Nie spodobali mi się podczas tej rozmowy, a znielubiłam ich jeszcze bardziej, gdy ich zobaczyłam. Odnoszą się do nas, jakbyśmy wszyscy cuchnęli, a tylko oni nie. Naturalnie nie ma znaczenia, czy ich lubię, czy nie. Nie ich jednych w sąsiedztwie nie darzę sympatią. Chodzi o to, że nie mam za grosz zaufania do rodzeństwa Payne-Parrish. Dzieci wydają się w porządku, ale ich mama i wuj... Nie chciałabym musieć na nich polegać. Nawet w drobiazgach.

Payne i Parrish*. Jakie pyszne nazwiska.

*Payne, homofon słowa pain-ból; Parrish, homofon słowa parish-parafia (przyp. tłum.).



SOBOTA, 22 LUTEGO 2025



Wpadliśmy dziś na sforę zdziczałych psów. Pojechaliśmy na wzgórza, żeby poćwiczyć strzelanie do celu - ja, tato, Joanne Garfield z kuzynką i jej chłopcem Haroldem Harrym Balterem, moja sympatia Curtis Talcott, jego brat Michael i jeszcze Aura Moss i jej brat Peter. Drugim dorosłym opiekunem był Jay, ojciec Joanne. Fajny z niego gość i dobry strzelec. Tato lubi z nim współpracować, chociaż czasami zdarzają się problemy. Garfieldowie i Balterowie są biali, a cała reszta - wszyscy jesteśmy czarni. W dzisiejszych czasach taka mieszanka może ściągnąć niebezpieczeństwo. Ludzie na ulicach przyzwyczaili się bać i nienawidzić każdego spoza własnej grupy, ale na nas, ponieważ byliśmy czujni i uzbrojeni, tylko się gapili, nikt nie odważył się nas zaczepić. Nasze sąsiedztwo jest za małe, by bawić się w te wszystkie rasowe gierki.

Na początku wszystko szło jak zwykle. Bracia Talcottowie najpierw pokłócili się ze sobą, a potem z Mossami. Mossowie zawsze obwiniają innych o wszystko, cokolwiek sami schrzanią, dlatego często-gęsto wdają się w sprzeczki z większością sąsiadów. Najgorszy jest Peter Moss, bo stale próbuje naśladować własnego ojca, który jest skończonym gówniarzem. Duży Moss ma trzy żony. Dosłownie: trzy naraz. Karen, Natalie i Zahrę. Wszystkie mają z nim dzieci, choć Zahra, najmłodsza i najładniejsza, na razie tylko jedno. Karen jest jego jedyną ślubną żoną, ale pozwoliła mu sprowadzić do domu najpierw jedną, a później drugą kobietę i nazywać je żonami. Wydaje mi się, że po prostu myślała, że nie da sobie sama rady z trójką dzieci, gdy sprowadził Natalie, a potem już z piątką, kiedy przygruchał sobie Zahrę.

Mossowie nie chodzą do kościoła. Richard Moss wykombinował sobie własną religię - zlepek prawd Starego Testamentu i tradycyjnych praktyk zachodnioafrykańskich. Powiada, że Bóg życzy sobie, aby mężczyźni byli patriarchami, panami i obrońcami kobiet, a także ojcami tylu dzieci, ilu tylko się da. Pracuje jako inżynier w jednej z tych wielkich kompanii wodnych, więc stać go, by przygadywać najładniejsze młode bezdomne dziewczyny i żyć z nimi w poligamicznych związkach. Gdyby tylko był w stanie wszystkie wyżywić, pewnie chętnie wziąłby sobie i dwadzieścia.

Dochodzą mnie słuchy, że podobne układy to bynajmniej nie rzadkość w innych sąsiedztwach. Niektórzy faceci ze średniej klasy udowadniają, że są prawdziwymi mężczyznami, biorąc sobie mnóstwo żon - na stałe albo i na tymczasem. Z kolei ci z wyższej klasy potwierdzają własną męskość, mając wprawdzie jedną żonę, ale za to gromadkę ślicznych i oczywista młodych służących do jednorazowego użytku. Obrzydliwość. Gdy tylko któraś zajdzie w ciążę - jeśli jej bogaty opiekun nie weźmie jej w obronę - jego prawdziwa ślubna żona natychmiast wyrzuca taką z domu na głód i poniewierkę.

Zastanawiam się, czy właśnie tak ma już być. Czy to jest nasza przyszłość: olbrzymie ludzkie rzesze, grzęznące do wyboru w niewolnictwie a la prezydent elekt Donner albo Richard Moss?

Pedałowaliśmy pod górę do wylotu River Street, zostawiając w tyle ostatnie mury sąsiedztw, ostatnie zrujnowane, już nieogrodzone domy, ostatni kawałek popękanego asfaltu; mijaliśmy sklecone ze szmat albo patyków chałupy mieszkających na dziko uliczników i biedaków, którzy gapili się na nas tym swoim okropnym, pustym wzrokiem; wyżej, dalej pod górę, była już tylko zwykła polna droga. Na koniec zsiedliśmy z rowerów i wąskim szlakiem prowadziliśmy je na dno jednego z kanionów, gdzie ćwiczymy strzelanie do celu. Tym razem wszystko wydawało się w porządku, ale nigdy za dużo ostrożności. Ludzie wykorzystują kaniony do robienia rozmaitych rzeczy. Jeżeli zdarzy się, że w którymś znajdujemy trupa, nie wracamy tam przez dłuższy czas. Tato stara się chronić nas przed tym, co dzieje się na świecie, ale przecież nie jest w stanie. Wie o tym, dlatego jednocześnie próbuje nauczyć nas, jak mamy bronić się sami.

Większość z nas ćwiczy także przy domu; grzejemy z wiatrówek do prowizorycznych tarcz albo do wiewiórek czy ptaków. Ja też zaliczyłam to wszystko. Trafiam całkiem-całkiem, ale nie lubię mierzyć do ptaków ani wiewiórek. To tato nalegał, bym nauczyła się do nich strzelać. Powiedział, że ruchome cele poprawią dokładność. Przypuszczam jednak, że chodziło mu o coś więcej. Sądzę, że chciał się przekonać, czy potrafię to zrobić - czy też strzelanie do żywego stworzenia wyzwoli moją hiperempatię.

Nie wyzwoliło. Wprawdzie nie podobało mi się to, ale nie czułam bólu. To było raczej jak potężny, lecz miękki, dziwny podmuch czegoś niewidzialnego - jakby uderzyła we mnie wielka kula powietrza, tyle że nie czułam żadnego zimna, żadnego wiatru. Choć doznanie to jest zawsze delikatne, to przy wiewiórkach i czasem przy szczurach odczuwam mocniej niż przy ptakach. Tak czy siak, trzeba było zabijać wszystkie trzy gatunki, bo każdy wyjadał nam żywność albo niszczył uprawy. Najwięcej spustoszeń siały wśród owoców: brzoskwiń, śliwek, śliw daktylowych, fig i orzechów. Podżerały też truskawki, jeżyny i winogrona. Nie oszczędzały niczego, cokolwiek zasadziliśmy, jeśli tylko mogły się do tego dobrać. Zwłaszcza ptaki są wielkimi szkodnikami, bo potrafią wszędzie wlecieć, ale i tak je lubię. Zazdroszczę im, że umieją latać. Czasami wstaję o świcie i wychodzę na dwór tylko po to, by im się przypatrywać, gdy jeszcze nie ma nikogo, kto by je spłoszył lub zastrzelił. Teraz kiedy jestem już dość duża, by jeździć na sobotnie ćwiczenia strzeleckie, nie mam zamiaru zastrzelić już ani jednego ptaka - bez względu na to, co powie tato. Przecież to, że jestem w stanie zabić ptaka czy wiewiórkę, nie znaczy wcale, że byłoby mnie stać na uśmiercenie człowieka - jakiegoś złodzieja na przykład, podobnego do tych, co obrobili panią Sims. Nie mam pojęcia, czy zdobyłabym się na coś takiego. A jeśli nawet - nie wiem, co wtedy stałoby się ze mną. Też bym umarła?



***



To przez ojca tyle uwagi poświęcamy broni i strzelaniu. Nigdy nie rusza się poza mury sąsiedztwa bez swojego automatycznego pistoletu kaliber dziewięć milimetrów. Nosi go na biodrze, tak aby wszyscy dobrze go widzieli. Mówi, że to odstrasza przed popełnieniem błędu. Ludzie, którzy noszą broń, też giną - przeważnie wzięci w krzyżowy ogień albo od kuli snajpera - ale ci, co jej nie noszą, są zabijani o wiele częściej.

Prócz zwykłego pistoletu tato ma jeszcze dziewięciomilimetrowy maszynowy, który zostawia Cory na wszelki wypadek, ilekroć wychodzi z domu. Oba zostały wyprodukowane przez niemiecką firmę Heckler & Koch. Tato nigdy nie zdradził, skąd wytrzasnął maszynówkę. To naturalnie nielegalne, więc go rozumiem. Musiała kosztować mnóstwo forsy. Wynosił jaz domu tylko parę razy, żebyśmy wszyscy troje: on sam, Cory i ja, mogli nauczyć się nią posługiwać. To samo czeka moich braci, kiedy podrosną.

Cory ma starą trzydziestkęósemkę smith & wessona - jeszcze z czasów, nim wyszła za tatę. I naprawdę dobrze sobie z nią radzi. Dziś mi ją pożyczyła. Nie mamy najlepszych ani najnowszych pukawek w sąsiedztwie, ale dzięki tacie i Cory, którzy utrzymują je w dobrym stanie, wszystkie są na chodzie. Teraz i ja mam zacząć im w tym pomagać. Będą mieli więcej czasu na ćwiczenia i zdobywanie pieniędzy na amunicję.

Na zgromadzeniach mieszkańców sąsiedztwa tato stale przekonywał, aby w każdej rodzinie wszyscy dorośli mieli broń, potrafili się z nią obchodzić i konserwować ją.

- Musicie tak nauczyć się używać broni - powtarzał im nieraz - byście zawsze, o każdej porze, byli w stanie się obronić - o drugiej w nocy tak samo dobrze i skutecznie, jak w środku dnia.

Z początku paru sąsiadom nie przypadło to do gustu - starsi mówili, że od obrony ludzi jest policja; młodsi bali się, że jakieś małe dziecko może znaleźć broń; niektórzy pobożni uważali, że głoszącemu ewangelię duchownemu nie przystoi paradować pod bronią. Tak było dobrych kilka lat temu.

- Policji - odpowiadał im ojciec - może uda się was pomścić, ale na pewno nie ochronić. Robi się coraz gorzej. A co do dzieci... Cóż, tu macie rację, zawsze jest ryzyko. Ale przecież wystarczy pilnować się i trzymać broń poza ich zasięgiem, dopóki są małe, a potem, kiedy urosną, nauczyć je, jak bezpiecznie się z nią obchodzić. Sam tak postąpię z moimi. Wierzę, że jeśli ich dorośli rodzice będą wiedzieli, jak je obronić, nasze dzieci zyskają większe szansę, aby dożyć dorosłości.

Przerwał, powiódł wzrokiem po zebranych, a po chwili mówił dalej:

- Ja też mam żonę i pięcioro dzieci - zaczął - i co dzień będę modlił się za nich wszystkich. Jednak prócz tego dopilnuję, żeby każde z nich nauczyło się, jak się bronić. I póki starczy mi sił, sam będę zawsze gotów zasłonić moją rodzinę w razie napaści każdego intruza.

Znów urwał na krótką chwilę.

- Teraz już wiecie, co ja uważam za słuszne. Reszta niech postąpi według własnego uznania.

Dziś każde domostwo ma co najmniej dwie sztuki broni. Tato przypuszcza, że niektóre z nich są tak dobrze pochowane - na przykład broń pani Sims - że w prawdziwej potrzebie właściciele nie zdążą ich wyjąć. Postanowił się tym zająć.

Wszystkie dzieci, które chodzą do naszej szkoły, mają lekcje posługiwania się bronią. Piętnastolatki, po zaliczeniu odpowiedniego testu, pod opieką dwojga lub trojga dorosłych zabiera się na wzgórza na ćwiczenia w strzelaniu do celu. To taki nasz obrzęd inicjacji. Za każdym razem, gdy któryś z dorosłych zwołuje grupę na strzelanie, mój braciszek Keith aż skamle, by go zabrać, jednak granica wieku jest ściśle przestrzegana.

Niepokoi mnie, że Keith tak strasznie pali się do broni. Tato jakby specjalnie się tym nie martwił, ale ja tak.



***



Hen, za ostatnimi chałupami na stokach, zawsze jeszcze można natknąć się na czeredy koczujących bezdomnych i watahy dzikich psów. I ludzie, i zwierzęta polują na króliki, oposy i wiewiórki, a także na siebie nawzajem. Oba gatunki nie gardzą też padliną. Psy należały kiedyś do ludzi. Ale psy jadają mięso, a w dzisiejszych czasach żaden biedak czy nawet przedstawiciel klasy średniej, któremu trafi się jadalny kawałek mięsa, za nic nie odda go zwierzęciu. Tylko bogacze trzymają jeszcze psy - jedni, bo je lubią, inni do pilnowania majątków, rezydencji czy firm. Choć oczywiście krezusi mają całe mnóstwo innych zabezpieczeń, psy zapewniają im dodatkową ochronę: odstraszają ludzi.

Kiedy już trochę postrzelałam, oparta o głaz, przyglądałam się, jak sobie radzi reszta. Nagle spostrzegłam psa: stał całkiem niedaleko i obserwował mnie. Spiczastouchy samiec z żółtobrązową, krótką sierścią. Był zdecydowanie za mały, aby urządzić sobie ze mnie wyżerkę, poza tym miałam mojego pożyczonego smith & wessona - więc gdy tak patrzył na mnie, też go sobie obejrzałam. Był chudy, ale nie wyglądał na zagłodzonego. Węszył w powietrzu - cały czas czujny, lecz zaciekawiony. Przypomniało mi się, że psy podobno bardziej kierują się węchem niż wzrokiem.

- Popatrz - powiedziałam do Joanne Garfield, która stała blisko mnie.

Obróciła się i aż się zachłysnęła. Od razu poderwała broń, celując do psa, który natychmiast czmychnął, znikając między wyschniętymi krzakami i skałkami. Obracając się, Joanne wodziła wzrokiem na wszystkie strony, jak gdyby w obawie, że podchodzi nas cała sfora, ale nic tam nie było. Cała się trzęsła.

- Przepraszam - odezwałam się. - Nie wiedziałam, że się ich boisz.

Wzięła głęboki oddech i znowu popatrzyła na miejsce, gdzie przedtem czatował zwierzak.

- Ja też nie - wyszeptała. - Pierwszy raz byłam tak blisko psa. Właściwie... szkoda, że nie zdążyłam lepiej mu się przyjrzeć.

W tej samej chwili Aura Moss wrzasnęła i wygarnęła z automatycznej llamy, należącej do jej ojca.

Wyjrzałam zza głazu i zobaczyłam, jak celuje w stronę skałek, bełkocząc nieskładnie.

- Tam jest! - jej słowa zlewały się ze sobą. - Jakieś zwierzę, burożółte z ogromnymi kłami. Miało otwarty pysk! Wielką paszczę!

- Durna dziewucho, omal mnie nie postrzeliłaś! - ryknął Michael Talcott.

Dopiero teraz zauważyłam, że schował się, przycupnąwszy za kamieniem. Musiał stać dokładnie na linii ognia, ale chyba nic mu nie zrobiła.

- Odłóż broń, Auro - polecił mój ojciec.

Chociaż mówił cicho, widać było, że jest zły. Nie wiem, jak Aura, lecz ja wyraźnie to czułam.

- Ale tam było zwierzę! - upierała się Aura. - Duże. Może jeszcze czai się w pobliżu.

- Auro! - Tato wyraźnie podniósł głos, nadając mu twardy ton.

Dziewczyna spojrzała na niego i jakby oprzytomniała, zdając sobie sprawę, że może czekać ją poważniejsze zmartwienie niż jakiś pies. Zerknąwszy na rewolwer, który wciąż tkwił w jej dłoni, zmarszczyła brwi, po czym zabezpieczyła go i wsunęła do kabury.

- Mike? - rzucił pytająco ojciec.

- Nic mi nie jest - odpowiedział Michael Talcott. - Ale to na pewno nie jej zasługa!

- To nie była moja wina - jakby na sygnał zaczęła bronić się Aura. - Zobaczyłam zwierzę. Mogło cię zagryźć! Podkradało się do nas!

- To był chyba zwyczajny pies - wtrąciłam się. - Widziałam, jak nas obserwował. Uciekł, kiedy Joanne wymierzyła w niego.

- Trzeba go było zastrzelić - odezwał się Peter Moss. - Na co czekałaś? Aż skoczy komuś do gardła?

- Co robił? - spytał Jay Garfield. - Tylko się przypatrywał?

- Tak - potwierdziłam. - Nie wyglądał na wściekłego ani zagłodzonego. I wcale nie był duży. Nie sądzę, by mógł być dla nas niebezpieczny. Jest nas za dużo - i wszyscy jesteśmy więksi od niego.

- Ja widziałam olbrzyma - obstawała przy swoim Aura. - Miał otwartą paszczę!

Raptem coś mnie tknęło; podeszłam do Aury.

- To dlatego, że ziajał - powiedziałam. - Psy dyszą, gdy są zmęczone. To wcale nie znaczy, że są złe albo głodne. Patrząc na nią, przez moment się zawahałam.

- Nigdy przedtem nie widziałaś psa, prawda? Pokręciła głową.

- Są śmiałe, ale nie na tyle, żeby były niebezpieczne dla takiej dużej grupy jak nasza. Nie ma się czego bać.

Chyba nie do końca uwierzyła w moje słowa, jednak sprawiała wrażenie, jakby trochę się uspokoiła. Wszystkie Mossówny były w domu tyranizowane i jednocześnie trzymane pod kloszem. Rodzice rzadko pozwalali im wychylić nos poza mury sąsiedztwa. Nawet uczyły się w domu pod okiem matek, pilnowane przed grzesznością i zepsuciem reszty świata - zgodnie z religią, którą wykombinował sobie ich ojciec. Aż dziwne, że puszczał Aurę na nasze wspólne lekcje obchodzenia się z bronią i ćwiczenia strzeleckie. Mam nadzieję, że wyjdzie jej to na dobre - i że przy okazji nikogo z nas nie zastrzeli.

- Zostańcie wszyscy na swoich miejscach - zarządził tato.

Rzuciwszy spojrzenie Jayowi Garfieldowi, wszedł między pobliskie skałki i karłowate dębiny, chcąc sprawdzić, czy może Aura w coś trafiła. Swą automatyczną dziewięciomilimetrówkę trzymał odbezpieczoną w dłoni. Na niespełna minutę zniknął nam z oczu.

Wychynął z chaszczy z wyrazem twarzy, którego nie umiałam rozszyfrować.

- Schowajcie broń - polecił. - Wracamy do domu.

- Zabiłam to? - koniecznie chciała wiedzieć Aura.

- Nie. Bierzcie rowery.

Przez chwilę poszeptał coś z Jayem Garfieldem. Jay tylko westchnął. Joanne i ja patrzyłyśmy wyczekująco. Paliła nas ciekawość, ale wiedziałyśmy, że póki nie uznają za stosowne, i tak nie pisną nawet słówka.

- Musiał zobaczyć coś więcej niż postrzelonego psa - odezwał się z tyłu Harold Balter.

Joanne cofnęła się i stanęła przy nim.

- Może całą zgraję, psią albo ludzką - zastanawiałam się. - Albo znalazł trupa.

Jak się później dowiedziałam: nie jednego, lecz całą rodzinę. Kobietę, mniej więcej czteroletniego chłopczyka i niemowlę - wszystkie ciała były częściowo zjedzone. Tato powiedział mi o nich dopiero, gdy dotarliśmy do domu. W kanionie widziałam tylko, że jest zdenerwowany.

- Gdyby w okolicy leżały zwłoki, poczulibyśmy, jak śmierdzą - sprzeciwił się Harry.

- Nie, gdyby były świeże - odparowałam.

Joanne spojrzała na mnie i westchnęła, zupełnie jak jej tata.

- Jeśli tam naprawdę leżały trupy, ciekawe, gdzie pojedziemy strzelać następnym razem; i kiedy będzie ten następny raz?

Peter Moss i bracia Talcottowie zaczęli sprzeczać się, czyja to wina, że Aura omal nie postrzeliła Michaela, aż tato musiał się wtrącić i im przerwać. Potem podszedł do Aury, sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku. Mówił coś do niej, ale nie usłyszałam co; zobaczyłam tylko, że po jej policzku spłynęła łza. Aura jest skora do płaczu. Od dziecka taka była.

Tato zostawił ją i poprowadził naszą grupkę ścieżką, która pięła się w górę wąwozu. Aura sprawiała wrażenie przybitej. Prowadząc rowery, jednocześnie rozglądaliśmy się wszyscy na boki. Zauważyliśmy teraz, że po okolicy grasowało więcej psów. Prawdę mówiąc, obserwowała nas cała wielka sfora. Jay Garfield zwolnił i szedł ostatni, aby osłaniać nam tyły.

- Powiedział, że musimy trzymać się razem - wyznała mi Joanne, zobaczywszy, że oglądam się za siebie i patrzę na jej ojca.

- Ty i ja?

- Tak, i Harry. Mówił, że powinniśmy pilnować się nawzajem.

- Nie wierzę, by te psy były na tyle durne albo wygłodzone, żeby rzucać się na nas w biały dzień. Raczej zaczekają do zmroku i dopadną jakiegoś samotnego ulicznika.

- Rany boskie, zamknij się.

Wąska dróżka, którą schodziło się na dno, a później wychodziło z kanionu, to kiepskie miejsce do obrony przed atakiem zgrai psów. Nietrudno było samemu potknąć się i spaść z kamienistej grani, a co dopiero zostać zwalonym z nóg przez psa albo drugiego człowieka. Tak czy owak oznaczało to runięcie w dół i upadek z wysokości kilkuset stóp.

Z dołu słychać było, jak psy żrą się między sobą. Może przechodziliśmy zbyt blisko ich nor albo legowisk? A może - pomyślałam - zanadto zbliżyliśmy się do zdobyczy, którą właśnie jadły?

- Jeżeli podejdą - zaczął mój ojciec spokojnym, równym tonem - macie stanąć nieruchomo, wycelować i strzelić. Tylko to może was ocalić. Zastygnąć w bezruchu, wymierzyć i wypalić. Miejcie oczy szeroko otwarte, ale zachowajcie spokój.

Wspinaliśmy się serpentynami ścieżek, a ja powtarzałam w myślach jego słowa. Byłam pewna, że tato właśnie tego od nas oczekiwał. Aurze dalej kapały łzy - widziałam, jak rozmazuje je sobie po buzi, brudząc się jak mały dzieciak. Była za bardzo pogrążona we własnym nieszczęściu i strachu, by w razie niebezpieczeństwa na coś nam się mogła przydać.

Dotarliśmy prawie na sam szczyt i nic się nie stało. Od jakiegoś czasu nie widzieliśmy ani jednego psa. Chyba wszyscy zaczęli się już rozluźniać i uspokajać. Wtem, gdzieś od czoła naszej idącej gęsiego gromadki, huknęły trzy wystrzały.

Większość z nas zastygła, nie rozumiejąc, co się mogło zdarzyć.

- Nie zatrzymywać się - zawołał tato. - Nic się nie stało. Jedno bydlę podeszło za blisko.

- Nie jesteś ranny? - odkrzyknęłam.

- Nie - odpowiedział. - Bądźcie czujni, idziemy dalej.

Zbici w ciasną gromadkę, jedno za drugim mijaliśmy zastrzelonego psa. Był większy i miał bardziej siwą sierść niż tamten, którego widziałam przedtem. Wydawał mi się piękny. Przypominał wilki, które oglądałam na zdjęciach i obrazkach. Leżał wklinowany między nawis skalny przy stromej ścianie parowu, ledwie parę kroków wyżej od nas.

Jeszcze się ruszał.

Gdy się obrócił, zobaczyłam krwawe rany. Przygryzłam język, zaczynając współodczuwać ból, który nim targał. Co mam robić? Iść dalej? Nie byłam w stanie. Jeszcze krok, a upadnę, bezbronna wobec cierpienia. Albo zwalę się na dno kanionu.

- Jeszcze żyje - odezwała się Joanne za moimi plecami. - Rusza się.

Przednie łapy przebierały, jak gdyby chciały biec, drapiąc pazurami o skałę.

Pomyślałam, że chyba zaraz zwymiotuję. Ból w brzuchu dokuczał mi coraz bardziej, aż poczułam, jakby przeszyła mnie jakaś szpila. Całym lewym ramieniem oparłam się o rower; prawą ręką wyjęłam smith & wessona, wycelowałam i strzeliłam pięknemu stworzeniu w głowę.

Poczułam twarde, mocne uderzenie kuli - wrażenie zupełnie obok bólu. Później byłam świadkiem, jak pies umiera. Widziałam, jak szarpie się, wzdryga, rozciąga na całą długość i nieruchomieje. Patrzyłam na jego agonię i przeżywałam ją. Życie wypaliło się w nim jak zapałka, kładąc raptownie kres cierpieniu. Zapłonęło jeszcze w końcowym rozbłysku i zgasło. Byłam odrętwiała. Gdyby nie rower, runęłabym na ziemię.

Wszyscy, z przodu i z tyłu, cisnęli się do mnie. Słyszałam ich, nim jeszcze byłam w stanie cokolwiek dojrzeć.

- Już po nim - dobiegł mnie głos Joanne. - Biedaczek.

- Co takiego? - spytał tato. - Jeszcze jeden?

W końcu udało mi się zobaczyć go wyraźnie. Aby tak prędko dojść tu z powrotem do nas, musiał balansować na samej krawędzi ścieżki. I to biegiem.

- Nie, ten sam - wyjaśniłam, gdy już udało mi się pozbierać. - Jeszcze żył. Widzieliśmy, jak się ruszał.

- Wpakowałem mu trzy kule - stwierdził zdziwiony.

- Naprawdę się ruszał, pastorze Olamina - poświadczyła Joanne. - I cierpiał. Gdyby nie Lauren, i tak ktoś musiałby go dobić. Ojciec odetchnął.

- Dobrze, więc już nie cierpi, a my zabierajmy się stąd.

Nagle, jak gdyby dopiero teraz dotarł do niego sens tego, co powiedziała Joanne, spojrzał na mnie.

- Wszystko w porządku? - zapytał.

Kiwnęłam głową. Nie mam pojęcia, jak wtedy wyglądałam. Wszyscy zachowywali się tak, jakby nie było po mnie widać nic szczególnego, więc chyba udało mi się nie zdradzić, przez co przechodziłam. Jeśli dobrze pamiętam, tylko Harry Balter, Curtis Talcott i Joanne byli przy tym, jak zastrzeliłam psa. Spojrzałam na nich, a Curtis uśmiechnął się do mnie od ucha do ucha. Oparłszy się o ramę roweru, wolnym, leniwym ruchem wyciągnął wyimaginowany rewolwer i mierząc starannie w psiego trupa oddał wyimaginowany strzał.

- Pif - skomentował. - Zupełnie, jakby robiła to codziennie. Paf!

- W drogę - ponaglił ojciec.

Znów ruszyliśmy ścieżką pod górę. Wyszedłszy wreszcie z kanionu, zaczęliśmy schodzić z powrotem do ulicy. Na szczęście nie natknęliśmy się już na żadne psy.

Szłam, a później jechałam jak ogłuszona, wciąż nie mogłam się otrząsnąć po zabiciu tamtego psa. Czułam, jak kona, a mimo to nie umarłam. Odbierałam jego ból, podobny do ludzkiego. Czułam, jak życie rozbłyska i uchodzi z niego, a sama przeżyłam.

Paf.



5



Wiara

Wszczyna wszelkie działanie i kieruje nim -

Bądź też z niego rezygnuje.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



NIEDZIELA, 2 MARCA 2025



Pada deszcz.

Wczoraj wieczorem radio podało, że znad Pacyfiku nadciąga szalejący sztorm, ale większość ludzi nie dała temu wiary.

- Trochę powieje - orzekła Cory. - Może jeszcze spadnie parę kropel deszczu albo ciut się ochłodzi. I bardzo dobrze. Nic więcej nie będzie.

Rzeczywiście: nic więcej nie było przez ostatnie sześć lat. Pamiętam, jak sześć lat temu lunęło, a deszczówka pluskała przy werandzie z tyłu domu. Woda nie podeszła dość wysoko, aby wedrzeć się do budynku, ale była na tyle głęboka, by moi bracia zainteresowali się nowymi możliwościami zabawy. Cory, żyjąca w wiecznym strachu przed infekcjami, nie pozwoliła im na to. Powiedziała, że taplaliby się w brei pełnej zarazków - jak pomyje, którymi podlewamy nasz ogródek. Może i miała rację, ale tamtego dnia reszta dzieciaków z całego sąsiedztwa wypluskała się w błocku z dżdżownicami i nic im nie było.

Tamta ulewa przypominała burzę w tropikach: gwałtowną, ale ciepłą i krótką. Wrześniowy deszcz - dalekie echo huraganu, który przeszedł nad wybrzeżem Meksyku. Dzisiaj był prawie zimowy sztorm. Rozpętał się rano, akurat kiedy ludzie szli do kościoła.

Nasz chór śpiewał porywające stare psalmy, Cory akompaniowała nam na pianinie, a z dworu wtórowały jej pioruny i błyskawice. Było wspaniale. Szkoda, że niektórzy sąsiedzi opuścili część kazania, decydując się wrócić do domów, by wystawić wszystkie beczki, wiadra, wanienki i garnki, jakie tylko dało się znaleźć, i nałapać darmowej deszczówki. Paru, u których przeciekały dachy, pobiegło powstawiać garnki i kubły do środka.

Nie przypominam sobie, by jakikolwiek dach w sąsiedztwie doczekał się fachowej naprawy. Na szczęście wszyscy mamy dachy kryte hiszpańską dachówką. Jak przypuszczam - dlatego że jest bezpieczniejsza i wytrzymalsza od drewna czy gontów z asfaltu. Niestety, czas, wiatr i trzęsienia ziemi i tak zrobiły swoje. Konary drzew też wyrządziły trochę szkód. Mimo to nikt nie ma pieniędzy na taki luksus jak naprawa dachu. W najlepszym razie, jeśli środki pozwalają, paru mężczyzn wchodzi na dach z wygrzebanymi w okolicy materiałami i kładzie prowizoryczne łaty. Ostatnimi czasy nikt nie naprawia nawet dziur. Po co zawracać sobie głowę, jeżeli pada raz na sześć, siedem lat?

Nasz dach jak dotąd trzyma się dobrze. Większość beczek i kubłów, które wystawiliśmy przed dom po nabożeństwie, jest już pełna. Dobra, czysta, darmowa woda z nieba. Jaka szkoda, że tak rzadko.



PONIEDZIAŁEK, 3 MARCA 2025



Deszcz nie ustaje.

Dzisiaj nie biją pioruny, chociaż w nocy trochę grzmiało. Nieprzerwana, miarowa mżawka, od czasu do czasu przeplatana ciężkimi ulewami. Calutki dzień. Jest pięknie, zupełnie inaczej. Nigdy przedtem nie otaczało mnie tyle wody. Wyszłam na dwór i chodziłam w deszczu, aż kompletnie przemokłam. Cory sprzeciwiała się, ale postawiłam na swoim. Cudowne przeżycie. Czemu ona nie może tego pojąć? Nieziemsko cudne.



WTOREK, 4 MARCA 2025



Amy Dunn nie żyje.

Trzyletnia, niekochana Amy umarła. Jak to możliwe? To wbrew rozumowi. Dawała już sobie radę z czytaniem prostych wyrazów i liczyła do trzydziestu. Ja ją nauczyłam. Tak bardzo lubiła, gdy ktoś okazywał jej uwagę, że w szkole bez przerwy lgnęła do mnie, czym doprowadzała mnie do szału. Nie puszczała mnie samej nawet do łazienki.

Już jej nie ma.

Polubiłam ją, mimo że była takim utrapieniem.

Po dzisiejszych lekcjach jak zwykle odprowadziłam ją do domu. Dunnowie ani razu nie przysłali po nią nikogo, więc ja się tego podjęłam.

- Zna drogę - skwitowała Christmas. - Po prostu każcie jej wracać, a trafi bez problemu.

Wcale nie martwiłam się, że się zgubi. Wystarczyło rzucić okiem w stronę wysepki w centrum sąsiedztwa, by po drugiej stronie ulicy zobaczyć jej dom - tylko że Amy miała skłonność do wałęsania się. Wyprawiona sama do domu, mogła dojść do celu, lecz równie dobrze zboczyć i zajść do ogrodu Montoyów albo do królikami Mossów, aby spróbować wypuścić króliki. Dlatego dziś też wyszłam razem z nią, ciesząc się, że mam pretekst, żeby znowu połazikować na deszczu. Amy także przepadała za tym, więc obie stałyśmy przez chwilę pod wielkim drzewem awokado, które rośnie na wysepce. Poszłam do drzewka pomarańczowego na jej drugim skraju i zerwałam dwie dojrzałe pomarańcze - po jednej dla mnie i Amy. Obrałam obie ze skórki i zajadałyśmy je. Kapuśniaczek przylepił rzadziutkie, bezbarwne włoski Amy do głowy tak, że wyglądała prawie jak łysa.

Odstawiłam ją pod same drzwi i przekazałam pod opiekę matce.

- Po co było fatygować się i moknąć - biadoliła Tracy.

- Może lepiej cieszyć się deszczem, dopóki pada - odpowiedziałam i odeszłam.

Zobaczyłam jeszcze, jak Tracy wprowadza Amy do domu i zamyka drzwi. A jednak dziewczynka zdołała jakoś wymknąć się z powrotem na dwór i dojść aż do frontowej bramy, dokładnie naprzeciw wspólnego domostwa Dory, Garfieldów i Balterów. Właśnie tam znalazł ją Jay Garfield, gdy wyszedł sprawdzić, co za tobół podrzucił ktoś znowu przez bramę. Czasami ludzie podrzucają różne rzeczy - dary zawiści albo animozji: zarobaczoną zwierzęcą padlinę, worek z gównem, albo odciętą ludzką kończynę czy nieżywe dziecko. Trupów dorosłych nikt nie tyka, pozwalając im leżeć za murem. Ale to wszystko obcy, Amy zaś była jedną z nas.

Ktoś trafił ją przez metalową bramę. To musiała być zbłąkana kula, bo przez naszą bramę nic z zewnątrz nie można zobaczyć. Ten, kto ją wystrzelił, musiał albo celować do kogoś, kto akurat stał przed bramą, albo po prostu wygarnął do samej bramy, w sąsiedztwo - w nas, w nasze urojone bogactwo i uprzywilejowany byt. Dawniej brama była stuprocentowo kuloodporna i nie przebiłby jej byle jaki zbłąkany pocisk, ale z czasem zaliczyła parę przestrzelin - wysoko, przy samej górnej krawędzi. Teraz przybyło sześć nowych dziur na dole - sześć na wylot i jedno wgniecenie: podłużna, gładka bruzda w miejscu, gdzie kula tylko odbiła się rykoszetem.

I nocą, i za dnia - ciągle słyszy się strzelaninę: przeważnie pojedyncze wystrzały albo nieregularne serie z broni automatycznej, lecz od czasu do czasu dochodzi do nas także kanonada cięższej artylerii - wybuchy granatów czy bomb większego kalibru. Najbardziej niepokoją nas te ostatnie - na szczęście nie są zbyt częste. Duży kaliber trudniej ukraść, a niewielu mieszkańców naszej okolicy stać na kupienie sobie czegoś większego na czarnym rynku - tak przynajmniej twierdzi tato. W każdym razie słyszymy strzelaninę tak często, że już prawie nie zwracamy na nią uwagi. Dzieci Balterów przyznały, że słyszały jakieś strzały, ale - jak zwykle - nie zawracały sobie tym głowy, ponieważ dobiegły z zewnątrz, zza muru. Reszta z nas nie słyszała nic prócz szumu deszczu.

Za parę tygodni Amy skończyłaby cztery lata. Nawet planowałam wyprawić dla niej małe przyjątko z moimi przedszkolakami.

Boże, jak ja nie cierpię tego miejsca.

No, naturalnie - także je kocham. Przecież to mój dom. Dom moich bliskich. Ale nienawidzę go. Żyjemy tu jak na wyspie, wokół której krążą rekiny - tyle tylko że tamte nic ci nie zrobią, póki nie wejdziesz do wody, a nasze, lądowe, już szukają drogi, jak wedrzeć się do środka. To tylko kwestia czasu: ile im trzeba, by dostatecznie wygłodnieć.



ŚRODA, 5 MARCA 2025



Rano znów chodziłam po deszczu. Było mi zimno, lecz przyjemnie. Ciało Amy zostało już skremowane. Ciekawe, czy jej matka odetchnęła wreszcie z ulgą. Nie sprawia takiego wrażenia. Choć nigdy nie lubiła Amy, teraz płacze. Nie wygląda na to, by udawała. Mimo że nie stać ich na to, rodzina dziewczynki wykosztowała się na opłacenie policji, aby szukała zabójcy. Podejrzewam, że jedynym pożytecznym skutkiem policyjnych działań będzie przegonienie uliczników z okolicy naszego muru. Czy to naprawdę dobrze? Ta biedota i tak wróci na ulice, i na pewno nie będą pałać do nas miłością za nagonkę, jaką urządzą na nich gliny. Koczują na ulicy, bo muszą - bo nie mają wyboru - ale jest to niezgodne z prawem, więc gliniarze poniewierają nimi, czyszczą ze wszystkiego, co jeszcze warto im zabrać, po czym każą się wynosić albo puszkują.

Nędzarze będą jeszcze bardziej upodleni, Amy zaś nic to nie pomoże. Przypuszczam, że całe to zamieszanie jest potrzebne Dunnom - ma im pomóc poczuć się lepiej po tym, jak ją traktowali.

W sobotę tato ma wygłosić kazanie na pogrzebie Amy. Tak bardzo chciałabym nie musieć tam iść. Dotąd pogrzeby ani mnie grzały, ani ziębiły, ale tym razem jest inaczej.

- Troszczyłaś się o nią - powiedziała Joanne Garfield, gdy zwierzyłam się, jak mnie to gryzie.

Jadłyśmy dziś razem lunch. W mojej sypialni, ponieważ na dworze ciągle padało, a cała reszta domu była pełna dzieci, które i dlatego że pada, też nie wróciły na lunch do siebie. Na szczęście mój pokój zawsze należy wyłącznie do mnie. Jedno jedyne miejsce na świecie, gdzie nikt poza mną nie ma wstępu - chyba że kogoś zaproszę. Ze wszystkich domowników jedynie ja mam własną sypialnię. Teraz już nawet tato i Cory pukają przed wejściem. To jeden z największych plusów tego, że jest się jedyną córką w rodzinie. Chociaż i tak cały czas muszę wykopywać stąd moich braciszków, przynajmniej mam do tego pełne prawo. Joanne jest jedynaczką, ale dzieli pokój z trzema młodszymi kuzynkami: mazgajowatą Lisa, która stale narzeka i ma wieczne pretensje; Robin, bystrą chichotką z ilorazem inteligencji blisko geniusza, i prawie niewidoczną Jessicą, która mówi szeptem, wbija wzrok w ziemię i beczy, jak tylko się na nią krzywo spojrzy. Wszystkie trzy to Balterówny - siostry Harry'ego i córki rodzonej siostry mamy Joanne. Obie dorosłe siostry z mężami, ósemką dzieci i rodzicami, panią i panem Dory - wszyscy gnieżdżą się razem w jednym domu z pięcioma sypialniami. Nie jest to jeszcze najbardziej zapchany dom w sąsiedztwie, ale cieszę się, że nie muszę mieszkać w takim ścisku.

- Chyba nikt inny się nią nie przejmował - zauważyła Joanne. - Tylko ty jedna.

- Dopiero od czasu pożaru zaczęłam się o nią bać - powiedziałam. - Przedtem, jak wszyscy, też nie zwracałam na nią uwagi.

- Czujesz się jakoś winna?

- Nie.

- Właśnie, że tak.

Spojrzałam na nią zaskoczona.

- Nie, naprawdę nie. Strasznie mi żal, że nie żyje, i brakuje mi jej, ale to nie ja ją zabiłam. Nie mogę tylko udawać, że nie widzę, co to znaczy dla nas.

- Co?

Poczułam, że jestem o krok od powiedzenia jej o sprawach, o których nigdy jeszcze głośno nie mówiłam. Tylko pisałam. Czasami piszę, żeby nie zwariować. Noszę w sobie mnóstwo rzeczy, o których nie umiałabym z nikim porozmawiać.

Ale przecież Joanne to moja przyjaciółka. Zna mnie lepiej niż inni, poza tym jest niegłupia. Czemu nie miałabym jej powiedzieć? Prędzej czy później, komuś będę musiała.

- O co chodzi? - zapytała znowu, kiedy już otworzyła plastikowy pojemniczek z sałatką fasolową i postawiła go na moim nocnym stoliku.

- Nie przyszło ci nigdy do głowy, że może to Amy i pani Sims miały więcej szczęścia? - spytałam. - To znaczy: zastanawiasz się czasem, co stanie się z nami?

Raptem doleciał nas głuchy, przytłumiony grzmot piorunu i całkiem znienacka lunęła rzęsista ulewa. Według radiowych prognoz pogody dzisiejszy deszcz to już ostatki czterodniowego cyklu burz. Mam nadzieję, że się mylą.

- Pewnie, że tak - odparła Joanne. - Jak można o tym nie myśleć w czasach, kiedy strzelają nawet do maluchów?

- Ludzie zabijali małe dzieci od początku świata - stwierdziłam.

- Ale nie u nas. Przynajmniej do tej pory.

- No właśnie. To przestroga, byśmy się ocknęli. Kolejna.

- O czym ty bredzisz?

- Amy poszła na pierwszy ogień, ale na niej się nie skończy. Joanne westchnęła albo raczej - lekko się wzdrygnęła.

- Więc też na to wpadłaś.

- Tak. Ale nie spodziewałam się tego po tobie.

- Gwałcą, napadają, a teraz zaczynają mordować. Naturalnie, że o tym myślę. Jak każdy. Wszyscy się martwią. Chciałabym wynieść się stąd.

- Gdzie byś poszła?

- No właśnie, o to chodzi. Nie ma dokąd.

- Może i jest.

- Nie dla takich, co nie mają kasy. I nie dla dziewczyn takich jak my, które umieją tylko niańczyć niemowlaki i gotować. Potrząsnęłam głową.

- Dobrze wiesz, że potrafisz dużo więcej.

- Może, ale same nieprzydatne rzeczy. Nigdy nie będzie mnie stać na college. Nigdy nie znajdę takiej pracy, żebym mogła wyprowadzić się od rodziców, bo z żadnej, do jakiej mogłabym się załapać, nie dam rady się utrzymać. No i nigdzie nie będzie bezpiecznie. Jasny gwint, przecież moi rodzice dalej mieszkają ze swoimi staruszkami.

- Wiem - powiedziałam. - Od dawna nie jest dobrze, a będzie jeszcze gorzej.

- Jeszcze? Jeżeli chodzi o mnie, to wystarczy! Zaczęła zajadać fasolową sałatkę, która wyglądała całkiem zachęcająco. Pomyślałam, że może zaraz stracić apetyt.

- Na południu Missisipi i Luizjany szerzy się epidemia cholery - oznajmiłam. - Słyszałam wczoraj przez radio. Żyje tam za dużo biedoty - analfabeci, bezdomni, bezrobotni - bez czystej wody i przyzwoitych warunków sanitarnych. Chociaż wody mają tam pod dostatkiem, większość jest zanieczyszczona. Słyszałaś o tym narkotyku, po którym ludzie mają ochotę podkładać ogień?

Kiwnęła głową, przeżuwając sałatkę.

- Dociera do coraz dalszych regionów kraju. Ostatnio był na wschodnim wybrzeżu. Teraz trafił już do Chicago. W wiadomościach podają, że po jego zażyciu przyglądanie się, jak się pali, daje większą przyjemność niż seks. Kiedy tego słucham, sama nie wiem, czy reporterzy go potępiają czy reklamują. Przerwałam, by głęboko odetchnąć.

- W Kentucky, Alabamie, Tennessee i dwu czy trzech innych stanach szaleją tornada, równając wszystko z ziemią. Zabiły już trzysta osób. A w śnieżnej zamieci na północy Środkowego Zachodu zamarzło jeszcze więcej. W Nowym Jorku i New Jersey ludzie giną, bo wybuchła epidemia odry. Odry!

- Słyszałam o tym - odezwała się Joanne. - Dziwne. Przecież jeśli nawet kogoś nie stać na szczepienia, to na odrę się nie umiera.

- Oni są już jedną nogą w grobie, nim zachorują - uświadomiłam jej. - Osłabiły ich mrozy, głód i inne choroby. To jasne, że nie mogą pozwolić sobie na uodparniające szczepionki. Wygrałyśmy los na loterii, że nasi rodzice mieli za co nas szczepić. Jeśli urodzimy kiedyś dzieci, chyba nie będziemy mogły dać im nawet tyle.

- Wiem, wiem - potaknęła tonem bliskim znudzenia. - Nie jest dobrze. Moja mama ma nadzieję, że ten nowy prezydent, Donner, zrobi coś, żeby wszystko znów było normalne.

- Normalne - mruknęłam. - Ciekawe, co takiego. Ty też w to wierzysz?

- Nie. Nie ma szans. Myślę, że zmieniłby wszystko, gdyby wiedział jak, ale Harry mówi, że program Donnera go przeraża. Mówi, że jego rządy cofną kraj o sto lat.

- Mój tato też twierdzi coś takiego. To cud, że raz mają z Harrym podobne zdanie.

- To proste. Ojciec Harry'ego uważa Donnera za Boga, a Harry za nic w świecie w niczym by się z nim nie zgodził.

Parsknęłam śmiechem, myśląc o wiecznych wojnach, jakie Harry toczy ze swoim ojcem. Nasze sąsiedzkie fajerwerki - dużo huku i błysku, ale ogień naprawdę tylko sztuczny.

- Czemu nagle zebrało ci się na rozmowę o tym wszystkim? - zapytała Joanne i sprawiła, że znów zaczęłam myśleć o prawdziwej pożodze. - I tak nic na to nie poradzimy.

- A jednak musimy.

- Na przykład co? Mamy po piętnaście lat! Co takiego mogłybyśmy zrobić?

- Możemy się przygotować. Powinnyśmy zacząć już teraz. Przygotować się na to, co nastąpi, żeby przeżyć i żeby potem umieć zacząć żyć od nowa. Musimy skoncentrować się na myśleniu, co zrobić, aby przetrwać, nie pozwalając przeganiać się jak stado owiec różnym szaleńcom, desperatom, zbirom ani przywódcom, którzy sami nie wiedzą, co robią! Joanne gapiła się na mnie.

- Nie mam pojęcia, o czym ty pleciesz.

Gadałam jak najęta dalej - chyba naprawdę mnie poniosło.

- O naszym sąsiedztwie, Jo, o tym ślepym zaułku odgrodzonym murem. O tym, że przyjdzie dzień, w którym ta wielka wataha głodnych i zdesperowanych obłąkańców zza muru postanowi tu wtargnąć. O tym, że musimy coś zrobić, żeby ocaleć i jakoś się odbudować - albo chociaż ujść z życiem i samemu nie zostać żebrakami.

- Chcesz powiedzieć, że jacyś ludzie rozwalą nasz mur i wejdą do środka?

- Bardziej prawdopodobne, że go wysadzą w powietrze - przynajmniej bramę. Pewnego dnia do tego dojdzie. Wiesz o tym równie dobrze jak ja.

- Wcale nie - zaprotestowała.

Usiadła prosto, prawie sztywno, zapominając na chwilę o lunchu. Ugryzłam kęs żołędziowego chleba z suszonymi owocami i orzechami. To mój ulubiony przysmak, ale tym razem przeżułam go i połknęłam bez delektowania się.

- Jo, czekają nas kłopoty. Już to przyznałaś.

- Pewnie - zgodziła się. - Częstsze strzelaniny, więcej włamań. Nie myślałam o niczym innym.

- Przez jakiś czas - chciałabym umieć przewidzieć, jak długo - może naprawdę nie zdarzy się nic poważniejszego. Będą nas szarpać, napadać i nękać po trochu, aż w końcu nadejdzie ten jeden wielki atak. Jeżeli się nie przygotujemy, zetrą nas w proch jak Jerycho.

Zesztywniała, broniąc się przed uświadomieniem sobie tego zagrożenia.

- Skąd możesz wiedzieć?! Nie jesteś jasnowidzem! Nikt nie umie przewidzieć przyszłości!

- Nieprawda - zaprzeczyłam. - Każdy może przewidywać, jeśli tylko chce. To przeraża, ale jak już przezwycięży się strach, idzie dziecinnie łatwo. Niektóre ogrodzone murem sąsiedztwa w Los Angeles, większe i potężniejsze od naszego, już zdążyły obrócić się w perzynę. Zostały same ruiny, ze szczurami i dzikimi lokatorami. Skoro im się to przytrafiło, nam też może. Zginiemy tu, chyba że zaczniemy działać i wymyślimy jakiś sposób na przeżycie.

- Jeśli rzeczywiście wierzysz w to, co mówisz, czemu nie powiesz swoim rodzicom? Ostrzeż ich, niech oni coś z tym zrobią.

- Właśnie taki mam zamiar, muszę tylko wymyślić sposób, jak im to wytłumaczyć, żeby mi uwierzyli. Poza tym... wydaje mi się, że oni już wiedzą, przynajmniej tato. Przypuszczam, że większość dorosłych zdaje sobie z tego sprawę. Nie chcą myśleć na ten temat, ale wiedzą.

- Może moja mama ma rację co do Donnera. Możliwe, że on naprawdę zmieni coś na lepsze.

- Akurat. Donner to tylko taka atrapa.

- Co?

- Chodzi mi o to, że... jest dla nas czymś w rodzaju symbolu przeszłości. Trzymamy się go, broniąc się przed wypchnięciem w przyszłość. Jest niczym. Nie ma w nim żadnej treści. Tyle że skoro mamy nowego prezydenta, kolejnego w dwustupięćdziesięcioletniej tradycji prezydentów Ameryki, łudzimy się, że ten kraj, ta kultura, w której wyrośliśmy, dalej trwa - że przetrzymamy złe czasy i zaczniemy znów żyć normalnie.

- Może tak będzie. Przecież to możliwe. Ja wierzę, że kiedyś się odmieni.

Bzdura. Była zbyt bystra, by czerpać z tego samookłamywania się coś więcej niż tylko powierzchowną, doraźną pociechę. Choć może i lepsza taka niż żadna. Spróbowałam z innej beczki.

- Czytałaś kiedyś o pladze dżumy w średniowiecznej Europie?

Przytaknęła. Joanne dużo czyta podobnie jak ja - co tylko wpadnie w ręce.

- Wyludniła sporą część kontynentu - przypomniała sobie. - Niektórym z tych, co przeżyli, zdawało się, że to już koniec świata.

- Tak, ale jak tylko zrozumieli, że jednak nie, zdali sobie też sprawę, ile wolnej ziemi jest do wzięcia, a rzemieślnicy - ci, co mieli w ręku jakiś fach - pojęli, że nadarza się okazja, by zażądać lepszej płacy za ich pracę. Mnóstwo rzeczy zmieniło się dla wszystkich ocalałych od zarazy.

- O co ci chodzi?

- O zmiany.

Zamyśliłam się na moment.

- W porównaniu z tym, co może przynieść jutro, wtedy wszystko zmieniało się powoli, ale trzeba było aż dżumy, by niektórzy ludzie uświadomili sobie, że coś w ogóle może się zmienić.

- Co z tego?

- To, że dzisiejszy świat też się właśnie zmienia. Tylko że naszych rodziców nie zdziesiątkowała plaga, więc żyją przywiązani do przeszłości, czekając, aż wrócą stare dobre czasy. Ale zaszły już wielkie zmiany, a zajdą jeszcze większe. Wszystko się zawsze zmienia. Tyle że łatwiej znosić drobne, idące krok po kroczku przeobrażenia, niż dokonać jednego potężnego, przełomowego skoku. Ta sama ludzkość, która zmieniła ziemski klimat, dziś czeka na powrót dawnych czasów.

- Twój ojciec twierdzi, że mimo tego, co mówią uczeni, nie wierzy, iż to ludzie zmienili pogodę. W kazaniach powtarza, że tylko Bóg mógłby przekształcić świat w tak znaczący sposób.

- Wierzysz mu?

Otworzyła usta i popatrzywszy na mnie, zamknęła je z powrotem.

- Sama nie wiem - odezwała się w końcu po chwili milczenia.

- Tato też ma klapki na oczach - powiedziałam. - To najlepszy człowiek, jakiego znam, ale nawet on je ma.

- Co za różnica. Nieważne, dlaczego zmienił się klimat, skoro i tak nie jesteśmy w stanie odmienić go z powrotem. Przynajmniej nie ty i nie ja. Ani całe sąsiedztwo. Nic na to nie poradzimy.

Moja cierpliwość się wyczerpała.

- No to zabijmy się wszyscy i od razu z tym skończmy!

Zmarszczyła brwi - okrągła, nazbyt poważna twarzyczka wyrażała prawie złość. Obrała ze skórki niezbyt wyrośniętą pomarańczę.

- Więc co? - spytała z naciskiem. - Co takiego możemy zrobić?

Odłożyłam ostatni kęs mojego żołędziowego chlebka i obchodząc ją, podeszłam do nocnego stolika. Z przepastnej szuflady na samym dole wyjęłam stosik książek i pokazałam je Joanne.

- Od paru miesięcy czytam i uczę się. To są starocie, jak wszystkie książki w naszym domu. Ale wyszukuję też nowości - kiedy tylko tato pozwala mi korzystać z komputera.

Przeglądała tomiszcza z nachmurzoną miną. Trzy podręczniki przetrwania w dziczy, trzy o broni i strzelectwie, po dwa o udzielaniu pomocy medycznej w nagłych wypadkach, o kalifornijskiej roślinności i sposobach jej wykorzystania, i jeszcze dwa o życiu w prymitywnych warunkach: jak zbudować chatę z drewna, jak hodować żywy inwentarz, uprawiać rośliny, wyrabiać mydło - i tym podobne rzeczy. Połapała się od razu.

- Co ty wyczyniasz? - spytała. - Uczysz się żyć w jakiejś głuszy bez cywilizacji?

- Próbuję nauczyć się wszystkiego, co może mi pomóc przeżyć gdziekolwiek, gdzie nie będzie muru. I myślę, że każdy w sąsiedztwie powinien przysiąść do takiej lektury. Sądzę też, że trzeba zakopać pieniądze i inne rzeczy pierwszej potrzeby w ziemi, aby rabusie nie mogli ich znaleźć. Czas już popakować ratunkowe plecaki - żeby je złapać i uciekać - na wypadek, gdyby przyszło nam wynosić się w pośpiechu. Gotówka, jedzenie, ubranie, koc, zapałki... Powinniśmy ustalić miejsca poza sąsiedztwem, w których mielibyśmy się zebrać w razie rozdzielenia czy rozproszenia. Do diabła, mam jeszcze dużo pomysłów. I jestem pewna, że choćbym przewidziała nie wiem ile, to i tak będzie za mało. Za każdym razem, kiedy wychodzę na zewnątrz, próbuję wyobrazić sobie, jak by to było, gdybym musiała żyć tam, bez żadnych murów, i uzmysławiam sobie, że tak naprawdę nie mam o niczym pojęcia.

- No to po kiego...

- Mam zamiar przeżyć.

Wpatrywała się we mnie bez słowa.

- Chcę nauczyć się wszystkiego, co zdołam, dopóki jeszcze mogę - ciągnęłam. - Jeśli znajdę się za murem, mam nadzieję, że to, czego zdążę się nauczyć, pomoże mi utrzymać się przy życiu tak długo, żebym mogła się przystosować i nauczyć jeszcze więcej.

Popatrzyła na mnie z nerwowym uśmieszkiem.

- Pożerasz za dużo przygodowych powieści - skwitowała.

Tym razem ja zmarszczyłam brwi. Jak ją przekonać?

- To nie są żarty, Jo.

- A co? - Przełknęła ostatni kawalątek pomarańczy. - Co chcesz mi powiedzieć?

- Masz spoważnieć. Zdaję sobie sprawę, że nie wiem zbyt wiele. Tyle co każdy w sąsiedztwie. Ale wszyscy razem możemy dowiedzieć się więcej. A później uczyć się nawzajem. Tylko skończmy z tym negowaniem rzeczywistości i nadziejami, że jakieś czary zmienią ją na lepsze.

- Ja tak nie robię.

Przez moment przyglądałam się deszczowi na dworze, aż troszkę ochłonęłam.

- Ty nie. Zgoda. Co w takim razie robisz? Widać było, że jest jej nieswojo.

- Dalej nie jestem pewna, czy naprawdę możemy cokolwiek poradzić...

- Jo!

- Oświeć mnie: co takiego mogłabym zrobić, aby jednocześnie nie napytać sobie biedy, albo żeby wszyscy nie pomyśleli, że zwariowałam? Daj jakiś przykład.

Nareszcie.

- Przeczytałaś książki, które macie w domu?

- Parę. Nie wszystkie. Niektóre to nudy. Książki nas nie uratują.

- Nic nas nie uratuje. Jeżeli sami się nie ocalimy, już po nas. Wysil wyobraźnię. Czy jest coś w waszej domowej biblioteczce, co mogłoby się przydać, gdyby przyszło ci żyć za murem?

- Nie.

- Trochę za szybko odpowiedziałaś. Idź do domu i sprawdź. Potem zrób, jak powiedziałam: zacznij sobie wyobrażać. Wszelkie przydatne hasła o sztuce przetrwania z encyklopedii, biografie, cokolwiek może pomóc nauczyć się, jak żyć na zewnątrz i jak się bronić. Nawet coś z beletrystyki może okazać się użyteczne.

Zerknęła na mnie ukradkiem.

- Nie wątpię - powiedziała.

- Jo, nawet jeśli ta wiedza nie będzie nigdy potrzebna, przecież w niczym ci nie zaszkodzi. Po prostu dowiesz się czegoś nowego, czego nie wiedziałaś przedtem. Co ty na to? A czy jak czytasz, to robisz notatki?

Spojrzała ostrożnie na mnie.

- Czasami.

- Przeczytaj to.

Wręczyłam jej jedną z książek o roślinach - tę o kalifornijskich Indianach; o tym, jakie rośliny zbierali i uprawiali, i jak je przerabiali. Naprawdę ciekawa i zabawna książeczka. Już widzę, jak Joanne się zdziwi, gdy nie znajdzie w niej nic, czego można by się przestraszyć - nic groźnego ani wymagającego zachodu. Pomyślałam, że wystarczająco musiała się wysilić i przestraszyć podczas rozmowy ze mną.

- Notuj sobie - poradziłam. - W ten sposób lepiej wszystko zapamiętasz.

- I tak ci nie wierzę - odparła. - Wcale nie musi być aż tak źle, jak mówisz.

Wsunęłam jej w ręce książkę.

- Rób systematycznie notatki - powtórzyłam. - Skup się zwłaszcza na roślinach, które rosną między nami a oceanem i w pasie samego wybrzeża, aż do Oregonu. Zaznaczyłam fragmenty.

- Powiedziałam przecież, że ci nie wierzę.

- Nieważne.

Spojrzała na książkę i przejechała dłońmi po czarnej, tekturowo-materiałowej oprawie.

- Więc według ciebie mamy uczyć się, jak jeść trawę i mieszkać w krzakach - mruknęła pod nosem.

- Mamy nauczyć się, jak przeżyć - odparłam. - To dobra lektura. Uważaj na nią. Wiesz, jak mój ojciec dba o swoje książki.



CZWARTEK, 6 MARCA 2025



Przestało padać. Z moich okien w północnym skrzydle domu widzę, jak rozsnuwają się chmury. Gnają nad górami w stronę pustyni. Zadziwiające, jak prędko pędzą. Zerwał się zimny i potężny wiatr. Pewnie przewróci nam parę drzew.

Ciekawe, ile lat upłynie, zanim znów zobaczymy deszcz.



6



Czasem

Tonący giną

Walcząc i tymi, co spieszą im na ratunek.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



SOBOTA, 8 MARCA 2025



Joanne się wygadała.

Powiedziała mamie, ta zwierzyła się ojcu, który z kolei powtórzył wszystko mojemu tacie. Zaraz potem odbył jedną z tych naszych poważnych rozmów.

Niech licho porwie Joanne. Niech ją cholera!

Widziałyśmy się dziś na mszy za Amy i wczoraj w szkole. Nie pisnęła nawet słówkiem, co zrobiła, a dowiedziałam się, że wypaplała mamie już we czwartek. Może to miał być ich sekret, ale Phillida Garfield, jejku, tak się mną przejęła, tak się o mnie martwi. Nie podobało jej się, że straszę Joanne. Naprawdę ją nastraszyłam? Widocznie nie na tyle, żeby poszła po rozum do głowy. Zawsze wydawała mi się taka rozsądna. Wymyśliła sobie, że jak wpakuje mnie w kabałę, to niebezpieczeństwo zniknie? Nie, to nie to. Po prostu ciągle nie chce spojrzeć prawdzie w oczy i odegrała głupiutką gierkę pod tytułem: "Nie mówmy o wilku, to może nie wyjdzie z lasu". Idiotka! Nigdy więcej nie zaryzykuję powiedzenia jej niczego ważnego.

Dopiero by było, gdybym otworzyła się jeszcze bardziej. Na przykład, gdybym zaczęła z nią rozmawiać o religii. Przecież chciałam. Czy ośmielę się kiedykolwiek omawiać te sprawy z kimkolwiek?

To, co już wyklepałam, zemściło się na mnie wieczorem. Po pogrzebie pan Garfield pogadał sobie z tatą. No i zaczęła się szeptanka, całkiem jak w "głuchym telefonie", w który grają maluchy. Oryginalna przestroga, że sąsiedztwu grozi niebezpieczeństwo i trzeba zacząć energicznie działać, by się ocalić, na końcu łańcuszka zmieniła się w nowinę, jak to Lauren rozpowiada, że musimy uciekać, bo boi się, że zewnętrzni wzniecą rozruchy, rozwalą mur i wszystkich wybiją.

Pewnie mniej więcej tak mówiłam, ale Joanne powtórzyła wszystko w taki sposób, by było jasne, że ani trochę się ze mną nie zgadza. A przecież wcale nie chodziło mi o jakieś tam czarnowidztwo w stylu: wszyscy zginiemy, bójcie się. Jaki to by miało sens? Teraz wróciła do mnie echem wyłącznie najciemniejsza strona.

- Lauren, co takiego powiedziałaś Joanne? - spytał stanowczym tonem tato, wchodząc do mojego pokoju po kolacji, w porze kiedy powinien szlifować kazanie na następny dzień.

Usiadł na moim jedynym krześle i wpatrywał się we mnie wzrokiem, który mówił: "Co ty wyprawiasz, dziewczyno? Postradałaś rozum?"

Po spojrzeniu i po tym, jak wspomniał Joanne, domyśliłam się, co się stało i o co mu chodzi. Joanne, moja przyjaciółka. Niech ją diabli!

Przysiadłam na łóżku i popatrzyłam na niego.

- Powiedziałam jej, że czekają nas ciężkie, niebezpieczne czasy. I ostrzegłam, że powinniśmy zacząć uczyć się wszystkiego, co pomoże nam je przeżyć.

Wtedy wyjaśnił mi, jak bardzo Joanne i jej matka zdenerwowały się i zmartwiły i jak obie pomyślały, że może potrzebuję "z kimś porozmawiać", bo ubzdurałam sobie, że nadciąga koniec naszego świata.

- Myślisz, że zbliża się koniec świata? - zapytał ojciec, a mnie zupełnie bez ostrzeżenia zachciało się płakać.

Ze wszystkich sił starałam się powstrzymać łzy. "Nie całego, lecz twojego świata, a ty możesz zginąć razem z nim" - odpowiedziałam w duchu, i to było okropne. Nigdy dotąd nie myślałam w ten sposób. Odwróciłam się i wyglądałam przez okno tak długo, dopóki trochę się nie uspokoiłam. Gdy znów mogłam spojrzeć mu w twarz, odparłam na głos:

- Owszem. A ty nie?

Zmarszczył brwi. Chyba jednak tego się po mnie nie spodziewał.

- Masz dopiero piętnaście lat - zaczął. - Nie rozumiesz jeszcze wszystkiego, co się dzieje. Problemy, z którymi dziś się borykamy, pojawiły się na długo przed twoim urodzeniem.

- Wiem o tym.

Siedział wciąż z tą samą nachmurzoną miną. Ciekawe, co chciał usłyszeć.

- No więc, co w ciebie wstąpiło? - nalegał. - Czemu mówiłaś Joanne te wszystkie rzeczy?

Zdecydowałam, że tak długo, jak się da, będę mówić prawdę. Nie znoszę kłamać tacie.

- Bo to prawda - obstawałam przy swoim.

- Nie musisz koniecznie rozpowiadać wszystkiego, co wydaje ci się, że wiesz. Jeszcze się tego nie nauczyłaś?

- Joanne to moja przyjaciółka. Myślałam, że jej mogę się zwierzyć.

Potrząsnął głową.

- Mówienie o takich sprawach przeraża ludzi - tłumaczył. - Dlatego najlepiej te kwestie pomijać milczeniem.

- Ale to przecież... tak jakby udawać, że nie widzimy, że w saloniku się pali, tylko dlatego, że akurat wszyscy siedzą w kuchni, a rozmowy o pożarach są zbyt straszne.

- Skończ z tym przestrzeganiem Joanne czy innych koleżanek - nakazał. - Na razie. Wiem: wydaje ci się, że masz rację, ale nikomu nie przyjdzie z tego nic dobrego. Tylko wystraszysz ludzi.

Udało mi się stłumić wzbierającą złość, kierując rozmowę na trochę inny tor. Żeby poruszyć tatę, trzeba spróbować dotrzeć do niego z kilku stron naraz, czasami to dobra metoda.

- Czy pan Garfield oddał ci książkę? - zapytałam.

- Jaką znów książkę?

- Tę, którą pożyczyłam Joanne: o roślinach w Kalifornii i indiańskich sposobach ich wykorzystania. Z twojej biblioteki. Przepraszam, że ją wypożyczyłam. Wydawała mi się całkiem niewinna, nie myślałam, że może narobić kłopotu. Ale chyba narobiła.

Spojrzał zaskoczony i niemal się uśmiechnął.

- Cóż, w takim razie będę ją musiał odebrać. Bez niej nie miałabyś swojego ulubionego żołędziowego pieczywa, nie mówiąc o paru innych rzeczach, do których przyzwyczailiśmy się, jakby spadały z nieba.

- Mój żołędziowy chlebek...?

Skinął głową.

- Większość ludzi w naszym kraju wcale nie jada żołędzi. Nie znają takiego zwyczaju, nie wiedzą, co z nimi robić; poza tym, z jakiegoś powodu, pomysł jedzenia żołędzi wydaje im się dość obrzydliwy. Z początku niektórzy sąsiedzi chcieli ściąć wszystkie nasze wielkie owocujące dęby i na ich miejsce posadzić coś pożyteczniejszego. Nie masz pojęcia, jak długo musiałem ich przekonywać, żeby zmienili zdanie.

- Co się przedtem jadło?

- Chleb, przeważnie z pszenicy oraz innych zbóż: kukurydzy, żyta, owsa...

- Przecież to strasznie drogie!

- Dawniej nie było. Przypilnuj, żeby Joanne oddała tę książkę.

Zaczerpnął głęboko powietrza.

- A teraz przestańmy zajmować się błahostkami i przejdźmy do sedna. Co chciałaś osiągnąć? Namówić Joanne do ucieczki? Tym razem ja westchnęłam.

- Oczywiście, że nie.

- Jej ojciec jest przekonany, że tak.

- To nieprawda. Mówiłam o tym, że musimy coś zrobić, aby przetrwać; nauczyć się, jak żyć na zewnątrz, na wypadek, gdybyśmy kiedyś musieli.

Przyglądał mi się w taki sposób, jak gdyby umiał wyczytać wszystko w moich myślach. Kiedy byłam malutka, wierzyłam, że to potrafi.

- W porządku - powiedział. - Może i chciałaś dobrze, ale masz skończyć z sianiem paniki.

- Nie o to mi chodziło. Myślę, że naprawdę powinniśmy nauczyć się jak najwięcej, póki jeszcze jest czas.

- To nie twoja sprawa, Lauren. Nie ty decydujesz, co dobre dla sąsiedztwa.

O, do diabła. Żebym tylko nie zgubiła się w tym lawirowaniu między ustępowaniem a naciskaniem i szarżowaniem do przodu.

- Tak, tato.

Odchylił się do tyłu i spojrzał na mnie.

- Powtórz mi słowo w słowo to, co mówiłaś Joanne. Wszyściutko.

Powtórzyłam. Starałam się, by mój głos brzmiał spokojnie i beznamiętnie, ale nie pominęłam niczego. Chciałam, żeby się dowiedział - żeby zrozumiał, w co wierzę. Przynajmniej tę cząstkę, która nie dotyczyła religii. Kiedy skończyłam, przystanęłam i czekałam. Wyglądało na to, że tato spodziewa się dalszych wynurzeń. Jakiś czas siedział bez słowa i tylko patrzył na mnie. Tym razem nie umiałam poznać po nim, co czuje. Inni ludzie nigdy nie wiedzieli, jeżeli tego nie chciał, ale mnie przeważnie się udawało. Wyczuwałam tylko, jak zamknął się przede mną i że nic na to nie mogę poradzić. Mogłam tylko czekać.

Wreszcie westchnął, jak ktoś, kto długo wstrzymywał oddech.

- Nigdy więcej o tym nie rozmawiaj - oznajmił tonem wykluczającym sprzeciw.

Podniosłam na niego wzrok, nie chcąc składać obietnicy bez pokrycia.

- Lauren.

- Tato.

- Chcę, abyś przyrzekła, że już nigdy nie będziesz o tym mówić.

Co mam mu powiedzieć? Nie obiecam tego. Nie mogę.

- Moglibyśmy spakować plecaki na wypadek trzęsienia ziemi - podsunęłam. - Podręczny ratunkowy ekwipunek do zabrania, w razie gdyby trzeba było w pośpiechu opuścić dom. Gdybyśmy powiedzieli ludziom, że to na wypadek trzęsienia ziemi, może by ich to tak bardzo nie zaniepokoiło. To zwyczajna rzecz, wszyscy boją się trzęsienia ziemi - wyrzuciłam z siebie gorączkowo.

- Proszę dać mi słowo, córko.

Jego słowa podziałały na mnie jak kubeł zimnej wody.

- Ale dlaczego? Przecież wiesz, że mam rację. Nawet taka pani Garfield musi zdawać sobie z tego sprawę. Więc czemu?

Sądziłam, że zaraz zacznie krzyczeć albo mnie ukarze. Jego głos oscylował na granicy tego ostrzegawczego tonu, który moi bracia i ja nazwaliśmy grzechotaniem - od złowrogiego klekotu ogona grzechotnika. Gdy przekraczał tę granicę, wpadało się w niezły pasztet. A kiedy zwracał się do nas per "synu" lub "córko", znaczyło to, że kłopoty są tuż-tuż.

- Dlaczego? - dopytywałam się uparcie.

- Dlatego że nie masz zielonego pojęcia, co robisz.

Marszcząc brwi, przetarł dłonią czoło. Gdy znów się odezwał, jego ton wskazywał, że granica została przekroczona.

- Mądrzej jest uczyć ludzi, niż ich straszyć, Lauren. Jeśli posiejesz w nich strach i nic się nie zdarzy, przestaną się bać, i przestaną też ciebie szanować, stracisz autorytet. Drugi raz już tak łatwo ich nie przestraszysz i trudniej będzie ich nauczać, trudniej odzyskać ich zaufanie. Dlatego najlepiej zacząć od nauki.

Usta skrzywiły mu się w leciutkim uśmiechu.

- Swoją drogą ciekawe, że postanowiłaś zacząć ją od lektury, którą pożyczyłaś Joanne. Przyszło ci kiedyś do głowy, że mogłabyś uczyć z tej książki?

- Uczyć... moich przedszkolaków?

- Czemuż by nie. Przynajmniej urabiałabyś ich od właściwej strony. Mogłabyś nawet zorganizować lekcje dla starszych dzieci i dla dorosłych. Tak jak zajęcia z rzeźbienia w drewnie, które prowadzi pan Ibarra, kurs ręcznych robótek pani Balter czy wykłady z astronomii młodego Roberta Hsu. Ludzie się nudzą. Teraz, kiedy nie mają już telewizji u Yannisów, jeszcze jedne nieobowiązkowe zajęcia pewnie nie wzbudzą w nich sprzeciwu. Jeżeli tylko będziesz potrafiła ich uczyć i bawić jednocześnie, masz szansę trafić ze swoją wiedzą pod strzechy. Niekoniecznie zmuszając ludzi do patrzenia w dół.

- W dół...?

- W przepaść, córko.

Tym razem córka nie oznaczała już kłopotów. Burza przeszła.

- Dopiero ją zauważyłaś - ciągnął dalej. - A dorośli w naszym sąsiedztwie żyją, balansując na jej krawędzi dłużej, niż chodzisz po tym świecie.

Podniosłam się z łóżka, podeszłam i chwyciłam go za rękę.

- Jest coraz gorzej, tato.

- Wiem o tym.

- Więc może przyszedł czas, żeby zajrzeć w tę przepaść i poszukać występów, jakichś punktów oparcia dla rąk i nóg, nim zostaniemy zepchnięci w otchłań.

- Właśnie po to co tydzień ćwiczymy strzelanie do celu, po to mamy laserosiatkę i alarmowy dzwon. Twój pomysł plecaków ratunkowych jest dobry. Kilku sąsiadów już coś takiego przygotowało. Na wypadek trzęsienia ziemi. Inni spakują je, jeśli tylko im podpowiem. Oczywiście są tacy, co nie zrobią nic. Zawsze znajdą się ludzie, którzy nie kiwną palcem.

- Podsuniesz im tę myśl?

- Owszem. Na najbliższym zgromadzeniu sąsiedztwa.

- Nie można zrobić czegoś więcej? Na te wszystkie pomysły potrzeba czasu.

- Jednak zostaniemy przy nich.

Wstał z krzesła, wysoki, potężny jak mur.

- Czemu nie popytasz ludzi, może na przykład któryś z sąsiadów zna się co nieco na sztukach walki? Żeby naprawdę poradzić sobie w walce wręcz, nie wystarczy przerobić parę podręczników.

- Nie ma sprawy - mrugnęłam do niego.

- Radzę zacząć od starego pana Hsu i państwa Montoya.

- Państwa? Obojga?

- Tak sądzę. Tylko rozmawiaj z nimi o kółku zainteresowań, nie o Apokalipsie.

Podniosłam wzrok - stał wyczekująco, bardziej niż kiedykolwiek podobny do muru, do opoki. Pozwolił mi na tyle - chyba na wszystko, co mogłabym sama zdziałać.

- Okej, tato - westchnęłam. - Przyrzekam: nikogo już nie będę straszyć. Mam tylko nadzieję, że starczy nam czasu, żeby przeprowadzić wszystko tak, jak ty chcesz.

Jak echo powtórzył po mnie westchnienie.

- No wreszcie. Świetnie. Teraz chodź ze mną na dwór. Zakopałem na podwórzu kilka szczelnych pojemników z pożytecznymi rzeczami. Czas, żebyś dowiedziała się gdzie - na wszelki wypadek.



NIEDZIELA, 9 MARCA 2025



Na dzisiejszym kazaniu tato odczytał szósty rozdział z Księgi Rodzaju, ten o Noem i Arce:

"A widząc Bóg, że wiele było złości ludzkiej na ziemi, a wszystka myśl serca była napięta ku ziemi po wszystek czas, żal mu było, że uczynił człowieka na ziemi. I ruszony serdeczną boleścią wewnątrz rzekł: Wygładzę człowieka, któregom stworzył, z oblicza ziemi, od człowieka aż do zwierząt, od ziemiopłazu aż do ptastwa powietrznego: bo mi żal, żem je uczynił. Noe zaś znalazł łaskę przed Panem".

Dalej, jak wszyscy wiedzą, Bóg mówi do Noego:

"Uczyń sobie korab z drzewa Gofer; przegrody poczynisz w korabiu, i oblejesz go wewnątrz i zewnątrz smołą".

Tato podkreślił dwie nauki, płynące z tej przypowieści. Bóg postanawia zgładzić wszystkie stworzenia, zgadzając się oszczędzić Noego z rodziną i częścią żywego inwentarza. Ale jeśli Noe chce ocaleć, czeka go mnóstwo ciężkiej pracy.



***



Po nabożeństwie przyszła do mnie Joanne z przeprosinami za całą aferę.

- Nie ma sprawy - skwitowałam.

- Jesteśmy dalej przyjaciółkami? - spytała.

- Na pewno nie wrogami - wykręciłam się dyplomatycznie. - Zwróć mi książkę. Tato jej potrzebuje.

- Kiedy mama mi zabrała. Pojęcia nie miałam, że tak się przejmie.

- To nie jest jej własność. Masz mi ją przynieść. Albo niech twój ojciec odda ją mojemu. Mnie nie zależy, ale tato chce ją z powrotem.

- Dobrze.

Patrzyłam za nią, jak wychodziła. Kiedy się na nią patrzy, wydaje się taka godna zaufania - wysoka, prosta, poważna i inteligentna - chyba wciąż jestem skłonna jej ufać. Ale nie mogę. Nie będę. Nawet nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo mogła mnie skrzywdzić, gdybym tylko zwierzyła się jej jeszcze z paru rzeczy, które mogłaby wykorzystać przeciwko mnie. Nie sądzę, bym kiedykolwiek jeszcze odważyła się jej zaufać - tylko że wcale mi się to nie podoba. Była moją najlepszą przyjaciółką. Była.



ŚRODA, 12 MARCA 2025



Wczorajszej nocy do ogrodu wdarli się złodzieje. Ogołocili z owoców drzewka cytrusowe, które rosną na dziedzińcu państwa Hsu i u Talcottów. Przy okazji zadeptali ostatki zimowych warzywników i sporą część wiosennych sadzonek.

Tato uważa, że trzeba zacząć wystawiać regularne warty. Próbował zwołać na dziś wieczór zgromadzenie sąsiadów, ale dla niektórych to pracowity okres, na przykład dla Gary'ego Hsu, który ma zwyczaj zasypiać w pracy, ile razy musi zgłosić się osobiście. Stanęło na tym, że mamy się zebrać w sobotę. Tymczasem tato ściągnął Jaya Garfielda, Wyatta i Kaylę Talcottów, Alexa Montoyę i Edwina Dunna, aby zorganizować uzbrojone pary do patrolowania sąsiedztwa. To znaczyło, że prócz Talcottów, których już jest dwoje (i którzy byli tak wściekli z powodu zniszczenia im ogrodu, że z góry współczuję złodziejowi, gdyby wszedł im w drogę), reszta musi dobrać sobie partnerów spośród innych dorosłych.

- Wybierzcie kogoś, komu w razie czego powierzylibyście osłonę tyłów - usłyszałam, jak ojciec poucza swój szczupły oddziałek.

Każda para będzie patrolować sąsiedztwo przez dwie godziny zaraz po zapadnięciu zmroku aż do świtu. Pierwszy patrol, przechodząc przez wszystkie podwórza, w porze kiedy ludzie jeszcze nie spali, miał oswoić wszystkich z widokiem wartowników.

- Patrolując na pierwszej zmianie, zawsze się wszystkim pokażcie - mówił tato. - Wasz widok przypomni im, że będą patrole przez całą noc. Nie chcemy, by któryś sąsiad wziął was za rabusiów.

Rozsądnie. Ludzie kładą się spać wkrótce po zmroku, aby oszczędzać prąd, lecz po kolacji, zanim się ściemni, większość spędza czas na werandzie albo na dziedzińcu, gdzie panuje większy chłód. Niektórzy słuchają radia na gankach od frontu lub z tyłu domu. Od czasu do czasu zbierają się grupki, by wspólnie pomuzykować i pośpiewać, pograć w planszowe gry, pogadać; inni wychodzą na brukowaną część ulicy poodbijać trochę w siatkówkę, porzucać do kosza, pograć w półkontaktowy futbol albo w tenisa. Dawniej grało się jeszcze w baseball, ale teraz nie stać nas na ciągłe wprawianie szyb, które się przy tym wybijało. Paru sąsiadów lubi znaleźć sobie ustronny kącik i poczytać, póki jest widno. To dla nas pora przyjemnego relaksu. Szkoda, że od dziś zakłóci ją widok, który będzie przypominać o rzeczywistości. Ale nie ma rady.

- Co zrobicie, jak złapiecie złodzieja? - spytała moja macocha ojca, zanim wyszedł.

Miał patrolować na drugiej zmianie i razem z Cory czekali w kuchni przy filiżance kawy, co było rzadkością. Kawa była na specjalne okazje. Miły aromat dotarł aż do mojego pokoju. Leżałam już w łóżku, choć wcale nie chciało mi się spać.

Podsłuchiwaczka ze mnie. Wprawdzie nie przykładam szklanek do ściany ani nie kucam z uchem przy drzwiach, za to często leżę do późna, kiedy dzieci już dawno powinny spać. Kuchnia jest naprzeciw mojego pokoju, po drugiej stronie holu, na końcu którego, całkiem blisko, znajduje się jadalnia, a sypialnia rodziców sąsiaduje z moją. Nasz dom jest stary i dobrze wyciszony. Przy zamkniętych drzwiach nie słyszę zbyt wiele. Ale w nocy, gdy wszystkie albo większość świateł jest pogaszona, zostawiam moje drzwi lekko uchylone i jeśli inne drzwi też są otwarte, mogę sporo podsłuchać. I sporo się dowiedzieć.

- Mam nadzieję, że go przegonimy - odparł ojciec. - Tak ustaliliśmy. Porządnie go nastraszymy, a potem przemówimy do rozsądku tak, by zrozumiał, że gdzie indziej czeka go łatwiejszy zarobek.

- Zarobek...?

- Ano tak. Ci rabusie nie kradli z głodu. Oberwali z drzew wszystkie owoce; zabrali, co tylko mogli.

- Widziałam - przytaknęła Cory. - Zaniosłam dziś państwu Hsu i Wyattom trochę cytryn i grejpfrutów i powiedziałam, że mogą sobie narwać od nas więcej, kiedy tylko będą potrzebowali. Dałam im też trochę nasion. W obu ogródkach stratowali mnóstwo młodych roślin, ale mamy dopiero początek sezonu, więc chyba da się jeszcze naprawić szkody.

- Tak - zgodził się tato i zamilkł na chwilę. - Ale nie to jest istotne. Chodzi o to, że tak kradnie się dla pieniędzy. Ci ludzie to nie doprowadzeni do ostateczności desperaci, tylko chciwi i groźni bandyci. Może zdołamy ich odstraszyć, pokazując, że łatwiej obłowić się gdzie indziej.

- A jeśli nie? - spytała niemal szeptem Cory, ściszając głos tak bardzo, aż przestraszyłam się, że może mi coś umknąć. - Co wtedy? Zastrzelicie ich?

- Tak - odpowiedział.

- Tak? - powtórzyła tym samym ściszonym tonem.

Zachowywała się zupełnie jak Joanne - za nic nie chciała spojrzeć w oczy rzeczywistości. Na jakim świecie ci ludzie żyją?

- Tak - potwierdził ojciec.

- Ale dlaczego?!

Zapadło dłuższe milczenie. Gdy w końcu tato znów przemówił, jego głos brzmiał niezwykle łagodnie:

- Dziecinko, jeśli pozwolimy im nakraść wystarczająco dużo, to albo będziemy musieli kupować więcej jedzenia - a nie stać nas na to - albo zajrzy nam w oczy widmo głodu. Już i tak marnie wegetujemy. Sama wiesz, jak jest ciężko.

- Czy... nie moglibyśmy po prostu wezwać policji?

- Za co? To dla nas za drogo, zresztą ich i tak nic nie obchodzi, póki nie mają zgłoszenia o przestępstwie, a i wtedy czeka się godzinami, nim się pojawią - łaskę robią, że nie przychodzą za dwa lub trzy dni.

- Wiem o tym.

- Więc skąd te wątpliwości? Chcesz, żeby nasze dzieci głodowały? Chcesz, by jak już bandziory ogołocą nam ogródki, zaczęli plądrować po domach?

- Na to się jeszcze nie ośmielili.

- Jak to? Ich ostatnią ofiarą była pani Sims.

- Bo mieszkała sama. Stale jej powtarzaliśmy, że nie powinna.

- Wydaje ci się, że nie zrobią krzywdy tobie albo dzieciom tylko dlatego, że jest nas siedmioro? Dziecinko, nie możemy dalej żyć i udawać, że świat jest taki sam, jak trzydzieści czy dwadzieścia lat temu.

- Mogą posłać cię za to do więzienia!

Płakała. Nie było słychać szlochu, jedynie ten nabrzmiały łzami głos, którym czasami mówiła.

- Nie - uspokajał tato. - Jeśli rzeczywiście dojdzie do tego, że jakiś rabuś zginie, załatwimy to wszyscy razem. Zaniesie się ciało do najbliższego domu. Strzelanie do włamywaczy jeszcze nie jest karalne. Później narobi się trochę bałaganu, aby uwiarygodnić naszą wersję.

Nastąpiła długa, męcząca cisza.

- I tak możesz mieć kłopoty.

- Trzeba zaryzykować.

Po chwili milczenia Cory wyszeptała:

- Nie zabijaj.

- Nehemiasz, rozdział czwarty, werset czternasty - odpowiedział jej ojciec.

Więcej się nie odezwali. Parę minut później usłyszałam, jak tato wychodzi. Odczekałam, aż Cory wróci do swego pokoju i zamknie za sobą drzwi. Wówczas wstałam z łóżka i zamknęłam swoje; odsuwając lampę tak, by światło nie przeświecało przez szparę pod drzwiami, zapaliłam ją i otworzyłam Biblię mojej babki. Miała mnóstwo różnych egzemplarzy Biblii i tato pozwolił mi jeden zatrzymać.

Księga Nehemiaszowa, rozdział czwarty, werset czternasty:

"I opatrzyłem, i wstałem i rzekłem do przedniejszych i urzędników, i do ostatka ludu pospolitego: Nie bójcie się od oblicza ich. Pamiętajcie na Pana wielkiego i strasznego, a walczcie za braci waszych, za synów waszych, i córki, i żony, i domy wasze".

Ciekawe. Arcyciekawe, że tato miał już ten werset na podorędziu i że Cory od razu wiedziała, o co mu chodzi. Może nie pierwszy raz toczyli taką rozmowę.



SOBOTA, 15 MARCA 2025



Akcja na dobre ruszyła z miejsca.

Teraz sąsiedztwo ma swoją regularną straż - z rozkładem wart złożonych z mieszkańców z każdego domostwa, pełnoletnich i takich, co dobrze sobie radzą z bronią - własną i obcą - i których tato i pozostali sąsiedzi, którzy już się sprawdzili na patrolach, uważają za odpowiedzialnych. Niestety, wśród naszych obrońców nie ma ani jednego ekspolicjanta czy prawdziwego eksstrażnika ochrony, dlatego będą chodzić parami, prócz sąsiedztwa pilnując też nawzajem własnego bezpieczeństwa. Każdy ma gwizdek, by w razie potrzeby móc przywołać pomoc. Poza tym raz w tygodniu wszyscy będą spotykać się, aby studiować, omawiać i ćwiczyć techniki strzeleckie i sztuki walki. Tak jak sugerował tato, kurs samoobrony rzeczywiście poprowadzą państwo Montoya - szkoda tylko, że to wcale nie moja zasługa. Stary pan Hsu nie będzie na razie niczego uczył, bo ma kłopoty, ale wygląda na to, że Montoyowie nieźle dadzą sobie radę. Mam zamiar siedzieć na ich zajęciach i przyglądać się tak długo, dopóki potrafię wytrzymać treningowy ból i urazy wszystkich ćwiczących.

Dziś rano ojciec zabrał z mojego pokoju wszystkie swoje książki. Teraz zostały mi tylko notatki. Nic nie szkodzi. Ważne, że dzięki ogrodowym rabusiom ludzie zaczęli przygotowywać się na najgorsze. Jestem prawie wdzięczna tym złodziejom.

Nawiasem mówiąc: na razie nie wrócili. Mam nadzieję, że kiedy znów się pokażą, zgotujemy im takie powitanie, jakiego się nie spodziewają.



SOBOTA, 29 MARCA 2025



Zeszłej nocy nasi bandyci wpadli z kolejną wizytą.

A może to wcale nie byli ci sami - w każdym razie mieli takie same zamiary: zagrabić wszystko, co inni wyhodowali w pocie czoła.

Tym razem upatrzyli sobie królikarnię Richarda Mossa. Nie licząc paru kurczaków z hodowli, którą przed kilkoma laty usiłowali rozkręcić Cruzowie i Montoyowie, te króliki to jedyny żywy inwentarz, jaki kiedykolwiek miało nasze sąsiedztwo. Kurczaki zostały rozkradzione, jak tylko podrosły na tyle, by piskiem dać znać zewnętrznym o swym istnieniu. Dlatego odkąd Richard Moss uparł się handlować za murem mięsem i wszystkim, co tylko jego żony potrafią wyrabiać z surowych i garbowanych króliczych skórek, jego króliki stanowią nasz wspólny sekret. Naturalnie nam też sprzedaje mięso, skórki i nawóz - wszystko prócz żywych zwierząt. Tylko on chce mieć hodowlę. Na nieszczęście ostatnio ten uparty i arogancki chciwiec wpadł na pomysł, że zarobi więcej, jak zacznie nimi kupczyć na zewnątrz. W ten sposób ulica dowiedziała się o jego przeklętych królikach, no i dziś w nocy przyszli je rąbnąć.

Moss przerobił na królikarnię garaż z trzema pojazdami, który według taty dobudowano do gospodarstwa gdzieś w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Trudno uwierzyć, że jedna rodzina miała kiedyś aż trzy samochody, i to w dodatku na benzynę. Ale ja też pamiętam jeszcze stary garaż, nim Richard Moss przebudował go na królikarnię. Wielki, z trzema ciemnymi plamami po oleju na podłodze w miejscach, gdzie parkowały dawniej trzy auta. Moss wyreperował dach i ściany, wybił otwory i wstawił okna, żeby był przewiew - zmienił całe pomieszczenie tak, że wyglądało prawie jak mieszkanie dla ludzi. To fakt, że dziś dużo ludzi tam, na ulicach, mieszka o wiele, wiele gorzej. Moss pobudował rzędy i piętra boksów-klatek, zainstalował więcej elektrycznych lamp i wentylatory pod sufitem. Połączył cały system ze starym rowerem i odtąd każdy mały Mossek, kiedy już sięga do pedałów, natychmiast zostaje zaprzęgnięty do zasilania wentylatorów. Dzieci Mossów nie cierpią tego, ale wiedzą, co je czeka, gdyby się zbuntowały.

Nie potrafię powiedzieć, ile zwierzaków liczy teraz przychówek Mossów. Mam wrażenie, że ten swój obrzydliwy proceder zabijania i obdzierania ze skóry uprawiają chyba od zawsze. Widocznie nawet monopol na taką małą skalę wart jest kłopotów i zachodu.

Złodziei było dwóch i do czasu, gdy nakryli ich nasi strażnicy, udało im się upchnąć do brezentowych worków już trzynaście sztuk. Zauważyła ich para: Alejandro Montoya i Julia Lincoln, jedna z sióstr Shani Yannis. Pani Montoya została na pewien czas zwolniona z patrolowania, bo dwójka jej dzieci złapała grypę.

Pani Lincoln i pan Montoya postąpili zgodnie z planem, który oddziałek naszej straży wymyślił wspólnie na swoich zebraniach. Bez jednego słowa komendy czy ostrzeżenia oboje wypalili w powietrze dwa, trzy razy, jednocześnie dmuchając w gwizdki, ile tchu w piersiach. Niestety u Mossów któryś z domowników obudził się i pozapalał światła w królikami. Dwójka strażników mogła przypłacić ten błąd życiem, ale na szczęście ukryli się za krzakami granatu.

Rabusie sami pomykali jak króliki.

Wskoczyli na drabinę i w parę sekund zniknęli za ogrodzeniem, porzucając nie tylko wspaniałą, długą aluminiową drabinę, ale i worki, wyjęte z klatek stworzenia, łomy, gruby zwój liny i nożyce do cięcia drutu. Nasz mur, wysoki na trzy metry, prócz zwyczajnego kolczastego drutu ma na górze jeszcze kawałki tłuczonego szkła, do tego całą niewidoczną laserosiatkę. Na nic się wszystko zdało: kolczatka została gładko przecięta. Jaka szkoda, że nie stać nas było, aby podłączyć ją do prądu i zastawić dodatkowe pułapki. Dobrze, że chociaż szkło - nasza najstarsza, najprostsza sztuczka - zaszkodziło przynajmniej jednemu bandziorowi. Kiedy się rozwidniło, po wewnętrznej stronie muru widać było ciągnący się do samej ziemi szeroki warkocz zakrzepłej krwi.

Znaleźliśmy też porzuconego glocka 19. Tak więc pani Lincoln i pan Montoya mogli zginąć. Gdyby złodzieje nie potracili głów ze strachu, pewnie wywiązałaby się strzelanina. Ktoś w domu Mossów też mógłby zostać ranny albo zabity.

Cory wytknęła to wszystko z wyrzutem tacie, kiedy wieczorem usiedli sami w kuchni.

- Wiem - przyznał ojciec zmęczonym, pełnym żalu tonem. - Myślisz, że nie rozważaliśmy takich sytuacji? Właśnie dlatego chcemy ich na dobre zniechęcić. Nawet ostrzegawcze strzały w powietrze nie zagwarantują bezpieczeństwa. Nic nie da pełnej gwarancji.

- To, że raz uciekli, nie znaczy, że zawsze tak będzie.

- Wiem - powtórzył tato.

- No więc... co dalej? Będziecie bronić królików czy pomarańczy, a przy tym może zginie czyjeś dziecko?

Tato milczał.

- Nie możemy tak żyć! - krzyknęła Cory, aż podskoczyłam. Pierwszy raz słyszałam, by tak podniosła głos.

- Już tak żyjemy - oznajmił ojciec głosem, w którym nie było ani gniewu, ani żadnej innej uczuciowej reakcji na jej wrzask, tylko znużenie i smutek. Nigdy przedtem nie słyszałam, żeby tato mówił takim tonem - jak ktoś bardzo zmęczony, prawie że... pokonany. A przecież wygrał. Dzięki jego planowi zwyciężyliśmy dwóch uzbrojonych rabusiów, i nawet nie musieliśmy robić im krzywdy. Fakt, że sami się poranili, to już ich problem.

Jasna sprawa, że wrócą - nie ci, to drudzy. Na to już nic nie poradzimy. Cory miała rację. Inni włamywacze mogą nie rzucić broni i wziąć nogi za pas. Więc co? Mamy leżeć w łóżkach i pozwolić odbierać sobie cały dobytek, mając nadzieję, że zadowolą się plądrowaniem ogródków? Jak długo poprzestanie na tym złodziej? I jak to jest głodować?

- Bez ciebie rodzina nie ma żadnych szans - ciągnęła Cory, już bez krzyku. - To ty mogłeś stać twarzą w twarz z kryminalistami. Następnym razem, kiedy padnie na ciebie, możesz dać się zastrzelić, pilnując cudzych królików.

- Zauważyłaś - odparł tato - że wczorajszej nocy na gwizdki zareagowali wszyscy nasi strażnicy, którzy nie mieli warty? Wyszli z domów, gotowi bronić całego sąsiedztwa.

- Co mnie obchodzą inni! To o ciebie się martwię!

- Nie - odpowiedział. - Nie wolno nam tak myśleć, Cory. Prócz Boga mamy tylko siebie. Nieważne, co sądzę o Mossie, a on o mnie, ja wychodzę bronić jego obejścia, tak samo jak on będzie bronił mojego. I wszyscy pilnujemy się nawzajem.

Urwał na moment.

- Poza tym podjąłem różne środki ostrożności. Ty i dzieci jesteście dobrze zabezpieczeni na wypadek, gdyby...

- Basta! - uniosła się znów Cory. - Myślisz, że tylko o to mi chodzi? O pieniądze? Sądzisz, że...?

- Nie, dziecinko, nie.

Znowu zapadła cisza.

- Wiem, jak to jest, gdy się zostaje samemu. To nie jest świat dla samotnych.

Tym razem zamilkli na dobre. Wyglądało na to, że nic więcej nie powiedzą. Leżałam w pościeli, zastanawiając się, czy już pora, bym wstała, zamknęła drzwi i zapaliła lampkę, żeby popisać. Tymczasem okazało się, że to jeszcze nie koniec.

- Co byśmy zrobili, gdybyś zginął? - nalegała macocha, chyba płacząc. - Co poczniemy, jeśli zastrzelą cię przez jakieś cholerne króliki?

- Będziecie żyć dalej! - odpowiedział jej ojciec. - To wszystko, co ktokolwiek może dziś zrobić. Przetrwać. Przetrzymać. Pozostać przy życiu. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś nastaną znów dobre czasy, ale wiem, że to nie będzie miało żadnego znaczenia dla tych, którzy ich nie doczekają.

Tym razem naprawdę skończyli rozmowę. Jeszcze długo leżałam w ciemności, rozmyślając o wszystkim, co oboje mówili. Cory znów miała rację. Coś mogło stać się tacie. Mógł nawet zginąć. Nie potrafię o tym myśleć. Mogę wszystko napisać, ale nie umiem sobie wyobrazić. Gdzieś w głębi duszy nie wierzę, że to się może zdarzyć. A zatem tak samo jak inni potrafię nie dopuszczać czegoś do swojej świadomości.

Cory ma rację, ale to nieważne. Tato też ma rację, ale nie umie posunąć się dalej. Bóg jest Przemianą i ostatecznie to On wygrywa, choć istnieje, by nadawać Mu kształt. To za mało: próbować tylko przeżyć, ustać na nogach; udawać normalne życie, kiedy z dnia na dzień jest coraz gorzej. Jeśli w taki kształt przyoblekamy naszego Boga, przyjdzie dzień, w którym okażemy się za słabi - zbyt biedni, zbyt wygłodzeni i schorowani - by się obronić. A wtedy zmiotą nas z powierzchni ziemi.

Na pewno można zrobić coś jeszcze, coś więcej, aby zgotować sobie lepszy los. Gdzie indziej. Inaczej. Musi być sposób!



7



Jesteśmy wszyscy Nasionami Boga, jednak ani bardziej, ani mniej

niż jakakolwiek inna postać wszechświata;

Wszystko, co jest; wszystko, co się zmienia - to Boże Nasiona.

Wszystko, co zasiewa Ziemskie Życie

na nowej niwie, jest Nasieniem Ziemi.

Wszechświat to Nasienie Boże.

Tylko my, ludzie, jesteśmy Nasionami Ziemi.

A Przeznaczeniem Nasion Ziemi

jest zakorzenić się wśród gwiazd.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



SOBOTA, 26 KWIETNIA 2025



Czasem nazwanie czegoś - nadanie temu nazwy lub jej odkrycie - pozwala nam zacząć to pojmować. Kiedy znam nazwę rzeczy i wiem, czym ona jest, znacznie łatwiej się do niej zabrać.

Całą konstrukcję moich wierzeń, którą oparłam na definicji Boga jako Przemiany i która mnie się wydaje całkiem spójna, będę odtąd nazywać "Nasionami Ziemi". Już wcześniej próbowałam jakoś nazwać tę moją religię. Gdy mi się nie udało, pomyślałam, że zostawię ją bez nazwy, ale to wyjście też mnie nie zadowoliło. Moim zdaniem dopiero nazwany cel daje pełnię idei.

No więc właśnie dziś wymyśliłam nazwę; przyszła mi do głowy, kiedy wyrywałam chwasty w ogródku za domem, myśląc o tym, jak to rośliny same się rozsiewają, powierzając przenoszenie nasion wiatrowi, wodzie, zwierzętom. Same z siebie nie potrafią pokonywać dużych odległości, a jednak w jakimś sensie przemieszczają się. Nawet one nie muszą tkwić w jednym miejscu, czekając na zagładę. Gdzieś na antypodach, tysiące mil od całego świata, leżą wyspy - na przykład Hawaje albo Wyspa Wielkanocna - gdzie roślinność sama rozsiewała się i rosła na długo przed nastaniem człowieka.

Nasiona Ziemi.

Jestem Nasieniem Ziemi. Każdy może nim się stać. Myślę, że pewnego dnia będzie nas wiele i będziemy zmuszeni przenosić się coraz dalej i dalej od tej obracającej się w ugór ziemi.



***



Nigdy nie czułam, że nazwę "Nasiona Ziemi" czy jakąkolwiek inną cząstkę mojej religii wymyśliłam sama z siebie. Przeciwnie, zawsze odbierałam to jako coś realnego i już istniejącego: bardziej odkrycie niż wymysł - objawienie, a nie stworzenie. Nawet chciałabym móc uwierzyć, że te idee wzięły się z jakiegoś nadprzyrodzonego źródła - że może odbieram przesłanie od Boga. Ale przecież nie wierzę w istnienie tego rodzaju Boga. Nie, mój jedyny wkład to obserwacje i notatki, w których próbuję opisywać wszystko, co uważam za prawdę tak dogłębnie, tak prosto i bezpośrednio, jak ją odczuwam. Tyle że nigdy mi nie wychodzi. Staram się, jak mogę, ale nie umiem. Nie jestem dość dobrą pisarką, poetką czy kimkolwiek jeszcze powinnam być, aby mi się udało. Nie mam pomysłu, jak temu zaradzić. Czasem doprowadza mnie to do białej gorączki. Co prawda robię pewne postępy, ale zbyt wolno.

Najgorsze - dotyczy to nawet trudności, jakie sprawia mi samo pisanie - że za każdym razem, gdy już zrozumiem kapkę więcej, dziwię się, dlaczego musiałam poświęcić tyle czasu: czemu od razu nie pojęłam czegoś tak oczywistego i prawdziwego.

Oto jedna jedyna zagadka tkwiąca we wszystkim, jedyny paradoks, nielogiczność, błędne koło rozumowania czy jak to tam jeszcze można nazwać:



Po co istnieje wszechświat?

Aby kształtować Boga.

Po co istnieje Bóg?

Aby kształtować wszechświat.



Nie potrafię się z tym uporać. Próbowałam to jakoś zmienić, próbowałam zarzucić, ale nie mogę. To chyba najprawdziwsza prawda, jaką kiedykolwiek napisałam. Jest równie tajemnicza i oczywista jak wszystkie inne objaśnienia istoty Boga i wszechświata, które czytałam - tylko że te inne, nawet w najlepszym razie, wydają się niepełne.

Pozostała część "Nasion Ziemi" objaśnia, czym jest Bóg i co czyni; czym jest człowiek i jak powinien postępować, gdy ma wybór, a na co nic nie może poradzić... Zauważcie: czy jest się ludzką istotą, owadem, mikrobem czy kamieniem - ten wiersz jest prawdziwy dla wszechrzeczy:



Czegokolwiek dotykasz,

Ulega Zmianie.



Cokolwiek zmieniasz,

Zmienia też ciebie.



Zmiana jest

Jedyną trwałą prawdą.



Bóg

Jest Przemianą.



***



Zamierzam przewertować moje stare dzienniki i zebrać wiersze, które napisałam, w jeden brulion. Przepiszę wszystkie do zeszytu - jednego z tych, które Cory rozdaje starszym dzieciom do pisania, nie mogą bowiem korzystać z komputerów, których tak mało zostało w sąsiedztwie. Na większości stron moich skoroszytów, zamiast solidnych szkolnych wypracowań i zadań, króluje bezużyteczna bazgranina. Chcę złożyć z tego jedną bardziej pożyteczną całość. Gdy pewnego dnia ludzie nauczą się przywiązywać większą wagę do moich słów niż wieku, te strofy być może pomogą mi oderwać ich myśli od rozkładającej się przeszłości i pchnąć na drogę ocalenia, budowania sensowniejszego jutra.

Jeśli cokolwiek zdoła przetrwać w obecnym stanie jeszcze parę lat.



SOBOTA, 7 CZERWCA 2025



Wreszcie udało mi się skompletować dla siebie nieduży plecak ratunkowy - gotowy do natychmiastowej ucieczki. Większość niezbędnych rzeczy wygrzebałam w garażu i na strychu, nikt więc nie ma prawa skarżyć się, że zabrałam komuś coś potrzebnego. Wynalazłam na przykład siekierkę i dwa małe lekkie garnki, całe z metalu. Takich rupieci jest u nas wszędzie pełno, bo nikt nie wyrzuca niczego, co mogłoby się jeszcze kiedykolwiek przydać lub co dałoby się spieniężyć.

Zapakowałam moją gotówkę - paręset, prawie tysiąc, dolarów oszczędności. Jeżeli wcześniej nikt mi nie odbierze pieniędzy i jeśli będę ostrożnie kalkulować, co i gdzie kupuję, za taką sumę wyżywiłabym się może nawet dwa tygodnie. Staram się być na bieżąco z cenami, zawsze pytam o nie tatę, ile razy z innymi sąsiadami jadą robić podstawowe zakupy. Ceny żywności są po prostu obłędne i stale rosną - jeszcze nigdy nic nie staniało. Wszyscy na nie narzekają.

Znalazłam starą kuchenkę polową i plastikową butelkę na wodę: wymyłam, napełniłam i spakowałam obie; przyszykowałam też zapałki, komplet ubrań na zmianę razem z parą butów, grzebień, mydło, pastę i szczoteczkę do zębów, tampony higieniczne, papier toaletowy, bandaże, szpilki, igły z nićmi, alkohol, aspirynę, parę łyżek i widelców, otwieracz do konserw, scyzoryk, kilka paczek żołędziowej mąki, suszone owoce, pieczone orzechy i jadalne ziarna, mleko w proszku, trochę soli i cukru, moje notatki na temat technik przetrwania, kilkanaście foliowych torebek do pakowania, mniejszych i większych, mnóstwo ziaren siewnych, mój dziennik, brulion z "Nasionami Ziemi" i parę zwitków sznurka do suszenia bielizny - wszystko na wypadek, gdyby trzeba było zerwać się w nocy i uciekać. Upchałam to wszystko w dwie stare poszewki na poduszkę, włożone jedna w drugą, by zwiększyć wytrzymałość. Następnie zrolowałam cały ekwipunek razem z kocem i związałam kawałkiem sznurka w jeden łatwy do chwycenia i niesienia pakunek, z którego nic nie mogło się wysypać, ale który z jednego końca dawał się bardzo prosto otworzyć - tak, żebym w każdej chwili mogła wyjmować i wkładać mój dziennik, zmieniać wodę na świeżą, a także raz na jakiś czas wymieniać zapasy spożywcze i sprawdzać, czy nie zepsuły się nasiona. Nie chciałam się przekonać w potrzebie, że zamiast siewnych nasion i nadającej się do jedzenia żywności taszczę wór robactwa.

Szkoda, że nie mogę spakować żadnej broni. Nie mam własnej, a tato na pewno nie zgodzi się, bym trzymała u siebie któryś z jego pistoletów. Postanowiłam zabrać jeden, gdyby przyszło co do czego, ale nie wiadomo, czy mi się uda. To czyste wariactwo znaleźć się za murem z kozikiem i ze strachem w oczach, jednak może dojść i do tego. Akurat dziś wybraliśmy się pod opieką taty i Wyatta Talcotta na strzelanie do celu i po ćwiczeniach spróbowałam namówić ojca, żeby pozwolił mi przechowywać broń, którą się posługuję podczas ćwiczeń.

- Nie - uciął dyskusję, siadając za biurkiem w swoim zagraconym gabinecie. Był zmęczony i zakurzony. - Nie masz gdzie jej bezpiecznie schować w ciągu dnia, kiedy chłopcy ciągle wpadają do twojego pokoju.

Zawahałam się chwilę, po czym opowiedziałam mu o plecaku ratunkowym, który przygotowałam.

Kiwnął głową.

- Na początku, gdy pierwszy raz o tym wspomniałaś, uznałem to za niezły pomysł - zaczął. - Ale zastanów się, Lauren. Przecież to jakby prezent dla włamywacza. Pieniądze, jedzenie, woda, pistolet... Przeważnie nie czeka na nich taka gratka, jeszcze w dodatku porządnie spakowana do zabrania. Myślę, że jednak nie powinniśmy żadnemu bandycie, gdyby ewentualnie tu trafił, ułatwiać tak dostępu do broni.

- To wygląda jak najzwyczajniej w świecie zrolowany koc, który leży w szafie razem z resztą zwiniętej i poskładanej pościeli - przekonywałam. - Nikt nawet nie zwróci uwagi.

- Nie - potrząsnął głową. - Nasza broń zostanie tam, gdzie jest - zakończył.

Chyba bardziej niż włamywacze niepokoją go moi bracia wiercący się po wszystkich kątach. Chłopcom od urodzenia kładzie się do głowy, jak należy obchodzić się z bronią, ale Greg ma dopiero osiem, a Ben dziewięć lat. Tato boi się wodzić ich na pokuszenie. Wprawdzie jedenastoletni Marcus jest bardziej godny zaufania niż większość dorosłych, za to odpowiedzialność Keitha, który niedługo skończy trzynaście lat, stoi pod znakiem zapytania. Ojcu niczego by nie ukradł. Nie odważyłby się. Za to mnie podprowadził już parę rzeczy - choć, jak na razie, same drobiazgi. Ale wiem, że bardzo chciałby mieć pukawkę: marzy o niej jak spragniony o wodzie. Chce być dorosłym całą gębą - na dawną modłę. Może więc tato ma rację. Jego decyzja bardzo mi się nie podoba, ale może być słuszna.

- Dokąd byś poszedł? - zapytałam, zmieniając temat. - Gdzie byś nas zaprowadził, gdyby coś wygnało nas z domu?

Na sekundę nadął policzki i ciężko westchnął.

- Do sąsiadów albo do college'u - odparł. - College ma tymczasowe powypadkowe kwatery dla pracowników po pożarze albo eksmisji.

- A później?

- Później trzeba by wziąć się do przebudowy, porobić umocnienia i zrobić wszystko co w ludzkiej mocy, żeby zapewnić bezpieczeństwo.

- Myślałeś kiedyś, by w ogóle stąd odejść, przenieść się gdzieś na północ, gdzie nie ma takich problemów z wodą i jest tańsza żywność?

- Nie - powiedział, wpatrując się w przestrzeń. - Nigdzie na świecie nie znajdę pewniejszej pracy niż tu, a na północy też jej nie ma. Przybysze pracują za jedzenie, jeśli w ogóle cokolwiek im się trafi. Nie liczy się doświadczenie. Nikt nie patrzy na wykształcenie. Za dużo jest przywiedzionych do ostateczności desperatów, żyjących na ulicy, gotowych do końca życia zaharowywać się za worek fasoli.

- Jednak słyszałam, że tam jest trochę łatwiej. W Oregonie, Waszyngtonie, w Kanadzie.

- Zamknięte granice - powiedział. - Do Oregonu trzeba się przeszmuglować, jeśli w ogóle się uda. Jeszcze trudniej przedostać się do Waszyngtonu. A na granicy z Kanadą nie ma dnia, żeby nie zastrzelili paru śmiałków. Nigdzie nie chcą hołoty z Kalifornii.

- A jednak ludzie się przenoszą. I zawsze wędrują na północ.

- Próbują. Są udręczeni i nie mają nic do stracenia. Ja mam. Tu jest mój dom. Prócz podatków, nikomu nie jestem za niego winien nawet złamanego grosza. Ani ty, ani twoi bracia nie wiecie, co to głód, i daj Boże, byście się nigdy nie dowiedzieli.

Zapisałam w brulionie z "Nasionami Ziemi":



Drzewo

Nie może rosnąć

W cieniu drzew-rodziców.



Czy naprawdę notowanie takich przemyśleń ma sens? Przecież to oczywiste dla wszystkich. Zresztą, co one dziś znaczą? Jakie znaczenie ma to, które właśnie zanotowałam, jeśli żyjesz w ślepym zaułku ogrodzonym murem? Jaką prawdę niesie, jeśli w dodatku wiesz, że masz cholerne szczęście, mieszkając w ślepym zaułku za murem?



PONIEDZIAŁEK, 16 CZERWCA 2025



Radio nadało dziś długi reportaż o wynikach badań angielsko-japońskiej stacji kosmicznej na Księżycu. Dysponując wszelkiej maści teleskopami i najczulszą aparaturą spektroskopową, jaką wymyślił człowiek, zaobserwowano nowe krążące po orbitach planety. Stacja odkrywa nowe światy już od dwunastu lat; zebrała nawet dowody, że na kilku z nich może istnieć życie. Od dawna słucham i czytam każdy strzęp informacji na ten temat, na jaki uda mi się natrafić, i zauważyłam, że pogląd, iż na niektórych planetach zapewne zamieszkują jakieś żywe istoty, ma coraz mniej przeciwników. Co więcej, teoria zyskuje poparcie środowiska naukowego. Naturalnie nie ma żadnej pewności, czy formy życia, jakie rozwinęły się poza Układem Słonecznym, nie sprowadzają się jedynie do paru trylionów mikrobów. Wszyscy spekulują na temat istnienia pozaziemskiej inteligencji, co jest fajną rozrywką, ale jakoś nie znalazł się jeszcze nikt, komu udałoby się skomunikować z inteligentnym kosmitą. Moim zdaniem to nieistotne. Ważne, że istnieje samo życie. Nie potrafię wyrazić, jakie to ma dla mnie znaczenie - jak bardzo mnie pobudza, inspiruje. Gdzieś daleko stąd jest życie. Podczas gdy ledwie parę lat świetlnych od nas krążą żyjące planety, Stany Zjednoczone straciły zainteresowanie nawet dla sąsiednich, martwych światów - dla Księżyca, dla Marsa. Wielka szkoda - nawet jeśli rozumiem dlaczego.

Przypuszczam, że planetę, na której już rozwija się jakieś życie, byłoby nam łatwiej przystosować i zasiedlić, znacznie szybciej przecinając długą i kosztowną pępowinę zależności od Ziemi. Łatwiej wcale nie znaczy, że łatwo. Jednak to już pewien handicap, bo nie wierzę, by dało się wykorzystać pokonującą wiele lat świetlnych łączność z macierzystą planetą. Sądzę, że ludzie, którzy zdecydowaliby się polecieć poza Układ Słoneczny, byliby zdani na siebie: z dala od wpływu polityków i baronów biznesu, od zrujnowanej gospodarki i zamęczonego ekosystemu - ale i z dala od możliwości uzyskania pomocy. Taka jest cena wyjścia z cienia ojczystego świata.



SOBOTA, 19 LIPCA 2025



Jutro kończę szesnaście lat. Dopiero szesnaście. Czuję się starsza. Chcę być starsza. Potrzebuję dorosłości. Nie cierpię być dzieckiem. Czas tak się wlecze!



***



Tracy Dunn zniknęła. Zabójstwo Amy bardzo ją przygnębiło. Jeśli już w ogóle otworzyła usta, stale mówiła o umieraniu, pragnieniu śmierci i o tym, że na nią zasłużyła. Wszyscy mieli nadzieję, że w końcu przeboleje żal - czy może poczucie winy - i wróci do życia. Może nie potrafiła. Tato rozmawiał z nią parę razy, i wiem, że martwił się o nią. Jej szurnięta rodzinka nie okazuje żadnego zainteresowania. Traktują ją tak samo, jak przedtem Amy, to znaczy ignorują.

Chodzą słuchy, że wczoraj wyszła za mur. Dzieciaki Mossów i Paynów rozpowiadają, że zaraz po lekcjach zauważyły, jak przechodzi przez bramę. Od tamtej pory nikt jej nie widział.



NIEDZIELA, 20 LIPCA 2025



Oto prezent na urodziny, który przyszedł mi na myśl dziś rano po przebudzeniu - zaledwie dwie linijki:



Przeznaczeniem Nasion Ziemi

Jest zakorzenić się wśród gwiazd.



Właśnie coś takiego zaczęło kołatać mi mgliście w głowie przed paroma dniami - po tym, jak usłyszałam tę historię o odkryciu nowych planet. Naturalnie to prawda. I znów oczywista.

Tyle że na razie to niemożliwe. Nasz świat jest w opłakanym stanie. Dzisiejszym nawet dość zasobnym krajom nie wiedzie się za dobrze w porównaniu z bogatymi państwami, jakie znamy z opisów historycznych. Nie tylko prezydent Donner opuszcza poprzeczkę i rezygnuje, wyprzedając programy badań naukowych i kosmicznych. Nikt nie prowadzi już żadnych badań, które nie przynosiłyby natychmiastowych zysków albo przynajmniej nie obiecywały wielkich profitów w nieodległej przyszłości. Nikt nie ma ochoty zajmować się w tych czasach jakąkolwiek nieużyteczną czy nieekonomiczną działalnością. A jednak:



Przeznaczeniem Nasion Ziemi

Jest zakorzenić się wśród gwiazd.



Nie wiem, jakim sposobem ani kiedy to nastąpi. Tyle jest do zrobienia, nim jeszcze nadejdzie sam początek. Ale to chyba normalne i zrozumiałe. Zawsze trzeba się napracować, zanim wstąpi się na drogę do nieba.



8



Chcąc porozumieć się z Bogiem,

Rozważaj skutki własnych uczynków.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



SOBOTA, 26 LIPCA 2025



Tracy Dunn nie wróciła do domu; policji też nie udało się jej odszukać. Wątpię, by kiedykolwiek się odnalazła. Nie ma jej dopiero od siedmiu dni, ale tydzień za murem to jak tydzień w piekle. Na zewnątrz ludzie rozpływają się bez śladu. Wychodzą za bramę, jak pan Yannis, potem się na nich czeka, ale już nie wracają - chyba że w urnie. Według mnie Tracy już nie żyje.



***



Bianca Montoya jest w ciąży. To już nie plotka, tylko fakt, i to w dodatku taki, który w pewnej mierze mnie też obchodzi. Bianca jest siedemnastolatką, nie ma jeszcze męża, za to kompletnie straciła głowę dla Jorgego Iturbe, brata Yolandy Ibarra, który mieszka w domu Ibarrów.

Jorge nie wypiera się ojcostwa. Nie rozumiem, czemu po prostu się nie pobrali, zanim wszystko się wydało. Jorge ma dwadzieścia trzy lata, więc przynajmniej po nim można by się spodziewać trochę rozumu. W każdym razie pobierają się teraz. Rodziny Ibarra oraz Iturbe od tygodnia kłócą się o to z Montoyami. Co za głupotą. Myślałby kto, że nie mają większych zmartwień. No ale przynajmniej i jedni, i drudzy to Latynosi, więc tym razem mamy tylko zatarg rodzinny, a nie rasowy. W ubiegłym roku, kiedy przyłapano Craiga Dunna, jednego z bardziej udanych członków białej rodziny Dunnów, jak kochał się z czarną Siti Moss, która w dodatku jest najstarszą z córek Richarda Mossa, myślałam, że poleje się krew. Wariactwo.

Ale nieważne, kto z kim śpi albo się kłóci. Zastanawia mnie - chciałabym to pojąć - po co w tej rzeczywistości ktokolwiek myśli jeszcze o żeniaczce i dzieciach.

Wiem: jak świat światem, ludzie żenili się i mieli dzieci, ale w naszych czasach... Dziś, kiedy nie ma dokąd iść ani co robić. Młodzi pobierają się i - jeśli mają szczęście - dostają własny pokój albo wprowadzają się do bezużytecznego garażu - bez cienia nadziei na lepszy los, za to z dużymi szansami, że wszystko jeszcze się pogorszy.

Mnie także w przyszłości może czekać takie życie, jakie wybrała Bianca. Nie jest to bynajmniej droga, którą sama sobie upatrzyłam, lecz coś, czego spodziewa się po mnie - po wszystkich moich rówieśniczkach - nasze sąsiedztwo. Dorosnąć jeszcze trochę, potem mąż i dzieci. Curtis Talcott mówi, że młodzi Iturbowie dostaną po ślubie całe pół garażu. W drugiej połówce mieszka już siostra Jorgego, Celia Iturbe Cruz, z mężem i jedną pociechą. Na dwa stadła ani jedno nie ma płatnej pracy. Szczytem ich marzeń jest dostać się do majątku jakichś bogaczy i jako służba domowa zasuwać za mieszkanie i wyżywienie. Nie ma szans, by kiedykolwiek odłożyli trochę grosza i jakoś im się polepszyło.

A gdyby zdecydowali się wywędrować na północ, żeby poszukać lepszego życia w Oregonie, Waszyngtonie albo Kanadzie? Z dwojgiem czy nawet z jednym dzieckiem podróżowałoby się im o wiele ciężej. Poza tym znacznie trudniej i niebezpieczniej jest przemykać się obok wrogo nastawionych straży i przekradać się przez stanowe lub państwowe granice.

Sama nie wiem, czy Bianca jest taka odważna, czy taka głupia. Ślęczy teraz razem z siostrą, przerabiając starą suknię ślubną ich mamy, a wszyscy wokół kucharzą i przygotowują się do wesela jak za dawnych dobrych czasów. Jak mogą?

Bardzo lubię Curtisa Talcotta. Czasami myślę, że może to nawet miłość. On też mówi, że mnie kocha. Ale gdybym spodziewała się, że w przyszłości nie czeka mnie nic więcej poza tym, że wyjdę za niego za mąż, będę miała dzieci i będziemy klepali biedę, z dnia na dzień coraz bardziej beznadziejną - chybabym się zabiła.



SOBOTA, 2 SIERPNIA 2025



Strzelaliśmy dziś do celu i pierwszy raz od czasu, gdy zastrzeliłam tamtego psa, znaleźliśmy nowego trupa. Tym razem zobaczyli go wszyscy: stara kobieta, w której zdążyło zalęgnąć się robactwo, naga, na wpół zjedzona: ohyda - to za mało.

Widok ten zupełnie wyprowadził z równowagi Aurę Moss. Mówi, że ma dość ćwiczeń w strzelaniu. Raz na zawsze. Próbowałam przemówić jej do rozsądku, ale powiedziała, że w końcu to mężczyźni mają obowiązek nas bronić. Upiera się, że kobiety nie powinny wprawiać się w używaniu broni.

- A jeśli kiedyś będziesz musiała stanąć w obronie młodszego rodzeństwa? - spytałam, wiedząc, że rodzice często każą jej pilnować mniejszych dzieci.

- Nauczyłam się już dosyć, żeby sobie poradzić - odparowała.

- Nie ćwicząc, wychodzi się z wprawy - tłumaczyłam.

- Więcej tam nie pojadę - trwała przy swoim. - Zresztą to nie twój interes. Nikt mnie nie zmusi!

W żaden sposób nie mogłam jej przekonać. Bała się, dlatego tak się zaparła. Tato powiedział, że powinnam poczekać, aż wspomnienie zwłok się zatrze, i dopiero wtedy spróbować do niej dotrzeć. Chyba ma rację. Tylko wkurza mnie ten Mossowski sposób myślenia. To przez Richarda Mossa jego żony i córki potrafią stroić takie fochy. W domu, w ogrodzie i przy królikach każe harować im jak niewolnicom, za to gdy chodzi o jakiś obowiązek na rzecz wspólnoty, pozwala im odgrywać "damy". Ilekroć nie chcą wziąć w czymś udziału, popiera je i bierze w obronę. To głupie i niebezpieczne. Takie zachowanie rodzi tylko pretensje i urazy. Żadna kobieta Mossów nigdy jeszcze nie stała na warcie. Nie tylko ja zdążyłam to zauważyć.

Dwoje najstarszych dzieci Paynów, Doyle i Margaret, strzelało w terenie po raz pierwszy. Pechowy początek. A jednak trup ich nie odstraszył. Jest w nich jakaś twardość. Są w porządku.

Ich wuj Wardell Parrish nie chciał, aby szli z nami. Wygadywał złośliwości na temat mego taty, prywatnych armii i strażników, mówił też o podatkach: jak to przez całe życie zapłacił już dość, by teraz zostawić ochronę policji. Bla bla bla. Zdziwaczały, marudny odludek. Słyszałam, że kiedyś był zamożny. Tato też uważa, że nie można mu ufać. Na szczęście wuj to nie ojciec, a matka Doyle'a i Margaret nie znosi niczyich pouczeń, jak ma wychowywać piątkę swoich dzieci. Władza nad nimi i pieniądze dają jej poczucie własnej ważności. Ma trochę grosza odziedziczonego po rodzicach. Jej brat przepuścił swoją część schedy. Jak widać, głupio pograł, próbując dyktować jej, co ma robić: na co pozwolić młodym Paynom. Powinien wiedzieć, że osiągnie akurat odwrotny skutek. Przez wzgląd na dzieci cieszę się, że na to nie wpadł.

Za to mój braciszek Keith jak zwykle błagał, by go zabrać. Za parę dni, dokładnie czternastego sierpnia, skończy trzynaście lat; a czekanie, aż skończy piętnaście, musi mu się wydawać straszne. Tu go rozumiem. W ogóle czekanie jest okropne, a czekanie, aż się dorośnie, jeszcze gorsze, bo nic nie możesz zrobić, by choć odrobinę to przyspieszyć. Biedny Keith. I ja też.

Chociaż tato pozwala mu już strzelać do wiewiórek i ptaków z naszej rodzinnej wiatrówki, Keith i tak marudzi.

- To niesprawiedliwe - powtórzył dziś już dwudziesty, a może trzydziesty raz. - Lauren zabierasz, chociaż to dziewczyna. Jej zawsze wszystko wolno. Jakbym ćwiczył, mógłbym już pomagać wam pilnować terenu i przeganiać rabusiów...

Już kiedyś wymknęło mu się, że chce pomóc w "strzelaniu do bandytów" zamiast w odstraszaniu ich. Tato nie ukarał go, palnął mu tylko kazanie. Choć ojciec prawie nigdy nas nie bije, potrafi być straszny, nie podnosząc nawet palca.

Jak zwykle dziś też Keith musiał zostać w domu. Strzelanie szło świetnie, dopóki nie znaleźliśmy zwłok. Tym razem nie spotkaliśmy żadnych psów. Jednak dla mnie najbardziej przykry był widok chat skleconych z patyków, tektury, palmowych liści i szmat. Wyraźnie przybyło ich na całej długości River Street, którą jedzie się na wzgórza. Za każdym razem wydaje się, że jest ich coraz więcej. Koczująca w nich biedota nigdy nas nie zaczepiała. Tylko zawsze tak patrzą, że coraz ciężej mi się ich mija, przeklinają i żebrzą. Niektórzy wyglądają jak chodzące szkielety. Parę ocalałych zębów, skóra i kości. Koczownicy jedzą wszystko, co tylko da się w okolicy wygrzebać.

Czasami śni mi się to ich spojrzenie.

Gdy wróciliśmy do domu, okazało się, że Keith wymknął się z sąsiedztwa: prześliznął się jakoś przez główną bramę i dał nogę za mur. Podprowadził klucz Cory i zrobił sobie wycieczkę. Tato i ja dowiedzieliśmy się o wszystkim dopiero po powrocie. Keitha wciąż nie było, ale Cory zauważyła już, że musiał czmychnąć na zewnątrz. Szukała go, rozpytywała sąsiadów i wydało się, że Allison i Marie, sześcioletnie bliźniaczki od Dunnów, widziały, jak wychodził za bramę. Wtedy Cory wróciła do domu i odkryła, że wyparował jej klucz.

Tato zmęczony, wściekły i wystraszony chciał od razu wracać za mur i go szukać, ale akurat gdy wychodził, Keith się znalazł. Moja macocha, Marcus i ja właśnie wyszliśmy za ojcem na frontowy ganek, zastanawiając się, dokąd Keith mógł pójść; oboje z Marcusem zaproponowaliśmy, że pomożemy tacie w poszukiwaniach. Było już prawie ciemno.

- Wracajcie do środka i nie wychodźcie - przykazał ojciec. - Wystarczający kłopot z jednym za murem.

Przeładował pistolet maszynowy, upewniając się, czy ma pełny magazynek.

- Tato, tam - wskazałam, spostrzegłszy, jak coś czy ktoś porusza się trzy domy od nas: szybki, niewyraźny cień, przemykający pod werandą Garfieldów.

Nie przyszło mi na myśl, że to może być Keith. Zwróciłam uwagę, bo cokolwiek to było, skradało się, wyraźnie próbując pozostać w ukryciu.

Tato zauważył intruza, nim ten zniknął w cieniu domu Garfieldów. Natychmiast zerwał się, wziął maszynówkę i poszedł sprawdzić. Nasza trójka patrzyła za nim w oczekiwaniu.

Nie upłynęło więcej niż kilka chwil, kiedy Cory powiedziała, że z domu słychać podejrzane dźwięki. Byłam zbyt zaprzątnięta obserwowaniem taty, aby cokolwiek usłyszeć - nie zwróciłam nawet uwagi na jej słowa. Moja macocha weszła do środka. Razem z Marcusem gapiliśmy się dalej z ganku, gdy zaalarmował nas jej krzyk.

Popatrzyliśmy z bratem najpierw na siebie, zaraz potem na wejściowe drzwi. Marcus rzucił się do nich, a ja zaczęłam wołać tatę. Nie było go już widać, ale zaraz odkrzyknął w odpowiedzi.

- Chodź tu prędko! - wrzasnęłam i też wbiegłam do domu.

Cała reszta rodzinki - Cory, Marcus, Bennett i Gregory - siedziała w kuchni, skupiona wokół zziajanego Keitha, rozciągniętego w samych gatkach na podłodze. Mój braciszek, zakrwawiony i umorusany, miał pełno zadrapań i siniaków. Obok klęczała zapłakana Cory, oglądając go i wypytując:

- Co się stało? Kto ci to zrobił? Po co tam szedłeś? Gdzie masz ubranie? Co...

- Gdzie jest klucz, który ukradłeś? - wpadł jej w słowo tato. - Zabrali ci go?

Wszyscy aż podskoczyli, spoglądając do góry na ojca i zaraz potem z powrotem w dół na Keitha.

- Nic nie mogłem zrobić - powiedział Keith, wciąż dysząc. - Nie miałem szans, tatusiu. Ich było pięciu.

- Więc zdobyli klucz.

Keith przytaknął, starannie unikając wzroku ojca.

Tato obrócił się na pięcie i szybko, prawie biegiem, wyszedł z domu. Dziś było już za późno, aby wezwać George'a albo Briana Hsu i od ręki zmienić zamek przy bramie. Trzeba z tym zaczekać do jutra, podobnie jak z dorobieniem i rozdaniem nowych kluczy. Domyśliłam się, że ojciec wychodzi, by ostrzec ludzi i wystawić do pilnowania więcej strażników. Już chciałam zaproponować, że pomogę mu zawiadomić sąsiadów, ale ugryzłam się w język. Wyglądał na zbyt rozgniewanego, by w tej chwili zgodzić się na pomoc któregokolwiek ze swoich dzieci. Czuję, że jak wróci, Keithowi się dostanie. Igrał, aż się doigrał. Spodnie, koszula, buty... Cory zawsze pilnowała nas, byśmy nie latali po sąsiedztwie na bosaka, jak większość dzieci - chyba że po domu. Według jej definicji kulturalni ludzie myją się i dbają o skórę, a tym bardziej nie obnoszą się z brudnymi, zrogowaciałymi jak tarka stopami. Chociaż buty były bardzo drogie i stale z nich wyrastaliśmy, Cory była nieugięta. Mimo że naprawdę niemało to kosztowało, każde z nas miało przynajmniej jedną parę do noszenia na co dzień. Teraz trzeba będzie jakoś wygospodarować trochę forsy, żeby kupić nowe buty Keithowi.

Keith kulił się na podłodze, rozmazując na kafelkach krew, która ciekła mu z rozkwaszonego nosa i warg. Ponieważ taty nie było i nie mógł nic widzieć, rozkleił się i rozpłakał, chowając głowę we własnych ramionach. Minęło parę minut, nim mojej macosze udało się postawić go na nogi i prawie na rękach dotaszczyć do łazienki. Próbowałam jej pomóc, ale kiedy spojrzała na mnie, jakbym to ja go tak urządziła, dałam sobie spokój. Prawdę powiedziawszy, wcale nie paliłam się do pomocy. Po prostu uważałam, że powinnam. A Keith cierpiał do tego stopnia, że było mi ciężko dzielić jego ból.

Starłam krew, by nikt się nie poślizgnął i żeby nie roznosić plam po całym domu. Potem przyszykowałam kolację. Zjadłam sama, nakarmiłam trójkę młodszych braci, na koniec odłożyłam porcje dla taty, Cory i Keitha.



NIEDZIELA, 3 SIERPNIA 2025



Tato kazał Keithowi, aby dziś rano w kościele przyznał się przed wszystkimi do tego, co narozrabiał. Miał stanąć przed całym zgromadzeniem i opowiedzieć wszyściutko - łącznie z tym, jak tamtych pięciu zbirów go potraktowało. Później miał przeprosić - Boga, rodziców i całą wspólnotę - za wystawienie na niebezpieczeństwo i przysporzenie kłopotów. Ojciec wymógł na nim to wszystko mimo sprzeciwów Cory.

Tato nigdy nie uderzył Keitha, choć wczoraj wieczorem z pewnością korciło go, by spuścić mu lanie.

- Jak mogłeś tak postąpić?! - powtarzał, domagając się odpowiedzi. - Jak mój rodzony syn mógł okazać się taki głupi?! Gdzie ty masz rozum, chłopcze? Czy ty zdajesz sobie sprawę, co zrobiłeś? Pytam się ciebie! Odpowiadaj!

Keith plątał się, gubił, plótł coś, ale żadna z jego odpowiedzi nie mogła trafić ojcu do przekonania.

- Nie jestem już dzieckiem - zawodził płaczliwie.

Albo:

- Chciałem ci pokazać. Udowodnić! Lauren to pozwalasz! Innym znów razem:

- Jestem już mężczyzną! Nie powinienem siedzieć w domu, chować się za murem. Jestem dorosły!

I tak w kółko: nie był w stanie się przyznać, że zrobił coś złego. Chciał pokazać, że jest mężczyzną, nie strachliwą dziewczyną. To przecież nie jego wina, że napadła go banda oprychów, która pobiła go i okradła. Nic nie zrobił. To nie była jego wina.

Tato wpatrywał się w niego ze skrajną niechęcią.

- Okazałeś nieposłuszeństwo. Dopuściłeś się kradzieży. Naraziłeś na niebezpieczeństwo życie i mienie nas wszystkich: sąsiadów, twojej matki, siostry i młodszych braci. Gdybyś naprawdę był mężczyzną, jak ci się roi, sprałbym cię za to na kwaśne jabłko!

- Bandziory nie potrzebują klucza - wymamrotał pod nosem Keith, gapiąc się prosto przed siebie. - I bez tego przychodzą nas okradać. To nie moja wina!

Tato rozmawiał z nim dwie godziny, nim mój braciszek pojął i jednak przyznał się do winy, bez żadnych usprawiedliwień. Tak, postąpił źle. To się już nigdy nie powtórzy.

Chociaż Keith nie jest zbyt rozgarnięty, nadrabia to stuprocentową zawziętością i uporem. Tato jest i mądry, i uparty. Chłopak nie miał z nim żadnych szans, ale trzeba przyznać, że to zwycięstwo kosztowało ojca sporo trudu. Następnego dnia rano tato odbił to sobie. Wprawdzie trudno mi uwierzyć, by cieszyła go zemsta i to wymuszone przyznanie się Keitha do winy, jednak widziałam, że wyraz twarzy mojego brata sprawia mu wyraźną satysfakcję.

- Jak ja mam dość tej rodzinki - mruknął do mnie Marcus, kiedy przyglądaliśmy się ojcu i Keithowi.

Rozumiałam go. Marcus i Keith, między którymi był tylko rok różnicy, mieszkali w jednym pokoju i kłócili się przez cały czas. Teraz będzie jeszcze gorzej.

Keith jest pupilkiem Cory, która nigdy by się do tego nie przyznała, ale to prawda. Rozpieszcza go, pozwala wymigiwać się od domowych obowiązków, patrzy przez palce na drobne kłamstewka i podkradanie rzeczy... Może właśnie przez to Keith uważa, że choćby nie wiem, co zbroił, on sam jest zawsze w porządku.

Dzisiaj tato mówił o dziesięciu przykazaniach, ze szczególnym naciskiem na "Czcij ojca swego i matkę swoją" i "Nie kradnij". Wydaje mi się, że wygłoszenie tego kazania pomogło tacie pozbyć się własnego gniewu i złości. Wysoki, wyglądający na więcej niż trzynaście lat Keith, z kamienną twarzą stłumił swoje uczucia. Widziałam, jak dławi się nimi, próbując powściągnąć, ukryć głęboko w środku.



9



Każdy akt agresji

Jest w swej istocie

walką, o władze.

Kto będzie rządził

Kto przewodził;

Kto tworzył,

definiował,

dookreślał,

wyznaczał granice -

Kto zapanuje.

Wszelkie boje

Toczą się o władze,

A większość wojujących

działa z pobudek równie rozumnych,

jak para tryków

taranujących się rogami.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



NIEDZIELA, 17 SIERPNIA 2025



W tym tygodniu, w dniu urodzin Keitha, moich rodziców opuścił zdrowy rozsądek. Podarowali mu na wiasność wiatrówkę, której dotychczas używał, by wprawiać się w strzelaniu. Nie jest nowa, ale całkiem sprawna; poza tym wygląda dużo groźniej, niż w rzeczywistości jest. No i odtąd należy tylko do niego. Nie będzie musiał z nikim się nią dzielić. Przypuszczam, że ma mu to troszeczkę osłodzić te dwa lata czekania, które muszą upłynąć, zanim wreszcie wolno mu będzie wziąć w rękę smith & wessona albo, jeszcze lepiej, heckler & kocha. Naturalnie rodzice mają nadzieję, że teraz przejdzie mu głupia ochota, by wykradać się za mur - no i zapomni o upokorzeniu, jakiego doznał podczas swojej publicznej spowiedzi.

Keith od razu odstrzelił parę gołębi i wron, zdążył postraszyć Marcusa, że jego też podziurawi. - Marcus właśnie powiedział mi o tym dziś wieczorem. Następnie wczoraj Keith zniknął, jakby zapadł się pod ziemię. Oczywiście ze swoją wiatrówką. Nikt go nie widział od osiemnastu godzin: jestem prawie pewna, że znów wyszedł na zewnątrz.



PONIEDZIAŁEK, 18 SIERPNIA 2025



Tato opuścił dziś sąsiedztwo, by szukać Keitha. Nawet wezwał policję. Mówi, że nie wie, z czego im zapłaci, ale bardzo się boi o Keitha. Im dłużej go nie ma, tym większe prawdopodobieństwo, że został zabity albo jest ranny. Według Marcusa Keith wybrał się szukać tamtych zbirów, którzy go pobili, ale ja w to nie wierzę. Nawet jemu nie strzeliłoby do głowy szukać pięciu - czy nawet jednego draba - mając tylko wiatrówkę do obrony.

Cory martwi się jeszcze bardziej niż ojciec. Chodzi wylękniona i zdenerwowana, ma kłopoty żołądkowe i bez przerwy płacze. Przekonałam ją, żeby położyła się do łóżka, i poprowadziłam za nią lekcje. Już przedtem, kilka razy, zdarzało mi się zastępować ją, kiedy była chora, więc dzieci specjalnie się nie zdziwiły. Korzystając z konspektów Cory, na całe przedpołudnie połączyłam starsze dzieci z moimi przedszkolakami, starając się, by każde spróbowało, jak można uczyć kolegów, jednocześnie samemu ucząc się czegoś od innych. Kilkoro uczniów jest w moim wieku, niektórzy nawet starsi; właśnie dwoje starszych - Aura Moss i Michael Talcott - wstało i wyszło. A przecież wiedzieli, że znam się na rzeczy. Program liceum zaliczyłam prawie dwa lata temu. Od tamtej pory, bez zaliczeń - jak wolny słuchacz - przerabiam z tatą program college'u. Michael i Aura doskonale o tym wiedzą, ale czują się zbyt dorośli, aby uczyły ich takie niedorostki jak ja. No to do diabła z nimi. Szkoda tylko, że mój Curtis ma takiego brata - lecz ostatecznie ja też nie wybierałam sobie rodzeństwa.



WTOREK, 19 SIERPNIA 2025



Keitha ani widu, ani słychu. Cory już chyba zaczęła obnosić się z żałobą po nim. Dzisiaj znów prowadziłam wszystkie zajęcia, a tato znowu ruszył na poszukiwanie. Wrócił dopiero pod wieczór i wyglądał na zmordowanego. Cory od razu rozpłakała się i naskoczyła na niego:

- Nie starałeś się! - krzyczała, nie przejmując się obecnością dzieci.

Przyszliśmy wszyscy do kuchni, zobaczyć, czy tato przyprowadził Keitha.

- Gdybyś naprawdę chciał, tobyś go znalazł!

Kiedy ojciec próbował podejść do niej, odsunęła się do tyłu.

- Gdyby to twoje oczko w głowie, Lauren, zgubiła się za murem, już dawno byś ją znalazł! - wrzeszczała dalej. - Ale to tylko Keith, na nim ci nie zależy.

Pierwszy raz powiedziała coś takiego.

Od początku mówiłyśmy sobie po imieniu. To znaczy - nigdy nie prosiła, bym nazywała ją "mamą", a i mnie nigdy nie przyszło to do głowy. Wiedziałam, że to moja macocha. Jednak mimo to... zawsze ją kochałam. Wprawdzie nie mogłam zrozumieć, czemu akurat Keith jest jej faworytem, ale to wcale nie umniejszało miłości, jaką do niej żywiłam. Jednocześnie byłam jej dzieckiem i nie byłam. Ale wierzyłam, że mnie kocha.

Tato przegonił nas do łóżek. Potem, uciszywszy Cory, zaprowadził ją do ich pokoju. Parę minut później przyszedł do mnie.

- Ona nie chciała, Lauren - tłumaczył. - Kocha cię jak własną córkę.

Patrzyłam na niego bez słowa.

- Chce, byś wiedziała, że bardzo jej przykro.

Kiwnęłam głową. Ojciec zapewnił mnie jeszcze parę razy o szczerych uczuciach macochy i wyszedł.

Przykro jej? Śmiem wątpić.

Nie chciała? Akurat. Wykrzyczała dokładnie to, co myśli.

Cholera.



CZWARTEK, 30 SIERPNIA 2025



Wczoraj wieczorem wrócił Keith.

Najzwyczajniej w świecie zjawił się w domu podczas kolacji, jak gdyby wcześniej wyszedł pokopać trochę piłkę, a nie przepadł od soboty. Tym razem wrócił cało. Bez jednego siniaka czy zadrapania. Miał na sobie czyściutkie i nowe ubranie - nawet nowiutkie buty. Wszystko w znacznie lepszym gatunku niż rzeczy, w których wychodził. Nie byłoby nas stać na tak drogie ubrania.

Miał też swoją wiatrówkę - dopóki tato nie odebrał mu jej i nie połamał.

Ponieważ nie chciał powiedzieć, gdzie był ani skąd wziął te wszystkie nowe rzeczy, tato sprał go do krwi.

Do tej pory tylko raz widziałam ojca w takim stanie: miałam wtedy dwanaście lat. Cory próbowała go powstrzymać, odciągnąć od Keitha; krzyczała do niego najpierw po angielsku, potem po hiszpańsku, na koniec już wyła bez słów.

Gregory zwymiotował na podłogę, a Bennett rozpłakał się. Marcus nie chciał być świadkiem całej sceny i po cichu wymknął się z domu.

W końcu tato przestał.

Keith, w objęciach Cory, szlochał niczym dwuletni berbeć. Ojciec stał, górując nad nimi, jak ogłuszony.

Wyszłam tylnymi drzwiami za Marcusem, potykając się w progu i omal nie spadłam ze schodków. Nie zdawałam sobie sprawy, co robię. Marcusa nie było w pobliżu. Usiadłam na stopniach. Był ciepły zmierzch. Pozwoliłam sobie wreszcie na odreagowanie bezsilnego współodczuwania, zaczęłam trząść się i wymiotować. Później musiałam zemdleć.

Gdy jakiś czas potem doszłam do siebie, zobaczyłam pochylonego Marcusa: potrząsał mną, szepcząc moje imię.

Po chwili podniosłam się i ruszyłam do swego pokoju, Marcus zaś uczepiony mojej ręki próbował mnie podtrzymywać.

- Pozwól mi tu zostać - poprosił szeptem, gdy już siedziałam na łóżku, otumaniona bólem, który bynajmniej nie zelżał. - Mogę spać na podłodze, naprawdę.

- Dobrze - zgodziłam się.

W tej chwili nie obchodziło mnie ani trochę, gdzie będzie spał Marcus. Nie zdejmując nawet butów, opadłam na łóżko, kuląc się w pozycji płodowej na stercie pościeli. Nie wiem, czy tak zasnęłam, czy znowu zemdlałam.



SOBOTA, 25 PAŹDZIERNIKA 2025



Keith znów opuścił sąsiedztwo. Wczoraj po południu. Dopiero dziś wieczorem Cory wydała go, że tym razem wziął nie tylko jej klucz, ale i broń. Zabrał jej smith & wessona.

Tato już nie zgodził się wyjść go szukać. Zeszłą noc przespał u siebie w gabinecie. Dziś też tam został.

Nigdy nie lubiłam zbytnio Keitha, ale teraz znienawidziłam go za to, co robi całej rodzinie - za to, co robi ojcu. Nie cierpię go. Do jasnej cholery, nienawidzę drania.



PONIEDZIAŁEK, 3 LISTOPADA 2025



Keith wrócił dziś wieczorem, kiedy tato był akurat w odwiedzinach u Talcottów. Zapewne szwendał się w pobliżu, obserwując dom i czekając, aż ojciec wyjdzie. Przyszedł zobaczyć się z Cory. Przyniósł jej mnóstwo pieniędzy, zrolowanych w gruby zwitek. Wpatrywała się w niego, zdumiona, aż w końcu je wzięła.

- To strasznie dużo, Keith - wyszeptała. - Skąd je masz?

- Zdobyłem dla ciebie - oznajmił. - Cała suma tylko dla ciebie, dla niego nic.

Objął jej dłoń i zacisnął na banknotach, a ona pozwoliła mu na to, chociaż z pewnością zdawała sobie sprawę, że musiały pochodzić z kradzieży, narkotyków albo czegoś jeszcze gorszego.

Keith wręczył Bennettowi i Gregory'emu po wielkiej i drogiej tabliczce czekolady mlecznej z ziemnymi orzeszkami. Mnie i Marcusa obdarował tylko uśmieszkiem, który miał znaczyć: "Pieprzę was". Następnie, zanim tato wrócił, zmył się na nowo. Cory nie od razu pojęła, co się święci; gdy wreszcie dotarło do niej, że Keith znów odchodzi, uczepiła się go, wrzeszcząc:

- Nie! Tam cię zabiją! Co w ciebie wstąpiło? Masz zostać w domu!

- Nie pozwolę, żeby jeszcze raz mnie tknął, mamo - odparł. - Obejdę się bez jego bicia i pouczania, co mam robić. Jeszcze trochę i będę zarabiał więcej forsy w jeden dzień niż on w tydzień, a może i w miesiąc.

- Zabiją cię!

- Dam sobie radę. Wiem, co robię.

Ucałował ją, a potem, z zadziwiającą łatwością, wyswobodził się z jej uścisku.

- Będę przychodził, żeby spotykać się z tobą i przynosić ci prezenty - obiecał.

Wyszedł tylnymi drzwiami i zniknął.

Butler Octavia E - Przypowieść o Siewcy - Rok 2026 10-13



Rok 2026



Dla grup, które ją tworzą, cywilizacja jest tym, czym inteligencja dla poszczególnych jednostek. Dzięki wspólnemu wysitkowi połączonej inteligencji wielu osób, grupa osiąga stan trwałego przystosowania. Podobnie jak intelekt, cywilizacja może dobrze spełniać swą przystosowawczą funkcję lub też jej nie podołać. W tym drugim przypadku będzie ulegać rozpadowi, póki nie zaczną oddziaływać na nią wewnętrzne lub zewnętrzne siły integrujące.

"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



10



Kiedy rozpada się pozorny ład,

Co nieuchronne -

Bóg jest Przemianą -

Człowiek łatwo ulega

Lękowi i przygnębieniu,

Pragnieniom i chciwości.

Gdy nie ma siły dość potężnej,

By ich zjednoczyć,

Ludzie rozdzielają się

I walczą -

Jeden przeciw drugiemu,

Grupa przeciwko grupie -

O przetrwanie, pozycję i władzę.

Rozpamiętując dawne urazy, podsycając nowe,

Wzniecają chaos i podtrzymują go.

Bez końca, bez opamiętania zabijają,

Do wyczerpania, do własnej zagłady,

Lub póki nie pokona ich zewnętrzna siła.

Bądź wśród nich samych nie wyrośnie

Przywódca,

Za którym pójdzie większość,

Czy tyran,

Który sparaliżuje ją strachem.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



CZWARTEK, 25 CZERWCA 2026



Wczoraj zjawił się Keith, bardziej rosły niż kiedykolwiek - równie wysoki jak tato, tylko szczuplejszy. Nie skończył jeszcze czternastu lat, ale trzeba przyznać, że naprawdę wygląda już jak dorosły mężczyzna, którym tak bardzo chce być. Cała nasza rodzina - wszyscy Olamina są tacy: wysocy, postawni, i szybko rosną. Z wyjątkiem Gregory'ego, który ma dopiero dziewięć lat, każde z nas przerosło już Cory. Jak na razie, najwyższa ze wszystkich jestem ja, co ostatnio zdaje się denerwować moją macochę. Za to wzrost Keitha - jej wielkiego synalka - jest dla niej powodem do dumy. Nie może pogodzić się z faktem, że Keith już z nami nie mieszka.

- Mam pokój - oznajmił mi wczoraj w rozmowie sam na sam.

Cory była u Dorotei Cruz, jednej ze swych najlepszych przyjaciółek, która właśnie urodziła kolejne dziecko. Reszta moich braci bawiła się na ulicy albo na wysepce. Tato wybrał się do college'u i miał tam przenocować. Ostatnio najbezpieczniej wypuszczać się z domu jeszcze bladym świtem i jeśli to tylko możliwe, wracać nazajutrz o tej samej porze. Najlepiej w ogóle nie wychodzić na zewnątrz - niestety tato musi, średnio raz w tygodniu. Najgorsze pasożyty zazwyczaj grasują nocą, a potem odsypiają do późna. A jednak Keithowi udaje się przeżyć za murem.

- Własny pokój w domu, w którym mieszka jeszcze paru gości - powiedział.

Mówiąc precyzyjnie, oznaczało to, że razem z kolesiami waletuje na dziko w jakimś opuszczonym budynku. Ciekawe, co to za ferajna. Gang? Stajnia prostytutek? Paczka kosmonautów - takich, co odlatują na napędzie prochowym? Złodziejska melina? A może wszystko naraz? Za każdym razem Keith przynosił gotówkę dla Cory i drobne prezenty dla Gregory'ego i Bennetta.

Skąd brał pieniądze? Uczciwym sposobem dziś się nie da.

- Czy twoi koledzy wiedzą, ile masz lat? - spytałam.

Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Do diabła, pewnie, że nie. Po co miałbym im mówić?

Skinęłam głową.

- Czasem opłaca się wyglądać na więcej, niż się ma.

- Jesteś głodny?

- A ugotowałabyś mi coś?

- Robiłam ci jedzenie tysiące razy.

- Wiem. Ale przedtem zawsze musiałaś.

- Nie udawaj głupka. Myślisz, że gdybym naprawdę chciała, to nie machnęłabym ręką na wszystkie obowiązki? Tylko że ja tak nie chcę. Chcesz jeść czy nie?

- Jasne, że tak.

Upichciłam gulasz z królika i upiekłam żołędziowego chlebka - tyle, aby starczyło też dla Cory i chłopców, gdy wrócą. Keith pałętał się chwilę przy mnie, przyglądając się, jak kucharzę, a potem zaczął ze mną rozmawiać. Pierwszy raz w życiu. Nigdy za sobą nie przepadaliśmy. Ale teraz na pewno miał wiadomości, których potrzebowałam - no i wyglądało na to, że naprawdę szczerze zebrało mu się na gadanie. Z jego punktu widzenia byłam chyba najbezpieczniejszym rozmówcą. Nie musiał się bać, że mnie czymś zaszokuje. Niespecjalnie przejmował się, co sobie pomyślę. Nie groziło mu, że cokolwiek z tego, co mi powie, wypaplam ojcu czy Cory. Oczywiście, że tego nie zrobię. Po co przysparzać im bólu? Poza tym nigdy nie lubiłam latać z rozpuszczonym językiem.

- Na zewnątrz obskurna stara rudera - opisywał swój nowy dom. - Ale nie uwierzyłabyś, jak super jest w środku.

- Burdel czy statek kosmiczny? - zapytałam.

- Czegoś takiego w życiu nie widziałaś - zignorował moją zaczepkę. - Okna TV, przez które przechodzisz, a nie tylko siedzisz i oglądasz. Hełmofony, pasy, obrączki dotykowe... Zakładasz i widzisz i czujesz wszystko, robisz wszystko. Co tylko chcesz! Z tym sprzętem możesz mieć takie programy i obrazy, że mózg się lasuje! Nie ma po co wychodzić z domu, chyba że po jedzenie.

- I właściciele tego cuda tak po prostu cię przygarnęli?

- No.

- Czemuż to?

Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, po czym parsknął śmiechem.

- Bo umiem czytać i pisać - oznajmił w końcu. - Nikt tam nie umie. Wszyscy są starsi ode mnie, ale żaden nie przeczyta ani nie nagryzmoli nawet literki. Co im z tego, że buchnęli taki super-sprzęt, kiedy przedtem nie umieli go nawet używać? Nim się napatoczyłem, zdążyli już część rozpieprzyć, bo nie potrafili przeczytać instrukcji.

Pomyśleć, ile namęczyłyśmy się z Cory, żeby wbić mu do głowy alfabet i nauczyć posługiwania się nim w mowie i piśmie. Niecierpliwił się i nudził. Ani przez jedną sekundę nie garnął się do nauki.

- Więc żyjesz z czytania: z tego, że uczysz swoich nowych kumpli, jak korzystać z kradzionych urządzeń - podsumowałam.

- No.

- Co jeszcze porabiasz?

- Nic.

Zafajdany kłamca. Zawsze taki był. Zero sumienia. Tylko za mały rozumek, aby jego oszustwa wydały się komuś przekonujące.

- Narkotyki, Keith? - rzuciłam. - Prostytucja? Napady?

- Przecież mówię, że nic więcej! Zawsze ci się wydaje, że zjadłaś wszystkie rozumy. Westchnęłam.

- Nie masz zamiaru przestać przysparzać ojcu i Cory cierpień, co? Jeszcze nie powiedziałeś ostatniego słowa.

Patrzył, jakby zaraz miał ryknąć albo mi przyłożyć. Pewnie gdybym nie wspomniała Cory, zrobiłby coś takiego.

- Gówno mnie obchodzi ojciec - powiedział niskim, paskudnym głosem, całkiem już męskim.

Już wszystko miał męskie, z wyjątkiem mózgu.

- Teraz robię dla Cory więcej niż on. Przynoszę jej pieniądze i ładne rzeczy. Poza tym moi przyjaciele... oni wiedzą, że w tym domu mieszka moja mama i zostawiają go w spokoju. A ojciec to zero!

Odwróciłam się i gdy spojrzałam na niego, zobaczyłam twarz taty - młodszą, szczuplejszą, o jaśniejszej karnacji, lecz bez wątpienia twarz naszego ojca.

- Przecież jesteś strasznie podobny do ojca - powiedziałam szeptem. - Za każdym razem, gdy patrzę na ciebie, widzę tatę. Ty też, ilekroć patrzysz na niego, dostrzegasz w nim siebie.

- Gówno prawda!

Wzruszyłam ramionami.

Upłynęło sporo czasu, nim znów się odezwał.

- Zbił cię kiedyś? - zapytał wreszcie.

- Od jakichś pięciu lat ani razu.

- A przedtem - za co cię zlał?

Pomyślałam o tamtym zdarzeniu i postanowiłam, że mu powiem. Był chyba dość dojrzały.

- Przyłapał mnie w krzakach z Rubinem Quintanillą.

Keith ryknął nieopanowanym rechotem.

- Ty i Rubin? Poważnie? Robiłaś to z nim? Zalewasz.

- Wydaje ci się to takie dziwne? Mieliśmy po dwanaście lat.

- Masz szczęście, że nie zaszłaś w ciążę.

- Wiem. Dwanaście lat to kretyński wiek, żeby zostać mamusią.

- Założę się, że nie stłukł cię tak mocno jak mnie! - powiedział, patrząc w bok.

- Wtedy kazał wam wszystkim iść pobawić się do Talcottów - wyjaśniłam.

Podałam mu szklankę z chłodnym sokiem pomarańczowym, drugą nalałam sobie.

- Nie przypominam sobie - skwitował.

- Miałeś tylko dziewięć lat. Nikt nie miał najmniejszego zamiaru tłumaczyć ci, co się dzieje. Jeśli mnie pamięć nie myli, ja sama powiedziałam ci, że spadłam ze schodków przy tylnym wejściu.

Zmarszczył brwi, jak gdyby sobie coś przypomniał. Wierzę, że nietrudno było zapamiętać, jak wyglądała moja twarz tamtego dnia. Wprawdzie tato rzeczywiście nie złoił mnie wtedy tak dokumentnie jak ostatnio Keitha, za to wyglądałam znacznie gorzej. Mój brat powinien to pamiętać.

- Mamę też bijał? Potrząsnęłam głową.

- Nie. Nigdy nic takiego nie zauważyłam. Nie wierzę, że mógłby podnieść na nią rękę. Bardzo ją kocha. Naprawdę.

- Bydlak!

- To nasz ojciec. Poza tym nie znam lepszego człowieka.

- Myślałaś tak samo, jak dostawałaś wciry?

- Nie. Ale później, kiedy dotarło do mnie, jak głupio się zachowałam, byłam mu wdzięczna, że jest taki surowy. Zaraz po tym, jak dostałam lanie, po prostu cieszyłam się, że mnie nie zatłukł na amen.

Znów zarechotał - po raz drugi w ciągu paru minut. I znowu była to reakcja na to, co powiedziałam. Może uda mi się troszkę go jeszcze bardziej otworzyć.

- Opowiedz, jak jest na zewnątrz - zaczęłam. - Jak się tam żyje?

Dopił ostatki drugiej szklanki soku.

- Mówiłem ci. Całkiem nieźle.

- A jak było za pierwszym razem, na samym początku: kiedy wyszedłeś i postanowiłeś zostać?

Spojrzał na mnie i uśmiechnął się - tak samo jak przed laty, gdy czerwonym atramentem robił sobie sztuczne rany, żeby mnie nabrać i wywołać empatyczne krwawienie. Pamiętam dobrze ten szczególny, paskudny uśmieszek.

- Też masz ochotę wyfrunąć, co? - spytał z naciskiem.

- W odpowiedniej chwili.

- Nie uśmiecha ci się wyjść za Curtisa i niańczyć stado bachorów?

- Owszem. Nie uśmiecha.

- Teraz rozumiem, czemu byłaś dla mnie taka milutka.

Zapachy roznoszące się po kuchni wskazywały, że jedzenie jest już prawie gotowe; wstałam, żeby wyjąć chleb z piekarnika i miseczki z kredensu. Chciałam powiedzieć Keithowi, by sam nałożył sobie gulaszu, ale byłam pewna, że powyławiałby wszystkie kawałki mięsa, zostawiając nam same kartofle i warzywa. Toteż obsłużyłam i jego, i siebie, potem przykryłam garnek, zostawiając go na najmniejszym ogniu, a chleb owinęłam ściereczką.

Jakiś czas pozwoliłam mu jeść w spokoju, choć wiedziałam, że lada moment mogą już wpaść wygłodniali chłopcy. W końcu bałam się dłużej zwlekać.

- Porozmawiajmy serio, Keith - zagadnęłam. - Naprawdę muszę to wiedzieć. Jak zdołałeś przeżyć, kiedy pierwszy raz wyszedłeś?

Uśmiechnął się, tym razem już nie tak podle. Może to gulasz tak go zmiękczył.

- Trzy doby kradłem jedzenie i spałem w tekturowym pudle - oznajmił. - Pojęcia nie mam, czemu wracałem do tego pudła. Równie dobrze mogłem przekimać się w pierwszym lepszym kącie. Niektóre dzieciaki noszą ze sobą kawałek tektury, rozumiesz: żeby nie kłaść się na gołej ziemi. Później zafasowałem śpiwór jednemu staruszkowi. Nowiutki, jakby w ogóle go nie używał. Potem...

- Ukradłeś go?

Spojrzał na mnie pogardliwe.

- A co mogłem zrobić? Byłem bez centa. Miałem tylko spluwę: maminą trzydziestkęósemkę.

No tak. Trzy wizyty temu odniósł ją Cory z powrotem, razem z dwiema paczkami naboi. Naturalnie nie pisnął słowa, jak zdobył amunicję - ani skąd wytrzasnął sobie nową broń: dziewięciomilimetrowego heckler & kocha takiego samego, jak ma tato. Za każdym razem gdy się zjawiał, znosząc różne rzeczy, twierdził, że jeśli tylko ma się pieniądze, za murem można dostać wszystko. Nigdy się nie przyznawał, skąd sam je brał.

- Dobrze - podsumowałam. - Więc rąbnąłeś śpiwór. I cały czas kradłeś jedzenie? Aż dziw, że w końcu nie wpadłeś.

- Staruszek miał trochę gotówki. Najpierw ją przejadłem, a potem ruszyłem w kierunku Los Angeles.

Jego odwieczne marzenie. Z powodów, które brzmią sensownie jedynie dla niego, zawsze chciał jechać do L.A. Każdy człowiek przy zdrowych zmysłach dziękowałby Bogu za dwudziestomilową odległość, dzielącą nas od tego ropiejącego wrzodu.

- Cała autostrada zapchana jest uciekinierami, którzy wynieśli się z L.A. - ciągnął Keith. - Są nawet tacy, którzy odbili ze szlaku w San Diego. Sami nie wiedzą, dokąd idą. Kiedy spytałem jednego gościa, powiedział, że przenosi się na Alaskę. Alaska. Ale numer!

- Będzie potrzebował dużo szczęścia - wtrąciłam. - Zanim tam dojdzie, spotka po drodze mnóstwo wycelowanych w siebie luf.

- Akurat dojdzie. Przecież to z tysiąc mil stąd! Skinęłam głową.

- Więcej. Z posterunkami i granicami nieprzyjaznych stanów po drodze. Mimo wszystko życzę mu powodzenia, bo to całkiem sensowny zamiar.

- Miał w plecaku dwadzieścia trzy tysiące dolarów.

Zamurowało mnie. Zastygłam w bezruchu. Gapiłam się na niego z odrazą i na nowo rozbudzoną niechęcią. No przecież. Jakże by inaczej.

- Chciałaś wiedzieć - wyjaśnił. - Właśnie tak tam jest. Masz spluwę, to jesteś kimś. Nie masz, to gówno jesteś wart. Masa ludzi na zewnątrz nie ma własnej broni.

- Myślałam, że akurat odwrotnie: że większość jest uzbrojona, a wyjątek stanowią ci, co są za biedni, by opłacało się ich napadać.

- Też tak myślałem. Ale pukawki są cholernie drogie. Poza tym zawsze prościej zdobyć drugą, jak już jedną się ma, no nie?

- Przyszło ci do głowy, co by było, gdyby ten, co wędrował na Alaskę, też miał broń? Pewnie już byś nie żył.

- Podkradłem się do niego, jak kimał. Miałem go na oku, odkąd zszedł z szosy, żeby zanocować. Wtedy go dopadłem. W końcu przez niego odwidziało mi się L.A.

- Zabiłeś go?

Znów ten paskudny uśmieszek.

- Rozmawiał z tobą. Był przyjaźnie nastawiony. A ty go zastrzeliłeś.

- A niby co miałem zrobić? Czekać, aż objawi się Bóg i sypnie mamoną? Co innego mi pozostało?

- Powrót do domu.

- Takiego wała.

- Ani trochę nie gryzie cię, że odebrałeś komuś życie, że zabiłeś człowieka?

Pomyślał nad tym przez chwilę, w końcu potrząsnął głową.

- Nie, to mi nie leży na wątrobie - odparł. - Z początku miałem pietra, ale potem... kiedy było po wszystkim, już nic nie czułem. Nikt mnie nie widział. Po prostu wziąłem jego rzeczy i zostawiłem go tam. Poza tym, kto wie: może przeżył? Nie od każdego postrzału od razu się przekręcisz.

- Nawet nie sprawdziłeś?

- Chodziło mi tylko o jego klamoty. Facet i tak był szurnięty. Alaska!

Nic odezwałam się już do Keitha ani słowem. Opowiedział mi jeszcze, jak to napotkał paru gości i przyłączył się do nich, a później odkrył, że chociaż starsi od niego, wszyscy są stuprocentowymi analfabetami. Stał się ich pomocnikiem. Dzięki niemu zaczęło im się przyjemniej żyć. Pewnie dlatego nie wyczekali pierwszej okazji, kiedy zaśnie, żeby go kropnąć i zagarnąć jego łup.

Gdy po pewnym czasie zauważył, że przestałam się odzywać, zaśmiał się i powiedział:

- Już lepiej wyjdź za Curtisa i róbcie dzieciaki. Tam, za murem, nie przeżyłabyś nawet dnia. Wystarczyłaby ta twoja gówniana hiperempatia, żeby cię załatwić - nikt nawet nie musiałby tknąć cię palcem.

- Tak ci się wydaje - odparłam.

- Daj spokój, widziałem, jak gościowi wydłubali oczy, a później podpalili go i patrzyli, jak wrzeszczy i biega w kółko aż do sfajczenia. Myślisz, że wytrzymałabyś coś takiego?

- Twoi nowi przyjaciele tak się zabawiali?

- Gdzie tam! To te szajbusy. Pacykarze. Golą sobie wszystkie włosy - nawet brwi - i malują skórę na zielono, niebiesko, czerwono albo na żółto. Łykają ogień i wykańczają bogaczy.

- Co takiego?

- Ćpają ten narkotyk, po którym lubi się patrzeć, jak się pali. Czasem wystarczy im ognisko, innym razem podłożą ogień pod kupę śmieci czy pod dom. Od czasu do czasu porywają jakiegoś zamożniaka i robią z niego żywą pochodnię.

- Dlaczego?

- Skąd mam wiedzieć? To świrusy. Słyszałem, że niektórzy sami byli przedtem dziećmi z zamożnych domów, dlatego pojęcia nie mam, czemu tak bardzo nienawidzą bogaczy. Te ich prochy to niezłe świństwo. Czasami pacykarzy tak bardzo rajcuje ogień, że sami pchają się za blisko płomieni. Wtedy nawet najlepsi kumple nie mogą ich powstrzymać. Stoją tylko i patrzą, jak się hajcują. To tak... nie wiem... jakby pieprzyli się z ogniem i było im dobrze jak nigdy dotąd.

- Próbowałeś tego?

- Diabła tam, nie! Mówiłem ci przecież: ci goście to czuby. U pacykarzy nawet dziewczyny golą sobie głowy. Cholera, wyglądają jak paskudy!

- Większość to jeszcze dzieci, tak?

- No. Najmłodsi są w twoim wieku, najstarsi mają góra dwudziestkę. Chociaż jest paru wapniaków, po dwadzieścia pięć, może nawet pod trzydziestkę. Ale podobno niewielu pacykarzy żyje tak długo.

W tym momencie weszła Cory z chłopcami. Gregory i Bennett byli rozentuzjazmowani, bo ich drużyna wygrała mecz piłkarski. Moja macocha, radosna i wyraźnie stęskniona, opowiadała Marcusowi o nowej córeczce Dorotei Cruz. Oczywiście ich nastroje odmieniły się na widok Keitha, ale wieczór upłynął w przyzwoitej atmosferze. Keith jak zwykle miał upominki dla młodszych braci, gotówkę dla Cory i figę z makiem dla mnie i dla Marcusa. Dziś jednak jakby trochę się wobec mnie zawstydził.

- Może przyniosę ci coś następnym razem - powiedział.

- Nie, dziękuję - odparłam, przypominając sobie o wędrowcu, który szedł na Alaskę. - Nic mi nie przynoś. Niczego nie potrzebuję.

Wzruszywszy ramionami, zaczął rozmawiać z Cory.



PONIEDZIAŁEK, 20 LIPCA 2026



Keith przyszedł spotkać się ze mną, krótko przed zapadnięciem zmroku. Znalazł mnie, kiedy wracałam pieszo z domu Talcottów, gdzie Curtis składał mi długie i gorące życzenia z okazji urodzin. Bardzo się z Curtisem pilnujemy, ale ostatnio udało mu się wytrzasnąć skądś zapasik prezerwatyw. Trochę to staroświeckie, ale skuteczne. A w jednym kącie garażu Talcottowie mają całkiem nieużywaną ciemnię.

Keith przestraszył mnie, niszcząc błogi nastrój, jaki mnie wcześniej ogarnął. Wynurzył się bezszelestnie spomiędzy dwu domów; dopiero gdy był tuż-tuż, uświadomiłam sobie, że ktoś za mną idzie, i odwróciłam się, by się przekonać, że to on.

Podniósł do góry ręce, uśmiechając się.

- Przyniosłem ci prezent na urodziny - oznajmił, wciskając mi coś w lewą rękę.

Pieniądze.

- Nie chcę, Keith. Zanieś je Cory.

- Sama jej zanieś. Chcesz, żeby były dla niej, to daj jej sama. Ja przyniosłem je tobie.

Odprowadziłam go do bramy, drżąc z obawy, że któryś z naszych wartowników może zauważyć go i postrzelić. Tak bardzo urósł od czasu, kiedy na dobre wyniósł się od nas. Tato był dzisiaj w domu, więc Keith nie mógł wejść. Podziękowałam mu za gotówkę i powtórzyłam, że oddam ją Cory. Chciałam, żeby wiedział, bo nie życzyłam sobie, aby cokolwiek, kiedykolwiek mi jeszcze przynosił.

Nie wyglądał, jakby sprawiało mu to jakąś różnicę.

- Najlepszego z okazji urodzin - powiedział, cmoknąwszy mnie w policzek, i zniknął za murem.

Nadal miał klucz Cory i chociaż tato wiedział o tym, już nie nalegał na zmianę zamka.



ŚRODA, 26 SIERPNIA 2026



Rodzice musieli pojechać dziś do miasta, by zidentyfikować ciało mojego brata Keitha.



SOBOTA, 29 SIERPNIA 2026



Od środy nie byłam w stanie napisać ani słowa. Nie wiem, co pisać. To był Keith. Oczywiście nie pojechałam na identyfikację. Tato powiedział, że próbował też oszczędzić tego Cory. Nie chciał, aby patrzyła, co zrobili Keithowi, zanim umarł... Nie chcę o tym pisać - jednak muszę. Czasami, jeśli się coś opisze, łatwiej nam to znieść.

Ktoś pokroił i powypalał memu bratu większą część skóry. Nie ruszył tylko twarzy. Wypalili mu wprawdzie oczy, ale resztę zostawili nietkniętą - jak gdyby chcieli, żeby można go było rozpoznać. Rżnęli i przyżegali, na zmianę, cięli i przyżegali... Niektóre rany miały po parę dni. Ktoś musiał Keitha bardzo nienawidzić.

Tato zebrał nas razem i opowiedział, co się stało. Opisał wszystko, beznamiętnym tonem. Chciał nas przerazić - zwłaszcza Marcusa, Bennetta i Gregory'ego. Chciał, byśmy dobrze zapamiętali, jak niebezpiecznie jest na zewnątrz.

Zdaniem policji tortury, jakie przeszedł Keith, są typowe dla ofiar handlarzy narkotykami, którzy męczą w ten sposób tych, co ich okradają albo z nimi konkurują. Już nigdy się nie dowiemy, czy mój brat właśnie tak wszedł im w drogę. Jedynym pewnikiem jest teraz to, że nie żyje. Jego ciało znaleziono na drugim końcu miasta, ciśnięte przed zgliszczami starego budynku, w którym dawniej mieścił się dom pogodnej starości. Leżało na popękanym betonie, wyrzucone dobre parę godzin po zgonie. Równie dobrze mogli zostawić je w jakimś kanionie, a wtedy już tylko psy by je znalazły. Ktoś najwyraźniej chciał, by go znaleziono - i zidentyfikowano. Czyżby to krewni albo przyjaciele którejś z ofiar Keitha w końcu wyrównali z nim rachunki?

Policjanci zachowywali się, jak gdyby podejrzewali, że wiemy, kto go zabił. Słuchając, jakie zadają pytania, odnosiłam wrażenie, że byliby uszczęśliwieni, mogąc zaaresztować Cory lub tatę - a najlepiej oboje. Na ich nieszczęście moi rodzice bardzo udzielają się publicznie i żadnemu nie przydarzyła się ostatnio ani jedna niewyjaśniona nieobecność czy inne odstępstwo od normalnego rozkładu zajęć. Parędziesiąt osób mogło zapewnić im alibi. Naturalnie nie zeznałam policji, że Keith opowiedział mi, co robił. Jaki z tego pożytek teraz, gdy jest martwy - zamordowany w taki bestialski sposób? Przypadkiem - a może celowo - wszystkie jego ofiary zostały pomszczone.

Wardell Parrish poczuł się w obowiązku donieść policji o karczemnej kłótni między Keithem a tatą, jaka miała miejsce w ubiegłym roku. Oczywista wszystko słyszał. Połowa sąsiedztwa słyszała. Rodzinne draki zastępują ludziom teatr - a tu w dodatku jeszcze tato: sam pastor!

Wiem, że to Wardell Parrish podkablował o tym glinom. Tanya, jego najmłodsza siostrzenica, wygadała się:

- Wujek Ward powiedział, że nieprzyjemnie mu o tym mówić, ale...

Jasne; wierzę, bo muszę, jak nieprzyjemnie. Pieprzony drań! Na szczęście nikt inny nie potwierdził jego wersji. Gliniarze węszyli po sąsiedztwie, ale żaden z sąsiadów nie potwierdził, że coś mu wiadomo o jakiejś awanturze. Nie mieli przecież cienia wątpliwości, że to nie tato zabił Keitha. Poza tym dobrze wiedzieli, że policja lubi rozwiązywać sprawy, "odkrywając" dowody przeciwko komukolwiek, kogo upatrzy sobie na winnego. Najlepiej nie dawać im żadnych punktów zaczepienia. Gliny nigdy nie zjawiają się, gdy ludzie wzywają ich na pomoc. Zawsze przyjeżdżają po fakcie, i tak się składa, że przeważnie tylko pogarszają już złą sytuację.

Dzisiaj był pogrzeb. Tato poprosił swego przyjaciela, wielebnego Robinsona, aby odprawił nabożeństwo. Sam siedział przy Cory i przy nas, sprawiając wrażenie przybitego. Wyglądał staro. Strasznie staro.

Cory cały dzień przepłakała, przeważnie bezgłośnie. Właściwie popłakiwała już od środy. Marcus z tatą próbowali ją jakoś pocieszać. Nawet ja próbowałam, póki nie spojrzała na mnie... prawie z nienawiścią - jak gdybym to ja przyczyniła się do śmierci Keitha. Staram się wyciągać do niej rękę. Nie wiem, co więcej mogłabym zrobić. Może z czasem będzie umiała wybaczyć mi, że nie jestem jej córką, że żyję, podczas gdy jej syn jest martwy, że tato miał mnie z inną żoną...? Nie mam pojęcia co jeszcze.

Tato nigdy nie uronił łzy. Jak żyję, nie widziałam, by płakał. Ale dziś chciałabym, żeby zapłakał. Chciałabym, aby mógł.

Curtis Talcott cały czas próbował trzymać się blisko mnie - i bez przerwy rozmawialiśmy. Chyba potrzebowałam się wygadać, a on cierpliwie to wytrzymywał.

Powiedział, że powinnam ulżyć sobie płaczem. Nieważne, jak źle układało się między mną a Keithem czy Keithem a rodziną - powinnam pozwolić sobie na płacz. Dziwne. Dopiero teraz, gdy o tym wspomniał, zwróciłam uwagę, że mnie też brakuje łez. Jak ojciec, nie uroniłam ani jednej. Być może Cory to zauważyła. Może moja sucha twarz spowodowała, że zaczęła żywić do mnie jeszcze jedną urazę.

To nie tak, że specjalnie trzymałam się w ryzach, próbując udawać stoicki spokój. Ja po prostu nienawidziłam Keitha - prawie tak bardzo, jak go kochałam. Był moim bratem - w połowie - ale także najbardziej socjopatycznym typem z grona bliskich mi osób. Gdyby dane mu było dorosnąć, stałby się potworem. Może już zdążył nim zostać. Nigdy nie przejmował się swym postępowaniem. Jeżeli czegoś chciał i nie wiązało się to dla niego z bezpośrednim fizycznym cierpieniem, po prostu robił to, mając gdzieś całą resztę.

Rozbił naszą rodzinę, sprawił, że stawała się niepełna. A jednak nigdy nie przyszło mi do głowy, aby życzyć mu śmierci. Nikomu nie życzyłabym tak okropnego zgonu. Ci, którzy go zabili, musieli być o wiele gorszymi zwyrodnialcami niż Keith. Nie mogę pojąć, jak jeden człowiek może wyrządzić coś takiego innemu. Gdyby hiperempatia stanowiła częstsze upośledzenie, ludzie nie byliby zdolni robić takich rzeczy. Zabijaliby, gdyby naprawdę musieli, znosząc cierpienie, które mogłoby ich zniszczyć. Gdyby tak każdy odczuwał cudzy ból - kto ośmieliłby się torturować? Kto chciałby zadawać drugiemu człowiekowi niepotrzebny ból? Pierwszy raz przyszło mi na myśl, że moja przypadłość może mieć jakiekolwiek dobre strony, ale wygląda na to, że w obecnym stanie rzeczy mogłaby okazać się pomocna. Szkoda, że nie mogę zarazić nią ludzi. Żeby chociaż odnaleźć innych takich jak ja i żyć wśród nich. Lepsze już sumienie biologiczne niż żadne.

Wracając do płaczu: myślę, że gdybym już miała się rozpłakać, prędzej zrobiłabym to tamtego wieczoru, gdy tato sprał Keitha - kiedy było już po wszystkim i ojciec oprzytomniał, i zdał sobie sprawę, co zrobił, a my widzieliśmy, jak patrzą na niego Keith i Cory. Zrozumiałam wtedy, że ani jedno, ani drugie nigdy mu tego nie wybaczy. Przenigdy. Coś cennego umarło w naszej rodzinie.

Chciałabym, aby tato potrafił zapłakać nad swym synem, jednak sama nie czuję najmniejszej potrzeby, by płakać z żalu po stracie brata. Niech spoczywa w spokoju - w urnie, w niebie czy gdziekolwiek trafi.



11



Każda Zmiana może zrodzić nasiona pożytku.

Wyszukuj je.

Każda Zmiana może wydać nasiona szkody.

Wystrzegaj się ich.

Bóg jest nieskończenie zmienny.

Bóg jest Przemianą.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



SOBOTA, 17 PAŹDZIERNIKA 2026



Wszystko się rozpada.

Sąsiedztwo, rodziny, więzi między ludźmi... Jak lina, która pęka: po jednym włóknie na raz.

Ubiegłej nocy znów mieliśmy napad, a mówiąc ściślej: ktoś usiłował nas napaść. Gdyby jeszcze wszystko było jak zwykle, ale nie. Tym razem nie skończyło się splądrowaniem ogrodu. Trzech zbirów przelazło przez mur i za pomocą łomu wtargnęło do domu Cruzów. Naturalnie Cruzowie, jak każda inna rodzina, mają założone głośne alarmy antywłamaniowe, kraty w oknach i barierki bezpieczeństwa przy wszystkich drzwiach, ale, jak widać, nie na wiele się to zdaje. Jeśli bandyta chce wejść do środka, to wejdzie. Włamywaczom wystarczyły zwykłe narzędzia: łomy, hydrauliczne podnośniki - coś, co może zdobyć każdy. Nie mam pojęcia, jak udało im się unieszkodliwić alarm przeciwwłamaniowy. Wiem, że przecięli przewody elektryczne i telefoniczne prowadzące do domu, ale to nie mogło załatwić sprawy, bo alarm zasilają zapasowe baterie. Mniejsza o to, co jeszcze zmajstrowali albo które z urządzeń nie zadziałało - ważne, że alarm się nie włączył. Po wyważeniu łomem drzwi wejściowych złodzieje weszli do kuchni i tym samym żelastwem potraktowali siedemdziesięciopięcioletnią babkę Dorotei Cruz. Staruszka miała lekki sen i często wstawała w nocy, żeby zaparzyć sobie filiżankę herbaty z palczatki cytrynowej. Jej rodzina mówi, że właśnie dlatego była w kuchni, gdy wdarli się bandyci.

Chwilę później przybiegli bracia Dorotei, Hector i Rubin Quintanilla, z pistoletami w rękach. Ich sypialnia znajduje się najbliżej kuchni, dlatego to oni usłyszeli hałas - zarówno odgłosy samego włamania, jak i rumor, gdy uderzona pani Quintanilla przewracała się na stół kuchenny i krzesła. Hector i Rubin zastrzelili dwóch bandytów. Trzeciego, który zdołał uciec, prawdopodobnie ranili. Wszędzie było mnóstwo krwi. Ale pani Quintanilla nie żyła.

To już siódmy taki incydent, odkąd zginął Keith. Coraz więcej zewnętrznych przedostaje się przez nasz mur, by odbierać nam to, co mamy - czy raczej to, co wyobrażają sobie, że mamy. Siedem wtargnięć do domów i ogrodów w niecałe dwa miesiące - i to w sąsiedztwie składającym się zaledwie z jedenastu rodzin. Jeżeli coś takiego spotyka nas, to na co muszą być narażeni prawdziwi bogacze - chociaż pewnie z ich arsenałami, prywatnymi armiami straży i nowoczesnymi systemami zabezpieczeń udaje im się bronić o wiele skuteczniej. Może właśnie stąd takie zainteresowanie nami: zawsze coś można nam ukraść, bo jesteśmy tak dobrze strzeżeni. Z tych siedmiu napadów trzy się powiodły. Rabusie zdołali wedrzeć się do środka i nie odeszli z pustymi rękami - w sumie ich łupem padło kilka radioodbiorników, worek orzechów włoskich, mąka pszenna i kukurydziana, trochę biżuterii, prawie antyczny telewizor, komputer... Brali wszystko, z czym tylko można było czmychnąć. Jeśli Keith mówił prawdę, nasze sąsiedztwo nawiedza tylko najnędzniejsza kategoria złodziei. Ci bardziej bezwzględni, sprytniejsi i odważniejsi z całą pewnością wolą łupić sklepy i firmy. Marna pociecha, skoro te zbiry z samego dna marginesu też wystarczają, by nas powoli wybijać.

W przyszłym roku skończę osiemnaście lat, więc według taty będę dostatecznie dorosła, by pełnić prawdziwą nocną straż. Szkoda, że nie mogę już teraz. Chciałabym zacząć jak najprędzej. Ale to i tak nie wystarczy.

Zabawne. Cory i tato wydali część gotówki, którą przyniósł nam Keith, na pomoc obrabowanym rodzinom. Kradzione pieniądze pomagają ofiarom kradzieży. Połowa wszystkich naszych oszczędności leży schowana na naszym podwórzu na wypadek jakiegoś nieszczęścia. Zawsze trzymaliśmy tam w ukryciu trochę pieniędzy. Teraz zebrało się tyle, że można było część ruszyć. Druga połowa poszła na kościelny fundusz pomocy sąsiedzkiej w nagłych wypadkach. Jednak to wszystko za mało.



WTOREK, 20 PAŹDZIERNIKA 2026



Zaczyna się dziać coś nowego - a może raczej wraca paskudna przeszłość. Kompania o nazwie "Kagimoto, Stamm, Frampton i Spółka" - KSF - przejęła we władanie niewielkie nadmorskie miasteczko Olivar. Autonomiczna od lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku mieścina - mała, ale bogata - to właściwie jedno z wielu plażowo-sypialnianych przedmieść Los Angeles. Prawie żadnego przemysłu, dużo wolnego, przeważnie pagórkowatego terenu, z krótką i niszczejącą linią brzegową. Mieszkańcy, podobnie jak niektórzy u nas w Robledo, mają takie pensje, za które dawniej żyłoby się im dostatnio i wygodnie. W gruncie rzeczy ludzie w Olivar są i tak o niebo zamożniejsi od nas, jednak ze statusem miejscowości nadmorskiej muszą płacić większe podatki. Do tego, ponieważ część lądu jest niestabilna, dochodzą inne problemy. Ocean nadkrusza i zabiera jedne grunty, inne podmywa i bardzo zasala wodę. Ocieplający się klimat sprawia, że systematycznie podnosi się poziom morza. Od czasu do czasu nawiedza ich też trzęsienie ziemi. Po niegdysiejszej płaskiej i piaszczystej plaży zostało już tylko wspomnienie, podobnie jak po biurowych i mieszkalnych budynkach, usytuowanych blisko wody. Jak wszystkie przybrzeżne miasteczka świata, Olivar potrzebuje specjalnej pomocy. Kiedyś miało swoją wyższą klasę średnią: białą, oświeconą społeczność, którą stać było na trwonienie wielu dóbr i wpływów. Dziś nawet politycy, którym pomagało zwyciężać w wyborach, nie staną w obronie jego interesów. Cały stan, kraj, cały świat potrzebuje pomocy - powtarzają w kółko. Więc na co, u licha, skarży się i biadoli jakieś niewielkie Olivar?

O dziwo bogatsze i mniej zagrożone geologicznie osady jakoś uzyskują pomoc: płyną fundusze na budowę grobli i wałów przeciwpowodziowych, środki na ewakuację - na wszystko, co się należy. Leżące między morzem a Los Angeles Olivar z jednej strony zalewa tylko słona woda, a z drugiej fale zdesperowanej biedoty. Jedynym niezawodnym źródłem, z którego olivarczycy czerpią zdatną do użytku wodę, jest zasilana energią słoneczną stacja odsalania, położona na równiejszym i bardziej stabilnym lądzie.

Jednak przecież żadne miasto nie obroni się własnymi siłami przed wdzierającym się coraz bardziej w głąb lądu oceanem, kruszejącą glebą, podupadającą gospodarką i napływem zgnębionych uchodźców. Z czasem sytuacja w Olivar zaczęła przypominać naszą: dla tych niewielu, którzy jeszcze mieli pracę poza domem, dojeżdżanie do niej i powrót stały się ogromnym zagrożeniem - jakimś koszmarnym wyzwaniem. Ale musieli je nieustannie podejmować, dzień w dzień na nowo.

Wtedy na scenę wkroczyli ludzie z KSF. Po wielu obietnicach, niezliczonych targach i sporach prawnych wystraszeni, podejrzliwi, ale pełni nadziei wyborcy wspólnie z oficjelami Olivar zgodzili się na przejęcie i wykupienie przez KSF. KSF zamierza rozbudować ich zakład odsalania do rozmiarów prawdziwego giganta, uczynić go jednym z największych w kraju. Kompania ma w planach zdominowanie gospodarki rolnej, sprzedaży wody, energii wiatru i słońca niemal na całym południowym zachodzie, gdzie za grosze wykupiła już rozległe połacie żyznej, ale pozbawionej wilgoci ziemi. Na razie Olivar to tylko jeden z jej pomniejszych przyczółków, z którego jednak może czerpać już chętną do pracy i wykształconą siłę roboczą: młodych ludzi, parę lat starszych ode mnie, z bardzo ograniczonymi - naturalnie nie tak jak nasze - perspektywami na przyszłość. Do tego ten ogromny - dawniej publiczny - obszar, który teraz kontrolują. Chcą przejąć na własność największe źródła wody, zakłady energetyczne, a także przemysł i przedsiębiorczość rolniczą w regionie, na którym większość ludzi postawiła już krzyżyk. Roztoczyli dalekosiężne plany, a mieszkańcy Olivar zdecydowali, że staną się ich częścią, godząc się na zarobki o wiele niższe od pułapu, do którego przywykli - w zamian za bezpieczeństwo, pewne zapasy żywności, miejsca pracy i pomoc w zmaganiach z żywiołem Pacyfiku.

Mimo to są w Olivar ludzie, którym nie podoba się ta odmiana. Znają z historii los pierwszych amerykańskich kompanijnych miasteczek, w których później założycielskie kompanie oszukiwały i wyzyskiwały ludność.

Tym razem ma być inaczej. Mieszkańcy Olivar nie są przecież zubożałymi i zastraszonymi ofiarami. Potrafią dbać o swoje interesy, troszczyć się o swą własność i prawa. To wykształceni ludzie, którzy nie chcą żyć w postępującym chaosie, jaki ogarnął resztę okręgu Los Angeles. Tak właśnie, robiąc publiczny spektakl z zaprzedania się KSF, mówiło kilkoro z nich w radiowym reportażu, którego słuchaliśmy wszyscy wczoraj wieczorem.

- Życzę im szczęścia - odezwał się tato - ale na dłuższą metę nie wyjdzie im to na dobre.

- O co ci chodzi? - spytała z naciskiem Cory. - Według mnie to wspaniały pomysł. Właśnie tego nam trzeba. Żeby tylko znalazła się wielka kompania, która chciałaby zrobić to samo z Robledo.

- Nie - powiedział ojciec. - Dziękować Bogu, to nam nie grozi.

- Skąd możesz wiedzieć?! Niby czemuż to?

- Robledo jest za duże i za biedne, za dużo tu czarnych i Latynosów, aby ktokolwiek się nim zainteresował; no i nie ma dostępu do morza. Ma natomiast uliczną biedotę, składowiska zwłok i wspomnienie zamożniejszej przeszłości - z cienistymi drzewami, przestronnymi domami, wzgórzami i kanionami. Owszem, wzgórza i kaniony mamy nadal, ale zapewniam cię, że żadna spółka w nas nie zainwestuje.

Pod koniec audycji ogłosili, że KSF poszukuje dyplomowanych pielęgniarek, nauczycieli z udokumentowanymi kwalifikacjami i paru innych grup wykwalifikowanych specjalistów, chętnych do osiedlenia się w Olivar i pracy za mieszkanie z wyżywieniem. Naturalnie oferta została sformułowana o wiele mniej dosłownie, jednak do tego się sprowadzała. Mimo to Cory nagrała sobie numer kontaktowy i z miejsca zatelefonowała. I ona, i tato są z zawodu nauczycielami, oboje z tytułami doktorskimi. Tak rozpaczliwie pragnęła wybić się jakoś z tłumu. Tato tylko wzruszył ramionami i pozwolił jej zadzwonić.

Mieszkanie i wyżywienie. Proponowane wynagrodzenie było tak marne, że nawet gdyby pracowali tam oboje, i tak razem nie zarobiliby tyle, ile mój ojciec dostaje teraz sam w college'u. Z takiej pensyjki, po odliczeniu kosztów utrzymania, musiałoby jeszcze starczyć na czynsz. W sumie, pamiętając, że jest nas sześcioro, wychodzi wyraźnie, że nie byliby w stanie pokryć wszystkich wydatków. Może i udałoby nam się wiązać koniec z końcem, gdybym i ja znalazła jakąś pracę, ale mnie w Olivar nikt nie potrzebuje. Są tam setki, może nawet tysiące takich jak ja. W każdej walczącej o byt społeczności pełno jest zarówno bezrobotnych, kompletnie niewykształconych nastolatków, jak i takich, co liznęli trochę oświaty - wszyscy bez szans na pracę.

Każdemu, kto zatrudni się u KSF, ciężko będzie przeżyć za pensję, jaką proponuje kompania. Zdaje mi się, że nie upłynie dużo czasu, a wszyscy nowi pracownicy staną się jej dłużnikami. Stara sztuczka z epoki kompanijnych osad: wpędzić ludzi w długi, potem ściskać coraz mocniej, każąc coraz ciężej harować. Niewolnictwo za długi. Taki system mógłby się sprawdzić w Ameryce Christophera Donnera. Prawo pracy - i federalne, i stanowe - nie jest już takie jak kiedyś.

- Chociaż spróbujmy - przekonywała ojca Cory. - W Olivar bylibyśmy bezpieczni. Dzieci chodziłyby do prawdziwej szkoły, a w przyszłości kompania dałaby im pracę. Co czeka je tutaj oprócz rzeczywistości za murem?

Tato potrząsnął głową.

- Łudzisz się nadzieją, Cory. Niewolnik nigdzie nie jest bezpieczny.

Marcus i ja siedzieliśmy, słuchając w napięciu. Dwu młodszych chłopców rodzice posłali już do łóżek, lecz nasza czwórka wciąż czuwała, skupiona wokół radia.

- Nie wierzę, że w Olivar zapanuje niewolnictwo - zabrał głos mój brat. - Tamtejsi ludzie to nie nędzarze, nigdy nie pozwolą zrobić z siebie niewolników.

Ojciec uśmiechnął się do niego smutno.

- Teraz jeszcze nie - powiedział. - Nie od razu.

Znów pokręcił głową.

- Kagimoto, Stamm, Frampton: Japończyk, Niemiec i Kanadyjczyk. Kiedy byłem młody, ludzie prorokowali, że do tego dojdzie. Cóż, właściwie czemu inne państwa nie miałyby wykupywać tego, co z nas zostało? Skoro sami wystawiamy się na sprzedaż... Zastanawiam się, ilu ludzi w Olivar ma choć blade pojęcie, co się tam naprawdę dzieje.

- Chyba niewielu - odezwałam się. - Wydaje mi się, że baliby się nawet pomyśleć, jaka może być prawda.

Tato spojrzał na mnie, a ja na niego. Wciąż jeszcze zaskakuje mnie, jak mocno, z jakim uporem ludzie potrafią zawziąć się i nie przyjmować do wiadomości faktów - nawet w okolicznościach, gdy stawką jest ich wolność czy życie. Ojciec musi żyć z tą wiedzą od dawna. W jaki sposób udaje mu się z tym pogodzić?

- Komu jak komu: tobie, Lauren, przenosiny do Olivar powinny odpowiadać bardziej niż innym. Przecież cierpisz za każdym razem, gdy widzisz, jak komuś dzieje się krzywda. Tam nie będzie chyba tyle przemocy.

- Za to będą strażnicy - odparłam. - Zauważyłam, że ludzie, którzy mają choć odrobinę władzy nad innymi, przyzwyczajają się, by jej nadużywać. Te wszystkie służby ochroniarskie, które ściąga KSF - na pewno dostaną nakaz, by nie niepokoić bogaczy, przynajmniej na początku. Ale zostają jeszcze ci napływowi, zatrudnieni za mieszkanie i jedzenie, słabi i bezbronni... Założę się, że na tych będzie można sobie odbić.

- Nie ma żadnych podstaw, by przypuszczać, że kompania pozwoli na coś takiego - sprzeciwiła się Cory. - Czemu ty zawsze musisz spodziewać się po wszystkich najgorszego?

- Kiedy chodzi o uzbrojonych obcych - odparowałam - wydaje mi się, że dłużej się pożyje, jeśli się jest podejrzliwym niż łatwowiernym.

Wydała z siebie ostre, nieartykułowane prychnięcie, pełne niesmaku.

- Co ty wiesz o świecie? Wydaje ci się, że zjadłaś wszystkie rozumy, ale prawda jest taka, że o niczym nie masz pojęcia!

Nie zaprotestowałam. Jaki był sens sprzeczać się z nią?

- Tak czy owak, wątpię, żeby w Olivar chętnie witali rodziny murzyńskie czy latynoamerykańskie - podsumował tato. - Może i przyjęliby Balterów, Garfieldów czy nawet kogoś z Dunnów, ale nas raczej nie. Nawet gdybym na tyle ufał KSF, by oddać w ich ręce moją rodzinę, i tak by nas nie chcieli.

- Moglibyśmy przynajmniej spróbować - nalegała Cory. - Powinniśmy! Nawet jeśli nas nie przyjmą, gorzej niż teraz już i tak nam nie będzie. A jeśli przyjmą, a później nam się nie spodoba, zawsze możemy wrócić. Na ten czas podnajęlibyśmy dom którejś z licznych rodzin, z czego byłoby trochę grosza, potem...

- Potem wrócilibyśmy na swoje bez pracy i złamanego centa - przerwał jej ojciec. - Nie. Koniec dyskusji. Cała ta afera za bardzo przypomina w połowie ożywienie, jakie poprzedza każdą wojnę, w połowie utopię rodem z science fiction. Ani trochę w nią nie wierzę. Wolność bywa niebezpieczna, Cory, ale jest cenną wartością. Nie wolno jej tak po prostu odrzucić ani pozwolić, by się wymknęła. Nie można kupczyć nią za chleb i miskę soczewicy.

Cory wpatrywała się w niego - nic więcej. Nie uciekł wzrokiem. Macocha wstała i poszła do ich sypialni. Parę minut później zobaczyłam, jak siedzi na łóżku i płacze, tuląc do piersi urnę z prochami Keitha.



SOBOTA, 24 PAŹDZIERNIKA 2026



Marcus mówi, że Garfieldowie starają się o pracę w Olivar. Dowiedział się od Robin Balter, z którą spędza ostatnio mnóstwo czasu. Robin bardzo się nie podoba ten pomysł, ponieważ lubi swoją kuzynkę Joanne o wiele bardziej niż obie rodzone siostry. Boi się, że jeśli Joanne wyjedzie do Olivar, już nigdy więcej się nie zobaczą. Przypuszczalnie się nie myli.

Nie potrafię wyobrazić sobie sąsiedztwa bez Garfieldów: bez Joanne, Jaya, Phillidy... Oczywiście zdarzało się już, że odchodziły od nas pojedyncze osoby, ale nigdy nie straciliśmy całej rodziny. To znaczy... wiem: przecież nie umrą, ale... ich nie będzie.

Oby ich nie przyjęli. Zdaję sobie sprawę, że to samolubne, ale wszystko mi jedno. Co nie znaczy, że zaczęło mi być obojętne to, na co naprawdę mam nadzieję. Och, do diabła. Mam nadzieję, że trafi im się wszystko, co najlepsze, by mogli przeżyć. Mam nadzieję, że nie stanie się im nic złego.



***



W wieku trzynastu lat mój brat Marcus stał się jedyną osobą w naszej rodzinie, którą bez wahania nazwałabym piękną. Jego rówieśniczki gapią się na niego, gdy myślą, że nie widzi. Chichoczą w jego obecności i latają za nim jak wariatki, ale on trzyma się Robin, która jak na razie wcale nie jest ładna - sama skóra i kości - za to ma mózgownicę, jest zabawna i rozsądna. Za rok czy dwa zacznie zaokrąglać się tu i ówdzie i mój braciszek będzie miał dziewczynę i mądrą, i piękną, a wtedy - jeśli dalej będą razem - ich życie stanie się znacznie ciekawsze.



***



Chyba się pomyliłam. Spodziewałam się jakiegoś wybuchu, wielkiej katastrofy, nagłego chaosu, który zniszczy nasze sąsiedztwo. Zamiast tego wszystko rozłazi się i rozpada kawałek po kawałku. Susan Talcott Bruce i jej mąż też złożyli podanie o pracę w Olivar. Inni sąsiedzi dyskutują i zastanawiają się, czy się nie zgłosić. W Olivar jest mały college. Są śmiercionośne systemy bezpieczeństwa, trzymające na dystans oprychów i uliczną biedotę. Tworzy się nowe miejsca pracy...

Może to jest przyszłość, a przynajmniej jedno jej oblicze. Miasta pod kontrolą potężnych korporacji - ograny wątek fantastyki naukowej. Moja babcia zostawiła cały regał starych powieści science fiction. Jeśli dobrze pamiętam, w całym "miejsko-korporacyjnym" podgatunku tej literatury główny bohater zawsze przechytrzał, obalał rządy korporacji albo jej uciekał. Nie czytałam ani jednej książki z tego nurtu, w której bohater rwałby się do tego, by korporacja wchłonęła go, dając źle opłacaną pracę. Wygląda na to, że właśnie tak będzie w prawdziwym życiu. Już tak jest.

Co wobec tego powinnam zrobić? Co mogę zrobić? Za niespełna rok skończę osiemnastkę, będę pełnoletnia: dorosła kobieta, której jedynym widokiem na przyszłość jest wegetacja w naszej rozsypującej się wspólnocie. To albo "Nasiona Ziemi".

Jeśli chcę zacząć urzeczywistniać ideę "Nasion Ziemi", będę musiała wyjść na zewnątrz. Wiem to od dawna - co wcale nie znaczy, że ten pomysł choć trochę przestał mnie przerażać.

W przyszłym roku, kiedy stanę się pełnoletnia, opuszczę sąsiedztwo. W takim razie już teraz trzeba zacząć planować, jak mam sobie poradzić.



SOBOTA, 31 PAŹDZIERNIKA 2026



Powędruję na północ. W dawnych czasach moi dziadkowie dużo podróżowali samochodem. Zostały nam po nich stare mapy samochodowe prawie wszystkich okręgów w naszym stanie oraz paru dalszych regionów kraju. Wprawdzie najbardziej aktualna liczy czterdzieści lat, ale to bez znaczenia. Przecież drogi nie poznikały. Niewątpliwie będą tylko w gorszym stanie niż za czasów, gdy dziadek i babka jeździli po nich autem na benzynę. Zapakowałam do mojego plecaka mapy kalifornijskich okręgów na północ od nas i nielicznych okręgów Waszyngtonu i Oregonu, które udało mi się znaleźć.

Ciekawe, czy zdołam trafić na ludzi, którzy zapłacą mi za naukę tak podstawowych rzeczy jak czytanie i pisanie, albo na takich, co wynajmą mnie, bym czytała i pisała za nich. To Keith podsunął mi ten pomysł. Przy okazji czytania i pisania mogłabym nawet spróbować uczyć niektórych strof "Nasion Ziemi". Gdyby dano mi do wyboru nieograniczone możliwości, i tak wybrałabym nauczanie. Mogę uczyć - nawet gdybym musiała jednocześnie dorabiać na inne sposoby, aby mieć co jeść. Jeżeli będę w tym dobra, zacznę przyciągać ludzi: do siebie i Nasion Ziemi.



Życie, któremu udaje się przetrwać,

Zawsze umie się przystosować,

Jest oportunistyczne,

Lecz i uparte,

Głęboko zakorzenione

I płodne.

Pojmij to.

Wykorzystuj.

Kształtuj Boga.



Napisałam to przed kilkoma miesiącami. To prawda - jak wszystkie moje wiersze. Ten wydaje mi się jeszcze prawdziwszy, jeszcze bardziej potrzebny teraz, kiedy się boję.

Wreszcie wymyśliłam ostateczny tytuł dla mojego zbiorku o Nasionach Ziemi: "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych". Istnieją tybetańskie i egipskie "Księgi Umarłych". Tato ma je w swoim księgozbiorze. O żadnej "księdze żywych" jeszcze nie słyszałam, choć wcale nie zdziwiłabym się, gdybym kiedyś odkryła, że i takie dzieło już napisano. Wszystko mi jedno. Ja tylko próbuję wyrazić - na piśmie - prawdę. Staram się, by mnie zrozumiano. Nie zależy mi na wymyślności, fantazyjności czy nawet oryginalności. Jasność i prawda to aż nadto - jeżeli tylko uda mi się je osiągnąć. Jeśli okaże się, że gdzieś tam w świecie za naszym murem są inni ludzie, którzy już głoszą moją prawdę, przyłączę się do nich. Jeśli nie, przystosuję się do czegokolwiek będę musiała, wykorzystam wszelkie szansę, jakie tylko zdołam dostrzec albo stworzyć, przeczekam i przetrwam, znajdę uczniów i będę uczyła.



12



Jesteśmy Nasionami Ziemi,

Życiem, świadomym siebie

I własnych przemian.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



SOBOTA, 14 LISTOPADA 2026



Garfieldowie zostali przyjęci do Olivar.

Przenoszą się w przyszłym miesiącu. Tak szybko. Ludzie, których znam całe życie, nagle z niego znikną. Joanne i ja nie zawsze zgadzałyśmy się we wszystkim, ale przecież dorastałyśmy razem. Zwykle wyobrażałam sobie mgliście, że gdy ja opuszczam sąsiedztwo, ona z całą resztą zostają na miejscu, zastygli, zatrzymani w czasie. A przecież tak nie będzie, to zwykła mrzonka. Przecież Bóg jest Przemianą.

- Chcesz tam jechać? - spytałam ją dziś rano, gdy spotkałyśmy się, aby nazrywać trochę wczesnych cytryn, pomarańcz pępkowych i daktylowych śliwek, które prawie całkiem już dojrzały i przyciągały oczy jaskrawopomarańczową barwą.

Zrywałyśmy najpierw w naszym ogrodzie, a potem u Garfieldów, czując, że to zajęcie sprawia nam wielką frajdę. Dzień był chłodny, ale spędzanie czasu na powietrzu wydawało nam się fajne.

- Nie mam wyboru - odpowiedziała. - Co nam wszystkim pozostało? Tu się wszystko wali. Sama dobrze wiesz.

Wpatrywałam się w nią. Pomyślałam, że teraz, kiedy ma dokąd uciec, możemy spokojnie wrócić do pewnych tematów.

- Więc przenosicie się do innej fortecy - rzuciłam.

- Do lepszej. Do takiej, gdzie żadne zbiry nie przeleżą przez mur, żeby mordować staruszki.

- Twoja mama mówi, że dadzą wam tylko mieszkanie. Bez podwórka, bez ogrodu. Będziecie zarabiać mniej pieniędzy, a jedzenie jest tam droższe.

- Damy sobie radę! - odparła moja przyjaciółka tonem, w którym zadźwięczała jakaś krucha, niepewna nuta.

Odstawiłam stare grabie, którymi sięgałam po owoce. Świetnie się nadawały do ściągania cytryn i pomarańcz.

- Boisz się? - zapytałam.

Joanne odłożyła swój prawdziwy zbierak z niewygodnie wystającą rączką i małym koszyczkiem na spadające owoce - najlepszy do daktylowych śliwek - i objęła się rękoma.

- Całe życie mieszkam tutaj, wśród drzew i ogrodów. Nie wiem... nie wyobrażam sobie, jak to będzie w zamkniętym mieszkaniu. Tak: boję się, ale wierzę, że sobie poradzimy. Musimy.

- Jeśli okaże się, że coś jest nie tak, jak miało być, możecie wrócić tu znowu. Zostają przecież twoi dziadkowie, ciotka z rodziną.

- I Harry - szepnęła, patrząc w stronę swojego domu.

Będę musiała przywyknąć do myśli, że to już nie jest dom Garfieldów. Harry i Joanne byli ze sobą chyba równie blisko jak ja z Curtisem. Dotychczas nie przyszło mi do głowy, ile to może dla niej znaczyć - co czuje, rozstając się z nimi. Lubię Harry'ego Baltera. Pamiętam, jak się zdziwiłam, gdy tych dwoje zaczęło ze sobą chodzić. Oboje od urodzenia w jednym domu. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze myślałam o Harrym niemal jak o rodzonym bracie Joanne. W rzeczywistości byli jedynie kuzynami i jakimś cudem, na przekór wszystkiemu, zakochali się w sobie. Przynajmniej tak o tym myślałam. Lata całe żadne nie miało innej sympatii. Wszyscy w sąsiedztwie zakładali, że pobiorą się, gdy tylko trochę podrosną.

- Weźcie ślub i zabierz go ze sobą - podrzuciłam pomysł.

- On nie chce jechać - odparła tym samym szeptem. - Rozmawialiśmy o tym przez cały czas. Harry chciałby, żebym to ja została z nim tutaj, wyszła za niego, kiedy tylko będzie można, a później wywędrowalibyśmy na północ. Tak... w ciemno, bez żadnych planów i perspektyw. Bez niczego w nieznane. Czyste wariactwo.

- Czemu nie podoba mu się Olivar?

- Myśli tak samo jak twój ojciec: że Olivar to pułapka. Naczytał się o kompanijnych miastach z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku i twierdzi, że mniejsza o to, jak wspaniale wygląda teraz ten pomysł, w ostatecznym rozrachunku i tak skończy się dla ludzi tylko długami i utratą wolności.

Wiedziałam, że Harry ma głowę na karku.

- Jo - zaczęłam - w przyszłym roku będziesz pełnoletnia. Mogłabyś przemieszkać z Balterami do tego czasu, a potem wyjść za Harry'ego. Albo namówić ojca, by pozwolił wam wziąć ślub już teraz.

- I co dalej? Dołączymy do ulicznych nędzarzy? Zostać, żeby narobić tylko więcej dzieciaków w tym przepełnionym domu? Harry nie ma pracy i żadnych szans, by znaleźć coś sensownego. Mamy żyć na garnuszku u jego rodziców? Co to za przyszłość? Żadna. Absolutne dno!

Klasyczne rozumowanie. Rozsądne, dojrzałe, logiczne, ale błędne. Bardzo w stylu Joanne.

A może to ja się mylę. Może bezpieczeństwo, jakie proponuje jej Olivar, jest dziś jedyną formą bezpieczeństwa osiągalną dla tych wszystkich, którzy nie są bogaci. Jednak mnie spokój Olivar jakoś wcale nie wydaje się atrakcyjniejszy od tego, który znalazł Keith w swojej urnie.

Narwałam jeszcze trochę cytryn i pomarańcz, zastanawiając się, jak zareagowałaby Joanne, gdyby wiedziała, że ja też planuję opuścić sąsiedztwo już w przyszłym roku. Czy znów, lękając się o mnie, poleciałaby z tym do swojej mamy - z nadzieją, że znajdzie kogoś, kto obroni mnie przede mną samą? Kto wie? Marzy o przyszłości, którą potrafiłaby zrozumieć i na której będzie mogła polegać - w gruncie rzeczy o czymś, co w znacznej mierze przypominałoby teraźniejszość jej rodziców. Nie sądzę, by taka przyszłość była możliwa. Za bardzo, za szybko zmienia się nasza rzeczywistość. Niepodobna opierać się Bogu.

Wstawiłyśmy kosze z owocami do przedsionka na ganku z tyłu mojego domu, potem ruszyłyśmy do domu Joanne.

- A ty co zrobisz? - zapytała mnie po drodze. - Masz zamiar tkwić tutaj? To znaczy... wyjdziesz za Curtisa i zostaniesz w sąsiedztwie?

Wzruszyłam ramionami.

- Sama nie wiem - skłamałam. - Jeżeli już za kogoś wyjdę, to za Curtisa, ale nie jestem pewna, czy w ogóle chcę małżeństwa. Zaludnianie sąsiedztwa nowymi szkrabami uśmiecha mi się tak samo jak tobie. Moja rodzina na pewno trochę tu jeszcze zabawi. Tato nie chce nawet słyszeć, aby Cory chociaż złożyła podanie o przyjęcie nas do Olivar. Akurat to mnie cieszy, bo nie chcę tam jechać. Ale powstaną inne Olivar, więc kto wie, gdzie w końcu mogę wylądować?

Ostatnie zdanie bynajmniej nie brzmiało jak kłamstwo.

- Przypuszczasz, że więcej miast przejdzie w prywatne ręce?

- To będzie naturalna kolej rzeczy, jeśli w Olivar wszystko się powiedzie. Cały kraj zostanie rozparcelowany w pogoni za tanią ziemią i tanią siłą roboczą. Jeżeli nawet dość zamożni olivarczycy sami błagali, by ich wykupić, logiczne, że inne miasta, już egzystujące na granicy przetrwania, będą zmuszone skończyć jako ekonomiczne kolonie kogokolwiek, kogo tylko będzie stać, żeby je przejąć.

- Jezu, znowu to twoje czarnowidztwo. Zawsze musisz mieć w zanadrzu jakąś Sodomę i Gomorę.

- Po prostu widzę, co się tam dzieje. Ty też, tylko nie chcesz się przyznać.

- Pamiętasz, jak prorokowałaś, że napadną nas wygłodniałe hordy, które przeleżą przez mur, a my będziemy musieli uciekać w góry i żywić się trawą?

Czy ja pamiętam? Odwróciłam się, by spojrzeć jej w twarz, najpierw ze złością, później, ku własnemu zaskoczeniu, zdjęta smutkiem.

- Będzie mi cię brakowało - stwierdziłam.

Musiała odgadnąć moje uczucie, bo odparła szeptem:

- Przepraszam.

Objęłyśmy się. Nie spytałam, za co przepraszała, a ona sama nie powiedziała nic więcej.



WTOREK, 17 LISTOPADA 2026



Tato nie wrócił jeszcze do domu. Miał być z powrotem rano.

Nie mam pojęcia, co to może znaczyć. Nie wiem, co myśleć. Panicznie się boję.

Cory obdzwoniła już college, jego przyjaciół, znajomych pastorów i współpracowników, policję i szpitale...

Bez skutku. Dowiedzieliśmy się, że nie został aresztowany, nie leży w żadnym szpitalu, chory, ranny czy martwy; przynajmniej nikomu nic o tym nie wiadomo. Żaden z przyjaciół ani znajomych nie widział go, odkąd wczesnym rankiem wyjechał dziś z pracy. Jego rower był sprawny. Ojcu też nic nie dolegało.

Razem z nim wracało na rowerach jeszcze trzech kolegów z college'u, którzy mieszkali w innych sąsiedztwach w naszej okolicy. Cała trójka miała do powiedzenia to samo: rozstali się z nim jak zwykle na skrzyżowaniu River Street i Durant Road. To tylko pięć przecznic stąd - mieszkamy na samym końcu Durant Road.

Więc gdzie się podział?

Uzbrojoną grupką przejechaliśmy na rowerach od domu do River Street, a potem całą River Street do samego college'u. W sumie pięć mil. Przeszukaliśmy boczne uliczki, aleje, puste budynki - wszystkie okoliczne zaułki. Brałam w tym udział. Marcus też; gdybym go nie zabrała, jestem pewna, że poszedłby szukać sam. Wzięłam smith & wessona. Mój brat miał tylko swój nóż. Wprawdzie umie posługiwać się nim szybko i zręcznie, no i jest silny jak na swój wiek, jednak nigdy przedtem nie używał go w starciu z jakimkolwiek żywym stworzeniem. Gdyby cokolwiek mu się przytrafiło, chyba nie odważyłabym się wrócić do domu. Cory i tak już odchodzi od zmysłów ze zmartwienia. Najpierw Keith, teraz jeszcze to... Mam mętlik w głowie. Wszyscy sąsiedzi zjawili się na pomoc. Jay Garfield, chociaż niedługo wyjeżdża, bez wahania stanął na czele poszukiwań. Naprawdę zacny człowiek. Zrobił wszystko, co dało się wymyślić, aby znaleźć tatę.

Jutro jedziemy przeczesywać wzgórza i kaniony. Nie mamy wyjścia. Nikt się nie kwapi; ale co innego nam zostało?



ŚRODA, 18 LISTOPADA 2026



Nigdy przedtem nie napatrzyłam się na tyle nędzy, nie widziałam tylu ludzkich szczątków i tyle dzikich psów, co dziś. Muszę o tym napisać. Muszę wylać to z siebie, nie mogę dusić wszystkiego w środku. Dotąd widok zwłok nie wytrącał mnie aż tak z równowagi, jednak to...

Choć nikt nie powiedział tego głośno, wszyscy wiedzieli, że szukamy ciała taty. Nie mogłam temu zaprzeczyć ani nie przyjąć do wiadomości. Cory jeszcze raz sprawdziła na policji, w szpitalach i u wszystkich, którzy mogli znać mojego ojca.

Żadnych wieści.

Chcąc nie chcąc, trzeba było wyruszyć na wzgórza. Jadąc na strzelanie do celu, nigdy nie rozglądamy się na boki bardziej niż to konieczne ze względu na bezpieczeństwo. Nie szukamy, czego wcale nie chcielibyśmy znaleźć. Tym razem w trzy - czterosobowych grupkach przetrząsnęliśmy całą najbliższą okolicę górnego odcinka River Street. Przez cały czas pilnowałam, by Marcus trzymał się blisko mnie, co wcale nie było łatwe. Co takiego jest w młodych chłopcach, że aż się rwą, aby zboczyć gdzieś samemu na manowce i dać się zabić? Dwa włosy na krzyż na brodzie i już próbują pokazać, jacy to z nich mężczyźni.

- Musimy się nawzajem ubezpieczać - tłumaczyłam. - Nie mogę pozwolić, żeby coś ci się stało. Mam nadzieję, że się na tobie nie zawiodę.

W odpowiedzi posłał mi półuśmieszek, który mówił wyraźnie, że dobrze wie, o co mi chodzi, i że ma zamiar postępować, jak sam uzna za słuszne. Rozzłoszczona złapałam go za barki.

- Do jasnej cholery, Marcus, ile sióstr masz? Ilu ojców?!

Pozwalałam sobie przy nim na najłagodniejsze przekleństwa tylko wtedy, gdy sprawy były poważne, więc wreszcie docenił powagę sytuacji.

- Spoko - wymamrotał. - Możesz na mnie liczyć.

Wtedy znaleźliśmy rękę. To Marcus ją zauważył: ciemny kształt, leżący na poboczu szlaku, którym się posuwaliśmy. Zwisała, zaplątana w niskie gałęzie karłowatej dębiny.

Kończyna była całkiem świeża i w jednym kawałku: dłoń, przedramię i ramię. Należała do czarnego mężczyzny i w miejscach, gdzie jeszcze nie wystąpiło odbarwienie, miała taki sam odcień, jak skóra mojego ojca. Odrąbana, cała pochlastana, nawet martwa wciąż wyglądała potężnie - długie kości, długie palce, lecz umięśnione i masywne... Znajomy widok?

Z końca ramienia wystawała gładka i biała kość. Ten, kto je odciął, musiał mieć ostry nóż. Kość nie była nawet pęknięta. Tak, to mogła być ręka taty.

Marcus zwymiotował na jej widok. Ja zmusiłam się do oględzin, szukając jakichś znajomych cech: czegoś, co da pewność. Kiedy Jay Garfield próbował mnie powstrzymać, odepchnęłam go, posyłając do diabła. Przykro mi z tego powodu i później go przeprosiłam, ale musiałam wiedzieć. Jednak ostatecznie nie mamy pewności. Ciało było zbyt pociachane i zaplamione zaschniętą krwią: nie byłam w stanie poznać. Jay Garfield zdjął odciski palców w swym kieszonkowym notesie, ale ramię zostawiliśmy. Jak można było przynieść coś takiego Cory?

Szukaliśmy dalej. Co nam zostało? George Hsu natknął się na grzechotnika. Na szczęście wąż nikogo nie ukąsił, a my darowaliśmy mu życie. Chyba żadne z nas nie miało ochoty na zabijanie jakichkolwiek żywych istot.

Widzieliśmy psy, które jednak trzymały się od nas z daleka. Raz dojrzałam nawet kota, jak przyglądał się nam spod krzaka. Koty albo zmykają ile sił w łapach, albo zastygają gdzieś w bezruchu. Interesujące stworzenia do obserwacji. W każdych innych okolicznościach.

Nagle ktoś zaczął krzyczeć. Nigdy przedtem nie słyszałam takich wrzasków - raz po raz, bez ustanku. Czyjś głos wył prosząco, błagalnie:

- Nie! Przestańcie! O Boże, już nie, proszę. Jezu Chryste, Jezu, błagam!

Potem nastąpiła seria nieartykułowanych, zgrzytliwych kwików, zakończona wysokim, napawającym zgrozą zawodzeniem.

To był męski głos i choć nie przypominał głosu mojego ojca, nie był do niego tak całkiem niepodobny. Nie mogliśmy umiejscowić jego źródła. Dźwięki niosły się echem po całym kanionie, kierując nas to w jedną, to w drugą stronę. Jar pełen był rozproszonych pojedynczo głazów i gęstych dzikich zarośli, które nie pozwalały schodzić ze ścieżek tam, gdzie w ogóle były jakieś ścieżki.

Wycie ustało, by po chwili powrócić w postaci potwornych bulgoczących odgłosów.

Zwolniłam i szłam teraz na końcu naszego szeregu. Nic mi nie było. Sam głos nie wywołuje empatii. Zaczynam współodczuwać czyjś ból, dopiero gdy widzę osobę. A tego, kto krzyczał, nie chciałabym zobaczyć za nic w świecie!

Marcus zaczekał i dołączył do mnie.

- Wszystko w porządku? - zapytał szeptem.

- Tak - odparłam. - Dopóki nic nie wiem o tym, co dzieje się temu biedakowi.

- Keith - przypomniał mój brat.

- Zgadza się - przytaknęłam.

Prowadziliśmy nasze rowery z tyłu za wszystkimi, oglądając się na dróżkę za plecami. Kayla Talcott zrównała się z nami, sprawdzić, czy nic się nie stało. Nie chciała, byśmy brali udział w przetrząsaniu parowów, ale gdy ostatecznie nas wzięli, ona też poszła, aby mieć nas na oku. Taka już jest.

- To nie jest głos waszego taty - pocieszała. - Zupełnie niepodobny.

Kayla pochodzi z Teksasu, tak samo jak moja biologiczna matka. Czasami mówi, jak gdyby całe życie nie wyściubiła stamtąd nosa - innym znów razem ma taki sam akcent jak ktoś, kto nigdy nawet nie zahaczył o Południe. Potrafi włączać i wyłączać różne akcenty niczym radio. Najczęściej mówi tak, gdy chce kogoś pocieszyć albo komuś zagrozić, że go zabije. Czasem kiedy jestem z Curtisem, dostrzegam jej rysy w jego twarzy; zastanawiam się wtedy, jak by to było wejść do jej rodziny - jaką teściową by była. Dziś chyba oboje z Marcusem cieszyliśmy się, że była przy nas. Potrzebna nam była bliskość kogoś takiego jak ona, promieniującego taką matczyną siłą.

Koszmarny krzyk ustał na dobre. Może nieszczęśnik wyzionął ducha i wymknął się cierpieniu. Mam nadzieję, że tak.

Nie odnaleźliśmy go. Natknęliśmy się na kości, ludzkie i zwierzęce. Natrafiliśmy na rozkładające się zwłoki pięciu ludzi, rozwleczone pomiędzy głazami. Znaleźliśmy wystygłe resztki ogniska z ludzką kością udową i dwiema ludzkimi czaszkami, świecącymi z popiołów.

W końcu wróciliśmy do domu i ścieśnieni za naszym obronnym murem pogrążyliśmy się w błogiej iluzji bezpieczeństwa.



NIEDZIELA, 22 LISTOPADA 2026



Nikomu nie udało się znaleźć mojego ojca - a prawie wszyscy dorośli w sąsiedztwie spędzili jakiś czas na poszukiwaniach. Richard Moss nie; za to jego najstarszy syn i córka zjeździli okolicę razem z nami. Nie szukał też Wardell Parrish, ale pomagała nam jego siostra i najstarszy siostrzeniec. Nie wiem, co jeszcze można by zrobić. Gdybym wiedziała, już byłabym za murem.

Nie mamy nic, nic, nic! Policja nie natrafiła na żaden trop. Nie znalazł się najmniejszy ślad. Tato rozpłynął się, przepadł. Odciski palców uciachanej ręki też nie były jego.

Od środy, noc w noc śni mi się tamten potworny wrzask. Jeszcze dwa razy wychodziłam z grupami sąsiadów przeczesywać kaniony. Napatrzyliśmy się na mnóstwo trupów i na najgorszą nędzę żywych: ludzi, z których zostały tylko smutne oczy i przeświecające przez skórę piszczele. Moje własne kości bolały mnie ich bólem. Czasem, jak już uda mi się na trochę zasnąć i nie słyszeć tamtego wycia, dla odmiany stają mi przed oczami tamte chodzące trupy. Widywałam ich od zawsze. Tylko nigdy nie patrzyłam.

Grupa, z którą nie byłam, natknęła się na dziecko, zjadane żywcem przez psy. Wybili psy, a później bezradnie patrzyli, jak chłopczyk kona.

Rano przemawiałam podczas nabożeństwa. Może taki był mój obowiązek. Nie wiem. Ludzie ściągnęli do kościoła, niepewni i podenerwowani, nie wiedząc, co mają począć. Chyba po prostu chcieli być razem, z wieloletniego nawyku zbierania się w naszym domu w każdy niedzielny poranek. Niepewni, niezdecydowani, jednak przyszli.

Wyatt Talcott i Jay Garfield zaproponowali, że zabiorą głos. Powiedzieli obaj po kilka słów; w gruncie rzeczy coś w rodzaju mowy pochwalnej pod adresem mojego ojca, choć żaden by się do tego nie przyznał. Zaczęłam się bać, że po nich wszyscy będą chcieli zrobić to samo i nabożeństwo zamieni się w beznadziejny, zaimprowizowany na poczekaniu pogrzeb. Wstałam - nie po to, by wygłosić kolejnych parę zdań. Pragnęłam przekazać tym ludziom coś takiego, z czym będą mogli wrócić do domu, coś, co sprawiłoby, że poczują, iż tego dnia dość już zostało powiedziane.

Podziękowałam im za nieustające wysiłki, aby odnaleźć tatę. Potem... no cóż, potem mówiłam o wytrwałości. Palnęłam kazanie o wytrwałości - jeśli można powiedzieć, że niewyświęcony na duchownego podlotek wygłasza kazanie. Nikt nie próbował mi przerwać. Jedyną osobą, która może by chciała, była Cory, ale ona siedziała jak w letargu. Niczym automat; robiła tylko to, co musiała.

Tak więc zacytowałam świętego Łukasza, rozdział osiemnasty, wersety od pierwszego do ósmego: przypowieść o natrętnej wdowie - jedną z tych, które zawsze lubiłam. Wdowa tak natarczywie domaga się sprawiedliwości, że w końcu przełamuje opór sędziego, k{óry nie liczy się ani z Bogiem, ani z ludźmi. Tak długo mu się naprzykrza, aż dostojnik jej ulega.

Morał: słabi są w stanie zwyciężyć potężniejszych dzięki wytrwałości. Wytrwałość nie zawsze jest bezpieczna; mimo to często bywa jedyną drogą do celu.

Mojemu ojcu i zgromadzonym tu teraz dorosłym razem udało się zbudować i podtrzymywać naszą wspólnotę - na przekór nędzy i przemocy, panującym na zewnątrz. Teraz, z ojcem czy bez, ta wspólnota musi istnieć dalej - złączona, skonsolidowana, by przetrwać. Wspomniałam o koszmarach, które mi się śnią, i o tym, skąd się biorą. Pewnie niektórym sąsiadom nie spodobało się, że opowiadam takie rzeczy przy ich dzieciach, ale było mi wszystko jedno. Gdyby Keith więcej rozumiał, być może żyłby do dzisiaj. Jednak nie wymieniłam jego imienia. Ludzie mogliby stwierdzić, że los mego brata spotkał go z jego własnej winy. Nikt nie mógł powiedzieć tego samego o tacie. Nie chciałam, by nadszedł dzień, w którym będzie można powiedzieć to samo o całym sąsiedztwie.

- W moich koszmarnych snach widać przyszłość, jaka nas czeka, jeżeli przestaniemy polegać jedni na drugich - mówiłam na zakończenie. - Śmierć z głodu albo z rąk ludzi, wyzutych już z jakichkolwiek uczuć. Rozpad. Zagłada.

Jesteśmy zdani tylko na Boga i siebie. Ale mamy jeszcze sąsiedztwo: naszą kruchą, lecz realną twierdzę. Czasem wątpimy, by coś tak małego i słabego potrafiło przetrwać, obronić się przed nieprzyjaciółmi, którzy jak sędzia z przypowieści Chrystusa nie boją się ani Boga, ani ludzi. A jednak, podobnie jak wdowa, ono wciąż się nie poddaje. My się nie poddajemy. Bo to nasz dom, na dobre i złe.

Właśnie to chciałam im przekazać. Urwałam - tak, by ostatnie słowa dźwięczały im w uszach, wywołując poczucie niedosytu i niedopowiedzenia. Obserwowałam, jak oczekują dalszego ciągu, a gdy w końcu dotarło do nich, że nic więcej nie powiem, jak myślą nad tym, co usłyszeli.

W najwłaściwszej, najodpowiedniejszej chwili Kayla Talcott zaintonowała starą pieśń. Reszta stopniowo przyłączała się do śpiewu, powoli, ale z uczuciem.

- Nie porzucimy, nie, nie rzucimy domu...

Przypuszczam, że hymn zabrzmiałby słabiutko, może nawet żałośnie, gdyby zaczął go śpiewać ktoś o wątlejszym głosie. Na przykład ja. Mój śpiew można nazwać jedynie przyzwoitym. Za to Kayla ma przepiękny, potężny i czysty głos, z którym potrafi zrobić wszystko, co tylko chce. Przy tym akurat ona ma reputację osoby, której do opuszczenia sąsiedztwa nie nakłoniłoby nic i nikt poza nią samą.

Później, gdy wychodziła, podziękowałam jej.

Spojrzała na mnie. Przerosłam ją już parę lat temu, więc musiała patrzeć w górę.

- Dobra robota - powiedziała, kiwając głową, i ruszyła w stronę swojego domu.

Uwielbiam ją.

Inni sąsiedzi też nie omieszkali mnie pochwalić, jak sądzę całkiem szczerze. Większość wyrażała to samo, w różnej formie:

- Co racja, to racja.

Lub:

- Nie wiedziałem, że umiesz prawić takie kazania.

Czy:

- Ojciec byłby z ciebie dumny.

Chyba tak. Mam nadzieję. Zrobiłam to dla niego. To on połączył te kilkanaście domostw w jedną społeczność. A teraz pewnie nie ma go już wśród żywych. Nie pozwoliłam im go pochować, ale swoje wiem. Nie jestem dobra w aktach samozaparcia i oszukiwania samej siebie. Tak naprawdę przemawiałam na jego pogrzebie; jego i sąsiedztwa. Bo żebym nie wiem jak mocno pragnęła, by rzeczywiście było tak, jak mówiłam, wszystko to nieprawda. Porzucimy dom; zmuszą nas, jak amen w pacierzu. Pytanie tylko kiedy, kto - i w ilu kawałkach.



13



Ofiarom, jakich żąda od ciebie

Świat żywych,

Nie ma końca.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



SOBOTA, 19 GRUDNIA 2026



Wielebny Matthew Robinson, w którego kościele zostałam ochrzczona, przybył dziś, aby wygłosić kazanie na oficjalnym pogrzebie ojca. Cory to z nim załatwiła. Nie było ciała ani urny. Nikt nie ma pojęcia, co naprawdę stało się z tatą. Ani policja, ani my nie dowiedzieliśmy się niczego. Ale nie mamy cienia wątpliwości, że tato nie żyje. Gdyby było inaczej, na pewno dotarłby jakoś do domu, więc musi być martwy.

Nie, nieprawda. Nie ma żadnej pewności. Może leży gdzieś chory czy ranny? Albo przetrzymywany siłą, wbrew własnej woli, przez kto wie jakie bestie, z im tylko znanych powodów?

Jest gorzej, niż gdy zginął Keith. O wiele gorzej. Tamto było potworne, ale przynajmniej wiedzieliśmy na pewno, co się z nim stało. Jakkolwiek dużo wycierpiał przed śmiercią, mieliśmy pewność, że już nie cierpi. W każdym razie na tym świecie. Znaliśmy prawdę. Teraz nie wiemy nic. Tato niewątpliwie nie żyje, ale nie można mieć pewności!

Przypuszczam, że to samo musieli czuć Dunnowie, kiedy zniknęła Tracy. Prawda, była narwana jak cała jej rodzina, ale tak właśnie musieli się czuć. Co myślą teraz? Tracy nigdy nie wróciła. Jeśli nawet żyje, jakich okropieństw doświadcza tam, na zewnątrz? Samotną dziewczynę mogła czekać tylko jedna przyszłość. Dlatego ja wyjdę z sąsiedztwa przebrana za mężczyznę.

Jak oni wszyscy to przyjmą? Dla nich też umrę: dla Cory, moich braci, dla całej wspólnoty. Biorąc pod uwagę inne ewentualności, będą życzyć mi śmierci. Dziękuję tacie za mój wysoki wzrost i siłę fizyczną.

Nie będę już musiała cierpieć z powodu rozstania z nim. To on pierwszy rozstał się ze mną. Miał pięćdziesiąt siedem lat. Po co zewnętrzni mieliby trzymać mężczyznę w tym wieku żywego? Raz okradzionego albo puściliby wolno, albo zabili. A gdyby pozwolili mu odejść - wlokąc się, kulejąc, czołgając - wróciłby do domu.

Zatem nie żyje.

Taka jest prawda.

Nie ma innej możliwości.



WTOREK, 22 GRUDNIA 2026



Dziś Garfieldowie - Phillida, Jay i Joanne - wyjechali do Olivar. KSF przysłała pancerną ciężarówkę, która wywiozła ich z całym dobytkiem. Dorośli sąsiedzi robili co w ich mocy, aby powstrzymać wszystkie małe szkraby przed włażeniem na auto i zamęczeniem na śmierć kierowców. Większość dzieciarni w wieku moich braci nigdy przedtem nie była tak blisko samochodu ciężarowego, który jest na chodzie. Niektóre młodsze latorośle Mossów nigdy w życiu nie widziały ciężarówki. Dzieciom Mossów nie było wolno chodzić nawet do domu Yannisów, gdy jeszcze działał ich telewizor.

Dwóch pracowników KSF znosiło wszystko nader cierpliwie - kiedy tylko przekonali się, że malcy nie mają zamiaru niczego ukraść ani zdewastować. Obaj umundurowani, z pistoletami, pejczami i pałkami, bardziej przypominali policjantów niż przewoźników. Niewątpliwie w aucie mieli też broń większego kalibru. Mój brat Bennett chwalił się, że gdy wlazł na maskę, zobaczył zamontowane w środku duże karabiny. Zważywszy, ile warta jest taka wielka ciężarówka i ilu obwiesiów miałoby chrapkę, by uwolnić KSF od niej i jej zawartości, obecność tego arsenału wcale mnie nie dziwi.

Jeden z przewoźników był Murzynem, drugi był biały. Widziałam wyraźnie, że Cory uznała to za dobry znak: może Olivar wcale nie będzie enklawą dla białych, jak prorokował tato?

Moja macocha wzięła w obroty czarnego mężczyznę i rozmawiała z nim tak długo, jak jej pozwolił. Będzie teraz próbowała załatwić nam Olivar? Tak sądzę. Przecież bez pensji ojca i tak musi wymyślić jakiś sposób, byśmy przeżyli. Nie bardzo wierzę, że zechcą nas przyjąć. Towarzystwo ubezpieczeniowe nic nam nie wypłaci; przynajmniej dużo wody upłynie, nim podejmą decyzję. Na razie opłaca im się nie wierzyć, że tato nie żyje. Bez dowodów będzie można prawnie uznać go za zmarłego dopiero po siedmiu latach. Wolno im tak długo trzymać nasze pieniądze? Nie wiem, ale wcale bym się nie zdziwiła. Przez siedem lat zdążylibyśmy umrzeć z głodu nawet parę razy. Cory na pewno zdaje sobie sprawę, że sama nie zarobi w Olivar na nasze mieszkanie i wyżywienie. Liczy na to, że ja też znajdę jakąś pracę? Nie mam pojęcia, co teraz poczniemy i co z nami będzie.

Joanne i ja wylałyśmy na pożegnanie morze łez. Obiecałyśmy, że będziemy dzwonić do siebie, żeby nie zerwać kontaktu. Nie sądzę, by udało nam się dotrzymać słowa. Telefonowanie do Olivar to dodatkowy wydatek. Nie będzie mnie na to stać. Przypuszczam, że ją też nie. Prawdopodobnie nigdy więcej jej nie zobaczę. Ci, z którymi wychowałam się i dorastałam, jedno za drugim, po kolei znikają z mojego życia.

Po odjeździe ciężarówki odszukałam Curtisa i zaciągnęłam go do starej ciemni, żeby się kochać. Już dawno tego nie robiliśmy i bardzo go pragnęłam. Szkoda, że nie mogę tak po prostu wyobrazić sobie, jak wychodzę za niego i zostajemy tutaj, wiodąc normalne, przyzwoite życie.

To niemożliwe. Nawet gdybym nie wymyśliła "Nasion Ziemi". Teraz wygląda na to, że jeszcze oddałabym rodzinie przysługę, gdybym odeszła natychmiast: przynajmniej jedna gęba mniej do wykarmienia. Chyba żebym jakimś cudem znalazła pracę...

- My też musimy się stąd wynieść - odezwał się Curtis, gdy już po wszystkim leżeliśmy dalej razem, zwlekając, kusząc los, nieskorzy, by przestać się czuć i rozłączyć.

Niemożliwe, żeby mówił poważnie. Odwróciłam głowę, aby go widzieć.

- Nie chciałabyś? - zapytał. - Nie masz ochoty uciec z tego ślepego zaułka i w ogóle z Robledo?

- Myślałam o tym - przytaknęłam - ale...

- To weźmy ślub i pryskajmy stąd - szepnął mi prawie do ucha. - Przecież sąsiedztwo dogorywa.

Uniosłam się na łokciach i przyjrzałam mu się z góry. Mrok pomieszczenia rozpraszało światło sączące się z jedynego okna wysoko pod samym sufitem, bardzo wątłe - pomimo tego że okna nic już nie zasłaniało, nawet szyba, którą ktoś wybił. Twarz Curtisa tonęła w różnych odcieniach ciemności.

- Dokąd chciałbyś iść? - spytałam.

- Na pewno nie do Olivar - odparł. - Tam pewnie wpuszczą ludzi w jeszcze większy kanał niż tutaj.

- W takim razie dokąd?

- Nie wiem. Może do Oregonu albo Waszyngtonu? Do Kanady? Na Alaskę?

Nie sądzę, bym czymkolwiek zdradziła się z nagłym podnieceniem, jakie mnie ogarnęło. Wszyscy mi mówią, że po mojej twarzy nigdy nie widać, co czuję. Hiperempatia dała mi dobrą szkołę. A jednak Curtis coś zauważył.

- Już wcześniej zastanawiałaś się nad opuszczeniem sąsiedztwa, prawda? - naciskał. - To dlatego nie chcesz rozmawiać o naszym małżeństwie.

Oparłam dłoń na jego gładkim torsie.

- Chciałaś iść sama!

Złapał mnie za przegub ręki, jakby chciał ją odepchnąć, jednak przytrzymał ją i już nie puścił.

- Planowałaś, że odejdziesz stąd i mnie zostawisz.

Odwróciłam głowę, by nie mógł widzieć mojej twarzy, miałam bowiem wrażenie, że tym razem moje uczucia są aż nadto czytelne: zakłopotanie, obawa, nadzieja... Pewnie, że chciałam iść sama, i całkiem naturalne, że zachowałam to w tajemnicy przed wszystkimi. Poza tym nie zdążyłam jeszcze przemyśleć, jaki wpływ na moje postanowienie ma zaginięcie taty, które zrodziło mnóstwo przerażających pytań. Jakie są moje najważniejsze powinności? Co stanie się z moimi braćmi, jeśli zostawię ich na głowie Cory? Oczywiście jest ich matką i poruszy niebo i ziemię, aby zapewnić im opiekę, jedzenie, ubranie i dach nad głową. Tylko czy sama podoła temu wszystkiemu? W jaki sposób?

- Masz rację - przyznałam, przekręcając się na boku i próbując znaleźć jakąś wygodniejszą pozycję na legowisku ze starych worków, które ułożyliśmy na betonowej posadzce. - Taki miałam plan. Tylko nikomu ani mru-mru.

- Masz to jak w banku, bo idę z tobą.

Uśmiechnęłam się, czując, że naprawdę go kocham. Tylko...

- Cory i chłopcy nie dadzą sobie sami rady - powiedziałam. - Dopóki był ojciec, zamierzałam odejść, kiedy skończę osiemnaście lat, ale teraz... nic już nie wiem.

- Dokąd się wybierałaś?

- Na północ. Może do samej Kanady, może nie aż tak daleko.

- Sama?

- No, tak.

- Ale dlaczego?

Naturalnie chciał wiedzieć, dlaczego sama. Wzruszyłam ramionami.

- Liczyłam się z tym, że mogę zginąć, ledwo wychylę nos za mur. Na przykład z głodu. Albo że zwinie mnie policja. Zagryzą psy. Dopadnie jakaś choroba. Rozmyślałam nad tym i doszłam do wniosku, że wszystko może się zdarzyć. I tak nie przewidziałam pewnie nawet połowy tego, co może mnie spotkać.

- Właśnie dlatego potrzebny ci ktoś do pomocy!

- Właśnie dlatego nie miałam prawa kogokolwiek prosić, żeby szedł ze mną w nieznane, rezygnując ze schronienia, gdzie przynajmniej nie grozi mu głód i może czuć się na tyle bezpiecznie, na ile to w ogóle możliwe w naszym świecie. Po to, by ot tak sobie wyruszyć na północ z nadzieją, że zajdzie się w jakieś lepsze strony. Jak mogłabym prosić cię o coś takiego?

- Nie jest tak źle. Im dalej na północ, tym łatwiej o pracę.

- Możliwe, ale ludzie masowo wędrują w tamtym kierunku od dobrych paru lat. Więc mogło się zrobić krucho z pracą. Nie przypadkiem pozamykali granice międzystanowe i państwowe.

- Ale tu nie ma już nic!

- Wiem.

- Więc jak chcesz pomóc Cory i braciom?

- Nie mam pojęcia. Jeszcze nie wymyśliliśmy, co począć. Jak dotąd wszystkie moje pomysły są wątpliwe.

- Bez ciebie mieliby więcej wszystkiego.

- Pewnie tak, Curtis. Tylko jak mam zostawić ich w takiej chwili? Potrafiłbyś tak po prostu odejść i opuścić rodzinę, nie wiedząc, czy i jak sobie poradzi?

- Czasem myślę, że tak.

Puściłam to mimo uszu. Choć nie był w najlepszych stosunkach ze swoim bratem Michaelem, jego rodzina stanowiła bodajże najmocniejsze ogniwo w naszym sąsiedztwie. Zadrzyj z jednym z nich, a od razu będziesz mieć do czynienia z całą resztą. Nie ma mowy, by ich zostawił, gdyby znaleźli się w opałach.

- Pobierzmy się natychmiast - powiedział. - Jakiś czas pomieszkamy jeszcze w sąsiedztwie i pomożemy twojej rodzinie stanąć na nogi. Dopiero wtedy się wyniesiemy.

- Jeszcze nie teraz - odparłam. - Na razie zupełnie nie widzę, jak sprawy dalej się potoczą. Wszystko stanęło na głowie.

- A co? Myślałaś że się nagle ładnie poukłada? Przecież od dawna żyjemy w wariatkowie. Jedyne, co nam zostaje, to przeć naprzód, żeby jakoś przetrwać, bez względu na wszystko.

Nie wiedziałam, co na to powiedzieć, więc go pocałowałam, ale nie zdołałam odwrócić jego uwagi.

- Nie cierpię tej nory - stwierdził. - Nienawidzę tego ukrywania się z tobą i wiecznego udawania. - Urwał na moment. - Ale naprawdę cię kocham. Jasny gwint! Są chwile, kiedy prawie żałuję, że tak bardzo.

- Niepotrzebnie - odparłam.

W gruncie rzeczy mało o mnie wiedział, a wydawało mu się, że wie wszystko. Na przykład nigdy nie wspomniałam mu o hiperempatii. Muszę to zrobić, nim za niego wyjdę. W przeciwnym razie, kiedy później się dowie, pomyśli, że nie ufałam mu na tyle, żeby zdobyć się na szczerość. Niewiele wiadomo o hiperempatii. A jeśli przekażę ją swoim dzieciom?

Są jeszcze "Nasiona Ziemi". O tym też trzeba mu opowiedzieć. Ciekawe, co sobie pomyśli. Że zwariowałam? Nie, nie mogę mu powiedzieć. Jeszcze nie teraz.

- Zamieszkalibyśmy w waszym domu - snuł plany Curtis. - Moi rodzice pomagaliby nam się utrzymać. Kto wie, może jednak udałoby mi się znaleźć jakąś robotę...

- Chcę zostać twoją żoną - oznajmiłam znienacka, po czym z miejsca się zawahałam, pogrążając w absolutnej niemocie.

Nie mogłam uwierzyć, że wymknęło mi się coś takiego, a jednak: słyszałam to na własne uszy. Może przyczyniło się do tego poczucie utraty. Keith, ojciec, Garfieldowie, pani Quintanilla... Ludzie znikali z taką łatwością. Bardzo chciałam mieć przy sobie kogoś, komu na mnie zależy i kto nigdy nie zniknie. Mimo to zachowałam jeszcze resztki rozsądku.

- Kiedy moja rodzina stanie na nogi, wyjdę za ciebie - obiecałam. - Wtedy będziemy mogli się wynieść. Muszę tylko mieć pewność, że nic się nie stanie moim braciom.

- Czemu nie mielibyśmy wziąć ślubu od razu, skoro już się zgodziłaś?

Bo mam ci do powiedzenia parę rzeczy, odparłam w duchu. Gdy się tego dowiesz, może sam się rozmyślisz albo zareagujesz tak, że ja nie zechcę już ciebie - a wtedy nie mam ochoty pałętać się po sąsiedztwie i widzieć, jak prowadzasz się z inną.

- Jeszcze nie teraz - obstawałam przy swoim. - Zaczekaj trochę, dopóki nie będę gotowa.

Potrząsnął głową z wyraźnym rozdrażnieniem.

- Cholera, a co ja twoim zdaniem dotąd robiłem?



CZWARTEK, 24 GRUDNIA 2026



Dzisiaj Wigilia.

Zeszłej nocy ktoś podłożył ogień pod wspólny dom Paynów i Parrishów. Gdy całe sąsiedztwo gasiło pożar, próbując nie dopuścić, by się rozprzestrzenił, złupiono trzy inne domy. Także nasz.

Złodzieje zabrali cały zapas kupnej żywności: mąkę pszenną, cukier, wszystko, co było w paczkach i w puszkach... Wzięli też radio - nasze ostatnie. Ciekawostka: akurat tego wieczoru przed snem wysłuchaliśmy w wiadomościach półgodzinnej audycji o rosnącej liczbie podpaleń. Przestępcy coraz częściej wzniecają pożary, aby zatrzeć ślady zbrodni - chociaż na dobrą sprawę nie bardzo wiem, czym by się mieli przejmować. Dzisiejszej policji nie mają się co bać. Ogień jest też niezłym sposobem, by zrobić to samo, co nasz podpalacz: wywabić na pomoc sąsiadów ofiar pożaru i obrobić zostawione bez opieki domostwa. Wzniecając pożar, możesz pozbyć się każdego, kto nie cieszy się twoją sympatią - począwszy od osobistych wrogów, a skończywszy na dowolnej osobie, która nie podoba ci się z powodu obcego wyglądu, obcej mowy czy rasy. Ludzie podkładają ogień z frustracji, gniewu, poczucia beznadziejności. Nie są w stanie polepszyć własnego bytu, ale zawsze przecież mogą pogorszyć cudzy. I uważają, że to jedyny sposób, by udowodnić sobie, że jest się jeszcze zdolnym do działania.

No i jest ten narkotyk, któremu nadano już z tuzin nazw: błysk, fuego, łuna, słoneczny żar... Najbardziej rozpowszechniło się określenie "piro": skrót od "piromania". Nazwa jest nieistotna, chodzi o narkotyk, o którym ostatnio wszyscy mówią. Z tego, co relacjonował Keith, cieszy się on coraz większym wzięciem. Jego działanie powoduje, że wpatrywanie się w skaczące, stale zmieniające się mozaiki płomieni daje lepszy, intensywniejszy i dłuższy odlot od orgazmu. Podobnie jak paracetco, ulubiony środek mojej prawdziwej matki, piro rozpieprza ludzki układ nerwowy. Tyle że paracetco pojawił się jako oficjalnie uznane lekarstwo dla ofiar choroby Alzheimera, a piro powstał przypadkiem. Jest to syntetyk, wynaleziony metodą chałupniczą przez domorosłego chemika, który próbował połączyć w jedno wszystkie droższe i poszukiwane prochy. Nasz odkrywca popełnił drobny błąd i tak narodził się piro. Wszystko to wydarzyło się na wschodnim wybrzeżu i natychmiast zaowocowało falą większych i mniejszych pożarów, spowodowanych bezsensownymi podpaleniami.

Następnie gładko i bezboleśnie, nie powodując jeszcze zauważalnych spustoszeń, piro dotarł na zachód. Dzisiaj ma coraz większe wzięcie. W suchej jak słoma południowej Kalifornii ma szansę wywołać istną orgię podpaleń.

- Mój Boże - westchnęła Cory, gdy reportaż się skończył, po czym nikłym, szeptem wyrecytowała fragment Objawienia świętego Jana - "Upadł, upadł wielki Babilon, i stał się siedliskiem demonów..."



***



Czarci podpalili dom Paynów i Parrishów.

Było około drugiej nad ranem, gdy wyrwało mnie ze snu brzękliwe bicie naszego dzwonu: Niebezpieczeństwo! Jakie? Trzęsienie ziemi? Intruzi? Pożar?

Jednak nie czułam wstrząsów, nie słyszałam dziwnego hałasu, nie widziałam też dymu. Na pewno nic złego nie działo się u nas w domu. Wstałam i narzuciłam na siebie ubranie; przez moment zastanawiałam się, czy nie chwycić mojego ratunkowego plecaka, ale ostatecznie go nie ruszyłam. Nic nie wskazywało na to, by naszemu domowi groziło jakieś bezpośrednie niebezpieczeństwo. Mój plecak leżał w szafie, upchnięty między koce i starą odzież. Gdyby okazało się, że jednak jest mi potrzebny, natychmiast mogłam wrócić i go wyciągnąć.

Wybiegłam na dwór zobaczyć, co się stało, no i zobaczyłam od razu. Dom Parrishów i Paynów był już cały w ogniu. Jeden z naszych strażników ze zmiany, który akurat pełnił wartę, nie przestawał bić na alarm. Ze wszystkich domów wylegli sąsiedzi; wystarczał jeden rzut oka, by dla wszystkich stało się jasne, że palący się budynek można już spisać na straty. Ludzie polewali za to zabudowania, sąsiadujące z nim po obu stronach. W płomieniach stał żywy dąb: jedno z naszych największych, wiekowych drzew. Lekki wiatr porywał kawałki gorejących liści i gałązek, roznosząc je dookoła. Dołączyłam do dorosłych, którzy polewali wodą zagrożony teren.

Gdzie są Paynowie? Co z Wardellem Parrishem? Czy ktoś zadzwonił po straż? Dom pełen ludzi to w końcu nie to samo, co jakiś tam płonący garaż.

Zaczęłam wszystkich rozpytywać o to, wreszcie Kayla Talcott potwierdziła, że wezwała straż. Poczułam wdzięczność i zarazem wstyd. Nie musiałabym pytać o takie rzeczy, gdyby był z nami tato. Wtedy ktoś z naszej rodziny natychmiast złapałby za telefon. Teraz nie było nas stać na telefonowanie.

Nie widziano nikogo z rodziny Paynów. Wardella Parrisha znalazłam na podwórzu Yannisów, gdzie Cory i mój brat Bennett właśnie opatulali go kocem. Miał na sobie tylko dół od piżamy i kaszlał tak przeraźliwie, że nie mógł mówić.

- Nic mu nie jest? - dopytywałam się.

- Nawdychał się czadu - odpowiedziała Cory. - Czy ktoś wezwał...

- Kayla Talcott zawiadomiła straż.

- Dobrze. Ale nikt nie stoi przy bramie, żeby ich wpuścić.

- Ja pójdę - zaofiarowałam się i od razu odwróciłam się na pięcie, lecz przytrzymała mnie za rękę.

- Co z resztą? - wyszeptała, mając oczywiście na myśli Paynów.

- Nie wiem.

Kiwnęła głową i puściła mnie.

Ruszyłam do bramy, po drodze pożyczając klucz od Alexa Montoyi, który chyba nigdy nie wyjmował go z kieszeni. Właśnie dlatego nie musiałam zawracać do domu, gdzie pewnie nakryłabym rabusiów i za karę została zamordowana.

Strażakom wyraźnie się nie spieszyło. Wpuściwszy ich, zamknęłam z powrotem bramę i przyglądałam się, jak gaszą pożar.

Nikt nie widział Paynów. Mogliśmy tylko przypuszczać, że prawdopodobnie w ogóle nie zdołali się wydostać. Cory próbowała zaprowadzić Wardella Parrisha do nas, ale nie chciał się ruszyć, zanim nie wyjaśni się, jaki los spotkał jego siostrę bliźniaczkę oraz siostrzeńców i siostrzenice.

Ogień już dogorywał, kiedy znów rozdzwonił się dzwon. Wszyscy rozejrzeliśmy się wokoło. Caroline Balter, matka Harry'ego, rozbujała dzwon i napierała na niego, krzycząc:

- Intruzi! Złodzieje! Rabują domy!

Bez chwili zastanowienia wszyscy popędziliśmy do domów. Nie przestając charkotać i rzęzić, Wardell Parrish ruszył z moją rodziną, równie niegroźny - równie bezbronny - jak my wszyscy. Pędząc tak lekkomyślnie, mogliśmy łatwo stracić życie. Jednak tym razem mieliśmy szczęście. Przepłoszyliśmy tylko bandziorów.

Oprócz radia i zapasów jedzenia włamywaczy skusiły jeszcze różne narzędzia i materiały taty: drut, gwoździe, śruby, sworznie i tym podobne rzeczy. Nie zdążyli wziąć telefonu i komputera - w ogóle niczego z gabinetu ojca. Właściwie wcale tam nie weszli. Przypuszczam, że przegoniliśmy ich, nim zdążyli przeszukać cały dom.

Z pokoju Cory ukradli ubrania i buty, za to nie ruszyli nic ani z mojej, ani z chłopców sypialni. Buchnęli też część naszej gotówki, którą trzymaliśmy w kuchni - kuchenne pieniądze, jak nazywa je Cory. Leżały schowane w kartonie po detergencie. Moja macocha wierzyła, że nikt nie połaszczy się na coś takiego. W istocie rzeczy złodzieje mogli zwinąć pudełko ze środkiem czystości w nadziei, że da się je opylić, nie mając pojęcia, co naprawdę jest w środku. Cóż, mogło być gorzej. Kuchenne pieniądze to tylko jakieś tysiąc dolarów na drobniejsze nieprzewidziane wydatki.

Reszty oszczędności, których jedna część była ukryta pod cytrynowym drzewkiem, a druga schowana pod podłogą w garderobie Cory razem z dwoma pistoletami, które nam zostały, rabusie nie znaleźli. Tato zadał sobie wiele trudu, żeby zbudować tam coś w rodzaju podłogowego sejfu, bez zamka. Jest zupełnie niewidoczny pod dywanem i zastawiony sponiewieraną komodą, wypełniona po brzegi dodatkami krawieckimi - ocalałymi resztkami materiałów, guzikami, zamkami błyskawicznymi, haftkami. Mebel dawał się przesunąć jedną ręką. Odpowiednio pchnięty, jechał z jednego końca garderoby na drugi, tak że wystarczało parę sekund, by w razie potrzeby wydostać i pieniądze, i broń. Na sztuczkę z zamaskowanym schowkiem nie nabrałby się nikt, kto tylko miałby dość czasu na staranne przeszukanie pokoju - na szczęście nie mieli go nasi włamywacze. Wprawdzie wywlekli na podłogę kilka szuflad, jednak nie przyszło im do głowy zajrzeć pod komodę.

Wzięli za to maszynę do szycia mojej macochy: przenośny, stary, lecz solidny model z futerałem. I to dopiero był cios. Obie z Cory szyłyśmy, przerabiałyśmy i cerowałyśmy na niej ubrania całej rodziny. Nawet robiłam sobie nadzieję, że szyjąc dla innych w sąsiedztwie, zdołam zarobić trochę grosza. Teraz maszyna przepadła. Odtąd całe szycie trzeba będzie odwalać ręcznie, co z pewnością zajmie więcej czasu, a i efekty nie będą takie, do jakich przywykliśmy. Źle. Niedobrze. Ale nie fatalnie. Cory opłakała stratę maszyny, lecz poradzimy sobie bez niej. Moja macocha nie wytrzymała po prostu tej lawiny nieszczęść.

Przystosujemy się. Nie mamy wyboru. Bóg jest Przemianą.

Patrzcie, ile się dzieje, abym nie zapomniała o tym.



***



Curtis Talcott przyszedł pod moje okno i zakomunikował, że strażacy znaleźli w zgliszczach domu Paynów i Parrishów zwęglone ciała i kości. Jest też policja, która jeszcze na razie przyjmuje zgłoszenia rabunków i ewidentnych podpaleń. Przekazałam wiadomość Cory. Niech zdecyduje, czy sama powie Wardellowi Parrishowi, czy zostawi to gliniarzom. Ułożyliśmy go na jednej z kanap w saloniku, ale wątpię, by zdołał zasnąć. Choć nigdy go nie lubiłam, żal mi go. Stracił dom i wszystkich bliskich. Z całej rodziny tylko on przeżył. Jakie to uczucie?



WTOREK, 29 GRUDNIA 2026



Nie wiem, jak długo Cory się to uda, ale jakimś, jak sądzę, że nie całkiem legalnym sposobem, zdołała przejąć część etatu, na którym tyle lat przepracował mój ojciec. Pozwolili jej prowadzić jego zajęcia. Za pomocą już zainstalowanych u nas komputerowych łączy będzie zadawać i odbierać domowe zadania i brać udział w telefonicznych i komputerowych sesjach. Powinności administracyjne taty przejmie ktoś inny, komu przyda się dodatek do pensji i kto zechce zjawiać się w college'u częściej niż raz lub dwa razy na miesiąc. Wszystko więc pozostanie tak, jak gdyby tato dalej uczył, a tylko postanowił zrezygnować z innych obowiązków.

Cory wyjednała tę posadę prośbami, błaganiem i pochlebstwami, wypłakując się wszystkim przyjaciołom i wypominając wszelkie oddane im kiedyś przysługi, jakie tylko mogła sobie przypomnieć. Kadra college'u zna ją. Uczyła tam przed urodzeniem Bennetta, zanim uzmysłowiła sobie, że tutaj też jest potrzebna, i zaczęła prowadzić własną domową szkółkę dla wszystkich dzieci z sąsiedztwa. Tato skwapliwie przystał na jej odejście z college'u nie chcąc, żeby jeździła do pracy i z pracy za murem, bez przerwy narażona na wszelkie czyhające tam niebezpieczeństwa. Sąsiedzi płacą nam czesne za każde dziecko - ale naprawdę niewysokie. Nie da się za to utrzymać domu.

Teraz Cory znów będzie musiała wyjeżdżać na zewnątrz. Zaczęła już coś w rodzaju naboru mężczyzn i starszych chłopców do eskorty, która towarzyszyłaby jej w drodze. Bezrobotnych mamy w bród, a Cory zamierza wypłacać swej ochronie nieduże pensyjki.

Tak więc za kilka dni, kiedy zacznie się nowy semestr, moja macocha obejmie pracę po tacie, a ja po niej. Wspomagana przez nią i Russella Dory, dziadka Joanne i Harry'ego, przejmę prowadzenie naszej szkoły. Za młodu Russell był nauczycielem matematyki w gimnazjum. Chociaż od lat na emeryturze, zachował całkowitą bystrość umysłu. To nie ja, tylko Cory uważa, że potrzebna mi jego pomoc; on sam też jest chętny, więc niech im będzie.

Alex Montoya i Kayla Talcott zajmą się nabożeństwami i kazaniami w naszym kościele. Żadne z nich nie ma święceń kapłańskich, ale dawniej zdarzało im się już zastępować tatę. Oboje cieszą się autorytetem w naszej sąsiedzkiej i religijnej wspólnocie. No i oczywiście oboje dobrze znają Biblię.

Tak właśnie zrobimy, by przetrwać i przeżyć. Uda nam się. Nie wiem, jak długo to będzie trwało, lecz tym razem jeszcze przetrzymamy.



ŚRODA, 30 GRUDNIA 2026



Wardell Parrish wreszcie wyniósł się do swoich; do tych samych krewnych, z którymi mieszkał, zanim do spółki z siostrą nie odziedziczył domu Simsów. Od czasu kiedy siostra Parrisha i jej dzieci spaliły się w pożarze, siedział u nas. Cory podarowała mu trochę ubrań po tacie, mimo że wszystkie były na niego za duże. O wiele za duże.

Pałętał się po domu, jakby nikogo nie widząc, nie odzywając się, ledwo co jedząc... Raptem wczoraj, niby mały chłopczyk, oświadczył:

- Chcę do domu. Dłużej tu nie zostanę. Nie cierpię tu być: sami nieżywi! Muszę wrócić do domu.

No więc dziś Wyatt Talcott, Michael i Curtis odprowadzili go do domu. Biedny człowiek. W jeden tydzień postarzał się o lata. Sądzę, że długo już nie pociągnie.



Rok 2027



Jesteśmy Nasionami Ziemi. Cielesnym bytem, świadomym siebie - poszukującą rozwiązań, zwyciężającą trudności cielesnością. Jesteśmy formą Ziemskiego Życia, najbardziej zdolną świadomie kształtować Boga. Jesteśmy Ziemskim Życiem, które dojrzewa, gotuje się do rozłąki z macierzystym światem. Życiem, które sposobi się do zapuszczenia korzeni w świeżej glebie, aby w ten sposób wypełnić swój cel, obietnicę i Przeznaczenie.

"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



14



By narodzić się

Z własnych popiołów.

Feniks

Musi wpierw spłonąć.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



SOBOTA, 31 LIPCA 2027 - RANO



Gdy w nocy uciekałam, całe sąsiedztwo stało w ogniu. Płonęło wszystko: drzewa, domy i ludzie.

Kiedy obudził mnie dym, zawołałam przez korytarz, by zaalarmować macochę i braci. Następnie, złapawszy ubranie i mój ratunkowy plecak, dołączyłam do Cory, która już wyganiała chłopców na dwór.

Tym razem dzwon nie odezwał się. Nasi strażnicy musieli zostać wymordowani, zanim do niego dotarli.

Panował jeden wielki chaos. Ludzie biegali, krzycząc i strzelając. Brania wjazdowa była wyłamana. Napastnicy przejechali przez nią prehistoryczną ciężarówką, którą musieli wcześniej ukraść w tym właśnie celu.

Jestem prawie pewna, że to te uzależnione od piro ćpuny - łysole z pomalowanymi głowami, twarzami i rękami. Czerwone, niebieskie, zielone gęby; rozwrzeszczane usta; złaknione, obłąkane oczy, błyszczące w blasku płomieni.

Strzelali do nas jak do kaczek, non stop, bez końca. Widziałam, jak głowa pędzącej z krzykiem Natalie Moss odskakuje raptownie w tył z zamazaną połową twarzy, podczas gdy resztę ciała rozpęd rzuca jeszcze do przodu. Upadła płasko na wznak i więcej się nie ruszyła.

Przewróciłam się, powalona jej agonią, i leżałam jak ogłuszona. Usiłowałam się ruszyć, próbowałam się podnieść. Cory i chłopcy minęli mnie, nie zauważając, i pobiegli dalej.

Wreszcie wstałam, namacałam mój plecak i kiedy go znalazłam, puściłam się biegiem. Starałam się nie zwracać uwagi na to, co się wokół działo. Sam huk strzelaniny i krzyki nie mogły mnie zatrzymać. Tak samo jak trup Edwina Dunna. Schyliłam się, porwałam jego pistolet i pognałam dalej.

Jakaś postać z wyciem zagrodziła mi drogę i zwaliła z nóg. W odruchu panicznego strachu pociągnęłam za spust, natychmiast czując potworne uderzenie we własny brzuch. Zielona facjata z rozdziawioną gębą i szeroko otwartymi oczami zawisła nade mną, nie odczuwając jeszcze żadnego bólu. Strzeliłam drugi raz, przerażona, że jak go w końcu poczuje, fale jego cierpienia kompletnie mnie obezwładnią. Jakoś cholernie długo umierał.

Gdy już byłam w stanie się ruszyć, zepchnęłam z siebie martwe ciało, podniosłam się i nie wypuszczając z dłoni pistoletu, dopadłam do rozwalonej bramy.

Za murem panowały bezpieczne ciemności. Tam najłatwiej pozostać w ukryciu.

Gnałam przed siebie Meredith Street, zostawiając w tyle Durant Street - coraz dalej od ognia i wystrzałów. Nie wiedziałam, gdzie są Cory i chłopcy. Przyszło mi na myśl, że będą raczej uciekać na wzgórza niż w stronę centrum miasta. Żaden kierunek nie był bezpieczny, ale tam, gdzie było więcej ludzi, niebezpieczeństwo zawsze rosło. Spotkanie w nocy kobiety w towarzystwie trzech malców było jak znalezienie pod choinką koszyka z prezentami: z jedzeniem, forsą i seksem.

A więc na północ, na wzgórza. Ciemnymi ulicami, których nie rozświetlało światło gwiazd, zasłaniane masywem pobliskich wzniesień.

A co potem?

Nie miałam pojęcia. Nie byłam w stanie zebrać myśli. Pierwszy raz w życiu znalazłam się poza sąsiedztwem, kiedy było tak ciemno. Nie chcąc się dać zabić, musiałam nasłuchiwać, żeby wychwycić wszelki ruch, zanim będzie za blisko i za późno, wytężać wzrok w poświacie gwiazd i poruszać się najciszej, jak umiałam.

Szłam, trzymając się środka ulicy, wypatrując, nasłuchując, starając się nie wpadać w wyboje i omijać kawały pękniętego asfaltu. Innych śmieci prawie nie było. Co tylko dawało się spalić, ludzie zużywali na opał. Wszystko, co można było jakoś ponownie wykorzystać albo sprzedać, zostało wyzbierane. Przypomniałam sobie komentarz Cory na ten temat. Przez nędzę - powiedziała kiedyś - mamy czystsze ulice.

Gdzie teraz była? Dokąd zabrała chłopców? Czy są cali? Czy w ogóle wydostali się z sąsiedztwa?

Zatrzymałam się. A może moi bracia tam zostali? A Curtis? Nawet go nie widziałam - chociaż jeżeli ktokolwiek przeżyje to piekło, to właśnie Talcottowie. Mimo to, jak mamy się odnaleźć?

Odgłos. Kroki. Dwie biegnące osoby. Zamarłam w miejscu, gdzie stałam. Żadnych gwałtownych ruchów, przez które mogą mnie zauważyć. A jeśli już mnie zauważyli? Czy jestem widoczna - osamotniona plama ciemniejszej czerni na całkiem pustej ulicy?

Dźwięki dochodziły z tyłu. Nadstawiłam uszu: wyraźnie dolatywały z jednej strony - zbliżały się, aż mnie minęły. Dwoje ludzi przebiegło boczną uliczką, nie przejmując się hałasem, jaki robią, nie zwracając uwagi na jakiś tam cień o kobiecych kształtach.

Odetchnęłam z ulgą. Nie byłam zdolna przemóc się i wrócić do pożaru i bólu. Jeśli Cory i chłopcom nie udało się wyrwać, z pewnością już nie żyli albo, co gorsza, zostali schwytani w niewolę. Zaraz, przecież mnie wyprzedzili. Więc musieli wydostać się za bramę. Cory nie pozwoliłaby moim braciom zawrócić, aby mnie szukali. Nad miejscem, gdzie jeszcze niedawno było nasze sąsiedztwo, świeciła teraz jasna łuna. Jeżeli moja macocha zdołała już ocalić chłopców, w tej chwili wystarczyło jedno spojrzenie za siebie, by upewnić się, że na pewno nie zechce wracać.

Czy zdążyła wziąć swego smith & wessona? Bardzo bym chciała mieć go teraz przy sobie z tymi dwoma pudełkami naboi, które leżały schowane razem z nim. Miałam tylko nóż w plecaku i starą automatyczną czterdziestkępiątkę Edwina Dunna. W dodatku zostało mi w środku tylko trochę amunicji. Jeśli w ogóle coś zostało. Znałam tę broń. Magazynek mieścił siedem pocisków, z czego ja zużyłam dwa. Ile kul wystrzelił Edwin Dunn, zanim ktoś go kropnął? Na odpowiedź musiałam zaczekać do rana. Co prawda, pakując mój plecak, nie zapomniałam o latarce, ale nie chciałam jej użyć, póki nie będę absolutnie pewna, że nie wystawiam się na cel.

Za dnia widok mojej wybrzuszonej kieszeni powinien wystarczyć, aby ludzie dobrze się zastanowili, nim postanowią mnie zgwałcić albo ograbić. Za to w nocy stalowobłękitną pukawkę trudno było dostrzec, nawet kiedy nie wypuszczałam jej z ręki. Z pustym magazynkiem i tak mogę tylko bronić się nią jak pałką. A gdy już kogoś nią zdzielę - równie dobrze mogłabym od razu walnąć się sama. Poza tym, jeśli w walce straciłabym przytomność, kosztowało by mnie to cały dobytek, a w najgorszym razie i życie. Do rana trzeba się ukrywać.

A jutro spróbuję blefować na potęgę. Przecież większość ludzi nie zaryzykuje zastrzelenia wyłącznie po to, żeby sprawdzić, czy mój pistolet jest nabity, czy nie. Dla ulicznych nędzarzy, których nie stać na żadną medyczną pomoc, nawet lekka rana mogłaby skończyć się fatalnie.

Nagle uświadomiłam sobie, że sama jestem teraz jedną z nich. Może jeszcze nie tak bardzo biedna, ale bez domu, bez nikogo - z głową nabitą książkami, zamiast wiedzą o prawdziwym życiu. Nie wolno mi ufać nikomu, chyba że natknę się na kogoś z sąsiedztwa. Jestem zdana wyłącznie na siebie.

Do wzgórz zostały mi ze trzy mile. Nadal trzymałam się bocznych uliczek, oświetlonych jedynie blaskiem gwiazd, wytężając słuch i wzrok. Postanowiłam nie wypuszczać pistoletu z ręki. Tak było bezpieczniej. Gdzieś, wcale nie tak daleko, szczekając i warcząc, gryzły się psy.

Oblałam się zimnym potem. Nigdy w życiu nie byłam bardziej przerażona. Jednak żaden mnie nie zaatakował. Nic mnie na razie nie dopadło.

Nie przeszłam całej drogi do wzgórz. Strach przed psami sprawił, że zaczęłam rozglądać się za czymkolwiek, co nadawałoby się na kryjówkę. Parę przecznic przed końcem Meredith Street natrafiłam na spalony dom bez ścian.

Zgliszcza, rzecz jasna, doszczętnie splądrowano. Wejście do środka nawet ze światłem groziło wypadkiem - a co dopiero bez.

Pozbawione dachu ruiny wyglądały jak kupa sterczących do góry sczerniałych kości. Jednak cała konstrukcja wznosiła się nad ziemią. Pięć betonowych schodków prowadziło do miejsca, które kiedyś było frontową werandą. Pod domem powinno być więc jakieś przejście.

A jeśli tam już ktoś jest?

Obeszłam rumowisko dokoła. Pilnie nasłuchiwałam i usiłowałam coś dojrzeć. Ostatecznie zamiast wczołgać się pod spód, postanowiłam rozgościć się w garażowej przybudówce, z której pozostał jeden narożnik, a kupa zwalonego przed nim gruzu wystarczała, by mnie zasłonić - pod warunkiem, że nie zapalę latarki. Prócz tego - w razie, gdyby ktoś mnie zaskoczył, stąd powinnam wydostać się o wiele szybciej niż na czworakach spod domu. Tu mogłam się nie obawiać, że zawali się pode mną betonowa posadzka, co zapewne przytrafiłoby się drewnianej podłodze w środku budynku. Lepszego schronienia już nie znajdę, poza tym byłam wykończona. Nie miałam pojęcia, czy zdołam zasnąć, ale jakoś musiałam wypocząć.



***



Już rano. Co mam robić? Trochę się zdrzemnęłam, lecz przeważnie czuwałam na jawie. Budził mnie każdy odgłos - najpierw gwizd wiatru, potem szczury, bzyczenie owadów, na koniec wiewiórki i ptaki... Nie czuję się w pełni wypoczęta, ale przynajmniej trochę mniej skonana. No więc: co dalej?

Jak mogliśmy zapomnieć ustalić zewnętrzny punkt zborny: jakieś miejsce spotkania, gdzie rodzina zebrałaby się po klęsce czy katastrofie? Pamiętam, jak sama podsunęłam ten pomysł tacie, ale mnie zbył, a ja nie naciskałam go więcej, a powinnam. (Marnie kształtuję Boga. Żadnej przezorności).

Co teraz?!

Teraz wrócę do domu. Nie chcę. Na samą myśl umieram z przerażenia. Ciężko mi było nawet napisać samo słowo: "dom". Jednak muszę. Muszę dowiedzieć się, co stało się z moimi braćmi i Cory, co z Curtisem. Nie wiem, czy będę w stanie jakoś im pomóc, jeśli są ranni albo uwięzieni. Nie mam pojęcia, co czeka mnie w sąsiedztwie. Pacykowane twarze? Policja? Tak czy siak, kłopoty mnie nie ominą. Jeżeli są tam gliny, muszę przed wejściem ukryć broń, no i tę resztkę gotówki. Kiedy gliniarz ma akurat zły humor, noszenie przy sobie broni może napytać ci mnóstwo biedy. Mimo iż wiadomo, że nosi ją każdy, kto tylko ma. Chodzi jedynie o to, żeby nie dać się przyłapać.

Z drugiej strony, jeśli w sąsiedztwie wciąż siedzą pacykarze, w ogóle nie wejdę do środka. Jak długo mogą być na haju po piro i pożarowej orgii? Czy po odlotowym ubawie zostali, żeby włóczyć się i kraść wszystko, co popadnie, a może i wymordować parę dodatkowych osób?

Nieważne. Muszę wrócić i się przekonać.

Po prostu muszę wrócić do domu.



SOBOTA, 31 LIPCA 2027 - WIECZÓR



Muszę pisać. Chyba nic innego mi nie zostało. Wszyscy już śpią, chociaż jeszcze nie zrobiło się ciemno. Pełnię wartę, bo nie mogłabym zasnąć, nawet gdybym próbowała. Jestem rozbita i roztrzęsiona. Nie potrafię płakać. Chciałabym zerwać się i pobiec przed siebie, bez końca... Uciec od wszystkiego, jak najdalej stąd. Tylko nie ma dokąd.

Muszę pisać. To jedyna rzecz jaka ocalała ze znanego, bliskiego mi świata. Bóg jest Przemianą. Nienawidzę Boga. Muszę pisać.



***



Ani jeden budynek w sąsiedztwie nie oparł się płomieniom - różniły się tylko tym, że jedne były bardziej spalone od drugich. Nie wiem, czy straż i policja w ogóle dotarły na miejsce. Jeżeli tak, to musiały zwinąć się przede mną. Kiedy wróciłam, wszystko było otwarte na przestrzał i aż roiło się od uwijających się na czworakach wśród zgliszcz ludzkich hien.

Stałam przy bramie, przyglądając się, jak obcy rozgrzebują zwęglone szkielety naszych domów. Ruiny jeszcze dymiły, lecz grupki mężczyzn, kobiet, a nawet dzieci, buszowały pośród nich, przekopując teren, obrywając owoce z drzew, ściągając odzież z naszych zabitych, tu i ówdzie kłócąc się albo bijąc o świeży nabytek, ukradkiem upychając łup do tobołków lub pod ubranie... Co to za ludzie?

Wsunęłam dłoń do kieszeni i oparłam na kolbie pistoletu - okazało się, że dysponowałam aż czterema nabojami - po czym przeszłam przez bramę. Byłam umorusana od stóp do głów po całonocnym leżeniu w piachu i popiele, więc może nikt nie zwróci na mnie uwagi.

Przy Durant Road, na odcinku ze zwalonym murem, zobaczyłam trzy kobiety przetrząsające wszystko, co zostało z domu Yannisów. Śmiejąc się, odrzucały na boki kawały drewna i tynku.

Co się stało z Shani Yannis i jej córkami? Gdzie się podziały jej siostry?

Szłam przez sąsiedztwo i przypatrywałam się mijanym ludzkim larwom, szukałam znajomych twarzy, wśród których dorastałam. Napotykałam tylko trupy. Edwin Dunn wciąż leżał w tym samym miejscu co wtedy, gdy wzięłam jego pistolet, tyle że już bez butów i koszuli. Kieszenie spodni miał wybebeszone na zewnątrz.

Ziemia usłana była przysypanymi popiołem zwłokami, spalonymi bądź poszatkowanymi seriami z broni maszynowej. Na ulicy stały kałuże przysychającej lub już zakrzepłej krwi. Dwóch mężczyzn właśnie odczepiało nasz alarmowy dzwon. W jasnym, czystym słońcu poranka cała sceneria zdawała się mniej realna, jakby wyjęta z koszmarnego snu. Przystanęłam przed naszym domem i patrzyłam, jak pięcioro dorosłych i dziecko myszkują po jego ruinach. Skąd się wzięły te sępy? Czyżby zwabił ich ogień? Czy tym właśnie zajmuje się na co dzień uliczna biedota? Leci do pożaru w nadziei, że będą trupy do ogołocenia?

Jeden - pomalowany na zielono - właśnie leżał na naszej werandzie. Weszłam po schodkach i stanęłam, patrząc na niego. Nie - na nią. Zielona twarz należała do kobiety: wysokiej, chudej i łysej, lecz bez wątpienia kobiety. Czemu musiała umrzeć? Jaki sens miało to wszystko?

- Nie ruszaj jej - powiedziała inna obca kobieta, podchodząc do mnie z parą butów Cory w ręku. - Zginęła za nas wszystkich. Niech leży w spokoju.

W całym życiu nigdy nie pragnęłam tak bardzo zabić drugiego człowieka.

- Jazda mi z drogi - rzuciłam bez podnoszenia głosu.

Nie wiem, jak wyglądałam, ale złodziejka uciekła.

Przestąpiłam przez zieloną i weszłam w pogorzelisko po naszym domu. Reszta szakali przyglądała mi się, jednak żaden nie zaprotestował ani słowem. Zauważyłam, że jeden z mężczyzn i mały chłopiec najwyraźniej stanowili parę. Dorosły właśnie ubierał malca w dżinsy mojego brata Gregory'ego. Spodnie były o wiele za duże, ale facet ściągnął je paskiem i podwinął nogawki.

Gdzie był Gregory, mój żywy i bystry braciszek-błazenek? Co się z nim stało? Gdzie się podziali wszyscy?

Dach naszego domu zapadł się do środka. Kuchnia, jadalnia, salonik, mój pokój: wszystko prawie doszczętnie spłonęło... Po podłodze lepiej było nie chodzić. Widziałam, jak zarywa się pod jednym z szabrowników. Wrzeszcząc z zaskoczenia, wpadł w wyrwę, ale już po chwili gramolił się, cały i zdrowy, na legar.

Z mojego pokoju nie dało się nic uratować. Popiół. Powykręcana przez gorąco metalowa rama łóżka, złamana metalowa część i rozbite ceramiczne szczątki lampki, kupki popiołu po książkach i ubraniu. Sporo tomów nie spaliło się do szczętu. Stały upchane tak ciasno razem, że ogień zdołał strawić jedynie brzegi i grzbiety. Ale i tak nie nadawały się już do czytania. W środku widniały nieregularne, wystrzępione kręgi papieru, którego nie tknęły płomienie, okolone popiołem. Nie natrafiłam na ani jedną całą stronicę.

Trochę więcej zostało z obu sypialni w głębi domu. Właśnie tam buszowali szabrownicy i tam też się skierowałam.

Znalazłam pozwijane w pary skarpety ojca, poskładane szorty i podkoszulki z krótkim rękawem, a także pustą, zapasową kaburę, która pasowała do mojej czterdziestkipiątki. Wszystko to leżało między szczątkami komody taty. Większość przedmiotów była zbyt spalona, żeby jeszcze na coś się przydać. Kiedy jednak je przerzuciłam, trafiłam na kilka rzeczy w dobrym stanie i upchnęłam je do swego plecaka. Mężczyzna z chłopcem zbliżyli się i zaczęli myszkować koło mnie. O dziwo, może z powodu dziecka, a może dlatego że ten obcy w brudnych łachach też był czyimś ojcem, nie przeszkadzało mi to. Szkrab o brązowej buzi obserwował nas oboje obojętnie. Naprawdę trochę przypominał Gregory'ego.

Wygrzebałam z plecaka suszoną morelę i podsunęłam mu ją. Miał najwyżej sześć lat, jednak nie chciał tknąć jedzenia bez pozwolenia opiekuna. Dobrze wychowany. Za to, gdy tylko mężczyzna kiwnął głową, mały porwał owoc, ugryzł kawalątek na spróbowanie, po czym wpakował resztę w całości do ust.

I tak, w towarzystwie piątki obcych łupieżców, grabiłam dalej własny dom. Amunicja ze schowka pod garderobą w pokoju rodziców spłonęła, to znaczy: bez wątpienia wybuchła. Sama garderoba była prawie w całości zwęglona. To tyle, jeśli chodzi o ukryte w niej pieniądze.

Z łazienki rodziców zabrałam nić dentystyczną, mydło i słoik wazeliny. Wszystko inne ktoś zdążył już ukraść.

Mimo to udało mi się zebrać po jednym komplecie wierzchniej odzieży dla Cory i chłopców. Najważniejsze jednak było to, że znalazłam dla nich buty. Kobieta, która przerzucała obuwie Marcusa, podniosła na mnie wzrok, lecz nic nie powiedziała. Moi bracia wybiegli na dwór w samych piżamach. Cory zdążyła narzucić płaszcz. Opuściłam nasz dom ostatnia, ryzykując zwłokę, aby chwycić dżinsy, bluzę i buty, a także mój ratunkowy plecak. Mogłam zginąć. Gdybym zastanawiała się wtedy, co robię - gdybym musiała się zastanawiać - na pewno już bym nie żyła. Na moje szczęście zareagowałam tak, jak się szkoliłam - choć cały mój trening przeważnie ograniczał się do pamięciowego przyswajania sobie przydatnej teorii. Od lat nie ćwiczyłam niczego w warunkach nocnych. A jednak moje samokształcenie przyniosło efekty.

Teraz, jeśli tylko zdołam dotrzeć z ubraniami do Cory i chłopców, może uda mi się i zdążę przekazać im tę wiedzę. Gdybym jeszcze potrafiła wydostać pieniądze spod kamieni przy drzewku cytrynowym.

Wsadziłam odzież z butami do ocalonej poszewki, rozglądając się za kocami: niestety, nie znalazłam ani jednego. Pewno rozkradli je na samym początku. Była to jeszcze jedna przestroga, bym pospieszyła się z wydobyciem ukrytej gotówki.

Na dworze podeszłam do brzoskwiniowego drzewka, z którego udało mi się narwać jeszcze trochę prawie dojrzałych owoców, których szabrownicy nie mogli dosięgnąć. Następnie zaczęłam rozglądać się na wszystkie strony, udając, że szukam, co jeszcze nadawałoby się do wzięcia. Omal się nie rozpłakałam, gdy nagle spojrzałam w stronę dużego i starannie pielęgnowanego warzywnika Cory na tyłach domu - teraz dosłownie wdeptanego w ziemię. Papryka, pomidory, kabaczki, marchew, ogórki, sałata, melony, słoneczniki, fasola, kukurydza... Wiele upraw nie zdążyło jeszcze dojrzeć, a to, co nie zostało zerwane, było połamane i stratowane.

Wyrwałam kilka marchewek, z walających się po ziemi główek słoneczników nałuskałam parę garści nasion; z fasoli posadzonej przez Cory, żeby pięła się po łodygach słoneczników i kukurydzy, zebrałam trochę strąków. Wyszukując resztki odrzucone przez innych, niczym prawdziwy zapóźniony szabrownik, przysuwałam się coraz bliżej cytrynowca. Drzewko uginało się pod ciężarem małych, jeszcze zielonych cytrynek. Stanęłam obok i rzuciłam się do obrywania wszystkich, które zdążyły choć trochę pożółknąć lub choćby zblednąć. Udało mi się zebrać trochę z gałęzi i trochę z ziemi. Cory obsadziła podstawę drzewa cieniolubnymi kwiatami, które bardzo ładnie tam kwitły. Oboje z tatą poukładali między nimi niewielkie okrąglaki, które miały wyglądać jak zwyczajna ozdoba. Teraz niektóre były przewrócone tak, że zgniotły najbliżej rosnące kwiaty. Niestety, jednym z nich był kamień, pod którym schowaliśmy pieniądze. A jednak, szczęśliwym trafem, ruszono go zbyt płytko - jakieś dwa, trzy cale pod spodem leżał, owinięty trzema warstwami zgrzanej na końcu folii pakiecik z gotówką.

Wygrzebanie go nie zabrało mi więcej czasu niż wcześniej zebranie paru cytryn. Kiedy tylko zauważyłam zawiniątko, porwałam je razem z garścią ziemi. W obawie, że mogłabym zwrócić na siebie uwagę, oparłam się wielkiej chęci, by natychmiast stamtąd odejść. Zebrałam więc jeszcze trochę cytryn, pokręciłam się tu i tam, jak gdybym jeszcze szukała czegoś do jedzenia.

Twardym zielonym figom daleko było do dojrzałego fioletu, a daktylowe śliwy nabierały dopiero zielonożółtej barwy. Z przydeptanej do ziemi kukurydzianej łodygi zwisała jeszcze jedna kolba; zerwałam ją i użyłam do tego, aby wepchnąć głębiej do kocowego plecaka paczuszkę z pieniędzmi. Następnie zaczęłam się wycofywać.

Z plecakiem na grzbiecie, z wypchaną poszewką w lewej ręce, którą oparłam sobie na biodrze jak matka dziecko, ruszyłam naszą wjazdową drogą w stronę ulicy. Prawą rękę trzymałam wolną, gotowa w każdej chwili sięgnąć po pistolet, który dalej tkwił w kieszeni. Nie marnowałam czasu na założenie kabury.

Po sąsiedztwie kręciło się jeszcze więcej obcych niż wtedy, gdy wchodziłam. Po drodze musiałam mijać świeże watahy szabrowników. Ci, którzy już się obłowili, zmierzali w stronę wyjścia obwieszeni tobołami; starałam się robić wrażenie, że idę razem z nimi - pilnując się jednak, by nie dołączyć do żadnej konkretnej grupy. Toteż szłam znacznie wolniej, niż bym chciała. Miałam dość czasu, żeby patrzeć na zwłoki i widzieć to, czego wolałabym nie oglądać.

Richard Moss, zupełnie nagi, leżał w kałuży własnej krwi. Jego dom, stojący bliżej bramy niż nasz, spalił się do samego gruntu. Z pogorzeliska sterczał jedynie poczerniały, nagi komin. Co się stało z jego dwiema żonami, Karen i Zahrą? Czy w ogóle przeżyły? Gdzie się podziało jego liczne potomstwo?

Z poplamionymi krwią udami i ledwo co owłosionym podbrzuszem, rozebrany i umorusany, stygł trup dwunastoletniej, kościstej jeszcze Robin Balter. Kiedyś w przyszłości może wyszłaby za Marcusa. Mogła zostać moją bratową. Była takim wspaniałym, bystrym i rozgarniętym dzieciakiem, zawsze serio - zawsze wszystko rozumiejącym. Stara maleńka, jak nazywała ją Cory, uśmiechając się za każdym razem, gdy to mówiła.

Russell Dory, dziadek Robin. Jemu zdarli tylko buty. Był niemal poszatkowany na kawałki seriami z pistoletów maszynowych. Starzec i dziewczynka. Co miały pacykowane gęby z tego szlachtowania ludzi?

"Zginęła za nas wszystkich" - tak powiedziała o zielonej twarzy tamta szabrowniczka. Jakiś obłędny pęd do puszczania z dymem bogaczy - opowiadał Keith. Nikt w sąsiedztwie nie był bogaty, lecz tym desperatom mogliśmy wydawać się zamożni. Mieliśmy nasz mur i utrzymywaliśmy się przy życiu. Czyżby piromani wymordowali i zrównali z ziemią naszą wspólnotę, by móc ogłosić publicznie realizację własnego programu pomocy biednym?

Przed oczami miałam kalejdoskop coraz to nowych ciał, na które przeważnie starałam się nie patrzeć. Zalegały dziedzińce przed domami, ulicę, wysepkę. Po alarmowym dzwonie nie było już śladu. Mężczyźni, którym się spodobał, zdążyli się ulotnić - prawdopodobnie, by sprzedać metal na złom.

Zobaczyłam Laylę Yannis, najstarszą córkę Shani. Zgwałconą, tak samo jak Robin. Widziałam też Michaela Talcotta z roztrzaskaną połową głowy. Nie szukałam Curtisa. Panicznie się bałam, że za chwilę i tak natknę się na jego zwłoki. Byłam w takim stanie, że ledwo nad sobą panowałam, a przecież nie mogłam zwracać na siebie niczyjej uwagi. Musiałam wyglądać jak jeden z tych szakali, tachających złupione skarby.

Zwłoki przesuwały się przed moimi oczami: Jeremy Balter, jeden z braci Robin; Philip Moss; George Hsu, jego żona i najstarszy syn; Juana Montoya, Rubin Quintanilla, Lidia Cruz... Ją też zgwałcili, choć miała dopiero osiem lat.

Jakoś dobrnęłam do bramy i minęłam ją, nie załamując się. Wśród ofiar rzezi nie zauważyłam Cory ani chłopców, co wcale nie przesądzało o tym, że gdzieś tam nie leżą - mogłam po prostu się na nich nie natknąć. Może jednak żyją. Może Curtis też przeżył. Gdzie mam ich szukać?

Talcottowie mieli w Robledo jakichś krewnych, ale nie wiedziałam, gdzie dokładnie mieszkali. Gdzieś po drugiej stronie River Street. Curtis mógł uciec właśnie do nich, jednak nie miałam szans, ich znaleźć. Czemu nikt z sąsiadów nie wrócił tak jak ja, aby ratować resztki dobytku?

Okrążyłam sąsiedztwo, nie tracąc z oczu muru; później jeszcze raz zatoczyłam większe koło. Nie wypatrzyłam nikogo - ani jednej znajomej twarzy. Po drodze stale gapili się na mnie obcy biedacy.

Potem, z braku lepszego pomysłu, ruszyłam z powrotem w stronę mojego spalonego garażu na Meredith Street. Nie miałam skąd zatelefonować na policję. Wszystkie znane mi aparaty spaliły się doszczętnie. Obcy, którzy posiadali telefony, nie pozwolą mi z nich skorzystać, a nie znałam nikogo, komu mogłabym zapłacić, by zadzwonił w moim imieniu, i zaufać, że naprawdę to zrobi. Większość nieznajomych będzie pewnie wolała zejść mi z drogi albo skusi się na pieniądze i wcale nie zadzwoni. Zresztą skoro policja do tej pory nie zainteresowała się tym, co się stało z moim sąsiedztwem - jeśli zignorowali taką rzeź i taki pożar - po co miałam się do nich zwracać? Czego mogłam się po nich spodziewać? Że mnie aresztują? Zainkasują za fatygę moją gotówkę? Wcale bym się nie zdziwiła. Najlepiej trzymać się od nich z daleka.

Tylko gdzie była moja rodzina?!

Ktoś wołał mnie po imieniu.

Odwróciłam się z ręką w kieszeni i ujrzałam Zahrę Moss z Harrym Balterem: najmłodszą z żon Richarda Mossa i najstarszego brata Robin Balter. Bardzo nieprawdopodobna para - jednak najwyraźniej byli razem. Nie dotykali się, mimo to sprawiali wrażenie, że, trzymają ze sobą. Oboje byli obryzgani krwią i mieli podarte ubrania. Patrząc na obitą i spuchniętą twarz Harry'ego, przypomniałam sobie, że to przecież - prawdziwa bądź wydumana - miłość Joanne. Nie chciał się z nią ożenić i wyprowadzić do Olivar, miał bowiem na temat nowego oblicza miasta takie samo zdanie jak mój tato.

- Jesteś cała? - spytał mnie.

Kiwnęłam głową; przed oczami stanęła mi Robin. Wiedział już? Russell Dory, Robin, Jeremy...

- Zbili cię? - zapytałam, czując się niezręcznie i głupio. Nie miałam odwagi powiedzieć mu, że jego dziadek, siostra i brat nie żyją.

- Musiałem w nocy walczyć, żeby się wydostać. Miałem szczęście, że mnie nie ustrzelili.

Zachwiał się i rozejrzał dokoła.

- Klapnijmy na krawężniku - zaproponował.

Obie z Zahrą rozejrzałyśmy się po okolicy, by upewnić się, czy nie ma nikogo w pobliżu, a następnie przysiadłyśmy po obu stronach Harry'ego - ja na mojej wypchanej ciuchami poszewce. Mimo warstwy brudu i krwi na całej garderobie, i Harry, i Zahra byli kompletnie ubrani - jednak nie mieli przy sobie nic innego. Nie zdołali niczego zabrać czy zdążyli już ukryć uratowany dobytek - może razem z ocalałymi członkami rodziny? Gdzie była córeczka Zahry, Bibi? Czy Zahra wie o śmierci Richarda Mossa?

- Wszyscy zginęli - odezwała się szeptem, jakby w odpowiedzi na moje myśli. - Wszyscy. Te pomalowane bydlaki wyrżnęły całe sąsiedztwo!

- Nieprawda! - potrząsnął głową Harry. - My się uratowaliśmy. Innym też mogło się udać.

Gdy tak siedział z twarzą ukrytą w dłoniach, zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie był poważniej ranny, niż mi się zdawało. Jednak nie odbierałam od niego żadnego większego bólu.

- Widzieliście gdzieś moich braci i Cory? - zapytałam.

- Nie żyją - wyszeptała znów Zahra. - Jak moja Bibi. Wszyscy nie żyją.

Aż się wzdrygnęłam.

- Nie! Nie wszyscy! Niemożliwe! Widzieliście ich?

- Widziałem prawie całą rodzinę Montoyów - powiedział Harry; raczej głośno myślał, niż zwracał się do mnie. - Spotkaliśmy ich wczoraj w nocy. Mówili, że Juana nie żyje. Mieli zamiar iść do Glendale, gdzie mieszkają ich krewniacy.

- Ale... - zaczęłam.

- Widziałem jeszcze Laticię Hsu. Miała chyba ze czterdzieści albo pięćdziesiąt dziur od noża.

- A moich braci widzieliście? - musiałam spytać wprost.

- Wszyscy pomordowani, mówię ci - powtórzyła swoje Zahra. - Na początku uciekli, ale potem pacykarze złapali ich, przywlekli z powrotem i zabili. Widziałam na własne oczy. Mnie też jeden dopadł i... wszystko widziałam.

Gwałcona, patrzyła, jak wleką i mordują moją rodzinę? To właśnie chciała mi powiedzieć? Mam jej uwierzyć?

- Byłam w sąsiedztwie dziś rano - oznajmiłam - i nie znalazłam ich ciał. Ani jednego.

Och, nie. Nie. Nie...

- Mówię ci, że sama widziałam. Twoją matkę, braci. Wszystkich.

Zahra objęła się rękoma.

- Nie chciałam patrzeć, ale musiałam.

Siedzieliśmy dalej bez słowa - nie wiem jak długo. Od czasu do czasu przechodziły obok brudne, obszarpane, obładowane tobołami indywidua, patrząc na nas uważnie. Przejeżdżały też małe grupki trochę czyściej wyglądających rowerzystów, a raz nawet trzy osoby na elektrycznych motorach. Buczenie i wycie tych maszyn brzmiało na cichej ulicy dziwacznie i obco.

Harry i Zahra spojrzeli na mnie, gdy wstałam. Powodowana wyłącznie odruchem, podniosłam moją poszewkę. Na co mi teraz te rzeczy? Przemknęło mi przez głowę, że jednak mimo wszystko powinnam wrócić do swego garażu, nim zadomowi się w nim ktoś inny. To nie było jasne rozumowanie - nie byłam do tego zdolna - raczej mglista myśl, że teraz tam jest mój dom i w tej chwili pragnęłam jedynie znaleźć się w domu.

Harry też się podniósł, lecz zaraz omal nie upadł. Na siedząco zgiął się wpół i zwymiotował do rynsztoka. Nie przygotowana na ten widok, ledwo zdążyłam uciec wzrokiem, by nie pójść w jego ślady. Na koniec splunął i kaszląc, odwrócił twarz do mnie i Zahry.

- Parszywie się czuję - wyznał.

- Uderzyli go w głowę - wyjaśniła Zahra. - Wyrwał mnie temu facetowi, który... no wiesz. Uratował mnie, ale sam oberwał.

- Wczoraj nocowałam w takim spalonym garażu - powiedziałam. - Dość daleko stąd, ale tam mógłby porządnie odpocząć. Zmieścilibyście się.

Zahra wzięła ode mnie poszewkę i niosła ją. Może przyda się jej coś ze środka. Wzięłyśmy Harry'ego w środek, pilnując, by nie ustawał, i podtrzymując go, gdy za bardzo zbaczał z drogi albo się zataczał. W końcu jakoś doholowałyśmy go do garażu.



15



Życzliwość czyni Zmiany lżejszymi.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



NIEDZIELA, 1 SIERPNIA 2027



Harry przespał większą część dnia. Zahra i ja czuwałyśmy przy nim na zmianę. Ma co najmniej wstrząśnienie mózgu i trzeba czasu, żeby wydobrzał. Nie zastanawiałyśmy się jeszcze, co zrobimy, jeśli zacznie mu się pogarszać. Zahra nie opuści go, bo stoczył walkę, aby ją uratować. Ja też nie chcę go zostawić, ponieważ znam go od urodzenia. To dobry chłopak. Cały czas łamię sobie głowę, jak by tu skontaktować się z Garfieldami. Na pewno przyjęliby go do domu, a przynajmniej załatwili jakiegoś lekarza.

Na szczęście na razie nie wygląda na to, by mu się pogarszało. Starcza mu sił, aby na chwiejnych nogach chodzić na ogrodzone siatką podwórko, by załatwiać potrzeby fizjologiczne. Zjada i popija wodą wszystko, co mu daję. Nie wdając się w dyskusje, wszyscy troje oszczędnie przejadamy moje zapasy. Nic więcej nie mamy. Niedługo przyjdzie nam zaryzykować i wyjść, żeby dokupić żywności. Tymczasem jest niedziela, dzień odpoczynku i każdy z nas próbuje wrócić do zdrowia.

Już prawie oswoiłam się z bólem głowy i dolegliwościami posiniaczonego, obitego ciała Harry'ego. Jego cierpienie daje mi się we znaki. Wypełnia, zaprząta mój umysł, tak samo jak gadanina Zahry i jej lamenty nad utraconą córką.

W jakiś sposób nieszczęścia tych dwojga zagłuszają moje własne. Dzięki współczuciu chwilami zapominam i nie myślę o własnej rodzinie. Straciłam ich wszystkich. Jak to możliwe? Wszystkich?

Zahra ma delikatny głosik małej dziewczynki, który zawsze uważałam za sztuczny. Okazuje się, że jest jak najbardziej prawdziwy, a gdy jest podenerwowana lub zmartwiona, staje się szorstki niczym papier ścierny, mówi tak, jak gdyby coś drapało ją w gardło.

Patrzyła, jak umiera jej córeczka; widziała niebieską twarz tego, który zastrzelił Bibi, gdy ona uciekała, niosąc ją na rękach. Według relacji Zahry: grzejąc do wszystkiego, co się ruszało, niebieski był w siódmym niebie, a jego gęba miała taki wyraz, jak twarz mężczyzny uprawiającego seks.

- Przewróciłam się - opowiadała szeptem. - Myślałam, że już po mnie, że to mnie trafił. Lała się krew. Wtedy zobaczyłam, jak główka Bibi opada na bok. Drugi, z czerwoną gębą, wyrwał mi ją. Nawet nie zauważyłam, skąd się wziął. Złapał ją i wrzucił do domu Hsu, który stał w płomieniach. Po prostu cisnął w ogień. Dostałam szału. Nie wiem, co robiłam. Ktoś mnie schwycił, ale się oswobodziłam; a potem, popchnięta, upadłam na ziemię, a on przygniótł mnie tak, że nie mogłam oddychać i darł moje ubranie. Nic mogłam nic zrobić. Właśnie wtedy widziałam twoją mamę, braci... Później zjawił się Harry i ściągnął ze mnie tamto bydlę. Już po wszystkim powiedział mi, że cały czas krzyczałam. Sama nie pamiętam. Kiedy sprawiał manto temu, co mnie gwałcił, skoczył na niego drugi. Walnęłam go kamieniem, a Harry położył tamtego. Potem oboje uciekliśmy. Po prostu biegliśmy przed siebie. Ani przez moment nie zmrużyliśmy oka. Kiedy byliśmy daleko od pożaru, schowaliśmy się między dwoma nieogrodzonymi domami i siedzieliśmy tam, póki nie przyszedł jakiś facet z siekierą i nas nie przegnał. Od tamtej pory kręciliśmy się po okolicy, aż wreszcie spotkaliśmy ciebie. Przedtem nawet się z Harrym nie znaliśmy. Sama wiesz, jak było. Richard nigdy nie pozwalał nam zbytnio zadawać się z sąsiadami - a już zwłaszcza z białymi.

Skinęłam głową i przypomniał mi się Richard Moss.

- Richard też nie żyje, tym razem ja go widziałam - powiedziałam i prawie natychmiast pożałowałam tych słów.

Chociaż nie miałam pojęcia, jak zawiadomić żonę o śmierci męża, czułam, że można było zrobić to trochę delikatniej.

Zahra patrzyła na mnie dotknięta. Choć nie sądziłam, że teraz, po fakcie, w czymś to pomoże, chciałam przeprosić ją za moją obcesowość.

- Przepraszam - wydusiłam z siebie jakieś ogólnikowe przeprosiny za wszystko. - Wybacz mi - dodałam, widząc, jak zaczyna szlochać.

Przytuliłam ją i pozwoliłam się wypłakać. W tym czasie przebudził się Harry; napił się trochę wody i zaczął słuchać opowieści Zahry, jak to Richard Moss odkupił ją od bezdomnej matki, kiedy miała zaledwie piętnaście lat - myślałam, że była wówczas starsza - i sprowadził do siebie, do pierwszego domu, w jakim mieszkała w życiu. Dawał jej jeść i nigdy nie bił; i chociaż inne jego żony były dla niej okropne, i tak żyło jej się tysiąc razy lepiej, niż kiedy przymierała głodem na zewnątrz z matką. Dzisiaj znów jest za murem. Wydostała się ze śmietnika, żeby po sześciu latach wylądować tam z powrotem.

- A wy macie dokąd iść? - spytała na koniec mnie i Harry'ego. - Zostali wam jacyś znajomi, którzy jeszcze mają dom? Spojrzałam na Harry'ego.

- Jeśli tylko dasz radę na piechotę, mógłbyś spróbować dostać się do Olivar. Garfieldowie na pewno by cię przygarnęli. Myślał nad tym przez chwilę.

- Nie chcę tam iść - oznajmił. - Nie wierzę, że Olivar czeka jakakolwiek lepsza przyszłość niż nasze sąsiedztwo. Tutaj mieliśmy przynajmniej pukawki do obrony.

- Akurat na wiele się zdały - mruknęła Zahra.

- Masz rację. Ale broń była w naszych rękach, a nie w rękach wynajętych cyngli, którym wolno do ciebie celować. Z tego, co mówiła Joanne, w Olivar tylko służby bezpieczeństwa mają prawo nosić broń. A kto ich zna? Kto wie, co to za jedni?

- Ludzie kompanii - powiedziałam. - Spoza Olivar.

- To samo słyszałem - przytaknął. - Może i wszystko dobrze się ułoży, ale według mnie to niemożliwe.

- Lepsze to niż zdechnąć z głodu - wtrąciła Zahra. - Wam nigdy nie brakowało jedzenia, nie wiecie, jak to jest...

- Ja chcę iść na północ - obwieściłam. - Od dawna to planowałam, czekałam tylko, dopóki moja rodzina jakoś się nie urządzi. Teraz nie mam nikogo, więc nic mnie nie zatrzymuje.

- Dokąd konkretnie? - zapytała Zahra.

- Do Kanady. Chociaż nie wiadomo, czy zdołam zajść tak daleko. Wystarczy mi miejsce, gdzie woda nie będzie droższa od jedzenia i gdzie znajdzie się normalna praca za pieniądze - choćby i mizernie opłacana. Nie chcę przeżyć życia, harując jak niewolnica.

- Mnie też podoba się północ - powiedział Harry. - Tu nic nas nie czeka. Ponad rok próbowałem zaczepić się w jakiejś robocie - jakiejkolwiek, żeby tylko płacili gotówką. Nic z tego. Chcę pracować za stałą pensję i iść do college'u. Jedyna praca, w której można uczciwie zarobić, to taka, jaką mieli nasi rodzice, a żeby ją dostać, trzeba skończyć jakieś studia.

Zerknęłam na niego. Chciałam go o coś spytać, wahałam się, lecz w końcu się odważyłam:

- Wiesz coś o swoich rodzicach, Harry?

- Nic - odparł. - Nie widziałem, jak ich zabijali. Zahra też nic nie zauważyła. Nie mam pojęcia, gdzie mogą być. Straciliśmy się z oczu.

Przełknęłam ślinę.

- Ja też nie spotkałam twojej mamy i taty - zaczęłam - ale natknęłam się na innych twoich: to znaczy... na ich ciała.

- Czyje? - spytał kategorycznie.

Chyba jednak nie ma dobrego sposobu zawiadomienia kogoś, że jego bliscy nie żyją; można tylko powiedzieć wszystko wprost - żeby nie wiem jak bardzo nie chciało ci to przejść przez gardło.

- Twojego dziadka - wyrzuciłam z siebie - Jeremy'ego i Robin.

- Jeremy'ego i Robin? - powtórzył. - Przecież to jeszcze dzieci, małe dzieci.

Zahra wzięła go za rękę.

- Je też mordują - powiedziała. - Tu na zewnątrz codziennie giną dzieci.

Nie uronił łzy. Choć kto wie, może płakał później, gdy obie już spałyśmy. W tej chwili tylko zamknął się w sobie, przestał mówić i odpowiadać na pytania - do samego wieczora nie robił nic. Zahra wyszła na dwór i po jakimś czasie wróciła, niosąc koszulę mojego brata Bennetta pełną dojrzałych brzoskwiń.

- Nie pytaj, skąd je wytrzasnęłam - uprzedziła.

- Przypuszczam, że ukradłaś - odparłam. - Mam nadzieję, że nikomu z najbliższej okolicy. Niezbyt rozsądnie zadzierać z sąsiadami. Uniosła brwi.

- Nie musisz mnie pouczać, jak żyć na zewnątrz. Urodziłam się tu. Lepiej weź się do jedzenia brzoskwń.

Spałaszowałam cztery. Były przepyszne, poza tym tak dojrzałych owoców nie warto zostawiać na drogę.

- Przymierz te ubrania - zaproponowałam Zabrze. - Możesz wziąć wszystko, co ci się przyda.

Jak się okazało, pasowały na nią nie tylko koszula i dżinsy Marcusa - chociaż musiała podwinąć nogawki - ale nawet jego buty. Buty są drogie. A teraz ma dwie pary.

- Ja to załatwię, dobrze? Wymienię te mniejsze na jedzenie - powiedziała.

Skinęłam głową.

- Jutro. Podzielimy się wszystkim, co za nie dostaniesz, a potem ruszam.

- Na północ?

- Tak.

- Tak po prostu przed siebie? Nie znając dróg; nie wiedząc, gdzie leżą osady, w których można coś kupić albo zwędzić? Masz jakieś pieniądze?

- Mam mapy - odparłam. - Stare, ale chyba wciąż aktualne. Przecież ostatnio nikt nie buduje nowych dróg.

- No, nie. A forsa?

- Trochę mam. Boję się, że za mało.

- Forsy zawsze jest za mało. A co z nim? - wskazała na nieruchome plecy Harry'ego.

Leżał na brzuchu; nie było widać, czy śpi, czy nie.

- Musi sam zdecydować - odpowiedziałam. - Może zechce jeszcze pokręcić się jakiś czas po Robledo i poszukać rodziców.

Powoli obrócił się na bok. Nie wyglądał dobrze, ale z pewnością w pełni przytomnie. Zahra przysunęła mu brzoskwinie.

- Niczego nie będę szukał - oznajmił. - Jeśli o mnie chodzi, możemy iść natychmiast. Nienawidzę tej dziury.

- Więc idziesz z nią? - zapytała Zahra, dźgając mnie kciukiem.

Przeniósł na mnie wzrok.

- We dwójkę byłoby łatwiej. Nie jesteśmy dla siebie obcy, no i... kiedy uciekałem z domu, zdążyłem zabrać paręset dolarów.

Miał do zaoferowania wzajemne zaufanie. Dawał do zrozumienia, że możemy na sobie polegać. To już bardzo dużo.

- Obmyśliłam, że pójdę przebrana za mężczyznę - zwróciłam się do niego.

Zdawało mi się, że powstrzymuje uśmiech.

- Tak będzie dla ciebie bezpieczniej. Jesteś dość wysoka, żeby ludzie się dali nabrać. Ale musisz obciąć włosy.

- Dwukolorowe pary drażnią jak cholera - burknęła Zahra. - Nieważne, czy ludzie myślą, że są hetero, czy homo. Widok Harry'ego będzie wkurzał wszystkich czarnych, a twój wszystkich białasów. Życzę powodzenia.

Obserwowałam ją i nagle pojęłam coś, czego nie powiedziała.

- Chcesz iść z nami? - zapytałam.

- Ja? - pociągnęła nosem. - Nie zetnę włosów!

- Nie musisz - uspokoiłam ją. - Będziemy parą czarnych dziewczyn z białym kompanem. Poza tym jak Harry się dobrze opali, może nawet ujdzie za naszego kuzyna.

Wahała się przez chwilę.

- Tak, chcę iść z wami - wyszeptała w końcu, po czym rozpłakała się.

Harry gapił się na nią zdziwiony.

- Myślałaś, że cię tak po prostu zostawimy? - spytałam. - Trzeba nam było tylko zwyczajnie powiedzieć.

- Ale ja nie mam żadnej gotówki. Ani dolara.

Westchnęłam.

- To skąd wzięłaś te brzoskwinie?

- Miałaś rację. Ukradłam.

- Sama widzisz, jakie masz przydatne umiejętności - nie licząc doświadczenia w życiu na ulicy. Obróciłam się twarzą do Harry'ego.

- Co ty na to?

- Nie przeszkadza ci, że kradnie? - zapytał.

- Mam zamiar przeżyć - odpaliłam.

- "Nie kradnij" - wyrecytował. - Uczyliśmy się tego latami, właściwie od urodzenia.

Musiałam zdusić złość, nim mogłam spokojnie odpowiedzieć. Nie jest moim ojcem. Nie będzie mnie tu umoralniać cytatami z Biblii. Za kogo się uważa? Nie patrząc na niego, odezwałam się dopiero, gdy miałam pewność, że mój głos zabrzmi normalnie:

- Powtarzam, że chcę przeżyć. Ty nie?

Przytaknął.

- Wcale cię nie krytykuję. Zdziwiłem się tylko.

- Mam nadzieję, że jeśli będziemy zmuszeni kraść, to przynajmniej nas nie złapią i nikt przez nas nie umrze z głodu - powiedziałam i ku własnemu zaskoczeniu uśmiechnęłam się. - Przemyślałam to sobie i chociaż nigdy niczego nie ukradłam, liczę się z taką możliwością.

- Żartujesz! - zareagowała zdumiona Zahra.

Wzruszyłam ramionami.

- Ani trochę. Całe życie starałam się nie zawieść oczekiwań taty i zawsze dawać dobry przykład braciom. Zdawało mi się, że tak właśnie powinnam robić.

- Najstarsze dziecko - rzucił Harry. - Znam to.

Sam był najstarszym dzieckiem w rodzinie.

- Zakichane najstarsze ważniaki - powiedziała Zahra ze śmiechem. - Tutaj oboje jesteście jak niemowlęta.

O dziwo, stwierdzenie nie zabrzmiało jak obraza. Pewnie dlatego że było oczywistą prawdą.

- Masz rację, jestem niedoświadczona - przyznałam. - Ale chcę się uczyć, a ty będziesz jednym z moich nauczycieli.

- Jednym z? - spytała. - A kogo masz jeszcze?

- Wszystkich.

Spojrzała na mnie pogardliwie.

- Akurat. Nikogo.

- Ktokolwiek tu żyje i przetrwał, ma wiedzę, która będzie potrzebna. Dlatego mam zamiar uważnie patrzeć, słuchać i uczyć się od każdego. Inaczej szybko stracę życie, a - jak już mówiłam - mam zamiar dotrwać do lepszych czasów.

- Będą ci wciskać najgorsze gówno - powiedziała.

- Wiem - potaknęłam. - Ale postaram się oddzielać ziarno od plew.

Przyglądała mi się przez dłuższą chwilę, na koniec westchnęła.

- Szkoda, że nie znałyśmy się lepiej przed tym wszystkim - oznajmiła. - Prawdziwa nawiedzona córka kaznodziei. Jeżeli dalej chcesz udawać mężczyznę, mogę obciąć ci włosy.



PONIEDZIAŁEK, 2 SIERPNIA 2027

(zapiski z NIEDZIELI, 8 SIERPNIA)



Wyruszyliśmy.

Dziś rano Zahra zaprowadziła nas do Hanning Joss, największego strzeżonego kompleksu handlowego w Robledo, gdzie można było dostać wszystko, czego potrzebowaliśmy na drogę. W Hanning jest wszystko: od delikatesów dla smakoszy po maść na wszy, od protez do położniczych zestawów do domowych porodów; tutaj kupisz broń i najnowszy sprzęt do wirtualnego odbioru: obrączki dotykowe, hełmofony, programy. Mogłabym całymi dniami chodzić tak między stoiskami, oglądając towary, na które mnie nie stać. Pierwszy raz byłam w Hanning, nigdy w życiu nie widziałam czegoś podobnego.

Szkoda, że wszyscy troje nie mogliśmy wejść do środka - za każdym razem dwoje z nas musiało czekać na zewnątrz, pilnując tobołków z naszym dobytkiem, między innymi z moim pistoletem. Hanning, jak często zapewniali przez radio, było jednym z najbezpieczniejszych miejsc w mieście. Jeśli komuś nie podobały się te wszystkie tresowane, węszące psy, wykrywacze metalu, zakazy wnoszenia własnych pakunków tudzież uzbrojeni strażnicy gotowi robić rewizję osobistą każdemu wchodzącemu czy wychodzącemu, kto tylko wydał się im podejrzany, pozostawało mu jedynie robić zakupy gdzie indziej. Pomimo to wszystko, gigantyczny sklep był pełen klientów, którzy chętnie znosili niedogodności, godzili się na naruszenie prywatności, byle tylko kupić w spokoju wszystkie potrzebne rzeczy.

Szczęśliwie ominęła mnie rewizja osobista - musiałam tylko dowieść, że nie jestem społecznym wyrzutkiem.

- Pokaż pieniądze albo szton Hanning - zażądał uzbrojony wartownik przy masywnej bramie.

Przerażona, że będzie chciał przywłaszczyć sobie gotówkę, pokazałam mu odliczone na zakupy banknoty. Kiwnął głową, nawet ich nie dotykając. Na pewno oboje byliśmy obserwowani i zarejestrowano każdy nasz gest. Centrum handlowe, które tak dba o bezpieczeństwo, na pewno pilnuje, aby jego straż nie okradała klienteli.

- Kupuj w spokoju - powiedział strażnik bez cienia uśmiechu.

Wzięłam sól, małą tubkę miodu i najtańszy susz: owies, owoce, orzechy, fasolową mączkę, soczewicę i trochę suszonej wołowiny - tyle żebyśmy mogły z Zahrą udźwignąć. Dokupiłam też wody oraz parę niecodziennych dodatków, takich jak tabletki do oczyszczania wody (na wszelki wypadek), bloker przeciwsłoneczny, który przyda się nawet mnie i Zahrze, jakiś środek przeciw ukąszeniom owadów i maść, którą tato stosował na bóle mięśni. Wszystkiego powinno w zupełności wystarczyć. Wzięłam też więcej papieru toaletowego, tamponów i balsam do warg. Sprawiłam sobie nowy brulion i dwa zapasowe długopisy; dodatkowo wykosztowałam się na zapas amunicji do czterdziestkipiątki. Od razu lepiej się poczułam.

Nabyłam też trzy tanie, uniwersalne śpiwory: ulubione posłanie co zasobniejszych bezdomnych, służące też za pojemne i wytrzymałe worki. Mnóstwo ludzi w tym kraju zarabiało lub kradło żywność i wodę, ale nie mogło pozwolić sobie na wynajęcie choćby polowego łóżka. Sypiali albo wprost na ulicy, albo w prowizorycznych chałupach - lecz jeśli tylko było ich stać, zaopatrywali się w śpiwory, aby nie kłaść się na gołej ziemi. Za dnia śpiworów dających się składać i zapinać jak worki używano jako plecaków. Lekki, lecz trudno drący się materiał potrafił wytrzymać największą poniewierkę. Zapewniał ciepło, nawet gdy przyszło spać na betonie. Był bardzo pożyteczny - za cienki jednak, by nazwać go wygodnym. Curtis i ja kochaliśmy się na legowisku z paru takich śpiworów.

Kupiłam jeszcze trzy za duże kurtki z tego samego co śpiwory cienkiego i przepuszczającego powietrze sztucznego włókna. Powinno wystarczyć, żebyśmy nie marzli nocami. Będzie przecież coraz chłodniej, im dalej na północ. Kurtki wyglądają brzydko i tandetnie, ale to dobrze. Może nikt się nie połaszczy, żeby je ukraść.

Wydałam całą sumę, jaką spakowałam do mojego ratunkowego plecaka. Postanowiłam nie tykać gotówki wygrzebanej pod cytrynowcem, którą zdążyłam już podzielić na połówki i wetknąć w dwie skarpetki po tacie. Nosiłam je przypięte po wewnętrznej stronie dżinsów, niewidoczne dla oczu i niedostępne dla łap kieszonkowców.

Nie jest to nadzwyczaj wielka kwota, lecz i tak większa, niż kiedykolwiek miałam - nikt nie mógłby się spodziewać, że mam tyle pieniędzy. Przepakowałam ją w świeżą folię i przyczepiłam do spodni w sobotę w nocy, gdy skończyłam pisać, ale wciąż nie mogłam przestać myśleć o przeszłości, przypominać sobie tego, co zaszło, wiedząc jednocześnie, że przecież niczego już nie zmienię.

W pewnej chwili przypomniał mi się moment, kiedy znalazłam tamten pakiet z pieniędzmi; wspomnienie było tak realne, że niemal znów poczułam, jak razem z garścią ziemi upychałam pakiet do plecaka. Ogarnęła mnie jakaś nerwowa energia, pod której wpływem zaczęłam dygotać. Ręce drżały mi tak, że z trudem w ciemności mogłam znaleźć paczuszkę. Postanowiłam, że każdy mój ruch będzie ćwiczeniem w koncentracji: najpierw znajdę pieniądze, potem parę skarpetek i szpilki; później podzielę gotówkę na dwie równe - na tyle, na ile zdołam po omacku - części, schowam każdą do skarpetki i przyczepię tam, gdzie sobie wymyśliłam. Rano, kiedy wyszłam się załatwić, sprawdziłam, jak wszystko wygląda. Naprawdę nieźle się spisałam. Szpilek wcale nie było widać po zewnętrznej stronie. Wpięłam je wzdłuż szwów przy samych kostkach. Nic nie zwisało ani nie dyndało - żadnej fuszerki.

Zniosłam swoje liczne sprawunki na parter dawnego wielopoziomowego parkingu, gdzie obecnie funkcjonował częściowo strzeżony pchli targ. Masa rzeczy wygrzebanych z pogorzelisk i śmietników trafia ostatecznie tutaj. Panuje zasada, że jeśli kupiłeś coś w centrum, masz prawo sprzedać tu towar o mniej więcej przybliżonej wartości. Twój paragon, z kodem i datą, jest jednocześnie zezwoleniem na handel.

Po targowej kondygnacji także chodziły patrole, jednak bardziej po to, by sprawdzać paragony-zezwolenia, aniżeli pilnować czyjegokolwiek bezpieczeństwa. Mimo wszystko - i tak było tu bezpieczniej niż na ulicy.

Harry i Zahra siedzieli na naszych tobołkach. Zahra czekała na paragon-zezwolenie, a Harry dopiero na wejście do środka. Odpoczywali oparci o ścianę budynku w odosobnionym miejscu z dala i od ulicy, i od największego tłumu handlarzy i kupujących. Oddałam Zahrze kwit, po czym zajęłam się segregowaniem i pakowaniem nowego nabytku. Jak tylko oboje z Harrym zrobią swoje zakupy i może coś sprzedadzą, ruszamy w drogę.



***



Dotarliśmy do autostrady numer sto osiemnaście i odbiliśmy na zachód. Potem skręciliśmy w drogę numer dwadzieścia trzy, nią z kolei dojdziemy do międzystanowej autostrady numer sto jeden, która prowadzi do wybrzeża w kierunku Oregonu. Staliśmy się cząstką szerokiej ludzkiej rzeki, płynącej autostradą na zachód. Zaledwie garstka parła pod prąd - na wschód, w stronę gór i pustyni. A dokąd zmierzali ci idący na zachód? Do jakiegoś konkretnego celu podróży czy po prostu byle dalej stąd?

Widzieliśmy też kilka ciężarówek, przemieszczających się przeważnie nocą, roje rowerów i elektrycznych motorynek, a także dwa samochody osobowe. Wszelkie pojazdy przemykały obok nas zewnętrznymi pasami, mając całe mnóstwo miejsca. Pieszym bezpieczniej trzymać się lewego pasa, z dala od wjazdów i zjazdów. Co prawda prawo Kalifornii zakazuje poruszania się pieszo po autostradach, ale przecież to całkiem archaiczne przepisy. Każdy piechur musi prędzej czy później wejść na autostradę. Drogi szybkiego ruchu to najbardziej bezpośrednie połączenia między miastami i kwartałami miast. Tato często podróżował autostradami pieszo lub rowerem. Na poboczu wzdłuż nich, w szopach, szałasach albo pod gołym niebem, żyje i koczuje sporo prostytutek i handlarzy wodą, jedzeniem oraz innymi artykułami pierwszej potrzeby. Z pewnością nie brakuje też żebraków, złodziei i morderców.

Pierwszy raz wędruję autostradą. Przerażające, ale w jakiś sposób fascynujące przeżycie. Pod wieloma względami sceneria przypomina mi chińską ulicę z połowy dwudziestego wieku, którą widziałam na starym filmie: mrowie Chińczyków, pieszo, na rowerach - taszczących, ciągnących, pchających najprzeróżniejsze bagaże. Tyle że masa na szosie jest bardziej różnorodna: idą biali i czarni, Azjaci i Latynosi; całymi rodzinami, z małymi dziećmi niesionymi na barana albo usadzonymi jak na grzędzie wśród dobytku na wózkach i wozach, w koszach rowerowych, niektóre umieszczone obok starych ludzi lub kalek. Reszta starych, chorych i inwalidów kuśtykała byle do przodu, wspierając się na laskach i na ramionach sprawniejszych towarzyszy wędrówki. Wielu piechurów miało noże w pochwach, karabiny, do tego oczywiście broń krótką w umocowanych dobrze na widoku kaburach. Przejeżdżający od czasu do czasu gliniarze nie zaszczycali tłumu nawet cieniem uwagi.

Dzieciarnia płakała, dokazywała, czasem przykucała na jezdni: słowem, robiła najprzeróżniejsze rzeczy. Tylko prawie nikt nie jadł między postojami. Widziałam, jak parę osób popija coś ukradkiem z termosów. Robili to tak jak coś wstydliwego - albo niebezpiecznego.

Idąca obok nas kobieta przewróciła się. Nie odebrałam żadnego bólu; poczułam jedynie, jak uginają się pod nią kolana. Starczyło, bym się potknęła, jednak nie upadłam. Kobieta odsiedziała parę sekund w tym samym miejscu, gdzie klapnęła, następnie szybko dźwignęła się na nogi i gnąc się do ziemi pod wielgachnym tobołem, poczłapała dalej.

Prawie wszyscy byli brudni. Toboły, torby, plecaki - wszystko lepiło się od brudu. Ludzie śmierdzieli. Po noclegu na betonie w popiele i piachu, bez kąpieli od trzech dni - doprawdy, nasza trójka nie różniła się od innych. Tylko nasze śpiwory zdradzały, że idziemy dopiero od niedawna albo przynajmniej możemy mieć coś, co warto ukraść. Trzeba było usmarować je trochę przed drogą. Zajmiemy się tym wieczorem. Dopilnuję tego.

Zauważyłam też paru młodych chłopaków - szczupłych, o szybkich ruchach. Niektórzy byli uświnieni jak większość, inni jednak ani trochę. Tacy jak Keith. Dzisiejsi Keithowie. Niepokoili mnie ci, którzy nie mieli przy sobie zbyt wiele rzeczy. Byli tacy, którzy nieśli tylko broń.

Drapieżcy. Cały czas strzelali oczami dokoła, przyglądali się ludziom, a ludzie umykali wzrokiem w bok. Postępowałam tak samo. Z zadowoleniem zobaczyłam, że Harry i Zahra też tak robią. Nie szukaliśmy kłopotów. Jeśli się pojawią, mam nadzieję, że pozbędziemy się ich i pójdziemy dalej.

Pistolet z pełnym magazynkiem niosłam teraz w kaburze tylko w połowie zakrytej koszulą. Harry sprawił sobie nóż. To, co zdążył drapnąć, kiedy uciekał z płonącego domu, nie wystarczyło na pukawkę. Właściwie mogłabym dokupić drugi pistolet, ale poszłoby na to za dużo pieniędzy, a czekał nas szmat drogi.

Za przehandlowane buty Zahra też kupiła sobie nóż oraz parę rzeczy osobistych. Nie wzięłam od niej mojej działki z tej sumy. Jej również przyda się parę dolarów w kieszeni.

Mam nadzieję, że gdybyśmy musieli wyciągnąć noże, oboje będą w stanie zabić. Ja chyba bym mogła - w obronie przed bólem. Jak oni to przyjmą?

Zasługują, żeby im powiedzieć, że jestem wrażliwcem. Powinni się dowiedzieć, dla własnego bezpieczeństwa. Jeszcze nigdy nikomu o tym nie mówiłam. Hiperempatia to upośledzenie, wstydliwa tajemnica. Ktoś, kto ją pozna, może mnie bez specjalnego wysiłku skrzywdzić, obezwładnić, zdradzić.

Nie powiem im. Jeszcze nie. Wiem: przyjdzie pora, że będę musiała, ale jeszcze nie teraz. Jesteśmy razem, ale jeszcze nie sprawdziliśmy się jako grupa. Ani Harry, ani ja nie znamy zbyt dobrze Zahry - podobnie jak ona nas. Żadne z nas nie ma pojęcia, jak zachowa się reszta w obliczu jakiegoś wyzwania. Może wystarczy byle rasistowska nagonka, aby nas rozdzielić. Chciałabym móc im ufać. Lubię ich, poza tym... są z tego samego, spalonego sąsiedztwa. Jednak potrzeba mi trochę czasu, zanim się zdecyduję. To nie przelewki zdać się bez reszty na innych ludzi.

- Dobrze się czujesz? - spytała Zahra.

Skinęłam głową.

- Bo wyglądasz podle. W dodatku cały czas masz taką cholernie pokerową minę...

- Po prostu myślę - odpowiedziałam. - Przyznasz, że jest o czym.

Westchnęła prawie ze świstem.

- Ano tak. Wiem. Ale miej oczy otwarte. Za bardzo zatoniesz w myślach i ockniesz się bez rzeczy. Na autostradzie nietrudno też stracić życie.



16



Nasiona Ziemi

Rzucone na nowy grunt

Muszą wpierw pojąć,

Że nic nie wiedzą.. .



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



PONIEDZIAŁEK, 2 SIERPNIA 2027

(ciąg dalszy zapisków z 8 SIERPNIA)



Oto najważniejsze rzeczy, jakich się dzisiaj nauczyłam:

Chodzenie może sprawiać ból. Dotychczas nie miałam okazji tak się nachodzić, by się o tym przekonać, za to teraz już wiem. Bolą nie tylko pęcherze i otarte stopy, z czasem zaczyna boleć wszystko. Moje plecy i ramiona chyba chętnie zdezerterowałyby i przeniosły się do innego ciała. Ulgę przynosi jedynie odpoczynek. Mimo że dziś ruszyliśmy późnym rankiem, i tak nie obyło się bez dwóch postojów. Za każdym razem schodziliśmy z autostrady między pagórki albo zarośla i przysiadaliśmy, aby napić się wody i podjeść trochę orzechów i suszonych owoców. Potem maszerowaliśmy dalej. Dni są długie o tej porze roku.

Zahra powiedziała nam, że ssąc cały dzień pestkę śliwki czy moreli, nie czuje się takiego pragnienia.

- Czasem, jak byłam mała, wkładałam do buzi mały kamyk. Byle trochę lepiej się poczuć, bo to tylko takie oszukaństwo. Jeśli dłuższy czas nie pijesz dosyć wody, nieważne, jak się czujesz: i tak umierasz.

Po pierwszym przystanku wszyscy troje szliśmy, międląc w ustach pestki, i rzeczywiście poczuliśmy się nieco świeżsi. Wodę piliśmy tylko na postojach na wzgórzach. Tak jest bezpieczniej.

Bezpieczniej też obozować, nie rozpalając ogniska. Mimo to dziś wieczorem oczyściliśmy kawałek ziemi, wykopaliśmy dołek na stoku i roznieciliśmy w nim małe ognisko, w którym upiekliśmy trochę mojego żołędziowego chlebka razem z owocami i orzechami. Smakował nam bardzo, ale niedługo się skończy i będzie trzeba zacząć przejadać fasolę, mąkę kukurydzianą i owies - drogie sklepowe produkty. Żołędzie to jedzenie domowe - a domu już nie ma.

Prawo zabrania palenia ognisk, ale wieczorami wszędzie widać, jak migoczą na wzgórzach. Wszystko jest takie suchutkie, że istnieje poważne zagrożenie, iż od iskry może się rozprzestrzenić i strawić jedną czy dwie osady. Takie przypadki naprawdę się zdarzają. Jednak ludzie bez dachu nad głową zawsze będą palić ogniska. Nawet tacy jak my, którzy wiedzą, co to pożar. Ale ognisko to otucha, to ciepły posiłek oraz iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa.

Przez cały czas, gdy jedliśmy, a nawet kiedy już skończyliśmy, chyłkiem podchodzili do nas obcy, próbując się przyłączyć. Większość była nieszkodliwa i łatwo dawała się spławić. Nie tak, jak te trzy kobiety, które koniecznie chciały się ogrzać. Czerwone słońce stało jeszcze całkiem wysoko nad horyzontem i wcale nie było aż tak chłodno.

Chciały też wiedzieć, czy takim dwóm byczkom jak Harry i ja wystarcza tylko jedna jałówka. Zważywszy, jak marne miały ubrania - może rzeczywiście było im zimno. Niełatwo mi jednak udawać mężczyznę.

- Pozwolicie mi upiec tego kartofla? - spytał staruszek, pokazując nam zeschniętą bulwę.

Podarowaliśmy mu szczapę z ogniska i odesłaliśmy, skąd przyszedł. Patrzyliśmy, w którą stronę odchodzi, bo jeśli gdzieś czaili się jego kompani, płonąca głownia mogła posłużyć jako broń albo narzędzie, którym ktoś chciałby rozproszyć naszą czujność. To wariactwo żyć w taki sposób i podejrzewać o najgorsze starych, bezradnych ludzi. Czysty obłęd. Jednak trzeba trwać w tej paranoi, żeby przeżyć. Jasny gwint, Harry chciał pozwolić starowinie się przysiąść. Musiałyśmy postawić się obie z Zahrą, by zrozumiał, że to absolutnie wykluczone. Harry i ja przez całe życie mieliśmy dobre jedzenie i opiekę. Oboje jesteśmy zdrowi, silni i lepiej wykształceni niż większość naszych rówieśników. Ale tutaj reagujemy jak dwójka naiwnych głuptaków. Chcemy ufać ludziom. Staram się zwalczyć ten odruch. Harry jeszcze się tego nie nauczył. Po odejściu starca zaczęliśmy spierać się o to ściszonymi niemal do szeptu głosami.

- Każdy może okazać się groźny - tłumaczyła mu Zahra. - Żeby nie wiem jak żałośnie wyglądał, może oskubać cię do naga. Chude małe szkraby z wielkimi oczami prysną z twoją forsą, wodą i jedzeniem! Sama tak robiłam. Ci, których obrobiłam, może potem umarli, ale liczyło się, że ja przeżyłam.

Wpatrywaliśmy się w nią oboje z Harrym. Jak mało wiedzieliśmy o jej życiu. Ale to właśnie Harry był najbardziej niebezpiecznym znakiem zapytania wśród nas trojga.

- Jesteś silny i pewny siebie - zwróciłam się do niego. - Wydaje ci się, że potrafisz dać sobie tu radę, i może rzeczywiście tak jest. Ale pomyśl, czym tutaj grozi jedno pchnięcie nożem albo złamana kość: po czymś takim czeka cię uziemienie i powolne umieranie z głodu lub zakażenia. Nie ma żadnej opieki lekarskiej, nie ma nic.

Spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby nie był pewny, czy chce mnie jeszcze znać.

- Więc co? - zapytał. - Każdy jest winny, dopóki nie dowiedzie swojej niewinności? Winny czego? I jak ma się przed wami oczyścić z podejrzeń?

- Mam gdzieś, czy jest winny, czy nie - oznajmiła Zahra. - Niech tylko pilnuje własnego nosa.

- Harry, rozumujesz, jakbyś dalej mieszkał w sąsiedztwie - perswadowałam. - Zdaje ci się, że jeśli popełnisz jakiś błąd, to najwyżej skrzyczy cię tata, złamiesz sobie palec, wybijesz ząb czy coś w tym guście. Tutaj za każdy błąd - wystarczy jeden - można zapłacić głową. Pamiętasz tamtego faceta? Nas też to może spotkać.

Byliśmy dzisiaj świadkami rabunku. Napadnięto pucołowatego trzydziestopięcio-, czterdziestolatka, który szedł sobie, pogryzając orzechy z papierowej torebki. Niezbyt mądre. Nagle podbiegł do niego drobny dwunasto-, góra trzynastoletni szczeniak, wyrwał orzechy i zwiał. Gdy facet patrzył za uciekającym, dwóch dryblasów podstawiło mu nogę, przecięło paski plecaka, po czym zdarłszy mu go z pleców, drapnęło w siną dal. Wszystko odbyło się tak szybko, że nikt nie zdążyłby im przeszkodzić - nawet gdyby chciał. Nikt nawet nie próbował. Mężczyźnie nic się nie stało. Zarobił parę siniaków i otarć - zwyczajna rzecz, w sąsiedztwie stale chodziłam poobijana i podrapana. Ale stracił wszystkie zapasy. Gdyby gdzieś w okolicy czekał na niego własny dom z innymi zapasami, mógłby zapomnieć o całej sprawie, a tak jego jedyną szansą na przeżycie będzie ograbić kogoś innego -jeżeli zdoła.

- Pamiętasz? - cisnęłam. - Dopóki nie będziemy zmuszeni, sami nie zrobimy nikomu żadnej krzywdy, ale ani na chwilę nie wolno nam przestać uważać. Nie możemy sobie pozwolić na taki luksus jak zaufanie do ludzi.

Harry potrząsnął głową.

- Ciekawe, co by było, gdybym myślał w ten sposób, kiedy ściągałem z Zahry tamtego faceta.

- Harry, dobrze wiesz, że to nie znaczy, że nie mamy ufać i pomagać sobie - tłumaczyłam, starając się nie tracić cierpliwości. - My się znamy; postanowiliśmy, że będziemy razem wędrować.

- Nie jestem już taki pewny, czy rzeczywiście tak się wszyscy znamy.

- Ja jestem. Zrozum: nie stać nas na to, byś się teraz wyłamywał. Ani nas, ani ciebie.

Patrzył na mnie bez słowa.

- Tu na zewnątrz masz do wyboru albo przystosować się do otoczenia, albo zginąć - ciągnęłam. - To oczywista prawda!

Tym razem spojrzał na mnie jak na osobę całkiem obcą. Nie uciekłam wzrokiem, licząc, że naprawdę znam go tak dobrze, jak myślałam. Miał olej w głowie i nie brakowało mu odwagi. Po prostu buntował się przeciw zmianom.

- Chcesz się odłączyć i iść dalej własną drogą? - zapytała Zahra.

Zwrócił na nią oczy, jego spojrzenie złagodniało.

- Nie - odparł. - Jasne, że nie. Ale na miłość boską, nie musimy od razu zmieniać się w zwierzęta.

- A jednak, w pewnym sensie jest to konieczne - powiedziałam. - Należymy we troje do jednego stada, a cała reszta to obcy. Jeśli stworzymy dobre stado i będziemy działać razem, mamy szansę. Wszyscy wokoło też należą do jakiegoś stada.

Odchylił się i oparł o głaz, po czym zdumiony skonstatował:

- Przynajmniej jeśli chodzi o argumenty, wcale nie potrzebujesz udawać faceta.

Mało brakowało, bym go walnęła. Może naprawdę byłoby nam z Zahrą lepiej bez niego. Nie, bzdura. Trójka jest silniejsza od dwójki. Poza tym liczyła się przyjaźń. Liczyła się obecność jednego prawdziwego mężczyzny.

- Nie mów tak więcej - ostrzegłam szeptem, nachylając się do niego. - Nigdy tego nie powtarzaj. Nie my jedni biwakujemy na tych wzgórzach; nigdy nie wiesz, kto cię akurat słucha. Wydasz mnie, a osłabisz sam siebie!

Wreszcie do niego dotarło.

- Przepraszam - rzucił.

- Nie jest tu lekko - odezwała się Zahra. - Ale można dać sobie radę, dopóki jest się ostrożnym. Nawet słabsi od nas jakoś żyją - jeżeli tylko nie przestają uważać.

Harry uśmiechnął się blado.

- Już nie cierpię tego świata - powiedział.

- Nie jest tak źle, póki ludzie trzymają się razem.

Popatrzył na mnie, a potem znów na Zahrę i uśmiechając się do niej, skinął głową. W tym momencie uświadomiłam sobie, że musiał ją lubić - podobała mu się. W przyszłości mogło to być dla niej kłopotliwe. Była piękną kobietą; ja nigdy nie będę piękna - co nie znaczy, że spędza mi to sen z powiek. Nigdy jakoś nie narzekałam na brak powodzenia u chłopców. Ale Zahra zawsze przykuwała uwagę mężczyzn swoim wyglądem. Jeśli zacznie kręcić z Harrym, może się okazać, że w drodze na północ prócz tobołka będzie miała do dźwigania jeszcze brzuch.

Z rozmyślań o tej parze wyrwało mnie szturchnięcie Zahry.

Dwóch postawnych, kocmołuchowato wyglądających drabów stało nieopodal, przyglądając się nam trojgu, a w szczególności jej.

Podniosłam się, Harry i Zahra poszli w moje ślady, stając po moich obu stronach. Ci dwaj podeszli naprawdę blisko nas. I to nie przez przypadek. Oparłam rękę na kolbie pistoletu.

- Tak? - rzuciłam pytająco. - Czego chcecie?

- Niczego - odparł jeden, szczerząc zęby do Zahry.

Obaj przebierali palcami po wielkich nożach, jak na razie schowanych w pochwach.

Wyciągnęłam pistolet.

- To się dobrze składa - powiedziałam.

Ich uśmieszki zgasły.

- Co, rozwalisz nas za to, że sobie tu stoimy? - spytał ten sam rozmowny.

Odwiodłam kciukiem kurek. W razie czego zastrzelę tego, co gada - prowodyra, pomyślałam. Wtedy ten drugi da dyla. Najchętniej już by dał. Gapił się na broń z rozdziawioną japą. Prysnąłby, zanim zdążyłabym zemdleć.

- Hej, nie chcemy kłopotów! - zawołał rozmowny, unosząc ręce i odstępując w tył. - Tylko spoko, brachu.

Nie przeszkadzałam im w odwrocie. Może jednak mądrzej było ich załatwić? Boję się właśnie takich, którzy szukają guza i łatwych ofiar. Sam strach to chyba jednak trochę za mało, żebym mogła kogoś zastrzelić. Wprawdzie tamtej nocy z pożarem zabiłam człowieka i nie przejęłam się tym tak strasznie, ale to było co innego. Zupełnie tak samo jak z tym, co Harry mówił o kradzieży. Też całe życie słyszałam: "Nie zabijaj", lecz kiedy trzeba było, zrobiłam to. Ciekawe, co powiedziałby tato. Z drugiej strony, właśnie on nauczył mnie strzelać.

- Lepiej bądźmy dzisiaj cholernie czujni podczas warty - powiedziałam.

Popatrzyłam na Harry'ego i z zadowoleniem zauważyłam, że wygląda mniej więcej tak samo, jak prawdopodobnie ja przed chwilą: zły i zaniepokojony.

- Pilnujemy każde po trzy godziny - zwróciłam się do niego. - Z twoim zegarkiem i moją pukawką.

- Byłaś gotowa to zrobić, prawda? - zapytał naprawdę poważnym tonem.

Potaknęłam.

- Ty nie?

- Ja też. Nie chciałem, ale ci goście wyraźnie wybrali się na ubaw. To znaczy, taki w ich stylu.

Zerknął na Zahrę. Już raz obronił ją przed oprychem, narażając się na bicie. Może chociaż niebezpieczeństwo, które jej grozi, sprawi, że będzie czujny. Wszystko, byleby tylko został z nami.

Spojrzałam na Zahrę i ściszając głos powiedziałam:

- Nigdy nie jeździłaś z nami na strzelanie, dlatego muszę spytać. Umiesz się z tym obchodzić?

- Jasne. Richard nigdy mi nie pozwolił, chociaż puszczał z wami swoje starsze dzieci. Ale zanim mnie kupił, szło mi całkiem nieźle.

Znów ta jej mroczna przeszłość. Na moment zajęła moje myśli. Korciło mnie, żeby spytać, ile kosztuje takie kupienie sobie dziewczyny. Sprzedała ją własna matka, i to całkiem obcemu, nieznanemu mężczyźnie. Przecież mógł okazać się zboczeńcem, jakimś potworem. Pomyśleć, że tato martwił się, czy wróci niewolnictwo, na przykład za długi. Wiedział o czymś takim? Nie, skąd miałby wiedzieć.

- Znasz ten typ? - spytałam, zwalniając bezpiecznik i podając jej broń.

- Do diabła, pewnie - powiedziała, oglądając uważnie pistolet. - Lubię ten kaliber. Przyciężki, za to jak wygarniesz, położy każdego.

Wyjęła magazynek, sprawdziła, czy jest pełny, i załadowawszy go z powrotem na miejsce, oddała mi broń.

- Żałuję, że nie ćwiczyłam razem ze wszystkimi - stwierdziła. - Zawsze chciałam.

Zupełnie znienacka poczułam ukłucie tęsknoty za spalonym sąsiedztwem, przypominające niemal fizyczny ból. Wtedy gdy tak bardzo chciałam się stamtąd wyrwać, spodziewałam się - zakładałam - że się zmieni, lecz że będzie trwać. Teraz, kiedy przestało istnieć, chwilami nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, co pocznę i jak przeżyję bez niego.

- Zdrzemnijcie się trochę - zwróciłam się do obojga. - Jestem zbyt podkręcona, żeby teraz spać. Obejmę wartę pierwsza.

- Najpierw powinniśmy nazbierać więcej chrustu - powiedział Harry. - Ogień już przygasa.

- Niech się wypali - zadecydowałam. - W nocy by nas zdradził, w dodatku sami gorzej widzielibyśmy okolicę. Każdy obcy zauważyłby nas o wiele prędzej niż my jego.

- No to siedzimy po ciemku - oznajmił tonem niechętnej zgody. - Biorę wartę po tobie - dodał już na leżąco, podciągając śpiwór i układając poduszkę z reszty swoich rzeczy.

Następnie machinalnie ściągnął z ręki zegarek i podał mi.

- Dostałem go od mamy - powiedział.

- Możesz być pewny, że nic mu się nie stanie - zapewniłam.

Kiwnął głową.

- Uważaj - dorzucił jeszcze i zamknął oczy.

Założyłam zegarek, obciągnęłam rękaw tak, żeby przez przypadek nie można było dostrzec światełka tarczy, po czym rozsiadłam się oparta wygodnie o stok pagórka i wzięłam się do robienia szybkich notatek. Wykorzystując ostatki naturalnego światła, mogłam jednocześnie pisać i pilnować naszego biwaku.

Zahra obserwowała mnie jakiś czas, w końcu dotknęła mojej ręki.

- Naucz mnie - poprosiła szeptem.

Spojrzałam na nią, nie rozumiejąc.

- Naucz mnie czytać i pisać.

Zdziwiłam się, a przecież na dobrą sprawę nie powinnam. Skąd, wiodąc takie życie, miała wziąć czas i pieniądze na szkołę? Potem, gdy kupił ją Richard Moss, jej zawistne współ-żony też nie kwapiły się, aby ją czegokolwiek nauczyć.

- Czemu nigdy nie przyszłaś do naszej sąsiedzkiej szkółki? - spytałam. - Zorganizowalibyśmy ci specjalne lekcje.

- Richard mi nie pozwalał. Mówił, że jak dla niego umiem już dość.

Jęknęłam.

- Nauczę cię. Jak chcesz, możemy zacząć od rana.

- Jasne.

Obdarzywszy mnie niewyraźnym uśmiechem, zajęła się rozkładaniem śpiwora i porządkowaniem tych paru rzeczy, które trzymała upakowane w mojej znaleźnej poszewce. Następnie wślizgnęła się do śpiwora i umościła na boku, tak by móc mnie widzieć.

- Kto by pomyślał, że cię kiedyś polubię - wyznała. - Córcia pastora, wszędzie jej pełno, stale pouczająca wszystkich, co mają robić, bez przerwy wtykająca wścibski nos w nie swoje sprawy. A jednak równiacha z ciebie.

Moje początkowe zdumienie prędko przeszło w wesołość.

- Z ciebie też - odparłam.

- Ty też mnie nie znosiłaś? - tym razem ona się zdziwiła.

- Co chcesz? Byłaś najładniejszą dziewczyną w sąsiedztwie. Nie przepadałam za tobą. Pamiętasz, jak parę lat temu, kiedy uczyłam się zdejmować skórki i oporządzać króliki, wyczyniałaś, co tylko mogłaś, żebym się porzygała?

- A po cholerę chciałaś się tego uczyć? Krew, flaki i robaki... Pomyślałam sobie wtedy: Patrzcie, ta znów wścibia nos, gdzie nie powinna. Dobra, chce, to niech ma!

- Musiałam się przekonać, czy będę do tego zdolna, czy potrafię oporządzić martwe stworzenie: czy je pokroję, a potem ściągnę i wyprawię skórę. Chciałam się nauczyć, jak to robić, i dowiedzieć się, czy w ogóle dam radę i się nie rozchoruję.

- Po co?

- Bo przewidywałam, że kiedyś może mi się to przydać. To "kiedyś" właśnie nadeszło. Z tego samego powodu zebrałam i spakowałam mój ratunkowy plecak, i trzymałam go tam, skąd w każdej chwili mogłam szybko wyciągnąć.

- No właśnie, zastanawiałam się, jakim cudem zdołałaś tyle wynieść z domu. A ja myślałam, że może znalazłaś to wszystko za drugim razem, kiedy wróciłaś. Okazuje się, że byłaś przygotowana na nieszczęście. Przeczuwałaś, co się święci.

- Nie - pokręciłam głową, przypominając sobie, co się stało. - Czegoś takiego nikt nie mógł przewidzieć. Ale... przypuszczałam, że pewnego dnia wydarzy się coś złego. Nie wiedziałam kiedy ani co. Wszystko się przecież pogarszało: klimat, gospodarka; rosła przestępczość, i narkomania - sama dobrze wiesz. Nie wierzyłam, że ci głodni, spragnieni, brudni i obdarci biedacy z zewnątrz, bez domu i bez pracy, pozwolą żyć w spokoju za murem tym, którzy im musieli się wydawać czyściutkimi, obrośniętymi sadełkiem bogaczami.

Obróciła się na plecy i patrzyła w gwiazdy.

- Mogłam sama zauważyć, jak się rzeczy mają - podjęła. - Człowiek miał klapki na oczach. Potężny mur. Każdy sąsiad z własną spluwą. W nocy straże. Myślałam... zdawało się, że jesteśmy tacy silni.

Odłożyłam notes z długopisem i usiadłam na własnym śpiworze, kładąc pod plecy moją poszewkę z rzeczami. Nierówny tobół nie był wygodnym oparciem. To dobrze. Byłam skonana. Bolało mnie całe ciało. Trochę wygody, a mogłabym przysnąć.

Słońce już prawie zaszło, a po naszym ognisku zostało tylko kilka żarzących się węgielków. Wyjęłam pistolet i położyłam go sobie na kolanach. Jeśli w ogóle mi się przyda, na pewno najważniejsza okaże się szybkość. Byliśmy za słabi, żeby przeżyć opieszałość czy inne głupie błędy.

Przesiedziałam tak trzy nużące, a zarazem przerażające godziny, w czasie których - choć mnie samej nic się nie przytrafiło - słyszałam i widziałam wiele. Wzgórza roiły się od ludzi; czasem na tle nieba majaczyły schodzące lub zbiegające ze szczytów cienie. Widziałam zarówno pojedyncze sylwetki, jak i całe grupki. Dwa razy - wprawdzie dość daleko, lecz nie aż tak bardzo, żeby nie najeść się strachu - dostrzegłam psy. Często rozlegała się palba; pojedyncze wystrzały przeplatały się z krótkimi szczęknięciami maszynowych serii. Właśnie odgłosy automatów i psy najbardziej mnie zatrważały. Zwykły pistolet to żadna broń przeciwko maszynowemu. A te psy mogły być jeszcze za głupie, aby bać się strzelaniny. Czy reszta sfory da za wygraną, jeśli zastrzelę dwa albo trzy kundle? Siedziałam zlana zimnym potem, tęskniąc za murem - lub przynajmniej za paroma zapasowymi magazynkami.

Tuż przed północą obudziłam Harry'ego. Przekazując mu broń i zegarek, ostrzegłam przed psami, strzelaninami i nocnymi markami myszkującymi po okolicy - starając się, by nie na żarty przejął się i zaniepokoił. Chyba mi się udało, bo gdy się kładłam, wyglądał na całkiem rozbudzonego i dostatecznie czujnego.

Usnęłam natychmiast. Obolałym, zmordowanym mięśniom twardy grunt wydawał się równie dobry jak łóżko w mojej dawnej sypialni.

Zbudził mnie krzyk. Chwilę później wybuchła strzelanina: kilka pojedynczych wystrzałów, gromkich i bliskich. Harry?

Zanim zdążyłam wygrzebać się ze śpiwora, coś dużego i ciężkiego zwaliło się w poprzek, pozbawiając mnie tchu. Usiłowałam zepchnąć z siebie brzemię, wiedząc już, że to człowiek - nieprzytomny lub martwy. Pchając, trafiłam na gęstą brodę i długie włosy; to był mężczyzna, lecz obcy - nie Harry.

Tuż obok usłyszałam odgłosy szarpaniny. Ktoś sapał i zadawał ciosy. Bili się. Teraz dostrzegłam ich w ciemności - dwie postacie, zmagające się na ziemi. W tej na spodzie rozpoznałam Harry'ego.

Walczył o pistolet i wyraźnie przegrywał. Wylot lufy coraz bardziej przesuwał się w jego stronę.

To się nie może stać. Nie damy rady bez broni i bez Harry'ego. Podniosłam niewielki odprysk granitowej skały z dziury na ognisko i zaciskając zęby, z całej siły spuściłam go na potylicę intruza. Poleciałam z nóg.

Nie był to największy ból, jaki w życiu współodczuwałam, ale zwalił mnie z nóg. Po tym jednym ciosie sama byłam do niczego. Chyba na jakiś czas straciłam przytomność.

Potem skądś wzięła się Zahra, obmacując mnie, próbowała się zorientować co mi się stało. Naturalnie nie natrafiła na ślad żadnej rany.

Usiadłam prosto, opędzając się przed nią, i zobaczyłam, że Harry też jest obok.

- Nie żyją? - spytałam.

- Mniejsza o nich - odpowiedział. - Mów, co z tobą?

Wstałam, chwiejąc się jeszcze pod wpływem resztek pouderzeniowego wstrząsu. Mdliło mnie, miałam zawroty i bóle głowy. Podobnie czułam się parę dni temu przez Harry'ego i oboje doszliśmy do siebie. Czy to znaczy, że napastnik, którego walnęłam, też się ocknie?

Sprawdziłam go. Żył: leżał bez zmysłów, nieczuły na żaden ból. To tylko ja cierpiałam przez urazy wywołane ciosem, który sama zadałam.

- Jeden jest załatwiony na amen - odezwał się Harry. - A ten... Rozwaliłaś mu czerep. Nie wiem, jakim cudem jeszcze oddycha.

- Nie - szepnęłam do siebie. - Tylko nie to. Daj mi pistolet - zwróciłam się do Harry'ego.

- Po co? - chciał wiedzieć.

Namacałam palcami zakrwawiony tył głowy, zgnieciony na miękką miazgę. Harry miał rację. Facet powinien już nie żyć.

- Oddaj pistolet - powtórzyłam, wyciągając umazaną we krwi rękę. - Chyba że sam to zrobisz.

- Nie mów, że go dobijesz. Nie możesz tak po prostu...

- Mam nadzieję, że ty też mógłbyś zrobić to samo ze mną, gdybym znalazła się na tym pustkowiu w takim stanie, bez szans na jakąkolwiek pomoc medyczną. Mamy do wyboru albo go zastrzelić, albo zostawić żywego. Według ciebie, jak długo będzie dogorywał?

- Może przeżyje.

Ruszyłam do mojego plecaka, powstrzymując mdłości. Wyciągnąwszy plecak spod trupa, sięgnęłam po omacku do środka i grzebałam, aż znalazłam nóż. Solidne, mocne ostrze. Otworzyłam je, a potem poderżnęłam nim gardło nieprzytomnego napastnika,

Dopiero gdy przestała wypływać krew, odzyskałam poczucie bezpieczeństwa. Serce mężczyzny wypompowywało z niego życie, które wsiąkało prosto w glebę. Może nie odzyska już przytomności i oszczędzi mi męki agonii.

Naturalnie moje poczucie bezpieczeństwa było złudne. Możliwe, że zaraz opuści mnie dwoje ostatnich ludzi, których znałam z mego dawnego życia. Z pewnością to, co zrobiłam, wstrząsnęło nimi i przejęło ich zgrozą. Nie miałabym im za złe, gdyby chcieli odejść.

- Rozbierzcie ich - zarządziłam. - Weźmiemy, co się przyda, a potem zniesiemy ich na dół w zarośla dębiny: tam gdzie zbieraliśmy chrust.

Obszukałam tego, którego zabiłam; w kieszeni spodni znalazłam niewielką sumę pieniędzy, następnie większą, schowaną w prawej skarpetce - poza tym: zapałki, paczkę migdałów, paczkę suszonego mięsa i pudełko fioletowych, okrągłych i małych pigułek. Nie miał przy sobie noża ani w ogóle żadnej innej broni. Tak jak myślałam to nie byli tamci dwaj, którzy namierzali nas wcześniej wieczorem. Tamci nie mieli takich długich plerez.

Wsunęłam pigułki do tej samej kieszeni, skąd je wyjęłam. Resztę rzeczy zatrzymałam. Za tę gotówkę trochę pożyjemy. Co do jedzenia, nie wiadomo, czy jeszcze się nadawało. Zdecyduję za dnia, kiedy będę mogła wszystko obejrzeć.

Zerknęłam w bok, aby zobaczyć, co robią Harry i Zahra. Z ulgą skonstatowałam, że rozbierają drugie ciało. Harry obrócił je tak, by Zahrze wygodniej było przetrząsać ubranie, buty ze skarpetkami i włosy. Była jeszcze bardziej skrupulatna niż ja. Bez śladu wzburzenia czy nerwowości ściągnęła z trupa ciuchy, obmacując wszystkie wytłuszczone kieszenie, szwy i brzegi. Wyglądała, jakby robiła to nie pierwszy raz.

- Forsa, żarcie i nóż - wyszeptała na koniec.

- Mój nie miał noża - poinformowałam, kucając przy nich. - Harry, co...

- Miał - przerwał mi szeptem. - Wyciągnął go, kiedy krzyknąłem, żeby się zatrzymali. Musi gdzieś leżeć na ziemi. Bierzmy ich do tego lasku.

- Zrobimy to we dwoje - powiedziałam. - Zahra weźmie pistolet. Będzie nas osłaniała.

Harry tym razem bez cienia protestu oddał broń. Przedtem gdy go o nią prosiłam, nie zrobił nawet ruchu - ale to było co innego.

Wrzuciliśmy trupy w dębinę i obłożyliśmy leśnym poszyciem. Następnie butami nagarnęliśmy piach na całą krew, jaką zdołaliśmy dojrzeć, i zasypaliśmy plamę moczu.

To jeszcze za mało. Jednomyślnie zgodziliśmy się, że trzeba przenieść nasz obóz. Wystarczyło po prostu zwinąć toboły i śpiwory i przetaszczyć wszystko za następny niski grzbiet, gdzie nie będzie nas widać z miejsca poprzedniego biwaku.

Obozując na wzgórzu, między dwoma spośród licznych niewysokich i żebrowatych grzbietów, było się prawie jak w zaciszu wielkiego, odgrodzonego trzema ścianami pokoju, tyle że bez dachu. I chociaż z innych wierzchołków i grani każdy mógł nas spostrzec, i tak czuliśmy się tu bezpieczniej niż na którymś z grzbietów. Wybraliśmy miejsce między grzbietami, rozłożyliśmy się i przez pewien czas siedzieliśmy bez słowa. Czułam, że w jakimś sensie zostałam wykluczona. Wiedziałam, że muszę coś powiedzieć, lecz bałam się, że żadne tłumaczenie na nic się nie zda. Prawdopodobnie mnie porzucą. Ze wstrętu, strachu, nieufności - mogą postanowić, że nie chcą dalej ze mną wędrować. Najlepiej postarać się ich uprzedzić.

- Chcę wam opowiedzieć coś o sobie - zaczęłam. - Nie wiem, czy wtedy lepiej mnie zrozumiecie, ale muszę spróbować. Macie prawo wiedzieć.

Cichym szeptem opowiedziałam im o mojej matce - tej biologicznej - i o hiperempatii.

Gdy skończyłam, zapadło długie milczenie. Pierwsza odezwała się Zahra - tak nagle, że aż podskoczyłam na dźwięk jej miękkiego głosu:

- Więc kiedy rąbnęłaś tamtego gościa, to było tak, jakbyś walnęła samą siebie.

- Niezupełnie - wyjaśniłam. - Odbierałam tylko jego ból. Ciału nic się nie stało.

- Ale czułaś się, jakbyś sama dostała?

Skinęłam głową.

- Mniej więcej. Za to kiedy byłam mała i zraniłam jakieś inne dziecko albo widziałam, jak samo się zraniło, krwawiłam razem z nim. Na szczęście już od paru lat mi się to nie zdarza.

- Ale jak ktoś jest nieprzytomny albo nie żyje, nie czujesz nic?

- Wtedy nie.

- To tłumaczy, jak mogłaś wykończyć tamtego faceta.

- Zabiłam go, bo był dla nas zagrożeniem. Dla mnie szczególnie, ale dla was też. Zresztą co mieliśmy z nim zrobić? Porzucić na żer dla much, mrówek i psów? Może ty byś na to poszła, ale czy Harry też? A może mieliśmy przy nim zostać? Ciekawe, jak długo? I po co? Odważylibyśmy się poszukać jakiegoś gliniarza i spróbowali zgłosić mu, że widzieliśmy rannego faceta, tak by samemu nie być w to zamieszanym? Gliny nie grzeszą łatwowiernością. Na pewno by nas sprawdzili, przypięliby się do nas i kto wie, może nawet oskarżyli o napaść na tego gościa i zabójstwo jego kompana.

Obróciłam się, chcąc spojrzeć na Harry'ego, który siedział, nie powiedziawszy dotąd ani słowa.

- Co ty byś zrobił? - zapytałam.

- Nie wiem - odezwał się tonem szorstkim i pełnym dezaprobaty. - Ale na pewno nie to co ty.

- Wcale bym cię o to nie prosiła. I nie prosiłam. Ale wierz mi, Harry: jeśli będę musiała, następnym razem zrobię to samo. Właśnie dlatego opowiadam wam to wszystko - dodałam, zerkając na Zahrę. - Wybaczcie, że nie przyznałam się wcześniej. Przez cały czas zdawałam sobie sprawę, że powinnam, jednak niełatwo o tym mówić... prawdę powiedziawszy, cholernie trudno. Nigdy przedtem nikomu się z tego nie zwierzałam. A teraz... - wzięłam głęboki wdech. - Teraz decyzja należy do was.

- Co przez to rozumiesz? - spytał z naciskiem Harry.

Spojrzałam na niego, żałując, że nie widzę wyrazu jego twarzy na tyle dobrze, by rozpoznać, czy pyta poważnie. Nie wierzyłam, że nie rozumie. Postanowiłam zignorować to pytanie.

- Co ty na to? - zwróciłam oczy na Zahrę.

Oboje milczeli przez jakąś minutę. Potem Zahra zaczęła mówić. Tym swoim aksamitnym głosem wygadywała takie okropne, takie straszne rzeczy. Po chwili nie byłam już pewna, czy pamięta, że zwraca się do nas.

- Moja mama też brała narkotyki. Cholera, jak mnie urodziła, wszystkie matki ćpały - i puszczały się, żeby zarobić na towar. Bez przerwy rodziły dzieciaki, a potem przekręcały się i porzucały je jak śmieci. Zresztą większość dzieciarni też umierała: od prochów, z niedożywienia, przez jakiś wypadek, zostawiona samym sobie bez żadnej opieki... albo od chorób. Wszystkie stale chorowały. Niektóre już rodziły się chore. Wrzodzianki na całym ciele, wielkie gule pod oczami, to znaczy guzy; jedne nie miały nóg, innymi rzucały jakieś tam ataki, jeszcze inne nie mogły normalnie oddychać. Wszelkie możliwe choróbska. A i z tych, co przeżyły, połowa była tępa jak młot. Niczego się nie uczyły - dziewięcio-, dziesięciolatki siedzące tylko na dupsku i kiwające się w przód i w tył, moczące się w gacie, ze śliną lecącą z gęby. Pełno było takich.

Wzięła mnie za rękę i przytrzymała.

- Mnie wydajesz się normalna, Lauren, naprawdę nie masz się czym przejmować. Dla mnóstwa niemowlaków to zasrane paracetco było jak mleko matki.

Jak to się stało, że nie poznałam się na tej dziewczynie w sąsiedztwie? Objęłam ją. Z początku zdziwiona, po chwili odwzajemniła mój uścisk.

Popatrzyłyśmy obie na Harry'ego.

Siedział bez ruchu, obok, a jednak daleko od nas - daleko ode mnie.

- Co byś zrobiła - odezwał się - gdyby miał tylko złamaną rękę czy nogę?

Jęknęłam, na myśl o bólu. O tym, jak bolą złamane kości, wiedziałam więcej, niż chciałam.

- Chyba pozwoliłabym mu odejść - powiedziałam, choć wiedziałam, że od razu bym tego żałowała.

Jeszcze długo, długo potem oglądałabym się za siebie przez ramię.

- Nie zabiłabyś go, żeby uniknąć bólu?

- W sąsiedztwie jakoś nie zdarzyło mi się nikogo zabić, żeby nie czuć bólu.

- Ale obcego...

- Już powiedziałam, co bym zrobiła.

- A gdybym ja złamał rękę?

- Pewnie nie stałabym się dla ciebie oparciem, bo mnie też by bolała ręka. Ale razem zostałyby nam dwie zdrowe. Westchnęłam.

- Wyrastaliśmy razem, Harry - podjęłam. - Przecież mnie znasz. Wiesz, jakim jestem człowiekiem. Mogłoby się zdarzyć, że cię zawiodę, ale póki jestem w stanie sama sobie pomóc, nie mogłabym cię zdradzić.

- Do tej pory rzeczywiście myślałem, że cię znam.

Ujęłam jego dłonie, przyglądając się białym, dużym i topornym palcom. Wiedziałam, że drzemie w nich wielka siła - mimo to nigdy nie widziałam, by używał jej po to, aby znęcać się nad kimś. Kto jak kto, ale Harry zasługiwał, bym zadała sobie trochę trudu.

- Nikt nie jest taki, jaki nam się wydaje - oznajmiłam. - Musielibyśmy być jasnowidzami. A jednak dotąd mi ufałeś, tak samo jak ja tobie. Bez namysłu powierzyłam ci swoje życie. Więc słucham: co zamierzasz zrobić?

Zostawi mnie od razu z powodu mojej niepewnej "ułomności" - zamiast ryzykować, że któregoś dnia to ja go opuszczę przez jakąś bzdurną złamaną kończynę? Harry, pomyślałam, czy jako najstarsze dziecko w rodzinie nazwałbyś to odpowiedzialnym zachowaniem?

Cofnął obie ręce.

- No cóż, nie od dziś wiem, jaka z ciebie chytra i manipulująca wszystkimi klępa.

Zahra stłumiła śmiech. Byłam zaskoczona. Pierwszy raz słyszałam, by Harry tak się wyrażał. Odebrałam to jako przejaw jego frustracji. Najważniejsze, że nie zamierzał odchodzić. To ostatnia cząstka domu, którą bym utraciła. Co naprawdę myślał? Był na mnie zły za to, że omal nie doprowadziłam do rozpadu naszej grupy? Cóż, muszę przyznać, że miał powody.

- Nie pojmuję, jak wytrzymywałaś z tym cały ten czas - dodał.

- Jak mogłaś żyć, ukrywając przed wszystkimi, że jesteś hiperempatką?

- To ojciec nauczył mnie, jak się z tym kryć - odparłam. - I dobrze zrobił. W naszym świecie nie ma miejsca dla przerażonych, skazanych na zamknięcie w czterech ścianach nadwrażliwców, a pewnie tym bym się stała, gdyby wszyscy wiedzieli - na przykład inne dzieci. Nie zauważyłeś, jakie podłe potrafią być małe dzieci?

- A twoi bracia? Oni musieli wiedzieć.

- Tato kazał im milczeć pod karą boską. Już on to umiał. Nigdy się nie wygadali. Mimo to Keith robił mi różne "zabawne" kawały.

- Rany, udało ci się nabrać... chyba każdego. Musisz być diabelnie dobrą aktorką.

- Musiałam nauczyć się grać dziewczynę normalną, taką jak wszystkie. Ojciec stale przekonywał mnie, że jestem normalna. Tu się mylił, ale cieszę się, że nauczył mnie, jak się zachowywać.

- Skąd wiesz, że nie miał racji? To znaczy: skoro nie boli naprawdę, może...

- ...Całe to współodczuwanie jest tylko w mojej głowie? Jasne, że tak! I za żadne skarby nie chce stamtąd wyjść. Wierz mi: bardzo bym chciała.

Milczał przez dłuższą chwilę.

- Co tam zapisujesz co wieczór w tej swojej książce? - rzucił znienacka.

Ciekawa zmiana tematu.

- Moje myśli - odpowiedziałam. - Wszystko, co zdarzy się w ciągu dnia. Moje odczucia.

- Takie, których nie możesz powiedzieć? - dopytywał się. - Rzeczy, które są dla ciebie ważne?

- Właśnie.

- Chciałbym, żebyś dała mi coś przeczytać. Pozwól mi poznać trochę to twoje drugie ja, które ukrywasz. Bo teraz czuję... że cię nie znam. I wszystko, co robiłaś, to jedno wielkie łgarstwo. Pokaż mi jakąś cząstkę, która jest prawdziwa.

Poważna prośba! A może żądanie? Byłabym gotowa mu zapłacić, aby przeczytał i przemyślał niektóre fragmenty "Nasion Ziemi" z mojego brulionu. Ale nie mogłam wrzucić go od razu na głęboką wodę. Lektura niewłaściwego kawałka tylko powiększyłaby dystans, który już istniał między nami.

- To dla mnie duże ryzyko, Harry... Ale zgoda, pokażę ci część tego, co napisałam. Właściwie nawet chcę, żebyś to przeczytał. Proszę tylko, żebyś czytał na głos, tak aby Zahra też słyszała. Zaczniemy, kiedy się zrobi jasno.

Gdy się rozwidniło, pokazałam mu to:



Czegokolwiek dotykasz,

Ulega Zmianie.



Cokolwiek zmieniasz,

Zmienia też ciebie.



Zmiana

Jest jedyną trwałą prawdą.



Bóg

Jest Przemianą.



W ubiegłym roku wybrałam te słowa na pierwszą stronę pierwszej księgi "Nasion Ziemi: Księgi Żywych". Te wersy mówią wszystko. Wszystko!

Już wyobrażam sobie, jak Harry prosi o całość.

Muszę być ostrożna.



17



Ogarniajcie różnorodność,

Łączcie się-

Lub będziecie dzieleni,

okradani,

rządzeni,

zabijani.

Przez tych, dla których jesteście tylko pastwą.

Ogarniajcie różnorodność

Albo sczeźniecie.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



WTOREK, 3 SIERPNIA 2027

(zapiski z 8 SIERPNIA)



Na wzgórzach na wschód od nas widać wielki pożar. Najpierw zobaczyliśmy cienki, ciemny słup dymu, snujący się w górę na tle czystego nieba, który teraz rozrósł się już w ogromną smugę. Co się paliło? Jeden, dwa stoki? Parę zabudowań? Całe osiedle domów? Może znów jakieś sąsiedztwo?

Wpatrywaliśmy się jakiś czas, w końcu odwróciliśmy wzrok. Tam umierali ludzie, tracili całe rodziny, tracili schronienie i dach nad głową... Jednak nawet gdy już minęliśmy to miejsce, wciąż jeszcze zerkaliśmy za siebie.

Czy to też ci z malowanymi twarzami? Zahra szła i płakała, przeklinając głosem tak cichym, że docierały do mnie zaledwie strzępki pełnych goryczy słów.

Wcześniej zeszliśmy z autostrady numer sto osiemnaście, aby odszukać wjazd. Teraz wędrujemy dwudziestą trzecią, mając po jednej stronie zarośniętą zwęglonymi zaroślami dzicz, a po drugiej sąsiedztwa. Samego ognia jak dotąd nie widać. Kierując się na południe w stronę wybrzeża, musieliśmy go ominąć, zostawić daleko w tyle, odgrodziwszy się od niego wzgórzami. Za to przez cały czas mamy w polu widzenia dym. Dopiero gdy zrobiło się już prawie całkiem ciemno i wszyscy byliśmy kompletnie skonani i głodni, stanęliśmy na nocleg.

Rozbiliśmy biwak z dala od autostrady, po jej dzikiej stronie i poza zasięgiem ludzkiego wzroku - jednak na tyle blisko, by słyszeć człapanie wędrujących watah. Myślę, że ten odgłos będzie towarzyszyć nam już do końca podróży - wszystko jedno, czy zatrzymamy się w północnej Kalifornii, czy postaramy się przedrzeć dalej do Kanady. Mnóstwo ludzi liczy na tak wiele tam, gdzie jeszcze rok w rok pada deszcz i gdzie nawet niewykształcona osoba ma szansę znaleźć pracę za pieniądze, a nie za fasolę, kartofle i wodę, no, może jeszcze za podłogę do spania.

W tej chwili jednak całą naszą uwagę przykuwa pożar. Może to nieszczęśliwy przypadek, a może nie. Tak czy owak, mnóstwo ludzi traci właśnie dobra, których pewnie nigdy nie odzyska. Nawet jeśli przeżyją - dzisiejsze ubezpieczenie jest warte tyle co nic.

Niewyraźna w ciemności, płynąca autostradą ludzka rzeka zaczęła zawracać na północ, dryfując w kierunku pożogi. Pierwsze szakale wygrzebią najwięcej.

- Pójdziemy tam? - rzuciła Zahra z ustami pełnymi suszonego mięsa.

Tego wieczoru nie rozpaliliśmy ogniska. Najbezpieczniej było rozpłynąć się w mroku i unikać gości. Zrobiliśmy tylko za plecami plątaninę z drzew i krzaków i zdaliśmy się na łut szczęścia.

- Żeby zawrócić i okradać tamtych ludzi? - spytał Harry z naciskiem.

- Żeby poszabrować - odparła. - Zabrać tylko to, co im się już nie przyda. Martwym nie trzeba wiele.

- Lepiej zostać i dobrze wypocząć - wtrąciłam. - Jesteśmy zmachani, a na pogorzelisku i tak wszystko jeszcze długo będzie za gorące, żeby nadawało się do zabrania. Poza tym sporo musielibyśmy nadłożyć drogi.

- No, niby tak - przyznała Zahra z westchnieniem.

- Jeszcze nie musimy robić takich rzeczy - powiedział Harry.

Zahra wzruszyła ramionami.

- Parę drobiażdżków nigdy nie zawadzi.

- Niedawno opłakiwałaś ten pożar.

- U-u - mruknęła przecząco, przyciągając kolana pod brodę. - Wcale nie ten. Płakałam nad naszym pożarem i po mojej Bibi, myślałam też, jak bardzo nienawidzę tych, co podpalają. Życzę im, żeby się sami sfajczyli. Spaliłabym ich własnymi rękami. Zwyczajnie wzięłabym i cisnęła w ogień... tak samo jak oni Bibi.

Znów się rozszlochała, a Harry przytulił ją i przepraszał, i chyba nawet sam uronił parę łez.

Zdarza się, że żal tak dopada człowieka. Coś kieruje nasze myśli w stronę przeszłości, domu, osoby, a potem przypomina nam się, że tego już nie ma. Ten ktoś najprawdopodobniej nie żyje, a wszystko, co znaliśmy i co było nam bliskie, nie istnieje. Zostało tylko nas troje. Jak dobrze sobie radzimy?

- Powinniśmy się przenieść - odezwał się Harry jakiś czas później.

Siedział wciąż przy Zahrze, obejmując ją ramieniem, a ona sprawiała wrażenie zadowolonej z tego fizycznego kontaktu.

- Czemu? - spytała.

- Lepiej być wyżej, przynajmniej na poziomie autostrady albo ponad. Powinniśmy widzieć, czy pożar nie przeskakuje szosy i nie rozprzestrzenia się w naszą stronę. Chciałbym go zauważyć, zanim podejdzie za blisko. Ogień rozchodzi się szybko.

Jęknęłam.

- Masz rację - zaczęłam - ale chodzenie teraz po ciemku jest ryzykowne. Zgubimy to miejsce i nie wiadomo, czy znajdziemy lepsze.

- Czekajcie tu - powiedział. Podniósł się i zniknął w mroku.

Ja miałam pistolet, więc pomyślałam z nadzieją, że przynajmniej trzyma pod ręką swój nóż - i że nie będzie musiał go użyć. Nadal dręczyło go to, co stało się poprzedniej nocy. Zabił człowieka i nie potrafił dojść do ładu z sobą. Ja też zabiłam, jego zdaniem z zimną krwią, i jakoś mnie to nie obeszło. Właśnie ta moja "zimna krew" nie dawała mu spokoju. Nie był wrażliwcem. Nie rozumiał, że dla mnie ból znaczył tyle samo co zło. Śmierć kładła kres cierpieniu. Jeśli o mnie chodzi, żadne wersety Biblii nie były w stanie podważyć tej prawdy. Ale Harry nie znał się na hiperempatii. Skąd miałby się znać? Większość ludzi przeważnie wiedziała o niej niewiele albo wręcz nic.

Z drugiej strony, mój wstęp do "Nasion Ziemi" zadziwił go - jak sądzę, chyba nawet przyjemnie. Nie byłam pewna, czy bardziej spodobała mu się forma, czy treść, jednak wyraźnie się ucieszył, że mógł coś przeczytać i skomentować.

- Wiersze? - zapytał dziś rano, kartkując brulion z "Nasionami Ziemi", który mu wręczyłam. - Nigdy bym nie przypuścił, że interesuje cię poezja.

- To nie jest tak do końca poezja - sprostowałam. - Bardziej to, w co wierzę, spisałam wszystko najlepiej, jak umiałam.

Pokazałam mu zaledwie cztery strofki, delikatne w wymowie i lakoniczne - takie, które całkiem nieświadomie mogły dotrzeć do niego, zapaść mu w pamięć i żyć tam, choćby wbrew jego woli. Doświadczyłam tego sama z cytatami z Biblii, które krążyły we mnie nawet wówczas, gdy przestałam w nie wierzyć.

Przekazałam Harry'emu, a za jego pośrednictwem Zahrze, myśli, które chciałam im zaszczepić. Nie mogłam zapobiec temu, by przy okazji nie zrodziły się w Harrym również inne odczucia - na przykład nowa fala nieufności wobec mnie, granicząca z rozbudzoną jeszcze raz niechęcią. Już nigdy nie będę dla niego dawną Lauren Olamina. Widziałam to w wyrazie jego twarzy, cały dzień się nad tym zastanawiał. Ciekawe. Joanne też nie polubiła tej cząstki prawdziwej mnie, którą przed nią odsłoniłam. A takiej Zahrze nic to nie przeszkadzało. Ale z nią nie znałyśmy się dobrze w sąsiedztwie. Czegokolwiek dowiedziała się o mnie teraz, nie mogła czuć się oszukana, a właśnie takie wrażenie musiał mieć Harry. Być może przy każdym moim geście czy słowie zastanawiał się teraz, jaki fałsz mu dalej wciskam. Jedynie czas mógł uzdrowić tę sytuację - jeżeli tylko Harry mi go da.

Po jego powrocie przenieśliśmy biwak. Harry znalazł nowe miejsce - blisko drogi, ale wystarczająco ustronne. Jedna z tych wielkich tablic na autostradzie spadła albo została strącona i leżała teraz na ziemi, oparta o dwa uschłe platany. Razem z drzewami tworzyła jakby masywną przybudówkę. Kamienie i spopielone pozostałości po ognisku wskazywały, że ktoś już tu obozował. Może nawet dziś wieczorem - tylko wrócił, żeby zobaczyć, co da się wyszabrować z pożaru. Teraz my się rozgościliśmy, zadowoleni z tak solidnej kryjówki, zabezpieczonej - cokolwiek to było warte - przynajmniej jedną ścianą, w dodatku z widokiem na wzgórza, gdzie szalał ogień.

- Dobra zamiana! - oznajmiła Zahra, rozwijając swój śpiwór i sadowiąc się na jednym końcu. - Dzisiaj ja wezmę pierwszą wartę, zgoda?

Nie miałam nic przeciwko temu. Oddałam jej pistolet i położyłam się, gotowa natychmiast zasnąć. Kolejny raz skonstatowałam ze zdumieniem, jak wygodne może wydawać się spanie na gołej ziemi w ubraniu. Nie ma lepszego środka na sen niż wyczerpanie.

Gdzieś w środku nocy obudziły mnie miękkie, zduszone szepty i przyspieszone oddechy. Harry i Zahra kochali się. Odwróciwszy głowę, spojrzałam na nich, lecz oczywiście byli zbyt zajęci sobą, aby mnie zauważyć.

Naturalnie nikt nas nie pilnował.

To, co robili, przykuwało moją uwagę i musiałam bardzo się starać, by leżeć cicho i bez ruchu. Ich doznania mnie absorbowały. Nie mogłam porządnie stróżować. Miałam do wyboru albo sama zacząć skręcać się w takt ich ruchów, albo leżeć sztywno jak kłoda. Leżałam nieruchomo, dopóki nie skończyli - wreszcie Harry pocałował ją, a potem wstał, założył spodnie i objął wartę.

Leżałam dalej, rozbudzona, zła i zaniepokojona. Jak do cholery mam z nimi o tym mówić? To nie mój zakichany interes - z wyjątkiem pory, którą sobie wybrali. No właśnie! Przez nich ktoś mógł nas wszystkich pomordować.

Wyprężony, siedząc, Harry zaczął chrapać.

Słuchałam tych odgłosów przez parę minut, a później usiadłam i sięgając przez Zahrę, potrząsnęłam nim.

Podskoczył przebudzony, powiódł spojrzeniem dookoła, na koniec obrócił się w moją stronę. Widziałam jedynie jego poruszającą się sylwetkę.

- Oddaj mi broń i kładź się spać - powiedziałam.

Siedział dalej bez ruchu i bez słowa.

- Harry, przez ciebie mogą nas pozabijać. Dawaj pistolet i zegarek, a sam się zdrzemnij. Później cię obudzę.

Popatrzył na zegarek.

- Przepraszam - odezwał się wreszcie. - Chyba byłem bardziej zmęczony, niż myślałem. Ale już w porządku - dodał mniej zaspanym głosem. - Już nie zasnę. Możesz się kłaść.

Odezwała się jego duma. Niepodobieństwem było odebrać mu teraz broń i zegarek.

Wyciągnęłam się na śpiworze.

- Pamiętaj, co działo się wczoraj - przestrzegłam. - Jeśli naprawdę ci na niej zależy, jeżeli chcesz, żeby przeżyła, nie zapominaj.

Nie odpowiedział. Miałam nadzieję, że go zaskoczyłam. Pewnie przy okazji wprawiłam też w zakłopotanie. Być może rozzłościł się i przyjął postawę obronną. Cokolwiek zrobiłam, nie usłyszałam już chrapania.



ŚRODA, 4 SIERPNIA 2027



Dzisiaj zatrzymaliśmy się przy komercyjnej stacji wodnej, gdzie napiliśmy się do syta i napełniliśmy wszystkie nasze pojemniki czystą, bezpieczną dla zdrowia wodą. Takie stacje są najpewniejsze. Wodę kupioną od handlarza na autostradzie trzeba przed użyciem przegotować, a i wtedy nie wiadomo, czy to pomogło. Gotowanie zabija roznoszące choroby mikroorganizmy, ale nie zawsze wystarcza, by pozbyć się pozostałości po chemikaliach - paliwie, pestycydach, herbicydach oraz innych świństwach, przechowywanych uprzednio przez handlarzy w tych samych butelkach. Sytuację pogarsza jeszcze fakt, że większość z nich nie umie czytać. Zdarza się, że trują się sami.

W komercyjnych stacjach wolno ci nabrać tylko tyle, na ile cię stać - i ani kropli więcej - prosto z któregoś z licznych kranów. Tutaj pijesz dokładnie to samo, co okoliczni mieszkańcy. Może woda nie zawsze smakuje, pachnie i wygląda najlepiej, ale przynajmniej masz pewność, że się nie przekręcisz.

Stacji wodnych jest zdecydowanie za mało. Właśnie dlatego istnieją handlarze wodą. W dodatku stacje nie są bezpiecznymi miejscami. Ludzie przybywają tam z gotówką, a wychodzą z wodą, która jest równie cenna jak pieniądze. W okolicy pałęta się pełno żebraków i złodziei, z dziwkami i handlarzami narkotyków do towarzystwa. Tato zawsze przestrzegał nas wszystkich przed zatrzymywaniem się na takich stacjach, starając się nauczyć nas, jak postępować, w razie gdybyśmy kiedykolwiek zapuścili się tak daleko od domu i korciłoby nas, żeby wstąpić tam po wodę. Oto co radził: "Nie róbcie tego. Przecierpcie. Zawróćcie i wytrzymajcie do domu".

Łatwo powiedzieć.

Minimum bezpieczeństwa na stacji stanowią trzy osoby: dwie pilnują, jedna napełnia pojemniki. Troje przygotowanych na kłopoty ludzi łatwiej też pokona drogę na miejsce i z powrotem. Wprawdzie byłoby im trudno powstrzymać zdecydowanych na wszystko zbirów, ale bez kłopotów zniechęciliby czyhające na okazję sępy. Żerują na starcach, kobietach samotnych albo taszczących małe dzieci, na upośledzonych i kalekach... Nigdy nie ryzykują przetrzepania skóry. Mój ojciec nazywał ich kojotami. To znaczy: wtedy gdy wyrażał się grzecznie.

Odchodziliśmy już z wodą, kiedy zobaczyliśmy, jak para takich dwunożnych kojotów kradnie butelkę wody kobiecie obładowanej pokaźnym plecakiem i dzidziusiem. Towarzyszący jej mężczyzna złapał tego, który wyrwał wodę, ale oprych zaraz przekazał ją kolesiowi, a ten wystartował do ucieczki i wpadł prosto na nas.

Podstawiłam mu nogę. Chyba przez to dziecko - to ono obudziło moje współczucie. Twardy plastikowy baniak nie pękł przy upadku. Kojot też nie. Zacisnęłam zęby, współodczuwając wstrząs, gdy walił się na ziemię, i ból, kiedy zdzierał sobie skórę na przedramionach. W sąsiedztwie na okrągło odbierałam podobne rzeczy od młodszych dzieci.

Odstąpiłam do tyłu i oparłam rękę na pistolecie. Harry podszedł i stanął obok mnie. Byłam zadowolona, że mam go u boku. Razem wyglądaliśmy znacznie groźniej.

Tymczasem mąż tamtej kobiety strząsnął z siebie drugiego napastnika; oba kojoty, czując, że straciły przewagę liczebną, dały nogę. Chude, wystraszone gnojki, które wyszły na codzienne żerowanie.

Podniosłam plastikowy baniak z wodą i podałam go mężczyźnie.

Wziął go ode mnie i powiedział:

- Dzięki, kolego. Stokrotne dzięki.

Kiwnęłam głową i rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Dziwnie było usłyszeć, jak nazwał mnie "kolegą". Nie spodobało mi się to, ale trudno.

- Całkiem niespodziewanie wyszłaś na dobrego Samarytanina - odezwał się Harry, jednak bez cienia dezaprobaty w głosie.

Najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu.

- To przez dzieciaka, prawda? - zapytała Zahra.

- Tak - przyznałam. - Rodzina z prawdziwego zdarzenia. Wszyscy razem.

W komplecie. Czarny mężczyzna, kobieta wyglądająca na Latynoskę i dziecko, które jakby trochę przypominało ich oboje. Jeszcze parę lat, a mnóstwo rodzin w naszym sąsiedztwie wyglądałoby podobnie do nich. Jasny gwint, Harry i Zahra już byli na dobrej drodze, żeby stworzyć takie stadło. A zgodnie z tym, co sama kiedyś zauważyła, mieszane pary drażnią wszystkich jak jasna cholera.

Jednak nie dało się ukryć, że mają się ku sobie; akurat szli tak blisko siebie, że momentami ocierali się biodrami. Na szczęście, mimo to mieli się na baczności i nie przestawali rozglądać się na boki. Byliśmy teraz na autostradzie międzystanowej numer sto jeden, którą wędrowało jeszcze więcej piechurów. Nawet najbardziej niewydarzeni złodzieje bez trudu wtopiliby się w cały ten tłum.

Rano, podczas lekcji czytania, Zahra i ja odbyłyśmy rozmowę. Miałyśmy poćwiczyć, jakie głoski odpowiadają literom, a potem pisownię prostych słów, lecz kiedy Harry poszedł w krzaki, które upatrzyliśmy sobie na ubikację, postanowiłam przerwać lekcję.

- Pamiętasz, co mówiłaś mi parę dni temu? - zagadnęłam. - Bujałam myślami w obłokach, a ty mnie ostrzegłaś. Powiedziałaś wtedy: "Na autostradzie nietrudno też stracić życie".

Ku memu zdziwieniu natychmiast, w lot załapała, o co mi chodziło.

- Niech cię diabli - rzuciła, unosząc wzrok znad kartki, którą jej dałam. - Za lekki masz sen, ot co.

Mówiąc to, uśmiechnęła się.

- Chcecie zostać sam na sam, powiedzcie - nalegałam. - Wystarczy słowo, a przeniosę się kapkę dalej i stamtąd popilnuję biwaku. Wtedy możecie robić, co wam się żywnie podoba. Ale żeby mi to był ostatni pieprzony raz, kiedy któreś jest na warcie!

Sprawiała wrażenie lekko zdumionej.

- Nie sądziłam, że potrafisz używać takich słów.

- A ja nigdy nie posądzałam was o taką głupotę. Idioci!

- Wiem, wiem... Swoją drogą, warto było. Duży i silny chłopczyk z naszego Harry'ego. Zazdrościsz mi?

- Zahra!

- Nie martw się - ciągnęła. - Zeszłej nocy stało się to trochę przez zaskoczenie. Poczułam, że brakuje mi czegoś... kogoś. To się więcej nie powtórzy.

- Mam nadzieję, że dotrzymasz słowa.

- Jesteś zazdrosna? - uparła się.

Zmusiłam się do uśmiechu.

- Też jestem kobietą - odparowałam. - Ale chyba nie dałabym się uwieść w tej dziczy, bez pomysłu na przyszłość, nie mając zielonego pojęcia, co może przynieść jutro. Sama myśl, że mogę zajść w ciążę, byłaby jak kubeł lodowatej wody.

- Za murem stale rodzą się dzieci - powiedziała, szczerząc radośnie zęby. - Jak sobie radziliście z tym twoim chłopakiem?

- Uważaliśmy. Mieliśmy prezerwatywy.

- A my nie - wzruszyła ramionami. - Jak się przydarzy, to się przydarzy.

Parze, której uratowaliśmy wodę, najwidoczniej się przydarzyło. Teraz taszczyli na północ berbecia.

Cały dzisiejszy dzień trzymali się blisko nas. Co chwila migali mi w naszym pochodzie. Wysoki i krępy Murzyn z aksamitną, intensywnie czarną skórą, niosący wielgachny plecak; niska, też krępa, ale ładna kobieta o lekko brązowej karnacji, z mniejszym plecakiem i dzieckiem - średnio brązowawym, najwyżej kilkumiesięcznym oseskiem o wielkich oczach i z kruczymi kręconymi włoskami.

Gdy stawaliśmy na odpoczynek, oni też przystawali. Teraz też obozują niedaleko za nami. Wprawdzie zachowują się bardziej jak potencjami sprzymierzeńcy niż ewentualni agresorzy, ale i tak będę mieć ich na oku.



CZWARTEK, 5 SIERPNIA 2027



Pod koniec dnia zobaczyliśmy ocean. Żadne z nas trojga nie widziało wcześniej morza, więc nie mogliśmy się oprzeć, żeby nie podejść i nie przyjrzeć mu się z bliska. Postanowiliśmy rozbić obóz tak, by mieć je w polu widzenia, móc słyszeć jego szum i wdychać zapach. Dotarłszy do brzegu, podwinęliśmy nogawki spodni i zdjęliśmy buty; dalej szliśmy już, brodząc w przybrzeżnych falach. Od czasu do czasu przystawaliśmy, żeby się napatrzeć: Pacyfik - największe, najgłębsze skupisko wody na Ziemi, prawie połowa jej morskiej powierzchni. Tyle wody, i ani kropelki, która nadawałaby się do picia.

Harry rozebrał się do gatek i brnął od brzegu, dopóki zimna woda nie dosięgła mu torsu. Nie umie pływać. Żadne z nas nie umie. W życiu nie widzieliśmy tyle wody naraz, by mieć okazję się nauczyć. Obie z Zahrą obserwowałyśmy z niepokojem Harry'ego. Żadna nie mogła pójść w jego ślady. Ja jestem przecież mężczyzną, a ona nawet zapięta po szyję i tak ściąga na siebie zbyt wiele uwagi. Zdecydowałyśmy, że poczekamy, aż się ściemni, a potem wejdziemy w ubraniach, żeby spłukać z siebie ten cały brud i smród. Później wreszcie się przebierzemy. Obie miałyśmy mydło i bardzo chciałyśmy zrobić z niego wreszcie użytek.

Nie znaleźliśmy się na plaży sami. Prawdę powiedziawszy, wąski pasek piasku zapchany był ludźmi - wszyscy jednak starali się nie wchodzić innym w drogę. Wędrowcy rozproszyli się i rozciągnęli, jakby zostawiając więcej wolnej przestrzeni. Nie słyszało się żadnych strzałów ani bijatyk. Nie zauważyłam też psów, nie widziałam, by ktoś kogoś okradł lub zgwałcił. Może to ocean i chłodna bryza tak wszystkich wyciszyły i ukołysały do snu. Nie tylko Harry rozebrał się do rosołu i zanurzył w toni. Całkiem sporo kobiet zrobiło to samo, zdejmując z siebie prawie wszystko. Jakby wszyscy nagle poczuli, że to najbezpieczniejsze miejsce, jakie dotąd trafiło nam się po drodze.

Niektórzy rozbili namioty, tu i ówdzie ułożono ogniska. My zatrzymaliśmy się przy szczątkach niedużego budyneczku. Chyba zawsze mimowolnie szukaliśmy jakichś ścian do osłony. Tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia, co jest lepsze: chronić się pośród murów, gdzie w razie napaści tkwiło się jak w potrzasku, czy biwakować w otwartym terenie i być zagrożonym ze wszystkich stron? Po prostu czuliśmy się lepiej, jeśli mieliśmy chociaż jedną ścianę.

Wewnątrz ruin wyszperałam płaski kawałek drewna i podszedłszy trochę bliżej brzegu, zaczęłam ryć w ziemi. Kopałam, aż dokopałam się do wilgoci. Później zaprzestałam pracy i czekałam.

- Co ma z tego być? - odezwała się Zahra, która do tej pory przyglądała mi się w milczeniu.

- Pitna woda - wyjaśniłam. - W paru książkach wyczytałam, że zanim woda przesiąknie na powierzchnię, piasek odfiltruje z niej większość soli.

Zajrzała w mokrą dziurę.

- Kiedy? - spytała.

Pogłębiłam otwór jeszcze trochę.

- To musi trochę potrwać - powiedziałam. - Jeśli sztuczka się sprawdzi, dowiemy się ile. Kiedyś może ocali nam to życie.

- Albo otrujemy się i złapiemy jakieś choróbsko - skwitowała, po czym spojrzała na nadchodzącego właśnie Harry'ego. Cały ociekał wodą, nawet włosy miał zmoczone.

- Nieźle wygląda bez ciuchów - skomentowała Zahra.

Naturalnie miał na sobie bieliznę, ale wiedziałam, co miała na myśli. Ładne, mocne ciało. Harry chyba nie miał nic przeciwko temu, że mu się przyglądamy. W dodatku był czysty i nie śmierdział.

Nie mogłam się już doczekać, kiedy wejdę do morza.

- Idźcie - zachęcił Harry. - Słońce już zachodzi. Popilnuję naszych klamotów. No już.

Wyjęłyśmy mydło, ściągnęłyśmy buty i skarpetki i zostawiając mu broń, ruszyłyśmy do zimnej wody. Fale nie pozwalały spokojnie ustać w piasku, który bez przerwy zapadał się, usuwał spod nóg. Jednak chlapiąc się nawzajem, jakoś wypucowałyśmy wszystko - ubranie, ciało, włosy; obijane zewsząd przez fale, śmiałyśmy się jak wariatki. Były to najprzyjemniejsze chwile, odkąd musieliśmy uciekać z domu.

Po powrocie na brzeg do Harry'ego okazało się, że przez ten czas w mój dołek naleciała całkiem przyzwoita ilość wody. Zaczerpnęłam trochę dłonią i posmakowałam, podczas gdy Harry krytykował moją niefrasobliwość:

- Patrz, ile ludzi gnieździ się na tej przeklętej plaży! Widzisz tu jakieś łazienki? Jak myślisz, co oni wszyscy tu robią? Miałabyś przynajmniej tyle rozumu, żeby wrzucić w to tabletkę oczyszczającą!

Jego słowa wystarczyły, bym od razu wypluła wszystko, co nabrałam w usta. Miał stuprocentową rację. Jednak z próbki, której posmakowałam, dowiedziałam się tego, co chciałam wiedzieć. Woda, choć nieco słonawa, nie była zła - w każdym razie nadawała się do picia. Powinno się ją tylko przegotować albo jak mówił Harry, odkazić tabletką; przedtem, według książkowego przepisu, można ją było jeszcze raz przecedzić przez piasek, aby bardziej odsolić. Znaczyło to, że póki trzymamy się blisko oceanu, możemy przeżyć, nawet gdy skończy nam się prawdziwa pitna woda. Dobrze wiedzieć.

Nasze cienie - para z oseskiem - wciąż nam towarzyszyły. Rozbili się nieopodal; kobieta siedziała na piasku i karmiła dziecko, on na klęczkach szperał w swoim plecaku.

- Jak myślicie, będą chcieli się umyć? - zwróciłam się do Harry'ego i Zahry.

- A co ci do tego? - wypaliła Zahra. - Zaproponujesz, że popilnujesz im dzidziusia?

- Nie - potrząsnęłam głową. - Bez przesady. Ale macie coś przeciwko temu, bym zaprosiła ich, żeby się przysiedli?

- Nie boisz się, że nas obrabują? - spytał z naciskiem Harry. - Przecież stale wszystkich podejrzewasz.

- Są lepiej wyekwipowani niż my - odpowiedziałam. - I poza nami nie mają żadnych naturalnych sprzymierzeńców. Mieszane pary czy grupki to tutaj rzadkość. Jestem pewna, że właśnie dlatego trzymają się blisko nas.

- Pomogłaś im - wtrąciła się Zahra. - Na zewnątrz nieczęsto się trafia, że ludzie okazują pomoc obcym. Na dodatek oddałaś im wodę. To znaczy, że masz dosyć wszystkiego i nie potrzebujesz ich okradać.

- Więc zgadzacie się? - powtórzyłam moje pytanie.

- Czemu nie? - powiedziała Zahra. - Tylko trzeba ich mieć na oku.

- Po co nam oni? - zapytał Harry, przyglądając mi się uważnie.

- Potrzebują nas bardziej niż my ich - odparłam.

- To jeszcze nie powód.

- Są potencjalnymi sojusznikami.

- Nie potrzebujemy sojuszników.

- Na razie nie. Ale bylibyśmy skończonymi głupcami, gdybyśmy czekali i próbowali ich pozyskać, dopiero kiedy my znajdziemy się w potrzebie. Wtedy może już ich nie być w pobliżu.

- Zgoda - westchnął, wzruszywszy ramionami. - Tylko zgadzam się z Zahra, że trzeba ich mieć na oku.

Podniosłam się i ruszyłam do naszych znajomych. Zbliżając się, widziałam, jak prostują się i spinają na mój widok. Uważałam, aby nie iść za szybko ani nie podejść zbyt blisko.

- Cześć - zagaiłam. - Jeśli mielibyście chęć na zmianę się wykąpać, możecie przyjść i przyłączyć się do nas. W ten sposób nie musielibyście martwić się o dziecko.

- Przyłączyć się? - nie dowierzał mężczyzna. - Chcecie, żebyśmy się przyłączyli?

- Możecie się przysiąść. Zapraszamy.

- Czemu?

- A czemu nie? Jesteśmy naturalnymi sprzymierzeńcami - mieszana para i mieszana trójka.

- Sprzymierzeńcy? - powtórzył znów mężczyzna i zaśmiał się. Popatrzyłam na niego, zastanawiając się, co w tym śmiesznego.

- O co, u diabła, wam naprawdę chodzi? - nalegał.

Westchnęłam.

- Po prostu jeśli macie ochotę, to się przenieście. Zapraszamy. W razie czego co pięć osób, to nie dwie.

Odwróciłam się i odeszłam. Niech się naradzą i zdecydują.

- Przyjdą? - chciała wiedzieć Zahra, gdy tylko wróciłam.

- Tak sądzę - odpowiedziałam. - Chociaż może jeszcze nie dzisiaj.



PIĄTEK, 6 SIERPNIA 2027



Wczoraj wieczorem rozpaliliśmy ognisko i zjedliśmy gorący posiłek, jednak mieszana rodzina nie przyłączyła się do nas. Nie miałam im tego za złe. Na zewnątrz dłużej się żyje, jeśli się nikomu nie ufa. Nie przyszli, ale i nie odeszli. Nie przypadkiem postanowili dalej trzymać się blisko nas. Z pewnością tak było dla nich lepiej. Późnym wieczorem spokojna dotąd plaża zmieniła się. Przypętały się psy.

Zjawiły się podczas mojej warty. Najpierw w oddali na piasku zauważyłam jakiś rwetes. Wytężyłam wzrok. Potem rozległy się wrzaski i krzyki. Pomyślałam, że pewnie jakaś bójka albo napad. Zobaczyłam je dopiero, gdy przedarły się przez gromadkę ludzi i pognały w głąb lądu. Jeden niósł coś w pysku, ale nie byłam w stanie dojrzeć co. Śledziłam je spojrzeniem, póki nie zniknęły z pola widzenia. Ludzie puścili się w pogoń, lecz bestie były za szybkie. Przepadła czyjaś własność; bez wątpienia jedzenie.

Po tym incydencie tkwiłam na warcie jak na szpilkach. Podniosłam się, podeszłam do krańca naszego muru od strony lądu i usiadłam w miejscu, skąd miałam lepszy widok na całą plażę. Na jakiś czas zastygłam w bezruchu, z pukawką na kolanach, aż moją uwagę znowu przykuło poruszenie - tym razem w przeciwnej części plaży, w odległości mniej więcej długiej miejskiej przecznicy od nas. Ciemne kształty na tle jasnego piasku. Nowe psy. Trzy. Węszyły chwilę z nosami przy ziemi, po czym ruszyły w naszą stronę. Siedziałam tak nieruchomo, jak tylko potrafiłam, i obserwowałam je. Tak dużo ludzi spało w najlepsze, nie wystawiwszy żadnych wart. Trzy zwierzaki buszowały swobodnie po biwakach, gdzie im się tylko podobało, a nikt nie próbował nawet ich odpędzić. Z drugiej strony, pomarańcze, ziemniaki i razowa mąka, które miała większość, nie mogły być specjalnie kuszące dla psa. Co innego nasz szczupły zapasik suszonego mięsa. Ale żaden pies go nie dostanie.

Tymczasem bestie zatrzymały się w obozowisku mieszanej pary. Przypomniałam sobie o dziecku i skoczyłam na równe nogi. Akurat w tej samej chwili niemowlę zapłakało. Trąciłam stopą Zahrę, która natychmiast się przebudziła. Umiała tak - to był odruch.

- Psy. Obudź Harry'ego - powiedziałam i ruszyłam do naszych znajomych.

Kobieta z krzykiem okładała obiema rękami jednego drapieżnika. Drugi, unikając kopniaków mężczyzny, próbował dobrać się do dziecka. Jedynie trzeci nie wdał się w żadną walkę z ludzką rodziną.

Przystając, zwolniłam bezpiecznik i kiedy trzeci pies ruszył w kierunku dziecka, wystrzeliłam.

Padł bezgłośnie. Ja też, z trudem łapiąc powietrze, jakby ktoś kopnął mnie w piersi. Z zaskoczeniem poczułam, jaki twardy jest sypki piasek, gdy się na niego leci.

Na trzask wystrzału pozostałe dwa psy pierzchły w stronę lądu. Leżąc na brzuchu, wzięłam je na muszkę. Mogłam kropnąć jeszcze jednego, lecz ostatecznie pozwoliłam im prysnąć. Dość się już nacierpiałam. Wciąż oddychałam nierówno. Nagle uświadomiłam sobie, że kiedy tak leżę twarzą w dół, to dla mnie wygodna pozycja strzelecka. Gdybym leżąc strzelała z obu rąk, współodczuwanie nie mogłoby mnie tak od razu obezwładnić. Zakodowałam to w - pamięci na przyszły raz. Ciekawe też było to, że psy wystraszyły się strzału. Nie wiedziałam, czy przeraził je sam huk, czy też fakt, że jeden z nich został trafiony? Szkoda, że nie wiem więcej na ten temat. W książkach czytałam, że psy to inteligentne i wierne domowe zwierzęta - i pewnie tak kiedyś było. Dzisiaj to dzikie stworzenia, które jeśli mogą, chętnie pożrą niemowlę.

Czułam, że pies, którego postrzeliłam, leży zdechły. Nie ruszał się. Do tej pory zdążyło pobudzić się mnóstwo ludzi, którzy krzątali się, hałasując przy tym. Żywy pies, nawet ranny, zmykałby jak szalony.

Ból w piersiach powoli ustępował. Kiedy już mogłam równo oddychać, wstałam na nogi i odeszłam do naszego obozu. W tym czasie zrobiło się takie zamieszanie, że tylko Harry i Zahra zauważyli mój powrót.

Harry wyszedł mi na spotkanie. Wyłuskawszy mi z dłoni pistolet, wziął mnie pod ramię i zaprowadził na moje legowisko.

- Więc coś trafiłaś - skonstatował, gdy już usiadłam, dysząc na nowo po tak niewielkim wysiłku.

- Zabiłam psa - potaknęłam. - Zaraz dojdę do siebie.

- Sama powinnaś być pod strażą - oznajmił.

- Te psy dobierały się do dziecka!

- Wygląda na to, że adoptowałaś tę przeklętą rodzinkę.

Uśmiechnęłam się na przekór sobie, czując przypływ sympatii do niego i myśląc, że chyba mniej więcej tak samo adoptowałam jego i Zahrę.

- A co w tym złego? - zapytałam.

Westchnął.

- Bądź tak dobra, właź do śpiwora i śpij. Biorę następną wartę.

- Jacyś ludzie przyszli i jak gdyby nigdy nic zabrali psa, którego zastrzeliłaś - poinformowała Zahra. - Należał się nam.

- Chyba nie mam jeszcze ochoty jeść psów - odpowiedział jej Harry. - Spać.



***



Dziś wieczorem, gdy rozbiliśmy obóz - Travis Charles Douglas, Gloria Natividad Douglas i sześciomiesięczny Dominie Douglas, nazywany również Domingo, członkowie mieszanej rodziny - skusili się i przyłączyli do nas. Szli za nami, kiedy zboczyliśmy z autostrady na plażę. A gdy już się rozłożyliśmy, podeszli, wciąż niepewni i podejrzliwi, częstując kawalątkami swego skarbu: mlecznej czekolady nadziewanej migdałami. Prawdziwa mleczna czekolada, żadna tam słodycz z szarańczynu. Najsmaczniejsza rzecz, jaką jadłam nawet na długo przed opuszczeniem Robledo.

- Wczoraj w nocy to byłeś ty? - spytała Natividad Harry'ego.

Od razu nas poprosiła, żeby nazywać ją Natividad.

- Nie, to Lauren - odparł Harry, wskazując na mnie.

Spojrzała na mnie.

- Dziękuję.

- Dziecko nie ucierpiało? - zapytałam.

- Od tarmoszenia miał podrapaną buzię i piasek w oczach.

Pogłaskała śpiącego synka po czarnych włoskach.

- Przemyłam mu oczka, a zadrapania posmarowałam maścią. Teraz już wszystko dobrze. Dzielny chłopczyk. Tylko troszkę sobie popłakał.

- Bardzo rzadko płacze - wtrącił Travis z cichą dumą.

Travis ma niezwykle czarną karnację - i skórę tak gładką, że na pewno nie skaził jej żaden pryszcz. Patrząc na niego, mam ochotę pogładzić tę doskonałą skórę i przekonać się, jaka jest w dotyku. Jest młody, przystojny i poważny: krępy, muskularny mężczyzna, wysoki, lecz trochę niższy i tęższy od Harry'ego. Natividad też jest krępa, ma oliwkowobrązową cerę i okrągłą, ładną twarz. Długie czarne włosy upięte w węzeł na czubku głowy. Jest niska, ale nie przeszkadza jej to, by przejść równym tempem cały dzień, taszcząc plecak i niemowlę. Polubiłam ją i mam ochotę, by jej zaufać. Muszę być z tym ostrożna. Mimo wszystko nie wierzę, że byłaby zdolna nas okraść. Travis jeszcze do końca nas nie zaakceptował, ale ona tak. Pomogliśmy jej dziecku. Jesteśmy jej przyjaciółmi.

- Idziemy do Seattle - wyjaśniła nam. - Travis ma tam ciotkę. Zgodziła się, byśmy przemieszkali u niej, dopóki nie znajdziemy jakiejś pracy. Chcemy poszukać takiej, za którą płacą pieniędzmi.

- Jak my wszyscy - zgodziła się Zahra.

Siedziała obok Harry'ego na jego śpiworze, a on obejmował ją ramieniem. Chyba czeka mnie ciężka noc.

Travis z Natividad siedzieli na trzech własnych śpiworach, rozpostartych razem tak, aby dzidziuś miał gdzie raczkować, ile razy się zbudzi. Natividad dla bezpieczeństwa przewiązała jego i swój nadgarstek kawałkiem sznurka do bielizny.

Poczułam się samotna pomiędzy dwiema parami. Pozwoliłam, by rozprawiali o swoich nadziejach, powtarzając zasłyszane pogłoski o północnym raju. Wyciągnąwszy notes, zaczęłam spisywać wydarzenia dnia, delektując się jeszcze ostatkami czekolady.

Dziecko przebudziło się z płaczem, głodne. Natividad rozchyliła luźną koszulę i podała mu pierś, przysuwając się bliżej mnie - ciekawa, co takiego robię.

- Umiesz czytać i pisać - stwierdziła zaskoczona. - Myślałam, że może coś rysujesz. Co tam piszesz?

- Bez przerwy tak skrobie - wtrącił się Harry. - Poproś, żeby pokazała ci swoje wiersze. Niektóre są całkiem niezłe.

Skrzywiłam się. Moje imię można odnieść do obojga płci - "Lauren" brzmi w wymowie tak samo jak bardziej męskie "Lo-ren". Niestety, zaimki wyraźniej się różnią, czego Harry, zdaje się, nie jest w stanie zapamiętać.

- Pokazała? - bezbłędnie wyłapał Travis. - Ona?

- A niech cię, Harry - rzuciłam. - Szkoda, że zapomnieliśmy kupić taśmy, żeby zakleić ci jadaczkę.

Potrząsnął głową, po czym uśmiechnął się z zażenowaniem.

- Znamy się od urodzenia. Trudno mi cały czas pilnować tych wszystkich zaimków i końcówek. Na szczęście tym razem chyba nic takiego się nie stało.

- Mówiłam ci! - powiedziała Natividad do męża i zaraz spojrzała z zakłopotaniem. - Mówiłam mu, że wcale nie wyglądasz jak mężczyzna - zwróciła się do mnie. - Owszem, jesteś wysoka i silna, ale... sama nie wiem. Twoja twarz nie jest męska.

Mój tors i biodra są prawie męskie, więc może powinnam się cieszyć, słysząc, że przynajmniej rysy twarzy mam bardziej kobiece - tyle że to na pewno nie pomoże mi w drodze.

- Myśleliśmy, że dwóm mężczyznom i kobiecie łatwiej będzie przetrwać niż dwom kobietom z jednym mężczyzną - wytłumaczyłam. - Cała sztuka polega na tym, żeby wyglądać silnie i unikać konfrontacji.

- Z nami trojgiem nie staniecie się groźniejsi - stwierdził Travis z pewną goryczą w głosie.

Czyżby miał jakieś pretensje do żony i dziecka?

- Jesteście naszymi naturalnymi sprzymierzeńcami - przypomniałam. - Wyśmialiście mnie, kiedy powiedziałam wam to pierwszy raz, ale to prawda. Mam nadzieję, że samo dziecko tak bardzo znów nas nie osłabi, za to z pięciorgiem dorosłych będzie mieć większe szansę przeżycia.

- Potrafię zaopiekować się moją żoną i synem - uniósł się Travis, bardziej pod wpływem dumy niż rozsądku. Postanowiłam udawać, że tego nie słyszałam.

- Uważam, że oboje z Natividad wzmocnicie naszą grupę - oznajmiłam. - Dwie pary oczu, dwie pary rąk więcej. Macie noże?

- Tak - przytaknął Travis, klepiąc się po kieszeni spodni. - Szkoda, że nie mamy pukawek tak jak wy.

Też chciałabym, żebyśmy mieli pukawki - w liczbie mnogiej. Ale nie wyprowadzałam go z błędu.

- I ty, i twoja żona wyglądacie na silnych i zdrowych - powiedziałam tylko. - Ludzkie sępy, kiedy zobaczą taki pięcioosobowy oddziałek, odpuszczą i pójdą szukać łatwiejszej zdobyczy.

Travis chrząknął, wciąż nie zajmując zdecydowanego stanowiska. No cóż, dwa razy przyszłam mu z pomocą, a teraz okazałam się kobietą. Może upłynąć trochę czasu, nim mi to wybaczy, choćby nie wiem jak bardzo czuł się wdzięczny.

- Chętnie posłucham twojej poezji - zaczęła z innej beczki Natividad. - Żona jednego faceta, u którego pracowałam, też pisała wiersze. Czasami, kiedy czuła się samotna, czytała mi niektóre. Podobały mi się. Przeczytaj nam coś, zanim zrobi się za ciemno.

Dziwne: jakaś bogaczka czytująca swojej pokojówce - bo kimś takim musiała być Natividad. Może myliłam się wyobrażając sobie bogate kobiety. Niekoniecznie - w końcu każdemu czasem dokucza samotność. Odłożyłam mój dziennik i wyjęłam brulion z "Nasionami Ziemi". Wybrałam łagodne, wyzbyte kaznodziejskiego tonu strofy, dobre dla znużonych drogą umysłów i ciał.



18



Raz lub dwa razy na tydzień

Nasiona Ziemi powinny gromadzić się -

to dobre i niezbędne.

Podczas zgromadzenia można dać upust emocjom

i uspokoić umysł.

Skupić uwagę,

utwierdzić się we wspólnocie celu,

zjednoczyć się i ludźmi.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



NIEDZIELA, 8 SIERPNIA 2027



- Wierzysz w te swoje "Nasiona Ziemi", prawda? - zagadnął mnie Travis.

Zrobiliśmy sobie dzień wolny, dzień wypoczynku. Zeszliśmy z autostrady, szukając plaży, na której można by rozbić obóz i biwakować wygodnie za dnia i w nocy. Część plaży w Santa Barbara, gdzie dotarliśmy, stanowił na wpół spalony park, z drzewami i stolikami. Nie panował zbyt wielki tłok, więc cały dzień mogliśmy cieszyć się odrobiną prywatności. Do morza trzeba było odbyć jedynie krótki spacerek. Obie pary znikały na zmianę, zostawiając mi pilnowanie plecaków i dziecka. Ciekawa rzecz, że Douglasowie nie bali się już powierzać mi opieki nad wszystkimi swoimi skarbami. My nie zaufaliśmy im jeszcze na tyle, aby pozwolić pełnić samodzielnie wartę ani przedwczorajszej, ani wczorajszej nocy. Przekonaliśmy ich, aby na zmianę wspólnie czuwali z którymś z nas. Zeszłej nocy spaliśmy w miejscu, gdzie nie było ścian, o które można by się oprzeć, dlatego rozsądnie było mieć dwu wartowników naraz. Najpierw ja stróżowałam z Natividad, później Travis i Harry, na koniec, samotnie, Zahra.

To ja ustaliłam taką kolejność, żeby była najdogodniejsza dla obu par. W ten sposób nikt nie musiał bezgranicznie ufać nowo poznanym towarzyszom wędrówki.

W tej chwili, pośród stojących na świeżym powietrzu stołów, dołów na ogniska, palm, sosen i platanów, kwestia zaufania nie wydaje się być problemem. Dopóki siedzi się tyłem do spalonej części terenu, jałowej i brzydkiej, zakątek wydaje się piękny, w dodatku jest na tyle daleko od autostrady, że nie skręca tu rzeka wędrowców, bez ustanku płynąca na północ. Trafiłam w to miejsce dzięki mapom - pomógł mi zwłaszcza plan miasta, który obejmował większość okręgu Santa Barbara. Mapy moich dziadków okazały się niezastąpione za każdym razem, gdy zbaczaliśmy z autostrady. Chociaż wiele drogowskazów i oznakowań ulic pospadało albo je zerwano, zostało ich jeszcze wystarczająco wiele, by - kiedy już było się w pobliżu - znaleźć drogę na konkretną plażę.

Na naszej plaży było sporo miejscowych; wylegli z okolicznych domów, chcąc spędzić tu sierpniowy dzień. Dowiedziałam się tego, podsłuchując strzępki rozmów.

Spróbowałam zagadnąć niektórych. Ku mojemu zdziwieniu większość chętnie wdawała się w pogawędki. O tak, park jest piękny, z wyjątkiem tych części, które puścili z dymem jacyś wymalowani debile. Chodziły słuchy, że podkładają ogień w ramach walki o prawa biedoty - żeby zdemaskować lub zniszczyć wszelkie dobra zgromadzone przez bogaczy. A przecież nadmorski park należał do wszystkich. Był otwarty dla każdego. Po co go palić? Nikt tego nie rozumiał.

Tak samo jak nikt nie wiedział, skąd wzięła się ta nowa moda malowania się i wzniecania pożarów w narkotycznym haju. Większość autochtonów sądziła, że całe zło przyszło z Los Angeles, które ich zdaniem jest wylęgarnią najpaskudniejszych i najbardziej niegodziwych głupot. Lokalne uprzedzenia. Postanowiłam więc nie przyznawać się, że sama pochodzę z okolic L.A. Uśmiechałam się tylko i pytałam o tutejsze możliwości pracy. Kilkoro moich rozmówców twierdziło, że wie, gdzie mogłabym się zaczepić za posiłek czy "bezpieczny" nocleg, lecz ani jeden nie słyszał o zajęciu za pieniądze. Nie znaczyło to wcale, że w ogóle ich nie ma, ale że - jeśli są - bardzo trudno je znaleźć, a jeszcze trudniej o wystarczające kwalifikacje. Z pewnością tak samo będzie wszędzie, gdziekolwiek zajdziemy. A przecież wszyscy troje - a właściwie wszyscy pięcioro - sporo wiemy i umiemy. Potrafimy robić mnóstwo rzeczy. Musi być jakiś sposób, żeby to wszystko jakoś wykorzystać i stać się czymś więcej niż kolejną zmianą domowej służby, harującej za wikt i dach nad głową. Razem tworzymy całkiem obiecujący zespół.

Cena wody jest tutaj obłędnie wysoka - znacznie wyższa niż w okręgach Los Angeles i Ventura. Dziś rano poszliśmy wszyscy razem na stację wodną. Jeszcze możemy obyć się bez przydrożnych handlarzy.

Wczoraj na autostradzie widzieliśmy trupy trzech mężczyzn - wyraźnie byli razem: młodzi, bez żadnych ran, za to cali uwalani własną krwią, którą musieli wymiotować; wzdęte, napuchnięte ciała zaczynały już cuchnąć. Przeszliśmy obok, niczego nawet nie tknąwszy. Ich plecaki - jeśli jakieś mieli - wyparowały. Ubrań nie chcieliśmy. Na polowe kuchenki - wszyscy trzej nadal je mieli -jakoś nie połaszczył się nikt.

Wczoraj uzupełniliśmy też zapasy w lokalnym Hanning Joss. Z zaskoczeniem i ulgą powitaliśmy znajomy widok: niezawodny, bezpieczny sklep, w którym czekało wszystko, czego nam trzeba - od stałego pokarmu dla dziecka po mydło i maść do smarowania zmaltretowanej słoną wodą, słońcem i marszem skóry. Natividad kupiła nowe wkładki do nosidełka dla niemowląt, a także uprała i wysuszyła całą plastikową torbę starych zabrudzonych. Zahra poszła z nią do wydzielonej w megasklepie pralni, by przy okazji wyprać i wysuszyć trochę naszych rzeczy. Do tej pory praliśmy wszystko w morskiej wodzie: zalatywało trochę solą, ale przynajmniej nie śmierdziało. Nieczęsto mogliśmy sobie pozwolić na luksus płatnego prania. Mimo to każde z nas z trudem znosiło brud. Nie byliśmy do niego przyzwyczajeni. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że na północy woda stanieje. Dokupiłam drugi magazynek do pistoletu oraz rozpuszczalnik, oliwę i przybory do czyszczenia. Cały czas martwiłam się, że nie mam czym go czyścić. Mogliśmy przypłacić to życiem, gdyby kiedyś zawiódł w potrzebie. Zapasowy magazynek też się przyda. W razie czego można było szybko załadować i strzelać dalej.

A teraz rozłożyliśmy się w cieniu sosen i platanów. Rozkoszowaliśmy się morskim wietrzykiem, gadaliśmy i wypoczywaliśmy. Zabrałam się do pisania, uzupełniając mój dziennik zapiskami z całego tygodnia. Właśnie kończyłam, kiedy przysiadł się Travis i zadał mi to pytanie:

- Wierzysz w te swoje "Nasiona Ziemi", prawda?

- W każde słowo - odpowiedziałam.

- Ale... przecież sama to wymyśliłaś.

Sięgnęłam ręką do ziemi, podniosłam mały kamyk i położyłam go na stole pomiędzy nami.

- Gdybym umiała przeprowadzić dokładną analizę i powiedzieć ci, z czego się składa, czy znaczyłoby to, że ja go stworzyłam?

Zaledwie zerknął na kamień, nie spuszczając wzroku ze mnie.

- Więc co takiego analizowałaś, że wyszły ci "Nasiona Ziemi"?

- Innych ludzi, siebie, wszystko, co mogłam przeczytać, co widziałam i słyszałam, całą historię, o której się uczyłam. Mój ojciec jest... był... pastorem i nauczycielem. A macocha prowadziła szkołę dla sąsiedztwa. Miałam okazję napatrzeć się na wiele.

- Co mówił ojciec na twoje wyobrażenie o Bogu?

- Nigdy go nie poznał.

- Nie miałaś odwagi, żeby mu powiedzieć.

Wzruszyłam ramionami.

- Był jedyną osobą na świecie, której zawsze usilnie starałam się nie zranić.

- Umarł?

- Tak.

- Bywa. Moi rodzice też.

Potrząsnął głową.

- Dzisiaj ludzie nie żyją zbyt długo - dorzucił.

Oboje zamilkliśmy. Po chwili znów zapytał:

- Skąd się wzięły twoje przemyślenia o Bogu?

- Szukałam Go - wyjaśniłam. - Jego samego, nie żadnej mitologii, mistyki czy magii. Nie wiedziałam, czy w ogóle można znaleźć jakiegoś boga, ale musiałam przekonać się, czy istnieje. Moc, której nikt i nic się nie przeciwstawi.

- Zmiana.

- Właśnie: Zmiana.

- Ale to nie jest Bóg. Nie osoba ani inteligencja, ani nawet rzecz. Po prostu tylko... sam nie wiem. Pojęcie.

Uśmiechnęłam się. Tak miała wyglądać miażdżąca krytyka?

- Prawda - poprawiłam. - Zmiana trwa. Wszystko jej podlega: zmieniają się rozmiary i położenia, skład, częstotliwość, prędkość, myślenie i co tylko chcesz. Przeobraża się każde żywe stworzenie, każdy atom materii, cała energia wszechświata. Nie twierdzę, że wszystko całkowicie i tak samo, ale jakoś tam, w pewnym stopniu - wszystko.

W tym momencie nadszedł ociekający wodą Harry, akurat w porę, by dosłyszeć ostatnie zdanie.

- Brzmi to trochę jak głoszenie, że Bóg to drugie prawo termodynamiki - powiedział, szczerząc zęby w uśmiechu.

- To jeden z przejawów Boga - zwróciłam się do Travisa. - Znasz drugie prawo? Kiwnął głową.

- Entropia. Chodzi mniej więcej o to, że ciepło w sposób naturalny zawsze przechodzi od gorąca do zimna - nigdy na odwrót - dlatego cały wszechświat bez przerwy się ochładza, wyczerpuje i trwoni swoją energię.

Nawet nie kryłam zdumienia.

- Kiedyś, na samym początku, moja matka pisywała do gazet i czasopism. Uczyła mnie w domu. Potem, kiedy umarł ojciec, przestało nam starczać na utrzymanie domu. Mama nie mogła znaleźć drugiej pracy za pieniądze. Ostatecznie musiała zatrudnić się jako stała, mieszkająca na miejscu kucharka, ale dalej mnie uczyła.

- O entropii? - zdziwił się Harry.

- Najpierw nauczyła mnie czytać i pisać - odparł Travis. - Później, jak uczyć się samemu. Człowiek, u którego gotowała, miał bibliotekę - cały wielki pokój z samymi książkami.

- Pozwolił ci z niej korzystać? - spytałam.

- Nawet nie wolno mi było się do niej zbliżać - powiedział, przesyłając mi ponury uśmiech. - Ale i tak czytałem jego książki. Mama podkradała je dla mnie.

No przecież. Stara metoda niewolników sprzed dwustu lat. Sami kształcili się po kryjomu, jak tylko umieli, nierzadko w nagrodę za swoje wysiłki dostawali baty, narażali się na sprzedanie lub nawet okaleczenie.

- Czy kiedykolwiek zdarzyło się, że was przyłapał?

- Nie.

Odwrócił się, by popatrzeć na morze.

- Byliśmy ostrożni. Wiedzieliśmy, że trzeba się pilnować. Mama nigdy nie pożyczała więcej niż jedną książkę na raz. Przypuszczam, że jego żona wiedziała, ale to była przyzwoita kobieta. Nigdy nie zrobiła najmniejszej uwagi. To ona wstawiła się za mną i przekonała go, żeby pozwolił mi wziąć ślub z Natividad.

Syn kucharki żeni się z pokojówką. To też brzmiało jak opowiastka z całkiem innej epoki.

- Później mama umarła i oboje z Natividad mieliśmy już tylko siebie, no a potem urodziło się dziecko. Zostałem tam i pracowałem jako ogrodnik i majster do wszystkiego - do czasu, kiedy ten stary bydlak, który nas zatrudniał, nie zapalił się do Natividad. Próbował nawet podglądać, kiedy karmiła małego. Nie dawał jej chwili spokoju. Przez to odeszliśmy. I dlatego jego żona pomogła nam odejść. Dała nam pieniądze. Wiedziała, że Natividad nic nie zawiniła. Ja z kolei nie miałem ochoty zabijać drania. I tak odeszliśmy.

W czasach niewolnictwa, gdy działo się coś takiego, niewolnicy nie mogli nic na to poradzić - przynajmniej nic, aby uniknąć bicia, sprzedania albo śmierci.

Spojrzałam na Natividad, która siedziała nieopodal na rozciągniętych śpiworach, bawiąc się z synkiem i pogadując z Zahrą. Miała szczęście. Czy była tego świadoma? Dla ilu innych służących los był mniej łaskawy i nie udało im się uciec przed awansami pana ani tym bardziej zaskarbić sobie sympatii pani? Jak daleko posuwali się dzisiejsi panowie i panie, aby utrzymać nie tak już bardzo uległą służbę na swoim miejscu?

- Mimo wszystko jakoś ciągle nie mogę wyobrazić sobie Boga jako przemiany czy entropii - odezwał się Travis, znów powracając do "Nasion Ziemi".

- Wobec tego pokaż mi siłę bardziej wszechobecną niż zmiana - powiedziałam. - To nie tylko entropia. Bóg to istota o wiele bardziej zawiła. Żeby to wiedzieć, wystarczy poobserwować choćby tylko ludzkie reakcje. Ta złożoność jeszcze się powiększa, kiedy zajmujesz się paroma rzeczami naraz, a przecież zawsze tak jest. Nie ma takich przeobrażeń, które nie zachodziłyby we wszechświecie.

Pokręcił głową.

- Możliwe, ale nikomu się nie śni oddawać im czci.

- I dobrze - odparłam. - "Nasiona Ziemi" odnoszą się do bieżącej i trwającej rzeczywistości, nie do jakichś nadprzyrodzonych władczych bytów. Sam kult bez działania nie ma żadnej wartości. A i w działaniu przynosi pożytek tylko wtedy, jeśli umysł utwierdza cię w nim, jednoczy twoje wysiłki i uspokaja.

Uśmiechnął się, choć minę miał nieszczęśliwą.

- Ludzie modlą się i dzięki temu czują się lepiej, nawet kiedy nie są w stanie nic zdziałać - zauważył. - Zawsze myślałem, że w zasadzie tylko do tego przydaje się Bóg: myśl o nim pozwala ludziom takim jak moja matka znieść i przetrzymać to, co im pisane.

- Nie, nie po to istnieje Bóg, ale zgadzam się, że czasami po to jest modlitwa. A czasem temu samemu służą wiersze. Bóg jest Zmianą i ostatecznie zawsze zwycięża. Nasza jedyna nadzieja leży w zrozumieniu Jego natury: nie karzącej ani zawistnej, lecz nieskończenie zmiennej. Jest w tym pewna pociecha, kiedy już pojmiemy, że wszystko i wszyscy podlegają Bogu. A w uświadomieniu sobie, że mimo to każdy z nas może na Niego wpływać, nadawać Mu kształt i kierunek, tkwi moc. I na odwrót: kiedy czujesz, że masz dość sił i oleju w głowie, a jednak oczekujesz, że Bóg załatwi wszystko za ciebie, że pomści twoje krzywdy - to jest słabość. Sam dobrze wiesz. Wiedziałeś o tym, gdy zabrałeś rodzinę i wyniosłeś się w diabły z domu pracodawcy. Bóg formuje nas wszystkich, każdego dnia w życiu. Najmądrzej od razu przyjąć to do wiadomości i zacząć samemu go formować.

- Amen! - wypalił z uśmiechem Harry.

Popatrzyłam na niego, wahając się między irytacją i rozbawieniem - w końcu górę wzięła wesołość.

- Lepiej włóż coś na siebie, zanim się przysmażysz, Harry.

- Miałem wrażenie, że nadszedł moment, kiedy wierni odpowiadają "amen" - zażartował, zakładając luźną niebieską koszulę. - Będzie dalszy ciąg kazania czy może chcecie coś przegryźć?

Usiedliśmy do fasoli ugotowanej z kawalątkami suszonego mięsa, pomidorami, cebulą i papryką. Była niedziela, w parku znajdowały się kręgi na ogniska do powszechnego użytku, a my mieliśmy pod dostatkiem czasu. Do tego zajadaliśmy po trochu pszennego pieczywa, a dziecko dostało do mleka prawdziwy pokarm dla niemowląt zamiast utłuczonej czy przeżutej przez matkę na papkę wersji tego, co akurat jedliśmy.

Przyjemny dzień. Od czasu do czasu Travis rzucał mi jakieś pytanie albo kolejne wyzwanie pod adresem "Nasion Ziemi", na które starałam się odpowiedzieć, nie wygłaszając przy tym kazania - co było trudne. Przeważnie jednak chyba mi się udawało. Zahra z Natividad wdały się w spór, czy Bóg, o jakim opowiadam, jest bóstwem męskim czy żeńskim. Kiedy wytłumaczyłam im, że Zmiana to nie osoba i nie ma płci, zmieszały się, ale nie wydawały się ostatecznie przekonane. Jeden Harry nie chciał brać naszej dyskusji poważnie. Za to spodobał mu się sam pomysł prowadzenia dziennika. Wczoraj sprawił sobie mały notatnik i od tej pory też pisze - przy okazji pomagając Zahrze w nauce czytania i pisania.

Chciałabym, aby zainteresował się "Nasionami Ziemi". Chciałabym przekonać ich wszystkich. Mogliby stać się zaczątkiem Wspólnoty Nasion Ziemi. Z radością uczyłabym o "Nasionach" Dominika, gdy będzie starszy. Ja jego, a on mnie. Małe dzieci bez wytchnienia zarzucają wszystkich pytaniami - doprowadzając tym do szału - ale przy okazji zmuszają do zastanowienia. Na razie, musiałam poradzić sobie z wątpliwościami Travisa.

Zaryzykowałam i opowiedziałam mu o Przeznaczeniu.

Bezustannie pytał i pytał, jaki właściwie sens mają "Nasiona Ziemi". Po co personifikować zmianę, nazywając ją Bogiem? Przecież to tylko pojęcie - więc czemu nie nazywać go po imieniu? Wystarczy stwierdzić, że zmiana jest ważna.

- Wtedy po pewnym czasie przestanie być ważna! - tłumaczyłam. - Ludzie łatwo zapominają pojęcia. Bardziej prawdopodobne, że będą pamiętać o Bogu - zwłaszcza w strachu albo rozpaczy.

- Co mają wtedy robić? - nalegał. - Przeczytać sobie wiersz?

- Raczej przypomnieć sobie prawdę, znaleźć pociechę i bodziec do działania - odparłam. - Nie inaczej radzą sobie przez cały czas. Po to sięgają po Biblię, Talmud, Koran i wszystkie inne święte księgi, które pomagają im pogodzić się z przerażającymi zmianami, jakie niesie życie.

- Większość ludzi nie truchleje na słowo "zmiana".

- Wiem. To Bóg jest zatrważający. Najlepiej nauczyć się, jak sobie z tym radzić.

- To, co wymyśliłaś, nie jest zbyt pocieszające.

- Jest, ale dopiero po pewnym czasie. Sama na razie do tego dorastam. Bóg nie jest ani zły, ani dobry - nie sprzyja ci i nie czuje do ciebie nienawiści. Mimo to lepiej z nim współdziałać niż walczyć.

- Tego twojego Boga nic a nic nie obchodzisz - stwierdził Travis.

- Tym bardziej powinnam się sama troszczyć o siebie i o innych. Tym bardziej powinniśmy zakładać wspólnoty Nasion Ziemi i razem kształtować Boga. Bóg jest "oszustem i nauczycielem, chaosem i gliną". To my decydujemy, którą Jego postać wybieramy - i jak mamy uporać się z pozostałymi.

- Więc taki masz cel? Tworzyć wspólnoty Nasion Ziemi?

- Owszem.

- A potem co?

Otóż to. Zaczyna się. Przełknęłam kęs jedzenia i odwróciłam się trochę, aby popatrzeć na spalony teren. Naprawdę paskudny widok. Aż trudno pojąć, że ktoś umyślnie zrobił coś takiego.

- Co dalej? - naciskał Travis. - Bóg taki jak twój chyba nie daje ludziom nadziei na żadne niebo, zatem co ich czeka później?

- Niebo - powiedziałam, odwracając twarz z powrotem do mego. - Właśnie niebo.

Nie odezwał się. Rzucił mi tylko jedno z tych swoich podejrzliwych spojrzeń i czekał na dalszy ciąg.

- "Przeznaczeniem Nasion Ziemi jest zakorzenić się wśród gwiazd" - zacytowałam. - To jest ich ostateczny cel i najważniejsza zmiana, jaka czeka je za życia. Lepiej podążmy za tym przeznaczeniem, jeśli pragniemy być czymś więcej niż dinozaurami o gładkiej skórze - dziś zasiedlającymi Ziemię, a jutro już martwymi. Dinozaurami, po których zostaną tylko kości, rozrzucone pośród szkieletów i popiołów naszych miast. Jak sądzisz, dokąd?

- W kosmos? Może na Marsa?

- Dalej - odparłam. - Do innych gwiazdozbiorów. Do zamieszkanych światów.

- Odbiło ci do cna - stwierdził, jednak spodobało mi się, jak to powiedział: delikatnym, spokojnym tonem, który wyrażał bardziej zdumienie niż kpinę.

Uśmiechnęłam się od ucha do ucha.

- Wiem, że jeszcze długo nie będzie to możliwe. Ale czas zacząć budować podwaliny - wspólnoty Nasion Ziemi - skupione na wypełnianiu Przeznaczenia. Moje niebo przynajmniej rzeczywiście istnieje - i nie trzeba umierać, by się tam dostać. "Przeznaczeniem Nasion Ziemi jest zakorzenić się wśród gwiazd"... albo wśród popiołów - kiwnęłam głową w kierunku obróconej w pogorzelisko okolicy.

Travis słuchał. Nie wytknął mi, że ktoś, kto nie wiadomo dokąd wędruje piechotą na północ z L.A., w dodatku z całym dobytkiem mieszczącym się w jednym tobole, jakoś nie bardzo może zwoływać wyprawę na Alfę Centauri. Słuchał. Trochę tylko się podśmiewał - jak gdyby bał się, że ktoś może przyłapać go na tym, że zbyt poważnie traktuje moje idee. Ale nie odwrócił się ode mnie. Przeciwnie, pochylił się do przodu. Spierał się. Krzyczał. Zadawał kolejne pytania. Nawet gdy Natiyidad kazała mu, żeby przestał zawracać mi głowę, nie odszedł i drążył dalej. Nie miałam mu tego za złe. Wiem, co to upór. Podziwiam tę cechę.



NIEDZIELA, 15 SIERPNIA 2027



Chyba Travis Charles Douglas został moim pierwszym nawróconym. A Zahra Moss drugą. Przysłuchiwała się, kiedy w ciągu ostatnich dni Travis i ja rozprawialiśmy, bezustannie ścierając się o to czy owo. Czasem sama wtrącała pytanie albo zwracała uwagę na coś, co uważała za niekonsekwencję. Któregoś razu stwierdziła:

- Nie obchodzi mnie żaden kosmos. Ten kawałek możesz sobie darować. Ale jeśli chcesz zebrać jakąś wspólnotę, w której ludzie troszczą się nawzajem o siebie i nie pozwalają nikim pomiatać, jestem z tobą. Pogadałam co nieco z Natividad. Nie chcę tak żyć jak ona kiedyś. Los mojej matki też mi się nie uśmiecha.

Ciekawe, czym różniło się położenie Natividad, którą ekspracodawca potraktował jak swoją własność, od sytuacji młodych dziewczyn, kupowanych przez Richarda Mossa do swego haremu? Cóż, z pewnością to kwestia osobistego odczucia. Natividad żywiła urazę do swego pana. Zahra zaakceptowała, a może nawet pokochała Richarda Mossa.

W każdym razie właśnie tutaj, na autostradzie numer sto jeden, a dokładniej na tym jej odcinku, gdzie niegdyś biegł El Camino Real - królewski trakt z czasów hiszpańskiej przeszłości Kalifornii, rodzą się Nasiona Ziemi. Dziś jest tu szosa, którą płynie rzeka biedaków, chcących zalać Północ.

Przyszło mi na myśl, że powinnam łowić w jej nurcie, nawet jeśli sama płynę z prądem. Powinnam rozglądać się dookoła nie tylko po to, aby wyłuskiwać wszystkich potencjalnie dla nas groźnych ludzi, ale by szukać też takich jak Travis i Natividad, którzy chętnie dołączyliby do nas i których my także byśmy zaakceptowali.

A co potem? Zająć jakiś teren i osiedlić się na dziko? Niczym jakiś gang? Nie, niezupełnie tak. Nie nadajemy się na bandę. Nie chcę wśród nas takich typów, którzy lubią dominować, terroryzować i rabować. Jednak może i nam przyjdzie dominować. Kto wie, czy nie będziemy musieli rabować, żeby przeżyć, albo nawet terroryzować i zabijać, aby odstraszyć wrogów. Musimy bardzo uważać i pilnować tego, w jaki sposób zaczną kształtować nas nasze potrzeby. Na pewno będzie nam potrzebna uprawna ziemia, niezawodne źródło wody i dostateczne bezpieczeństwo przed atakami, by móc okrzepnąć we wspólnocie i dobrze się rozwijać.

Może gdzieś na wybrzeżu uda się znaleźć takie odosobnione miejsce i dogadać się z mieszkańcami. Gdyby było nas trochę więcej i mielibyśmy lepszą broń, w zamian za przestrzeń życiową moglibyśmy pilnować bezpieczeństwa. Dzieciom zapewnilibyśmy oświatę, a dorosłym analfabetom naukę czytania i pisania. Chyba znaleźliby się chętni na takie usługi. Tyle ludzi - dorosłych, dzieci - nie umie dziś czytać i pisać... Może by nam się udało - wyhodować własną żywność, a z nas samych i z naszych sąsiadów stworzyć zupełnie nową społeczność. Nasiona Ziemi.



19



Ziemia pod twoimi stopami

Przeobraża się.

Galaktyki przemierzają przestrzeń.

płoną

starzeją się

i oziębiają się

W toku Zmian.

Bóg jest Przemianą.

Bóg jest zawsze górą.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



PIĄTEK, 27 SIERPNIA 2027

(zapiski z NIEDZIELI, 29 SIERPNIA)



Mamy trzęsienie ziemi.

Zaczęło się z samego rana, gdy dopiero ruszaliśmy w kolejną całodzienną drogę, i to od razu potężnym tąpnięciem. Ziemia zadudniła niskim, zgrzytliwym łoskotem, jak gdyby gdzieś pod powierzchnią rozdarł się grzmot. Grunt zadygotał nam pod nogami, a potem jakby zapadł się w głąb. Właściwie jestem pewna, że się zapadł, nie wiem tylko, jak głęboko. Kiedy wstrząsy ustały, wszystko wyglądało tak samo - tylko na stokach brązowych wzgórz dokoła tu i ówdzie wykwitły nagle plamy kurzu.

Parę osób wrzeszczało. Niektórzy, obładowani ciężkimi plecakami, tracąc równowagę, padali plackiem w piach lub na spękany asfalt. Travisowi, który nosidełko z Dominicem niósł z przodu, a wielki plecak na grzbiecie, omal nie przytrafiło się to samo. Potknął się, zatoczył, lecz w końcu jakoś utrzymał się na nogach. Szarpnięty gwałtownym wstrząsem maluch, choć nic mu się nie stało, rozpłakał się, dołączając do wrzasku idących niedaleko nas dwojga starszych dzieci. Prawie wszyscy raptem zaczęli coś głośno mówić. Pewien starszy człowiek upadł jak długi na ziemię i dyszał ze świstem.

Zapominając o zwykłej ostrożności, ruszyłam, żeby sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku - choć przecież gdyby było inaczej, i tak nie bardzo mogłabym mu pomóc. Podałam mu jego laskę, gdyż potoczyła się daleko, i pomogłam mu stanąć na nogi. Okazał się lekki jak dziecko - był chudy, nie miał zębów i wyraźnie bał się mnie.

Poklepawszy go po ramieniu, pozwoliłam, by ruszył swoją drogą, obracając się jednocześnie, by sprawdzić, czy niczego mi nie podwędził. Na świecie grasuje pełno złodziei. Starcy i dzieci często okazywali się kieszonkowcami.

Wszystko było na miejscu.

Idący obok starszy Murzyn, ale jeszcze z własnymi zębami, uśmiechnął się do mnie. Pchał swój dobytek w dwu bliźniaczych sakwach przytroczonych do robiącej solidne wrażenie metalowej ramy małego wózka. Nie odezwał się ani słowem, ale podobał mi się jego uśmiech, więc też się uśmiechnęłam. Chwilę później przypomniało mi się, że przecież udaję mężczyznę, i pomyślałam, czy przypadkiem mimo przebrania mnie nie rozpoznał. Co tam, w tej sytuacji to nie takie ważne.

Wróciłam do mojej grupy. Zahra z Natividad uspokajały Dominica, a Harry właśnie podnosił coś z pobocza szosy. Podeszłam do niego i zobaczyłam, że znalazł okropnie brudną szmatę, związaną ciasno w nieduże, okrągłe zawiniątko. Kiedy rozdarł przegniły materiał, prosto w ręce wypadł mu zwitek banknotów. Studolarówki. Na oko dwa albo i trzy tuziny.

- Odłóż to! - syknęłam szeptem.

On jednak wepchnął pieniądze do głębokiej kieszeni w spodniach.

- Nowe buty - odparł szeptem. - Porządne. I wiele innych rzeczy. Potrzeba ci czegoś?

Obiecałam wcześniej, że sprawimy mu nowe buty, gdy tylko trafimy na godny zaufania sklep. Te, w których chodził, były kompletnie zdarte. Ale teraz zaświtał mi nowy pomysł.

- Jeżeli wystarczy - syknęłam - kup sobie broń, a ja kupię ci buty. Masz kupić pistolet!

Zostawiając go z jego zdziwieniem, zwróciłam się do reszty:

- Nic się nikomu nie stało?

Na szczęście nie. Dominik odzyskał już humor i jechał sobie na maminych plecach, bawiąc się jej włosami. Zahra poprawiała swój plecak, a Travis poszedł kawałek do przodu i przyglądał się jakiejś małej osadzie widocznej przed nami.

Wędrowaliśmy przez rolniczą krainę. Od wielu dni mijaliśmy jedynie małe, obumierające miasteczka, niszczejące przydrożne osiedla i farmy, niektóre jeszcze doglądane, inne opuszczone i zarastające chwastami.

Podeszliśmy do Travisa.

- Pali się - wyjaśnił, gdy się z nim zrównaliśmy.

Położony na stoku opadającego w dół zbocza dom dymił z paru okien naraz. Ciągnący autostradą ludzki strumień już zaczął zawijać w tamtą stronę. Kroi się nieszczęście. Właścicielom płonącego obejścia może uda się ugasić pożar, lecz i tak grozi im plaga szabrowników.

- Odejdźmy stąd - powiedziałam. - Tutejsi mieszkańcy są jeszcze silni, na pewno nie obejdzie się bez walki.

- Moglibyśmy wyszperać parę przydatnych rzeczy - zaoponowała Zahra.

- Nic takiego, za co warto by oberwać kulkę - odpowiedziałam. - Idziemy!

Ruszyłam pierwsza, prowadząc ich dalej od maleńkiej osady. Już prawie ją minęliśmy, gdy zaczęła się strzelanina.

Razem z nami pozostało na szosie jeszcze trochę ludzi, jednak większość zbiegła w dół, żeby ukraść, co się da, w walczącej z pożogą wiosce. Motłoch z pewnością nie ograniczy zainteresowania do jednego płonącego domu i wszyscy inni gospodarze też będą musieli stanąć w obronie swojej własności.

Z tyłu za nami odezwały się najpierw pojedyncze strzały, później usłyszeliśmy nierówne trzaski broni obu stron, które na koniec przeszły w charakterystyczny jazgot broni maszynowej. Przyspieszyliśmy, z nadzieją, że zdążymy znaleźć się poza zasięgiem jakiejkolwiek pukawki, zanim ktoś zechce wziąć nas na cel.

- Cholera! - zaklęła szeptem Zahra, dotrzymując mi kroku. - Powinnam przewidzieć, że tak się skończy. Ludzie, którzy żyją na takim głuchym zadupiu, nie mogą być tchórzliwymi słabeuszami.

- Żeby nie wiem, jak byli twardzi, tego dnia chyba nie przeżyją - powiedziałam, oglądając się za siebie.

Nad wioską kłębiło się już znacznie więcej dymu, w dodatku w kilku punktach naraz. Z oddali niosły się przytłumione wrzaski i krzyki, przebijając się przez nieustanną kanonadę. Głupie miejsce na niewielką niczym nieosłoniętą osadę. Powinni ukryć swoje domy gdzieś daleko w górach, gdzie przypadkiem mogłoby je wypatrzyć co najwyżej paru obcych. Lekcja warta zapamiętania. W tej chwili tym biedakom pozostało tylko zabrać kilku napastników ze sobą na tamten świat. Jutro ci, którzy przeżyją pogrom, będą już na szosie, niosąc na plecach ocalone resztki dobytku.

Gdyby za sprawą trzęsienia ziemi nie wybuchł pożar, nie sądzę, by komukolwiek z wędrującej autostradą ciżby zaświtało w głowie, aby napaść tak kupą na tamtą wioskę. Jedno nieszczęście pociągnęło za sobą następne. Widząc pożar, szabrownicy uznali, że mają prawo doszczętnie spustoszyć osadę. Strzelanina pewno wystraszyła paru, kilkoro zginęło albo odniosło rany, ale to tylko musiało podjudzić resztę. Decydując się osiąść na tak niebezpiecznym pustkowiu, osadnicy powinni zbudować jakieś trudne do sforsowania umocnienia obronne - założyć linię ładunków zapalających lub wybuchowych albo coś w tym rodzaju. Tylko siła tak potężna, tak niszczycielska i działająca z zaskoczenia, byłaby zdolna zniechęcić napastników, wywołać panikę silniejszą niż chciwość, która ich tu przywiodła. Jeśli osadnicy nie mieli materiałów wybuchowych, powinni od razu złapać dzieci i gotówkę i wiać, gdzie pieprz rośnie, kiedy tylko zauważyli zbliżającą się hordę. Przecież znali okoliczne wzgórza o niebo lepiej niż pochodzący z daleka tułacze. Dużo wcześniej powinni zadbać o dobre kryjówki albo - jeżeli nawet nie pomyśleli o tym - powinni się rozproszyć, zapaść pod ziemię gdzieś w górach i przeczekać, aż szabrownicy skończą łupić ich domy. Niestety nic takiego nie zrobili. Teraz kłębiły się za nami wielkie i gęste chmury dymu, bez wątpienia ściągając nowe tabuny szperaczy.

- Cały świat oszalał - powiedział ktoś obok mnie.

Nim się odwróciłam, już wiedziałam, że to mężczyzna z obładowanym sakwami wózkiem. Trochę zwolniliśmy, popatrując za siebie, i teraz nas dogonił. On też nie miał zamiaru plądrować maleńkiej wioski. Nie sprawiał wrażenia szabrownika. Wprawdzie ubranie miał brudne i zwyczajne, ale dobrze na nim leżało i było prawie nowe. Dżinsy zachowały jeszcze ciemnoniebieski kolor, a nogawki trzymały zaprasowane kanty. Przy czerwonej koszuli z krótkimi rękawami nie brakowało ani jednego guzika. Na nogach miał drogie turystyczne buty, a jego fryzura nosiła ślady strzyżenia u drogiego fryzjera. Skąd ktoś taki wziął się na szosie, pchając jakiś wózek? Bogaty nędzarz - czy może raczej zubożały bogacz. Ciemna, przetykana siwizną broda; krótka, ale gęsta. Dalej podobał mi się tak samo, jak wówczas, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy. Zabójczo przystojny starszy pan.

Czy świat naprawdę oszalał?

- Czytałam - podjęłam rozmowę - że to mu się zdarza co trzydzieści, czterdzieści lat. Cała trudność polega na tym, żeby dożyć, aż wróci mu rozum.

Chciałam błysnąć wykształceniem, pochwalić się, że pochodzę z dobrego domu, ale moje wymądrzanie się nie zrobiło na starszym panu żadnego wrażenia.

- Ostatnia dekada dwudziestego wieku wydawała się zwariowana - podjął - ale ludzie byli jeszcze zamożni, więc nie działo się aż tak źle. Chyba nigdy jeszcze nie nastały gorsze czasy niż te. Ci dzisiejsi ludzie, te zwierzęta...

- Nie rozumiem, jak można robić coś takiego - wtrąciła się Natividad. - Szkoda, że nie mamy jak zawiadomić policji - jakakolwiek tu jest. Ci gospodarze powinni zadzwonić.

- Nic by to nie dało - powiedziałam. - Nawet gdyby policja przyjechała dzisiaj, a nie jutro, byłoby tylko więcej trupów.

Szliśmy dalej w towarzystwie nieznajomego. Sprawiał wrażenie, że jest z tego zadowolony. Mógł zostać w tyle albo nas wyprzedzić, bo przecież nie musiał dźwigać swojego bagażu. Na szosie mógł z łatwością przyspieszyć. A jednak chętnie trzymał się z nami. Gawędząc, wymieniliśmy uprzejmości. Dowiedziałam się, że nazywa się Bankole: Taylor Franklin Bankole. Okazało się, że oboje jesteśmy potomkami czarnych, którzy w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku przybrali afrykańskie miana. Mój dziadek i ojciec Taylora urzędowo zmienili sobie nazwiska, obaj zastąpili je rodowymi godnościami ludu Joruba. To sprawiło, że zadzierzgnęła się między nami więź.

- Większość Murzynów w tamtych czasach wybierała nazwiska Suahili - opowiadał nasz nowy znajomy - ale ojciec wolał nazwać się Bankole. Zawsze musiał inaczej. Całe życie chciał być inny niż wszyscy.

- Nie wiem, co kierowało dziadkiem - odparłam. - Wcześniej nazywał się Broome, więc nie miał czego żałować. Ale dlaczego zdecydował się na Olamina?... Mój ojciec też nie miał pojęcia. Dziadek zmienił nazwisko jeszcze przed jego narodzinami i tato przyszedł na świat już jako Olamina, tak samo jak potem my wszyscy.

Bankole okazał się rok młodszy od mojego ojca. Urodził się w 1970 roku i, jak sam twierdził, za stary był na tę cholerną włóczęgę autostradą z całym majątkiem w dwu sakwach. Miał pięćdziesiąt siedem lat. W pewnym momencie pomyślałam: szkoda, że nie jest młodszy, bo wtedy miałby przed sobą więcej życia.

Wydawał mi się stary, ale pierwszy usłyszał, jak dwie dziewczyny wołają o pomoc.

Poniżej i równolegle do autostrady, biegła druga droga - więcej było na niej piachu niż asfaltu - która potem zakręcała gwałtownie, niknąc gdzieś pośród wzgórz. Dalej pod górę stał przy niej na wpół zawalony dom, wokół którego jeszcze unosił się świeży tuman pyłu. Zanim runął na dobre, już był ruiną. Teraz całkiem obrócił się w gruzy. Gdy Bankole zwrócił naszą uwagę, rzeczywiście usłyszeliśmy dolatujące stamtąd słabe okrzyki.

- To chyba kobiety - odezwał się Harry.

- Chodźmy sprawdzić - zarządziłam z westchnieniem. - Może tylko trzeba wydobyć je spod jakiejś belki. Harry przytrzymał mnie za ramię.

- Jesteś pewna?

- Tak.

Wyjęłam pistolet i oddałam mu go na wypadek, gdyby obezwładnił mnie czyjś ból.

- Pilnuj naszych tyłów - powiedziałam. Nieufnie i niepewnie weszliśmy w rumowisko, zdając sobie sprawę, że wołanie o pomoc mogło być oszustwem, aby zwabić kogoś w pułapkę. Parę osób też zboczyło z szosy i szło za naszą grupą; Harry został w tyle pomiędzy nimi a nami. Bankole pchał swój wózek, starając się trzymać obok mnie.

Gdzieś spośród gruzów słychać było dwa głosy. Dwie kobiety. Jedna mówiła błagalnym tonem, a druga przeklinała. W końcu umiejscowiliśmy je; Zahra, Travis i ja zaczęliśmy odwalać gruz - suche, połamane na szczapy drewno, kawały tynku, plastiku i cegły ze starodawnego komina. Bankole stał z Harrym i obserwował. Wyglądał naprawdę groźnie. Ma broń? Miałam nadzieję, że tak. Naszym poczynaniom przyglądała się zachłannie niewielka gromada szperaczy, którą przywlekliśmy za sobą. Większość ludzi rzucała tylko ciekawe spojrzenia, chcąc zobaczyć, co robimy, po czym szła dalej, ale niektórzy przystawali i czekali, co będzie. Jeżeli to trzęsienie ziemi pogrzebało te dwie pod gruzami, dziwne, że nikt jeszcze nie zjawił się, nie okradł ich z dobytku i nie podłożył ognia pod ruiny, nie zawracając sobie głowy przysypanymi. Obyśmy tylko zdążyli je wyciągnąć i wrócić na autostradę, nim komukolwiek przyjdzie do głowy, żeby nas pogonić. Nie mam złudzeń, że chętni znaleźliby się natychmiast - gdyby tylko na widoku pojawiło się coś cennego.

Natividad zagadała coś do Bankole'a, następnie wsadziła Dominica do jednej z jego sakw i sięgnęła do kieszeni, macając, czy jej nóż jest na swoim miejscu. Nie podobało mi się to. Lepiej by zrobiła, dalej trzymając dziecko - wtedy, w razie potrzeby, wszyscy moglibyśmy uciekać biegiem.

Tymczasem odkopaliśmy bladą nogę, uwięzioną pod belką; była poobijana, krwawiła, ale nie wyglądała na złamaną. Cały segment ściany razem ze stropem i kominem zwalił się na te biedaczki. Usunęliśmy drobniejszy gruz, a potem wspólnie wzięliśmy się do odrzucania cięższych kawałów. Wreszcie wyciągnęliśmy je obie za odsłonięte kończyny - pierwszą za rękę i nogę, drugą za obie nogi. Bawiłam się przy tym tak samo dobrze jak one.

Jednak ostatecznie okazało się, że nie jest tak źle. Obie miały jedynie tu i tam zdartą skórę, a jednej leciała krew z nosa i ust. Splunęła krwią, przy okazji wypluwając parę zębów, po czym, zakląwszy, spróbowała wstać. Nie oponowałam, kiedy Zahra przyszła jej z pomocą. W tej chwili chciałam tylko znaleźć się jak najdalej od poszkodowanej.

Druga kobieta, z twarzą mokrą od łez, siedziała na ziemi, gapiąc się na nas. Była spokojna, lecz w jakiś nieprzytomny, nienaturalny sposób. Aż za spokojna. Gdy Travis chciał pomóc jej się podnieść, skuliła się i krzyknęła. Travis dał jej spokój. Poza paroma zadrapaniami nie miała żadnych widocznych ran, ale może uderzyła się w głowę. Mogła też być w szoku.

- Gdzie są wasze rzeczy? - spytała Zahra tę zakrwawioną. - Trzeba szybko się stąd zabierać.

Potarłam usta, starając się zignorować irracjonalne wrażenie, jakbym sama straciła dwa zęby. Czułam się fatalnie - choć nie odbierałam doznań żadnych złamań czy poważniejszych obrażeń, podrapane, potłuczone ciało całe piekło i rwało. Marzyłam, żeby przycupnąć gdzieś i trochę dojść do siebie. Zaczerpnęłam jednak tylko głęboko powietrza i podeszłam do kulącej się z przerażenia kobiety.

- Rozumiesz, co do ciebie mówię? - zapytałam.

Spojrzała na mnie, a potem powiodła wzrokiem dokoła; zobaczywszy swoją towarzyszkę, wycierającą krew ubrudzoną dłonią, spróbowała wstać i rzucić się do niej. Niestety potknęła się i upadałaby, gdybym jej nie podtrzymała. Ucieszyłam się w duchu, że była raczej nieduża.

- Nogi masz całe - powiedziałam - ale lepiej się oszczędzaj. Zaraz trzeba będzie prędko stąd odejść i musisz iść o własnych siłach.

- Kim ty jesteś? - odezwała się wreszcie.

- Zupełnie obcym człowiekiem - odparłam. - Postaraj się przejść choć kawałek.

- Było trzęsienie ziemi.

- Zgadza się. Chodź!

Chwiejnie postąpiła ode mnie krok, a później drugi i następne, aż zataczając się, dotarła do swej znajomej.

- Allie? - rzuciła pytająco.

Tamta zauważyła ją, pokuśtykała do niej i uściskała, obsmarowując krwią.

- Jill! Bogu dzięki!

- Mam ich rzeczy - poinformował Travis. - Wyprowadźmy je stąd, dopóki jeszcze szabrownicy nas przepuszczą.

Zmusiliśmy je do odejścia stamtąd, tłumacząc, co nam grozi, jeśli zostaniemy tu dłużej. Przecież niepodobna tak wlec je ze soba, tak samo jak bez sensu było zostawianie dziewczyn na pastwę szabrowników - po co w takim razie je odgrzebywaliśmy? Muszą iść z nami, przynajmniej dopóki nie nabiorą sił i nie będą zdolne zatroszczyć się o siebie.

- Okej - powiedziała ta zakrwawiona, mniejsza, lecz wyraźnie wytrzymalsza, mimo że fizycznie specjalnie nie różniły się od siebie.

Były to średniej postury, białe dwudziestokilkulatki o takich samych, brązowych włosach. Wyglądały jak siostry.

- Okej - powtórzyła zakrwawiona. - Wynosimy się stąd. Szła już normalnie, nie utykała i nie zataczała się. Jej towarzyszce szło dużo gorzej.

- Oddajcie nasze rzeczy - zażądała.

Travis wyciągnął w jej stronę dwa zakurzone śpiworo-plecaki. Zarzuciła jeden na plecy, następnie spojrzała na drugi i na swoją towarzyszkę.

- Wezmę go - odezwała się tamta. - Nic mi nie jest.

Nie mówiła prawdy, ale musiała nieść własny bagaż. Nikt nie ujdzie długo z podwójnym obciążeniem. Nikt nie może się bronić, taszcząc dwa pakunki.

Jakiś tuzin gapiów stał i taksował nas, kiedy wyprowadzaliśmy ocalone kobiety na drogę. Harry, z pistoletem w ręce, wyszedł teraz na czoło. Coś w jego wyglądzie mówiło bardzo wyraźnie, że jest gotów zabić. Sprowokowany, zastrzeli natychmiast. Pierwszy raz widziałam go takiego. Imponował, budził respekt i grozę, ale to nie było dobre. Taka postawa pasowała do chwili, do sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy - lecz nie pasowała do Harry'ego. Nie był typem mężczyzny, który kiedykolwiek powinien wyglądać w ten sposób.

Nagle złapałam się na tym, że myślę o nim jako o mężczyźnie, a nie jako chłopaku. Mniejsza o to. Teraz wszyscy przestaliśmy być dziećmi, staliśmy się kobietami i mężczyznami. Niech to szlag.

Idący z tyłu Bankole, mimo siwiejących włosów i zarostu, sprawiał jeszcze groźniejsze wrażenie niż Harry. On też trzymał broń. Kiedy przechodził obok, rzuciłam okiem. Też samopowtarzalny - na oko kaliber dziewięć milimetrów. Miałam nadzieję, że niezgorzej się nim posługuje.

Tuż przed nim szła Natividad, pchając jego wózek, z Dominikiem usadowionym w jednej z sakw. Travis pilnował żony i dziecka.

Szłam obok nieznajomych kobiet i przez cały czas obawiałam się, że któraś upadnie albo jakiś dureń rzuci się do nich z łapami. Ta, która nazwała się Allie, nadal krwawiła. Raz po raz spluwała krwią i wycierała krwawiący nos brudną ręką. Druga - Jill, dalej ruszała się nieprzytomnie i niepewnie. Razem z Allie podtrzymywałyśmy ją między sobą.

Zanim nas zaatakowali, już wiedziałam, co się święci. Pomagając przysypanym kobietom, nasza grupa sama wystawiła się na cel. Pewnie już dawno by nas napadli, gdyby tamta osada w dole nie odciągnęła najbardziej agresywnych i zdesperowanych typów. Dzień grabienia słabszych. Trzęsienie ziemi stworzyło sprzyjającą atmosferę. A jedna napaść może wywołać następne.

Musieliśmy się mieć na baczności.

Ni stąd, ni zowąd, jakiś mężczyzna rzucił się na Zahrę. Drobnej budowy - musiała wydać mu się równie bezbronna jak ponętna.

Kilka sekund później ktoś mnie chwycił i okręcił dokoła. Zaczęłam tracić równowagę. Jakie to głupie. Nim ktokolwiek zdążył mnie uderzyć, sama potknęłam się i wyłożyłam. Jednak ponieważ mój napastnik ciągnął mnie w swoją stronę, runęłam na niego i pociągnęłam w dół za sobą. Jakimś sposobem udało mi się wyciągnąć mój sprężynowiec. Pstryknęłam i wyskoczyło ostrze. Dźgnęłam w ciało opryszka.

Sześciocalowe ostrze weszło aż po rękojeść. Poczułam koszmarny ból i wyszarpnęłam je z rany.

Brak słów, aby opisać te katusze.

Później powiedzieli mi, że wrzasnęłam i że nigdy przedtem nie słyszeli takiego wycia. Nic dziwnego. Mnie też pierwszy raz coś tak głęboko zraniło.

Po pewnym czasie męczarnie w piersiach osłabły, aż wreszcie zupełnie ustąpiły. Po prostu przygniatający mnie mężczyzna wykrwawił się na śmierć. Dopiero w tym momencie do mojej świadomości zaczęło na nowo przenikać cokolwiek poza cierpieniem.

Najpierw usłyszałam płacz Dominica.

Poniewczasie uświadomiłam sobie, że rozległo się też kilka strzałów. Gdzie byli moi? Czy któreś zostało ranne?

Zabili ich? Wzięli do niewoli?

Leżałam dalej pod bezwładnymi, tężejącymi zwłokami, które dotkliwie mi ciążyły, a ich odór przyprawiał o mdłości. Facet wykrwawił mi się na piersiach i jeśli dobrze czułam, zsikał się na mnie w agonii. A jednak nie odważyłam się poruszyć, nim nie oceniłam sytuacji.

Uchyliłam troszeczkę powieki.

Zanim zdążyłam ogarnąć, co właściwie widzę, ktoś zwlekł ze mnie cuchnącego umarlaka i zobaczyłam nad sobą dwie zaniepokojone twarze: Harry'ego i Bankole'a.

Krztusząc się, spróbowałam wstać, lecz Bankole mnie powstrzymał.

- Zranił cię gdzieś? - spytał stanowczo.

- Nie, nic mi nie jest - odpowiedziałam i widząc, jak Harry wpatruje się w to morze krwi, zaraz dodałam:

- Nie martw się. To nie moja krew, tylko tamtego.

Kiedy pomogli mi stanąć na nogi, przekonałam się, że nos mnie nie mylił: denat popuścił na mnie mocz. Szaleńczo pragnęłam zedrzeć z siebie zaszargane rzeczy, ale na razie musiałam z tym poczekać. Mimo obrzydzenia, jakie czułam, nie mogłam rozebrać się w biały dzień i przy wszystkich - żeby każdy mógł mnie rozpoznać. Dość miałam kłopotów jak na jeden dzień.

Rozejrzałam się i zobaczyłam, że Travis i Natividad starają się uspokoić zanoszącego się płaczem Dominica. Zahra stała w pogotowiu przy naszych nowych znajomych, które przysiadły obok na ziemi.

- Z nimi wszystko w porządku? - zapytałam.

Harry skinął głową.

- Trochę się wystraszyły i rozkleiły, ale są całe. Nikomu z nas nic się nie stało. Za to oni nie mieli szczęścia.

Mówiąc to, wskazał na człowieka, którego zabiłam. W pobliżu leżały trzy inne martwe ciała.

- Było jeszcze paru rannych - uzupełnił Harry - ale puściliśmy ich wolno.

Kiwnęłam głową z aprobatą.

- Lepiej rozbierzmy te trupy i też się zmywajmy - powiedziałam. - Jesteśmy tu za bardzo na widoku.

Szybko i dokładnie przeszukaliśmy ciała, prócz naturalnych otworów. Aż tak ubodzy nie byliśmy. Następnie, pod wpływem nalegań Zahry, jednak poszłam na tyły zrujnowanego domu żeby pospiesznie się przebrać. Zahra wzięła broń od Harry'ego i pilnowała mnie, gdy zmieniałam ubranie.

- Cała jesteś we krwi - stwierdziła. - Jeśli ludzie pomyślą, że jesteś ranna, niektórym może przyjść do głowy, żeby cię napaść. Nie najlepszy dziś dzień, żeby obnosić się ze słabościami.

Cóż, przypuszczalnie miała rację. Byłam zadowolona, że namówiła mnie do czegoś, czego sama tak bardzo pragnęłam.

Włożyłam uświnione i mokre rzeczy do plastikowej torby, którą następnie szczelnie zamknęłam i upchnęłam w plecaku. Gdyby tylko ciuchy któregoś z zabitych pasowały na mnie i nadawały się jeszcze do noszenia, od razu wyrzuciłabym swoje, ale w takim stanie rzeczy musiałam zachować je i uprać przy pierwszej okazji - kiedy tylko dojdziemy do następnej wodnej stacji albo sklepu z wydzieloną pralnią. Wprawdzie przy trupach znaleźliśmy też trochę gotówki, jednak mądrzej będzie wydać ją na potrzebniejsze zakupy.

W sumie przy całej czwórce napastników znaleźliśmy około dwu i pół tysiąca dolarów - oraz dwa noże, które można było sprzedać albo dać nowym dziewczynom, i pukawkę. Podczas napaści wyciągnął ją mężczyzna, którego zastrzelił Harry. Okazało się, że to dziewięciomilimetrowa beretta, tyle że brudna i bez jednego naboju. Właściciel nie miał do niej amunicji, ale może da się ją gdzieś dokupić - może nawet od Bankole'a. Na to na pewno warto wydać pieniądze. W kieszeni tego, co rzucił się na mnie, znalazłam też kilka sztuk biżuterii: dwa złote pierścionki, kolię z gładkich błękitnych kamieni, chyba z lazurytu, i jeden kolczyk, który okazał się radiem. Radio sobie zatrzymamy. Będziemy mieć wiadomości, co się dzieje na świecie, dalej od autostrady. Dobrze, że skończy się to kompletne odcięcie od informacji. Ciekawe, kim była ofiara, której mój bandzior je odebrał.

Wszyscy czterej mieli schowane gdzieś przy sobie małe plastikowe pudełka na pigułki. Dwa były puste, ale w pozostałych dwu zostało jeszcze po parę tabletek. A więc to tak: nie mieli ze sobą żadnych zapasów żywności ani wody, nie byli porządnie uzbrojeni, za to kiedy tylko mogli, kradli prochy albo pieniądze na prochy. Ćpuny. Ciekawe, co najchętniej brali. Piro? Pierwszy raz od wielu dni przypomniał mi się mój brat Keith. On też handlował tymi okrągłymi fioletowymi pigułkami, które znajdowaliśmy przy wszystkich, którzy na nas napadali? I przez to zginął?

Kilka mil dalej na autostradzie minęliśmy się z policją; radiowozy jechały na południe, w stronę tamtej wioski, z której do tej pory musiały zostać jedynie wypalone kikuty domów i mnóstwo trupów. Może gliniarzom uda się jeszcze zgarnąć paru spóźnionych szperaczy. A może sami co nieco poszabrują. Albo tylko rzucą na wszystko okiem i odjadą. Na co zdała się policja, kiedy paliło się nasze sąsiedztwo? Psu na budę.

Kobiety, które odkopaliśmy spod gruzów, chcą zostać z nami. Nazywają się Allison i Jillian Gilchrist i rzeczywiście są siostrami. Allison ma dwadzieścia cztery lata, a Jillian o rok więcej; są biedne i uciekły przed losem prostytutek. Alfonsem chciał być ich rodzony ojciec. Poprzedniej nocy schroniły się w domu, który się potem zawalił, ponieważ stał pusty. Sprawiał wrażenie od dawna opuszczonego.

- Opuszczone domy to pułapki - tłumaczyła im Zahra podczas marszu. - Tu, na takim pustkowiu, ściągają do nich najprzeróżniejsze typy.

- Nas nikt nie zaczepiał - odezwała się Jill. - Tak samo, jak nikt nam nie pomógł, kiedy później dom runął - dopóki wy się nie zjawiliście.

- Miałyście dużo szczęścia - zwrócił się do niej Bankole, który nadal był z nami i szedł obok mnie. - Tutaj nieczęsto ludzie są skorzy do pomocy.

- Wiemy o tym - przyznała Jill. - I jesteśmy wam wdzięczne. Skoro już o was mowa, to kim jesteście?

Harry przesłał jej dziwny półuśmieszek.

- Nasionami Ziemi - odpowiedział, zerkając na mnie. Kiedy Harry tak się uśmiecha, trzeba na niego uważać.

- A co to takiego? - naturalnie z miejsca zaciekawiła się Jill.

Idąc za jego wzrokiem, trafiła na mnie.

- Mamy pewne wspólne plany - wyjaśniłam. - Chcemy osiąść na północy i założyć osadę.

- Gdzie konkretnie? - chciała wiedzieć Allie.

Miała nadal obolałe dziąsła - czułam to dotkliwiej, kiedy zwracałam na nią uwagę. Dobrze chociaż, że prawie przestała już krwawić.

- Gdzieś, gdzie znajdzie się praca za pieniądze i gdzie nie trzeba przepłacać za wodę - odpowiedziałam. - W takiej okolicy, gdzie nie będzie z nią specjalnych problemów.

- Wody brakuje wszędzie - oznajmiła. - Kim jesteście? - powtórzyła po chwili Jill. - Jakąś sektą czy coś w tym rodzaju?

- Po prostu są pewne rzeczy, w które wszyscy wierzymy - odparłam.

Obróciła się i spojrzała na mnie z jakąś wrogością.

- Według mnie religia jest gówno warta - obwieściła. - Albo jest fałszywa, albo pomylona.

Wzruszyłam ramionami.

- Nikt was nie zmusza, żebyście zostały z nami. W każdej chwili możecie pójść swoją drogą.

- Ale o co konkretnie wam chodzi? - naciskała. - Do czego się modlicie?

- Do siebie samych - odpowiedziałam. - A do czegóż by innego?

Na moment odwróciła się z odrazą, by zaraz znowu zwrócić się do mnie.

- Czy żeby iść z wami, musimy przejść na waszą wiarę?

- Nie.

- No to wszystko gra!

Obróciła się plecami i wysforowała przede mnie, jak gdyby właśnie zyskała jakąś przewagę.

Podnosząc głos do takiego tonu, żeby ją zaskoczyć, przemówiłam do jej potylicy:

- Dziś ryzykowaliśmy dla was życie.

Aż podskoczyła, jednak nie odwróciła się.

- Nie jesteście nam za to nic winne - ciągnęłam. - Czegoś takiego się nie kupuje. Ale jeżeli zdecydujecie się wędrować dalej z nami, kiedy wpadniemy w jakieś tarapaty, musicie być przygotowane, że wtedy stajecie po naszej stronie, walczycie i bronicie się przy naszym boku. A więc: wchodzicie w to czy nie?

Allie zrobiła w tył zwrot, zesztywniała ze złości. Zatrzymała się naprzeciwko mnie i czekała bez słowa.

Nie skręciłam w bok ani nie przystanęłam. Nie pora na schodzenie z drogi. Trzeba przekonać się, jak daleko może posunąć się pod wpływem dumy i gniewu. W jakim stopniu ta uzewnętrzniona wrogość była szczera, a w jakim można ją złożyć na karb bólu? Sprawi nam więcej kłopotu, niż jest tego warta?

Gdy już dotarło do niej, że jeśli będę musiała, przejdę przez nią, choćby taranując jak przeszkodę, usunęła mi się z drogi i ruszyła obok, jak gdyby od początku nic innego nie zamierzała.

- Zadajemy się z wami tylko dlatego, że to wy nas odgrzebaliście - oznajmiła, po czym westchnęła. - Umiemy sobie radzić w ciężkich czasach. Nie boimy się pomagać przyjaciołom i walczyć z wrogami. Robimy to od małego.

Popatrzyłam na nią, myśląc, jak mało obie siostry opowiedziały nam o swym życiu: prostytucja, ojciec stręczyciel... Niesamowita historia, jeśli tylko prawdziwa. Szczegóły z pewnością okazałyby się jeszcze ciekawsze. Jak udało im się uciec od ojca? Póki nie okaże się, ile są warte, muszą pogodzić się z faktem, że będziemy mieć je na oku.

- No to witamy - powiedziałam.

Przyjrzała mi się, po czym kiwnąwszy głową, szybkim krokiem znów wyszła przede mnie. Jill, która w czasie naszej rozmowy zwolniła, by iść razem z nami, pospieszyła za siostrą. Zahra, która też wcześniej została w tyle, żeby jej pilnować, teraz uśmiechnęła się do mnie szeroko i potrząsnęła głową. Następnie ruszyła naprzód, chcąc zrównać się z Harrym idącym na przedzie.

Za to przy moim boku wyrósł znów Bankole i wtedy przypomniało mi się, jak na widok mojej scysji z Allie ustąpił z drogi.

- Na dziś mam dosyć rozrób - wyjaśnił, widząc, że mu się przyglądam.

Uśmiechnęłam się.

- Dzięki, że trzymałeś z nami przy tamtej.

Wzruszył ramionami.

- Zdziwiło mnie, że ktoś jeszcze przejął się losem dwóch nieznajomych dziewczyn.

- Też się przejąłeś.

- Ano tak. Pewnie kiedyś mnie przez to zabiją. Tymczasem jeśli nie macie nic przeciwko temu, chciałbym dołączyć do waszej trzódki.

- Już dołączyłeś. Witamy.

- Dziękuję - powiedział i odwzajemnił mój uśmiech.

Miał czyste, klarowne oczy z intensywnie brązowymi tęczówkami - przyciągające oczy. Coś za bardzo i za szybko go polubiłam. Muszę z tym uważać.



***



Pod wieczór dotarliśmy do Salinas; nieduże miasto niewiele ucierpiało przez trzęsienie ziemi i wstrząsy wtórne, pod których wpływem grunt podrygiwał jeszcze w tę i we w tę przez cały dzień. Ponadto Salinas wyglądało tak, jakby nie tknęły go watahy szabrowników, wyraźnie nadgorliwych, odkąd rano spłonęła tamta wioska. To było dziwne. Prawie wszystkie malutkie osady, które mijaliśmy po drodze, stały w ogniu i roiło się w nich od szperaczy. Trzęsienie ziemi odmieniło wczorajszych spokojnych i powłóczących nogami nędzarzy, jak gdyby dając im przyzwolenie, by stali się drapieżnymi bestiami, które napadają każdego jeszcze żywego mieszkańca dotkniętego nieszczęściem domu.

Sądziłam, że najliczniejsza horda żerujących drapieżców została za naszymi plecami, mordując i ginąc w bijatyce o łupy. Nigdy jeszcze tak się nie wysilałam, aby nie dostrzegać tego, co się wyprawia wokół nas. Na szczęście pomagała mi w tym zasłona z dymu i zgiełk. Już i tak wystarczająco ciężko było mi radzić sobie z rwącą od bólu twarzą Allie i z aurą powszechnego nieszczęścia, która unosiła się nad autostradą.

Mimo zmęczenia zdecydowaliśmy, że w Salinas umyjemy się tylko i uzupełnimy zapasy, a potem ruszymy dalej. Woleliśmy nie być w mieście, gdy nawiedzi je fala najgorszych szumowin. Właściwie, sfatygowani po całym dniu palenia i grabienia, powinni się uspokoić, jednak szczerze w to wątpiłam. Przypuszczałam raczej, że upojeni własną siłą będą chcieli więcej. Jak powiedział Bankole: "Kiedy ludzie już raz uwierzą, że wolno im brać, co tylko chcą, rujnując innych, nikt nie wie, jak daleko jeszcze się posuną".

W Salinas ludzie byli dobrze uzbrojeni. Wzdłuż wszystkich bocznic przy autostradzie parkowały policyjne samochody; gliniarze nie spuszczali z nas wzroku, niektórzy trzymali w rękach śrutówki bądź automatyczne karabinki - jakby tylko czekali na pretekst, żeby ich użyć. Może wiedzieli, co się święci.

Musieliśmy uzupełnić nasze zapasy, ale nie mieliśmy pojęcia, czy nam pozwolą. Salinas robiło wrażenie miasteczka, które niechętnie gości obcych przybyszów. Jeśli tu nie mieszkasz, miejscowi wolą, żebyś zniknął przed zachodem słońca. Przez ostatnie dwa tygodnie mijaliśmy sporo podobnych miejsc.

Jednak gdy zboczyliśmy z szosy w kierunku sklepu, nikt nas nie zatrzymał. Strumień tułaczy na drodze chwilowo znacznie się przerzedził, tak że policja mogła obserwować nas wszystkich. Widziałam, jak zwłaszcza przyglądają się naszej grupie, lecz pozwalali nam zapuszczać się w miasto. Byliśmy spokojni. Mężczyźni z kobietami i z dzieckiem, w dodatku troje białych. Z ich punktu widzenia chyba wyglądaliśmy jak ludzie nieszkodliwi.

Strażnicy ochrony w sklepach byli równie dobrze uzbrojeni jak gliny: mieli śrutówki i automatyczne karabinki, a w kabinach na górze stało na trójnogach nawet parę kaemów. Bankole powiedział, że pamięta czasy, kiedy ochroniarze mieli tylko pałki lub co najwyżej rewolwery. Tato też często o tym wspominał.

Część strażników albo nie była dostatecznie dobrze wyszkolona, albo tak samo jak szabrowników upajała ich władza - w każdym razie wycelowali w nas cały swój arsenał. Czysty obłęd. Dwoje czy troje z nas wchodzi do sklepu i zaraz mierzy do nas tyle samo luf. W pierwszej chwili nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Zastygli bez ruchu, gapiliśmy się i czekaliśmy, co będzie dalej.

Faceci z gnatami parsknęli śmiechem.

- Kupować coś albo wypieprzać! - rzucił jeden z nich.

Wyszliśmy. To mały sklep. Takich jest mnóstwo, do wyboru, do koloru. W którymś w końcu będą normalni strażnicy. Mimo to nie mogłam przestać rozmyślać, ile wypadków z użyciem broni tamci mają na koncie. Zapewne po fakcie zawsze okazuje się, że każda ich ofiara to był uzbrojony bandyta z wypisanymi na twarzy morderczymi skłonnościami.

Dla odmiany strażnicy na stacji wodnej wyglądali jak spokojni zawodowcy. Lufy trzymali skierowane do ziemi i ograniczali się jedynie do pokrzykiwania na ludzi, aby za bardzo się nie guzdrali i żeby szybciej szła kolejka. Poczuliśmy się na tyle bezpiecznie, że po dokupieniu wody nie tylko naprędce przepraliśmy i podsuszyliśmy rzeczy, ale jeszcze zdecydowaliśmy się wynająć parę kabin - osobno dla kobiet i dla mężczyzn - w których każdy wyszorował się do czysta nad własną miską wody. To ostatecznie rozstrzygnęło kwestię mojej płci dla wszystkich naszych nowych znajomych - jeżeli któreś jeszcze samo nie zgadło.

Wreszcie, trochę czyściejsi, zaopatrzeni w żywność, wodę, amunicję do trzech sztuk broni i, przy okazji, prezerwatywy na moje ewentualne przyszłe potrzeby, opuszczaliśmy miasto. Po drodze, na samych rogatkach, natknęliśmy się na malutki uliczny ryneczek, na którym handlowało zaledwie kilka osób. Sprzedawali co popadnie, przeważnie były to bezwartościowe rzeczy rozłożone na stolikach albo na brudnych płachtach rozciągniętych na gołym asfalcie. Na jednym z blatów Bankole wypatrzył strzelbę.

Prawdziwy antyk: winchester z ręcznie ryglowanym zamkiem i komorą na pięć naboi, rzecz jasna pustą. Trochę za wolny w akcji - jak przyznał Bankole - ale bardzo mu się spodobał. Oglądając go skrupulatnie i obmacując, zaczął targować się z dobrze uzbrojoną parą staruszków, którzy wystawili broń na sprzedaż. Ich stolik był jednym z najczystszych na ryneczku, z całym towarem starannie rozlokowanym; stała tam mała ręczna maszyna do pisania, przy której leżał stosik książek; było kilka narzędzi, zużytych, ale doczyszczonych, dwa noże w wytartych skórzanych pochwach, poza tym parę garnków - no i strzelba, z pasem i lunetą.

Bankole targował się o nią z mężczyzną, a ja w tym czasie odkupiłam garnki od kobiety. Poproszę Bankole'a, by załadował je na swój wózek. Pomyślałam, że są tak duże, że będzie można za jednym zamachem ugotować w nich zupę, gulasz czy gorącą kaszę dla wszystkich naraz. Było nas już dziewięcioro, więc zakup większych garnków okazał się koniecznością. Po tej transakcji podeszłam do Harry'ego, który przeglądał kupkę książek.

Prawie sama beletrystyka. Wybrałam sobie antologię poezji, a Harry wziął powieść o Dzikim Zachodzie. Reszta, z braku zainteresowania albo gotówki, nie zwróciła uwagi na książki. Kupiłabym więcej, gdybym tylko mogła wszystko unieść. Mój plecak był już tak wypchany, że ledwo go dźwigałam przez całe dnie marszu.

Po skończeniu sprawunków odstąpiliśmy od stolika i czekaliśmy, aż Bankole dobije targu. I tu nas zaskoczył.

Gdy już nakłonił staruszka, by opuścił cenę do sumy, która wydała mu się rozsądna, przywołał nas z powrotem do stoiska.

- Czy któreś z was wie, jak się obchodzić z takim starociem? - zapytał.

Kiedy Harry i ja potaknęliśmy, poprosił, byśmy obejrzeli strzelbę. Ostatecznie wszyscy inni też brali ją do rąk - jedni z rzucającą się w oczy niezręcznością, niektórzy z pewną znajomością rzeczy. W sąsiedztwie i Harry, i ja ćwiczyliśmy z różnymi karabinami sąsiadów, więc ze strzelbami radziliśmy sobie równie dobrze jak ze śrutówkami czy bronią krótką. W domu cała broń, jaką legalnie posiadaliśmy, była do wspólnego użytku, przynajmniej podczas strzeleckich ćwiczeń. Mój ojciec zawsze chciał, żebyśmy umieli posługiwać się wszystkimi dostępnymi rodzajami broni. Tak więc oboje z Harrym byliśmy dobrymi, doświadczonymi strzelcami - jednak żadne z nas nigdy nie kupowało używanej broni. Winchester spodobał mi się, dobrze też leżał w ręce, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Harry, choć jemu strzelba też chyba przypadła do gustu, miał ten sam problem.

- Przejdźmy tam - rzucił Bankole, zabierając nas na bok, skąd nie mogła nas słyszeć para staruszków.

- Radzę wziąć tę pukawkę - powiedział. - To, co zabraliście tym czterem ćpunom, wystarczy, żeby zapłacić tyle, ile wytargowałem. Przyda wam się chociaż jeden precyzyjny karabin długiego zasięgu, a ten jest dobry.

- Za te pieniądze możemy mieć górę jedzenia - zauważył Travis.

Bankole skinął głową.

- Zgoda, ale jeść muszą tylko żywi. Wydajcie je na strzelbę; przekonacie się, że to dobry zakup - przy pierwszej okazji, kiedy trzeba będzie jej użyć. Tych, co nie potrafią się z nią obchodzić, nauczę. Dawno temu mój ojciec i ja chadzaliśmy z takimi na jelenie.

- Ale to przeżytek - wtrącił się Harry. - Gdyby był automatyczny...

- ...To by nie było was stać - przerwał mu Bankole, wzruszając ramionami. - Właśnie dlatego jest tani, bo jest stary i jest legalny.

- I wolny - wpadła mu w słowo Zahra. - Poza tym jeżeli dla ciebie cena tego starowiny to tanio, jesteś chyba stuknięty.

- Wiem, że jestem tu nowa - zabrała głos Allie - ale akurat zgadzam się z Bankole'em. Nieźle sobie radzicie z waszymi pistoletami, jednak prędzej czy później traficie na takich, co będą grzać do was spoza zasięgu krótkiej broni, a wtedy wystrzelają was jak kaczki. Skoszą jedno po drugim.

- I ta strzelba ocali nam skórę? - zapytała sceptycznie Zahra.

- Ona sama raczej nie - odparłam. - Ale dobry strzelec posługujący się nią może zwiększyć nasze szanse. Spojrzałam na Bankole'a.

- Zdarzało ci się trafiać te jelenie? - spytałam.

- Raz czy dwa - odpowiedział z uśmiechem.

Nie odwzajemniłam uśmiechu.

- Czemu sam nie kupisz tej strzelby?

- Nie stać mnie - odparł. - Mam akurat tyle, że jeszcze jakiś czas starczy na najpilniejsze potrzeby, by móc iść dalej. Wszystko, co kiedyś miałem, przepadło rozkradzione albo spalone.

Nie do końca mu wierzyłam. Z drugiej strony, ja też nikomu się nie chwaliłam, ile mam własnej gotówki. Sądziłam, że każąc nam podjąć taką decyzję, Bankole sprawdzał naszą wypłacalność. Czy mieliśmy dość własnych pieniędzy, aby wydać cały niespodziewany przypływ gotówki na staroświecki karabin? Co zamierzał, gdybyśmy się na to zdecydowali? Nie po raz pierwszy już przemknęła mi przez myśl nadzieja, że nie okaże się zwyczajnym, tyle że przystojnym, złodziejem. Tak czy siak, winchester spodobał mi się bardzo - no i naprawdę jest nam potrzebny.

- Harry i ja też całkiem przyzwoicie strzelamy - oznajmiłam. - Moim zdaniem ta strzelba dobrze leży w ręce; poza tym w tej chwili nie możemy pozwolić sobie na nic lepszego. Czy któreś z was zauważyło w niej jakiś feler?

Wszyscy popatrzyli po sobie. Nikt się nie odezwał.

- Potrzebujemy jeszcze do winchestera amunicji, no i trzeba go wyczyścić - powiedział Bankole. - Trochę się przeleżał, ale był dobrze konserwowany. Jeśli go weźmiecie, dokupię zestaw do czyszczenia i zapasik naboi.

Przy takim obrocie sprawy zabrałam głos, nim ktokolwiek zdążył cokolwiek wtrącić:

- Jeśli kupimy, trzymam za słowo. Kto jeszcze umie z niego strzelać?

- Ja - zgłosiła się Natividad.

Na widok paru zdziwionych spojrzeń uśmiechnęła się.

- Nie miałam braci. Ojciec musiał kogoś nauczyć strzelać.

- My nigdy nie strzelałyśmy z niczego - przyznała się Allie. - Ale też możemy się nauczyć.

Jill przytaknęła.

- Ja zawsze chciałam - wyznała.

- Mówiąc szczerze, mnie też przyda się nauka - powiedział Travis. - Za moich młodych lat broń nosili tylko zawodowi strażnicy albo leżała zamknięta w schowkach.

- No to kupujemy - zadecydowałam. - A potem zaraz wynosimy się z miasta. Tylko patrzeć, jak zajdzie słońce.

Bankole dotrzymał słowa i po drodze dokupił jeszcze przybory do czyszczenia i duży zapas amunicji; uparł się, żeby załatwić wszystko, zanim wyjdziemy z miasta, bo jak przekonywał: "Kto wie, kiedy znajdziemy się w potrzebie albo natkniemy się na kogoś, kto akurat zechce nam takie naboje odsprzedać?"

Gdy już nic nam nie brakowało, opuściliśmy Salinas.

Po drodze z miasta Harry niósł nasz nowy nabytek, a Zahra berettę - obie sztuki bez jednej kuli w środku i trzeba było się nad nimi trochę napracować przed załadowaniem. Tylko Bankole i ja mieliśmy broń gotową do strzału, z pełnymi magazynkami. Stanęłam na czele, a Bankole osłaniał nam tyły. Zmierzchało już. Z daleka za plecami dolatywały do nas odgłosy strzelaniny, a od czasu do czasu głuchy huk niewielkich wybuchów.



20



Bóg nie jest dobry

ani zły,

Nie jest miłością

ani nienawiścią.

Bóg to Zmiana.

Wszystko, czego potrzebujemy,

musimy odnaleźć w samych sobie.

w sobie nawzajem -

w naszym Przeznaczeniu.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



SOBOTA, 28 SIERPNIA 2027

(zapiski z WTORKU, 31 SIERPNIA)



Dziś albo jutro wypada dzień odpoczynku, jednak zgodnie postanowiliśmy nie zatrzymywać się na dłuższy postój. Przez całą noc dochodził nas zgiełk dalekich wystrzałów, eksplozji i pożarów. Tam, skąd przyszliśmy, widzieliśmy łunę, podczas gdy niebo przed nami było jeszcze czyste. Chociaż wszyscy jesteśmy umęczeni, rozsądniej zrobimy, nie opóźniając wędrówki.

Z samego rana obmyłam alkoholem czarny radioodbiorniczek w kolczyku, następnie włączyłam go i włożyłam do ucha. Słuchając, musiałam przekazywać dalej wszystkie wiadomości, ponieważ dźwięk był bardzo słaby.

Z radia dowiedzieliśmy się, że nie tylko musimy zapomnieć o całodniowym wypoczynku, ale trzeba także zmienić plany.

Uprzednio zamierzaliśmy trzymać się drogi numer sto jeden, dojść nią do San Francisco i przejść przez most Golden Gate. Jednak radio ostrzegało, aby trzymać się z dala od rejonu Zatoki. Okolice San Jose, San Francisco, Oakland i Berkeley to jeden wielki chaos. Trzęsienie ziemi dokonało tam wielkich zniszczeń, a szabrownicy, ludzkie sępy, gliny i prywatne armie ochroniarzy - wszyscy razem wyraźnie uwzięli się, by dokończyć dzieła. Naturalnie piro też zbiera swoje żniwo. Reporterzy radiowi, którzy tu na Północy skracają nazwę do "pro" albo "ro", donoszą, że jest mnóstwo uzależnionych.

To właśnie im odbija na haju i wzniecają pożary, pustosząc okolicę, która oparła się trzęsieniu ziemi. Za lub przed nimi szwendają się bandy ulicznej biedoty, grabiąc, co się da, ze sklepów i z ogrodzonych murami enklaw bogaczy i niedobitków klasy średniej. No tak.

Tu i ówdzie zdarza się, że bogacze uciekają śmigłowcami. Wszystkie mosty, które ocalały - a takich jest większość - kontroluje policja albo gangi. I jedni, i drudzy nastawieni są na okradanie zdesperowanych uciekinierów z broni, pieniędzy, żywności i wody - w najlepszym razie. Biednych karzą pobiciem, gwałtem i - na końcu albo od razu - śmiercią. Aby przywrócić porządek, postawiono w stan gotowości Gwardię Narodową, której może w końcu się to uda. Sądzę jednak, że na krótką metę jej działania tylko powiększą szerzący się zamęt i bezhołowie. Bo czego innego można oczekiwać, kiedy w tej obłąkanej sytuacji wkroczy na scenę jeszcze jedna dobrze uzbrojona, zorganizowana grupa? Co bardziej troskliwi gwardziści wezmą broń oraz resztę ekwipunku i znikną, żeby pomagać własnym rodzinom. Pozostali, jeśli zostaną zmuszeni do prowadzenia wojny przeciwko własnym ziomkom, będą zdezorientowani, wystraszeni i przez to niebezpieczni. Znajdą się i tacy, którzy odkryją, że nowa władza, jaka im się dostała w ręce - prawo do podporządkowywania sobie innych, do odbierania im mienia, godności i życia - bardzo ich rajcuje...

Kiepska sytuacja. Chyba długo jeszcze rejon Zatoki lepiej będzie omijać szerokim łukiem.

Przy śniadaniu rozłożyliśmy na ziemi mapy i przejrzawszy je, zdecydowaliśmy, że jeszcze dziś rano zejdziemy z międzystanowej autostrady numer sto jeden. Mniejszą i niewątpliwie mniej zapchaną szosą, prowadzącą od wybrzeża w głąb lądu, dojdziemy do miasteczka o nazwie San Juan Bautista, a stamtąd szosą stanową numer sto pięćdziesiąt sześć odbijemy na wschód. Stamtąd skręcimy w sto pięćdziesiątą drugą, która zaprowadzi nas do drogi międzystanowej numer pięć, a tą z kolei okrążymy cały rejon Zatoki. Znaczyło to, że jakiś czas będziemy wędrować przez środek stanu, a nie nad oceanem. Może się też okazać, że musimy ominąć szosę międzystanową numer pięć i pójść jeszcze dalej na wschód, aż do drogi stanowej numer trzydzieści trzy albo dziewięćdziesiąt dziewięć. Jednak podoba mi się to, że większa część szosy międzystanowej numer pięć prowadzi przez zupełne pustkowie. To miasta są najbardziej niebezpieczne. Nawet te mniejsze mogą stać się zabójcze. Mimo to trzeba co jakiś czas odnawiać zapasy - zwłaszcza wody. Niewykluczone, że z tego powodu będziemy musieli zapuścić się w gęściej zaludnione obszary przy jakiejś innej autostradzie. Tymczasem pozostaje tylko się pilnować i uzupełniać wszystko przy każdej okazji, jaka się trafi - nie zmarnować szansy dokupienia gdzieś wody czy jedzenia. Nagle przyszło mi na myśl, że przecież te mapy są stare. Okolica przy szosie międzystanowej numer pięć też może być już gęściej zaludniona.

Tak czy siak, by do niej dojść, musimy minąć wielkie słodkowodne jezioro - zalew San Luis. Kto wie, czy już nie wyschło. W ciągu ostatnich kilku lat zniknęło wiele akwenów. Ale będą drzewa, chłodny cień i miejsca, gdzie da się wygodnie odpocząć. Może chociaż trafi się stacja wodna. Jeśli tak, staniemy tam na biwak i odsapniemy dobę albo nawet dwie. Po wspinaczce w górzystym terenie będziemy potrzebować dłuższej chwili na oddech.

Jak sądzę, wkrótce będziemy mieli na głowie szabrowników przepędzonych na północ - akurat w naszą stronę - z Salinas i uciekinierów z rejonu Zatoki idących na południe, więc też w naszym kierunku. Najroztropniej będzie po prostu zejść im wszystkim z drogi.

Wyruszyliśmy wcześnie, wzmocnieni dobrym jedzeniem, które kupiliśmy w Salinas - prawdziwymi delikatesami. Złożyliśmy się na nie wszyscy i umieściliśmy je na wózku Bankole'a. Przyrządziliśmy kanapki z suszoną wołowiną, serem i pokrojonymi w plasterki pomidorami - wszystko na chlebie z pszennej mąki. Na deser zajadaliśmy winogrona. Profanacja, że wszystko w pośpiechu. Uczty złożonej z takich rarytasów nie mieliśmy od dawna.

Pierwszy raz widziałam autostradę na Północ tak wyludnioną. Ośmioro dorosłych i niemowlak - stanowiliśmy najliczniejszą gromadę dookoła. Inni piechurzy - idący przeważnie w pojedynkę albo parami z dziećmi - trzymali się od nas z daleka. Odniosłam wrażenie, że wszyscy też wydłużają krok, jak gdyby i oni zdawali sobie sprawę, co prawdopodobnie zbliża się z tyłu. Czy wiedzieli też, co może czyhać - co czyha - z przodu, jeśli nie zejdą z autostrady międzystanowej numer sto jeden? Nim my to zrobiliśmy, próbowałam przestrzec dwie kobiety, które szły tylko z dziećmi, by omijały rejon Zatoki. Zagadałam do nich, że słyszałam, iż panuje tam sądny dzień: pożary, rozruchy, wielkie szkody po trzęsieniu ziemi. Ale one tylko przygarnęły swój przychówek i oddaliły się ode mnie.

Niedługo potem skręciliśmy w podrzędną szosę wiodącą przez pagórkowaty teren: nasz skrót do San Juan Bautista. Szczęśliwym trafem okazała się brukowana i wcale nie tak strasznie pokruszona czy spękana. I była pusta. Na długich odcinkach nie uświadczyliśmy żywej duszy. Nikt też nie odbił w ślad za nami. Mijaliśmy farmy, maleńkie osady, koczowiska slumsów; za każdym razem ich mieszkańcy wylęgali na dwór uzbrojeni, śledząc nasz przemarsz bacznym wzrokiem. Mimo to nie zaczepiali nas. Wybór skrótu okazał się trafny. Jeszcze przed zmrokiem zdołaliśmy dojść do San Juan Bautista i zostawić je w tyle. Zaraz za wschodnimi granicami mieściny rozbiliśmy obóz. Wszyscy jesteśmy zmordowani i bolą nas stopy, całe otarte i w bąblach. Nie mogę się doczekać dnia odpoczynku, ale jeszcze za wcześnie. Jeszcze nie teraz.

Rozłożyłam swój śpiwór przy śpiworze Bankole'a i wyciągnęłam się na ziemi, prawie już śpiąc. Przedtem ciągnęliśmy słomki, aby ustalić kolejność wart i moja przypadła dopiero bladym świtem. Przełknęłam trochę orzechów i rodzynków, zagryzłam chlebem z serem, po czym usnęłam jak suseł.



NIEDZIELA, 29 SIERPNIA 2027

(zapiski z WTORKU, 31 SIERPNIA)



Nad ranem zbudził mnie odgłos strzelaniny, bliskiej i głośnej. Krótkie szczęknięcia serii z broni maszynowej. Poza tym ciemność rozjaśniało jakieś światło.

- Nie ruszaj się - ostrzegł czyjś głos. - Leż i bądź cicho. To Zahra. Wylosowała wartę tuż przede mną.

- Co to? - dopytywała się któraś z sióstr Gilchrist. - Musimy uciekać!

- Nie! - syknęłam szeptem. - Nie ruszać się, to nas miną.

Zdążyłam się już zorientować, że od strony szosy stanowej numer sto pięćdziesiąt sześć biegły na nas dwie grupy. Jedna wyraźnie goniła drugą; obie grzały do siebie, jak gdyby poza nimi nie było na świecie innych ludzi. Teraz mogliśmy tylko przywarować plackiem, mając nadzieję, że jakoś ominą nas wszystkie zbłąkane kule. Leżąc nieruchomo, zwiększaliśmy tę szansę.

Światło to była łuna pożaru. Paliło się gdzieś obok nas, ale na pewno nie budynki. Na postój wybraliśmy miejsce z dala od jakichkolwiek zabudowań. A jednak coś się paliło. Najprawdopodobniej to jakaś duża ciężarówka. Może to o nią wybuchła strzelanina. Jakaś banda chciała uprowadzić ciężarówkę na szosie, ale nie poszło im tak łatwo. Teraz wszystko, co było na aucie - może żywność - pożre już ogień. Zatem i rabusie, i obrońcy przegrali.

Za to my wygramy, jeśli ominie nas ta bitwa.

Sięgnęłam ręką, by dotknąć Bankole'a - upewnić się, czy wszystko z nim w porządku.

Nie było go.

Jego śpiwór i rzeczy - leżały nietknięte, lecz on sam zniknął.

Starając się jak najmniej poruszyć, obróciłam się w stronę miejsca, które wyznaczyliśmy sobie na ubikację. Na pewno jest tam. Wprawdzie nic nie dojrzałam, ale gdzie indziej mógł być? Swoją drogą, fatalny moment. Zmrużyłam oczy i próbowałam coś wypatrzyć; nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy martwić, że go tam nie ma. Widoczny dla mnie mógł być też widoczny dla innych.

Pukanina nie ustawała, a my przerażeni leżeliśmy bez szmeru i bez ruchu. W jedno z drzew, pod którymi obozowaliśmy, trafiły dwie kule, na szczęście sporo ponad naszymi głowami.

Później eksplodowała tamta ciężarówka. Nie wiem, co w niej wybuchło. Nie wyglądała na starego diesla: takiego, co chodzi na olej - ale kto wie. Czy takie paliwo ma prawo wybuchnąć? Nie miałam pojęcia.

Wybuch położył kres kanonadzie. Z rozpędu padło jeszcze kilka pojedynczych strzałów, a potem zapadła cisza. Patrzyłam, jak ludzie, widoczni w ogniowej poświacie, wracają do ciężarówki.

Trochę później zauważyłam inną kilkuosobową zgraję, ulatniającą się w kierunku miasteczka. Obie grupy oddalały się od nas - a to już dobrze.

No więc: gdzie był Bankole? Najciszej jak tylko potrafiłam, zapytałam wszystkich:

- Czy ktoś widział Bankole'a?

Żadnej odpowiedzi.

- Zahra, widziałaś, jak odchodził?

- No, parę minut przed tym, zanim zaczęła się strzelanina.

Dobrze. Jeśli prędko nie wróci, trzeba będzie iść go poszukać. Przełknęłam ślinę, starając się odpędzić wizję, jak znajduję go rannego czy zabitego.

- Z resztą wszystko w porządku? - spytałam. - Zahra?

- Nic mi nie jest.

- Harry?

- Jestem - odezwał się. - Mnie też nie.

- Travis? Natividad?

- Cali i zdrowi - powiedział za oboje Travis.

- A Dominic?

- Nawet się nie przebudził.

Całe szczęście. Jego płacz mógłby nas wszystkich kosztować życie.

- Allie? Jill?

- Okej - odparła Allie.

Wolno, ostrożnie, podniosłam się i usiadłam. W zasięgu wzroku nie było widać ani słychać żywej duszy, tylko w oddali jaśniała jeszcze łuna, a ciszę mąciły jedynie owady. Kiedy okazało się, że nikt do mnie nie strzela, inni też usiedli na swoich posłaniach. Czego nie zdołały dokonać hałas i światło, stało się, gdy Natividad zaczęła się poruszać: mały obudził się i zaczął kwilić, jednak mama utuliła go i szybko się uspokoił.

Jednak Bankole nie wracał. Postanowiłam ruszyć na poszukiwanie. Wyobraźnia podsuwała mi na przemian dwa obrazy: raz widziałam, jak leży na ziemi, martwy lub ranny, to znów jak kuca za jakimś drzewem ze swoją dziewięciomilimetrową berettą w garści. Jeśli ta druga wizja była prawdziwa - nastraszony mógł mnie przypadkiem postrzelić. Poza tym w okolicy mogło znajdować się więcej takich kłębków nerwów z bronią gotową do strzału.

- Która godzina? - zwróciłam się do Zahry, która miała zegarek Harry'ego.

- Za dwadzieścia czwarta.

- Daj mi pistolet - poprosiłam. - Już i tak prawie koniec twojej warty.

- A co z Bankole'em? - zapytała, przekazując mi broń razem z zegarkiem.

- Jeśli za pięć minut się nie zjawi, pójdę go poszukać.

- Zaraz, zaraz - wtrącił się Harry. - Chyba nie myślisz, że pójdziesz sama. Idę z tobą.

Chciałam się sprzeciwić - choć pewnie i tak by nie posłuchał - jednak ostatecznie nie powiedziałam ani słowa. Jeżeli Bankole był ranny i przytomny, to przecież jeśli go zobaczę, będę do niczego. Dobrze będzie, jak sama zdołam dowlec się do obozu. Musi iść ktoś, kto by go dotaszczył.

- Dzięki - odezwałam się do Harry'ego.

Gdy upłynęło pięć minut, ruszyliśmy na poszukiwania, zaczynając od spenetrowania naszej toalety w krzakach. W okolicy nie było nikogo - to znaczy, przynajmniej na nikogo się nie natknęliśmy. Pewnie jednak byli tacy, którzy stanęli na nocleg; ci, co brali udział w strzelaninie; i ci, co wychodzą grasować po nocy... Mimo to raz odważyłam się i zawołałam Bankole'a głośno po imieniu. Przedtem ostrzegłam Harry'ego dotknięciem; ale i tak aż podskoczył, gdy usłyszał moje wołanie. Oboje nasłuchiwaliśmy w absolutnej ciszy.

Od strony drzew, które zasłaniały gwiazdy, tworząc ścianę nieprzeniknionej ciemności, doleciał jakiś szelest. Nie wiadomo, co mogło się tam kryć.

Znowu szelest, a potem jakby skomlenie - dziecięcy płacz. Na koniec rozległ się głos Bankole'a:

- Olamina!

- Tak! - odkrzyknęłam. Odczułam tak wielką ulgę, że prawie mnie obezwładniła. - Tutaj!

Od plamy mroku oderwał się wysoki, szeroki cień, który był jakoś nienaturalnie nieforemny. Bankole coś niósł.

- To dzieciak - oznajmił. - Właśnie został sierotą. Jego matkę skosiła przypadkowa kula. Przed chwilą wyzionęła ducha. Westchnęłam.

- On też oberwał? - zapytałam.

- Nie, jest tylko wystraszony. Zaniosę go do naszego obozu. Niech któreś z was weźmie jego rzeczy.

- Prowadź nas tam, gdzie ich znalazłeś - zarządziłam.

Harry zebrał rzeczy dziecka, a ja matki; następnie obmacałam jej ciało. Bogiem a prawdą: wyszabrowaliśmy, co tylko się dało. Nim skończyliśmy, chłopczyk - może trzylatek - rozpłakał się. Teraz ja się wystraszyłam. Powierzyłam Harry'emu pchanie dziecięcego wózka z plecakiem zastrzelonej kobiety i obarczyłam Bankole'a kwilącym szkrabem, a sama zostałam tylko z odbezpieczonym pistoletem. Nie było mi dane zaznać spokoju, nawet gdy dotarliśmy już do naszego biwaku. Chłopczyk nie dawał się uciszyć, na dodatek dołączył do niego Dominic - płacząc jeszcze głośniej. Zahra i Jill robiły, co mogły, by pocieszyć nasze nowe dziecko, ale trudno mu się było dziwić, że w środku nocy, otoczone samymi nieznajomymi, łkało i szlochało za mamą!

Przy spalonym wraku ciężarówki wszczął się jakiś ruch. Płomienie jeszcze się tliły, ale z każdą chwilą coraz mniejsze - widać było, że już dogasają. Wokół krzątali się jeszcze jacyś ludzie. Stracili cały samochód. Zwrócą uwagę, że gdzieś płacze dziecko? A jeśli tak, to czy będą chcieli przyjść mu z pomocą, czy tylko zamknąć mu jadaczkę?

Jakaś ciemna sylwetka oderwała się od szkieletu auta i ruszyła kilka kroków w naszą stronę. W tej samej chwili Natividad wzięła chłopczyka i nie zważając na jego wiek, podsunęła mu do ssania jedną pierś, a Dominicowi drugą.

Poskutkowało. Prawie natychmiast oba brzdące uspokoiły się. Pisnąwszy jeszcze cieniutko parę razy, zaczęły ssać.

Ciemny kształt nieopodal ciężarówki zastygł w bezruchu, zapewne zdezorientowany, że ucichł hałas, który go zaniepokoił. Po dłuższej chwili zawrócił do samochodu, aż w końcu zniknął z pola widzenia. Rozpłynął się. Niemożliwe, by zdołał nas dostrzec. Ukryci w nieprzeniknionym mroku drzew, które osłaniały nasze obozowisko, sami mogliśmy obserwować i widzieć, co tylko się dało w świetle ognia i gwiazd, lecz tamci mogliby trafić do nas jedynie, gdyby usłyszeli płacz naszych dzieci.

- Powinniśmy się przenieść - wyszeptała Allie. - Nawet jeśli nas nie widzą, i tak wiedzą, że gdzieś tu jesteśmy.

- Zostań ze mną na warcie - zaproponowałam.

- Co?

- Nie kładź się i posiedź ze mną, a reszta niech jeszcze trochę pośpi. Przenoszenie obozu po ciemku jest o wiele niebezpiecznie j sze niż pozostanie na miejscu.

- No... dobra. Ale nie mam spluwy.

- A nóż?

- Tak.

- Na razie, póki nie przeczyścimy i nie sprawdzimy reszty arsenału, musi ci wystarczyć.

Ostatnio zbyt byliśmy zmęczeni i za bardzo się spieszyliśmy, żeby się tym zająć. Poza tym wcale nie chcę, by Allie i Jill dostały już broń. Jeszcze nie teraz.

- Po prostu trzymaj oczy szeroko otwarte - dodałam, myśląc, że i tak jedyną skuteczną obroną przed karabinem maszynowym jest ukrycie się i zachowywanie ciszy.

- W tej chwili nóż jest lepszy od pukawki - dorzuciła Zahra. - Jakby co, nie narobi hałasu.

Kiwnęłam potakująco głową.

- Spróbujcie wszyscy jeszcze trochę się zdrzemnąć. Pobudka o świcie.

Większość naszej gromadki usłuchała mnie i ułożyła się, żeby znów zasnąć albo przynajmniej odpocząć. Natividad ze swoim synkiem i z obcym chłopczykiem. Jednak jutro któreś z nas będzie musiało się nim na stałe zaopiekować. Dzieciak w jego wieku - na etapie "włażenia wszędzie i brania wszystkiego w ręce" - był dla nas niewątpliwym ciężarem. Niestety, trafił się nam i nie ma go komu zostawić. Kobieta, która nocowała na poboczu autostrady tylko z synkiem, na pewno nie wędrowała w towarzystwie życzliwych krewnych.

- Olamina - szepnął mi Bankole do ucha, cichutko, delikatnie - tak, abym tylko ja usłyszała.

Obróciłam się; był tak blisko, że czułam, jak jego zarost dotyka mojej twarzy. Miękka, gęsta broda. Rano rozczesał ją sobie chyba staranniej niż włosy na głowie. Tylko on w naszej gromadzie ma lusterko. Próżny, bardzo próżny starszy pan. Prawie odruchowo nachyliłam się bliżej.

Pocałowałam go, zastanawiając się, jak to będzie całować taką brodę. Trochę niezręcznie, po ciemku, moje wargi rzeczywiście wylądowały najpierw na brodzie. Za drugim razem trafiłam już dobrze, a Bankole przysunął się jeszcze trochę, objął mnie ramionami i trwaliśmy tak dłuższą chwilę.

Nie miałam siły go odepchnąć. Wcale nie chciałam. Jemu też się nie śniło, aby mi na to pozwolić.

- Chciałem ci podziękować, że po mnie przyszłaś - odezwał się. - Tamta kobieta była do ostatniej chwili przytomna. Mogłem jedynie zostać z nią do samego końca.

- Bałam się, że to ciebie postrzelili.

- Leżałem plackiem na ziemi, aż usłyszałem, jak jęczy.

- Taak - westchnęłam. - Kładź się i odpocznij - dorzuciłam. Wyciągnął się tuż obok i pogładził mnie po ręce; czułam mrowienie, gdziekolwiek mnie dotknął.

- Musimy pogadać - powiedział.

- Na początek - zgodziłam się.

Uśmiechnął się od ucha do ucha - dojrzałam, jak błyskają mu zęby - po czym obrócił na bok, żeby zasnąć.



***



Chłopiec nazywa się Justin Rohr. Jego matka miała na imię Sandra - Sandra Rohr. Justin przyszedł na świat w Riverside w Kalifornii, dokładnie trzy lata temu, i stamtąd zaszedł z mamą aż taki kawał na północ. Kobiecie udało się ocalić jego świadectwo urodzenia, kilka zdjęć oseska i jedną fotografię przedstawiającą krępego, rudego i piegowatego mężczyznę, który zgodnie z notatką na odwrocie nazywał się Richard Walter Rohr, urodzony 9 stycznia 2002, zmarły 20 maja 2026 roku. Tata Justina. Miał zaledwie dwadzieścia cztery lata, gdy umarł. Ciekawe, co go zabiło. Sandra Rohr uratowała też akt ich ślubu oraz inne ważne dokumenty. Wszystko to znalazłam przy jej zwłokach, zapakowane w foliowy pakiecik. Prócz tego miała przy sobie kilka tysięcy dolarów i złoty pierścionek.

Za to wśród jej rzeczy nie było żadnej wzmianki o krewnych ani o jakimś konkretnym celu podróży. Wszystko wskazywało na to, że wędrowała po prostu na północ w poszukiwaniu lepszego życia.

Dziś już jej synek znosił nasze towarzystwo całkiem dobrze; denerwował się tylko, gdy nie od razu umieliśmy się domyślić, o co mu chodzi. Wtedy zaczynał płakać, domagając się, byśmy oddali mu mamę.

Z braku prawdziwej na zastępczą matkę najbardziej z nas wszystkich upodobał sobie Allie. Z początku broniła się przed tym, ignorując go lub odpychając. Mimo to, kiedy nie jechał w wózku, za każdym razem szedł przy niej albo chciał, żeby to ona go niosła. Pod koniec dnia Allie skapitulowała. Ci dwoje najwyraźniej przypadli sobie do gustu.

- Też miała synka - wyznała mi jej siostra, gdy szliśmy szosą stanową numer sto pięćdziesiąt sześć w towarzystwie zaledwie garstki obcych piechurów, którzy także wybrali tę trasę.

Szosa była naprawdę pusta. Czasem długo nie widzieliśmy nikogo, niekiedy tylko pojawiali się wędrowcy nadchodzący z przeciwka, którzy mijali nas w drodze na zachód czy południe, zdążając do wybrzeża - w kierunku odwrotnym niż my.

- Dała mu na imię Adaś - opowiadała dalej Jill. - Miał dopiero parę miesięcy, jak... umarł.

Przyjrzałam się jej. Na środku czoła wykwitł jej fioletowy, wielki i napuchnięty siniak, który wyglądał niczym zdeformowane trzecie oko. Jednak chyba niespecjalnie ją bolał, bo niewiele czułam.

- Umarł - powtórzyłam. - Kto go zabił?

Spuściła wzrok i potarła siniaka.

- Nasz ojciec. Dlatego odeszłyśmy. To on zabił Adasia. Mały płakał, a on tłukł go pięściami, póki dziecko nie ucichło.

Z westchnieniem potrząsnęłam głową. Nie była to dla mnie nowina, że niektórzy ojcowie stawali się dla swoich dzieci potworami. Słyszałam takie opowieści całe życie - jednak nigdy przedtem nie spotkałam żadnej z bezpośrednich ofiar podobnego rodzica.

- Podpaliłyśmy dom - wyszeptała Jill.

Słysząc to, od razu odgadłam, czego jeszcze nie dopowiedziała. Sprawiała wrażenie, jakby mówiła do siebie, zapomniawszy, że ktokolwiek jej słucha.

- Ojciec uwalił się na podłodze, spity do nieprzytomności. Mały już nie żył. Wzięłyśmy nasze rzeczy i pieniądze - zarobiłyśmy je! - a potem podłożyłyśmy ogień pod śmieci na podłodze i pod kanapę. Nie przyglądałyśmy się, co było dalej. Nie wiem, jak się skończyło. Po prostu uciekłyśmy stamtąd. Może pożar sam zgasł. Może tata się nie spalił.

Zwróciła się ku mnie.

- Kto wie, może wcale nie umarł - powiedziała ze strachem: nie z żalem czy nadzieją, ale z wyraźnym lękiem, że diabeł mógł jeszcze żyć.

- Skąd uciekłyście? - spytałam. - Z jakiego miasta?

- Z Glendale.

- Tym w okręgu Los Angeles?

- Tak.

- Więc nawet jeśli żyje, został trzysta mil z okładem stąd.

- No... tak.

- Dużo pił, prawda?

- Bez przerwy.

- W takim razie nawet jeśli wyszedł cało z pożaru, nie będzie w formie, żeby was gonić. Poza tym jakie szansę ma pijak na autostradzie? Nie dotarłby nawet za granicę okręgu.

Kiwnęła głową.

- To samo mówi Allie. I obie macie rację, wiem. Tylko... czasami śni mi się, jak przychodzi i nas znajduje... Zdaję sobie sprawę, że to niepodobieństwo, ale i tak zawsze budzę się zlana potem.

- Wiem - powiedziałam, wspominając własne koszmary z czasów, gdy szukaliśmy taty. - Rozumiem.

Przez jakiś czas szłyśmy obok siebie w milczeniu. Posuwaliśmy się dość wolno, ponieważ Justin od czasu do czasu koniecznie chciał pochodzić. Za bardzo rozpierała go energia, by godzinami tylko siedzieć w wózku albo dać się nieść na rękach. Oczywiście, gdy już pozwalaliśmy mu iść na własnych nogach, musiał też wszędzie pobiegać, wszędzie zajrzeć. Ponieważ posuwaliśmy się powoli, znalazłam czas, aby na chwilę przystanąć i wygrzebać z plecaka kawałek sznurka do bielizny, który następnie dałam Jill.

- Powiedz siostrze, żeby spróbowała go przywiązać - wytłumaczyłam. - Może kiedyś ocali mu to życie. Jeden koniec do jego nadgarstka, drugi do swojego.

Wzięła ode mnie sznurek.

- Opiekowałam się w życiu paroma trzylatkami - dodałam - i mówię ci, że Allie czeka urwanie głowy z tym dzieciakiem. Jeżeli jeszcze tego nie wie, to wkrótce się przekona.

- Macie zamiar zostawić ją z tym samą? - zaperzyła się Jill.

- Pewnie, że nie.

Popatrzyłam na Allie i Justina, idących razem. Chuda, trochę kanciasta kobieta i pękaty, tłuściutki mały bąk. Właśnie pobiegł obejrzeć rosnący na poboczu krzak; chwilę później, spłoszony widokiem nadchodzących drogą obcych, popędził z powrotem do Allie i tak długo wisiał uwieszony jej dżinsów, dopóki nie wzięła go za rękę.

- Z drugiej strony, wyglądają jak coraz bardziej dobrana parka - stwierdziłam. - Poza tym zajmowanie się innymi to dobre lekarstwo na takie koszmary jak twoje - i może jej.

- Mówisz, jakbyś wszystko wiedziała.

Potaknęłam.

- Żyję na tym samym świecie.



***



Jeszcze przed południem minęliśmy Hollister. Nie wiedząc, kiedy następnym razem trafią nam się porządnie zaopatrzone sklepy, odnowiliśmy nasze zapasy. Do tej pory zorientowaliśmy się już, że niektóre z małych miejscowości, zaznaczone na mapie, w rzeczywistości już nie istniały - i to najwyraźniej od lat. Mimo że trzęsienie ziemi wyrządziło w Hollister sporo szkód, jego mieszkańcy jakoś nie zamienili się w bydlęta. Pomagali sobie nawzajem w naprawie domów, troszcząc się o tych, których kataklizm pozbawił środków do życia. Niebywałe.



21



Każde Ja musi samo

Stworzyć cel swego istnienia.

By nadać kształt Bogu,

Ukształtuj Siebie.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



PONIEDZIAŁEK, 30 SIERPNIA 2027



W zalewie San Luis zostało jeszcze sporo słodkiej wody - więcej niż kiedykolwiek widziałam w jednym miejscu; mimo to po jego ogromnych rozmiarach można poznać, że to tylko niewielka część tego, co kiedyś mieścił.

Na odcinku paru mil autostrada biegnie przez tereny rekreacyjne. Dzięki temu, nie zbaczając z szosy, mieliśmy możliwość wypatrzenia niezamieszkanego miejsca - dobrego, by rozbić obóz na całą dobę i solidnie wypocząć.

Dużo ludzi osiadło w tej okolicy, pobudowawszy stałe koczowiska ze wszystkiego, co tylko mieli: od brezentowo-plastikowych namiotów po drewniane chałupy, wyglądające już prawie jak ludzkie sadyby. Tylko gdzie oni wszyscy chodzą się myć i załatwiać? Jak bardzo zanieczyszczona jest woda w zalewie? Miasta, które czerpią z jego zasobów, na pewno jakoś ją uzdatniają przed użyciem. Tak czy owak, myślę, że nadszedł czas, byśmy jednak zrobili użytek z naszych tabletek do oczyszczania wody.

Każde skupisko kilku chatynek i namiotów otaczają małe, nierówne spłachetki ogródków, ze świeżymi sadzonkami, które sąsiadują z pozostałościami po letnich warzywnych ogrodach. Mimo to zostało jeszcze trochę do zebrania: sporo dorodnych kabaczków, dyń, tykw - wciąż rosło sobie razem z resztką kukurydzy, marchwią, papryką i paroma innymi zieleninami. Tanie, dobre i pożywne jedzenie. Wprawdzie za mało w nim białka, ale może ci osadnicy jeszcze polują. Wszędzie widać mnóstwo broni, a pewnie nie brakuje tu zwierzyny. Prawie wszyscy tutejsi ludzie noszą olstra z pistoletami lub rewolwerami, karabiny albo śrutówki. Zwłaszcza mężczyźni.

I nikt nie spuszcza nas z oka.

Kiedy przechodziliśmy, ludzie przerywali pracę w ogrodzie, gotowanie na dworze czy cokolwiek akurat robili, aby nas obserwować. A my szliśmy ostro naprzód, pragnąc zdążyć przed ciżbą z rejonu zatoki, która moim zdaniem już niedługo ściągnie w tę okolicę. Z tego powodu przemieszczaliśmy się o wiele szybciej niż główny nurt wędrującej szosą ludzkiej rzeki. Jednak nasza gromada była na tyle liczna, by budzić niepokój koczowników, którzy zaludnili już te strony. Mimo to nie zaczepiali nas. Z wyjątkiem tego amoku łapczywości, jaki wzbudzają w tłuszczy przeróżne klęski żywiołowe, jak na przykład ostatnie trzęsienie ziemi, większość ludzi zostawia innych w spokoju. Myślę, że w tym, jak oceniają naszą grupę, pomaga obecność Justina i Dominica. Justin, teraz już na sznurku przywiązanym do przegubu Allie, bez przerwy buszuje po poboczu, zaglądając koczownikom wszędzie i gapiąc się na nich, póki czymś go nie wystraszą. Wtedy biegnie do Allie i domaga się, żeby wzięła go na ręce. Fajny mały bąk. Większość osiadłych tu ludzi - chudzielców o surowych, posępnych twarzach - przeważnie uśmiecha się na jego widok.

Kiedy szliśmy szosą, nie zdarzyło się, by ktoś do nas strzelał czy w ogóle jakoś prowokował. Później, gdy już zboczyliśmy między drzewa - w stronę, gdzie spodziewaliśmy się znaleźć dogodne miejsce na popas - też nikt nas nie niepokoił. Niebawem natrafiliśmy na stare pola kempingowe, nawet z toaletami, ale je wyminęliśmy. Zależało nam, aby zejść z oczu zarówno idących szosą, jak i mieszkańców wszelkich pobliskich namiotów i chałup. Szukaliśmy odosobnionego, niezbyt kamienistego zacisza - w sam raz by można było wygodnie spać i mieć dostęp do wody - na tyle blisko, aby korzystając z niego, nie wystawiać się na pokaz. Krążyliśmy ponad godzinę. Wreszcie dotarliśmy do starego, od dawna nieużywanego kempingu, położonego całkiem na uboczu - w dodatku na wzniesieniu terenu, więc nieco wyżej niż inne, które spotkaliśmy po drodze. Wszystkim od razu się tu spodobało. Do samego wieczora odpoczywaliśmy, pławiąc się w niecodziennej wygodzie i lenistwie, rozkoszując się myślą, że mamy na to jeszcze tyle czasu do wieczora i cały jutrzejszy dzień. Natividad nakarmiła Dominica i oboje ucięli sobie drzemkę. Biorąc z niej przykład, Allie dała jeść Justinowi - choć przyrządzenie mu posiłku jest trochę bardziej skomplikowane. I ona, i Natividad były bardziej zmęczone niż reszta, dlatego od razu wykluczyliśmy jeż losowania kolejności wart na następną dobę. Nie możemy zbyt się rozleniwiać. Uzgodniliśmy też, że nikomu nie wolno oddalać się na rekonesans albo po wodę samemu. Pomyślałam, że tylko patrzeć, jak damsko-męskie pary zaczną znikać na wspólne penetrowanie okolicy - i że chyba najwyższy czas na tę rozmowę, na którą umówiłam się z Bankole'em.

Usiadłam razem z nim i wzięłam się do czyszczenia naszego nowego pistoletu, podczas gdy on pucował winchestera. Harry był na warcie z moim pistoletem. Kiedy poszłam mu go wręczyć, dał mi do zrozumienia, że zauważył, co się święci między Bankole'em a mną.

- Uważaj - szepnął. - Nie przypraw dziadka o atak serca.

- Przekażę mu, jak się o niego troszczysz - odgryzłam się.

Parsknął śmiechem, ale zaraz spoważniał.

- Naprawdę bądź ostrożna, Lauren. Facet jest pewnie w porządku. Przynajmniej na takiego wygląda. Ale, no wiesz... Jakby co, od razu krzycz.

Na moment oparłam rękę na jego ramieniu i powiedziałam:

- Dziękuję.

Kiedy robi się coś wspólnie z kimś, kto jest prawie obcy, ale kogo chciałoby się lepiej poznać, człowiek doznaje uczucia komfortu, że - gdy się chce - można rozmawiać, albo niekłopotliwe pomilczeć. Towarzystwo tej drugiej osoby i świadomość, że niedługo będziecie się kochać, działa odprężające.

Przez jakiś czas oboje nic nie mówiliśmy, lekko onieśmieleni. Sporadycznie rzucałam mu tylko ukradkowe spojrzenia i przyłapałam go na tym samym. Wtedy, ku własnemu zaskoczeniu, zaczęłam z nim rozmowę o Nasionach Ziemi: bez kazań, po prostu zwyczajna rozmowę - chyba trochę, żeby go wybadać. Chciałam zobaczyć, jak zareaguje. Nasiona Ziemi to najważniejsza rzecz w moim życiu. Jeśli miałby mnie wyśmiać - musiałam przekonać się od razu. Nie oczekiwałam, że ze wszystkim się zgodzi czy chociaż żywiej zainteresuje. Ma już swoje lata i jakakolwiek religia, którą wyznawał do tej pory, pewnie w zupełności mu wystarcza. Kiedy opowiadałam mu o tym, w co wierzę, właśnie przyszło mi do głowy, że przecież nie mam zielonego pojęcia, jakiego jest wyznania. Spytałam go o to.

- Żadnego - usłyszałam. - Kiedy żyła moja żona, chodziliśmy do kościoła metodystów. Wiara była dla niej ważna, więc chodziłem tam razem z nią. Widziałem, jaką radość jej tym sprawiam, i chciałem uwierzyć naprawdę, ale nigdy mi się nie udało.

- My byliśmy baptystami - zwierzyłam się. - Tak się składa, że ja też nie potrafiłam uwierzyć, w dodatku nikomu nie mogłam się przyznać. Mój ojciec był pastorem. Więc trzymałam buzię na kłódkę i wtedy zaczęłam pojmować sens Nasion Ziemi.

- Zaczęłaś go tworzyć - poprawił.

- Odkrywać i rozumieć - powiedziałam. - Jest zasadnicza różnica między poznawaniem prawdy a zmyślaniem własnych teorii.

W tej chwili przemknęła mi myśl, ile jeszcze razy i na ile różnych sposobów będę musiała wyjaśniać to coraz nowym ludziom.

- To wszystko brzmi trochę jak mieszanka buddyzmu, egzystencjalizmu, sufizmu i... sam nie wiem, czego jeszcze - stwierdził Bankole. - Wprawdzie buddyzm nie nazywa zmiany bogiem, ale nietrwałość wszechrzeczy jest tam jednym z zasadniczych dogmatów.

- Wiem - przytaknęłam. - Dużo czytałam. Zgadzam się, że niektóre religie i filozofie zawierają idee zbieżne z Nasionami Ziemi, ale żadne nie są nimi w całości. Wszystkie rozchodzą się w swoim własnym kierunku.

Kiwnął głową.

- No dobrze. W takim razie powiedz mi: jak musi postępować człowiek, jeśli chce być prawowiernym członkiem takiej Wspólnoty Nasion Ziemi?

Wygodne, torujące drogę pytanie.

- Najważniejszym założeniem - zaczęłam - jest nauka kształtowania Boga: troską, zapobiegliwością i pracą. Trzeba kształcić się samemu, ale też przekazywać własną wiedzę i przynosić pożytek swojej rodzinie i wspólnocie; a wszystkim tym - przyczyniać się do wypełnienia Przeznaczenia.

- Czemu ludzie mają zawracać sobie głowę jakimś nierealistycznym, wydumanym Przeznaczeniem? Co będą z tego mieli?

- Wspólny, jednoczący cel w życiu tu, na Ziemi, i nadzieję na niebo dla siebie i swoich dzieci. Na prawdziwe niebo, nie filozoficzne czy mityczne: kosmos, który będą mogli formować.

- Niebo albo piekło - powiedział, a jego usta lekko drgnęły. - Ludzie mają duże zdolności do stwarzania sobie przeróżnych piekieł nawet w zbytku i bogactwie.

Zamyślił się na chwilę, po czym dodał:

- To wszystko brzmi chyba trochę za prosto.

- Według ciebie to proste? - spytałam zdziwiona.

- Chciałem powiedzieć, że same idee brzmią tak nieskomplikowanie.

- Niektórych wręcz zwalają z nóg.

- Jak na mój gust, są zbyt... prostolinijne. Nawet ci, których do nich przekonasz, szybko je zawikłają: tak by były bardziej podatne na interpretacje, bardziej mistyczne - i niosły więcej pociechy.

- Nigdy do tego nie dopuszczę! - zaprzeczyłam żarliwie.

- Z tobą czy bez: tak się stanie. Wszystkie religie ewoluują. Przypomnij sobie te największe. Jak sądzisz, kim byłby dziś Jezus? Katolikiem? A może baptystą czy metodystą? A Budda? Myślisz, że w dzisiejszych czasach zostałby buddystą? Który odłam buddyzmu by praktykował?

Uśmiechnął się.

- Poza tym jeżeli Bóg jest Zmianą, twoje Nasiona Ziemi też jej ulegną. Muszą - jeśli przetrwają.

Uciekłam spojrzeniem w bok - nie mogłam znieść, że się uśmiecha. Wszystko to nic dla niego nie znaczyło.

- Zdaję sobie sprawę - powiedziałam. - Nikt nie powstrzyma Zmiany, ale - czy chcemy, czy nie - wszyscy wpływamy na Jej kształt. Właśnie o to mi chodzi: o ukierunkowanie i formowanie Nasion Ziemi, żeby stały się tym, czym powinny być.

- Zgoda - skwitował, nie przestając się uśmiechać. - Jak bardzo serio traktujesz to wszystko?

Jego pytanie zmusiło mnie, żeby zajrzeć naprawdę w głąb siebie. Otworzyłam usta, niemal nieświadoma, co za chwilę powiem.

- Kiedy mój ojciec... zniknął - zaczęłam - właśnie wiara w Nasiona Ziemi pomogła mi jakoś przetrwać. Gdy zginęło nasze sąsiedztwo, a także cała moja rodzina - zostałam zupełnie sama i miałam już tylko moją wiarę. To, czym teraz jestem, zawdzięczam jej - właściwie cała jestem Nasionami.

- Nie jesteś żadnymi Nasionami - oznajmił po dłuższej chwili - tylko bardzo niezwykłą młodą kobietą.

Jakiś czas znów milczeliśmy. Byłam ciekawa, co sobie myślał. Nic nie wskazywało na to, by walczył z jakimś szczególnym rozbawieniem - w każdym razie: nie był weselszy, niż oczekiwałam. Opowiedział, jak chętnie zgodził się zaspokajać religijne potrzeby żony. Teraz musi przynajmniej przystać na moje.

Zamyśliłam się nad jego żoną. Pierwszy raz o niej wspomniał. Jaka była? Dlaczego umarła?

- Opuściłeś dom po śmierci żony? - zapytałam.

Odłożył długi i cienki wycior, po czym oparł się plecami o drzewo.

- Moja żona umarła pięć lat temu. Trzech mężczyzn - ćpunów, handlarzy, nie wiem - włamało się do domu. Bili ją, żeby powiedziała, gdzie są narkotyki.

- Jak to?

- Sądzili, że mamy interesujący ich towar. Ponieważ nie zadowalały ich rzeczy, które im proponowała, bili ją dalej. Miała chore serce.

Wziął długi wdech i westchnął.

- Kiedy wróciłem do domu, jeszcze żyła. Jeszcze zdążyła opowiedzieć mi, co się stało. Próbowałem jej pomóc, ale dranie zabrali wszystko - w tym jej lekarstwo. Zadzwoniłem po karetkę. Przyjechała godzinę po jej zgonie. Starałem się ją jakoś ratować, reanimować. Cholera, robiłem, co mogłem...

Spojrzałam w dół z naszego wzgórza: w oddali prześwitywała przez drzewa i zarośla gładź wody. Tyle bolesnych historii kryje ten świat. Czasem wydaje się, że tylko takie, a jednak - mimo wszystko pomyślałam, jak pięknie lśni przez zieleń tamta woda.

- Po śmierci Sharon powinienem od razu iść na północ - podjął Bankole. - Zastanawiałem się nad tym.

- Ale zostałeś. - Odwróciłam wzrok od wody i popatrzyłam na niego. - Dlaczego?

Potrząsnął głową.

- Nie wiedziałem, co z sobą począć, więc przez pewien czas nie robiłem nic. Przyjaciele zajęli się mną, gotowali, sprzątali dom... Zaskoczyło mnie, że tak się troszczą. Przeważnie znajomi z kościoła. Sąsiedzi. Bardziej jej przyjaciele niż moi.

Przypomniał mi się Wardell Parrish, zdruzgotany po stracie siostry, jej dzieci - i całego domu. Czyżby Bankole był takim Wardellem dla tamtej społeczności?

- Mieszkałeś w ogrodzonej murem wspólnocie? - zapytałam.

- Tak. Ale nie myśl, że bogatej. Daleko nam było do bogactwa. Starczało akurat na tyle, żeby nie wyprzedawać dobytku i wykarmić rodzinę. Na nic więcej. Żadnej służby ani wynajętych strażników.

- Zupełnie jak w moim dawnym sąsiedztwie.

- Przypuszczam, że wiele było podobnych - póki się ostały. Chyba zostałem, żeby pomóc ludziom, którzy mnie pomogli. Nie mogłem tak po prostu ich opuścić.

- Jednak w końcu to zrobiłeś. Odszedłeś. Czemu?

- Pożar, szabrownicy...

- Więc wy też? Całe osiedle?

- Całe. Domy się spaliły, większość sąsiadów zginęła... Ci, którzy przeżyli, rozproszyli się; wywędrowali do rodzin albo znajomych. To, co ocalało, zajęli szperacze i dzicy lokatorzy. Nie odszedłem z własnej woli; musiałem uciekać.

Skąd ja to znam?

- Gdzie mieszkałeś? W jakim mieście?

- W San Diego.

- Aż tak daleko na południu?

- Owszem. Jak mówiłem, powinienem odejść już pięć lat temu. Wtedy jeszcze stać by mnie było na samolot i urządzenie się gdzieś na nowo.

Pieniądze na bilet lotniczy i nowe lokum? Może w jego sąsiedztwie to nie było bogactwo - w moim jak najbardziej.

- Dokąd zmierzasz teraz? - zapytałam.

- Na północ - odparł, wzruszając ramionami.

- Wszystko jedno gdzie, czy masz jakiś cel?

- Gdziekolwiek, gdzie tylko zapłacą mi za usługi i pozwolą żyć wśród ludzi, którzy nie będą czyhać na okazję, żeby wykończyć mnie dla wody czy jedzenia.

Albo dla prochów - uzupełniłam w duchu. Przyglądałam się jego zarośniętej twarzy, zbierając do kupy wszystkie wskazówki i strzępki informacji, jakie usłyszałam dziś i w ciągu ostatnich paru dni.

- Jesteś lekarzem, prawda?

Miał lekko zaskoczoną minę.

- Byłem, tak. Lekarz domowy. Wydaje mi się, że to już tak dawno temu...

- Lekarze będą zawsze potrzebni - zauważyłam. - Z takim fachem na pewno sobie poradzisz.

- Moja matka powtarzała to samo - powiedział z lekko drwiącym uśmiechem. - No i popatrz, jak skończyłem.

Na widok wyrazu jego twarzy w tej chwili nie mogłam nie odwzajemnić uśmiechu - mimo że uważałam, iż przynajmniej raz musiał skłamać. Mógł sobie być wysiedleńcem tak, jak przedstawiał, ale na pewno nie tułał się ot tak sobie w nieznane na północ, szukając byle jakiego miejsca, gdzie tylko zapłacą mu za praktykę i nie ograbią czy zamordują. Po prostu nie był człowiekiem, który wędrowałby bez celu. Miałam pewność, że wie, dokąd zmierza. Gdzieś tam czekało na niego bezpieczne schronienie: dom krewnych, przyjaciół, a może i drugi własny - "jakikolwiek" określony, wiadomy cel podróży.

Mógł też mieć tyle pieniędzy, by kupić sobie coś w Waszyngtonie albo w Kanadzie czy na Alasce. Możliwe, że musiał wybierać między szybkim i bezpiecznym, lecz drogim przelotem a zachowaniem gotówki na ponowne osiedlenie się tam, dokąd zdążał - i wybrał to drugie. Jeśli to prawda, zdecydowałabym tak samo. Podjął większe ryzyko, ale jeżeli przeżyje, będzie miał środki, aby znów jak najszybciej stanąć na nogi.

Z drugiej strony, jeśli coś z tych zgadywanek odpowiadało rzeczywistości, którejś nocy mógł się po prostu rozpłynąć we mgle. Albo okaże się bardziej szczery i pewnego dnia pójdzie sobie w siną dal. Po prostu skręci w którąś z bocznych dróg, machając na do widzenia. Nie chciałam, by tak się to skończyło; jeszcze mniej będzie mi się podobać taka perspektywa, kiedy się z nim prześpię.

Nawet w tej chwili trudno by mi się było z nim rozstać. Myśl, że już coś kręci - a tak właśnie przypuszczałam - wydawała mi się naprawdę nieznośna. Z drugiej strony, właściwie dlaczego miałby od razu wszystko mi o sobie opowiedzieć? Też nie znał mnie zbyt dobrze i - podobnie jak ja - chciał przeżyć. Może udałoby mi się go przekonać, że razem, we dwoje, będzie nam łatwiej przetrwać.

Tymczasem najrozsądniej zrobię, ciesząc się nim, lecz nie obdarzając całkowitym zaufaniem. W końcu wszystko to przecież tylko moje podejrzenia. Jednak coś mi mówi, że trafne. Szkoda.

Po oczyszczeniu i załadowaniu obu sztuk broni zeszliśmy na dół do wody umyć się. Każdy mógł zwyczajnie przyjść na brzeg, nabrać, ile trzeba, w jakiś garnek i odejść z powrotem. Za darmo. Po drodze nie przestawałam rozglądać się na wszystkie strony. Bałam się, że ktoś nas zatrzyma albo zaczepi. Chociaż to zawsze może się zdarzyć, tym razem nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Mimo obecności sporej grupy osób, czerpiących wodę butelkami, garnkami, a nawet plastikowymi torbami, miejsce sprawiało wrażenie spokojnego. Nie zauważyłam, by ktoś komuś przeszkadzał czy kogoś niepokoił. Nami też nikt się nie zainteresował.

- Taki zakątek długo się nie ostanie - zwróciłam się do Bankole'a - Szkoda. Przyjemnie by się tu mieszkało.

- Obawiam się, że prawo i tak zabrania się tu osiedlać - zauważył. - To teren Stanowego Parku Wypoczynkowego. Na pewno są jakieś przepisy, jak długo można tu biwakować. Powinna też być - przynajmniej kiedyś była - jakaś straż, która go patroluje. Przypuszczam, że przynajmniej od czasu do czasu zagląda tu jakaś władza i zbiera w łapę od takich jak my.

- Oby tylko nie zajrzała, póki my tu jesteśmy - powiedziałam. Wytarłam dłonie i całe ręce i czekałam, aż Bankole zrobi to samo.

- Jesteś głodny? - spytałam, gdy skończył.

- Jak wilk - odparł.

Chwilę mi się przyglądał, a później sięgnął po mnie. Chwyciwszy za obie ręce, przyciągnął mnie do siebie, pocałował, po czym szepnął do ucha:

- A ty?

Nic nie odpowiedziałam. Wzięłam go za rękę i zawróciliśmy do obozu po jeden z jego koców. Następnie ruszyliśmy do ustronnego i cichego kącika, który oboje zapamiętaliśmy po drodze.

Tak łatwo i naturalnie było położyć się przy nim i całą sobą czuć delikatny napór twardego, męskiego ciała. Trzymał formę. Bez wątpienia przejście tych setek mil w ciągu ostatnich paru tygodni spaliło całe sadełko, jakie kiedykolwiek mógł mieć. Mimo wieku nadal był z niego kawał wielkiego chłopa z potężnym torsem, wysokiego. Ale najmilszy był fakt, że kontakt z moim ciałem dostarczał mu szczerej i prostej przyjemności, którą, chcąc nie chcąc, współodczuwałam razem z nim. Nieczęsto zdarza mi się doświadczać jaśniejszych stron hiperempatii. Bez reszty dałam się ponieść głębokiemu, dzikiemu doznaniu. Byłam chyba bliższa zawału niż Bankole. Jakim cudem tak długo obywałam się bez tego?

Nadszedł niezręczny, mało romantyczny moment, kiedy oboje sięgnęliśmy pod zmiętoszone ubrania i jak na komendę wyjęliśmy prezerwatywy. Było zabawnie, bo oboje wpadliśmy na to jednocześnie, więc roześmialiśmy się, a następnie już na serio zaczęliśmy pieścić się i kochać. Ta jego trefiona i podstrzyżona broda, z którą tak się cacka, strasznie łaskocze.



***



- Wiedziałem, że nie powinienem cię pragnąć - stwierdził, gdy byliśmy już po dwóch razach, ale bynajmniej nie spieszyło nam się, żeby wstać i wracać do reszty. - Nie te lata. Wykończysz mnie.

Parsknęłam śmiechem i wtuliłam głowę w jego ramię jak w poduszkę.

- A teraz przez chwilę chciałbym pomówić z tobą poważnie, dziewczyno - podjął po krótkim milczeniu.

- Zgoda.

Westchnął ciężko.

- Chciałbym być z tobą - powiedział wreszcie, z lekkim wahaniem.

Uśmiechnęłam się.

- Ale jesteś taka młoda - ciągnął dalej. - Powinienem być rozsądny za nas dwoje. Ile ty właściwie masz lat?

Zaspokoiłam jego ciekawość. Aż podskoczył, po czym strącił mnie z ramienia.

- Osiemnaście? - powtórzył, wzdragając się, jakbym nagle zaczęła parzyć. - Rany boskie, taka smarkula! Wyszedłem na pedofila!

Znów chciałam się zaśmiać, lecz tym razem się powstrzymałam. Patrzyłam tylko na niego, nic nie mówiąc.

Najpierw zmarszczył brwi i potrząsnął głową. Chwilę później, obróciwszy się z powrotem do mnie, zaczął badać dotykiem moją twarz, ramiona, piersi.

- Musisz mieć więcej - stwierdził.

Wzruszyłam tylko ramionami.

- Kiedy się urodziłaś? W którym roku?

- W dwutysięcznym dziewiątym.

- Nie. Nieee - powtórzył, przeciągając zgłoski.

- Taaak - odpowiedziałam tym samym tonem, całując go. - A teraz skończ już z tymi bzdurami. Chcesz być ze mną, a ja chcę być z tobą. Chyba nie zrezygnujemy z naszej bliskości przez moją metrykę, prawda?

Znów zaczął kręcić głową.

- Powinnaś być z jakimś miłym chłopakiem, kimś w stylu Travisa - oznajmił po chwili. - A ja powinienem mieć dość rozsądku i siły i dać ci spokój, żebyś mogła takiego znaleźć.

Jego słowa przypomniały mi o Curtisie. Staram się myśleć jak najmniej o Curtisie Talcotcie, nie tak jak o moich bracich. Być może nie żyje, jednak żadne z nas nie widziało ciała. Widziałam natomiast trupa jego brata Michaela. Cały czas potwornie się bałam, że lada moment zobaczę martwego Curtisa. Istnieje cień szansy, że przeżył, a chociaż dla mnie przepadł na zawsze - liczę, że tak jest. Chciałabym, żeby wędrował tu teraz ze mną. Gdziekolwiek jest, mam nadzieję, że żyje i ma się dobrze.

- O kim ci przypomniałem? - zapytał Bankole delikatnym, głębokim tonem.

Tym razem ja potrząsnęłam głową.

- O jednym chłopcu z naszego sąsiedztwa. Mieliśmy zamiar pobrać się akurat w tym roku. Nawet nie wiem, czy jeszcze żyje.

- Kochałaś go?

- Tak! Chcieliśmy wziąć ślub, odejść z domu i ruszyć na północ. Mieliśmy zrobić to tej jesieni.

- Szalony pomysł! Zamierzaliście tułać się po szosach z własnej nieprzymuszonej woli?

- Owszem. I gdybyśmy wyszli wcześniej, byłby tu teraz ze mną. Gdybym tylko wiedziała, że nic mu nie jest...

Opadł na plecy i przyciągnął mnie do siebie.

- Każdy stracił kogoś bliskiego - odezwał się. - Ale wygląda na to, że ty i ja straciliśmy wszystkich - więc chyba mamy coś, co nas łączy.

- Raczej ponura ta więź - odparłam. - Na całe szczęście nie jedyna.

Potrząsnął głową.

- Naprawdę masz dopiero osiemnaście lat?

- Jak najbardziej. Skończyłam w zeszłym miesiącu.

- Wyglądasz i zachowujesz się o wiele poważniej.

- Bo właśnie tak się czuję.

- Byłaś najstarszym dzieckiem w rodzinie, prawda?

Potaknęłam.

- Miałam czterech braci. Wszyscy czterej nie żyją.

- No tak - westchnął. - Tak to jest.



WTOREK, 31 SIERPNIA 2027



Cały dzisiejszy dzień upłynął mi na rozmowach, pisaniu i czytaniu, kochaliśmy się też z Bankole'em. To taki luksus wiedzieć, że nie trzeba się zrywać, pakować i maszerować do samego wieczora. Wszyscy polegiwaliśmy, rozwaleni to tu, to tam na naszym kempingu, pozwalając biernie odpoczywać bolącym mięśniom, pojadając i nie robiąc nic specjalnego. Z autostrady zdążyło napłynąć w tę okolicę więcej wędrowców, którzy też rozbili tu swoje obozy, jednak nikt obcy nas nie niepokoił.

Gdy usiadłam z Zahrą do naszej lekcji czytania, Jill i Allie zaczęły przysłuchiwać się z zainteresowaniem. Widząc to, wciągnęłam je do ćwiczeń - tak jakbym od początku miała taki zamysł. Okazało się, że obie trochę dukają, ale żadna nigdy nie uczyła się pisać. Pod koniec zajęć, nie zważając na jęki Harry'ego, przeczytałam im parę strof "Nasion Ziemi". Ku memu zdziwieniu, kiedy Allie oznajmiła, że nie będzie modlić się do żadnego boga zmian, nie kto inny, tylko właśnie Harry poprawił jej omyłkę. Słuchając go, Zahra i Travis uśmiechali się, a Bankole obserwował nas wszystkich z niekłamaną ciekawością.

Po tej nauczce Allie przestała składać pogardliwe deklaracje, a zaczęła zadawać pytania, na które, notabene, zamiast mnie przeważnie odpowiadała jej cała reszta - Travis z Natividad, Harry i Zahra. Raz nawet zabrał głos Bankole, rozwijając jakąś myśl, którą dopiero co wczoraj sam ode mnie usłyszał. Gdy przyłapał się na tym - odniosłam wrażenie, że poczuł się trochę zakłopotany.

- Dalej uważam, że jak na religię to nieco za proste - zwrócił się do mnie. - Całość ma sens, ale bez szczypty mistycznego zamętu nigdy się nie przyjmie.

- To już zostawmy moim potomnym - odparłam, a Bankole zajął się szukaniem czegoś w swoim plecaku.

Wreszcie wyciągnął torbę z migdałami i wysypawszy sobie kilka do ręki, podał ją dalej, by wszyscy się poczęstowali.

Przed nastaniem nocy gdzieś przy autostradzie znowu wybuchła strzelanina. Choć z naszego obozu nie dało się nic dojrzeć, na wszelki wypadek urwaliśmy rozmowy, wyciągając się płasko na ziemi. Gdy latają kule, najmądrzej schylić głowę.

Pukanina trwała jakiś czas, później ucichła, jak gdyby oddalając się, a potem znów wróciła. Akurat pełniłam wartę, więc wypatrywałam oczy i nadstawiałam uszu - jednak mimo całego zgiełku w oddali, w pobliżu nas szumiały tylko drzewa, kołysane wieczornym wiatrem. Tak spokojnie wyglądało wszystko tutaj, podczas gdy tam jacyś nieznajomi próbowali zabijać jedni drugich - niewątpliwie z powodzeniem. Dziwne, jak bardzo znormalniało nam takie leżenie plackiem i przysłuchiwanie się, jak gdzieś niedaleko ludzie mordują się nawzajem.



22



Jak wiatr,

Jak woda,

Jak ogień

I życie.

Bóg

Tworzy i niszczy.

Daje i zabiera -

Jest rzeźbiarzem i gliną.

Jest Nieskończoną Możliwością:

Jest Przemianą.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



CZWARTEK, 9 WRZEŚNIA 2027



Mamy za sobą ponad tydzień forsownego marszu, pełnego strachu i zdenerwowania. Doszliśmy do Sacramento i minęliśmy je, nie natykając się na specjalne trudności. Mieliśmy za co kupować żywność i wodę, a okoliczne wzgórza kryły mnóstwo odosobnionych miejsc, które świetnie nadawały się na popas. Mimo to na całym odcinku szosy międzystanowej numer pięć, którym wypadło nam iść, żadne z nas nie zaznało nawet chwili wygody ani odprężenia.

Mimo zamętu po trzęsieniu ziemi na szosie międzystanowej numer pięć panuje o wiele mniejszy ruch niż na autostradzie międzystanowej sto jeden. Czasami nawet droga była pusta. Wprawdzie nigdy nie trwało to długo, lecz się zdarzało.

Z drugiej strony, jeździło tędy znacznie więcej ciężarówek. Musieliśmy uważać, bo podróżowały nie tylko w nocy, ale i za dnia. Poza tym na tej trasie walało się zdecydowanie więcej ludzkich kości: czaszek, dolnych szczęk, gnatów tułowia albo miednicy, kości rąk i nóg.

- To chyba te ciężarówki - tłumaczył nam Bankole. - Potrącają ludzi i się nie zatrzymują. Żaden kierowca nie odważy się stanąć. A ćpuny i pijacy na pewno nie grzeszą ostrożnością na jezdni.

Przypuszczam, że ma rację, chociaż z drugiej strony - na całym tym wyludnionym odcinku szosy spotkaliśmy jedynie cztery osoby, co do których miałam podejrzenie, że są albo nietrzeźwe, albo niespełna rozumu.

Za to widzieliśmy inne rzeczy. We wtorek, gdy obozowaliśmy w małej kotlince między wzgórzami na zachód od szosy, przypałętał się wielki czarno-biały pies, który trzymał w pysku zakrwawione przedramię z dłonią, zapewne przed chwilą rozszarpał jakieś dziecko.

Kiedy nas spostrzegł, najpierw zastygł w bezruchu, a potem zawrócił i pognał z powrotem tam, skąd przyszedł. Mimo to wszyscy zdążyliśmy wystarczająco dobrze napatrzeć się na bydlę i jego łup. Tej nocy wystawiliśmy podwójne warty. Dwoje ludzi, dwie pukawki - i żadnych niepotrzebnych rozmów ani seksu.

Nazajutrz zgodnie postanowiliśmy, że następny całodniowy postój zrobimy dopiero wtedy, gdy miniemy Sacramento. Choć tak naprawdę nie było przecież żadnej gwarancji, że z tamtej strony miasta będzie lepiej, i tak chcieliśmy jak najszybciej zostawić za sobą te ponure strony.

W nocy, szukając miejsca na nocleg, natknęliśmy się na czwórkę obdartych, umorusanych dzieciaków, kulących się wokół ogniska. Ich obraz wciąż stoi mi przed oczami. Trzech chłopców i dziewczynka, wszyscy mniej więcej w wieku moich braci: dwanaście, trzynaście, góra czternaście lat. Dziewczynka była w zaawansowanej ciąży i zapewne lada dzień zacznie rodzić. Właśnie zataczaliśmy łuk, posuwając się wyschniętym korytem strumienia, gdy wyłonili się za zakrętem: czworo smarkaczy, piekących ułożoną na wierzchu płonącego stosiku oderwaną ludzką nogę, którą obracali za stopę. Na naszych oczach dziewczynka oderwała od uda zwęglony skrawek mięsa i wpakowała go sobie do buzi.

Nie pokazaliśmy im się. Szłam na czele i zdążyłam zatrzymać resztę, nim wyszli zza zakrętu. Tylko Harry i Zahra, którzy posuwali się tuż za mną, zobaczyli to samo co ja. Nie wdając się w wyjaśnienia, kazaliśmy wszystkim zawrócić; dopiero gdy byliśmy już daleko od ucztujących małych ludożerców, opowiedzieliśmy reszcie, co się stało.

Ani razu nikt na nas nie napadł. Nikt nas nawet nie zaczepiał. Okolica, którą wędrowaliśmy, miejscami była nawet piękna: zielone drzewa na pofalowanych wzgórzach; maleńkie osady pośród złocistopłowych, wysuszonych traw; farmy - wiele zarośniętych i opuszczonych - i porzucone domy. Ładne strony i - w porównaniu z południem Kalifornii - naprawdę bogate. Więcej wody i żywności, więcej przestrzeni...

Czemu więc ludzie jedli ludzi?

Niektóre zabudowania były spalone. Znaczyło to, że tutaj też źle się działo, jednak z pewnością nie tak źle jak na wybrzeżu. Mimo to nie mogliśmy się doczekać, kiedy znów zajdziemy nad ocean.

Sacramento w sam raz nadawało się, aby odnowić zapasy i szybko ruszać dalej. Naturalnie w porównaniu z cenami, jakie obowiązywały na terenach przydrożnych, woda i jedzenie były tu całkiem tanie. Jeśli chodzi o ceny, miasta zawsze są lepsze. Tyle że są znacznie bardziej niebezpieczne. Więcej gangów, więcej glin - ogólnie rzecz biorąc, więcej podejrzliwców i nerwusów z bronią. Przez miasta najlepiej przemknąć na paluszkach. Spokojnym krokiem, z czujnym spojrzeniem - starając się jak najmniej rzucać się w oczy i jednocześnie zniechęcać do zaczepki. Niełatwa sztuka. Bankole mówi, że w miastach tak już jest od dawna.

A propos Bankole'a: w dzień naszego odpoczynku nie dałam mu zbyt wiele wytchnienia. Mimo to jakoś się nie skarżył. Za to powiedział coś, co muszę sobie dobrze zapamiętać. Oświadczył, że chciałby, abyśmy we dwoje odłączyli się od grupy. Tak jak podejrzewałam: czeka na niego bezpieczny azyl. Na tyle bezpieczny, na ile może być jakiekolwiek schronienie, nie obwarowane nowoczesnymi systemami bezpieczeństwa i uzbrojoną strażą. Leży w górach na wybrzeżu, niedaleko przylądka Mendocino - jakieś dwa tygodnie drogi stąd.

- Mieszka tam moja siostra z rodziną - wyjawił mi - ale wszystko jest moje. Znajdzie się dość miejsca i dla ciebie.

Wyobraziłam sobie zachwyt jego siostry, gdy mnie zobaczy. Siliłaby się na uprzejmość czy od razu zmierzyłaby wzrokiem najpierw mnie, potem jego i bez ceregieli spytała, czy przypadkiem nie upadł na głowę?

- Słyszałaś, co powiedziałem? - spytał z natarczywością w głosie.

Spojrzałam, zaciekawiona, skąd raptem ten rozzłoszczony ton. Gdzie tu miejsce na nerwy?

- Nie obchodzi cię to? A może nudzi? - domagał się mojej odpowiedzi.

Wzięłam go za rękę i musnęłam ją wargami.

- Kiedy tylko przedstawisz mnie swojej siostrze, uzna, że potrzebny ci kaftan bezpieczeństwa.

Milczał, aż wreszcie parsknął śmiechem.

- No tak. Ale nie dbam o to - dorzucił po chwili.

- W końcu zaczniesz, prędzej czy później.

- Mimo to pójdziesz ze mną, prawda?

- Nie. Chciałabym, ale nie mogę.

Uśmiechnął się.

- Nieprawda. Pójdziesz.

Przyglądałam mu się uważnie, próbując zgłębić ten uśmiech - niestety trudno odczytać wyraz twarzy, która ginie w zaroście. Łatwiej już powiedzieć, czego nie wyraża albo raczej: czego nie można rozszyfrować. W każdym razie nie zauważyłam, aby malowała się na niej jakaś protekcjonalność czy też ten szczególny rodzaj lekceważenia, jaki rezerwują dla kobiet niektórzy mężczyźni. Z pewnością nie brał mojego "nie" za zakamuflowane "tak". Kryło się za tym coś innego.

- Mam trzysta akrów - oznajmił. - Kupiłem je wiele lat temu, traktując jako lokatę gotówki. Chcieli zbudować tam wielkie osiedle i spekulanci tacy jak ja mieli zamiar na tym zarobić tony pieniędzy, odstępując grunt inwestorom. Ale z jakiegoś powodu projekt upadł; tym sposobem zostałem z ziemią, którą mogłem albo odstąpić ze stratą, albo zatrzymać. Wybrałem to drugie. Większość nadaje się pod uprawę. Rośnie trochę drzew, sterczy parę grubych pniaków po ścince... Siostra z mężem postawili dom i kilka budynków gospodarczych.

- Do tej pory mogły tam osiąść dziesiątki, setki koczowników - zwróciłam mu uwagę.

- Raczej nie. Dosyć trudno tam zbłądzić. Nie ma drogi z prawdziwego zdarzenia, a od jakiejkolwiek autostrady jest spory kawał. Naprawdę świetne miejsce na kryjówkę.

- A jak z wodą?

- Są studnie. Według tego, co mówi moja siostra, cała okolica wysusza się i ociepla. Nie ma się co dziwić. Ale wód gruntowych jak na razie nie ubywa.

Przemknęło mi przez myśl, że chyba wiem już, do czego zmierza - pomimo to będzie musiał sam się zadeklarować. Jego ziemia, jego wybór.

- Niewielu czarnych mieszka w tamtych stronach, prawda? - zapytałam.

- Raczej tak - przyznał. - W każdym razie siostra nie wspominała, by miała jakieś specjalne kłopoty.

- Z czego żyje? Uprawia ziemię?

- Tak. Jej mąż dodatkowo ima się różnych zajęć za gotówkę - co na pewno nie jest bezpieczne, bo wtedy ona i dzieci zostają same na całe dnie, tygodnie, a czasem nawet miesiące. Gdybyśmy dali radę utrzymać się na własną rękę, bez uszczuplania jej dochodów, moglibyśmy jeszcze się jej przydać. Poczułaby się bezpieczniej.

- Ilu pociech się dorobiła?

- Trojga. Niech pomyślę... Będą mieć teraz jedenaście, trzynaście i piętnaście lat. Sama ma dopiero czterdzieści.

Usta lekko mu drgnęły. Dopiero czterdzieści. No tak. Nawet jego młodsza siostrzyczka mogłaby być moją matką.

- Ma na imię Alex. Alexandra. Jej mąż nazywa się Don Casey. Oboje nie cierpią miasta. Tę moją ziemię traktują jak dar niebios. Wiedzą, że chowając tam dzieci, stwarzają im większe szansę dożycia dorosłości.

Kiwnął głową.

- Dzieci też dobrze sobie radzą - dodał.

- Jak utrzymywaliście kontakt? Telefonowaliście do siebie?

- To była część umowy. Sami nie mają telefonu, ale ile razy Don wypuszcza się do jakiegoś miasteczka w poszukiwaniu pracy, dzwoni do mnie i zdaje relację, co u wszystkich słychać. Za to oni nie będą wiedzieć, co mi się przydarzyło. Nie spodziewają się mnie. Jeżeli w tym czasie Don próbował zadzwonić, na pewno są zaniepokojeni.

- Lepiej było polecieć samolotem - stwierdziłam. - Jednak cieszę się, że wybrałeś się na piechotę.

- Naprawdę? Ja też. Posłuchaj, musisz iść ze mną. Niczego na całym świecie nie pragnę tak bardzo, jak być z tobą. Właściwie przez długi czas oduczyłem się pragnąć czegokolwiek. Zbyt długo to trwało.

Oparłam się o drzewo. Ten kemping nie był aż tak ustronny, jak tamten za San Luis, na szczęście rosły drzewa i pary mogły nacieszyć się odrobiną prywatności. Na dwie osoby przypadała jedna sztuka broni palnej, a siostry Gilchrist dostały jeszcze pod opiekę Dominica i Justina. Dałam im mój pistolet i wszystkie trzy pary oddaliły się w trzy różne strony, zostawiając je z malcami mniej więcej pośrodku nierównego trójkąta. Na szosie międzystanowej numer pięć parę razy trafiła się okazja, aby zarówno one, jak i Travis podszkolili się trochę w strzelaniu do celu. Ustaliliśmy, że odchodząc od obozu, wszyscy mamy obowiązek co pewien czas rozglądać się i sprawdzać, czy w okolicy nie pojawił się ktoś obcy. Właśnie przed chwilą zlustrowałam teren.

Siedząc wyprostowana, widziałam, jak Justin biega dokoła za gołębiami. Jill tylko wodziła za nim wzrokiem i nawet nie próbowała nadążyć.

Bankole złapał mnie za ramiona i obrócił twarzą do siebie.

- Nie nudzi cię to, prawda? - spytał po raz drugi.

Do tej pory starałam się nie patrzeć wprost na niego. Teraz spojrzałam - jednak jeszcze nie powiedział mi tego, co musiał, jeśli chciał zatrzymać mnie przy sobie. Wiedział, co to takiego? Sądzę, że tak.

- Chcę iść z tobą - zaczęłam - ale traktuję serio wszystko, co mówiłam o Nasionach Ziemi. Jak najpoważniej w życiu. Musisz to zrozumieć.

Czemu moja deklaracja zabrzmiała tak dziwnie? Była to najprawdziwsza prawda, a mimo wszystko, wypowiadając ją, czułam się sztucznie.

- Znam swojego rywala - odparł.

Możliwe, że właśnie dlatego czułam się tak niezręcznie: informowałam go, że w moim życiu bardziej liczy się ktoś inny - coś innego. Może normalniej byłoby już oznajmić mu, że w grę wchodzi inny mężczyzna.

- Mógłbyś mi pomóc - odezwałam się.

- Pomóc w czym? Masz jakiś konkretny cel, do którego dążysz?

- Stworzyć pierwszą Wspólnotę Nasion Ziemi.

Westchnął.

- Możesz mi pomóc - powtórzyłam. - Ten świat się rozlatuje. Pomóż mi zacząć budować coś nowego, coś sensownego i konstruktywnego.

- Marzy nam się naprawa świata, co? - powiedział ze spokojnym rozbawieniem.

Podniosłam na niego wzrok. Przez moment byłam zbyt wściekła, aby móc coś powiedzieć. Kiedy już wreszcie zapanowałam nad głosem, odezwałam się:

- Mogę pogodzić się z faktem, że nie wierzysz w to co ja, ale nie zniosę, byś się wyśmiewał. Nie wiesz, jak ciężko dziś znaleźć w ogóle cokolwiek, w co można by uwierzyć? Więc nie śmiej się.

- Zgoda - odezwał się po chwili.

Przez pewien czas oboje milczeliśmy.

- W "Nasionach Ziemi" wcale nie chodzi o naprawianie świata - powiedziałam w końcu.

- Tak, wiem. Chodzi o gwiazdy.

Wyciągnął się na plecach, lecz obrócił głowę tak, żeby zamiast spoglądać w górę, móc patrzeć na mnie.

- Gdyby ludzie żyli zgodnie z tym, co napisałam w "Nasionach Ziemi", na świecie byłoby o wiele lepiej - podjęłam na nowo. - Ba, ten świat byłby o wiele lepszy, gdyby ludzie żyli według nauk każdej innej religii.

- To prawda. Więc czemu mieliby żyć według przykazań twojej?

- Wierzę, że znajdą się tacy. Parę tysięcy? Parę setek tysięcy? Miliony? Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że kiedy tylko będę miała jakąś przystań, założę pierwszą wspólnotę. Prawdę mówiąc, zdaje mi się, że już zrobiłam początek.

- Właśnie do tego jestem ci potrzebny?

Tym razem nie silił się na uśmiech czy udawanie, że żartuje. Bo też nie żartował. Przysunęłam się bliżej, by zajrzeć mu w twarz.

- Chcę tylko, żebyś mnie zrozumiał - powiedziałam. - I albo zaakceptował mnie taką, jaka jestem, albo sam ruszał na swoją farmę.

- Chcesz zabrać ze sobą twoich przyjaciół z ulicy, żebyś miała gdzie założyć swój kościół - stwierdził z tą samą śmiertelną powagą.

- Wszystko albo nic - odparłam równie serio.

Posłał mi wyprany z humoru uśmiech.

- Przynajmniej wiemy już, na czym stoimy.

Pogładziłam go po brodzie; zauważyłam, jak w pierwszym odruchu chciał się odsunąć, jednak ostatecznie nie poruszył się.

- Wciąż jesteś przekonany, że chcesz mieć Boga za rywala? - spytałam.

- Chyba nie mam wyboru, co?

Nakrył dłoń, którą go głaskałam, swoją.

- Zdradź mi jedno: czy ty kiedykolwiek przestajesz nad sobą panować, płaczesz albo wrzeszczysz?

- Jasne.

- Jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić. Z ręką na sercu, nie mogę.

To przypomniało mi, że jeszcze czegoś mu nie powiedziałam: czegoś, co powinien wiedzieć, zanim sam się dowie i poczuje się oszukany albo uzna, że mu nie ufam - w czym akurat rzeczywiście by się nie pomylił, przynajmniej nie do końca. Mimo wszystko nie chciałam stracić go przez własną głupotę czy tchórzostwo. W ogóle nie chciałam go stracić.

- Nadal chcesz, żebym z tobą poszła? - zapytałam.

- No pewnie - odpowiedział. - Chciałbym ożenić się z tobą zaraz, jak tylko się osiedlimy.

Przyznaję, że udało mu się mnie zaskoczyć. Aż otworzyłam usta ze zdziwienia.

- Typowa reakcja pod wpływem chwilowego impulsu - skwitował. - Muszę to sobie zapamiętać. No więc, wyjdziesz za mnie?

- Najpierw mnie wysłuchaj.

- Już mi wystarczy. Bierz swoich wiernych. Zakładaj kongregację. Wątpię, czy twoje gwiazdy obchodzą ich bardziej niż mnie, ale lubię ich, a miejsca jest dosyć dla wszystkich.

Jeśli tylko zechcą pójść. Następne trudne zadanie, jakie mnie czeka, to przekonać ich.

- To nie wszystko - zaczęłam. - Jest jeszcze coś, o czym powinieneś się dowiedzieć. Potem, jeżeli dalej będziesz mnie chciał, wyjdę za ciebie, kiedy tylko ci się spodoba. Chcę być twoją żoną - i chcę, żebyś to wiedział.

Czekał na dalszy ciąg.

- Kiedy matka była ze mną w ciąży, zażywała - właściwie nadużywała - lekarstwo, które dostawała na receptę. Nazywało się paracetco. Przez nie cierpię na zespół hiperempatii.

Przyjął to, ani jednym gestem nie zdradzając się, co naprawdę czuł. Usiadł wyprostowany i spojrzał na mnie - z ogromną ciekawością, jak gdyby miał nadzieję wypatrzyć na mojej twarzy czy ciele jakieś widome znaki choroby, o której właśnie się dowiedział.

- Odczuwasz ból innych ludzi? - zapytał.

- I ból, i przyjemność. Ostatnio to drugie nie zdarza się w nadmiarze, jeśli nie liczyć ciebie.

- I krwawisz, kiedy ktoś krwawi?

- Już nie. Kiedyś, jak byłam mała, tak.

- Ale przecież... widziałem, jak zabiłaś człowieka.

- Owszem.

Potrząsnęłam głową na wspomnienie tego, co widział.

- Nie miałam wyjścia: on albo ja.

- Wiem. Ja tylko... dziwi mnie, że w ogóle byłaś do tego zdolna.

- Musiałam.

Pokręcił głową.

- Oczywiście, czytałem o tym syndromie, ale pierwszy raz widzę żywy przypadek. Pamiętam, jak pomyślałem wtedy, że byłoby całkiem nieźle, gdyby więcej ludzi musiało cierpieć ból, jaki sami zadają. Naturalnie z wyjątkiem lekarzy czy innych medycznych zawodów - ale większość.

- Głupi pomysł.

- Nie jestem taki pewny.

- Słowo wrażliwca. Zły, bardzo zły pomysł. Broniąc się, nie zasługujesz na męki przeżywania bólu czy śmierci twojego napastnika. Cierpienie każdego rannego robi ze mnie kalekę. Nauczyłam się świetnie strzelać, bo przeczuwałam, że nie potrafię znieść tego, co się stanie, jeśli kogoś zranię. Poza tym...

Urwałam. Patrząc przez moment w bok, wzięłam głęboki oddech, a potem znów spojrzałam na Bankole'a.

- Najgorsze jest to, że gdybyś został ranny, zapewne nie byłabym zdolna ci pomóc. Twój a rana, ból - wszystko, co byś czuł, obezwładniałoby mnie.

- Przypuszczam, że jakoś byś sobie poradziła - stwierdził z leciutkim uśmiechem.

- Lepiej na to nie licz, Bankole.

Znowu umilkłam, szukając w myśli słów, które do niego dotrą.

- Nie oczekuję ani komplementów, ani duchowej pociechy. Chcę tylko, żebyś to pojął: jeżeli paskudnie złamiesz nogę, postrzelą cię albo odniesiesz jakiekolwiek inne poważne obrażenie, które cię unieszkodliwi, najprawdopodobniej mnie ono też uziemi. Musisz zdać sobie sprawę, jak paraliżująco działa prawdziwy ból.

- Zdaję sobie. Ale ja też już trochę cię znam. Nie musisz mi przypominać, że masz gdzieś komplementy. Wiem. Wracajmy do obozu. Mam w torbie trochę środków przeciwbólowych. Nauczę cię, kiedy i jak je aplikować - mnie czy komukolwiek innemu. Jeśli tylko będziesz w miarę sprawna ruchowo i umysłowo i wytrzymasz do ich zażycia, po nich, jeśli zajdzie potrzeba, z łatwością zatroszczysz się o resztę.

- Dobrze. Czy to znaczy, że... nadal chcesz się ze mną ożenić?

Zaskoczyło mnie, jak bardzo nie w smak było mi to pytanie. Przecież wiedziałam, że tak. No, ale stało się - zadałam je, prawie błagając, aby mi odpowiedział. Musiałam to usłyszeć.

Roześmiał się. Głośno, z całego serca - tak szczerze, że nie mogło mnie to urazić.

- To też warto zapamiętać - oznajmił. - Wierzyłaś choć przez moment, dziewczyno, że pozwolę ci się wymknąć?



23



Wszystko wokół

Może być twym nauczycielem.

Wszystko, co widzisz.

Czego doświadczasz,

Co świat ci daje

i odbiera.

Co kochasz i nienawidzisz,

Czego pragniesz lub się lekasz,

Czegoś nauczy -

Jeśli chcesz się uczyć.

Bóg to twój pierwszy

i ostatni nauczyciel.

Zarazem najsurowszy:

subtelny,

lecz wymagający.

Ucz się lub giń.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



PIĄTEK, 10 WRZEŚNIA 2027



Tego ranka, nim nastał świt, zakłóciła nam sen kolejna bijatyka. Strzelanina rozgorzała na południe od naszego obozu, gdzieś przy albo na samej autostradzie - później odgłosy przesuwały się w naszą stronę, aż w końcu zaczęły się oddalać.

Słyszeliśmy strzały i bieganinę, wrzaski i przekleństwa... To samo co zawsze: niebezpieczna, głupia nerwówka. Pukanina trwała przeszło godzinę, jej dźwięki to gasły, to wybuchały na nowo. Na koniec rozbrzmiała potężna palba z udziałem chyba większej liczby karabinów. Później zapadła cisza.

Mimo to część całej potyczki udało mi się przedrzemać. W pewnej chwili przestałam się bać, przestałam nawet odczuwać złość. Na koniec byłam już tylko zmęczona. Jeżeli dranie przyjdą mnie zabić - pomyślałam sobie - samym czuwaniem i tak ich nie powstrzymam. Nawet jeśli nie była to tak zupełnie prawda, przestało mnie to obchodzić. Zasnęłam.

Jakimś sposobem - podczas walki, a może już po - mimo naszych wart dwoje ludzi wślizgnęło się do naszego obozu i zaległo między nami. Oni też usnęli.

Obudziliśmy się jak zwykle wcześnie, aby podjąć wędrówkę przed nadejściem najgorszej spiekoty. Nauczyliśmy się już zrywać bez pobudki, o brzasku. Tego ranka czworo z nas prawie jednocześnie usiadło w swych śpiworach. Właśnie wyplątywałam się z mojego, by odejść na stronę i wysikać się, kiedy zobaczyłam, że mamy obce towarzystwo: dwie szare bryły na tle bladego świtu - jedna duża, druga mała - śpiące naprzeciw siebie na gołej ziemi. Spod warstw łachmanów wystawały chude jak patyki ręce i nogi.

Rzuciłam okiem na boki, aby zobaczyć, co robi reszta, i przekonałam się, że wszyscy gapią się na to samo co ja - wszyscy prócz Jill, która powinna być na straży. Dopiero w zeszłym tygodniu zaufaliśmy jej i zaczęliśmy powierzać nocne warty z jednym z nas. Dziś miała dopiero drugą samotną wartę. Na co ona patrzyła? Chyba na gwiazdy. Będziemy musiały sobie pogadać.

Harry i Travis bez słowa, obaj tylko w bieliźnie, wynurzyli się ze śpiworów i ruszyli w kierunku rozciągniętych na ziemi postaci. Trochę bardziej kompletnie odziana, dołączyłam do nich i kroczek za kroczkiem podeszliśmy, okrążając parę intruzów.

Większy ocknął się prawie natychmiast; poderwawszy się na nogi, rzucił się dwa, trzy kroki w stronę Harry'ego, po czym raptem zatrzymał się. To była kobieta. Teraz mogliśmy lepiej jej się przyjrzeć. Brązową twarz okalała kaskada długich i prostych, ale rozczochranych czarnych włosów. Karnację miała prawie tak ciemną jak ja. Była płaska i kanciasta; kostropata, z twarzą jastrzębia. Przydałoby się jej parę solidnych posiłków i porządne szorowanie. Słowem, wyglądała jak tylu innych ludzi, których widywaliśmy na drodze.

Tymczasem przebudził się drugi obcy; na widok stojącego obok Travisa wrzasnął, zwracając uwagę nas wszystkich. Wysoki, przeszywający pisk dziecka - dziewczątka, z wyglądu około siedmioletniego. Drobniutka, skulona z zimna miniaturka kobiety - podobna do matki, a może starszej siostry.

Kobieta, podbiegłszy do dziewczynki, próbowała postawić ją na nogi, lecz mała jak płód zwinęła się w ciasną kulę tak, że trudno ją było chwycić. Wreszcie potknęła się i przewróciła, po czym, dosłownie w sekundę, skuliła się w taki sam kabłąk. Tymczasem cała reszta naszej grupy zdążyła już podejść, żeby zaspokoić ciekawość.

- Harry - odezwałam się. - Stań z Zahrą na warcie - podjęłam, kiedy już na mnie spojrzał - i pilnujcie, żebyśmy nie mieli już więcej niespodzianek.

Kiwnął głową. Oboje z Zahrą odeszli od naszego kręgu i zajęli pozycje na przeciwległych krańcach obozu - on bardziej od strony autostrady, ona bliżej dojścia od mniejszej szosy. Uprzednio zrobiliśmy, co się dało, aby jak najlepiej schować się na tym pustkowiu, które według Bankole'a było kiedyś parkiem - jednak nie mieliśmy złudzeń, że jesteśmy tu sami. Za Sacramento - wciąż szosą międzystanową numer pięć - doszliśmy do małego miasteczka, naprawdę daleko od wielkomiejskich okolic, ale i tak wszędzie tułało się mnóstwo biedoty - zarówno tutejszej, jak i napływowej jak my.

A skąd przywlokła się tu ta para obszarpanych, przerażonych brudasek?

- Nie zrobimy wam krzywdy - zagadałam do leżących na ziemi, ciągle skulonych kobiecin. - Możecie wstać. No dalej, ruszcie się. Weszłyście nieproszone do naszego obozu. Wypadałoby przynajmniej się odezwać.

Nie ruszyliśmy ich. Bankole chyba chciał, ale gdy złapałam go za ramię, zrezygnował. Już były śmiertelnie przerażone - na widok obcego mężczyzny wyciągającego do nich ręce mogły wpaść w histerię.

Roztrzęsiona kobieta rozprostowała się trochę i podniosła na nas wzrok. Dopiero teraz uzmysłowiłam sobie, że - poza karnacją - ma rysy Azjatki. Schyliwszy głowę, szepnęła coś do dziewczynki. Po chwili obie podniosły się na nogi.

- Nie wiedziałyśmy, że to wasz obóz - powiedziała cichutko starsza. - Zaraz sobie pójdziemy. Pozwólcie nam odejść.

Westchnęłam, patrząc na zastraszoną twarzyczkę dziecka.

- Możecie iść - oznajmiłam. - Albo jeśli macie ochotę, możecie zostać i zjeść z nami śniadanie.

Obie aż rwały się do ucieczki. Przypominały znieruchomiałe ze strachu sarny, w każdej chwili gotowe zerwać się do biegu. Ale wypowiedziałam magiczne słowo. Jeszcze dwa tygodnie temu bym tego nie zrobiła, jednak dziś ta zagłodzona para usłyszała z moich ust: "jeść".

- Śniadanie? - powtórzyła kobieta szeptem.

- Tak. Podzielimy się z wami jedzeniem. Popatrzyła na dziewczynkę. W tym momencie nabrałam pewności, że to matka i córka.

- Nie możemy wam zapłacić - odezwała się znowu. - Nie mamy nic.

Dało się zauważyć.

- Po prostu weźcie to, co wam dajemy, ale tylko to, nic więcej - odparłam. - To już wystarczy za zapłatę.

- Niczego nie ukradniemy. Nie jesteśmy złodziejkami.

Naturalnie, że były. Jak inaczej zdołałyby przeżyć? Musiały co nieco podkradać i szabrować, może nawet zdarzało im się prostytuować... Jedno było pewne: nie szło im to zbyt dobrze, inaczej nie doprowadziłyby się do tak opłakanego stanu. Mimo to, przez wzgląd na dziecko, zamierzałam wspomóc je przynajmniej posiłkiem.

- No to zaczekajcie - zdecydowałam. - Zaraz przygotujemy coś do jedzenia.

Usiadły w tym samym miejscu, wodząc za nami głodnymi oczami. Całe nasze zapasy nie wystarczyłyby, żeby zaspokoić ich głód. Przemknęła mi myśl, że chyba jednak popełniłam błąd. Były tak zdesperowane, że aż mogły stać się groźne. Nieważne, że obie wyglądały zupełnie nieszkodliwie. Żyły i miały dość sił, by biegać - więc stanowiły zagrożenie.

Na widok Justina wyraz napięcia w ich bezdennym, łapczywym spojrzeniu troszeczkę złagodniał. Całkiem golutki, maluch przydreptał do nieznajomych i zaczął je oglądać. Dziewczynka tak samo zlustrowała go wzrokiem, jej matka zaś po chwili się uśmiechnęła. Zagadała do niego coś takiego, że też się uśmiechnął. Zaraz potem pognał z powrotem do Allie, której udało się przytrzymać go na tyle długo, żeby go ubrać. Dzięki Justinowi pierwsze lody zostały przełamane. Kobieta wyraźnie zaczęła spoglądać na nas innymi oczyma. Popatrzyła, jak Natividad pielęgnuje Dominica, później na Bankole'a, który czesał swoją brodę. Najwidoczniej i matka, i córka uznały, że to zabawne, bo obie zachichotały.

- Zrobiłeś wrażenie - zwróciłam się do Bankole'a.

- Nie rozumiem, co jest śmiesznego w tym, że facet doprowadza do porządku brodę - wymamrotał, odkładając grzebień.

Wyciągnęłam z własnego plecaka słodkie gruszki i wręczyłam po jednej naszym gościom. Kupiłam je dwa dni temu, więc zostały już tylko trzy. Reszta pojęła, o co chodzi, i idąc za moim przykładem, wszyscy zaczęli się dzielić, czym kto miał. Włoskie orzechy w łupinach, jabłka, jeden owoc granatu, pomarańcze walencjanki, figi... Takie drobne przysmaki.

- Zostaw na potem, ile się da - poradziła kobiecie Natividad, dając jej migdały, zawinięte w kawałek czerwonej ściereczki. - Pamiętaj, żeby zawijać je tak jak teraz i dobrze wiązać końce.

Na prawdziwy posiłek wszyscy zjedliśmy kukurydziany chleb z odrobiną miodu i jajka na twardo, które wczoraj kupiliśmy i ugotowaliśmy. Chleb upiekliśmy wieczorem w ognisku, aby nie tracić czasu i móc wyruszyć wcześnie rano. Obce pałaszowały to proste, zimne jedzenie, jak gdyby były to najlepsze frykasy, jakich próbowały w życiu - jakby wciąż nie mogły uwierzyć, że ktoś podarował im żywność. Garbiły się nad nim i schylały, jakby w obawie, że zmienimy zdanie i wyrwiemy im wszystko z rąk.

- Musimy ruszać - powiedziałam w końcu. - Zaczyna robić się upał.

Kobieta spojrzała na mnie; jej dziwaczne, ostre rysy znów przybrały złakniony wyraz, tym razem już nie z powodu jedzenia.

- Pozwólcie nam iść z wami - wymamrotała szybko. - Będziemy pracować. Zbierać drewno, rozpalać ogień, zmywać naczynia - możemy robić wszystko. Tylko weźcie nas z sobą.

Bankole przeniósł wzrok na mnie.

- Przypuszczam, że wiedziałaś, czym to się skończy.

Skinęłam głową. Kobieta wodziła spojrzeniem ode mnie do niego.

- Co tylko chcecie - zapewniła szeptem, który bardziej przypominał skamlenie.

Jej proszące oczy były suche, za to dziewczynce popłynęły łzy.

- Dajcie nam chwilę na zastanowienie - zadecydowałam, świadoma, że znaczy to: "Zostawcie nas samych, aby moi towarzysze mogli na mnie nawrzeszczeć".

Do nieznajomej najwyraźniej to nie dotarło, bo nie ruszyła się ani na krok.

- Zaczekajcie tam - poleciłam, pokazując na drzewa rosnące najbliżej szosy. - Naradzimy się i powiemy wam, co postanowiliśmy.

Ledwo mnie posłuchała. Z wielkimi oporami wstała z ziemi, podniosła jeszcze bardziej oporną córeczkę, wreszcie obie powlokły się do kępy, którą wskazałam.

- O rany - mruknęła Zahra. - Zabierzemy je, co?

- Właśnie o tym musimy zdecydować - powiedziałam.

- Jak to? Najpierw je karmimy, a teraz powiemy, żeby szły sobie precz i znowu przymierały głodem? - zapytała pełnym oburzenia tonem.

- Jeżeli nie jest złodziejką - zabrał głos Bankole - i pod warunkiem, że nie ma jeszcze innych niebezpiecznych nawyków, chyba moglibyśmy je przygarnąć. Ten dzieciak...

- Tak - przytaknęłam. - Czy u ciebie znajdzie się dość miejsca i dla nich?

- U niego? - spytały unisono trzy głosy.

Nie miałam jeszcze okazji im o niczym powiedzieć. Ani śmiałości.

- Bankole ma spory kawałek gruntu niedaleko wybrzeża, jeszcze dalej na północ - wyjaśniłam. - I dom. Nie możemy w nim zamieszkać, bo zajmuje go jego siostra z rodziną. Ale jest ziemia, z wodą i lasem. Powiedział, że... - urwałam, przełykając ślinę i zerkając na Bankole'a, który słuchał, lekko uśmiechnięty - ...że możemy założyć tam wspólnotę Nasion Ziemi i pobudować się - własnym sumptem.

- Dają tam pracę? - zwrócił się do niego Harry.

- Mój szwagier wynajmuje się przy rodzących przez cały rok ogrodach i do różnych innych dorywczych robót. W ten sposób utrzymuje troje dzieci.

- Ale czy można zarobić pieniądze?

- Owszem. Niedużo, ale można. Lepiej odłóżmy tę sprawę na kiedy indziej. Zamęczymy kobiecinę, trzymając ją tak długo w niepewności.

- Będzie kraść - stwierdziła Natividad. - Zarzeka się, że nie, ale kłamie. Wystarczy na nią spojrzeć.

- Ktoś ją bił - zauważyła Jill. - Pamiętacie, jak zwinęły się w kłębek, kiedy je nakryłyśmy? Widać, że przywykły do ciosów, do kopania i poniewierania.

- Taak - potaknęła Allie z jakąś udręką w głosie. - Przede wszystkim osłaniać głowę, oczy... cały przód. Spodziewała się, że będziemy ją bili. Obie tak myślały.

Wyglądało na to, że obie z Jill dobrze je rozumiały. Jakim potworem musiał być ich ojciec. Ciekawe, jaki los spotkał ich matkę? Ani razu o niej nie wspomniały. Niewiarygodne, że zdołały ujść z życiem, zdrowe na ciele i umyśle.

- Mamy pozwolić im zostać? - przeszłam do rzeczy.

Obie siostry przytaknęły.

- Chociaż według mnie przynajmniej z początku należy spodziewać się kłopotów - stwierdziła Allie. - Zgadzam się z Natividad, że będzie kradła. Nie powstrzyma się. Będziemy musieli dobrze jej pilnować. Tak samo jej dzieciaka. Na pewno wie już, jak skubać ludzi i dawać nogę.

Zahra wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu.

- Zupełnie jak ja w jej wieku. Obie sprawią nam wiele kłopotu. Ale jestem za tym, żeby dać im szansę. Jeżeli potrafią się zachować i szybko się dostosują, pozwolimy im zostać na stałe. A jeśli okażą się za głupie, by się zmienić, wyrzucimy je na zbity pysk.

Przeniosłam wzrok naTravisa i Harry'ego, stojących razem.

- Co wy na to? - spytałam.

- Zaczynasz mieć za dobre serce - odparł Harry. - Jeszcze parę tygodni temu, gdybyśmy chcieli przygarnąć żebraczkę z dzieckiem, sama urządziłabyś piekło.

Kiwnęłam głową.

- Masz rację. Tak by było. I może dalej powinniśmy się tego trzymać. Ale wydaje mi się... mam przeczucie, że te dwie nie są jeszcze całkiem stracone. No i nie sądzę, aby mogły nam na serio zagrozić. Jeśli się mylę, w każdej chwili możemy je wyrzucić.

- Potem wcale może nie być tak łatwo - wtrącił się Travis. - Nie wyobrażam sobie, jak któregoś dnia mówimy temu dziecku, żeby wracało na szosę pędzić życie żebraczki, złodziejki i dziwki. Pomyśl, Lauren, jeśli pozwolimy im zostać, a później coś nie wypali, może być cholernie ciężko ich się pozbyć. Poza tym a nuż mają w okolicy jakichś kolesiów - takich, dla których szpiegują - wtedy może nawet trzeba będzie je zabić.

W tym momencie Natividad i Harry jednocześnie zaprotestowali. Zabić kobietę i dziecko? Nie! Wykluczone! Nigdy w życiu!

Wszyscy czekaliśmy, aż ochłoną ze wzburzenia.

- Mogłoby dojść i do tego, ale nie wierzę, że będzie aż tak źle. Ta kobieta walczy o przeżycie. I tego samego chce dla dziecka. Przypuszczam, że jest w stanie dużo znieść dla jego dobra i nie sądzę, żeby wystawiała je na niebezpieczeństwo, zabierając na przeszpiegi dla jakiejś hałastry. Poza tym tutaj bandy biorą się do rzeczy od razu. Nie zawracają sobie głowy wysyłaniem zwiadowców.

Wszyscy milczeli.

- Więc jak? - postawiłam zasadnicze pytanie. - Dajemy im szansę czy każemy wracać, skąd przyszły?

- Nic do nich nie mam - odezwał się Travis. - Jeśli o mnie chodzi, niech zostaną - dla dobra małej. Proponuję tylko, żebyśmy w nocy znów pilnowali dwójkami. Nie daje mi spokoju, jak, u diabła, one w ogóle wlazły nam do obozu?

Jill wzdrygnęła się lekko.

- Mogły się zakraść o każdej porze - próbowała tłumaczyć. - Przez całą noc.

- Od tego, jak strzeżemy naszego obozu, zależy nasze życie - powiedziałam. - Nie zauważyłaś ich, Jill?

- Mogły się wślizgnąć, zanim objęłam wartę!

- Nawet jeśli masz rację, i tak ich nie zauważyłaś, gdy przyszła kolej na ciebie. Mogły poderżnąć ci gardło - tobie, twojej siostrze...

- Ale nie poderżnęły.

- One nie. Następni intruzi mogą.

Nachyliłam się w jej stronę.

- Po świecie chodzi pełno szurniętych i niebezpiecznych ludzi. Nie ma dnia, byśmy nie zbierali na to dowodów. Jeżeli nie będziemy się wzajemnie pilnować, w końcu nas okradną, zabiją, może nawet potem zjedzą. Nastało piekło na ziemi, Jill - i mamy tylko siebie, jeśli chcemy, żeby nas nie pochłonęło.

Milczała ponuro.

Wzięłam ją za rękę.

- Jill.

- To nie była moja wina! - wybuchła. - Nie macie dowodów, że to przeze mnie...

- Jill!

Zamknęła się i wgapiła we mnie.

- Posłuchaj, na miłość boską, nikt cię za to nie zbije, ale musisz zdać sobie sprawę, że zrobiłaś coś złego, coś bardzo niebezpiecznego. Wiesz, że mam rację.

- No to czego jeszcze od niej chcesz? - wtrąciła się Allie. - Ma paść na kolana i błagać o przebaczenie?

- Chcę, żeby zaczęła cenić i swoje, i twoje życie na tyle, aby skończyć z taką lekkomyślnością. Tego chcę. Powinnaś chyba chcieć tego samego, teraz bardziej niż kiedykolwiek. Jill?

Zamknęła oczy.

- Niech to szlag! - wyrzuciła w końcu. - Tak, przyznaję się! Nie widziałam ich. Naprawdę. Następnym razem będę bardziej uważać. Mysz się przy mnie nie prześlizgnie.

Ścisnęłam lekko jej dłoń i przytrzymałam, a potem puściłam.

- W porządku. Ruszajmy. Bierzmy te zastrachane biedaczki i w drogę.



***



Zastrachane biedaczki okazały się największą mieszanką ras, z jaką się w życiu spotkałam. Oto ich historia, poskładana ze strzępków, które rzucały w rozmowach z nami przez cały dzisiejszy dzień i wieczór. Ojciec kobiety był Japończykiem, matka Murzynką, a mąż Meksykaninem. Cała trójka już nie żyje. Z całej rodziny ostała się tylko ona i jej córeczka. Nazywa się Emery Tanaka Solis. Dziewczynka ma na imię Tori, Tori Solis, i ma już dziewięć lat, a nie siedem, jak mi się wydawało. Zapewne całe życie musiała nie dojadać. Jest naprawdę drobna, ale bystra i spokojna - i ma w oczach wieczny głód. Na okrągło chowała kawałki jedzenia pod brudne łachmany. Nie przestała tego robić, nawet kiedy z jednej z koszul Bankole'a uszyliśmy jej sukienkę. Emery ma dopiero dwadzieścia trzy lata. Jako trzynastolatka wyszła za mąż za znacznie starszego mężczyznę, który obiecał się nią zaopiekować. Jej tata już wtedy nie żył; zginął przypadkowo w jakiejś strzelaninie, w której w ogóle nie brał udziału. Matka umierała, chora na gruźlicę. To ona nakłoniła córkę do tego małżeństwa, aby ratować ją przed głodem i przemocą ulicy.

Do tej pory cała historia, choć ponura, brzmiała dość banalnie. W ciągu kolejnych trzech lat Emery urodziła trójkę dzieci - córeczkę i dwóch synów. Oboje z mężem najmowali się do pracy na farmie w zamian za jedzenie, kąt do spania i używane łachy. Później farmę odkupiła wielka rolno-handlowa spółka i wszyscy robotnicy przeszli w nowe ręce. Wprawdzie dostawali dalej pensje, ale już w talonach kompanii - nie w gotówce. Za mieszkanie w zajmowanych dotychczas chałupach musieli teraz płacić czynsz, tak samo jak za żywność i ubranie, nieważne, czy nowe czy stare - za wszystko trzeba było płacić. Naturalnie, za talony kompanii mogli robić zakupy wyłącznie w jej sklepach. Zarobki - o dziwo! - jakoś nigdy nie starczały na opłacenie wszystkich rachunków. Zgodnie z nowymi przepisami, których raz przestrzegano, a raz nie, pracownik nie mógł wymówić pracodawcy, dopóki był u niego zadłużony. Prawo kazało mu odpracować dług na zasadzie niby umowy terminatorskiej albo jako kary za długi. Znaczyło to, że jeśli ktoś odmówił takiej pracy, można go było aresztować, wsadzić za kratki, a na koniec posłać z powrotem do dyspozycji tego samego pracodawcy.

W obu przypadkach niewolnicy za długi mieli dłuższy dzień pracy za mniejszą stawkę, można ich było "karać dyscyplinarnie", jeżeli nie wyrobili normy, wymieniać albo sprzedać - z ich zgodą czy bez, z rodziną lub bez - pracodawcom w odległym rejonie kraju, którzy akurat zgłosili stałe bądź tymczasowe zapotrzebowanie. Co gorsza, w przypadku dłużników, którym się zmarło, którzy zostali inwalidami albo uciekli, obowiązek odpracowania długu przechodził z rodziców na dzieci.

Mąż Emery rozchorował się i umarł. Nie było lekarza ani lekarstw z prawdziwego zdarzenia, jedynie parę środków na wszystko i nic oraz zioła, które robotnicy hodowali w swoich ogródeczkach. Jorge Francisco Solis wyzionął ducha w gorączce i bólach w swojej lepiance bez podłogi, nawet nie widząc doktora. Bankole mówi, że z opisu wygląda mu to na zapalenie otrzewnej, spowodowane zwykłym, a tylko nieleczonym zapaleniem wyrostka. Taka banalna dolegliwość. Ale to była tylko niewykwalifikowana siła robocza.

Emery wraz z dziećmi odziedziczyła dług Solisów. Pogodziła się z sytuacją, zawzięła się i harowała aż do dnia, kiedy, bez żadnego ostrzeżenia, zabrali jej obu synów. Byli młodsi od Tori - jeden o rok, drugi o dwa lata - za mali, żeby rozłączać ich z matką. Kompania uznała inaczej. Nawet nie prosili Emery o zgodę ani nie raczyli powiadomić jej, co zrobią z chłopcami. Gdy już oprzytomniała po specyfiku, który zaaplikowali jej "na uspokojenie", zaczęły przychodzić jej do głowy okropne podejrzenia. Krzyczała, aby oddali jej synów, odmawiała pracy, aż w końcu właściciele zagrozili, że odbiorą też córkę.

Wtedy postanowiła, że ucieknie; zabierze dziewczynkę i ruszy przed siebie szosą - mimo czyhających wszędzie złodziei, gwałcicieli, kanibali. Nie miała nic, na co można by się połaszczyć, a gwałt mógł równie dobrze przydarzyć się zniewolonej robotnicy kompanii. Co do kanibali... kto wie, może to tylko fantazje - takie bajdy, mające zmiękczyć niewolników, aby zastraszeni pogodzili się ze swym losem...

- Kanibale są naprawdę - powiedziałam Emery wieczorem przy jedzeniu. - Widzieliśmy ich. Ale według mnie to raczej szperacze nie mordercy. Żerują na zabitych przy drogach, sami nie zabijają.

- Nieprawda, szperacze też mordują - zaprzeczyła. - Jeśli ktoś jest ranny albo wygląda na chorego, od razu dopadają.

Któregoś późnego wieczoru razem z Tori przekradły się przez uzbrojone straże i ogrodzenie pod napięciem, myląc czujność zarówno psów, jak i wykrywaczy dźwięku i ruchu. Obie wiedziały, jak bezszelestnie poruszać się, przeskakując od osłony do osłony, czasami leżąc bez ruchu długie godziny. I obie były bardzo szybkie. Niewolnicy nabywają takich umiejętności - przynajmniej ci, którzy przeżywają. Pomimo to Emery i Tori musiały mieć cholernie dużo szczęścia.

Początkowo Emery zamierzała znaleźć i odzyskać synów, nie miała jednak bladego pojęcia, dokąd ich zabrano. Wiedziała tylko, że wywiozła ich ciężarówka, ale nie domyślała się nawet, w którą stronę mogła skręcić po dojechaniu do autostrady. Rodzice nauczyli ją czytać i pisać, lecz przecież na oczy nie widziała żadnego pisma w sprawie jej chłopców. Z czasem musiała dać za wygraną i przyznać, że może już tylko spróbować ocalić córeczkę.

Żywiąc się dzikimi roślinami i tym, co zdołały wyżebrać lub "znaleźć", dryfowały z prądem tułaczy na północ. Tak właśnie określiła to Emery: "znajdowały różne rzeczy". Cóż, w jej położeniu pewnie też nieraz zdarzyłoby mi się coś "znaleźć".

Strzelanina jakiegoś gangu sprowadziła ją do naszego obozu. Największe zagrożenie ze strony gangów jest zawsze w dużych miastach. Wędrując przez terytoria różnych gangów, najlepiej nie iść szosą, lecz trzymać się blisko niej - wtedy ma się szansę umknąć ich uwagi. Nam, jak dotychczas, to się udawało. Jednak, według relacji Emery, zarośnięty park, w którym ostatnio nocowaliśmy, musiał być ziemią sporną. Dwa rywalizujące gangi strzelały do siebie, miotając obelgi i oskarżenia pod adresem przeciwników. Od czasu do czasu zgodnie przerywali, aby ostrzeliwać przejeżdżające ciężarówki. Właśnie podczas jednej z takich przerw Emery i Tori, które biwakowały prawie na samym poboczu drogi, udało się wymknąć dalej.

- Jedna banda podchodziła już coraz bliżej - opowiadała Emery. - Na przemian strzelali i biegli. Jeszcze kawałek i wpadliby na nas. Musiałyśmy uciekać. Nie mogłyśmy czekać, aż nas usłyszą czy wypatrzą. Kiedy trafiłyśmy na waszą polanę, w ogóle nie zauważyłyśmy, że ktoś tam jest. Umiecie się maskować.

Cóż, chyba usłyszeliśmy komplement. Rzeczywiście staramy się wtapiać w krajobraz, kiedy tylko się da. Przeważnie okolica temu nie sprzyja. Tak jak dzisiaj. Ale od dziś znów pilnujemy dwójkami.



NIEDZIELA, 12 WRZEŚNIA 2027



Dzięki Tori Solis przybyło nam dziś dwoje towarzyszy: Grayson Mora i jego córka Doe, która jest tylko o rok młodsza od Tori. Wędrując obok siebie w tę samą stronę jedną szosą, obie dziewczynki zaprzyjaźniły się. Wchodząc na drogę stanową numer dwadzieścia, odbiliśmy na zachód i będziemy nią iść długo, a potem znów wrócimy na autostradę międzystanową sto jeden. Przegadaliśmy mnóstwo czasu na temat osiedlenia się na ziemi Bankole'a - mówiliśmy też o pracy, o uprawach i o tym, jak możemy się tam pobudować.

Tymczasem dwie dziewczynki nie tylko zdążyły się zaznajomić, ale też, siłą rzeczy, zbliżyły do siebie swoich rodziców. Zaskoczyło mnie to, jak bardzo ci dwoje są do siebie podobni. Oboje byli mniej więcej w tym samym wieku - co znaczyło, że Grayson musiał zostać ojcem niemal równie młodo jak Emery matką. Nie wydawało się to jeszcze niezwykłe; niezwykły był fakt, że to on opiekował się dzieckiem.

Wysoki, chudy i ciemny Latynos, wyraźnie opiekuńczy wobec córeczki, sprawiał wrażenie raczej spokojnego - nawet jakby niepewnego. Emery spodobała mu się. Dało się jednak zauważyć, że jednocześnie nie chciał mieć z nią - i z nami - nic wspólnego. Kiedy zeszliśmy z szosy, aby rozbić obóz, poszedłby dalej - gdyby nie mała, która najpierw prosiła, a potem płakała, żeby zostać z nami. Miał własną żywność, więc zaproponowałam, że jeśli chce, możemy biwakować razem. Gdy rozmawiałam z nim, uderzyły mnie dwie rzeczy.

Po pierwsze: nie przypadliśmy mu do gustu. To się rzucało w oczy. Nie podobaliśmy mu się ani trochę. Przemknęło mi przez myśl, że może nie pała do nas sympatią z zawiści, że tworzymy grupę i mamy broń. Zwykle nie lubi się kogoś, kto wzbudza w nas strach. Poinformowałam go, że wystawiamy warty i jeśli tylko mu to odpowiada, jest mile widziany. Wzruszył ramionami i miękkim, lecz chłodnym głosem skwitował:

- Jasne. Pewnie.

Więc zostanie z nami. Chce tego jego córka i częściowo także on sam - a jednak coś jest nie tak. Nie chodzi tylko o zwykłą ostrożność w drodze.

Jak sądzę, Grayson i jego córka także byli niewolnikami. Mimo to - całkiem zasobny z niego biedak. Ma dwa śpiwory, jedzenie, wodę i gotówkę. Według moich przypuszczeń musiał to z kogoś ściągnąć - z żywego lub martwego.

Skąd domysł, że był niewolnikiem? Po prostu w tej swojej dziwnej niepewności aż za bardzo przypomina mi Emery. No i są jeszcze Doe i Tori, które chociaż zupełnie niepodobne, dogadują się i rozumieją, jakby były siostrami. Zgoda: wśród małych dzieci to się zdarza i wcale nie musi cokolwiek znaczyć - wystarcza wspólne przebywanie. Tylko nigdy nie widziałam takiej pary, która gdy coś je przestraszy, ma podobny nawyk padania na ziemię i zwijania się w pozycji płodowej.

Dokładnie to zrobiła Doe, kiedy potknęła się i upadła, a Zahra podeszła do niej sprawdzić, czy się nie potłukła. Jej ciało odruchowo skuliło się w drżący kłębek. Czy była to ta sama reakcja, o której wspominały Allie i Jill: odruch człowieka, który spodziewa się bicia i kopania - pozycja obronna, sygnalizująca zarazem uległość i posłuszeństwo?

- Coś jest nie tak z tym facetem - odezwał się Bankole, zerkając na Graysona, gdy wreszcie leżeliśmy obok siebie.

Byliśmy już po kolacji, wysłuchaliśmy prawie całej opowieści Emery, trochę pogadaliśmy - jednak wszyscy czuliśmy się bardzo zmęczeni. Travis i Jill pełnili wartę, ja chciałam jeszcze uzupełnić zapiski, a Bankole'owi, któremu wypadła dopiero wczesna ranna warta z Zahrą, zebrało się na gadanie. Usiadł przy mnie i szepnął mi prosto w ucho - tak cicho, że gdybym się choć trochę odsunęła, nie usłyszałabym ani słowa:

- Ten Mora to straszny nerwus. Skacze, jak tylko ktoś się do niego zbliży.

- Według mnie on też był czyimś niewolnikiem - odpowiedziałam takim samym szeptem. - Pewnie przeżył też gorsze rzeczy, ale to najbardziej rzuca się w oczy.

- Więc ty też zauważyłaś.

Objął mnie ramieniem.

- Zgadzam się. I na niego, i na małą - oświadczył z westchnieniem.

- Widać też, że nie pała do nas miłością.

- Nie ufa nam. Bo niby czemu? Jakiś czas będzie trzeba mieć na oku całą tę czwórkę. Są... dziwni. Którejś nocy może strzelić im do łba, żeby porwać nam parę plecaków i dać nogę. Albo zaczną znikać różne drobne rzeczy. Coś takiego bardzo pasuje do tych dzieciaków. Tak czy siak, ich rodzice przystali do nas ze względu na swoje córeczki. Dopóki będziemy je chronić i dobrze traktować, dopóty rodzice będą wobec nas lojalni.

- Wygląda na to, że po cichu szykują nam nowe niewolnicze podziemie - zauważyłam. - Wracamy do niewolnictwa, i to o wiele gorszego, niż prorokował mój ojciec, a już na pewno dużo prędzej. Tato przewidywał, że jednak trochę czasu minie, zanim do tego dojdzie.

- Nic nowego pod słońcem - stwierdził, układając się wygodnie przy mnie. - Na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy jeszcze byłem studentem, słyszało się o hodowcach, którzy robili to samo - to znaczy: trzymali robotników wbrew ich woli i zmuszali do pracy za darmo. Latynosów w Kalifornii, Latynosów i Murzynów na Południu. Raz od wielkiego dzwonu ktoś dostawał za to wyrok i szedł do więzienia...

- Ale Emery mówiła, że powstało nowe prawo - i że dopiero od niedawna można legalnie zmuszać ludzi oraz ich dzieci do odpracowywania długów, w które są nieuchronnie, programowo, wpędzani.

- Możliwe. Trudno już się rozeznać, w co wierzyć, a w co nie. Bardzo prawdopodobne, że politycy wymyślili jakąś ustawę, którą można wykorzystać do podtrzymania niewolnictwa za długi, jednak o niczym takim nie słyszałem. Z drugiej strony, ktoś na tyle brudny, żeby trzymać niewolników, bez oporów pójdzie i na to, aby łgać w żywe oczy. Zdajesz sobie sprawę, że synów tej kobiety przehandlowano jak bydło - i to pewnie do prostytucji.

Kiwnęłam głową.

- Ona też to wie.

- Tak. Wielki Boże...

- Coraz większa degeneracja.

Urwałam na chwilę.

- Ale wiesz co? - podjęłam. - Jeśli uda nam się przekonać tych eksniewolników, że z nami staną się wolni, mówię ci: nikt nie będzie walczyć o zachowanie tej wolności bardziej zawzięcie niż oni. A propos walki: potrzeba nam więcej broni. I musimy być bardzo ostrożni... Droga robi się coraz niebezpieczniejsza. Musimy naprawdę uważać, zwłaszcza na dziewczynki.

- Oho, już one wiedzą, jak być cicho. Ruszają się jak dwie trusie, szybko i bez hałasu. Dzięki temu jeszcze żyją.



24



Poznaj Boga:

Niech twoja praca,

nauka,

plany i czyny

Będą modlitwą.

Módl się w tworzeniu,

w uczeniu innych,

w zdobywaniu celu.

Módl się, pracując.

Módl się, by skupić myśli,

uśmierzyć lęki,

utwierdzić się w celu.

Poważaj Boga.

Kształtuj Boga.

Módl się działaniem.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



PIĄTEK, 17 WRZEŚNIA 2027



Rano spędziliśmy trochę czasu, czytając wybrane strofy "Nasion Ziemi" i dyskutując o nich. Było to takie uspokajające zajęcie - prawie jak nabożeństwo w kościele. Wszyscy potrzebowaliśmy czegoś, co nas pokrzepi i doda otuchy. Nawet nasi nowi znajomi włączyli się, zadając pytania, snując głośne rozważania, odnosząc poszczególne wersety do własnych przeżyć i doświadczeń.

Bóg jest Przemianą i, w ostatecznym rozrachunku, naprawdę jest górą. A jednak człowiek ma coś do powiedzenia, jeżeli chodzi o wybór czasu i celu tego ostatecznego rozrachunku.

Właśnie tak.

To był okropny tydzień.

Wczorajszy i dzisiejszy dzień przeznaczyliśmy na odpoczynek. Być może jutro też zrobimy sobie wolne. Nie wiem jak inni, ale ja chciałabym. Wszyscy jesteśmy chorzy, umęczeni i w żałobie - jednak mimo to czujemy się zwycięscy. Niecodzienny stan. Myślę, że to dlatego, iż większość z nas jeszcze żyje. Jesteśmy gromadką ocalałych. Z drugiej strony, przecież nigdy nie byliśmy niczym innym.

Oto co się stało.

We wtorek, podczas południowego postoju, nasze dwie dziewczynki, Tori i Doe, oddaliły się od grupy, żeby się załatwić. Razem z nimi poszła Emery, która jak gdyby mimochodem zaczęła roztaczać też opiekę nad małą Doe. Poprzedniej nocy ona i Grayson Mora wymknęli się razem z obozu i nie było ich przeszło godzinę. Harry i ja mieliśmy właśnie wartę i widzieliśmy, jak odchodzą. Od tamtej pory stanowią parę, ale trzymają się na dystans od całej reszty. Dziwni ludzie.

No więc Emery zabrała dziewczynki, żeby się załatwiły - całkiem niedaleko. Zaraz za pagórek - tak aby zniknąć z widoku za kępą zwiędłych krzaków w wysokiej wysuszonej trawie. Reszta rozsiadła się, aby pojeść i popić, pocąc się w marnym cieniu na wpół uschłego dębowego zagajnika. Okaleczonym drzewom brakowało większości gałęzi - niewątpliwie poszły na opał. Wodziłam wzrokiem po pokancerowanych pniach, kiedy rozległ się krzyk.

Najpierw były to wysokie, cieniutkie i ostre jak igiełki piski dziewczynek; zaraz potem usłyszeliśmy, jak Emery woła o pomoc. Na koniec doleciał nas męski głos, miotający przekleństwa.

Niewiele myśląc, niemal wszyscy zerwaliśmy się na równe nogi i popędziliśmy tam, skąd dochodził hałas. Już w biegu przytrzymałam za ręce Harry'ego i Zahrę, polecając im gestem, aby przypilnowali naszych plecaków oraz Allie i Natividad, które zostały z chłopcami. Harry miał strzelbę, a Zahra berettę. Oboje strasznie się na mnie oburzyli, ale w końcu mnie posłuchali i zawrócili. W razie potrzeby będzie miał nas kto osłaniać i wesprzeć od tyłu.

Na miejscu zobaczyliśmy, jak Emery walczy z dużym łysolem, który trzymał Tori. Na nasz widok Doe popędziła do nas z krzykiem, rzucając się prosto w ramiona taty, który od razu chwycił ją na ręce i pobiegł najpierw w kierunku autostrady, a zaraz później gwałtownie skręcił z powrotem w stronę dębiny i naszych ludzi. Tymczasem od szosy zbliżało się więcej łysoli, tak jak my zaalarmowanych wrzaskami. Dojrzałam błyski metalu - oby tylko noże. Oby nie spluwy. Travis też już ich zauważył i pierwszy krzyknął ostrzegawczo.

Postąpiłam w tył, przyklęknęłam na jedno kolano, wycelowałam oburącz moją czterdziestkępiątkę i czekałam na dogodny moment, aby kropnąć tego, który napastował Emery. Znacznie górował nad nią wzrostem i choć przyciskał do siebie Tori, głowę i bary miał odsłonięte. Dziewczynka wyglądała w jego garści jak laleczka. Większy problem był z Emery. Drobna i szybka, raz po raz przyskakiwała do napastnika, kalecząc mu twarz, próbując dosięgnąć oczu; starając się osłaniać, jak mógł, opędzał się od niej wolnym ramieniem. Gdyby miał do dyspozycji obie ręce, pewnie by ją z siebie strząsnął, ale teraz, kiedy musiał trzymać wyrywającą się Tori, widać było, że nie może sobie poradzić.

Mimo to raz udało mu się trzepnąć i na moment odrzucić Emery. W tej wąziutkiej szczelinie czasu, gdy w uszach dzwonił mi jeszcze jego cios, zastrzeliłam drania.

Wiedziałam od razu, że go położyłam. Jeszcze nie upadł, a już poczułam jego ból i przez chwilę nie nadawałam się do niczego. Wreszcie zwalił się, a ja razem z nim. Na szczęście nie przestałam widzieć ani słyszeć, nie wypuściłam też z ręki broni.

Krzyki rosły. Banda łysoli z szosy już prawie siedziała nam na karku - sześciu, siedmiu, ośmiu chłopa. Obezwładniona bólem, nie mogłam nic zrobić, ale widziałam ich. Parę chwil później facet, którego zastrzeliłam, stracił przytomność albo wyzionął ducha, i odzyskałam kontrolę. W samą porę.

Poza tymi, którzy zostali w lasku, oprócz mnie tylko Bankole miał broń.

Podniosłam się - trochę za wcześnie, bo zaraz omal znów nie runęłam - i zdjęłam drugiego napastnika z Travisa, który niósł Emery.

Znów padłam na glebę, lecz nie straciłam przytomności. Patrzyłam, jak Bankole chwyta Tori i bez ceregieli rzuca ją Jill, która od razu obróciła się i pognała do obozu.

Gdy Bankole dopadł do mnie, mogłam już wstać i pomóc mu osłaniać nasz odwrót.

Uciekaliśmy w stronę ogołoconych drzew, które na szczęście miały grube, solidne pnie. Schowani za nimi, widzieliśmy, jak bronią nas przed kulami, które opryszki posyłały w naszą stronę.

Upłynęło parę sekund, nim zorientowałam się, że jeszcze ktoś do nas strzela. Gdy to do mnie dotarło, zaległam tak jak reszta pomiędzy drzewami i zaczęłam wypatrywać strzelca.

Zanim cokolwiek dojrzałam, z tyłu raz za razem odezwał się nasz winchester. To Harry wziął się do dzieła. Wystrzelił jeszcze dwukrotnie - ja też, ledwo co mierząc i ledwo trzymając się w karbach, wypaliłam dwa razy. Później chyba jeszcze przygrzał Bankole, a potem przestałam cokolwiek rejestrować, na nowo niezdolna do niczego. Ktoś konał, a ja razem z nim. To był koniec strzelaniny.

Umierałam czyjąś śmiercią. Poczułam na sobie jakieś ręce: z całych sił zebrałam się w sobie, by jeszcze szarpnąć za spust.

To Bankole.

- Ty głupi palancie! - wyskamlałam. - Omal cię nie zabiłam.

- Krwawisz - oznajmił.

Dziwne. Próbowałam przypomnieć sobie moment, kiedy mnie trafili. Może tylko upadłam na jakiś ostry korzeń? Zupełnie nie czułam własnego ciała. Coś mnie bolało, ale nie potrafiłam ustalić co - nie wiedziałam nawet, czy to mój własny ból, czy cudzy. Był dotkliwy, ale w dziwny sposób znośny. Miałam wrażenie, że jestem... bezcielesna.

- Co z resztą? - spytałam.

- Leż spokojnie - powiedział tylko.

- Czy już po wszystkim?

- Tak. Ci, co przeżyli, uciekli.

- W takim razie weź mój pistolet i daj go Natividad, na wypadek, gdyby jednak postanowili wrócić.

Chyba poczułam, jak wyjmuje mi go z ręki. Ktoś rozmawiał ściszonym głosem, tak że nic nie mogłam zrozumieć. W tej samej chwili dotarło do mnie jeszcze, że tracę przytomność. Mówi się trudno. I tak wytrzymałam na tyle długo, aby na coś się przydać.



***



Jill Gilchrist nie żyje.

Dostała kulkę w plecy, gdy z Tori na rękach biegła do zagajnika. Bankole zataił to przede mną; nie chciał, bym poznała prawdę wcześniej, niż będzie to konieczne, ponieważ - jak się okazało - sama zostałam ranna. Właściwie lekko postrzelona, poszczęściło mi się. Bolało, lecz jakie to miało znaczenie przy tamtym bólu. Jill nie miała tyle szczęścia. Dowiedziałam się o niej, kiedy doszłam do siebie i usłyszałam ochrypły, żałosny lament Allie.

Jej siostra doniosła dziewczynkę do drzew, postawiła na ziemi, po czym bezgłośnie osunęła się w dół. Emery złapała Tori i przycisnęła do siebie, łkając razem z nią z przerażenia i ulgi. Cała reszta zajęta była najpierw szukaniem osłony, a później wszyscy odpowiadali na ogień bandytów. Travis pierwszy zauważył kałużę krwi, powiększającą się wokół Jill, i krzykiem dał znać Bankole'owi. Ten odwrócił ją na wznak i zobaczył, jak z dziury na jej piersiach leje się krew. Dziura okazała się wylotem po kuli. Według niego Jill już wtedy nie żyła. Odeszła, nie powiedziawszy ani słowa, nie spojrzawszy ostatni raz na siostrę. Nie zdążyła nawet spytać, czy chociaż ocaliła dziecko, które niosła. Tori była trochę poobijana, lecz poza tym cała. Wszyscy inni też - prócz Jill.

Mój postrzał, szczerze mówiąc, był tylko rozległym draśnięciem. Pocisk zrobił mi tylko bruzdę w lewym boku, nie wyrządzając specjalnej szkody: dużo krwi, dużo bólu i parę dziur w koszuli. Rana piekła gorzej niż oparzenie, ale nie była obezwładniająca.

- Kowbojski postrzał - stwierdził Harry, gdy razem z Zahrą przyszli mnie obejrzeć.

Oboje byli umorusani i sami wyglądali żałośnie, ale Harry nadrabiał miną. Właśnie skończyli pomagać grzebać Jill. Kiedy leżałam nieprzytomna, wszyscy razem, gołymi dłońmi, patykami i naszą jedyną siekierą, wykopali jej płytki grób. Ułożyli ją między korzeniami drzew, przysypali ziemią, a na wierzch poprzetaczali wielkie kamienie. Drzewa pożywią się jej ciałem - lecz na pewno nie psy i ludożercy.

Postanowiliśmy, że przenocujemy dalej w tym samym miejscu, choć rozważniej byłoby poszukać innego, bo - jak na nocleg - nasz zagajnik był za blisko autostrady.

- Cholerny z ciebie głupol. Za ciężka jesteś, żeby cię nieść - powiedziała mi Zahra. - Więc leż, odpoczywaj i pozwól Bankole'owi się sobą zająć. I tak to zrobi - czy chcesz, czy nie.

- To zwykła kowbojska rana - powtórzył Harry. - W tej książce, którą kupiłem, stale ktoś obrywa w bok albo w ramię, albo w rękę i nic mu nie jest - chociaż Bankole mówi, że gdyby to nie była fikcja, większość z nich umarłaby na tężec czy jakieś inne zakażenie.

- Dzięki za słowa otuchy - odezwałam się.

Zahra zgromiła go wzrokiem i pogładziła mnie po ręce.

- Nie martw się - powiedziała. - Twój staruszek nie przepuści żadnemu zarazkowi. Wścieka się na ciebie jak cholera za to, że dałaś się postrzelić. Mówi, że gdybyś miała trochę rozumu, zostałabyś w obozie przy chłopcach.

- Co takiego?

- Ej, to starszy gość - wtrącił Harry. - Nie można mu się dziwić.

Westchnęłam.

- Jak Allie?

- Płacze.

Potrząsnął głową.

- Oprócz Justina nie dopuszcza do siebie nikogo. Nawet mały próbuje ją jakoś pocieszyć. Przykro mu, kiedy widzi, jak ona tak rozpacza.

- Emery i Tori też trochę ucierpiały - poinformowała Zahra. - Prócz ciebie to drugi powód, dla którego tu zostajemy. Urwała na moment.

- Ej, Lauren - podjęła. - Czy nie rzuciło ci się przypadkiem w oczy nic zabawnego. Kiedy obserwowałaś Emery, Tori no i tego Morę?

Coś zaskoczyło mi w głowie - coś, przez co znów westchnęłam.

- Chcesz powiedzieć, że to wrażliwcy, tak?

- No. I to cała czwórka: on, ona i ich dziewuszki. Wiedziałaś?

- Dopiero teraz to sobie uświadomiłam. Ale już wcześniej czułam, że są jacyś dziwni: tacy niepewni i przewrażliwieni - to znaczy, tacy niedotykalscy. I wszyscy żyli w niewoli. Mój brat Marcus stwierdził kiedyś, że z wrażliwców można by zrobić dobrych niewolników.

- Mora chce odejść - zauważył Harry.

- Wolna droga - odparłam. - Już raz chciał od nas uciec; wtedy, tuż przed strzelaniną.

- Jednak zawrócił. I nawet pomógł kopać grób dla Jill. On chyba chce, żebyśmy wszyscy stąd odeszli. Mówi, że banda, którą przepędziliśmy, wróci, jak tylko się ściemni.

- Jest pewien?

- No. Szaleje z nerwów, chce wynieść się stąd razem z dzieckiem.

- Emery z Tori dadzą radę?

- Emery pójdzie o własnych siłach - włączył się nowy głos - a Tori ja poniosę - odezwał się Grayson Mora. Ostatnio widziany, jak uciekał z tonącego okrętu.

Powoli podniosłam się. Bok naprawdę bolał. Szczęście w nieszczęściu, że Bankole oczyścił i zabandażował ranę, gdy leżałam bez przytomności, więc ominęła mnie ta wątpliwa przyjemność. Mimo to nawet w tej chwili byłam jeszcze półprzytomna - na wpół odcięta od własnego ciała. Wszystko inne poza bólem docierało do mnie niczym przez gruby kożuch waty. Tylko ból wydawał się ostry i rzeczywisty. Byłam prawie wdzięczna, że go czuję.

- Ja też mogę chodzić - oznajmiłam, zrobiwszy na próbę kilka kroków. - Mam tylko wrażenie, jakbym szła na szczudłach. Nie jestem pewna, czy wytrzymam normalne tempo.

Grayson Mora podszedł blisko mnie. Łypnął na Harry'ego, jak gdyby chciał się go pozbyć, ale Harry tylko odwzajemnił jego spojrzenie.

- Ile razy umierałaś? - zwrócił się do mnie Mora.

- Co najmniej trzy - odpowiedziałam, jakby to była najlogiczniejsza w świecie rozmowa. - Może cztery. Ale nigdy przedtem tak jak dziś: pod rząd. Paranoja. Za to ty wyglądasz całkiem nieźle.

Twarz ściągnęła mu się, jak gdybym go spoliczkowała. Naturalnie, że go obraziłam. Moje słowa naprawdę znaczyły: Gdzie byłeś, człowieku i bracie wrażliwcu, kiedy twoja kobieta i twoja grupa znalazły się w opałach? Zabawne. Wcześniej nawet przez myśl mi nie przeszło, że potrafię posługiwać się takim językiem.

- Musiałem wynieść Doe w bezpieczne miejsce - tłumaczył się. - Poza tym, nie miałem broni.

- Umiesz strzelać?

Zawahał się.

- Nigdy tego nie robiłem - wyznał, mamrocząc niewyraźnie.

Znowu go zawstydziłam - tym razem nieumyślnie.

- Jeśli cię nauczymy, będziesz strzelał w obronie grupy?

- Pewnie! - obiecał, chociaż zdawało mi się, że w tej chwili z chęcią zastrzeliłby mnie.

- Boli jak diabli - ostrzegłam go.

Wzruszył ramionami.

- Nic nowego.

Zajrzałam mu w wychudzoną, zagniewaną twarz. Wszyscy niewolnicy są tacy chudzi, niedożywieni, zaharowani i nauczeni, że większość rzeczy boli?

- Pochodzisz z tych stron?

- Urodziłem się w Sacramento.

- W takim razie możesz nam dużo opowiedzieć na temat tej okolicy. Nawet bez broni przyda nam się twoja pomoc, żeby tutaj przeżyć.

- Właśnie dlatego radzę zabierać się stąd, nim te zwierzaki z gór wypacykują się farbą i zaczną strzelać do ludzi i palić, co się da.

- O cholera - zaklęłam. - Więc to byli oni.

- A myślałaś, że kto?

- Nie miałam jeszcze okazji się zastanowić. Zresztą co by to zmieniło? Harry, obszukaliście zabitych?

- Jasne - uśmiechnął się półgębkiem. - Mamy jeszcze jeden pistolet trzydziestkęósemkę. Włożyłem ci do plecaka parę rzeczy po tych, których sprzątnęłaś.

- Dzięki. Nie wiem tylko, czy w tym stanie w ogóle zdołam go nieść. Może Bankole...

- Już załadował go na wózek. Chodźmy.

Ruszyliśmy z lasku w stronę szosy.

- Tak sobie radzicie? - zapytał Grayson Mora, idąc obok mnie. - Kto zabije, bierze znaleźne?

- Owszem, ale zabijamy wyłącznie we własnej obronie - odpowiedziałam mu. - Nie polujemy na ludzi. Nie jemy ludzkiego mięsa. Po prostu wspólnie bronimy się przed wrogami. Kiedy jedno z nas jest w potrzebie, reszta spieszy na pomoc. I nigdy niczego nie podkradamy sobie nawzajem.

- To samo opowiadała o was Emery. Z początku jej nie wierzyłem.

- Będziesz przestrzegał naszych reguł?

- No... mogę.

Wahałam się chwilę.

- Powiedz: co ci nie pasuje? - postanowiłam od razu rozwiać wszelkie wątpliwości. - Przecież widzę, że nam nie ufasz. Nawet teraz.

Przybliżył się, ale mnie nie dotknął.

- Skąd jest ten biały? - zapytał z naciskiem.

- Znam go od dziecka - wyjaśniłam. - I on, i ja, i cała reszta, już kawał czasu pomagamy sobie przetrwać.

- Ale... ani on, ani tamci nic nie czują. Tylko ty współodczuwasz.

- Owszem, tylko ja jestem wrażliwcem - tak to nazywamy.

- Przecież oni... Mogą...

- Nie. Wszyscy tu sobie pomagamy. Grupa jest silna. W pojedynkę czy nawet we dwoje łatwiej dać się okraść albo zabić.

- Niby tak.

Popatrzył na naszą gromadkę. Wprawdzie jego twarz nie wyrażała jeszcze zbytniej ufności ani sympatii, jednak widać było, że trochę się rozluźnił i uspokoił. Wyglądał jak ktoś, kto właśnie rozwikłał dręczącą zagadkę.

Chcąc wystawić go na próbę, udałam, że się potknęłam. Przyszło mi to z łatwością. Wciąż jeszcze miałam nikłe czucie w stopach i całych nogach.

Mora usunął się na bok. Nie podtrzymał mnie, nawet nie wyciągnął ręki. Uroczy gość.



***



Zostawiłam go, zrównałam się z Allie i jakiś czas szłam przy niej. Swoim żalem i urazą odgrodziła się ode mnie niczym murem - przypuszczam, że tak samo, jak od wszystkich innych, tyle że akurat w tej chwili to ja byłam dla niej intruzem. Żyłam, a jej siostra, jej jedyna rodzina nie - czemu więc nie zabieram się w cholerę i nie schodzę jej z oczu?

Nie odzywała się słowem. Po prostu udawała, że mnie tam nie ma. Pchała Justina w jego wózku, co jakiś czas ocierając z kamiennej twarzy łzy szybkim, przypominającym smagnięcie bata, ruchem. Musiało ją to boleć. Tarła sobie twarz za mocno, za gwałtownie, do czerwoności. Robiąc sobie krzywdę, zadawała ból i mnie - jakby nie dosyć było mi własnego. Mimo to zostałam z nią - i doczekałam się, aż jej mur zaczął kruszyć się pod naporem świeżej fali obezwładniającego żalu. Przestała się ranić, pozwalając, by łzy spływały swobodnie po policzkach i skapywały na pierś albo na szosę. Sprawiała wrażenie, jak gdyby raptem przytłoczyło ją jakieś brzemię.

Wtedy ją objęłam. Położyłam jej dłonie na ramionach i przerwałam tę wędrówkę na oślep. Gdy odwróciła się twarzą do mnie, wroga i zbolała, przytuliłam ją do siebie. Mogła się uwolnić - w tym momencie byłam słabiutka jak mysz. Jednak po pierwszym gniewnym szarpnięciu przywarła do mnie kurczowo z jękiem. Nigdy w życiu nie słyszałam takiego lamentu. Łkała i zawodziła na środku drogi, aż reszta przystanęła, czekając na nas. Wszyscy milczeli. Tylko Justin zaczai kwilić; Natividad zawróciła, by go uspokoić. I dziecku, i Allison chcieliśmy przekazać bez słów tę samą pociechę: Pomimo bólu i straty pamiętajcie, że nie jesteście sami. Macie przy sobie ludzi, którym na was zależy i którzy nie chcą, byście cierpieli. Wszyscy jesteśmy waszą rodziną.

W końcu Allie i ja wypuściłyśmy się z objęć. Małomówna z niej kobieta - a szczególnie w nieszczęściu. Odebrała Justina Natividad, przygładziła mu włoski i wzięła go na ręce. Gdy znów zaczęliśmy iść, jakiś czas niosła go, a ja pchałam wózek. Wędrowaliśmy dalej w milczeniu, jak gdyby wszyscy czuli, że nie ma potrzeby nic mówić.



***



Na szosie panował spory ruch, i to w obydwu kierunkach. Mimo to martwiło mnie, że grupę tak liczną jak nasza łatwo będzie zauważyć i namierzyć, żebyśmy nie wiem jak próbowali wtopić się w tło. Niepokoiłam się też, bo nie rozumiałam sposobów działania naszych napastników.

Trochę później, kiedy Allie wsadziła Justina z powrotem do wózka i sama zaczęła go pchać, zostawiłam ją i dołączyłam do Bankole'a i Emery. To właśnie Emery wszystko mi wyjaśniła i zauważyła dymy pierwszego pożaru - niewątpliwie dlatego, że go wypatrywała. Nie mieliśmy pewności, ale wyglądało na to, że pali się mniej więcej w miejscu tamtego dębowego lasku, w którym zatrzymaliśmy się na popas.

- Spalą wszystko - szepnęła Emery do mnie i Bankole'a. - Nie odpuszczą, dopóki nie skończy im się ro. Całą noc będą podpalać, co się da. Rzeczy i ludzi.

Ro, piro, piromania - znów ten przeklęty ogniowy narkotyk.

- Myślisz, że będą nas szukać? - zapytałam.

Wzruszyła ramionami.

- Jest nas sporo i paru z nich zabiliśmy. Myślę, że raczej wezmą odwet na innych, słabszych wędrowcach.

Kolejne wzruszenie ramion.

- Im wszyscy wydajemy się tacy sami. Tułacze na szosie.

- Więc póki będziemy trzymać się z daleka od ich pożarowych orgii...

- ...będziemy bezpieczni. Zgadza się. Nie cierpią nikogo prócz swoich. Sprzedaliby moją Tori, żeby zdobyć więcej ro.

Spojrzałam na jej posiniaczoną i spuchniętą twarz. Nim ruszyliśmy, Bankole zaaplikował jej środek przeciwbólowy. W duchu dziękowałam mu za to, trochę zła, że mnie samej odmówił podania czegokolwiek. Nie rozumiał, tam w zagajniku, skąd wzięły się moje drętwota i otępienie - męczyło go to. Cóż, dobrze przynajmniej, że do tej pory już ustąpiły. Niech umrze trzy czy cztery razy, a przekona się, jak to jest. Nie, co ja mówię? Cieszę się, że nigdy tego nie przeżyje. To takie bezsensowne. Krótka, a zarazem niekończąca się męka konania, raz za razem, od początku. Zupełnie bez sensu. Ile razy sobie przypomnę, zastanawiam się, jakim cudem to wszystko przeżyłam.

- Emery? - zagadnęłam, zniżając głos.

Spojrzała na mnie.

- Wiesz, że jestem wrażliwcem, prawda?

Skinęła głową, zerkając ukradkiem na Bankole'a.

- On też wie - uspokoiłam ją. - Ja... Słuchaj, ty i Grayson jesteście pierwszymi znanymi mi wrażliwcami, którzy mają dzieci.

Nie widziałam powodu, by się przyznawać, że w ogóle są jedynymi wrażliwcami, jakich spotkałam w życiu.

- Kiedyś też chciałabym mieć dzieci, dlatego muszę wiedzieć... Czy to zawsze jest dziedziczne?

- Jeden z moich chłopców był normalny - odpowiedziała. - Niektórzy wrażliwcy wcale nie mogą mieć dzieci. Nie wiem dlaczego. Znałam też takich, którzy mieli dwoje albo troje - i wszystkie normalne. Ale pracodawcy lubią czuciowców.

- No jasne.

- Czasami - opowiadała dalej - nawet więcej płacą za takich robotników. Zwłaszcza za dzieci.

Takie jak jej. A jednak zabrali jej synka, który nie był wrażliwcem, a nie ruszyli córki, która była. Jak długo daliby jej spokój, zanim przyszliby i po dziewczynkę? Może trafiła im się intratna oferta na dwóch chłopców i dlatego ich wzięli na pierwszy ogień.

- Boże miłosierny... - westchnął Bankole. - Ten kraj cofnął się o dwieście lat.

- Kiedy byłam mała, nie było jeszcze tak źle - stwierdziła Emery. - Mama stale powtarzała, że się polepszy, że tylko patrzeć, jak wrócą dobre czasy. Mówiła, że zawsze po latach chudych przychodzą tłuste. Tata tylko potrząsał głową i nic nie mówił.

Rozejrzała się za Tori; gdy zobaczyła, że mała podróżuje na ramionach Graysona Mory, przeniosła wzrok na coś innego i aż się zachłysnęła.

Podążywszy za jej spojrzeniem, dostrzegliśmy ogień, pełzający po wzgórzach za nami - daleko, lecz i tak za blisko. Ten inny, nowy pożar rozchodził się szybko, niesiony suchym wieczornym wiatrem. Albo ci, co nas napadli, podążali za nami, podkładając ogień po drodze, albo ktoś ich małpował, odpowiadał tym samym językiem.

Przyspieszyliśmy kroku i szliśmy dalej, wypatrując jakiegoś terenu, w którym można by się bezpiecznie ukryć. Po obu stronach autostrady rosła taka sama sucha trawa i drzewa, częściowo zielone, częściowo obumarłe. Jak na razie pożogę widać było tylko po północnej stronie.

Trzymaliśmy się południowej, mając nadzieję, że tam nic nam nie zagrozi. Według mojej mapy tych okolic przed nami leżało jezioro Clear. Mapa pokazywała, że jest duże i na odcinku paru mil autostrada biegła wzdłuż jego północnego brzegu. Już niedługo tam dojdziemy. Jak prędko?

Idąc, skalkulowałam odległość. Jutro. Jutro wieczorem powinniśmy rozbić nad nim obóz. Za późno.

Dogonił nas już swąd dymu. Czy to znaczyło, że wiatr gna ogień w naszym kierunku?

Inni wędrowcy też przyspieszyli tempo, trzymając się południowej strony drogi i kierując na zachód. Teraz nikt już nie zdążał na wschód. Jeszcze nie mijały nas ciężarówki, ale robiło się coraz później. Tylko patrzeć, jak zaczną rozpychać się na jezdni. Do tej pory powinniśmy stanąć gdzieś na nocleg. Ale czy odważymy się zatrzymać?

Na południu, za naszymi plecami, wciąż nie było widać ognia - za to ten od północnej strony pełznął za nami, wprawdzie nie przybliżając się, lecz uporczywie dotrzymując nam kroku.

Wszyscy zmordowani, niektórzy ranni i obolali, szliśmy tak jakiś czas, raz po raz popatrując za siebie. W końcu zaproponowałam, żeby wszyscy stanęli, i wyciągając rękę na południe, pokazałam, że schodzimy z szosy do miejsca, które z wyglądu nadawało się, aby przysiąść i odetchnąć.

- Nie możemy tu zostać - sprzeciwił się Mora. - Tylko patrzeć, jak pożar przeskoczy na drugą stronę drogi.

- Tylko odpoczniemy parę minut - odparłam. - Cały czas widać ogień, więc będziemy wiedzieć, kiedy ruszyć, zanim zrobi się gorąco.

- Lepiej w ogóle nie stawać! Jak pożar naprawdę się rozbucha, nie zdążymy uciec nawet biegiem! Najmądrzej od razu odejść, jak najdalej się da!

- Najmądrzej nabrać najpierw trochę sił, żeby móc potem odejść - powiedziałam, wyjmując z plecaka butlę z wodą, aby się napić.

Nadal było nas widać z szosy i zgodnie z zasadą, którą przyjęliśmy, nikt nie powinien jeść ani pić na widoku, ale dziś musieliśmy zawiesić tę zasadę na kołku. Zapuszczając się głębiej w góry i dalej od autostrady, ryzykowaliśmy, że ogień może zupełnie odciąć nam drogę. Nikt nie potrafił przewidzieć, gdzie ani kiedy wiatr go przywieje.

Idąc za moim przykładem, reszta zajęła się jedzeniem i piciem, pojadając trochę suszonych owoców i chleba z suszonym mięsem. Oboje z Bankole'em podzieliliśmy się zapasami z Emery i Tori. Mora zachowywał się, jakby chciał iść dalej bez nas, ale jego córeczka klapnęła na ziemi naprzeciw Zahry, prawie już śpiąc, więc przycupnął przy niej, podając wodę i wmuszając nieco owoców.

- Możliwe, że będzie trzeba iść całą noc - odezwała się Allie tak cicho, że ledwo było słychać. - To może być nasz jedyny odpoczynek. Jak nakarmicie Dominica, lepiej wsadź go na wózek obok Justina - zwróciła się do Travisa.

Kiwnął głową. Dotychczas całą drogę sam niósł synka. Idąc za jej radą, usadził go przy Justinie.

- Teraz ja popcham wózek - powiedział.

Bankole obejrzał mój postrzał, owinął ranę świeżym bandażem i tym razem dał mi coś przeciwbólowego. Następnie płaskim kamieniem wykopał płytką dziurę, wsadził w nią zużyte, zakrwawione bandaże i przysypał ziemią.

Siedząca przy śpiącej tuż obok Tori Emery, która przyglądała się, jak Bankole mnie dogląda, raptem podskoczyła; jej spojrzenie ześliznęło się gdzieś w bok, a ręka powędrowała do boku.

- Nie wiedziałam, że to taka bolesna rana - wyszeptała.

- Nic takiego - powiedziałam, siląc się na uśmiech. - Wygląda tak paskudnie przez to, że krwawi, ale da się wytrzymać. W porównaniu z Jill mam cholerne szczęście. Najważniejsze, że mogę iść.

- Przez drogę nie czułam twojego bólu - przypomniała sobie.

Przytaknęłam chętnie, ciesząc się, że mogę ją zwieść.

- Rana wygląda brzydko, ale prawie nie boli - zełgałam.

Rozsiadła się wygodniej, jakby bardziej uspokojona. Nic dziwnego. Gdybym teraz zaczęła jęczeć i stękać, pozostałych czworo wrażliwców jęczałoby i kwękało razem ze mną. Maluchom może nawet poleciałaby krew. Muszę się pilnować i kłamać przynajmniej tak długo, dopóki nie przestanie zagrażać nam ogień - jeśli tak długo wytrzymam.

Tak naprawdę niemal mdlałam na sam widok tych przesiąkniętych krwią bandaży, a rana dokuczała mi bardziej niż przedtem. Mimo to dobrze wiedziałam, że jeśli nie chcemy się spalić, musimy iść dalej. Po kilku minutach proszki Bankole'a zaczęły lekko przyćmiewać ból i świat od razu zrobił się łatwiejszy do zniesienia.

Wypoczywaliśmy może z godzinę. Wreszcie widok płomieni zaniepokoił nas tak bardzo, że w końcu wzięliśmy się w garść i ruszyliśmy dalej. Tymczasem w pewnej odległości za nami pożar przeskoczył drogę. Teraz już ani północna, ani południowa strona nie była bezpieczna. Do samego zmroku nad górami za naszymi plecami widzieliśmy tylko dym. Przerażającą, ruchomą i rosnącą ścianę dymu.

Później, już po zapadnięciu zmroku, patrzyliśmy, jak ogień przeżera drogę w naszą stronę. Na szosie pokazały się psy, ale zajęte ucieczką nie zwracały na nas uwagi. Nie zważając na ludzkie towarzystwo, pędziły też sarny, koty - gdzieniegdzie drobnymi kroczkami zmykały skunksy. Na razie wszystkie stworzenia kierowały się prawem: "żyj i pozwól żyć". I zwierzęta, i ludzie mieli dość rozumu, by nie mitrężyć czasu na atakowanie wrogich gatunków. Z tyłu i na północ od nas rozszalała się już pożoga.

Wsadziliśmy Tori do dziecinnego wózka, a Justina i Dominica usadowiliśmy w środku pomiędzy jej nogami. Malcy nawet się nie zbudzili, gdy ich przekładaliśmy. Tori też już prawie spała ze zmęczenia. Martwiłam się, czy przypadkiem wózek nie załamie się pod takim obciążeniem, ale wytrzymał. Travis, Harry i Allie zmieniali się, pchając go na zmianę.

Doe ułożyliśmy na stercie tobołów na wózku Bankole'a. Na pewno nie było jej tam wygodnie, jednak nie skarżyła się. Choć prawie całą drogę od naszego starcia z niedoszłymi porywaczami przeszła na własnych nogach, nie zmogło jej jeszcze tak jak Tori. Silna dziewuszka - niewątpliwie wdała się w ojca.

Grayson Mora pomagał pchać wózek Bankole'a. Prawdę powiedziawszy, odkąd siedziała na nim Doe, prawie cały czas pchał go sam. Facet może nie wydawał się zbyt sympatyczny, ale jego miłość do córki była godna podziwu.

O jakiejś porze tej niekończącej się nocy, gdy coraz więcej dymu i popiołu zaczęło wirować w powietrzu wokół nas, ogarnęły mnie wątpliwości, czy mimo wysiłków zdołamy wyjść z tego cało. Nie zatrzymując się, w biegu, moczyliśmy koszule, chustki, co tylko kto miał, i wiązaliśmy, by zasłonić usta i nos.

Pożar rozsrożył się na dobre i z rykiem przewalał się od północy. Prawie osmalał nam ubrania i włosy, zamieniając oddychanie w bolesny wysiłek. Oba maluchy przebudziły się i krzyczały ze strachu i bólu. Kiedy zaczęły dusić się dymem, omal nie runęłam na ziemię. Tori, sama płacząc z bólu - własnego i ich - z całych sił ściskała obu, nie pozwalając, by wyrwali się i wylecieli z wózka.

Pomyślałam, że przyjdzie nam spłonąć żywcem. Straciłam wiarę, że cokolwiek może ocalić nas z tego morza płomieni, parzącego wiatru, dymu i fruwającego popiołu. Widziałam, jak ludzie - obcy - przewracają się na szosie i zostają tak, bez pomocy, czekając na nadejście szalejącego żywiołu. Przestałam spoglądać za siebie. Na szczęście, nawet jeśli krzyczeli, wszystko ginęło w ryku ognia. Mignęły mi jeszcze nasze dzieci, zanim Natividad nie zarzuciła na nie mokrych szmat; doleciał mnie ich wrzask. Później zasłoniły je szmaty - całe szczęście.

Zaczynało brakować nam wody.

Nie zostało już nic innego, niż tylko gnać do przodu albo zwolnić i spłonąć. Potworny, ogłuszający ryk ognia to wzmagał się, to trochę przycichał. W pewnym momencie wydawało nam się, że skręcił na północ, odbijając od szosy - tylko po to, by za moment znów rzucić się do tyłu i smagać nas na nowo.

Zdawało się, że droczy się z nami jak żywa, nieprzyjazna istota, która postawiła sobie za cel siać grozę i cierpienie. Płomienie obskakiwały nas niczym sfora psów, osaczająca królika. A jednak nas nie pożarły. Były o włos, lecz udało nam się.

Wreszcie najstraszliwsza pożoga przetoczyła się ku północnemu zachodowi. Burza ogniowa - tak potem nazwał ją Bankole. Dobre określenie. Jak tornado, pożar szalał na wszystkie strony, chybiając nas o włos, bawiąc się z nami, by ostatecznie darować nam życie.

Mimo to nie było mowy o odpoczynku. Wokół wciąż się paliło. Małe płomyki mogły w każdej chwili znów rozrosnąć się w duże - no i ten dym, gryzący w oczy, oślepiający i dławiący. Ani minuty wytchnienia.

Ale mogliśmy trochę zwolnić. Wydostaliśmy się z najgorszych kłębów dymu i umknęliśmy spod chłosty wirów gorącego powietrza. Choć na chwilę mogliśmy przystanąć na poboczu drogi i w spokoju się wykaszleć. Wszyscy krztusili się, zanosili kaszlem, rozmazując na okopconych twarzach bure smugi łez. Niewiarygodne. Wyjdziemy z tego. Cali i wszyscy razem - osmaleni, udręczeni, modlący się o wodę, ale żywi. Przetrwamy.

Trochę później, gdy zebraliśmy się na odwagę i zeszliśmy z szosy, ściągnęliśmy z wózka Bankole'a plecak i wydobyliśmy zapasową butlę wody. On ją wydobył. Przedtem powiedział nam o niej, a przecież mógł zostawić całą dla siebie.

- Jutro powinniśmy dojść do jeziora Clear - oznajmiłam. - Według mnie jeszcze rano. Nie wiem, gdzie jesteśmy ani jak daleko zaszliśmy, więc nie powiem wam dokładnie. Ale na pewno już jutro będziemy nad wodą.

Wszyscy dalej chrząkali i kasłali, pociągając po parę łyków z rezerwowej butelki Bankole'a. Dzieciaki trzeba było pilnować, żeby nie wypijały za dużo. I tak Dominie właśnie zakrztusił się i rozbeczał na nowo.

Rozłożyliśmy się tam, gdzie stanęliśmy - w zasięgu wzroku od drogi. Dwoje z nas będzie musiało zostać na straży. Ponieważ czułam, że i tak nie zasnę z bólu, zgłosiłam się na pierwszą wartę. Odebrałam od Natividad swój pistolet, sprawdziłam, czy go załadowała - nie zapomniała - i rozejrzałam się, gdzie jest drugi wartownik.

- Ja z tobą popilnuję - zgłosił się Grayson Mora.

Zaskoczył mnie. Wolałabym kogoś, kto umiał władać bronią - i kogoś, komu bez obaw mogłabym ją powierzyć.

- Nie zasnę, dopóki ty nie śpisz - wyjaśnił. - Taka jest prawda. Więc niech chociaż nasz wspólny ból na coś się zda.

Zerknęłam na Emery i obie dziewczynki, ciekawa, czy słyszały, ale chyba już spały.

- Zgoda - powiedziałam. - Przede wszystkim musimy mieć się na baczności przed obcymi i ogniem. Krzycz, kiedy tylko zauważysz, że dzieje się coś dziwnego.

- Daj mi broń - poprosił. - Jeśli ktoś się zbliży, będę chociaż miał czym go postraszyć.

Po ciemku? Już to widzę.

- Nic z tych rzeczy - odparłam. - Jeszcze za wcześnie. Musisz się najpierw sporo nauczyć.

Przez parę sekund świdrował mnie spojrzeniem, następnie, odwróciwszy się do mnie plecami, powiedział do Bankole'a:

- Przecież wiesz, jakie to niebezpieczne stać w takiej okolicy na warcie bez broni. Ona nie zdaje sobie sprawy. Nie ma pojęcia, jak tu jest.

Bankole wzruszył ramionami.

- Jeżeli to cię przerasta, to kładź się, chłopie, spać. Któreś z nas cię zastąpi.

- Cholera - zaklął Mora, paskudnie rozciągając sylaby. - Niech was szlag. Jak tylko ją zobaczyłem, czułem, że to facet. Ale nie przypuszczałem, że tylko ona ma tu jaja.

Nikt nic nie odpowiedział.

Doe Mora rozładowała troszkę sytuację - jeśli w ogóle można ją było jeszcze rozładować. Właśnie w tym momencie podeszła z tyłu do ojca i klepnęła go w plecy. Obrócił się na pięcie, gotowy do walki, tak szybko i gwałtownie, że dziewczynka aż odskoczyła z piskiem.

- Czemu, u diabła, nie śpisz?! - wrzasnął na nią. - Czego chcesz?! Patrzyła na niego w niemym przerażeniu. Po chwili wyciągnęła do niego rękę z owocem granatu.

- Zahra powiedziała, że możemy go zjeść - wyszeptała. - Pokroisz?

Mądra z ciebie dziewczyna, Zahro! Nie obróciłam się, by na nią spojrzeć, lecz i tak czułam, że się przygląda. Jak i cała reszta, prócz tych, co już spali.

- Wszyscy jesteśmy zmordowani i cierpiący - zwróciłam się do Mory. - Wszyscy, nie tylko ty. Jeśli udało nam się do tej pory przeżyć, to właśnie dlatego, że działamy zgodnie w grupie i nie robimy ani nie gadamy głupstw.

- A jak ci to nie odpowiada - wszedł mi w słowo Bankole cichym, nieprzyjaznym i zagniewanym tonem - jutro możesz się zabierać i poszukać sobie innej kompanii do towarzystwa w drodze - bardziej macho, nie takich mięczaków, co dwa razy w ciągu jednego dnia marnowaliby czas na ratowanie życia twojemu dziecku.

A jednak musi tkwić w tym facecie coś, co warte jest zachodu. Nie odezwał się już słowem. Wyjął swój nóż i rozkroił granat Doe na ćwiartki, po czym, kiedy nalegała, aby wziął pół, usłuchał jej. Usiedli razem i zajadali soczysty, pełen pestek, czerwony miąższ. Potem Mora ułożył i otulił córkę do snu i wyszukawszy dogodną grzędę, rozpoczął swą pierwszą wartę - bez broni.

Nie wspomniał już więcej o broni ani też nie przeprosił. Naturalnie nie zdecydował się odejść. Dokąd miałby pójść? Był zbiegłym niewolnikiem. Okazaliśmy się dla niego podarunkiem od losu - dopóki musiał mieć na względzie dobro Doe, nic lepszego nie mogło mu się trafić ani długo nie trafi.



***



Nazajutrz rano nie dotarliśmy do jeziora Clear. Prawdę powiedziawszy, dopiero wtedy położyliśmy się spać. Byliśmy zbyt umęczeni i obolali, aby zerwać się o świcie, który nadszedł już w czasie drugiej warty. Tylko potrzeba wody sprawiła, że w końcu zwlekliśmy się i ruszyliśmy - o jedenastej przed południem, w parny, zadymiony upał.

Po drodze do szosy natknęliśmy się na trupa młodej kobiety. Nie było widać na niej żadnego śladu zranienia, a jednak nie żyła.

- Przydałoby mi się jej ubranie - szepnęła do mnie Emery tak cicho, że gdyby nie szła tuż obok, nic bym nie dosłyszała.

Martwa kobieta, mniej więcej postury Emery, miała na sobie bawełnianą koszulę i spodnie. Rzeczy wyglądały prawie jak nowe. Choć brudne - i tak prezentowały się o niebo lepiej niż łachy Emery.

- No to rozbieraj ją - zachęciłam. - Pomogłabym ci, ale dzisiaj nie jestem w stanie zginać się i schylać.

- Ja jej pomogę - zaofiarowała się szeptem Allie.

Justin i Dominie spali w wózku, więc nie była zajęta i mogła pomóc w jednym z tych okropnych, tak już zwyczajnych zajęć, jakie na co dzień przypadały nam w udziale, aby przeżyć.

Martwa kobieta nawet nie zabrudziła się, konając. Dzięki temu zdejmowanie z niej ciuchów było odrobinę mniej obrzydliwe, niż mogłoby się wydawać. Niestety, ciało zdążyło już stężeć i musiały to zrobić dwie osoby.

Na razie na tym odcinku szosy byliśmy tylko my, zatem Emery z Allie miały czas spokojnie wykonać całą robotę. Jak dotąd nie napotkaliśmy dziś jeszcze żadnych innych wędrowców.

Zdjęły z niej wszystko, łącznie z bielizną, skarpetkami i butami - chociaż Emery przypuszczała, że te ostatnie okażą się na nią za duże. Nie szkodzi. Jak nie będą na nikogo pasować, najwyżej je sprzeda.

Właśnie te buty przyniosły Emery pierwszą gotówkę, jaką kiedykolwiek posiadała. Na farmie, gdzie była niewolnicą, płacili jej tylko bonami kompanii, które gdzie indziej nie miały żadnej wartości - a i tam znikomą.

W każdym bucie, w języku, było zaszyte po pięć studolarowych banknotów - razem okrągły tysiąc. Musieliśmy uświadomić jej, że to naprawdę niedużo. Jeśli oszczędnie będzie robić zakupy wyłącznie w najtańszych sklepach, rezygnując z mięsa, pszennego chleba i nabiału, jej samej ten majątek starczy najwyżej na dwa tygodnie. Razem z Tori wyżyją za to jakieś półtora tygodnia. Mimo to Emery i tak zdawało się, że znalazła fortunę.

Późnym popołudniem, gdy wreszcie doszliśmy nad jezioro Clear - nawiasem mówiąc, o wiele mniejsze, niż się spodziewałam - trafiliśmy na mały, ale drogi sklepik, urządzony z tyłu starej ciężarówki, stojącej przy skupisku na wpół spalonych i zawalonych chat. Właściciel sprzedawał owoce i warzywa, a także orzechy i wędzone ryby. Każde z nas potrzebowało różnych rzeczy - jednak Emery od razu roztrwoniła sporą część swego bogactwa na gruszki i włoskie orzechy dla wszystkich. Promieniała ze szczęścia, częstując nas. Raz dla odmiany mogła dawać, a nie brać. Poczciwa dziewczyna. Musimy nauczyć ją wartości pieniądza i tego, jak robić zakupy, ale pokazała nam, na co ją stać. Pokazała, że uważa się za jedną z nas.



NIEDZIELA, 26 WRZEŚNIA 2027



Jakoś dotarabaniliśmy się do posiadłości Bankole'a w okręgu Humbolt - do naszego nowego domu. Na wschód i na północ od niej biegnie międzystanowa autostrada numer sto jeden, a na zachodzie mamy morze z przylądkiem Mendocino. Kilka mil na południe rozpościerają się stanowe parki z wielgachnymi sekwojami i hordami nielegalnych koczowników. Mimo to tak pustej i dzikiej okolicy jak ta, która nas otacza, chyba jeszcze nie widziałam. Wszędzie tylko wyschnięte zarośla, drzewa i pniaki po wyrębie - hen daleko od dużych miast, a do najbliższych miasteczek rozsianych wzdłuż autostrady ładny kawał drogi górzystym terenem. Wokół same pola, lasy pod wycinkę - rajskie ustronie do życia na uboczu. Według słów Bankole'a trzeba tylko pilnować własnego nosa i nie interesować się zbytnio, jak ludzie osiedli na przyległych gruntach zarabiają na utrzymanie. Nieważne, czy napadają na ciężarówki na szosach, uprawiają marihuanę, pędzą whisky albo warzą jakieś bardziej złożone nielegalne mikstury... Żyj i pozwól żyć.

Bankole powiódł nas wąską szosą, która szybko zmieniła się w równie wąską piaszczystą drogę. Dokoła rozciągało się parę uprawnych pól, gdzieniegdzie widniały połacie spustoszone przez pożary albo wyrąb - jednak najwięcej było jakby zupełnie nietkniętej, niezagospodarowanej ziemi. Droga zanikła, nim zdążyliśmy dojść do celu. To pomoże zostać nam w odosobnieniu. Ale trudno coś będzie stąd znosić i wnosić. Poza tym daleko, żeby chodzić w tę i z powrotem w poszukiwaniu pracy. Bankole opowiadał, że jego szwagier spędzał mnóstwo czasu w różnych miasteczkach, z dala od rodziny. Teraz łatwiej było zrozumieć dlaczego. Trudno wracać taki szmat drogi do domu co dzień czy nawet co dwa dni. Więc jeśli się chciało oszczędzać gotówkę, trzeba było sypiać w miejskich parkach albo pod cudzymi drzwiami? Może i takie niewygody warto znosić, jeżeli za tę cenę zapewniało się całej rodzinie stabilne, bezpieczne życie - poza zasięgiem zdesperowanych, szalonych i podłych ludzi.

Tak właśnie myślałam, dopóki nie dotarliśmy do stoku, gdzie miał czekać na nas dom siostry Bankole'a.

Nie było żadnego domu. Po zabudowaniach gospodarskich nie zostało prawie nic prócz szerokiej, czarnej smugi na zboczu, kilku zwęglonych desek, które sterczały jeszcze wśród gruzów, i wysokiego komina z cegły, czarnego i samotnego, przywodzącego na myśl nagrobny obelisk z fotografii staromodnego cmentarza. Nagrobny kamień pośród popiołów i kości.



25



Nie wyobrażaj sobie różnych twarzy Boga.

Zaakceptuj te,

które sam ci odsłania.

Widać je wszędzie

i we wszystkim.

Bóg jest przemianą -

Nasieniem drzew,

z których wyrasta las;

Deszczem wzbierającym w rzeki,

co wpadają do morza;

Pyłkiem kwiatów, żywiącym pszczoły,

które tworzą, rój.

Z jedności wielość,

w wielości jedność;

Wszystko jednoczy się, rozwija i rozpada -

w wiecznej Przemianie.

Cały ten wszechświat

to autoportret Boga.



"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"



PIĄTEK, 1 PAŹDZIERNIKA 2027



Od tygodnia spieramy się, czy zostać na tym cmentarzysku domu i ludzi.

Znaleźliśmy pięć czaszek: trzy pomiędzy zgliszczami domu i dwie na dworze. Walały się też inne porozrzucane kości, ale nie było ani jednego całego szkieletu. Musiały dobrać się do nich psy, a może także ludożercy. Pożar miał miejsce na tyle dawno, że pogorzelisko zaczynało zarastać już zielskiem. Dwa miesiące temu? Trzy? Może któryś z tych rozsianych po całej głuszy sąsiadów coś wiedział i może podłożył ogień?

Nie było sposobu, aby mieć pewność, lecz zakładałam, że wszystkie te kości to szczątki siostry Bankole'a i jej rodziny. Sądzę, że Bankole też tak myślał, tylko nie mógł zdobyć się na to, by je pogrzebać i przyznać głośno, że spisał siostrę na straty. Następnego dnia po tym, jak dotarliśmy na farmę, on i Harry pomaszerowali z powrotem do Glory, najbliższego miasteczka, które mijaliśmy po drodze, żeby pogadać z miejscową policją. Trafili na zastępców szeryfa: tak przynajmniej przedstawili się tamci gliniarze. Ciekawi mnie, co trzeba zrobić, żeby zostać gliną. Zastanawiam się, skąd przekonanie, że ta ich odznaka jest coś warta - więcej niż różne inne urzędowe licencje, które można po prostu zwędzić? Co kiedyś było w niej takiego, że ludzie z pokolenia Bankole'a chcieli ufać tym, którzy ją noszą? Wiem, co na ten temat piszą w starych książkach, jednak nie do końca rozumiem.

Panowie zastępcy zignorowali opowiadanie i pytania Bankole'a. Nie sporządzili żadnej notatki. Zgodnie twierdzili, że nic nie wiedzą. Potraktowali go, jak gdyby w ogóle wątpili w jego tożsamość i w to, że miał jakąś siostrę. Tyle się dzisiaj kradnie dowodów osobistych. Za to obszukali go i zarekwirowali gotówkę, jaką miał przy sobie. Opłata za pracę policji - wyjaśnili. Na szczęście był przezorny i wziął tylko tyle, aby poczuli się zadowoleni, a nie zrobili się podejrzliwi czy jeszcze bardziej chciwi, niż zwykle. Resztę - pokaźną paczuszkę - powierzył mnie. Aż tak mi ufał. Broń oddał Harry'emu, który w tym czasie miał zrobić zakupy.

Aresztowanie Bankole'a byłoby równoznaczne z zaprzedaniem go na przymusowy okres ciężkiej, niepłatnej, niewolniczej pracy. Może gdyby był młodszy, panowie zastępcy wzięliby forsę i mimo to zapudłowali go pod jakimś sfabrykowanym zarzutem. Dlatego błagałam go, żeby nie lazł im w łapy, aby nie ufał żadnej policji ani oficjalnej władzy. Uważałam, że wszyscy ci urzędnicy, którzy łupią ludzi ze skóry i czynią z nich niewolników, nie są lepsi od gangów.

Bankole zgadzał się ze mną, jednak mimo to uparł się, by iść.

- Chodzi o moją młodszą siostrę - tłumaczył. - Muszę chociaż spróbować ustalić, co się z nią stało. Chcę wiedzieć, kto jej to zrobił. I muszę sprawdzić, czy może przeżyło któreś z dzieci. Niektóre z tych pięciu czerepów mogły należeć do podpalaczy.

Wpatrzył się w stertę kości.

- Muszę zaryzykować i pójść do biura szeryfa - podjął po chwili. - Ale ty zostań. Nie chcę, żebyś szła ze mną. Nie chcę, żeby główkowali na twój temat, sprawdzali cię i może przy okazji dowiedzieli się, że jesteś wrażliwcem. Nie mogę pozwolić, aby śmierć mojej siostry kosztowała cię życie albo wolność.

Posprzeczaliśmy się o to. Martwiłam się o niego, on o mnie - aż w końcu rozzłościliśmy się na siebie bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Bałam się, że go zabiją albo wsadzą za kratki, a my nigdy nawet nie dowiemy się, co się z nim stało. W dzisiejszym świecie nikt nie powinien podróżować samotnie.

- Posłuchaj - powiedział w końcu. - Możesz zdziałać tu z tą gromadką wiele dobrego. Będziesz mieć jedną z naszych czterech spluw i umiesz sobie radzić, żeby przeżyć. Jesteś tu potrzebna. Tam, jeśli glinom spodoba się mnie zatrzymać, nie będziesz mogła nawet kiwnąć palcem. Co gorsza, jeśli zechcą wziąć ciebie, nie zostanie mi nic innego, jak tylko cię pomścić - i przy tej okazji zginąć.

Jego wywód trochę mnie ostudził, a szczególnie myśl, że zamiast mu pomóc, mogłabym jeszcze przyczynić się do jego śmierci... Nie całkiem mnie przekonał, ale przyznaję: trochę ochłonęłam. Na to wtrącił się Harry i oznajmił, że on pójdzie. I tak miał taki zamiar. Chciał kupić parę rzeczy dla całej grupy, a przy okazji rozejrzeć się za pracą. Planował, że zarobi trochę gotówki.

- Zrobię, co będę mógł - przyrzekł mi na odchodnym. - Niezły jest ten staruszek. Przyprowadzę ci go z powrotem.

Wrócili obaj - tyle że Bankole był uboższy o parę tysięcy dolarów, a Harry dalej bez pracy. Mimo to przynieśli nam nieco zapasów i kilka ręcznych narzędzi. O siostrze i jej rodzinie Bankole wiedział dokładnie tyle samo, co przedtem, jednak policjanci obiecali ruszyć tyłki i przeprowadzić dochodzenie w sprawie pożaru i kości.

Pomyśleliśmy z niepokojem, że prędzej czy później rzeczywiście mogą się zjawić. Do dziś ich wypatrujemy i na tę okoliczność ukryliśmy - zakopaliśmy - większość wartościowych rzeczy. Chcielibyśmy też pogrzebać kości, ale nie śmiemy. Ta sprawa wciąż dręczy Bankole'a. Bardzo. Zaproponowałam, że urządzimy pogrzeb i wreszcie uroczyście pochowamy szczątki. Do diabła z glinami. Jednak on nie chce się zgodzić. Mówi, że trzeba jak najmniej ich prowokować. Kiedy przyjadą, i tak narobią szkód - ukradną wszystko, co im się przyda. Lepiej więc nie dawać im powodu, by narobili większych.



***



Pod gruzami budynku gospodarczego jest studnia ze starodawną ręczną pompą, która nadal działa - w przeciwieństwie do elektrycznej, napędzanej energią słoneczną, przy domu. Nie moglibyśmy zostać długo na tym odludziu bez stałego, pewnego źródła wody. Ta studnia trzyma nas tutaj. Trudno nam zdecydować, czy stąd odejść - ciężko opuścić taki dogodny azyl, pomimo glin i podpalaczy.

Cała ta ziemia należy do Bankole'a. Jest wielki na wpół zapuszczony ogród i cytrusowy sad, pełen niedojrzałych owoców. Zdążyliśmy już wyrwać trochę marchwi i wykopać parę ziemniaków na posiłki dla wszystkich. Jest też pod dostatkiem innych owoców; rosną tu także orzechowce, dzikie sosny, sekwoje i jodły Douglasa - choć te ostatnie dosyć karłowate. Kiedyś, nim Bankole kupił ten teren, prowadzono na nim wyrąb. Według tego, co mówi, w ciągu dwu ostatnich dekad ubiegłego wieku wycięto wszystko w pień. Dzisiaj mamy drzewa, które wyrosły od tamtej pory, poza tym możemy przecież posadzić młode. Możemy także zbudować jakąś osłonę i pod dachem, z nasion, które przyniosłam jeszcze z domu, zasiać zimowy warzywnik. Na pewno spora ich część będzie przeterminowana. Jeszcze w sąsiedztwie nie odnawiałam zapasów tak często, jak powinnam. Dziwne, że to zaniedbałam. W miarę jak wszystko w domu szło ku gorszemu, ja coraz mniej pamiętałam o moim plecaku, który miał ocalić mi życie, kiedy motłoch przypuści atak. Tyle innych zmartwień miałam wtedy na głowie - poza tym był to, jak sądzę, mój własny sposób negowania prawdy i rzeczywistości, równie zgubny w skutkach jak sposoby Joanne czy Cory. Ale wszystkie te wspomnienia to już zamierzchła historia. Teraz trzeba się martwić, co począć dziś. Co mamy robić dalej?

- Według mnie nie poradzimy sobie tutaj - stwierdził Harry wcześniej tego wieczora, gdy siedzieliśmy wokół ogniska.

Powinno być coś radosnego w takim siedzeniu przy ogniu, w kręgu przyjaciół, kiedy jest się sytym. Na kolację jedliśmy nawet mięso - świeże, nie suszone. W ciągu dnia Bankole wziął swoją strzelbę i na jakiś czas zniknął samotnie. Wrócił z trzema królikami, które zaraz obie z Zahrą obłupiłyśmy ze skórek, wypatroszyłyśmy i upiekłyśmy razem ze słodkimi ziemniakami, wykopanymi w ogrodzie. Mieliśmy powody, by czuć zadowolenie. Mimo to raz po raz powracaliśmy do tego samego starego sporu, który ciągnął się już od paru dni. Może to te kości i popioły, kłujące w oczy na stoku, dręczyły nasze myśli. W nadziei, że zaznamy choć trochę spokoju ducha, rozbiliśmy obóz w miejscu, skąd nie było widać pogorzeliska, jednak na nic się to nie zdało. Przyszło mi właśnie do głowy, że powinniśmy obmyślić, jak by tu złapać żywcem kilka dzikich królików i zacząć hodować je na mięso. Czy to możliwe? Czemu nie, jeśli tylko mamy tu zostać. Bo - mimo wszystko - uważam, że powinniśmy.

- Żebyśmy nie wiem jak daleko zaszli na północ, na pewno nie znajdziemy nic lepszego i bezpieczniejszego - powiedziałam. - Tutaj nie będzie nam lekko, ale pracując wszyscy razem i zachowując czujność, jakoś wyżyjemy. Możemy założyć wspólnotę.

- O rany, znów wyjeżdża z tymi cholernymi Nasionami Ziemi - zaprotestowała Allie.

Ale mówiąc to, uśmiechała się lekko. Dobry znak. Ostatnimi czasy rzadko jej się to zdarza.

- Możemy stworzyć tu wspólnotę - powtórzyłam. - Nie jest zbyt bezpiecznie, przyznaję; ale, do diabła, gdzie jest? W miastach im więcej ludzi próbuje się w nich upchnąć, tym gorzej. To trudne zadanie - budowanie osady na odludziu. Wszędzie daleko i nie prowadzi tu żadna droga, jednak dla nas, na początek, jak znalazł.

- Tyle tylko, że ostatnią osadę, jaka tu była, ktoś doszczętnie spalił - wtrącił się Grayson Mora. - Cokolwiek tu postawimy, od razu stanie się takim samym celem.

- Tak samo, jak cokolwiek gdzie indziej - zaoponowała Zahra. - Weźcie pod uwagę, że ci, którzy mieszkali tu przedtem... wybacz, Bankole, ale muszę to powiedzieć: nie byli w stanie porządnie się pilnować. Mąż, żona i troje dzieci. Pewnie dzień w dzień ciężko harowali, a noce odsypiali. Dwoje dorosłych nie mogło udźwignąć ciężaru trzymania wart przez pół nocy każde.

- To prawda, nie pilnowali w nocy - odezwał się Bankole. - My na pewno tego nie zaniedbamy. Przydałoby się też parę psów. Gdybyśmy zdobyli kilka szczeniaków i wychowali je na psy obronne...

- Mamy karmić mięsem psy? - naskoczył na niego święcie oburzony Mora.

- Nie od razu - Bankole wzruszył ramionami. - Dopiero, kiedy będzie dość dla nas. Jeśli wyszkolimy psy, z ich pomocą łatwiej upilnujemy to, co mamy.

- Wszystkie psy poczęstowałbym co najwyżej kulką albo kamieniem - upierał się Mora. - Raz widziałem, jak pożarły kobietę.

- W miasteczku, w którym byliśmy z Bankole'em, nie mają pracy - zabrał głos Harry. - Żadnej. Nawet za kąt do spania i wyżywienie. Rozpytywałem, gdzie tylko się dało; nigdzie o żadnej nie słyszeli.

Zmarszczyłam brwi.

- Wszystkie okoliczne miasteczka leżą blisko autostrady - przypomniałam. - Na pewno przewija się przez nie mnóstwo obcych; niektórzy z nich szukają miejsca, żeby osiąść, ale muszą trafiać się i tacy, którzy tylko patrzą, gdzie by tu kraść, gwałcić i mordować. Nie dziwi mnie, że miejscowi niechętni są przybyszom i nie ufają nikomu, zanim go nie poznają.

Harry przeniósł spojrzenie ze mnie na Bankole'a.

- Lauren ma rację - poparł mnie Bankole. - Szwagier mówił, że nie było łatwo, nim do niego nie przywykli, a przecież kiedy sprowadzał się w te strony, nie było jeszcze tak źle. Znał się na instalatorstwie, stolarce, na elektryce i mechanice samochodowej. Naturalnie fakt, że był czarny, też mu nie pomógł. Biały na jego miejscu pewnie szybciej zjednałby sobie ludzi. Jakkolwiek tu jest z pracą, moim zdaniem i tak jedyne liczące się pieniądze możemy zarobić tylko z uprawy ziemi. W dzisiejszych czasach żywność jest na wagę złota i nic nie stoi na przeszkodzie, żeby tym się zająć. Mamy czym się bronić, moglibyśmy sprzedawać to, co wyhodujemy po okolicznych miasteczkach albo przy autostradzie.

- Jeśli dożyjemy do pierwszych zbiorów - mruknął Mora - albo nie zabraknie wody, nie zeżre wszystkiego robactwo, a nas nikt nie spali tak jak tamtych na wzgórzu. Dużo tych "jeśli"!

- Gdziekolwiek pójdziesz, będzie ich tyle samo - westchnęła Allie. - Tu nie jest tak źle.

Siedziała na swoim śpiworze z główką uśpionego Justina na kolanach. Mówiąc, pogłaskała chłopczyka po włosach. Przemknęło mi przez myśl, zresztą nie po raz pierwszy, że choćby nie wiem jak twardą usiłowała przed nami udawać, to dziecko jest kluczem do jej prawdziwej natury. W ogóle - dzieci zdawały się odsłaniać naturę większości siedzących tu dorosłych.

- Nigdzie nie będzie gwarancji bezpieczeństwa - przytaknęłam. - Ale jeśli tylko nie zabraknie nam chęci do pracy, mamy tu spore szansę. Przyniosłam w plecaku trochę nasion. Jest za co dokupić więcej. Na początek powinniśmy zająć się bardziej ogrodnictwem niż prawdziwym gospodarowaniem. Wszystko będziemy musieli robić własnymi rękami: kompostować, podlewać i pielić, zbierać robaki, ślimaki czy cokolwiek innego, co niszczyłoby rośliny, tępić i wytłuc wszystkie jedno po drugim, jeśli będzie trzeba. Ponadto jeżeli mamy wodę w studni teraz, w październiku, raczej nie ma powodu, by martwić się, że zacznie nam wysychać. W każdym razie na pewno nie w tym roku. A jeśli ktokolwiek będzie chciał szkodzić nam albo zbiorom, zabijemy go. To wszystko. My ich - albo oni nas. Żyjąc i pracując razem, będziemy w stanie chronić nas samych i dzieci. Pierwszym, najważniejszym obowiązkiem wspólnoty musi być bezpieczeństwo dzieci: tych, które już są, i tych, które się urodzą.

Na pewien czas zapadła cisza, cała grupka myślała o wszystkich "za" i "przeciw" - być może przeciwstawiając je temu, co ich czekało, gdyby zdecydowali się odejść stąd i pociągnąć dalej na północ.

- Musimy coś postanowić - powiedziałam w końcu. - Czeka nas mnóstwo roboty przy budowaniu i sadzeniu. Trzeba też dokupić żywności, nasion i narzędzi.

Najwyższy czas, żeby wszyscy się zadeklarowali.

- Allie, zostajesz?

Spojrzała na mnie ponad wygasłym ogniskiem i patrzyła uporczywie, jakby z nadzieją, że wyczyta na mojej twarzy coś takiego, co podsunie jej odpowiedź.

- Jakie masz nasiona? - spytała.

Wzięłam głęboki oddech.

- Przeważnie letnich upraw: kukurydzy, papryki, słonecznika, bakłażana, melona, pomidorów, fasoli, kabaczków. Ale mam parę zimowych: groszek, marchewka, kapusta, brokuły, zimowa odmiana kabaczka, cebula, szparagi, zioła, różne gatunki zieleniny... Możemy dokupić więcej; poza tym jest jeszcze to, co rośnie w ogrodzie, i to, co można zebrać z tutejszych dębów, sosen cytrusów. Nasion drzew też trochę przyniosłam; mamy dębinę, cytrusa, gruszkę, brzoskwinię, nektarynkę, migdałowiec, włoski orzech i jeszcze kilka innych. Przez parę pierwszych lat nie będzie z nich pożytku, za to w przyszłości taka inwestycja zwróci się z nawiązką.

- Zupełnie jak z dziećmi - zauważyła Allie. - Nie przypuszczam, że będę na tyle głupia, ale zgoda, zostanę. Też chcę zbudować coś własnego. Jeszcze nigdy w życiu nie miałam takiej okazji.

Więc ostatecznie Allie z Justinem zostają.

- Harry? Zahra?

- Jasne, że zostajemy - odpowiedziała Zahra.

Harry zmarszczył brwi.

- Nie tak prędko. Wcale nie musimy.

- Wiem. Ale chcemy. Jeżeli mamy szansę założyć taką wspólnotę, o jakiej opowiada Lauren, gdzie nie będziemy musieli podnajmować się obcym, ufać im, kiedy wiadomo, że nas wystawią wiatru, to powinniśmy spróbować. Gdybyś wychował się tam, gdzie ja, rozumiałbyś, jaka to okazja.

- Harry - zaczęłam. - Znamy się od urodzenia. Byłeś najlepszym przyjacielem brata, którego musiałam zostawić. Chyba nie mówisz poważnie, że chciałbyś odejść?

Nie był to najmocniejszy argument na świecie. Był też kuzynem i ukochanym Joanne, a jednak puścił ją samą, kiedy mogli jechać oboje i być razem.

- Chciałbym mieć coś własnego - powiedział. - Jakiś grunt, dom, może sklep albo małą farmę. Coś, co będzie moje. A ta ziemia należy do Bankole'a.

- Zgadza się - wtrącił się Bankole. - I będziesz mógł gospodarować na niej, nie płacąc centa za dzierżawę i wodę. Pomyśl, ile by to kosztowało dalej na Północy - jeśli w ogóle znalazłaby się jakaś działka z wodą na sprzedaż, jeśli w ogóle zaszedłbyś poza Kalifornię.

- Ale tu nie ma żadnej pracy!

- Przeciwnie, chłopcze: czeka tu mnóstwo pracy. Harówka na ogromnej połaci taniej ziemi. Zastanów się, ile będzie kosztował grunt na tej twojej Północy, dokąd zmierzasz ty i cała reszta świata?

Harry zastanowił się, po czym rozłożył ręce.

- Martwi mnie tylko, że możemy utopić tu wszystkie nasze pieniądze, a potem przekonać się, że pomysł nie wypalił.

Skinęłam głową.

- Też o tym myślałam i też mnie to niepokoi. Ale zrozum, że takie ryzyko istnieje wszędzie. Równie dobrze mógłbyś osiąść w Oregonie czy Waszyngtonie, nie móc znaleźć żadnego zajęcia i tam przejeść wszystkie oszczędności. Albo byłbyś zmuszony do pracy na takich warunkach jak Emery i Grayson. Przecież przy takiej rzeszy ludzi, jaka napływa na Północ, pracodawcy mogą przebierać w robotnikach i dyktować stawki według własnego widzimisię.

Emery objęła ramieniem Tori, która drzemała u jej boku.

- Może miałbyś szansę zaczepić się jako kierujący - zauważyła. - Chętnie biorą białych do tej roboty. Jeżeli umiesz czytać i pisać i będziesz chętny, mogliby cię zatrudnić.

- Nie umiem prowadzić, ale mógłbym się nauczyć - odparł Harry. - Masz na myśli te wielkie opancerzone ciężarówki, prawda?

Emery była zaskoczona odpowiedzią Harry'ego.

- Ciężarówki? Skąd, chodzi o kierowanie ludźmi. Przymuszanie ich do pracy. Popędzanie, by pracowali szybciej. Pilnowanie, żeby robili... wszystko, co tylko każe właściciel.

Wyraz nadziei na twarzy Harry'ego rozpłynął się, natomiast ogarnęła go zgroza i oburzenie.

- Chryste, i ty myślisz, że zgodziłbym się robić coś takiego?! Jak mogło ci w ogóle przyjść na myśl, że wziąłbym taką pracę?

Emery wzruszyła ramionami. Trochę zmroziła mnie ta jej obojętność wobec czegoś takiego - lecz najwyraźniej jej zdążyło to już spowszednieć.

- Niektórzy uważają, że to całkiem niezła fucha - stwierdziła. - Ostatni kierujący, jakiego mieliśmy, dawniej robił coś przy komputerach, nie wiem dokładnie co. Kiedy jego firma wycofała się z branży, dostał tę posadę i zaczął kierować ludźmi. Chyba nawet to lubił.

- Hm - chrząknął Harry zniżonym głosem, odczekując, póki na niego nie spojrzała. - Śmiesz twierdzić, że podobałoby mi się poganianie niewolników i odbieranie im dzieci?

Patrzyła na niego uważnie, badając, jakie uczucia malują się na jego twarzy.

- Mam nadzieję, że nie - odpowiedziała. - Ale często tylko taka praca jest do wzięcia: niewolnika albo kierownika niewolników. Słyszałam, że przy samej granicy z Kanadą jest mnóstwo fabryk, które dają tylko takie zatrudnienie.

Skrzywiłam się.

- Zakłady wykorzystujące niewolniczą siłę roboczą?

- No. Robotnicy produkują różne towary dla kanadyjskich czy azjatyckich kompanii. Zarabiają tyle, co kot napłakał, więc prędko popadają w długi. Zdarza się, że ulegają wypadkom albo chorują. Woda, którą dostają do picia, jest brudna, a same fabryki też są groźne dla zdrowia: pełno tam trucizn i maszyn, które często coś komuś miażdżą czy ucinają. Ale wszyscy się łudzą, że najpierw zarobią trochę gotówki, a później odejdą. Pracowałam z paroma kobietami, które były tam, na Północy, ale kiedy zobaczyły, jak jest, zaraz wróciły.

- Mimo to sama tam szłaś? - spytał Harry z naciskiem.

- Nie po to, żeby pracować w takich miejscach. Dziewczyny mnie przestrzegły.

- Też słyszałem o tych zakładach - zabrał głos Bankole. - Miały dać zatrudnienie masom, które migrują na Północ. Prezydent Donner z całego serca je popiera. Pracują tam nie niewolnicy, tylko raczej z góry spisani na straty tułacze. Wdychają toksyczne wyziewy, piją zanieczyszczoną wodę, kaleczą ich nieosłonięte, niezabezpieczone maszyny... Nieważne. Tak łatwo ich zastąpić - na każde miejsce czekają tysiące bezrobotnych.

- Nie we wszystkich przygranicznych zakładach - wtrącił się Mora - musi być tak źle. Słyszałem, że w niektórych płacą gotówką, nie kompanijnymi bonami.

- Więc chcesz się tam przenieść - spytałam wprost - czy wolisz zostać z nami?

Spojrzał w dół na Doe, wciąż jeszcze zajętą pogryzaniem kawałka słodkiego ziemniaka.

- Chcę zostać z wami - odparł ku memu zdziwieniu. - Nie jestem pewien, czy sami wierzycie, że naprawdę dacie radę coś tu zbudować, ale jesteście na tyle szurnięci, że może wam się udać.

A jak się nie uda, on nic nie straci. Z pewnością nie znajdzie się w gorszym położeniu, niż był, kiedy uciekał przed niewolnictwem. Obrabuje kogoś i będzie mógł dalej wędrować na północ. A może nie? Ostatnio dużo o nim myślałam. Niewątpliwie bardzo się starał trzymać ludzi na dystans - pilnował, by przypadkiem nie dowiedzieli się o nim za dużo, nie poznali, co czuje, nie zauważyli, że w ogóle ma jakieś uczucia. Typowy mężczyzna-wrażliwiec, który rozpaczliwie próbuje zamaskować tę okropną nadwrażliwość, a właściwie słabość. Może mężczyźnie trudniej żyć z hiperempatią? Jak zachowywaliby się moi bracia, gdyby byli wrażliwcami? Dziwne, że nigdy przedtem nie zastanawiałam się nad tym.

- Cieszę się - odezwałam się. - Potrzebujemy cię.

Spojrzałam na Travisa i Natividad.

- Was też. Bo zostajecie, prawda?

- Przecież wiesz, że tak - powiedział Travis. - Chociaż muszę przyznać, że nawet bardziej niż bym chciał, zgadzam się z tym, co mówił Mora. Też mam poważne wątpliwości, czy wszystkiemu tu podołamy.

- Mamy tyle szans, ile sami stworzymy - odparłam i obróciłam się do Harry'ego.

Od dłuższej chwili on i Zahra poszeptywali coś między sobą. Podniósł na mnie oczy.

- Mora ma rację - stwierdził. - Jesteś szurnięta.

Westchnęłam.

- Ale czasy też nie są normalne - ciągnął - więc może właśnie takich wariatów potrzeba - nam, zwykłym ludziom. Zostanę. Nie wiem, czy nie przyjdzie mi tego żałować, ale zostaję.

Więc klamka zapadła - decyzje podjęte i wreszcie możemy przestać się kłócić. Jutro zaczniemy przygotowywać zimowy ogród. W przyszłym tygodniu wyprawimy się w kilkoro do miasteczka, żeby dokupić narzędzi, nasion i zapasów. Czas też zabrać się do budowy jakiegoś schroniska dla nas. Drzew w okolicy pod dostatkiem i możemy wkopać się w ziemię na stoku. Mora mówi, że stawiał już chaty dla niewolników i z przyjemnością zbuduje coś lepszego - bardziej godnego człowieka. Poza tym - tak daleko na północy i tak blisko wybrzeża, możemy spodziewać się deszczu.



NIEDZIELA, 10 PAŹDZIERNIKA 2027



Dziś pochowaliśmy rodzinę Bankole'a - szczątki pięciu osób, które zginęły w pożarze. Policja się nie zjawiła. Bankole doszedł do wniosku, że już nigdy nie przyjadą i że najwyższy czas wyprawić siostrze i jej rodzinie przyzwoity pogrzeb. Wyzbieraliśmy wszystkie kości, jakie udało się znaleźć, i wczoraj Natividad zawinęła je w szal, który wydziergała na drutach wiele lat temu. To była najpiękniejsza rzecz w jej dobytku.

- Coś takiego powinno służyć żywym - powiedział Bankole, gdy mu go przyniosła.

- Ty żyjesz - odparła mu. - Lubię cię i bardzo żałuję, że nie poznam twojej siostry.

Spoglądał na nią dłuższą chwilę. Następnie wziął szal i uściskał ją. Nagle wybuchnął płaczem i odszedł między drzewa, znikając nam z oczu. Gdy po godzinie nie wracał, poszłam go poszukać.

Siedział na zwalonym pniu i ocierał twarz. Przysiadłam obok i jakiś czas tkwiliśmy tak bez słowa. Wreszcie podniósł się, zaczekał, aż ja też wstanę, i razem ruszyliśmy do obozu.

- Pochowajmy ich w dębowym gaju - zaproponowałam. - Wśród drzew milej jest niż wśród kamieni; życie ku pamięci życia.

Zerknął na mnie.

- Dobrze.

- Bankole?

Zatrzymał się i spojrzał na mnie tak, że nie rozumiałam o co mu chodzi.

- Nikt z nas jej nie poznał - zwróciłam się do niego. - Strasznie mi przykro. Ja bardzo chciałam, niezależnie od tego, jak bardzo mogłabym ją zaskoczyć.

Zdołał się uśmiechnąć.

- Obcięłaby wzrokiem najpierw ciebie, potem mnie; później, jak przypuszczam, prosto z mostu palnęłaby coś w tym stylu: "Nie ma większego durnia niż stary dureń". Ale z czasem, jak już by wszystko przemyślała, pewnie by cię polubiła.

- Myślisz, że by się zgodziła... wybaczyła, że ma towarzystwo?

- Co takiego?

Westchnęłam ciężko, ważąc w myślach to, co miałam zamiar powiedzieć. Mogłam wiele popsuć. Nie wiedziałam, czy zrozumie. Jednak trzeba było to zrobić.

- Jutro pochowamy twoich zmarłych. Uważam, że należy im się uroczysty pogrzeb. Razem z nimi my wszyscy powinniśmy pożegnać i naszych bliskich. Większość z nas musiała zostawić - porzucić w pośpiechu - własnych zmarłych, tak samo niepogrzebanych, bez pochówku, bez pożegnania. Jutro powinniśmy wspomnieć ich i życzyć, aby spoczywali w spokoju... jeśli pozwolisz.

- Twoją rodzinę?

- Tak - potaknęłam. - Moją i Zahry, i Harry'ego, i Allie - jej siostrę i synka - może chłopców Emery oraz innych, o których nie wiem. Mora nie był skłonny do takich zwierzeń, ale na pewno też kogoś stracił. Na przykład matkę Doe.

- Jak to sobie wyobrażasz?

- Każde z nas pożegna swoich zmarłych. Znaliśmy ich. Musimy znaleźć odpowiednie słowa.

- Może z Biblii?

- Jakiekolwiek: wspomnienia, cytaty, myśli, pieśni... Mój ojciec miał pogrzeb, chociaż nigdy nie znaleźliśmy ciała. Ale macocha i trójka młodszych braci nie. A Zahra była świadkiem ich śmierci; gdyby nie ona, nie miałabym pojęcia, co się z nimi stało.

Zamyśliłam się na moment.

- Mam dość żołędzi, by każdy zasadził po jednym dębie dla swojego zmarłego. Starczy nawet na drzewko za mamę Justina. Chciałabym, żeby cała uroczystość była bardzo prosta. Ale wszyscy muszą mieć czas, żeby zabrać głos. Nie wyłączając naszych dwu dziewczynek.

Skinął głową.

- Nie mam nic przeciwko temu. To dobry pomysł. Tyle ludzi umarło - dorzucił parę kroków dalej. - A ile jeszcze umrze...

- Nikt z nas, mam nadzieję.

Milczał przez dłuższą chwilę. Raptem stanął i położył mi rękę na ramieniu, chcąc, bym też się zatrzymała. Z początku stał tylko, wpatrując się w moją twarz, jakby chciał ją zbadać.

- Jesteś taka młoda - odezwał się w końcu. - To prawie zbrodnia pozwolić ludziom przeżywać młodość w tych przerażających czasach. Szkoda, że nie znałaś tego kraju, gdy jeszcze można go było uratować.

- Może nie wszystko stracone - odparłam. - Może jeszcze przetrwa: zmieniony, ale ciągle ten sam.

- Nie.

Przyciągnął mnie i objął ramieniem.

- Naturalnie, ludzie przetrwają. Niektóre kraje też. Możliwe, że wchłoną to, co z nas zostanie. A może po prostu rozpadniemy się na mnóstwo drobnych państewek, skłóconych i walczących ze soba o skrawki, okruchy po dawnym mocarstwie. Właściwie prawie już tak jest; popatrz na stany, które odgrodziły się od siebie i zaczęły traktować swoje granice jak granice państwa. Jesteś bystra i inteligentna, jednak chyba nawet ty nie pojmujesz - nie jesteś w stanie ogarnąć - jak wiele straciliśmy. Ale może to błogosławieństwo.

- Bóg to Przemiana - przypomniałam.

- Olamina, to nic nie znaczy.

- Przeciwnie. Znaczy wszystko. Wszystko!

Westchnął.

- Widzisz, mimo że dzieje się tak źle - jeszcze nie sięgnęliśmy dna. Głód, choroby, spustoszenie siane przez narkotyki i rządy motłochu dopiero się zaczęły. Na razie władza federalna, stanowa i lokalna jeszcze istnieje - przynajmniej nominalnie - i czasem jeszcze podejmuje jakieś działania, prócz ściągania podatków i posyłania wojska. I pieniądz nie stracił jeszcze na wartości. Zdumiewające. Oczywiście dziś trzeba mieć więcej, by dostać to samo co kiedyś - ale wciąż można nim płacić. Można by upatrywać w tym pewnej nadziei - a może to tylko kolejny dowód potwierdzający to, co powiedziałem, że jeszcze nie dotknęliśmy dna.

- Cóż, przynajmniej nasza gromadka ma tutaj szansę już niżej się nie stoczyć - zauważyłam.

Potrząsnął swą kudłatą głową, z tym poważnym wyrazem twarzy na moment zrobił się szalenie podobny do Fredericka Douglassa na starym zdjęciu, które kiedyś miałam.

- Chciałbym w to wierzyć - powiedział. - Ale ja też bardzo wątpię, że akurat nam uda się przeżyć w tym piekle. Oplotłam go ramieniem.

- Wracajmy - ponagliłam. - Czeka nas dużo pracy.



***



Tak więc dziś pożegnaliśmy wszystkich przyjaciół i krewnych, jakich utraciliśmy. Snuliśmy o nich wspomnienia, czytaliśmy ustępy z Biblii, strofy "Nasion Ziemi"; przytaczaliśmy kawałki ulubionych wierszy i piosenek naszych bliskich.

Później pochowaliśmy ich i zasadziliśmy nasiona dębiny.

Jeszcze później usiedliśmy wszyscy razem do wspólnego posiłku i w trakcie rozmowy nazwaliśmy naszą osadę Żołędzią.



***



Siewca wyszedł siać ziarno. A gdy siał, jedno padło na drogę i zostało podeptane, a ptaki powietrzne wydziobały je. Inne padło na skałę i gdy wzeszło, uschło, bo nie miało wilgoci. Inne znowu padło między ciernie, a ciernie razem z nim wyrosły. Inne w końcu padło na ziemię żyzną i gdy wzrosło, wydało plon stokrotny.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Butler Octavia E Przypowieść o talentach
Butler, Octavia Patternists 3 Survivor
Butler, Octavia Mind of My Mind
Butler, Octavia Parable of the Sower
Butler, Octavia X2, Ritos de Madurez
PRZYPOWIEŚĆ O SIEWCY(1)
Butler, Octavia X3, Imago
Przypowieść o siewcy
Przypowieść o siewcy
Przypowieść o siewcy
Butler, Octavia X1, Amanecer
Octavia Butler Przypowiesc o talentach
Octavia Butler Fledgling
Survivor Octavia E Butler
przyporządkowania
Przypowieść o bezlitosnym dłużniku ppt
20 Księga Przypowieści Salomona
Octavia 19 Zawieszenie i Koła
Medytacja służąca przypominaniu sobie przeszłych wcieleń, CZARNA MAGIA ☠☠, ezoteryka,czary,psycholog

więcej podobnych podstron