Octavia E. Butler
Przypowieść o Talentach
Przełożył Jacek Chełminiak
To cali my –
Energia
I Masa, Życie
I formowanie Życia, Jaźń
I formowanie Jaźni, Bóg
I kształtowanie Boga.
Niech każdy zważy –
Nikt się nie rodzi
Z celem, Lecz tylko z zadatkiem celu.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Zrobią z niej BOGA.
Myślę, że chyba nawet by jej się spodobało, gdyby mogła się o tym dowiedzieć. Wbrew wszystkim protestom i zaprzeczaniu, tak naprawdę zawsze potrzebni jej byli posłuszni i oddani zwolennicy - uczniowie - zasłuchani w nią, wierzący we wszystko, co im mówiła. Tak samo potrzebne jej były wielkie wydarzenia, które wykorzystywała do własnych celów.
Zdaje się, że wszystkie bóstwa tego potrzebują.
Urzędowo jej pełne imię i nazwisko brzmiało: Lauren Oya darnina Bankole, ale dla tych, co ją darzyli miłością lub nienawiścią, była po prostu Olaminą. Dla mnie była biologiczną matką.
Teraz nie żyje.
Przez cały czas chciałam pokochać ją i uwierzyć, że nie jest winna temu wszystkiemu, co zaszło między nami. Pragnęłam tego.
A jednak, wciąż jej potrzebując, czułam do niej nienawiść i bałam się jej. I nigdy, przenigdy jej nie ufałam, nigdy nie byłam w stanie pojąć, jak mogła być taka, jaka była - z taką ostrością widzenia, a jednak tkwiąca w błędzie; zawsze dla całego świata, a nigdy dla mnie. Dalej tego nie pojmuję. Teraz, kiedy umarła, nie mam żadnej pewności, czy kiedykolwiek mi się uda. Mimo to muszę próbować, bo przecież muszę zrozumieć siebie, a ona jest cząstką mnie. Nie podoba mi się to, ale to fakt. Dlatego, aby zrozumieć, kim jestem, powinnam zacząć ogarniać, kim była ona. Właśnie po to piszę i składam do kupy tę książkę.
Pisanie zawsze było moim sposobem na porządkowanie uczuć.
Matka też tak robiła. U niej, prócz potrzeby pisania, rozwinęła się jeszcze chęć rysowania. Gdyby przyszła na świat w normalniejszych czasach, może tak jak ja zostałaby pisarką albo artystką w jakiejś innej dziedzinie sztuki.
Choć w ciągu całego życia większość ze swych rysunków porozdawała, udało mi się parę zebrać. Mam też egzemplarze wszystkiego, co ocalało z jej pisaniny. Nawet niektóre z jej wczesnych, papierowych brulionów zostały dla potomnych skopiowane na dyskietkach lub kryształach. Od wczesnej młodości miała zwyczaj chowania zapasów żywności, pieniędzy i broni w ustronnych kryjówkach bądź u zaufanych osób. Ten nawyk kilkakrotnie ratował jej życie, a przy okazji pozwolił zachować nie tylko jej własne słowa, notatki i dzienniki, lecz i zapiski mojego ojca, bo i jego - metodą wiercenia dziury w brzuchu - zdołała nakłonić, by co nieco zapisywał. Miał lekkie pióro, choć pisać nie lubił. Dobrze się stało, że tak go przyciskała. Cieszę się, że mogłam poznać go przynajmniej poprzez to, co napisał.
Zastanawiające, ale bynajmniej wcale mnie nie cieszy, iż tę samą możliwość miałam w jej przypadku.
„Bóg jest Przemianą” - oto wyznanie wiary mojej matki; credo, które zawarła w pierwszej strofie „Pierwszej Księgi Żywych” swych „Nasion Ziemi”.
Czegokolwiek dotykasz,
Ulega Zmianie.
Cokolwiek zmieniasz,
Zmienia też ciebie.
Zmiana
Jest jedyną trwałą prawdą.
Bóg
Jest Przemianą.
Cóż, słowa całkiem nieszkodliwe, a w jakimś metaforycznym sensie chyba nawet prawdziwe. Przynajmniej na początku wyszła od jakiejś prawdy. I tak ostatni raz dotknęła mnie swymi wspomnieniami, swoim życiem i tą cholerną filozofią Nasion Ziemi.
Powierzamy naszych zmarłych
Sadom
I gajom.
Zwracamy ich
Życiu.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Mrok
Nadaje kształt światłu, A światło
Kształtuje ciemność.
Śmierć
Daje kształt życiu, Jak życie
Daje kształt śmierci.
Wszechświat
I Bóg
Dzierżą tę pełnię, Wzajemnie się określając.
Bóg
Obleka w kształt wszechświat, Który
Daje kształt Bogu.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Ze „Wspomnień z innych światów”
TAYLORA FRANKLINA BANKOLE’A
Wyczytałem, że ów okres wstrząsów, który żurnaliści zaczęli nazywać Apokalipsą albo bardziej pospolicie, za to z większą goryczą, Zarazą, trwał od 2015 do 2030 roku - piętnaście lat bezhołowia. To nieprawda. Zaraza męczy nas dużo dłużej. Wylęgła się sporo przed rokiem 2015, może nawet jeszcze pod koniec zeszłego milenium. I wcale się nie skończyła.
Czytałem też, że wywołały ją gospodarcze, społeczne i klimatyczne kryzysy, które przypadkiem zbiegły się w czasie. Już uczciwiej byłoby przyznać, że zrodziła ją nasza własna odmowa zajęcia się widocznymi gołym okiem problemami, jakie nabrzmiały w tych dziedzinach. Wpierw sami je stworzyliśmy, a potem spokojnie patrzyliśmy, jak przeradzają się w kryzysy. Ludzie zaprzeczają temu, ale ja urodziłem się w 1970 i widziałem dosyć, by wiedzieć, że mam rację. Byłem świadkiem, jak wykształcenie z podstawowego wymogu, który trzeba spełnić, aby przetrwało cywilizowane społeczeństwo, przeradza się coraz bardziej w przywilej bogaczy. Byłem świadkiem, jak chęć zysku, wygodnictwo i bierność stawały się wymówką dla coraz większej i coraz groźniejszej degradacji środowiska. Na moich oczach nieuchronnym losem coraz większych rzesz ludzkich stawało się ubóstwo, głód i choroby.
Ogólnie rzecz biorąc, Zaraza doprowadziła do prowadzonej jakby na raty trzeciej wojny światowej. Faktycznie w tamtych czasach przez świat przetoczyło się parę pomniejszych krwawych wojenek. Wszystkie o głupstwa - jedno wielkie marnowanie ludzkiego życia i bogactw. Wszystkie rzekomo w obronie przed podłym, obcym nieprzyjacielem. Tak naprawdę wzniecali je nieodpowiedzialni przywódcy, niemający pomysłów, co innego można by zrobić. Za to dobrze wiedzieli, jak żerując na ludzkim strachu, podejrzliwości i nienawiści, na powszechnych potrzebach i chciwości, wzbudzić dla swojej wojny patriotyczne poparcie.
Pośród tego wszystkiego Stany Zjednoczone Ameryki ucierpiały na skutek całkiem niewojskowej, acz dotkliwej klęski. Chociaż nie przegrały żadnej poważnej wojny, nie zdołały odeprzeć Zarazy. Może po prostu straciły z oczu wizję państwa, do jakiej kiedyś dążyły, a później już tylko miotały się bez celu od gafy do gafy, aż całkiem opadły z sił.
Co z nich zostało i czym są dzisiaj? Sam nie wiem.
Taylor Franklin Bankole to mój ojciec. Sądząc po jego pismach, wydaje się, że był troskliwym, trochę oficjalnym człowiekiem, który uwikłał się w związek z moją upartą i dziwną matką, chociaż na dobrą sprawę mogłaby prawie być jego wnuczką.
Matka chyba go kochała i chyba dał jej szczęście. Spotkali się w czasach Zarazy, oboje bezdomni włóczędzy. On był już pięćdziesięciosiedmioletnim lekarzem - tak zwanym doktorem rodzinnym a ona zaledwie osiemnastolatką. Zaraza pozostawiła im wspólne, okropne wspomnienia. Obydwoje przeżyli zagładę swych miast - on San Diego, ona Robledo, jednego z przedmieść Los Angeles. W 2027 poznali się, polubili i pobrali. Czytając między wierszami, myślę sobie, że ojciec zapragnął wziąć w opiekę tę młodą, dziwną dziewczynę, z którą zetknął go los. Chciał ocalić ją przed panującym chaosem, obronić przed gangami, prochami, niewolnictwem i chorobą. No i naturalnie pochlebiało mu, że ona też go chce. Był mężczyzną z krwi i kości, któremu na pewno doskwierało, że tak długo jest sam. Gdy spotkał mamę, jego pierwsza żona nie żyła już od jakichś dwóch lat.
Oczywista - nie był w stanie zapewnić mojej matce bezpieczeństwa. Nikt nie zdołałby tego dokonać. Mama obrała swą drogę na długo przedtem, nim się poznali. Jego błąd tkwił w tym, że widział w niej jedynie młodą dziewczynę, podczas gdy ona już wtedy była pociskiem, od dawna uzbrojonym i wycelowanym.
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
NIEDZIELA, 26 WRZEŚNIA 2032
Dzisiaj Święto Przybycia, piąta rocznica założenia naszej wspólnoty tu, w górach okręgu Humboldt, nazwanej przez nas Żołędziem.
Jakby na przekór świątecznemu nastrojowi, właśnie znów przyśnił mi się jeden z powracających koszmarów. Przez ostatnie parę lat raczej rzadko mnie nawiedzają - starzy wrogowie ze znajomymi paskudnymi nawykami. Znam te sny. Tak łagodnie, niewinnie się zaczynają... Dzisiejszy był z początku wycieczką w przeszłość, odwiedzinami w domu, okazją, by spędzić trochę czasu z duchami ukochanych bliskich.
* * *
Mój dawny dom odrodził się z popiołów. Choć przed laty na własne oczy widziałam, jak płonął, jakoś mnie to nie dziwi. Pamiętam, że szłam przez pogorzelisko, które po nim zostało. A jednak teraz dom stoi na nowo, wypełniony ludźmi, których znałam jako dorastająca dziewczyna. Siedzą w naszych frontowych pokojach na ustawionych rzędami starych składanych krzesłach z metalu, drewnianych z kuchni i jadalni, i plastikowych ogrodowych. Milczące zgromadzenie przepędzonych i pomordowanych.
Nabożeństwo już się zaczęło i naturalnie tato wygłasza kazanie.
Wygląda tak, jak zawsze wyglądał w swoich liturgicznych szatach: wysoki i barczysty, surowy i prosty - potężny, czarny mężczyzna o głosie, który nie tylko słyszysz, ale wręcz czujesz na skórze i w kościach. Nie ma takiego zakamarka w zborze kongregacji, do którego by nie dotarł. Nigdy nie mieliśmy żadnego systemu nagłośnienia - nie było takiej potrzeby. Teraz znów słyszę i czuję ten głos.
Ile lat temu mój ojciec zaginął? Czy raczej - ile lat temu został zamordowany? Bo przecież z pewnością tak właśnie skończył.
Nie był typem mężczyzny, który porzuciłby własną rodzinę, własną wspólnotę i kościół. W czasach gdy zniknął, o gwałtowną śmierć było jeszcze łatwiej niż dziś. Patrząc od drugiej strony, życie wtedy też było prawie niemożliwością.
Pewnego dnia po prostu wyjechał do swego gabinetu w college’u. Prowadził zajęcia w komputerowej sieci i tylko raz w tygodniu musiał ruszać się z domu, ale nawet ten raz narażał się na straszne ryzyko. Jak zwykle, zanocował w college’u. Dla wszystkich dojeżdżających do pracy wczesny ranek był najbezpieczniejszą porą na podróż. Nazajutrz skoro świt tato wyruszył do domu i nikt go już więcej nie widział.
Szukaliśmy go. Nawet zapłaciliśmy policji, aby też szukała.
Wszystko na próżno.
To wydarzyło się na wiele miesięcy, zanim spalili nam dom i zniszczyli całe nasze sąsiedztwo. Miałam wtedy siedemnaście lat. Dziś mam dwadzieścia trzy i od tamtego cmentarzyska dzieli mnie dobrych kilkaset kilometrów.
Mimo to, całkiem znienacka, w moim śnie znów wszystko jest dobrze. Jestem we własnym domu, a tato prawi kazanie. Moja macocha siedzi za jego plecami, pochylona nad pianinem. Przed tatą, zajmując przestronną, niecałkiem otwartą przestrzeń naszego rodzinnego pokoju, jadalni i saloniku, siedzi całe zgromadzenie sąsiadów. Te trzy pomieszczenia razem mają kształt litery L i dziś, z okazji niedzielnego nabożeństwa, wypełnia je po brzegi chyba ze czterdziestu wiernych, więcej niż zwykle. Jednak są zbyt cisi, zbyt spokojni jak na kongregację baptystów - przynajmniej na tę, w której się wychowałam. Siedzą tu, lecz jacyś tacy nieobecni. Nie ludzie, tylko ludzkie cienie. Duchy.
Jedynie moja rodzina wygląda jak żywa. Wiem, są równie martwi jak reszta, a jednak tacy realni! Moi bracia wyglądają zupełnie tak samo jak wtedy, kiedy miałam jakieś czternaście lat. Najstarszy i najgorszy Keith, który zginął pierwszy, ma dopiero jedenaście. To znaczy, że Marcus, mój ukochany braciszek, bez dwu zdań najładniejszy z całej rodziny, ma teraz dziesięć, a Ben i Greg, podobni, jakby byli bliźniakami, mają po osiem i siedem. Siedzimy wszyscy razem w pierwszym rzędzie, na tyle blisko, by moja macocha mogła mieć nas na oku. Ja między Marcusem a Keithem - pilnuję, żeby przypadkiem nie pozabijali się w czasie mszy.
Gdy żadne z rodziców nie patrzy, Keith mocno wali Marcusa pięścią w udo. Marcus, chociaż młodszy, ale jak zawsze bojowy i uparty, nie pozostaje mu dłużny. Łapię każdego za pięść i ściskam. Jestem starsza od nich, poza tym zawsze byłam silna w rękach. Wijąc się z bólu, chłopcy próbują wyszarpnąć dłonie. Odczekuję chwilę i puszczam. Dostali nauczkę. Teraz przynajmniej na parę minut dadzą sobie spokój.
W moim śnie nie odczuwam ich bólu, tak jak to zawsze bywało na jawie. W tamtych czasach, czasach dzieciństwa, jako najstarsza odpowiadałam za ich zachowanie. Musiałam braci pilnować, nawet jeśli oznaczało to przeżywanie ich bólu razem z nimi.
Jeżeli chodzi o moją hiperempatię, zarówno ojciec, jak i macocha trzymali mnie krótko, ograniczając do minimum jakiekolwiek ulgi z tego tytułu. Stanowczo nie pozwalali, abym czuła się jak ułomna. Byłam najstarszym dzieckiem, koniec i kropka. Miałam swoje obowiązki.
Mimo to siniaki, skaleczenia czy oparzenia, jakie udawało się zebrać moim braciszkom, nie bolały mnie ani trochę mniej. Za każdym razem, gdy widziałam ich poobijanych, skazana byłam na ich cierpienia. Czułam nawet ból, który przede mną udawali. W końcu hiperempatia to choroba złudzeń. Nie ma nic wspólnego z telepatią, czarami ani najgłębszą nawet podświadomością. To tylko indukowana neurochemicznie ułuda, iż odczuwam ból albo przyjemność, widząc, jak doświadczają ich inni. Przyjemność raczej rzadko, za to ból ile tylko chcecie i - złudny czy nie - rwie jak prawdziwy.
Czemu więc dziś mi tego brakuje?
Głupio tęsknić za czymś takim. Przecież to tak, jakbym nagle pozbyła się bólu zęba. Powinnam być zdziwiona, lecz uszczęśliwiona. A ja się boję. Jakaś część mnie znikła. Nie móc odbierać już bólu moich braci, to jak przestać móc ich słyszeć, gdy wołają - i właśnie to przejmuje mnie lękiem.
Sen zaczyna przeradzać się w koszmar.
Bez żadnego ostrzeżenia mój brat Keith przepada. Po prostu nie ma go. Jemu pierwszemu dane było odejść - umrzeć - dawno temu. Teraz znika na nowo. Jego miejsce obok mnie zajmuje wysoka i śliczna kobieta o skórze barwy czekolady, smukła, z długimi kruczoczarnymi lśniącymi włosami. Zielona sukienka z miękkiego jedwabiu spowija jej ciało jakimś zawiłym wzorem fałd i zmarszczek, od szyi aż do stóp. Nie znam jej.
To moja matka.
Nieznajoma z jedynego zdjęcia przedstawiającego moją biologiczną matkę, jakie dostałam od ojca. Keith ukradł je z mojej sypialni, gdy miałam dwanaście lat, a on dziewięć. Zawinął fotografię w stary kawałek ceratowego obrusa i zakopał w naszym ogródku pomiędzy grządką kabaczków a kukurydzy przemieszanej z fasolą. Później zaklinał się, że to nie z jego winy zdjęcie zostało zniszczone przez wilgoć i zadeptane. Przecież ukrył je tylko dla kawału. Skąd mógł wiedzieć, że coś mu się stanie? Cały Keith.
Sprałam go wtedy na kwaśne jabłko. Naturalnie sama przy tym ucierpiałam, ale nie żałuję. Ten jeden jedyny raz nie pisnął nawet słowa rodzicom.
Niestety, fotografii to nie zwróciło. Został mi tylko obraz w pamięci. I właśnie się z niej wyłonił, siadając obok mnie.
Mama jest bardzo wysoka, wyższa nawet ode mnie. Nie jest ładna. Jest piękna. Nie jestem do niej podobna. Wdałam się w ojca, o czym zawsze napomykał z żalem. Mnie to nie przeszkadza.
Jednak przyznaję, że matka wygląda zachwycająco.
Patrzę się na nią, lecz ona nie odwraca się, by na mnie spojrzeć. Przynajmniej to odpowiada rzeczywistości. Nigdy nie widziała mnie na oczy. Ja przyszłam na świat, ona umarła. Przedtem przez dwa lata zażywała popularny w jej czasach „złoty środek”. Nowe, przepisywane na receptę lekarstwo o nazwie paracetco, które dokonywało cudów u chorych na chorobę Alzheimera. Zapobiegało dalszemu pogarszaniu się działania procesów umysłowych, pozwalając robić doskonały użytek z resztek pamięci i zdolności intelektualnych, jakie jeszcze się miało. Polepszało również ogólne funkcjonowanie osób młodych i zdrowych. Po paracetco prędzej się czytało i więcej zapamiętywało, dokonywało się szybszych, precyzyjniejszych skojarzeń, obliczeń czy konkluzji. W rezultacie lek wśród studentów stał się popularny jak kawa i jeśli zależało im na znalezieniu się na topie w którymś z najlepiej płatnych zawodów, równie niezbędny co znajomość obsługi komputera.
Możliwe, że branie paracetco przyczyniło się do śmierci mojej matki. Nie mam pewności. Mój ojciec też nie wiedział. Za to wiem na pewno, że lekarstwo odcisnęło wyraźne piętno na mnie, gdyż dzięki niemu mam syndrom hiperempatii. Silnie uzależnia - wykończyło kilka tysięcy ludzi próbujących wyrwać się z nałogu - więc swego czasu podobnych do mnie liczyło się na dziesiątki milionów.
Nazywają nas hiperempatami, hiperempatystami albo wrażliwcami. To te grzeczniejsze miana. Pomimo nadwrażliwości i wysokiej śmiertelności, wciąż jeszcze kilkoro nas chodzi po świecie.
Wyciągam rękę do mamy. Cokolwiek zrobiła, chcę ją poznać.
Jednak ani na mnie spojrzy. Nawet nie odwraca głowy. Poza tym jakoś nie mogę jej dosięgnąć, dotknąć. Próbuję podnieść się z krzesła, ale nie jestem w stanie się poruszyć. Nie mam kontroli nad ciałem. Mogę tylko siedzieć i słuchać kazania taty.
Dopiero w tej chwili zaczyna docierać do mnie, co mówi. Do tej pory jego głos był jedynie niewyraźnym gwarem w tle, lecz teraz słyszę, jak tato czyta ustęp z dwudziestego piątego rozdziału Ewangelii świętego Mateusza, przytaczając słowa Chrystusa:
„Albowiem jako człowiek precz odjeżdżający zwołał sług swoich i oddał im dobra swoje; I dał jednemu pięć talentów, a drugiemu dwa, a drugiemu jeden, każdemu według przemożenia jego, i zaraz precz odjechał”.
Tato lubuje się w przypowieściach - historiach pouczających, przedstawiających idee i morały za pomocą malowania żywych obrazów w umysłach ludzi. Wykorzystywał opowieści, które znał z Biblii, wyszperał z historii albo ludowych podań, albo znał z życia własnego lub innych. Wplatał je w niedzielne kazania, lekcje Pisma Świętego, nawet w wykłady z historii, które prowadził przez komputer. Czynił tak, bo wierzył, że takie opowieści to bardzo ważne narzędzia dydaktyczne. Gdyby nie on, nie nauczyłabym się poświęcać im tyle uwagi. Znałam na pamięć przypowieść, którą właśnie czytał, tę o talentach. Mogłam cytować z pamięci jeszcze wiele innych biblijnych przypowieści.
Może dlatego tak wiele dziś umiem usłyszeć i zrozumieć. Między fragmentami przypowieści ojciec snuje swoje kazanie, którego sens jednak nie całkiem do mnie dociera. Słyszę jego głos, jak wznosi się i opada, dźwięczy powtórzeniami, to znów się różnicuje, oscylując pomiędzy szeptem a krzykiem. Odbieram wszelkie barwy intonacji, tak jak to zawsze robiłam, ale tym razem nie potrafię wyłapać słów - z wyjątkiem cytatów z biblijnej opowieści:
„A poszedłszy on, który wziął pięć talentów, robił niemi, i zyskał drugie pięć talentów; Także i on, który wziął dwa, zyskał i ten drugie dwa; Ale ten, który wziął jeden, odszedłszy wykopał dół w ziemi, i skrył pieniądze pana swego”.
Tato wysoko cenił wykształcenie, ciężką pracę i osobistą odpowiedzialność. „To nasze talenty. Bóg dał je nam i osądzi po tym, jaki użytek potrafiliśmy z nich zrobić” - mawiał, na co moi bracia od razu dostawali szklanych oczu i nawet ja z trudem dusiłam westchnienie.
Ciąg dalszy przypowieści. Obu sługom, którzy pomnożyli talenty, przynosząc zysk swemu panu, pan rzekł:
„To dobrze, sługo dobry i wierny! nad małem byłeś wiernym, nad wielem cię postanowię; wnijdź do radości pana twego”.
Trzeciego, który nie zrobił nic ze swym srebrnym talentem, tylko dla bezpieczeństwa zakopał go w ziemi, pan potraktował surowszymi słowami, nazwał sługą złym i gnuśnym, po czym rozkazał innym sługom:
„Przetoż weźmijcie od niego ten talent, a dajcie temu, który ma dziesięć talentów. Albowiem każdemu, który ma, będzie dano, i obfitować będzie; a od tego, który niema, i to, co ma, będzie od niego odjęto”.
Gdy tylko ojciec kończy wypowiadać te słowa, moja matka znika. Przed chwilą tu była, a już jej nie ma.
Nic nie pojmuję, to mnie przeraża. Zauważam, że inni także zaczynają znikać. Większość już odeszła. Duchy ukochanych osób...
Tato też przepadł. Moja macocha woła do niego po hiszpańsku, jak czasem się zdarzało, gdy była czymś podniecona: „Nie!
Jak mamy teraz żyć? Włamią się i zabiją nas wszystkich! Trzeba postawić wyższy mur!”.
Rozpływa się, a po niej moi bracia. Zostaję sama - tak samo jak tamtej nocy sprzed pięciu lat. Otaczają mnie popioły i gruzy.
Nie widziałam, żeby dom płonął i kurczył się w ogniu, zamieniając w wygasły popiół, jednak w mgnienia oka obrócił się w ruinę z dachem z nocnego nieba. Patrzę na gwiazdy, na kwartę księżyca i na ruchomą strużkę blasku, która wznosi się coraz wyżej pod niebo niczym jakaś ulatująca siła życia. W tej poświacie drgają cienie, wielkie, groźne. Boję się ich, ale nie wiem, jak mogłabym im uciec. Mur okalający sąsiedztwo jeszcze stoi, wyrasta nade mną, o wiele wyższy, niż był w rzeczywistości. Jest taki wielki...
Miał nas chronić. Zawiódł dawno temu. Teraz znów zawodzi. Zagrożenie już wdarło się do środka. Chcę biec, uciekać, schować się gdzieś, lecz właśnie zaczynają rozpływać się moje własne dłonie, stopy... Słyszę grzmot. Wędrująca w górę po niebie strużka światła jaśnieje.
Wybucham krzykiem. Upadam. Tyle mojego ciała już znikło, rozmyło się. Nie mogę ustać prosto, upadam, upadam, upadam...
* * *
Przebudziłam się w mojej chacie w Żołędziu, zaplątana w koce, w połowie na łóżku, w połowie na podłodze. Krzyczałam na głos? Nie mam pojęcia. Jakoś nie miewam tych koszmarów, kiedy jest przy mnie Bankole, więc nie może powiedzieć mi, czy dużo hałasu potrafię narobić. Ale to dobrze. Praktyka odbiera mu wystarczająco dużo snu, a już dzisiejsza noc musi być dla niego szczególnie ciężka.
Jest trzecia nad ranem. Ubiegłego wieczoru, tuż po zapadnięciu zmroku, jakaś banda, pewnie gang, napadła na Dovetree, osadę sąsiadującą z nami od północy. Wczoraj o tej porze Dovetree liczyła dwudziestu dwóch mieszkańców: staruszek z żoną, ich dwie najmłodsze córki, piątka żonatych synów, wnuki. Prawie wszyscy zginęli. Ocalały jedynie dwie najmłodsze z synowych i trzech maluchów, które zdążyły porwać ze sobą, gdy uciekały. Dwoje dzieci jest rannych, a jedna z kobiet dostała zawału. Bankole leczył ją już wcześniej. Stwierdził, że urodziła się z wadą serca, którą należało zająć się, kiedy była jeszcze niemowlakiem. Dziewczyna ma dopiero dwadzieścia lat, ale w czasach gdy przyszła na świat, jej rodzice, jak większość ludzi, nie mieli pieniędzy. Sami ciężko harowali i musieli zaprzęgać do pracy najsilniejsze dzieciaki, jak tylko skończyły osiem, najpóźniej dziesięć lat. W sprawie córki ze słabym sercem uznali, że co ma być, to będzie: choroba albo zabije, albo da się z nią żyć.
No i teraz omal jej nie zabiła. Tej nocy Bankole spał - choć bardziej prawdopodobne, że czuwał - w swojej maleńkiej przychodni w szkole, chcąc mieć na oku chorą i ranne dzieci. Przez moją hiperempatię nie może przyjmować pacjentów u nas w domu. Już i tak odbieram wystarczająco dużo cudzego cierpienia.
Bankole martwi się o mnie i wciąż przekonuje, bym brała jakieś specyfiki, które zablokują hiperempatię, ale czyniłyby mnie ospałą, przymuloną i ogłupiałą. Wielkie dzięki!
Tak więc ocknęłam się sama, zlana potem, bez szans na ponowne zaśnięcie. Od lat już nie doświadczyłam tak silnej reakcji na to, co mi się przyśniło. Jeśli mnie pamięć nie myli, ostatni raz przydarzyło mi się to pięć lat temu, tuż po tym, jak tutaj osiedliśmy - i był to ten sam przeklęty sen. Podejrzewam, że powrócił do mnie po napaści na Dovetree.
Jak w ogóle mogło do tego dojść? Przecież przez ostatnie pięć lat jest tu coraz spokojniej. Naturalnie, istnieje przestępczość - rabunki, włamania, porwania dla okupu czy na handel żywym towarem. Co gorsza, dalej aresztuje się biedotę i skazuje na przymusową pracę za długi, wałęsanie się i włóczęgostwo lub podobne „zbrodnie”. Wydawało się jednak, że czasy najazdów na sąsiedztwa, z mordowaniem i paleniem wszystkiego, czego nie można ukraść, dawno minęły. Ostatni raz słyszałam o napadzie takim jak na Dovetree dobre trzy lata temu.
Zgoda, familia Dovetree zaopatrywała wszystkich sąsiadów w pędzoną przez siebie whisky i domowej uprawy marihuanę, lecz przecież robili to samo na długo przed naszym przybyciem. W dodatku, jako że ich proceder nie tylko był nielegalny, ale i lukratywny, byli najlepiej uzbrojoną rodziną farmerską w okolicy. Różni już próbowali ich obrabować, jednak tylko paru najszybszym i najcichszym typom udało się coś niecoś zwędzić. Do tej pory.
Wzięłam na spytki Aubrey, tę zdrową z dwu kobiet Dovetree.
Bankole już uspokoił ją co do stanu synka, a ja uznałam, że powinniśmy dowiedzieć się, co tam zaszło, bez względu na to, jak bardzo była roztrzęsiona. Do diabła, przecież ich obejście leżało tylko godzinę marszu starą zrębową drogą od naszego. Ktokolwiek napadł Dovetree, możemy być następni na liście.
Aubrey powiedziała mi, że napastnicy byli dziwacznie ubrani. Prowadziłyśmy rozmowę w głównej sali szkolnej, rozświetlonej jedną jedyną lampką naftową, która kopciła pomiędzy nami na stoliku. Siedziałyśmy twarzą w twarz po przeciwnych stronach stołu, a Aubrey zerkała raz po raz w stronę gabinetu, gdzie Bankole zdążył już oczyścić i opatrzyć skaleczenia, oparzeliny i siniaki jej synka. Napadli ich sami mężczyźni, ale wszyscy mieli na sobie czarne, przepasane pasem tuniki - sukienki, jak się wyraziła - które sięgały im do ud. Pod spodem nosili zwyczajne spodnie, niektórzy dżinsy, inni takie w maskujące plamy, jakie widziała wcześniej na żołnierzach.
- Wyglądali na żołnierzy - opowiadała. - Tak cicho się zakradli. Zobaczyliśmy ich dopiero, jak już zaczęli do nas strzelać. Ni stąd, ni zowąd, bach! Jak na komendę. We wszystkie domy naraz.
Jak jeden wielki wybuch - ze dwadzieścia, trzydzieści, a może i więcej luf wypaliło w tej samej chwili.
Bandy tak nie działają. Gangsterzy nie strzelają razem, jak na komendę. Później każdy dbałby tylko o własny interes, próbując uprzedzić resztę i wyrwać najładniejsze kobiety albo najcenniejszy łup.
- Palić i grabić zaczęli dopiero wtedy, jak nas pokonali i wystrzelali - mówiła dalej Aubrey. - Wzięli nasze paliwo, poszli prosto na pola i podpalili wszystkie uprawy. Potem wrócili spalić domy i stodoły. Wszyscy mieli na piersiach wielgachne białe krzyże - takie same jak w kościele. Ale pomordowali nas. Strzelali nawet do dzieciaków. Wykańczali każdego, kogo znaleźli. Gdybym nie zdążyła schować się z moim, to i nas by utłukli.
Jej wzrok znów padł na gabinet.
Ta rzeź dzieci... przerażające. Większość zbirów - z wyjątkiem najgorszych psychopatów - oszczędziłaby je, chociażby na gwałt, a później na sprzedaż. I jeszcze te krzyże... Cóż, mogę sobie wyobrazić bandziorów obwieszonych jakimiś tam krzyżami na łańcuchach, ale większość ich ofiar nigdy nie podeszłaby dość blisko, by coś takiego zauważyć. Jednak nieprawdopodobne, aby cała banda paradowała w dobranych pod kolor tunikach, kłując w oczy jednakowymi białymi krzyżami na piersiach. To coś nowego.
Albo bardzo starego.
Skojarzyłam, co to mogło być, dopiero gdy pozwoliłam już Aubrey wrócić do przychodni i położyć się obok synka, któremu Bankole zaaplikował coś na sen. Polecił jej zażyć to samo, więc będę mogła wyciągnąć od niej coś więcej dopiero późnym rankiem, kiedy się obudzi. Przez cały czas nurtowała mnie myśl, czy tamci bandyci z krzyżami nie mieli przypadkiem nic wspólnego z moim aktualnie głównym antykandydatem na prezydenta, senatorem ze stanu Teksas, Andrew Steele Jarretem. Wskrzeszanie paskudnych tradycji z przeszłości - coś takiego pasowało do jego ludzi. Czy ci z Ku-Klux-Klanu nosili krzyże, czy tylko je palili?
Faszyści mieli swastykę, w pewnym sensie też krzyż, chyba jednak nie wieszali jej na piersiach. Od krzyży roiło się za inkwizycji i wcześniej, w epoce wypraw krzyżowych. No i proszę, dziś znów pojawia się grupa, która szlachtuje ludzi, używając krzyża jako symbolu. Niewykluczone, że stoją za tym poplecznicy Jarreta. Właśnie on nawołuje do powrotu do wcześniejszych, „prostszych” porządków. Dzisiejsze mu nie odpowiadają. Nie odpowiada mu religijna tolerancja. Nie odpowiada mu obecne oblicze państwa. Chce cofnąć nas do jakichś magicznych czasów, kiedy wszyscy wyznawali tego samego Boga, oddawali Mu cześć na jedną modłę i wierzyli, że ich bezpieczeństwo we wszechświecie zależy od tego, czy uczestniczą w jednakowych religijnych obrządkach i eliminują każdego, kto myśli inaczej. W historii tego kraju takich czasów nigdy nie było. Jednak dziś dla jego obywateli, z których ponad połowa nie potrafi nawet czytać, historia to tylko jeden z wielu rozległych obszarów niewiedzy.
Stronnikom Jarreta zdarzyło się już zebrać w motłoch, aby palić ludzi na stosie za czary. Czary! W 2032 roku! Czarownicy albo czarownice przeważnie okazują się muzułmanami, Żydami, Hindusami, buddystami czy, w innych regionach kraju, mormonami, Świadkami Jehowy, a nawet katolikami. Mogą też być ateistami, „sekciarzami”, a nawet i dobrze sytuowanymi ekscentrykami.
Tacy zamożni ekscentrycy często nie mają żadnych obrońców, za to dużo do zagrabienia. Z kolei „sekciarz” to cudownie uniwersalna etykietka, pod którą można podpiąć każdego, kto nie pasuje do żadnej z ogólniejszych kategorii, a mimo to wciąż jakoś nie całkiem mieści się w Jarretowej definicji chrześcijanina. Boże drogi, bywało, że jego ludzie bili i wypędzali nawet unitarian! Senator oficjalnie potępia całopalenia, ale robi to w tak łagodnych słowach, że jego zwolennicy mogą interpretować je, jak im się żywnie podoba. Na pobicia, tarzanie w smole i pierzu i niszczenie „pogańskich domów czcicieli szatana” ma jedną prostą odpowiedź: „Chodźcie do nas! Nasze drzwi stoją otworem przed każdą narodowością, każdą rasą! Porzućcie waszą grzeszną przeszłość i stańcie się jednymi z nas. Pomóżcie nam przywrócić Ameryce utraconą wielkość”. Ta jego polityka marchewki i kija odniosła znaczny sukces. Bądź jednym z nas i żyj pomyślnie, albo... Wszelkie ewentualne konsekwencje trwania w grzesznym uporze to już twój problem. Jego przeciwnik, wiceprezydent Edward Jay Smith, nazywa Jarreta demagogiem, podżegaczem motłochu i hipokrytą. Oczywiście ma rację, tyle że on sam jest szarym, umęczonym cieniem człowieka. Jaskrawe przeciwieństwo czarnowłosego, przystojnego i postawnego Jarreta, który głębokim i przejrzystym spojrzeniem błękitnych oczu uwodzi i zjednuje ludzi. W dodatku natura obdarzyła go darem, jaki miał mój ojciec - głosem, który przenika całe ciało słuchacza. Faktycznie, przykro mi o tym wspomnieć, lecz senator też był kiedyś pastorem baptystów, takim samym jak tato. Wiele lat temu porzucił swoją wiarę, by stworzyć własny Kościół - Chrześcijańska Ameryka. Wprawdzie od dawna już nie głosi swej chrześcijańsko-amerykańskiej nauki ani w chrześcijańsko-amerykańskich zborach, ani w sieciach medialnych, jednak wciąż uznawany jest za głowę swojego Kościoła.
To chyba nieuniknione, że ludzie, którzy nie umieją czytać, będą raczej skłonni oceniać kandydatów po tym, jak wyglądają i mówią, aniżeli po deklarowanych poglądach i przekonaniach.
Przecież nawet ci czytający i wykształceni łapią się na lep miłej aparycji i kuszących kłamstw. Nie mam żadnych wątpliwości, że nowe zasady anonimowego głosowania na wizerunek kandydata w sieci dadzą Jarretowi jeszcze jeden atut.
Dla stronników senatora alkohol i narkotyki to narzędzia Szatana. Całkiem możliwe, że co bardziej fanatyczni wyznawcy jego idei skrzyknęli się w zorganizowaną falangę z krzyżami na tunikach, która unicestwiła Dovetree - gospodarstwo i gospodarzy.
A przecież my jesteśmy Nasionami Ziemi, „sektą”, „dziwakami ze wzgórz”, „tymi porąbanymi wariatami, co modlą się do jakiegoś ichniego boga zmian”. Doszły mnie słuchy, że w niektórych plotkach nazywa się nas „pogańskimi satanistami ze wzgórz, którzy przygarniają dzieci”. I pada pytanie: „Jak myślicie, co z nimi robią?”. Co tam, że jak kraj długi i szeroki kwitnie handel porywanymi, osieroconymi czy sprzedawanymi przez własnych zdesperowanych rodziców dziećmi; co tam, że wszyscy o tym wiedzą.
To nie ma znaczenia. Co innego aluzja, że jakaś sekta przygarnia dzieci w „wątpliwych celach” - to już wystarczy, by co niektórzy zapomnieli o zdrowym rozsądku.
Takie pogłoski mogły zaszkodzić nam nawet w oczach ludzi, którzy nie byli zwolennikami Jarreta. Wprawdzie nie są zbyt powszechne, ale i tak wieje od nich grozą.
Łudzę się nadzieją, że na Dovetree napadł jakiś nowy gang, przerażająco zdyscyplinowany, lecz działający wyłącznie dla zysku. Obym się nie myliła...
Niestety, jakoś sama w to nie wierzę. Naprawdę podejrzewam, że maczali w tym palce poplecznicy Jarreta. I będzie lepiej, jeśli powiem to głośno na dzisiejszym zgromadzeniu. Mając świeżo w pamięci rzeź Dovetree, ludzie chętniej będą współdziałać, brać udział w ćwiczeniach, zakopywać w rozproszonych w terenie kryjówkach zapasy jedzenia, gotówki i broni, dokumenty i kosztowności. Potrafimy stawić czoło bandzie. Zdarzało się to w przeszłości, kiedy byliśmy o wiele gorzej przygotowani niż teraz. Ale z Jarretem nie wygramy, a już na pewno nie z prezydentem Jarretem. Jeśli ten naród jest na tyle obłąkany, że go wybierze, prezydent Jarret zniszczy nas, nawet nie wiedząc o naszym istnieniu.
Nasza osada liczy dziś pięćdziesiąt dziewięć osób - sześćdziesiąt cztery, jeżeli kobiety i dzieci Dovetree zostaną z nami. Taka grupka to jakby nas nie było. Trudno się dziwić, że znów śnił mi się koszmar.
Wracając do biblijnej przypowieści - mój „talent” to właśnie Nasiona Ziemi. Nie zakopałam go, nie ukryłam. Tu, w nadmorskich górach, może rosnąć i rozwijać się, jak nasze sekwoje. Co jeszcze mogłam zrobić? Gdybym była równie dobrym „podżegaczem tłumu” co Jarret, może do tej pory Nasiona Ziemi urosłyby w dostatecznie duży ruch, aby stać się prawdziwym celem dla wrogów. Ale czy tak byłoby lepiej?
Wzdrygam się, rozważając wszystkie te nieuzasadnione konkluzje. Mam przynajmniej nadzieję, że nieuzasadnione. Miotając się pomiędzy grozą tego, co wydarzyło się na farmie Dovetree, a nadziejami i obawami co do własnych ludzi, jestem podenerwowana i rozstrojona, a że nie mam nic specjalnego do roboty, być może, daję się ponieść wyobraźni.
Chaos
To najgroźniejsze z oblicz Boga –
Bez wyrazu, rozmyte, wygłodniałe.
Nadawaj kształt Chaosowi –
Nadawaj kształt Bogu.
Działaj.
Wpływaj na prędkość I kierunek
Przemiany.
Zmieniaj Jej zasięg.
Krzyżuj nasiona Zmiany,
Przeobrażaj Jej skutki.
Zawładnij Zmianą,
Wykorzystuj Ją.
Przystosuj się, by wzrastać.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księga Żywych”
Trzynastoma pierwszymi, autentycznymi osadnikami i założycielami Żołędzia, a tym samym pierwszymi trzynastoma wyznawcami Nasion Ziemi, byli: naturalnie moja matka, Harry Balter z Zahrą Moss - wszyscy troje uciekinierzy z Robledo, rodzinnego sąsiedztwa matki; Travis, Natividad i Dominie Douglasowie - młoda rodzina, która w trakcie wędrówki szosami pierwsza nawróciła się na wiarę mamy. Obie grupki się spotkały w Santa Barbara w stanie Kalifornia. Douglasowie spodobali się matce, byli tacy bezbronni - Dominie miał wtedy zaledwie kilka miesięcy - i przekonała ich do wspólnej długiej wędrówki na północ w nadziei na lepsze życie.
Później przygarnęli siostry Allison i Jillian Gilchrist - Allie i Jill. Jill zginęła potem przy autostradzie. Mniej więcej w tym samym czasie mama zwróciła uwagę na mojego ojca, a on zwrócił uwagę na nią.
Ani jedno, ani drugie nie należało do nieśmiałych, więc oboje chętnie poszli za głosem serca, dając wyraz uczuciu. Ojciec także dołączył do rosnącej w siłę grupki. Justin Rohr stał się Justinem Gilchrist po tym, jak znaleźli go zapłakanego przy zwłokach rodzonej matki.
Miał wtedy ze trzy latka i w niedługim czasie przylgnęli do siebie z Allie, tworząc nową minirodzinę. Jako ostatnie doszlusowały dwie niepełne rodziny byłych niewolników, które połączyły się w jedną rozrastającą się familię wrażliwców: Grayson Mora z córeczką Doe i Emery Solis ze swoją córką Tori.
To była ta pierwsza trzynastka: czwórka dzieci, czterech mężczyzn i pięć kobiet.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa powinni byli umrzeć.
Fakt, że przeżyli w bezwzględnym świecie Zarazy, można by uznać za cud - naturalnie gdyby filozofia Nasion Ziemi nie sprzeciwiała się wierze w cuda.
Założyli osadę daleko od miast i szos, więc mogli trzymać się z dala od ogromu przemocy szalejącej w tamtych latach. Ziemia, którą zasiedlili, należała do mego ojca. W dniu przybycia zastali jedną niewyschniętą studnię, zachwaszczony ogród plus kilka owocowych i orzechowych drzewek w otoczeniu dębowych, sosnowych i sekwojowych gajów. Po kupieniu za złożoną do wspólnej kasy całą gotówkę wózków, taczek, nasion, drobnego żywego inwentarza, ręcznych narzędzi i innych artykułów pierwszej potrzeby, grupka osiedleńców stała się niemal niezależna. Ukryta pośród wzgórz, rozrastała się, płodząc dzieci, adoptując sieroty i nawracając ubogich dorosłych. W poszukiwaniu wszystkiego, co mogło się przydać, przetrząsali opuszczone farmy i osady; handlowali na ulicznych targach i z sąsiadami. Jednym z najcenniejszych towarów, jakimi wymieniali się między sobą, była wiedza.
Każdy członek wspólnoty Nasion Ziemi nauczył się czytać i pisać, a większość znała przynajmniej dwa języki, zwykle angielski i hiszpański, najbardziej przydatne. Ktokolwiek dołączał do grupy, dziecko czy dorosły, musiał na samym początku posiąść te podstawy, a potem wyuczyć się jakiegoś fachu albo rzemiosła. Kto już miał zawód, obowiązkowo szkolił w nim przynajmniej jedną osobę. Moja matka bardzo tego pilnowała - trudno odmówić jej rozsądku. W tamtych czasach szkoły publiczne stały się rzadkością, a dziesięcioletnie dzieciaki można było legalnie zaprząc do pracy. Chociaż według prawa oświata nadal była obowiązkowa, przestała być darmowa. Jednak główny problem tkwił w tym, że nie było nikogo, kto by to prawo egzekwował; podobnie jak nikt nie ujmował się za małymi robotnikami.
Najcenniejsze umiejętności w tej grupie posiadał mój ojciec. Kiedy spotkał mamę, miał już za sobą niespełna trzydzieści lat praktyki lekarskiej. Naprawdę rzadki okaz w ich okolicy, i to z rozmaitych powodów: dobrze wykształcony, prawdziwy profesjonalista, do tego jeszcze czarny. Zwłaszcza Murzyni byli rzadkością tu w górach. Ludzie łamali sobie głowę, co go przygnało w te strony. Przecież w jakiejś niedużej, ale z prawdziwego zdarzenia mieścinie żyłoby mu się o niebo lepiej. Cały region upstrzony był małymi miasteczkami, z których każde lekarza przyjęłoby z otwartymi ramionami. Może był niekompetentny? Albo niezbyt uczciwy? Czy był porządny? Można mu ufać i oddawać pod opiekę żony i córki? Skąd pewność, czy w ogóle jest prawdziwym lekarzem? W swoich zapiskach ojciec nie poświęcił temu ani jednej wzmianki, za to mama wszystko opisała.
W którymś miejscu pisze tak: „Bankole słyszał szepty i plotki powtarzane na różnych targowiskach czy na przelotnych spotkaniach, ale tylko wzruszał ramionami. Miał na głowie dbanie o nasze zdrowie, leczenie naszych dolegliwości. Inni korzystali ze swoich apteczek, satelitarnych sieci telefonicznych, a niektórzy szczęśliwcy nawet z własnych osobowych lub ciężarowych aut. Większość pojazdów była wiekowa i zawodna, lecz zawsze lepiej było je mieć, niż nie mieć.
Wezwą go czy nie wezwą - to ich sprawa.
Z czasem, dzięki cudzym nieszczęściom, sytuacja się poprawiła. Kiedy Jean Holly dostała ostrego zapalenia wyrostka, który już-już groził pęknięciem, jej rodzina - nasi wschodni sąsiedzi - uznała, że jednak lepiej zaryzykować i sprowadzić Bankole’a.
Jak już uratował Jean życie, Bankole pogadał sobie z jej rodziną. Nie przebierając w słowach, wygarnął, co o nich myśli. Tak długo zwlekali z wezwaniem go, że omal nie pozbawili matki piątkę małych dzieci. Mówił do nich z poważną i chłodną uprzejmością, która sprawia, że ludzie wiercą się ze wstydu. Hollym poszło w pięty, ale zrozumieli. I został ich lekarzem.
Później rodzina Holly wspomniała o nim zaprzyjaźnionym Sullivanom, którzy powiedzieli swojej córce, wżenionej w rodzinę Gama, ci z kolei powiedzieli Dovetree, jako że stara pani Dovetree - seniorka rodu - była z domu Gama. Wtedy właśnie poznaliśmy naszych najbliższych sąsiadów - familię Dovetree”.
Bardzo żałuję, że nie miałam szansy poznać taty. Najwyraźniej mógł imponować. Może też lepiej by było, gdybym znała tamtą wersję mojej matki - borykającą się z codziennością, skupioną na swoich celach, ale taką młodą, taką ludzką. Możliwe, że polubiłabym również tych wszystkich ludzi.
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
PONIEDZIAŁEK, 27 WRZEŚNIA 2032
Nie jestem pewna, jak mam dziś o tym pisać. Po wczorajszym zgromadzeniu i wymuszonych obchodach rocznicy to miał być spokojny dzień ratowania ocalałego dobytku i upraw. Zdaje się, że kilkoro spośród nas również uważa Jarreta za męża opatrznościowego kraju, i to zupełnie niezależnie od tych jego religijnych bredni. Sęk w tym, że nie da się oddzielić Jarreta od jego religijnych bredni. Głosując na niego, wybierasz pobicia i podpalenia, tarzanie w smole i pierzu. To jeden i ten sam pakiet usług. Kto wie, czy nie zawiera jeszcze większych okropieństw? Zwolennicy Jarreta wydają się niezwykle urzeczeni gadką o odbudowie wielkiej Ameryki. Z jej tonu można by wywnioskować, że co poniektóre kraje muszą być solą w oku senatora, a to pachnie wojną.
Wiadomo: chcesz skupić ludzi wokół flagi, ojczyzny i wybitnego przywódcy - nie ma jak wojna.
Choć to oczywiste, chyba niedługo wspólnota uszczupli się przynajmniej o dwie rodziny: Peralta i Faircloth.
- Została mi jeszcze czwórka żywych dzieci - powiedział Ramiro Peralta na wczorajszym zgromadzeniu. - Może pod silnymi rządami kogoś takiego jak Jarret będą mieć szansę przeżyć.
Porządny człowiek, ten Ramiro, tylko tak rozpaczliwie łaknie gotowych rozwiązań, ładu i stabilizacji. Rozumiem go. Miał żonę i siedmioro dzieci. Troje z nich spłonęło razem z matką w pożarze wywołanym przez rozjuszony i przerażony motłoch, który postanowił zażegnać ciężką epidemię cholery w Los Angeles, doszczętnie paląc całą dzielnicę miasta, którą uznał za źródło zarazy. Pamiętałam o tym, kiedy zabrałam głos, aby mu odpowiedzieć:
- Pomyśl trzeźwo, Ramiro. Jarret nie proponuje żadnych rozwiązań! W jaki sposób linczowanie ludzi, palenie kościołów i wszczynanie wojen ma pomóc żyć twoim dzieciom?
Odwrócił się ode mnie, rozzłoszczony. On i Alan Faircloth wymienili spojrzenia przez całą szkolną salę, gdzie odbywały się nasze zgromadzenia. Obaj się boją, głównie o dzieci - Alan ma czworo. Boją się i wstydzą tego strachu, wstyd im własnej bezsilności.
I są zmęczeni. Miliony ludzi czuje to samo co ci dwaj - przerażenie i proste, zwyczajne znużenie tym całym chaosem. Chcą, żeby wreszcie ktoś coś zrobił, uporządkował sprawy. Natychmiast!
W każdym razie zgromadzenie przebiegło burzliwie, a uroczystość rocznicowa też niezbyt przyjemnie. Ciekawe, że bardziej obawiają się przypuszczalnej nieudolności Edwarda Jaya Smitha niż oczywistej i pewnej tyranii Jarreta.
Tak więc tego ranka dużo rozmyślałam, zbierając uprawy z przyjaciółmi. Nadal poza Żołądź podróżujemy kilkuosobowymi grupkami. Zarówno szosy, jak i pobocza w górach bywają niebezpieczne. Na szczęście od prawie pięciu miesięcy ani razu nic złego się nie wydarzyło. Obawiam się, że brak kłopotów też może nie wyjść nam na zdrowie. To smutne. Podczas napadu można zginąć na miejscu. Spokój też jest niebezpieczny, bo wyzwala samozadowolenie i nieostrożność, które wcześniej czy później prowadzą do smutnego końca.
Jeśli mam być szczera, to mimo napaści na Dovetree byliśmy jeszcze bardziej zadowoleni z siebie niż zazwyczaj, ponieważ wyprawialiśmy się w znane już miejsce. Naszym celem było spalone i porzucone gospodarstwo kawał drogi od Dovetree, gdzie wcześniej zauważyliśmy trochę użytecznych roślin. Zwłaszcza przyda się nam aloes, dobry do opatrywania ran po oparzeniach i ukąszeniach owadów. Czekały też na nas wielkie stosy agawy. Ładna, kolorowa roślina - niebieskozielone liście z żółtymi brzegami. Musiała rosnąć i pienić się bez doglądania latami, aż całkiem zarosła to, co było kiedyś przydomowym ogródkiem. Jakaś olbrzymia dzika odmiana - wielką rozetę tworzyły sztywno sterczące, włókniste i mięsiste liście, niektóre o długości ponad metr. Ich końce zwężały się w długi i twardy sztyletowaty kolec, a krawędzie obrębiały wyszczerbione ciernie, dostatecznie ostre, by przeszyć ludzką skórę. Właśnie do tego zamierzaliśmy ich używać.
Przy pierwszej bytności zabraliśmy trochę mniejszych roślin, same najmłodsze odrosty. Teraz planowaliśmy wykopać resztę, ile tylko zdołamy upakować na nasz wózek, już i tak więcej niż w połowie wyładowany rzeczami, które wywieźliśmy z butwiejącej szopy przy zawalonej chacie parę kilometrów od poletka dzikiej agawy. Znaleźliśmy tam zakurzone garnki, rondle, wiadra, stare książki i czasopisma, pokryte rdzą narzędzia, gwoździe, łańcuchy do kłód drzewa i drut. Wszystko podniszczone przez wodę i czas, ale większość da się jeszcze wyczyścić i nareperować, rozebrać na części albo przynajmniej wykorzystać jako wzór do zrobienia repliki. Uczymy się czegoś przy każdej wykonywanej pracy. Staliśmy się naprawdę zręcznymi wytwórcami i naprawiaczami drobnych narzędzi. Udało nam się przetrwać do tej pory właśnie dzięki temu, że ciągle się uczymy. Nasi klienci już wiedzą, że kupując u nas, nie wyrzucą pieniędzy w błoto.
Odzyskiwanie dobra z opuszczonych pól i ogrodów to równie pożyteczne zajęcie. Zbieramy wszelkie zioła, warzywa, owoce każdą roślinę, jaką znamy, jeśli może się przydać. W szczególności nigdy nie skończy się nam zapotrzebowanie na cierniste sukulenty, które dobrze zniosą nasz klimat. Uzupełniamy nimi kolczasty żywopłot.
Sadząc kaktus przy kaktusie, jeden ciernisty krzak przy drugim, ogradzamy otaczające Żołądź wzgórza żywym murem. Oczywiście nie powstrzyma on zdeterminowanych intruzów. Taki mur nie istnieje. Samochody osobowe i ciężarówki zawsze wjadą, jeśli tylko kierowcy pogodzą się z tym, że ich pojazdy trochę się poobijają; jednak auta i ciężarówki na chodzie to w górach cenna rzadkość, a i ceny paliw potężnie biją po kieszeni.
Nawet piesi nieproszeni goście przedarliby się, gdyby zadali sobie trochę trudu, ale nasz żywopłot z pewnością będzie przeszkodą i ich rozdrażni. Wpadną w złość, a przez to może narobią hałasu. Jeżeli ogrodzenie zadziała tak, jak się spodziewamy, odwiedzający nas chętniej wybiorą najłatwiej dostępne szlaki, a tych pilnujemy dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Gości najlepiej mieć na oku.
Właśnie w tym celu przyszliśmy zebrać całą agawę.
Prócz tego chcieliśmy przetrząsnąć to, co zostało z domu.
Zbudowano go na lekkim wzniesieniu, frontem do pól i ogrodów.
To miał być nasz ostatni przystanek przed powrotem do Żołędzia.
Mało brakowało, a przystanęlibyśmy tam na zawsze.
Nieopodal stał zaparkowany szary i stary furgon mieszkalny.
W pierwszej chwili wcale go nie zauważyliśmy. Z dystansu zasłaniał go większy z dwu kominów, które sterczały ponad murami niczym nagrobek i pomnik ku pamięci domu. Podzieliłam się tym wrażeniem z Jorgem Cho. Wzięliśmy go ze sobą, choć jest młody, ale ma smykałkę do wyszperywania użytecznych rzeczy, które inni skreślają jako rupiecie.
- Co to takiego nagrobek i pomnik? - spytał.
Mówił poważnie. Ma osiemnaście lat i tak samo jak ja jest uciekinierem z okolic Los Angeles, jednak zdobył zupełnie inne doświadczenia. Mnie wychowywali i uczyli wykształceni rodzice, a Jorge był zdany tylko na siebie. Włada hiszpańskim i resztką koreańskiego, która jeszcze nie wywietrzała mu z głowy, za to w ogóle nie zna angielskiego. Jego matka umarła na grypę, gdy miał siedem lat. Pięć lat później podczas trzęsienia ziemi stracił ojca, bo zawalił się stary dom, w którym cała rodzina koczowała na dziko. Tym sposobem na samiuteńkiego dwunastolatka spadła cała odpowiedzialność za młodsze rodzeństwo, siostrę i brata. Jakoś dał sobie radę; opiekując się nimi, sam nauczył się czytać i pisać po hiszpańsku, korzystając z okazjonalnej pomocy starego zapijaczonego znajomego. Zatrudniał się przy ciężkich i niebezpiecznych, często nielegalnych pracach. Szabrował. Kiedy musiał, kradł. Udało im się przetrwać - trójce koreańskich dzieciaków w dzielnicy biedy meksykańskich i środkowoamerykańskich uchodźców - jednakowoż nie mieli czasu na naukę zbędnych rzeczy. Dziś u nas uczą się czytać, pisać i mówić po angielsku, bo dzięki temu będą mogli porozumieć się ze wszystkimi. Przy okazji uczymy ich historii, rolnictwa, stolarki i przeróżnych przypadkowych rzeczy - na przykład co to takiego pomnik i nagrobek.
W naszej grupce odzyskiwaczy mienia byli jeszcze Natividad Douglas i Michael Kardos. W przeciwieństwie do mnie i Jorgego, Michael i Natividad nie są wrażliwcami. Kiedy w grupie przeważają wrażliwcy, wyprawa robi się zbyt ryzykowna. Czuciowcy są za słabi. Cierpimy ból niezależnie od tego, kto jest ranny. Ale pół na pół to dobry skład, poza tym naszej czwórce dobrze się razem pracuje. To do nas niepodobne - tak przestać uważać wszyscy naraz, jednak tym razem właśnie to nam się przydarzyło.
Komin, który zasłonił nam furgonetkę, wyrastał z pozostałości po tylnej ścianie nieistniejącego już przestronnego salonu.
W wielkim palenisku można by upiec całą krowę. Krótko mówiąc, wszystko razem było na tyle duże, by ukryć przed naszym wzrokiem średnich rozmiarów mieszkalny furgon.
Zobaczyliśmy go dopiero w tej samej chwili, kiedy ze środka ktoś zaczął do nas strzelać.
Naturalnie byliśmy pod bronią, jak zawsze mieliśmy automatyczne karabiny i broń boczną, jednak przeciwko opancerzeniu i sile ognia nawet skromnej furgonetki było to tyle co nic.
Przypadliśmy do ziemi pod gradem piachu i kamieni rozpryskiwanych przez pociski. Następnie wycofaliśmy się, odpełzając w dół ze wzniesienia, na którym stał dom. Grzbiet pagórka był naszą jedyną osłoną. Potem mogliśmy tylko leżeć u podnóża stoku. Nie odważyliśmy się usiąść ani tym bardziej wstać. Nie było dokąd uciekać. Najpierw z przodu, później z tyłu za nami kule dziurawiły cały teren, jaki wystawał poza osłonę wierzchołka wzgórza.
W pobliżu nie rosły żadne drzewa ani większe krzaki, które by mogły nas zasłonić. Znajdowaliśmy się w najuboższej części pozostałości po pustynnym ogrodzie. Nie dotarliśmy jeszcze do agaw, a teraz było już za późno. I tak nie dałyby nam wystarczającej osłony. Jedyną rzeczą, za którą mieliśmy szansę choć trochę się schować, była młodziutka, z pewnością nie kuloodporna palemka, którą minęliśmy, zbliżając się do domu. Jej zielone liście opadały rozłożyście wokół pnia, nisko jak u sporego krzaka, ale drzewko rosło przy północnym krańcu budynku, a my tkwiliśmy przyszpileni do ziemi przy południowym, po tej samej stronie, gdzie parkował furgon. Zatem palemka też się nie nadawała do niczego. Najbliżej nas rósł tylko przerzedzony aloes, kłująca grusza, nieduża juka, trochę chwastów i kępek trawy.
Nic, co dałoby osłonę. Gdyby ludzie z furgonu zdecydowali się wykorzystać cały arsenał, jakim dysponowali, nawet grzbiet wzgórza nie wystarczyłby, by nas zasłonić. Już byłoby po nas. Nie pojmuję, czemu nie zginęliśmy od razu. Czyżby próbowali nas tylko odstraszyć? Chyba jednak nie. Grzali do nas zbyt długo.
Wreszcie nastała cisza.
Leżeliśmy bez ruchu, udając nieżywych i nasłuchując, czy nie zawyje silnik, nie rozlegną się kroki albo głosy; staraliśmy się złowić jakikolwiek dźwięk, który powiedziałby nam, czy napastnicy wyszli na nas zapolować, czy może odjechali. Jednak w powietrzu niosło się jedynie pojękiwanie wiatru i szelest skąpych zarośli. Leżąc twarzą do ziemi, przypomniałam sobie o sosnach porastających wysoki grzbiet daleko za domem, które widziałam wcześniej. Zerknęłam na nie, aby przekonać się, czy naprawdę są tak daleko, jak myślałam. Zarośnięte chwastem pola niegdysiejszej farmy to wznosiły się, to opadały na krzywiźnie wzgórz. Ponad nimi górowały sosny, które mogłyby dać nam schronienie, gdybyśmy tylko byli w stanie przebyć teraz taki szmat drogi. Westchnęłam.
Nagle doleciał nas płacz dziecka.
Słuch nas nie mylił - kilkakrotny, urywany szloch, później znów cisza. Głos brzmiał bardzo dziecięco. To musiał być naprawdę mały szkrab, już nie niemowlak, ale bardzo młodziutki, wyczerpany, bezradny i zrozpaczony.
Cała nasza czwórka wymieniła spojrzenia. Wszyscy bardzo troszczymy się o dzieci. Michael ma dwoje, a Nathddad troje. Bankole i ja na razie wciąż próbujemy mieć własne. Jorge, co z radością stwierdzam, jeszcze nikogo nie zapłodnił, ale od sześciu lat zastępuje ojca dwójce młodszego rodzeństwa. Wie dobrze, jakie niebezpieczeństwa czyhają na pozbawione ochrony dzieci.
Uniosłam leciutko głowę, tylko tyle, aby prędko omieść wzrokiem furgon i najbliższą okolicę. Mieszkalna ciężarówka, uzbrojona, opancerzona i szczelnie pozamykana, nie powinna - nie mogła - przepuścić głosu płaczu dziecka, który brzmiał normalnie, nie był wzmocniony ani zniekształcony przez głośniki.
W takim razie któreś drzwi furgonu musiały być otwarte.
Choć trawa i chwasty nie pozwalały mi wiele dojrzeć, nie miałam odwagi wychylić się bardziej. Widziałam jedynie nasłonecznione kontury komina i stojący tuż obok samochód, za nimi w tle pola chwastów, jeszcze dalej drzewa i...
Jakiś ruch?
Daleko na zachwaszczonym polu coś się poruszało, coś się zbliżało.
Natividad ściągnęła mnie w dół.
- Co ty wyprawiasz? - szepnęła po hiszpańsku. Ze względu na Jorgego w sytuacjach kryzysowych najmądrzej było porozumiewać się w tym języku. - W furgonie siedzą jacyś szaleńcy!
- Spieszno ci na tamten świat?
- Ktoś jeszcze nadchodzi - odszepnęłam. - Więcej niż jeden człowiek idzie polem w naszą stronę.
- Co z tego?! Masz się nie wychylać!
Chociaż Natividad zalicza się do moich najbliższych przyjaciół, czasami czuję się przy niej jak córka przy matce.
- Może ten płacz ma nas wywabić - odezwał się Michael. Zdarza się, że wykorzystują do tego dzieci.
Michael to typ podejrzliwca. Podaje w wątpliwość wszystko.
Jego rodzina żyje z nami już dwa lata. Musiało minąć jakieś pół roku, nim nas zaakceptował i uznał, że nie żywimy żadnych niecnych zamiarów. I to po tym, jak przygarnęliśmy ich, ofiarując pomoc, kiedy jego żona właśnie rodziła w zrujnowanej chałupie, gdzie koczowali. Szczęśliwie blisko był strumień, więc mieli wodę, a prócz niej jedynie parę wyszabrowanych garnków. Za całą broń służył im wiekowy pistolet ćwiczebny kalibru 22 z pustym magazynkiem i nóż. Przymierali głodem, żywiąc się orzechami, dzikimi roślinami, raz na jakiś czas urozmaicając jadłospis mięsem, jeśli Michael zdołał jakieś stworzenie złapać w sidła albo zatłuc kamieniami. Gdy jego żonę Noriko zaskoczyły bóle porodowe, błądził po okolicy w poszukiwaniu jedzenia.
Michael zgodził się do nas przyłączyć ze strachu, że mimo przeróżnych zajęć, których się chwytał, żebrania, kradzieży i szabru, jego żonie i córeczkom bliźniaczkom przyjdzie umrzeć z głodu. My wymagaliśmy od nich jedynie wkładu uczciwej pracy na rzecz utrzymania bytu wspólnoty i poszanowania prawd Nasion Ziemi przez niegłoszenie zasad żadnej innej wiary. Michaelowi zakrawało to na altruizm, a on nie wierzył w altruizm. Nie przestawał podejrzewać, że przyłapie nas, jak sprzedajemy ludzi w niewolę albo do prostytucji. Zaznał spokoju dopiero wtedy, kiedy przekonał się, iż rzeczywiście praktykujemy to, czego nauczamy. Nasiona Ziemi zawsze były i nadal są kluczem do zrozumienia nas. Nasz sposób życia uznał za rozsądny i choć nasz cel, Przeznaczenie, wydawał mu się wariactwem, pojął, że nie knujemy niczego na szkodę jego rodziny. Gdy już nas zaakceptował, razem z Noriko i córeczkami osiadł w Żołędziu, bardzo poważnie traktując go jak nowy dom.
Dobrzy z nich ludzie. Nawet ta jego podejrzliwość przeważnie wychodzi nam na dobre. Nie pozwala uśpić naszej czujności.
- Nie wierzę, że płacz był po to, aby nas wywabić - powiedziałam. - Ale nie ma wątpliwości, że coś tu nie gra. Ci z furgonu powinni do tej pory albo sprawdzić, czy żyjemy, albo odjechać.
- Nie może być, żeśmy ich usłyszeli - zauważył Jorge. - Żeby nie wiem jak głośno tamten dzieciak się darł, nie powinniśmy byli nic usłyszeć.
- I czemu nas nie trafili? - dorzuciła Natividad. - W takim furgonie ostrzał prowadzi komputer. Automatyczne celowanie.
- Chybia się tylko wtedy, jak człowiek uprze się celować ręcznie.
- Możesz zapomnieć przełączyć karabiny na sterowanie komputerem albo zwyczajnie nie włączyć go, kiedy chcesz tylko przygrzać na postrach. Ale jak strzelasz na poważnie, nie sposób bez przerwy chybiać.
Od ojca wiedziała o broni więcej niż reszta naszej wspólnoty razem wzięta.
- Nie sądzę, by nie trafiali w nas celowo - stwierdziłam. Nie wyglądało mi na to.
- Ani mnie - zgodził się Michael. - Więc co tu jest grane?
- Cholera! - wyszeptał Jorge. - A to, że dranie mają zamiar skończyć z nami, jak tylko się ruszymy!
Karabiny furgonu znów pruły ogniem. Przywarłam do ziemi, zamknęłam oczy. Te świry w furgonie chciały zabić nas, czy się ruszymy, czy nie, a ich szanse powodzenia były naprawdę wyborne.
Dokładnie w tym momencie olśniło mnie, że wcale nie my jesteśmy celem.
Jakiś człowiek zawył. Poprzez miarowy stukot karabinów furgonu przedarł się krzyk męczarni i bólu. Trwałam w bezruchu.
Wobec cudzego cierpienia jedynym sposobem, w jaki uniknąć mogłam współodczuwania, było nie patrzeć.
Za to Jorge - kto jak kto, ale on powinien był pamiętać uniósł głowę i wyjrzał. Sekundę później, zgięty wpół, skręcał się i zwijał z cudzego bólu. Nie krzyczał. Wrażliwcy, którym udaje się przeżyć, wcześnie uczą się znosić wszelki ból w milczeniu. Staramy się trzymać naszą ułomność w tajemnicy. Niekiedy udaje nam się powstrzymać nawet od najmniejszego ruchu czy grymasu. Jednak tym razem Jorgego najwidoczniej za mocno bolało, by był w stanie zapanować nad ciałem. Skrzyżowanymi rękami ściskał się kurczowo za brzuch. W okamgnieniu poczułam przytępione echo bólu odbijające się w mych trzewiach. Zupełnie nie pojmuję, jak niektórzy ludzie mogą uważać hiperempatię za rodzaj zdolności czy mocy, za jakiś godny pożądania dar.
- Głupek! - skarciłam Jorgego, podtrzymując go, aż ból od nas odpłynął.
Zrobiłam wszystko, by nie pokazać po sobie, że też cierpię, w obawie że powstanie między nami jakaś okropna pętla czuciowa, którą, jak słyszałam, wrażliwcy czasem między sobą tworzą.
Nie umieramy od cierpienia, jakie widzimy i współodczuwamy.
Niekiedy chcielibyśmy, bo doświadczanie bólu i agonii bywa groźne. To bardzo indywidualne sprawy. Pięć lat temu w krótkim czasie przeżyłam cztery śmierci, jedna po drugiej. Cierpiałam niewyobrażalnie, ból zwalił mnie z nóg. Gdy w końcu odzyskałam przytomność, byłam chora, otępiała i odrętwiała, długo, długo po tym, jak współodczuwałam tamte męki. Przy słabszym bólu wystarcza odwrócić wzrok. Parę minut i przechodzi. Konanie wymaga więcej czasu, żeby się pozbierać.
Jedyną jaśniejszą stroną hiperempatii jest to, że czyni nas powściągliwymi w zadawaniu bólu innym.
- Już dobrze - powiedział Jorge po chwili. - Tamci... chyba nie żyją. Właściwie na pewno - dodał.
- W każdym razie są uziemieni - skwitował szeptem Michael, wychylając się tak samo, jak przedtem Jorge. - Co najmniej trzech leży rozciągniętych na polu za kominem i autem.
Znowu przycupnął za naszą skarpą, skąd wprawdzie nic już widział, ale mógł siedzieć bez obaw, że i jego zobaczą. Czasami próbuję wyobrazić sobie, jak to jest - patrzeć na ból i nic nie czuć. Najbliżej tego rodzaju wolności przywiodła mnie chyba podświadomość w mym ostatnim powtarzającym się sennym koszmarze. Jeśli coś takiego w ogóle można nazwać wolnością...
Dla takiego Michaela nieodczuwanie niczego musi być czymś... normalnym.
Wszystko ucichło. Furgonetka ani drgnęła.
- Czy bawią ich tylko ruchome cele? - odezwałam się.
- Może są na jakichś prochach - powiedziała Natividad. - Albo to zwyczajne czubki. Jorge, na pewno wszystko dobrze?
- Tak. Chciałbym tylko jak najprędzej się stąd wynieść.
- Potrząsnęłam głową.
- Nic z tego. Siedzimy tu przynajmniej do zmroku.
- Jeśli mają choćby najtańsze noktowizory, ciemność nic nam nie da - zauważył Michael.
- Racja - przyznałam po namyśle. - Jednak już do nas strzelali i spudłowali. I nie ruszyli się z miejsca, chociaż dwie odrębne grupy odkryły ich kryjówkę. Według mnie coś musi być nie w porządku albo z autem, albo z ludźmi w środku. Przeczekamy do zmierzchu, a potem biegiem uciekniemy. Przez ten czas może nam się poszczęści i nie przywlecze już nikogo, kto wpędzi nas w inne tarapaty albo znów ściągnie uwagę tamtych z furgonu. Będzie, co ma być, ale zaczekamy.
- Troje ludzi nie żyje - wtrącił Michael. - My też omal nie zginęliśmy. Tym sposobem może przed nocą zdążą nas jeszcze załatwić.
- Przymknij się, Michael - westchnęłam.
Upływał jesienny dzień. Na nasze szczęście dwa dni wcześniej się ochłodziło. Na nasze szczęście nie padało. Wymarzona pogoda na warowanie przy ziemi w strachu przed uzbrojonymi wariatami.
Furgon wciąż ani drgnął. Nikt też nie nadszedł, by nas zaatakować czy ściągnąć znów ogień. Tymczasem zjedliśmy przygotowany jeszcze w domu obiad i wypiliśmy ostatek wody. Doszliśmy do wniosku, że ludzie z furgonu musieli uznać nas za zabitych. Chętnie odgrywaliśmy martwych aż do zachodu słońca. Czekaliśmy.
Wreszcie ruszyliśmy, zaczynając pełznąć w ciemnościach w stronę północnej grani. Mieliśmy nadzieję, że wielki komin zdoła nas zasłonić, ludzie w furgonetce nie zdążą otworzyć ognia, zanim znajdziemy lepszą kryjówkę za drugim kominem. Liczyliśmy, że gdy już tam dotrzemy, oba kominy naraz wystarczą, aby osłonić naszą ucieczkę. Plan był dobry, zakładając, że samochód nie ruszy z miejsca. Jeżeli pojedzie za nami, już po nas. I tak przez chwilę musieliśmy biec po otwartym terenie, stanowiąc łatwy cel.
- O rany, o rany, o rany - szeptał Jorge raz po raz przez zaciśnięte zęby, wpatrzony w pasek nieosłoniętej przestrzeni.
Postrzał któregokolwiek z nas na jego oczach oznaczał dla niego zwalenie z nóg. Dla mnie też.
- Nie rozglądaj się - przypomniałam mu. - Nawet gdy usłyszysz strzały, nie patrz na boki i gnaj prosto przed siebie!
Jednak nim puściliśmy się pędem, znów rozległ się płacz dziecka. Nie było mowy o pomyłce. Niepowstrzymanie szlochało jakieś maleństwo, tym razem ani myśląc przestać.
Rzuciliśmy się biegiem. Odgłosy łkania mogły zagłuszyć nasze kroki na nierównym terenie, i bez tego ostrożne i ciche. Tak się nauczyliśmy.
Jorge pierwszy dopadł mniejszego komina. Ja byłam druga.
Zaraz po mnie jednocześnie dobiegli Michael z Natividad. Niski i chudy Michael sprawia wrażenie szybkiego i naprawdę jest szybki. Krępa i mocna Nathddad wcale nie wygląda na szybką, mimo to potrafi zaskoczyć ludzi.
Tak więc wszystkim nam się udało. Nie padł ani jeden strzał.
Kiedy dolecieliśmy do mniejszego komina, zdążyłam zmienić zdanie.
Dziecko płakało cały czas. Wypatrzyłam światło - szerokie pasmo przyćmionego szarobłękitnego poblasku. Nie widziałam ludzi, jednak byłam pewna, że boczne drzwi furgonu są szeroko otwarte.
Cała nasza czwórka tkwiła ściśnięta przy mniejszym kominie, a moi towarzysze bacznie obserwowali zbocze opadające na północ od nas. Wciąż myśleli, że właśnie tamtędy przyjdzie nam schodzić. W poświacie gwiazd widziałam Jorgego - schylony, z rękami na udach, zbiera się w sobie jak przed startem do wyścigu.
Dziecko już nie szlochało, tylko zawodziło cieniutko. Ostatnia okazja, aby pognać, zanim przestanie. Ostatnia okazja dla mnie, nim dotrze do nich, co chcę, a teraz wiedziałam już, że muszę zrobić. Jeżeli tylko się pospieszę i nie zostawię im czasu na myślenie, pójdą ze mną.
- Ruszajmy - zniecierpliwił się Michael.
Nie zareagowałam. Mój nos właśnie uświadomił mi, że powietrze przesyca jakiś smród, to nawiewany, to rozwiewany przez wieczorny wiatr. Wyglądało na to, że wydostaje się z wnętrza furgonu.
- No, dalej - ponaglił Michael.
- Nie - powiedziałam, czekając, aż oczy wszystkich trojga skupią się na mnie.
Najlepszy moment, teraz.
- Chcę sprawdzić, co to za dziecko - oznajmiłam. - I chcę zdobyć ten furgon.
Ruszyłam, o sekundę wyprzedzając gesty i słowa protestu.
Puściłam się pędem. Obiegałam dookoła szkielet domu, którego widok na moment oderwał mnie od jawy, zanurzył w widmo mojego snu. Przelatując przez obnażone ruiny budynku, obok kominów, zobaczyłam resztki sczerniałych kości, które błysnęły akurat w świetle gwiazd.
Przez krótką chwilę zdawało mi się, że majaczą mi przed oczami niewyraźne cienie sennych zjaw. Wstają, idą...
Otrząsnęłam się i stanęłam, bo właśnie dotarłam do większego komina. Przywierając jak najbliżej, okrążyłam go, przerażona, że mieszkańcy furgonu zaczną strzelać.
Szaroniebieskie światło zrobiło się jaśniejsze, a przykry zapach przeszedł w obrzydliwy smród zgnilizny, tak dobrze mi znany.
Przykucnęłam do samej ziemi, mając nadzieję, że jestem poza zasięgiem kamer, i przemknęłam na skos przed pojazdem tak blisko, że mogłam go dotknąć. Wreszcie dopadłam tylnego boku, skąd dochodziło światło, a więc musiały czekać otwarte drzwi.
Postąpiłam do przodu i omal nie przewróciłam się o to płaczące dziecko. Dziewczynka - sześć, może siedem lat - tak niemiłosiernie brudna, że nie podejmuję się tego opisać. Siedziała na ziemi i szlochała, raz po raz sięgając rączką do buzi, by otrzeć łzy, przy okazji rozmazując je z błotem.
Zobaczyła mnie w tej samej chwili, kiedy zdołałam wyhamować, żeby na nią nie upaść. Gapiła się na mnie z rozdziawionymi ustami, gdy mijałam ją chwiejnym zwodem, kierując karabin w stronę źródła szarobłękitnego blasku w środku furgonu.
Nie wiem, co spodziewałam się zobaczyć. Pijaków porozwalanych po kątach? Orgię? Jeszcze większy syf? Wycelowane we mnie lufy? Trupy?
O tak, trupy na pewno. Co do tego nie miałam wątpliwości.
Tego zapachu nie można było z niczym pomylić.
Otóż w szaroniebieskiej poświacie zobaczyłam drugie dziecko, drugą dziewczynkę, która lekko pochrapując, spała z głową opartą o krawędź pulpitu sterowniczego przy jednym z monitorów. Szaroniebieskie światło sączyło się z trzech ekranów; wszystkie trzy emitowały szarawy, ziarnisty, elektroniczny śnieg.
Prócz tego były jeszcze trzy martwe ciała. Każde miało po kilka ran postrzałowych zadanych dość dawno, może nawet parę dni temu. Krew zdążyła już zaschnąć i ściemnieć.
Miło mi zakomunikować, że nie odbieram uczuć nieprzytomnych ani nieżywych. Żeby nie wiem jak wyglądali czy cuchnęli, ich widok niespecjalnie mnie wzrusza. Tylu się naoglądałam...
Wspięłam się do wnętrza furgonu, zostawiając zapłakaną małą na dworze pod opieką reszty naszego oddziałku. Słyszałam, jak Natividad już do niej zagaduje. Uwielbia dzieci i umie wzbudzać ufność od pierwszego wejrzenia.
Jorge z Michaelem weszli w ślad za mną do pojazdu. Na widok śpiącej dziewczynki i rozciągniętych na podłodze ciał obaj zamarli. Po chwili Michael wyminął mnie, aby dokonać oględzin.
On, Natividad, Allie Gilchrist i Zahra Balter nauczyli się pomagać Bankole’owi w lekarskiej praktyce. Formalnie nie zaliczyli żadnego kursu wiedzy medycznej czy pielęgniarskiej, ale Bankole przeszkolił ich - nadal szkoli - i trzeba przyznać, że podchodzą do tego z wielką dbałością i powagą.
Zbadawszy ciała, Michael odkrył, że tylko jeden z trójki szczupły, smagły mężczyzna w średnim wieku - istotnie nie żyje.
Dostał w piersi i w brzuch. U dwojga pozostałych - dużej blondyny, też w średnim wieku, nagiej, postrzelonej w nogi i w uda, i blondynka w ubraniu, na oko piętnastoletniego, z postrzałami w obie nogi i lewy bark - dosłuchał się nikłego bicia serca, choć byli pokryci skorupą zakrzepłej krwi.
- Trzeba ich zabrać do Bankole’a - stwierdził. - Ja nic tu nie poradzę.
Jorge z jękiem rzucił się na zewnątrz i zwymiotował.
Nie miałam mu za złe. Właśnie zauważył musze larwy, które zdążyły zalęgnąć się w oczach, ustach i ranach martwego mężczyzny, podobnie jak w ranach pozostałej przy życiu dwójki. Sama też odwróciłam wzrok. To, że wszyscy nauczyliśmy się jakoś sobie radzić z takimi widokami, nie znaczy, że ktokolwiek z nas to lubi.
Mówiąc szczerze, bardziej martwiło mnie, co będzie, jeśli któreś z rannych - jedno albo oboje - się ocknie. Zajęłam pozycję, z której w razie czego nie musiałabym na nich patrzeć. Oczywiście w tym stanie żaden atak z ich strony nie wchodził w grę, jednak gdyby odzyskali przytomność, mogli rozłożyć mnie swoim cierpieniem.
Stojąc tyłem do Michaela i jego pacjentów, zaczęłam budzić śpiącą dziewczynkę. Spojrzała na mnie przez zmrużone oczy, oszołomiona, nic nie rozumiejąc. Chwilę potem z piskiem rzuciła się w stronę otwartych drzwi.
Kiedy ją złapałam, zaczęła wyrywać się i wrzeszczeć. Zagadałam do niej, szeptem, próbując uspokoić ją i pocieszyć; robiłam, co tylko mogłam, żeby wyrwać ją z tego napadu histerii.
- Już dobrze, skarbie, już wszystko dobrze. Nie płacz. Nic ci nie będzie. Nie masz się czego bać. Zabierzemy cię stąd... - kołysałam ją i nuciłam zawodząco jak do znacznie młodszego dziecka.
Ten martwy i dwoje ciężko rannych to bez wątpienia jej rodzina. Obie małe siedziały tu same, kto wie jak długo... Będziemy musieli otoczyć je najtroskliwszą opieką. Jeszcze trochę wrzasku i szarpaniny, i dziewuszka w końcu dała za wygraną, tuląc się, chroniąc w moich ramionach, by po chwili wychylić się i utkwić wielkie oczy w innych nieznajomych.
Jorge, który zapanował już nad żołądkiem, teraz bacznie obserwował monitory. Uspokoiwszy drugą dziewczynkę, Natividad znalazła trochę wody i czystą szmatkę, którą właśnie przemywała buzię i rączki małej. Michael zostawił rannych i zajął się sprawdzaniem układu sterowania furgonu. Z nas czworga tylko on potrafił prowadzić samochód.
- Coś nie tak? - zapytałam go.
Potrząsnął przecząco głową.
- Ani śladu min pułapek. Pewnie bali się je zakładać ze względu na dzieci.
- Dasz radę tym pojechać?
- Nie ma sprawy.
- No to w drogę. Wóz jest nasz. Jedziemy do domu.
* * *
Furgon sprawował się dobrze. W akumulatorach miał jeszcze mnóstwo mocy, a Michael bez trudu odnalazł i uruchomił cały system noktowizyjny, z noktowizorami zbliżeniowymi na podczerwień i radiolokatorami włącznie. Wszystkie urządzenia były solidne i wszystkie działały. Dziewczynki najpewniej nie miały pojęcia, jak się je obsługuje - tak samo jak nie potrafiły prowadzić. A może... może umiały uruchomić wszystko, tylko nie wiedziały, dokąd jechać. U kogo małe dzieci znalazłyby dziś pomoc?
Jeśli nie miały dorosłych krewnych, nawet policja zaprzedałaby je w niewolę, nielegalnie albo legalnie, do pracy w terminie. Wysyłanie biedoty, ludzi młodych i starych, na roboty w ramach umów terminatorskich jest dzisiaj bardzo w modzie. Naturalnie Trzynasta i Czternasta Poprawka - te od zniesienia niewolnictwa i gwarancji poszanowania praw obywatelskich - są nadal w mocy, tyle że tak osłabione przez obyczaj, przez Kongres i różnych ustawodawców stanowych, a ostatnio i przez niedawne orzeczenia Sądu Najwyższego, że naprawdę niewiele znaczą. Teoretycznie urzędowe kierowanie ubogich do pracy ma dać im zatrudnienie i dach nad głową, wyuczyć fachu. W rzeczywistości to tylko zakamuflowana forma przymuszania ludzi do darmowej lub prawie darmowej harówki. W dużej cenie są małe dziewczynki, które przecież można wykorzystać na tyle różnych sposobów.
Nie wątpiłam, że nasze dwie dziewuszki los nauczył już lęku przed obcymi. Gdy brat i rodzice wypadli z gry, zostały zupełnie same, próbując udźwignąć ciężar obrony rodziny i domu. W ślepym przerażeniu strzelały do nas i do tamtych prawdopodobnie zwyczajnych wędrowców lub zbieraczy dobytku. Trafiły trzech z nich.
Michael z Natividad poszli sprawdzić, co to za jedni, podczas gdy ja i Jorge ładowaliśmy nasz wózek z całą zawartością do furgonu.
Wszyscy trzej mężczyźni nie żyli. Mieli przy sobie gotówkę i pistolety w kaburach - Michael i Natividad oczywiście wszystko zabrali. Zostawiliśmy ciała na miejscu, przysypując jedynie kamieniami. Logicznie rzecz biorąc, ta trójka była o niebo mniejszym zagrożeniem dla mieszkańców furgonu niż my. Nawet gdyby ruszyli prosto na niego, wystarczyłoby dobrze zamknąć drzwi, by ich powstrzymać. Ich dziewięciomilimetrowe półautomaty nie miały szans przeciw opancerzeniu pojazdu. Tyle że dwie małe dziewczynki nie miały o tym zielonego pojęcia.
Tak więc zabraliśmy je do Żołędzia, gdzie właśnie kąpią się i objadają, gdzie znajdą pociechę i będą mogły odpocząć. Bankole zajmuje się ich mamą i bratem. Nie był uszczęśliwiony, że przybyło mu pacjentów. Nasz szpitalik jeszcze nigdy tak nie pękał w szwach, a nasz doktor musiał zmobilizować do pomocy wszystkich swoich uczniów i jeszcze paru innych ochotników. Mówi, że nie wie, czy zdoła tych dwoje odratować. Ma do dyspozycji tylko kilka najprostszych instrumentów medycznych, mały, ale strasznie skomplikowany aparat diagnostyczny, który zdołał ocalić, gdy pięć lat temu uciekał z własnego domu w San Diego, i trochę lekarstw - środków przeciwbólowych, przeciwzapalnych i tym podobnych, leczących nasze codzienne dolegliwości. Mówi, że jeśli chłopiec nawet przeżyje, nie wiadomo, czy będzie chodzić.
Jestem pewna, że Bankole zrobi co w jego mocy. A Allie Gilchrist i May już zaopiekowały się dziewczynkami. Koniec końców małe miały szczęście przynajmniej w tym, że je znaleźliśmy. Z nami będą bezpieczne.
No i nareszcie mamy coś, o czym marzyliśmy od lat. Ciężarówkę.
ŚRODA, 29 WRZEŚNIA 2032
Aż do ubiegłego wieczoru mój Bankole był zbyt zajęty doglądaniem rannych, matki z synem i ocalałych Dovetree, by znaleźć czas i nakrzyczeć na mnie z powodu zajścia przy furgonie. Naturalnie, dosłownie wcale nie krzyczał. To nie w jego stylu, a szkoda. Gdyby miał zwyczaj wyrażać swoją dezaprobatę prędko i głośno, łatwiej byłoby ją znieść. A tak, jak zwykle, jego krytyka była cicha, lecz zjadliwa.
- Wielka szkoda, że to twoje niepotrzebne ryzykanctwo już tyle razy przypadkiem obracało się na naszą korzyść - zaczął wczoraj, kiedy oboje byliśmy już w łóżku. - Postępujesz głupio.
- Jakbyś wierzyła, że nie można cię zabić. Na Boga, dziewczyno, jesteś dorosła i powinnaś mieć więcej rozwagi.
- Chciałam zdobyć ten furgon - tłumaczyłam. - Uznałam, że może nam się udać. I chciałam pomóc dziecku. Przez cały czas słyszeliśmy, jak płacze.
Obrócił głowę i przyglądał mi się przez chwilę z zaciśniętymi ustami.
- Na szosie widywałaś małych skazańców, zakutych w obroże i łańcuchy - powiedział. - Widziałaś dzieci wystawione jak wabiki na zachętę przed domami publicznymi. Chcesz mi wmówić, że ryzykowałaś życie, bo słyszałaś, jak jedno płacze?
- Staram się robić, co mogę. Jeśli tylko zdołam dać z siebie więcej, zrobię to.
Patrzył na mnie bez słowa. Gdybym go nie kochała, w takiej sytuacji mogłabym go znielubić. Wzięłam go za rękę, pocałowałam ją i przytrzymałam.
- Robię, co mogę - powtórzyłam. - Chciałam, byśmy mieli ciężarówkę.
- I dlatego szafowałaś życiem, nie tylko swoim, ale czworga ludzi?
- Ryzyko, że nas zastrzelą przy furgonie, nie było większe niż to, że zarobimy kulkę, próbując uciec stamtąd z pustymi rękami.
Prychnął, zdegustowany, i zabrał dłoń.
- No więc zdobyłaś stary, sponiewierany furgon mieszkalny - wymamrotał pod nosem.
Skinęłam głową.
- Właśnie, mamy furgon. Bardzo nam się przyda. Na dobry początek.
- Przyda czy nie, nie jest wart niczyjego życia!
- Nikt nie zapłacił za niego życiem!
Usiadłam prosto. Chciałam, by widział, że mówię poważnie.
- Gdyby przyszło mi zginąć, paść od kuli wystrzelonej przez jakichś obcych, czy nie godniej byłoby umierać, próbując pomóc wspólnocie, niż zwyczajnie dając nogę?
Nagrodził mnie porcją ironicznych oklasków.
- Wiedziałem, że usłyszę coś w tym stylu. No cóż, tak naprawdę nigdy nie miałem cię za głupią. Obsesjonatkę owszem, ale nie głupią. Skoro już o tym mówimy, mam dla ciebie propozycję.
Też usiadł, a ja przysunęłam się bliżej i podciągnęłam koce tak, by opatulały nas oboje. Oparta o niego czekałam. Cokolwiek miał mi do powiedzenia, czułam, że moje słowa znalazły zrozumienie, a to, że uparł się nazywać mój sposób myślenia obsesją, mało mnie obchodziło.
- Rozejrzałem się po paru okolicznych miasteczkach - podjął wątek. - Saylorville, Halstead, Coy. Tych, które leżą zaledwie kilka kilometrów od autostrady. W tej chwili w żadnym nie potrzebują lekarza, ale pewnie któregoś dnia będą potrzebować.
Co ty na to, byśmy kiedyś przenieśli się do jednego z nich?
Byłam zaskoczona. On też mówił poważnie. Saylorville? Halstead? Coy? Wszystkie trzy to maciupkie osady, nie jestem nawet pewna, czy można uznać je za miasta. W każdym parę rodzin i parę rodzinnych interesów na krzyż, ściśniętych między autostradą - krajową stojedynką - a morzem. Handlujemy na ich ulicznych ryneczkach, jednak ci „miastowi” to zamknięta społeczność. Choć nas tolerują, bynajmniej nie darzą sympatią. Zbyt często przejezdni nieznajomi palili im domy, okazywali się złodziejami albo mordercami. Teraz ufają tylko swojakom i zasiedziałym od dawna okolicznym farmerom. Czy Bankole naprawdę myślał, że przyjmą nas życzliwie? Poza większą mieściną o nazwie Prata, najbliższe miasteczka zamieszkują prawie sami biali. Prata jest biało-latynoska, z mikroskopijną mniejszością Azjatów. Wśród nas znajdziesz wszystkich: czarnych i białych, Latynosów, Azjatów plus wszelkie możliwe mieszanki - jak w prawdziwym wielkomiejskim tyglu. Co więcej, i dla naszych prawdziwych, i dla przybranych dzieci takie rasowe wymieszanie i łączenie się w pary jest czymś normalnym. Wyobrażacie sobie?
Osobiście Bankole i ja, chociaż oboje czarni, namieszaliśmy jeszcze pokoleniowo. Ludzie z zewnątrz stale biorą go za mojego ojca. Gdy ich poprawia, mrugają porozumiewawczo, marszczą brwi albo szczerzą zęby w uśmiechu. Tu, w Żołędziu, nawet jeśli ktoś nas nie rozumie, to przynajmniej akceptuje.
- Mnie tutaj dobrze - odpowiedziałam. - Grunt jest twoją własnością. Nasza osada to sami swoi. Wspólnym wysiłkiem, kierując się zasadami Nasion Ziemi, budujemy coś naprawdę dobrego. To coś będzie rozrastać się i rozprzestrzeniać. Dopilnujemy, żeby tak się stało. A w żadnym z tych miast nie mamy nic własnego.
- To się może zmienić - odparł. - Nie masz pojęcia, jakim cennym nabytkiem dla odosobnionej społeczności jest lekarz.
- Poważnie? Rzeczywiście, nie zdaję sobie sprawy, jaki cenny jesteś dla nas.
- Cenniejszy niż ciężarówka?
- Idiota. Potrzebujesz pochwały? Zgoda. Czuj się pochwalony. Sam wiesz, ilu ludziom uratowałeś tu życie. Włącznie ze mną.
Przez chwilę jakby roztrząsał to, co usłyszał.
- Mamy naprawdę zdrową i młodą trzódkę - odezwał się w końcu. - Jeśli nie liczyć tej Dovetree, nawet twoje nowo przygarnięte owieczki są tylko ranne, nie chore. I żadnych starców.
- Z wyjątkiem mnie - uśmiechnął się szeroko. - Poza Katriną Dovetree z jej wadą serca, nikt nie ma chronicznych przypadłości.
- Nawet nie trafiła się nam ani jedna ciąża z powikłaniami czy zarobaczone dziecko. Wychodzi na to, że którejkolwiek z tych mieścin lekarz przydałby się bardziej niż Żołędziowi.
- Im wystarczy jakikolwiek lekarz. My potrzebujemy ciebie.
- Poza tym mówiłeś, że nigdzie nie narzekają na brak medyka.
- Mówiłem też, że to nie potrwa wiecznie.
- Nieważne - ucięłam. - Twoje miejsce jest tutaj. Wybij sobie z głowy, że mógłbyś stąd odejść.
- Jak na razie niczego takiego jeszcze sobie tam nie wbiłem.
- Zastanawiam się tylko nad jakimś bezpiecznym miejscem dla nas, dla ciebie, kiedy mnie już nie będzie.
Skrzywiłam się tylko.
- Staruch ze mnie, dziewczyno. Nie mam złudzeń co do swojego wieku.
- Bankole...
- Nie mogę o tym nie myśleć. I chcę, żebyś ty też zaczęła.
- Zrób to dla mnie. Po prostu rozważ to sobie.
Bóg jest Przemianą
I ostatecznie
On zwycięża.
Jednak tymczasem...
Życzliwość czyni Przemianę lżejszą.
Miłość ucisza strach.
A słodka i potężna
Twórcza obsesja
Stępia ból,
Odwraca bieg wściekłości,
Rzucając każdego z nas
W wir największego
I najcięższego
Ze zmagań, które są naszym wyborem.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Ze „Wspomnień z innych światów”
Nie jestem w stanie przewidzieć, czym skończą się marzenia darniny, które z takim uporem wciela w czyn. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek wierzył w coś tak niezachwianie, jak ona w swoje Nasiona Ziemi, system wierzeń, który sama stworzyła czy, jak ona to nazywa, zbiór prawd, które po prostu tylko rozpoznała. Jeśli chodzi o religię, zawsze byłem sceptykiem. Jakie to irracjonalne, że koniec końców pokochałem fanatyczkę. Cóż, ostatecznie i miłość, i fanatyzm to jednakowo irracjonalne stany umysłu.
Lauren wierzy w Boga, który nie darzy jej nawet odrobiną miłości. Jej Bóg to nie jednostka, to właściwie proces czy raczej połączenie procesów. Nie postrzega świadomie istnienia ani jej, ani nikogo innego. W ogóle nie ma świadomości. „Bóg to Przemiana” - powtarza Olamina i rozumie to dosłownie. Niektóre oblicza tego jej Boga to biologiczna ewolucja, teoria chaosu i względności, zasada nieoznaczoności i, naturalnie, druga zasada termodynamiki. „Bóg jest Przemianą i ostatecznie On zwycięża”.
Mimo wszystko jej Nasiona Ziemi nie noszą piętna fatalizmu.
Bogiem można kierować, można go spowalniać i przyspieszać, nadawać mu kształt. Wszystko ulega zmianie, ale nie wszystko musi zmieniać się na wszelkie sposoby. Chociaż nieuchronny, Bóg pozostaje formowalny, podatny na wpływy. Dziwaczne to. Wybitnie mało religijne. Nawet cel - Przeznaczenie Nasion Ziemi - wydaje się mieć niewiele wspólnego z religią.
- Jesteśmy Nasionami Ziemi - twierdzi Olamina. - Jak wszystkie drobiny wszechświata, jesteśmy dziećmi Boga. Lecz w pierwszej kolejności, najbardziej bezpośrednio, jesteśmy dziećmi tej konkretnej planety.
Właśnie te słowa odsłaniają źródło Przeznaczenia. Ta część ludzkości, która posiadła i zaakceptowała świadomość siebie jako Nasion Ziemi, próbuje po prostu opuścić łono rodzicielki Ziemi - i wreszcie się narodzić, jak czynią wszystkie żywe byty u zarania samodzielnego istnienia.
Nasiona Ziemi mają być wkładem Lauren w to, co jej zdaniem powinno stać się zbiorowym wysiłkiem całego gatunku, aby przerwać lub przynajmniej wydłużyć ewolucyjny cykl ustawicznej specjalizacji, wzrastania i umierania, będący udziałem człowieka, udziałem wszystkich gatunków.
- Możemy odnieść długoterminowy sukces i stać się rodzicami... my, właśnie my, całej rzeszy nowych ludów, nowych gatunków - przekonuje Lauren - albo skończyć jako kolejny usunięty płód. Możemy... musimy na światach innych układów rozrzucić ziemskie życie, ludzi, zwierzęta, rośliny. Przeznaczeniem Nasion Ziemi jest zakorzenić się wśród gwiazd.
Wielkie słowa.
Marzy tak i mami się nadzieją, pisze i wierzy, a świat może pozwoli jej trochę pożyć, tolerując jako nieszkodliwą ekscentryczkę. Taką ja mam nadzieję. Boję się, że płonną.
W tym fragmencie mój ojciec bardzo trafnie określił, czym są Nasiona Ziemi, w dodatku o wiele zwięźlej, niż potrafiłabym ja, gdybym się o to pokusiła. Moja matka jako mała dziewczynka, chroniona, ale i uwięziona w murach sąsiedztwa, śniła o gwiazdach. Dosłownie śniły jej się nocami. Gwiazdy i latanie. Znalazłam wzmianki o tych „latających” snach w jej najwcześniejszych zapiskach. We śnie czy na jawie, stale o tym marzyła. Gdyby kogoś ciekawiło moje zdanie, to tworząc te swoje strofy o Nasionach Ziemi i wymyślając ich Przeznaczenie, dalej robiła to samo, śniła na jawie. Marzenia, fantazje są potrzebne każdemu. Pokrzepiają na duchu w trudnych czasach. I nie ma w nich nic złego, dopóki ktoś nie zacznie mylić ich z rzeczywistością - tak jak ona. Mimo że od czasu do czasu zdarzało jej się chyba wątpić w siebie, nigdy, przenigdy nie zwątpiła w swoje marzenie, swoje Nasiona Ziemi. Osobiście, tak jak mój ojciec, nie jestem zdolna znaleźć tak pewnego oparcia w żadnej religii. Trudno w to uwierzyć, zważywszy na sposób, w jaki mnie wychowano, ale tak jest.
Widywałam już ludzi ogarniętych religijną pasją, na którą składało się umiłowanie Boga miłosiernego i strach przed Bogiem zagniewanym, pełne przesady chwalenie i rozpaczliwe wołanie o Boga, co karze i nagradza. Przy tym wszystkim dziwne, jak wiara w Nasiona Ziemi - bardzo wymagająca i niosąca niewiele pociechy ze strony zupełnie obojętnego Boga - w ogóle mogła przyciągnąć jakichś wiernych.
Nasiona Ziemi nie obiecują życia po śmierci. Ich niebo jest dosłowne, fizyczne - to inne światy krążące wokół innych gwiazd.
Ludzie mogą zapewnić sobie nieśmiertelność wyłącznie poprzez własne potomstwo, pracę i wspomnienia. Dla ludzkości jako gatunku jedyna droga do nieśmiertelności wiedzie przez zasiewanie Nasion Ziemi na innych światach. Religia mojej matki nie obiecuje niebiańskich rezydencji, rzek płynących mlekiem i miodem ani wiecznej niepamięci trwania w sferze jakiejś bezgranicznej nirwany. Zmusza do ciężkiej pracy i ukazuje zupełnie nowe możliwości, problemy, wyzwania - i zmiany. Najwidoczniej dla niektórych ludzi wszystko to może być zaskakująco kuszące. Moja matka też była zaskakująco kusząca.
Weźmy na przykład takie strofy „Nasion Ziemi”:
Bóg to Przemiana –
Nieskończona, Nieodparta, Nieuchronna
I obojętna.
Bywa oszustem, Nauczycielem;
Jest chaosem, Gliną do formowania –
Bóg jest Przemianą.
Bądź czujny:
Istnieje, by kształtować
I być kształtowanym.
Bóg, który budzi grozę - anonimowy, nieprzejednany, ale plastyczny jak glina i niesamowicie dynamiczny. Prorokuję, że niedługo będzie miał twarz mojej matki. Jej drugie imię brzmiało Oya. Ciekawe, co opętało mojego dziadka, pastora baptystów, że tak nazwał córkę. Co takiego w niej widział? Oya to orisha - bogini - nigeryjskiego ludu Joruba, bogini rzeki Niger, przepełniona energią, groźna; a także władczyni wiatru, ognia i śmierci - trzech innych kreatorów wielkich zmian.
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
PONIEDZIAŁEK, 4 PAŹDZIERNIKA 2032
Dzisiaj umarła Krista Noyer. Jej pełne imię i nazwisko brzmiało: Krista Koslow Noyer. Ani na chwilę nie odzyskała przytomności.
Odkąd znaleźliśmy ją nagą w furgonie mieszkalnym jej rodziny, postrzeloną, pobitą i zgwałconą, nie wyszła z głębokiej śpiączki.
Leżała w naszym szpitaliku razem z rannym synem. Uznaliśmy, że tam im będzie najlepiej. Pięcioro Dovetree przeniosło się już do Jeffa Kinga i jego dzieci.
Zahra Balter i Allie Gilchrist najpierw obmyły i doprowadziły do porządku ranną matkę i syna, a potem asystowały Bankole’owi przy usuwaniu z nich pięciu pocisków - dwóch z ciała kobiety i trzech z chłopaka. Obie pomagają mu w pracy dłużej niż Mikę i Natividad. Oczywiście nie są lekarkami, ale naprawdę sporo już wiedzą. Według Bankole’a mogłyby z powodzeniem pracować jako zawodowe pielęgniarki.
On sam, jego czworo przyuczonych pomocników i wszyscy inni, którzy na ochotnika zgłosili się do pielęgnowania Noyerów, zrobili, co leżało w ich mocy. Po operacji Kristy Zahra, Natividad, Allie, Noriko Kardos, Channa Ryan i Teresa Lin siedziały przy niej na zmianę. Bankole zdecydował, że gdyby się obudziła, powinna zobaczyć przy sobie same kobiety. Widok nieznajomych mężczyzn mógłby wywołać u niej panikę.
Pewnie miał rację. Biedaczka.
Przynajmniej w godzinę śmierci był przy niej syn. Leżał na łóżku obok, co pewien czas wyciągając rękę, żeby jej dotknąć. Na krótko, gdy jedno albo drugie załatwiało potrzeby, przedzielaliśmy ich parawanem. Nie było parawanu, kiedy Krista skonała.
Chłopiec nazywa się Danton Noyer junior. Chce, byśmy wołali na niego Dan. Ciało Dantona Noyera seniora spaliliśmy zaraz po powrocie do Żołędzia. Teraz musimy postąpić tak samo z jego żoną. Odprawimy za obydwoje nabożeństwa, jak tylko Dan wydobrzeje na tyle, by w nich uczestniczyć.
NIEDZIELA, 17 PAŹDZIERNIKA 2032
Odbył się podwójny pogrzeb Dantona i Kristy Noyerów.
Dan Noyer dochodzi do zdrowia. Goją mu się nogi i bark, nawet już trochę chodzi. Zdaniem Bankole’a, zawdzięcza to... larwom much. Okazuje się, że te obrzydlistwa nie tylko nie wyrządziły żadnej szkody, ale jeszcze zjadając obumarłą tkankę, utrzymywały rany w czystości. Akurat tej odmianie nie smakuje zdrowe, żywe ciało. Larwy żywią się wyłącznie gnijącą tkanką, dzięki czemu nie rozwija się gangrena.
Nowe dziewczynki, Kassie i Mercy, z początku musieliśmy gdzieś zamykać, żeby nie uciekały. Wprawdzie nie miały dokąd, jednak były tak przerażone, że próbowały. Kiedy w końcu pozwoliliśmy im odwiedzić brata, o mało co nie zrobiły mu krzywdy. Byłyby zwaliły mu się na łóżko, złaknione pociechy i wsparcia, gdyby May z Allie nie zdołały w porę ich powstrzymać. Chyba właśnie May ma z nimi najlepszy kontakt. Choć powolutku zaczynają garnąć się do obu kobiet - i wzajemnie - zdaje się, że szczególnie przypadła im do gustu May.
Jest coś tajemniczego w tej naszej May. Uczę ją pisać, żeby pewnego dnia mogła opowiedzieć nam swoją historię. Z wyglądu przypomina Latynoskę, jednak nie rozumie po hiszpańsku. Zna nieco angielski, ale nie bardzo dobrze. A nie mówi, bo nim do nas dołączyła, ktoś odciął jej język.
Nie wiemy, kto jej to zrobił. Słyszałam, że w niektórych co pobożniej szych miastach represjonowanie kobiet przybiera coraz skrajniejsze formy. Taką, która wyraża własne opinie, „zrzędzi”, jest nieposłuszna mężowi lub w jakikolwiek inny sposób „depcze własną kobiecość, zachowując się jak mężczyzna”, może spotkać ogolenie głowy, wypalenie znaku na czole, ucięcie języka, a w najgorszym razie nawet śmierć na stosie albo przez ukamienowanie.
Przedtem tylko o tym słyszałam. May jest pierwszym dowodem, że to się zdarza, jaki widziałam na własne oczy - jeżeli można nazwać ją dowodem. Cieszę się, że jej straszliwa rana zdążyła się zagoić, zanim May do nas trafiła. Nie wiemy nawet, czy to jej prawdziwe imię. Po prostu potrafi je wymówić i dała nam do zrozumienia, że chce, by tak się do niej zwracać. Od początku widać było, że kocha dzieci i świetnie się z nimi dogaduje. Od kiedy są u nas dwie małe Noyerówny, zachowuje się, jak gdyby znalazła sobie rodzinę. Do tej pory - będzie już grubo ponad pół roku - mieszkała w jednej chacie z Allie Gilchrist i jej przybranym synem, Justinem. Teraz trzeba chyba będzie albo powiększyć im lokum, albo wybudować drugą chatę. Prawdę mówiąc, i tak powinniśmy wziąć się za stawianie dwu czy trzech nowych chat. Jedna byłaby dla Scolarich - już zbyt długo gnieżdżą się pod wspólnym dachem z rodziną Figueroa. Druga dla Dovetree, trzecia dla May i Noyerów.
Dan Noyer już trochę sam daje sobie radę, mieszka u Harry’ego i Zahry Balterów z dzieciakami. Uznaliśmy, że po śmierci mamy im prędzej opuści szpitalik, tym lepiej. Ponieważ May podzieliła się swym jedynym pokojem z jego siostrzyczkami, Bankole szukał innego miejsca dla chłopaka. Balterowie sami się zaofiarowali. To dobrze, bo poza wszystkim May jest wrażliwcem, a Dan miewa jeszcze napady bólu. Wprawdzie nie skarży się głośno i nie narzeka, ale jestem pewna, że May by zauważyła. Tak jak ja, gdy chłopak jest w pobliżu. U Balterów nikt nie cierpi na hiperempatię, dlatego są w stanie zajmować się rannymi bez szkody dla siebie.
Ostatnie kilka tygodni spędziliśmy pracowicie. Zrobiliśmy parę wypadów po mienie furgonem, przywożąc rzeczy, których przedtem nie było jak przetransportować: tarcicę i kamień, cegły, zaprawę murarską, cement, części armatury wodociągowej, meble, a nawet rury z gospodarstwa Dovetree i znacznie odleglejszych ruin. Wszystko to bardzo się przyda. Razem z dziećmi Noyerów w naszej osadzie mieszka sześćdziesiąt siedem osób. Trochę za szybko nas przybywa.
Za to na innym polu nie odnosimy sukcesów. Nie jesteśmy przecież tylko Żołędziem, stanowimy Nasiona Ziemi, a wciąż jesteśmy jedynie osamotnioną maleńką górską społecznością, która w paru chatach na krzyż wiedzie egzystencję prawie jak żywcem wyjętą z dziewiętnastego stulecia. Z ciężarówką żyje nam się wygodniej, ale... to za mało. To znaczy - dość, żeby istnieć jako Żołądź, lecz nie wystarczy, aby stać się Nasionami Ziemi.
Nie twierdzę, że wiem dokładnie, czego nam do tego potrzeba. Dzieło, które uparłam się stworzyć, jest tak piekielnie nowe i takie ogromne! Nie mam pojęcia, jak je zbudować; chyba nawet nie wyobrażam sobie, jak będzie wyglądało, gdy już powstanie.
Znam tylko kierunek, w którym muszę zmierzać, gromadząc wszelką dostępną wiedzę - do przodu, krok po kroku.
Tymczasem (to do naszego, będącego jeszcze w powijakach archiwum Nasion Ziemi) oto czego zdołałam dowiedzieć się o przejściach Noyerów. Odbyłam kilka rozmów z Kassią i Mercy, a przez ostatnie trzy dni Dan opowiedział mi, co sam zapamiętał.
Odniosłam wrażenie, że potrzebował się wygadać - pomimo bólu, który wciąż go nęka, jednak trochę mniej dotkliwie dzięki mojemu uporczywemu narzekaniu i wyjednywaniu u Bankole’a leków. Wygląda na to, że pozostawiony samemu sobie chłopiec leżałby i cierpiał w milczeniu. Cóż, dobrze jest umieć być stoikiem, kiedy nie ma się wyboru, ale przecież na świecie nie brakuje cierpienia. Jaki jest sens znosić ból bez słowa skargi, gdy można mu zaradzić?
Noyerowie przyjechali z Phoenix w Arizonie, gdzie woda i żywność są chyba jeszcze droższe niż w okolicach Los Angeles.
Wcześniej sprzedali swoje dwa domy, płachetek gruntu, meble, biżuterię Kristy - wszystko, co mogło przynieść im gotówkę potrzebną na zakup i wyposażenie uzbrojonego i opancerzonego furgonu mieszkalnego, zdolnego pomieścić siedem osób. Planowali dojechać nim na Alaskę i mieszkać w nim do czasu, aż rodzice znaleźliby jakąś pracę i podnajęli albo kupili lepsze lokum.
W obecnych czasach, jak nigdy dotąd, Alaska stała się ogromnie popularnym celem podróży. Kiedy wywędrowałam z południowej Kalifornii, była powszechnym marzeniem, niemal obietnicą niebiańskiego raju. Ludzie parli tam, ożywiani nadzieją na jeszcze cywilizowane miejsca pracy, spokój, azyl do bezpiecznego chowania dzieci i powrót do mitycznej złotej ery połowy dwudziestego wieku. Spodziewali się zastać świat bez gangów, niewolnictwa, dzikich osiedli koczowników wykwitających wokoło niczym rak na skórze, bez chaosu. Miało czekać na nich mnóstwo ziemi do zasiedlenia, ocieplający się klimat, tania woda i wiele, wiele miast do wyboru, starych i nowych, wolnych lub sprywatyzowanych, które z niecierpliwością oczekiwały wszystkich pracowitych przybyszów. Jak już mówiłam: raj na ziemi.
Jeśli prawdą jest to, co słyszałam od garstki podróżnych, którym udało się tam dotrzeć - wykupując miejsce na statku czy w samolocie, pokonując autem albo pieszo setki, czasem tysiące kilometrów, a na koniec przekradając się przez zamkniętą granicę z Kanadą do tak samo zamkniętej granicy kanadyjsko-alaskańskiej - realia, jakie zastali, były o wiele mniej zachęcające.
W zeszłym roku Alaska, znużona przepisami i restrykcjami narzucanymi przez daleką waszyngtońską stolicę, a jeszcze bardziej napływającymi hordami gnanych nadzieją biedaków, proklamowała secesję od Stanów Zjednoczonych. Ogłosiła się niepodległym państwem. Pierwszy przypadek od naszej wojny secesyjnej. Prezydent Donner i Leontyev, gubernator - czy raczej prezydent - Alaski ostro na siebie powarkują; bałam się już, iż czeka nas o to wojna domowa. Na szczęście Donner ma wystarczająco dużo do roboty w kraju, a ani Kanadzie, ani Rosji, które wysyłają nam żywność i pieniądze, niespecjalnie podoba się ewentualność ościennej wojenki przez miedzę. Jedyna realna groźba wojny domowej to Andrew Steele Jarret, jeśli wygra prezydenckie wybory w przyszłym miesiącu.
W każdym razie mimo ryzyka i zagrożeń ludzie tacy jak Noyerowie, zdesperowani i gnani nadzieją, wciąż ciągną na Alaskę.
Jeszcze kilka dni przed tym, jak znaleźliśmy ich furgon, rodzina Noyerów liczyła siedem osób. Ta siódemka to rodzice, Krista i Danton senior, siedmioletnia Kassia i o rok starsza Mercy (nasze obecne dwie sierotki), Paula i Nina (dwanaście i trzynaście lat), i najstarsza latorośl - Dan. Chłopiec rzeczywiście ma piętnaście lat, trafnie go oceniłam. Wyrośnięty blondynek z bardzo jeszcze dziecinną twarzą. Jego tata był niewysoki i miał ciemne włosy. Widać wyraźnie, że wygląd i posturę Dan odziedziczył po swej postawnej matce, a obie dziewczynki są drobne i ciemne jak Danton senior. Junior ma już prawie dwa metry wzrostu. Młodociany olbrzym, z charakterystycznym dla najstarszego z rodzeństwa wzmożonym poczuciem odpowiedzialności za siostry. Jednak ani on, ani jego ojciec nie byli w stanie obronić Niny i Pauli przed gwałtem i uprowadzeniem, zaledwie trzy dni przed spotkaniem z nim.
Noyerowie mieli zwyczaj parkowania furgonu w odosobnionych i nasłonecznionych miejscach, właśnie takich jak południowa strona tamtych zgliszcz farmerskiego domu. Mogli wtedy pozwolić dzieciom pobyć trochę na powietrzu, przeznaczając ten czas na sprzątanie i wietrzenie ich ruchomego domu. Przy okazji rozkładali na całą szerokość skrzydła baterii słonecznych, by naładować akumulatory. Używając kiedy tylko się dało energii słonecznej, oszczędzali w ten sposób gotówkę. W praktyce znaczyło to przemieszczanie się nocą i ładowanie w dzień. Ich system działał bez zakłóceń, jako że piesi wędrowali autostradami wyłącznie za dnia. Kalifornijskie prawo zabrania ruchu pieszego na autostradach, ale i tak nikt tego nie przestrzega. Zwyczajowo utarło się już, że większość pieszych podróżuje w dzień, a większość zmotoryzowanych nocą, przy czym pojazdy może zmusić do zatrzymania się jedynie coś, o co mogą się rozbić. Widywałam już niedoszłych porywaczy rozjechanych na szosie. Żaden kierowca nie przystaje.
Za to w dzień parkują, by ładować akumulatory i wypocząć.
Danton i Krista wprawdzie nie pozwalali dzieciom zbytnio się oddalać, ale nie wystawiali regularnej straży, wychodząc z założenia, że trzymanie się odludnych miejsc i zwykła ostrożność będą wystarczającą ochroną. Mylili się. Kiedy byli pochłonięci domowymi porządkami, kilku mężczyzn zaszło ich od północy ich ślepej strony, bo komin nie do końca osłaniał ich samych, za to całkowicie zasłaniał im widok. Możliwe, że tamci wpierw wypatrzyli furgon z grzbietu któregoś wzgórza, po czym zatoczyli koło, żeby zaatakować. Dan tak właśnie myślał.
W każdym razie intruzi okrążyli ścianę spalonego domu i zaraz potem otworzyli ogień, akurat w chwili gdy cała siódemka Noyerów znajdowała się poza furgonem. Trafili Dantona seniora, Kristę i Dana. Mercy, która była najbliżej pojazdu, zdążyła wskoczyć do środka i schować się za pudłami z książkami i dyskietkami. Napastnicy złapali trzy pozostałe dziewczynki, ale najstarsza, Nina, z taką determinacją walczyła, kopała, gryzła, próbowała wyłupić im oczy, że puszczona na moment w całym zamęcie Kassia zdołała umknąć porywaczom i wdrapać się do furgonu. Zrobiła to, o czym nie pomyślała Mercy. Zatrzasnęła i zablokowała wszystkie drzwi auta.
Nawet nie wiedziała, jak bardzo jest bezpieczna. Intruzi próbowali przestrzelić pancerz i opony. Kule wszystko pokancerowały, ale niczego nie przebiły, niczego nie zdołały poważnie uszkodzić. Następnie banda podłożyła nawet ogień pod ciężarówkę, ale to też nic nie dało.
W końcu, chyba po paru godzinach, napastnicy odeszli.
Obie dziewczynki opowiadają, że włączyły monitory i obejrzały teren dookoła. Chociaż nikogo już nie zauważyły, dalej bardzo się bały. Postanowiły jeszcze zaczekać. Jednak czekanie było okropne. Nie wiedziały, co może dziać się poza zasięgiem ekranów, po drugiej stronie ściany z kominem. Nie było nikogo, kto by się nimi zajął; nikogo, kogo mogłyby spytać, co robić.
W końcu nie wytrzymały, otworzyły drzwi najbliżej rozpostartych na ziemi ciał rodziców i starszego brata.
Intruzi odeszli. Razem z nimi znikły obydwie starsze siostry.
Mercy i Kassia znalazły jedynie Dana, mamę i tatę. Brat, który tymczasem ocknął się, siedział na ziemi, głaskał matkę po twarzy i płakał.
Dopóki obcy byli w pobliżu, Dan udawał martwego. Nie dał znaku życia, nawet gdy go kopali. Nie ma co, prawdziwy stoik.
Słyszał, jak próbują dostać się do środka furgonu. Słyszał, jak przeklinają, śmieją się i wrzeszczą; słyszał siostry krzyczące, jak nikt nigdy przy nim nie krzyczał. Słyszał, jak wali jego własne serce. Zdawało mu się, że umiera, że wykrwawia się na śmierć w tym piachu, podczas gdy mordują mu rodzinę.
Ale nie umarł. Parokrotnie tracił i odzyskiwał przytomność.
Zatracił poczucie czasu. Oprawcy wpierw byli, a później już ich nie było. Słyszał ich, a potem już nie. Jego siostry najpierw krzyczały, jęczały, zawodziły, aż w końcu ucichły.
Poruszył się. Dysząc i stękając z bólu, zdołał podźwignąć się i usiąść prosto. Obie nogi tak bardzo bolały, że kiedy spróbował wstać, zawył tylko i runął z powrotem na ziemię. Otępiały z bólu, upływu krwi i zgrozy, powiódł wzrokiem dokoła w poszukiwaniu najbliższych. Niedaleko od jego nóg, cała mokra od krwi własnej i syna, leżała jego matka.
Dowlókł się do niej i usiadł. Jak długo siedział tak, prawie bez zmysłów - nie potrafi powiedzieć. Pamięta, że ocknął się, potrząsany i zagadywany przez najmłodsze siostrzyczki.
Wpierw gapił się na nie bezrozumnie. Dopiero po dłuższej chwili pojął, że to naprawdę one, że są żywe i że drzwi furgonu za nimi znowu stoją otworem. Zrozumiał, że musi wnieść rodziców do środka, a potem wjechać z powrotem na autostradę, która zaprowadzi go do jakiegoś miasta, gdzie będzie szpital albo przynajmniej lekarz. Obawiał się, że ojcu już się nie pomoże, ale nie miał żadnej pewności. Co do matki - pewien był, że żyje. Słyszał przecież, jak oddycha; wyczuwał tętno na jej szyi. Musiał znaleźć jakąś pomoc.
Udało mu się wtaszczyć oboje do furgonu, choć był to długi i powolny, potworny wysiłek. Strasznie bolały go nogi. Był taki słaby. Tak szybko wyrósł i taki był dumny, że ma już wzrost i krzepę dorosłego mężczyzny, a teraz czuł się słaby jak dziecko i kiedy wreszcie wciągnął rodziców do wnętrza auta, był zbyt wyczerpany, by zająć któreś z miejsc dla kierowcy i poprowadzić. Nie’ był w stanie ruszyć po pomoc dla rodziców czy na poszukiwanie uprowadzonych sióstr. Wiedział, że powinien, ale po prostu nie miał siły. Osunął się na podłogę i leżał jak trup. Jego świadomość znowu zgasła. Nie było już nic.
* * *
Historia jakich wiele - przerażająca, ale znajoma i powszednia. Prawie każde z nas w Żołędziu mogłoby opowiedzieć podobną.
Dzisiaj dzieci Noyerów dostały od nas sadzonki dębiny do posadzenia w ziemi wymieszanej z prochami ich rodziców. W ten sposób upamiętniamy naszych zmarłych, tych dawnych i tych obecnych. Choć nie miałam prochów nikogo z moich bliskich, gdy przed pięcioma laty postanowiliśmy tu osiąść, ja też zasadziłam drzewka ku ich pamięci. Pozostali zrobili to samo, by uczcić swoich zmarłych. Naturalnie nie mamy prochów Niny ani Pauli Noyer. Nie wiemy nawet, czy naprawdę nie żyją. Mimo to będziemy wspominać je tutaj razem z ich rodzicami. Jak tylko Dan pojął sens naszej uroczystości, sam poprosił o dodatkowe drzewka.
- Czasami budzę się w nocy i mam jeszcze w uszach, jak siostry krzyczą, a tamte bydlaki tylko się śmieją - wyznał. - Rany boskie... Na pewno je zabili. A może nie... Sam już nie wiem. Czasem wolę, żeby nie żyły. Boże...
Obdzwoniliśmy wszystkich sąsiadów i znajomych w okolicznych miasteczkach, rozpytując o Ninę i Paulę Noyer. Prócz imion i nazwiska wszystkim podaliśmy ich rysopisy, sporządzone przez Dana, wraz z informacją o nagrodzie w twardej - kanadyjskiej walucie. Wątpię, czy coś z tego wyniknie, ale przecież trzeba spróbować. Ta oferowana nagroda wcale nie znaczy, że możemy pozwolić sobie na szastanie twardą walutą, jednak dzięki ostrożności co nieco jej posiadamy. A zdobyczny furgon niedługo przysporzy nam więcej. Mówiąc szczerze, nawet gdybyśmy go nie mieli, i tak próbowałabym odkupić te dziewczyny. Co innego mieć świadomość, że na szosach i w miastach bez przerwy krzywdzi się dzieci dla przyjemności, a co innego wiedzieć, że ten los spotyka właśnie siostry dzieci, które poznałam i polubiłam. Ale mamy furgon. Tym bardziej trzeba zrobić wszystko, co się da, aby pomóc małym Noyerom.
Na uroczystość pogrzebową zanieśliśmy Dana na polowym łóżku, które posłużyło za nosze. Chłopak może już stać i chodzić.
Bankole pilnuje, żeby codziennie robił po parę kroków. Mimo to wciąż jest bardzo słaby. Położyliśmy go w pobliżu smukłych młodych drzewek posadzonych przez Bankole’a pięć lat temu dla uczczenia pamięci jego siostry i jej rodziny, która żyła na tej ziemi przed nami. Wszyscy zostali zamordowani przed naszym przybyciem. Ich ciała spłonęły razem z domem. Znaleźliśmy tylko zwęglone kości i parę obrączek. Szczątki pochowaliśmy pod drzewami w tym samym miejscu, gdzie leżał teraz Dan, czekając na pogrzeb rodziców.
Dziewczynki sadziły swoje dąbki według naszych rad, lecz bez żadnej pomocy. Wszystko zrobiły własnymi rączkami. Może w tej chwili sadzenie tych młodych drzewek w glebie zmieszanej z prochami niewiele dla nich znaczy, jednak rosnąc, będą wiedziały, że szczątki ich rodziców spoczywają właśnie tutaj, że wyrastają z nich żywe drzewa i że w dniu pochówku ta wspólnota stała się dla nich domem.
Przysunęliśmy łóżko z Danem tak, żeby mógł posłużyć się motyką i konewką, i pozwoliliśmy mu zasadzić własną dębinę.
On też zrobił wszystko, co trzeba, bez niczyjej pomocy. Dostrzegł w naszym obrządku coś, co jeszcze mógł uczynić dla sióstr, dla mamy i taty. Jedyne, co jeszcze mógł dla nich uczynić.
Po uporaniu się z sadzonką zmówił Ojcze nasz, jedyną tradycyjną modlitwę, jaką znał na pamięć. Nominalnie Noyerowie byli chrześcijanami - matka katoliczka, ojciec episkopalianin, dzieci nigdy nie przestąpiły progu żadnego kościoła.
Dan namówił siostry, by zaśpiewały kilka polskich piosenek, których nauczyła je mama. Ani jedno z trojga nie mówi po polsku, a szkoda. Zawsze cieszę się, kiedy mamy sposobność nauczyć się nowego języka. Z całej rodziny jedna Krista władała polskim.
Przybyła tu z Polski ze swymi rodzicami, uciekając przed wojną i niepewnym losem w Europie. Biedaczka trafiła jak z deszczu pod rynnę.
Dziewczynki odśpiewały piosenki. Prawdziwa rozkosz była słuchać. Mają czyste, słodkie głosiki. Ich matka musiała być dobrą nauczycielką. Kiedy skończyły, a wszystkie sadzonki zostały już podlane, niektórzy członkowie wspólnoty wstawali po kolei, recytując wersety „Nasion Ziemi”, Biblii, Modlitewnika, Bhagavadgity czy wierszy Johna Donne’a. Cytaty miały zastąpić słowa, jakie w normalnych okolicznościach rodzina i przyjaciele wygłosiliby dla upamiętnienia i oddania czci zmarłym.
Później ja zacytowałam te strofy „Nasion Ziemi”, których treść można było odnieść do ceremonii pogrzebu i wspominania tych, co odeszli.
- Bóg jest Przemianą - zaczęłam.
- Bóg jest Przemianą - powtórzyli inni cicho. - Kształtuj Boga.
Zwyczaj odzewu i powtarzania zrodził się między nami niemal bez żadnej zachęty czy podpowiedzi. To smutne, lecz w ciągu krótkiego istnienia naszej wspólnoty zmuszeni byliśmy odprawić tyle pogrzebów, że ten obrządek jest nam szczególnie dobrze znany. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu posadziliśmy drzewka i zmówiliśmy pożegnalne wypominki za pomordowanych Dovetree. Pamiętam, jak recytowałam:
Powierzamy naszych zmarłych
Sadom
I gajom.
Zwracamy ich
Życiu.
Urwałam na chwilę dla zaczerpnięcia oddechu i kontynuowałam podniosłym, miarowym tonem:
Śmierć
To wielka Przemiana –
Największa Zmiana istnienia.
Składamy hołd naszym drogim zmarłym.
Mieszamy ich istotę z ziemią, Wspominamy i pamiętamy.
W ten sposób żyją w nas.
- Pamiętamy - odpowiedzieli szeptem pozostali. - Żyją.
Przez moment stałam w milczeniu, przypatrując się rosnącym nieopodal wysokiej śliwie daktylowej, awokado i cytrusom.
Siostra i szwagier Bankole’a przywieźli ze sobą młode sadzonki aż z południowej Kalifornii i zasadzili tu, nie do końca wierząc, że przyjmą się w chłodniejszym klimacie. Bankole opowiadał, że wiele drzewek uschło, nim nastał cieplejszy klimat, który ocalił parę z nich. Najstarsi z naszych sąsiadów narzekają, że brak im dawnej mgły, deszczu i zimna, ale tym spośród nas, którzy pochodzą z południowej Kalifornii, zupełnie to nie przeszkadza. Dla nas to tak, jakbyśmy żyli w klimacie łagodniejszym, ale podobnym do tego, jaki panuje w naszych rodzinnych stronach, które musieliśmy opuścić. Mamy tu przestrzeń, wodę, niezbyt dokuczliwe czy osłabiające ciepło, no i trochę spokoju. Tutaj wciąż jeszcze owocują sady i gaje. Tutaj wciąż jeszcze ze śmierci może zrodzić się jakieś życie.
Dziewczynki wróciły na swoje miejsce przy May, która objęła i przytuliła każdą ciemnowłosą drobinkę jednym ramieniem i tak siedziały wszystkie trzy, w uroczystym bezruchu, słuchając.
Zaintonowałam inny werset, prawie jak pieśń:
Mrok
Nadaje kształt światłu, A światło
Kształtuje ciemność.
Śmierć
Daje kształt życiu, Jak życie
Daje kształt śmierci.
Wszechświat
I Bóg
Dzierżą tę pełnię, Wzajemnie się określając:
Bóg
Obleka w kształt wszechświat, Który
Daje kształt Bogu.
Odczekawszy chwilę, wygłosiłam ostatnie, końcowe strofy:
Żyliśmy przedtem, Będziemy żyć znowu.
Jako jedwab
Lub kamień, Świadomość
Czy gwiazda.
Razem
Lub rozdzieleni, Lepieni w zmienne kształty
I poddawani próbie.
Będziemy żyć
I służyć życiu, Kształtować Boga, Jak On nas –
Ponownie, Zawsze od nowa, Niezmiennie, wiecznie.
Niektórzy jak echo wyszeptali ostatnie słowa.
Łagodnym, niemal na granicy słyszalności, głosem wyskandowała Zahra:
Bóg jest Przemianą I ostatecznie On zwycięża.
Jej mąż, Harry, otoczył ją ramieniem. Zobaczyłam, jak oczy Zahry zalśniły od łez. Balterowie to chyba najlojalniejsi członkowie naszej wspólnoty, chociaż najmniej religijni; jednak są chwile, gdy ludzie potrzebują religii bardziej niż czegokolwiek innego na świecie - nawet tacy jak Harry i Zahra.
Aby kształtować Boga
Mądrze i zapobiegliwie,
Z pożytkiem dla twego świata,
Ludu, Życia,
Rozważaj konsekwencje,
Pomniejszaj szkody,
Pytaj
I szukaj odpowiedzi,
Ucz innych
I siebie.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Ze „Wspomnień z innych światów”
Usychają nasze sekwoje.
Sequoia semperuirens - tak brzmi pełna botaniczna nazwa tego najwyższego ze wszystkich drzew. Najwyższego i żyjącego najdłużej. A nasze po trochu, poczynając od czubka, brązowieją i usychają.
Nie wierzę, że to na skutek ocieplenia klimatu. Jeśli mnie pamięć nie myli, wszędzie wokół Los Angeles - w okolicach Pasadeny, Altadeny, San Marino i innych miejscowości - rosło mnóstwo sekwoi. Napatrzyłem się na nie w dzieciństwie. Moja matka miała w Pasadenie krewnych i zawsze kiedy wybierała się do nich z wizytą, zabierała mnie ze sobą. Wprawdzie na tak dalekim południu sekwoje nie osiągały tak dużych rozmiarów jak tu, na północy, ale rosły i nie obumierały. Później, gdy zmienił się klimat, przypuszczalnie uschły, podobnie jak tyle innych południowych gatunków. Albo zostały ścięte i porąbane na budulec jakichś schronisk lub na ogniska zastępujące kuchnię bezdomnym.
A teraz przyszła kolej na nasze młodsze drzewka. Gdy jeszcze byłem chłopcem, ta część okręgu Humboldt, ciągnąca się wzdłuż nadmorskich pagórków - miejscowi nazywają te swoje kopce górami - była zimniej sza, bardziej deszczowa i mglista. Panował tu łagodny klimat, przyjazny większości roślin. Później zaczął się zmieniać, chyba już wtedy, gdy przed niespełna trzydziestoma laty kupiłem tę ziemię, na której dziś stoi osada Żołądź.
Przypuszczam, że w całkiem nieodległej przyszłości będzie tu prawie tak samo jak parę dziesiątków lat temu w przybrzeżnym pasie południowej Kalifornii - niemal przez cały rok gorąco i sucho, bardziej brązowo niż zielono. Jesteśmy w trakcie zmian.
Wciąż jeszcze co roku szaleją solidne jesienne i zimowe burze, a wiosną i wczesnym latem nachodzą nas poranne mgły.
Tak czy owak, nie w pełni dorosłe, mające zaledwie około stu lat sekwoje usychają. Niedaleko od nas na północ i na południe, na terenach dawnych parków narodowych i stanowych, lasy tych wiekowych olbrzymów wciąż trwają. Tu i ówdzie państwo oddało po kilkaset hektarów na ścinkę, przeważnie odsprzedając bogaczom, najczęściej z zagranicy. Jak zawsze, sporo pojedynczych drzew wycinają koczownicy na budowę szałasów lub na ogniska.
Mimo to większość tych chronionych, czasem i tysiącletnich okazów nadal stoi, nie poddając się ani chorobom, ani pożarom, ani zmianom klimatu. I jeśli tylko ludzie zostawią je w spokoju, będą trwać dalej, daremnie sięgając nieba - bezpotomne, anachroniczne, lecz ciągle żywe.
Ojciec - może przyszło mu to z wiekiem - był wrażliwym, czułym pesymistą. Nie wróżył nam świetlanej przyszłości. Według tego, co napisał, wielkość naszego kraju, może nawet wielkość całej ludzkości to już historia. Najmocniej pragnął ochronić matkę, a później i mnie, jakoś zapewnić nam bezpieczeństwo.
Mama z kolei była jak gdyby trochę zrezygnowaną optymistką.
W jej przekonaniu wielkość - jej samej, Nasion Ziemi, rodzaju ludzkiego - zdawała się leżeć dopiero w dalekiej przyszłości, ledwo widoczna na horyzoncie, lecz to wystarczało, by matkę wabić i mamić, w ten sam sposób, jak ona omamiła innych.
Mnóstwo wysiłku wkładała w mamienie ludzi. Wpierw w przygarnianie słabych i ubogich, potem w wynajdywanie sposobów zaszczepienia w nich chęci, by stali się Nasionami Ziemi, które, chociaż śmieszne z tym ich gwiezdnym Przeznaczeniem, koniec końców oferowały natychmiastowe nagrody. Miejsce w prawdziwej społeczności. Dość bezpieczny byt. Wygoda uroczystych i codziennych rytuałów i zadowolenie płynące z poczucia przynależności do grupy, która w obliczu wyzwania zawsze razem stawi mu czoło. Rodzice mogli wychowywać dzieci, uczyć je podstawowych umiejętności, może nie do zdobycia gdzie indziej, zapewniając jakie takie schronienie przed okrucieństwem świata.
W ogólniaku czytałam kazanie Jonathana Edwardsa, znane pod tytułem „Grzesznicy w rękach gniewnego Boga”, wygłoszone w 1741 roku. Jego pierwsze słowa dobrze streszczają lekcje, jakie musiały odebrać dzieci w świecie poza Żołędziem. Edwards mówił: „Ten Bóg dzierży was nad czeluścią piekła, jako się trzyma pająka lubo innego obmierzłego owada nad ogniem, ze wstrętem i z odrazą, okrutnie rozsierdzony; jego gniew płonie niby pożoga; widząc was, mniema, iżeście niewarci innego losu, aniżeli ciśnięcia w płomień”. Jesteście nic niewarci. Bóg was nienawidzi. Zasługujecie tylko na cierpienie i śmierć. Co za wiarygodna teologia dla dzisiejszych dzieci Zarazy.
Nie dziwota, że niektóre z nich odnalazły otuchę w Bogu mojej matki.
Nawet jak ich nie kocha, przynajmniej daje jakieś szanse przeżycia.
Gdyby tylko moja matka poprzestała na zbudowaniu Żołędzia, schronienia dla bezdomnych i osieroconych... Gdyby stworzyła samą osadę, bez Nasion Ziemi... Myślę, że wtedy zasługiwałaby na bezdyskusyjny podziw.
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
NIEDZIELA, 24 PAŹDZIERNIKA 2032
Stan Dana znacznie się poprawił. Chłopak jeszcze utyka, ale szybko dochodzi do zdrowia. Dzisiaj po raz pierwszy zdołał siedzieć przez cały czas zgromadzenia, które odbyliśmy tym razem pod dachem, w szkole. Już drugi dzień miarowo padał pożyteczny, chłodny deszcz.
Dan przetrwał na siedząco powitanie i dyskusję sprowokowaną faktem, iż weszliśmy w posiadanie jego rodzinnego furgonu. Powitanie było dla dziecka Adeli Ortiz, Javiera Verdugo Ortiza. Chłopczyk został poczęty podczas bestialskiego zbiorowego gwałtu gdzieś na autostradzie i Adela, która trafiła do nas w siódmym miesiącu ciąży, nie była przekonana, czy chce, byśmy go witali - czy w ogóle chce go urodzić. Jednak kiedy już przyszedł na świat, powiedziała nam, że przypomina jej dawno zmarłego młodszego braciszka i że pokochała go od pierwszego wejrzenia i nie wyobraża sobie, że mogłaby go stracić, więc czy bylibyśmy tak dobrzy i wyprawili mu to powitanie? Dziś się doczekała.
Ponieważ Adela nie ma żadnej innej rodziny, kilkoro z nas przygotowało małemu drobne podarunki. Ja zrobiłam plecaczek, w którym będzie mogła go nosić. Nathddad wprowadziła ten zwyczaj i wszystkie młode matki w Żołędziu transportowały maluchy w plecaczkach.
Do udziału w ceremonii Adela wybrała sobie Michaela i Noriko. Oboje stali teraz po obu stronach dziewczyny z uśpionym niemowlakiem w ramionach, a reszta z nas podchodziła i delikatnie dotykała na powitanie jego tyciej rączki i czarnowłosej główki. Chłopczyk ma gęste włoski, jak u znacznie starszego dziecka.
Adela twierdzi, że jej braciszek też się z takimi urodził. Kiedy przyszedł na świat, pomagała się nim zajmować i teraz czuje się, jak gdyby Bóg zesłał go jej z powrotem. Zdaję sobie sprawę, że mówiąc „Bóg”, nie ma na myśli tego co ja, mimo to nie sądzę, by miało to większe znaczenie. Jeśli zostanie z nami, będzie przestrzegać naszych zasad, dzielić nasze troski i nasze radości, obchodzić nasze święta i z nami pracować, nieważne, co przez to rozumie. W przyszłości, kiedy jej syn powie „Bóg”, wierzę, że wtedy będzie już miał na myśli to samo co ja.
Oto strofy naszego powitania:
Javierze Verdugo Ortizie, My, twój lud, Witamy cię.
Jesteśmy Nasionami Ziemi.
Jesteś Nasieniem Ziemi –
Jednym z wielu, Lecz wyjątkowym, Małym nasionkiem
I wielką nadzieją.
Mocno zakorzenionym w życiu
Rzeźbiarzem kształtów Boga, Wody
I Ognia, Rzeźbiarzem
I gliną –
Jesteś Nasieniem Ziemi!
A twoim Przeznaczeniem, Jak wszystkich Nasion Ziemi, Jest zakorzenić się wśród gwiazd.
To dobre słowa, choć niewystarczająco dobre, aby przywitać dziecko na świecie i w ludzkiej wspólnocie. Tego nie zrobią żadne słowa, lecz są potrzebne. Tak samo jak ceremoniał. Wygłaszałam je więc, a reszta cicho śpiewała. Travis Douglas i Gray Mora ułożyli muzykę do niektórych wersetów „Nasion Ziemi”. Travis potrafi zapisywać melodie, a Gray słyszy je w sobie i odśpiewuje.
Gdy skończyliśmy recytować i śpiewać nasze powitanie, wszyscy zdążyli już dotknąć małego Javiera, Kardosowie uznali Adelę za siostrę, jej synka za swego siostrzeńca, a Adela uznała ich i cała trójka złożyła uroczystą obietnicę przed całą wspólnotą.
Akurat wtedy berbeć przebudził się i Adela musiała go nakarmić. Jakie rozkoszne wyczucie czasu.
Tylu członków naszej społeczności przyszło do nas samotnie lub tylko z małymi dziećmi, że wydaje mi się słuszne robić, co tylko mogę, aby budować więzi rodzinne, silniejsze niż zwykłe relacje chrzestnych rodziców z chrzestnymi dziećmi. Tak często w moim dawnym sąsiedztwie w Robledo ludzie nie poczuwali się z tego tytułu do żadnej więzi. Prócz dawania okazjonalnych upominków nikt nie traktował funkcji chrzestnego poważnie. Chcę, żeby u nas było inaczej. Wszystkim daję to jasno do zrozumienia. Nikt nie ma przymusu brać na siebie obowiązku, jaki wynika z takiego wejścia do czyjejś rodziny, ale jeśli ktoś już się decyduje, niech wie, że podejmuje zobowiązanie, stając się rodziną nie tylko dla dziecka, lecz i dla jego rodziców. Za młoda z nas wspólnota, bym z całkowitą pewnością mogła dziś stwierdzić, jak będzie w przyszłości, jednak wydaje mi się, że ludzie to aprobują. Zrozumieliśmy już, że zależymy od siebie nawzajem.
Mając za sobą powitanie, przeszliśmy do zwykłej cotygodniowej dyskusji. Obok ślubów, pogrzebów, powitań czy innych świąt, właśnie temu celowi służą nasze zgromadzenia. Radzimy nad rozwiązaniami problemów, planujemy, uczymy się, kształtujemy siebie. Dyskusje mogą toczyć się na każdy temat związany z Nasionami Ziemi czy Żołędziem, naszą przeszłością, dniem dzisiejszym lub przyszłością, i każdy ma prawo zabrać w nich głos.
Na pierwszym zgromadzeniu w miesiąca inicjuję perspektywiczno-retrospektywną dyskusję; na bieżąco podsumowujemy, co już zrobiliśmy, a co dopiero musimy zrobić, jakie zmiany koniecznie wprowadzić, wykorzystując jak najlepiej szanse i możliwości. Jednocześnie zachęcam wszystkich do przemyślenia, czy to, co wspólnie robimy, pomaga nam trwać, umacnia nas jako wspólnotę religijną.
Tego ranka Travis Douglas poruszył temat drogi mojemu sercu, prosząc o głos w kwestii rozwinięcia interesów naszej osady.
Zaczął od odczytania wybranych przez siebie fragmentów „Nasion Ziemi”.
Dla grup, które ją tworzą, cywilizacja jest tym, czym inteligencja dla poszczególnych jednostek. Dostarczając sposobów gromadzenia informacji, doświadczenia i potencjału twórczego wielu, pozwala grupie osiągnąć stan trwałego przystosowania.
I dalej:
Każda Zmiana może zrodzić nasiona pożytku.
Wyszukuj je.
Każda Zmiana może wydać nasiona szkody.
Wystrzegaj się ich.
Bóg jest nieskończenie zmienny.
Bóg jest Przemianą.
- Trafiła nam się szansa, której nie wolno zmarnować - przystąpił do rzeczy Travis. - Mamy ciężarówkę i żadnej prawdziwej konkurencji. Sprawdziłem ją i wierzcie, nieważne, jak wygląda, wszystko jest na chodzie. Skrzydła słoneczne chłoną światło jak gąbka, są naprawdę wydajne. Ładując akumulatory w dzień, powinniśmy zaoszczędzić mnóstwo paliwa. Na krótkie wypady wystarczy sam napęd z akumulatorów. Jesteśmy właścicielami najlepszego auta w okolicy. Możemy rozkręcić niedużą firmę przewozową. Możemy kupować towar od sąsiadów i jeździć z nim do miast i miasteczek. Ludzie się ucieszą, kiedy będą mogli zbyć u nas towary trochę taniej, ale za to odpadnie taszczenie ich na rynek. Można by też zakontraktować uprawę i zakup płodów ziemi w Eurece, Arcata, może nawet w Garberville.
Niektórym z nas zdarzało się już rozmawiać o tym między sobą, ale odkąd mamy furgon, dopiero dziś ktoś poruszył ten temat przy wszystkich na zgromadzeniu. Travis, bardziej niż większość z nas, zdecydowany był podjąć ryzyko aktywniejszych kontaktów z sąsiadami. Moglibyśmy zawrzeć z nimi umowę na kupowanie konkretnych wyrobów rękodzielniczych, narzędzi i płodów rolnych, w wytwarzaniu których mają doświadczenie. Do tej pory już się rozeznaliśmy, kto jest w czym dobry, komu można ufać, bo jest uczciwy i nie pije bez przerwy.
Przy okazji częstszych teraz podróży do Eureki Travis i ja rozpytywaliśmy już wśród kupców, kogo interesowałoby wejście z nami w układ i kupowanie określonych towarów.
Travis odchrząknął i znów mówił do całej grupy:
- Jedna ciężarówka - pierwsza, bo może być więcej, jeśli się nam poszczęści - to już dobry początek w branży hurtowej. Po jakimś czasie, zamiast zależeć tylko od tego, co sami wyprodukujemy i wymienimy z bliskimi sąsiadami, będziemy mogli rozwinąć interes jako osada i jako ruch. Musimy dążyć do tego, żeby stać się gospodarczo samowystarczalną jednostką, inaczej do końca naszych dni będziemy żyć jak w dziewiętnastym wieku!
Dobrze powiedziane; niestety, trochę gorzej odebrane. Powtarzamy, że „Bóg jest Przemianą”, ale nie oszukujmy się: każde z nas boi się zmian, jak wszyscy ludzie. Dyskutujemy o zmianach, by choć po części uśmierzyć te lęki, uodpornić się i roztrząsać możliwe konsekwencje.
- Całkiem nieźle sobie radzimy - odezwała się Allie Gilchrist. - Po co wystawiać się na większe ryzyko? Po co ściągać na siebie uwagę, zwłaszcza teraz, kiedy Jarret jest o krok od prezydentury?
Allie przeżyła już stratę synka i siostry. Został jej tylko przybrany syn Justin i zrobiłaby wszystko, by go chronić.
- Może to i niegłupi pomysł - rzekł Michael. Zdziwiłam się, czekałam na tradycyjne „ale”. Nie byłby sobą, gdyby jakiegoś nie znalazł. No i nie zawiódł moich oczekiwań. - Ale co do Jarreta, zgadzam się z Allie. Jak go wybiorą, rzucanie się w oczy będzie ostatnią rzeczą, jakiej nam trzeba.
- W sondażach Jarret stoi nisko - wtrącił Jorge. - Wszyscy są przerażeni tym, co wyprawiają jego poplecznicy, paleniem kościołów i ludzi. Nie jest powiedziane, że wygra.
- Diabła tam, a kogo oni dziś pytają w sondażach? - rzucił Michael, potrząsając głową. - Wygra czy przegra, na Jarreta lepiej uważać. Tak czy siak, ma dość zwolenników chętnych wynajdywać kozły ofiarne.
- Przecież już i tak rzucamy się w oczy - zabrał głos Harry. Ludzie w pobliskich miasteczkach znają nas, wiedzą, kim jesteśmy. Chcę dać moim dzieciom szansę na godziwe życie. Może pomysł z hurtem zapewni im szansę.
Siedząca obok niego żona, Zahra, skinęła głową i powiedziała:
- Ja też jestem za. Nie osiedliłam się tutaj, żeby całe życie grzebać w ziemi i mieszkać w drewnianej szopie. Stać nas na więcej.
- A nasze stosunki z sąsiadami może nawet by się poprawiły - przekonywał Travis. - Kiedy więcej ludzi w okolicy nas pozna i przekona się, że można nam ufać, takiemu podżegaczowi motłochu jak Jarret czy jego lokalnym klonom będzie ździebko trudniej wpędzić nas w jakieś kłopoty.
W to akurat wątpiłam. Poznamy więcej osób, będziemy mieć więcej przyjaciół. Niektórzy z nich na pewno okażą się lojalni.
Tylko niektórzy, a reszta... Cóż, w najlepszym razie można mieć nadzieję, że gdy znajdziemy się w opałach, będą nas ignorować.
To może być największy gest sympatii, na jaki będzie ich stać – odwrócić się tyłem, nie dołączając do tłumu. Inni, nie zawracając sobie głowy, czy uznajemy ich za przyjaciół, czy nie, z największą ochotą pójdą za tłuszczą, by nas stratować i ograbić, kiedy wmówi im się, że właśnie to stanowi próbę ich odwagi lub lojalności wobec ojczyzny, religii czy rasy.
Z drugiej strony więcej przyjaciół z prawdziwego zdarzenia na pewno by nam nie zaszkodziło. Mamy już paru takich, których darzę zaufaniem - naszych najbliższych sąsiadów, kilka osób w Prata i jeszcze więcej w Georgetown, dużym osiedlu dzikich osadników poza granicami Eureki. A jedyny sposób pozyskiwania przyjaciół to przecież bez dwu zdań poznawanie większej liczby osób.
Moje rozważania przerwała Adela Ortiz, która ma zaledwie szesnaście lat.
- A jeśli ludzie pomyślą, że ich oszukujemy? - spytała. Przecież zawsze tak myślą. Wiecie, jak to jest, chcesz być dla kogoś miły, a on w każdym widzi tylko kłamcę i złodzieja.
Siedziałam najbliżej niej, dlatego uznałam, że ja odpowiem.
- Ludzie pomyślą, co im się spodoba - stwierdziłam. - To my mamy pokazać naszym postępowaniem, że nie jesteśmy żadnymi złodziejami ani tym bardziej głupcami. Jak na razie cieszymy się dobrą opinią. Ludzie wiedzą, że niczego nie kradniemy - oby tak samo wiedzieli, że nie pozwolimy się okradać. Wiedzą, że jesteśmy życzliwi i nastawieni przyjaźnie. W nagłych wypadkach można liczyć na naszą pomoc. Za niewielką opłatą w twardej walucie ich dzieci mogą uczyć się w naszej szkole i gdy są u nas, nic im tu nie grozi. Już zrobiliśmy dobry początek.
- Więc sądzisz, że ten hurtowy biznes to dobry pomysł? - zapytał Grayson Mora.
Spojrzałam na niego zaskoczona. Czasami potrafi przesiedzieć całe zgromadzenie, nie mówiąc ani słowa. Nie to, żeby był nieśmiały - po prostu taki już z niego milczek. I on, i jego żona kiedyś byli niewolnikami. Niewola zabrała obojgu członków rodziny. Teraz mają dwóch synów i dwie córeczki, są wręcz dziko czuli na punkcie ich ochrony i podejrzliwi wobec czegokolwiek nowego, co może wpłynąć na ich losy.
- Owszem - odparłam, po czym zerknęłam w górę na Travisa, który stał przy okazałym i zgrabnym dębowym podium zbudowanym przez Allie. - Uważam, że jak długo ciężarówka wytrzyma, możemy się tym zajmować - podjęłam po chwili. - Jesteś naszym samochodowym ekspertem, Travis. Mówiłeś już, że furgon jest w stanie dobrym, pytanie tylko, czy będzie nas stać na jego utrzymanie. Jakich nowych i drogich części możemy niedługo potrzebować?
- Nim trzeba będzie kupić coś naprawdę drogiego, pewnie zdążymy już sporo zarobić - odpowiedział. - Na razie nawet opony są w porządku, a to już naprawdę niezwykłe.
Oparł się o podium, poważny i pewny swego.
- Poradzimy sobie - dodał. - Musimy tylko zacząć od czegoś na małą skalę, przeanalizować wszystkie możliwości, a potem rozpracować, jak najlepiej rozwinąć skrzydła. Jeśli dobrze się do tego zabierzemy, za rok czy dwa powinno być nas stać na dokupienie drugiego wozu. I tak się rozrastamy. W końcu będzie nam potrzebny.
Siedzący przy mnie Bankole westchnął.
- Jak nie będziemy uważać - zaczął - z czasem nasza wielkość i powodzenie zrobią z Żołędzia zamek na wzgórzu, obrońcę i opiekuna całej okolicy. Dlatego według mnie niezbyt to rozsądne.
A według mnie bardzo nierozsądne, jednak nie powiedziałam tego głośno. Dla Bankole’a to miejsce wciąż pozostaje jedynie tymczasowym przystankiem w wędrówce do „prawdziwego” domu w „prawdziwym”, to znaczy już założonym mieście. Kiedy wreszcie zrozumie, że to, co tu budujemy, jest równie prawdziwe i co najmniej tak samo ważne jak wszystko, co mógłby znaleźć w mieście ze stu-, a choćby i dwustuletnią historią?
Przewiduję, że przyjdzie czas, gdy nasza osada stanie się nie tylko „zamkiem na wzgórzu”, ale i miejscem zamieszkania większości naszych dzisiejszych sąsiadów. Nawet jeśli nie każdy aspekt Nasion Ziemi przypadnie im do gustu, mam nadzieję, że przekonają się do nich na tyle, aby pojąć, że lepiej im będzie z nami niż bez nas. Nie wystarcza mi, iż będą naszymi przyjaciółmi; chcę ich przerobić na sprzymierzeńców i członków wspólnoty. I liczę, że gdy wchłoniemy już różnych sklepikarzy, restauratorów i hotelarzy, razem z nimi przyjdzie do nas choć część ich klienteli - a jeśli nie, to otworzymy własne sklepy, własne hotele i restauracje. I zdecydowanie chcę, by nasze Domy Zgromadzeń, które są jednocześnie szkołami, stanęły w Eurece, Arcata i w jeszcze paru większych pobliskich miastach. Chcę, byśmy w ten naturalny, samofinansujący się sposób wrastali w miasta i miasteczka.
Nie wiem, czy wszystko to nam się uda, ale musimy spróbować. Myślę, że tak właśnie ma wyglądać prawdziwy początek Nasion Ziemi.
Nie mam pojęcia, jak tego dokonać. Właśnie to czasem tak śmiertelnie mnie przeraża - pomyślcie: ustawicznie żyć w poczuciu, że coś musisz, i nie wiesz, jak to osiągnąć. Na szczęście wciąż się uczę. Między innymi zdążyłam nauczyć się, że wszystkie te sprawy muszę poruszać bardzo ostrożnie, nawet z mieszkańcami Żołędzia. Bankole nie jest wśród nas jedynym, który nie widzi sensu i możliwości robienia czegokolwiek, czego wcześniej by nie zrobili inni. Poza tym... choć nigdy mi tego nie powiedział, podejrzewam, że według niego na wielkie, doniosłe działania mają monopol potężni i wpływowi ludzie piastujący wysokie stanowiska gdzieś daleko stąd. Dlatego też, zgodnie z tą logiką, cokolwiek tu robimy, jest małe i nieistotne. Dziwaczne to, bo w innych sferach Bankole ma zdrowe podejście do życia. Nie dopuścił, by wątpliwości rodziny i jego własne czy prześmiewki kolegów przeszkodziły mu w pójściu do college’u, a później na studia medyczne, na których wytrwał do dyplomu dzięki stypendium, dorabianiu i zaciąganiu kosmicznych długów. Wystartował jako milczący arogancki czarnoskóry chłopiec, niewyróżniający się niczym specjalnym, a doszedł do tytułu pana doktora.
Jednak w pewnym sensie nie ma w tym nic nadzwyczajnego.
Takie historie już się zdarzały. Sam Bankole w dzieciństwie leczył się u czarnej lekarki, pediatry.
To, co ja usiłuję wykonać, jest trochę mniej zwyczajne, chociaż to też już było. Wprowadzano już nowe wiary, tyle że nigdy w jeden standardowy sposób, a już z pewnością nie metodą opartą na pracy. Obawiam się, że przedsięwzięcie, którego się podejmuję, można nazwać szalonym, trudnym i niebezpiecznym. Dlatego najlepiej tłumaczyć je tylko po troszeczku naraz.
Zabrała głos Noriko, żona Michaela:
- Boję się, co może sprowadzić na nas ten nowy biznes, mimo to jestem zdania, że i tak nie mamy wyboru. Żyjemy w dobrej społeczności, ale jak długo zdołamy tak trwać, jak długo możemy się rozrastać, nim zaczną się problemy z wykarmieniem całego Żołędzia?
Zgromadzeni skinęli głowami. Noriko ma więcej odwagi, niż sama skłonna jest sobie przypisać. Będzie trząść się ze strachu, lecz zawsze zrobi to, co uważa za konieczne.
- Rośnij albo uschniesz - zgodziłam się. - Ostatecznie, w szerszym zarysie, właśnie o to chodzi w Nasionach Ziemi.
- A szkoda - wtrąciła Emery Mora. - Wolałabym, żebyśmy po prostu dalej żyli tu sobie w ukryciu, z dala od świata. Wiem, że nie możemy, ale chciałabym... W Żołędziu jest nam tak dobrze.
Zanim uciekła z niewoli, odebrali jej i sprzedali dwóch synów. W dodatku jest wrażliwcem. Ona, Gray, jego córka Doe, jej córka Tori oraz Carlos i Antonio, ich wspólni synowie - wszyscy to hiperempaci. W żadnej innej rodzinie nie ma tylu czuciowców.
Dlatego żadna inna rodzina nie ma lepszych powodów, by stale się ukrywać.
Jeszcze przez jakiś czas wymienialiśmy poglądy. Travis musiał wysłuchać paru głosów sprzeciwu. Na jedne odpowiadał sam, drugie pozwalał odpierać innym. Na koniec zaproponował, byśmy zagłosowali. Pytanie brzmiało: „Czy mamy rozszerzać naszą działalność?”. Zdecydowana większość z prawem głosu (każdy, kto skończył piętnaście lat) głosowała „za”. Jedynie Allie Gilchrist, Alan Faircloth, Ramiro Peralta i jego najstarsza córka, Pilar, byli „przeciw”. Jeszcze tylko Aubrey Dovetree, która nie została formalnie przyjęta do wspólnoty, a więc nie miała prawa głosu, dała nam jasno do zrozumienia, że gdyby mogła, głosowałaby tak jak tych czworo.
- Pamiętajcie, co stało się z nami! - przestrzegła.
Nikt z nas nie zapomniał. Tylko że my nie mieliśmy zamiaru handlować towarami nielegalnymi. Poza tym nasz Żołądź leży dalej od autostrady niż farma Dovetree i nie możemy przegapić takiej okazji tylko dlatego, że na nich napadnięto.
Zatem rozwijamy interes. Travis wybierze spośród nas grupę do rozmów z sąsiadami - na razie z tymi, którzy nie posiadają żadnych pojazdów - a także z kupcami w miastach i miasteczkach. Trzeba rozpoznać, jakie mamy możliwości. Wiadomo, że od ręki możemy zwiększyć sprzedaż na ulicznych targowiskach, bo furgonem dotrzemy w więcej miejsc. Toteż nawet jeśli z początku nie uda nam się pozawierać żadnych umów, i tak zdołamy zbyć to, co kupimy od sąsiadów. Tak więc zrobiliśmy pierwszy krok.
Gdy zgromadzenie dobiegło już końca, zasiedliśmy do tradycyjnego w Dniu Zgromadzenia wspólnego posiłku. W dwu wielkich pomieszczeniach naszej szkoły rozsiedliśmy się, żeby jeść, gawędzić, grać w różne gry i słuchać muzyki. Obok podium, we frontowej części jednego z pokoi, Dolores Figueroa Castro zamierzała właśnie przeczytać jakąś historię maluchom, które przysiadły u jej stóp. Dolores to córka Marty, siostry Lucia. Ma dopiero dwanaście lat, ale lubi czytać młodszym dzieciom, a że jest w tym dobra i ma miły głos, dzieciaki chętnie słuchają. Dla starszaków i dorosłych mieliśmy prawdziwą sztukę o wszystkich ludziach, napisaną przez Emery Morę, która sama jest zbyt nieśmiała, by występować, za to uwielbia pisać i oglądać różne teatralne przedstawienia. Z kolei Lucio Figueroa odkrył w sobie zamiłowanie do ich inscenizacji. Jorge i parę innych osób to typy zgrywusów. Travis i Gray ułożą muzykę. A reszta z nas bardzo lubi być publicznością. Tym sposobem wszyscy zaspokajamy nawzajem swoje potrzeby.
Właśnie częstowałam się smażonym królikiem z pieczonymi ziemniakami, sałatką z warzyw ugotowanych na parze i przyprawionych ostrym sosem, i nakładałam sobie odrobinę koziego sera, kiedy podszedł do mnie Dan Noyer. Prócz tego mieliśmy jeszcze herbatniki z orzeszków pinii, żołędziowy chlebek i placek ze słodkich kartofli. Zgodnie z naszą zasadą, w Dniu Zgromadzenia jemy wyłącznie to, co sami wyhodowaliśmy i przygotowaliśmy. Czasem bywało ubogo, ale dzięki temu przypominaliśmy sobie, że wciąż nie uprawiamy i nie hodujemy tyle, ile powinniśmy. Dziś to już przyjemność. Naprawdę dobrze się nam powodzi.
- Mogę się przysiąść? - spytał Dan.
- Pewnie - odpowiedziałam, po czym przeprosiłam kilka innych osób, które też chciały zjeść w moim towarzystwie.
Patrząc na wyraz jego twarzy, pomyślałam, że chyba właśnie nadszedł czas na rozmowę, którą wcześniej czy później nieuchronnie wypadało mi przeprowadzać z każdym nowym przybyszem. W myślach nazywałam to rozmową na temat: „Co to, do diabła, są te Nasiona Ziemi i czy koniecznie muszę się przyłączać?”.
Jakby na sygnał, Dan zaczął:
- Balterowie mówią, że i ja, i moje siostry możemy tu zostać.
- I że jak nie chcemy, wcale nie musimy wyznawać waszego kultu.
- To prawda - odparłam. - Będzie nam bardzo miło, jak zostaniecie, i nie musicie wierzyć w Nasiona Ziemi. Jeśli w przyszłości uznacie, że chcecie się przyłączyć, z radością was przyjmiemy.
- Co musielibyśmy robić... żeby tylko zostać?
- Przede wszystkim najpierw wydobrzeć - uśmiechnęłam się. - A potem pracować razem z nami. W Żołędziu wszyscy mają co robić, i dorośli, i dzieci. Będziecie pomagać w polu i przy zwierzętach, w utrzymaniu szkoły i terenu przy szkole, czasami przy budowie. Tutaj każdy dom budujemy wspólnym wysiłkiem. Są jeszcze inne zajęcia: wyrabianie mebli, narzędzi, sprzedawanie na ulicznych targowiskach, odzyskiwanie dobytku. Będziecie mogli wybrać, co najlepiej wam odpowiada. I pójdziecie do szkoły.
- Chodziliście przedtem do szkoły?
- Rodzice uczyli nas w domu.
Kiwnęłam głową. Dziś większość wykształconej biedoty i klasy średniej albo sama uczyła własne dzieci, albo robiła to, co w moim dawnym sąsiedztwie - zakładała nieoficjalną szkołę w domu któregoś z sąsiadów. Tylko w najmniejszych mieścinach ostało się jeszcze coś w rodzaju tradycyjnych szkół publicznych.
- Może okaże się, że umiecie coś na tyle dobrze, aby uczyć młodsze dzieci - powiedziałam. - Jednym z najważniejszych obowiązków Nasion Ziemi jest uczyć się samemu, a później uczyć innych.
- A to całe zgromadzenie?
- Owszem, raz w tygodniu będziecie uczestniczyć w naszym zgromadzeniu.
- I będę mógł głosować?
- Nie. Dostaniesz swój udział w zysku ze sprzedaży naszych upraw i jeśli sprawy dobrze się potoczą, z reszty naszych interesów, ale dopiero po roku pobytu w Żołędziu. Uczestniczyć w podejmowaniu decyzji możesz tylko wtedy, gdy się przyłączysz. Wtedy też powiększy się twój udział w zyskach i przyznamy ci prawo głosu.
- Ta wasza wiara... nie jest jak prawdziwa religia. To znaczy...
- Nie wierzycie w Boga ani nic podobnego.
- Ależ naturalnie, że wierzymy.
Tylko wpatrywał się we mnie z milczącym, lecz widocznym niedowierzaniem.
- Może nie w to samo co twoi rodzice, Dan, ale zapewniam cię, że wierzymy.
- Że Bóg to Zmiana?
- Właśnie.
- Nawet nie rozumiem, co by to miało znaczyć.
- To, że Zmiana jest jedyną nieuniknioną, nieodpartą i trwałą rzeczywistością w całym wszechświecie, i co za tym idzie - najpotężniejszą, a to przecież już tylko inne określenie Boga.
- Ale... co komu po takim Bogu? Przecież to nawet nie osoba.
- Nie może kochać ani chronić. Nic nie wie. Więc jaki w tym sens?
- Po prostu taki, że to prawda. Trudna, dla niektórych za trudna do przyjęcia, ale to nie znaczy, że chociaż trochę mniej prawdziwa.
Podeszłam do regałów na książki, skąd wyjęłam jeden z licznych egzemplarzy „Nasion Ziemi”. Dwa lata temu wydałam ten pierwszy tom własnym nakładem. Gdy skończyłam go pisać, Bankole przejrzał całość i stwierdził, że powinnam opublikować go i zastrzec prawo autorskie. Wtedy wydawało się to całkiem niepotrzebne, wręcz śmieszne w tym obłąkanym świecie, lecz z czasem doszłam do wniosku, że miał słuszność, zarówno przez wzgląd na przyszłość, jak i na pewien aspekt teraźniejszości, o którym jednak nie wspomniał.
- Kiedyś wszystko wróci do normalności - powiedział mi wtedy. - Dlatego powinnaś podejść do tego tak samo jak do faktu, że pomimo okoliczności godzimy się płacić ich podatki.
Uważam, że nie ma już powrotu do tego, co on nazywa normalnością. Przyjdzie natomiast dzień, kiedy na pewien czas zagnieździmy się w jakiejś nowej normalności. Nie mam pojęcia, czy w tej nowej normalnej rzeczywistości będzie liczyło się nasze płacenie podatków albo moje prawa autorskie. Istnieje inna, bardziej bezpośrednia korzyść.
Tak się składa, że oprawione, oficjalnie wydrukowane książki ciągle jeszcze wywierają na ludziach wrażenie, a nawet napawają lękiem. Pojedyncze wiersze, wszystko jedno - spisane ręcznie czy drukiem na luźnych kartkach papieru, nigdy nie przyciągną ich tak jak książka. W jakiś sposób książki imponują nawet tym, co nie umieją czytać. Działa tu chyba jakieś magiczne myślenie w stylu: „Jak już jest w książce, może to i prawda”, a czasem wręcz: „Skoro jest w książce, to musi być prawda”.
Więc wróciłam do Dana, otworzyłam książkę i zaczęłam mu czytać:
Bóg, co jest Nieuchronnością, Nie chce i nie potrzebuje
Twoich hołdów.
Zamiast czcić, Uznaj Go i nadążaj za Nim, Ucz się od Niego
I kształtuj Go
Przezornością, mądrością, Wyobraźnią i pracą.
Gdy trzeba, Ulegnij Mu.
Przystosuj się i trwaj.
Jesteś bowiem Nasieniem Ziemi, A On jest Przemianą.
Odczekałam chwilę, po czym powiedziałam:
- To właśnie jest nasza wiara, Dan. Do tego dążymy, przynajmniej częściowo.
Słuchał ze zmarszczonymi brwiami.
- Chyba dalej nie całkiem łapię, o co w tym wszystkim chodzi - stwierdził na koniec.
- Będziesz uczył się o tym w szkole. Uważamy, że oświata to jedna z najprostszych ścieżek prowadzących do Boga. Na razie wystarczy, jak zrozumiesz, że ten wiersz mówi, iż w chwaleniu czy błaganiu Go nie ma nic pożytecznego. Uczmy się robić to samo co On. Uczmy się zmieniać tę naukę wedle własnych potrzeb, korzystać z niej albo przynajmniej pogodzić z nią nasze życie tak, aby nas nie zmiażdżyła. W tym jest pożytek.
- Więc według was modlić się nie ma sensu.
- Nieprawda. Ludzie powinni się modlić. Modlitwa to bardzo skuteczna forma rozmowy z samym sobą, przekonywania się do różnych rzeczy, skupiania uwagi na jakimkolwiek celu, który chcesz osiągnąć. Może dać ci poczucie, że nad wszystkim panujesz; może pomóc ci pójść dalej, poza granice twoich możliwości.
Urwałam na wspomnienie tego, jak dobrze spisał się ten chłopak, gdy starał się uratować rodziców.
- Nie zawsze wymodlimy to, czego chcemy - podjęłam - ale zawsze warto spróbować.
- Nawet kiedy w mojej modlitwie proszę Boga o pomoc? zapytał.
- Nawet wtedy. Słowa twojej modlitwy nie docierają do nikogo oprócz ciebie i tylko ciebie wzmacniają. Można powiedzieć, że modlimy się do tej cząstki Boga, jaka tkwi w każdym z nas.
Rozważał to przez chwilę, po czym spojrzał na mnie, jak gdyby już wcześniej nosił się z jakimś arcyważnym pytaniem, nie bardzo jednak wiedząc, jak je zadać. Opuścił wzrok na książkę.
- Skąd wiesz, że masz rację? - zapytał w końcu. - Na przykład ten gość, co chce być prezydentem, jak mu tam... Jarret, nazwałby was wszystkich bluźniercami czy poganami.
Zgadza się.
- Owszem - odparłam. - Nie da się ukryć, że chyba bardzo lubi przypinać ludziom takie etykietki. Najpierw napiętnuje każdego, kto nie myśli tak jak on, a później może już spokojnie obwiniać go za wszelkie problemy. To łatwiejsze niż próbować im zaradzić.
- Mój tata mówi... - urwał nagle, przełykając ślinę. - Tata mówił, że Jarret to idiota.
- Zgadzam się z twoim tatą.
- Ale skąd wiesz, że masz słuszność? - nalegał. - Skąd pewność, że te Nasiona Ziemi to prawda? Kto tak mówi?
- Ty, Dan.
Dałam mu chwilę na rozgryzienie tego i tłumaczyłam dalej:
- Uczysz się, zastanawiasz, zadajesz pytania. Masz wątpliwości co do nas i co do samego siebie. Jeżeli z czasem dojdziesz do wniosku, że Nasiona Ziemi głoszą prawdę, wtedy do nas dołączysz. Pomożesz nam nauczać innych. Będziesz pomagał innym, tak samo jak my pomogliśmy tobie i twoim siostrom.
Kolejny moment na zastanowienie.
- Poczytaj tę książkę, poświęć trochę czasu. Wiersze nie są długie i znaczą dosłownie to, co mówią, chociaż na pewno nie znajdziesz w nich wszystkiego, co mają znaczyć. Przeczytaj je i przemyśl. Potem możesz zacząć pytać.
- Trochę już czytałem - pochwalił się. - Nie to, ale różne inne rzeczy. Kiedy ledwo się ruszasz, co innego zostaje do roboty? Balterowie podrzucili mi parę powieści i innych książek. I... wciąż myślę o tym, że nie powinienem tu być, żyć sobie wygodnie, jeść i czytać.
- Powinienem szukać Niny i Pauli. Zaginęły, a ja jestem najstarszy.
- Jestem teraz głową rodziny. Mam obowiązek ich szukać.
Najbardziej bolesny temat, jaki poruszył do tej pory.
- Dan, nie mamy nawet pojęcia, czy...
- Tak, jasne. Nikt nie wie, czy w ogóle żyją ani gdzie żyją, czy jeszcze są obie razem... Wiem. Wałkuję to w głowie na okrągło. Ale to dalej moje siostry. Tata i mama zawsze mi powtarzali, że mam ich pilnować.
Potrząsnął głową.
- Jasny gwint, nie upilnowałem nawet Kassi i Mercy. Gdyby nie uratowały się same, pewnie już by nie żyły.
Odepchnął talerz z obiadem, zdjęty obrzydzeniem do samego siebie. Talerz spadł na podłogę i rozbił się.
Danowi oczy zalśniły łzami, które nie miały jednak nic wspólnego z potłuczoną porcelanową glinką.
Wzięłam go za rękę.
Wzdrygnął się, podniósł oczy znad rozbitego talerza i patrzył na mnie przez łzy.
- Mamy znajomych w niektórych okolicznych miasteczkach - powiedziałam. - Już przekazaliśmy im wiadomość. Wyznaczyliśmy nagrodę za znalezienie obu dziewcząt albo za informacje, które mogą do nich doprowadzić. Jeśli zdołamy, odbierzemy je.
Jak będzie trzeba, wykupimy.
Westchnęłam.
- Niczego nie mogę ci obiecać, Dan, ale wiedz, że zrobimy co w naszej mocy. I potrzebny nam jesteś. Bądź z nami, gdy będziemy jeździć po targowiskach, po sklepach i sklepikach w sąsiednich osadach. Pomóż nam ich szukać.
Nie odrywał ode mnie wzroku, jak gdyby podejrzewał, że go zwodzę i jeśli tylko dostatecznie mocno wpatrzy się w moją twarz, wyczyta w niej kłamstwo.
- Dlaczego? Dlaczego chcecie to wszystko robić?
Zawahałam się chwilę, potem wzięłam głęboki oddech i odpowiedziałam mu:
- Wszyscy potraciliśmy bliskich. Każdemu w Żołędziu ktoś z rodziny zginął w pożarze, został zamordowany albo uprowadzony. Ja miałam ojca, macochę i czwórkę młodszych braci. Wszyscy nie żyją. Wszyscy. Dlatego jeśli możemy uratować komuś życie... robimy to. Tylko tak jakoś znosimy własną stratę.
Nagle zaczął się trząść, jak kryształ wprawiony dźwiękiem w drgania, od których za moment się roztrzaska. Przyciągnęłam do siebie to wielkie, większe ode mnie dziecko i przytuliłam. Jego łzy kapały mi na plecy. Po chwili objął mnie kurczowo, cały drżący w bezgłośnej rozpaczy.
Strzeż się:
W czasach wojny,
W czasach pokoju,
Nieoświecona korzyść własna
Zabija więcej ludzi
Niż jakakolwiek inna plaga.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Z cytatów, które wybrałam z dziennika mojej matki, widać jasno, że mimo życia rodem z dziewiętnastego wieku, jakie wiodła, poświęcała uwagę sprawom świata. Polityka i wojna bardzo ją obchodziły. Nie mniej niż nauka i technika. Aktualne trendy w światku przestępców i narkomanów, nowe prądy w dziedzinie rasowej, etnicznej, religijnej i klasowej tolerancji też były bardzo ważne. Nawiasem mówiąc, właśnie tak to wszystko postrzegała - jako mody, wzorce zachowań, popadające to w łaskę, to w niełaskę z najprzeróżniejszych powodów, od praktycznych, przez emocjonalne, aż po biologiczne. U podłoża szczególnie potwornych mód na gnębienie i ucisk leżały często ludzki terytorializm i chęć rywalizacji. Chyba człowiek po prostu już taki jest, że świadomość istnienia kogoś, na kogo może patrzeć z góry bliźnich na samym społecznym dnie, słabych i bezbronnych, na których zawsze da się zwalić winę i wziąć odwet - nieodmiennie podnosi go na duchu. Potrzebujemy tych społecznych nizin tak samo jak przedstawicieli klas równych sobie, z którymi można zagrać w jednej drużynie albo współzawodniczyć, i jak tych lepszych od nas, którzy mają nam wskazać cel i udzielić wsparcia.
Matka stale zauważała i komentowała podobne sprawy. Czasami udawało się jej zawrzeć te obserwacje w wierszach „Nasion Ziemi”. W listopadzie 2032 roku miała większe niż zazwyczaj powody, ażeby skupić uwagę na zewnętrznym świecie.
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
NIEDZIELA, 7 LISTOPADA 2032
Wiadomości.
My, ukryci głęboko w Żołędziu, z trudem zdobywamy wieści ze świata. Oczywiście mam na myśli rzetelne wiadomości, nie pogłoski i nie „serwisy informacyjne”, które w krzykliwych migawkach i dowcipnych komentarzach, działających jak cios pięścią między oczy, ponoć informują nas o wszystkim, co powinniśmy wiedzieć. W serwisie dwadzieścia pięć do trzydziestu słów ma wystarczyć do objaśnienia wojny i niecodziennej odświętnej dekoracji bożonarodzeniowych lampek. Serwisy to tania składanka wielkich, dramatycznych obrazów. Niektóre są wirtualne, więc widz może bezpiecznie przeżywać huragany, epidemie, pożary i masowe morderstwa. Ale jazda!
Dobrej jakości dyski informacyjne albo przekazy satelitarne kosztują dużo więcej. Według Graya i Emery Mora, a także paru innych, serwisy nam wystarczą. Ich zdaniem szczegółowa wiadomość jest bez znaczenia. Mówią, że skoro nie mamy żadnego wpływu na wszelkie głupie, chciwe i podłe postępki możnych tego świata, najlepiej je ignorować. Nieważne jak często realia zmuszają nas do przyznania, że tak naprawdę nie możemy się ukryć, niektórzy z nas nie przestają wynajdywać sposobów, jak by tu głębiej schować głowę w piasek.
Otóż nie zdołamy wiecznie pozostawać w ukryciu, a więc głupotą jest ignorować, co dzieje się dokoła. Im więcej wiemy, tym lepiej przygotowani jesteśmy, by przeżyć. Płacimy abonament za przyzwoity telefoniczny serwis informacyjny, a raz na jakiś czas kupujemy dyski ze szczegółowymi wiadomościami ze świata. Wszystkie te zabiegi budzą we mnie tęsknotę za zwyczajnym, indywidualnym radioodbiornikiem - taki mieliśmy w Robledo, gdy byłam mała - lecz w tym regionie to rzecz prawie nieznana. Chłoniemy każdy strzępek wiadomości podczas bytności w którymś z większych miast. Teraz dociera do nas więcej, ponieważ radiostacja w furgonie ma szerszy zakres odbioru niż kieszonkowe.
Oto garść najważniejszych wydarzeń ostatniego tygodnia, które odtworzyliśmy sobie z nowego dysku z ogólnoświatowymi wiadomościami po dzisiejszym zgromadzeniu.
Alaska obstaje przy proklamowaniu niepodległości i zdaje się, że weszła w jakiś bliższe i bardziej oficjalne sojusze z Kanadą i Rosją - przypuszczalnie po linii „Północ trzyma się razem”.
Bankole zbył to wzruszeniem ramion.
- A czemu by nie? - stwierdził, potrząsając głową. - Przecież tam są wszystkie pieniądze.
To prawda, dzięki zmianie klimatu trafia tam większość kapitału. A klimat dalej nam się ociepla. Prognozują, że kiedyś znów ustabilizuje się na jakimś nowym poziomie, jednak nim to nastąpi, cały świat czeka mnóstwo gwałtownych i nieprzewidywalnych anomalii pogodowych. Poziom mórz nieustannie się podnosi i woda wygryza coraz więcej nisko położonego wybrzeża, jak na przykład piaskowe wydmy, które dawniej broniły dostępu do Zatok Humboldta i Arcata, leżących zaledwie kawałek drogi na północ od nas. Połowa upraw Środkowego Zachodu i Południa bez przerwy usycha od skwaru, ginie zalewana powodziami albo targana i rozrywana wichurami. Właśnie dlatego ceny żywności są tak wysokie. Ocieplenie sprawiło, że na ciepłym i wilgotnym Wybrzeżu Zatokowym i w południowych stanach wybrzeża Atlantyku choroby tropikalne, takie jak malaria i denga, stały się powszechne.
Ale ludzie zaczynają się przystosowywać. Mniej jest zachorowań na cholerę i na zapalenie wątroby. Ludzie rzadziej też zapadają na wszelkie choroby powodowane przez złe warunki sanitarne, zepsuty pokarm i niedożywienie. W miastach piją tylko przegotowaną wodę. Tak samo w dzikich osadach, z ich nieosłoniętymi rowami na odprowadzanie ścieków. Widać więcej ogrodów, a ludzie jakby przypomnieli sobie o staroświeckich, domowych metodach konserwowania i przechowywania żywności. Tam, gdzie cienko z gotówką, kwitnie handel wymienny towarami i usługami. Kiedy nie ma na paliwo, a brak jakichkolwiek innych źródeł zasilania, wykorzystuje się ręczne narzędzia i zwierzęta pociągowe. Życie wyraźnie się polepsza, co bynajmniej nie zapobiegnie wojnie, jeżeli politycy i ludzie biznesu zwietrzą w niej jakąś korzyść.
Mnóstwo wojen toczy się na świecie w tej chwili. Biją się Kenia i Tanzania. Jeszcze nie doszły mnie wieści o co. Boliwia i Peru wdały się w kolejny spór graniczny. Połączone siły pakistańskie i afgańskie wypowiedziały religijną wojnę Indiom. Jedna połowa Hiszpanii walczy z drugą. Grecja z Turcją są o krok od konfliktu, a Egipt i Libia już wyrzynają się nawzajem. W Chinach jak w Hiszpanii - szarpią się sami ze sobą. Widać, że wojaczka jest dziś naprawdę popularnym zajęciem.
Mimo wszystko powinniśmy być chyba wdzięczni losowi, bo jak na razie obyło się bez kolejnej „wymiany nuklearnej”. Ostatnia, do jakiej doszło trzy lata temu między Iranem a Irakiem, piekielnie wszystkich przeraziła. Do tego stopnia, że cały świat wytrwał w pokoju przez jakieś trzy miesiące. Nawet nacje, co od pokoleń ziały do siebie nienawiścią, znalazły wspólny język i podjęły rozmowy pokojowe. Jednakowoż od zniewagi do zniewagi, od jednego doraźnego i praktycznego względu do drugiego, jedno przerwanie zawieszenia broni po drugim, i większość pokojowych negocjacji trafił szlag. Normalka. Zawsze o niebo łatwiej jest czynić wojnę niż pokój.
Wracając na nasze podwórko - w Dallas w Teksasie jakiś bogaty chłoptaś idiota wybrał się szukać przygód wśród wolnej biedoty któregoś z większych koczowniczych osiedli. Skończył ubrany w najnowsze elektroniczne cudo do kontroli skazańców, znane powszechnie jako obroża niewolnika, psia obroża albo dławi łańcuch. Z taką obróżką na szyi uczył się, jak przynosić korzyści sutenerowi. Słyszałam, że te nowe obroże są naprawdę cholernie wymyślne. Stare - częściej noszone jako pasy - umiały tylko zadawać ból. Porażały wstrząsami, czasami powodując śmierć. Nowa obroża nie zabija i człowiek może ją nosić miesiącami, a nawet latami. Jest zaprogramowana przeciwko próbom usunięcia czy zniszczenia - „kopie” wtedy tak ostro, że można z bólu stracić przytomność. Słyszałam jeszcze, że niektóre modele mają funkcję nagradzania - stymulują chemiczne zmiany, w wyniku których mózg zaczyna wytwarzać endorfiny. Nie wiem, czy to prawda, ale jeżeli tak, cała zabawa przypomina mi trochę hiperempatię - z tą różnicą, że wrażliwiec odbiera wszystkie uczucia innych, taki delikwent odczuwa to, co operator obroży chce, by odczuwał. Ten wynalazek może wznieść niewolnictwo na zupełnie nowe poziomy. Dla niewolnika w takiej obroży łaknienie przyjemności, obawa przed bólem i rozpaczliwe wysiłki, by zadowolić pana, stają się z czasem całym życiem. Doszły mnie pogłoski o przypadkach samobójstw wśród zaobrożowanych, wcale nie dlatego, że nie byli w stanie wytrzymać bólu, lecz właśnie przez to, że nie mogli znieść stopnia własnego zniewolenia.
Ojciec chłoptasia z Teksasu sypnął forsą. Wynajął prywatnych łapsów - z tych, co za odpowiednią kasę są zdolni do wszystkiego - którzy dotąd cięli dzikie koczowisko na kawałki jak dojrzałego melona, aż odnaleźli synusia. No i proszę! Bingo! Ni stąd, ni zowąd, raptem odkryto, że w 2032 roku istnieje w Teksasie niewolnictwo. Niewinni ludzie - żadni tam zbrodniarze czy nędzarze - są przetrzymywani wbrew własnej woli i wykorzystywani do niemoralnych celów! Niesłychane! Trudno zrozumieć, co ludzi tak dziwi. Niech pokażą mi chociaż jeden stan unii, gdzie nie praktykuje się niewolnictwa.
Inne doniesienie. Na Marsie odkryto coś jakby żywe, wielokomórkowe organizmy. Żyjątka są maciupcie i chociaż z wyglądu bardziej podobne do mikroskopijnych ślimaczków... przynajmniej przez pewien czas, mają bardzo dziwaczną budowę wewnętrzną. Żyją na głębokości co najmniej czterech metrów w polarnej formacji skalnej i właściwie niezupełnie są zwierzętami.
Przypominają trochę ziemski osad pleśniowy. Tak samo jak on przechodzą niezależne stadium jednokomórkowe, podczas którego przeżerają sobie drogę w skale, rozmnażając się przez podział, niczym małe, wypełnione niezamarzającym płynem amebki. Kiedy wyjedzą zapas pokarmu w bezpośrednim otoczeniu, łączą się w wielokomórkową, ślimakowatą masę i tak docierają w nowe miejsca, obfitujące w minerały, którymi się odżywiają. W przeciwieństwie do osadów pleśniowych na Ziemi, nie rozmnażają się w swojej ślimaczej formie, jaka przypuszczalnie jest im potrzebna wyłącznie do wytwarzania wystarczającej ilości tego niezamarzającego roztworu, dzięki któremu mogą wędrować przez skałę do świeżych zapasów pożywienia. Na dwa sposoby powodują powstawanie gleby. Zjadają minerały, przepuszczają je przez swój organizm, a następnie wydalają w postaci pyłu tak drobnego i śliskiego, że na podobieństwo grafitu może działać jako smar. Kiedy w formie ślimaczków przesączają się przez skałę, ich korozyjny śluz rozpuszcza ją, drąży szlaki i szczeliny, tworząc jeszcze więcej pyłu.
Te stworzonka to przecież żywi Marsjanie! Jednak do tej pory wszystkie okazy, złapane i poddane badaniu w Leal Station, zginęły wkrótce po tym, jak zabrano je z ich zimnego, skalistego domu. Z tego i jeszcze innych względów żyjątka są powodem zarówno do radości, jak i do równie wielkiego smutku. To wielkie odkrycie, ale i ostatnie, jakiego mieli jeszcze okazję dokonać uczeni pracujący dla rządu Stanów Zjednoczonych.
Wypełniając jedną ze swych najwcześniejszych przedwyborczych obietnic, prezydent Donner sprzedał nasze ostatnie obiekty na Marsie europejsko-japońskiej spółce. Cały plan polega na tym, aby sprywatyzować wszelkie cywilne i pokojowe podróże w kosmos, załogowe i bezzałogowe. „Jeśli ta gra jest w ogóle warta świeczki - przekonywał Donner w przemówieniu - zamiast obciążać kieszenie podatników, powinna zacząć przynosić zysk”.
Jak gdyby zyskiem mogła być tylko bezpośrednia korzyść finansowa. Przyszłam na świat w roku 2009 i jak sięgam pamięcią, od zawsze słyszę ludzi narzekających, że programy kosmiczne to marnotrawstwo pieniędzy, a nawet jedna z przyczyn ogólnego pogorszenia się sytuacji w całym kraju.
Śmieszne! Tyle wiedzy możemy wynieść z samej przestrzeni kosmicznej i pobliskich światów! I właśnie teraz, gdy natrafiliśmy na życie pozaziemskie, mamy zamiar odpuścić. Pewnie jeśli odkryją, że te marsjańskie „osady pleśniowe” da się gdzieś wykorzystać - na przykład w górnictwie albo przemyśle chemicznym - o, wtedy od razu wezmą je pod ochronę i zaczną hodować, starając się jeszcze powiększyć ich przydatność. Jeżeli natomiast się okaże, że do niczego specjalnie się nie nadają, spółka zostawi je na łasce natury, oczywiście nie rezygnując z żadnych przeszkód, jakie uzna za potrzebne zostawić na ich skalnych ścieżkach. A jeśli marsjańskie stworzonka będą miały pecha i w jakiś sposób zagrożą biznesowi - powiedzmy, zdradzając apetyt na któryś z ziemskich materiałów budowlanych - będą potrzebowały dużo szczęścia, by w ogóle przetrwać. Ziemskie prawa o ochronie środowiska nie zdołają ich ochronić, skoro niezbyt skutecznie bronią gatunków zwierząt i roślin na Ziemi. I kto miałby je egzekwować na Marsie?
Mimo to w pewnym sensie cieszę się, że nasze instalacje na Marsie zostały sprzedane, a nie po prostu porzucone. Choć ich sprzedaż to błąd, to i tak mniejsze zło. Większości ludzi nie przeszkadzałoby, gdyby je porzucono. Większość powtarza, że nie wolno marnotrawić czasu i funduszy w kosmosie, gdy tu w Ameryce, podobnie jak wszędzie indziej na świecie, cierpi tyle ludzi.
A właśnie, bardzo jestem ciekawa, gdzie się podziały pieniądze, które rząd uzyskał za marsjańskie obiekty. Nie zauważyłam żadnych nowych programów oświatowych czy mających tworzyć więcej miejsc pracy. Nic nie drgnęło w kwestii rządowej pomocy dla bezdomnych, głodnych i chorych. Dzikie osiedla są tak samo wielkie i obskurne jak dotąd. Jako naród zrzekliśmy się wszystkich naszych praw nabytych przy urodzeniu. Oddaliśmy je nawet za mniej niż chleb i miskę soczewicy, za nic - chociaż dam głowę, że jednak gdzieś tam paru się wzbogaciło.
Wiadomości o odkryciu na Marsie nowej, nieznanej dotąd formy życia poświęcono na informacyjnym dysku mniej miejsca niż ucieczce młokosa z Teksasu. Jako naród stajemy się też coraz bardziej wyobcowani. Staczamy się ku niekontrolowanym, negatywnym przemianom i co gorsza, zaczynamy do tego przywykać.
Jakże często kształtujemy siebie i własną przyszłość na takie głupie sposoby.
Dalsze wieści. Australijskim uczonym powiodła się próba wyhodowania i wydania na świat ludzkiego dziecka w sztucznej macicy. Dziecko zostało poczęte na płytce Petriego. Dziewięć miesięcy później wyjęto je, żywe i zdrowe, z ostatniego z systemu sterowanych komputerowo inkubatorów. Jest to synek rodziców, którzy nie mogliby spłodzić ani urodzić potomstwa bez wydatnej pomocy medycyny.
Reporterzy już nazywają sztuczne łona „jajami”, wszczynając zataczającą coraz szersze kręgi głupawą dyskusję, czy osoba z „wylęgu” jest takim samym człowiekiem jak „urodzona normalnie”. Naturalnie już znaleźli się pastorzy i księża, którzy grzmią, że takie majstrowanie przy metodzie rozmnażania się, danej człowiekowi przez naturę, to nic dobrego. Wątpię, by w najbliższej przyszłości było o co gardłować. Metoda jest nadal w fazie eksperymentalnej. Nawet gdyby udostępnili ją w formie usługi na wolnym rynku, i tak byłaby dostępna jedynie dla największych bogaczy. Zastanawiam się, czy coś takiego ma w ogóle szansę przyjąć się w świecie, gdzie pełno jest ubogich kobiet gotowych zostać zastępczymi matkami, chodzić w ciąży i urodzić dziecko zamożniejszym rodzicom. Jeśli jesteś bogaty, wynajęcie zastępczej matki będzie kosztować cię niewiele więcej ponad wydatki na żywienie jej i zapewnienie mieszkania przez dziewięć miesięcy. Jeżeli jest obrotna, a ty hojny, co najwyżej może namówić cię jeszcze, żebyś przyjął pod swój dach, karmił i pomógł wykształcić jej własny przychówek. No, może jeszcze znalazł jakąś pracę dla męża. Matka Channy Ryan świadczyła takie usługi. Podobno urodziła trzynaścioro dzieci, z których ani jedno nie było z Channy genetycznie spokrewnione.
Wprawdzie jej małżeństwo nie wytrzymało tej próby, lecz jej obie własne, genetyczne córki miały sposobność nauczyć się czytania i pisania, gotowania, ogrodnictwa i szycia. Taka edukacja nie wystarczy w dzisiejszym świecie, ale to i tak więcej, niż leży w zasięgu zdecydowanej większości biedoty.
Upłyną lata, może dziesiątki lat, zanim skomputeryzowane jaja wyprą żywe matki zastępcze. Mimo to warto zauważyć jedno: takie jaja w połączeniu z techniką klonowania (inną zabawką dla bogaczy) mogą sprawić, że mężczyźni będą w stanie mieć dziecko bez udziału kobiety. Od niej potrzebowaliby tylko jajeczka, w dodatku z usuniętą genetyczną treścią, nic więcej. Gdyby pomysł chwycił, może znaleźliby się i chętni do użycia jajeczek niektórych gatunków zwierzęcych.
Naturalnie kobiety, które przecież nie potrzebują nawet dawczyni jaja, będą mogły już całkiem obejść się bez mężczyzn. Ciekawe, jaką przyszłość wróży to ludzkości. Radykalną zmianę, czy tylko następną z licznych opcji?
Moim zdaniem sztuczne macice mogą przydać się, gdy będziemy lecieć już poza Układ Słoneczny: jako ciążowe przetrwalniki i inkubatory dla pierwszego pokolenia naszych zwierząt, których zamrożone embriony weźmiemy ze sobą - i dla naszych dzieci, jeżeli utrzymanie kolonii wymagać będzie innej niż rozrodcza aktywności osadniczek. Z tej perspektywy może te jaja na dłuższą metę przyniosą nam korzyść - nam, Nasionom Ziemi. Jednak nie jestem zdolna wyobrazić sobie, jaki pożytek teraz mogą przynieść ludzkiemu społeczeństwu.
Najgorszą nowinę zachowałam na koniec. We wtorek, drugiego listopada, odbyły się wybory prezydenckie. Wygrał Jarret. Na wieść o tym Bankole westchnął: „Boże, zmiłuj się nad naszymi duszami”. Osobiście bardziej się martwię o nasze doczesne powłoki. Przed wyborami powiedziałam sobie, że ludzie mają z pewnością dosyć zdrowego rozsądku, by nie wybrać człowieka, którego zwolennicy palą innych żywcem „za czary”, puszczają z dymem kościoły i domostwa wszystkich, których nie lubią.
Głosowaliśmy wszyscy (wszyscy uprawnieni z racji wieku), większość z nas na wiceprezydenta Edwarda Jaya Smitha. Nikomu się nie podobało, że taki nijaki kandydat miałby rządzić w Białym Domu, lecz nawet ktoś bez jednej oryginalnej myśli w głowie jest lepszy niż facet, co chce batem zagonić wszystkich z powrotem do swego konkretnego Boga - niczym Chrystus przepędzający batem lichwiarzy ze świątyni. Sam niejeden raz przytaczał to porównanie.
Oto kilka próbek nauk, jakie wywrzaskiwał z ambony jeszcze jako głowa swojego Kościoła Chrześcijańskiej Ameryki. Skopiowałam parę jego kazań na dysku.
„Był czas, Amerykańscy Chrześcijanie, kiedy ten kraj przewodził światu. Ameryka była wybrańcem Boga, a my Jego wybranym narodem. A dziś? Spójrzmy na siebie. Kim jesteśmy? Jakim plugawym, rojącym się jak robactwo, zepsutym pogańskim motłochem się staliśmy? Czy jesteśmy chrześcijanami? Prawdziwymi?
Pytam was: czy ten kraj może być trochę chrześcijański, a trochę - dajmy na to - buddyjski? A może trochę chrześcijański i trochę hinduistyczny? Trochę chrześcijański i trochę żydowski? Trochę chrześcijański i trochę muzułmański? Może chcemy być trochę chrześcijanami, a trochę pogańskimi sekciarzami?
Musimy wybrać! Albo jesteśmy wybrańcami Boga, albo plugastwem! Bożym narodem albo niczym! Jesteśmy wybrańcami Boga! Jesteśmy Jego narodem!
Boże, Panie mój, czemu Cię opuściliśmy? Czemu pozwalamy, by nas wodzili na pokuszenie, by nas zdradzali słudzy szatana, Pogańscy głosiciele fałszywych i antychrześcijańskich doktryn?
Poganie więcej niż błądzą. Są zagrożeniem, zaraźliwym jak dżuma i jadowitym jak węże zagrożeniem dla społeczeństwa, które atakują niczym szkodniki. Zabijają nas, bracia i siostry. Mordują! A przy tym, za naszą błędnie okazywaną im wielkoduszność i szczodrość, ściągają na nas słuszny gniew Boży. To naturalni burzyciele naszego państwa. Czciciele szatana, deprawatorzy naszych dzieci i gwałciciele naszych kobiet, handlarze narkotyków, lichwiarze, złodzieje i mordercy!
A my? Jacy będziemy dla nich? Mamy dzielić z nimi nasz dom? Pozwolić, by dalej czynili swe dzieło wciągania tego kraju w otchłań piekielną? Pomyślcie! Co robimy z chwastami, zarazkami, pasożytniczym robactwem i rakiem? Co musimy zrobić, żeby ochronić nasze dzieci i samych siebie? Co możemy zrobić, by odzyskać naszą ukradzioną ojczyznę?”.
Obrzydliwe to. Naprawdę paskudne. W dniu, kiedy wygłaszał kazanie, z którego zaczerpnęłam te wyjątki, był już młodszym senatorem stanu Teksas. Nigdy nie odpowiadał na pytania, jakie sam stawiał. Zostawiał to swoim słuchaczom. I przy tym wszystkim ma czelność mówić, że nie pochwala palenia za czary.
Jego przemówienia w czasie trwania kampanii nie były aż tak podburzające jak kazania. Musiał przecież zdystansować się od najgorszych spośród swych zwolenników. Mimo to dalej wie, jak poderwać ten motłoch, jak docierać do jednych biedaków i napuszczać ich na drugich. Zastanawiam się, do jakiego stopnia on sam wierzy w ten stek bzdur, a do jakiego głosi je, bo dobrze zna wartość zasady dzielenia, aby podbijać i rządzić.
No to teraz sam się pokonał. W styczniu przyszłego roku zostanie zaprzysiężony i zacznie rządy. A wtedy zobaczymy, ile z własnej propagandy sam kupił.
* * *
Dla odmiany: wczoraj w Żołędziu miało miejsce inne, bardziej lokalne i szczęśliwsze wydarzenie. Lucio Figueroa, Zahra Balter i Jeff King wrócili z wielkim stosem książek do naszej biblioteki. Niektóre wyglądają na prawie nowe. Inne są stare i podniszczone, ale widać, że nie ucierpiały od wilgoci ani ognia. Są wśród nich różne podręczniki dla różnych poziomów nauczania, aż do końcowego, specjalistyczne słowniki, kompletna wielotomowa encyklopedia (wydanie z 2001 roku), książki na temat historii, poradniki i dziesiątki powieści. Były sprzedawane za bezcen na targu ulicznym w Arcata.
- Ktoś opróżniał pokój przed wprowadzeniem się krewnych - opowiadał mi Jeff King. - Właściciel księgozbioru od dawna nie żyje. Był takim rodzinnym dziwakiem, nikt inny w domu nie podzielał jego entuzjazmu do czytania wielgachnych i nieporęcznych tomiszczy z papieru. Przyszło mi do głowy, że nie miałabyś nic przeciw temu, gdybym kupił je do naszej szkoły.
- Żartujesz? Naturalnie, że nie!
- Lucio miał obiekcje, czy powinniśmy wydawać pieniądze na książki, ale Zahra go przekonała, że podskoczysz z radości. Pomyślałem sobie, że ona wie, co mówi.
- Tak, ona wie - uśmiechnęłam się szeroko. - Miałam nadzieję, że wszyscy wiecie.
Piętnaście pudeł z książkami. Zanieśliśmy wszystkie do szkoły i cały dzisiejszy dzień próbowaliśmy poprawić sobie nastrój po wiadomościach ze świata, które odtworzyliśmy z informacyjnego dysku, przeglądając je i układając na półkach. Od czasu do czasu otwieraliśmy którąś i czytaliśmy sobie po kawałku na chybił trafił. Wszyscy płonęli z podniecenia i ciekawości, i każdy zabrał jeden czy dwa tytuły do siebie do przeczytania.
Wybrałam sobie parę książek o rysunku. Ostatni raz próbowałam rysować, gdy miałam siedem czy osiem lat. I raptem dzisiaj, ni stąd, ni zowąd zapragnęłam nauczyć się rysować, i to dobrze - jeśli tylko okaże się, że mam do tego dryg. Czuję potrzebę, by nauczyć się czegoś nowego i absolutnie niezwiązanego z naszymi problemami.
NIEDZIELA, 14 LISTOPADA 2032
Jestem w ciąży!
Żadnych zastępczyń, żadnych skomputeryzowanych jaj, żadnych lekarstw. Bankole i ja pracowaliśmy nad tym starymi, dobrymi metodami. Nareszcie!
Czyste wariactwo, że to ma zdarzyć się akurat teraz, kiedy Amerykanie właśnie wybrali na przywódcę takiego oszołoma.
Oboje z Bankole’em zaczęliśmy starać się o dziecko, jak tylko było już wiadomo, że jakoś przeżyjemy - tu, w Żołędziu. Jego pierwsza żona nie mogła mieć dzieci. Jako młoda kobieta, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego stulecia, uczestniczyła w poważnym wypadku samochodowym, po którym, między innymi, musieli wyciąć jej macicę. Bankole twierdził, że nigdy mu to nie przeszkadzało. Utrzymywał, że na Ziemi w takim tempie robi się piekło, iż wydawanie na świat dziecka zakrawałoby na akt okrucieństwa. Od czasu do czasu rozmawiali o adopcji, jednak nigdy się nie zdecydowali.
A teraz ma zostać ojcem i niezależnie od tej jego gadki prawie że podskakuje z radości - wtedy, gdy nie jest śmiertelnie przerażony. Znowu powraca do tematu przeprowadzki do prawdziwego, zwykłego miasta. Nie wspominał o tym od czasu naszej rozmowy zaraz po przyprowadzeniu furgonu, ale teraz znów zaczął, i to na serio. Wiem, chce mnie chronić. Powinnam się chyba cieszyć, że tak to przeżywa, wolałabym jednak, by okazywał swe uczucia opiekuńcze w nieco inny sposób.
- Sama jesteś jeszcze dzieciuchem - tłumaczył mi. - Nie wiesz, co to lęk i obawy.
Nie mogę dać mu poznać, że złości mnie, gdy tak mówi. Wygłasza te tyrady, po czym kiedy zamyśla się na chwilę i przestaje się kontrolować, zaraz sam rozjarza się jak mały chłopiec. Następnie znów przypomina sobie o wszystkich swoich strachach i wpada w panikę. Biedaczyna.
Bóg jest Przemianą,
Której istota skrywa
Zaskoczenie i radość,
Zamęt i ból,
Odkrycia, straty,
Możliwości i rozwój.
Jak zawsze,
Bóg istnieje,
Aby formować
I być formowanym.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Dobrze się złożyło, iż Bogiem mojej matki została Przemiana. Całe jej życie było serią nagłych i ważnych zmian. Nie sądzę, by w rzeczywistości była bardziej gotowa na ich przyjęcie aniżeli ktokolwiek inny, tyle że właśnie ta wiara pomagała jej uporać się z nimi, a nawet wyciągać korzyści z ich nadejścia.
Miałam wielką frajdę, czytając, jak rodzice przyjęli fakt mojego poczęcia. Tak źle dobrana para, a tak normalna reakcja. Skąd mama miała wiedzieć, że jeszcze nim na dobre przyzwyczai się do ciąży, czekają ją inne znaczące przeobrażenia?
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
NIEDZIELA, 5 GRUDNIA 2032
Rzecznicy Chrześcijańskiej Ameryki ogłosili, że ich Kościół będzie otwierać schroniska dla bezdomnych i domy dziecka - sierocińce - w kilku stanach, między innymi w Kalifornii, Oregonie i Waszyngtonie. Mówią, że to na początek. Mają nadzieję, że z czasem „wyciągną pomocną dłoń do mieszkańców każdego stanu unii, nie wyłączając Alaski”. Słyszałam to na dysku informacyjnym, który Mikę Kardos kupił wczoraj na targu ulicznym w Garbendlle. Jak przypuszczam, Amerykańscy Chrześcijanie uznali, iż czas zacząć oczyszczać swój wizerunek. Mam tylko nadzieję, że te schroniska i sierocińce staną rzeczywiście tam, gdzie ich najbardziej potrzeba - na południu wokół San Diego, Los Angeles i San Francisco. Nie chcę ich tutaj, w naszych górach. Całą tę Chrześcijańską Amerykę tworzą straszni ludzie i absolutnie nie jestem w stanie uwierzyć, że naprawdę zamierzają czynić dobro i nieść pomoc innym.
PIĄTEK, 17 GRUDNIA 2032
Dziś odnalazłam mojego brata Marcusa.
Wiem: to niepodobieństwo - a jednak. Jest chory, zastraszony, zagubiony i przepełniony złością, ale żyje!
Znalazłam go w Eurece, w Kalifornii, choć pięć lat temu zabili go w naszym rodzinnym Robledo.
Nie wiem, co mam powiedzieć - po prostu brak mi słów. Nie umiem sobie z tym poradzić. Pisanie pomaga. Jakimś sposobem ono zawsze pomaga.
Rano, jeszcze przed świtem, wyjechaliśmy w pięcioro furgonem do Eureki. Mieliśmy zrealizować parę dostaw zimowych warzyw i owoców do małych, niezależnych sklepików, które już od pewnego czasu kupowały nasze produkty; przy okazji Bankole chciał odnowić zapasy środków medycznych. I czekało nas załatwienie jeszcze jednej, specjalnej sprawy.
Bankole sprzeciwiał się, bym jechała. Zamartwia się o mnie jak nigdy dotąd i wciąż nie daje spokoju, namawiając na przenosiny do miasta z prawdziwego zdarzenia. Zamieszkalibyśmy w ładnym domku, a on praktykowałby jako miejski lekarz. Wiedlibyśmy miłe, puste życie na staroświecką modłę, a ja mogłabym zapomnieć o pięciu latach zmagań poświęconych budowaniu Żołędzia jako zalążka Nasion Ziemi. Dzisiaj, gdy mamy ciężarówkę i możemy podróżować o wiele bezpieczniej niż kiedyś, mój Bankole nagle tonie w zmartwieniach.
Szczerze mówiąc, zrozumiale, że wciąż nie wolno nam pozwolić sobie na beztroskę. Od wydarzeń na farmie Dovetree nie przestajemy oglądać się za siebie. Ale przecież trzeba żyć dalej. Mamy pracę do wykonania.
- Mam rozumieć, że według ciebie w Żołędziu jest już bezpiecznie? - zagadnęłam męża. - Jak tylko zostanę w domu, nic mi już nie grozi?
- Na pewno mniej niż w rozjazdach po całym okręgu - mruknął pod nosem, jednak znał mnie na tyle dobrze, by odpuścić.
Przynajmniej tym razem będzie obok, żeby mieć mnie na oku.
Dan Noyer także pojechał, gdyż w drodze powrotnej do Żołędzia mieliśmy spotkać się z człowiekiem, który dał znać przez naszych przyjaciół w Georgetown, że ma jedną z młodszych sióstr Dana i jest gotowy ją odsprzedać. Sutener - „handlarz żywym inwentarzem, specjalista od jagniąt i kurczaków”, jak to niektórzy eufemistycznie określają. Nazywając rzecz po imieniu: spec od zakładania niewolniczych obroży małym dzieciakom i sprzedawania ich ciał dorosłym. Aż wzdrygałam się na myśl, że musimy zadać się z tym obmierzłym typem, lecz było więcej niż prawdopodobne, że właśnie na łasce takiego meta mogły skończyć Nina i Paula Noyer.
Poprosiłam Travisa i Natividad Douglasów, aby wybrali się z nami - wezmą śrutówkę, a w razie jakiejś awarii furgonu Travis będzie umiał poradzić sobie z naprawą. Obojgu niejeden już raz powierzałam własne życie. Ufam ich osądowi i przydatności w walce. Czułam wyraźną potrzebę, by, kiedy będę negocjować z handlarzem niewolników, mieć za plecami kogoś takiego jak oni.
Zgodnie z daną obietnicą, wcześnie rano rozwieźliśmy nasze dostawy na dwa niezależne ryneczki - częściowo plony z naszych własnych pól, częściowo to, co ocalało w wielkim przykuchennym warzywniku i niedużym sadzie klanu Dovetree. Ich ciężarówka i traktor zostały ukradzione podczas napadu. Wszystkie domy mieszkalne i zabudowania gospodarcze spłonęły jak pochodnie, nie inaczej uprawy i cała aparatura destylacyjna. Jedynie kilka owocowych drzew i kawałek ogrodu ocalały. Ponieważ cała piątka Dovetree, która przeżyła, zdecydowała się pozostać z nami, a nawet po pierwszym wymaganym roku próby w pełni włączyć się do wspólnoty Nasion Ziemi, uznaliśmy, że mamy prawo przejąć to, co zostało z ich mienia. Obie kobiety Dovetree mają krewnych gdzieś w okolicznych górach, jednak wyznały, że niespecjalnie ich lubią i nie uśmiecha im się wspólne gnieżdżenie się w tamtych przeludnionych domach. Z nami dogadują się dobrze i wiedzą, że choć tymczasem też muszą mieszkać w ścisku, to w niedługiej przyszłości, jeszcze przed powitaniem ich jako pełnoprawnych członków wspólnoty, mogą liczyć na własną chatę.
Oczywiście mogłyby wrócić i mieszkać dalej we własnym gospodarstwie. Niestety, dwie kobiety z trojgiem dzieci, same i zdane na własne siły, nie miałyby szans na przeżycie. Nie przetrwałyby samotnie nawet w miejscu tak ukrytym i osłoniętym jak nasz Żołądź. Próbując żyć na swej dawnej farmie tak blisko autostrady, ani by się obejrzały, jak straciłyby wolność albo życie. Każdy dom, każde gospodarstwo, jakie widać z szosy, wystawione są na zakusy desperatów, szabrowników, a teraz jeszcze i oszołomów.
To, że farma Dovetree przetrwała tak długo, zawdzięczała faktowi, że rodzina była duża, dobrze uzbrojona i znana z twardości i hartu ducha. Wszystko to działało aż do zjawienia się tamtej małej, zdeterminowanej armijki. Nawiasem mówiąc, to rzeczywiście byli lojaliści Jarreta. Nadeszli z rejonu Eureka-Arcata, gdzie jak grzyby po deszczu wysypały się nowe kościoły Chrześcijańskiej Ameryki. Chociaż na ich czele nie stoi żadna popierana przez rząd władza, wierzą, że Bóg jest po ich stronie, a czystki, których dokonują, to Jego dzieło. O dziwo, nic z tych rzeczy jakoś nie trafia do wiadomości ani na dyski informacyjne. Wszystkiego, co o nich wiem, dowiedziałam się z rozmów z ludźmi. Znam parę dobrych źródeł lokalnych wiadomości.
Po rozwiezieniu towarów Bankole uzupełnił zapasy medykamentów. Wprawdzie to nasze najdroższe zakupy, lecz jednocześnie najbardziej potrzebne. Nasza społeczność - według określenia Bankole’a - jest młoda i zdrowa; nie znaczy to jednak, że otacza nas równie zdrowy świat. Złe albo niedostateczne odżywianie, zmiana klimatu, bieda i niewiedza sprawiły, że powróciło mnóstwo dawnych chorób, w tym parę zakaźnych. Nie dalej jak zeszłej zimy w rejonie zatoki wybuchła epidemia kokluszu, która rozprzestrzeniała się wzdłuż autostrady na północ, aż do Ukiah w okręgu Mendocino. Nie mam pojęcia, czemu akurat tam się zatrzymała. A ubiegłego lata mieliśmy wściekliznę. Na dzikich koczowiskach zmarło kilka osób pogryzionych przez wściekłe psy i szczury. Przy okazji zastrzelono paru nastolatków, którzy udawali chorych na wściekliznę, tak tylko - żeby postraszyć ludzi. Tak więc warto wyłożyć każdą kwotę, byle dalej cieszyć się dobrym zdrowiem.
Gdy już załatwiliśmy wszystko w Eurece, ruszyliśmy na spotkanie z handlarzem żywym towarem. Umówiłam się z nim w Georgetown, na południowo-wschodnich obrzeżach Eureki.
Georgetown to dzikie osiedle, które rozciąga się spory kawał od autostrady, wrzynając w przybrzeżne wzniesienia. Cały teren to stworzona działaniem człowieka pustynia, piaszczysta, kiedy jest sucho, a błotnista, gdy pada. Koczują tam najbiedniejsi z biednych, w otoczeniu otwartych ścieków, w chronicznym niedożywieniu, wśród wszechobecnych narkotyków, chorób i zbrodni. Bankole mówi, że kiedyś była tam piękna kraina, pełna farm i drzew.
To musiało być bardzo dawno temu. Nazwa Georgetown przylgnęła do osady z uwagi na fakt, że najbardziej solidne i trwałe jest tam skupisko odrapanych zabudowań z sekwojowego drewna, które stoją na spłaszczonym wierzchołku wzniesienia i są widoczne z każdego miejsca w okolicy. Mieści się tam sklep, kawiarnia, świetlica do gier, bar, hotel, stacja paliw i warsztat naprawczy, gdzie można zreperować narzędzia, broń i wszelkie możliwe pojazdy. Cały kompleks nazywa się „U George’ów”, bo prowadzi go liczna rodzina o tym nazwisku. W kawiarni mają mnóstwo przegródkowych skrzynek pocztowych do wynajęcia, gdzie można zostawiać paczki i papierową korespondencję. Stoi tu długi rząd automatów telefonicznych, z których za słoną opłatą można połączyć się niemal z dowolną siecią, usługami, instytucjami czy osobami. Zwłaszcza te telefony uczyniły z lokalu swoiste skrzyżowanie centrum komunikacyjnego z miejscem spotkań i barem rodem z Dzikiego Zachodu. Tradycyjnie już ludzie umawiają się tam, by obgadywać i załatwiać najprzeróżniejsze interesy, a Elroy George i jego synowie, zięciowie, bracia i bratankowie pilnują, żeby wszyscy zachowywali się właściwie. George’owie tworzą ogromny klan. Trzymają ze sobą, a ludzie ich szanują. Mimo że narzucają wysokie ceny, nie są nieuczciwi. Zawsze dadzą ci to, za co zapłacisz. To smutne, lecz wśród towarów i usług oferowanych za pieniądze są też niewolnicy i narkotyki. Sami George’owie nie trudnią się handlem żywym towarem, za to narkotykami jak najbardziej. Przykre, ale prawdziwe. Mam tylko nadzieję, że nie skończą tak samo jak Dovetree. Są silniejsi, lepiej zakorzenieni i z lepszymi politycznymi koneksjami, jednak kto wie? Zwłaszcza teraz, kiedy Jarret wygrał wybory.
Sklep i kawiarnię prowadzi Dolores Ramos George, matrona rodu, która zna wszystkich. Ma reputację kobiety surowej i złośliwej, ale jeśli o mnie chodzi, jest po prostu realistką. Zawsze otwarcie wyraża swoje zdanie. Lubię ją. Jest jedną z osób, u których zostawiłam wiadomość o Noyerównach. Wysłuchawszy całej historii, pokręciła tylko głową.
- Nie macie szans. Czemu nie wystawiali wart? Niektórzy rodzice nie mają za grosz rozwagi.
- Owszem - przytaknęłam. - Ale muszę ich szukać. Dla dobra pozostałej trójki.
- No tak - wzruszyła ramionami. - Powiem ludziom, lecz to nic nie da.
A jednak chyba coś dało. W ramach podziękowania przywiozłam Dolores po koszu dużych pomarańczy, cytryn i śliwek daktylowych. Gdyby jej rozpuszczenie wieści o dziewczętach doprowadziło do znalezienia obu lub chociaż jednej, obiecałam jej pewien procent od nagrody - rodzaj znaleźnego. Mimo to uznałam za rozsądne z góry zapewnić sobie jej przychylność niezależnie od rozstrzygnięcia naszej sprawy.
- Jakie piękne owoce - powiedziała z uśmiechem, przeglądając i macając zawartość koszy. Ma pięćdziesiąt trzy lata, jest korpulentna i wygląda staro, jednak uśmiech ją odmłodził. U nas, jak nie postawisz warty i nie ustrzelisz paru amatorów na dowód, że nie żartujesz, zaraz oberwą wszystkie owoce, a potem zetną drzewo na opał. Wprawdzie zabraniam moim chłopcom zabijać ludzi w obronie roślin, ale naprawdę brak mi pomarańczy i winogron, i całej reszty.
Zawołała kilkoro wnucząt, żeby wniosły owoce do domu.
Dzieciarnia pożerała je wzrokiem, więc przestrzegłam, by nie jadły śliwek, póki nie zrobią się miękkie w dotyku. Rozkroilam jedną twardą i dałam któremuś spróbować, by się przekonały, jak coś tak apetyczne z wyglądu okropnie smakuje, nim dojrzeje.
Inaczej, szukając smacznego i dojrzałego owocu, zdążyłyby zniszczyć parę innych, niedojrzałych. Nie dalej jak wczoraj przyłapałam na tym samym w Żołędziu małych Dovetree. Dolores przyglądała się bez słowa, nie przestając się uśmiechać. Człowiek miły dla jej wnuków zaskarbiał sobie przyjaźń tej kobiety na całe życie - to znaczy dopóki nie zadarł z resztą familii.
- Chodźmy - zwróciła się do mnie w końcu. - Gnój, z którym masz do pogadania, siedzi i psuje powietrze w kawiarni. To ten chłopiec?
Spojrzała na Dana, jak gdyby dopiero w tym momencie go dostrzegła.
- Chodzi o twoją siostrę? - zapytała go.
Kiwnął głową milcząco, z powagą.
- Mam nadzieję, że to będzie ona - powiedziała i zlustrowała mnie od góry do dołu. Znowu się uśmiechnęła. - Więc wreszcie zakładasz własną rodzinę. Najwyższy czas! Miałam szesnaście lat, kiedy rodziłam swoje pierwsze.
Nie byłam zaskoczona. Choć to dopiero drugi miesiąc i jeszcze nic po mnie nie widać, czułam, że ona jakoś zauważy. Nieważne jak roztargnione i babcine wrażenie robi, gdy jej na tym zależy, w rzeczywistości mało co umyka jej uwagi.
Zostawiliśmy Natividad na straży w furgonie. W Georgetown nigdy nie brakuje pałętających się, sprawnych w swoim fachu złodziei. Pojazdów nie można zostawiać bez opieki. W asyście Travisa i Bankole’a weszliśmy z Danem do kawiarni. Wszyscy trzej zajęli stolik przy ścianie, na wypadek gdyby w czasie mojej rozmowy z handlarzem ludźmi zaszło coś nieprzewidzianego. Rozsądni ludzie nie wszczynali awantur w kawiarni „U George’ów”, lecz przecież nigdy nie wiadomo, czy akurat nie zadajesz się z głupcami.
Dolores pokazała nam wysokiego, chudego brzydala, ubranego w całości na czarno, który bardzo się starał wyglądać na takiego, co generalnie ma w pogardzie cały świat, a już w szczególności taką spelunę jak „U George’ów”. Całym sobą wyrażał szyderstwo.
Siedział samotnie, tak jak ustaliliśmy, więc też podeszłam do niego sama. Nie spodobał mi się ani jego suchy, papierowy głos, ani jasnobrązowe, prawie żółte oczy, których spojrzeniem chciał mnie zmusić do spuszczenia wzroku. Nawet jego zapach działał na mnie odpychająco. Używał jakiejś wody po goleniu albo kolońskiej, z powodu której biła od niego ciężka i słodkawa, nieprzyjemna woń. Zwykły pot byłby mniej wstrętny. Mężczyzna był łysy, gładko ogolony, z nosem jak dziób i o karnacji tak neutralnej barwy, że równie dobrze mógł być Mulatem, Latynosem, jak i białym. Do czarnej koszuli i spodni nosił parę imponujących butów z czarnej skóry (widać było, że nie pożałował na nie kasy) i czarny skórzany pas wysadzany czymś, co w pierwszej chwili wzięłam za drogie kamienie. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to pas nadzoru - coś takiego nosi człowiek, który często jest w ruchu, a ma pilnować kilku osób noszących obroże niewolnika.
Pierwszy raz miałam taki pas przed oczami, ale przedtem parokrotnie opisywano mi, jak wygląda.
Co za odrażający bydlak.
- Cougar - przedstawił się.
Parszywa kanalia, pomyślałam, jednak powiedziałam:
- Olamina.
- Dziewczyna czeka na zewnątrz z paroma moimi kumplami.
- Chciałabym ją zobaczyć.
Wyszliśmy razem z kawiarni, a za nami i moja, i jego eskorta - jednocześnie z nim od stolika na prawo od naszego poderwało się dwóch facetów. Śmieszny balecik.
Na dworze, przy wielkim, okaleczonym pniaku martwej sekwoi czekała grupka dzieci pod strażą jeszcze dwóch mężczyzn.
Ku mojemu zaskoczeniu wyglądały jak normalne dzieci. Nie były podmalowane na starsze ani młodsze. Chłopcy, z których jeden nie miał nawet dziesięciu lat, nosili czyste dżinsy i koszule z krótkimi rękawami. Trzy z dziewcząt ubrane były w spódniczki i bluzki, a trzy w szorty i trykotowe koszulki. Wprawdzie dżinsy chłopców były ciut za obcisłe, a spódniczki dziewczynek ciut za krótkie, jednak w sumie całość nie prezentowała się ani trochę gorzej, niż ubiór noszony przez ich wolnych rówieśników.
Młodociani niewolnicy byli czyści, zachowywali się czujnie i nieufnie. Żadne nie miało śladów choroby czy bicia, ale wszyscy nie spuszczali wzroku z Cougara. Ich oczy spoczęły na nim, gdy tylko wyszedł z kawiarni, po czym od razu umknęły w inną stronę, tak by go obserwować ukradkiem. Jednak dzieci nie były w tym jeszcze na tyle dobre, bym nic nie zauważyła. Rozejrzałam się za Danem, który wyszedł za nami razem z Bankole’em i Travisem. Chłopiec powiódł spojrzeniem po twarzach niewolników, zatrzymując się chwilę dłużej przy starszych dziewczętach, na koniec potrząsnął głową.
- To żadna z nich - stwierdził. - Tu jej nie ma!
- Wolnego - rzucił Cougar.
Postukał w swój pas i zza gigantycznego pnia wychynęło jeszcze czworo dzieci - dwóch chłopców i dwie dziewczynki. Ci byli trochę starsi, nastoletni. Bardzo urodziwi. Były to najcudniejsze dzieciaki, jakie kiedykolwiek widziałam. Przyłapałam się na tym, że gapię się na jednego z chłopców.
Gdzieś zza moich pleców doleciał mnie płaczliwy głos Dana, brzmiący o wiele za dziecinnie jak na jego piętnaście lat.
- Nie, nie, to też nie ona! Czemu mówiłeś, że tutaj jest, kiedy jej nie ma?!
Słyszałam, jak Bankole mówi coś, próbując Dana uspokoić, lecz wciąż stałam jak słup soli, wpatrując się w jednego z chłopców. Najpierw odwzajemnił moje spojrzenie, zaraz potem odwrócił wzrok. Może mnie nie poznał. A może po prostu chciał mnie w ten sposób ostrzec. Niestety, trochę późno to załapałam.
- Spodobał ci się, co? - mruknął Cougar.
Niech to diabli.
- Jeden z najlepszych, jakich mam - chwalił się. - Młody i silny. Weź jego zamiast dziewczyny.
Z trudem przeniosłam wzrok na dziewczęta. Jedna z nich rzeczywiście pasowała do rysopisu sióstr Dana: ciemne włosy, nieduża, ładna, może trzynastoletnia. Na samej linii włosów Nina miała bliznę po oparzeniu, którego doznała jako czterolatka, kiedy razem z Paulą i Danem bawili się znalezionymi zapałkami. Spaliła sobie wtedy trochę włosów. Paula z kolei miała pieprzyk na lewej stronie twarzy niedaleko nosa - nazywała go znamieniem piękności. Istotnie, dziewczyna, którą Cougar chciał nam wcisnąć, też miała szramę na granicy włosów. Była nawet trochę podobna do małej Mercy Noyer. Obie miały buzie w kształcie serce.
- Powiedziała, że nazywa się Nina Noyer? - zwróciłam się do Cougara.
- Nie mówi - odparł, wyszczerzając się w uśmiechu. - Pisać też nie umie. Ideał kobitki. Musiała chlapnąć komuś coś nieprzyjemnego, kiedy jeszcze mogła, bo kupiłem ją z odciętym językiem.
Stłumiłam wszelkie reakcje, ale myślą i tak powędrowałam do naszej May. Nadal nie wiadomo, kto bawi się w obcinanie języków, wiemy jednak, że niektóre typy z Chrześcijańskiej Ameryki z przyjemnością uciszyłyby wszystkie kobiety. Przecież Jarret nauczał, że kobietę trzeba wprawdzie hołubić, czcić i bronić, lecz dla własnego dobra powinna być cicha i posłuszna woli męża, ojca, brata, a nawet dorosłego syna, którzy w przeciwieństwie do niej są w stanie pojąć świat. Czyżby tu był pies pogrzebany?
Kobieta ma być cicho albo się ją uciszy? A może wyjaśnienie było bardziej nieskomplikowane, może to tylko jakiś miejscowy alfons miał takie hobby? Wierzyłam Cougarowi, że to nie on. Mową ciała nie zdradzał żadnych oznak, że kłamie czy stosuje jakieś uniki. Co prawda, mógł być świetnym kłamcą, ale uwierzyłam mu, ponieważ absolutnie się nie przejmował. Miał gdzieś, kto i dlaczego okaleczył tę dziewczynę. Ja nie, i nic na to nie mogłam poradzić. Ile jeszcze takich okropieństw się naoglądamy?
Piękny młodzieniec niespokojnie i hałaśliwie przestąpił z nogi na nogę, ściągając na powrót moją uwagę. Jak gdybym była w stanie o nim zapomnieć. Przecież musiałam go wykupić.
- Ile za tego? - zapytałam. Nie było sensu udawać, że nic mnie nie obchodzi.
Musiałam tylko zrobić wszystko, by zachowywać się normalnie: mówić rozsądnie i spokojnym tonem, jak gdybym nie była świadkiem, że oto właśnie dokonuje się niemożliwe.
- Znaczy się, kupujemy? - rzucił Cougar z uśmieszkiem wyższości.
Zwróciłam się twarzą do niego.
- Po to tu przyszłam - odparowałam.
W gruncie rzeczy gdybym musiała, gotowa byłam zaryzykować zrobienie sobie wroga z George’ów i zabić Cougara. Nie zostawię brata w łapach tego typa. Na myśl, że nie możemy odebrać mu reszty tych dzieciaków, robiło mi się niedobrze.
- Mam nadzieję, że was stać - powiedział Cougar. - Jak mówiłem, to jeden z moich najlepszych towarów.
Choć nigdy dotąd nie musiałam się zbytnio targować, teraz, gdy przystępowałam do targów z Cougarem, coś przyszło mi do głowy.
- A mnie się widzi, że jeden z najstarszych - rzuciłam.
Mój brat Marcus miałby dziś prawie dwudziestkę. Ile lat musieli skończyć dziecięcy niewolnicy Cougara, by klient miał prawo wybrzydzać, że są za starzy?
- Dopiero skończył siedemnaście! - skłamał handlarz.
Zaśmiałam się i uraczyłam go własnym kłamstwem:
- Chyba miał tyle pięć, sześć lat temu. Człowieku, przecież nie jestem ślepa! Zgoda, wielki z niego przystojniak, ale to już dorosły facet.
Zdumiewało mnie, z jaką łatwością przychodzi mi śmiech i łgarstwo. Zachowywałam się, jakby nie zaszło nic szczególnego - jakby mój dawno pogrzebany brat nie stał tu, żywy i zdrowy, zaledwie parę metrów ode mnie.
Ku memu większemu zdumieniu, targowałam się z Cougarem ponad godzinę. Uznałam, że nie należy dobijać interesu od razu. Handlarzowi najwyraźniej się nie spieszyło, a ja postanowiłam go naśladować. Czasami nawet odnosiłam wrażenie, że dobrze się przy tym bawi. Reszta uczestników naszego spotkania porozsiadała się dookoła na ziemi, oczekując ostatecznego rozstrzygnięcia transakcji. Jedni wyglądali na znudzonych, inni na zakłopotanych i rozzłoszczonych. Ci ostatni to byli moi towarzysze. Zwłaszcza Dan, który, przeszedłszy fazę niedowierzania, a następnie obrzydzenia, na koniec był bliski furii. Mimo to, idąc za przykładem Travisa i Bankole’a, zachowywał spokój. Z twarzą wyzutą z wszelkiego wyrazu gapił się w ziemię. Travis obrzucał mnie spojrzeniami, potem przenosił wzrok na Bankole’a, próbując rozgryźć, o co w tym wszystkim chodzi. Wiedziałam jednak, że przy Cougarze o nic nie spyta. Bankole prezentował stuprocentowo pokerowe oblicze. Później okaże się, ile cała trójka ma mi do powiedzenia. Tymczasem czekają.
A Cougar naprawdę chciał się pozbyć Marcusa. Nie można było nie zauważyć tej zawoalowanej, lecz gorliwej chęci. To, co mówił słowami, po prostu zupełnie odstawało od wymowy jego całej postaci. Sądzę, że wrażliwcy są bardziej wyczuleni na język ciała. Zwykle nie traktują tej cechy jak zalety. Na przykład psychotycy i zawodowi aktorzy są w stanie sprawić mi mnóstwo nieprzyjemności. Jednak tym razem moja wrażliwość okazała się pomocna.
Wykupiłam brata. Bez walki, bez strzelaniny, nawet bez specjalnego przeklinania. W końcu Cougar uśmiechnął się z wyższością, przyjął zapłatę w twardej walucie i wyswobodził Marcusa z niewolniczej obroży, którą zaproponował mi w komplecie z urządzeniem do kontroli - naturalnie za dopłatą. Oczywiście odmówiłam. Plugawe wynalazki.
- Miło się z tobą robi interesy - powiedział.
- Nie. Wcale nie było miło.
- Wciąż szukam dziewczyn o nazwisku Noyer - odparłam.
- Skinął głową.
- Będę się rozglądał. Tamta mała naprawdę nieźle pasuje do podanego przez was rysopisu.
Zwróciłam się do Dana.
- Czy ona... jest chociaż trochę podobna do twoich sióstr?
Dan i dziewczyna wpatrywali się w siebie, a mnie po raz kolejny uderzyła bolesna myśl, że trzeba będzie odejść, zostawiając te dzieci z alfonsem. Omijałam wzrokiem tamtą dziewczynę.
- Tak... trochę przypomina Ninę - wymamrotał Dan. - Ale co z tego, jak to nie ona? Na co się zdało to wszystko?
- Może mógłbyś coś dodać? - zapytałam. - Coś, co pomogłoby mu rozpoznać którąś z twoich sióstr, gdyby ją spotkał.
- Wcale nie chcę, żeby je poznawał. Niech je tknie palcem, a go zabiję! Przysięgam, zatłukę!
Bankole odprowadził Dana do naszego furgonu, a Travis, pomimo zamętu, jaki musiał mieć w głowie, towarzyszył Marcusowi.
Ja wróciłam jeszcze do kawiarni, żeby załatwić sprawy z Dolores.
Wprawdzie nie znalazła nam sióstr Dana, ale wyświadczyła mi niewiarygodną przysługę. Z nawiązką zasłużyła na znaleźne.
Jeśli chodzi o Dana, rozumiałam jego reakcję, lecz nie czas było wdawać się w jakąś burdę. Sama znalazłam się niebezpiecznie blisko granicy własnej wytrzymałości. To potworne, że nie mogliśmy zabrać ze sobą reszty dzieci, zwłaszcza tych najmłodszych. Wcześniej gotowa byłam walczyć o Marcusa, gdyby było trzeba, ale wtedy mógłby zginąć i on, i inni. Nie wiem, jak powstrzymać takich typów jak Cougar, jednak nie sądzę, by wykańczanie ich ofiar, ich ludzkiego towaru, było najlepszym sposobem.
Już w ciężarówce uściskałam brata. W pierwszym momencie był sztywny jakby kij połknął, następnie odsunął mnie od siebie i przyglądał mi się długo. Bez słowa. Raz po raz potrząsał tylko głową. Potem zamknął mnie w ramionach. Po chwili przyłożył sobie dłoń do gardła, obmacując wokół szyję, w miejscu gdzie przedtem nosił tę przeklętą obrożę. Na koniec jakby skulił się w sobie i zwinął w kłębek. Leżał na boku w pozycji płodu, a ja usiadłam przy nim. Gdy go dotknęłam, wzdrygnął się, więc cofnęłam rękę.
- To mój brat - wyjaśniłam reszcie. - Przez pięć lat myślałam... że nie żyje.
Nie byłam w stanie dodać nic więcej. Po prostu siedziałam tak obok Marcusa, zupełnie nieświadoma, co robią pozostali - poza tym, że trzymają straż i Wiozą nas do domu. Jeżeli rozmawiali, nic do mnie nie docierało. Było mi obojętne, czym się zajmują.
* * *
Podsumowując: Bankole poinformował mnie, że mój brat jest zarażony trzema aktywnymi chorobami wenerycznymi, a cały kark, ramiona, lewą rękę i zewnętrzną stronę lewej nogi pokrywa mu paskudna siatka starych blizn po poparzeniu. Nic dziwnego, że Cougar tak się palił, by się go pozbyć. Pewnie myśli, że mnie okpił, opchnął mi wybrakowany towar. Tak samo jak chyba przedtem ktoś jemu. Marcus był tak przystojny, że Cougar mógł dać się zbajerować i kupić go na chybcika, bez oglądania, jak wygląda nago. Nie podejrzewał, że dawno temu jego nabytek potwornie się poparzył i-to też wiem od Bankole’a - został postrzelony.
Po skończonym badaniu Marcus dostał od Bankole’a coś na sen. To najlepsze, co można było zrobić. Mój brat nie sprzeciwiał się oględzinom. Zanim zostawiłam go sam na sam z Bankole’em, zapewniłam, że to nasz lekarz i jednocześnie mój mąż. Nie zareagował ani słowem. Spytałam go, co miałby ochotę zjeść.
- Nic. Wszystko gra - szepnął, wzruszając ramionami.
- Wcale nie - oznajmił mi Bankole już później.
Wydzieliliśmy Marcusowi miejsce w kuchni, odgradzając je parawanami. Miał tam ciepło. Oprócz łóżka wstawiliśmy jeszcze komodę, miednicę z dzbankiem i lampkę. Jak każde inne domostwo we wspólnocie, od czasu do czasu musieliśmy przyjmować na nocleg gości - obcych, którzy zatrzymali się z wizytą, nowych przybyszy, którzy postanowili się przyłączyć, a czasem i sąsiadów stąd, z Żołędzia, którym akurat nie układało się z własnymi domownikami.
Martwiło mnie, że Marcusowi w obecnym stanie psychicznym może przyjść do głowy jakieś głupstwo. Długo musiał marzyć o ucieczce od Cougara i jego kolesiów. Teraz, kiedy nagle przebudzi się w obcym miejscu, niezupełnie pamiętając, skąd się tu wziął... Tak na wszelki wypadek, chociaż połknął tabletkę nasenną, wyszłam na dwór i poprosiłam naszą nocną wartę - Beth Faircloth i Lucia Figueroę - by mieli oczy otwarte. Wytłumaczyłam, że mój brat może ocknąć się z zamętem w głowie i próbować uciec, dlatego powinni uważać ze strzelaniem, jeśli zauważą człowieka starającego się wydostać z Żołędzia. W normalnych okolicznościach kogoś takiego wzięliby za złodzieja i mogliby zastrzelić. Przez cały pierwszy rok mieliśmy ogromne kłopoty ze złodziejami, co nauczyło nas, że jeśli chcemy przeżyć, nie stać nas na okazywanie im zbytniego miłosierdzia.
Nic takiego nie może przytrafić się Marcusowi.
- Mówiłaś, że Zahra Balter na własne oczy widziała, jak w Robledo położyli trupem twoją macochę i braci - zagadnął mnie Bankole, gdy leżeliśmy już w łóżku. - No tak... był pobity, postrzelony i palił się. Aż nie chce się wierzyć, że jednak przeżył.
- Ktoś musiał się nim zająć i daję głowę, że nie był to twój znajomy, Cougar.
- To na pewno - zgodziłam się. - Muszę dowiedzieć się, jak to było. Mam nadzieję, że nam opowie. Jak się zachowywał, gdy zostaliście sami?
- Był bardzo małomówny. Odpowiadał, nie był skrępowany, ale nie powiedział ani jednego zbędnego słowa.
- Jesteś pewien, że wyleczysz go z tych chorób?
- Z tym nie powinno być problemu. Nawiasem mówiąc, wcześniej czy później każda z nich z osobna doprowadziłaby do śmierci. Ale odpowiednio leczony raczej wydobrzeje... w każdym razie fizycznie.
- Kiedy go ostatnio widziałam, miał czternaście lat. Lubił kopać piłkę i czytać książki o dawnych czasach i obcych krajach.
Stale rozbierał na części różne urządzenia i jakimś cudem zawsze składał je z powrotem. Był zadurzony po uszy w Robin Balter, najmłodszej siostrze Harry’ego. Dzisiaj nic o nim nie wiem.
- Będziesz mieć mnóstwo czasu, by go poznać. Aha, poinformowałem go, że zostanie wujkiem.
- Co on na to?
- Zero reakcji. Wydaje mi się, że chwilowo on sam nie bardzo wie, kim jest. Chociaż dość chętnie poddaje się opiece, mam wrażenie, że niezbyt go obchodzi, co się z nim stanie. Mam nadzieję, że mu to przejdzie. Ty możesz okazać się dla niego najlepszym lekarstwem.
- Był moim ulubieńcem i... zawsze był najładniejszy z całej rodziny. Dziś też jest jednym z najpiękniejszych ludzi, jakich widziałam w życiu.
- Tak - przyznał Bankole. - Nawet z tymi bliznami przystojny z niego chłopak. Ciekawe, czy uroda ocaliła go, czy zniszczyła.
- Może i jedno, i drugie.
* * *
Wygląda na to, że wszystko, co dobre, naprawdę szybko się kończy.
Uciekł od nas Dan Noyer. Jakoś prześlizgnął się obok warty i wydostał z Żołędzia, przynajmniej częściowo dzięki instrukcjom, które sama wydałam nocnym wartownikom. Okazało się, że Beth Faircloth zauważyła kogoś.
- Pomyślałam sobie, że za wysoki jak na Marcusa - zdała mi relację przez telefon. - Ale nie byłam pewna, więc nie strzelałam.
Dowiedziałam się jeszcze, że uciekinier był ubrany na ciemno, miał kaptur ukrywający głowę i twarz.
Dan przyszedł mi na myśl dopiero, jak upewniłam się, że to nie Marcus zniknął.
Mówiąc całkiem szczerze, zupełnie o Danie zapomniałam. Nie myślałam o nikim innym, tylko o moim bracie - o tym, że go odzyskałam, i o tym, co się z nim działo przez cały ten czas. Dan całkiem wyleciał mi z głowy. Zapomniałam, jakie straszne rozczarowanie przeszedł. Jak mocno musiał cierpieć. Wiedziałam to wszystko, a jednak zostawiłam go z Balterami, którzy muszą przecież zajmować się dwójką własnych, tryskających energią dzieciaków.
Wyciągnęłam z łóżka Zahrę i poprosiłam, żeby sprawdziła, czy jest Dan. Już cztery miesiące mieszkał z nimi. Oczywiście nie było go. Zostawił nam kartkę: „Pomyślicie, że źle robię, ale muszę ich poszukać. Nie mogę zostawić sióstr na łasce jakiegoś bydlaka!”. I jeszcze postscriptum: „Zaopiekujcie się Kassią i Mercy do mojego powrotu. Za wszystko się wypłacę. Jak przyprowadzę Paulę i Ninę, razem wszystko odpracujemy”.
Ma dopiero piętnaście lat. Widział Cougara i jego zgraję.
Widział mojego brata i Georgetown. I to, co widział, nic go nie nauczyło?!
Nie, nie mam racji. Nauczyło, a właściwie otworzyło mu oczy na całe zło. Myliłam się, zakładając z góry, że zdawał sobie sprawę, jaki los czekał jego siostry, jeżeli przeżyły - los prostytutek, nałożnic w haremie jakiegoś bogacza albo niewolnic na farmie czy w fabryce. Mogły jeszcze wpaść w łapy jakiegoś zboczeńca na przykład takiego, co lubi obcinać języki. Możliwe też, że wziął je na własność ktoś, kto o nie dba, nawet wykorzystując seksualnie. To i tak najlepsza ewentualność. Najgorzej chyba, jeśli chwilowo darowano im życie, robiąc z nich tak zwane „specjalistki” prostytutki do obsługiwania świrów i sadystów. Jedyna pociecha, że takie nie żyją długo. Dokładnie taki sam los mógł spotkać wyrośniętego, dobrze zbudowanego młodzika o jeszcze dziecięcych rysach, takiego jak Dan. Zastanawiam się, na ile ten chłopak zdaje sobie sprawę z tego wszystkiego. Dobry, dzielny, ale niemądry dzieciak. Obawiam się, że przyjdzie mu za to zapłacić.
Naturalnie, może jeszcze zawróci. Może pójdzie po rozum do głowy i wróci do domu, pomagać w opiece nad Mercy i Kassią. Albo może zdołamy odszukać go przez nasze zewnętrzne kontakty.
Będę musiała puścić w obieg wiadomość o nim, tak samo jak w przypadku Niny i Pauli. Kłopot w tym, że samo znalezienie go nic nam nie da, jeżeli dalej będzie zamierzał gonić za siostrami.
Nie możemy przecież przykuć go tu łańcuchem. To znaczy - nie zrobimy tego. Jeśli uprze się nadal szukać śmierci, to ją znajdzie.
Cholerny dureń. Niech to szlag!
Dziecko żyjące w każdym z nas
Wie, co to raj.
Raj to dom –
Taki, jaki był,
Lub tylko jaki powinien być.
Raj to jest własne miejsce,
Własny naród,
Własny świat,
Który znasz i który zna ciebie,
Który, być może, nawet kochasz
I gdzie jesteś kochany.
A jednak każde dziecko
Jest wypędzane z raju
W świat dorosłości i zagłady,
Na samotność wśród obcych ludzi,
Na bezkresną i wieczną Przemianę.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Z „Wojownika „marcosa durana
W dzieciństwie nie dawałem nikomu poznać, jakim strachem napawa mnie przyszłość. Prawdę powiedziawszy, nie widziałem przed sobą żadnej przyszłości. Urodziłem się w ogrodzonej murem enklawie sąsiedztwa, w którym żyła moja rodzina. Ojciec zamieszkał tam jeszcze jako chłopiec, a potem odziedziczył dom po swoim ojcu.
Mój świat był klatką. Gdy tylko jeden z braci odważył się z niej wyjść i uciekł z domu, ktoś na zewnątrz zaraz złapał go, żeby żywcem pokroić i przypiekać ogniem. Czasami się zastanawiam, ile czasu upłynęło, nim skonał.
Przyznaję, że nie był aniołem. Był podły i niezbyt rozgarnięty. Kochał naszą matkę, której zresztą był ulubieńcem, ale nie sądzę, by obchodził go ktoś jeszcze. Chociaż wzrostem dorównywał już tacie, w chwili śmierci miał dopiero czternaście lat. Dla mnie to dowód, że ci, co go zabili, byli o niebo gorsi niż on kiedykolwiek. Jak ludzie są w ogóle zdolni zrobić coś takiego bliźniemu?
Dawniej próbowałem wyobrazić ich sobie - morderców czyhających na mnie wszędzie poza sąsiedztwem, w każdym miejscu, do którego nasi uzbrojeni dorośli czasem zabierali nas pod osłoną luf, wypuszczając na krótko z klatki. Zewnętrzny świat miał wszystkie najgorsze cechy mojego brata, spotęgowane tysiąckrotnie: był głupi, podły i całkowicie nieprzewidywalny. Przypominał wściekłego psa, który sam siebie rozszarpywał na kawałki i pałał żądzą, aby to samo zrobić ze mną.
W końcu mu się udało.
Jeszcze jak. Zrobił, co chciał.
Mógłbym mu się odwzajemnić. Mogłem sięgnąć po wystarczający kęs władzy, by stać się do tego zdolnym. Ale wtedy tylko pogłębiłbym problem. Mój los nie powinien przypaść w udziale nigdy i nikomu, a jednak podobne rzeczy przytrafiły się tysiącom, może nawet milionom ludzi. Czytałem historię. Świat nie zawsze był taki. I nie musi być taki dalej. To, co zepsuliśmy, da się jeszcze naprawić.
Mój wuj Marc był najprzystojniejszym facetem, jakiego widziałam w życiu. Jeszcze chyba zanim go poznałam, byłam w nim prawie na serio zakochana. Bywało też, że bałam się o niego. Nie wiem, co myśleć o mojej rodzinie. Jak słyszałam, mój dziadek był dobrym i oddanym swemu powołaniu pastorem baptystów. Opiekował się rodziną i całą wspólnotą. Nalegał, by wszyscy chodzili pod bronią i potrafili obronić się w uzbrojonym i niebezpiecznym świecie, jednak nie miał żądzy władzy. Chyba nigdy nawet nie przyszło mu do głowy, że mógłby - że powinien - spróbować naprawić ten świat. A spłodził aż dwoje niedoszłych naprawiaczy ziemskiej rzeczywistości. Jak to możliwe?
No cóż, mama urodziła się hiperempatką; w wieku piętnastu lat była już małą dorosłą, a jako osiemnastolatka przeżyła zagładę całego sąsiedztwa. Może właśnie dlatego, podobnie jak wujek Marc, poczuła, że musi wziąć sprawy we własne ręce, na własną modłę uporządkować ten chaos, który na jej oczach pochłonął tylu znanych i kochanych ludzi. Dla niej chaos był czymś naturalnym i nieuchronnym, co jak glina dawało się formować i ukierunkowywać. Jak to ujęła w jednym ze swoich wierszy:
Chaos
To najgroźniejsze z oblicz Boga –
Bez wyrazu, rozmyte, wygłodniałe.
Nadawaj kształt Chaosowi –
Nadawaj kształt Bogu.
Działaj.
Wpływaj na prędkość I kierunek Przemiany.
Zmieniaj Jej zasięg.
Krzyżuj nasiona Zmiany, Przeobrażaj Jej skutki.
Zawładnij Zmianą, Wykorzystuj.
Przystosuj się, by wzrastać.
No więc próbowała przystosować się i dalej żyć. Możliwe, że powodował nią strach, iż upodobni się do swojej matki, która szukając pomocy w lekarstwie „na rozum”, smutno skończyła - zabiła siebie i wyrządziła nieodwracalną krzywdę własnemu dziecku. Chaos. Mama była przeświadczona, że wie, w czym tkwiło zło świata i jak je wyplenić. Jej odpowiedzią były Nasiona Ziemi - z wszystkimi swymi definicjami, przestrogami, wymaganiami i celem. Nasiona Ziemi wypełniające swoje Przeznaczenie.
Wuj Marc z kolei nienawidził chaosu. Nie widział w nim jednej z twarzy swego Boga. Dla niego chaos był demonicznym zaprzeczeniem naturalnego porządku rzeczy. Chaos go skrzywdził, przymusił do czynienia zła. Wuj Marc bardzo cierpiał z tego powodu i chciał udowodnić, że nie jest złym człowiekiem. Nienawidził chaosu bardziej niż chrześcijańscy duchowni grzechu. Jego bogami były porządek, stabilizacja, bezpieczeństwo i przewidywalność. Jego wewnętrzne rany mogły zabliźnić się dopiero wtedy, gdy uzyskałby absolutną pewność, że to, co go spotkało, nie przydarzy się już nigdy nikomu.
Mój ojciec nazywał mamę fanatyczką. Myślę, że do wuja Marca to określenie pasuje jeszcze bardziej niż do niej. Jednak uważam, że i tak był większym realistą. Wuj Marc chciał, by było lepiej tu, na Ziemi. Wiedział, że gwiazdy poradzą sobie same.
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
SOBOTA, 18 GRUDNIA 2032
Dan nie wrócił. Logicznie rzecz biorąc, nie spodziewałam się, by tak szybko dał za wygraną, lecz mimo to miałam nadzieję. Jorge, Diamond Scott i Gray Mora wybierają się dziś na handel na rynek uliczny w Coy. Poprosiłam, żeby zostawili wiadomość u paru naszych znajomków w miasteczku, a w drodze powrotnej u Sullivanów, obok których wypada najkrótsza trasa do Żołędzia.
* * *
Marcus przespał całą noc, nie męcząc ani nas, ani siebie.
Szczęśliwym trafem akurat, gdy się przebudził, Bankole był w kuchni. Mój mąż zaprowadził go do jednej z naszych kompostowych toalet. Kiedy go później zobaczyłam, był już wymyty i ubrany. Niepewnie, z wahaniem, podszedł do kuchennego stołu.
- Głodny? - zapytałam na powitanie. - Siadaj.
- Wpatrywał się we mnie kilka chwil, po czym powiedział:
- Gdy się obudziłem, myślałem, że to wszystko mi się dalej śni.
- Położyłam przed nim pajdę żołędziowego chleba z owocami, na jakim oboje wyrastaliśmy w dzieciństwie, gdyż w murach naszego dawnego sąsiedztwa przypadkiem rosło sobie kilka obficie owocujących kalifornijskich dębów. A że tato nie znosił marnotrawstwa, nauczył się, jak wykorzystać żołędzie do jedzenia. Skoro niegdyś żywili się nimi Indianie, mogliśmy i my. Tato i mama zadali sobie trud nauczenia się, co pożytecznego można robić nie tylko z żołędzi, ale i z kaktusów, owoców palmowca i wielu innych roślin, które większość ludzi uważa za bezużyteczne. Tak więc dla mnie i Marcusa wszystko to stało się powszednim domowym pożywieniem.
Mój brat sięgnął po pajdę chleba, ugryzł solidny kęs i przeżuwał powoli. Wpierw wyglądał jak wniebowzięty, lecz już po chwili łzy popłynęły mu po twarzy. Podałam mu serwetkę i szklankę z tym, co w dawnych czasach było jego ulubionym porannym napojem - gorącym, słodkim sokiem jabłkowym z dodatkiem cytryny. Wprawdzie jabłka w południowej Kalifornii były zupełnie innej odmiany, ale nie sądzę, by zwrócił na to uwagę. Kiedy wszedł Bankole, Marcus pochylił się nad swoją porcją niczym jastrząb, gotowy bronić łupu. Przez dłuższą chwilę milczeliśmy wszyscy.
Gdy skończyliśmy jeść, Bankole powiedział do mego brata:
- Już pięć lat jestem mężem twojej siostry. Cały ten czas żyliśmy przekonani, że i ty, i reszta jej bliskich jesteście martwi.
- To samo myślałem o niej - odezwał się Marcus.
- Zahra Balter, dawniej Zahra Moss, twierdziła, że zabili was wszystkich na jej oczach - wtrąciłam.
Zmarszczył brwi.
- Moss? Balter?
- W sąsiedztwie nie znaliśmy się za dobrze. Była żoną Richarda Mossa. On zginął, a ona wyszła za Harry’ego Baltera.
- Boże! - westchnął. - Nigdy nie przypuszczałem, że jeszcze kiedykolwiek usłyszę te imiona. Naturalnie, że pamiętam Zahrę.
- Śliczna, pozornie delikatna, ale niezłomna.
- Ani trochę się nie zmieniła. Razem z Harrym mieszkają tu z nami. Mają już dwójkę dzieci.
- Bardzo chciałbym ich zobaczyć!
- Nie ma sprawy.
- Kto jeszcze tu jest?
- Mnóstwo ludzi po ciężkich przejściach, ale już nikt z naszych dawnych sąsiadów. Nazywamy naszą wspólnotę Żołędziem.
- Pamiętam taką dziewczynkę... Robin. Robin Balter.
- Młodsza siostra Harry’ego. Nie miała tyle szczęścia.
- Myślałaś, że ja też nie.
- Widziałam... widziałam jej ciało, Marc. Robin nie żyje.
- Westchnął i spuścił wzrok.
- Tak naprawdę wtedy, w dwudziestym siódmym, ja też umarłem. Nie ma mnie. Nic nie zostało.
- Masz rodzinę - odparłam. - Masz mnie, Bankole’a, a w przyszłym roku urodzi się twój siostrzeniec albo siostrzenica. I odzyskałeś wolność. Możesz zostać z nami i zacząć nowe życie w Żołędziu. Mam nadzieję, że tak właśnie zrobisz. Ale jesteś wolny i masz absolutną swobodę wyboru. Tutaj nikt nie nosi dławiłańcucha.
- Miałaś go kiedyś na sobie? - spytał.
- Nie. Niektórzy z nas byli w niewoli, ale mnie to ominęło.
- Przypuszczam, że jesteś pierwszym wśród nas, który nosił obrożę niewolnika. Dlatego mam nadzieję, że opowiesz albo napiszesz o wszystkim, przez co przeszedłeś po zniszczeniu naszego sąsiedztwa.
Sprawiał wrażenie, jakby zadumał się nad tym przez chwilę.
- Nie - skwitował w końcu. - Na pewno nie.
Jeszcze za wcześnie.
- W porządku - powiedziałam. - Ale... tylko jedno pytanie.
Jak myślisz, czy jeszcze ktoś z naszych mógł się uratować? Córy albo Ben, albo Greg? Czy są jakieś szanse, że...
- Nie - powtórzył. - Wszyscy nie żyją. Mnie się udało. Im nie.
Jakiś czas później, kiedy wstaliśmy już od stołu, zajechało do nas ciężarówką dwóch mężczyzn z Halstead, małej przybrzeżnej mieściny leżącej, podobnie jak Żołądź, spory kawał drogi od głównej autostrady. Prawdę powiedziawszy, otoczona z trzech stron Pacyfikiem i niskimi górami z czwartej, to chyba najbardziej nieprzystępna i odosobniona osada w całej okolicy.
Mimo tak sprzyjającego położenia Halstead ma poważny problem. Dawniej miasteczko dysponowało plażą, nad którą w czasach jego założenia górowała palisada. Wzdłuż niej, frontem do oceanu, wyrósł rząd największych i najładniejszych domów. Jedno wybrzeże półwyspu było sadybą starych, ogromnych budowli; na drugim wznosiły się nowsze domostwa, zbudowane na terenach dawnego nadmorskiego pola golfowego. I jedne, i drugie stoją... stały szeregiem, który ciągnął się wzdłuż palisady. Pojęcia nie mam, czemu ci ludzie postawili sobie domy tuż na krawędzi klifu. Teraz przy każdej ulewie, każdym tąpnięciu ziemi czy każdym podniesieniu się poziomu morza, na tyle dużym, by rozmiękczyć pas przybrzeżny, fragmenty palisady zapadają się w wodzie, a pobliskie budynki rozpadają się, zawalają. Zdarza się, że pół domu wpada do oceanu. Czasami nawet po kilka domów. Zeszłej nocy morze zburzyło tak trzy. Trwa jeszcze wyławianie ofiar. Co gorsza, lekarz wspólnoty właśnie odbierał poród w jednym z podmytych budynków. Dlatego mieszkańcy Halstead zwrócili się po pomoc do mojego męża.
- Gdzie wy macie rozum? - naskoczył Bankole na umęczonych i zdesperowanych wysłanników, podczas gdy pomagałam mu zebrać do kupy wszystkie potrzebne rzeczy.
Układał wszystko w swojej lekarskiej torbie, a ja pakowałam mu podróżną walizeczkę. Marcus odszedł na bok, usuwając się z drogi.
- Jak możecie pozwalać, żeby ludzie dalej żyli na klifach? psioczył mój mąż, nie na żarty rozzłoszczony. Niepotrzebne cierpienie i śmierć budziły w nim prawdziwy gniew. - Ile razy musi jeszcze dojść do tragedii, zanim to w końcu do was dotrze?! - Zatrzasnął swoją torbę i złapał neseser, który mu podałam. - Na rany Chrystusa, przenieście wreszcie domy w głąb lądu. Uznajcie to za długofalowy priorytetowy plan, zmobilizujcie całą społeczność.
- Robimy, co się da - bronił się postawny rudzielec, ruszając w kierunku drzwi. - Parę już przesunęliśmy - dodał, odgarnąwszy z twarzy włosy brudną, obtartą ręką. - Reszta nie chce się zgodzić. Mówią, że jakoś to będzie. Nie możemy nikogo zmusić.
Bankole potrząsnął głową, a potem dał mi całusa.
- Pewnie zabawię tam dwa, trzy dni - powiedział. - Nie martw się i nie rób głupstw. Bądź grzeczna!
I pojechał.
Z westchnieniem zaczęłam sprzątać po śniadaniu.
- Więc on naprawdę jest lekarzem - skonstatował Marcus.
Przerwałam moje zajęcie i spojrzałam na niego.
- Tak, i naprawdę jesteśmy małżeństwem. W ciąży też jestem naprawdę. Zdawało ci się, że karmimy cię kłamstwami?
- No... nie. Sam nie wiem. - Urwał na chwilę. - Nie można tak od razu przestawić się na inne życie. Po prostu nie można.
- Właśnie że tak - odparłam. - Oboje musimy. To boli. Okropnie. Ale da się zrobić.
Sięgnął do talerza, który właśnie miałam wziąć ze stołu, i zebrał parę okruszków żołędziowego pieczywa.
- Smakuje tak samo jak maminy - stwierdził, podnosząc na mnie wzrok. - W pierwszej chwili nie mogłem uwierzyć, że to ty.
- Kiedy zobaczyłem cię wczoraj w tym zabitym dechami slumsowisku, uznałem, że doszczętnie oszalałem. Pamiętam, jak pomyślałem: Dobra, wreszcie jestem czubkiem, teraz wszystko mi zwisa.
- A może już nie żyję i zaraz spotkam się z mamą. Tylko że dalej czułem obrożę na szyi, więc jednak nie umarłem. Zostawała tylko szajba.
- Ale w końcu mnie poznałeś - podjęłam wątek. - Wtedy, kiedy uciekłeś spojrzeniem, żeby Cougar nic nie zauważył. Widziałam.
Przełknął ślinę i kiwnął głową. Po dłuższej chwili milczenia zamknął oczy, chowając twarz w dłoniach.
- Jeżeli wciąż chcesz, opowiem ci, co się ze mną działo.
- Jakoś zdołałam stłumić westchnienie ulgi.
- Dziękuję - powiedziałam po prostu.
- Ale ty też mi wszystko opowiesz. Na przykład jakim cudem wylądowałaś aż tutaj, w dodatku z mężem starszym od naszego taty.
- Jest o rok młodszy. Tak się złożyło, że kiedy i ja, i on utraciliśmy wszystko i wszystkich, odnaleźliśmy siebie. Możesz się śmiać, ale według mnie cholernie nam się poszczęściło.
- Wcale się nie śmieję. Ja też na początku spotkałem porządnych ludzi. A raczej to oni spotkali mnie.
Usiadłam naprzeciw brata i czekałam. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ścianę, w pustkę, w obraz przeszłości.
- Tamtej ostatniej nocy wszystko stało w ogniu - zaczął. - Tyle strzelali... Ta zgraja wygolonych na łyso i wypacykowanych bandziorów, przeważnie podrostków, staranowała ciężarówką naszą bramę. Byli wszędzie. Postanowili urządzić sobie ubaw. W całym tym zamęcie, Lauren, dopiero kiedy prawie dopadliśmy bramy, zwróciliśmy uwagę, że cię nie ma. Wtedy pomalowany na niebiesko drab dorwał Bena - po prostu złapał go i chciał z nim uciec. Byłem za mały, żeby dać mu radę jeden na jednego, za to byłem szybki. Pognałem za nim i zagrodziłem mu drogę. Pewnie sam bym go nie przewrócił, ale mama też rzuciła się na niego.
Razem zwaliliśmy go z nóg. Kiedy upadał, walnął łbem o beton i wypuścił Bena. Mama chwyciła Bena, a ja Grega, który, jak przedtem biegliśmy, nastąpił na kamyk i skręcił nogę.
Tym razem udało nam się wydostać za rozwaloną bramę. Nie wiedziałem, dokąd uciekamy. Po prostu gnałem za mamą. Oboje rozglądaliśmy się za tobą.
Urwał na moment.
- Gdzie wtedy byłaś? - zapytał.
- Zobaczyłam, jak ktoś obrywa postrzał - odpowiedziałam, wzdrygając się, gdy pamięć przywołała tamto wspomnienie. Najpierw powalił mnie jego ból, a później agonia. Jak już byłam w stanie się podnieść, znalazłam broń. Wyjęłam ją z ręki jakiegoś zabitego. W samą porę, bo zaraz potem rzucił się na mnie jeden z pacykarzy. Musiałam go zastrzelić. Współodczuwałam jego śmierć i byłam tak wyczerpana, że straciłam poczucie czasu. Gdy już stanęłam na nogi, też wybiegłam za bramę. Resztę nocy przesiedziałam w jakimś na wpół sfajczonym garażu, parę przecznic na północ od naszego sąsiedztwa. Nazajutrz wróciłam, żeby was poszukać. Właśnie wtedy natrafiłam na Harry’ego i Zahrę. Wszyscy byliśmy zdrowo poobijani. Od Zahry dowiedziałam się, że żadne z was nie przeżyło.
Marcus potrząsnął głową.
- Szkoda, że nie trzymaliśmy się blisko ciebie. Wtedy może też bylibyśmy tylko „poobijani”. A tak mieliśmy kosmicznego pecha. Ledwo wyszliśmy za bramę, wpadliśmy na drugą bandę farbowańców, która właśnie się zjawiła.
Znowu przerwał opowiadanie na dłuższą chwilę.
- Wiesz, później spotkałem paru pacykarzy - podjął. - Większość z nich sama się wykończyła, dragami albo tą ich narkotykową chcicą do ognia, ale trochę ich jeszcze zostało. W każdym razie... kilka miesięcy temu siedzieliśmy z paroma, zakuci w obroże.
Klarowali mi, że w całym tym bajzlu chodziło im o to, żeby mordowaniem bogatych pomagać biednym, pozwolić brać, co im się należy. Dla nich, jeśli nie mieszkałaś w dzielnicy ruder, a już na pewno jeśli żyłaś we własnym domu w ogrodzonym murem sąsiedztwie, znaczyło to, że jesteś bogaczem. Największe wariactwo tkwi w tym, że sporo tych dzieciaków było bogatych z domu.
Rodzina jednej z dziewczyn, którą poznałem, miała więcej szmalu niż całe nasze sąsiedztwo razem. Co tylko mogła wydębić od swoich najbliższych, oddawała kumplom pacykarzom, a oni na końcu wystawili ją do wiatru. Któregoś dnia, kiedy na czymś orbitowała, sprzedali ją w obrożę, bo potrzebowali gotówki na ćpanie, a tak się złożyło, że była jeszcze młoda i ładna. Mimo to później dalej myślała, że robiła coś dobrego. Nie można jej było przekonać. Doszliśmy do wniosku, że dragi wyprały jej mózg.
- Potrzebowała w coś uwierzyć - stwierdziłam. - Ostatecznie co jej pozostało?
- Chyba tak.
Westchnął.
- Wróćmy do tamtego dnia. Wylądowaliśmy między dwiema watahami tych zbawców biedoty. Strzelali, z początku tylko w powietrze, i wywijali pochodniami... Było coraz więcej płomieni...
Zostało nam tylko zawrócić z powrotem przez bramę.
Jeden wielki obłęd. Greg i Ben płakali. Ludzie w panice ganiali tu i tam. Wszystkie domy płonęły. Dostałem kulkę. Upadłem ogłuszony. W pierwszej chwili nie rozumiałem, co mi się stało, ale zaraz poczułem potworny ból. Musiałem upuścić Grega. Zacząłem go szukać wzrokiem i wtedy dotarło do mnie, że leżę na chodniku. Czułem się, jakby ktoś cisnął mną o ziemię i stratował, a prawa ręka i ramię paliły jak przebite rozżarzonym pogrzebaczem. Nigdy się nie dowiedziałem, kto mnie postrzelił ani dlaczego. Przecież nie byliśmy uzbrojeni. Myślę, że po prostu wygarnęli do nas dla zabawy.
Potem zobaczyłem, jak trafili mamę. Wszystko działo się tak strasznie szybko, najpierw ja, za moment ona, bum, bum. Teraz to wiem. Ale wtedy... Pamiętam, pozornie wszystko działo się wolniutko, jakbym miał nie wiem ile czasu. Przy tym tak rozpaczliwie chciałem się stamtąd wydostać, i tak bardzo się bałem. Jezus Maria, nie mam słów, żeby opisać, jakie to było okropne.
Widziałem, jak mama zatacza się, a potem upada. Krwawiła z szyi i strasznie krzyczała. Dotarło do mnie, że ona... że ona... umiera. Miałem pewność.
Próbowałem wstać, jakoś się do niej doczołgać, ale kiedy gramoliłem się na nogi, podleciała ufarbowana na czerwono baba i dobiła ją strzałem w głowę.
Poślizgnąłem się we własnej krwi i znowu upadłem. Z ziemi patrzyłem, jak czerwony drań dwa razy wygarnia Benowi w czaszkę, a potem przestępuje nad nim i załatwia Grega. Widziałem to.
Wrzeszczałem. Miał karabin automatyczny, stary AK-47. Strzelił, a głowa Bena... normalnie... rozpadła się na kawałki.
Greg leżał rozciągnięty na chodniku. Leżał, ale jeszcze się ruszał. Kule tamtego czerwonego musiały odbić się rykoszetem od betonu, bo zraniły w nogi drugiego pacykarza. Zawył i rymnął na ziemię. Na ten widok reszta farbowańców w pobliżu wpadła w szał. Jakbyśmy to my postrzelili ich kumpla, jakby przez nas został ranny. Wzięli całą naszą czwórkę, zawlekli pod dom Balterów, cały w płomieniach, i wrzucili w ogień.
Tak zrobili. Zwyczajnie cisnęli nas w ogień. Tylko ja byłem przytomny, może nawet tylko ja jeszcze żyłem, ale i tak... co mogłem zrobić? Czy byłbym stanie ich powstrzymać? Jakimś cudem pozbierałem się na nogi i wyrwałem z pożaru. Gnałem przed siebie, oszalały z przerażenia, ślepy od dymu i z bólu - nie człowiek, lecz dzikie zwierzę. Naprawdę cud, że przeżyłem.
Później żałowałem, że nie zginąłem. Później niczego innego nie pragnąłem.
Zamilkł i siedział bez słowa.
- Na pewno spotkałeś kogoś, kto ci pomógł - powiedziałam, gdy uznałam, że cisza zaczyna się przeciągać. - Przecież wtedy miałeś dopiero czternaście lat.
- Zgadza się - przytaknął. - Chyba upadłem na podwórzu Balterów - podjął znów po kolejnej chwili milczenia. - Paliłem się. Nie przyszło mi do głowy, żeby rzucić się na ziemię i zagasić płomienie, ale wygląda na to, że zrobiłem tak instynktownie. Miotałem się w panice i bólu, aż ogień na mnie zgasł, a potem bez sił leżałem tam, gdzie upadłem. W którymś momencie straciłem przytomność.
- Gdy się ocknąłem - pamiętam bardzo wyraźnie - leżałem na wielkim drewnianym wozie, na samej górze sterty nadpalonych ubrań, garnków, rondli i innych rupieci. Patrzyłem, jak w dole przesuwa się chodnik - popękany beton, zielsko wyrastające z dziur i szczelin.
- Z przodu widziałem plecy mężczyzny i kobiety; zaprzęgnięci linami do wozu, szli przygięci, ciągnąc go za sobą. Potem znowu zemdlałem.
Okazało się, że para szabrowników, przetrząsając zgliszcza naszego sąsiedztwa, znalazła mnie jęczącego na ziemi i załadowała na swój wóz z wygrzebanym dobrem. Nic z tego nie pamiętam. Oboje byli w średnim wieku i, wierz albo nie, nazywali się Duran. Może jacyś dalecy krewni. Chociaż to dość pospolite nazwisko.
Kiwnęłam głową. Prawda, dość powszechne, jednak tak się składa, że znałam tylko jedną osobę, która je nosiła. Tak brzmiało panieńskie nazwisko mojej macochy. Cóż, jeżeli pięć lat temu jacyś Duranowie ocalili życie mojemu bratu, to z radością przyznałabym się do pokrewieństwa z tymi ludźmi.
- Rok przed tym, jak mnie znaleźli, ktoś porwał im jedenastoletnią córkę - opowiadał dalej Marcus. - Już nigdy jej nie widzieli. Można sobie dośpiewać, co się z nią stało. Ładna mała dziewuszka warta była wtedy sporo kasy. Tak samo zresztą jak dzisiaj.
Niektórzy mówią, że idzie na lepsze. Może i tak, ale ja jakoś nie zauważyłem. W każdym razie Duranowie byli całkiem przystojni, więc córkę musieli mieć ładniutką.
Westchnął.
- Miała na imię Caridad. Powiedzieli mi, że jestem do niej podobny jak rodzony brat. Inez Duran uparła się, żeby zabrać mój zewłok do domu i przywrócić do zdrowia.
Aż dziw, że jeszcze w ogóle wyglądałem jak człowiek. Wprawdzie twarz specjalnie nie ucierpiała, za to reszta była jedną wielką raną.
Ci ludzie nie mieli skąd wysupłać na lekarza. Inez sama się mną zajęła. Tyle trudu zadała sobie, żeby mnie odratować. Jak druga matka. Jej mąż spisał mnie na straty. Uważał, że to głupie marnotrawić na mnie czas, sił i cenne zasoby. Ale kochał ją, więc pozwolił, by postawiła na swoim.
Duranowie byli o wiele biedniejsi niż my przed spaleniem sąsiedztwa, mimo to robili co tylko w ich mocy. Miałem mydło i wodę, dostawałem aspirynę i aloes. Jakim cudem nie wykończyło mnie zakażenie, nie mam pojęcia. Bóg mi świadkiem, bardzo chciałem umrzeć. Mówię ci, prędzej sam palnąłbym sobie w łeb, niżbym miał przechodzić przez to wszystko drugi raz.
Pokręciłam głową. Wprawdzie moja wiedza medyczna nie wykraczała poza udzielanie pierwszej pomocy, jednak żyłam z Bankole’em wystarczająco długo, by wiedzieć, co znaczy tak rozległe poparzenie.
- Obyło się bez żadnych powikłań? - spytałam.
Marcus potrząsnął głową.
- Nie umiem powiedzieć. Przeważnie leżałem z takim bólem, że nie wiedziałem, co się dzieje. Przy takim nędznym stanie ogólnym jak mógłbym poznać, że wdały się jakieś komplikacje?
Tym razem to ja pokiwałam głową. Byłam ciekawa, co powie Bankole, kiedy powtórzę mu to wszystko. Woda z mydłem, aspiryna i aloes. Cóż, taka maleńka lekcja skromności chyba dobrze mu zrobi.
- Co się stało z Duranami? - zwróciłam się do Marcusa.
- Zginęli - odparł szeptem. - Tak przypuszczam. Podobnie jak tylu innych. Szukałem ich ciał, ale nigdy nie znalazłem. Naprawdę próbowałem.
Długie milczenie.
- Marcus?
Chciałam wziąć go za rękę, ale uniósł dłonie do twarzy. Usłyszałam, jak wzdycha za ich zasłoną. Po chwili znowu zaczął mówić:
- Cztery lata po spaleniu naszego sąsiedztwa w mieście Robledo postanowili zrobić porządek. Duranowie i ja byliśmy dzikimi lokatorami. Mieszkaliśmy w opuszczonym, wielkim, pięknym domu razem z pięcioma innymi rodzinami. Znaczyło to, że byliśmy ludzkim śmieciem, które nowy burmistrz, rada miejska i cały lokalny biznes chcieli wymieść z miasta. Zdawało im się, że wszystkie kłopoty ostatnich paru lat to była nasza wina, wina biedoty. Dzikich koczowników. Bezdomnych. No więc posłali całą armię glin, żeby przegoniła każdego, kto nie mógł udowodnić, że ma prawo mieszkać w Robledo. Trzeba było pokazać rachunki za czynsz albo usługi komunalne, jakiś akt, umowę, cokolwiek. Z początku nastał prawdziwy boom na fałszowanie dokumentów. Sam wypisałem parę kwitów, nie za pieniądze, ale dla Duranów i ich znajomych. Większość ludzi nie miała pojęcia o czytaniu i pisaniu, przynajmniej nie po angielsku, więc potrzebowali pomocy.
Kiedy zobaczyłem, jak niektórzy płacą twardą walutą za jakieś gówno warte papiery, zacząłem sam wypisywać - przeważnie rachunki za czynsz. Koniec końców, na nic się to zdało. Ponieważ większość murszejących ruder w naszej okolicy była własnością komunalną, gliniarze wiedzieli, że nie mieszkamy na swoim; nieważne, jakie mieliśmy papiery. No i wysiudali nas, gnieżdżącą się na dziko biedotę oraz handlarzy dragami, ćpunów, świrów, gangi, dziwki - wszystkich w jednym worku.
- Gdzie mieszkałeś? - przerwałam. - W której części miasta?
- Przy Valley Street. Stare pofabryczne budynki, parkingi, wiekowe domy i sklepy... wszystko zapchane ludźmi.
- Wolne place zachwaszczone zielskiem i zasypane śmieciami, włącznie z ciśniętymi kłopotliwymi trupami - dokończyłam za niego.
- Ta okolica, zgadza się. Duranowie byli biedakami. Chociaż na okrągło pracowali, czasami przymierali głodem, zwłaszcza gdy wzięli mnie na utrzymanie. Kiedy już trochę wydobrzałem, pracowałem razem z nimi. Sprzątaliśmy, wykonywaliśmy naprawy, sprzedawaliśmy wszystko, co udało się wygrzebać i uzbierać. Braliśmy każdą robotę: sprzątanie, montowanie, budowlanka, naprawy, ale żadna nie trwała długo. W dodatku takich jak my było mnóstwo, a prac nie tak znów wiele, więc stawki były głodowe.
- Czasem płacili nam tylko wodą i jedzeniem albo używanymi ubraniami czy butami. Jeśli uznali, że przejdzie im ten numer, wciskali ci zapłatę amerykańcami. Twardym pieniądzem płacili tylko nieliczni, którym zależało jeszcze trochę na potraktowaniu cię przyzwoicie, ewentualnie tacy, co mieli lekkiego stracha przed tobą albo twoimi znajomkami.
Nie było nas stać na wynajęcie nawet najbardziej obskurnej klitki, a co dopiero domu. Koczowaliśmy na dziko przy Valley Street, bo nie mogliśmy pozwolić sobie na nic lepszego. Lecz nie było nam tak okropnie, jak może myślisz. Mieszkaliśmy nie tylko wśród oprychów i ćpunów, ale też wśród normalnych ludzi.
Każdy wiedział, na jakim wózku jedzie. Jeszcze nim zaczęła się ta gorączka z fałszowaniem kwitów, czytałem ludziom i pisałem. Płacili mi, czym tylko mogli. Poza tym... przy niedzieli pomagałem odprawiać nabożeństwa. Za domem, w którym mieszkaliśmy, był stary zadaszony parking. Stał przed garażem, który zajmowały trzy rodziny, ale okazało się, że pod samą wiatą nikt nie koczuje.
Zaczęliśmy spotykać się tam na nabożeństwa, a ja uczyłem wszystkich i mówiłem kazania, najlepiej jak umiałem. Pozwolili mi. Zbierali się, by mnie posłuchać, chociaż byłem dzieckiem.
Uczyłem ich pieśni i modlitw. Powiedzieli, że mam do tego dar, powołanie. Prawda jest taka, że dzięki tacie lepiej niż cała reszta znałem Biblię i wiedziałem, jak wygląda kościół z prawdziwego zdarzenia.
Urwał i spojrzał na mnie.
- Lubiłem to, dasz wiarę? Modliłem się z nimi i próbowałem pomagać, jak tylko mogłem. Wiedli parszywe życie. Niedużo byłem w stanie zrobić, ale starałem się ich wspierać. Przywiązywali dużą wagę do tego, że wyleczyłem się z poparzeń i postrzałów.
Wielu z nich widziało mnie wtedy, kiedy wyglądałem jak kupa nieszczęścia. Wykombinowali sobie, że skoro wyzdrowiałem po takich przejściach, Bóg musiał przeznaczyć mnie do jakiegoś specjalnego celu.
Duranowie byli ze mnie dumni. Dali mi swoje nazwisko. Nazywałem się Marcos Duran. Teraz wiesz, kim byłem przed te cztery lata, które przeżyłem z nimi. I dalej jestem. Znalazłem tam prawdziwy dom.
Potem policja wyrzuciła nas na ulicę. Zaraz za policją szła brygada rozbiórkowa, burzyła nasze domy, wysadzała budynki i niszczyła wszystko, co kazali nam zostawić. Gliniarze wyganiali i wywlekali ludzi na bruk tak, jak ich zaskoczyli - bez ubrań na zmianę, bez pieniędzy, zdjęć czy osobistych dokumentów... Niektórych, co nie mówili po angielsku, wyciągali nawet bez krewnych, którzy zdołali się schować albo byli zbyt schorowani, żeby nadążyć o własnych siłach. Gliniarstwo wygarniało ich i ładowało na ciężarówki, ale i tak nie znajdowali wszystkich. Pokazałem im, gdzie koczuje siódemka, o której wiedziałem - tych przynajmniej wyprowadzili.
Zapanował chaos. Ludzie bezustannie starali się wyrwać z powrotem do domu po jakiś dobytek, a policjanci ich zatrzymywali - przynajmniej próbowali. Część policyjnych sił siedziała w transporterach opancerzonych. Gliniarze byli w pełnym bojowym rynsztunku: w kamizelkach, maskach, z tarczami, automatami, gazem, knutami i pałami. Mimo to znaleźli się tacy, co chcieli ich jakoś powstrzymać, przynajmniej poturbować. Ludziska rzucali kamieniami, butelkami, nawet cennymi puszkami konserw.
Później usłyszałem trzy strzały. Jeden policjant upadł. Nie wiadomo, czy dostał kulkę, czy tylko się potknął, w każdym razie wpierw ktoś wygarnął trzy razy, a zaraz potem on runął jak długi. To wystarczyło. Rozpętało się piekło.
Gliny zaczęły strzelać. Ludzie biegali i wrzeszczeli; ci, którzy mieli czym, odpowiedzieli ogniem. Straciłem Duranów z oczu.
Nie czekając na koniec pukaniny, zacząłem ich szukać i chociaż nikt mnie nie postrzelił, nie udało mi się ich znaleźć. Ani wtedy, ani później. Próbowałem przez trzy dni. Oglądałem trupy, nim je uprzątnęli. Szukałem wszędzie, ale na próżno. Z czasem dotarło do mnie, że nie żyją i że znów jestem sam.
Siedział nieruchomo, wpatrzony w przestrzeń.
- Kochałem ich - odezwał się ponownie miękkim, przepełnionym bólem głosem. - Lubiłem być Marcosem Duranem, małym kaznodzieją. Ludzie mnie szanowali... to byli zwykli porządni ludzie, tyle że biedni. Nie zasłużyli na to, co ich spotkało.
Pokręcił głową.
- Nie wiedziałem, co z sobą zrobić - podjął po chwili. - Przez ponad dwa tygodnie włóczyłem się w okolicach Valley Street, przypatrując się, jak wyburzają wszystkie budynki i wywożą gruz. Kradłem jedzenie, gdzie się dało, i nie leząc gliniarzom w oczy, szukałem Duranów. Chociaż powiedziałem sobie, że zginęli, i w pewnym sensie byłem tego pewien, nie mogłem przestać ich szukać. Ale nie znalazłem. Ani ich, ani nikogo.
Zawahał się.
- Nie, to nie całkiem tak. Grupka wiernych z mojego biednego, trochę na wariata skleconego kościółka wróciła zobaczyć, czy coś ze starych śmieci ocalało. Spotkałem trzy znajome rodziny.
W każdej chcieli, bym został z nimi. Mówili, że mają krewnych koczujących, jak my przedtem, na dziko w jakichś nędznych, przepełnionych ponad ludzkie wyobrażenie norach, ale na pewno znajdzie się jeszcze jedno miejsce. Nie miałem nic, a oni chcieli mnie przygarnąć. Powinienem był iść z nimi. Pewnie gdzieś za miastem udałoby mi się wyszykować jakiś inny kościółek, ożeniłbym się, założył rodzinę - wykapany tato bis. I miałbym się dobrze. Biednie, ale godnie. Co tam bieda, póki ma się jeszcze jakieś własne miejsce, gdzie jest się szanowanym. Dopiero teraz taki jestem mądry. Wtedy nie byłem.
Miałem osiemnaście lat. Wymyśliłem, że najwyższy czas zacząć żyć na własny rachunek, jak dorosły mężczyzna. Wyszło mi, że w południowej Kalifornii nie mam czego szukać. Tu, o ile nie urodziłem się bogaczem albo nie jestem naprawdę fartownym kombinatorem, już do końca życia mogę tylko klepać biedę z nędzą. Postanowiłem ruszyć gdzieś na północ. Autostradą bez przerwy waliła rzeka wędrujących w tamte strony. Uznałem, że muszą coś wiedzieć. Pogadałem z tymi i owymi, usłyszałem o Alasce, Kanadzie, Waszyngtonie, Oregonie... Nigdy nie chciałem spędzić życia w Kalifornii.
- Ani ja - wtrąciłam.
- Poszłaś na północ?
- Owszem. Tak samo jak Bankole, Harry, Zahra... i mnóstwo innych.
- I nikt ci nie przeszkadzał po drodze?
- Wiele razy mieliśmy kłopoty. Tylko dlatego przeżyliśmy z Harrym i Zahrą, że cały czas byliśmy razem i jedno z nas zawsze trzymało wartę. Kiedyśmy wyruszali, mieliśmy tylko jeden pistolet. Po drodze przybywało nam i towarzyszy, i broni. Straciłam rachubę, ile razy o włos-uniknęliśmy śmierci. Jednej z nas się nie udało. Może jest jakaś łatwa droga, jaką można tu dotrzeć, ale my na nią nie trafiliśmy.
- Ani ja. A czemu przyszliście akurat tutaj? Dlaczego nie powędrowaliście do Oregonu albo gdzieś jeszcze dalej?
- Ta ziemia jest własnością Bankole’a. Nim tu doszliśmy, on i ja chcieliśmy już być razem, ale prócz tego... chciałam jeszcze, aby reszta grupy też została z nami. Chciałam założyć wspólnotę - zebrać i całe rodziny, i samotnych, którzy byli jeszcze normalnymi ludźmi.
- Wędrowałaś sobie szosą i zastanawiałaś się, czy zostali jacyś normalni ludzie?
- Otóż to.
- Więc tę osadę zbudowali ci, których tu sprowadziłaś?
Skinęłam głową.
- Zastaliśmy tutaj tylko zgliszcza domu, kości krewniaków Bankole’a, trochę zdziczałych upraw, drzewa i studnię. Wtedy było nas zaledwie trzynaścioro. Dziś mieszka tu sześćdziesiąt sześć osób. Licząc ciebie, sześćdziesiąt siedem.
- I pozwalasz obcym tak po prostu przyjść tu i zostać? Przecież mogą was okraść, oszukać, zabić. A jeśli trafi się jakiś świr?
- Trochę wiary w siostrę, Marc.
Jego twarz przybrała dziwny wyraz.
- To ty. Ty sama - rzucił, po czym urwał na chwilę. - Myślałem najpierw, że to osada Bankole’a, że on was tu przyjął.
- Mówiłam ci, to jego ziemia.
- Ale twoja osada.
- Jeżeli już, to nasza. Nadałam jej kształt, ale wcale nie należy do mnie. Ja tylko zaprosiłam ludzi, aby przyszli i razem z nami budowali własny los.
Zawahałam się, ciekawa, na ile jeszcze Marcus zachował wiarę, jaką przekazał nam ojciec. W dzieciństwie zdawał się pojmować ją jako coś realnego i oczywistego, danego raz na zawsze; lecz w co wierzył teraz, naznaczony bólem po zniszczeniu obu domów, po utracie dwóch rodzin, po zaznaniu prostytucji i niewoli?
Wciąż jeszcze nie dotarł do ostatniego rozdziału swojej historii.
Czy tamta wiara dała mu nadzieję, czy też zwiędła i sczezła po tym, jak jego Bóg nie przyszedł mu na ratunek? Wtedy w Robledo, kiedy prowadził swój prościutki kościółek na świeżym powietrzu, podchodził do tego bardzo poważnie. Na jakim gruncie stał dzisiaj? Zmusiłam się, by uciąć te rozważania i podjąć wątek:
- Podsunęłam im zasady wiary, które dają wsparcie w zmaganiach ze światem, jaki jest teraz, i z takim, jaki może się stać, jaki ludzie tacy jak oni są w stanie stworzyć.
- Chcesz powiedzieć, że jesteś ich kaznodzieją?
Kiwnęłam głową.
- Wprawdzie nie używamy tego określenia, ale tak.
Wyglądał na zaskoczonego, lecz już po chwili parsknął krótkim śmiechem.
- No tak, religię mamy w genach - stwierdził. - Nie ma rady.
- Tato spisał się z nami na podwójny medal.
- Nazywamy nasz system Nasionami Ziemi - ciągnęłam dalej - a mój prawdziwy tytuł brzmi kształcicielka.
Przez parę sekund wpatrywał się we mnie bez słowa. Wciąż sprawiał wrażenie zaskoczonego, a teraz jeszcze dodatkowo zakłopotanego.
- Nasiona Ziemi? - wyrzucił z siebie w końcu. - Rany boskie, słyszałem o was. Więc to wy jesteście tą sektą!
- Tak nas nazywają.
- Był taki polityk... Jeśli dobrze pamiętam, startował w wyborach do stanowego senatu. I wygrał. Poplecznik Jarreta. Akurat przemawiał, kiedy byłem w Arcata. Wymieniał po kolei sekty czcicieli diabła. Nasiona Ziemi były na jego liście. Wtedy pierwszy raz słyszałem tę nazwę, ale utkwiła mi w pamięci, bo długo gadali na temat jej bezpośrednich odniesień do szatana i jego nasion ukrytych głęboko w ziemi, które rozpleniają się jak trujący grzyb, żeby zarażać złem coraz to więcej ludzi.
- Litości, Marc...
- Nie zmyśliłem ani jednego słowa. Naprawdę tak powiedział.
- Wzięłam głęboki oddech.
- Nie oddajemy czci diabłu. Faktycznie nie oddajemy czci nikomu. To my sami, ludzie, jesteśmy Nasionami Ziemi. Żadnych diabłów nie hodujemy. Jesteśmy małą grupką, aż dziwne, że twój polityk w ogóle o nas słyszał. I wielka szkoda. Rozgłaszać takie kłamstwa!
Wzruszył ramionami.
- To jest polityka. Wiesz dobrze, że tym gościom przejdzie przez usta wszystko. Ale dlaczego przestałaś być chrześcijanką?
- Czemu wymyśliłaś nową religię?
- Niczego nie wymyśliłam. To było coś, o czym rozmyślałam, odkąd skończyłam dwanaście lat. Ta wiara to taki... zbiór prawd.
- Nie jakaś prawda całkowita. I nie jedyna. Po prostu połączenie przemyśleń. W domu nie mogłam pisnąć o tym słowa. Żadną miarą nie chciałam zranić taty. Lecz to, w co on wierzył, w żaden sposób do mnie nie przemawiało. A chciałam, żeby mnie przekonało. Żyłoby mi się wtedy znacznie wygodniej. Jednak nie przekonało, a Nasiona Ziemi - tak.
- Ale przecież sama to wymyśliłaś. A jak nie wymyśliłaś, to musiałaś gdzieś wyczytać albo usłyszeć.
Ile już razy słyszałam tę śpiewkę. Najwyraźniej każdy ewentualny przyszły członek naszej wspólnoty dochodził w swym rozumowaniu do tego punktu. Zaczęłam nawet trzymać pod ręką prostą pomoc dydaktyczną specjalnie na tę okoliczność. Podeszłam do regału, na którym leżał prześliczny odprysk różowego kwarcu, podarowany mi przez Bankole’a i służący jako podpórka do tych niewielu książek, jakie stały u nas w domu, a nie w szkolnej biblioteczce.
- Przyjrzyj się, a potem powiedz - poprosiłam Marcusa, wkładając mu w rękę kamień. - Czy gdybym dokładnie zbadała ten kamyk i dowiedziała się, z czego jest zbudowany, znaczyłoby to, że ja go stworzyłam?
- To nie jest dobre porównanie, Lauren. Ten kamień naprawdę istnieje. Nasion Ziemi nie było, póki ich nie wymyśliłaś.
- Zanim je odnalazłam i złączyłam w spójną całość, wszystkie prawdy, jakie złożyły się na Nasiona Ziemi, też gdzieś już istniały. W kolejach historii, w nauce, filozofii, religii, literaturze.
- Niczego sama nie wymyśliłam.
- Tylko poskładałaś w całość.
- Właśnie.
- Otóż to. Więc jednak stworzyłaś te swoje Nasiona, tak samo jak byłabyś autorką powieści, gdybyś ją napisała. Pisząc książkę, też nie musiałabyś wymyślać do niej świeżych, nowiutkich postaci.
- Szczerze mówiąc, nie sądzę, byś dała radę, nawet gdybyś chciała.
- Tyle że powieść to już z definicji fikcja. Nie nazywaj fikcją Nasion Ziemi. Jeszcze nic o nich nie wiesz, z wyjątkiem steku łgarstw, które wygadywał jakiś polityk oportunista. - Zdjęłam z półki egzemplarz „Pierwszej księgi żywych” i podałam mu. Jak przeczytasz, przyjdź i pogadamy.
- Ty to napisałaś?
- - Ja.
- I wierzysz w to?
- Owszem. Nie uczyłabym innych, że to prawda, gdybym w nią nie wierzyła.
- Przypominam sobie, że w Robledo bez przerwy coś pisałaś. Keith zakradał się do twojego pokoju i czytywał twój pamiętnik. Tak przynajmniej twierdził.
Rozważałam to przez moment.
- Nie sądzę, by kiedykolwiek zajrzał do mojego dziennika uznałam w końcu. - Pamiętam, jak zawsze przeganiałam go z mojego pokoju. Tak samo zresztą jak ciebie, i to wiele razy. Gdyby naprawdę go przeczytał, z pewnością nie zawahałby się wykorzystać tego przeciw mnie. Poza tym Keith nigdy niczego nie przeczytał z własnej nieprzymuszonej woli.
- No tak.
Zamyślił się, wlepiwszy wzrok w blat stołu.
- Dziwne. Jestem teraz starszy niż on w chwili śmierci. Ile razy go wspominam, wciąż jest starszy i większy. Był niedobrym bratem. - Potrząsnął głową. - Chyba na serio go nienawidziłem.
Zawsze wszystkim dokuczał i dawał wycisk. Wszystkim prócz ciebie. Przed tobą jedną miał stracha, bo byłaś dużo większa. A mama... zawsze kochała go najbardziej.
- Aż tak źle nie było, Marc.
Podniósł wzrok i spojrzał na mnie tak jakoś uroczyście.
- Owszem. Nie była twoją prawdziwą matką, więc może ty tego nie czułaś, ale mnie było źle.
- Czułam to samo, Marc. Pod koniec, kiedy obie potrzebowałyśmy się najbardziej, zwątpiłam, czy kiedykolwiek w ogóle mnie kochała. Ale była taka wystraszona i zdesperowana... Wybacz jej, Marc. Została w piekielnym miejscu sama z czwórką dzieci do upilnowania. Przez to zatraciła zdolność racjonalnego osądu...
- Naprawdę, wybacz jej.
Milczeliśmy długą chwilę. Mój brat wpatrywał się w książkę otwartą na pierwszej stronie.
Czegokolwiek dotykasz, Ulega Zmianie.
Cokolwiek zmieniasz, Zmienia też ciebie.
Zmiana
Jest jedyną trwałą prawdą.
Bóg
Jest Przemianą.
Nie umiałam powiedzieć, czy przeczytał te słowa za pierwszym razem. Patrzył na kartkę wzrokiem ślepca, pustym, niewidzącym.
- Mój Boże - szepnął.
Zabrzmiało to jak modlitwa. Zatrzasnął książkę i przymknął oczy.
- Nie wiem, czy chcę to przeczytać, Lauren - oznajmił, po czym znów otworzył oczy i utkwił je we mnie. - Nie spytałaś jeszcze, jak wylądowałem u Cougara.
- Ale bardzo chcę usłyszeć - przyznałam.
- To proste. Kiedy ruszyłem autostradą, już pierwszej nocy napadło mnie trzech drabów. Ponieważ nie znaleźli przy mnie gotówki, wkurzyli się. Rozumiesz, miałem być dziany, żeby łaskawcy nie trudzili się na próżno. Okazało się, że nic nie mam, co znaczyło, że ich oszukałem, więc poczuli, że mają pełne prawo dobrać się do mnie. Niech ich szlag.
Znów spuścił oczy na stół, a ja wyobraziłam go sobie naprzeciwko tamtych trzech bandziorów. Zawsze był drobny i, co gorsza dla niego, o wiele za ładny - śliczny jako chłopiec, a teraz taki przystojny młodzieniec. Widziałam, jak patrzyły na niego nasze dziewczyny i kobiety, gdy ubiegłego wieczoru przenosiliśmy go z furgonu do domu. Jeśli zostanie w Żołędziu, nie będzie się mógł opędzić.
Dziś był silniejszy. Mimo drobnej budowy emanował jakąś szorstką siłą. Lecz nawet dzisiaj nie dałby rady obronić się przed trzema napastnikami. A wtedy, tamtej nocy na szosie, nie było z nim żadnych przyjaciół, nikogo, kto by przynajmniej osłaniał go z tyłu.
Po pauzie, nie podnosząc spojrzenia znad stołu, znowu przemówił:
- Żeby tylko spuścili mi piekielny łomot, zgwałcili i pozwolili odejść, ale gdzie tam. Trzymali mnie, aby mieć na kim sobie używać. Gdy już się im znudziłem, sprzedali mnie sutenerowi.
Nie Cougarowi - on nastał później. Ten pierwszy kazał wołać na siebie Zorro. Wygląda na to, że każdy męt z tej branży ma jakieś świrowate imię. W każdym razie to on pierwszy założył mi na szyję obrożę. Potem już nie musieli się przemęczać i mnie lać - chyba że dla własnej frajdy. Niektórych nieziemsko kręci bicie kogoś, kto nie ma szans się bronić. A wiesz, co jest najgorsze w obroży, Lauren? Dzięki niej mogą dręczyć cię codziennie. Każdego pieprzonego dnia. Nie masz potem żadnych śladów, które by cię szpeciły i zaniżały twoją cenę. I nie licz, że to cię zabije!
Rzadko kto od tego umiera. To szczęściarze. Mają zawał czy wylew i odwalają kitę. Jednak większość z nas przeżywa nawet najgorsze męczarnie. A kiedy próbujemy jakoś inaczej się zabić, skończyć ze sobą, zawsze mogą nas powstrzymać. Gość z urządzeniem do kontroli może na tobie grać, tak jak mama grała na pianinie. Jeśli zacznie, człowiek jest gotów zrobić wszystko, dosłownie wszystko, za parę minut spokoju. Później widzisz trupa na szosie, jakiegoś starego biedaczynę, co nie miał już siły iść dalej, albo kobietę zgwałconą i zamordowaną; niczego bardziej nie pragniesz, tylko leżeć tak na ich miejscu.
Westchnął i pokręcił głową.
- Tak to jest, naprawdę. Pomiędzy Zorrem a Cougarem miałem jeszcze jednego właściciela. Taki sam gnój. Bo trzeba być najgorszym syfem, żeby trzymać ludzi w niewoli i torturować ich dla zysku i dla radochy. Alfons sprzeda własną matkę i siostrę, jak tylko uzna, że cena jest godziwa. Bóg mi świadkiem, Lauren, jeżeli tylko będę miał okazję, jednego po drugim przywiążę do pała i spalę na stosie, tak jak ludzie Jarreta palą tych, którym zarzucają czary. Raz widziałem coś takiego - dorzucił po chwili. Sargent, mój drugi właściciel, spalił tak jedną kobietę, która próbowała wykończyć go, kiedy spał. Była piękna. Sargent z kumplami ukatrupili całą jej rodzinę, aby ją zdobyć, a potem on wziął ją na noc, zanim zdążyła nauczyć się reguł. A reguły są takie: jak już założą ci obrożę, nie możesz uciekać. Kiedy za bardzo oddalisz się od urządzenia do kontroli, dławiłańcuch zacznie cię dusić. Zada ci taki potworny ból, że będziesz jak sparaliżowana. Spróbujesz zrobić ruch i zemdlejesz. Nazywaliśmy to duszeniem. Nie inaczej, kiedy dotkniesz urządzenia do kontroli. Zresztą i tak nie będzie cię słuchać. Działa na odcisk palca. Dotykają go martwe czy obce palce - zaczyna dusić i nie przestaje, póki nie przyjdzie wyłączyć go właściciel. Albo póki nie umrzesz. Alfons czasem każe swoim najstarszym, najmniej chodliwym dziwkom walczyć za niego, bronić go. Faktycznie, kiedy noszą obrożę, żeby nie wiem jak go nienawidziły, wszystkie pójdą bić się za niego, i to ostro.
Może nawet ich nie obchodzi, czy same zginą.
Naturalnie, jeśli starasz się ją przeciąć, przepalić czy jakoś inaczej zniszczyć, obroża też zaraz zaczyna dusić.
Tamta dziewczyna chciała zemścić się za rodzinę. Nie mogła Pojąć, czemu druga, męska dziwka, która była z Sargentem tamtej nocy, ją powstrzymała. Błagał ją, by tego nie robiła. Próbował jej wytłumaczyć, ale nie chciała słuchać. Na to Sargent się obudził. Następnego dnia zebrał wszystkie swoje dziwki, przywiązał dziewczynę gołą do słupa, a nam kazał znosić drewno i rzucać na stos dokoła niej i na nią, aż tylko wystawała jej sama głowa. Potem zmusił nas, byśmy patrzyli, jak ją... jak ją podpala.
Przemknęło mi przez głowę, czy to nie Marcus był tą „drugą, męską dziwką”, co uratowała sutenerowi życie. Kto wie. Ale nie spytam go o to. Może też, na jakiejś płaszczyźnie, psychicznie „ta druga dziwka” naprawdę była nim, nawet jeśli w rzeczywistości był to ktoś inny. Dławiłańcuch, jak mówi mój brat, sprawia, że zdradzisz towarzyszy własnej niedoli, własną wolność, samego siebie. Więc to właśnie go spotkało. I co z niego zrobiło? Kim jest teraz? Żaden człowiek nie jest w stanie przejść tego, przez co on przeszedł, i pozostać taki sam. Nic dziwnego, że pierwsze strofy „Nasion Ziemi” go poruszyły.
Zabrałam Marcusa na spotkanie z Zahrą i Harrym. Oboje uściskali go, nie mogąc otrząsnąć się ze zdumienia. Zwłaszcza Zahra, która przecież widziała, jak postrzelili go i cisnęli w ogień, nie odrywała od niego oczu. Marcus odwzajemniał ich spojrzenia wzrokiem, jaki widywałam u na wpół zagłodzonych ludzi, gdy wpatrywali się w jedzenie, którego nie byli w stanie ani wyżebrać, ani kupić, ani ukraść.
NIEDZIELA, 19 GRUDNIA 2032
- Mów do mnie Marcos - zwrócił się do mnie mój brat, kiedy prezentowałam mu naszą szkolną bibliotekę, która spełniała także funkcję Sali Zgromadzeń.
Pierwszy raz miał uczestniczyć w naszym zgromadzeniu, ale przyprowadziłam go do szkoły wcześniej, aby pokazać, co jeszcze wspólnie wybudowaliśmy. Zarówno sam budynek, jak i nasz księgozbiór, poskładany ze znaleźnych, kupionych lub wymienionych za inne towary książek, chyba wywarły na nim wrażenie. Mimo to od początku zdawało mi się, że coś innego zaprząta mu umysł. No i właśnie.
- Ponad pięć lat byłem Marcosem Duranem - wyjaśnił. Chyba nie umiem już zostać z powrotem Marcusem Olamina.
Nie miałam pojęcia, co zrobić z tym fantem.
- Czy ty... Czy to znaczy, że nie życzysz sobie, aby ludzie wiedzieli, że jesteśmy rodzeństwem?
- Nie, Lauren, to nie tak - zaprzeczył spłoszony, po czym zamilkł i rozważał coś przez moment. - Chodzi bardziej o to, że nazywałem się tak, gdy byłem dzieckiem; dzieckiem, którym już nie jestem i już nigdy nie będę.
Kiwnęłam głową.
- Zgoda - powiedziałam. - Papugując Bankole’a, i tak prawie każdy tutaj zwraca się do mnie „Olamina”, więc może to i lepiej. Będzie mniej zamieszania.
- Twój mąż nazywa cię panieńskim nazwiskiem?
- Nie bardzo lubi moje imię, więc je pomija. To uczciwe. Mnie też nie przypadło do gustu jego, czyli Taylor, i też je pomijam.
Mój brat wzruszył ramionami.
- Co tam, to wasze sprawy. Ale mnie nazywaj Marcos.
- Teraz ja wzruszyłam ramionami.
- Jak sobie życzysz - zamknęłam dyskusję.
ŚRODA, 22 GRUDNIA 2032
Bankole wrócił do domu. Mówi, że lekarz w Halstead nie żyje i tamtejsi - burmistrz i rada miejska - poprosili go, by się tam przeniósł i objął po nim pełny etat.
Chce tego. Dla dobra mojego i dziecka, a także dla siebie samego, pragnie tych przenosin jak niczego innego na świecie. Powtarza, że taka szansa może już mu się w życiu nie trafić. Przekonuje, że jest stary i powinien zacząć myśleć o przyszłości, tak jak ja powinnam pomyśleć o losie naszego dziecka. Mam być realistką, na rany Chrystusa, i przestać bujać w obłokach - tak mówi.
Obawiam się, że nie oddaję całego smaczku sytuacji. Z jednej strony to same stare śpiewki - większością z nich karmił mnie już przedtem i szczerze mówiąc, mam ich już potąd. Jednak teraz jest gorzej. I bardziej do strachu. Tym razem Bankole mówi serio, bardziej niż kiedykolwiek, ponieważ dostał propozycję, prawdziwą ofertę. Jest też bardziej zdeterminowany - przez to, że w moim brzuchu nabrzmiewa nowe życie. Nie miewam porannych mdłości, nie puchnę, nie dokuczają mi żadne dolegliwości ani huśtawka nastrojów, jakie gnębiły Zahrę, gdy była w ciąży. Mimo to ani na moment nie tracę świadomości, że moja córka żyje we mnie. Bankole zbadał to i zawyrokował, że będzie dziewczynka.
W chwilach mniejszych napięć spieramy się o to, jak dać jej na imię - Beryl, po jego matce, czy inaczej, byle tylko nie Beryl, jeśli idzie o moje zdanie. Beryl - jakie to staroświeckie.
Czasami spokój, radość i miłość, jakich doświadczam dzięki temu, że rośnie i dojrzewa we mnie nasze dziecko, zdają się całkiem poza zasięgiem wrażliwości mojego męża. On coraz częściej jedynie dostrzega we mnie niedojrzałość, irracjonalną, nierealistyczną wiarę w Nasiona Ziemi, egoizm i krótkowzroczność.
Partnerstwo opiera się na dawaniu i braniu, uczeniu się od siebie, ofiarowywaniu największego możliwego dobra i wyrządzaniu najmniejszego możliwego zła. Partnerstwo to w pełni wzajemna symbioza, to samo życie.
Nie ma jednostki ani procesu, nieodpartych bądź nieuniknionych, z natury czy z rozsądku, którym nie towarzyszy - nie partneruje - inna jednostka lub proces. Bądźmy partnerami. Dla siebie nawzajem, dla najbardziej różnorodnych społeczności, dla życia.
Partnerami dla każdego świata, jaki stanie się domem. Partnerami dla Boga. Tylko w partnerstwie możemy pomyślnie wzrastać i rozwijać się zmieniać. Tylko w partnerstwie możemy dalej żyć.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księga Żywych”
Cel nas
Jednoczy:
Obleka w wyraźny kształt nasze marzenia,
Nadaje kierunek planom
I potęguje wysiłki.
Cel nas
Określa
I kształtuje,
Stwarzając szansę
Na Wielkość.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księga Żywych”
Nie jestem całkowicie pewna, z jakich pobudek spędzam tyle czasu na poznawanie życia matki przed moim urodzeniem. Może dlatego że tamten czas był chyba najnormalniejszym, najbardziej ludzkim okresem w jej biografii. Chciałam się dowiedzieć, kim była jako młoda żona i przyszła mama, jako przyjaciółka, siostra, a tylko przy okazji - duchowna lokalnej wspólnoty.
Czy powinna była opuścić Żołądź i osiąść w Halstead, jak chciał mój ojciec? Naturalnie! A gdyby to zrobiła, czy jej i tacie, i mnie udałoby się przetrwać zadymy Jarreta, wiodąc normalne, wygodne życie? Wierzę, że tak. Ojciec nazwał ją niedojrzałą, pozbawioną realizmu, krótkowzroczną egoistką. O tak, krótkowzroczna na pierwszym miejscu! Jeśli w Nasionach Ziemi jest coś grzesznego, to z pewnością najbardziej grzeszą krótkowzrocznością, brakiem przezorności.
Krótkowzroczna, właśnie taka była. Poświęciła nas dla idei. Kto jak kto, ale ona powinna to przewidzieć - ona, która z taką uwagą śledziła wiadomości, trendy i całą swoją epokę. Na własne oczy widziała, jak jej ojciec popełnia ten sam błąd, kiedy nie umiał dostrzec, że za bardzo polega na murze i broni, na wierze religijnej i nadziei, że wrócą stare dobre czasy. Z drugiej strony co jej zostało innego? Skoro jej dobre czasy miały nastać dopiero w przyszłości, na innej planecie pod innym słońcem, czyniło je to tylko jeszcze żałośniej oderwanymi od rzeczywistości.
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
NIEDZIELA, 16 STYCZNIA 2033
Podobnie jak mieszkańcy większości okolicznych miast i miasteczek, ludzie w Halstead trzymają w domach oswojone psy.
Znam ten zwyczaj, jednak wychowałam się na Południu, a tam biedni ludzie nie żyli z psami w komitywie. Wręcz przeciwnie - jedni drugich zjadali. W naszej okolicy psy biegały sforami i cieszyliśmy się, że chroni nas mur. Niektórzy najwięksi bogacze używali złych psów do pilnowania swych posiadłości. Tylko ich stać było na kupowanie i karmienie bestii mięsem. Zwykli ludzie, jak już dostało im się mięso, byli szczęśliwi, że mogą je sami zjeść.
Jeszcze dziś na widok człowieka i psa razem, nastawionych do siebie pokojowo, reaguję zdziwieniem i strachem. Jednak mieszkańcy tutejszych miasteczek i farmerzy z rodzinnych gospodarstw, chociaż bynajmniej nie krezusi, dość mają żywności, by dzielić się nią z psami - nawet tymi, co nie pracują, a tylko leżą po całych dniach z otwartą mordą, błyskając długimi, ostrymi kłami. Dzieciarnia bawi się z nimi. Nie dalej jak w ciągu kilku ostatnich dni niejeden raz zdarzyło mi się, iż musiałam stłumić impuls porwania jakiegoś malca poza zasięg psich zębów.
Ciekawe, lecz zaobserwowałam, że psy nie lubią mnie tak samo jak ja ich. Ewidentnie schodzimy sobie nawzajem z drogi.
Bankole, przeciwnie, lubi psy. Zagaduje do nich, drapie za uszami, a one lgną do niego. W dzieciństwie, które też spędził na Południu, miał w domu dwa albo trzy wielkie psiska. Aż trudno uwierzyć, że robili to ludzie w San Diego czy Los Angeles zaledwie trzydzieści, czterdzieści lat temu.
Aby sprawić Bankole’owi przyjemność, wybrałam się z nim na parę dni do zimnego i wietrznego Halstead. Uprzedziłam, że i tak na nic się to zda, ale mimo to nalegał, bym mu towarzyszyła. Ostatnio tak niewiele daję mu powodów do radości, że się zgodziłam. Mój mąż dosłownie zakochał się w tym miasteczku. Jest dokładnie takie, jakie sobie wymarzył - założone dawno temu, a mimo to nowoczesne; na tyle małe, by wszyscy dobrze się znali, i na tyle duże, aby móc wieść prywatne życie. Dużo w nim wygodnych, wielkich domów, z trzema czy nawet czterema sypialniami. A rozstawione wzdłuż górskich grzbietów turbiny wiatrowe dostarczają energię elektryczną. I jest nowoczesna sieć wodno-kanalizacyjna. Po długich zmaganiach w Żołędziu też już po trosze korzystamy z takich udogodnień. Prócz rozpadającej się linii brzegowej Halstead nie ma wad. Dziś mieszka w nim około dwustu pięćdziesięciu ludzi, wliczając rodziny żyjące na najbliżej położonych farmach.
Bankole’owi i mnie obiecano dom po rodzinie, która emigruje, aby objąć gospodarstwo rolne na Syberii. Ojciec i dwóch dorosłych synów już tam wyjechali przygotować miejsce na przyjęcie kobiet, młodszych latorośli i dziadków. Okazuje się, że dla Cannonów, bo tak się nazywają, całe to Halstead - ziemia obiecana Bankole’a - to tylko jeszcze jeden płachetek wyjałowionego, nie nadającego się do życia „starego kraju”, który palą się opuścić. Ci mili ludzie nie mogą doczekać się chwili, gdy wreszcie wyniosą się ze Stanów. Mówią, że ten kraj wyczerpał już swoje możliwości. Wybór Jarreta był dla nich ostatnią kroplą, która przepełniła czarę.
Wycieczka do Halstead dobrze mi zrobiła. Odkąd zaszłam w ciążę, podróżuję dużo mniej niż przedtem - nie biorę udziału w wyprawach na poszukiwanie porzuconego mienia, rzadziej też towarzyszę innym w wyjazdach na handel. Bankole bezustannie strofuje mnie, bym siedziała w domu i „się zachowywała”, a ja przeważnie mu ulegam.
Zdążyłam już zapomnieć, jak to jest mieszkać w obszernym i nowoczesnym domu. Chłód i wiatr nie dawały się aż tak bardzo we znaki. Nawet jakbym troszeczkę je polubiła. W całym domu stukało i skrzypiało, jednak elektryczne grzejniki i ogień w kominkach wypełniały go ciepłem. Stoi na tyle daleko od urwisk wybrzeża, że pozostanie poza zasięgiem morza jeszcze wiele, wiele lat - jeśli nie wiecznie.
Pierwszego dnia wybrałam się na przechadzkę do urwisk i długo patrzyłam na Pacyfik. Widzimy ocean za każdym razem, gdy jedziemy autostradą w okolice Eureki, Arcata lub jeszcze dalej na północ. W tamtym rejonie zmył już długie połacie piaszczystych wydm, poważnie uszkadzając linię brzegową Zatok Humboldta i Arcata. Wszystko to wina stale podnoszącego się poziomu wody i przelotnych, ale gwałtownych sztormów.
Mimo to ocean jest przepiękny. Stałam na szczycie urwiska, smagana wichrem, wypatrując białych grzywaczy i napawając się widokiem samego bezmiaru toni. W ogóle nie usłyszałam, jak z tyłu nadszedł Bankole. Zauważyłam go dopiero, gdy już prawie stanął przy mnie. Świadczy to o tym, jak bezpiecznie musiałam się poczuć. W domu w Żołędziu jestem bardziej czujna.
Objął mnie ramieniem, a wiatr zmierzwił mu brodę.
- Ślicznie, prawda? - powiedział z uśmiechem.
Potaknęłam kiwnięciem głowy.
- Zastanawiam się, jak ludzie, przywykli do życia tutaj, przyzwyczają się do życia na bezkresnych syberyjskich równinach, nawet jeżeli jest tam cieplej niż kiedyś.
Parsknął śmiechem.
- Za moich chłopięcych lat Syberia była miejscem, dokąd Rosjanie - wtedy mówiło się na nich Sowieci - zsyłali tych, których uznali za przestępców albo politycznych wichrzycieli. Gdyby w tamtych czasach ktoś powiedział, że Amerykanie będą kiedyś porzucać swój kraj i rezygnować z obywatelstwa, by emigrować i zaczynać nowe życie na Syberii, ludzie uznaliby go za czubka.
- Obawiam się, że to typowo ludzka cecha: nie dostrzegać, kiedy ci się znośnie powodzi - stwierdziłam.
Zerknął na mnie z ukosa.
- Oj, tak. Nie ma dnia, żebym nie widział na to przykładów.
Śmiejąc się, objęłam go ramieniem i razem wróciliśmy do domu Cannonów na posiłek złożony z opiekanej ryby, gotowanych ziemniaków, brukselki i pieczonych jabłek. Dom stoi na dużej działce gruntu i Cannonowie, podobnie jak Bankole i ja, w sporej części żywią się tym, co sami hodują i uprawiają. Brakującą żywność uzupełniają zakupami u miejscowych rybaków i farmerów. Należą także do spółdzielni, która zajmuje się odparowywaniem soli, zarówno na sprzedaż, jak i na własny użytek.
W przeciwieństwie do nas nie jedzą wiele owoców i przypraw natury - żołędzi, owoców kaktusa, mięty, jabłuszek manzanitas czy nawet orzeszków pinii. Na Syberii z pewnością znajdą mnóstwo jadalnych roślin. Ciekawe, czy nauczą się je jeść, czy też pozostaną przy mdłym i nijakim, lecz znanym jedzeniu, jakie tam nadal będą w stanie wytworzyć lub kupić?
- Czasem w ogóle nie mogę znieść myśli, że mam się stąd wyprowadzić - wyznała Thea Cannon, gdy siedzieliśmy przy posiłku.
- Ale tam dzieci będą mieć większe możliwości. Bo tutaj co je czeka?
Moja ciąża nie jest jeszcze zbyt widoczna, poza tym zaczęłam nosić luźne ubrania, jednak mimo to zdziwiona byłam, że Thea, która sama urodziła siedmioro dzieci, niczego nie zauważyła. Pewnie jest zbytnio zaprzątnięta własnymi zmartwieniami.
Thea to pulchna, ale ładna blondynka po czterdziestce, o wyglądzie wciąż zmęczonej, roztargnionej - jak gdyby stale zbyt wiele spraw miała na głowie.
Tej nocy leżałam obok Bankole’a, wsłuchana w szum morza i łoskot wiatru. Dopóki jest się pod dachem i nie trzeba wychodzić na dwór, to bardzo miłe dźwięki. W Żołędziu wartowanie przy takiej pogodzie to nie żarty.
- Słyszałem od burmistrza, że miasto chętnie zatrudni cię w szkole - szepnął mąż z ustami tuż przy moim uchu, kładąc mi dłoń na brzuchu, tak jak lubi. - Jedna tutejsza nauczycielka zbliża się do sześćdziesiątki, druga skończyła siedemdziesiąt dziewięć lat. Ta starsza już od dawna marzy o przejściu na emeryturę. Gdy powiedziałem im, jak poradziłaś sobie z założeniem szkoły w Żołędziu i że w niej uczysz, prawie zaczęli wiwatować.
- Powiedziałeś im też, że wprawdzie dużo czytałam i przetestowałam parę kursów na komputerze taty, ale mam tylko średnie wykształcenie?
- Powiedziałem, a oni na to, że nic nie szkodzi. Jeżeli będziesz w stanie nauczyć ich dzieci tyle, by zdołały eksternistycznie zaliczyć ogólniak, zapracujesz na swoją pensję. A propos pensji: mówią, że właściwie nie stać ich na płacenie ci w twardej walucie, ale chętnie się zgodzą, żebyś dalej mieszkała w domu i korzystała ze wszystkich upraw w ogrodzie nawet po mojej śmierci.
Przytuliłam się do męża, lecz milczałam. Nie cierpię uporczywego nawiązywania do śmierci.
- Poza tą starszą nauczycielką - ciągnął dalej - nikt tutaj nie ma kwalifikacji pedagogicznych. Starsi mieszkańcy z dyplomami college’u po prostu nie chcą uczyć się drugiego czy nawet trzeciego zawodu, by podjąć pracę w szkole. Wystarczy, że wtłoczysz ich dzieciakom do łepetyn trochę umiejętności czytania i pisania, trochę matematyki, historii i wiedzy o nauce, a wszyscy będą uszczęśliwieni. Po harówce, jaką przeszłaś w Żołędziu, to będzie dla ciebie małe piwo.
- Małe piwo, mówisz - wtrąciłam. - Brzmi to raczej jak kolejna droga przez mękę.
Cofnął rękę z mojego brzucha.
- Tu jest cudownie - oświadczyłam. - I kocham cię za to, jak starasz się dla mnie i dla dziecka. Ale w Halstead czeka nas tylko szara, zwykła egzystencja. Nie mogę wyrzec się Żołędzia i Nasion Ziemi po to tylko, aby zamieszkać tutaj i ładować jakąś szczyptę wiedzy do głów dzieciarni, która spokojnie obejdzie się beze mnie.
- Twoje dziecko nie obejdzie się bez ciebie.
- Wiem.
Nie powiedział nic więcej. Przekręcił się na drugi bok i leżał, odwrócony plecami. Jakiś czas potem zasnęłam. Nie wiem, czy on też.
* * *
Później, już w domu, niewiele rozmawialiśmy. Bankole był zły i daleki od wyrozumiałości. Do tej pory nie powiedział jeszcze twardo „nie” mieszkańcom Halstead, co mnie niepokoi. Kocham go i dotąd wierzyłam, że on mnie też, jednak coś mi się zdaje, że mógłby przenieść się do Halstead beze mnie. Jest samowystarczalny, w dodatku głęboko przekonany o swojej racji. Powtarza, że jestem dziecinna i uparta.
Nawiasem mówiąc, Marc stoi po jego stronie. Nie żeby którekolwiek z nas pytało go o zdanie, lecz przecież wciąż mieszka z nami i po prostu nie mógł nie słyszeć przynajmniej części naszych dyskusji. Jakoś chyba nie przyszło mu do głowy, że mógłby się nie wtrącać.
- Co ty wyprawiasz? - spytał z pretensją w głosie dziś rano, tuż przed zgromadzeniem. - Czemu uparłaś się urodzić dziecko na tym zadupiu? Zastanów się, możesz mieszkać w prawdziwym domu w prawdziwym mieście.
W jednej chwili doprowadził mnie do takiej wściekłości, że jedyne, co mogłam zrobić, to albo nawrzeszczeć na niego, albo zachować kompletne, wymuszone milczenie. Ze wszystkich ludzi akurat on ma najmniejsze prawo wygadywać coś takiego. Stąd, z tego „zadupia”, wzięliśmy się my i nasze pieniądze, a myśmy go odnaleźli i kupili mu wolność. Gdyby nie my, mieszkańcy tego „zadupia”, wciąż byłby niewolnikiem i męską dziwką!
- Chodźmy na zgromadzenie - wykrztusiłam niemal szeptem i nie czekając na niego, wyszłam z domu.
Ruszył za mną bez jednego słowa przeprosin. Chyba w ogóle nie zdawał sobie sprawy, jak podłe było to, co powiedział.
Już po zgromadzeniu podszedł do mnie Gray Mora.
- Słyszałem, że wyjeżdżasz - zagaił.
Zaskoczyło mnie to, a chyba nie powinno. Wprawdzie Bankole i ja nie krzyczymy na siebie i nie nagłaśniamy naszych sprzeczek, jak to mają w zwyczaju na przykład Figueroa czy Fairclothowie, lecz bez wątpienia wszyscy musieli zauważyć, że coś między nami zaczęło się nie układać. Możliwe też, że Marc rozgadał ludziom - ot tak, chociażby żeby czuć się ważny. O, mojego brata z pewnością aż zżera potrzeba ważności, potwierdzenia własnej męskości.
- Nigdzie się nie wybieram - odpowiedziałam Grayowi.
- Zmarszczył brwi.
- Jesteś pewna? Słyszałem, że przenosisz się do Halstead.
- Nic z tych rzeczy.
Wciągnął głęboki haust powietrza.
- To dobrze. Bo bez ciebie nasza osada pewnie zeszłaby na Psy - stwierdził, odwrócił się i odszedł.
Cały Gray. Na początku, gdy do nas dołączył, podejrzewałam, że mogą być z nim kłopoty - albo że w ogóle nie zechce zostać na stałe. Zamiast tego okazało się, że sam stał się dla nas ostoją niezawodności - o ile tylko nie wymagało się od niego gadaniny czy wylewanego okazywania uczuć. Jeśli jesteś lojalny wobec Graya i jego rodziny, na pewno odpłaci ci tym samym.
Później, po kolacji, Zahra Balter wyciągnęła mnie z wieczorka dramatycznego, na którym troje starszych dzieci czytało swoje własne albo ulubione, powszechnie znane utwory. Z przyjemnością słuchałam, jak pasierbica Graya, Tori Mora, czyta komiczne wierszyki własnego autorstwa. Im więcej śmiechu rozbrzmiewa w Żołędziu, tym lepiej. Sama w tym czasie szkicowałam jej portret. Wysoka, szczupła i kanciasta Tori nie jest ładną dziewczynką - co najwyżej można nazwać ją niebrzydką. Jakiś czas temu odkryłam, że rysowanie działa na mnie odprężająco, jednocześnie wprawiając w stan jakiejś raźnej gotowości zupełnie nowego rodzaju. Zaczęłam postrzegać koloryt i fakturę, linię i kształt, światło i cień - wszystko z całkiem nową intensywnością. Popadam w przypominające trans stany skupienia uwagi i ostrości widzenia, których efektem są przeróżne, naprawdę okropne bohomazy. Przyjaciele śmieją się z tych rysunków, ale mówią, że robią się coraz lepsze, bo coś już w nich można rozpoznać. Nie dalej jak parę tygodni temu Zahra stwierdziła, że mój portret Harry’ego prawie przypomina człowieka.
Jednak tym razem Zahra nie przyszła rozmawiać o rysunkach.
- Więc się wynosisz! - syknęła do mnie, gdy tylko zostałyśmy same.
Była zła i pełna goryczy. Tu i tam dokoła nas ludzie oddawali się własnym prywatnym rozrywkom Dnia Zgromadzenia. May uczyła Mercy Noyer wyplatać koszyczek z kory. Mimo chłodu, grupka starszych dzieci i dorosłych rozgrywała mecz piłki nożnej. Wśród nich, po przeciwnych stronach, byli Marc i Jorge; obaj najwyraźniej świetnie się bawili, uganiając się po boisku, brudząc się i zbierając większą niż reszta kolekcję siniaków.
- Ci dwaj gotowi się pozabijać, byle tylko strzelić gola - skwitował Travis, który też kocha piłkę nożną.
Byłoby dobrze, gdyby Marc pozostał przy wyżywaniu się wyłącznie w tej dziedzinie.
Naturalnie po Grayu odezwanie Zahry już mnie nie zdziwiło.
- Nigdzie nie jadę, Zee - odparłam.
Podobnie jak Gray, nie od razu mi uwierzyła.
- Słyszałam co innego. Twój brat mówił, że... Lauren, powiedz mi prawdę!
- Bankole chce, byśmy przenieśli się do Halstead. To już wiesz. Ale ja się nie zgadzam. Uważam, że budujemy tu coś wartego zachodu, w dodatku stuprocentowo własnego.
- Podobno zaproponowali wam dom nad brzegiem oceanu.
- Z widokiem na ocean, aż tak blisko nie. W Halstead niedobrze mieszkać za blisko morza.
- Ale prawdziwy dom, tak? Taki jak kiedyś w Robledo?
- Owszem.
- A ty im odmówiłaś?
- Tak.
- Chyba naprawdę potężnie ci odbiło.
Tu już mnie zażyła.
- Mam rozumieć, Zee, że chciałabyś, bym się stąd wyprowadziła?
- Nie bądź głupia. Jesteś mi bliska jak rodzona siostra. Wiesz dobrze, że chcę, byś została. Tylko że... powinnaś tam jechać.
- Ani mi się śni.
- Ja bym tak zrobiła.
Wlepiłam w nią wzrok.
- Przeprowadziłabym się, gdybym mogła - tłumaczyła. Mam dwójkę dzieci. Dokąd one stąd pójdą? Dokąd będzie mogło iść twoje maleństwo, jak już dorośnie?
- A dokąd można pójść z Halstead? Halstead jest jak Robledo, tyle że za lepszym murem. Jak myślisz, czemu ludzie mieszkający w Halstead emigrują do Rosji czy na Alaskę, a inni kurczowo, aż do śmierci próbują trzymać się swego małego kawałka dwudziestowiecznej rzeczywistości? Otóż ani jedni, ani drudzy nie zadają sobie trudu stworzenia czegoś nowego, co zastąpiłoby świat, który utraciliśmy, a może nawet pchnęło ten świat ku czemuś lepszemu.
- Jak na przykład Nasiona Ziemi z ich Przeznaczeniem?
- Właśnie.
- To za mało.
- Wystarczy, jak na początek. To tylko próba budowania przyszłości, zamiast ciągłego dreptania wokół jakichś zrębów przeszłości.
- Czy ty kiedykolwiek wypadasz z roli kaznodziei?
- A nie mam racji?
- Wzruszyła ramionami.
- Wiesz, że nie jestem religijna na twoją modłę. Ale wróćmy do tematu. Nawet gdybyś przeniosła się do Halstead, przecież cała reszta by tu została. Nasiona Ziemi trwałyby dalej.
Czyżby? Może i tak. Ale Nasiona Ziemi to jeszcze młody ruch, dlatego nie mogę opuścić ich, zdając się na jakieś „może”. Nie mogę stąd odejść, tak samo jak nie mogłabym odejść od dziecka, które wkrótce urodzę. Chcę, żeby pewnego dnia ludzie rozeszli się stąd, aby nauczać o Nasionach Ziemi. I chcę, by to, czego będą uczyli, było nadal rozpoznawalne jako Nasiona Ziemi.
- Nigdzie nie jadę - powtórzyłam. - I wiesz co, Zee? Kłamczucha z ciebie. Nie wierzę, że ty byś pojechała. W Żołędziu masz na kogo liczyć w każdych tarapatach; gdyby cokolwiek przytrafiło się tobie czy Harry’emu, otoczylibyśmy wasze dzieci opieką.
Gdzie indziej miałabyś tę pewność?
Zahra wychowała się na jednej z paskudniej szych ulic Los Angeles i znała wartość lojalności.
Umknęła spojrzeniem w bok.
- Dobrze się tu żyje - oznajmiła, patrząc gdzieś w dal, w stronę gór na zachodzie. - Ale nic, co udało nam się osiągnąć, nie umywa się do warunków, jakie mieliśmy w Robledo. Dlatego, dla dobra dziecka, powinnaś się przenieść.
- Dla dobra dziecka zostaję.
- Znowu patrzyła mi w oczy.
- Jesteś pewna? Pomyśl o przyszłości.
- Na sto procent. I dobrze wiesz, że kto jak kto, ale ja nie przestaję myśleć o przyszłości.
Umilkła na chwilę.
- To dobrze - westchnęła.
Kolejna chwila ciszy.
- Masz rację. Nie chciałam, żebyś się wyniosła, i ja też bym tego nie zrobiła. Może taka sama ze mnie wariatka jak i z ciebie.
I zgadzam się... że naprawdę mamy tu coś dobrego. Żołądź i Nasiona Ziemi - jedno i drugie zbyt dobre, żeby je porzucać.
Uśmiechnęła się szeroko.
- A jak Bankole radzi sobie z tym wszystkim?
- Nieszczególnie.
- Nie bądź niesprawiedliwa. Próbuje dać ci to, czego pragnęłaby każda kobieta przy zdrowych zmysłach, a ty to odrzucasz.
- Biedaczysko.
Odeszła, nie przestając się uśmiechać. Zamierzałam wrócić do czytających dzieciaków i mojego szkicownika, kiedy podszedł do mnie Jorge Cho, spocony i umorusany po meczu. Była z nim jego sympatia, mała, czarna Diamond Scott, jak zawsze z każdym włoskiem na swoim miejscu. Jeszcze nim Jorge się odezwał, wyczytałam pytanie na twarzach obojga.
- To prawda, że się przenosisz?
CZWARTEK, 20 STYCZNIA 2033
Jarret dziś uroczyście objął urząd.
Wysłuchaliśmy jego inauguracyjnego przemówienia, krótkiego i porywającego. Co drugie zdanie, jak nie „Ameryko, Ameryko, Bóg zesłał na cię swą łaskę”, to „Boże, błogosław Amerykę” albo „Jeden, niepodzielny naród pod Bożym przewodem”. Pełno patriotyzmu i prawa, i porządku, i świętego honoru; wszędzie flagi i biblie, i tłumy machającego do siebie luda. Swoje kazanie bo inaczej nie sposób tego określić - pan prezydent zaczerpnął z rozdziału pierwszego Księgi Izajasza: „Ziemia wasza spustoszona, miasta wasze popalone ogniem. Ziemię wasze cudzoziemcy przed wami pożerają i pustoszą, jako zwykli cudzoziemcy”.
Inny ustęp: „Przyjdźcież teraz a rozpierajmy się z sobą, mówi Pan: choćby były grzechy wasze jako szarłat, jako śnieg zbieleją; choćby były czerwone jako karmazyn, jako wełna białe będą.
Będziecieli powolni, a posłuchacie mię, dóbr ziemi pożywać będziecie. Lecz jeźli nie będziecie posłusznymi, ale odpornymi, od miecza pożarci będziecie; bo usta Pańskie mówiły”.
Później było o pokoju, odbudowie i uzdrowieniu. „Silna Chrześcijańska Ameryka - mówił Jarret - potrzebuje silnych, chrześcijańskich i amerykańskich rycerzy, którzy podejmą dzieło jej zjednoczenia, odbudowy i staną w jej obronie”. Niemal jednym tchem nawoływał do „miłości i wielkoduszności, jakie winni okazywać sobie chrześcijańscy Amerykanie oraz wszyscy inni współobywatele”, i grzmiał, że „przewrotni i grzesznicy wespół starci będą, a ci, co opuścili Pana, zniszczeją”.
Nie ma co, płomienna i siarczysta mówka, tylko co dalej?
NIEDZIELA, 6 LUTEGO 2033
Wczoraj Marc zakomunikował mojemu mężowi, że w każdy Dzień Zgromadzenia zamierza odprawiać własne nabożeństwo. Powiedział, że chce wygłaszać kazanie tuż przed naszym tradycyjnym zgromadzeniem. Wygląda na to, że przypomniały mu się czasy u Duranów w Robledo, własny kościółek pod samochodową wiatą i chciałby wskrzesić tamten wizerunek samego siebie.
Bankole odesłał go do mnie.
- Tylko nie próbuj wychylać się i mącić - odparł mojemu bratu. - Twoja siostra okazała ci dobroć, więc idź i powiedz jej, co ci chodzi po głowie.
- Nie ma prawa mi zabronić! - zaperzył się Marc.
- Postąpisz, jak uznasz za stosowne - skwitował Bankole. Masz własne sumienie. Ale nie rób niczego za plecami siostry.
Marc znalazł mnie, kiedy z Channą Ryan segregowałam i katalogowałam książki. Zawsze mamy z tym zaległości, a trzeba to robić. Wszystkie nasze dzieci w ramach szkolnej nauki muszą opracowywać referaty, każde przynajmniej jeden indywidualnie i jeden grupowo na rok. Zwykle przekonują się, że dwa odrębne tematy niespodziewanie wiążą się i zazębiają. To dobra lekcja, która uczy dzieci rozumieć, jak funkcjonuje świat, jak wszystko na nim wzajemnie na siebie wpływa i oddziałuje. Dzięki temu zaczynają nie tylko uczyć się same, ale i siebie nawzajem. Uczą się, jak się uczyć. Z pomocą dorosłych mentorów każde wybiera sobie jakieś zagadnienie z historii, nauki, matematyki, sztuki czy jeszcze innej dziedziny wiedzy i zgłębia je na tyle dobrze, by móc przybliżyć innym. Tym właśnie zajmują się później nasze dzieciaki - uczą innych swojej działki. Aby robiły to dobrze, trzeba stworzyć im możliwość orientowania się, do jakich informacji mają dostęp u nas, a co będą musiały wyszperać w zasobach sieciowych. A że nie opływamy jeszcze w dostatki, im więcej ma do zaoferowania nasza biblioteka, tym lepiej.
Katalogowanie jest nużące. Dlatego niemal się ucieszyłam, kiedy Marc przerwał mi pracę. Wyszliśmy na dwór, żeby swobodnie pogadać.
- Chcę znów zająć się tym, na czym mi naprawdę zależy - obwieścił, gdy przysiedliśmy na ławeczce własnoręcznie zrobionej przez Allie Gilchrist.
Allie odkryła w sobie zamiłowanie do wytwarzania mebli i wzięła się do nauki tego rzemiosła z takim samym zapałem, z jakim uczyła się asystować Bankole’owi.
- To znaczy? - spytałam, mając nadzieję, że wymieni coś, w czym będziemy mogli pójść mu na rękę.
Nikt bardziej ode mnie nie pragnął, by mój brat zajął się pracą, która będzie mu dawać zadowolenie.
- Chcę odbudować własny kościół i nauczać - odparł. - Nie pytam cię o zgodę, tylko po prostu informuję. Teraz, kiedy Jarret objął urząd, tak czy owak przyda wam się kaznodzieja, chociażby po to, byście mogli wszystkim zatkać gęby, że nie jesteście sektą satanistów.
Westchnęłam. Nagle poczułam takie zmęczenie i strach, że niemal padałam z nóg, lecz powiedziałam tylko:
- Jeżeli Jarret naprawdę zwróci na nas uwagę i zechce napiętnować jako satanistyczną sektę, twoja duchowna posługa na pewno go nie powstrzyma. A może byś przemawiał na zgromadzeniu?
Trochę go zażyłam.
- Wtedy, kiedy odprawiasz swoje nabożeństwa?
- Dokładnie.
- Ale ja nie zamierzam mówić o Nasionach Ziemi. Chcę kazać.
- Nie widzę przeszkód.
- Co ty knujesz?
- Powinieneś wiedzieć. Byłeś na naszych nabożeństwach.
- Obierz sobie temat i powiedz, co chcesz. Ale jak skończysz, będą pytania i dyskusja.
- Nie mam zamiaru prowadzić lekcji, tylko wygłaszać religijne kazania.
- Mamy tu inne zwyczaje, Marc. Jeśli zabierasz głos, musisz zgodzić się na ewentualne pytania i dyskusję. Musisz być na to przygotowany. Nawiasem mówiąc, dobre kazanie to właśnie nic innego jak lekcja, której próbujesz udzielić.
- Ale... Więc jeśli po kazaniu na waszym zgromadzeniu zgodzę się odpowiadać na pytania, nie będziesz wtrącać się w trakcie?
- Nie będę.
- W takim razie się zgadzam.
- To nie są żarty, Marc.
- Zdaję sobie sprawę. Dla mnie też nie, - Chcę przez to powiedzieć, że traktujemy naszą dyskusję równie serio, jak ty swoje kazanie. Niektórzy z nas mogą chcieć sondować je i rozkładać na czynniki pierwsze w sposób, jaki może ci się nie spodobać.
- Przyjąłem do wiadomości. Poradzę sobie.
Nie, nie sądzę. Lecz nieprzyjemną sprawę, której nie sposób uniknąć, najlepiej przeprowadzić szybko. Mój brat miał już kazanie w zanadrzu. Od pewnego czasu przygotowywał je w wolnych chwilach. Ponieważ tego ranka to ja byłam wyznaczona, by zabrać głos na zgromadzeniu, mogłam ustąpić mu miejsca i pozwolić przemówić od razu.
Walnął prosto z mostu. Prowokował nas, rzucał wyzwanie bezpośrednio słowami Biblii. Na początek znów padło na Izajasza: „Trawa usycha, kwiat opada; ale słowo Boga naszego trwa na wieki”. Następnie przytoczył Malachiasza: „Gdyż Ja Pan nie odmieniam się”, po czym przeszedł do listu Pawła Apostoła do Hebrajczyków: „Jezus Chrystus wczoraj i dziś, tenże i na wieki. Za naukami rozmaitemi i obcemi nie unoście się”.
Mój brat nie odziedziczył imponującego głosu po naszym ojcu i dobrze zdaje sobie z tego sprawę. Dlatego umiejętnie wykorzystuje inne swoje atuty. Naturalnie pomaga mu to, że jest taki przystojny. Jednak gdy skończył już kazanie o niezmienności Boga, zabrał głos Jorge Cho, jak zwykle siedzący obok Diamond Scott. Chłopak zwierzył mi się, że chciałby pojąć Di za żonę, ale ona patrzy na mojego brata w taki sposób, że Jorgemu bynajmniej nie może się to podobać. Tak w ogóle, między nim a Marcusem nawiązała się rywalizacja na wszystkich innych płaszczyznach. Obaj są młodzi i obaj mają silny zmysł współzawodnictwa.
- My wierzymy, że wszystko się zmienia - zaczął Jorge - tyle że niekoniecznie w ten sam sposób. Skąd przekonanie, że Bóg jest niezmienny?
Marc uśmiechnął się.
- Przecież i wy głosicie, że wasz Bóg nie ulega zmianom. Przyczynia się do nich, ale sam pozostaje niezmieniony.
Zdziwiłam się. Mógł uniknąć takiego oczywistego błędu.
Miał mnóstwo czasu, żeby poczytać, porozmawiać czy posłuchać o Nasionach Ziemi, a mimo to jakoś źle wszystko zrozumiał.
Travis pierwszy mu to wytknął.
- Bóg do niczego się nie przyczynia - zaoponował. - To on sam jest Zmianą.
- Nasz Bóg nie jest mężczyzną - jakby za wszystkich dorzuciła Zahra. - Zmiana nie ma płci. Jeszcze za mało nas znasz, Marc, żeby cokolwiek krytykować.
- Dlaczego myślisz, że Bóg się nie zmienia? - powtórzył swoje pytanie Jorge, jeszcze nim skończyła. - Jak to udowodnisz?
- Po prostu wierzę, że tak naprawdę jest - odparł Marc. Każde przeświadczenie musi opierać się na wierze, nie tylko na dowodach.
- Ale musi być jakiś dowód - nie dawał za wygraną Jorge. Jakiś sposób, żeby przekonać się, gdzie twoja wiara idzie w parze z rozsądkiem, a gdzie nie ma żadnego sensu.
- Naturalnie, takim świadectwem jest Biblia. Kiedy mówi nam o czymś - a w tej kwestii powtarza się parę razy - możemy śmiało wierzyć; zyskujemy wiarę, że to prawda.
- No dobrze - wtrącił się Antonio Cortez, najstarszy siostrzeniec Lucia. - Według Biblii Bóg robi różne rzeczy. Rzeczy dzieją się, a On na nie reaguje. Stwarza rzeczy, one Go gniewają, niszczy je...
- Ale On sam się przy tym nie zmienia - wpadł mu w słowo mój brat.
- A dajże spokój! - krzyknęła z nieskrywanym obrzydzeniem Tori Mora. - Samo działanie to już zmiana. Choćby przejście od działania do bezczynności. A twój Bóg popada ze spokoju w gniew, stale coś Go gniewa. Poza tym...
- Poza tym w Księdze Rodzaju - dopowiedziała jej przyrodnia siostra Doe - pozwala swoim niektórym ulubieńcom płodzić dzieci z własnymi siostrami i córkami, po czym już w Księdze Kapłańskiej i Powtórzonego Prawa mówi, że każdego, kto tak czyni, należy karać śmiercią.
- No właśnie - wtrącił Jorge. - Akurat nie dalej jak w zeszłym tygodniu o tym czytałem. Dlatego to bez sensu twierdzić, że coś jest prawdą, bo tak mówi Biblia, zapominając, że parę stron dalej ta sama Biblia mówi coś zupełnie innego.
- Każdy bóg się zmienia, ile razy akceptuje go każda nowa grupa wyznawców - doda! Harry Balter.
- Według mnie - odezwała się Marta Figueroa Castro najłagodniej, jak umiała - wersety, które nam przeczytałeś, Marc, znaczą, że Bóg zawsze pozostaje Bogiem, że ludzie zawsze mogą się do Niego odwołać; że w tym sensie jest niezawodny. Oczywista, znaczy to też, że Bóg i słowo Boże są nieśmiertelni.
- Otóż to. Przecież Biblia to w większości przenośnie - zauważyła Diamond Scott również niezmiernie łagodnym tonem. Pamiętam, jak moja matka cały czas starała się brać ją absolutnie dosłownie, co sprowadzało się do tego, że niektóre rzeczy zmuszona była przekręcać, a inne ignorować.
Siedzący u jej boku Jorge uśmiechnął się.
Jeszcze przez jakiś czas dyskutowali w tym tonie. W końcu reszta zgromadzonych zlitowała się i pozwoliła memu bratu zakończyć debatę. Nikt nie zapędził się w dyskusji tak daleko, by go poniżyć. No, może trochę Jorge, ale nawet on nie przekroczył granic grzeczności. Marc mógł wypaść lepiej, gdyby staranniej się przygotował, jego nauki byłyby wtedy ciekawsze i o wiele bardziej zajmujące dla słuchaczy. Kto wie, może nawet przemówiłyby do kogoś z familii Fairclothów czy Peraltów. Przedtem trochę się tego obawiałam.
Prawdę mówiąc, pozwoliłam mu zabrać głos na dzisiejszym zgromadzeniu właśnie dlatego, że chciałam, aby wystąpił, zanim naprawdę będzie gotowy. Przykro mi, ale musiałam tak postąpić. Szkoda, że na odzyskanie szacunku do siebie i na początek odbudowy własnego człowieczeństwa nie umyślił sobie czegokolwiek innego. A próbowałam zainteresować go kilkoma innymi zajęciami, którymi się tu paramy. Przecież nie jest leniwy.
Umie przykładać się do pracy. Jednak nie uśmiecha mu się ani praca w polu czy oporządzanie zwierząt, ani handel, ani nauczanie, ani odzyskiwanie mienia, ani stolarka. Próbował zająć się naprawą znaleźnych narzędzi, lecz drażniło go, że tyle musi się uczyć nawet o prostych rzeczach. Skończyło się tym, że niemal zniszczył parę ciężkich, wytrzymałych nożyc, które miał tylko naostrzyć. Uwziął się, żeby spiłować ich prawie kwadratowe końce na cienkie, ostre ostrza, aż wreszcie Travis dał mu całkiem zasłużenie do wiwatu.
- Jak czegoś nie wiesz, to spytaj! - wrzasnął. - Nikt nie spodziewa się po tobie wszechwiedzy, ale masz pytać! To nic trudnego, pod warunkiem że zechcesz się nauczyć paru podstawowych rzeczy. Popracuj jakiś czas ze mną, zamiast na siłę robić wszystko po swojemu.
Jednak mój brat musiał „po swojemu”, musiał mieć swój kawałek przestrzeni, gdzie to on decyduje, jak ma być, a cała reszta okazuje mu szacunek. Potrzebował tego jak niczego innego pod słońcem i chciał dostać od razu.
Teraz, zamiast czuć się dumnym i ważnym, jest zły i zażenowany. Naprawdę musiałam pozwolić mu własnym działaniem wpędzić się w taki stan. Nie mogłam dopuścić do tego, aby zapoczątkował rozłam naszej wspólnoty. Co ważniejsze - o niebo ważniejsze - nie mogłam pozwolić, by zniszczyć jedność Nasion Ziemi.
By trwać w pokoju z innymi,
Zawrzyj pokój ze sobą:
Kształtuj Boga Wielkodusznie
I ze współczuciem.
Wyrządzaj jak najmniej krzywd.
Bierz w obronę słabych.
Troszcz się o niewinnych.
Bądź wierny Przeznaczeniu.
Przebaczaj wrogom.
Wybaczaj sobie.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
W swoim dzienniku moja matka nigdy nie kryła faktu, że tak do końca nie wiedziała, co robi, i że było to dla niej źródłem potwornej frustracji. Pragnęła uczynić Nasiona Ziemi ruchem ogólnokrajowym, lecz nie miała pojęcia, jak to osiągnąć. Miała, zdaje się, jakieś mgliste plany, że pewnego dnia misjonarze Nasion Ziemi wywędrują we wszystkie strony z Żołędzia, który przedtem stanie się ich szkołą. Może zdołałaby te plany urzeczywistnić, gdyby miała szansę. Możliwe nawet, że to by wypaliło. Coś takiego sprawdzało się w przypadku innych kultów.
Może powiększyłaby grono zwolenników, zdobyła szersze uznanie.
Ale ona nie chciała zwyczajnego uznania. Zależało jej, żeby ludzie naprawdę uwierzyli. Miała swoją prawdę, którą pragnęła głosić, chciała, by kosmiczne Przeznaczenie brano poważnie i w przyszłości wypełniono. A z jej podejścia do wuja Marca widać gołym okiem, jak zaborczo traktowała to swoje religijne terytorium. Nie wiem, czy wuj Marc kiedykolwiek zrozumiał, że z premedytacją skazała go na porażkę, dopuszczając, by zrobił fatalne pierwsze wrażenie na jej trzódce. Jakie proste, subtelne posunięcie.
Mama nie zadzierała z nikim, jeśli nie była pewna, że wygra. Kiedy nie była pewna, wynajdywała sposoby uniknięcia walki albo zgadzała się z oponentami tak długo, aż potykali się sami bądź stawiali się w takim położeniu, w którym mogła podstawić im nogę. No cóż, sprytne... albo zdradzieckie - zależy, jak na to patrzeć.
Uczyła się od każdego i wykorzystywała wszystkich i wszystko.
Myślę, że gdybym nie przeżyta własnych narodzin, też udałoby jej się znaleźć w mojej śmierci coś pouczającego i przydatnego dla Nasion Ziemi.
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
SOBOTA, 19 LUTEGO 2033
Mam przeczucie, silniejsze niż kiedykolwiek, że wkrótce wybuchnie wojna.
Prezydent Jarret nie ustaje w podsycaniu złych nastrojów wobec Alaski - jak ją określa: „naszego czterdziestego dziewiątego stanu, który zszedł na manowce”. Prezydenta Alaski Leontyeva i całe jej ciało ustawodawcze przedstawia jako naszych rzeczywistych wrogów, nazywając „bandą zdrajców i złodziei, próbujących ukraść dla siebie ogromną, bogatą połać naszych Zjednoczonych Stanów”. Grzmi: „Tym ludziom zachciało się traktować całą Alaskę niczym prywatny osobisty folwark. Czy mamy im na to pozwolić? Mamy dać się oszukać i okraść; dopuścić, by zrujnowali nasz kraj, wyrzucając naszą świętą konstytucję na śmietnik? Czy wolno nam zapomnieć, że »dom, jeśliby sam przeciwko sobie był rozdzielony, nie będzie się mógł ostać«? Tak rzekł Jezus Chrystus przed dwoma tysiącami lat, a prezydent Abraham Lincoln sparafrazował jego słowa w 1858 roku. Czy Lincoln się mylił? Jak mamy czelność w ogóle o to pytać? Ośmielilibyśmy się coś takiego sobie imaginować? A może Chrystus się mylił? Może to On, nasz Pan, nie miał racji?”.
Tak dobrze mu idzie żonglerka złośliwymi retorycznymi pytaniami, taki jest dobry w zachęcaniu młodych mężczyzn - wyłącznie mężczyzn, nie kobiet - aby „spełnili swój obowiązek, wobec kraju i wobec samych siebie”. Nawołuje: „Udowodnijcie samym sobie, że zasługujecie na miano dobrych rycerzy Chrześcijańskiej Ameryki. Przysłużcie się ojczyźnie właśnie dziś, kiedy tak bardzo was potrzebuje”. By się przysłużyć, mają wstępować w szeregi sił zbrojnych. Pierwszy raz słyszę, żeby prezydent przemawiał w taki sposób - chociaż czytałam o przywódcach i prezydentach innych narodów mówiących w tym tonie, gdy szykowali się do wojny. Wprawdzie Jarret nie wspomniał jeszcze ani słowem o obowiązkowym poborze, lecz Bankole twierdzi, że to może się zdarzyć choćby jutro. Parę dni temu był w Sacramento i mówi, że słyszał od mnóstwa ludzi: „Już czas, byśmy dali tej bandzie zdrajców z Alaski nauczkę”.
Czemu ludzie tak łatwo dają popychać się ku czemuś, co może skończyć się ich własną zagładą?
- Kto tak mówił? - spytałam go, kiedy rozpakowywał zapasy środków medycznych, których większość, dopóki nie są potrzebne w szpitaliku, przechowuje w naszej chacie, bo uważamy, że tu mniej narażone są na zakusy dzieciaków albo złodziei. - Większość tych, z którymi rozmawiałeś, czy tylko parę osób?
- Większość mężczyzn - odparł. - Młodzi, ale i niektórzy na tyle starzy, aby mieć więcej rozumu. Według mnie, wielu młodych chciałoby wojny. Wojna podnieca. Chłopcy mogą się sprawdzić, stać się mężczyznami - o ile tylko przeżyją. Dostaną broń i nauczą się strzelać do ludzi. Będą mocnymi członkami silnej grupy. Jak dobrze pójdzie, nie będą mieli okazji zastanowić się, kto po drugiej stronie strzela do nich, zrzuca bomby i próbuje zabić na wszelkie inne sposoby, chyba że zdarzy im się stanąć z nim twarzą w twarz.
Pomyślałam o wszystkich młodych i nieżonatych mężczyznach w Żołędziu - Jorge Cho, Estebanie Peralcie, Antoniu Figueroi, no i o moim bracie Marcu - i potrząsnęłam głową.
- Czy kiedykolwiek chciałeś iść na wojnę? - spytałam mojego męża.
- Nigdy - odpowiedział. - Chciałem leczyć ludzi. Byłem w tej kwestii cholernym idealistą. Wierz mi, pod koniec dwudziestego wieku dla murzyńskiego chłopaka było to dostatecznie zniechęcające wyzwanie, o niebo trudniejsze niż nauka zabijania. Wtedy, w latach dziewięćdziesiątych, studiując medycynę, nawet do głowy mi nie przyszło, że przy tych wszystkich ideałach będę musiał umieć i to, i to.
PONIEDZIAŁEK, 28 LUTEGO 2033
Marc znów zabrał głos na wczorajszym zgromadzeniu. To już jego trzecie wystąpienie. Za każdym razem wie coraz więcej o Nasionach Ziemi i coraz usilniej stara się przekonać nas, że nasza wiara to nonsens. Zdaje się, że pan prezydent - dzięki całej tej jedności, chrześcijańskości, nadziei, jaką rozbudził w narodzie w oczach mojego brata to nie żaden potwór, który nas wszystkich powinien napawać lękiem, ale wręcz potencjalny zbawca. Cały kraj musi powrócić do Boga, inaczej jesteśmy skończeni. Tak nas poucza Marc.
- Przeznaczenie Nasion Ziemi - powiedział wczoraj - to jedno wielkie nic. Kraj wykrwawia się na śmierć z powodu nędzy i niewolnictwa, bezhołowia i grzechu. W takich czasach powinniśmy pracować nad ratowaniem siebie, a nie zwracać uwagę ku jakimś wyimaginowanym podbojom światów poza naszym Układem Słonecznym.
- Przeznaczenie jest ważne - próbował wyjaśnić mu Travis bo zmusza nas do nauki tu, na Ziemi, pobudza do stawania się innymi ludźmi; ważne, bo daje nam jedność i cel jeszcze tutaj, na Ziemi. A w przyszłości, kiedy rozproszymy się w drodze do gwiazd, oferuje nam, jako gatunkowi, pewnego rodzaju dojrzałość i nieśmiertelność.
Mój brat wybuchnął śmiechem.
- Łudzicie się, jeśli chcecie szukać nieśmiertelności w kosmosie - stwierdził. - Wszyscy mamy już nieśmiertelne dusze, a to, gdzie nasza dusza spędzi wieczność, zależy tylko od nas. Pamiętajcie o wieży Babel! Możecie sobie wyznawać Nasiona Ziemi i budować waszą drogę do gwiazd, aż ostatecznie wpadniecie w otchłań chaosu i skończycie w piekle! Albo możecie wypełniać wolę Bożą, a wtedy czeka was życie wieczne, bezpieczne i szczęśliwe, w prawdziwym, Bożym niebie.
Zahra Balter, lojalna pomimo osobistych przekonań, zabrała głos, gdy mnie jeszcze nie wypadało:
- Skoro mamy nieśmiertelne dusze, nie sądzisz, Marc, że zabierzemy je z sobą, nawet gdy wyruszymy w kosmos?
- Dlaczego tak łatwo ci wierzyć - wtrącił Michael Kardos - że po śmierci możemy iść do nieba, a tak trudno, że moglibyśmy wznieść się do nieba jeszcze za życia? Podążanie drogą ku Przeznaczeniu Nasion Ziemi nie jest łatwe. Jest ogromnie trudne. To prawdziwe wyzwanie. Ale jeżeli naprawdę chcemy, pewnego dnia mu sprostamy, bo to jest możliwe.
Wspomniałam, jak słowo w słowo mówiłam Michaelowi to samo, gdy przybył do Żołędzia. On także wyrażał się wtedy o Nasionach Ziemi z gorzką pogardą, nie widząc w nich sensu. Mówił, że chce tylko zarobić dość pieniędzy, by wyżywić, odziać i zapewnić dach nad głową swojej rodzinie. Później, jak już mógł dać jej to wszystko, stwierdził, że może i znalazłby trochę czasu na tę naszą science fiction.
Co prawda, to prawda.
NIEDZIELA, 6 MARCA 2033
Marc odszedł.
Opuścił nas wczoraj razem z Peraltami, którzy też wynieśli się na dobre. Dotarł do nich ze swymi naukami. Peraltowie zawsze uważali, że powinniśmy być bardziej patriotyczni i bardziej chrześcijańscy. Dla nich Andrew Jarret jest przywódcą wyłonionym w wyborach - Ramiro Peralta i jego córka Pilar osobiście pomogli go wyłonić - w dodatku prawdziwym duchownym, więc zasługuje na nasz szacunek. Esteban Peralta zamierza zaciągnąć się do armii. Jak cała jego rodzina, wierzy, że naszym patriotycznym obowiązkiem, obowiązkiem każdego jest poprzeć prezydenta w jego „heroicznym” trudzie odrodzenia i ponownego zjednoczenia naszej ojczyzny. Nie uważają go za faszystę. Nie wierzą, że palenie kościołów, palenie ludzi za czary i inne przejawy bezprawia to jego dzieło.
- Niektórzy jego zwolennicy są młodzi i w gorącej wodzie kąpani - tłumaczy Ramiro Peralta. - Ale Jarret pośle ich w kamasze i tam nauczą się dyscypliny, bo nie mniej niż ja nie cierpi tego bałaganu. Dlatego na niego glosowałem. Wreszcie zacznie robić porządek!
Rzeczywiście, od czasu objęcia przez niego urzędu podpalenia i bijatyki ustały - przynajmniej o niczym takim nie słyszałam, chociaż uważnie śledzę wiadomości. Nie wiem, co to oznacza, ale nie wierzę, że wszystko jest już w porządku. Sądzę, że Peraltowie też w to nie wierzą. Według mnie zwyczajnie się boją, chcą się usunąć z potencjalnej linii ognia. Chcą być z dala od Żołędzia, na wypadek gdyby Jarret zaczął rozprawiać się ze wszystkimi, którzy nie mieszczą się w jego religijnych schematach.
W przeciwieństwie do Peraltów mój brat żywił do Jarreta pogardę. Dzisiaj powtarza, że takiego człowieka trzeba Ameryce.
I obawiam się, że teraz zaczął pogardzać mną. Obarcza mnie winą za brak powodzenia swoich kazań, które nie pozyskały mu żadnych wyznawców. Peraltowie lubią go i trochę się z nim zgadzają, a Pilar Peralta jest w nim prawie zakochana, lecz nawet oni nie widzą w nim kaznodziei, tylko po prostu miłego chłopaka.
W gruncie rzeczy tak właśnie postrzega go większość mieszkańców naszej osady. A on ubrdał sobie, że to moja wina. Jest święcie przekonany, że poinstruowałam ludzi, jak go zaatakować i poniżyć na wszystkich trzech zgromadzeniach.
- Wybaczam ci - mówił mi ze znużonym i drażniącym, niby szczerym uśmiechem. - Gdybym miał własną trzódkę, pewnie zrobiłbym to samo, żeby jej bronić.
Chyba właśnie przez ten uśmieszek trochę się zagalopowałam w odpowiedzi.
- Prawda jest taka - wypaliłam - że zaszczycono cię specjalnym przywilejem. Kogoś innego na twoim miejscu za nauczanie tu innej religii prawdopodobnie wypędzilibyśmy z osady. Pozwoliłam ci na to, bo przeszedłeś przez piekło i wiedziałam, że to dla ciebie ważne. No i dlatego że jesteś moim bratem.
Gdybym tylko mogła cofnąć te słowa! Marc usłyszał w nich litość, doszukał się protekcjonalności.
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się we mnie w milczeniu. Widziałam, że narasta w nim wściekłość. Wyglądał, jakby odpychał ją od siebie. Nie chciał, by nim powodowała. Na koniec wzruszył ramionami.
- Przypomnij sobie wszystkie zgromadzenia, na jakich byłeś - powiedziałam. - Wymień jedno, na którym nie padały pytania, nie podważano różnych opinii i nie spierano się. Po prostu tak to się u nas odbywa. Przecież cię ostrzegałam. Każdemu można zadawać pytania na każdy temat, jakiego podjął się nauczać albo do jakiego chce przekonać. Mówiłam ci, że podchodzimy do tego bardzo poważnie. Dyskusje są dla nas równie pożytecznym sposobem nauki co wykłady, pokazy czy doświadczenie.
- Było, minęło - skwitował. - Nie ma sprawy. Nie obwiniam cię. Naprawdę. Po prostu nie powinienem był próbować wtrącać tu swoich trzech groszy. Znajdę sobie własne poletko gdzie indziej.
Wciąż żadnego uzewnętrzniania emocji. Jednak wściekłość aż w nim kipiała. Nie okazywał jej żadnym gestem, żadnym słowem, mimo to parowała z niego niczym gorączka. Może właśnie tego uczy obroża niewolnika - tak potwornego opanowania. A może nie o to chodziło. Marc zawsze był typem zamkniętym w sobie. Potrafił grać nieprzystępnego.
Westchnąwszy z żalu, wręczyłam mu tyle gotówki, na ile mogłam sobie pozwolić, dorzucając karabin, rewolwer i amunicję do obydwu. Wprawdzie nie zdążył dobrze wyćwiczyć się w strzelaniu z jakiejkolwiek broni, ale opanował podstawy i nie mogłam puścić go z pustymi rękami, narażając, by znów wpadł w łapska następnego typa pokroju Cougara. Peraltowie przeżyli z nami dwa lata, więc, pracując jak wszyscy, dorobili się i jakichś pieniędzy, i dobytku. Mój brat nie miał nic. Zawieźliśmy ich razem do Eureki. Być może, znajdą tam dom i pracę albo przynajmniej tymczasowe schronienie, zanim postanowią co dalej.
- Myślałam, że mnie znasz - zwróciłam się do Marca tuż przed rozstaniem. - Nigdy bym nie zrobiła tego, o co mnie oskarżasz.
Wzruszył ramionami.
- W porządku. Nie łam sobie nad tym głowy - rzucił z uśmiechem i już go nie było.
Targają mną mieszane uczucia. Tylu ludzi trafiło tu do nas i zostało lub chciało zostać nawet wtedy, kiedy z jakiegoś powodu było to niemożliwe. Przed rokiem zmuszona byłam wygnać złodzieja, który z płaczem błagał, by pozwolić mu zostać. Przyłapaliśmy go na podkradaniu leków z apteczki Bankole’a, więc musiał odejść, a mimo to płakał.
Również Peraltowie - Ramiro i jego trójka latorośli: osiemnastoletnia Pilar, rok młodszy Esteban i dopiero dwuletnia Eva, której wydanie na świat na postoju przy autostradzie kosztowało jej mamę życie - byli przy rozstaniu ponurzy i wylęknieni. Nie zostali im żadni żyjący krewni, poza Żołędziem nie mieli żadnych przyjaciół, na których mogliby liczyć w razie kłopotów. Wkrótce odejdzie od nich do wojska Esteban. Rzeczywiście, mieli powody do zmartwień.
Gdy Marc nas opuści, znajdzie się w takim samym położeniu. Gorszym, bo będzie zupełnie sam. Mimo to się uśmiechał.
Nie mam pojęcia, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczę. Czuję się prawie tak, jak gdybym dowiedziała się, że umarł... że znów nie żyje.
CZWARTEK, 17 MARCA 2033
Zeszłej nocy ponownie zawitał do osady Dan Noyer.
Zdumiewające. Wrócił. Jeśli się nie mylę, dłużej go nie było, niż był z nami. Czyniliśmy próby, by go odszukać, zarówno dla dobra jego siostrzyczek, jak i jego własnego. Jednak jeśli nie ma się dość pieniędzy, żeby wynająć małą armię prywatnych gliniarzy tak jak ten gość z Teksasu - odnalezienie zaginionych w dzisiejszym chaosie jest niemal niemożliwe. Marcusa znalazłam przez czysty przypadek. Koniec końców, biedaczysko Dan zdołał wrócić do domu na własną rękę.
Ubiegła noc była zimna. Z wyjątkiem pierwszej nocnej warty, wszyscy położyliśmy się spać.
Na pierwszej zmianie wartował Gray Mora z Zahrą Balter.
Zahra pierwsza dostrzegła intruzów. Jak mi to później opisywała, zobaczyła dwie sylwetki, które zataczały się w pełnym biegu, od czasu do czasu jakby podtrzymując się i podnosząc wzajemnie. Gdyby nie to zataczanie, pewnie oddałaby strzał ostrzegawczy. Jednak przed ujawnieniem się chciała zobaczyć, przed kim tych dwóch ucieka.
Klawiszami telefonu wystukała nasz alarmowy sygnał.
Zataczających się uciekinierów goniło pięciu ludzi - tylu na razie doliczyła się, obserwując przez noktowizyjne okulary. Wciąż wypatrywała, czy nie ma ich więcej.
Gdy jeden z piątki nagle wrzasnął i upadł, domyśliła się, że musiał nadziać się na nasz kolczasty żywopłot. Po ciemku nie wszystkie cierniste krzewy wyglądają na ostre. Ładne krzaczki, dopóki ich nie dotkniesz. Niektóre wkrótce nawet obsypią się kwiatami. Ale kłują i drą - i ubranie, i ciało.
Jak gdyby wahając się, czterej kompani rannego zwolnili, po czym widząc, że pechowiec kulejąc, wlecze się, za nimi, znów przyspieszyli.
Przestawiwszy karabin na ogień ciągły, Zahra krótką serią przeorała drogę przed dwoma, którzy wysforowali się na czoło.
Stanęli jak wryci, po czym dali nura między kolczaste krzaki i kaktusy. Jeden zaczął strzelać na oślep. Rozległy się okrzyki bólu i głośne przekleństwa. Potem grzała już cała piątka. Odgłosy strzelaniny usłyszeli wszyscy w osadzie. Nawet bez telefonu byśmy wiedzieli, że dochodziły z okolicy posterunku Zahry.
Ona i Harry to moi najstarsi przyjaciele, jestem ich siostrą w Przemianie i ciotką w Przemianie ich dzieci, Tabii i Russella.
Dlatego ani myślałam słuchać Bankole’a, kiedy zakazał mi ruszać się z domu. Pamiętam, przemknęło mi przez głowę, że to taki sam najazd jak na Dovetree i pozostając w murach, sami prosimy się o spalenie.
Jednak nie wyglądało to jak atak na Dovetree. Trochę za cicho, trochę za mało prześladowców. Raczej jak napad małego gangu, jakich nie mieliśmy już od lat.
Razem z Bankole’em ruszyliśmy do furgonu. Biegliśmy pod osłoną naszej chaty, a później szkoły. Przypuszczam, że tylko dzięki temu mój mąż nie naciskał aż tak bardzo, bym została na tyłach. Ciężarówkę trzymamy zaparkowaną w stałym miejscu przy szkole, od południowej strony. Bezpiecznie, w samym centrum osady, a za dnia można rozłożyć skrzydła słonecznych baterii, by się ładowały.
Równo z nami dopadł pojazdu Harry Balter. Otworzył boczne drzwiczki i wszyscy troje wdrapaliśmy się do środka.
I ja, i Harry sprawnie radzimy sobie z komputerowym osprzętem furgonu. Dawnymi czasy, w naszym starym sąsiedztwie na południe stąd, oboje używaliśmy komputerów naszych rodziców.
Jesteśmy rzadkością. Większość dorosłych w Żołędziu nigdy przedtem nawet nie widziała komputera. Wciąż jeszcze są tacy, co się go boją. Na razie, choć stale przekazujemy naszą wiedzę, należymy do garstki nielicznych, którzy potrafią w pełni wykorzystać możliwości naszego pojazdu w zakresie uzbrojenia, mobilności i systemów obserwacyjno-ostrzegawczych.
Włączyliśmy wszystko i z Bankole’em za kierownicą ruszyliśmy w stronę posterunku Zahry. Po drodze namierzaliśmy położenie wszystkich intruzów celownikiem na podczerwień. Bankole dobrze prowadzi i ma zaufanie do opancerzenia furgonu. Podczas jazdy sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie przejmował się faktem, że spada na nas grad kul. Prawdę mówiąc, świetnie się złożyło, że napastnicy marnowali na nas amunicję. Dzięki temu Zahra miała trochę wytchnienia.
Rozglądając się dookoła, doszliśmy do wniosku, że jeden z intruzów znajdował się zbyt blisko niej, w dodatku skradał się jeszcze bliżej. Mógł dać nogę, ale nie zrobił tego. Żaden z nich nie kwapił się do ucieczki. Upewniliśmy się, czy cele, jakie namierzyliśmy, nie były naszymi ludźmi. Wtedy wskazaliśmy je systemom furgonu, pozwalając, by otworzyły ogień. Oprócz zdolności „widzenia” w ciemności dzięki podczerwieni, światłom zbliżeniowym i radarowi, nasz pojazd ma jeszcze doskonały „słuch” i coś, co niezbyt prawidłowo określić można jako „zmysł powonienia”, działający raczej na zasadzie analizy spektroskopowej - nie dosłownie wąchający zapachy - który umożliwia jednak prowadzenie na odległość analizy chemicznej otoczenia. Nasz „węch” wyłapie wszystko, co emituje lub odbija wszelkie promieniowanie elektromagnetyczne.
Przy tym komputerowy system pokładowy ma bardzo pojemną pamięć. Był w stanie zarejestrować wszelkie informacje o każdym z nas - nasze głosy, odciski dłoni i stopy, wzory siatkówki, a nawet nasze figury w kilku różnych pozycjach - wszystko w celu łatwiejszej identyfikacji: aby przypadkiem nie zaczął strzelać do swoich.
Kiedy nasz furgon otworzył ogień, zostawiłam kontrolę Przednich monitorów Harry’emu. Moja dalsza pomoc przy obsłudze pojazdu była zbędna i nie musiałam narażać się na widoki, przez które mogłabym stać się bezużyteczna. Gdy tylko znaleźliśmy się między napastnikami a Zahrą, odnalazłam ją na tylnym ekranie. Żyła i wciąż trwała na posterunku. Większa część jej sylwetki ukryta była w zagłębieniu terenu za skalnym załomem, który miał służyć za osłonę. Nieco dalej od niej tkwił na posterunku Gray Mora, także jeszcze żywy. Nie był bezpośrednio zaangażowany w strzelaninę, a miał obowiązek zachować pozycję i pilnować drugiej najbardziej prawdopodobnej drogi dostępu do osady. Trochę trwało, nim w końcu nauczyliśmy się nie poświęcać całej uwagi intruzom, jacy mogli kołatać do naszych drzwi frontowych, podczas gdy ich kompani zakradaliby się od tyłu.
Obcy, który podszedł najbliżej Zahry, nie żył. Według furgonu nie poruszał się i nie zmieniał już chemicznego składu powietrza w swym bezpośrednim otoczeniu w sposób, jaki oznaczał oddychanie. Po zatrzymaniu nasz pojazd mógł w pełni wykorzystywać swoje zdolności wykrywania ruchu i dźwięku. Dzięki temu byliśmy w stanie wychwycić odgłosy oddychania i bicia serca - albo ich brak. Robiliśmy próby z oszukiwaniem systemu. Jedno z nas udawało martwego, sprawdzając, czy furgon uzna go za trupa, lecz ani razu się na to nie nabrał. Pocieszające.
- Po balu - odezwał się Harry, podnosząc wzrok znad ekranu.
- - Co z Zee?
- Żyje - odparłam. - Wszyscy, co strzelali, skoszeni?
- Na śmierć. Cała piątka. - Wziął głęboki oddech. - Bankole, ruszajmy po Zahrę.
- Czy ktoś przekazał Grayowi sygnał „alarm odwołany, droga wolna”? - spytałam.
- Ja - powiedział Bankole. - Wiecie, że pełnię następną wartę. Jeszcze godzina, a zluzowałbym Zahrę.
- Do samego rana wszyscy wartownicy będą trzymać straż z furgonu - zarządziłam. - Nasi goście mogli mieć przyjaciół.
Mój mąż przytaknął skinieniem głowy.
Podprowadził furgon jak najbliżej stanowiska Zahry. Kiedy już całą trójką jeszcze raz omietliśmy spojrzeniem okolicę, Harry otworzył drzwi. Jeszcze nim zdążyliśmy ją zawołać, Zahra wyrwała ze swojego ukrycia i wskoczyła do pojazdu. Z lewej strony jej twarzy i z szyi lała się krew. Nie nastawiłam się na to. W jednej chwili poczułam, jak moją własną szyję i twarz przeszywa ból, jednak zdołałam się opanować. Co znaczy nawyk. Harry złapał żonę i krzyknął na Bankole’a.
- Nic mi nie jest - powiedziała. - Dostałam tylko odłamkiem skały, który odprysnął, kiedy tamci grzali. Pełno ich latało w powietrzu.
Ruszyłam zająć miejsce Bankole’a, a on wrócił na tył furgonu, by opatrzyć jej rany. Potrafię już całkiem przyzwoicie prowadzić, więc jakoś dowiozłam nas do domu.
- Obejmę resztę warty Zahry - oświadczyłam - i twoją też, Bankole. Chyba będziesz miał trochę roboty.
- Masz siedzieć w furgonie! - zakomenderował, zupełnie jakbym nie wpadła wcześniej na ten pomysł.
- Jasne.
- Co z tymi dwoma, których goniła ta uzbrojona zgraja? - zapytała Zahra.
Wszyscy popatrzyliśmy na nią.
- Zataczali się i biegli w stronę Żołędzia - wyjaśniła. - Nie mogli ujść daleko. Nie strzelałam do nich, ale już byli ranni.
Pierwszy raz usłyszeliśmy o dwóch uciekinierach. Według Zahry to byli mężczyźni, obaj ranni. Mimo wszystko przegapiliśmy ich. Naturalnie, nie szukaliśmy intruzów na naszych tyłach. Nawet nie przyszło mi na myśl użyć w tym celu tylnych ekranów.
Głupio z mojej strony.
Poniewczasie przepatrzyliśmy okolicę wokół Żołędzia, odbierając normalne sygnały ludzkiej obecności - mnóstwo ciepła i odgłosy z domostw. Nasi w osadzie niewątpliwie czuwali, jednak w środku nocy nie wybiegną tak po prostu na dwór, dopóki nie dostaną od nas sygnału „alarm odwołany, droga wolna”. Starsze dzieci na pewno pilnowały młodszych, a dorośli obserwowali nasze poczynania. Nikt nie zapalał światła ani nie stawał w żadnym widocznym miejscu. Jedynym słyszalnym hałasem był płacz niemowlaka dochodzący z chaty Douglasów. Po chwili nawet i on nagle ustał.
Jeśli to wyćwiczona dyscyplina, trzeba przyznać, że dobrze zapamiętali musztrę.
Tylko gdzie się podziało tych dwóch zbiegów? Ukryli się? Może wtargnęli do szkoły albo do którejś z chat? A może przycupnęli za jakimś drzewem?
Czy mieli broń?
- Według mnie nie byli uzbrojeni - odparła Zahra, kiedy ją zapytałam.
Wtedy coś wypatrzyłam. Ruszyłam furgonem w tamtym kierunku, w stronę naszej chaty - mojej i Bankole’a.
- System mówi, że jeszcze żyją - zameldowałam. - Nie wykrywam za dużo ruchu. Zahra miała rację, są nieuzbrojeni. Ale na pewno żyją.
* * *
Uciekinierami okazali się Dan Noyer i młoda dziewczyna.
Jak tylko ją ujrzałam - wysoką jak Dan, lecz smukłą i ładną, z ciemnymi włosami i małym, spiczastym podbródkiem zupełnie jak u Mercy - wiedziałam, że to jedna z jego sióstr. Wkrótce dowiedziałam się, że to Nina Noyer.
Oboje zostali pobici do krwi pięściami i jeszcze czymś innym.
Bankole twierdzi, że wyglądają, jakby wychłostano ich batem.
- Przypuszczam - powiedział tonem przepełnionym goryczą - że osobnicy, którzy nie mają możliwości zdobyć obroży niewolnika, muszą się trochę bardziej namęczyć, stosując nieco bardziej przestarzałe metody tortur.
I brat, i siostra mają też otarcia po sznurze na nadgarstkach, kostkach i szyi. Ponadto, zdaniem Bankole’a, byli dotkliwie wykorzystywani i maltretowani seksualnie. Dziewczyna wyznała, że zmuszali ją siłą, aby „robiła to za pieniądze”. Dan zniósł nawet więcej bicia niż Nina, jednak oboje mają - jak to nazywa Bankole - „typowe zakażenia i uszkodzenia tkanki”. Nina mówi jeszcze, że zaszła w ciążę, ale którejś nocy w niewoli poroniła. Nie wiedziała, co się z nią dzieje, dopóki nie powiedziała jej jakaś inna niewolnica. Cóż, byłoby dziwne, gdyby przy tym wszystkim nie przydarzyła jej się ciąża. Dla jej własnego dobra cieszę się, że poroniła.
A Dan, odnalazł ją, wyswobodził i mimo że zbiry ścigały go aż do naszej doliny, sprowadził do domu. Jakim sposobem piętnastolatek zdołał tego wszystkiego dokonać?
I ile przyjdzie mu za to zapłacić? W gruncie rzeczy czy to w ogóle miało znaczenie?
PIĄTEK, 18 MARCA 2033
- Tak się nie da żyć - powiedział Bankole dziś rano po lekarskiej wizycie u Dana i Niny.
Usiadł przy stole i siedział ze zwieszoną głową.
Zgodnie z obietnicą odbyłam za niego wartę, aby mógł jak najlepiej zająć się pacjentami. Pomagały mu Allie i May, które, zajmując się tak długo Kassią i Mercy, niemalże weszły już do rodziny Noyerów.
Mój mąż, który prawie nie odstępował Noyerów, musiał ponownie stoczyć walkę o życie Dana. Chłopak dwukrotnie przestawał oddychać i Bankole dwukrotnie przywracał go do życia.
Jednak w końcu młody organizm, kiedyś zdrowy i silny, po prostu nie wytrzymał. Za dużo niewyobrażalnych katuszy musiał znosić przez ostatnie kilka miesięcy.
- Jego serce zwyczajnie wysiadło - powiedział Bankole. - Gdybym miał nowocześniejszą aparaturę, może wtedy... Cholera jasna, Olamina, czy teraz wreszcie rozumiesz, czemu muszę cię stąd zabrać?
- Czy on na pewno nie żyje? - spytałam szeptem, nie wierząc, nie chcąc uwierzyć.
- Na sto procent. Taki młody chłopak...
- A co z jego siostrą?
- Nie stłukli jej aż tak potwornie jak jego. Myślę, że dojdzie do siebie.
Czyżby? Po wszystkim, przez co przeszła? Miałam wątpliwości. Oboje z Bankole’em siedzieliśmy jakiś czas w milczeniu, każde pogrążone we własnych myślach. Jakie znaczenie miałoby dla Dana to, że uratował siostrę, lecz nie zdołał ocalić siebie? Czy kiedykolwiek wyobrażał sobie taką ewentualność? Czy jakoś by to zaakceptował? Czy to by mu wystarczyło?
- Gdzie jest ich druga siostra, Paula? - zapytałam. - Wiadomo, co się z nią stało?
- Zabita - odparł Bankole z westchnieniem. - Jakaś rozróba na szosie na północy, w okolicy Trinidad. Trzech mężczyzn próbowało ją porwać. Zostali złapani. Wybuchła strzelanina między porywaczami a jej właścicielami. Dziewczyna znalazła się w samym środku. Nina mówi, że właściciele jeszcze sklęli ją za to, że weszła pod ogień i dała się zabić. Ciało porzucili na skałach nad morzem.
Mówi też, że kiedy w zeszłym roku cała ich rodzina zobaczyła morze pierwszy raz, jej siostra od razu je pokochała. Nina miała nadzieję, że fale zmyją ciało na głęboką wodę.
Potrząsnęłam głową. Bankole położył się na łóżku.
- Mimo wszystko Danowi się udało - odezwałam się bardziej do siebie niż do niego. - Znalazł siostrę i sprowadził ją do domu.
- Wydawało się niemożliwe, a jednak on tego dokonał!
- Pieprzenie - rzucił mój mąż i odwrócił się twarzą do ściany.
* * *
Nareszcie koniec tego długiego dnia.
Uprzątnęliśmy stok ze śladów walki, rozsypując tu i ówdzie zmielony pieprz, by dzikie psy nie mogły zwietrzyć odoru krwi, jakim gdzieniegdzie przesiąkła ziemia.
Pozbieraliśmy wszystkie martwe ciała, przeszukaliśmy je, a po zmroku obłożyliśmy chrustem, polaliśmy oliwą do lamp i spaliliśmy. Sprzątamy gruntownie, a dym jest mniej zauważalny nocą - mniej wabi szabrowników i ciekawskich.
Nie znoszę tego. Nienawidzę palenia zwłok. Zrozumiałe, że to konieczne - nieważne, czy to nasi zmarli, czy obcy - ale nie cierpię tego zajęcia.
Ciało Dana spaliliśmy oddzielnie od jego martwych prześladowców. Własną ręką podpaliłam jego stos pogrzebowy. Odprawimy pełne nabożeństwo, gdy Nina wydobrzeje na tyle, by w nim uczestniczyć. Allie wyrecytowała strofy, które sama wybrała.
Jak wiatr, Jak woda, Jak ogień
I samo życie, Bóg
Jest zarazem twórczy i niszczycielski, Władczy i uległy, Jest rzeźbiarzem i gliną.
Jest
Nieskończoną Możliwością.
Jest
Przemianą.
Pozostali zabici - intruzi - to czterej mężczyźni i jedna kobieta. Brudni, ale dobrze ubrani, dobrze uzbrojeni i w porządnym obuwiu. W kieszeniach mieli mnóstwo kanadyjskiej gotówki.
Handlarze niewolników? Narkotyków? Złodzieje? Bananowa młodzież na wycieczce do krainy slumsów? Nawet Nina nie umiała powiedzieć, kim byli. Kiedy razem z Danem uciekli swym pierwszym porywaczom i szli autostradą w kierunku Żołędzia, wpadli w oko tej nowej bandzie, która zaczęła ich gonić.
Napastnicy nie mieli przy sobie żadnych dowodów tożsamości ani nawet żadnych rzeczy do przebrania. To wskazywało, że ich dom bądź baza wypadowa musiały znajdować się niezbyt daleko. Po namyśle postanowiliśmy spalić zwłoki razem z wszystkimi ubraniami. Ich odzież była o niebo lepszej jakości niż nasza nowsza, droższa i bardziej modna. Gdybyśmy zaczęli ją nosić, ktoś na którymś z ulicznych targowisk mógłby ją rozpoznać. Jeszcze jedna sprawa. Dwóch intruzów miało na sobie czarne bluzy z wyhaftowanymi białymi krzyżami - wyhaftowanymi, nie drukowanymi. Nie były to długie tuniki, o jakich wspomniała Aubrey, jednak dawały do myślenia. Najwyraźniej te opryszki uznały za modne upodobnić się do ludzi Jarreta.
Broń, jaką przy nich znaleźliśmy, to dobrej marki, starannie utrzymane samoczynne karabiny z laserowymi celownikami, podobne do naszych. Jeden produkcji niemieckiej, jeden amerykańskiej, a trzy najnowsze - rosyjskiej. Wszystkie nielegalne jak cholera, a tak powszechne jak pomarańcze. Ukryjemy je w naszych schowkach ratunkowych, które rozproszyliśmy po górach.
Jedyne z ich mienia, co zatrzymamy do zagospodarowania od zaraz, jako że bardzo nam się przyda, to część ich pieniędzy. Większość znaleźnej gotówki też pójdzie do schowków. Wszystkie banknoty są używane, pomięte, a więc niemożliwe do zidentyfikowania. Wysokość całej kwoty - więcej na głowę, niż wzięłaby ze sobą jakakolwiek nasza grupa - pozwala wnioskować, że zbiry albo były krezusami, albo uprawiały naprawdę opłacalny nielegalny proceder; albo i jedno, i drugie.
Cóż, tak czy siak, nie żyją. Tak już jest, że ludzie odchodzą z tego świata. Nawet bogaci awanturnicy rozbijający się dla zabawy lub większego zysku. To się zdarza codziennie.
Jak długo wierzymy,
Że komuś to się udało,
Możemy Każdy z nas
Dokonać niemożliwego.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Życie w Żołędziu wymagało mnóstwa ciężkiej pracy fizycznej. Fakt, że zwykle ci, co przypadkiem natknęli się na osadę, decydowali się dołączyć do wspólnoty Nasion Ziemi i zostać, wiele mówi o rzeczywistości pierwszych lat trzeciej dekady dwudziestego pierwszego wieku. Zważywszy na to, decyzja o odejściu musiała rodzinę Peraltów dużo kosztować. Możliwe, że matka podaje gdzieś jakieś konkretniejsze pobudki, którymi się kierowali, ale nie udało mi się na nie natrafić. Może Peraltowie istotnie nie podzielali religijnych i politycznych przekonań reszty osadników. Może też obawiali się zmian, ku jakim ciążyła polityczna sytuacja w kraju. Mieli podstawy.
Odejście wuja Marca wcale mnie nie dziwi. Dla niego w Żołędziu naprawdę nie było miejsca. Dla wszystkich był tylko młodszym bratem Olaminy albo, cytując mamę, miłym chłopakiem. Mógł jedynie znaleźć sobie żonę, założyć rodzinę i zamieszkać w jeszcze jednym domku. Nie wyobrażał sobie takiego życia. W końcu był typem zbawcy świata, takim samym jak moja matka. Właściwie nie całkiem takim samym - bo jedynym światem, który go interesował, była Ziemia. Podobnie jak Peraltowie nie zgadzał się z religijnymi i politycznymi poglądami pozostałych mieszkańców Żołędzia i tak jak oni prawdopodobnie mądrze zrobił, że odszedł.
Odnoszę wrażenie, że matka nie poświęcała zbytniej uwagi swojej ciąży. Nie znaczy to bynajmniej, że była do niej źle nastawiona. Nie znalazłam na to śladu dowodu. Po prostu zwyczajnie ignorowała swój stan. Rozwiązanie miało nastąpić w lipcu. Między ganianiem po wzgórzach i strzelaniną z bandytami, którzy ścigali Dana i Ninę Noyerów, a urodzeniem mnie ciężko pracowała nad rozwojem handlowych przedsięwzięć osady. Tak jej to dobrze szło, że jeszcze zanim nadszedł czas porodu, wspólnota była w trakcie obgadywania zakupu drugiej ciężarówki. W końcu naprawdę ją kupili. Niepokoił ich fakt, że Żołądź dysponował tylko jednym pojazdem. Wprawdzie Travis i jego pomocnicy utrzymywali stary furgon mieszkalny na chodzie, sami dokonując napraw, a więc nie narażając osady na jakieś specjalne koszta, jednak wystarczyłby jeden poważny wypadek, a cała wspólnota straciłaby źródło pracy zarobkowej - a przynajmniej ucięłyby się większe interesy.
Mając dwie ciężarówki, zaczątek przyszłego parku pojazdów, moja matka spokojnie oczekiwała tego, co jawiło się jej jako przyjemna, stosunkowo bezpieczna przyszłość. Jej myśli mniej zaprzątały sprawy osady, a bardziej Nasiona Ziemi - zwłaszcza idea zaszczepienia wiary innym, nowym grupom ludzi. W swoim dzienniku wielokrotnie wspominała, że ma nadzieję wysyłać misjonarzy do okolicznych miast i miasteczek, aby nawracali mieszkańców i budowali całkiem nowe wspólnoty Nasion Ziemi - klony Żołędzia. Wydaje mi się, że szczególnie upodobała sobie ten ostatni pomysł. Zajęła się nawet wymyślaniem nazw dla tych sklonowanych osad, tak jak dziewczyna wyobraża sobie imiona wyimaginowanych dzieci, jakie pewnego dnia ma nadzieję urodzić. Laskowy Orzech, Sosna, Manzanita, Słonecznik, Migdałowiec... „To nie powinny być duże wspólnoty - pisała - nie więcej niż kilkaset, góra tysiąc osób. Wspólnota, której ludność przekroczy tysiąc mieszkańców, powinna podzielić się i »począć« nową”.
Uważała, że w małych społecznościach ludzie bardziej liczą się ze sobą. Poważne występki trudniej uchodzą na sucho, trudniej nawet do nich dochodzi w sytuacji, kiedy wszyscy, którzy widzą, co robisz, wiedzą, kim jesteś i gdzie mieszkasz, znają twoją rodzinę i domyślają się, jaki możesz mieć interes w tym, co chcesz zmalować.
Pomijając jej wiarę w Nasiona Ziemi, matka nie była żadnym dziwakiem. Chyba właśnie dzięki temu mieszkańcy Żołędzia tak jej ufali. Była praktyczna, prostolinijna, szczera, uczciwa i lubiła ludzi. Praca z nimi sprawiała jej przyjemność. Okazała się lepszym niż przeciętny przywódcą społeczności. Jednak wszystko to wiecznie podszyte było Nasionami Ziemi i tęsknotą - obsesją - o wiele silniejszą, niż ktokolwiek był w stanie przypuścić. Inteligentne, ambitne jednostki, pozostające jednocześnie we władaniu dziwacznych obsesji, mogą być niebezpieczne. Gdy dochodzą do głosu, zwykle przewracają świat do góry nogami.
W „Pierwszej Księdze Żywych” moja matka pisze: „Istota geniuszu to uporczywa twórcza obsesja idąca w parze ze zdolnościami przystosowawczymi. Bez uporu pozostaje jedynie chwilowy entuzjazm. Bez zdolności przystosowawczych może grozić niszczycielski fanatyzm. Bez twórczej obsesji nie ma zgoła nic”.
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
PIĄTEK, 22 LIPCA 2033
Dwudziestego lipca skończyłam dwadzieścia cztery lata. Co ważniejsze, w tym samym dniu przyszła na świat moja córka, Larkin Beryl Ife Olamina Bankole.
Maleństwo, a dostało tyle imion i nazwisk. Larkin wywodzi się z tego samego rdzenia co Lauren i Laurence - imię mojego ojca. Wszystkie trzy miana pochodzą od słowa „laur”, które kojarzy się ze starogreckim obyczajem wieńczenia zwycięzców. Poza tym, Larkin w miły sposób przypomina wyraz lark - „skowronek”. Bankole i ja wprawdzie nigdy tego ptaka nie widzieliśmy ani nie słyszeliśmy, lecz wiemy z książek, że ma przepiękny głos. Zaplanowałam, że mojej córce dam na imię Larkin, jeszcze zanim okazało się, że pojawiła się na świecie w dzień urodzin moich i mego taty. Jakie cudowne powiązanie. Trzy pokolenia, które przyszły na świat dwudziestego lipca, to coś więcej niż zwykły zbieg okoliczności. To już prawie tradycja.
Imię Beryl nosiła matka Bankole’a. Sprzeczaliśmy się o nie z mężem dobrych parę miesięcy, gdyż byłam przekonana, że kiedyś w przyszłości jakoś wpłynie ono na życie naszej córki. Ale ostatecznie, skoro nie było to jej pierwsze imię, da się wytrzymać. Mimo wszystko ma dobre znaczenie denotacyjne. Beryl to niezwykle twardy, przezroczysty albo matowy minerał, który po nadaniu odpowiedniego kształtu i szlifu może stać się bardzo piękny. Jest spokrewniony ze szmaragdem.
Ife to osobisty przydomek Joruba, który wspólnie z Bankole’em zdecydowaliśmy się dodać do obu nazwisk Joruba, jakie nasze rodziny noszą od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to mój dziadek i ojciec mojego męża postanowili nadać sobie przydomek wywodzące się z mowy tego plemienia. To pomysł Bankole’a. Ja w ogóle nie pamiętałam, że taki wyraz istnieje. Razem szperaliśmy w zasobach pamięci, szukając imion Joruba, i gdy Bankole przypomniał sobie Ife, spodobało się nam obojgu.
Według mojego męża Ife znaczy „miłość”.
No i naturalnie dziecko zostało jeszcze Olamina i Bankole.
Tyle imion dla jednej małej dziewczynki. Jak już dorośnie, z pewnością zachowa tylko niektóre, a reszty się pozbędzie.
Urodziła się zdrowa, jest śliczna i kocham ją nad wszelkie wyobrażenie. Wciąż jestem zmęczona i obolała, ale to nie ma znaczenia. Moja córeczka waży trzy i pół kilo, ma wielki apetyt i zdrowy, donośny głosik.
Właśnie w tej chwili Bankole tuli śpiącą kruszynę w ramionach, kołysząc się z nią na pięknym, zdobionym, bujanym fotelu z drewna, który na specjalne, płatne zamówienie Graya Mory zrobiła dla niego Allie Gilchrist. Gray z upodobaniem buduje duże rzeczy - chaty, składy i wszelkie inne budowle. Projektuje je, organizuje budowę i sam przy nich pracuje. Budowanie domów daje mu prawdziwe szczęście. Nasza szkoła to jego dzieło i gdyby był z niego jeszcze odrobinę bardziej dumny, niż jest, doprawdy, byłby już nie do zniesienia. Za to projekty i wykonanie drobniejszych rzeczy, zwłaszcza mebli, pozostawia Allie Gilchrist. Allie wyuczyła się swego rzemiosła nie tylko z lektury znaleźnych podręczników, lecz także rozbierając na części znaleźne meble, by zobaczyć, jak są zrobione. Dziś na ulicznych targowiskach sprzedaje własnego wyrobu krzesła, stoły, szafki, kufry, zabawki, narzędzia i różne ozdoby, za które dostaje dobrą cenę. Jej syn Justin, choć ma dopiero dziewięć lat, już jej pomaga i garnie się do dalszej nauki fachu. May i Noyerówny też zaczynają uczyć się stolarki, chociaż May bardziej interesuje wyplatanie z traw, korzeni, kory i wszelkich innych włókien mat, sakw czy koszyków.
Cztery lata temu, po tym, jak Bankole przyjął na świat jego pierworodnego syna, Gray zapłacił Allie, aby zbudowała piękny fotel bujany dla „doktora”. Gray i Bankole z początku nie byli ze sobą w dobrych stosunkach, zresztą z winy tego pierwszego. Gray udawał, że gardzi Bankole’em - „tym starym pantoflarzem!” podczas gdy w rzeczywistości i wiek, i wykształcenie, i osobista godność mojego męża przejmowały go bojaźnią. Do czasu pierwszej ciąży żony Graya obaj panowie prawie ze sobą nie rozmawiali. Później Bankole otoczył Emery opieką w jej stanie, a na koniec odebrał trudny poród - Joseph był ułożony odwrotnie. Po tym wszystkim zjawił się ładny dębowy fotel, wręczony w beznamiętnym milczeniu jako propozycja zawarcia pokoju. A teraz Bankole buja się w nim, wpatrzony w buzię pogrążonej we śnie córki, jakby nie mógł do końca uwierzyć, że jest prawdziwa.
Chyba przeszedł podobną metamorfozę co Adela Ortiz.
Twierdzi, że Larkin wygląda kropka w kropkę jak jego młodsza siostra, gdy była niemowlakiem. Ta sama siostra, której kości znaleźliśmy po przybyciu tutaj - szczątki jej, jej męża i ich dzieci. Po ich śmierci Bankole musiał poczuć się zupełnie odcięty od jakiejkolwiek przyszłości, nieśmiertelności ciała, ciągłości genów. To byli jego jedyni krewni. A teraz ma córkę. Przypuszczam, że nawet nie zdaje sobie sprawy, jak często w ciągu ostatnich paru dni się uśmiechał.
NIEDZIELA, 24 LIPCA 2033
Dziś powitaliśmy Larkin w naszej społeczności - w Żołędziu i we wspólnocie” Nasion Ziemi.
Zawsze dotychczas to ja witałam każde nowe dziecko czy nowo przyjętego dorosłego. Nie prowadzę już wszystkich niedzielnych zgromadzeń, ale witam każdego przybysza. W tej chwili ludzie tego po mnie oczekują - powinnam to robić. Jednak tym razem poprosiłam Travisa, aby poprowadził ceremonię. Naturalnie, zwróciliśmy się też do Harry’ego i Zahry z prośbą o świadkowanie naszej uroczystości. Bankole i ja zostaliśmy już ich bratem i siostrą w Przemianie oraz wujem i ciotką w Przemianie ich dzieci. Od dzisiaj oni będą wujem i ciotką dla naszej córki. W taki sposób nawzajem bierzemy na siebie ewentualną odpowiedzialność za rodzicielską opiekę nad dziećmi tej drugiej rodziny. Balterowie są mymi najstarszymi przyjaciółmi i darzę ich pełnym zaufaniem; mimo to mam nadzieję, że przyrzeczenia, jakie wzajemnie sobie złożyliśmy, nigdy nie będą musiały być dotrzymane.
W pewnym sensie ten nasz obyczaj naprawdę jakoś mocniej scala całą społeczność, zwłaszcza teraz, gdy już tylu z nas chowa w Żołędziu własne pociechy... gdy ja też jestem już mamą.
Larkin Beryl Ife Olamina Bankole, My, twój lud, Witamy cię...
SOBOTA, 30 LIPCA 2033
- Nie sądzę, byś naprawdę rozumiała, jak się czuję - powiedział mi wczoraj wieczorem Bankole, zasiadając do stołu.
Czekałam z ciepłą kolacją.
Wrócił z wieczornej warty, którą przesiedział z lornetką na górskim wzniesieniu, skąd mógł obserwować, czy jakaś nowa banda oprychów nie zbliża się, aby unicestwić jego rodzinę. Poważniej niż kiedykolwiek przedtem podchodzi też do naszego zwyczaju trzymania wart przez całą dobę - co jednak pozostaje dokuczliwym obowiązkiem dla każdego z nas. Nie oczekiwałam, że mój mąż wróci do domu w dobrym nastroju, lecz wyglądało na to, że świeżo upieczony tatuś wciąż jest na wystarczającym haju, aby odpędzić zły humor.
- Poczekaj, aż Larkin zacznie częściej budzić go w nocy przestrzegła mnie Zahra.
Niewątpliwie ma rację.
Bankole usiadł przy stole i westchnął.
- Zanim cię spotkałem - wyznał - bywało, że czułem się, jakbym już nie żył.
Spojrzał na mnie, a potem na dziecięce łóżeczko, w którym spała nasza córka, nakarmiona i przewinięta.
- Myślę, że mnie uratowałaś - podjął. - Szkoda, że teraz nie pozwalasz mi ratować ciebie.
On znowu o tym. Wprawdzie mieszkańcy Halstead znaleźli już sobie innego lekarza, ale im się nie spodobał. Istniały niejakie wątpliwości co do tego, czy naprawdę jest lekarzem. Zdaniem Bankole’a, może odbył jakieś szkolenie medyczne, ale nie mógł mieć prawdziwego, pełnego dyplomu z medycyny. Miał zaledwie około trzydziestu pięciu lat, a w dzisiejszych czasach prawie wszyscy młodzi lekarze - czytaj: poniżej pięćdziesiątki - praktykowali w miastach, miasteczkach bądź na wielkich farmach sprywatyzowanych przez krajowy lub zagraniczny kapitał. Tylko tam mogli zarabiać wystarczająco dużo, żeby zapewnić godziwy byt rodzinom, a policja korporacji dbała, aby żyli bezpiecznie, z dala od zbirów czy zdesperowanej biedoty. Trzydziestopięcioletni lekarz, wciąż szukający miejsca, gdzie mógłby na stałe zakotwiczyć, musiał budzić podejrzenia.
Mój mąż stwierdził, że według niego jakikolwiek chory czy ranny bezpieczniejszy byłby w rękach Natividad lub Michaela niż pod opieką tego nowego „doktora” w Halstead, niejakiego Babcocka. Ostrzegł przed nim kilku swoich znajomków w miasteczku, którzy dali mu do zrozumienia, że nadal jest tam mile widziany. Ufali jego wiedzy medycznej i woleliby, aby to on został ich lekarzem. A on zawziął się mnie ratować i dlatego wciąż jeszcze dyskutowaliśmy o tym.
- Właśnie w Żołędziu mieszkają ludzie, którzy ratowali jedni drugich na wszelkie możliwe sposoby - odpowiedziałam mu. To nasz prawdziwy dom.
Jadł w milczeniu. Wrócił późno, ja byłam już po kolacji. Wzięłam nasze maleństwo i poszłam zjeść razem z Zahrą, Harrym i ich dzieciakami. Teraz przysiadłam przy nim, popijając gorącą herbatę miętową z miodem i rozkoszując się spokojem. Ogień w naszym znaleźnym, antycznym piecu na drewno już prawie się wypalił, ale jego żeliwny korpus nie zdążył jeszcze ostygnąć, a lipcowy wieczór nie był zbyt chłodny. Siedzieliśmy przy trzech lampach naftowych. Dawały łagodne, migoczące światło. Nie było potrzeby marnotrawić prądu.
Wpatrywałam się w cienie, ciesząc się spokojem i ciszą, zadowolona, senna, dopóki Bankole znów nie zaczął mówić:
- Wiesz, upłynęło dużo czasu, zanim nabrałem do ciebie zaufania. Wydawałaś się taka młoda, z jednej strony łatwa do zranienia idealistka, a z drugiej - taka niebezpieczna i rozumiejąca.
- Co rozumiejąca? - chciałam koniecznie wiedzieć.
- Prawdę. Byłaś niezłym zlepkiem sprzeczności. Dalej jesteś.
- Sądziłem, że z tego wyrośniesz. Myliłem się, ale przywykłem do ciebie takiej, jaka jesteś. Prawie przywykłem.
Fakt, dobrze się poznaliśmy przez te sześć lat. Często słyszę nie tylko to, co mówi, ale i to, co przemilcza.
- Ja też cię kocham - wyznałam, jakoś nie uśmiechnięta.
Jemu również nie było do śmiechu.
- Porozmawiaj ze mną, dziewczyno - zaczął spokojnym, lecz zdecydowanym tonem. - Wytłumacz mi jasno, o co ci chodzi w tym miejscu, z tymi ludźmi. Na razie odłóż na bok całą teologię i krok po kroku wyłuszcz mi, jakie masz plany, jakie materialne cele masz nadzieję osiągnąć.
- Przecież wiesz - zaprotestowałam.
- Nie jestem tego taki pewien. Nie jestem pewien, czy ty sama wiesz. Wyjaśnij mi.
Uświadomiłam sobie, że szuka przesłanek do przewartościowania swego stanowiska. Nadal wierzył, że powinniśmy opuścić Żołądź, bo tylko większe, bogatsze miasto jest w stanie zapewnić nam bezpieczeństwo. Dawał mi do zrozumienia: przekonaj mnie.
Wzięłam głęboki oddech.
- Chcę tego, co już się dzieje - oznajmiłam. - Chcę, by nas przybywało; byśmy rośli w siłę, w dostatek, kształcili siebie i nasze dzieci, umacniali naszą wspólnotę. To moje cele na teraz i na najbliższą przyszłość. Jak już się umocnimy, chcę posłać nasze najlepsze, najzdolniejsze dzieciaki na studia i do szkół zawodowych, żeby pomogły nam, a w dalszej perspektywie krajowi i całemu światu przygotować się na nasze Przeznaczenie. Jednocześnie chcę rozsyłać naszych współwyznawców z zacięciem misjonarskim - rodzinnymi grupami - by zakładali Domy Zgromadzeń Nasion Ziemi w społecznościach, gdzie jeszcze nie znają naszej wiary. Będą nauczać, służyć pomocą medyczną; stworzą nowe wspólnoty Nasion Ziemi w już istniejących metropoliach i miasteczkach, przyciągną do nich ludzi, zachęcą do realizacji Przeznaczenia. Chcę, aby powstawały inne osady Nasion Ziemi, podobne do Żołędzia - złożone z przybłędów pozbieranych z autostrad, dzikich koczowisk, skąd tylko się da. Jedni będą woleli żyć tam gdzie dotąd i przystąpić do Nasion Ziemi na takiej samej zasadzie, na jakiej mogliby przystąpić do zboru metodystów czy wspólnoty buddystów. Inni będą mieć potrzebę dołączenia do bardziej zżytej społeczności, stanowiącej większą geograficzną, emocjonalną i umysłową jedność.
Przerwałam, by znów wziąć długi oddech. Jakoś nigdy dotąd nie odważyłam się opowiedzieć nikomu aż tyle o moich-planach.
Dopracowywałam je w myślach, pisałam o nich, fragmentarycznie omawiałam z grupą na zgromadzeniach, nigdy jednak nie przedstawiałam ich w całości. Może był to błąd. Sęk w tym, że tak długo koncentrowaliśmy się wszyscy na doraźnym przetrwaniu, rozwiązywaniu codziennych problemów, prowadzeniu interesów, przygotowaniu na najbliższą przyszłość. Martwię się, że roztaczanie przed ludźmi wielkich planów tylko ich odstraszy. A najgorsza ze wszystkiego jest moja własna obawa, że okażę się śmieszna. Bo to jest śmieszne, gdy ktoś taki jak ja ma takie aspiracje.
Zdaję sobie z tego sprawę. Zawsze sobie zdawałam. Jednak nigdy mnie to nie powstrzymało.
- Jesteśmy zalążkiem - odezwałam się, ważąc w myślach słowa. - Nasiona Ziemi to jeszcze dziecko w powijakach, takie jak Larkin. Jedno małe nasionko. Dziś jeszcze łatwo byłoby je wyplenić. Właśnie to mnie przeraża. Dlatego musimy rozrastać się i rozprzestrzeniać, byśmy stali się silniejsi.
- Ale przecież gdybyś przeniosła się do Halstead - zaczął swoje - zamieszkała tam na stałe...
- Gdybym przeniosła się do Halstead, moje nasiona tutaj mogłyby obumrzeć.
Urwałam, marszcząc brwi, a potem poszłam za ciosem:
- Kochanie, istnieje takie samo prawdopodobieństwo, że dobrowolnie opuszczę teraz Żołądź, jak to, że mogłabym zostawić Larkin.
To nim chyba trochę wstrząsnęło. Nie wiem czemu - po tym wszystkim, co już powiedziałam. Pokręcił głową i milczał.
- A prezydent Jarret? - spytał w końcu.
- O czym mówisz?
- Jest niebezpieczny. Pod jego rządami sporo się zmieni, dla nas też. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
- Nic go nie obchodzimy. Jesteśmy za mali, za mało znaczący.
- Przypomnij sobie Dovetree.
Ostatnia rzecz, jaką miałam ochotę sobie przypominać. Tak samo jak tego kandydata na stanowego senatora, o którym wspominał Marc. Oba problemy istniały naprawdę, zapewne oba oznaczały dla nas realne zagrożenie, ale co mogłam na nie poradzić?
Miałam pozwolić, aby lęk mnie powstrzymał?
- Ten kraj istnieje przeszło dwieście pięćdziesiąt lat - odparłam. - W swojej historii miewał już kiepskich przywódców i przetrwał. Trzeba będzie po prostu uważnie obserwować, co robi Jarret, i w miarę potrzeby zmieniać się, może na jakiś czas przycichnąć. Przecież stale musimy przystosowywać się do różnych zmian. Nigdy inaczej nie będzie. Bóg to Przemiana. Jeśli zajdzie konieczność, byśmy zaczęli powtarzać: „Niech żyje Jarret!” i „Boże, błogosław Chrześcijańską Amerykę!”, zrobimy to.
- Bo on przeminie.
- Tak samo jak my. A żyć za jego prezydentury nie będzie słodko.
Nachyliłam się ku mężowi.
- Będziemy tańczyć, jak zagrają okoliczności, nieważne, kto będzie grzać fotel w Gabinecie Owalnym. Co innego nam pozostaje? Uciekając i ukrywając się w Halstead, nie uciekniemy od rządów Jarreta, za to przestaniemy mieszkać w otoczeniu dobrych przyjaciół, gotowych nam pomagać, jeżeli będzie trzeba, dla ratowania naszej skóry skłamać, narazić się na niebezpieczeństwo, podjąć ryzyko. W Halstead będziemy obcy. Będziemy rzucać się w oczy, łatwo będzie obarczyć nas winą, wyrządzić nam krzywdę.
- Niech tylko jacyś węszący pomyleńcy czy nawet policjanci zjawią się i zaczną o nas rozpytywać albo oskarżać nas o czary, mieszkańcy Halstead mogą szybko dojść do wniosku, że sprawiamy im więcej kłopotu, niż jesteśmy warci. Jeśliby sprawy miały rzeczywiście przybrać zły obrót, wolę mieć przy sobie przyjaciół. W Żołędziu, nawet jeżeli nie zdołamy ocalić wszystkiego, możemy przynajmniej działać wspólnie, żeby ratować się nawzajem. Tak jak do tej pory.
- To będzie zupełnie coś innego niż do tej pory - zaoponował Bankole.
Zwiesił bezwładnie ramiona i westchnął.
- Nie wiem, czy ten kraj miał już równie złego przywódcę.
- Teraz, kiedy zostałaś matką, musisz zacząć myśleć trochę mniej o Nasionach Ziemi, a trochę więcej o dziecku. Chciałbym, żebyś przed podjęciem jakiejkolwiek doniosłej decyzji pomyślała o Larkin.
- Nic na to nie poradzę. Tu nie chodzi o żadne wielkie decyzje, ale właśnie jak najbardziej o naszą córkę i o jej przyszłość.
Dopiłam resztkę herbaty.
- Wiesz - podjęłam - bardzo długo mnie to przerażało, ilekroć przypominałam sobie, że Przeznaczenie Nasion Ziemi jest takie ogromne i złożone, takie dalekie od życia, jakie wiodłam, i od wszystkiego, czego kiedykolwiek byłabym w stanie sama dokonać - w ogóle od wszystkiego, co wydawało się możliwe. Pamiętam, jak mój ojciec powiedział, że według niego nawet ten żałosny programik kosmiczny, który właśnie dziś wyrzuciliśmy na śmietnik, to tylko głupie i złe, „kosmiczne” marnotrawstwo pieniędzy.
- I miał rację - podsumował Bankole.
- Nie, nie miał! - zaprzeczyłam szeptem, czując, jak eksplodują we mnie emocje. - Kosmos jest nam potrzebny, Bankole dodałam, odczekawszy chwilę. - Potrzebujemy celu! Potrzeba nam wizji, jaką daje Przeznaczenie. Wizji nas samych jako celowo rozwijającego się gatunku. Musimy jako gatunek stać się dojrzali, w czym Przeznaczenie może i ma nam pomóc! Jeżeli chcemy czymś się różnić od nieszczęsnych dinozaurów, które wyewoluowały, wyspecjalizowały się i wyginęły, potrzebujemy gwiazd. Właśnie dlatego Przeznaczeniem Nasion Ziemi jest zakorzenić się pośród nich. Rozumiem, że nie jesteś teraz w nastroju do słuchania wierszy, ale akurat ten jest... głównym kluczem do pojęcia ludzkości. Kiedy brak nam trudnego, dalekosiężnego celu, o który mamy walczyć, zaczynamy walczyć ze sobą. Niszczymy jedni drugich. Ludzkość przeżywa wtedy okresy chaosu i morderczego szaleństwa rodem z Apokalipsy.
Umilkłam na moment, a potem postanowiłam powiedzieć coś, czego jeszcze nigdy nikomu nie mówiłam. Miał prawo to usłyszeć.
- Z początku, gdy dopiero zaczynałam opowiadać innym o Nasionach Ziemi i większość się śmiała, bałam się. Martwiłam się, że nie podołam, nie będę umiała dotrzeć do ludzi i pomóc im otworzyć oczy na prawdę. Później, kiedy nasi osadnicy w Żołędziu zaczęli akceptować wszystkie nauki Nasion Ziemi z wyjątkiem Przeznaczenia, zmartwiłam się jeszcze bardziej. Ludzie chyba tacy są, że chętnie wierzą w najprzeróżniejsze głupoty - magię, czary, siły nadprzyrodzone... A ja bezskutecznie próbowałam ich skłonić, by uwierzyli w coś jak najbardziej realnego, w coś, co mogli urzeczywistnić własnymi rękami. Dziś... dziś większość naszej wspólnoty aprobuje Przeznaczenie. Ufają mi i podążają za mną, a ja... cholera jasna, martwię się coraz bardziej.
Bankole wziął mnie za rękę.
- Nigdy przedtem tak nie mówiłaś - powiedział.
- Co miałam mówić? Że wierzę w Nasiona Ziemi, ale wątpię we własne możliwości? Że nie ma chwili, bym się nie bała? - Westchnęłam. - Cóż, chyba właśnie tu zaczyna być potrzebna wiara.
- Wcześniej czy później pojawia się w każdej religii. Tyle że w tym przypadku trzeba nie tylko wierzyć, ale jeszcze zdrowo harować, i nie dotyczy to jednego człowieka, lecz mnóstwa ludzi. Zdaję sobie jasno sprawę z tego wszystkiego, jednak wciąż czuję strach.
- Wydaje ci się, że ktokolwiek oczekuje, że będziesz wszechwiedząca?
Uśmiechnęłam się.
- Jasne że tak. Niespecjalnie by mnie wtedy lubili, jednak w pewnym sensie tego się po mnie spodziewają. Takie odczucia nie rządzą się logiką.
- To prawda. Podejrzewam, że tak samo próby stworzenia nowej religii i potem wątpienie w jej sens.
- Wszystkie moje wątpliwości są natury osobistej, dobrze o tym wiesz. Wątpię w samą siebie, nie w Nasiona Ziemi. Niepokoi mnie, czy będę zdolna przekształcić je w coś więcej niż jeszcze jeden lokalny kult.
Potrząsnęłam głową.
- Tak się może skończyć - dorzuciłam. - Chociaż Nasiona Ziemi głoszą prawdę, zbiór prawd, nic nie daje gwarancji, że ta prawda zwycięży. Zawsze możemy coś spieprzyć. Ja mogę coś spieprzyć. Tyle jest do zrobienia.
Bankole wciąż trzymał mnie za rękę, a ja pozwoliłam sobie na głośne myślenie:
- Czasem zastanawiam się, czy mi się uda. Może zestarzeję się, umrę i nie zobaczę, czy Nasiona Ziemi wzrastają tak, jak powinny; sama nie odlecę z Ziemi, nie doczekam, jak będą odlatywać inni; może nawet nie zdołam sprawić, aby ludzie poważnie potraktowali Przeznaczenie. Tyle pleni się różnych małych sekt są jak dżdżownice; wypełzają na powierzchnię, karmią się, łączą, dzielą, a potem znów wiją się donikąd.
- Ja na pewno umrę, zanim zobaczę rezultaty większości twoich wysiłków - skonstatował mój mąż.
Aż podskoczyłam.
- Co takiego?
- To co słyszałaś, dziewczyno.
Ile razy zaczyna tak mówić, po prostu brak mi słów. Przeraża mnie, bo przecież to prawda.
- Posłuchaj. Naprawdę jesteś przekonana, że powinnaś przeżyć życie - twoje życie, dziewczyno! - walcząc i wystawiając na ryzyko siebie, a może i naszą córkę, dla... dla sprawy, której urzeczywistnienia... prawdopodobnie sama też nie doczekasz? Uważasz, że to właściwe?
Usilnie próbował mnie zniechęcić, ale ostrożnie dobierał słowa, by przypadkiem nie posunąć się do obrazy.
Puścił moje dłonie i razem z krzesłem przysunął się bliżej.
- To ładne marzenie, dziewczyno - powiedział, opasawszy mnie ramieniem - ale nic więcej. Wiesz to równie dobrze jak ja.
Jesteś inteligentna. Potrafisz odróżnić rzeczywistość od fantazji.
Oparłam się o niego.
- To coś więcej niż ładne marzenie, kochany. To słuszna prawda! Przedsięwzięcie tak wielkie i trudne, tak długofalowe i, jeśli chodzi o pieniądze, potencjalnie tak niedochodowe, że do jego realizacji potrzebna będzie cała potężna wiara religijna, jaką tylko my, ludzie, jesteśmy w stanie z siebie wykrzesać. Na coś podobnego ludzkość jeszcze nigdy się nie porywała. I jeśli ja nie podołam, jeśli nie zdążę się temu przysłużyć... - ku własnemu zdumieniu poczułam, że lada moment wybuchnę płaczem - jeśli nie nadam temu impulsu, jakiego mu trzeba, jeśli nawet nie dożyję końca dzieła...
Urwałam, żeby zaczerpnąć tchu.
- Jeżeli sama nie doczekam jego urzeczywistnienia - podjęłam - może doczeka Larkin!
Z najwyższym trudem przeszło mi to przez gardło. Myśl, że mogę nie dożyć czasów, gdy wypełni się Przeznaczenie, nie była dla mnie niczym nowym. Mimo to poczułam coś całkiem nowego.
Teraz ważna w tym stała się moja córka i świadomość tego faktu była tak nowa, tak rzeczywista - i tak prawdziwa! Moje myśli skakały jak oszalałe; miałam wrażenie, iż trawi mnie jakaś gorączka.
Zagubiłam się i nie wiedziałam już, co mam robić. Nagle zapragnęłam przytulić Larkin. Jednak zamiast ruszyć się z miejsca, oparłam się tylko o Bankole’a, niepewna, drżąca.
Mój mąż pierwszy przerwał moment milczenia:
- Witaj w dorosłym świecie, dziewczyno.
Wtedy już się rozpłakałam. Łzy strugami płynęły mi po twarzy. Nie potrafiłam się opanować. Choć mój płacz był bezgłośny, Bankole oczywiście i tak zauważył, i przytulił mnie. W pierwszej chwili byłam sobą przerażona i zdegustowana. To nie w moim stylu. Nie mam zwyczaju wypłakiwać się ludziom w mankiet.
Chciałam wyszarpnąć się z jego objęć, lecz mnie przytrzymał.
Kawał chłopa z niego. Chociaż sama jestem wysoka i silna, wystarczyło mu tylko opasać mnie ramionami, żebym nie była w stanie się od niego oderwać bez robienia mu krzywdy. Po namyśle uznałam, że właściwie dobrze mi tak, jak jest. Jeśli już musiałam mazgaić się w czyichś ramionach, cóż, miałam do dyspozycji szerokie i mocne.
Z czasem uspokoiłam się, wyczerpana i wypłakana do końca, i poczułam, że mogę wstać i iść do łóżka. Wytarłam twarz serwetką i podniosłam wzrok na mego męża.
- Czyżby to jakieś poporodowe coś tam?
- Możliwe - odparł z uśmiechem.
- Mniejsza o to - skwitowałam. - Nie cofam ani słowa z tego, co ci powiedziałam.
Skinął głową.
- Tak przypuszczałem.
- Wobec tego kładźmy się spać.
- Jeszcze chwilę. Wysłuchaj mnie, Olamina.
- Siedziałam bez ruchu i słuchałam.
- Jeśli zostaniemy tu, jeżeli się zgodzę, byśmy wszyscy troje zostali w Żołędziu, nie chcę, żeby osada ta była jeszcze jednym slumsem dla przybłędów.
- Żołądź nigdy nie był czymś takim!
Uniósł rękę.
- Moja córka nie będzie dorastać, utrzymując się z grzebania w ruinach cudzych domów i kupach śmieci. Żołądź ma stać się miastem, i to na miarę dwudziestego pierwszego wieku. Miastem, gdzie można przyzwoicie wychowywać dzieci, gdzie można żyć z nadzieją na przetrwanie i pomyślność. Niezależnie od innych doniosłych planów, jakie uda nam się zrealizować lub nie, przynajmniej tyle musimy osiągnąć!
- Przecież to Żołądź - przypomniałam, głaskając go po twarzy i brodzie. - Musi rosnąć.
Niemalże się uśmiechnął, lecz zaraz znów spoważniał.
- Jeżeli raz się zgodzę, zostanę już na dobre i na złe - oświadczył uroczyście. - Ale jeśli po paru ciężkich chwilach zmienisz zdanie...
- Czy mam taki zwyczaj, skarbie? Taka jestem?
Utkwił we mnie ciężkie spojrzenie i w milczeniu ważył coś w myślach.
- Pomogłam ci zbudować ten dom - powiedziałam, czyniąc aluzję do dosłownego znaczenia jego nazwiska: „pomóż mi zbudować dom”. - Pomogłam ci wybudować dom - powtórzyłam. Przed nami jeszcze tyle do zrobienia.
Obierajcie przywódców
Przezornie i mądrze.
Żyć pod przywództwem tchórza,
To pozwolić, by władało wami
Wszystko, czego się boi.
Żyć pod przywództwem głupca,
To pozwolić, by rządzili wami
Oportuniści, - którzy nim powodują.
Żyć pod przywództwem złodzieja,
To dobrowolnie wydawać na tup
Wszystko, co macie najcenniejszego.
Żyć pod przywództwem kłamcy,
To samemu dopraszać się
Okłamywania.
Żyć pod przywództwem tyrana,
To zaprzedać siebie i wszystkich,
Których kochacie, w niewolę.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Nie bardzo wiem, jak mam pisać o następnym epizodzie w życiu moich rodziców i moim. Cieszę się, że nie zostały mi z tego czasu żadne wspomnienia. Miałam wtedy dwa miesiące.
To wszystko jest bardzo dziwne, bardzo złe i pogmatwane. Gdyby tylko moja matka zgodziła się przeprowadzić i razem z ojcem wieść spokojne, normalne życie w Halstead, w ogóle by do tego nie doszło. A przynajmniej - nie przytrafiłoby się to nam.
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
PONIEDZIAŁEK, 26 WRZEŚNIA 2033
Nie wtargnęli po trupach. Chyba nie planują nas zabić. Na razie.
Zmienili się od czasu Dovetree. Ich przywódca doszedł teraz do władzy. Nabrali... jeśli nie znamion legalności, to przynajmniej jakby pozorów wyrobienia. Wściekłe ryki, strzelanie do wszystkiego, co się rusza i podpalanie każdego domu; zrobili się już chyba trochę zbyt prymitywne. A może po prostu daje już za mały odpal.
Piszę, nie wiedząc, jak długo jeszcze mi pozwolą. Piszę, bo jeszcze nie ze wszystkiego nas ograbili. Pozbawili nas wolności, zabrali - ukradli - nasze dwie ciężarówki, nasz dobytek i nasze domy. Jakimś cudem ostał mi się papier, pióra i ołówki. Dla żadnego z naszych pogromców te rzeczy nie mają najmniejszej wartości, lecz muszę trzymać je w ukryciu, bo inaczej i tak mi zabiorą. Odbiorą nam całe mienie. Zamierzają ogołocić nas z ubrań.
Dali to aż nadto jasno do zrozumienia. Złamią nas, zresocjalizują; nauczą, co znaczy kochać ich ojczyznę i lękać się ich Boga.
Naszych tajnych składzików żywności, broni, odzieży, gotówki i dokumentów jeszcze nie znaleźli. Wierzę, że nie.
Jesteśmy zamknięci w dwu salach naszej szkoły. Nasze książki wciąż leżą nietknięte na regałach. Podobnie jak rozmaite referaty naszych uczniów. Lecz nasze telefony i pięć nowych komputerów do nauki znikły. Mają wartość w twardej walucie. Poza tym stanowią przecież środki komunikacji ze światem zewnętrznym, a tego nam nie wolno robić. Hamowałoby to naszą reedukację.
Muszę spisać wszystko. Nie chcę, ale muszę. I muszę ukryć te zapiski tak, aby pewnego dnia wyznawcy Nasion Ziemi dowiedzieli się, co przeżyli ich poprzednicy.
Bo tak będzie. Przeżyjemy. Nie wiem jeszcze jak. Z tym „jak” zawsze jest kłopot. Jednak tak czy owak przetrwamy.
* * *
Oto co zaszło.
W ubiegły wtorek pod wieczór szkicowałam chłopców Fairclothów, omawiając z oboma referat, jaki chcieli przygotować do szkoły. Przerabiając wymagany program z historii, doszli właśnie do drugiej wojny światowej i postanowili zbudować modele pancerników, podwodnych lodzi i samolotów z tamtej epoki. Zamierzali przygotować relację o wielkich bitwach i chcieli dowiedzieć się czegoś więcej o bombach atomowych zrzuconych na Hiroszimę i Nagasaki. Wielka wojna wywarła na nich ogromne wrażenie; chłopcy nie mieli jednak pojęcia, jak obszerny temat sobie wybrali, a przyczyny wybuchu tamtej światowej zawieruchy znali tylko w najogólniejszym zarysie. Właśnie rozmawialiśmy we trójkę, próbując jakoś zawęzić ten temat, a ja postanowiłam, że w tym czasie porysuję.
Fairclothowie zawsze klepali biedę. Przed przyjściem do nas mieszkali na dzikim koczowisku. Alan Faircloth miał tylko małe, zniszczone, papierowe fotografie swych synów z czasów, gdy byli oseskami - nic późniejszego. Jego prośba, żebym narysowała ich obu teraz, sprawiła mi wielką przyjemność. Stałam się próżna na punkcie mojego rysowania. W końcu zrobiło się prawie że dobre.
Nawet Harry, Zahra i Allie to przyznawali, a nie można powiedzieć, by któreś z nich zachwycało się mymi wcześniejszymi wysiłkami.
Razem z chłopcami siedzieliśmy na dworze na tyłach szkoły, ciesząc się ciepłym, leniwym popołudniem. Tuż przy mnie leżała w beciku Larkin, uśpiona mimo wrzawy, jaką wzniecali mali Fairclothowie. Przywykła do hałasów. Chłopcy, jedenasto - i dwunastolatek, byli mali jak na swój wiek, za to bez przerwy czynili rwetes i nie potrafili usiedzieć spokojnie. Początkowo popatrywali na Larkin, ale zaraz przestała ich zajmować i zaczęli pokrzykiwać, zrazu do siebie, a potem do mnie, o broni i bitwach, bombowcach nurkujących, lotniskowcach, Hitlerze, Churchillu, To jo, Londynie i Stalingradzie, i Tokio - końca nie było. Zastanawiające, że takie potworne wydarzenie jak wojna światowa może wydać się czymś tak wspaniałym i fascynującym dwóm niedorostkom, których nawet dziadkowie się na nią nie załapali.
Szybkimi ruchami szkicowałam portrety obu chłopców, słuchając, jak entuzjazmują się własnymi pomysłami. Już prawie kończyłam, gdy pokazały się „larwy”.
„Larwa”, przezwana tak z powodu paskudnego kształtu, jest trochę mniejsza od czołgu i trochę większa od furgonu.
„Larwa” to duży, uzbrojony i opancerzony transporter z napędem na wszystkie koła, przystosowany do jazdy w każdym terenie. Jeżdżą nim prywatne gliny i wojskowi, a opływający w szmal bogacze używają go jako prywatnego samochodu. „Larwy” dotrą prawie wszędzie - przejadą górą, dołem, na skos czy dokoła w dowolnym terenie. Mieszkańcy Halstead mają jedną.
Parę razy przyjeżdżali nią po Bankole’a. W kilku innych okolicznych miasteczkach też trzymają jedną lub dwie dla swojej policji albo do prowadzenia akcji poszukiwawczych i ratunkowych w górach. Draństwa żłopią paliwo jak smoki, są naprawdę drogie w użyciu.
Tym razem aż siedem „larw” naraz wypełzło zza pagórków i przedzierało się do Żołędzia, forsując nasz kolczasty żywopłot.
A nasi wartownicy nie wysłali żadnego ostrzeżenia. Nic. Pierwsze, co pomyślałam, gdy ujrzałam nadjeżdżające pojazdy, to: Gdzie są Lucio Figueroa i Noriko Kardos? Dlaczego nas nie ostrzegli?
Czyżby coś im się stało?
Siedem „larw”! Siła ognia trzy albo i cztery razy większa od naszej, nawet jeśli wystawimy przeciwko nim wszyściutkie lufy, jakimi dysponujemy. Zresztą i tak jedynie broń naszego furgonu miała cień szansy, by powstrzymać choćby jeden transporter.
A tych cholerstw jedzie aż siedem!
- Wracajcie do domu! - poleciłam chłopcom. - Powiedzcie ojcu i siostrom, żeby czym prędzej uciekali. To nie ćwiczenia, tym razem naprawdę! No już, szybko, tylko po cichu!
Obaj puścili się pędem.
Wyjęłam z kieszeni telefon i wystukałam nasz alarmowy sygnał: „rzeczy w troki i w nogi”. Gdy ćwiczyliśmy taki wariant alarmu, Bankole tak to nazwał i przyjęło się. Na własny użytek, w myślach, nazywałam te ćwiczenia: „wtopić się w góry”. Lecz teraz to nie ćwiczenia. Musimy wiać naprawdę. Nikt nie przyjeżdża w gości w siedem „larw”.
Złapałam Larkin i ruszyłam biegiem w stronę gór. Próbowałam biec tak, by między mną a najbliższymi transporterami zawsze znajdował się budynek szkoły. „Larwy” toczyły się ku osadzie, utrzymując się chyba w jakimś wojskowym szyku. Mogły odciąć nam drogę, otworzyć ogień - zrobić z nami, co im się żywnie podobało. Naszą jedyną szansą było dognać w góry i zapaść się pod ziemię. Tylko czy zdołamy choć tyle? Jeśli przywarujemy bez ruchu, wykryje nas ich system czujników. Jeżeli będziemy biec, ani skały, ani drzewa i nasze cierniste krzewy nie dadzą nam dostatecznej osłony przed ich lufami. Ale co innego nam zostawało? Przecież dopóki tamci siedzieli w środku, nie mieliśmy do czego strzelać.
Gdzie Bankole? Nie wiedziałam. Nie szkodzi, mieliśmy wyznaczone punkty spotkań. Znajdziemy się. Cały plan zasadzał się na tym, żeby nie tracić czasu na bezładną bieganinę w poszukiwaniu bliskich. Z wyjątkiem niemowlaków i bardzo małych dzieci, wszyscy inni nauczyli się na ćwiczeniach, że nasz sygnał ucieczki mają rozumieć dosłownie: „Uciekaj natychmiast!”.
Ustaliliśmy również, że mamy rozbiec się na wszystkie strony - żadnego owczego pędu ani grupowania się, bo wtedy robimy z siebie duży, łatwy cel dla wroga. Na ile to tylko możliwe, powinniśmy też próbować uciekać taką drogą, aby zawsze odgradzały nas od niego jakieś drzewa-czy inne przeszkody terenowe.
Tylko co robić w przypadku, gdy wróg jest wszędzie?
Wtem, w tym samym momencie, wszystkie siedem „larw” zapluło ogniem. Dopiero po chwili zorientowałam się, że nie strzelają kulami - chyba wcale nie chcą nas zabić. Strzelały kartaczami z gazem. Pędziłam dalej, mając nadzieję, że inni robią to samo. Wszystko jedno, co to za gaz - z pewnością nie ma nam wyjść na zdrowie.
Przemknęłam przez młody dębowy zagajnik, w którym krył się nasz cmentarz. Już byłam blisko grzbietu pierwszego wzniesienia, już miałam nadzieję, że znajdę tam osłonę, łatwiejszą ścieżkę na szczyt i na drugie zbocze.
Nagle tuż przede mną wylądował kartacz. Jeszcze nim dotknął ziemi, zaczął rozpylać gaz.
Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Wciąż w biegu, poczułam, że się przewracam. Jeszcze zdążyłam obrócić się tak, by padając, nie przygnieść mojego maleństwa, tylko wziąć je na siebie. Usłyszałam, jak zaczyna płakać - było to cieniutkie, zupełnie nie Larkinowe kwilenie. Mimo wszystko chyba jednak nie krzyknęłam.
W każdym razie jestem pewna, że ani na chwilę nie straciłam świadomości. To był paskudny gaz. Do dziś nie wiem, jak nazywają to świństwo. Niemal zupełnie sparaliżował mi ruchy, ale pozostawił całkowicie przytomną, zdolną widzieć, słyszeć i w pełni władz umysłowych obserwować, jak jacyś umundurowani obcy wloką moich ludzi po ziemi jak kłody drewna.
Ktoś zbliżył się do mnie, nachylił i zabrał Larkin. Nie byłam w stanie obrócić głowy, aby zobaczyć, co z nią zrobił. Nie mogłam walczyć; nie mogłam ani sprzeciwić się, ani błagać. Nie zdołałam nawet krzyknąć.
Potem ktoś przyszedł po mnie i za nogi ciągnął mnie po stoku, a potem do szkoły. Ubrana w dżinsy i lekką bawełnianą koszulę, czułam, jak moje plecy trą o kamienie i zielska. Czułam ucisk - jakieś dudnienie i łomotanie. W tej chwili jeszcze mnie nic nie bolało, ale wiedziałam, że będzie. Wszyscy dorośli razem ze starszymi dziećmi zostali zawleczeni do szkoły. Zauważyłam kilkoro rozciągniętych gdzie popadnie na podłodze, tam gdzie akurat zwalili ich porywacze. Lecz nigdzie nie było widać naszych osesków i młodszych dzieci.
Nigdzie nie widziałam mojej Larkin.
W pewnej chwili usłyszałam strzelaninę na dworze. Odgłosy niosły się od południowej strony z niedaleka i przypominały warkot pokładowej broni naszego pierwszego furgonu. Może któremuś z naszych udało się do niego dotrzeć i teraz próbuje wykorzystać go w taki sam sposób, jak Harry, ja i Bankole tej nocy, gdy wrócił do nas Dan Noyer ze swą siostrą. Beznadziejna sprawa.
Nasz stary furgon mieszkalny nie był żadnym przeciwnikiem nawet dla jednej „larwy”. Wtem rozległ się głośny wybuch. Po nim zapadła już cisza.
Co to było? Czy zrobili coś dzieciom? Niewiedza męczyła niczym najboleśniejsze katusze, a kompletna bezradność jeszcze podsycała udrękę. Mogłam oddychać. Mogłam szarpnąć dłonią czy stopą. Mogłam mrugać powiekami. Ale nic więcej.
Po pewnym czasie zdołałam wydobyć z siebie jakieś skomlenie.
Wkrótce potem zjawił się mężczyzna w uniformie - czarnych spodniach i czarnej, ściągniętej pasem tunice z białym krzyżem na przedzie. Schylał się nad każdym z nas. Dowiedziałam się, co robił, dopiero kiedy przyszedł do mnie, rozpiął mi trzy pierwsze guziki przy koszuli, podźwignął mi głowę i włożył na szyję obrożę niewolnika.
* * *
Przejęli Żołądź. Tak po prostu. I przemianowali na Chrześcijański Obóz. Schwytani w niewolę, przez ponad godzinę mogliśmy tylko trzepać kończynami, mrugać i pojękiwać. Wystarczyło im czasu, by prawie wszystkich ubrać w obroże.
Nie udało im się z Grayem Morą, który zakosztował już niewolnictwa. Wprawdzie nigdy nie nosił obroży, ale całe dzieciństwo i wczesne męskie lata przeżył jako żywy inwentarz, traktowany nawet gorzej niż bydło. Odebrali mu żonę, aby przehandlować ją jakiemuś zamożnemu gościowi, któremu się spodobała. Gray opowiadał, że była drobna i niewielkiego wzrostu, ale bardzo ładna, więc poszła za dobrą cenę. Jej nowy właściciel wykorzystywał ją seksualnie, aż w końcu któregoś dnia - nie wiadomo, przypadkiem czy nie - zabił. Gdy Gray się o tym dowiedział, razem ze swoją córką Doe wydostał się na wolność. Nigdy nie powiedział nam, w jaki sposób się wyswobodził. Zawsze wyobrażałam sobie, że ukatrupił jednego lub kilku ze swych panów, okradł ich z czego się dało i prysnął w siną dal. Ja właśnie tak bym zrobiła.
Lecz tym razem nie było ucieczki. Mimo to Gray nie będzie drugi raz niewolnikiem.
Później dowiedziałam się, że istotnie zdołał dostać się do furgonu, zamknął się w środku i wygarnął do paru „larw”. Ponoć nieźle je poharatał. Potem, gdy już odpowiedziały ogniem i rozpieprzyły opancerzenie furgonu, jedną staranował. To była ta eksplozja. Nasz furgon był absolutnie bezpieczny. Sam z siebie nie mógł wybuchnąć, musiał go ktoś wysadzić. Chyba że to „larwa” eksplodowała. Nie mam pewnych informacji. Jednak znając Graya, podejrzewam, że jakoś spowodował ten wybuch. Myślę, że świadomie wybrał śmierć.
No i nie żyje.
Aż trudno uwierzyć, że to wszystko prawda. Powinien istnieć jakiś inny sposób pisania o tych rzeczach - taki, który przynajmniej oddaje choć troszeczkę cały ten obłęd i potworny, przeraźliwy ogrom cierpienia. W Żołędziu zawsze każdy mieszkaniec mógł opowiedzieć koszmarną historię. Nie było wśród nas ani jednego dorosłego, który by nie miał jakiejś na podorędziu. Ale zebraliśmy się razem, żyliśmy razem i pomagając sobie, nie tylko trwaliśmy, lecz i rozwijaliśmy się - dokonaliśmy tego wszystkiego! Osiągnęliśmy aż tyle! Zbudowaliśmy przyjazny, wspólny dom i uczciwie pracowaliśmy na nasz byt. A teraz przyszli jacyś krzyżowcy i założyli nam obroże niewolników.
Gdzie moje dziecko? Co zrobili z Larkin?
* * *
Gdy leżeliśmy sparaliżowani, oddzielili kobiety i starsze dziewczęta od mężczyzn i starszych chłopców. Mężczyzn pozostawili w większej sali szkolnej, a nas, kobiety, zaciągnęli do jednej z mniejszych. Dziwne, bo wśród mieszkańców naszej osady przeważały kobiety. Cisnęli nas na drewnianą podłogę, prawie jedne na drugich, i tak zostawili. Okna były pootwierane i pamiętam, jak się zdziwiłam, że nikt nie zabił ich deskami ani nawet nie zamknął.
Jedyną dobrą rzeczą, jakiej doświadczyłam, gdy mnie na wpół nieśli, na wpół wlekli, było to, że zobaczyłam Bankole’a. Nie sądzę, by on widział mnie. Leżał na wznak, ze wzrokiem utkwionym w górze i złożoną na piersi, poharataną do krwi ręką. Dostrzegłam, jak mruga oczami. Jestem tego pewna, wiem zatem, że żyje. Jaka szkoda, że nie udało mu się uciec. On najprędzej wymyśliłby jakiś sposób, by pomóc reszcie. I co krzyżowcy zrobią z mężczyzną w jego wieku? Przejmą się jego latami? Akurat. Jego wygląd wyraźnie wskazywał, że wleczono go po ziemi tak samo jak mnie. Jak widać, niczym się nie przejmowali.
Obejdzie ich, że Larkin to mały dzidziuś?
Co z nią? Gdzie ona jest?
* * *
Za każdym razem, gdy ktoś się zbliżał, truchlałam z przerażenia. Napadli nas młodzi mężczyźni, dwaj czy trzej byli zakrwawieni i nie na żarty rozsierdzeni. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to robota Graya. W ogóle nic nie wiedziałam. Nie byłam w stanie myśleć o niczym innym, tylko o Larkin, Bankole’u, moich ludziach i tej cholernej obroży niewolnika, którą miałam na szyi.
Tymczasem zaszło słońce, a mnie rozbolało całe ciało; plecy i ręce, obtarte, kiedy wlekli mnie po ziemi, piekły niemiłosiernie.
Poobijana i obolała głowa rwała intensywnym, pulsującym bólem, który mógł mieć coś wspólnego z tym gazem.
Było już całkiem ciemno, gdy spróbowałam się poruszyć.
Przez dłuższy czas mogłam jedynie rzucać się chwilę jak ryba, by zaraz oklapnąć. Jakaś kobieta na sali zajęczała. Druga uderzyła w szloch. Jeszcze inna ciężko złapała powietrze, zachłysnęła się nim i rozkaszlała. Któraś powtarzała raz po raz: „Jasna cholera!”.
Poznałam po głosie, że to Allie Gilchrist.
- Allie? - rzuciłam niewyraźnie jak pijana.
- Usłyszała mnie.
- Olamina? - Tak.
- Czy nim cię tu przywlekli, widziałaś gdzieś Justina?
- Nie. Przykro mi. A ty widziałaś Larkin?
- Mnie też przykro, ale też nie.
- Mojego skarba też zabrali - wtrąciła ochrypłym szeptem Adela Ortiz. - Wzięli go, a ja nawet nie wiem dokąd.
Wybuchła płaczem.
Mnie też zbierało się na płacz. Miałam ochotę leżeć bezwładnie i szlochać, ponieważ tak bardzo i na tyle różnych sposobów cierpiałam. Jednak uniosłam się, poszturchując kogoś, przeprosiłam, przez moment siedziałam tak głupio, aż w końcu wzięłam się w garść i powiedziałam:
- Kto jeszcze tu jest? Podajcie kolejno swoje imiona.
- Noriko - odezwał się głos tuż obok po mojej lewej stronie. Wzięli Deborah i Melissę. Niosłam Melissę, a Michael Deborah.
- Pędziliśmy i już myślałam, że nam się uda, kiedy zaczęli strzelać tym przeklętym gazem. Zwaliło nas z nóg, a potem ktoś przyszedł i odebrał nam dziewczynki. Widziałam tylko czyjeś ręce i ramiona.
- Moje dzieci też - włączyła się Emery Mora. - Moje dzieciaczki... - ciągnęła nieskładnie, zanosząc się od płaczu. - Moi chłopcy... moi synowie... Znowu mi ich zabrali. Znowu!
Wiele lat temu w niewoli miała dwóch synów, których sprzedano. Była niewolnicą za długi - legalnie użyczoną na mocy umowy, zobowiązaną przez prawo do odpracowania zadłużenia swojej rodziny. A długów wciąż przybywało, ponieważ harowała dla korporacji rolnej, która nie dość że podle wynagradzała swych robotników, to jeszcze płaciła skryptami przedsiębiorstwa, a nie gotówką, jednocześnie słono sobie licząc za żywność i kwatery, tak że żaden pracownik nie miał szans spłacić nawet odsetek, które gwałtownie rosły. Mimo wszystko żadne przedsiębiorstwo nie miało prawa rozbijać rodzin, odbierając na handel nieletnie dzieci rodzicom czy mężów żonom. Taki proceder łamał i prawo miejscowe, i federalne, i nie powinien w ogóle mieć miejsca. Podobnie jak to, co właśnie przydarzyło się nam.
Przypomniałam sobie o starszej córce i pasierbicy Emery.
- A Tori i Doe? - spytałam. - Są tutaj? Tori? Doe?
Żadnego odzewu. Doe miała czternaście, a Tori piętnaście lat. Jeżeli tu ich nie było, to co się z nimi stało?
Wtem rozległ się słaby głosik: „S.
- Jestem tu. Zejdź ze mnie.
- Próbuję - odpowiedział mu silniejszy - ale nie ma miejsca.
Ledwo mogę się ruszyć.
Więc Tori i Doe żyją, podobnie jak reszta z nas, która jest w tej sali. Przymknęłam oczy i wzięłam długi, głęboki, dziękczynny oddech.
- Nina Noyer? - zapytałam po chwili.
Zaczęła mówić, lecz rozkaszlała się.
- Tu jestem - wykrztusiła wreszcie - ale moje siostrzyczki...
Nie mam pojęcia, co z nimi zrobili.
- Mercy? Kassi?
Milczenie.
- May?
Znowu milczenie. May nie mogła odpowiedzieć, ale na pewno narobiłaby jakiegoś hałasu, by dać znać, że jest tu z nami.
- Kassia i Mercy były razem z nią - poinformowała Allie. Jest silna i szybko biega. Może udało jej się z nimi uciec. Kochała te dziewuszki, jakby sama je urodziła.
Westchnęłam.
- Aubrey Dovetree? - wywołałam kolejną z nas.
- Tutaj - doleciała odpowiedź. - Ale nie widzę nigdzie Zoe ani dzieci. Cała trójka była przy niej.
Zoe miała chore serce. Mogła umrzeć, nawet jeśli nikt nie chciał jej zabić.
- Marta Figueroa?
- Tak - odezwała się szeptem. - Jestem tutaj, ale sama jedna. Mój brat... moje dzieci... nie ma ich.
- Diamond Scott? Cristina Cho?
- Tu jestem - odparły jednocześnie dwa głosy, jeden po angielsku, drugi po hiszpańsku.
Choć angielski Cristiny był już całkiem dobry, w sytuacjach stresowych wracała do hiszpańskiego.
- Beatrice Scolari? Catherine Scolari?
- Jesteśmy tutaj - odpowiedziała za obydwie Catherine głosem, jakby przed chwilą płakała. - Vincent zginął. Upadł i uderzył głową o kamień. Słyszałam, jak mówili, że nie żyje.
Vincent, jej mąż i brat Beatrice. Miał tylko jedną rękę; drugą stracił w wypadku, jeszcze nim do nas dołączył. Może istotnie z nas wszystkich najłatwiej mógł stracić równowagę, gdy go zagazowało, niemniej...
- Może to nieprawda - oznajmiłam.
- Prawda. Widziałyśmy go...
Rozległo się łkanie. Nie wiedziałam, co mam im powiedzieć.
W głowie kołatało mi tylko, że może Larkin też już jest martwa.
A Bankole? Nie chciałam myśleć o śmierci. W ogóle nie chciałam myśleć.
- Channa Ryan? - wróciłam do mojej wyliczanki.
- Jestem tu, ale, rany boskie, wolałabym nie być.
- Beth Faircloth? Jessica Faircloth?
Wpierw nikt nie zareagował, lecz po chwili doszedł mnie ledwo słyszalny szept:
- Jesteśmy. Obie.
- Natividad? - pytałam dalej. - Zahra?
- Jestem - odparła Natividad po hiszpańsku. - Jeśli zrobili jakąś krzywdę moim dzieciom - dodała po chwili - popodrzynam im gardła. Zatłukę co do jednego. Mam gdzieś, co mi zrobią.
Nie mogła powstrzymać szlochu. Silna kobieta, ale dzieci znaczą dla niej więcej niż własne życie. Miała ich troje i męża. Teraz jest sama.
- Odebrali nam wszystkie małe dzieci - zakomunikowałam.
- Trzeba dowiedzieć się, gdzie je trzymają, kto ich pilnuje i co... co zamierzają z nimi zrobić.
Próbowałam ułożyć się trochę wygodniej, ale na próżno.
- Moja Larkin ma właśnie porę karmienia - podjęłam. - Dokładnie teraz. Musimy wywiedzieć się, czego tylko zdołamy.
- Założyli nam obroże niewolników - przypomniała Marta Figueroa z jękiem. - Uprowadzili naszych mężczyzn i dzieci, a nas ubrali w dławiłańcuchy! Co jeszcze, do cholery, potrzeba nam wiedzieć?
- Wszystko, co tylko się da - odparłam. - Nie chcą nas wykończyć, inaczej już by to zrobili. Rozdzielili nas z dziećmi i mężczyznami, ale przecież wciąż żyjemy. Musimy wymyślić, jak odzyskać nasze maleństwa. Jeżeli tylko jest jakiś sposób, jak je odbić, musimy go znaleźć!
Czułam, jak balansuję na granicy histerii, bliskiej krzyku i płaczu. Cała spięłam się w sobie. Z moich sutków sączył się pokarm, mocząc przód koszuli. Wszystko mnie bolało.
Przez dłuższy czas byłyśmy cichutko. W końcu usłyszałam Teresę Lin, która przedtem nie dała znaku życia.
- Tamto okno jest otwarte - odezwała się szeptem - widać przez nie gwiazdy..
- Nałożyli ci obrożę? - zapytałam. Mój głos brzmiał już niemal zwyczajnie.
- Takie szerokie i płaskie? Ubrali mnie w to, ale mam ich gdzieś. Widzę otwarte okno i wyłażę stąd!
Zaczęła przedzierać się pomiędzy innymi kobietami w kierunku okna. Któraś wrzasnęła z bólu. Parę głosów rzuciło pod jej adresem przekleństwa.
- Wszystkie na ziemię - zarządziłam. - Twarzą do podłogi!
Nie byłam w stanie zobaczyć, ile mnie posłuchało. Miałam nadzieję, że przynajmniej wszystkie hiperempatki. Nie wiedziałam na pewno, co obroża zrobi Teresie, gdy będzie próbowała wyjść przez okno. Może to tylko atrapa i nie wyrządzi jej krzywdy. A może zacznie ją dusić albo zwali z nóg, powodując straszny ból.
Dała nurka za okno. Jest szczupła - szybka i gibka jak chłopak. Zdążyłam jeszcze podnieść wzrok, by zobaczyć, jak wygięta w łuk szykuje się do skoku, jak gdyby miała wylądować na jakiejś miękkiej powierzchni albo w wodzie.
Raptem zaczęła krzyczeć i krzyczała, krzyczała bez końca.
Allie Gilchrist podniosła się, podeszła do tamtego okna i wyjrzała. Po chwili spróbowała wspiąć się na parapet i jakoś jej pomóc.
Jednak gdy tylko dotknęła okna, wrzasnęła i spadła z powrotem do wnętrza naszego więzienia. Skulona, leżała na boku naprzeciw mnie, charcząc raz po raz. Odwróciłam twarz - jej cierpienie skręcało mi trzewia. Szczęście w nieszczęściu, że nie widziałam Teresy, gdy już wypadła z okna po drugiej stronie, lecz i tak zdążyłam posmakować jej bólu.
Z dworu wciąż dobiegało wycie.
- Pusto, ani żywego ducha - poinformowała Allie, wciąż łapiąc z trudem powietrze. - Leży sama na ziemi, wije się i krzyczy.
Nikt nawet nie przyszedł zobaczyć, co się dzieje.
* * *
Przeleżała tak całą noc. Nie mogłyśmy jej w żaden sposób pomóc. Z początku wrzeszczała na całe gardło, potem jej głos przeszedł w potworne, ochrypłe chrząkanie. Nie straciła przytomności - to znaczy, na przemian mdlała i ocykała się, wydając te okropne dźwięki.
Podejście do drzwi kończyło się bólem, tak samo jak do okna.
Nawet gdy nie próbowało się wyjść, bolało, i to mocno. Diamond Scott na ochotnika obczołgała dokoła całe pomieszczenie, sprawdzając na własnej skórze, czego zakazywała obroża. Niektóre kobiety kwękały, kiedy gramoliła się przez nie, jednak poprosiłam, by wytrzymały, i przestały narzekać. Ciągle jeszcze zachowywałyśmy się jak ludzie, jak cywilizowani ludzie. Ciekawe, jak długo to będzie trwało.
- Tu jest trup! - krzyknęła Di.
- O nieba, nie. Tylko nie to.
- Kto? - zapytałam.
- Nie wiem. Jest zimna. Jeszcze nie całkiem ostygła, ale... jestem pewna, że nie żyje!
Zaczęłam pełznąć w ślad za głosem Di, aż dostrzegłam zarys jej sylwetki, trochę ciemniejszy na tle mroku. Gramoliła się jak najdalej od ciała, które uznała za martwe.
Czołgałam się do zwłok ostrożnie, starając się nie urazić niczyich obrażeń, i targnęło mną przeczucie, a właściwie wspomnienie. Bałam się, że wiem, kto to jest.
Już widziałam ciało - oparte o ścianę w kącie. Murzynka, drobnej, dziecięcej postury. Murzyńskie włosy, murzyńskie usta i nos...
Zahra!
Kiedy kolejno wywoływałam wszystkie imieniem i nazwiskiem, nie odpowiedziała. Zahra na pewno nie siedziałaby cicho w tych okolicznościach. Może też chciała wyjść przez okno, jeszcze wcześniej, nim biedna Teresa...
Nie żyła. Jej ciało jeszcze nie zrobiło się sztywne, ale już stygło. Ujęłam maleńkie dłonie i wyczułam obrączkę, na której kupno Harry tak ciężko pracował. Staroświecki ten nasz Harry, chociaż w moim wieku. Chciał, by żona nosiła jego obrączkę. Jeszcze w Robledo Zahra, najpiękniejsza kobieta w naszym starym sąsiedztwie, w dodatku zamężna z innym, była poza jego zasięgiem.
Potem, gdy ten inny zginął, chłopak nie przegapił szansy. Byli tacy różni - czarnula i białas, ona malutka wychowanka ulicy, on dryblas, z klasy średniej, na dodatek trzy, cztery lata od niej młodszy. Wszystko to okazało się bez znaczenia - jakimś sposobem udało im się stworzyć dobre stadło.
A teraz Zahry nie ma.
Co się stało z jej dziećmi? Przez głowę przemknęła mi kolejna nagła, koszmarna myśl. Obmacałam zwłoki w poszukiwaniu ran, lecz natrafiłam tylko na zadrapania i zaschniętą krew - nigdzie ani śladu głębokiej rany ani opuchlizny. Musieli ją tu przytargać, tak jak resztę nas. Niewykluczone, że wtedy jeszcze żyła.
Czy porywacze by nie zauważyli, że dźwigają trupa? Znieśli nas wszystkie do jednego pokoju i cisnęli pod strażą obroży w zaledwie parę minut.
Później już żaden się nie pojawił.
Czy gaz mógł ją uśmiercić? Była najmniejsza pośród wszystkich dorosłych w Żołędziu, niższa nawet od Niny, od Doe i Tori.
Czy to możliwe, że nawdychała się tak dużo gazu, że ją zabił?
Jeśli tak właśnie było, jak rokowało to naszym dzieciom?
Nie czułam, jak mijał czas. Siedziałam sztywno przy martwej przyjaciółce, „niezdolna myśleć ani mówić. Płakałam. Z żalu, z przerażenia i z wściekłości. Kobiety powiedziały mi potem, że nie wydałam najmniejszego dźwięku, ale - w środku - zanosiłam się od szlochu. W środku wyłam do wtóru z Teresą, płakałam i płakałam, nie mogłam przestać.
Trochę później, wciąż zawodząc bezgłośnie w duchu, wyciągnęłam się na podłodze. Słyszałam, jak kobiety wokół mnie łkają, jęczą, klną, gadają, lecz sens słów w ogóle do mnie nie docierał.
Równie dobrze mogłyby pleść coś w obcym języku. Chciałam umrzeć. Wszystko, co z takim mozołem budowałam, sczezło, zrabowane albo unicestwione, więc i ja pragnęłam śmierci. Moje maleństwo też nie żyło. Na pewno. Gdybym miała wtedy siłę się zabić, zrobiłabym to. Bez wahania.
Gdy się ocknęłam, przez okno sączyła się struga słońca. Musiałam zasnąć. Jakim cudem?
Przebudziłam się z głową na czyichś kolanach. Natividad.
Przyszła do mnie i usiadła oparta o ścianę obok martwej Zahry.
Podniosła moją głowę z ziemi i ułożyła sobie na podołku. Poderwałam się i mrugając, rozglądałam dookoła. Natividad jeszcze spała, obudził ją dopiero mój ruch. Spojrzała na mnie, powiodła spojrzeniem do ciała Zahry i znów do mnie, z każdą sekundą bardziej zrozpaczona. Jej oczy zaszkliły się łzami Objęłam ją i tuliłam przez dłuższą chwilę, na koniec pocałowałam w policzek.
W całej sali leżały śpiące kobiety i dziewczęta. Doliczyłam się dziewiętnastu, włącznie ze mną, ale... bez Zahry i Teresy.
Wszystkie brudne, podrapane i z poobcieraną skórą, leżały we wszelkich możliwych pozycjach, niektóre w pojedynkę rozciągnięte na podłodze, inne parami lub większymi grupkami, za poduszkę mając cudze nogi czy ramiona.
Z moich bolących piersi sączył się pokarm i było mi niedobrze. Potrzebowałam skorzystać z łazienki. Chciałam mieć z powrotem dziecko, męża i dom. Obok, z zamkniętymi oczami, siedziała zimna i sztywna Zahra; mimo szarej barwy, jej twarz tchnęła urodą i spokojem.
Podniosłam się na nogi i przestępując towarzyszki niedoli, które właśnie zaczynały się budzić, podeszłam do pustego narożnika, który mieliśmy wyremontować po niewielkim trzęsieniu ziemi. Parę miesięcy temu powstał tam mały rozstęp pomiędzy ścianą a podłogą. Chociaż nie było go widać, wchodziły tamtędy mrówki, a woda rozlana w tym miejscu wypływała na zewnątrz.
Gray obiecał, że to naprawi, ale jakoś nie zdążył.
Poprosiłam, by wszystkie kobiety odeszły z tamtego kąta powiedziałam im, co chcę zrobić i dlaczego. Kiwnęły głowami bez słowa sprzeciwu. Nie tylko ja miałam pełny pęcherz. Przykucnęłam i wysikałam się. Kiedy skończyłam, inne poszły za moim przykładem.
- Czy Teresa dalej tam leży? - zapytałam Diamond Scott, która znajdowała się najbliżej tamtego okna.
Di skinęła głową.
- Jest nieprzytomna... albo nieżywa - odparła głucho.
- Aż mnie skręca z głodu - wyznała Doe Mora.
- Co tam głód - powiedziała Tori. - Żeby tylko można było napić się wody.
- Cisza! - ucięłam temat. - Nie mówcie o tym. Przypominanie tylko pogorszy samopoczucie. Czy któraś widziała dziś rano porywaczy?
- Stawiają ogrodzenie - odpowiedziała Diamond Scott. - Jak podejdziesz trochę do okna, to zobaczysz. Nie wystarczy im, że założyli nam obroże, jeszcze nas ogradzają.
Wyjrzałam i zobaczyłam „larwy” rozwijające siatkę na parkan za naszymi chatami. Patrzyłam, jak rozjeżdżają nasz cmentarz, zwalając przy okazji kilka młodych drzew, które posadziliśmy ku czci zmarłych. Trafiona ta nazwa. Transportery rzeczywiście wyglądały jak gigantyczne owadzie larwy przędące olbrzymi, dławiący kokon.
Więc porywacze przejmują na własność naszą ziemię. Dopiero teraz przyszło mi to do głowy. Nie wyprawili się po to tylko, żeby rabować i palić, zniewalać ludzi albo pozbawiać ich życia, jak to robiły dotychczas pospolite zbiry. Tak postąpili z moim dawnym sąsiedztwem w Robledo, z sąsiedztwem Bankole’a w San Diego i z każdym innym, w wielu różnych miejscach. Ci tutaj mieli zamiar zostać, rozciągali siatkę. Po co?
- Słuchajcie - powiedziałam.
Większość kobiet nie zwróciła na mnie uwagi. Jedne zajęte były roztrząsaniem własnych nieszczęść, inne obserwacją „larw”.
- Słuchajcie! - powtórzyłam. - Musimy parę spraw omówić.
Tym razem większość odwróciła się do mnie. Zauważyłam, że Nina Noyer i Emery Mora wciąż gapią się przez okno.
- Słuchajcie - nakazałam po raz trzeci, mając ochotę, lecz nie ośmielając się wrzasnąć. - Wcześniej czy później prześladowcy przyjdą tu do nas. Musimy wykorzystać każdą chwilę, żeby się na to przygotować.
Teraz już wszystkie wpatrywały się we mnie z uwagą.
- Póki się da, będziemy udawać, że potulnie robimy wszystko, co każą - podjęłam. - Będziemy posłuszne i będziemy obserwowały ich, aż się dowiemy, kim są, czego chcą i gdzie są ich słabe punkty.
Część kobiet patrzyła teraz na mnie, jakby myślały, że postradałam zmysły; inne z niejaką radością i nadzieją na wieść, że porywacze w ogóle mogą mieć jakieś słabe punkty.
- Cokolwiek nam powiedzą, mogą to być kłamstwa - mówiłam dalej - i pewnie będą. Dlatego każda z nas przy każdej sposobności ma szpiegować, podsłuchiwać i dzielić się informacjami z pozostałymi. Musimy jak najwięcej się o nich dowiedzieć i zebrać tę wiedzę do kupy, wtedy będziemy miały szansę uciec albo ich zabić. Zbierajcie też wiadomości i doświadczenia o obrożach.
- Każdy najdrobniejszy szczegół może się przydać. A przede wszystkim zbierajcie informacje o dzieciach..
- Będą nas gwałcić - niemal zaskomlała Adela. - Wiesz, że będą.
Akurat ona, która już raz wycierpiała, już raz przez to przeszła, wiedziała, co mówi. Adela, Nina, Allie, Emery - one wiedziały, co to gwałt. Resztę nas szczęśliwie to w życiu ominęło. Na razie. Teraz wygląda na to, że nasze szczęście się skończyło. Jakoś będziemy musiały to przetrwać.
- Nie wiadomo - uspokajałam. - Do tego czasu nas nie zgwałcili, a przecież mogli. Ale... obawiam się, że masz rację. Kiedy mężczyźni zyskują absolutną władzę nad obcymi kobietami, gwałcą. A nas obezwładniają obroże.
Rzuciłam okiem w stronę okna, które w panice sforsowała Teresa.
- Jeżeli któremuś zachce się zgwałcić jedną z nas, nie będziemy w stanie go powstrzymać - powiedziałam. - Cóż... według mnie, jeśli nie zdołacie nakłonić go, by zrezygnował, słowami, błaganiem, płaczem, wzbudzając w nim litość albo wmawiając, że macie jakąś wstydliwą chorobę, trzeba będzie zacisnąć zęby i przetrzymać.
Zamilkłam kolejny raz, czując się idiotycznie i nie na miejscu. Ja, której nikt nigdy nie zgwałcił, nie powinnam udzielać tym kobietom takich rad. Nie mam prawa nic im radzić. Jednak to jedno musiałam im powtórzyć:
- Wytrzymajcie! Nie marnujcie swego życia. Nie szafujcie nim jak Teresa. Wyciągajcie od tych ludzi, co tylko się da, i dzielcie się wiedzą z innymi. Nawet głupie czy nieprzyjemne rzeczy, jakie będą mówili, mogą okazać się ważne. W każdej kłamliwej obietnicy może kryć się ziarenko prawdy. Jeśli będziemy zbierać razem wszystko, co zobaczymy i usłyszymy, jeśli nie damy się skłócić, będziemy działać wspólnie, wspierając jedna drugą, na pewno nadarzy się okazja, żeby uciec na wolność, pozabijać ich - a może jedno i drugie!
Zapadła długa cisza. Patrzyły na mnie w milczeniu, aż w końcu któraś - Nina Noyer - wybuchła płaczem.
- Miałam być wolna - wykrztusiła przez łzy. - Cały ten koszmar miał się skończyć. Mój brat życiem zapłacił za to, żeby mnie tu przyprowadzić.
Znienacka ogarnął mnie wstyd. Chciałam położyć się na podłodze, zwinąć ciasno w kłębek, z tymi bolącymi piersiami, i wyć, wyć bez końca. Ale nie mogłam. Nie mogłam jeszcze raz zawieść mych ludzi.
Bo to byli moi ludzie. Moi. Zaufali mi, a teraz są więźniami.
A ja byłam bezsilna - mogłam jedynie karmić ich irytującymi radami i próbować zaszczepić im odrobinę nadziei.
- Bóg jest Przemianą - usłyszałam własny głos. - Dziś górą są porywacze, ale jeśli zrobimy, co należy, pokonamy ich. Wygramy z nimi albo... zginiemy.
Po moich słowach zaległa cisza.
- Nie wzięłam lekarstwa - odezwała się Beatrice Scolari. Mogę umrzeć.
W zeszłym roku tak bardzo podskoczyło jej ciśnienie krwi, że Bankole zaordynował leki. Nina Noyer wciąż szlochała; Allie przygarnęła ją i kołysała leciutko niczym malutką dziewczynkę, sama również łkając, tylko bezgłośnie. Beatrice wpatrywała się we mnie z uporem, jak gdybym mogła jej dać lekarstwo.
- To jedna z pierwszych rzeczy, o jakie musimy ich poprosić, kiedy już zaczną z nami rozmawiać - przyrzekłam jej. - Jednak w pierwszej kolejności trzeba załatwić jakąś pomoc dla Teresy, o ile nie będzie za późno.
Niemożliwe, by jej nie zauważyli. Niemożliwe, by wcześniej nie słyszeli, jak krzyczała. Może po prostu mieli to gdzieś. Wiedzieli, że nie ma szans uciec. Może wykorzystali ją do lekcji poglądowej, byśmy nie miały już żadnych złudzeń, w jakim jesteśmy położeniu.
- Zapytamy o dzieci i o twoje lekarstwo, Beatrice - kontynuowałam - a potem... potem może pozwolą nam pochować Zahrę.
* * *
Czekałyśmy głodne, spragnione, przerażone, zamartwiając się o dzieci i niepokojąc o mężczyzn. Nadeszło popołudnie i nikt nie poświęcił nam najmniejszej uwagi. Obserwowałyśmy, jak najeźdźcy wchodzą i wychodzą z naszych domów, posilają się naszym jedzeniem, kończą ogradzać teren, lecz widziałyśmy ich tylko z daleka. Teresę leżącą na ziemi pod oknem kompletnie ignorowali.
Młodsze dziewczęta popłakiwały, kłóciły się i narzekały.
Większość pozostałych kobiet przeważnie milczała. Każda z nas, dorosłych, zdążyła przejść już w życiu piekło. Wszystkie doświadczyłyśmy wystarczająco dużo, aby nauczyć się, że płacz i narzekanie do niczego dobrego nie prowadzą. Może z czasem zapomnimy o tym, ale na razie jakoś się trzymałyśmy.
Było około drugiej, a może trzeciej, kiedy otworzyły się drzwi naszego więzienia. Wszystkie wlepiłyśmy wzrok w wielkiego brodacza, który wypełnił sobą całą przestrzeń między framugami.
Był ubrany jak oni wszyscy, w czarne spodnie i czarną tunikę z krzyżem na piersiach, i miał co najmniej dwa metry wzrostu.
Gapił się na nas z góry, jakbyśmy cuchnęły - co akurat było prawdą - i jakby to była nasza wina.
- Ty i ty - zakomenderował, wskazując mnie i Allie. - Na dwór i sprzątnąć trupa.
Allie miała twarz zaciętą, lecz obie stanęłyśmy na nogi.
- Ona też nie żyje - powiedziałam, pokazując mu Zahrę.
Nie zauważyłam, by wykonał jakiś ruch, ale musiał coś zrobić. Wrzasnęłam, szarpnęłam się i zwaliłam na ziemię, porażona potwornym bólem, który wziął się jednocześnie zewsząd i znikąd.
W jednej chwili spłonęłam ogniem, który spalił mnie i zgasł.
Skwiercząca męka - i już nic.
Brodacz odczekał, aż będę w stanie podnieść na niego wzrok.
- Nie odzywaj się bez pytania - zakomunikował. - Rób, co ci się każe, kiedy ci się każe i trzymaj gębę na kłódkę!
Nie wykrztusiłam ani słowa. Jakimś cudem zdołałam kiwnąć głową. Przemknęło mi przez myśl, że tak trzeba.
Allie postąpiła w moją stronę, chcąc pomóc mi się podnieść.
Już wyciągała ręce, gdy nagle skręciła się w paroksyzmie bólu. Jego echo wtargnęło do mego wnętrza i znów przepaliło mi trzewia. Zastygłam w bezruchu, zaciskając zęby. Czyniłam rozpaczliwe wysiłki, by nie dać poznać po sobie dodatkowej słabości - nie zdradzić się z moją hiperempatią. Nie miałam złudzeń - że jeśli długo pozostanę w niewoli, i tak się dowiedzą. Ale przynajmniej nie teraz. Jeszcze nie w tej chwili.
Brodacz niespecjalnie się mną przejmował. Przyglądał się nam obu, czekając na pozór cierpliwie, aż Allie spojrzy do góry, zła i zdezorientowana.
- Macie robić, co się wam każe, i nic poza tym - powiedział.
- Nie dotykać się nawzajem. Koniec ze wszystkimi bezecnymi praktykami. Czas, byście nauczyły się zachowywać jak przyzwoite chrześcijańskie kobiety, o ile starczy wam rozumu.
Więc wreszcie wyłożył kawę na ławę. Byliśmy sprośną sektą wyznawców wolnej miłości, których przyszli sprowadzić na drogę cnoty.
Sądzę, że brodacz wybrał mnie i Allie, bo byłyśmy najwyższe i najsilniejsze. Kazał nam wynieść Zahrę, a potem Teresę na zagon jojoby uprawianej przez nas na olej. Tam dostałyśmy oskardy i łopaty, którymi miałyśmy wykopać groby - długie, głębokie doły. Przez cały czas nie uświadczyłyśmy ani kęsa jedzenia, ani łyka wody. Zamiast tego od czasu do czasu, kiedy zdarzało nam się zwolnić tempo, nadzorca porażał nas wstrząsem dotkliwego bólu. Grunt był twardy i skalisty. Właśnie dlatego posadziliśmy tu jojobę. To wytrzymała roślina, wiele jej nie potrzeba. Zaczynało wychodzić na to, że nam też. Nie przypuszczałam, że dam radę wykopać ten pieprzony dół. Już dawno nie czułam się tak koszmarnie źle, nie byłam taka udręczona i przerażona. Mogłam myśleć już tylko o wodzie, o bólu i o tym, gdzie podziewa się moje dziecko. Przestałam pamiętać o czymkolwiek innym.
Kopałam grób dla Zahry, nawet nie zastanawiając się, co robię. Chciałam jedynie, by to kopanie wreszcie się skończyło. Moja najlepsza przyjaciółka i siostra w Przemianie czekała obok, aż wykopię dla niej dziurę w ziemi, ale to się nie liczyło. Nie byłam zdolna skupić na tym uwagi.
Resztę kobiet wyprowadzono ze szkoły na dwór i zmuszono do przyglądania się, jak kopiemy. Zauważyłam to, gdy moją uwagę przyciągnął nagły ruch zbliżającej się, milczącej grupy. Podniosłam wzrok i zobaczyłam nasze kobiety prowadzone jak stado ku nam przez trzech mężczyzn w czarnych tunikach z krzyżami.
Dopiero jakiś czas później zarejestrowałam, że przymaszerowała tu i druga grupa - mężczyzn. Wyraźnie trzymali się osobno, a kilku z nich też chyba machało łopatami.
Zamarłam, utkwiwszy w nich wzrok, wypatrując Bankole’a... i Harry’ego.
Aż zakwiczałam od raptownego szturchańca bólu. Osunęłam się na kolana w dole, jaki zdążyłam wykopać.
- Do roboty! - polecił nadzorca. - Najwyższy czas, żebyście, pogański pomiocie, zaznały trochę uczciwej pracy.
Nie udało mi się dojrzeć, kogo grzebali mężczyźni. Widziałam Travisa, jak bez koszuli rył oskardem twarde podłoże. Widziałam, jak Lucio Figueroa kopał drugi dół, a Ted Faircloth trzeci.
Więc straciliśmy dwie kobiety i trzech mężczyzn. Kogo z naszych mężczyzn te bydlaki zabiły?
Gdzie Bankole?
Nie wypatrzyłam go. Przecież ledwie zdążyłam zerknąć. Popatrywałam szybko raz po raz przy każdym wyrzucaniu piachu z dołu. W gromadce naszych mężczyzn zdołałam dojrzeć jeszcze Michaela, później Jorgego, później Jeffa Kinga. Potem znowu wstrząsnął mną ból. Tym razem utrzymałam się na nogach. Oparłam się o ścianę grobu, który kopałam.
- Kop! - rzucił nade mną ten sukinsyn. - Nie gap się, tylko zasuwaj!
Co by zrobił, gdybym zemdlała? Porażałby mnie dalej obrożą, żebym wykorkowała jak Teresa? Bawiło go to? Nie widziałam, by się uśmiechał, zadając mi ból. A jednak nie przestawał tego robić, choć nie okazywałam żadnych oznak buntu.
Zatem uległość nie dawała obrony. Jeśli ktokolwiek z nas ma przeżyć, musimy jak najszybciej wydostać się z łap tych bydlaków.
* * *
Staliśmy nad grobami, otaczani kołem przez trzydziestu paru krzyżowców. Musieliśmy przedefilować przed każdym grobem, zatrzymując się, aby spojrzeć na zwłoki. Takim to sposobem Harry dowiedział się o śmierci Zahry, a Lucio Figueroa, który dopiero w tym roku zaczął interesować się Teresą Lin - o jej śmierci. W ten sam sposób ja dowiedziałam się, że żona i siostra Vincenta Scolari nie myliły się co do jego losu, że zginął też Gray Mora - leżał zakrwawiony, zdeformowany i martwy - i że nie żyje Bankole.
Zrobił się tumult i zamęt. Na widok zniekształconego ciała Graya Emery Mora i jej dwie córki zaczęły wyć z żalu. Natividad i Travis padli sobie w ramiona. Lucio Figueroa padł na kolana przy grobie Teresy, a jego siostra, Marta, starała się jakoś go pocieszyć. Żona i siostra Vincenta chciały wejść do dołu, żeby go dotknąć, ucałować na pożegnanie. Za to, że się rozkrzyczeliśmy, za płacz, za przekleństwa i domaganie się odpowiedzi - na wszystkich nas spadła elektroniczna chłosta.
Mnie poraziło aż do nieprzytomności - za to, że rzuciłam się na brodatego nadzorcę, próbując ukatrupić go oskardem. Miałam za nic najstraszliwsze katusze. Gdyby tylko mi się udało...
Strzeż się:
Niewiedza
Broni się sama.
Niewiedza
Rodzi podejrzenie, A ono
Rodzi strach,
Który drży,
Irracjonalny i ślepy,
Lub, buntowniczy i zasklepiony,
Powstaje.
Ślepa, zamknięta w sobie,
Lękliwa i podejrzliwa
Niewiedza
Broni się sama
I - ochraniana –
Rośnie.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Brak mi Żołędzia. Naturalnie, nic nie pamiętam z tamtych czasów, ale właśnie tam moi rodzice żyli szczęśliwie razem podczas ich krótkiego małżeństwa. Tam zostałam poczęta i przyszłam na świat, kochana przez oboje. Tam mogłam - i powinnam była - dorastać, bo właśnie tam moja matka uparcie chciała żyć. Nie przeszkadzałoby mi, nawet gdyby, wbrew jej marzeniom i intencjom ojca, osada do końca bardziej przypominała dziewiętnastowieczną rolniczą wioskę niż odskocznię dla realizacji Przeznaczenia. I tak byłaby mniej ponura od miejsca, w jakim naprawdę przyszło mi dorosnąć.
Od wkroczenia na scenę krzyżowców Jarreta - bo tak się sami nazywali - moje życie gwałtownie skręca, żegnając się z Żołędziem i z matką. Naprawdę zaskakujące jest to, że nasze drogi kiedyś jeszcze się zeszły.
Mama miała rację co do gazu. Jego przeznaczeniem było tłumić rozruchy, ujarzmiać gwałtowne ludzkie masy. W przeciwieństwie do gazów trujących lub łzawiących, tamten miał z założenia być mniej okrutny. Nazywano go miłosiernym i był gazem paraliżującym.
W większości przypadków działał szybko, nie zadając bólu i nie wywołując żadnych niemiłych następstw. Jednak czasami zdarzało się, że zabijał dzieci i niskich, szczupłych dorosłych. Dlatego też opracowano specjalną odtrutkę. Po ataku na Żołądź dostałam ją ja i wszystkie inne maluchy w osadzie. Z jakiegoś powodu nie dali jej Zahrze Balter. Chociaż była niska i drobnej budowy, nie można było wziąć ją za dziecko. Może krzyżowcy myśleli, że bardziej decydującą rolę grał wiek, nie waga ciała. Nie było wśród nich lekarzy. Sami wysłannicy Boga, którzy przynieśli prawdziwą wiarę pogańskiej sekcie. To, że paru pogan od tego umarło, chyba nie było już dla nich takie istotne.
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
CZWARTEK, 24 LISTOPADA 2033
Święto Dziękczynienia.
Powinnam składać dzięki za to, że jeszcze żyję? Mam mieszane uczucia.
Potraktowali nas, jakby była niedziela, co tam - lepiej niż w niedzielę. Dostaliśmy dodatkowe jedzenie i dodatkowy czas na odpoczynek, a po porannym nabożeństwie zostawili nas w spokoju. Za to najbardziej mogę być wdzięczna. Przynajmniej raz spuścili nas z oczu. Zapewne nie chcą spędzić święta na pilnowaniu nas czy, jak to nazywają, „naukach”. To znaczy, że dziś mogę sobie popisać. Każdego innego dnia, nim dadzą nam spokój, przeważnie jest już ciemno i wszystkie jesteśmy zmordowane. Po pracy na dworze pilnują nas, każąc uczyć się na pamięć i recytować ustępy z Biblii tak długo, aż oczy same się zamykają i nie jesteśmy w stanie myśleć. Składam dzięki, że mogę kontynuować pisanie i że nie słyszę własnego głosu, jak skanduje na przykład: „Do niewiasty powiedział: »Obficie rozmnożę boleści twoje, i poczęcia twoje; w boleści rodzić będziesz dzieci, a wola twa poddana będzie mężowi twemu, a on nad tobą panować będzie«„.
Nie wolno nam rozmawiać w obecności naszych „nauczycieli”; ale też nie pozwalają nam po prostu pomilczeć i odetchnąć.
Teraz muszę znaleźć jakiś sposób, aby spisać wydarzenia ostatnich paru tygodni, opowiedzieć, co się z nami działo - jak gdyby wszystko to było rozumne i racjonalne. Spróbuję, chociażby po to, by trochę uporządkować rozproszone myśli. Mam silną potrzebę napisania o... Bankole’u.
Wszystkie młodsze dzieci znikły. Co do jednego. Począwszy od Larkin, która była najmłodsza, skończywszy na chłopcach Fairclothów, wywieźli wszyściutkie.
Wmawiają nam, że dzieci zostały ocalone przed złem. Ponoć trafiły do „dobrych chrześcijańskich domów” i nie zobaczymy ich, póki nie wyrzekniemy się naszego „pogaństwa” i nie udowodnimy, że staliśmy się ludźmi, którym z ufnością można powierzyć chrześcijańskie dzieci. Z czystej miłości i życzliwości nasi prześladowcy - wymagają, żeby zwracać się do nich per „nauczycielu” - zatroszczyli się o nasze latorośle. Wprowadzili je na drogę cnoty, pozwalającą tu, na Ziemi, stać się użytecznym obywatelem Ameryki, a po śmierci wiodącą ku miejscu w niebie. Czas, byśmy i my, dorośli i starsze dzieci, nauczyli się kroczyć tą samą drogą. Dlatego muszą poddać nas reedukacji. Musimy uznać, że Jezus Chrystus był naszym Zbawicielem, krzyżowcy Jarreta są naszymi nauczycielami, sam Jarret namaszczonym przez Boga odnowicielem wielkości naszego kraju, a Kościół Chrześcijańskiej Ameryki naszym Kościołem. Dopiero wtedy będziemy chrześcijańskimi patriotami, godnymi wychowywać dzieci.
Nie sprzeciwiamy się. Kiedy każą nam klękać i modlić się, śpiewać i wyznawać wiarę, robimy to. Własnym przykładem i zachowaniem dałam reszcie jasno do zrozumienia, że powinniśmy być posłuszni. Jaki sens ma stawianie oporu, gdy jedynym efektem mogą być tortury lub śmierć? Co z tego za pożytek? Będziemy mydlić oczy tym mordercom, porywaczom, złodziejom i oprawcom niewolników. Powiemy im każde łgarstwo, jakie chcą usłyszeć; zrobimy wszystko, czego zażądają. Aż w końcu nadejdzie taki dzień, gdy może zrobią się nieostrożni, może zepsują im się urządzenia do kontroli, może znajdziemy albo sami odsłonią jakieś słabe punkty, czułe miejsca... Wtedy ich ukatrupimy.
Nasze posłuszeństwo posłuszeństwem, lecz przecież krzyżowcom należy się jakaś rozrywka. Lubią nas podręczyć.
- To nic w porównaniu z mękami piekielnych - uświadamiają nas. - Zrozumcie tę nauczkę, inaczej będziecie cierpieć tak całą wieczność!
Jeżeli wierzą w to, co mówią, jak mogą robić to, co robią?
Wyżerają nasze jedzenie, a nas karmią resztkami ze stołu, raz na sucho, raz rozgotowanymi w wodnistej zupie z rzepami albo kartoflami z naszych warzywników. Mieszkają w naszych domach i śpią w naszych łóżkach, podczas gdy my sypiamy na szkolnej podłodze, mężczyźni w jednej sali, kobiety w drugiej z’ bezwzględnym zakazem porozumiewania się między dwiema grupami.
Okazuje się, że ani jedno nasze małżeństwo nie jest legalne, albowiem ślubu nie udzielał duchowny Kościoła Chrześcijańskiej Ameryki. Dlatego przez cały czas żyliśmy w grzechu cudzołóstwa, „parząc się jak psy!” - tak to ujął jeden krzyżowiec. Ten sam, który w zeszłym tygodniu zawlókł do chaty Diamond Scott i zgwałcił. Podobno jej powiedział, że to nic złego, jest wysłannikiem Bożym, więc to dla niej zaszczyt. Po wszystkim Diamond płakała i wymiotowała. Mówi, że jeśli zaszła w ciążę, odbierze sobie życie.
Na razie tylko jedno z nas popełniło tę ostateczność - samobójstwo. Tylko jedna: Emery Mora. Pomściła śmierć męża i uprowadzenie dwóch synków. Uwiodła krzyżowca - jednego z tych, którzy wprowadzili się do jej własnej chaty. Zbajerowała go, że wpadł jej w oko i chętnie się z nim prześpi. W środku nocy poderżnęła mu gardło nożem, który zawsze trzymała pod materacem.
Później poszła do drugiego, śpiącego w pokoju jej córek, i też go zarżnęła. Potem wróciła do własnego łóżka, położyła się obok pierwszej ofiary i podcięła sobie żyły w przegubach. Nazajutrz rano znaleźli całą trójkę nieżywą. Tak jak Gray, Emery krwawo się zemściła.
Ze względu na nią samą, przez wzgląd na jej córki, żałuję, że nie zdecydowała się żyć. Wiem, jaka była przybita, i próbowałam przekonać ją, żeby wytrwała. Nocami, gdy zamykali nas razem, wszystkie rozmawiałyśmy, wymieniałyśmy wiadomości, starając się nawzajem podtrzymywać na duchu. Ale mówiąc szczerze, skoro już Emery postanowiła umrzeć, nie mogła wybrać lepszego sposobu. Pokazała nam, że my też możemy zadać śmierć tym bydlakom. Obroże nas nie powstrzymają. Gdyby dławiłańcuch na szyi Emery nie ograniczał jej możliwości poruszania się do tamtej jednej chaty, pewnie zarżnęłaby jeszcze więcej tych drani.
Ale czemu dławiłańcuch w ogóle pozwolił jej zabić? Według tego, co Marc opowiadał o życiu w niewoli, obroże chroniły posiadaczy ich jednostek sterujących. Czy chodziło o jakiś inny typ?
Możliwe. Tego nie mogłyśmy sprawdzić. Z żadnych informacji, jakie zbierałyśmy i przekazywałyśmy sobie w nocy, nie wynikało, że istnieją różne modele obroży. Zdołałyśmy się dowiedzieć natomiast, że wszystkie dławiłańcuchy, które nosiłyśmy, są jakoś ze sobą złączone, tworzą coś na kształt sieci. Cały system sterowany jest jednostkami noszonymi przez naszych oprawców w postaci pasów, jednak one same są zasilane, koordynowane i w jakiś sposób kontrolowane przez większą jednostkę główną, która, zdaniem Diamond Scott, znajduje się w jednej z dwu „larw”, jakie stale trzymają na miejscu. To, co Di usłyszała od swego gwałciciela między jednym razem a drugim, potwierdziło jej przypuszczenie.
Na razie główna jednostka sterująca, strzeżona przez broń, zamki i pancerz transportera, jest poza naszym zasięgiem. Trzeba zdobyć na jej temat więcej informacji. Na razie oświeciło mnie, że przyczyna, dla której pas gwałciciela Emery nie ocalił mu życia, była banalnie prosta: po prostu nie miał go na sobie.
Który facet nosi pas w łóżku? Emery była szczupłą, słabą kobietą. Każdy mężczyzna mógł być święcie przekonany, że obezwładni ją jedną ręką.
Jak ich już zabiła, Emery powinna była spróbować użyć pasów, by się uwolnić i albo uciec, albo próbować uwolnić nas, albo chociażby mścić się dalej. I jestem pewna, że próbowała. A nie udało jej się, bo pewnie nie pasowały odciski palców lub zabrakło jeszcze jakiegoś klucza czy kodu. To dla nas bardzo cenna wiedza, podobnie jak to, że dotykała ich urządzenia i choć niewątpliwie zadała sobie ból, nie włączyły się żadne alarmy. Może w ogóle ich nie było? Któregoś dnia to może być bardzo istotne.
* * *
Za to, co zrobiła Emery, wszystkie nas wychłostano. Mężczyznom kazali się przyglądać.
Wyprowadzili nas ze szkoły i pod razami kazali na klęczkach modlić się, wyznawać nasze grzechy i błagać o przebaczenie, na rozkaz recytując wersety z Biblii. Bez przerwy tłukło mi się po głowie, że zaraz przez pomyłkę którąś z nas wykończą. Istny szał maltretowania i poniżania. Nasi „nauczyciele” wykrzykiwali pod naszym adresem słowa nienawiści, którą uparcie nazywali miłością. Robili sobie tury, żeby się nie zmęczyć biciem, i trwało to godzinami.
Pamiętam, że pragnęłam umrzeć. Zastanawiałam się, czy w końcu doprowadzą nas do tego, że pójdziemy śladem Emery, każda zabierze na tamten świat paru z nich.
Sprowadzili nowych więźniów - mężczyzn i kobiety z dzikich koczowisk i okolicznych miasteczek. Większość z nich sprawia wrażenie zwyczajnych, prostych biedaków. Niektórzy trudnili się produkcją i handlem narkotyków, domowym winem, piwem lub whisky. Wśród uprowadzonych znalazły się rodziny naszych sąsiadów, Sullivanów i Gamów. Kilkoro ich dzieci chodziło do naszej szkoły. Od najazdu nie widziałam ich na oczy. Czemu ich też pojmali i spędzili tutaj?
Część nowo przybyłych kobiet upchnęli z nami, a część w pustej trzeciej izbie szkoły, która przedtem służyła nam za szpital.
Mężczyzn umieścili w największej sali z naszymi.
* * *
Muszę napisać o Bankole’u. Przecież głównie o to mi chodziło, kiedy tym razem zaczynałam. Muszę, ale bynajmniej nie chcę.
To zbyt mocno boli.
Krzyżowcy zmuszają nas do powiększania naszego więzienia i naszych chat, które teraz są ich domami. Pracujemy w polu, karmimy żywy inwentarz i oporządzamy zagrody. Przerzucamy kompost, sadzimy zioła i zbieramy chrust. Mamy wyżywić siebie i naszych porywaczy. Naturalnie oni jadają lepiej niż my. Wiadomo, w końcu to my zawdzięczamy im więcej, niż kiedykolwiek będziemy w stanie odpłacić - przecież uczą nas, jak porzucić drogę grzechu. Bez przerwy powtarzają, jakie to ważne, byśmy pojęli głęboki sens ciężkiej pracy. Tłumaczą nam, że nie jesteśmy już dzikimi koczownikami, pasożytami i złodziejami. Zdążyłam zarobić niejedne elektroniczne baty za to, że przypomniałam, iż ta ziemia jest własnością moją i mego męża, że zawsze płaciliśmy za nią podatek gruntowy i nigdy nic nikomu nie ukradliśmy.
Spalili nasze książki, dokumenty i papiery. Wszelkie ślady naszej przeszłości, jakie tylko znaleźli. Wszystko to bezbożny chłam, powiedzieli. Większość roboty wykonali naszymi rękami, każąc nam znosić i rzucać na stertę tyle ukochanych rzeczy, i pilnowali nas z dłońmi na pasach. Nasz cały księgozbiór, drukowany i na dyskach. Wszystkie zbiory minerałów, nasion, liści, obrazków zgromadzone przez nasze maluchy... Wszystkie referaty, modele, rzeźby i obrazy będące dziełem starszych dzieci. Muzyka, którą skomponowali Gray i Travis. Sztuki, które napisała Emery. Wszystkie fragmenty mojego dziennika, jakie wpadły im w łapska. Wszelkie akty prawne, łącznie ze świadectwami ślubu, pokwitowaniami zapłaty podatku i tytułem własności ziemi Bankole’a. Na wszystko to nasi „nauczyciele” cisnęli zapaloną lampę naftową; potem przeczesali, wymieszali cały stos grabiami i podpalili jeszcze raz.
Faktycznie spalili tylko odpisy urzędowych dokumentów. To były same kopie. Od czasów zdobycia pierwszego furgonu oryginały trzymamy w skrytce depozytowej w Eurece. Tak zadecydował Bankole. Poza tym w naszych schowkach są jeszcze inne kopie - razem z paroma książkami, innymi dokumentami, konwencjonalną bronią, żywnością, ubraniami i gotówką. Podobnie jak moje dzienniki i zapiski Bankole’a, które na bieżąco skanowałam i kopiowałam na dyskietkach. Nie wiem, po co to robiłam.
W przypadku mych dzienników była to słabostka, której zawsze trochę się wstydziłam, uważając, że sobie pobłażam i marnotrawię pieniądze na kopiowanie własnej pisaniny. Mimo to pamiętam, że gdy zaczęłam to robić, od razu poczułam się lepiej. Teraz żałuję, że nie przyszło mi do głowy, by tak samo zeskanować sztuki Emery oraz kompozycje Travisa i Graya. Tajne składziki chyba wciąż pozostają bezpieczne.
W naszej więziennej sali urządziłam sobie schowek na papier, pióra i ołówki. Allie z Natividad pomogły mi poluzować parę desek w podłodze przy oknie. Nie mając do dyspozycji nic poza ostrymi kamieniami i starymi gwoździami, wydrążyłyśmy niedużą dziuplę w jednym z wielkich dźwigarów z tarcicy, podtrzymujących podłogowe legary. Miałyśmy nadzieję, że żaden „nauczyciel” nie będzie tam zaglądał i sprawdzał po ciemku. Natividad włożyła do skrytki swoją ślubną obrączkę, a Allie Kilka rysunków Justina. Noriko schowała tam gładki, owalny zielony kamyk, który ona i Michael znaleźli na jednej ze wspólnych wypraw po ocalałe mienie.
Zastanawiające, że kiedy dłubałyśmy w dźwigarze, dławiłańcuchy nas nie poraziły. Zdaniem Allie, znaczyło to, że możemy uciec. Gdybyśmy poluzowały więcej desek w podłodze, wyczołgałybyśmy się na zewnątrz pod szkołą. Jednak kiedy Tori Mora, najszczuplejsza z nas, spróbowała wpełznąć pod podłogę, jak tylko dotknęła stopami ziemi, zaczęła wić się z bólu. Musiałyśmy ją wyciągnąć. Tak więc dowiedziałyśmy się kolejnej rzeczy. Wprawdzie dla nas niekorzystnej, lecz warto było sprawdzić.
Tyle już nie ma. Tak wiele nam odebrali albo zniszczyli. Chociaż nie znalazłyśmy drogi na wolność, przynajmniej wymyśliłyśmy sposób zachowania przy sobie paru drobiazgów. Czasem łapię się na myśli, że łatwiej przyszłoby mi znosić to wszystko, gdyby Larkin i Bankole wciąż byli ze mną albo gdybym chociaż mogła zobaczyć moją córeczkę i przekonać się, że jest cała i zdrowa. Gdybym tylko mogła rzucić na nią okiem...
* * *
Nie mam pojęcia, czy akcje krzyżowców odbywają się pod choćby pozorami legalności. Aż trudno uwierzyć, by mogło tak być. Jak można usprawiedliwić odbieranie ziemi i wolności ludziom, którzy żyją w zgodzie z prawem i zarabiają na własny byt?
Nie mogę uwierzyć, by nawet Jarret tak zamanipulował konstytucją, żeby zalegalizować takie rzeczy. Przynajmniej nie tak od razu. W takim razie jak samozwańczy strażnicy moralności i ładu mieli czelność założyć „reedukacyjny” obóz i prowadzić go, wykorzystując bezprawnie zniewolonych ludzi? Jesteśmy tu już ponad miesiąc i nikt z zewnątrz nic nie zauważył. Nawet nasi znajomi i klienci nijak nie zareagowali. Rodziny Gamów i Sullivanów nie są zamożne ani wpływowe, lecz przecież żyją w tych górach od dobrych paru pokoleń. Nikt się nie zainteresował, nikt nie zaczął o nich rozpytywać?
A może byli tacy, co pytali, tylko kto im odpowiedział? Krzyżowcy, przebrani w oszukańcze piórka zwyczajnych, praworządnych patriotów? Przypuszczam, iż spokojnie można założyć, że mają ten greps opracowany. Jakich łgarstw nagadali? Organizacja, którą stać na siedem „larw”, utrzymywanie co najmniej kilkudziesięciu chłopa i posiadanie chyba niewyczerpanych zapasów kosztownych dławiłańcuchów, potrafi pewnie rozpuszczać wszelkie kłamstwa, jakie jej się żywnie podoba. Nasi przyjaciele w okolicy mogli usłyszeć całkiem wiarygodne historyjki. A może zamknięto im usta strachem, dając do zrozumienia, że jak będą stawiać za dużo pytań, sami wpędzą się w tarapaty? Albo po prostu nikt z nas nie ma dostatecznie potężnych przyjaciół. Nic przecież nie znaczyliśmy, a teraz nasza anonimowość, zamiast choć trochę nas chronić, okazała się dodatkową słabością.
Nam, w Żołędziu, powiedzieli, że zostaliśmy najechani i ubezwłasnowolnieni, gdyż byliśmy pogańską sektą. Jednak Gamowie i Sullivanowie nie są żadnymi sekciarzami. Pytałam kobiety z obydwu rodzin, czemu ich zaatakowali, ale one też nie mają pojęcia.
Tak jak i my, obie familie miały własny grunt, lecz w przeciwieństwie do Dovetree nigdy nie parały się uprawą marihuany ani pędzeniem alkoholu na sprzedaż. Uprawiali ziemię, od czasu do czasu, jak im się poszczęściło, łapiąc dorywcze prace w miasteczkach. Ciężko harowali i prowadzili się przyzwoicie. I koniec końców co im z tego przyszło? Na co się zdała ta ich i nasza harówka, całe to trzymanie się przez Bankole’a przepisów, wszystkie nadzieje, jakie pokładałam w Larkin i w Nasionach Ziemi? Nie wiem, co dalej będzie. Ale wiem, że wydostaniemy się z tego! Jakimś sposobem nam się uda! I co potem? Obiło mi się o uszy, że niektórzy spośród „nauczycieli” pochodzą ze znaczących rodzin w Kościołach Chrześcijańskiej Ameryki w Eurece, Arcata i wielu pomniejszych okolicznych miasteczkach. Ta ziemia jest teraz moja. Bankole, ufny w prawo i porządek, sporządził testament.
Czytałam go. Oczywiście kopia, którą trzymaliśmy w Żołędziu, spłonęła na stosie, ale oryginał i inne kopie nadal istnieją. Ziemia należy do mnie; problem w tym, jak ją odzyskać. Jak kiedykolwiek zdołamy odbudować to, co mieliśmy?
Aby uwolnić się od naszych „nauczycieli”, na pewno trzeba będzie paru zabić. Nie widzę sposobu, jak można by tego uniknąć. Jeśli będą musieli - i jeśli zdołają - oni z pewnością posuną się do zabijania, by udaremnić nam ucieczkę. Gwałcą nas, dręczą, sprawiają ból, obojętnie patrzą, jak umieramy - co świadczy, że nie traktują nas jak ludzi. Czy opowiadają swoim bliskim, co tutaj wyprawiają? A policja? Może niektórzy „nauczyciele” sami są policjantami lub mają gliny w rodzinie?
Przecież mnóstwo ludzi musi zdawać sobie sprawę, co się dzieje. Każda zmiana „nauczycieli” przebywa z nami przez tydzień, po czym na tydzień znika z osady. Mówią ludziom, że gdzie byli? Większość okolicznych mieszkańców nie mogła nic nie zauważyć. Dlatego nie widzę tu dla nas dalej miejsca, jak już się uwolnimy. Zbyt wielu tutejszych znienawidzi nas albo za to, że podczas ucieczki odebraliśmy życie jakimś ich krewnym, albo ponieważ nie będą mogli darować nam wszystkich krzywd, jakie oni sami, ich krewni czy przyjaciele nam wyrządzili.
Nasiona Ziemi trwają. Wie o tym i wierzy w to wystarczająco wielu spośród nas, by nie utracić tej wiary i czerpać z niej siłę do życia. Nasiona Ziemi żyją i będą żyć dalej. Ale krzyżowcy Jarreta zadławili nasz Żołądź. Na śmierć.
* * *
Stale powtarzam, że muszę napisać o Bankole’u, i wciąż omijam ten temat. Gdy zobaczyłam jego ciało, ciśnięte do dziury w ziemi, którą pod przymusem wykopał Lucio Figueroa, przez wiele dni wegetowałam jak żywy trup. Nie odmówili nad nim żadnych swoich modlitw i oczywiście nam również zabronili odprawić ceremonię.
W dniu kiedy na nas napadli, widziałam go jeszcze żywego.
Jestem tego pewna. Co się stało? Był zdrowy i z pewnością nie był głupcem. Nie prowokowałby uzbrojonych napastników do tego stopnia, by go zabili. Nie wolno nam rozmawiać z naszymi mężczyznami, ale musiałam dowiedzieć się, co mu się przydarzyło.
Bez przerwy szukałam okazji, aż w końcu trafił się moment, kiedy udało mi się zamienić słowo z Harrym Balterem. Chciałam też opowiedzieć mu o Zahrze.
Udało nam się spotkać, gdy pracowaliśmy w polu i w pobliżu byli tylko inni członkowie naszej wspólnoty. Słońce czy deszcz zbieraliśmy z zagonów sałatę, cebulę, kartofle, marchew i kabaczki; naturalnie, wszystko to posadziliśmy i uprawialiśmy wcześniej my, mieszkańcy Żołędzia. Powinniśmy również zebrać żołędzie, lecz nam nie pozwolili. Niektórych z nas zagonili za to do wycinki zarówno rosłych dębów i sosen, jak i całkiem młodych drzewek, które myśmy zasadzili, by dostarczały nam białka i ocieniały chaty lub ku pamięci naszych zmarłych. Nie wiadomo czemu nasi „nauczyciele” powzięli przypuszczenie, że otaczamy drzewa kultem, dlatego w okolicy mogą ostać się tylko te, co rodzą owoce i orzechy, które oni lubią jeść. Aż śmiech bierze, jak to wykombinowali. Drzewka pomarańczowe, cytrynowe i grejpfrutowe, śliwy daktylowe, grusze, orzechowce i awokado były dobre.
Wszystkie inne stanowiły źródło złych pokus.
Oto co po kawałku zdołał przekazać mi Harry, za każdym razem gdy udało nam się zbliżyć do siebie podczas pracy.
- Użyli na nas obroży - zaczął relację. - Już pierwszego dnia.
Zaczekali, aż wszyscy odzyskamy przytomność, a potem weszli i jeden powiedział: „Chcemy oszczędzić wam popełnienia jakichś błędów, dlatego pokażemy, jak to działa”. Na pierwszy ogień poszedł Jorge Cho; krzyczał i wił się jak robak na haczyku. Później wzięli Alana Fairclotha, później Michaela i Bankole’a. Bankole był przytomny, ale nie całkiem świadomy. Siedział na podłodze z głową schowaną w dłoniach i gapił się w ziemię. Do tej pory zdążyli już wynieść wszyściutkie meble, które rzucili na stertę na dworze niedaleko naszych ciężarówek, toteż każdy z nas leżał na gołej podłodze. Bankole nie wydał z siebie żadnego dźwięku, kiedy potraktowali go obrożą. Zwalił się tylko na bok i szarpnął, jak w konwulsjach. Bez jednego krzyku, bez słowa. Ale dostał większych drgawek niż pozostali. W końcu wyzionął ducha. To wszystko. Michael powiedział, że obroża musiała wywołać ostry zawał serca.
Harry umilkł na dłuższą chwilę - choć może i coś mówił, tylko ja nie słyszałam. Płakałam. Mogłam stłumić szloch, ale nie byłam w stanie powstrzymać łez. Później, gdy znów się mijaliśmy, doszedł mnie jego szept:
- Przykro mi, Lauren. Boże, tak mi żal. To był taki porządny człowiek.
Bankole przyjął na świat dwójkę dzieci Harry’ego. Bankole przyjął na świat dzieci wszystkich innych, łącznie z własną córką. Nie wierząc w Nasiona Ziemi, a może nawet w Żołądź, został tu i ciężko pracował. Bardziej niż kto inny przyczyniał się, by nasza wiara i osada istniały. Jakie to głupie, jakie bezcelowe, że przyszło mu zginąć z rąk ludzi, którzy ani go nie znali, w żaden sposób się nim nie przejmowali, ani nawet na dobrą sprawę nie chcieli go uśmiercić, tylko po prostu nie umieli posługiwać się potężną bronią, jaką dysponowali. Niechcący zagazowali Zahrę, bo nie wzięli pod uwagę jej niewielkiej wagi. Niechcący porazili Bankole’a wstrząsami, które spowodowały zawał, ponieważ nie uwzględnili jego wieku. Nigdy wcześniej nie miał kłopotów z sercem. Był silnym, zdrowym mężczyzną, który mógł żyć i patrzeć, jak dorasta jego córka, a może, kto wie, spłodzić inne dzieci.
Płakałam bezgłośnie. Jakimś cudem nie ściągnęłam uwagi żadnego z „nauczycieli”.
Po pewnym czasie udało mi się opowiedzieć mu o Zahrze.
- Według mnie naprawdę zawiniła jej drobna budowa stwierdziłam na koniec. - Może oni nie znają się na tej broni.
A może zwyczajnie mają to gdzieś. Albo i jedno, i drugie. Żaden z nich nie kiwnął nawet palcem, żeby pomóc Teresie.
Zapadło długie, bardzo długie milczenie. Pracowaliśmy, a Harry próbował wziąć się w garść. Kiedy znów się odezwał, jego głos brzmiał już pewnie:
- Musimy ukatrupić tych bydlaków, Olamina!
Prawie nigdy nie zwracał się do mnie po nazwisku. Znaliśmy się od pieluch. Z wyjątkiem paru poważniejszych uroczystości w Dni Zgromadzenia, zwykle nazywał mnie Lauren. Pierwszy raz nazwał mnie Olamina, kiedy witałam jego pierworodne dziecko, przyjmując je do społeczności Żołędzia i do wspólnoty Nasion Ziemi. Sprawiało to wrażenie, jakby moje nazwisko oznaczało dla niego jakiś tytuł.
- Najpierw trzeba wymyślić sposób na pozbycie się obroży powiedziałam. - Potem trzeba się dowiedzieć, co z dziećmi. Jeżeli... jeżeli żyją, musimy zdobyć informacje, gdzie je trzymają.
- Myślisz, że żyją?
- Nie wiem - odparłam, biorąc głęboki oddech. - Oddałabym wszystko za wiadomość, gdzie jest Larkin i czy nic jej nie dolega. Ci ludzie kłamią nam prawie we wszystkim - ciągnęłam po kolejnej przerwie. - Ale gdzieś muszą mieć jakiś spis, raport - cokolwiek. Trzeba postarać się coś takiego znaleźć. Zbierajmy informacje. Szukajmy słabych punktów. Obserwujmy, czekajmy, a tymczasem róbmy wszystko, żeby przeżyć!
W naszym kierunku nadchodził „nauczyciel”. Albo tylko sprawdzał, albo przyuważył nas na poszeptywaniu. Pozwoliłam, aby Harry mnie minął. To był koniec rozmowy.
Kiedy zawodzi wzrok,
Zatraca się kierunek.
Gdy nie widać kierunku,
Można zapomnieć o celu.
Gdy zapomniany cel,
Rządzą same emocje.
Gdy rządzą tylko one,
Zagłada... zagłada.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Z Żołędzia zostałam wywieziona do obozu reedukacyjnego w Pelican Bay, ulokowanego w dawnym więzieniu o zaostrzonym rygorze w okręgu Del Norte, na północ od okręgu Humboldt. Na szczęście nie zostały mi stamtąd żadne wspomnienia. Inni mi opowiadali, że to więzienie było dobrze zaprojektowane do trzymania ludzi w izolacji nie tylko od reszty społeczeństwa, ale i jednych od drugich. Zapewniało dość przestrzeni na żłobek całkowicie odseparowany od pogańskich więźniów, którzy mogliby skazić dziecięce umysły. Żłobek w Pelican Bay otoczył mnie opieką na kilka miesięcy. Wiem o tym, bo zdjęto mi odciski palców i stóp, pobrano wzór kodu genetycznego, a moje akta złożono w Kościele Chrześcijańskiej Ameryki w Crescent City. Z założenia wyłączny dostęp do nich miało kierownictwo obozu, którego zadaniem była ochrona mnie przed adopcją przez moich pogańskich biologicznych rodziców, a także ci, co faktycznie mnie adoptują. Tam też nadano mi imię: Asha Vere, po bohaterce jednego z popularnych programów do Masek Marzeń.
Maski Marzeń, znane również jako głowoklatki, książki marzeń albo po prostu Maski, były jeszcze wtedy nowością i powoli zaczynały wypierać część aparatury do przebywania w rzeczywistości wirtualnej. Nawet te pierwsze - wielkie, podobne do masek narciarskich, z goglami na oczy - były niedrogie. Ludzie wyglądali w nich trochę jak kosmici. Jednak wywoływały stymulowane przez komputer, zdalnie sterowane sny i były powszechnie dostępne, więc ludziska je uwielbiali. Technicznie Maski Marzeń spokrewnione były z przestarzałymi wykrywaczami kłamstw, obrożami niewolników i innymi systemami bazującymi na przerażająco skutecznej technice audiowizualnego oddziaływania na podświadomość. Pomimo swego wyglądu były naprawdę lekkie, wygodne i nosiło się je jak część garderoby. Oferowały całą serię przygód, użytkownik mógł wcielać się w dowolną z kilku postaci, przeżywając fikcję w pełni realistycznych doznań. Ludzie dostali szansę wskoczenia w inne, prostsze i szczęśliwsze życie. Biedacy mogli cieszyć się ułudą bogactwa, brzydactwa mogły poczuć się piękne, chorzy mogli ozdrowieć, nieśmiali i bojaźliwi nabrać śmiałości...
Jednak popleczników Jarreta martwiło, że nowa rozrywka stanie się niczym narkotyk dla „słabych moralnie”. Aby uniknąć ich potępienia, firma Maski Marzeń International wypuściła na rynek serię programów religijnych, w których prym wiodły postacie Amerykańskich Chrześcijan. Asha Vere była właśnie jedną z nich.
Była wysoką i piękną czarną amerykańską chrześcijanką w typie amazonki, która jeździła po kraju, uwalniając ludzi z sideł pogańskich sekt, ratując ich przed antychrześcijańskimi spiskami, oswobadzając z łap uprawiających swój proceder na dzikich koczowiskach alfonsów... Jak przypuszczam, ktoś pewnie wymyślił, że nadanie mi imienia bohaterki z takim pionem moralnym zagłuszy moją wrodzoną skłonność do pogaństwa. I tak zostałam z tym mianem z przydziału - nawiasem mówiąc, mnóstwo innych kobiet dostało takie samo. Silne postacie kobiece nie były w modzie w beletrystyce tamtych czasów. Prezydent Jarret i jego Amerykańscy Chrześcijanie uważali, że jedną z rzeczy, które spowodowały, iż ten kraj zszedł na psy, było wtargnięcie kobiet w domenę „męskich spraw”. Widziałam nagrania jego wystąpień, podczas których głosił ten pogląd, a wielka damsko-męska publika reagowała burzliwymi wiwatami i oklaskami. Odkryłam, że Asha Vere miała pierwotnie być facetem, Aaronem Vere, jednak jakiś kierownik firmy przekonał kolegów, że najwyższy czas wypuścić przebojową serię z twardo-wrażliwą Amerykańską Chrześcijanką w roli głównej. Miał rację. Ludzie tak byli złaknieni ciekawych postaci kobiecych, że choć historyjki z Ashą Vere są z natury głupiutkie, polubili je. W rezultacie wielu rodziców nazywało swoje córeczki Asha, Vere albo Asha Vere.
Ostatecznie skończyłam jako Asha Vere Alexander, córka Madisona i Kayce Guest Alexander, należących do klasy średniej murzyńskich członków Kościoła Chrześcijańskiej Ameryki w Seattle. Zaadoptowali mnie podczas wojny A-Ka, gdy z trafionego paroma pociskami rakietowymi Seattle przenieśli się do Crescent City, gdzie mieszkała Layla Guest, matka Kayce. Jak na ironię, Layla była uchodźcą z Los Angeles, tyle że o niebo majętniejszą niż moja matka. Crescent City, duże, rozkwitające miasto pośród sekwoi, leżało blisko Pelican Bay i Layla na ochotnika zgłosiła się do pracy w tamtejszym żłobku. To ona skrzyżowała los swojej córki z moim. Kayce w gruncie rzeczy mnie nie chciała. Miałam ciemną karnację, byłam dużym, poważnym dzieciakiem i nie podobałam się jej z wyglądu. Pamiętam, jak później opisywała mnie przyjaciołom: „Była takim ponurym maleństwem, z taką kamienną buzią. I toporna jak kamień. Żal mi jej było - bałam się, że jak nie ja, to nikt jej nie weźmie”.
Zarówno Kayce, jak i Layla wierzyły, że dobrzy Amerykańscy Chrześcijanie mają obowiązek dać dom licznym sierotkom z dzikich koczowisk i pogańskich sekt. Jeśli nie mogło się być Ashą Vere ratującą wszystkich z opałów, to przynajmniej można było ocalić jedno czy dwoje tych nieszczęsnych dzieciątek i zapewnić im należyte wychowanie.
Pięć miesięcy po tym, jak Layla przedstawiła mnie swojej córce, Kayce i jej mąż adoptowali mnie. Nie uznali mnie do końca za córkę, jednak chcieli spełnić swój obowiązek - wychować mnie, jak należy, i uchronić przed niemoralnym i zepsutym życiem, jakie pewnie wiodłabym przy mych biologicznych rodzicach.
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
NIEDZIELA, 4 GRUDNIA 2033
W niedziele po nabożeństwach zaczęli na dłużej zostawiać nas samopas. Przypuszczam, że zmęczyło ich tracenie własnych niedziel na wbijanie nam wstrząsami do głów rozdziałów Biblii. Po pięcio-, sześciogodzinnych nabożeństwach i posiłku z gotowanych warzyw każą nam odpoczywać w naszych kwaterach, dziękując Bogu za dobroć, jaką nam okazuje.
Zabraniają nam cokolwiek robić. Zajęcie się czymkolwiek innym niż studiowanie Biblii byłoby w ich mniemaniu pracą, a więc złamaniem czwartego przykazania. Mamy siedzieć bezczynnie, nie mówić, nie cerować ubrań i nie łatać butów - mimo iż odkąd skonfiskowali nam wszystko prócz dwóch kompletów na głowę, wszyscy chodzimy w łachmanach. Wolno nam czytać Biblię, modlić się albo spać. Jeśli przyłapią kogoś na robieniu czegokolwiek innego, chłoszczą go wstrząsami.
Oczywista, jak tylko zostajemy sami, robimy, co nam się podoba. Prowadzimy szeptem rozmowy; gdy tylko się da, czyścimy i naprawiamy nasze rzeczy i dzielimy się wiadomościami. A ja piszę. Tylko w niedziele mamy okazję robić to wszystko za dnia, kiedy jest widno.
Nie wolno nam korzystać z elektrycznego światła ani oliwnych lampek, więc zostaje nam tylko światło dzienne. Kiedy wstajemy w ciągu tygodnia, jest jeszcze ciemno, a gdy zamykają nas wieczorem, też panuje już zmrok. Przez cały tydzień jesteśmy maszynami - albo, jak kto woli, domowymi zwierzętami.
Jedyne wygody, jakie nam zapewniają, to ocynkowane wiadro, które musi służyć wszystkim za wspólną ubikację, i dwudziestolitrowa plastikowa butla z wodą, wyposażona w tanią plastikową pompkę z lewarkiem. Poza tym każdy ma własną plastikową miskę, z której je i pije. Dziwnie nie pasują tu te miski.
Pstrokacizna jasnych odcieni błękitu, czerwieni, żółci, pomarańczowego i zielonego. To jedyne kolorowe przedmioty w naszej więziennej sali - jasne, radosne kłamstwa. Są pierwszą rzeczą, jaka rzuca się w oczy po wejściu. Mary Sullivan nazywa je psimi michami. Nie cierpimy ich, ale ich używamy. Jaki mamy wybór?
Nasz jedyny „legalny” dobytek osobisty to te miski, ubrania, koce - jeden na głowę - i nasze wydane własnym sumptem Chrześcijańskiego Obozu papierowe egzemplarze Biblii w wersji króla Jakuba.
W niedziele, kiedy trafia nam się, że dają nam spokój dostatecznie wcześnie, wyciągam papier i ołówek, a moją Biblię wykorzystuję jako pulpit.
Te zapiski to dla mnie sposób, aby przypomnieć samej sobie, że jestem istotą ludzką, że Bóg jest Przemianą i kiedyś stąd ucieknę. Może to całkiem irracjonalne, ale pisanie nie przestaje być dla mnie pociechą.
Inne pocieszają się inaczej. Mary Sullivan i Allie rozkładają razem swoje dwa koce i kochają się późnym wieczorem. To ich pociecha. Ich legowisko do spania sąsiaduje z moim, więc słyszę, jak to robią. Nie one jedne próbują seksu, lecz na razie tylko one dwie są ze sobą jako stała para.
- Masz nas za obrzydliwe? - szepnęła do mnie któregoś ranka Mary Sullivan z typową dla niej bezceremonialnością.
Leżałyśmy przebudzone trochę dłużej niż zwykle i mogłyśmy już dojrzeć się w półmroku. Mary siedziała wyprostowana obok śpiącej jeszcze Allie.
Spojrzałam na nią zaskoczona. Jest wysoka - niemal mojego wzrostu - koścista i kanciasta, ale ma interesującą, pełną wyrazu twarz. Jej wygląd budzi skojarzenia, jak gdyby zawsze ciężko fizycznie harowała, często gęsto nie dojadając.
- Kochasz moją przyjaciółkę? - zapytałam.
Zamrugała i odsunęła się, jakby za moment miała powiedzieć mi, bym pilnowała własnego nosa albo poszła do diabła.
Jednak po chwili odpowiedziała tym swoim ostrym głosem:
- Naturalnie, że tak!
Zdobyłam się na uśmiech, chociaż nie byłam pewna, czy go dojrzy, i kiwnęłam głową.
- Wobec tego bądźcie dla siebie dobre - powiedziałam a w razie jakichś kłopotów pamiętaj, że ty i twoje siostry trzymacie z nami, z Nasionami Ziemi.
Jesteśmy najsilniejszą grupą wśród ogółu więźniów. Choć do tej pory nie padły na ten temat żadne słowa, rodziny Sullivanów i Gamów same z siebie skupiły się przy nas. No, a teraz głośno to potwierdziłam, przynajmniej z Mary Sullivan.
Po krótkim wahaniu skinęła głową, nie odwzajemniając mojego uśmiechu. Nie była typem kobiety szafującej uśmiechami.
Martwię się, że któraś się wyłamie i doniesie na Allie i Mary, ale jeszcze nikt na nikogo nic nie doniósł, mimo iż nasi „nauczyciele” nieustannie zachęcają do składania relacji o cudzych grzechach. Od czasu do czasu zdarza nam się jakieś zamieszanie.
Kiedy kobiety z dzikich koczowisk wszczynają bójki o jedzenie albo osobistą własność, reszta z nas z mety stara się je przerwać, zanim zrobi się za głośno - zanim zjawi się „nauczyciel” i zażąda zdania sprawy, co się dzieje i kto zawinił.
Jest taka jedna z dzikiej osady, Crystal Blair, która chyba ma już we krwi znęcanie się nad słabszymi. Bije, popycha inne, odbiera im jedzenie i te parę osobistych drobiazgów, jakie każda z nas jeszcze ma. Zabawia się, rozpowiadając łgarstwa, aby doprowadzić do bójki. („Wiesz, co ona o tobie mówiła? Słyszałam na własne uszy!
Powiedziała, że...”). Zabiera cudze rzeczy, czasem zupełnie się z tym nie kryjąc. Nie interesuje jej samo posiadanie jakiegoś byle czego, dlatego od czasu do czasu urządza pokazówkę i niszczy to, co komuś wyrwała. Chce, by wszystkie wiedziały, że może sobie robić, co jej się żywnie podoba, i nic jej nie zrobią. Jest silna, a one nie.
Nauczyłyśmy ją, że kobiety Nasion Ziemi razem z ich własnością ma zostawić w spokoju. Postawiłyśmy się jej razem, dając do zrozumienia, że jesteśmy gotowe uprzykrzyć jej życie jeszcze bardziej, niż czynią to nasi prześladowcy. Przy tym całkiem przypadkiem odkryłyśmy, że wystarczy ją tylko przytrzymać i szarpnąć za obrożę, która zaraz ją ukarze - tak samo jak mnie i inne hiperempatki w tym gronie, jeśli będziemy na tyle głupie, aby przyglądać się jej cierpieniu - lecz nie zostawi żadnych śladów.
Gdybyśmy związały ją i zakneblowały jej własnym ubraniem, a potem od niechcenia mocno pociągnęły za obrożę, załatwiłybyśmy jej naprawdę koszmarną noc. Raz tak ją przetrzymałyśmy i odczepiła się od nas. Co nie znaczy, że przestała dręczyć inne. To jej własny sposób podtrzymywania się na duchu.
Niepokoimy się o nią. Jest zdecydowanie trzepnięta, żadna z nas nie pała do „nauczycieli” taką nienawiścią jak ona. Sama przenigdy nie poleci do nich po pomoc, jednak któraś z jej ofiar może nie wytrzymać. Dlatego mamy ją na oku. Staramy się pilnować, żeby nie posunęła się za daleko.
NIEDZIELA, 11 GRUDNIA 2033
Przybył kolejny transport więźniów - obdarci i wychudzeni obcy, ani jednej znajomej twarzy. Dzień w dzień przez cały tydzień „larwy” wyładowywały nowych w kilkuosobowych grupkach. Zakończyliśmy stawianie długiej, przypominającej barak dobudówki do szkoły, z tarcicy, którą „nauczyciele” zwieźli ciężarówkami.
Nowa budowla liczy cztery gołe sale z samymi piętrowymi pryczami, w każdej sali ma się pomieścić trzydzieści osób. Wszystkie ściany zastawiają po trzy piętra półek z jedną lub dwiema drabinkami. Każda z nich ma być długim, wąskim łóżkiem, na którym spać będzie na waleta dwoje ludzi. Wszyscy nowi dostali to samo co my: po jednym kocu, plastikowej misce, Biblii i pryczy, służącej i do spania, i do trzymania rzeczy. Poza tym, że my po staremu śpimy na podłodze, wszystko inne jest takie samo.
Tak jak i my, nowi też używają wiader jako kibli. Paru naszym kazano wykopać szambo. Zebrałam elektroniczne baty za uwagę, że wybrano na nie złe miejsce. Może zanieczyścić wody gruntowe, które zasilają nasze studnie, a wtedy pochorujemy się wszyscy, nie wyłączając „nauczycieli”.
Ale oni pozjadali wszystkie rozumy. Nie potrzebują rad od kobiety, w dodatku od poganki. Kilka dni później jakoś tak sami zdecydowali, że trzeba przenieść szambo bardziej na dół, daleko od studni.
Na bramie przy drodze zrębowej ktoś umocował napis: „Chrześcijański Obóz Reedukacyjny”. Krzyżowcy ogrodzili cały teren laserosiatką, więc ta brama to jedyne bezpieczne wejście i wyjście. Laserosiatką zrobiona jest z tak cieniutkich żył drutu, że prawie ich nie widać, i kroi do żywego mięsa dzikie zwierzęta, które przypadkiem na nią wpadną.
Pytałam kilkoro przybyszów o wieści z okolicy. Czy ludzie zdają sobie sprawę, co tak naprawdę się dzieje w „obozie reedukacyjnym”? Czy podobnych obozów jest więcej? Czy ktoś się temu sprzeciwia? Co robi Jarret?
Większość z nich nawet nie chce ze mną rozmawiać. Umęczeni, zastraszeni, złamani ludzie. Ci, którzy zamienili ze mną parę słów, wiedzą tylko, że zostali albo aresztowani, albo porwani jako dzicy lokatorzy, włóczędzy czy drobni kanciarze.
W grupie nowych jest kilkoro wrażliwców. „Złe nasienie zawsze wyda zły owoc” - jak to mówią nasi „nauczyciele”. „Pogańskie potomstwo narkomanów”. Do rozpoznanych czuciowców odnoszą się podejrzliwie, z pogardą i paskudnym rozbawieniem. Tak łatwo nas dręczyć. Co to za wyzwanie.
Jak dotąd wszystkim nam, wrażliwcom z Żołędzia, udało się nie zdradzić z naszą hiperempatią. Wiele wysiłku kosztuje nas, by to ukryć, no i, przyznaję, sprzyja nam szczęście. Do tej pory jeszcze nikt z nas nie znalazł się w sytuacji, która odebrałaby mu zdolność samokontroli w obecności „nauczycieli”. Wszystkim nam pomaga nabywane latami doświadczenie w „ukrywaniu się na widoku”. Nawet obie dziewczynki Morów, jedna czternasto-, druga piętnastolatka, radzą sobie z maskowaniem naszej wspólnej ułomności.
Nie ustawałam w wysiłkach, aby znaleźć kogoś, kto opowiedziałby choć trochę nowin ze świata. Ostatecznie to nie ja znalazłam mego informatora, lecz on znalazł mnie. Młody, chudy jak szczapa i pokryty bliznami Murzyn - ostrożny, lecz nie złamany.
Nazywał się David Turner.
- Day - przedstawił mi się, gdy postawieni losowo ramię przy ramieniu kopaliśmy ten dół na szambo, z którego później zrezygnowali.
Teraz wydaje mi się, że zagadał do mnie tylko dlatego, że mieliśmy nie rozmawiać.
Posłałam mu pytające spojrzenie, korzystając z okazji, gdy wyrzucałam z dziury pełną łopatę piachu.
- To od Davida - wyjaśnił - ale mów na mnie Day.
- Olamina - powiedziałam bez zastanowienia.
- Poważnie? - zdziwił się.
- Na sto procent.
- Jakieś dziwne imię.
Westchnęłam i otaksowałam go wzrokiem; spodobał mi się ten uparty, oporny wyraz oczu.
- Lauren - oznajmiłam.
Na krótką chwilę wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Znajomi nazywają cię Laurie?
- Jeśli nie chcą doczekać się odpowiedzi.
Widocznie przestaliśmy się pilnować. Jeden z „nauczycieli” chlasnął mnie mocno, aż zadrżałam od wstrząsu i upadłam.
Z wcześniejszych obserwacji wiedziałam, że jeśli rozmawiają ze sobą mężczyzna i kobieta w obrożach, zazwyczaj karzą chłostą kobietę. Rozumie się - to kobiety są kusicielkami. Przecież od czasów Adama i Ewy zawsze one wpędzają męskie niewiniątka w tarapaty. Dostałam mocno, na szczęście tylko raz. Potem uważałam już bardziej.
Parę silnych wstrząsów wystarcza, aby wywołać przejściowe zaburzenia koordynacji ruchów i zaniki pamięci. Day opowiedział mi później, że był świadkiem, jak chłostali mężczyznę wstrząsami, aż biedak zapomniał, jak się nazywa. Wierzę mu. Wiem to od dnia, w którym zobaczyłam trupa Bankole’a i rzuciłam się na mojego brodatego strażnika; nigdy w całym życiu nie czułam większej żądzy mordu. Pierwszy wstrząs i zwaliłam się tam, gdzie stałam; potem jeszcze kilka i dopiero Allie zdała mi relację, jak się rzucałam i tarzałam po ziemi, aż myślała, że połamię sobie kości.
Ocknęłam się cała obolała i posiniaczona, z poskręcanymi stawami, skórą pozdzieraną i poprzecinaną do krwi na kamieniach, ale nie to było najgorsze.
Najgorsze było to, co czułam już po fakcie. Nie chodzi o ból fizyczny. Ten obóz to istna akademia tortur. Mam na myśli to, co napisałam wcześniej. Przez kilka dni byłam żywym trupem. Z początku nie pamiętałam nawet, że Bankole nie żyje. Natividad i Allie musiały przypominać mi o tym. Nie wiedziałam, co stało się z Żołędziem, czemu siedzimy wszystkie zamknięte w jednej sali naszej szkoły, gdzie się podziali nasi mężczyźni, nasze dzieci...
Pierwszy raz o tym wspominam. Kiedy w końcu wszystko pojęłam, owładnął mną śmiertelny strach - taki, że zawlokłam się do kąta, chowając się i kwiląc niczym zaszczuty trzylatek.
Przeżywszy pogrom Robledo, wiedziałam, że mogą zjawić się obcy, co ukradną albo zniszczą wszystko i wszystkich, których kochałam. I ludzi, i rzeczy da się porwać. Jednak jakoś nigdy dotąd nie wyobrażałam sobie, że... że można obrabować mnie z mojej własnej jaźni. Zdawałam sobie sprawę, że ktoś może pozbawić mnie życia. W tym względzie nigdy nie miałam żadnych złudzeń.
Można uczynić mnie kaleką. To też dla mnie żadna nowina. Ale nie postało mi w głowie, że drugi człowiek, po prostu naciskając jakiś guzik, najpierw raz, potem z uśmiechem jeszcze raz i jeszcze raz...
Bo on się uśmiechał, ten mój brodaty „nauczyciel”. Dopiero później to do mnie dotarło. W końcu przypomniał mi się każdy szczegół i kiedy odzyskałam pamięć... No cóż, właśnie wtedy wlazłam do kąta, skamląc i jęcząc. Ten skurwysyn naciskał guzik raz po raz i uśmiechał się, jakby mnie pieprzył, a potem, patrząc, jak jęczę i rzucam się po ziemi, głośno rechotał z uciechy.
Mój brat mówił, że obroża może sprawić, iż człowiek zazdrości tym, co umarli. Mocno powiedziane, jednak wtedy nie dało mi to - nie mogło dać - powodu podejrzewać, jak bardzo uczy nienawidzić. Dławiłańcuch wyzwala w tobie całe nowe pokłady czystej nienawiści. Mogę stwierdzić, że nim włożono mi go na szyję, tak naprawdę nie wiedziałam, co to za uczucie. Teraz zdarzają mi się momenty, gdy z najwyższym trudem powstrzymuję się, by nie spróbować ukatrupić jednego z nich, a potem zginąć śmiercią Emery.
Z przerwami, od okazji do okazji, rozmawiam z Dayem Turnerem. Gdy tylko możemy, mijając się w przelocie albo pracując na ich rozkaz mniej więcej na tym samym terenie, zamieniamy kilka słów. Zachęciłam Travisa, Harry’ego i resztę naszych mężczyzn, aby też próbowali z nim pogadać. Myślę, że Day powie nam wszystko, co wie, a to, co wie, może nam wiele pomóc. Oto skrót tego, co zdążył przekazać nam do tej pory:
Rzuciwszy swoją ostatnią, marnie płatną i pozbawioną perspektyw pracę w Reno w Nevadzie, Day przeszedł na drugą stronę masywu Sierra Nevada. Wałęsał się po północnym zachodzie, w nadziei że uda mu się gdzieś zaczepić i harując, podźwignąć się z biedy. Nie miał żadnej rodziny, lecz dla bezpieczeństwa wędrował z dwoma przyjaciółmi. Wszystko szło dobrze, dopóki nie dotarli do Eureki. Tam usłyszeli, że jakiś kościół oferuje chętnym nocleg, posiłki i sezonową pracę. Jak można się domyślić, był to Kościół Chrześcijańskiej Ameryki.
Praca polegała na pomocy przy remontowaniu i odmalowaniu paru starych budynków, które kościół zamierzał wykorzystać jako część własnego sierocińca. Tyle że nie było tam żadnych sierot, a przynajmniej Day ani jednej nie widział, inaczej pewnie już wiercilibyśmy mu dziurę w brzuchu, zarzucając pytaniami o nasze dzieci. Zdawałoby się, że po tym paskudnym świecie chodzi już wystarczająco dużo sierot. Jak to możliwe, że jakaś organizacja, która ma czelność nazywać się kościołem, za pomocą swych „larw” i obroży niewolników produkuje nowe zastępy sierot?
W każdym razie Dayowi i jego dwóm kolegom przypadł do gustu pomysł zrobienia czegoś dla dzieci i trafienia przy tej okazji garści dolarów, noclegu i parę posiłków. Niestety, mieli pecha.
Gdy przesypiali swą pierwszą noc w kościelnej noclegowni dla mężczyzn, mała grupka nocujących tam bezdomnych postanowiła obrabować kościół z przyległościami. Day twierdzi, że nie miał nic wspólnego z tamtym napadem. Mówi, że ma gdzieś, czy mu wierzymy, czy nie, ale nigdy w życiu nie zwędził niczego oprócz jedzenia i nigdy w życiu nie ukradł niczego z kościoła. Wychowało go bardzo religijne wujostwo - dziś już nie żyją - i dzięki ich wpajanym od maleńkości naukom są pewne rzeczy, których zwyczajnie za nic na świecie by nie zrobił. Jednak ponoć złodzieje byli czarni, a on i jego przyjaciele byli Murzynami, więc uznano ich za winnych.
Ja mu wierzę. Może to z mojej strony głupie, ale lubię go i nie wygląda mi ani na kłamcę, ani na rabusia kościołów.
Kiedy w salach noclegowni zaroiło się od ludzi z ochrony kościoła, wyrwani ze snu mężczyźni rozbiegli się we wszystkie strony. To byli sami wolni biedacy. Gdy zaczęła się zadyma, nie mając widoku na żaden namacalny zysk, większości z nich nie przyszło do głowy nic innego, jak tylko brać nogi za pas - zwłaszcza na odgłos wystrzałów.
Day nie miał żadnej broni. Jeden z jego przyjaciół był uzbrojony, lecz cała trójka została rozdzielona. Potem ich złapali.
W sumie zatrzymali około dwudziestu chłopa, a wszystkich czarnych posłali za kratki. Kilku przedstawiono zarzuty popełnienia ciężkich przestępstw - rabunku z bronią w ręku i napaści.
Resztę oskarżono o włóczęgostwo; teraz o wiele poważniejsze przewinienie aniżeli kiedyś. Wszystkich włóczęgów oddano do przymusowego, niewolniczego terminu Kościołowi Chrześcijańskiej Ameryki. Obydwaj przyjaciele Daya znaleźli się w pierwszej grupie sądzonych za ciężkie przestępstwa, ponieważ schwytano ich razem i jeden miał broń. Day trafił do grona włóczęgów. Został skazany na trzydzieści dni pracy na rzecz Kościoła Chrześcijańskiej Ameryki. W rzeczywistości ciągali go z miejsca na miejsce i zmuszali do harówki przez ponad dwa miesiące. Kiedy poskarżył się, że jego wyrok dobiegł końca, został wychłostany.
Początkowo mówili mu, że będzie mógł odejść wolno, jeżeli udowodni, że dostał gdzieś zatrudnienie. Naturalnie, ponieważ nikogo w tych stronach nie znał i nie miał kiedy niczego poszukać, niemożliwością było znalezienie na zewnątrz jakiejkolwiek pracy. Miejscowych włóczęgów ratowała z opałów rodzina lub przyjaciele, zaświadczając, że albo zapewni im pracę, albo weźmie na własne utrzymanie, tak że przestaną być włóczęgami.
Day odwalał roboty budowlane i malarskie, pracował jako dozorca. Przeszedł gruntowne badanie lekarskie i dwa razy musiał oddać krew. Zachęcali go też, by dobrowolnie ofiarował się zostać dawcą nerki albo rogówki, obiecując, że jeśli się zgodzi, po dojściu do zdrowia odzyska wolność. Ta propozycja go przeraziła.
Odmówił, ale świadomość, że faktycznie w każdej chwili mogą odebrać mu jakieś organy - i życie - nie dawała mu spokoju. No bo kto mógł się dowiedzieć? Kogo by to obeszło? Zastanawiał się, czemu właściwie nie zabili go od razu.
Później został przeniesiony do Chrześcijańskiego Obozu na reedukację. Oświadczono mu, że rokuje jeszcze jakieś nadzieje - że jeśli dokona właściwego wyboru, ma szansę nauczyć się, jak służyć Bogu i Jego prawdziwemu Kościołowi i stać się lojalnym obywatelem największego kraju na świecie. Odparł, że już jest chrześcijaninem. Na to usłyszał: „Udowodnij”. Oświadczyli mu, że zostanie przyjęty jak swój, gdy zobaczą, że jest szczerze skruszony i obeznany z prawdami, jakie głosi Biblia.
No więc Day przytoczył im z pamięci werset szesnasty dwudziestego pierwszego rozdziału Księgi Wyjścia: „Ktoby ukradł człowieka a sprzedałby go, a znalezionby był w ręku jego, śmiercią umrze”. Oczywista, za dobór cytatu wychłostali go, komunikując, że słudzy Kościoła Chrześcijańskiej Ameryki dobrze wiedzą, że szatan potrafi cytować Pismo Święte.
Zdaniem Daya, większość ludzi nie ma pojęcia o istnieniu obozów. Z rozmów z innymi zaobrożowanymi mężczyznami dowiedział się, że jest jeszcze kilka małych, takich jak nasz, i co najmniej dwa duże, o wiele większe od tego. Pierwszy z tych wielkich leży na północ stąd, w opuszczonym więzieniu okręgu Del Norte, drugi jest na południu w okręgu Fresno. Społeczeństwo nie zdaje sobie sprawy jak traktowani są ubodzy, ale wolni włóczędzy, jednak, według niego, gdyby nawet sobie zdawało, miałoby to gdzieś. Ludzie mający legalne miejsca pobytu najprawdopodobniej cieszyliby się, że jakiś kościół otoczył opieką parających się złodziejstwem, narkotyzujących się i rozprowadzających narkotyki, roznoszących choróbska bezdomnych wolnych nędzarzy.
- U nas w domu wujek i ciotka właśnie tak by myśleli stwierdził Day. - Włóczymy się wzdłuż autostrad, chodzimy po prośbie, naciągamy, grzebiemy w odpadkach, żebrząc o jakąś robotę. Przypominamy ludziom, że to, co przytrafiło się nam, może któregoś dnia spotkać ich. Nikt nie lubi myśleć o takiej perspektywie, więc wkurzają się na nasz widok. Wzywają gliny albo sami przepędzają nas z miasta, wyzywają nas od najgorszych i marzą, aby ktoś sprawił, że wszyscy znikniemy. No i właśnie ktoś się za to zabrał!
Ma słuszność. Z pewnością mnóstwo ludzi uznałoby, że Kościół Chrześcijańskiej Ameryki wykonuje naprawdę wspaniałą i potrzebną robotę, ucząc społeczne wyrzutki pracy i modlitwy.
Nie będzie sprawy, dopóki obozy nazbyt się nie rozrosną i będą koszarować jedynie włóczęgów i dzikich koczowników. Co prawda my, wyznawcy Nasion Ziemi, nie należymy ani do jednych, ani do drugich, ale w końcu kim my jesteśmy? Jakimiś dziwacznymi sekciarzami, co praktykują dziwaczne obrzędy, więc niewątpliwie niejeden miły, zwyczajny zjadacz chleba z przyjemnością dowiedziałby się, że i nas zresocjalizowali.
Ciekawe, ilu ludzi muszą stłoczyć w jakichś obozach koncentracyjnych i dręczyć - reedukować - zanim poruszy to ogół Amerykanów? Co na to inne kraje? Wiedzą coś o tym? Czy coś je to obchodzi? Wiem, wiem: i w Stanach, i wszędzie indziej dzieją się gorsze rzeczy. Na przykład wojna.
Właściwie jesteśmy w stanie wojny. Stany Zjednoczone prowadzą wojnę z Alaską i Kanadą. Ludzie nazywają ją wojną A-Ka.
Byłam przekonana, że Jarret pragnął jakiejś wojny i dążył do jej wywołania, ale dopiero od Daya usłyszałam, że się zaczęła. Obie strony ostrzelały się już rakietami i stoczyły parę wściekłych przygranicznych potyczek. Kiedy jakiś czas potem przekazałam te nowiny Allie, zamyśliła się na chwilę, a następnie zapytała:
- Kto wygrywa?
Potrząsnęłam głową.
- Day nie powiedział - odparłam. - Cholera, nawet nie spytałam.
Wzruszyła ramionami.
- No tak. Nam to i tak mało robi, prawda?
- Nie wiadomo - odpowiedziałam.
* * *
Jest nas w przybliżeniu dwustu pięćdziesięciu współwięźniów i, według mojej najświeższej kalkulacji, dwudziestu strażników. Pomyśleć tylko: gdybyśmy zdołali ruszyć wszyscy jednocześnie, na każdego strażnika wypadałoby po dziesięć, dwanaście osób i może udałoby się... może dalibyśmy radę...
A może by się nie udało, może byśmy zginęli tak jak Teresa.
Przecież każdy „nauczyciel” mógł jednym palcem zwalić nas z nóg, sprawiając, byśmy wili się z bólu. Mogliśmy umrzeć, jedno po drugim, jedynie napędzając trochę strachu naszym prześladowcom.
NIEDZIELA, 18 GRUDNIA 2033
W końcu i ja zostałam zgwałcona. Dwukrotnie. Pierwszy raz w poniedziałek, drugi wczoraj. To mój bożonarodzeniowy prezent od Chrześcijańskiej Ameryki.
NIEDZIELA, 25 GRUDNIA 2033
Muszę opisać to, co się ze mną dzieje. Nie chcę, ale po prostu muszę.
Wrażliwcy odczuwają - na niby - przyjemność i cierpienie innych osób. Otóż przeżyłam przyjemność jednego z „nauczycieli”, kiedy chłostał kogoś wstrząsami. Pierwszy raz, gdy to się stało - czy raczej pierwszy raz, gdy zrozumiałam, co się dzieje, zwymiotowałam.
Ile razy ktoś krzyczy z bólu, pilnuję się, żeby nie patrzeć. Dotychczas, jeśli zdarzyło mi się natknąć wzrokiem na kogoś targanego cierpieniem, zawsze zdążyłam oprzeć się o ścianę, o łopatę, o przyjaciela czy o drzewo. Jednak jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, że muszę też mieć się na baczności przed przyjemnostkami naszych „nauczycieli”.
Jest tutaj paru takich, których biczowanie nas wstrząsami doprowadza do orgazmu. Nasze wycie i konwulsje, płacz i błagania są im potrzebne do osiągnięcia seksualnego spełnienia. Zaobserwowałam trzech takich. Przeważnie zaczynają kobietę chłostać, a kończą na gwałcie. Czasem wystarcza im sama chłosta wstrząsami. Wolałabym nie znać tego wszystkiego tak dobrze za sprawą hiperempatii, ale nic na to nie poradzę. Te typy sycą się cudzym bólem - nas nazywając pasożytami.
Gwałcąc, zachowują pozory tajemnicy i dyskrecji. Ostatecznie przyjeżdżają do obozu pełnić służbę w ramach obowiązku. Przecież potem przynajmniej niektórzy z nich wracają do domu, do żon i do dzieci. Poza wielebnym Joelem Locke i jego trzema najwyższymi pomocnikami, którzy pracują na tej niwie na pełen etat, reszta mieszka na stałe w normalnym świecie. Gwałcą nas, ale się z tym kryją. Powiadają, że są religijni, ale władza zepsuła nawet najlepszych z nich. Niechętnie to przyznaję, jednak niektórzy pośród nich to na swój dziwny sposób przyzwoici, zwyczajni faceci. Rzeczywiście wierzą w to, co robią. Nie wszyscy są sadystami czy psychopatami.
Niektórzy chyba na serio uważają, że obozy koncentracyjne dla drobnych kryminalistów służą powszechnemu dobru. Ludzie ci nie pochwalają gwałtów i chłostania bez potrzeby, jednak naprawdę są przekonani, że my - osadzeni - jesteśmy wrogami ojczyzny. Przełożeni wbili im do głów, że to tacy jak my pasożyty i poganie przywiedli do upadku „potężną Amerykę”. Onegdaj była najsilniejszym mocarstwem na Ziemi, dopóki osobnicy naszego pokroju nie zaczęli się łajdaczyć, naśladować obce religie i odżegnywać się od wypełniania obywatelskich powinności. My, kobiety, zatraciłyśmy skromność, sprzedając się na ulicach, a mężczyźni, których obowiązkiem było nas dopilnować, skończyli jako nasi alfonsi.
Oto skrócona wersja istoty zła, jakim jesteśmy, i odpowiedzi, czemu zasługujemy na noszenie obroży. Druga strona tego wizerunku to już sposób, w jaki nasi pracowici, anielsko cierpliwi „nauczyciele” starają się nam „pomóc”.
Jeden z nich, który polował na siostrę Jorgego, Cristinę, wręcz wyspecjalizował się w epatowaniu swoimi nieszczęściami.
Rozwodził się przy niej nad żoną przykutą do inwalidzkiego wózka, nad dziećmi, które go lekceważą, i nad tym, jacy to oni wszyscy biedni. Cristina opowiadała, że gdy zaczęła go błagać, aby dał jej spokój, przewrócił ją i zniewolił. Oznajmił, że jest lojalnym, pracowitym Amerykańskim Chrześcijaninem i ma prawo do tej odrobiny przyjemności w życiu. Potem, gdy już skończył, skamlał o przebaczenie. Istny obłęd.
Mnie spotkało to u schyłku okropnie chłodnego, deszczowego dnia. Zostałam wyznaczona do posług kuchennych. Oznaczało to, że muszę doprowadzić się do porządku i będę pracować w cieple, w suchym miejscu i przynajmniej ten jeden raz najem się do syta. Czułam jednocześnie i wdzięczność za ten przydział, i wstyd za tę wdzięczność. Pracowałam razem z Nathddad i dwiema kobietami z rodziny Gamów, Catariną i Joan. Pod koniec dnia zabrano nas do chat i zgwałcono.
Z całej czwórki jedynie ja byłam hiperempatką. Z całej czwórki wyłącznie ja musiałam znosić nie tylko własny ból i upokorzenie, ale i dziką, głęboką rozkosz mojego gwałciciela. Żadne słowa nie oddadzą pokręconej, schizoidalnej ohydy tego stanu.
Nie pozwalają nam kąpać się dostatecznie często. Jeśli nie mamy dyżuru w kuchni, nie dostajemy w ogóle gorącej wody i wydzielają nam tylko po małym kawałku mydła. Kiedy prosimy o pozwolenie na kąpiel, nazywają to próżnością. Natomiast gdy cuchniemy, patrzą na nas z pogardą i obrzydzeniem. Mówią wtedy, że „zalatujemy odorem grzechu”.
Więc niech im będzie.
Postanowiłam, że będę śmierdzieć niczym zwłoki. Że prędzej nabawię się z brudu jakiejś choroby, niż miałabym dalej zaspokajać chuci tych typów. Będę obrzydliwie brudna. Będę śmierdziała. Przestaję dbać o włosy i ubranie.
Nie mam innego wyjścia, inaczej się zabiję.
Jaźń istnieje.
Jaźń to ciało i fizyczna percepcja.
Jaźń to myśl, pamięć i wiara.
Jaźń stwarza, jaźń niszczy.
Uczy się, odkrywa i staje się.
Nadaje kształty.
Przystosowuje się.
Jaźń wynajduje własne powody istnienia.
Aby kształtować Boga, kształtuj Jaźń.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Pociesz się.
Każdy krok w stronę
Przeznaczenia,
Każde jego spełnienie,
Nieuchronnie oznacza nowy początek,
Nowe światy,
Odradzanie się
Nasion Ziemi.
Sam jeden, –
Każdy z nas jest śmiertelny.
Lecz przez Nasiona Ziemi,
Poprzez ich Przeznaczenie
Jednoczymy się,
Stając się nieśmiertelnym,
Celowym
Życiem!
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Matka zdołała jakoś przetrwać trwającą ponad rok niewolę w Chrześcijańskim Obozie. Jak to zrobiła, jak udało jej się przeżyć - mogę jedynie zgadywać z jej zapisków z lat 2033 i 2035. Jej dziennik z roku 2034 zaginął. Na pewno nie zarzuciła pisania. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Nie wytrzymałaby roku bez sięgnięcia po papier i ołówek. Natknęłam się na sporadyczne aluzje do notatek, które w tamtym okresie zrobiła. Niewątpliwie wtedy pisała już na wszelkich skrawkach papieru, jakie udało jej się znaleźć.
Naturalnie, gdy pozwalały okoliczności, nadal lubiła systematycznie prowadzić swój dziennik, jednak przypuszczam, że znajdowała jakieś oparcie w samej czynności, nieważne, czy mogła robić to regularnie, czy nie. Sam akt pisania był dla niej swoistą terapią.
Oto najważniejsze zdarzenie zaginionego roku: miała miejsce co najmniej jedna poważna próba ucieczki. Choć ludzie z Żołędzia nie brali w niej udziału, naturalnie potem przyszło im za nią odcierpieć z całą resztą więźniów obozu. Jej inicjatorem był ten sam David Turner, którego matka poznała i polubiła w 2033. Dowiedziałam się o tym z rozmów z ludźmi, którzy tam wtedy byli, przeżyli całą akcję i pamiętają późniejszą gehennę.
Najwięcej informacji uzyskałam od Cody Smith, którą w grudniu 2034 roku aresztowali w Garberville za włóczęgostwo, a następnie odtransportowali do Chrześcijańskiego Obozu. Była jedną z osób, które ocalały z buntu, chociaż skończył się on dla niej uszkodzeniem nerwu wzrokowego i ślepotą. Oprócz elektronicznej chłosty przeszła też tradycyjne bicie i kopanie. Oto historia, jaką mi opowiedziała:
„Ludzie Daya Turnera byli przekonani, że uda im się obezwładnić strażników, zasadzając się na wszystkich naraz, po trzech albo więcej na jednego. Myśleli, że zdążą ich ukatrupić, zanim zwalą ich z nóg obroże. Lauren Olamina nie zgodziła się. Przypomniała, że strażnicy nigdy nie są wszyscy razem, nigdy wszyscy nie przebywają jednocześnie na zewnątrz. Powiedziała, że wystarczy, jak nie uda się z jednym, to ten jeden może zabić nas wszystkich jednym palcem. Day lubił ją. Właściwie nie wiem dlaczego. Była duża jak facet i niespecjalnie ładna, a jednak mu się podobała. Mimo to nie przyznał jej racji. Myślał, że ma po prostu stracha. Ale wybaczył jej, bo była kobietą. Wkurzył ją tym do szaleństwa. Im usilniej próbowała wybić mu ten pomysł z głowy, tym bardziej robił się zawzięty. W końcu zapytał ją, czy zamierza go wydać, a wtedy na amen ścichła i tak się wściekła, że aż odstąpił krok w tył. Taka właśnie była. Kiedy wpadała w furię, zamiast wrzeszczeć, milczała jak głaz. Ludzie się jej bali.
Spytała, za kogo ją uważa, a on na to, że właśnie zaczyna mieć wątpliwości. Od tej pory popsuło się między nimi. Przestała się do niego odzywać. W ogóle rozmawiać było ciężko i niebezpiecznie.
Zakazywał tego regulamin. Ludziska musieli szeptać i mamrotać, próbując gadać bez poruszania ustami i bez patrzenia na tego, z kim rozmawiają. Przyłapani na rozmowie dostawali elektroniczne baty.
Wiadomości rozchodziły się, przekazywane z ust do ust. Czasami dochodziły przeinaczone albo poplątane, nie można było nic zrozumieć. Czasem ktoś donosił strażnikom. Najczęściej nowi, sprowadzeni z łapanki na szosie, kłapali dziobem o nie swoich sprawach.
Dostawali za to trochę dodatkowego jedzenia czy ciepłą koszulę. Ale jak któregoś na tym przy u ważyliśmy, to był jego ostatni raz. Już my potrafiliśmy tego dopilnować. Jednak zawsze trafiało się paru kapusiów. Jedni kablowali dla nagrody, jedni ze strachu, jeszcze inni, bo zaczęli wierzyć w te wszystkie kazania, lekcje Biblii, wspólne modlitwy i resztę zajęć, które mus było przesiedzieć albo i przestać, kiedy ledwo się żyło ze zmęczenia. Niektóre baby szły na kapowanie, bo myślały, że będą lepiej traktowane, kiedy strażnicy wezmą je do łóżka. Byli i tacy, co lubili robić krzywdę. Gadanie mogło być niebezpieczne, nawet jak nie widział cię żaden strażnik.
W każdym razie Daya Turnera chyba jednak nikt nie sypnął.
Lauren Olamina ostrzegła tylko swoich, że jak się coś zacznie, mają położyć się twarzą do ziemi z rękami na szyi. Niektórzy się sprzeciwili. Mówili, że Day ma słuszność. Ale uczepiła się ich, nalegała, przypominała chłosty, jakich byli świadkami - pytała, czy już nie pamiętają, jak widzieli, że jeden strażnik jednym palcem porażał naraz wstrząsami dziesięciu więźniów... Tymczasem sama zbierała ustawiczne baty za ciągłe próby porozmawiania z ludźmi z jej grupy, zwłaszcza z mężczyznami. Zdaje mi się, że Day tak samo pracował nad nimi w nocy, kiedy kobiety i mężczyźni byli zamknięci osobno.
Wiadomo, jakie gówno jeden facet umie sprzedać drugiemu, kiedy chce, żeby tamten przestał się słuchać kobiety. Mężczyzn Olaminy trzymał w ryzach Travis Douglas. Nie był z niego żaden wielgus, ale miał w sobie jakąś siłę. Ludzie mu ufali, słuchali go i lubili. A on z kolei ufał Olaminie. I chociaż nie podobało mu się to, co kazała im zrobić, tak jakby... no... wierzył w nią.
Kiedy zaczęła się ucieczka, większość ludzi Olaminy postąpiła tak, jak im powiedziała. To ich uratowało przed kulką albo przed ostrym laniem, jakie dostali tacy jak ja, co nie dość prędko padli na glebę. Ludzie Daya wzięli się do wyłapywania strażników, a ci z Żołędzia runęli na ziemię jak dłudzy. Kiedy poraził ich ból, leżeli już rozciągnięci, wszyscy poza jednym gościem nazwiskiem King - Jeff King mu było - postawnym blond przystojniakiem, i jeszcze trzema kobietami, z których dwie nazywały się Scolari i były siostrami, a trzecia Channa
Ryan. Znałam Channę. Po prostu nie mogła już wytrzymać. Zaszła w ciążę, ale nie było jeszcze zbytnio widać. Wykombinowała sobie, że oddanie własnego życia za śmierć chociaż jednego strażnika i jego nienarodzonego bachora to niezły interes. Miał na nią oko wyjątkowy sukinsyn, który mył się chyba góra raz w tygodniu, za to ją ściągał do swojej chaty dwa albo i trzy razy częściej i dobrze sobie na niej używał. To jego chciała ukatrupić. Szkoda, że jej się nie udało.
Ludzie Daya zabili jednego strażnika. Tylko jednego, widodatku zdmuchnęła go kobieta - ta podła suka, Crystal Blair. Zapłaciła za to życiem, ale go dostała. Nie wiem, skąd w niej się wzięła ta nienawiść do strażników. Nie zgwałcili jej, nawet nie zwracali na nią zbytniej uwagi. Według mnie to stąd, że odebrali jej wolność. Za życia była jak wrzód na dupie, ale po śmierci zyskała szacunek. Rozerwała strażnikowi gardło własnymi zębami!
Ludzie Daya zranili jeszcze paru innych strażników, ale kosztowało ich to piętnastu swoich. Piętnaście trupów na samym początku.
Później jeszcze kilku zachłostanych na śmierć albo prawie na śmierć.
Niektórych dodatkowo kopali i deptali. Mnie też, bo byłam za blisko, kiedy Crystal Blair załatwiała tego strażnika. Ukatrupili i Daya, tylko jeszcze nie wtedy. Powiesili go, gdy już było po wszystkim. Do tego czasu był już taki sponiewierany, że wątpię, czy kapował, co z nim robią. Reszta z nas też porządnie oberwała, ale nie aż tak. Ci, którzy byli w stanie chodzić, musieli zaraz następnego dnia iść do pracy. Nie wymigałaś się takimi duperelami jak obolała głowa, wybite zęby, głębokie rany od kopniaków buciorami. Strażnicy mówili, że jeśli nie dali rady wypędzić z nas diabła wcirami, to wypoci go z nas harówka.
Tych, co nie mogli chodzić, wcięło. Nie mam pojęcia, co z nimi zrobili - może zabili, a może wywieźli gdzieś na leczenie. W każdym razie nigdy więcej nie ujrzeliśmy ich na oczy. Cała reszta tyrała bez przerwy po szesnaście godzin. Dostawałaś baty, nawet kiedy kucałaś, żeby się wysikać. Trzeba było robić pod siebie, bez przerywania pracy. Szesnaście godzin zapieprzania dziennie. Wykopać dół - zasypać dół. Ściąć te drzewa i porąbać na opał. Wykopać drugi dół. Zasypać. Pomalować chaty. Wyciąć chwasty. Wykopać dół - zasypać dół. Przytargać kamienie z gór i pokruszyć na żwir. Wykopać dół - zasypać dół. Tak trzy dni bez ustanku.
Parę osób dostało świra. Jedna kobieta po prostu klapnęła na ziemię, płacząc i wyjąc. Nie dało rady jej uciszyć. Taki duży facet z gębą całą w szramach zaczął latać i wrzeszczeć - bez celu, w kotko. Ta dwójka też znikła. Trzy dni. Na dodatek nie dawali się najeść. Właściwie stale niedojadaliśmy, chyba że trafił się dyżur w kuchni. Co wieczór najpierw raczyli nas kazaniami o ogniu piekielnym i potępieniu, a potem, zanim puścili nas spać, co najmniej przez godzinę zmuszali do wkuwania na pamięć wersetów Biblii. Faktycznie nie czuliśmy, że w ogóle śpimy, bo zaraz skoro świt znowu stawiali nas na nogi i wszystko zaczynało się od nowa. To było piekło, istne piekło. Żaden czart nie umiałby urządzić lepszego”.
Cody Smith. Gdy ją spotkałam, była już staruszką - niepiśmienną, biedną, pokrytą bliznami. Jeśli ta wersja przebiegu próby ucieczki i jej następstw jest prawdą, nic dziwnego, że moja matka ledwo co wspominała o tych zdarzeniach. Nie dotarłam do ani jednej osoby, która słyszałaby z jej ust wiele na ten temat.
Szczęście, że przynajmniej udało jej się przeprowadzić większość swoich ludzi żywych przez więzienny rokosz. Tylko troje straciło życie, a dwoje - siostry Mora - zdradziło się ze swą hiperempatią. Aż dziw, że reszta wrażliwców się z tym nie wydała. Z drugiej strony, jeżeli wrzeszczą wszyscy, krzyk czuciowca chyba nie przyciąga uwagi. Nie wiem, czym zdradziły się siostry Mora, ale zarówno od Cody Smith, jak i od innych informatorów dowiedziałam się, że to pewny fakt. Być może to dlatego, że po buncie obie były gwałcone o wiele częściej niż pozostałe kobiety. Ale nigdy nie wydały innych wrażliwców.
Tak wyglądał rok 2034 w życiu mojej matki. Za nic nie życzyłabym jej tego wszystkiego. Ani jej, ani nikomu innemu.
* * *
To, co uczyniono w tamtych czasach wszystkim internowanym, było niemal całkowicie nielegalne. Prawo zabraniało obrazowania kogokolwiek innego poza przestępcami, konfiskowania cudzej własności, rozłączania małżeństw czy przymuszania do pracy bez żadnej zapłaty. Aczkolwiek akcja odbierania dzieci rodzicom mogła odbywać się na granicy legalności.
Prawa o włóczęgostwie uległy znacznemu rozszerzeniu, skutkiem czego dorośli włóczędzy z dziećmi mogli utracić prawo do opieki nad nimi, chyba że w określonym czasie zdołali zapewnić im dom.
W niektórych okręgach pomoc w znalezieniu stałej posady oferowały kościoły i lokalne przedsiębiorstwa, przy czym za miejscem pracy, nawet jeśli nie gwarantowało ono pensji, szło przynajmniej mieszkanie i wyżywienie dla całej rodziny. Pozbawione własnego dachu nad głową kobiety często zostawały w ogóle nieopłacanymi pomocami domowymi albo marnie opłacanymi zastępczymi matkami, rodzącymi dziecko dla innej kobiety. Jednak były okręgi, gdzie włóczędzy nie mogli liczyć na żadną pomoc. Albo stworzyli swoim dzieciom należyty dom, albo odbierano im potomstwo, bo nie byli dość odpowiedzialni, by wychować dzieci.
Oczywiście w taki sposób o wiele częściej „ratowano” dzieci włóczęgów, których uznawano za pogan, niż tych, w których widziano akceptowalnych chrześcijan. Co więcej, „poganom” ubogim, mimo iż mieli własny dom, mogło łatwo przydarzyć się zaliczenie w poczet włóczęgów po to, aby ich pociechy mogły trafić do dobrych, amerykańskich, chrześcijańskich rodzin. Naturalnie przyświecał temu szczytny cel wychowania ich na porządnych Amerykańskich Chrześcijan.
Aż trudno uwierzyć, że coś takiego wydarzyło się tutaj, w Stanach Zjednoczonych dwudziestego pierwszego wieku, a jednak. Mimo całego chaosu, jaki miał miejsce przedtem, nie powinno było do tego dojść. Wszystko szło ku lepszemu. Ludzie tacy jak moja matka startowali z małymi biznesami, wiedli proste życie, prosperując coraz lepiej. Wbrew-smutnemu przykładowi familii Noyerów czy wuja Marca, fala przestępczości spadała. Nawet moja matka mówiła, że następuje poprawa. A jednak Andrew Steele Jarret zdołał na tyle zastraszyć, podzielić i styranizować naród, że Amerykanie najpierw obrali go na prezydenta, a potem pozwolili mu porządkować kraj na własną modłę. Przy czym to jeszcze nie wszystko, o co szło panu prezydentowi. Faszystowskie zapędy Jarreta sięgały znacznie dalej. Podobnie jak i jego gorliwych zwolenników.
Dla ludzi pokroju mojej matki fanatyczni poplecznicy Jarreta byli poważniejszym zagrożeniem. W pierwszym roku sprawowania przez niego urzędu jego najgorsi orędownicy dostali amoku. Przepełnieni prawym i słusznym poczuciem wyższości, mając poparcie wielu zwykłych, przerażonych zjadaczy chleba, którzy tęsknili tylko do stabilizacji i porządku, te oszołomy pozakładały obozy koncentracyjne. Jarret był tymczasem pochłonięty prowadzeniem tej śmiesznej, wręcz nieprzyzwoitej wojenki A-Ka. Gdyby jego zbiry nie były akurat zajęte zakładaniem obroży biedocie, pan prezydent pewnie osobiście namawiałby ich, by zasilili armię, po czym rzucił jako mięso armatnie w awanturę, która nie okazała się niczym innym, jak tylko głupimi, niepotrzebnymi ćwiczeniami w sianiu zniszczenia. Już osłabiony kraj prawie że rozpadł się doszczętnie. Zbyt wielu Amerykanów, nieważne czy członków Chrześcijańskiej Ameryki, czy nie, miało krewniaków lub przyjaciół i na Alasce, i w Kanadzie. Aby uniknąć poboru, który w końcu ogłoszono, dezerterowali albo pryskali za granicę. Podczas wojny ukuło się nawet powiedzenie, że młodzi i zdrowi mężczyźni to główny amerykański towar eksportowy.
Po obu stronach granicy z Kanadą odbywała się rzeź, a na przybrzeżne alaskańskie miasta przypuszczono ataki z oceanu i powietrza. Cała ta heca była niczym próba ucieczki w Chrześcijańskim Obozie, tyle że w skali makro. Przelano morze krwi, a mato osiągnięto. Wszystko przez złość, rozgoryczenie i zawiść pod adresem narodów, które objawiły się, mając czelność rosnąć w siłę, podczas gdy nasze państwo zdawało się toczyć po równi pochyłej w przepaść.
Wojna stopniowo wygasała. W fazie początkowej walki były zawzięte, urządzano mnóstwo wrzawy i machania flagami. Z czasem, w miarę jak mijał rok 2034, zdawało się, że wszystkich ogarnęło okropne, gorzkie znużenie. Ubogie rodziny widziały, że ich synowie idą do wojska i giną - jak zaczęło się mówić - „za nic!”. Trudno było kupić coś do jedzenia. Przecież od dobrych paru lat postępujących zmian klimatycznych i rozprzężenia znaczna część naszego zboża importowana była z Kanady. Nareszcie, pod koniec 2034 roku, rozpoczęto rozmowy pokojowe. Po nich, choć pozostało mnóstwo wzajemnej urazy i czasem dochodziło jeszcze do niemiłych incydentów, wojna się skończyła. Granica między Stanami i Kanadą została po staremu, a Alasce udało się utrzymać suwerenność. To pierwszy stan, który oficjalnie i w pełni odłączył się od Unii. Ludzie przepowiadali, że Teksas, ojczysty stan Jarreta, będzie następny.
W niespełna rok Jarret spadł z piedestału wybawcy ojczyzny, według niektórych - niemal drugiego Zbawiciela, stając się „tym nieudolnym sukinsynem, który rozdrabnia zdrową substancję narodu na sprawy bez znaczenia”. Oczywiście, nie wszyscy jak jeden mąż nagle przestali w niego wierzyć. Wielu było za nim do końca. Na przykład moi przybrani rodzice, pomimo faktu, że w jego awanturze zginęła ich śliczna, mądra, kochająca córka. Ile nasłuchałam się na jej temat! Miała na imię Kamaria i była chodzącą doskonałością. Jej matka powtarzała mi to co najmniej raz dziennie przez wszystkie dni mojego dzieciństwa. Nigdy nie wyglądałam tak ładnie jak ona, nie sprzątałam tak starannie mojego pokoju, nie radziłam sobie tak świetnie z nauką, nawet nie czyściłam tak porządnie muszli w klozecie - choć trudno uwierzyć, by ta doskonała mała zdzira kiedykolwiek czyściła ubikację. Może nawet w ogóle się nie załatwiała.
Nie przypuszczałam, że zostało we mnie jeszcze tyle goryczy, by coś takiego napisać. Żałuję. To idiotyczne nienawidzić osoby, której się nigdy nie spotkało, kogoś, kto nigdy nie zrobił ci nic złego.
Z perspektywy czasu sądzę, że po prostu bezpiecznie przeniosłam całą urazę na nieobecną Kamarię, aby przynajmniej do okresu dojrzewania móc kochać Kayce Alexander. Była w końcu jedyną matką, jaką znałam.
Kamaria Alexander zginęła jako jedenastolatka podczas ataku rakietowego na Seattle; opłakując ją, moi przybrani rodzice nigdy nie przestali obwiniać za to - i nienawidzić - Kanadyjczyków. Jakoś nie przyszło im na myśl obwiniać Jarreta - jak nazywała go Kayce, „dobrego, wspaniałego, bożego człowieka”. Te same epitety powtarzali jej przyjaciele, gdy wróciła do nich do Seattle, gdzie jej sąsiedztwo i jej kościół, wprawdzie naznaczone wojennymi bliznami, wciąż trwały. Madison Alexander w ogóle rzadko kiedy się odzywał. Poza tym, że każdemu stwierdzeniu żony potakiwał wymamrotaniem paru słów zgody i często-gęsto mnie podmacywał, siedział cicho. Najbardziej żywe wspomnienie, jakie mi po nim zostało, to scenka, jak podnosi mnie, cztero - czy pięcioletnią, sadza sobie na kolanach i dotyka. Nawet nie wiedziałam jeszcze, czemu mi się to nie podoba. Po prostu szybko nauczyłam się schodzić mu z drogi.
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
NIEDZIELA, 25 LUTEGO 2035
Zbyt źle się czuję, aby dużo pisać. Wszyscy zapadliśmy na grypę.
Naturalnie nie zwalnia nas to od pracy. W zeszłym tygodniu, podczas długiego i zimnego deszczu, wyzionęły ducha cztery osoby.
Jedna była w ciąży. Urodziła dziecko samotnie w błocie. Nikomu nie pozwolili jej pomóc. Ani ona, ani noworodek nie przeżyli.
Dwaj inni więźniowie harowali, aż padli. Gdy runęli na ziemię, „nauczyciele” wyzwali ich od leniwych pasożytów i wychłostali.
W nocy obydwaj mężczyźni umarli. I kobieta, i oni to obcy, nędzarze z autostrady - „włóczędzy”, których ściągnęli tu siłą, chorzy i na wpół zagłodzeni już w chwili przybycia. Jest zimno i wciąż pada, a baraki są nieogrzewane, więc łapiemy każde zaraźliwe choróbsko, jakie tylko przywlekają z szosy czy miasta. Nawet „nauczyciele” chodzą przeziębieni albo zagrypieni. Im bardziej choroba daje im się we znaki, tym ostrzej odgrywają się na nas.
Wszystko to plus jeszcze jedna okoliczność skłoniło nas do podjęcia decyzji, że przyszła pora, aby porwać się na własną ucieczkę i albo się wyswobodzić, albo polec.
Zebraliśmy informacje - niektóre kobiety dowiedziały się różnych rzeczy od gwałcicieli” reszta po prostu miała uszy i oczy szeroko otwarte. Zdobyliśmy dwadzieścia trzy noże - my, Nasiona Ziemi, Sullivanowie i Gamowie. To więcej niż jeden nóż na każdego strażnika. Część podwędziliśmy z wysypiska śmieci, na przykładzie którego nasi „nauczyciele” uczą nas marnotrawstwa i niechlujstwa. Reszta to po prostu ostre kawałki metalu, które znaleźliśmy i owinęliśmy taśmą lub materiałem, żeby chronić ręce. Nie są naostrzone, ale nadają się do podrzynania gardeł. Użyjemy ich, jak tylko odetniemy się od obroży. Jeżeli szybko się sprawimy i ruszymy wszyscy razem, tak jak to zaplanowaliśmy, powinno udać nam się wziąć paru strażników przez zaskoczenie, zanim zdążą pomyśleć o ruszeniu na nas „larwami”.
Mamy pełną świadomość, że niektórym z nas przyjdzie przy tym zginąć. Może nikt nie przeżyje. Ale przecież i tak czeka nas śmierć. Żadne z nas nie wie, jak długo chcą nas trzymać w obrożach. Jeszcze się nie zdarzyło, by uwolnili choć jednego z tych, co tu trafili. Nawet ci nieliczni, którzy na każdym kroku chętnie kadzą i podlizują się „nauczycielom”, są dalej więźniami obozu i dalej chodzą w obrożach. Nikt z nas nie zasłyszał ani strzępka informacji o tym, co zrobili z naszymi dziećmi. Na dodatek większość choruje. Wprawdzie od buntu Daya nikt spośród Nasion Ziemi nie umarł, ale wszyscy podupadliśmy na zdrowiu, a Allie... Allie może być pierwsza. Nawet jeśli przeżyje, pewnie skończy z trwałym uszkodzeniem mózgu.
Ona i jej kochanka Mary Sullivan zostały zeszłej niedzieli przyłapane.
Nie - cofam to sformułowanie. Nie zostały przyłapane. Zostały zdradzone. I co jest w tym wszystkim najgorsze, przez Beth i Jessicę Faircloth. Wydały je osoby spośród naszego własnego grona, z naszej wspólnoty Nasion Ziemi. Dwie zdrajczynie, które Allie i my wszyscy z Żołędzia ocaliliśmy przed niewolnictwem i śmiercią głodową, kiedy nie miały dosłownie nic. Przyjęliśmy je do osady, a gdy po próbnym roku ich rodzina postanowiła dołączyć do Nasion Ziemi, wyprawiliśmy im uroczyste powitanie.
Byłam świadkiem ich zdrady, ale nie mogłam jej zapobiec.
Nie byłam w stanie zrobić nic. Jestem teraz kompletnie bezsilna, nie nadaję się do niczego.
W ubiegłą niedzielę uraczyli nas tradycyjnymi, sześciogodzinnymi kazaniami, tym razem na temat zła grzechów cielesnych.
Pierwszy nauczał wielebny Locke, który zarządza całym obozem.
Potem wielebny Chandler Benton, pastor z Eureki, którą czasem opuszcza, żeby gnębić nas swoją wielebnością. Benton wygłosił zjadliwe i przedziwnie sprośne kazanie o paskudnym grzechu sodomii, kazirodztwa, pedofilii, męskiego i kobiecego homoseksualizmu, pornografii, masturbacji, prostytucji i cudzołóstwa. Ględził i ględził bez końca, przytaczając przykłady z aktualnych wiadomości, z Biblii, cytując długachne wyliczenia starotestamentowych praw i kar, włącznie ze śmiercią przez ukamienowanie, historią o zagładzie Sodomy i Gomory, o żywocie i końcu Jezabel, straszył chorobami, ogniem piekielnym itede, itepe.
Jakoś nie padło ani jedno słowo o gwałcie. Dobry wielebny Benton przy okazji wcześniejszych wizyt używał sobie na Adeli Ortiz i Cristinie Cho. Idzie do dawnej chaty Balterów, teraz zarezerwowanej dla przebywających gościnnie VIP-ów, a oni przyprowadzają mu kobietę, którą sobie upatrzył.
Wytrwale znosimy te ich kazania. Przynajmniej dają szansę schronić się pod dach przed deszczem. Wolno nam siedzieć i nie pracować. Nie marzniemy, bo nasi „nauczyciele” też lubią ciepło, toteż raz w tygodniu rozpalają w szkolnym kominku wielki ogień.
Tak więc każdej niedzieli przez parę godzin siedzimy sobie w rzędach na podłodze i jest nam ciepło, sucho i niemal wygodnie.
Wprawdzie czujemy głód, ale mamy świadomość, że niedługo nas nakarmią. Jesteśmy tam wszyscy ospali, apatyczni. Bez tego niedzielnego wytchnienia o wiele więcej z nas pożegnałoby się już z tym światem. To pewne jak amen w pacierzu. Tak więc sączą nam w uszy te swoje nauki, a my słuchamy, senni i bierni. Czasem podrzemuję, mimo iż za złapanie na przysypianiu karzą chłostą.
Siedzę prosto, oparta o ścianę, i ucinam sobie drzemkę.
Nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale wygląda na to, że Beth i Jessica Faircloth zaczęły naprawdę ich słuchać. Co gorsza, zdjęte strachem, zaczęły wierzyć i pragnąć nawrócenia. A może wcale nie. Może powodowały nimi całkiem inne pobudki.
Zwyczajowo bez przerwy nawołują nas do dawania świadectwa prawdzie, składania publicznych podziękowań za życzliwość i wielkoduszność, jakie okazuje nam Bóg pomimo naszej niegodziwości. Musimy wyznawać, jacy jesteśmy niegodni, i przy wszystkich wyrażać skruchę, prosząc Pana o łaskę. Każdy z nas musiał przejść przez to wiele razy. Im bardziej ulegasz, tym mocniej naciskają. „Nauczyciele” dobrze wiedzą, że nikt nie robi tego szczerze, tylko w obawie przed bólem. Po prostu robimy, co nam każą. Nienawidzą nas za to. Patrzą na nas z tak nieskrywaną nienawiścią, wstrętem i pogardą, cały czas zapierając się, że nie kieruje nimi nic innego, jak tylko miłość. Bóg nakazuje im nas kochać mimo wszystko. I z czystej miłości tak usilnie starają się pomóc nam dojrzeć wreszcie światło. Mówią, że zaślepia nas grzeszny upór, dlatego nie dostrzegamy ogromu miłości i pomocy, jakimi nas darzą. „Pożałuj rózgi, a zepsujesz dziecko” - powtarzają nam. Z ich punktu widzenia w kwestii moralności pozostajemy wciąż dziećmi.
No i dobrze.
Wielebny Benton wezwał do dawania świadectwa. Padło na trzy osoby, a ja byłam jedną z nich. Nie mam pojęcia, czemu zostałam wybrana, ale jeszcze przed nabożeństwami kościsty „nauczyciel” położył mi dłoń na ramieniu, wyznaczając do publicznej spowiedzi. Razem ze mną mieli się kajać Ed Gama i rudowłosa jednoręka kobieta, świeżo zgarnięta z autostrady. Miała na imię Teal, była w obozie niespełna tydzień i bała się własnego cienia.
I Ed, i ja już przez to przechodziliśmy, więc poszliśmy na pierwszy ogień, żeby pokazać nowej, co trzeba robić. Tradycyjna szopka. Najpierw podziękowałam za liczne błogosławieństwa, potem przyznałam się do grzesznych myśli, do złości i do trwania w oporze wobec nauczycieli, którzy przecież chcieli tylko mi pomóc.
Klepałam w kółko słowa przeprosin pod adresem Boga i wszystkich obecnych za moją niegodziwość. Błagałam o przebaczenie, o siłę i mądrość, aby wypełnić bożą wolę.
Tak to wygląda. Tak to robię od ponad roku.
Kiedy skończyłam, przyszła kolej na Eda, który odprawił niemal identyczną szopkę. Miał wypisaną listę własnych grzechów i przeprosin. Teal była wystarczająco bystra, aby połapać się, że ma zrobić mniej więcej to samo co my, ale była potwornie przerażona. Głos jej drżał i prawie że szeptała.
- Głośniej, siostro - rzucił wielebny Benton tym swoim tubalnym, niemiłym tonem. - Niech cały kościół usłyszy.
Kobiecinie łzy popłynęły z oczu, jednak zdołała jakoś podnieść głos i pożałowała, i prosiła o wybaczenie za „wszystko, co tylko zrobiła źle”. Chyba zapomniała, z czego miała się spowiadać. Padła na kolana i przerażona, zupełnie tracąc panowanie nad sobą, zaczęła szlochać i błagać:
- Nie róbcie mi krzywdy! Zrobię, co chcecie, tylko proszę, nie krzywdźcie mnie!
Niech bym tylko spróbowała podejść, pomóc jej wstać i odprowadzić na jej miejsce na podłodze, zaraz wychłostaliby mnie wstrząsami. Zwyczajna ludzka przyzwoitość to tutaj grzech. Ed i ja popatrzyliśmy po sobie, jednak żadne z nas nie odważyło się jej dotknąć. Przypuszczam, że w końcu któryś z „nauczycieli” pomógłby jej wrócić na miejsce. W tych okolicznościach zapędzenie tam wstrząsami raczej jej nie groziło.
Lecz stało się coś nieprzewidywalnego. Beth i Jessica Faircloth podniosły się z podłogi i torując sobie drogę pomiędzy ludźmi, by nikogo nie podeptać, podeszły do ołtarza. Tam obie runęły na klęczki. Niektórzy robili tak czasami - szli do spowiedzi na ochotnika, mając nadzieję zaskarbić sobie jakieś fory u „nauczycieli”. Całkiem nieszkodliwa heca, przynajmniej do tej pory. Później mógł trafić się za to dodatkowy kawałek chleba czy jabłko.
Prawdę powiedziawszy, Fairclothówny wygłupiły się już tak parę razy. Ludzie z nich szydzili, ale ja nigdy nie przypisywałam temu zbytniej wagi. Byłam głupia.
- My też zgrzeszyłyśmy! - zawołała Beth. - Ale nieumyślnie.
Po prostu nie wiedziałyśmy, co robić. Wiedziałyśmy, że to złe, tylko się bałyśmy.
Nie dostały batów. Widziałam, jak wielebny Benton unosi dłoń, bez wątpienia dając znak „nauczycielom”, że mają zostawić je w spokoju.
- Słuchamy was, siostry - powiedział. - Wyznajcie wasz grzech. Bóg was kocha, na pewno wybaczy.
Tym razem wyszły poza zwyczajową formę. Mówiły tak, jak mówią, kiedy się boją, kiedy zdają sobie sprawę, że uczyniły coś, co może nie spodobać się reszcie - gdy stają obie przeciwko innym. Nie są bliźniaczkami. Jedna ma osiemnaście, a druga dziewiętnaście lat, ale w stresie działają jak bliźniaczki, i to małe dzieci - kończą zdanie jedna za drugą, mówią chórem albo powtarzają po sobie te same słowa. Właśnie w ten sposób zachowywały się podczas tej spowiedzi.
- Widziałyśmy je, jak to robią - zaczęła Beth.
- I to nie pierwszy, nie jeden raz - wpadła jej w słowo Jessica. - Widziałyśmy.
- W nocy - ciągnęła Beth. - Wiedziałyśmy, że to grzech.
- Nieprzyzwoite i plugawe zboczenie! - dorzuciła Jessica.
- Słychać, jak się całują i hałasują - powiedziała Beth z miną mającą dać wyraz potwornemu obrzydzeniu. - Zboczone zbereźnice.
- Nigdy nie podejrzewałam, że Allie jest taka, ale jeszcze zanim przyjechaliście tu, żeby nas uczyć, przedtem też mieszkała z kobietą - ciągnęła Jessica. - Myślałam, że jest normalna, bo przecież ma synka, ale teraz widzę, że to nieprawda.
- Pewno zawsze robiła te rzeczy z kobietami - zawtórowała niczym echo Beth.
- Teraz robi to z Mary Sullivan - powiedziała Jessica i uderzyła w bek. - To grzech, ale wcześniej bałyśmy się o tym powiedzieć.
- Ma siłę jak mężczyzna i jest wredna - dorzuciła Beth. - Boimy się jej.
O nie, jasna cholera, tylko nie to! - przemknęło mi przez głowę. „Nauczyciele” dzień w dzień znęcają się nad nami, poniżają nas i prawią nam kazania. Ten koszmar, te ich nauki trwają już tak długo, a mimo to dotąd jakoś wspólnie stawialiśmy czoło temu wszystkiemu...
Przypuszczam jednak, że wcześniej czy później musiało do czegoś takiego dojść. Wolałabym tylko, aby zdrajcami okazali się jacyś obcy z zewnątrz. Przypadki tego rodzaju zdarzały się i wcześniej, tyle że o wiele lżejsze i zawsze po jednej albo dwu nocach potrafiliśmy nauczyć nowych, że cokolwiek podpatrzą u towarzyszy niedoli, mają trzymać gęby na kłódkę. Nigdy jeszcze nie zdradził żaden członek wspólnoty Nasion Ziemi. Do tej pory.
Gdy wywlekali Allie przed ołtarz, by wymierzyć jej karę, krzyknęła do Beth i Jessiki:
- I tak was zgwałcą i wychłoszczą, a na koniec zabijaj
- Ona dzieliła się z wami jedzeniem, kiedy byłyście głodne!
- - zawołałam do obu sióstr.
Za to „nauczyciele” wychłostali i mnie.
Ale wstrząsy, jakie zaaplikowali Allie i Mary Sullivan, zdawały się przeciągać w nieskończoność. Ojciec Mary, Arthur, najpierw błagał, by już przestali, potem zdążył walnąć jednego tak, że zwalił go z nóg. Naturalnie też został wychłostany Nie zdołał tym okupić miłosierdzia dla córki. Mary zwijała się w potwornych drgawkach, a oni chłostali ją dalej. Porażali i ją, i Allie impulsami z obroży tak długo, aż obie nawet nie miały już sił wrzeszczeć. Reszcie kazali patrzeć. Nie posłuchałam. Ażeby przeżyć, spuściłam głowę ku ziemi, na wpół przymykając oczy. Już nieraz zbierałam baty za takie zachowanie, ale nie dziś. Dziś całą uwagę skupili na dwóch „grzesznicach”.
Chłostali Allie i Mary, aż Mary umarła, a Allie jakby zapadła się w głąb siebie. Od tamtej pory do dzisiaj nie wymówiła ani jednego pełnego zdania.
Za karę, że ujęłam się za Allie, przyszło mi kopać grób dla Mary. Dobrze chociaż, że mnie, a nie jej ojcu. Arthur chyba oszalał. Błąkał się po obozie bez celu. Kiedy go za to chłostali, krzyczał z bólu, ale potem dalej był taki sam.
Dłużej tego nie zniosę. Już nie mogę. Mniejsza o to, czy mnie zabiją. Uwolnię się z tej katorgi albo zginę.
Siostry Faircloth dostały pokój w dawnej chacie Kingów. Zamiast dzielić salę z trzydziestoma innymi kobietami, mają teraz cały własny pokój. Wprawdzie nie zdjęli im obroży, ale w nagrodę przydzielili na stałe do kuchni. Nie muszą już rąbać drewna, harować w polu czy na budowie, zbierać chrustu, kopać studni czy grobów ani odwalać innej ciężkiej i brudnej roboty. Żeby było śmieszniej, nie umieją gotować. Okazało się, że jakoś nigdy nie nauczyły się przyrządzać choćby jedno przyzwoite danie. Dlatego nie gotują dla „nauczycieli”. Pichcą jedzenie tylko dla nas.
Oczywista, są znienawidzone. Nikt z nimi nie rozmawia, ale też nikt nie robi im nic złego. „Nauczyciele” ostrzegli nas, żeby dać im spokój. Poza tym przyznali im nad nami pewną władzę.
Mogą doprawiać nasze potrawy pluciem, odchodami czy innymi brudami. Może tak robią; może właśnie przez to nasze jedzenie zrobiło się teraz znacznie gorsze, niż było. Nie wyobrażałam sobie, że to możliwe, ale Fairclothównom udało-się zepsuć w smaku gówno. Rodzeństwo Mary Sullivan gotowe jest ukatrupić obie przy pierwszej okazji. Stary Arthur Sullivan został wywieziony z obozu. Nie wiemy dokąd. Postradał zmysły, a „nauczyciele” nie zdołali wstrząsami na nowo poukładać mu w głowie, więc się go pozbyli.
* * *
Dowiedzieliśmy się, że jednostka główna - ta, co kieruje i steruje wszystkimi obrożami w Chrześcijańskim Obozie - jest w mojej dawnej chacie. Miesiącami trzymali ją w jednej z „larw”, takie dochodziły nas słuchy. Musieliśmy poskładać do kupy przeróżne wskazówki, pogłoski, podsłuchane uwagi, z których właściwie każda mogła okazać się źle zrozumiana albo wręcz nieprawdziwa - ale wierzę, że doszliśmy prawdy.
W moim domu mieszka teraz dwu pomocników wielebnego Locke’a. Od czasu do czasu biorą tam kobiety na noc. Następnym razem, gdy tak się zdarzy, podejmiemy próbę ucieczki.
Do tej pory najczęściej zabierali tam Noriko, Cristinę Cho i siostry Mora.
- Mówią, że lubią takie małe, delikatne damulki - opowiadała Noriko z bezgraniczną goryczą. - Obleśne, sflaczałe dranie. Podobamy im się, bo łatwo przychodzi im nas krzywdzić. Lubią puścić w ruch pięści, nabić trochę siniaków; lubią, jak błagasz, żeby przestali.
I ona, i Cristina, i obie Mora twierdzą, że wolą postawić na szali życie, niż dalej znosić to wszystko. Następnym razem poderżną gwałcicielom gardła. Niewiarygodne, jeszcze parę miesięcy temu coś takiego było dla nich nie do pomyślenia. Teraz są gotowe to zrobić. Potem spróbują odszukać i unieszkodliwić główne urządzenie sterujące. Kłopot w tym, że nie mamy pojęcia, jak ono wygląda. Żadna z nas nigdy nie widziała go na oczy.
Wszystko, co na ten temat wiemy - albo tak nam się tylko wydaje - pochodzi od osób, które wcześniej nosiły już obroże. Według nich, po wyłączeniu jednostki sterującej wszystkie urządzenia osobiste przestaną działać. Zrozumiałam to dopiero, gdy przypomniałam sobie telefon, jaki mieli w domu Balterowie, dawno temu w Robledo. Wielki, przedpotopowy „bezprzewodowiec”, którego podstawową jednostkę trzeba było podłączyć i do elektrycznego, i do telefonicznego gniazdka. Dopiero wtedy można było chodzić po całym domu czy podwórzu i rozmawiać przez aparat ręczny. Wystarczyło wyciągnąć dwa kable z aparatu podstawowego, aby ręczny stał się bezużyteczny. Jak mi tłumaczą, na podobnej zasadzie opiera się system obroży.
Nic nie wiadomo na pewno. Sama nie do końca wierzę, że jesteśmy w stanie to przeprowadzić i ujść z życiem. Majstrowanie przy głównym urządzeniu sterującym może zabić tę, która zacznie przy nim gmerać. Kto wie, czy nie nas wszystkich? Ale Bogiem a prawdą, dłużej już nie zdzierżymy, niech się dzieje, co chce. Jesteśmy ludźmi, a żaden człowiek nie powinien znosić takiej katorgi. Oznajmiłam to wszystkim, którym ufam - wszystkim, co pomagali zbierać te strzępki informacji, jakimi dysponujemy. I spytałam każdego z osobna, czy chce podjąć ryzyko.
Chcą. Wszyscy.
ŚRODA, 28 LUTEGO 2035
Przedwczoraj nad obozem przetoczyła się okropna burza, naprawdę straszliwa. A jednak było to cudowne przeżycie: wicher, deszcz, zimno... no i to osunięcie się ziemi. Wzgórze, gdzie kiedyś był nasz cmentarz, ze wszystkimi starymi i nowymi drzewami, całe obsunęło się w naszą dolinę. Wcześniej „nauczyciele” kazali nam powycinać starsze drzewa na opał, tarcicę i chwałę bożą. Nigdy się nie dowiedziałam, czemu byli przekonani, że modlimy się do drzew, lecz święcie w to wierzyli. Błagaliśmy, by zostawili wzgórze w spokoju; mówiliśmy, że mamy tam cmentarz, ale tylko nas wychłostali. Właśnie przez ten wyrąb, do jakiego nas zmusili, cały stok rozpadł się i z łoskotem stoczył na nas, grzebiąc po drodze jedną „larwę” i trzy chaty, w tym tę wzniesioną przeze mnie i Bankole’a, w której przeżyliśmy ledwie sześć krótkich lat wspólnego życia.
Przysypało też śpiących tam mężczyzn. W dwóch chatach prócz obecnych lokatorów nocowały jeszcze po dwie kobiety. Koczowniczki z dzikich osiedli. Natividad zdążyła zaprzyjaźnić się z jedną z nich, ale ja nie znałam żadnej. Tak czy owak, teraz nie żyją - martwe i od razu pochowane. Diabli wzięli sześciu „nauczycieli”, cztery więźniarki i... wszystkie nasze obroże! Zeszłej niedzieli powzięliśmy ostateczną decyzję: wolność albo śmierć. Teraz, w miejsce planowanej ucieczki, oswobodziła nas pogoda i głupota naszych „nauczycieli”.
Oto co zaszło:
Burza zaczęła się w poniedziałek po południu od chłodnej ulewy, połączonej z mocnym wiatrem. Mimo takich warunków kazali nam dalej pracować. Wreszcie „nauczyciele”, którym o wiele lepiej idzie zadawanie cierpienia, niż znoszenie go, zapędzili nas z powrotem do więziennych sal, byśmy siedzieli tam w półmroku i zimnie, a sami udali się do naszych chat, gdzie czekał ogień w kominkach, światło i wyżerka.
Jakiś czas później jeden z najniższych rangą przyprowadził Beth i Jessicę Faircloth z naszą obrzydliwą kolacją, na którą składała się góra na wpół zgniłej, niedogotowanej kapusty z kartoflami.
Wcześniej usadowiłyśmy Allie w takim miejscu, by zdrajczynie nie mogły jej nie zobaczyć - aby musiały stanąć z nią twarzą w twarz. Jej stan trochę się poprawił. Cały ten czas się nią opiekowałam, lecz nadal chodzi jak zgarbiona staruszka, odzywa się monosylabami i sprawia wrażenie, jakby nie zawsze rozumiała, co się do niej mówi. Nie sądzę, aby w ogóle pamiętała, co siostry Faircloth jej zrobiły, ale chyba mi ufa. Poprosiłam ją, żeby na nie patrzyła - żeby ani na chwilę nie spuszczała z nich wzroku.
Posłuchała mnie.
Fairclothówny zadrżały; postawiły na ziemi garnki z ohydnym żarciem i wycofały się. Wszystkie także wpatrywałyśmy się w nie w milczeniu, lecz przypuszczam, że one widziały tylko Allie.
Po kolacji próbowałyśmy odpocząć; czułyśmy się podle, zziębnięte, zdrętwiałe i przemoczone, na gołej drewnianej podłodze, okutane naszymi wybrudzonymi kocami. Niektóre zasnęły, choć burza szalała coraz bardziej, cały budynek trząsł się, trzeszczał i skrzypiał. Deszcz bębnił o okna, wichura zrywała z chat dachowe pokrycie, łamała drzewa, rozrzucała śmieci z wysypiska, które kazali nam wybudować „nauczyciele”. Przedtem nie potrzebowaliśmy wysypiska. Mieliśmy hałdę odpadów do wykorzystania i kompostownik. Ani jedno, ani drugie nie było śmietnikiem. Nie stać nas było na marnotrawstwo. Za to „nauczyciele” zamienili w śmietnik całą naszą osadę.
Na przemian to grzmiało i błyskało, to tylko lało jak z cebra.
Tak całą noc, jakby świat się kończył. Gdzieś przed brzaskiem, niedługo po tym, jak w końcu zdołałam zasnąć, obudził mnie straszliwy hałas. To nie był grzmot - nie przypominał niczego, co do tej pory w życiu słyszałam. Jakiś niesamowity łoskot, dudnienie.
Zareagowałam bez zastanowienia. Mam legowisko przy oknie, więc zerwałam się na równe nogi i wyjrzałam. Oparta o parapet, próbowałam wypatrzyć coś w ciemności. Chwilę później na niebie rozbłysła błyskawica i ujrzałam, że w miejscu gdzie stała moja chata, jest jedno wielkie rumowisko odłamków skalnych i ziemi. Piach i kamienie.
Nie od razu to do mnie dotarło. Raptem uświadomiłam sobie, że opieram się o parapet, na wpół wychylona z okna. Nie zwaliłam się na podłogę, nie wstrząsały mną drgawki. Żadnego bólu. Ani śladu tych okropnych, skręcających męczarni, które czyniły z nas niewolników.
Dotknęłam obroży. Wciąż tam była, a jednak nie zadawała katuszy. W ciemności sali po omacku namacałam ręką Natividad.
Spała po mojej jednej stronie, Allie po drugiej. Natividad darzy mnie zaufaniem, poza tym umie zachowywać się cicho.
- Wolność! - wyszeptałam. - Obroże przestały działać! Popsuły się!
Ruszyłyśmy do drzwi oddzielających nasze kwatery od męskich. Wymacując sobie drogę, aby na nikogo nie nastąpnąć, każda z nas budziła szeptem inne. Przy drzwiach Natividad w pierwszej chwili cofnęła się nieco, po czym pozwoliła mi się przeprowadzić. Nigdy nie zamykali ich na klucz. Obroże w zupełności wystarczały, by trzymać nas w więzieniu. Lecz nie tym razem.
Ani śladu bólu.
Obudziłyśmy mężczyzn - tych, którzy jeszcze spali. Było za ciemno, aby poznać i zbudzić tylko tych godnych zaufania, więc budziłyśmy wszystkich, jak leci. Niestety, nie dało się przeprowadzić tego całkiem po cichu i ukradkiem. Po przebudzeniu robili trochę szumu i zamętu. Nie wiedząc, co się dzieje, łapali mnie, zaskoczeni, że jestem kobietą. Jednego - obcego, zgarniętego z szosy - musiałam nawet walnąć, żeby mnie puścił.
- Wolność! - szepnęłam mu prosto w twarz. - Obroże nie działają! Możemy uciekać!
Wróciłam do naszej sali i gestem zawołałam kobiety. Kiedy wprowadzałam je do męskiej części, mężczyźni już wychodzili przez wielkie drzwi frontowe. Poszłyśmy z nimi. Przy Natividad zobaczyłam Travisa; był Mikę i Noriko, byli inni z naszej wspólnoty, Gamowie, Sullivanowie - szczęśliwie wszyscy jakoś poznajdywali się nawzajem. Zbiliśmy się w gromadkę, mężczyźni i kobiety z rozłączonych rodzin zaczęli z płaczem witać się, ściskać. Przez całą wieczność tej niewoli nie wolno nam było nawet zbliżać się do siebie. Siedemnaście miesięcy. Dla nas wieczność.
Objęliśmy się z Harrym, bo obojgu nam nie został już nikt bliski. Prawdopodobnie czuliśmy tak samo ulgę i ból. Nie było Zahry.
Nie było Bankole’a. Nie wiedzieliśmy, gdzie są nasze dzieci.
Ale nie była to pora na radość ani na smutek.
- Musimy jak najszybciej dostać się do chat - powiedziałam, zmuszona prawie spędzić, zagonić ludzi znowu razem. - Nie dawajmy strażnikom czasu na naprawę obroży. Trzeba ich też rozbroić, zanim się zorientują, co się dzieje. Na pewno najpierw będą próbować nas zatrzymać wstrząsami. Grupkami po cztery albo więcej osób na chatę. Ruszamy!
Wszyscy umiemy działać zespołowo. Przeżyliśmy lata w ten sposób. Rozdzieliliśmy się i rozbiegliśmy do chat. Travis, Natividad i ja porwaliśmy ze sobą dziewczyny Mora i wpadliśmy do dawnego domku Kardosów. W tej samej chwili na dworze rozległy się wrzaski.
Kilku z „nauczycieli” wyleciało w pośpiechu z chat i zostało dosłownie rozerwanych na strzępy przez tych, których dotychczas z takim upodobaniem dręczyli.
Część więźniów rzuciła się do rozpaczliwej ucieczki, próbując po ciemku sforsować laserosiatkę. Poranili się do kości.
Nikt z Nasion Ziemi nie popełnił tego zabójczego błędu. Gnaliśmy do chat, by się uzbroić, pozbyć „nauczycieli” i tych przeklętych dławiłańcuchów.
Mój oddziałek rzucił się na dwóch lokatorów domku; obaj zdążyli wyleźć z łóżek - jeden nawet wdział już spodnie i koszulę, drugi paradował jeszcze w bieliźnie. Mieli dość czasu, by nas zastrzelić, lecz byli zbyt przyzwyczajeni do polegania na swoich pasach kontrolujących obroże, toteż wpierw próbowali»sięgnąć po nie.
- Co się dzieje? - zapytał jeden.
Drugi z wrzaskiem rzucił się na mnie i Natividad.
Po krótkiej walce powaliliśmy obydwu na ziemię i udusiliśmy. Poszło jak z płatka. Nawet mnie. Bolało, kiedy mnie bili. Bolało, kiedy ja biłam ich. W końcu to żadna pieprzona różnica. Jak już zacisnęłam dłonie na szyi jednego, po prostu zamknęłam oczy i zrobiłam swoje. Wcale nie cierpiałam, gdy umierali. I nigdy w życiu nie czułam takiej radości, takiej żądzy mordu.
Nie widzieliśmy ich zbyt dobrze w mrocznym wnętrzu chaty, ale dokładnie upewniliśmy się, że nie żyją. Nie puszczaliśmy ich, aż byli naprawdę martwi. Nasze prowizoryczne noże, poukrywane wciąż w ścianach i w podłodze baraku, okazały się zbędne - załatwiliśmy sprawę gołymi rękami.
Zdobyliśmy broń. Najpierw krzesłem, a potem nocnym stolikiem rozwaliliśmy szafkę, w której ją trzymali.
Co ważniejsze, mieliśmy także nożyce do cięcia drutu. Tori Mora znalazła je w dawnej szufladzie na srebra stołowe Noriko Kardos, teraz wypełnionej małymi ręcznymi narzędziami. Pomagając sobie na zmianę, przecięliśmy nasze obroże. Póki nosiliśmy je na szyi, nadal groziło nam straszliwe niebezpieczeństwo. Cały czas drżałam z obawy, spodziewając się skręcających z bólu wstrząsów, które znów odbiorą nam wolność i zadadzą ostateczną torturę. Gdyby teraz odzyskali nad nami kontrolę, „nauczyciele” niechybnie by nas wykończyli. I to bardzo, bardzo powoli. Mogły nas zabić i same obroże, gdyby znów jakoś się włączyły, kiedy przy przecinaniu kręciliśmy nimi i szarpaliśmy. Przez te długie miesiące zdążyłam się nauczyć, że nie ma urządzenia lepiej zabezpieczonego przed niepowołanym majstrowaniem aniżeli sprawna obroża.
Rozcięłam obroże obydwu dziewcząt Mora, a Tori przecięła moją. Travis i Natividad pomogli sobie nawzajem. Odzyskaliśmy wolność. Ponownie się uściskaliśmy. Jeszcze nie byliśmy bezpieczni, jeszcze wiele pozostało do zrobienia, lecz przestaliśmy być niewolnikami. Dlatego pozwoliliśmy sobie na tę chwilkę radości i ogromnej ulgi.
Gdy wyszliśmy znów na dwór, okazało się, że pozostali też załatwili już sprawę. Wszyscy „nauczyciele” nie żyli. Zauważyłam, że niektórzy więźniowie wciąż mają na szyjach obroże, więc wróciłam do chaty Kardosów po nożyce. Kiedy ludzie zobaczyli, co robię - zdejmuję dławiłańcuchy - zarówno nasi ze wspólnoty Nasion Ziemi, jak i obcy zaczęli ustawiać się do mnie w kolejce. Kolejne parę minut zajęta byłam rozcinaniem obroży. Nadal było zimno i wietrznie, ale przestało padać. Nieba na wschodzie zaczynała rozjaśniać już bladość świtu.
Byliśmy wolni.
I co dalej?
Ogołociliśmy chaty, z czego tylko się dało. Obcy grabili i niszczyli wszystko, co uznali za niegodne grabieży; do wtóru ryków i wiwatów zrywali z okien zasłony, wybijali szyby, łaszcząc się głównie na jedzenie i napitek. Zdumiewające, jakie zapasy wódy mieli nasi „nauczyciele”.
My najpierw wzięliśmy broń. Nie mieliśmy zamiaru przeszkadzać obcym w tej orgii zniszczenia, ale byliśmy zdecydowani chronić to, co sami zdołaliśmy zgromadzić - broń z amunicją, ubrania, buty i żywność. Nasza postawa trafiła innym do przekonania. Byliśmy tacy jak oni: zachapaliśmy, co się nam spodobało, i teraz tego pilnowaliśmy. Wprawdzie paru z nich też znalazło broń, jednakże jak na razie obie grupy traktowały się z pełną szacunku i rezerwy ostrożnością. Nawet ci, co w sztok się upili, w żaden sposób nie zadzierali z nami.
Ktoś przestrzelił zamki w bramie i ludzie zaczęli wychodzić z obozu. Kilkuosobowa gromadka próbowała kulami przebić się do środka jedynej nie spalonej „larwy”, która jednak okazała się zamknięta na zamek i odporna na wszelkie wysiłki. Prawdę powiedziawszy, gdyby w którejś z „larw” nocował choć jeden „nauczyciel”, wykończyłby nas wszystkich.
Naszych furgonów już dawno nie było. Jeden został zniszczony, kiedy Gray Mora wyraził swój ostatni protest wobec niewoli, drugi strażnicy zabrali z obozu. Nie mieliśmy bladego pojęcia dokąd.
Gdy już zrobiło się widno, naliczyłam siedem trupów na laserosiatce. Większość wykrwawiła się na śmierć, dwie osoby miały rozorane brzuchy, z których wylały się poszatkowane jelita. W deszczową noc laserosiatki w ogóle nie widać i nawet najnędzniejszy uliczny biedak powinien wiedzieć, jaka jest niebezpieczna. Gdy byliśmy już gotowi do odejścia, poszłam po Allie, która cały ten czas przestała przy oknie w szkole. Kiedy rozcięłam jej obrożę, przypomniałam sobie o tych zdrajczyniach Faircloth. Nie zdejmowałam im obroży. W ogóle nie podeszły do mnie. Alan Faircloth, ojciec Beth i Jessiki, musiał chyba zabrać córki i wymknąć się - a może znaleźli je Sullivanowie i dokonali zemsty.
Westchnęłam. Dziewczyny albo nie żyły, albo poszły gdzieś z Alanem. Najlepiej już o tym nie wspominać. Dość było zabijania.
Zebrałam ocalałą garstkę wspólnoty Nasion Ziemi. Słońce jeszcze kryło się za chmurami, niebo było szare, ale wiatr ucichł.
Panował chłód, jednak przynajmniej na razie w naszych świeżych ubraniach było nam dostatecznie ciepło.
- Nie możemy tu zostać - oznajmiłam moim ludziom. - Musimy zabrać ze sobą tyle, ile zdołamy i się stąd wynieść. Wcześniej czy później przyjdą tu inni krzyżowcy.
- Nasze domy - odezwała się Noriko Kardos tonem podobnym do jęku.
Kiwnęłam głową.
- Wiem. Ale ich już nie ma. Przepadły dawno temu.
Przypomniał mi się pewien ustęp „Nasion Ziemi”:
By narodzić się
Z własnych popiołów, Feniks
Musi wpierw spłonąć.
Trafny cytat, lecz bynajmniej nie dawał pociechy. Problem w tym, że całe Nasiona Ziemi od początku nie były zbyt pocieszającym systemem wiary.
- Zajrzyjmy ostatni raz do chat - zarządziłam. - Poszukajmy czegoś, co może naprowadzić nas na ślad dzieci. Teraz najważniejsze to znaleźć dzieci.
Zostawiłam Michaela z Travisem na straży przy zgromadzonych rzeczach, po czym ruszyłam z pozostałymi przeszukać ruiny domów.
Niestety, nie znaleźliśmy nic, co miałoby związek z naszymi maluchami. Tu i tam natrafiliśmy jeszcze na trochę poukrywanej gotówki, którą przegapili współwięźniowie. Znaleźliśmy też stosy traktatów religijnych, egzemplarzy Biblii i listy „osadzonych”, zwiezionych z Garberville, Eureki, Arcata, Trinidad i innych okolicznych miast. Był i plan wiosennych zasiewów, parę książek autorstwa prezydenta Jarreta albo wynajętego do tego „murzyna”, jakieś osobiste papiery, lecz żadnych adresów, kompletnie nic o dzieciach. Ani jednej wskazówki. Zero. To musiała być celowa robota. Bali się, że ktoś mógłby się dowiedzieć. Tylko czy bali się, że to możemy być my, czy też jeszcze ktoś inny?
Szukaliśmy po wszystkich chatach prawie do południa. Wiedzieliśmy, że najwyższy czas ruszać. Wprawdzie drogi były błotniste i rozmyte, więc mało prawdopodobne, by ktokolwiek zaryzykował dzisiaj pogoń, ale potrzebna nam była przewaga na starcie.
W szczególności chciałam, byśmy zdążyli dotrzeć do naszych sekretnych schowków, gdzie prócz artykułów pierwszej potrzeby czekało nasze skopiowane archiwum, dzienniki, a w dwóch z nich
- odciski dłoni i stopy niektórych dzieci. Bankole robił taki odcisk każdemu malcowi, którego przyjmował na świat, opatrywał etykietką, następnie jedną kopię dawał rodzicom, a drugą zatrzymywał dla siebie. Podzieliłam te kopie i pochowałam w dwóch schowkach, o których istnieniu wiedziało tylko kilkoro z nas. Nie mam pojęcia, czy odciski jakoś pomogą nam odzyskać dzieci. Gdy w ogóle pozwalam sobie o tym pomyśleć, muszę przyznać, że nie wiem nawet, czy dzieci jeszcze żyją. Jestem natomiast pewna, że musimy dostać się do tych dwóch schowków. Są głębiej w górach
- dalej od szosy, bardziej w kierunku oceanu. Można zupełnie zniknąć w tamtych stronach. Są tam miejsca, gdzie będziemy mogli się ukryć i spokojnie się zastanowić, co robimy dalej. Łatwo powiedzieć: „Musimy znaleźć dzieci”, trudniej wymyślić, od czego zacząć.
Komu można zaufać?
* * *
Spaliliśmy Żołądź. Nie, przepraszam. Puściliśmy z dymem Chrześcijański Obóz. Zrobiliśmy to, żeby już nigdy nie mógł posłużyć do tych samych celów. Jeśli Chrześcijańska Ameryka dalej chce ziemi, którą nam ukradła, będzie przynajmniej musiała nieźle się wysilić przy odbudowie. We wszystkich chatach, które postawiliśmy własnymi rękami z betonu, z własnoręcznie ściętych pni i ściągniętych kamieni, rozlaliśmy olej napędowy i naftę. Polaliśmy naftą szkołę, którą zaprojektował Grayson Mora i którą z takim trudem wznieśliśmy i upiększyliśmy; polaliśmy nią trupy naszych „nauczycieli”. Wszystko, czego nie można było zabrać ze sobą, wszystko, czego nie zrabowali lub nie zniszczyli inni więźniowie, sczezło w ogniu. Być może zabudowania, przemoczone na wylot przez ulewę, nie spłoną doszczętnie, ale na pewno obrócą się w niebezpieczną do zamieszkania ruinę. Niewątpliwie nic nie zostanie z mebli, które sami zrobiliśmy albo zwieźliśmy w trakcie wypraw po ocalałe mienie.
Tak więc kolejny raz przyszło nam się przyglądać, jak ulatują z dymem nasze domy. Później ruszyliśmy w góry, zostawiając resztkę niedawnych współwięźniów; niech idą swoimi drogami, wracają na autostradę albo gdzie im się żywnie podoba. Gdy pokonaliśmy już kawałek najbliższego stoku, odwróciliśmy głowy, aby przez chwilę jeszcze raz popatrzeć. Dla większości z nas widok własnego domu w płomieniach to nie pierwszyzna, jednak tym razem własnoręcznie wznieciliśmy pożogę. Tym razem za późno też, by nazwać ten ogień niszczycielskim. Wszystko, co stworzyliśmy i pokochaliśmy, zostało unicestwione już wcześniej. Ten ogień niósł oczyszczenie.
Żyliśmy przedtem
I będziemy żyć znowu.
Jako jedwab
Lub kamień,
Świadomość
Czy gwiazda.
Razem
Lub rozdzieleni,
Lepieni w zmienne kształty
I poddawani próbie.
Będziemy żyć
I służyć życiu,
Kształtować Boga,
Jak On nas –
Ponownie,
Zawsze od nowa,
Niezmiennie, wiecznie.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Krzyżowcy celowo roztaczali rodzeństwo, ponieważ pozostawione razem mogłoby przecież nadal wspierać się w kultywowaniu potajemnych pogańskich praktyk i wierzeń. Atak każde dziecko, jeśli zostanie odizolowane i otoczone porządną rodziną Amerykańskich Chrześcijan, z pewnością da się jeszcze odmienić. Pod presją rodziców i rówieśników z czasem samo stanie się prawomyślnym Amerykańskim Chrześcijaninem.
Niekiedy to działało, nawet w przypadku starszych dzieci z Żołędzia. Weźmy chłopców Fairclothów. Jeden został duchownym Kościoła Chrześcijańskiej Ameryki. Drugi kompletnie odrzucił całą tę Chrześcijańską Amerykę z jej ideologią. Czasami rozdzielenie miało zgubny wpływ. Niektórzy przez nie umarli. Ramon Figueroa Castro popełnił samobójstwo, bo, jak to ujął jeden z jego przyrodnich braci: „Był zbyt uparty, żeby postarać się przystosować i zapomnieć o swojej grzesznej przeszłości”. Chrześcijańska Ameryka stała się schronieniem i ucieczką niedouczonych, nietolerancyjnych ignorantów.
Nawet ludzie, którzy nigdy w życiu nikogo by nie pobili ani nie spalili, potrafili nagle traktować osierocone lub porwane dzieci z zimnym okrucieństwem.
„Ustępujcie - radziła moja matka dorosłym z Żołędzia - róbcie, co każą, ale radźcie się we własnym gronie. Nie dawajcie im pretekstów, żeby robili wam krzywdę. Czekajcie na właściwy moment. Obserwujcie prześladowców. Słuchajcie, co mówią. Zbierajcie informacje, dzielcie się nimi z resztą i wykorzystujcie przeciwko nim”. Tylko że my, dzieci, nie słyszeliśmy jej rad. Porwano nas i zdanych tylko na siebie oddano w ręce ludzi, którzy wierzyli, że złamać nas i przerobić na chrześcijańsko-amerykańską modłę to ich święty obowiązek. Naturalnie łamanie ludzkiej psychiki jest o niebo łatwiejsze niż poskładanie jej na nowo.
Tyle zadanego cierpienia, tyle zła wyrządzonego w imię Boga.
Trzeba przyznać, że początkowo Chrześcijańska Ameryka próbowała nie tylko nawracać, ale także pomagać i leczyć. Już na długo przedtem, nim Jarret został prezydentem, jego Kościół zajął się ratowaniem dzieci. W pierwszym okresie ratował tylko te, które naprawdę potrzebowały pomocy. Już gdzieś około roku 2020 na całym Wybrzeżu Zatokowym, gdzie Jarret rozwinął swoją działalność, Kościół Chrześcijańskiej Ameryki założył i prowadził kilka domów dziecka, które przygarniały z ulicy sieroty, karmiły je i dawały opiekę, wychowując na „przedmurze Chrześcijańskiej Ameryki”. Dopiero potem sprawy wzięli w swoje ręce fanatycy i zaczęli wykradać dzieci „poganom”, wyrządzając ogrom krzywd.
Przygotowując się do napisania tej książki, rozmawiałam z kilkoma osobami, które albo wychowały się w domach dziecka Chrześcijańskiej Ameryki, albo trafiły stamtąd na wychowanie do rodzin Amerykańskich Chrześcijan. To, co od nich usłyszałam, obudziło we mnie wspomnienia z życia u państwa Alexander. Ani w sierocińcach, ani u przybranych rodziców nie miało być planowego okrucieństwa. Nawet w tych pierwszych obroże niewolników stosowano wyłącznie jako instrument kary wobec starszych dzieci, i to też dopiero kiedy zawiodły wcześniejsze ostrzeżenia i lżejsze kary. Tych domów nie prowadzili żadni zboczeńcy ani sadyści, lecz ludzie, którzy głęboko wierzyli w sens tego, co robią - w najgorszym razie zwyczajni pracownicy, którym bardzo zależało na dogodzeniu pracodawcom i utrzymaniu się na posadzie. Ci wierzący-chcieli, aby „ich” dzieci równie bezwarunkowo wierzyły w Boga, w Jarreta i w wizerunek dobrego rycerza Chrześcijańskiej Ameryki, gotowego toczyć boje z wszelkim antyamerykańskim pogaństwem. Łatwiej było zadowolić zwykłych pracowników domu dziecka. Ci po prostu nie chcieli, by podczas ich dyżuru jakieś dziecko zostało ranne lub zabite. Zadane lekcje miały być wyuczone, wymagane sprawdziany zaliczone. Miał być spokój.
Państwo Alexander byli i tacy, i tacy. Pragnęli, bym uwierzyła, i nawet jeśli nie darzyli mnie miłością, przynajmniej otoczyli opieką.
Zanim urosłam na tyle, żeby posłać mnie do szkoły - naturalnie, chrześcijańsko-amerykańskiej - zdążyłam nauczyć się, że najlepiej jest siedzieć jak mysz pod miotłą i schodzić im z drogi. Gdy mi się to udawało, Kayce i Madison w nagrodę zostawiali mnie samej sobie.
Na pewien czas ona przestawała powtarzać mi, jak bardzo odstaję od Kamarii, a on zarzucał próby ładowania mi spoconych łap pod sukienkę. Zaszywałam się wtedy w jakimś ustronnym kącie domu albo ogródka z książką i czytałam. Moje pierwsze lektury to były same opowieści biblijne i historyjki z chrześcijańsko-amerykańskimi bohaterami, którzy, jak Asha Vere, dokonywali wielkich czynów dla wiary.
Te ostatnie nie pozostały na mnie bez wpływu. Jakżeby inaczej? Mnie też marzyły się wiekopomne czyny. Marzyłam, że sprawiam, iż Kayce jest ze mnie bardzo dumna i kocha mnie tak jak Kamarię. Moi biologiczni rodzice oboje byli wysocy i mocno zbudowani, ja też byłam jak na swój wiek duża i silna - jeszcze jedna skaza, bo Kamaria była „delikatna i filigranowa”. Śniłam, jak to porywam się na wielkie bohaterskie rzeczy, podczas gdy tak naprawdę przez cały czas próbowałam schować się, zniknąć, stać się niewidzialna.
Mogłoby się wydawać, że takiemu przerośniętemu dzieciakowi niełatwo będzie się ukryć, a jednak wręcz przeciwnie. Jeżeli tylko uporałam się z domowymi obowiązkami i lekcjami, byłam wprost zachęcana, żeby się zdematerializować - lub raczej, mówiąc ściślej, już niczym innym się nie zajmować. W sąsiedztwie było zaledwie kilkoro innych dzieci, wszystkie starsze ode mnie. W zależności od sytuacji traktowały mnie albo jak utrapienie, albo jak pionka. Ignorowały albo wpędzały w tarapaty. Kayce i jej przyjaciółki lekceważyły każdą moją próbę włączenia się do rozmowy. Nawet gdy Kayce była sama, też nigdy specjalnie nie interesowało jej, co mam dc-powiedzenia. W takich chwilach albo do przesytu karmiła mnie opowieściami o Kamarii, albo łajała za to, że śmiem o coś pytać.
Siedzenie cicho było dobre, zadawanie pytań - złe. Dzieci powinno być widać, a nie słychać. Mają wierzyć w to, co im mówią rodzice, i się tym zadowalać, bo nic więcej nie muszą wiedzieć. Na tym właśnie polegała brutalność wychowania, jakie otrzymałam. Bezmyślna wiara była dobra. Zastanawianie się i dociekanie naganne. Miałam być jak owieczka w stadzie Jezusa - czy raczej Jarreta. Cicha i pokorna. Z chwilą gdy to pojęłam, moje dzieciństwo stało się znośne.
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
NIEDZIELA, 4 MARCA 2035
Tyle się wydarzyło...
Nie, źle to ujęłam. Nic nie stało się samo. To ja sprowokowałam te zdarzenia. Muszę powrócić do normalności, muszę znów jasno uświadamiać sobie i przyznawać, przynajmniej przed samą sobą, kiedy to ja powoduję różne rzeczy. Niewolnikom stale się powtarza, że zrobili coś złego, coś grzesznego, że popełnili głupie błędy. Dobrze czynili nasi „nauczyciele” lub Bóg. Wszystko, co złe, to była nasza wina. Musieliśmy albo naprawdę ciężko czymś zgrzeszyć, albo Bóg był w ogóle tak z nas niezadowolony, że karał cały obóz.
Gdy słyszysz takie bzdury dostatecznie często i dostatecznie długo, zaczynasz w nie wierzyć. Obarczasz się winą za wszelkie zło świata. Albo uznajesz, że jesteś niewinną ofiarą. Winni są twoi panowie, Bóg albo szatan - a może po prostu wszystko dzieje się samo. Niewolnicy bronią się na wszelkie możliwe sposoby.
Ale my jesteśmy już wolni.
Co zrobiłam? Odprawiłam moich ludzi. Choć przeżyliśmy razem niewolę, nie wierzyłam, że zdołamy przetrwać razem na swobodzie. Rozbiłam wspólnotę Nasion Ziemi, a jej cząstki rozpuściłam na wszystkie strony. Jestem przekonana, że postąpiłam słusznie, jednak ledwo mogę o tym myśleć. Może jak już przelałam to na papier, rana zacznie się goić. Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że wyrządziłam sobie wielką krzywdę. Kazałam odejść ludziom, którzy byli mi najdrożsi. Byli wszystkim, co mi zostało i zdaję sobie sprawę, że może już nigdy ich nie zobaczę.
* * *
We wtorek uciekliśmy z Chrześcijańskiego Obozu, spaliwszy go na odchodnym razem z trupami dozorców. Zostawiliśmy kości naszych zmarłych i pogrzebane marzenie o Żołędziu - pierwszej wspólnocie Nasion Ziemi. Sullivanowie i Gamowie poszli swoją drogą. Nie zamierzaliśmy ich prosić, by nas opuścili, ale było mi na rękę, że to zrobili. Jedyny nasz majątek to pieniądze wyjęte ze schowków i zabrane „nauczycielom”. Wiedzieliśmy że nie wystarczą nam na długo, bo jesteśmy teraz bez pracy i dachu nad głową.
Poprosiłam obydwie rodziny, by kiedy już zatrzymają się u krewnych lub przyjaciół, zebrali możliwie jak najwięcej wieści o losie naszych dzieci, legalności naszego obozu i ewentualnym istnieniu innych podobnych. Wszyscy musimy spróbować dowiedzieć się, ile tylko zdołamy. Poprosiłam też, aby zostawili nam wiadomość u familii Hollych. Holly byli sąsiadami, dalszymi niż Gamowie i Sullivanowie, ale sąsiadami. Poza tym przyjaźnili się z Sullivanami i nie dotarły do nas żadne pogłoski, że też popadli w niewolę. Musimy uważać, aby nie ściągnąć na nich kłopotów, lecz przy zachowaniu ostrożności będziemy mogli wymieniać się informacjami.
Nie odważyliśmy się zabrać z Chrześcijańskiego Obozu ani jednego telefonu. Obcy więźniowie zwinęli parę, jednak my baliśmy się, że używanie ich może jakimś sposobem pomóc nas namierzyć. Nie możemy pozwolić sobie na ryzyko ponownego zaobrożowania. Za to, że zabiliśmy tylu porządnych Amerykańskich Chrześcijan, mogliby więzić nas do końca życia lub nawet stracić.
Gdyby żywi porządni Amerykańscy Chrześcijanie okazali się dość wpływowi, fakt, że to oni ukradli nam domy i ziemię, odebrali wolność i dzieci, mógłby zostać przeoczony. Wszyscy uważamy to za prawdopodobne. Pamiętamy, ile zdziałali do tej pory! I wszyscy się boimy.
Już w ścisłym gronie - wyłącznie Nasion Ziemi - uzgodniliśmy własny punkt kontaktowy do przekazywania wiadomości. Bardziej na południe, niedaleko pozostałości po Stanowym Parku Sekwojowym. Każde z nas może zostawiać tam informacje, które reszta będzie mieć prawo przeczytać, skopiować i wykorzystać. To dobry punkt, bo leży na odludziu i wszyscy wiemy, gdzie jest.-Niełatwo tam dotrzeć. Boimy się zostawiać sobie wiadomości lub spotykać się w grupkach w jakimś dostępniejszym miejscu przy autostradzie albo lokalnych drogach, a potrzebny nam sposób dotarcia do siebie bez polegania wyłącznie na Hollych.
Spróbujemy porozumieć się z nimi, ale kto wie, co teraz o nas sądzą. Tak więc we własnym gronie będziemy komunikować się, zostawiając wiadomości w naszym sekretnym punkcie, może nawet spotykać się tam.
Chyba za szybko gonię do przodu. Po opuszczeniu obozu spędziliśmy razem trochę czasu.
Powędrowaliśmy głębiej w góry, daleko od szos, na południe i na zachód, do największego z naszych schowków, skalnej groty.
Tam odetchnęliśmy i zjedliśmy posiłek, rozdzielając między siebie żywność zabraną z Chrześcijańskiego Obozu. Następnie wykopaliśmy zapasy, zapakowane w worki z grubej folii. Staliśmy się teraz bogatsi o paczki suszonych bądź sproszkowanych produktów - owoców, orzechów, fasoli, jajek i mleka - oraz o koce i amunicję. Co najważniejsze, rozdałam odciski dziecięcych dłoni i stóp, ukryte w tym właśnie schowku, wszystkim obecnym rodzicom. Dziewczętom Mora wręczyłam odciski młodszych braci.
Ich obydwoje rodzice nie żyją. Mają tylko siebie i młodszych braciszków - jeśli ich odnajdą.
- Powinni być teraz z nami! - mruknęła pod nosem Doe. Nikt nie miał prawa ich nam zabierać.
Adela Ortiz złożyła odciski swojego synka i wsadziła sobie za koszulę. Następnie zamknęła przed sobą ramiona, jak gdyby tuląc dziecko. Zarówno odciski Larkin, jak i dzieci Natividad i Travisa znajdowały się w innym miejscu, znalazłam za to odciski maluchów Harry’ego, Tabii i Russella, i podałam je Harry’emu.
Siedział i tylko patrzył na nie, marszcząc brwi i potrząsając głową. Sprawiał wrażenie, jakby usilnie próbował wyczytać z nich jakieś wyjaśnienie, co stało się z jego pociechami. A może przypominał sobie ich buzie i twarz Zahry.
Grzaliśmy się przy ognisku, które ostatecznie odważyliśmy się rozpalić. Jeszcze za dnia przez długą godzinę zbieraliśmy w tym celu drewno, jednak zrobiliśmy z niego użytek dopiero, jak już całkiem się ściemniło. Drewno było mokre i nie od razu chciało się zająć, a potem ogień dawał więcej dymu niż ciepła. Mieliśmy nadzieję, że nikt dymu nie zauważy, a nawet jeśli - pomyśli, że to z któregoś z licznych dzikich koczowisk, jakie rozłożyły się w górach. Zimą w tych stronach trudno żyć w chłodzie, wilgoci i przy braku wygód, za to rozsądni ludzie pilnują własnego nosa.
Usiadłam przy Harrym, który dalej gapił się na odciski, potrząsając głową. Nagle zaczął kołysać się w tył i w przód.
Przyciągnęłam go do siebie i przytuliłam, a on płakał i przeklinał. W którymś momencie dotarło do mnie, że i ja płaczę. Myślę, że w głębi duszy oboje aż wyliśmy, jednak na zewnątrz jakimś cudem nie przekraczaliśmy granicy szeptu. Czułam ten skowyt, ten wrzask, co próbował wydrzeć się z gardła w postaci zduszonych, nierównych okrzyków, jego i moich. Nie wiem, jak długo tak siedzieliśmy, złączeni w uścisku, wariując z rozpaczy, jęcząc i zawodząc z żalu za tymi, co umarli i odeszli, nie mogąc już ani chwili dłużej udźwignąć brzemienia siedemnastu miesięcy bólu i niewoli.
Wyszlochaliśmy się, aż zasnęliśmy niczym zmęczone płaczem dzieci. Nazajutrz Nathddad zwierzyła mi się, że oboje z Travisem odreagowali dokładnie tak samo. Pozostali, samotnie lub grupkami, odnaleźli nieco pociechy w oczyszczającym płaczu, głębokim śnie albo gorączkowym, ukradkowym seksie z tyłu pieczary.
Jednak choć wreszcie byliśmy razem, mogąc pocieszyć się nawzajem, mam wrażenie, że każde z nas czuło się samotne. Szukaliśmy jakiegoś wewnętrznego oswobodzenia, kontaktu z drugim człowiekiem, drogi do odczuwania na powrót normalnego, ludzkiego żalu - tego, czego tak długo nam odmawiano. Jestem zdumiona, na jakie rozumne zachowanie było nas wszystkich stać.
Nazajutrz rano Lucio Figueroa i Adela Ortiz zbudzili się spleceni razem z tyłu jaskini. Spojrzeli na siebie wpierw z przerażeniem i zmieszaniem, potem z głębokim wstydem i skrępowaniem, wreszcie z rezygnacją. Lucio objął ją ramieniem, owijając jednym z wyniesionych z obozu koców, a ona przytuliła się do niego.
Jorge Cho i Diamond Scott ocknęli się w podobnym uścisku, tyle że oni nie sprawiali wrażenia zaskoczonych czy zakłopotanych.
Michael z Noriko przebudzili się jednocześnie i długo leżeli przy sobie, bez słowa, bez ruchu, bez jednego gestu. Zdawało się, że obojgu wystarcza poczucie, iż wreszcie wolno im budzić się razem.
Morówny też spały razem, mając na twarzach ślady zaschniętych łez, które wylały wczorajszego wieczora.
Aubrey Dovetree i Nina Noyer, choć nigdy przedtem żadna nie zwracała na drugą szczególnej uwagi, jakoś odnalazły się tej nocy.
Już na jawie odsunęły się od siebie z widocznym zażenowaniem.
Jedna Allie zbudziła się sama, skulona pod pledem. Całkiem o niej zapomniałam. A przecież czy to nie ona utraciła znacznie więcej niż my wszyscy?
Usadowiłam ją między sobą a Harrym i z odłożonego wczoraj specjalnie na rano drewna rozpaliliśmy ogień, by przygotować śniadanie. Na posiłek złożyliśmy razem wszystkie różności, jakie mieliśmy, następnie wspólnie z Harrym zaczęliśmy ją karmić. Potem pożyczyłam grzebień od Diamond Scott, która, jak zawsze schludna, wyszperała go gdzieś, nim opuściliśmy Chrześcijański Obóz. Uczesałam Allie, a później siebie. Jakimś sposobem takie sprawy niepostrzeżenie znowu zaczęły się liczyć. Wszyscy raptem zaczęli dokładać starań, by doprowadzić się do porządku i znów wyglądać jak przyzwoici ludzie. Tyle czasu byliśmy brudnymi niewolnikami w brudnych łachach, rozmyślnie wegetującymi w tym brudzie w nadziei, że ominie nas gwałt albo chłosta.
Złapałam się na myśli, że marzy mi się głęboka wanna z czystą, gorącą wodą. Dzięki „nauczycielom” brud i upodlenie stały się dla nas czymś zwyczajnym, czasami zapominaliśmy, że chodzimy w łachmanach i śmierdzimy. Wyczerpani, w strachu i udręce, marzyliśmy, by wolno nam było po prostu położyć się i zapomnieć, by nikt nie robił nam krzywdy, by mieć co jeść. Myślenie o własnej godności nie było bezpieczne. Można było stracić rozum.
Moi przodkowie w obliczu prawa byli na tej półkuli żywym towarem i dobytkiem. W Stanach Zjednoczonych zalegalizowane niewolnictwo kwitło przez dwa i pół wieku - co najmniej dziesięć ludzkich pokoleń. Myślałam kiedyś, że rozumiem, jak to jest.
Dziś zdałam sobie sprawę, że nawet nie jestem w stanie wyobrazić sobie bezmiaru okropieństw, jakich musieli doświadczać tamci ludzie. Jak w ogóle zdołali przeżyć i nie zatracić człowieczeństwa? Naturalnie, właśnie o to chodziło, żeby je zatracili - tak jak w naszym przypadku.
- Dziś albo jutro musimy się rozdzielić - oznajmiłam. - Odejdziemy stąd w małych grupkach.
Byliśmy już po śniadaniu i wszyscy prezentowaliśmy się trochę lepiej. Ludzie popatrywali na siebie, zastanawiając się, co mają zrobić.
Ja wiedziałam. Niemal od samego początku, odkąd założyli nam obroże, żyłam w przekonaniu, że jeśli kiedyś uda nam się wyswobodzić, nie będziemy mogli zostać razem.
- Nasiona Ziemi przetrwały - przerwałam powszechne milczenie - ale Żołędzia już nie ma. Jest nas za dużo. Za bardzo rzucalibyśmy się w oczy, za łatwo przyszłoby im znów nas pojmać albo po prostu zabić.
- Więc co teraz? - spytała Aubrey Dovetree.
- Trzeba się rozdzielić - włączył się Harry Balter głuchym głosem. - Musimy iść każde swoją drogą i odszukać nasze dzieci.
- Nie - wyszeptała Nina Noyer. - Nie! - powtórzyła głośniej.
- - Nikt mi nie został, a teraz chcesz, żebym odeszła znowu całkiem sama? Nie! - teraz już krzyknęła.
- Tak - zwróciłam się do niej, tylko do niej, najdelikatniej jak umiałam. - Możesz pójść ze mną, Nina. Ja też straciłam całą rodzinę. Poszukamy twoich sióstr, mojej córki i synka Allie.
- Chcę, żebyśmy zostali wszyscy razem - szepnęła i wybuchła płaczem.
- Jeżeli zostaniemy razem, zanim się obejrzymy, będziemy znowu chodzić w obrożach albo gryźć ziemię - tłumaczył Harry. Ja też z wami pójdę. Przyda się wam pomoc. Ja... też chcę odzyskać swoje dzieci. Umieram ze strachu, gdy myślę, co może się z nimi dziać. Teraz liczy się dla mnie tylko to. Mam gdzieś wszystko inne.
Trudno mi było uwierzyć własnym oczom - Allie położyła mu dłoń na ramieniu w geście pociechy.
- Nikt nie może iść sam - powiedziałam. - To zbyt niebezpieczne. Ale grupki nie powinny liczyć więcej niż pięć, sześć osób.
- A co z nami? - spytała Doe Mora, ściskając siostrę za rękę.
Tori i Doe nie są spokrewnione. Zostały rodzeństwem, gdy dwoje samotnych i przerażonych eksniewolników, każde z jedną córką, spotkało się, pokochało i pobrało. Teraz są siostrami i sierotami. Zazdroszczę im ich bliskości i boję się o nie. Chociaż to jeszcze dzieci, w Chrześcijańskim Obozie były maltretowane do granic ludzkiej wytrzymałości. Wyglądają na zagłodzone i udręczone. Nie potrafię tego dokładnie wytłumaczyć, ale w jakimś sensie wyglądają staro. Odkąd podczas buntu Daya „nauczyciele” odkryli, że obie cierpią na hiperempatię, uznali to za powód, by znęcać się nad nimi jeszcze bardziej, a jednak dziewczynki nigdy nikogo z nas nie wydały. Lecz mimo swej odwagi łatwo mogą skończyć z nowymi obrożami na szyi. Albo zacząć się prostytuować, żeby nie umrzeć z głodu.
- Idziecie z nami - oznajmiła Natividad. - Wpierw chcemy znaleźć nasze dzieci. Jak nam się uda, poszukamy waszych braci.
Doe przygryzła wargi.
- Jestem w ciąży - wyznała. - Tori nie, ale ja tak.
- Cud, że wszystkie nie jesteśmy w ciąży - powiedziałam. Byłyśmy niewolnicami. Teraz jesteśmy wolne.
- Już my się tobą zajmiemy, Doe - wtrącił Travis. - Cokolwiek zdecydujesz, masz naszą pomoc. Twój ojciec był porządnym człowiekiem. Przyjaźniliśmy się. Zaopiekujemy się tobą, jak należy.
Kiwnęłam głową z ulgą. On i Natividad to dwoje najbardziej solidnych i niezawodnych ludzi, jakich znam. Dadzą sobie radę i dziewczęta też przeżyją, jeśli będą z nimi.
Reszta zaczęła dobierać się małymi grupkami. Adela Ortiz, która najpierw chciała dołączyć do Travisa, Natividad i sióstr Mora, ostatecznie postanowiła zostać z Luciem Figueroa i jego siostrą. Dziwiłam się, że ona i Lucio zostali wczoraj parą kochanków, ale odnoszę wrażenie, że Adeli zależy teraz na stworzeniu z nim trwałego związku. Jest od niej o wiele starszy, więc podejrzewam, że dziewczyna ma nadzieję, iż otoczy ją opieką. Ale Adela też jest w ciąży. Nic jeszcze nie widać, lecz wyznała mi, że to już co najmniej drugi miesiąc.
Lucio wciąż nosi w sercu Teresę Lin. Jej śmierć i sposób, w jaki umarła, sprawiły, że bardzo przycichł - nadal jest miły, ale chłodny, na dystans. Nigdy nie był taki w Żołędziu. Żonę i dzieci stracił, jeszcze zanim nas poznał. Później całą energię poświęcił pomaganiu siostrze i jej pociechom. Gdy dołączyła do nas Teresa, akurat zaczął na nowo otwierać się na ludzi. Teraz... teraz pewnie uznał, że nie warto jeszcze raz angażować się w nowy związek, by nie narażać się na cierpienie.
Bo kiedy tracisz kogoś bliskiego, to-boli. Potwornie rani.
Wiem coś o tym. Z drugiej strony znam też Adelę. Chce czuć się potrzebna. Pamiętam, jak nienawidziła pierwszej ciąży i łajdaków, którzy ją zgwałcili, a później tak uwielbiała swoje maleństwo. Stała się troskliwą, kochającą matką i była szczęśliwa. Co czeka ją tym razem? Nie umiem przewidzieć.
A jednak na przekór mym obawom o przyjaciół, o moich ludzi, mimo pragnienia utrzymania wspólnoty, która musiała się rozproszyć, wszystko to okazało się łatwiejsze, niż przewidywałam. Tak dobrze wszyscy współistnieliśmy całe sześć lat, tyle razem przetrzymaliśmy w niewoli. Teraz rozdzielamy się i każde ma iść w swoją stronę. Nie twierdzę, że poszło łatwo - mówię tylko, że było lżej, niż się spodziewałam. Bóg jest Przemianą. Uczyłam tego okrągłe sześć lat. To prawda i przypuszczam, że właśnie ona utorowała nam dziś drogę. Nasiona Ziemi przygotowują do życia w świecie takim, jaki jest, i do czynienia starań, aby go zmienić w lepszy. A ani jedno, ani drugie naprawdę nie jest łatwe.
Reszta dnia zeszła nam na odszukiwaniu innych schowków i rozdzielaniu między siebie pozostałych zapasów oraz skopiowanych odcisków dłoni i stóp naszych dzieci. Później nadeszła ostatnia wspólna noc. Po opróżnieniu wszystkich schowków - jeden został splądrowany, ale reszta pozostała nietknięta - nocowaliśmy już w innej płytkiej grocie. Znowu się rozpadało i ochłodziło. To dobrze, bo przy takiej pogodzie wytropienie nas będzie niemal niemożliwością. Wieczorem, już po kolacji, wszyscy prawie od razu zasnęliśmy. Cały dzień chodziliśmy po górach, dźwigając paczki, które z każdym postojem robiły się coraz cięższe, więc mieliśmy po czym czuć się zmęczeni. Nazajutrz rano przed rozstaniem odbyliśmy ostatnie zgromadzenie. Do melodii, jakie napisali Gray Mora i Travis, śpiewaliśmy strofy „Nasion Ziemi”. Urządziliśmy wspominki naszych zmarłych i odeszłego w niebyt Żołędzia. Każdy kolejno zabierał głos, mówiliśmy tęsknie o przeszłości.
- Jesteście Nasionami Ziemi - zwróciłam się do nich na koniec - i zawsze nimi będziecie. Kocham was. Kocham was wszystkich.
Urwałam na moment, by zapanować nad wzruszeniem.
- Nie wszyscy w tym kraju stoją za Andrew Jarretem - jakoś zdołałam podjąć wątek. - Dobrze to wiemy. Gdy jego czas przeminie, my wciąż będziemy trwali. Umiemy przetrwać lepiej niż większość ludzi. Najlepszym dowodem jest to, że jeszcze żyjemy.
Mamy środki, których inni ludzie nie mają, chociaż tak samo ich potrzebują. Przyjdzie czas, kiedy znów będziemy mogli dzielić się naszą wiedzą.
Znów musiałam przerwać.
- Trzymajcie się zdrowo - powiedziałam na pożegnanie. I opiekujcie się sobą nawzajem.
Uzgodniliśmy, że będziemy odwiedzać nasz nowo wyznaczony punkt informacyjny w Parku Sekwojowym raz na jeden lub dwa miesiące przez cały rok - przynajmniej tak długo. Zgodziliśmy się też, że najlepiej, aby żadna grupka nie wiedziała, dokąd zmierzają pozostałe - bo jeśli któraś zostanie schwytana, nic nie przymusi jej do zdradzenia innych. Ponadto nikt z nas nie miał wątpliwości, że powinniśmy trzymać się z dala od rejonu Eureki i Arcata, gdzie mieszkała większość naszych prześladowców, zarówno tych, co zginęli, jak ich żyjących zmienników. Każde z tych miast było siedzibą dużego skupiska wyznawców kościoła Chrześcijańskiej Ameryki i kilku organizacji stowarzyszonych. Możemy zajrzeć tam w poszukiwaniu dzieci, ale gdy już je znajdziemy, trzeba osiąść gdzieś indziej.
- Zmieńcie nazwiska - poradziłam jeszcze. - Jak najszybciej kupcie sobie dokumenty z nowymi tożsamościami. A potem przestańcie się bać. Jesteście uczciwymi obywatelami. Jeśli ktokolwiek będzie twierdzić inaczej, macie podważyć jego wiarygodność. Oskarżajcie go o przynależność do tajnej sekty, czary, satanizm czy złodziejstwo. Wytaczajcie jak najcięższe zarzuty!
Nie poprzestawajcie na obronie. Atakujcie. Nie ustawajcie w atakach, aż ci, co się was czepiali, sami popuszczą w spodnie ze strachu. Uważnie ich obserwujcie. Zwracajcie uwagę na mowę ciała.
Wtedy odgadniecie, jak najskuteczniej ich zniszczyć lub odstraszyć. Ale nie sądzę, by doszło do aż takich skrajności. Raczej nikłe są szanse, abyśmy wpadli na kogoś, kto zna nas z Chrześcijańskiego Obozu. Jednak musimy po prostu być psychicznie przygotowani i na taką ewentualność. Bóg jest Przemianą. Pilnujcie się dobrze.
I rozeszliśmy się każde w swoją stronę. Travis stwierdził, że lepiej zrobimy, nie idąc autostradą, póki nie będzie możliwe zgubić się w tłumie. Powinniśmy wędrować przez góry, drogą trudniejszą, ale bardziej bezpieczną. Przyznałam mu rację.
Uściskaliśmy się wszyscy na odchodnym. Może jeszcze zejdziemy się kiedyś razem w innym stanie, w innym kraju albo w po-Jarretowej Ameryce. Były łzy, była obawa i nadzieja. Podjęcie decyzji o rozstaniu okazało się łatwiejsze, niż przypuszczałam, za to jej przeprowadzenie było o niebo trudniejsze.
W końcu zostaliśmy sami, z Allie, z Harrym i z Niną. Człapiąc z mozołem przez błoto, ruszyliśmy na północ. Przeszliśmy przez znajome wzgórza, musnęliśmy obrzeża Eureki, kierując się do Georgetown. To ja zaproponowałam je na pierwszy cel.
- Czemu tam? - spytał Harry.
- Bo to dobre miejsce, żeby zasięgnąć informacji - odparłam. - Mieszka tam Dolores Ramos George. Może nie będzie mogła nam pomóc, ale na pewno nie rozgada, że ją odwiedziliśmy.
Harry skinął głową.
- Co to za Georgetown? - zapytała Nina.
- Dzika osada - wyjaśniłam. - Wielkie, paskudne koczowisko. Trafiliśmy już tam, gdy szukaliśmy ciebie i twojej siostry. Łatwo można się zgubić. Ludzie nie są wścibscy, a George’om można ufać.
- To prawda - przytaknęła Allie. - Nikogo nie wydają.
Takie były jej pierwsze słowa od dnia chłosty.
- Można im ufać - powtórzyła. - Zaczynajmy szukać Justina od Georgetown.
Przeznaczeniem Nasion Ziemi
Jest zakorzenić się wśród gwiazd.
Żyć i rozwijać się
Na nowych światach.
Stać się nowymi istotami,
Stawiać nowe pytania i szukać nowych odpowiedzi.
Ciągle na nowo
Wzlatywać w niebo.
Zgłębiać i badać jego ogrom.
Zgłębiać i badać
Ogrom nas samych.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Moim pierwszym wyraźnym wspomnieniem jest lalka. Miałam chyba trzy latka. Nie wiem, skąd się wzięła. Do tej pory nie mam pojęcia. Nigdy przedtem nie widziałam lalki. Nikt nigdy nie powiedział mi, że lalki to grzech, że są zakazane i że w ogóle istnieją. Dziś podejrzewam, że musiała spaść komuś za nasze ogrodzenie. Znalazłam ją pod wielką sosną na podwórku za domem.
Miała blond włosy i niebieskie oczy. Pamiętam, że była bardzo chuda, odziana w skrawek jakiejś różowej tkaniny. Z tyłu namacałam supeł w miejscu, gdzie spotykały się wszystkie trzy końce szmatki, przełożone przez ramię i wokół talii. Taki dziwacznie miękki guzek na twardym plastikowym lalczanym ciałku, który od razu zaczęłam skubać palcami. Następnie próbowałam go żuć. Potem zaciekawiły mnie jej szorstkie żółte włosy. Wyglądały jak włosy, jednak w dotyku okazały się jakieś nie takie. Niepokoiły mnie też nogi, które w ogóle nie chciały się poruszać. Sterczały tylko sztywno, miały obciągnięte prosto stopy. Nie nauczono mnie, jak bawić się lalką; badałam ją oczami, palcami i wargami, rejestrując w pokładach pamięci kolejną nową i dziwną rzecz, jaka zjawiła się w moim świecie.
Raptem stanęła przy mnie Kayce i z wściekłością wyrwała mi lalkę z rączek. Gdy chciałam zabawkę odzyskać, dostałam klapsa.
Choć Kayce była surową rygorystką, rzadko mnie biła. Oddając jej sprawiedliwość, muszę powiedzieć, że to właściwie jeden jedyny raz, gdy naskoczyła tak na mnie w ślepej złości, jaki sobie przypominam.
Może dlatego tak dobrze to pamiętam.
Pewien mężczyzna, który dorastał w Domu Dziecka Chrześcijańskiej Ameryki w Pelican Bay, opowiadał mi o jednej przełożonej, co w podobnym napadzie wściekłości uśmierciła dziecko.
Jej ofiarą padł siedmioletni chłopiec cierpiący na zespół Tourette’a.
- Jako dzieciaki nie wiedzieliśmy nic o żadnym zespole Tourette’a - mówił mój informator. - Wiedzieliśmy tylko, że ten chłopak nie mógł powstrzymać się od wywrzaskiwania obelg i hałasowania. Nie robił tego umyślnie. Niektórzy z nas go nie lubili, niektórzy mieli za czubka, ale wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że na pewno nie wykrzykuje tego wszystkiego celowo. Rozumieliśmy, że nie panuje nad tym. Jednak przełożona powtarzała, że opętał go diabeł, i nie było dnia, żeby się na niego nie darła. W końcu za którymś razem przyłożyła mu, aż upadł na kuchenny kredens. Rąbnął głową o krawędź i było po nim... Nie wierzę, by ją za to skazali i zaobrożowali, ale została wylana. Mam nadzieję, że już nigdy nie znalazła żadnej pracy w swoim zawodzie i musiała najmować się do terminu. Tak czy inaczej, ktoś taki jak ona powinien bez dwu zdań skończyć w obroży.
Niektórych Amerykańskich Chrześcijan - przeważnie tych, co wyrządzali najwięcej zła - cechowała bezmyślna surowość. Byli tak pewni własnej słuszności, że niczym średniowieczni, inkwizytorzy nie cofnęliby się przed odebraniem ci życia, nawet przed zamęczeniem na śmierć, aby ocalić twoją duszę.
Kayce nie była z gruntu zła, tylko sztywna i ograniczona. Wyrwała mi lalkę i cały czas wrzeszcząc, zaczęła okładać po buzi. Byłam tak wystraszona i sama krzyczałam tak głośno, że nie rozumiałam, co mówi. Teraz, gdy to wspominam, świta mi coś o bałwochwalstwie, pogaństwie i kultowych bożkach. Chrześcijańska Ameryka nie tylko znacznie poszerzyła kategorie starych grzechów, lecz stworzyła całkiem nowe. Zakazane zostały wszelkie obrazy. Wyklęto kino i telewizję, choć jakimś sposobem uchowały się Maski Marzeń - jednak dozwolone w nich były wyłącznie tematy religijne. Później, kiedy chodziłam już do szkoły, starsze dzieci wymieniały się świeckimi Maskami, oferującymi opowiastki przygodowe, wojenne i erotyczne. Swe pierwsze seksualne przeżycie miałam w Masce z naklejoną etykietką „Historia Mojżesza”. W rzeczywistości była to historia dziewczyny, która kochała się jak szalona z własnym pastorem, z diakonami i z kimkolwiek, kogo tylko udało jej się uwieść. Miałam jedenaście lat, gdy wpadła mi w ręce ta Maska Marzeń. Gdyby Kayce dowiedziała się, o czym jest, pewnie skończyłoby się nie tylko obiciem mi gęby. Na szczęście trzymałam moją nieprzyzwoitą Maskę dobrze ukrytą.
Lecz jako trzylatka nie potrafiłam schować lalki. Jedynie z reakcji opiekunki wywnioskowałam, jaka to musi być potworna rzecz. Kayce, każąc mi się przyglądać, wykopała dziurę na podwórku za domem, wsadziła do niej lalkę, oblała olejem kuchennym, obłożyła starymi gazetami i spaliła. Powiedziała, że dokładnie to samo spotka mnie, jeśli dalej będę uwłaczać Bogu i działać na chwałę szatana. Zostanę strącona do piekła i to, co ona zrobiła z tą lalką, diabeł zrobi ze mną. Pamiętam, jak zmusiła mnie, bym obejrzała bezkształtny, zczerniały zewłok plastiku, jaki został z zabawki. Kazała mi wziąć go do ręki, a ja uderzyłam w bek, bo był jeszcze gorący i oparzył mi dłoń.
- Jeśli ci się zdaje, że to boli - skwitowała - to poczekaj, aż trafisz do piekła.
Wiele lat później, gdy byłam już dorosłą kobietą, córeczka przyjaciółki pokazała mi swoją lalkę. Mogłam jedynie szybko wstać i wyjść z domu. Nie krzyknęłam, nie odrzuciłam od siebie lalki. Po prostu wybiegłam. Wpadłam w panikę na widok dziecięcej laleczki - w prawdziwą panikę. Długo myślałam i rozpamiętywałam, zanim pojęłam dlaczego.
Chrześcijańska Ameryka postawiła sobie za cel uczynienie Stanów Zjednoczonych wielkim chrześcijańskim państwem, jakim zawsze miały być, przygotowując je na mające nadejść czasy potęgi, stabilizacji i światowego przywództwa, a cały naród - na życie wieczne w niebie. Jednak kiedy czasami zastanawiam się, co ten ruch zdziałał, gdy dzierżył władzę nad tyloma ludzkimi istnieniami, nie przychodzą mi do głowy ani ład, ani stabilizacja czy wielkość, ani nawet takie miejsca jak Chrześcijański Obóz i Pelican Bay. Myślę o innych skrajnościach - licznych małych, smutnych, głupich skrajnościach, na których tak mocno zasadzało się życie na chrześcijańsko-amerykańską modłę. Myślę o zabawce małej dziewczynki, kolejny raz próbując odegnać lęk, nad którym wciąż nie potrafię zapanować, ilekroć widzę lalkę.
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
ŚRODA, 28 MARCA 2035
Odnaleźliśmy Justina Gilchrista - czy raczej to on znalazł nas. To najlepsza rzecz, jaka przydarzyła się nam w ciągu tych kilku tygodni, odkąd jesteśmy w Georgetown.
Tymczasem pracujemy dla George’ów za mieszkanie i wyżywienie. Zdążyliśmy dojść już do zdrowia, wypytaliśmy się o nasze dzieci i nadrobiliśmy zaległości w bieżących wiadomościach ze świata, próbując jakoś wpasować się w aktualną rzeczywistość.
Ponieważ za pracę dostajemy pełne utrzymanie, wciąż dysponujemy gotówką, z którą tu przybyliśmy. Mnie udało się nawet zarobić trochę pieniędzy, służąc ludziom umiejętnością czytania i pisania. Większość mieszkańców Georgetown to analfabeci.
Garstkę takich, co garną się do nauki, zaczęłam uczyć czytać i pisać. Z tego też mamy trochę w twardej walucie. Poza tym szkicuję ołówkiem i sprzedaję portrety, choć muszę uważać. Zdaje się, że niektórzy co bardziej fanatyczni Amerykańscy Chrześcijanie doszli do wniosku, że portrecik syna lub siostry może w rzeczywistości być wizerunkiem bożka. Mam wrażenie, że tej skrajności większość tutejszych już nie kupi - pomimo faktu, że Jarreta bardzo w Georgetown kochają. Choć wielu tutaj miało synów, braci, mężów czy innych męskich krewnych, którzy zginęli lub zostali ranni w wojnie A-Ka, nie przeszkadza im to nadal uwielbiać pana prezydenta.
Faktycznie, jedni go tu kochają, a inni darzą pogardą. Pobożna biedota, ciemna, przerażona, rozpaczliwie pragnąca poprawić własne położenie, cieszy się, że w Białym Domu rezyduje „mąż Boży”. Dla nich Jarret jest boskim wybrańcem.
Mniej religijni ludzie też go popierają. Mówią, że kraj potrzebuje silnych rządów, dzięki którym znów będzie porządek, miejsca pracy, uczciwi gliniarze i bezpłatne szkoły. Mówią, że aby doprowadzić wszystko do ładu, prezydent musi mieć dużo czasu i wolną rękę.
Jednak wyznawcy innych religii oraz ateiści szydzą z Jarreta, nazywając go hipokrytą. Szydzą, nienawidzą, lecz się go boją. Dostrzegają w nim tyrana, jakim w istocie jest. Opryszki i zbiry z kolei widzą w nim swojaka. Zazdroszczą mu, bo jest większym złodziejem, większym mordercą i panem niewolników niż oni.
Biedota pracująca, która kocha Jarreta, chce być mamiona.
Harując długie godziny przy niebezpiecznych, brudnych pracach i ledwo wiążąc koniec z końcem, potrzebuje zbawcy. Zwłaszcza kobiety z tej warstwy łatwo popadają w dewocję i widzą w nim niemal spełnienie obietnicy o drugim nadejściu Zbawiciela. Religia to wszystko, co mają. Mężczyźni tylko je wykorzystują. Kobiety te rodzą więcej dzieci, niż są w stanie wykarmić. Wszyscy nimi gardzą.
Tak czy owak, mimo iż fanatyczni jarretowcy głoszą, że to grzech, ludzie chcą mieć obrazki swoich pociech czy ukochanych.
A ja liczę sobie mniej niż miejscowi fotografowie. Jestem też od nich życzliwsza. Nigdy nie rysuję nikogo brudnego, owrzodzonego czy w łachmanach. Komu to potrzebne? Starszych brzydali i brzydul przedstawiam zawsze jako przystojniaków i piękności.
Po wielu próbach zaczęłam nawet szkicować wizerunki zmarłych, kierując się wskazówkami kochających i pamiętających krewnych bądź przyjaciół. Naturalnie nie wiem, na ile wierne są te rysunki, ale ludziska są zadowoleni.
Sądzę, że trzymając się dzikich osad i miejskich dzielnic biedoty, będę w stanie utrzymać się z mojego rysowania, nauczania, czytania i pisania dla innych. Dodatkową korzyścią jest to, że poznaję sporo ludzi. Wielu mieszkańców dzikich koczowisk zatrudnia się w domach i obejściach trochę lepiej sytuowanych miastowych. Pracują jako ogrodnicy, sprzątacze, malarze, stolarze, opiekunowie do dzieci, czasami hydraulicy czy elektrycy. Świadczą usługi ludziom, którzy mają wprawdzie własne domy lub mieszkania, ale nie stać ich na trzymanie nawet nieopłacanej domowej służby. W ramach zapłaty dostają drobne sumy pieniędzy, jedzenie albo ubranie. Lokatorzy dzikich osiedli, którzy imają się takich prac, mają sposobność wiele podpatrzyć i usłyszeć. Stały pracownik dzienny nie przegapi na przykład, jeśli w domu pracodawcy albo jego sąsiada zjawiły się jakieś nowe dzieci. A za godziwą cenę jest gotów powiedzieć, co wie. Informacje są tutaj takim samym towarem na sprzedaż jak wszystko inne..
Jednakże Justina nie odzyskaliśmy dzięki kupowaniu informacji, tylko dlatego że uciekł od swojej nowej rodziny i sam nas szukał. Ma już jedenaście lat - dostatecznie dużo, by samemu odróżnić prawdę od fałszu i nie dać sobie wmówić, że kobieta, którą przez osiem lat tego jedenastoletniego życia nazywał mamą, była zła i czciła szatana.
* * *
Właśnie skończyłam atramentowy szkic kobiety i jej dwojga najmłodszych dzieci, upozowanych przed ich drewniano-plastikową chałupą, i wracałam do swego pokoju w hotelu. Ulice w Georgetown to zwyczajne drogi gruntowe bądź wypełnione śmieciami rowy - otwarte ścieki - gdzie trzeba patrzeć pod nogi.
Klan George’ów był dość praktyczny, by pobudować sieć swoich biznesów wyżej na górskim stoku, ponad poziomem najgorszych nieczystości, jednak moje zajęcia wymagają schodzenia na dół, bo tu żyje większość ludzi. Choć nie kupuję wiele, odkąd tu jestem, musiałam zainwestować w parę solidnie wykonanych, impregnowanych butów.
Szłam, rozmyślając o matce, którą właśnie sportretowałam z jej trzymiesięczną i półtoraroczną pociechą. Nie skończyła jeszcze trzydziestu lat, ale wygląda na pięćdziesiąt. Ma dziewięcioro dzieci, przerzedzone siwiejące włosy i marne resztki zębów. Miałam uczucie, jakbym cofnęła się w bardzo odległą epokę. W Żołędziu żyliśmy jak w dziewiętnastym stuleciu. Ciekawe, w jakich realiach tkwiliśmy teraz? Osiemnastowiecznych? Mimo to czułam wobec tej biednej matki jakąś przewrotną zazdrość.
* * *
Czasami patrzę na te nieszczęsne, smutne kobiety i aż mnie skręca z zazdrości. Nie posiadają prawie nic, ale mają dzieci przy sobie. Przyglądam się tym dzieciakom, rysuję je, ledwo mogąc to znieść.
Pnąc się pod górę do mego pokoju u George’ów, zauważyłam ‘małego chłopca. Siedział w kucki na skraju ścieżki z głową ukrytą w dłoniach. Jeszcze jeden wychudzony dzieciak w łachmanach.
Pomyślałam, że może leci mu krew z nosa, wobec czego uznałam, że najlepiej prędko go minąć. Czasem przez hiperempatię mam ochotę zachować się jak tchórz. Na szczęście się temu opieram.
Stanęłam.
- Nic ci nie jest, mały? - spytałam chłopaka.
Wzdrygnął się na dźwięk mego głosu, podniósł twarz. Nos mu nie krwawił, miał za to rozcięte i spuchnięte wargi, starą bliznę na policzku i wielką czarno-siną opuchliznę po lewej stronie czoła. Zastygłam w bezruchu, tak jak trzeba postępować w konfrontacji z niespodziewanym bólem. Chłopak wybełkotał coś, ale nie zrozumiałam, bo tak spuchnięte miał usta. Potem rzucił się na mnie. W pierwszej chwili pomyślałam, że atakuje; mógł mieć nóż, staromodną brzytwę czy jakieś zakaźne wrzody. Dzieci parające się złodziejstwem lub mordem to nic nowego. W każdej dzikiej osadzie rozmiarów Georgetown było paru takich niedorostków, jednak czyhali przeważnie na małych, słabych, chorych i na ogół włóczyli się bandami. Raptem, jeszcze nim zdążył mnie dotknąć, oświeciło mnie. Poznałam tę poranioną, zdeformowaną twarz mimo cierpienia, jakie mi przekazywała.
Justin! Pobity, pokaleczony, ale żywy. Tuliłam go, mając gdzieś gapiów, którzy zdążyli już przystanąć, coś tam mrucząc nieprzyjaźnie. Justin to silny dzieciak, lecz drobnej budowy. Przypuszczam, że jeszcze sporo urośnie. Jest rudy, piegowaty i biały.
Mówiąc krótko: nie wygląda na kogoś, z kim powinnam się obściskiwać. Jednak w Georgetown ludzie mogą patrzeć, ale nie będą się wtrącać. Każdy pilnuje własnego nosa. Nikomu nie potrzeba jeszcze cudzych kłopotów.
W końcu odsunęłam Justina od siebie i dokładnie mu się przyjrzałam. Był zakrwawiony, umorusany i wyglądał, jakby ostatnio niezbyt często jadał. Rany cięte i guzy chyba nie były jego jedynymi obrażeniami. Poruszał się, jakby bolało go coś jeszcze.
- Czy mama też tu jest? - zapytał.
- Tak - odpowiedziałam.
- Gdzie?
- Zaprowadzę cię do niej.
Ruszyliśmy razem pod górę w stronę kompleksu George’ów.
- Doktor też tam jest?
Zatrzymałam się i popatrzyłam w ziemię, czekając, aż będę w stanie zapanować nad głosem.
- Nie, Jus. Doktora tu nie ma.
Justin, jakiego znałam przed niewolą w Chrześcijańskim Obozie, wziąłby tę odpowiedź za dobrą monetę. Spytałby, gdzie w takim razie jest Bankole, ale nie powiedziałby tego, co ten o wiele dojrzalszy, skrzywdzony i mądrzejszy dzieciak.
- Kształcicielko?
Sporo czasu upłynęło, odkąd ostatni raz słyszałam ten tytuł.
Prawdę mówiąc, sporo czasu minęło, odkąd słyszałam własne imię i nazwisko. W Georgetown nazywałam się Córy Duran. Przybrałam panieńskie nazwisko macochy w nadziei, że zwróci uwagę mego brata, jeśli będzie w pobliżu. Moje fałszywe nazwisko bez oporów się tu przyjęło, bo chociaż przed zagładą Żołędzia bywałam kilkakrotnie w Georgetown, spośród stałych mieszkańców jedynie Dolores George i jej mąż wiedzieli, jak się naprawdę nazywam. A oni nie należą do plotkarzy.
W Żołędziu kształcicielką nazywały mnie wszystkie nasze dzieci. Zdawało się, że to odpowiedni tytuł dla osoby, która naucza o Nasionach Ziemi. Travisa też nazywano kształcicielem, podobnie jak Natividad.
- Kształcicielko?
- Tak, Jus?
- Doktor nie żyje?
- Niestety.
Rozpłakał się. Płakał z żalu za moim Bankole’em. Wzięłam go za rękę i ruszyliśmy dalej zboczem do hotelu George’ów.
Podobnie jak my wszyscy, Allie pracowała dla Dolores George. Nigdy nie wątpiłam, że potrafię zarobić na własne utrzymanie. Jeżeli chodzi o Harry’ego, martwiła mnie jego depresja, a nie brak zaradności. Jakoś da sobie radę. O Ninę Noyer nawet nie zdążyłam zacząć się martwić. Po przybyciu do Georgetown prawie natychmiast zakochała się w jednym z młodszych synów George’ów. Pomimo straty dwóch sióstr, na przekór dezaprobacie matki chłopaka, młodzi są tak zaangażowani, tak w siebie zapatrzeni, że Dolores zdała sobie sprawę, iż sprzeciwem może jedynie zrazić do siebie syna. Ma nadzieję, że ta nagła namiętność sama się wypali. Nie byłabym taka pewna.
Najbardziej niepokoi mnie Allie. Dochodzi powoli do siebie.
Odzywa się już tak często jak kiedyś - co bynajmniej nie znaczy, że często. Normalnie myśli i rozumuje. Ale pamięć jej nie całkiem wróciła. Właśnie dlatego opowiedziałam Dolores część jej historii, wyrażając nadzieję, że może znajdzie się dla niej jakieś stałe zajęcie. Dolores zaczęła zlecać jej drobne prace, takie jak mycie podłóg, naprawianie schodów czy malowanie metalowych płotów... Kiedy przekonała się, że Allie pracuje dobrze, oznajmiła, że dziewczyna może zostać u niej, jak długo chce. Za mieszkanie i wyżywienie.
Usiadłam na pniaku mniej więcej w połowie wzniesienia, wzięłam Justina za ręce.
- Jus, twoją mamę spotkała krzywda.
Na jego strasznie pokaleczoną buzię zaczął wypełzać strach.
- Co zrobili?
- Założyli jej obrożę. Zresztą tak samo jak nam wszystkim.
- Skrzywdzili ją tą obrożą. Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałeś...
- Tak. Widziałem zaobrożowane brygady robotników na autostradzie i w Eurece. Naprawiali dziury w jezdni, wyrywali chwasty i takie tam... Widziałem, jak obroża może zaboleć. Aż człowiek pada i wije się, i krzyczy.
Kiwnęłam głową.
- Może być jeszcze gorzej - powiedziałam. - Ktoś bardzo się zdenerwował na twoją mamę i bardzo ją zranił obrożą. Teraz już prawie wyzdrowiała, ale pozostały jej kłopoty z pamięcią.
- Ma amnezję?
- Owszem. Największa luka to tygodnie i miesiące przed tym, jak jej to zrobili. To był zły okres dla nas wszystkich, więc nawet lepiej, że go nie pamięta. Ale nie zdziw się, jak czasem spytasz ją o coś i ci nie odpowie. To nie jej wina.
Rozważał to przez chwilę, następnie niemal szeptem spytał:
- Będzie mnie pamiętała?
- Naturalnie. Rozpytywaliśmy na prawo i lewo, żeby dowiedzieć się, gdzie jesteś ty i reszta dzieci.
Nie mogłam się powstrzymać - musiałam zadać mu parę pytań od siebie.
- Justin, czy były z tobą inne nasze dzieci? Widziałeś Larkin?
Potrząsnął głową.
- Zawieźli nas wszystkich do Arcata, do tamtejszego kościoła. Tam nas porozdzielali. Powiedzieli, że będziemy mieć nowych rodziców, z Chrześcijańskiej Ameryki. Mówili... mówili, że wy wszyscy nie żyjecie. Najpierw im uwierzyłem i nie wiedziałem, co robić. Ale potem zauważyłem, że kłamią w różnych innych sprawach. Na przykład o nas, o Żołędziu, wygadywali same kłamstwa.
Wtedy już sam nie wiedziałem, w co mam wierzyć.
- Wiesz może, dokąd wysłali Larkin albo inne dzieci?
Znów potrząsnął głową.
- Dali mnie takim, co już mieli własnego syna i córkę. Poszedłem prawie na pierwszy ogień. Nie zdążyłem zobaczyć, kto wziął inne dzieci. Chyba też poszły do różnych rodzin. To małżeństwo, do którego trafiłem... on był diakonem. Powiedział, że to jego obowiązek mnie zabrać. Pewnie miał też obowiązek mnie bić!
- To on tak urządził ci buzię?
Skinął głową.
- On i jego syn, Carl. Carl mówił, że moja matka była czcicielką diabła i czarownicą. Bez przerwy mi to powtarzał. Ma dwanaście lat, ale wydaje mu się, że zjadł wszystkie rozumy. Jakieś parę dni temu powiedział, że była dzi... dziwką. Wtedy go uderzyłem. Zaczęliśmy się na poważnie bić, a potem przyszedł jego ojciec i nazwał mnie bękartem satanistów. Obaj dali mi porządne wciry. Zamknęli mnie na klucz w pokoju, ale wyszedłem przez okno. Nie wiedziałem, co robić, więc poszedłem za miasto na południe, w kierunku Żołędzia. Diakon powiedział, że już go nie ma, ale musiałem sam się przekonać. Potem na szosie zobaczyła mnie jakaś kobieta i przyprowadziła tutaj. Dała mi jeść i przyłożyła jakieś lekarstwo na twarz. Miała dużo dzieci, ale pozwoliła mi zostać kilka dni. Może nawet zgodziłaby się, żebym został na stałe, ale ja chciałem do domu.
Westchnęłam.
- Żołędzia naprawdę już nie ma - potwierdziłam. - Kiedy w końcu udało nam się uwolnić, spaliliśmy to, co z niego zostało.
- Wy sami?
- Tak. Nie mogliśmy tam zostać. Znowu by nas złapali i zaobrożowali albo od razu zabili. Dlatego wzięliśmy tyle, ile«daliśmy radę udźwignąć, a resztę spaliliśmy. Czemu ktoś inny miałby to rozkraść albo wykorzystać? Woleliśmy spalić!
Kiedy odsunął się ode mnie trochę, zaniepokoiłam się, że może go przestraszyłam. Twardy z niego dzieciak, jednak tyle przeszedł. Poczułam wstyd, że za bardzo pozwoliłam sobie uzewnętrznić uczucia.
Raptem znów się przysunął i szeptem zapytał:
- Zabiliście ich?
Więc jednak go nie przestraszyłam. Jego wychudła, zmaltretowana buzia tchnęła powagą, gniewem i nienawiścią.
Skinęłam tylko głową.
- Tych, co zrobili krzywdę mamie, też?
- - Też.
- To dobrze!
Podnieśliśmy się i zaprowadziłam go do Allie. Przyglądałam się ich spotkaniu, łzom radości Allie; słuchałam, jak krzyczą ze szczęścia. Byłam na granicy wytrzymałości, lecz patrzyłam.
* * *
Harry wpadł na pomysł, gdzie może być reszta dzieci. Harry zarabia na siebie jako kierowca jednej z ciężarówek George’ów lub uzbrojony konwojent - w tych zajęciach zdobył mnóstwo doświadczenia jeszcze w Żołędziu. Udało mu się nawet zaprzyjaźnić z męskimi członkami rodziny. Naturalnie, nigdy nie uznają go za swego, ale polubili go, a kiedy sprawdził się, pomagając w udaremnieniu rabunku, zaczęli mu ufać. Dzięki temu Harry zobaczył więcej świata, niż gdyby musiał podróżować pieszo. Rzecz jasna, przez cały czas miał też pełne ręce roboty, przeważnie przy ciężarówkach. Nie mógł sam szukać swych dzieci po okolicznych miasteczkach. Zresztą pewnie i tak tylko napytałby sobie biedy.
Justin przyniósł nam dwie smutne, lecz pożyteczne wiadomości. Po pierwsze, wszystkim porwanym dzieciom dali nowe imiona i nazwiska. On sam został Matthew Landisem, po prostu drugim synem diakona Landisa. Starsze dzieci, takie jak Justin, będą pamiętać, jak się naprawdę nazywają, ale młodsze, oseski, moja Larkin...
Druga informacja jest taka, że rodzeństwa zawsze rozłączali. To zakrawało już na zbyteczny przejaw sadyzmu, nawet jak na Kościół Chrześcijańskiej Ameryki. Justin nie potrafił wyjaśnić, czemu tak robili, sam nawet nigdy nie widział czegoś takiego; podsłuchał tylko, jak diakon Landis wspominał o tym w rozmowie. A więc dzieciom, które porwano już z własnych domów, od własnych rodziców czy opiekunów, nie dość, że odebrano prawdziwe imiona i nazwiska, to jeszcze rozdzielono z bratem albo z siostrą.
Jak w tej sytuacji mam szukać Larkin?
Czy mam w ogóle szansę odnaleźć moje dziecko?
Prosiłam znajomych robotników, by rozglądali się za murzyńską dziewczynką, niespełna dwuletnią, dużą jak na swój wiek, która by nagle objawiła się w domu, gdzie żadna z kobiet nie chodziła uprzednio w ciąży, u białych albo w rodzinie zastępczej. Podszywając się pod dzienną robotnicę, kilka razy sama zastępowałam w pracy dochodzące sprzątaczki, ażeby sprawdzić dzieci, o których doniesiono mi, że mogą pasować do opisu. Okazało się, że żadne nawet w najmniejszym stopniu nie było podobne do mojej Larkin.
Tylko czy ona w ogóle przypomina jeszcze Larkin, jaką pamiętam? Przecież to niemożliwe. Dzieci tak prędko rosną i się zmieniają. Kiedy mi ją zabrali, miała dopiero dwa miesiące. Mogę jej nie poznać. Na szczęście mam odciski jej stopy i dłoni. Porobiłam kopie, by zawsze mieć jedną przy sobie. Wybrałam się nawet na policję, do biura szeryfa okręgu Humboldt, gdzie pod fałszywym nazwiskiem opowiedziałam zmyśloną historię, jak to porwali mi córkę, gdy wędrowałam autostradą. Zostawiłam im kopie odcisków dłoni i stopy, oczywiście wniosłam „opłatę za usługi policyjne”, którą każą sobie płacić za wszystko poza nagłymi wypadkami. Może to głupie, może na nic się nie przyda, ale zrobiłam to. Robię wszystko, co tylko przyjdzie mi do głowy.
Dlatego nie winię Harry’ego za to, co on wykombinował. Żałuję jak cholera, że to zrobił, ale nie mogę go winić. W rozpaczy czyni się desperackie kroki.
Dwa dni temu Harry przyszedł do mnie. Właśnie wrócił z trzydniowej trasy do Oregonu, do Tahoe i z powrotem. Zazwyczaj po takim objeździe je coś i kładzie się spać. Tym razem odwiedził mnie w moim pokoju. Zastał mnie przy pracy przy małym, chybotliwym stoliku, który wzięłam jako zapłatę za szkic «d matki z trojgiem dzieci. W moim malutkim pokoiku, bardziej przypominającym rozmiarem szafę ścienną, było jeszcze okno, klocek drewna do klinowania go, kiedy chciałam mieć otwarte, i do blokowania, kiedy chciałam je zamknąć; wąska prycza, mnóstwo brudu i parę rezydujących robali. Dodatkowo sprawiłam sobie miednicę i dzban do szybkich ablucji, trochę mydła, krzesło, stolik do pracy i dzbanek z najlepszym dostępnym oczyszczaczem pitnej wody. Aha, jeszcze spray na robale.
- Coś takiego! - skwitowała Dolores, kiedy przyszła na oględziny. - Czemu, u diabła, nie wynajmiesz sobie czegoś porządnego? Przecież cię stać.
- Jak znajdę córkę, może będę zaprzątać sobie głowę takimi sprawami - odparłam. - Na razie, nie wiem, ile mi przyjdzie wydać na samo szukanie, a potem może na wykupienie jej. Nie wiadomo, co będę musiała zrobić.
Możliwe, dodałam już w myślach, że zmuszona będę ją porwać i uciekać. Może trzeba będzie zapłacić George’om za szybki przerzut przez granicę jednego czy dwu stanów. Wszystko może się zdarzyć. Dlatego nie mogłam pozwolić sobie na marnowanie pieniędzy.
- No tak - przyznała. - Nie mam żadnych nowin, ale moi ludzie cały czas nadstawiają uszu.
No właśnie. Tak samo jak wolni strzelcy, którym dałam niedużą zaliczkę, obiecując o wiele więcej potem; aż przykro mówić, ale to typy w stylu Cougara, tylko kupczący jeszcze młodszymi dziećmi. Czuję się zbrukana za każdym razem, gdy muszę rozmawiać z którymś z nich. Jeśli w ogóle jakakolwiek istota ludzka zasługuje na zaobrożowanie i przymusową harówkę, to właśnie ta zgraja, a jednak Chrześcijańskiej Ameryce jakoś dotąd nie spieszno się z nimi rozprawić.
Najwidoczniej my stanowimy większe zagrożenie dla Ameryki Jarreta. A propos: to, co z nami zrobili, nie było legalne w świetle prawa. Przynajmniej tyle zdołaliśmy ustalić. Nie wprowadzono żadnych nowych przepisów, które sankcjonowałyby coś takiego. Mimo to - jak powiedział dawno temu Day Turner - wielu ludzi jest przekonanych, że rozprawa z nędzarzami i innymi odmieńcami to dobry pomysł. Aktualnie toczy się kilka procesów sądowych w sprawie Hindusów, Żydów, muzułmanów i innych, którym udało się uniknąć niewoli, kiedy krzyżowcy przyszli ich schwytać. Jednak nawet w takich przypadkach nieczęsto dochodzi do zwrotu odebranych małych dzieci. Przeciw rodzicom czy opiekunom wnosi się oskarżenie za oskarżeniem o zaniedbanie i nadużycie. W gruncie rzeczy może dojść do tego, że to rodzice i opiekunowie skończą zaobrożowani prawomocnymi wyrokami za okropieństwa, jakie ponoć wyrządzili własnym dzieciom. Czasami malcy, których poddano praniu mózgów albo sterroryzowano, zaciągani są do sądu, gdzie składają zeznanie przeciw swym biologicznym rodzicom, niewidzianym od miesięcy lub lat. Nie byłam pewna, co o tym myśleć. Niezależnie od wszystkiego, co mu o niej mówili, Justin nie odwrócił się od Allie. Jakiego prania mózgu trzeba, by dziecko zwróciło się przeciwko własnym rodzicom?
Tak więc wygląda na to, że droga prawna nie prowadzi do odzyskania porwanych dzieci - przynajmniej jak dotąd. Nie położyła nawet kresu istnieniu obozów. W sieciach komputerowych i na dyskach wymienia się je jako instytucje powołane wyłącznie do resocjalizacji i reedukacji drobnych przestępców - włóczęgów, złodziei, prostytutek i narkomanów. To wszystko. Nie ma sprawy.
Jesteśmy zdani wyłącznie na siebie. Jak zawsze.
- Wymówiłem dziś pracę - oznajmił mi Harry.
Siedział na moim łóżku, z drugiej strony stołu. W oczach miał niepokojący upór.
- Odchodzę stąd - dorzucił.
Odłożyłam na bok lekcje, które przygotowywałam dla jednej z moich uczennic - kobieta chciała sama nauczyć się czytać, aby móc uczyć własne dzieci. Moich uczniów nie stać i nigdy nie będzie stać na książki, dlatego wypisuję dla nich lekcje na kartkach papieru, które kupują od George’ów i przynoszą mnie. Nauczyłam ich ćwiczyć najpierw litery, a potem całe wyrazy na ziemi. Najpierw piszą palcem wskazującym, później każę im robić to samo cienkim patykiem, żeby przyzwyczaili się, jak trzymać w ręku ołówek lub pióro.
Odkąd pamiętam, stale kogoś uczyłam. Niemal od urodzenia, bo miałam czterech młodszych braci. Lubię uczyć. Nie jestem tylko pewna, na co się to może zdać teraz moim uczniom.
- Czego się dowiedziałeś? - zapytałam Harry’ego.
Powędrował spojrzeniem w bok, za okno. Sięgnęłam przez stół i wzięłam go za rękę.
- - Powiedz mi, Harry.
Wrócił do mnie wzrokiem i jakby z wysiłkiem, leciutko się uśmiechnął.
- Słyszałem, że na południu w okręgu Marin Chrześcijańska Ameryka prowadzi duży dom dziecka. I jeszcze jeden w okręgu Ventura. Nie mam adresów, ale jakoś je znajdę. Słyszałem, że jest całe mnóstwo domów dziecka Chrześcijańskiej Ameryki, ale w Kalifornii udało mi się ustalić tylko te dwa.
Urwał i znów zapatrzył się w okno.
- Nie mam pojęcia, czy nasze dzieciaki trafiły do któregoś z nich - podjął. - Justin mówi, że nic nie słyszał o żadnych domach dziecka czy sierocińcach. Powiedzieli im tylko, że pójdą do nowych rodzin, gdzie wychowają ich na Amerykańskich Chrześcijan.
- I chcesz się dostać do Marin i Ventura, by sprawdzić?
- Muszę.
Przez moment ważyłam to w myślach, po czym potrząsnęłam głową.
- Nie wierzę, żeby wywieźli tam takie małe dzieci jak twoje i moje - stwierdziłam. - Na pewno oddają je do adopcji albo na wychowanie gdzieś tu, w okolicy. W najgorszym razie trzymają je małymi grupkami w miejscowych domach. Do Ventura pewnie napływają dzieci z całej południowej Kalifornii, a do Marin - z rejonu Zatoki i Sacramento.
- Więc zostań i dalej szukaj na miejscu - odparł. - Proszę cię o to. Jeśli znajdziesz nasze dzieciaki, będę tak samo szczęśliwy, jakbym sam je znalazł. Byleby wyrwać je z łap szaleńców i morderców.
- Naprawdę najrozsądniej jest szukać tutaj! - przekonywałam. - Jeżeli Chrześcijańska Ameryka przesiedla porwane dzieci, to bardziej prawdopodobne, że z południa na północ. Południe stanu jest przeludnione.
- Muszę to zrobić - powiedział. - Wiem, że masz słuszność, ale to nieważne. Tutaj wyczerpały mi się pomysły, gdzie jeszcze można szukać. Domy zastępcze czy nawet małe sierocińce trudno znaleźć. Cały czas sprawdzamy je, jeden po drugim, i możemy ciągnąć tak latami. Jeżeli jednak dzieciaki są tam, na południu, może uda mi się zaczepić do pracy najpierw w tym pierwszym dużym domu dziecka, a później w drugim i w ten sposób sprawdzić oba.
Rozważałam to przez dłuższą chwilę.
- Jestem przekonana, że się mylisz - powiedziałam w końcu.
- Ale jeśli upierasz się, żeby pojechać i...
- Już postanowiłem.
- Nie powinieneś wypuszczać się sam. Będzie ci potrzebny ktoś, komu możesz ufać.
- Nie chcę, żebyś jechała ze mną. Masz tu zostać i szukać dalej.
Z kieszeni kurtki wyjął dwa telefony debetowe wielkości dłoni i pchnął jeden przez stół w moją stronę. Była to tania wersja satelitarnych aparatów z opłacanym z góry i przedłużalnym abonamentem, jakich używaliśmy w Żołędziu.
- Kupiłem je wczoraj - oznajmił. - Zapłaciłem za pięć godzin rozmów krajowych. Są tanie, proste w obsłudze i anonimowe.
Można z nich tylko dzwonić i odbierać, wyłącznie głosowo. Żadnego wyświetlacza, dostępu do sieci i zapamiętywania wiadomości, ale przynajmniej będziemy mogli się porozumieć.
- Przecież szansa, że przeżyjesz sam jeden na szosie...
- Wstał i ruszył do drzwi.
- Harry! - zawołałam, też się podnosząc.
- Jestem skonany - powiedział. - Ledwo żyję. Muszę się trochę przespać.
Nie zatrzymywałam go dłużej. Jego depresja była wystarczająco ciężkim brzemieniem, po co dokładać do niej jeszcze przemęczenie? Niech Harry sobie odpocznie, a później jeszcze raz spróbuję przemówić mu do rozsądku. Nie będę już go namawiać, by został, ale odejście w pojedynkę to samobójstwo. Jak wypocznie, na świeżo z pewnością przyzna mi rację.
Lecz następnego dnia - dzisiaj - Harry’ego już nie było.
Z samego rana opuścił lokum u George’ów, płacąc za podwiezienie ciężarówką do Santa Barbara. Dowiedziałam się tego dopiero, gdy pierwszy raz tego dnia natknęłam się na Dolores. Wręczyła mi kartkę, jaką zostawił dla mnie.
„Muszę jechać, Lauren - napisał. - Noś przy sobie telefon i nie ruszaj się stąd. Wrócę. Jeśli nie znajdę dzieciaków na południu, będę dalej pomagał ci szukać tutaj. Nie zamartwiaj się i uważaj na siebie”.
Całe życie był wesołym, miłym, mądrym człowiekiem. Znamy się od urodzenia, zżyliśmy się jak brat z siostrą. On i Zahra byli moimi najbliższymi przyjaciółmi. Dawno straciłam rachubę, ile razy nawzajem ratowaliśmy sobie życie.
Teraz to już naprawdę koniec. Prawdziwy i ostateczny. Zahra nie żyje, Harry odszedł. Nikogo nie mam. Allie zamierzała pozostać w Georgetown z Justinem. Odzyskała syna, na niczym więcej jej nie zależało. Nina Noyer chciała wyjść za mąż i osiąść wśród ludzi, którzy otoczą ją opieką. Nie winię jej za to, ale też nie wzbudzała we mnie szczególnej sympatii. Jej młodsze siostrzyczki, być może, noszą teraz obroże lub mieszkają z ludźmi, którzy w imię Boga terroryzują je i maltretują. Albo żyją w jakimś wielkim sierocińcu, magazynie dzieci, zagubione w tłumie i - jeśli Justin się nie mylił - rozłączone ze sobą, stracone dla wszystkich, co je kochali.
Nie jest tak, że Niny to nie obchodzi. Ona po prostu pogodziła się z myślą, że nie jest w stanie im pomóc.
- Nie jestem Danem - powtórzyła mi już kilkakrotnie przy różnych okazjach. - Nie jestem taka silna, ale nic na to nie poradzę.
Nie potrafię zdobyć się na to co on. Po prostu nie umiem! To nie w porządku oczekiwać tego po mnie. Dan był chłopakiem, prawie dorosłym mężczyzną! Ja chcę tylko mieć męża i być szczęśliwa!
Ma szesnaście lat. Jej brat miał o rok mniej, kiedy ją uratował i sprowadził do nas. Ale faktycznie, Nina nie jest Danem.
Wszelkie modlitwy
Kierujemy tak naprawdę do siebie
I w ten czy inny sposób
Wszystkie są wysłuchane.
Módl się, Ale uważaj.
Czy spełnisz je, czy nie,
Twoje pragnienia
Określają, kim się stajesz.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Ciekawe, jakie byłoby moje życie, gdyby matka mnie odnalazła. Jestem pewna, że zdołałaby wykraść mnie Alexandrom - albo zginęłaby, próbując. Tylko co potem? Jak długo wytrzymałaby zanim odstawiłaby mnie na boczny tor dla Nasion Ziemi, swego drugiego dziecka? One nigdy na długo nie schodziły jej z myśli. Jeżeli nawet nie czerpała z nich pociechy w niewoli - choć podejrzewam, że jednak tak - to przynajmniej podtrzymywały ją, pozwoliły przetrwać bez wyrzeczenia się samej siebie, bez rzeczywistego poddania się porywaczom i prześladowcom. We mnie nie miałaby takiego oparcia. Ja byłam jej słabością. Jej siłą były Nasiona Ziemi. Nic dziwnego, że to one były ukochanym dzieckiem.
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
NIEDZIELA, 8 KWIETNIA 2035
Jestem sama.
Opuściłam Georgetown, zostawiłam moich uczniów, starych i młodych, i swoją klitkę. Część gotówki i jedną sztukę broni dałam na przechowanie Allie, by nie zostać całkiem z pustymi rękami w razie, gdyby mnie ograbili. Na początek wybrałam się do naszego punktu kontaktowego - dwa dni drogi piechotą - zobaczyć, czy ktokolwiek zostawił jakieś wiadomości. Właśnie tu teraz jestem. Zanocuję pod osłoną jeszcze żywej sekwoi, w której pniu czas i zgnilizna wydrążyły dziuplę zdolną pomieścić nawet i troje ludzi. Znalazłam wieści od Travisa z Natividad i Michaela z Noriko. Nie podpisane, lecz pozwalające ustalić autora po wzmiankach o wydarzeniach, pamiętnych i czytelnych dla każdego członka naszej wspólnoty, a nic nieznaczących dla obcych. Tak samo ułożyłam informację, jaką sama zostawiłam.
Ani jedni, ani drudzy nie odnaleźli swych dzieci. Zostawili numery nowych telefonów, które sobie sprawili - takie same tanie aparaty debetowe, tylko do mówienia i słuchania, jak Harry’ego i mój. Ja też podałam trzy: Harry’ego, swój i numer, pod którym można prosić Allie. Potem napisałam wiadomość dla tych, co mogą przyjść później:
„Justin jest znów z nami! Cały i zdrów. Nie traćcie nadziei.
Bóg jest Przemianą!”.
Bóg to Przemiana. Napisałam to, po czym pogrążyłam się w rozmyślaniach, próbując na nowo ułożyć sobie, co to znaczy.
Uświadomiłam sobie, że przez ostatnie kilka miesięcy nie myślałam wiele o Nasionach Ziemi. Wierzę, że nauki, jakie z nich płyną, pomogły mi - pomogły nam wszystkim - przetrwać Chrześcijański Obóz. Bóg jest Przemianą. Nie straciłam ani odrobiny z mojej wiary. Wszystko, o czym mówiłam Bankole’owi tak dawno, całe dwa lata temu, jest nadal prawdą.
Chociaż tyle uległo zagładzie, to wciąż jest prawda. Nasiona Ziemi to sama prawda. Ich Przeznaczenie nie przestało ani na chwilę być ważkim ludzkim celem. Tylko Żołędzia już nie ma.
Lecz Żołądź, choć ważny, nie był najważniejszy.
Siedzę tu sobie, starając się myśleć, próbując coś zaplanować. Muszę odszukać córkę i muszę nauczać Nasion Ziemi; muszę sprawić, by stały się one czymś realnym dla tylu ludzi, do ilu tylko zdołam dotrzeć, a potem porozsyłać ich, by nauczali innych.
Prawdę mówiąc, ucząc czytania, zawsze wykorzystywałam do tego kilka prostszych strof Nasion Ziemi. Robiłam tak w Żołędziu, a potem w Georgetown. O dziwo, nikt nigdy nie zaprotestował. Ludzie czasami wyglądali na zdziwionych, czasem się nie zgadzali albo entuzjastycznie przytakiwali, ale nie zdarzyło się, by ktoś się poskarżył. Niektórym chyba nawet zdawało się, że czytam im ustępy z Biblii. Nie potrafiłam przejść nad tym do porządku dziennego i pozwolić, aby trwali w przekonaniu, że to prawda.
- Nie. To z książki pod tytułem „Nasiona Ziemi. Księgi Żywych” - oponowałam, pokazując im któryś z nielicznych ocalałych egzemplarzy.
Ponieważ przedstawiałam się jako Córy Duran, nikt nie kojarzył mnie z autorką nazywającą się tak dziwacznie: Lauren Oya Olamina.
Zwykle były to najbardziej znajome wersy, takie jak:
Czegokolwiek dotykasz, Ulega Zmianie...
Aby żyć z Bogiem w zgodzie, Rozważaj konsekwencje twego postępowania.
Jeśli nie zapoczątkowuje działania i nim nie kieruje, Wiara nic nie czyni i nie zda się na nic.
Życzliwość czyni Przemianę lżejszą.
Miałam wrażenie, że ludziom podobały się te króciutkie rytmiczne fragmenty lub nawet całe wiersze, ponieważ rytmicznych strofek łatwo wyuczyć się na pamięć. Z kolei ucząc się na pamięć, łatwiej zapamiętywać pojedyncze słowa i wyćwiczyć rozpoznawanie ich na piśmie. A więc, wygląda na to, że właściwie nigdy nie przestałam nauczać o Nasionach Ziemi. Jednak bez Przeznaczenia, bez bardziej całościowego zrozumienia tego systemu wiary, moje nauki sprowadzały się tylko do garści poszatkowanych wersetów i aforyzmów. Brakło kontekstu, który by łączył je w całość.
Muszę znaleźć przynajmniej kilkoro ludzi chętnych dowiedzieć się więcej i nauczać, kiedy już sami będą wiedzieli. Muszę zbudować nową wspólnotę... tym razem już nie w sensie fizycznym. Chyba nareszcie pojęłam, jak łatwo jest zniszczyć taki materialny twór. Powinnam stworzyć coś rozległego i dalekosiężnego, a przy tym mniej podatnego na fizyczny atak. Dlatego»trzeba nauczać przyszłych nauczycieli. Muszę zebrać oddaną gromadkę zwolenników, ale założyć nie zbiór wspólnot, jak wyobrażałam sobie kiedyś, tylko zapoczątkować ruch; stworzyć jakby nową modę na wiarę, która rozwinie się w nową religię, nową przewodnią siłę, co pomoże ludzkości zaprząc całą jej wielką energię, instynkt współzawodnictwa i twórczą inwencję do pracy nad prawdziwie ogromnym zadaniem, jakim jest wypełnienie Przeznaczenia.
Najpierw jednak muszę odnaleźć córkę.
Wyruszyłam sama, choć to nierozważne. Samotnie podróżująca kobieta wiele ryzykuje. Jaka szkoda, że nie zdołałam przekonać Harry’ego, byśmy dalej działali razem. On zmarnuje tylko czas w tej południowej Kalifornii i w rejonie Zatoki. Nie wierzę nawet w cień szansy, że nasze dzieci zostały tam wywiezione. Na pewno są gdzieś tutaj. I jego dzieci, i moja Larkin są takie małe, że na pewno ktoś je zaadoptował. Moja córka może wyrosnąć w przeświadczeniu, że jest dzieckiem któregoś z tych, co ją porwali. Maluchy Harry’ego miały w chwili porwania dwa i cztery latka, więc przypuszczam, że czeka je to samo - jeśli do tego dopuścimy.
Jutro wyruszę do Eureki. Jestem uzbrojona. Mam swoją starą półautomatyczną czterdziestkępiątkę, która służyła mi podczas całej włóczęgi z Robledo. Później złożyłam ją w jednym z naszych schowków, myśląc, że już więcej nie będzie mi potrzebna.
Myliłam się... Poza tym zrobiłam wszystko, by wyglądać na biedaka i na mężczyznę. Jestem wysoka i nie mam delikatnych rysów, więc może mi się udać. Ale jeżeli komuś zachce się do mnie strzelać, nikt nie osłoni mi tyłów, więc całkiem prawdopodobne, że nie przeżyję. Tyle że na pewno nie będę jedynym samotnym wędrowcem na szosie, może rabusie czy pomyleńcy porwą się na kogoś innego. Poza tym samych bandytów i świrów także ubyło.
W drodze do Georgetown i już na miejscu widziało się coraz więcej mężczyzn w wojskowych mundurach. To weterani, którzy pomogli Jarretowi prowadzić durną wojnę A-Ka. Teraz dla większości z nich nastały ciężkie czasy, gdy coraz trudniej związać koniec z końcem. Często są świetnie uzbrojeni.
Odkąd prócz typów spod znaku Cougara w obrożowanie ludzi i porywanie dzieci zaczęli bawić się krzyżowcy Jarreta, przybyło takich, co parają się niewolnictwem. Modlę się, bym stała się dla nich niewidzialna. Nie będę się wychylaj będę robić swoje i starać się wyglądać na tyle świrowato, aby ludzie uznali, że lepiej dać mi spokój. Z drugiej strony jako mężczyzna muszę być bardzo ostrożna przy sprawdzaniu tych paru tropów, które udało mi się zdobyć, dotyczących małych murzyńskich dzieci, jakie nagle objawiły się w rodzinach, gdzie nikt nie chodził w ciąży. Nie chcę, by ktoś wziął mnie za węszącego za ofiarą porywacza lub pedofila.
Mam też nadzieję, że-w Eurece i Arcata trafią mi się jakieś zajęcia za jedzenie - drobne prace w ogrodzie, jakieś malowanie, stolarka czy rąbanie drewna... Byle trzymać się z dala od zamożniejszych sąsiedztw, powinnam dać sobie radę. Bogacze i tak by mnie nie zatrudnili. Oni mają po kilkoro stałej służby - takich, co pracują za kąt i utrzymanie. Ja będę zaczepiać się u resztek po naszej klasie średniej. Będę jeszcze jednym jednodniowym robotnikiem, który wykona robotę za następny posiłek.
Na południu i w rejonie Zatoki taki robotnik na pewno ma ciężej. Ludzie, których stać na mury i ściany, nie ufają innym. Tu na północy częściej najmuje się ludzi do pracy, za którą płaci się przynajmniej przyzwoitym posiłkiem. Bywa, że pracodawca nawet pozwoli przenocować w szopie, garażu czy stodole. Bywa, że każe popilnować dzieci. Można też usłyszeć w rozmowie to czy owo, na przykład polecenie do innej pracy, przestrogę przed jakimiś tarapatami albo cynk, gdzie gospodarze trzymają kosztowności. Ja będę nasłuchiwać wszelkich pogłosek o adopcjach, rodzinach zastępczych i domach dziecka.
Jak długo się da, będę włóczyć się po aglomeracji Eureka-Arcata i przyległych mieścinach. Allie obiecała dalej zbierać informacje i zapowiedziała, że gdy tylko będę chciała wypocząć w łóżku z prawdziwego zdarzenia, mam walić do jej mieszkania w Georgetown. Poza tym, gdyby mnie zgarnęli i zaobrożowali, Dolores poręczy za mnie - rzecz jasna, nie za friko. Wie, co zamierzam. Wprawdzie nie wierzy, bym miała cień szansy na powodzenie, ale sama ma dzieci i wnuki, więc rozumie, że muszę to zrobić.
- Na twoim miejscu postąpiłabym tak samo - wyznała mi niedawno. - Szlag by trafił tych wszystkich tak zwanych pobożnych. Złodzieje i mordercy! Sami powinni nosić obroże. Oby smażyli się w piekle!
Czasami żałuję, że nie wierzę w piekło - prócz tych rozmaitych piekieł, jakie gotujemy jedni drugim.
NIEDZIELA, 15 KWIETNIA 2035
Mam za sobą pierwszy tydzień odwalania cudzej brudnej roboty.
Dziwne, jak bardzo znajome są te wszystkie zajęcia - pomoc przy sadzeniu kwiatów lub warzyw, wycinanie chwastów, przycinanie drzewek i krzewów, uprzątanie śmieci, które uzbierały się przez zimę, naprawa ogrodzenia itede, itepe. Robiłam to przecież w Żołędziu, gdzie każdy musiał zajmować się wszystkim. Moi pracodawcy byli chyba zadowoleni i jakby trochę zaskoczeni, że tak dobrze sobie radzę. Zarobiłam nawet trochę gotówki, sama podsuwając parę dodatkowych pomysłów, które ofiarowałam się zrealizować za pieniądze. Ludzie przeważnie przykazują dzieciom trzymać się ode mnie z daleka, ale i tak nie brak okazji, by im się przyjrzeć począwszy od osesków w objęciach matek, poprzez trochę większe szkraby, aż po starsze dzieci moich pracodawców i ich sąsiadów.
Jeszcze nie wypatrzyłam żadnej znajomej buzi, ale przecież dopiero co zaczęłam. Odwiedziłam tyle rodzin murzyńskich i mieszanych, ile tylko mogłam. Nie bardzo wiem, jakiego pokroju ludzi powinnam sprawdzać najbardziej, więc uznałam, że najlepiej będzie zacząć od takich. Jeśli sprawiają wrażenie usposobionych przyjaźnie, pytam, czy może mają znajomych, którzy chcieliby mnie zatrudnić. Parę razy zaczepiłam się gdzieś w ten sposób.
Moim największym problemem okazało się znajdowanie noclegu. Już pierwszego wieczoru jeden facet zaproponował, że wpuści mnie na noc do garażu, jeśli zrobię mu laskę.
Nie jestem pewna, czy brał mnie za mężczyznę, czy poznał, że jestem kobietą, i prawdę mówiąc, miałam to gdzieś. Spędziłam tę noc w jakimś nędznym parku z paroma ocalałymi sekwojami, gdzie wśród małej grupki innych bezdomnych spało mi się bezpiecznie aż do wczesnego rana, kiedy trzeba było zwijać się przed policją. Ludzie w Georgetown przestrzegali mnie, że gliny mają zwyczaj obrożować włóczęgów, ile razy ich czekom z wypłatą brak pokrycia z liczbą zatrzymań. Co większe kanalie bawią się też tak, gdy ogarnia ich nuda.
Było zimno, ale miałam ciepłe i lekkie ubranie i stary, wysłużony, acz wygodny śpiwór, w którym nocowałam od dnia exodusu z Robledo. Przebudziłam się lekko obolała od leżenia na nierównej ziemi, lecz wypoczęta. Przydałaby się kąpiel, jednak w porównaniu ze skorupą brudu, jaką hodowałam w Chrześcijańskim Obozie, prezentowałam się prawie dobrze. Wcześniej pogodziłam się już z myślą, że będę myć się i spać pod dachem tylko od okazji do okazji. Nie stać mnie na komfort przejmowania się takimi rzeczami.
We wtorek trafili się gospodarze, którzy pozwolili mi przenocować w narzędziowni; poszczęściło mi się, bo lało jak z cebra.
W środę znów spałam w parku, mimo że kobieta, która mi dała pracę, radziła iść do schroniska w ośrodku Chrześcijańskiej Ameryki przy Fourth Street.
Kretyński pomysł. Od tygodni wiem, że jest takie miejsce, i staram się obchodzić je szerokim łukiem. Najmici z Georgetown mówili, że robią to samo. Podobno zdarza się, że ludzie stamtąd wyparowują. Mimo to obawiam się, że któregoś dnia będę w końcu musiała tam zajrzeć. Muszę dowiedzieć się więcej o tym, co Amerykańscy Chrześcijanie robią z sierotami. Szkopuł w tym, że nie wiem, jak zdołam to znieść. Nienawidzę tych drani. Są chwile, kiedy nie zawahałabym się pomordować ich wszystkich, gdybym tylko mogła. Nienawidzę ich.
I boję się ich jak cholera. Co będzie, jak któryś mnie pozna?
Mało prawdopodobne, lecz przecież możliwe. Nie jestem jeszcze gotowa, aby odwiedzić ten ich ośrodek. Wkrótce trzeba będzie się przemóc, ale jeszcze nie teraz. Prędzej sama palnę sobie w łeb, niż pozwolę znów założyć sobie obrożę.
W czwartek znowu nocleg w parku, za to w piątek i w sobotę - w garażu staruszki, u której naprawiałam ogrodzenie i malowałam parapety. Jej sąsiadka bez przerwy wpadała „na pogaduchy”. Moim zdaniem sprawdzała tylko, czy nie morduję jej przyjaciółki, ale co tam. Ostatecznie wyszło mi to nawet na dobre.
Skończyło się tym, że sama mnie wynajęła, bym wypieliła chwasty, skopała grządki i obsadziła kwietnik i warzywnik. Świetnie się złożyło, bo to właśnie dla niej zawędrowałam do tej części miasta. Jest blondynką, ma męża blondyna, a dzięki kontaktom jeszcze w Georgetown usłyszałam, że dorobili się pary ślicznych, ciemnowłosych i ciemnoskórych berbeci.
Okazało się, że kobiecina bynajmniej nie jest zamożna, a jednak mimo to jako zapłatę do kilku sutych posiłków dorzuciła jeszcze parę dolarów. Poczułam do niej sympatię i ucieszyłam się, gdy zobaczyłam, że jej adoptowana dwójka to jakieś obce dzieci.
Piszę te słowa w jej garażu, przy elektrycznym świetle i na polowym łóżku. Naturalnie nie ma ogrzewania, ale siedzę dobrze okutana i jest mi dość ciepło, tyle że trochę marzną mi ręce. Teraz, kiedy nie ma nikogo, z kim mogłabym porozmawiać, moja potrzeba pisania jest większa niż kiedykolwiek, jednak w takie noce to jak praca na chłodzie pod gołym niebem.
NIEDZIELA, 13 MAJA 2035
W końcu się przełamałam. Byłam w ośrodku Chrześcijańskiej Ameryki. Czułam się, jakbym dawała krok w sam środek wielkiego gniazda grzechotników, ale to zrobiłam. Nie zdobyłam się na to, aby tam zanocować. Nie mogłabym zmrużyć oka w siedlisku jadowitych węży. Jadam tam teraz trzy razy dziennie, starając się zasłyszeć, co tylko się da. Pamiętam, że Dayowi Turnerowi zaproponowali łóżko, posiłki i parę dolarów za pomoc przy remoncie i odmalowaniu kilku budynków, które miały wejść w skład domu Chrześcijańskiej Ameryki dla osieroconych dzieci. Jaka szkoda, że nie znał ich adresów. Może naszych dzieci już tam nie ma. Może nigdy nie było. Ale istniała szansa, że uda mi się czegoś dowiedzieć - wykraść akta, usłyszeć plotki, wspomnienia, historie, które posłużyłyby za jakiś punkt zaczepienia. Jeśli jakimś trafem umieszczono tam kilkoro naszych dzieci, może zastałabym jeszcze jedno czy dwoje z nich.
Ta ostatnia myśl trochę mnie przestraszyła. Gdybym istotnie znalazła tam któreś z naszych dzieci, za nic nie mogłabym zostawić go dalej w łapach Chrześcijańskiej Ameryki. Wszystko jedno jak, lecz po prostu musiałabym je uwolnić i oddać prawdziwym rodzicom, a przy tym wiele bym ryzykowała. Nie mogłabym dłużej zostać w tej okolicy. Zakładając, że w ogóle mogłabym jeszcze o sobie decydować - że nie skończyłabym ponownie z obrożą na szyi.
Jedzenie w ośrodku Chrześcijańskiej Ameryki było całkiem zjadliwe - kilka pajd chleba, do tego gęsta zupa z ziemniaków i warzyw, ponoć okraszona wołowiną, chociaż nigdy nie znalazłam w niej ani kawałka mięsa. Ludzie wokoło narzekali na brak mięsa, ale mnie on nie przeszkadzał. W ciągu ostatnich kilku miesięcy nauczyłam się jeść wszystko, co przede mną stawiano, i jeszcze się cieszyć. Jeśli tylko dało się to utrzymać w żołądku i zaspokoić głód, uważałam się za szczęściarę. Jednak tym razem zdumiewało mnie, że mogę cokolwiek przełknąć, siedząc w ośrodku Chrześcijańskiej Ameryki, tak blisko moich wrogów.
Najgorsza była pierwsza wizyta. Nie pamiętam jej tak dokładnie, jak powinnam. Po prostu wiem, że tam poszłam. Siedziałam i jadłam w towarzystwie kilkudziesięciu innych bezdomnych. Kiedy ktoś zaczął wygłaszać nam kazanie, omal nie dostałam szału. Pamiętam, że tak było, i pamiętam, jak później trzeba było długiego, bardzo długiego spaceru, by moja głowa zaczęła znów normalnie funkcjonować. Tak jak pisanie - chodzenie też pomaga.
Cały ten czas działałam w ślepym, panicznym strachu. Nie mam pojęcia, jak musiałam wyglądać w oczach innych. Przypuszczam, że uznali mnie za chorą psychicznie albo niemowę. Choć niektórzy rozmawiali ze sobą, ze mną nikt nawet nie próbował.
W kolejce przesuwałam się machinalnie, robiąc to co reszta. Gdy już siedziałam przy stole, uzmysłowiłam sobie, że skulona nad jedzeniem, jakbym broniła zdobyczy, przełykam je w pośpiechu, niczym jastrząb, który upolował gołębia. Widywałam ludzi jedzących tak samo w Chrześcijańskim Obozie. Nieraz bywałam tam tak straszliwie głodna, że przyprawiało to o lekkiego świra. Jednak w tym przypadku nie nad posiłkiem tak się skupiałam. Tym razem nie byłam aż tak głodna. Przecież gdybym tylko chciała, mogłabym zmienić ciuchy, iść do porządnej restauracji i zamówić sobie porządny posiłek. Rzecz w tym, że poświęcając całą uwagę jedzeniu, napełniając nim nie tylko ciało, ale i umysł, byłam w stanie usiedzieć na miejscu, zamiast zerwać się na nogi i z wrzaskiem uciec.
Jeszcze nigdy w życiu na wolności nie czułam takiego przerażenia. Ludzie odsuwali się ode mnie. Słowo daję, wszystkie czubki, ćpuny, dziwki i złodzieje woleli się nie zbliżać. Wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. Nie zdawałam sobie sprawy z niczego. Dziwi mnie, że w ogóle cokolwiek pamiętam prócz przerażenia i chęci mordu.
Zanim tam poszłam, zawinęłam broń w moje ubrania na „zmianę i ułożyłam na spodzie plecaka - żebym nie mogła szybko jej wyjąć. Nie chciałam wodzić się na pokuszenie. Gdybym sięgnęła po broń w ośrodku Chrześcijańskiej Ameryki, byłabym trupem.
Przed wieloma laty, kiedy spłonęło moje sąsiedztwo w Robledo i z nim niemal cała moja rodzina, uciekłam w nocy, a nazajutrz rano musiałam wrócić. Po to, by spróbować ratować, co się da, z tego etapu mego życia, który właśnie dobiegł kresu, i po to, by się pożegnać. Nie mogłam inaczej. Aż do tej chwili tamten powrót do sąsiedztwa w Robledo był najtrudniejszą rzeczą, na jaką przyszło mi się zdobyć. To teraz było gorsze.
Kiedy parę dni później zaszłam do ośrodka Chrześcijańskiej Ameryki po raz drugi, już nie było tak źle. Mogłam już patrzeć, słuchać i myśleć. Z pierwszej wizyty nie pamiętam ani jednego wypowiedzianego tam słowa. Moja świadomość niczego nie rejestrowała. Podczas drugich odwiedzin słyszałam już, jak ludzie wymieniają uwagi o jedzeniu, pracodawcach, którzy nie płacili, kobietach (siedziałam w części dla mężczyzn), o miejscowościach dalej na północy, na wschodzie czy na południu, gdzie była praca, o bolących stawach, wojnie... Nagle ujrzałam samą siebie. Spostrzegłam faceta garbiącego się nad jedzeniem i szuflującego je łychą do ust w głębokim, straszliwym skupieniu. Oczy miał nieobecne i straszne. W kolejce nie szedł, lecz powłóczył nogami.
Kiedy tylko ktoś się zbliżał, jego spojrzenie tchnęło szaleństwem i śmiercią. Ledwo przypominał człowieka. Ludzie trzymali się od niego na odległość. A może ciągnął na jakichś prochach? Duży facet. Mógł być niebezpieczny. Ja również omijałam go z daleka.
Jednak wyglądał i zachowywał się dokładnie tak jak ja przed paroma dniami. Nigdy nie dowiedziałam się, po jakich był przejściach, ale jestem przekonana, że były dla niego takim samym koszmarem, jak moje dla mnie.
Nie usłyszałam prawie nic na temat sierot czy krzyżowców Jarreta. Paru mężczyzn wspomniało tylko, że mają dzieci. Choć zdecydowana większość nie była gadatliwa, niektórym nie zamykały się gęby - ich dawne domy, kobiety, forsa, odważne wyczyny i cierpienia na wojnie... Bezużyteczna paplanina.
Mimo to wczoraj wieczorem wybrałam się tam po raz trzeci.
To samo jedzenie, może tylko trochę różne-warzywa. Wrzucają, co im się akurat nawinie pod rękę. Jedyny stały składnik tej ich zupy to kartofle, ale na kolację nieodmiennie dorzucają jeszcze warzyw i chleba. A po posiłku trzeba zawsze przetrzymać co najmniej godzinne kazanie. Drzwi są zamykane. Jesz, to słuchaj.
Potem wychodzisz albo starasz się na miejscu o nocleg.
Pierwszego kazania nie przypomniałabym sobie, nawet gdyby od tego zależało moje życie. Drugie było o Jezusie uzdrawiającym chorych, który chętnie uzdrowi i nas, jeżeli poprosimy.
Trzecie też było o Jezusie; takie samo było wczoraj, dziś i pewnikiem będzie wiecznie.
Świeckim duchownym, który wygłaszał trzecie kazanie, był Marc.
Mój rodzony brat został świeckim pastorem w Kościele Chrześcijańskiej Ameryki.
Zdumiona i wystraszona, spuściłam głowę, zastanawiając się, czy mnie zauważył. Tego wieczoru w męskiej jadalni były jakieś dwie setki mężczyzn wszelakich ras, korzeni etnicznych i stopni poczytalności. Siedziałam twarzą do tylnej części sali, daleko po lewej stronie podestu, ambony czy jakkolwiek to nazwać. Po pewnym czasie, starając się nie podnosić głowy, zerknęłam do góry.
Nic w ruchach i gestach Marca nie wskazywało, że mnie zobaczył.
Dziwnym trafem, rozgrzewając się do kazania, akurat wspomniał, że ma siostrę przesiąkniętą grzechem, która, choć wychowana po bożemu, uległa szatanowi i pozwoliła doprowadzić się do upadku.
Za podszeptem szatana - mówił - ta siostra wyrządziła mu wielką krzywdę, lecz on już jej wybaczył. Nie przestał jej kochać.
Dlatego boleje nad tym, że siostra nie chce zawrócić z drogi grzechu. Cierpi, ponieważ z tej przyczyny musiał się od niej odwrócić.
Tu uronił parę łez, potrząsając głową. Na koniec powiedział:
- Jezus Chrystus był waszym Zbawicielem wczoraj, jest waszym Zbawicielem dzisiaj i będzie Nim po wsze czasy. Rodzona siostra może was zawieść, rodzony brat zdradzić, a przyjaciele próbować wciągnąć w bagno grzechu. Ale Jezus nie opuści was nigdy. Dlatego nie odstępujcie Pana! Trzymajcie się Go! Trwajcie mocno w wierze. Bądźcie odważni. Bądźcie silni. Bądźcie rycerzami Chrystusa, a On pomoże wam i was obroni. Podniesie was, podtrzyma i nigdy, przenigdy, w żadnym razie was nie zawiedzie!
Po wszystkim zaczęłam wymykać się, ukryta w tłumie. Musiałam zebrać myśli. Musiałam wymyślić jakiś sposób, by spotkać się z Marcusem poza ośrodkiem Chrześcijańskiej Ameryki. W ostatniej chwili zawróciłam i u jednego z posługaczy zostawiłam kartkę dla świeckiego pastora. Jej treść brzmiała: „Słyszałem twoje dzisiejsze kazanie. Nie wiedziałem, że tu jesteś. Muszę się z tobą spotkać. Jutro wieczorem przed frontowym wejściem, kiedy wszyscy staną w kolejce po kolację”. Wiadomość podpisałam: „Bennett O.”.
Jeden z naszych braci nazywał się Bennett Olamina. Nazwiskiem podpisać się nie mogłam, bo jest rzadkie, zwraca uwagę.
Ktoś z Kościoła Chrześcijańskiej Ameryki mógłby zobaczyć je i przypomnieć sobie z rejestru osadzonych w Chrześcijańskim Obozie. Nie mogłam też się podpisać jako Córy Duran. Córy była matką Marca, dla mnie - jedynie macochą. Nie chciałam rozdrapywać w nim rany po jej utracie ani też budzić nadziei, że może jednak matka żyje. Gdybym podpisała się po prostu „Lauren O.”, Marc mógłby nie zechcieć w ogóle przyjść. Rozstaliśmy się w nie najlepszej komitywie. Możliwe, że sugerowanie mu, iż jeden z naszych dwu młodszych braci żyje, także jest okrucieństwem.
A może pozna albo domyśli się, że to ja napisałam mu ten liścik.
Tak czy owak, podpisałam się imieniem, które zwróci jego uwagę. Muszę się z nim zobaczyć. Nawet jeśli w innych sprawach nie zechce kiwnąć dla mnie palcem, pomoże mi odnaleźć Larkin. Na pewno nie ma pojęcia, co nas spotkało. Nie wierzę, że przystałby do Chrześcijańskiej Ameryki, gdyby wiedział, że tworzy ją banda morderców, handlarzy żywym towarem i porywaczy. Marc chciał przewodzić, stać się kimś ważnym i szanowanym, lecz przecież sam był kiedyś przymuszanym do prostytucji niewolnikiem.
Nieważne, jak bardzo był na mnie zły, nie życzyłby mi niewoli i obroży. Przynajmniej chcę w to wierzyć.
Szczerze mówiąc, sama już nie wiem, w co mam wierzyć.
Dzisiejszą noc spędzam w garażu pewnego staruszka. W ciągu dnia wycięłam mu chwasty i uprzątnęłam śmieci. Teraz jestem zadowolona. Poukładałam na betonie płaskie deski, przykryłam je gałganami. Na tym rozłożyłam mój śpiwór i jest mi całkiem wygodnie. Mam tu nawet zlew z bieżącą wodą i stary, brudny kibelek ze spłuczką - prawdziwy luksus. Musiałam się umyć. Teraz chce mi się spać, lecz mimo to nie mogę przestać myśleć o Marcu w tamtym miejscu, Marcu z tamtymi-ludźmi. Kto wie, może w czasie mojej pierwszej wizyty też tam był? Może widzieliśmy się i nie poznaliśmy? Zachodzę w głowę, co by zrobił, gdyby mnie rozpoznał.
Strzeż się:
Nazbyt często
Powtarzamy słowa
Zasłyszane u innych.
Myślimy,
Co nam każą myśleć.
Widzimy to tylko,
Co pozwalają nam widzieć.
Gorzej!
Widzimy to,
Co nam wmawiają, że widzimy.
Kluczem do tego są powtarzalność i pycha.
Słysząc i widząc
Nawet oczywiste kłamstwo
Bez przerwy,
Stale i stale,
Skłonni jesteśmy,
Niemal odruchowo,
Wpierw je powtarzać,
A potem go bronić,
Na koniec przyjąć za swoje,
Bo przecież stawaliśmy w ich obronie,
A też i przez to, że nie umiemy przyznać,
Iż broniliśmy
Najoczywistszej blagi.
Tak, nieumyślnie,
Bez zastanowienia,
Sami czynimy się
Zwykłym echem,
Nagłaśniającym
Cudze, zasłyszane słowa.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Z „Wojownika” marcosa durana
Zawsze wierzyłem w moc Boga, odległą i głęboką. Jednak bardziej bezpośrednio wierzę w potęgę samej religii jako wielkiego poruszyciela mas. Czy to nie dziwne? Sądzę, że mój ojciec, pastor baptystów, szczerze wierzył, że wystarczy sama wiara w Boga. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie, żyjąc tak, jak żył.
A jednak to go nie ocaliło.
Zacząłem głosić kazania jeszcze jako chłopiec. Odmawiałem modlitwy za chorych i widziałem, jak niektórzy z nich zdrowieli pod moim dotykiem. Ludzie, co sami niedojadali, oddawali mi dziesięcinę w pieniądzach i jedzeniu. Dorośli, którzy mogliby być moimi rodzicami, przychodzili do mnie po radę, otuchę i pocieszenie. Wiedziałem, jak im pomóc. Znałem Biblię. Wykształciłem swą własną wersję spokojnego, opiekuńczego, tchnącego pewnością siebie sposobu bycia mego ojca. Chociaż byłem dopiero nastolatkiem, obchodzili mnie inni ludzie. Lubiłem ich i potrafiłem do nich dotrzeć. Zawsze byłem dobrym naśladowcą i odebrałem lepsze wykształcenie niż większość tych, z którymi miałem do czynienia. Bywały niedziele, kiedy w moim kościele w slumsach Robledo wygłaszałem kazanie, służyłem nauką, modliłem się i zbierałem na tacę od dwustu wiernych.
Jednak gdy władze miejskie uznały, że jesteśmy tylko śmieciami, które należy wymieść z domów, moje modły okazały się za słabe, by ich powstrzymać. Władze były silniejsze i bogatsze. Miały więcej i lepszej broni. Miały moc, wiedzę i dyscyplinę, by nas pogrzebać.
Władze - miejskie, okręgowe, stanowe i federalne - razem z wielkimi, bogatymi korporacjami były źródłem pieniędzy, informacji i broni, jako takie stanowiąc realną, fizyczną potęgę.
Jednak w Ameryce po dobie Zarazy prawdziwymi ośrodkami wpływów były różne Kościoły. Oferowały ludziom bezpieczne uczuciowe katharsis, poczucie przynależności do wspólnoty; podsuwały sposoby uporządkowania ich pragnień, nadziei i obaw w systemy etyczne. Chociaż wszystko to było ważne i potrzebne, samo w sobie nie przekładało się na żadną władzę. Jeśli ten kraj miał kiedykolwiek odzyskać swą wielkość, z pewnością nie mieli szans dokonać tego drobni, tani, rozplenieni na pęczki kaznodzieje.
Andrew Steele Jarret to rozumiał. Tworząc Chrześcijańską Amerykę, a następnie zamieniając ambonę na polityczną mównicę; łącząc rządzenie z religią i cementując więź z gotówką z kieszeni bogatych biznesmenów, wprawił w ruch mechanizmy odnowy państwa. To on został moim nauczycielem.
Kocham wuja Marca. Miewałam okresy, gdy byłam w nim niemal po uszy zakochana. Był taki przystojny, a pięknemu człowiekowi - nieważne, mężczyźnie czy kobiecie - zawsze ujdzie na sucho mówienie i robienie rzeczy, jakie pogrążyłyby mniej atrakcyjnego. Nigdy nie przestałam go kochać. Sądzę, że nawet moja matka, wbrew samej sobie, go kochała.
Nie ulega dla mnie wątpliwości, że to, przez co wuj Marc przeszedł, gdy był niewolnikiem, naznaczyło go piętnem, jednak nie mam pojęcia, jak głębokim. Skąd ktoś, kto wyrósł nienapiętnowany żadną grozą, może wiedzieć, jak bardzo zmienia to człowieka? W jaki sposób długie miesiące niewolnictwa, bicia i gwałtów wpłynęły na moją matkę? Zawsze była kobietą o wielkiej odwadze, obsesyjnie zapatrzoną w swój cel. Zawsze chętnie poświęciłaby innych w imię tego, co uważała za słuszne. Choć dostrzegała tę ostatnią cechę w wuju Marcu, myślę, że nigdy jakoś nie dojrzała jej wyraźnie u siebie.
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
PONIEDZIAŁEK, 14 MAJA 2035
Dziś wieczorem widziałam się z bratem.
Przedtem cały dzień pomagałam mojemu ostatniemu pracodawcy - sympatycznemu staruszkowi, sypiącemu jak z rękawa historyjkami o swych młodzieńczych przygodach w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Był wtedy piosenkarzem i gitarzystą, z własnym zespołem. Jeździli po całym świecie, grali hałaśliwą muzykę i uprawiali dziki seks z setkami, może nawet z tysiącami chętnych dziewczyn. Bujanie, jak przypuszczam.
Założyliśmy warzywnik i obcięliśmy parę uschniętych konarów z drzew owocowych. Naturalnie, z tym „my” to przesada, ale dziadek stale powtarzał: „A może byśmy tak wzięli się do tego?” albo: „Myślisz, że damy radę to zrobić?”. Próbował być pomocny, chciał czuć się potrzebny, prócz tego potrzebował słuchacza dla swoich pikantnych dykteryjek. Zwierzył mi się, że stuknęło mu osiemdziesiąt osiem lat. Dwaj jego synowie już nie żyją. Ma jeszcze wnuczkę w średnim wieku i kilkoro prawnucząt, którzy mieszkają w Edmonton w kanadyjskiej prowincji Alberta, daleko na północy. On jest całkiem sam - jeśli nie liczyć siedemdziesięcioczteroletniej sąsiadki, która zaglądała do niego raz na jakiś czas.
Powiedział, że jeśli zgodzę się pomagać mu w domu i koło domu, mogę zostać, jak długo zechcę. Dom nie jest w najlepszym stanie. Sprawia wrażenie zapuszczonego od lat. Oczywiście nie potrafiłabym dokonać sama wszystkich napraw, nawet gdyby stać go było na kupienie materiałów. Jednak postanowiłam zatrzymać się tu parę dni i zrobić tyle, ile zdołam. Nie mam śmiałości zostać z nim dłużej, bo za bardzo by się ode mnie uzależnił, ale kilka dni mogę.
Pomyślałam sobie też, że tym sposobem pozyskam jakąś bazę do działania - teraz, kiedy na nowo poznałam brata.
* * *
Nie wiem, jak zrelacjonować moje spotkanie z bratem. Wieczorny powrót na piechotę do domu staruszka trochę pozwolił mi wytchnąć, troszeczkę mnie uspokoił, ale bynajmniej nie całkowicie.
Gdy się zjawiłam, Marc czekał już nieopodal długiej kolejki po kolację. W czystym, codziennym, lecz szykownym ubraniu był taki przystojny, taki swobodny i na luzie. Wczoraj wieczorem podczas kazania miał na sobie ciemnoniebieski garnitur, w którym nawet gdy opowiadał kilkusetnej zbieraninie złodziei i pijaków, jaką okropną ma siostrę, wyglądał zaskakująco pięknie.
- Marc - odezwałam się.
Wzdrygnął się, po czym odwrócił i spojrzał na mnie. Wcześniej też patrzył w moją stronę, lecz było jasne, że poznał mnie dopiero z chwilą, gdy wymówiłam jego imię. Zdążyłam jeszcze dosłyszeć, jak zachęcał mężczyznę w kolejce przede mną, aby przyjął Jezusa za swego osobistego Zbawiciela i pozwolił Mu pomóc sobie w rozwiązaniu problemu pijaństwa. Można z tego wywnioskować, że ośrodek Chrześcijańskiej Ameryki zaangażowany jest w rygorystyczny program odwykowy.
- Przejdźmy się kawałek i pogadajmy - zaproponowałam i nie czekając, aż się otrząśnie i odpowie, ruszyłam z powrotem, przekonana, że za mną pójdzie.
Nie zawiodłam się. Byliśmy już spory kawał od uszu ciekaw«kich, gdy wreszcie zaskoczył.
- Lauren! - zawołał. - Wielkie nieba, Lauren, to naprawdę ty? Co ty, u licha...?
Wyprowadziłam go za róg, by nie widzieli nas ludzie z kolejki. Skręciłam w brudną uliczkę, która dochodziła nad zatokę. Po paru krokach przystanęłam.
Zatrzymał się i gapił się na mnie ze ściągniętymi brwiami, niepewnie, zaskoczony, prawie zły. Nie było widać po nim wstydu ani oznak jakiejś postawy obronnej. To dobrze. Jestem przekonana, że gdyby wiedział, co wyczyniali ze mną jego koledzy w Chrześcijańskim Obozie, zareagowałby na mój widok zupełnie inaczej.
- Potrzebuję twojej pomocy - zagaiłam. - Muszę odszukać córkę.
Moje słowa najwidoczniej niczego mu jeszcze nie wyjaśniły, za to wyraźnie stłumiły wzbierający gniew, a o to mi głównie chodziło.
- Co takiego? - spytał.
- Jest u twoich. Zabrali mi ją. Nie... nie sądzę, by ją zabili. Podejrzewam, że została adoptował. Pomóż mi ją znaleźć.
- O czym ty mówisz, Lauren? I co tu robisz? Czemu udajesz mężczyznę? Jak do mnie trafiłaś?
- Słuchając twojego wczorajszego kazania.
- Co?
Odniosłam wrażenie, że popadł w zakłopotanie, w leciutką obawę.
- Przychodzę tu, mając nadzieję, że się dowiem, co Chrześcijańska Ameryka robi z dziećmi, które zabiera.
- Ależ oni nie zabierają żadnych dzieci! To znaczy, naturalnie, ratują z ulicy sieroty, ale nie...
- „Ratują” też dzieci pogan, nieprawdaż? No więc, tak samo „uratowali” moją Larkin i resztę maluchów z Żołędzia! Przy okazji zabili mi Bankole’a! I Zahrę! Zahrę Moss Balter z Robledo!
Zamordowali ją! Mnie i całej mojej wspólnocie włożyli na szyje obroże. Twoi Amerykańscy Chrześcijanie! Potem ci boży wybrańcy codziennie używali nas jak niewolników do pracy, a w nocy jak kurwy do czegoś innego! Tak nas nawracali. Tacy to ludzie.
A teraz żądam, abyś mi pomógł odzyskać córkę!
Wszystko to wysyczałam jednym tchem ostrym, paskudnym szeptem, z twarzą przysuniętą do jego twarzy, niemal tracąc panowanie nad emocjami. Nie planowałam, że wygarnę mu to właśnie w taki sposób. Był mi potrzebny. Chciałam opowiedzieć mu wszystko, ale nie tak.
Wpatrywał się we mnie, jak gdybym palnęła mu mowę po chińsku. Później położył mi dłoń na ramieniu.
- Chodź, Lauren - odezwał się. - Zjesz coś, wykąpiesz się i wyśpisz w czystym łóżku. No chodź. Musimy porozmawiać.
Zastygłam w bezruchu, nie pozwalając mu się ruszyć.
- Posłuchaj - podjęłam bardziej ludzkim głosem. - Zdaję sobie sprawę, że obarczam cię nielekkim ciężarem, Marc, i przykro mi z tego powodu.
Wzięłam głęboki oddech.
- Zrozum, że jesteś jedyną osobą, przed którą mogę to z siebie wyrzucić. Potrzebna mi twoja pomoc. Jestem naprawdę zdesperowana.
- Chodźmy - powtórzył.
Nie do końca ulegał mojej prośbie. Raczej stanął w opozycji, tylko uznał, że nie pora o tym mówić. Próbował mnie przekabacić, skusić nic nieznaczącymi wygodami.
- Marc, jeśli to możliwe, wolałabym nigdy więcej nie przestępować tamtego progu. Zresztą teraz, kiedy cię znalazłam, nie mam już po co.
- Ludzie z ośrodka ci pomogą, Lauren. Ktoś cię szukał. Wolelibyśmy sprowadzać do nas całe rodziny, niż je rozdzielać. Pracowałem przy mieszkaniach, które remontujemy, żeby pomóc ludziom koczującym na ulicach. Wiem...
Teraz starał się być pomocny.
- Słyszałeś kiedykolwiek o Chrześcijańskim Obozie? - przerwałam mu, powracając znów do szorstkiego tonu.
Milczał przez chwilę, lecz jeszcze nim się odezwał, wiedziałam, że odpowiedź na moje pytanie brzmi „tak”.
- Tak bym tego nie nazwał - odezwał się w końcu. - To po prostu obóz reedukacyjny, ośrodek, gdzie umieszcza się ludzi, którzy trafiliby do więzienia, gdybyśmy się nimi nie zajęli. Złodzieje, narkomani, prostytutki i inni podobnego autoramentu. Staramy się do nich dotrzeć, wyuczyć jakichś umiejętności, wpoić samodyscyplinę i nie dopuścić, żeby skończyli w prawdziwym więzieniu.
Słuchałam i kręciłam głową. Był albo wspaniałym aktorem, albo naprawdę wierzył w to, co mówił.
- Chrześcijański Obóz był prawdziwym więzieniem - oświadczyłam. - Całe siedemnaście miesięcy. Przedtem był Żołędziem.
Moi ludzie i ja zbudowaliśmy go własnymi rękami. Potem twoja Chrześcijańska Ameryka odebrała go nam, ukradła i zmieniła w więzienny obóz.
Stał tylko i patrzył na mnie, jakby nie wiedząc, w co wierzyć i jak zareagować.
- We wrześniu - ciągnęłam dalej, starając się mówić cicho we wrześniu trzydziestego trzeciego przyjechali siedmioma „larwami”, staranowali nasze kolczaste ogrodzenie i wystrzelali wartowników. Wiedziałam, że nie mamy żadnych szans przeciwko takiej sile, dlatego dałam sygnał, aby wiać ile sił w nogach i rozproszyć się. Pamiętasz, mieliśmy przećwiczone różne warianty zachowania - ćwiczyliśmy walkę i krycie się w górach. To wszystko na nic się zdało, bo potraktowali nas gazem. Być może, trzem osobom udało się uciec: May, niemowie, i dwóm małym Noyerównom, ale nic pewnego nie wiadomo, tyle że o tej trójce nigdy więcej nie słyszeliśmy. Całą resztę wspólnoty wzięli w niewolę, zaobrożowali i wykorzystywali do harowania i do seksu. Młodsze dzieci zostały porwane i wywiezione. Nie powiedzieli nam dokąd.
Zamordowali mojego Bankole’a, Zahrę Balter, Teresę Lin i jeszcze kilkoro innych. Ile razy zadawaliśmy jakieś pytania, karali nas wstrząsami przez obroże. Sypialiśmy na gołej podłodze albo na piętrowych pryczach w szkole. Nasze domy wzięli sobie twoi święci mężowie. Nas, kobiety, też brali - jak tylko przychodziła im ochota. Słuchaj, co mówię!
Nie patrzył na mnie, przeniósł wzrok gdzieś obok, ponad mym prawym barkiem.
- Zwozili bezdomnych z ulic, wędrowców, drobnych przestępców, okoliczne góralskie rodziny i wszystkim zakładali obroże ciągnęłam. - Marc! Słyszysz?!
- Nie wierzę ci - odpowiedział wreszcie. - Nie wierzę w ani jedno z tych łgarstw!
- To idź i obejrzyj sobie, co zostało z Żołędzia. Sam się przekonasz. Wybierz się na wycieczkę do któregoś z tych tak zwanych obozów reedukacji. Idę o zakład, że wszędzie zastaniesz ten sam koszmar. Sprawdź moje słowa.
Zaczął potrząsać głową.
- To nieprawda! Znam tylu ludzi! Nigdy nie zrobiliby niczego, o co ich oskarżasz.
- Znaleźli się tacy, którzy to zrobili. Ograbili nas ze wszystkiego, co udało nam się zbudować.
- Nie wierzę ci - powtórzył, lecz widziałam, że wierzy. - To na pewno jakaś przerażająca pomyłka.
- Jedź i sam się przekonaj. I uważaj przy zadawaniu pytań, bo narobisz sobie kłopotów. To naprawdę niebezpieczni i źli ludzie. Jedź i zobacz.
Przez parę chwil nic się mówił. Niepokoiło mnie, że znów zaczął marszczyć brwi, odwracając ode mnie wzrok.
- Nosiłaś obrożę? - zapytał w końcu.
- Przez siedemnaście miesięcy, które ciągnęły się jak wieczność.
- Jak wyszłaś na wolność? Skończył ci się wyrok?
- Co takiego? Jaki wyrok?
- Wypuścili cię?
- Nigdy nikogo nie wypuszczali. Paru więźniów wykończyli, lecz nigdy żadnego nie uwolnili. Nie wiem, jakie plany mieli wobec nas na dłuższą metę, ale mogę pojąć, że po tym, co nam zrobili, nie odważyli się tak po prostu nas puścić.
- Jak się uwolniłaś? W obroży nie można uciec. Od niej nie ma ucieczki.
Chyba że ktoś będzie targować się z diabłem i kupi ci wolność, pomyślałam.
- Osunęła się ziemia - wyjaśniłam bratu. - Zasypała chatę, w której było urządzenie sterujące; moją chatę. Wtedy obroże przestały działać. Zabiliśmy strażników - tych, co nie zginęli przy obsuwie. Później spaliliśmy chaty z ciałami w środku. Sami podłożyliśmy ogień pod własne domy! Myśmy je zbudowali.
- Mordowaliście ludzi...?
- Cougarów, Marc. Wszyscy nazywali się Cougar!
- Odwrócił się gwałtownie i zaczął iść z powrotem.
- Marc! Szedł dalej.
- Marc! - krzyknęłam drugi raz, łapiąc go za ramię i siłą obracając znów twarzą do siebie. - Nie powiedziałam ci tego, żeby cię zranić. Wiem, że cię to zabolało, i przepraszam, ale te dranie mają moje dziecko! Potrzebna mi twoja pomoc, by je odzyskać.
Proszę, Marc.
Uderzył mnie.
Tego nigdy bym się nie spodziewała, toteż nie zdążyłam pomyśleć, co się dzieje. Nawet w dzieciństwie żadne z nas ani razu nie uderzyło drugiego.
Zachwiałam się, bardziej z zaskoczenia niż z bólu - i tyle go widziałam. Gdy sama doszłam do rogu, mój brat zniknął już w ośrodku Chrześcijańskiej Ameryki.
Bałam się wejść tam za nim. W jego obecnym stanie ducha by mnie wydał. Co mam teraz zrobić, by znów go spotkać? Jeśli nawet ostatecznie postanowi mi pomóc, jak mam się z nim skontaktować? Bo przecież gdy wszystko sobie przemyśli, z pewnością będzie chciał mi pomóc. Nie może być inaczej.
NIEDZIELA, 3 CZERWCA 2035
Wyniosłam się z okolic Eureki i Arcata.
Wróciłam do naszego drzewa wiadomości i tu dziś zanocuję.
Przyniosłam ze sobą latarkę, aby mieć światło bez ryzykowania z rozpalaniem ogniska. Osłaniając ją, właśnie czytam pozostawione informacje. Jorge i Di zostawili numer; poza tym Jorge pisze, że odnalazł brata, Matea. Właściwie, tak samo jak w przypadku Justina, to brat znalazł jego. Mateo natknął się na grupkę Jorgego, śpiącą na ziemi na północnym skraju Garberville, gdzie jeszcze rosną wielkie sekwoje. Okazało się, że szukał ich od miesięcy. Uciekł prześladowcom, którzy go wykorzystali seksualnie.
Nie było wieści od Harry’ego. Chyba za mało czasu minęło, by zdążył wrócić. Telefonowałam parę razy, lecz nikt nie odbierał.
Niepokoję się o niego.
Zostawiłam kartkę z ostrzeżeniem dla wszystkich, aby omijać ośrodek Chrześcijańskiej Ameryki w Eurece. Napisałam, że spotkałam Marca, ale nie można mu ufać.
Bo to prawda.
Zeszłej środy zmusiłam się i poszłam tam jeszcze raz - już nie jako usmolony mężczyzna z obłędem w oczach, lecz w pełni zdrowa psychicznie, tylko trochę obdarta kobieta. Długo, bardzo długo zbierałam się na odwagę. Bałam się, że Marc mógł przestrzec przede mną swych chrześcijańsko-amerykańskich przyjaciół. Choć nie do końca byłam w stanie uwierzyć, by zdobył się na coś takiego, to jednak nie-dało się tego wykluczyć, a w nocy śniły mi się koszmary, jak łapią mnie, gdy tylko się tam zjawiam.
Dosłownie czułam, jak zakładają mi obrożę. Budziłam się cała mokra od potu i śmiertelnie przerażona.
W końcu wybrałam się do sklepu z używaną odzieżą, gdzie kupiłam niebieską bluzkę i starą czarną spódnicę. W innym tanim sklepiku sprawiłam sobie jakiś kosmetyk i chustkę na głowę.
Przebrałam się, podmalowałam i odrobinę przybrudziłam, żeby wyglądać na taką, co może tarzała się z kimś po ziemi.
Ustawiłam się w kolejce z innymi kobietami, a potem zjadłam w małej, oddzielonej przepierzeniem, kobiecej części jadalni.
Zdawało się, że nikt nie zwraca na mnie uwagi, mimo iż w otoczeniu samych kobiet mój wzrost musiał o wiele bardziej rzucać się w oczy. Stojąc, garbiłam się trochę i spuszczałam głowę. Próbowałam wyglądać raczej na zmęczoną i obojętną niż zalęknioną, zauważyłam jednak, że ten ostatni typ nie jest tu niczym niezwykłym. Większość kobiet, tak jak i mężczyzn, zachowywała się, jakby gotowa była znieść wszystko. Lecz było też parę rozpaplanych wariatek, chlipiących mazgajek i spanikowanych truś. Grubaska z jednym okiem grasowała po całej sali, próbując wyrwać ludziom chleb z rąk. Jasna sprawa: szurnięta. Wprawdzie mnie dała spokój, ale nękała kilka kobiet, aż w końcu jedna z nich, malutka, lecz najwidoczniej bojowa, wyciągnęła na nią nóż.
Posługaczki zaraz wezwały ochroniarzy, którzy wypadli z pomieszczenia na zapleczu i obezwładnili obie.
Fakt, iż zabrali je obie, bardzo mnie wkurzył. Najpierw chcieli puścić tamtą grubą wariatkę, póki ktoś nie zaoponował. Wobec tego i prześladowczym, i ofiara zostały potraktowane jak jednakowo winne.
Zaniepokoiłam się jeszcze bardziej, gdy okazało się, że obu kobiet nie wyrzucono na ulicę. Zabrali je. Dokąd? Już się nie pokazały. Nikt, kogo później zagadywałam, nie miał pojęcia, co się z nimi stało.
Najbardziej zmartwiło mnie jednak to, że rozpoznałam jednego z ochroniarzy. Był w Żołędziu. To jeden z naszych „nauczycieli”. Byłam świadkiem, jak zabierał Adelę Ortiz, żeby ją zgwałcić. Wystarczy, że zamknę oczy, a widzę, jak wlecze ją do chaty.
Musi być jeszcze wielu jemu podobnych, wciąż żywych i na swobodzie - typów, których nie było w Chrześcijańskim Obozie, gdy odzyskaliśmy wolność, a potem dokonaliśmy zemsty. Jednak ten był pierwszy, jakiego spotkałam od tamtej pory.
Mój strach i nienawiść powróciły z pełną mocą i niemal mnie zadławiły. Potrzebowałam całej siły woli, aby usiedzieć na miejscu, nie przerwać jedzenia i dalej udawać niezgułowatą lumpiarę, jaką musiałam się wydawać. Day Turner dostał obrożę po bijatyce, z którą, jak mówił, nie miał nic wspólnego. Urzędasy Chrześcijańskiej Ameryki sami mianowali się sędziami, ławą przysięgłych, a gdy mieli taką ochotę, także i katami. Z radością czynili sprawiedliwość. Podczas jednej z wcześniejszych wizyt podsłuchałam, że wyłącznie męskie Siły Bezpieczeństwa Ośrodka Chrześcijańskiej Ameryki rekrutowały się spośród policjantów. Zatrważające! Co za szczęście, że nie poszłam na policję z prawdziwą historią o tym, co spotkało mnie i Żołądź. Jasna cholera, przecież nawet własnego brata nie zdołałam przekonać, by mi uwierzył! Jakie szanse miałabym dokonać tego z gliniarzami, skoro niektórzy z nich dorabiali po godzinach u Chrześcijańskiej Ameryki?
Po kolacji i po kazaniu wzięłam się w karby i podeszłam do jednej z posługaczek - blondynki z długą czerwoną szramą na czole. Była jedną z niewielu z obsługi, które przy nakładaniu zupy do misek i rozdawaniu chleba śmiały się i pogadywały z nami.
Poprosiłam ją o przekazanie kartki świeckiemu pastorowi Marcosowi Duranowi. Znała go.
- Ale jego już tu nie ma - powiedziała mi. - Dostał przeniesienie do Portland.
- Do Oregonu? - spytałam i natychmiast poczułam się jak idiotka. Naturalnie, że chodziło o Portland w stanie Oregon.
- Tak. Wyjechał kilka dni temu. Obiecali mu, że będzie mógł częściej nauczać i kazać w naszym nowym ośrodku w Portland, a zawsze tego chciał. Miły człowiek. Było nam żal, że go tracimy.
- Słyszała pani jego kazania?
- Parę razy - odparłam. - Na pewno wyjechał?
- Na mur. Wyprawiliśmy mu przyjęcie. Kiedyś będzie z niego wielki kaznodzieja. Jest taki uduchowiony.
Aż westchnęła.
Może w kręgu jej znajomych „uduchowiony” znaczy to samo co „nieziemsko przystojny’!. Tak czy siak, Marc wyjechał. Zamiast pomóc mi znaleźć Larkin albo choćby jeszcze raz porozmawiać, uciekł przede mną.
Podziękowałam posługaczce i wyszłam, ruszając w drogę do dziadka, u którego nadal mieszkałam. W jego garażu leżał mój śpiwór i ubranie na zmianę. Od pewnego czasu mogłam chodzić bez ciężkiego bagażu. Mój plecak był w połowie pusty. Pokonywałam znajomą trasę automatycznie, nie myśląc, dokąd idę. Zastanawiałam się, czy jeszcze uda mi się dotrzeć do Marca, a jeśli tak, czy wyjdzie mi to na dobre. Co by zrobił, gdybym znów stanęła przed nim w Portland? Dałby nogę do Seattle? A poza tym - czemu on w ogóle zwiał? Przecież nie wyrządziłabym mu żadnej krzywdy; nie zrobiłabym ani nie powiedziała nic, co mogłoby narazić na szwank jego reputację świeckiego duchownego. Uciekł, bo przypomniałam mu Cougara? Może nie powinnam opowiadać mu prawdy o tym, co spotkało wspólnotę i Żołądź? Może powinnam była sprzedać mu tę samą bajeczkę co policji? „Szłam na północ do Eureki, kiedy jacyś mężczyźni...”.
Czyżby aż tak bardzo zależało mu na byciu figurą w Chrześcijańskiej Ameryce, że nie przejmował się podłościami, jakich dopuszczał się jego ruch nawet wobec ludzi mu bliskich?
Nagle wyrosła przede mną jakaś postać - potężny, wysoki mężczyzna w mundurze Sił Bezpieczeństwa ChA. Jeszcze moment, a byłabym się z nim zderzyła. Odskoczyłam do tyłu.
W pierwszym odruchu chciałam wiać co sił w nogach. Facet wyglądał tak przerażająco, że pewnie każdy by o tym pomyślał. Ale ja zamarłam ze strachu. Po prostu nie mogłam się ruszyć. Stałam jak sparaliżowana.
Kiedy wsadził wielką łapę do kieszeni munduru, w okamgnieniu przemknęło mi przez myśl, że sięga po broń - chociaż po co takiemu olbrzymowi gnat, by mnie zabić?
Jednak łapa wynurzyła się z kieszeni, trzymając kopertę małą białą kopertę z papieru, jakie kiedyś wysyłało się i dostawało pocztą. Dawno temu, jeszcze w Robledo, tato czasem przynosił z college’u do domu papierową pocztę w takich samych.
- Wielebny’ Duran prosił, żeby dać to wysokiemu Murzynowi, który będzie pytał o niego z nazwiska - oświadczył olbrzym. Głos miał miękki i cichy. - Wygląda na to, że wszystko pasuje - dokończył.
Z trudem przemogłam się, by wziąć od niego kopertę.
Olbrzym przez chwilę lustrował mnie, a następnie dorzucił:
- Powiedział, że jesteś jego siostrą.
- Skinęłam tylko głową.
- I że możesz być przebrana za mężczyznę.
- Pozostawiłam to bez odpowiedzi. Nie byłam jeszcze zdolna nic mówić.
- Kazał przekazać, że jest mu przykro i że możesz dostać nocleg w ośrodku na tak długo, jak będziesz chciała. To mój przyjaciel. Będę cię wypatrywał.
- Nie - powiedziałam, odzyskując wreszcie mowę - ale mimo wszystko dziękuję.
Wyprostowałam się, dopiero teraz zauważając, jak bardzo skuliłam się ze strachu. Wyciągnęłam dłoń, a olbrzym ją uścisnął.
- Dziękuję - powtórzyłam.
Zawrócił i spokojnym krokiem pomaszerował w kierunku ośrodka.
Nie zatrzymałam się, aby zebrać myśli. Wsunęłam kopertę od Marcusa za bluzkę i ruszyłam dalej. W tej dzielnicy lepiej nie stawać w ciemnej ulicy, by coś otworzyć. Zaczęłam uważnie obserwować okolicę. Olbrzym zdołał dogonić mnie, minąć i zagrodzić mi drogę, zanim cokolwiek usłyszałam. Taka nieuwaga to więcej niż głupota. To samobójstwo.
Mimo to do czasu, gdy od domku staruszka dzieliły mnie tylko trzy przecznice, znów się rozkojarzyłam. Byłam zmęczona i syta; nie mogłam się doczekać, kiedy zalegnę na mym ciepłym śpiworze i przeczytam list od brata.
Tak się zdekoncentrowałam, że usłyszałam kroki, dopiero gdy były bardzo blisko. Odwróciłam się i stanęłam jak wryta przed dwoma mężczyznami. Półautomat leżał na dnie plecaka, ale nóż miałam w kieszeni. Nim zdążyli otrząsnąć się ze zdumienia, złapałam go i pstryknięciem otworzyłam ostrze. Oparłam się plecami o płot i czekałam - niech pokażą, jak bardzo są zdecydowani odebrać mi to, co w ich mniemaniu mam. Prawdę mówiąc, prócz broni wzięłam ze sobą wystarczająco dużo gotówki, żeby skakali z radości przez kilka dni, no i był jeszcze list od Marcusa, tylko że ja nie miałam najmniejszej chęci pozbywać się żadnej z tych rzeczy.
- Połóż plecak na ziemi, dziewczyno - odezwał się jeden. - Po prostu odstaw go, a sama się odsuń. Puścimy cię wolno.
Nie wykonałam żadnego ruchu. Aby zdjąć plecak, musiałabym opuścić nóż. Na to się nie odważyłam. Nie odpowiedziałam. Nie chciałam wdawać się z nimi w gadkę. Poza tym nie cierpiałam, jak ktoś mówił do mnie: „dziewczyno”. Tak z miłością zwracał się do mnie Bankole. A tu to samo słowo wypowiada z pogardą jakiś obcy.
Nie wiem, czy głupio postąpiłam, czy nie. Wiem jedno: byłam śmiertelnie przerażona, ale i zła. Starałam się jeszcze podsycić tę złość.
Zobaczyłam, że jeden z drabów też ma nóż. Stary, do steków, ale nóż to nóż - narzędzie do rozcinania mięsa.
Właśnie on pierwszy rzucił się na mnie. Chwilę później skoczył też jego kompan - jeden, aby mnie pociąć, drugi, by przytrzymać.
Przypadłam do ziemi i dźgnęłam do góry w brzuch tego z nożem. Natychmiast wyszarpnęłam ostrze, nie patrząc - nie chcąc widzieć, co nim zrobiłam. Następnie całym ciałem rzuciłam się w tył pod nogi drugiego. Zachwiał się, ale wyglądało na to, że nie upadnie i zaraz odzyska równowagę. A jednak runął jak podcięte drzewo, a ja dźwignęłam się na nogi.
Teraz obaj leżeli na ziemi - jeden jęczał, trzymając się za zraniony brzuch, drugi rzęził. Tuż pod mostkiem sterczał mu nóż do steków.
Jasny gwint!
Opadłam na kolana, czując, jak całe ciało staje mi w płomieniach potwornego bólu. Odpełzłam na czworakach, roniąc łzy pod wpływem straszliwej, naprawdę straszliwej męki. Dowlekłam się za róg i długo siedziałam na, popękanym betonie. Drżałam, z trudem łapiąc powietrze, aż wreszcie doczekałam się chwili, gdy ból powoli zaczął ustępować. Czym prędzej poszłam do garażu mojego staruszka. Po drodze zupełnie wyparowała ze mnie złość, a nim dotarłam na miejsce, nie zostało śladu i po bólu. Czułam wyłącznie strach. Zebrałam swój dobytek, upchnęłam go do plecaka i wzięłam nogi za pas z miasta. Być może, nie miałam powodu uciekać. Możliwe, że włóczęgi, który mieszkał w garażu u staruszka, nigdy nie powiązaliby z dwoma nieżywymi albo dogorywającymi facetami na pobliskiej ulicy. Może.
Jednak wolałam nie ryzykować skończenia w obroży.
Dlatego uciekłam z miasta.
I uciekam do tej pory. Zanim ruszyłam do Portland, musiałam sprawdzić nasze drzewo wiadomości, a po drodze wstąpię jeszcze do Georgetown. Potem wezmę kurs w głąb kraju, omijając Eurekę. Tymczasem oto słowa, które skreślił do mnie brat:
„Lauren, przepraszam, że cię uderzyłem. Naprawdę bardzo mi przykro. Mam nadzieję, że nie zrobiłem ci dużej krzywdy. Ja po prostu nie mogłem znieść myśli, że znów wszystko tracę. To ponad moje siły. Przez całe życie nie przytrafia mi się nic innego. Mama i tata, Duranowie; nawet Żołądź, gdzie mógłbym wrócić. W głowie mi się nie mieściło, by ludzie związani z Chrześcijańską Ameryką zrobili to, o czym opowiadałaś. Ledwie zdołałem tego wysłuchać. Wiedziałem, że musiało zajść jakieś nieporozumienie. Inaczej nie mogło być.
I miałem rację. Krzyżowcy Jarreta to grupa odszczepieńców.
Jarret wyparł się jakichkolwiek powiązań z tym odłamem. To ekstremiści, którzy wierzą, że jedynym sposobem na zaprowadzenie ładu i przywrócenie krajowi wielkości jest reedukacja dorosłych pogan i umieszczenie małych pogańskich dzieci w chrześcijańsko-amerykańskich rodzinach. Prawdopodobnie to właśnie oni napadli na Żołądź. Rozmawiałem z moimi kolegami z Chrześcijańskiej Ameryki i wszyscy mówią, że bezpieczniej jest nie wnikać zbyt głęboko w to, co wyprawiają krzyżowcy. Działają na zasadzie tajnego stowarzyszenia, są fanatycznie oddani swojej sprawie i bezwzględni. I są odważni. Błądzą, ale nie można odmówić im odwagi. Słyszałem, że naprawdę starają się, by dzieci, które ratują, trafiały do dobrych domów. Właśnie tak to nazywają ratowaniem dzieci. Znajdują im opiekunów, a jeśli trzeba, biorą nawet do siebie i wychowują jak własne. Szkopuł w tym, że ich proceder ma zasięg ogólnokrajowy. Wywożą te dzieciaki często i poza granice stanu. Serio zależy im na tym, aby wychować je na dobrych Amerykańskich Chrześcijan. Są święcie przekonani, że gdyby dopuścili do tego, by wróciły do swych pogańskich rodziców, byłby to grzech wobec Boga i zbrodnia przeciw Ameryce.
Wszystko to pogłoski z drugiej i trzeciej ręki, ale kilka osób powtarzało mi to samo. Nie wiem, ile w tym prawdy. Nie wiem też, gdzie jest Larkin, i nie mam pojęcia, jak można by się dowiedzieć. Przykro mi z tego powodu, przykro mi z powodu Bankole’a i wszystkiego, co się zdarzyło. - Pewnie nie przypadnie ci to do gustu, Lauren, ale sądzę, że jeśli naprawdę zależy ci na odszukaniu córki, powinnaś wstąpić do Chrześcijańskiej Ameryki. Twój kult poniósł fiasko. Twój bożek zmian nie zdołał was ocalić. Czemu nie wrócisz tam, gdzie naprawdę twoje miejsce? Mama i tata tak by postąpili. Na pewno chcieliby zostać członkami porządnej chrześcijańskiej wspólnoty, próbującej znów postawić ten kraj na nogi. Wiem, że jesteś mądra i nie brak ci siły ani uporu w dążeniu do własnych celów.
Gdybyś zechciała jeszcze uzbroić się w cierpliwość i dołączyć do nas w naszych wysiłkach, z pewnością zyskałabyś jedyną możliwą szansę zdobycia informacji o córeczce.
Jednak muszę cię ostrzec: w naszym kościele nigdy nie będziesz kaznodzieją. W tym względzie przestrzegamy zalecenia świętego Pawła: »Niewiasty wasze niech milczą we zborach; albowiem nie pozwolono im, aby mówiły, ale aby poddanemi były, jako i zakon mówi«. Lecz nie martw się. Jest mnóstwo innych zajęć, które bardziej przystoją kobietom chcącym służyć ruchowi.
Niektórzy wśród naszych ludzi mają krewnych albo przyjaciół, którzy są krzyżowcami. Wstąp do nas, nie żałuj wysiłków, miej oczy i uszy szeroko otwarte, a może dowiesz się czegoś, co pomoże ci znaleźć córkę, a na pewno pomoże nawrócić się i prowadzić na porządne, przyzwoite życie, godne Amerykańskiej Chrześcijanki.
Nie wiem, co jeszcze mógłbym ci powiedzieć. Załączam gotówką kilkaset dolarów. Żałuję, ale nie stać mnie, by przesłać ci więcej. Przykro mi też, że tylko tak mogłem ci pomóc. Cokolwiek postanowisz zrobić, wiedz, że naprawdę dobrze ci życzę. Jeszcze raz przepraszam. Marc”.
I tyle. Ani słowa o rejteradzie do Portland - żadnego wyjaśnienia ani pożegnania. Żadnego adresu. Czy on w ogóle tam pojechał?
Po namyśle uznałam, że jednak tak - przynajmniej ta posługaczka, która mi o tym zakomunikowała, wierzyła, że to prawda.
Tylko dlaczego on sam nie wspomniał o tym w liście - ani dokąd, ani że w ogóle gdzieś jedzie? Liczył na to, że się nie dowiem? A może w chłodny, wykalkulowany sposób chciał dać mi do zrozumienia, że nie życzy sobie dalszych kontaktów? Może faktycznie znaczyło to: Jesteś moją siostrą i mam obowiązek ci pomóc. Więc przyjmij dobrą radę i trochę twardej waluty. Przykro mi, że masz kłopoty, ale nic więcej nie mogę zrobić. Muszę zajmować się własnym życiem.
Cóż, forsa jak zawsze się przyda. Co do rady, w pierwszej chwili miałam ochotę przekląć mojego brata za to, że jej udzielił. Potem przez moment rozważałam, czy stać mnie na przystanie do wroga, aby szukać dziecka. Może i stać.
Jednak później przypomniał mi się facet z ośrodka ChA ten, którego miałam okazję widywać w akcji w Żołędziu, jako „nauczyciela” i gwałciciela Adeli Ortiz. Możliwe, że to on był ojcem dziecka, które Adela niedługo wyda na świat. Marc mógł przekonać sam siebie, że krzyżowcy to tylko ekstremistyczne wyrzutki, lecz ja wiedziałam swoje. Czy Chrześcijańska Ameryka gotowa przyznać to głośno, czy nie, oba ugrupowania mają wspólnych członków. Ilu takich jest? Jakie są rzeczywiste powiązania?
Co naprawdę sądzi Jarret o krzyżowcach? Jeżeli nie podoba mu się, czym się zajmują, powinien zrobić coś, by ich powstrzymać.
Nie powinien pozwalać, by ci szaleńcy brali udział w kreowaniu jego politycznego wizerunku.
Z drugiej strony jednym ze sposobów zastraszania ludzi jest ukazywanie jakiejś szalonej strony - własnej albo organizacji, której przewodzisz - niebezpiecznej i nieprzewidywalnej, gotowej ważyć się na wszystko.
Czyżby właśnie o to szło? Ja nie wiem, a mój brat nie chce wiedzieć.
Wszystkie religie są ostatecznie kultami towaru.
Wierni odprawiają wymagane obrzędy
I przestrzegają głoszonych zasad, oczekując,
Iż w nadprzyrodzony sposób obdarowani będą
Upragnionymi nagrodami –
Długim życiem, honorami, mądrością, potomstwem,
Zdrowiem i bogactwem,
Zwycięstwem nad przeciwnikami,
Życiem wiecznym po śmierci czy innymi darami.
Nasiona Ziemi oferują własne nagrody –
Przestrzeń, gdzie małe grupki zaczną nowe życie;
Nowe życiowe drogi, dające nowe możliwości;
Nowe bogactwo, nowe pojęcia dobrobytu,
Nowe wyzwania do rozwoju, zdobywania wiedzy
I decydowania, kim się stać.
Nasiona Ziemi to zaranie dorosłości
Ludzkiego gatunku.
Proponują jedyną prawdziwą nieśmiertelność,
Dają nasionom tej planety sposobność zostania
Zalążkami nowego życia,
Nowych społeczeństw na nowych światach.
Ich Przeznaczeniem jest
Zakorzenić się wśród gwiazd, by tam znów wzrastać, Uczyć się na nowo - i lecieć dalej.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Jako dwunastolatka zaczęłam po kryjomu wymyślać scenariusze do Masek Marzeń. Do tamtej pory byłam nieśmiałą, bojaźliwą córką Kayce i Madisona Alexanderów. Wiedziałam, że nawet gdyby było mi wolno używać Masek Marzeń z surowymi scenariuszami Chrześcijańskiej Ameryki - w stylu starych opowiastek o Ashy Vere - i tak prawdopodobnie nikt nie pochwaliłby tworzenia przeze mnie nowych i nieocenzurowanych. A wiedziałam stąd, że już gdy miałam dziewięć lat, zaczęłam składać prościutkie, instalowane liniowo historyjki, aby zabawić siebie i nowe przyjaciółki ze szkoły ChA. Miałyśmy radochę.
Przyjaciółkom bardzo się to podobało, póki nie popadłyśmy w tarapaty. Któregoś razu podsłuchał nas nauczyciel, domyślił się, co robiłam, i ukarał za kłamstwo. Moje przyjaciółki spotkała kara, bo nie doniosły na mnie. Musiałyśmy wykuć na pamięć całe rozdziały Księgi Wyjścia, Psalmów, Przypowieści, Jeremiasza i Ezechiela. Póki nie odpytali nas z każdego rozdziału, nie miałyśmy w ogóle czasu wolnego - żadnych przerw na odpoczynek czy na lunch. Dzień w dzień trzymali nas na nogach o godzinę dłużej. Nawet w łazience pilnowali i sprawdzali, czy przypadkiem nie oddajemy się dalszym bezeceństwom, jak na przykład kradzież minuty albo dwu z czasu „należnemu Bogu”.
Tłumaczyłam, że to tylko zmyślone przeze mnie historyjki i nigdy nie próbowałam komukolwiek wmówić, że są prawdziwe, ale nie słuchali. Nie liczyło się, że scenariusze do Masek Marzeń, które oficjalnie wszystkim nam wolno było przeżywać, były takimi samymi imaginacjami. Moi nauczyciele chyba wychodzili z założenia, że wszystkie możliwe opowieści zostały już wymyślone i grzechem jest tworzyć następne - grzechem z mojej strony.
Dla dzieci dozwolone były głupawe i nudne scenariusze. Wszystkie postacie najpierw dowiadywały się, że zbłądziły, potem cierpiały za popełnione grzechy, aby na koniec powrócić do Boga. Chłopcy walczyli za Chrześcijańską Amerykę. Szli na wojnę przeciw poganom albo wyprawiali się jako misjonarze do dalekich, niebezpiecznych dżungli czy na pustynie. Dziewczęta nieodmiennie gotowały, sprzątały, szyły, płakały, modliły się, opiekowały niemowlakami lub staruszkami i naturalnie chodziły do kościoła. Asha Vere była niezwykła, bo robiła ciekawe rzeczy. Choć czarna i kobieta, ratowała ludzi. Sprawiała, że wracali do Boga. Należała do małej garstki interesujących postaci.
Pewna zgrzybiała staruszka - skończyła dziewięćdziesiąt lat i mieszkała w jednym z domów pogodnej starości, które pozakładała Chrześcijańska Ameryka - powiedziała mi kiedyś, że Asha Vere była Nancy Drew mojego pokolenia. Dopiero po latach dowiedziałam się, kto zacz ta Nancy Drew.
Tak więc pisałam scenariusze. Musiałam notować je piórem elektronicznym w moim notatniku, bo nawet poza Chrześcijańską Ameryką nikomu nie śniłoby się powierzyć dziecku do pracy rekorder scenariuszy. Szczęśliwie nasze notesy miały pojemną pamięć i mogłam programować je, by kasowały scenariusze, w razie gdyby ktoś inny próbował się do nich dobrać. Tak przynajmniej mi się zdawało.
W moich wymyślonych historiach miałam innych rodziców - takich, którym na mnie zależało i którzy nigdy nie żałowali, że nie byłam świętą Kamarią. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że zostałam adoptowana. Moją wyobraźnię ożywiało wyłącznie zwyczajne dziecinne podejrzenie, że to możliwe; że może jakimś cudem gdzieś tam mam wspaniałych, silnych, „prawdziwych” rodziców, którzy pewnego dnia przyjdą mnie zabrać.
Pisałam o czterech wyimaginowanych braciach i trzech siostrach. Podobał mi się pomysł z ośmiorgiem dzieci. Wierzyłam, że w takiej dużej rodzinie nikt nie może czuć się samotny. Wspólnie z rodzeństwem wyprawialiśmy ogromne wakacyjne i urodzinowe przyjęcia, stale przeżywając jakieś przygody, a ja miałam przystojnego chłopaka, który wariował na moim punkcie, aż wszystkie dziewczyny w szkole zieleniały z zazdrości.
Nie mieszkaliśmy w starym i odrapanym Seattle, z bliznami po atakach rakietowych, ale w wielkiej korporacyjnej metropolii. Byliśmy bogaci. Czas upływał nam na gazowaniu do dechy szybkimi samochodami, dokonywaniu spektakularnych odkryć naukowych w laboratoriach lub łapaniu szajek szpiegów, sabotażystów i malwersantów. Ponieważ była to Maska, mogłam przeżywać przygody jako którekolwiek z mych braci i sióstr albo jedno z naszych rodziców.
Znaczyło to, że mogłam być chłopcem lub osobą dorosłą. Z drugiej jednak strony nie było to doświadczenie, jakie dawały oryginalne Maski Marzeń, i nie byłam zdolna rozeznać się w tych wszystkich doznaniach i odczuciach bardziej, niż pozwalały mi na to moje własne badania i wyobraźnia. Obserwowałam ludzi, próbując wczuć się i zrozumieć, jak to jest prowadzić auto, strzelać z pistoletu, być starszym bratem pracującym jako górnik głębinowy na południowym Pacyfiku, starszą siostrą, która jest architektem na Antarktydzie, ojcem
- dyrektorem naczelnym ważnej korporacji, czy matką - biologiem molekularnym. Mój tata był postawnym, boskim facetem, bogatym i eleganckim, którego... przeważnie z nami nie było. Najtrudniej przychodziło mi wcielać się właśnie w niego. Badania i obserwacje niezbyt się przydawały. Jaki powinien być ojciec, co miał myśleć i czuć?
Nie wiedziałam. W każdym razie na pewno nie taki jak Madison. Podobny do ojców moich przelotnych przyjaciółek? Widywałam ich od czasu do czasu. Może taki jak pastor - surowy, tchnący pewnością siebie, zwykle otoczony wianuszkiem pełnych szacunku mężczyzn i uśmiechniętych kobiet? Z niektórymi spośród tych kobiet, jak niosła plotka, ponoć sypiał, choć one miały mężów, a on żonę. Tylko co on czuł? W co wierzył? Czego pragnął? Czego się bat?
Dużo czytałam. Poza tym obserwowałam ludzi i podsłuchiwałam. Masę pomysłów podsuwały mi dzieciaki, którym rodzice pozwalali mieć Maski i książki o treści niezwiązanej z religią - złe książki, jak je nazywaliśmy. Krótko mówiąc, próbowałam robić to, na co byłam skazana, a czego nienawidziła moja biologiczna matka. Starałam się czuć to, co czuli inni ludzie, poznać ich, naprawdę zrozumieć.
Naturalnie był to czysty nonsens. Nieszkodliwe bzdury. Jednak kiedy mnie przyłapano, okazało się nagle, że to niemal kryminalny występek.
Na lekcji historii Chrześcijańskiej Ameryki zdarzyła się kradzież.
Ktoś buchnął mały osobisty telefon, który nauczycielka zostawiła na biurku. Wszystkich nas zrewidowano, a nasze rzeczy zebrano i poddano dokładnym oględzinom. Tak się złożyło, że mój notatnik zbadano aż za dokładnie i mimo samoniszczącego kodu odkryto mój autorski scenariusz.
Kazali mi chodzić na specjalne lekcje religii dla młodocianych przestępców i na rozmowy do poradni. Musiałam publicznie wyznać grzechy przed całą lokalną kongregacją. Dodatkowo musiałam wykuć na pamięć jeszcze coś koło tuzina rozdziałów Biblii. W czasie odrabiania kary zaczęły dochodzić do mnie szepty, iż rzeczywiście jestem adoptowana, tyle że zamiast bogatych, wpływowych i pięknych rodziców spłodziły mnie najgorsze pogańskie diabły, mordercy, złodzieje. Najpierw gadały inne dzieci. W okolicy mieszkało pełno takich, o których wiadomo było, że są adoptowane, przez co stanowiły powszechny przedmiot kpin i zmyślonych łgarstw na temat domniemanego zła ich prawdziwych rodziców. Jeśli nawet któreś nie było adoptowane, a kogoś rozzłościło, wyzywali je od pogańskich bękartów.
Tak więc najpierw wsiadły na mnie dzieciaki, a później i dorośli, z których kilkoro wiedziało, że zostałam adoptowana, zaczęli przygadywać: „No cóż, w końcu pomyśleć tylko, jaka jest jej prawdziwa matka. To musiało odbić się na małej”. Albo: „Tylko poczekajcie. Ta dziewucha to nic dobrego. Moja babcia zawsze mówiła, że niedaleko pada jabłko od jabłoni!”. Czy jeszcze inaczej: „No a czego się spodziewać? W żyłach tej smarkuli płynie zatruta krew!”.
Pamiętam, jak w kościele odwróciłam się do szpetnej staruchy, która właśnie wtedy scenicznym szeptem wygłosiła ostatni z zacytowanych tu przejawów ludzkiej głupoty swej równie wiekowej przyjaciółce. Obie siedziały dokładnie za Kayce, Madisonem i mną podczas niedzielnego wieczornego nabożeństwa. Wlepiłam w nią wzrok, a ona odwzajemniła się tym samym, gapiąc się na mnie jak na jakieś zwierzę, które przez przypadek wdarło się do kościoła.
- „Bóg jest miłością” - zacytowałam jej najsłodszym tonem, na jaki umiałam się zdobyć. - „Miłość jest wypełnieniem prawa” - dorzuciłam jeszcze, starając się, by moje słowa niosły się co najmniej równie donośnie, jak jej teatralny szept.
Zatruta krew - na litość boską! Kayce uczyła mnie, że ludzie gadają takie rzeczy z niewiedzy, lecz że muszę szanować nawet głupców, ponieważ są starsi.
Tamtego wieczora Kayce dała mi kuksańca swym kościstym łokciem, jak tylko się odezwałam, a stara wiedźma ściągnęła usta w grymasie niechęci i dezaprobaty.
Właśnie skończyłam trzynaście lat, gdy to się zdarzyło. Pamiętam jeszcze, jak po mszy wdałam się z Kayce w koszmarną awanturę, kiedy skarciła mnie, że byłam niegrzeczna dla starszej osoby, a ja odszczeknęłam, że mam to gdzieś. Powiedziałam, że chcę wiedzieć, czy to prawda, że mnie adoptowali, a jeśli tak, to kim byli moi prawdziwi rodzice.
Kayce odparła, że ona i Madison to jedyni rodzice, o jakich mam się martwić, i że jestem niewdzięcznicą, która nie umie docenić tego, co ma.
I tyle.
Dwa lata później jakaś szkolna nieprzyjaciółka rzuciła mi w twarz, że moja matka była nie tylko poganką, lecz także dziwką i morderczynią. Walnęłam dziewuchę, jeszcze zanim zdążyłam to przemyśleć - i dokonałam odkrycia, że nie znam własnej siły. Złamałam jej szczękę. Beczała, wrzeszczała i krwawiła, a ja zmartwiałam ze strachu. W te pędy wykopali mnie ze szkoły i tylko kroczek dzielił mnie od zaobrożowania. Jedynie połączone wysiłki Madisona i naszego pastora zdołały uchronić mój kark przed obrożą. Tak wkroczyłam w najgorszą fazę okresu mojego dojrzewania. Byłam wdzięczna Madisonowi. Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek stanie w mojej obronie. Nie przypuszczałam, że stać go na obronę czegokolwiek. Do czasu, kiedy dorosłam, zrobił się z niego jeszcze bledszy cień człowieka. Zajmował się naprawianiem wychodzących z użycia komputerów, należących do pracującej biedoty. Z wyjątkiem chwil, gdy mnie podmacywał, zdawało się, że bardziej obchodzą go jego narzędzia niż ja.
W którąś sobotę, gdy Kayce była w kościele na zebraniu jakiegoś tam kobiecego kółka, Madison wyjaśnił mi, jak bardzo powinnam być mu wdzięczna. Ocalił mnie od obroży. Odczytał mi o nich cały artykuł - jaki sprawiają ból; jak potrafią „uspokoić” nawet najgwałtowniejszego kryminalistę, nie pozbawiając go przy tym zdatności do pożytecznej pracy. Właściciel jednostki sterującej jest wobec skazańców „prawdziwym władcą marionetek”. I choć obroża może faktycznie sprawić dojmujący ból, nie zostawia śladów ani nie wyrządza żadnej trwałej szkody, żeby nie wiem jak często była używana.
Madison dał mi do przeczytania jeszcze parę innych artykułów.
Kiedy je wzięłam, zaczął swymi spoconymi rączkami obmacywać mi piersi.
- Co ci szkodzi okazać trochę wdzięczności - powiedział, gdy szarpnęłam się do tyłu. - Uratowałem cię przed czymś naprawdę strasznym. Nie rozumiem. Taka z ciebie niewdzięcznica. Może następnym razem już mi się nie uda ocalić ci tyłka.
Przerwał na chwilę.
- Wiesz, Asha - podjął znowu - twoja mama chciała, żeby cię zaobrożowali. Uważa, że umyślnie skrzywdziłaś tamtą dziewczynę.
Kolejna pauza.
- Powinnaś być milsza - podsumował. - Masz już tylko mnie.
Zawziął się. Czasami już myślałam, że powinnam się z nim przespać i mieć go z głowy. Szczęśliwie znów chodziłam już do szkoły i większość czasu spędziłam poza domem. Co za pieprzony skamlący plugawiec. Na moje jedyne szczęście był drobnej budowy i jak się po pewnym czasie zorientowałam, trochę się mnie bat. Z trudem w to uwierzyłam. Byłam nieśmiała i lękliwa. Ktoś musiał mnie mocno sprowokować, bym zareagowała ostrzej. Właśnie dlatego tak się przejęłam, gdy złamałam tamtej dziewczynie tę szczękę. Nie tylko że nie zdawałam sobie sprawy, iż jestem w stanie zrobić komuś tak dużą krzywdę, ale po prostu nie byłam typem osoby skłonnej w ogóle krzywdzić ludzi.
W każdym razie Madison się w tym nie połapał.
Wprawdzie ani mu się śniło dać mi spokój, jednak nie przyszło mu do głowy robić użytek z fizycznej siły. Nie przestawał mi się naprzykrzać i pchać wilgotne łapki tam, gdzie nie powinien. Tak wodził za mną oczami, aż bałam się, że Kayce to zauważy i zacznie mnie winić.
Próbował podglądać mnie w łazience - przyłapałam go na tym dwa razy. Zapuszczał żurawia do mojej sypialni, gdy się przebierałam.
W wieku piętnastu lat nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie raz na zawsze wyniosę się-z tego domu i od nich obojga.
Z „Dziennika Lauren Oya Olamina”
CZWARTEK, 7 CZERWCA 2035
Z powrotem w Georgetown. Muszę trochę odsapnąć, doprowadzić się do porządku, zajrzeć do Allie, zabrać parę rzeczy, które u niej zostawiłam, i zdobyć jak najwięcej informacji. Potem ruszam do Oregonu. Muszę na pewien czas zniknąć z tej okolicy, a wybranie się na północ, gdzie jest Marc, wydaje się niezłym pomysłem. Nie chce mnie widzieć. Chce przynależeć do Chrześcijańskiej Ameryki, nawet wiedząc, że ten ruch bynajmniej nie ma czystych rąk.
Skoro nie życzy sobie, bym właziła mu w oczy, przypominając, z jakimi ludźmi się zadał, niech mi pomoże. Kiedy odzyskam moje dziecko, może mnie nigdy więcej nie widzieć, jeśli taki będzie jego wybór.
* * *
Ciężko mi przywyknąć teraz do wygód nawet takiego Georgetown. Czuję, że jeszcze jako tako potrafię ze sobą wytrzymać, jedynie gdy działam, robię coś, by odszukać Larkin. Trzeba jak najprędzej wynieść się stąd.
Allie przekonuje, bym została do przyszłego tygodnia. Mówi, że wyglądam jak kupa nieszczęścia. Pewnie tak było, gdy się tu zjawiłam. W końcu w drodze udawałam włóczęgę. Lecz zdążyłam się już domyć, ogarnąć i znów przypominam normalną kobietę. Mimo to Allie stwierdziła, że się postarzałam.
- Ty odzyskałaś już Justina - odparłam na to, a ona spojrzała za okno, gdzie jej syn grał w koszykówkę z innymi dzieciakami.
Rzucali do prawdziwego koszyka z wybitym dnem, zamocowanego wysoko na ścianie czyjejś chaty. Najstarsze chaty w Georgetown - wzniesione były z drewnianych bali, gliny i kamieni. Ciężkie, mocne konstrukcje - tak ciężkie, że podczas trzęsień ziemi kilka się zawaliło, grzebiąc pod gruzami mieszkańców. Jednak przybity gwoździami kosz i uderzenia podprowadzonej gdzieś piłki z pewnością nie mogły wyrządzić im żadnej szkody. Tę piłkę przyniósł wczoraj do domu jeden z mężczyzn, którzy pracowali przy sprzątaniu biurowców w Eurece, mówiąc, że znalazł ją na ulicy.
- Jak Justin się czuje? - zapytałam Allie.
Podczas mojej nieobecności wygospodarowała sobie miejsce do pracy na zapleczu hotelu, gdzie naprawiała i robiła meble, reperowała i ostrzyła narzędzia, a także czytała i pisała niepiśmiennej klienteli. Nie uczyła czytać i pisać. Twierdziła, że nie ma dość cierpliwości - a jednak chętnie pokazywała dzieciarni, jak obrabiać drewno, i za darmo naprawiała ich popsute lub połamane zabawki. Nadal wykonywała naprawy dla różnych firm George’ów, ale definitywnie skończyła ze sprzątaniem i lataniem na posyłki. Naprawa, jakiej właśnie podjęła się dla jakiegoś obcego, miała przynieść jej trochę dodatkowej gotówki, którą przeznaczy na ubranie albo na książki dla syna.
- Szkoda, że nie możesz zostać i uczyć go - odezwała się do mnie. - Boję się, że za dużo czasu spędza z dzieciakami, co już włamują się do domów i ograbiają ludzi. Chyba przez to będę musiała wyprowadzić z Georgetown.
Kiwnęłam głową ze zrozumieniem, zastanawiając się, czego uczy się gdzieś tam moja Larkin. I jak zwykle nasunęło mi się niechciane pytanie: czy ona w ogóle jeszcze żyje i może uczyć się czegokolwiek? Zapatrzyłam się na ogromne, chaotyczne zgrupowanie chałup, chat, namiotów i przybudówek, jakie tworzyły Georgetown.
- Lauren? - zwróciła się do mnie Allie podejrzanie łagodnym tonem.
Zerknęłam na nią. Wygładzała papierem ściernym nogę krzesła, w ogóle nie podnosząc na mnie oczu. Czekałam, co dalej.
- Wiesz, że... przed Justinem miałam już synka - podjęła.
- Tak - przytaknęłam.
Ojciec, który zmuszał do prostytucji ją i jej siostrę Jill, zamordował to dziecko w pijackim szale. Właśnie dlatego ona i Jill opuściły rodzinny dom. Odczekawszy, aż-ojciec spije się tak, że uśnie, podłożyły ogień pod chałupę i uciekły. Znowu ogień. Co za oczyszczający przyjaciel. I jaki straszliwy wróg.
- Nigdy nie wiedziałam, kto był jego ojcem - ciągnęła dalej - ale kochałam mojego synka. Wyszedł ze mnie, znał mnie i był tylko mój.
Westchnęła i podniosła wzrok.
- Mój, przez całe osiem miesięcy - dodała.
Zaczęłam znów przyglądać się Georgetown; wiedziałam, do czego Allie zmierza, i bynajmniej nie chciałam tego usłyszeć.
- Kiedy tata zabił moje maleństwo, chciałam umrzeć. Żałowałam, że nie zakatował mnie razem z nim. Jill utrzymała mnie przy życiu, w podobny sposób jak później ty w Chrześcijańskim Obozie.
Urwała na dłuższą chwilę.
- Lauren, może już nigdy jej nie odnajdziesz.
- Nie wykrztusiłam ani słowa, nawet nie drgnęłam.
- Możliwe, że już nie żyje.
- Wreszcie na nią spojrzałam.
- Okropnie mi przykro - powiedziała - ale taka jest prawda.
- Nawet jeśli żyje, możesz jej nigdy nie znaleźć.
- Ty wiedziałaś, co się stało z twoim dzieckiem - odezwałam się. - Wiedziałaś, że umarło, a nie cierpi gdzieś tam, maltretowane przez szaleńców, którym się zdaje, że są chrześcijanami. Ja nie wiem nic. Ale wiem, że Justin jednak wrócił. I brat Jorgego, Mateo, też się znalazł.
- To co innego. Obaj są duzi, pamiętali, kim są. I... dostatecznie dorośli, aby przetrzymać znęcanie się i brak opieki.
Rozważyłam, co to znaczy, pojęłam i zaraz odegnałam tę myśl precz.
- Nie zostawię jej tak.
- Wiem, że teraz nie możesz, ale może z czasem...
Zbyłam to milczeniem. Jakiś czas później zauważyłam jednego z mężczyzn, którzy zbierali dla mnie wieści, zanim zaczęłam pracować w Eurece. Wyszłam, żeby zamienić z nim słowo - spytać, czy może coś słyszał. Powiedział, że nic.
NIEDZIELA, 10 CZERWCA 2035
Zanosi się na to, że będę mieć towarzyszkę w mojej wyprawie na północ. Podesłała mi ją Allie. Kobieta, która powinna być bogata i siedzieć z własną rodziną w domu w okręgu Mendocino, lecz, jak mówi, rodzice jej nie chcą. Urodziła ją wynajęta matka zastępcza w czasach, gdy jeszcze nie praktykowało się tego tak powszechnie i choć jest bardzo podobna do własnej matki, a wcale do kobiety, co tylko użyczyła swego ciała, rodzice nigdy do końca jej nie zaakceptowali - zwłaszcza po tym, jak jej prawdziwej matce udało się w tradycyjny sposób wydać na świat syna. Gdy miała osiemnaście lat, została porwana dla okupu, jednak rodzice nie zgodzili się za nią zapłacić. Wiedziała, że było ich stać, tylko nie chcieli. Jej brata traktowali niczym księcia, lecz ona jakoś nigdy nie stała się ich księżniczką. Porywacze wykorzystywali ją seksualnie. Pewnego dnia zaczęła symulować chorobę. Kiedy tylko spuszczali ją z oczu, wkładała sobie do gardła palec i wymiotowała. W końcu porywacze zdjęci strachem i obrzydzeniem porzucili ją gdzieś niedaleko miejscowości Clear Lake. Gdy wróciła do domu, przekonała się, że tuż przed wybuchem wojny A-Ka jej rodzice wynieśli się na Alaskę. Teraz, ponad rok po porwaniu, wybiera się tam, by ich odnaleźć. Nie zniechęca jej fakt, że oficjalnie wojna jeszcze się nie skończyła. Allie podsunęła jej myśl, aby podróżowała ze mną - przynajmniej do Portland.
- Będziecie uważały jedna na drugą - orzekła. - Może dzięki temu obie zdołacie pożyć trochę dłużej.
Dziewczyna nazywa się Belen Ross. Każe wołać na siebie Len.
Kiedy przyjrzała mi się - mojemu taniemu, lecz schludnemu męskiemu ubraniu, butom, przyciętym krótko włosom - stwierdziła:
- Nie jestem ci potrzebna.
Jest wysoka, chuda i blada; ma spiczasty nos i czarne włosy.
Widać, że choć tyle przeszła, nie zdołało jej to złamać. Nadal ma w sobie wiele dumy.
- Potrafisz strzelać? - zapytałam.
- Kiwnęła głową.
- I to cholernie dobrze.
- No to pogadajmy.
Poszłyśmy same na górę do pokoju Allie i usiadłyśmy przy sosnowym stole, własnoręcznie wykonanym przez Allie. Był prosty i ładny. Przeciągnęłam dłonią po blacie.
- Allie nie powinna zagrzebywać się w takiej dziurze - powiedziałam. - Jest naprawdę dobra w swoim fachu. Zasługuje na to, żeby mieć własny warsztat w jakimś mieście.
- Tu nikt nie powinien zagrzać miejsca - odparła Len. - Jaką przyszłość mają dzieciaki, którym przyjdzie dorosnąć w Georgetown?
- A co ty zamierzasz? - spytałam.
- Uciekła wzrokiem gdzieś w przestrzeń.
- Moja szansa to zabrać się z tobą do Portland.
- Skinęłam głową.
- Allie ma rację - stwierdziłam. - Razem obie mamy większe szanse. Samotni wędrowcy to wyśmienity cel.
- Wędrowałam już sama - odpowiedziała.
- Ja też. Dlatego wiem, że samemu trzeba odpierać ataki, jakie dwójce by się nie przytrafiły, zwłaszcza kiedy i ty, i twój towarzysz jesteście uzbrojeni.
Z westchnieniem kiwnęła głową.
- To prawda. Cóż, chyba nie miałabym nic przeciwko temu, byśmy szły razem. W końcu to tylko na jakiś czas.
- Zgadza się. Nie będziesz skazana na moje towarzystwo zbyt długo.
Spojrzała na mnie z dezaprobatą.
- A czego więcej się spodziewałaś? Dochodzimy razem do Portland i każda rusza w swoją stronę. Nigdy więcej się nie spotkamy.
- Jednak wolę mieć pewność, że jesteś kimś, komu mogę powierzyć własne życie. Muszę cię poznać, tak samo jak i ty mnie.
- Allie mówiła, że mieszkałyście obie w ogrodzonej murem osadzie na południu.
- Owszem. Nazywała się Robledo.
- Wasze osiedle zrównano z ziemią, a wy przyszłyście w te strony, żeby się na nowo osiedlić. Kiedy zniszczyli wasz drugi dom, wylądowałyście tutaj.
Jakie to podobne do Allie - obnażyć sam nagi szkielet mojego życia.
- Moja osada została zniszczona, mój mąż zabity, a córeczka porwana - dopowiedziałam. - Teraz jej szukam, jej i innych dzieci z osady. Na razie odnalazła się tylko dwójka, z tych najstarszych. Moja córka była niemowlakiem.
- Tak. Allie mówiła, że szukasz córki. Współczuję ci. Mam nadzieję, że znajdziesz.
Ta dziewczyna zaczynała działać mi na nerwy, ale zaświtało mi podejrzenie, że ona gra. Jak tylko to wymyśliłam, posypały się inne spostrzeżenia. Sporo kart, jakie dotychczas przede mną odkryła, było fałszywkami. Nie okłamywała mnie słowami. Jej cały sposób bycia był pozą. Wcale nie była tą zblazowaną, obojętną dziewuchą, za jaką pragnęła uchodzić. Ona tylko starała się zachować dystans. Obcy mogli być niebezpieczni i okrutni. Dlatego najlepiej trzymać się na odległość.
Szkopuł w tym, iż chociaż spotkało ją tyle krzywd, nie umiała być chłodna. Po prostu nie leżało to w jej naturze. Przez cały czas ta poza jej przeszkadzała. Ale jeszcze coś było nie tak.
- Ja w drodze udaję mężczyznę - powiedziałam. - Ludzie zwykle dają się nabrać. Więc co? Ruszamy razem?
Patrzyłam na nią wyczekująco.
- Tak - rzuciła w końcu, wzruszywszy ramionami. - Zgoda.
Nadal nie spuszczałam z niej oczu. Poprawiła się na swym twardym krześle.
- No, co jest? - spytała. - O co jeszcze chodzi?
- Nim zdążyła się cofnąć, wzięłam ją za rękę, - Jestem wrażliwcem - powiedziałam - Tak jak i ty.
- Wyrwała dłoń.
- Na litość boską! Mamy tylko razem wędrować. Może nawet jeszcze zmienię zdanie. Zachowaj swoje oskarżenia dla siebie!
- Takie sekrety między towarzyszami podróży mogą kosztować życie. To, że wciąż żyjesz, oznacza, że nauczyłaś się radzić sobie z nagłym i niespodziewanym bólem. Mimo to wierz mi, dwoje hiperempatów wędrujących razem musi wiedzieć, jak najlepiej może sobie pomagać.
Zerwała się na nogi i wybiegła z pokoju.
Zastanawiałam się, czy wróci. Nie zależało mi na tym, jednak gwałtowność jej reakcji mnie zaskoczyła. W Żołędziu nowi przybysze zawsze dziwili się, gdy rozpoznawaliśmy w nich wrażliwców, lecz gdy już raz się wydało i przekonali się, że nikt nie robi im krzywdy, przechodzili nad tym do porządku dziennego. Demaskując taką osobę, nigdy nie ukrywałam własnej hiperempatii. Większość z tych, których zidentyfikowałam, uświadamiała sobie, że wrażliwcy naprawdę muszą nauczyć się, jak sobie radzić, nie paraliżując bólem jedni drugich. Mężczyźni bywali drażliwi - chyba bardziej urażeni własnym upośledzeniem aniżeli kobiety - ale ani kobiety, ani mężczyźni nie odwracali się ot tak sobie i nie uciekali.
No cóż, Belen Ross była córką bogaczy trzymaną pod kloszem, który chronił ją przed światem znacznie lepiej niż mnie mur Robledo. Nauczyła się, że mieszkańcy zamkniętej posiadłości jej ojca i ci na zewnątrz to dwie odrębne rasy. Przyswoiła lekcję, że musi bronić się przed tymi innymi. Nie może dopuścić, aby poznali jej słabość. Jeżeli tak było, Len nie wróci. Spakuje manatki i jak najprędzej zwinie się stąd. Nie zostanie w miejscu, gdzie ktoś odkrył jej groźną tajemnicę.
* * *
Wszystko to wydarzyło się w piątek. Od tamtej pory aż do wczoraj - do soboty - nie widziałam jej. Spotkałam się z paroma dawnymi informatorami, którzy już kiedyś dostarczyli mi użytecznych wiadomości; szczególnie zależało mi na tych, co byli w Portland. Stawiając wszystkim kolejkę, wysłuchałam, co mieli do powiedzenia, następnie zostawiłam ich i poszłam kupić mapy północnej Kalifornii i Oregonu. Nabyłam też suszone owoce, fasolę, mąkę razową, migdały, ziarenka słonecznika, zapasy do mojej podręcznej apteczki i amunicję do karabinu i pistoletu.
Wszystkie sprawunki zrobiłam u George’ów, choć ceny mieli wyższe niż w większości sklepów w Eurece. Nieprędko wybiorę się znów do Eureki. Będę wędrować w głąb kraju, w kierunku międzystanowej autostrady numer pięć, a potem może nią samą - jeśli uznam, że to rozważne. W niektórych rejonach Kalifornii na tej szosie zrobiło się straszliwie i niebezpiecznie - tak przynajmniej było w dwudziestym siódmym, kiedy przeszłam nią parę kilometrów. Międzystanowa numer pięć zaprowadzi mnie jak po sznurku do Portland. Zatoczenie koła do wybrzeża i pójście krajową numer sto jeden wydłużyłoby moją marszrutę. Poza tym przy stojedynce mniej było miast, zwłaszcza niedużych. „Duże miasta są dobre - tłumaczył mi na spotkaniu facet z Salem w stanie Oregon. - Można pozostać anonimowym. W małych miasteczkach ludzie bywają dla obcych wredni i podejrzliwi. Jeżeli akurat zdarzył się napad czy coś w tym stylu, mogą cię zgarnąć, zaobrożować, wsadzić do pudła albo nawet zastrzelić. Wielkie miasta to już naprawdę źle wróżą. Przeżują cię, wyplują w kawałkach. Tam jesteś nikim i jak zdechniesz w rynsztoku, zainteresujesz najwyżej robotników z zakładu oczyszczania miasta, a może nawet i oni nie kiwną palcem”.
„Musisz pamiętać, że dalej trwa wojna - przestrzegał gość z Bakersfield w Kalifornii. - Nieważne, ile trajkoczą o pokoju, walki mogą w każdej chwili wybuchnąć na nowo. Nie wiadomo, co może z tego wyniknąć dla tych, co podróżują autostradą. Pewnie więcej broni. I więcej świrów; więcej takich, co umieją tylko jedno: zabijać ludzi”.
Prawdopodobnie miał rację. Ostatecznie, jak to ujął, „włóczył się już ponad dwadzieścia lat” i wciąż żył. Już samo to czyniło jego zdanie coś wartym. Powiedział mi też, że kursując tam i z powrotem do Portland, nigdy nie napotkał żadnych kłopotów, nawet zeszłego roku podczas wojny, a to naprawdę dobra wieść.
Na szosie było teraz mniej ludzi niż w latach dwudziestych, jednak więcej niż tuż przed wojną. Przypomniało mi się, jak to dawniej żywiłam nadzieję, że mniej wędrowców to znak, iż wszystko zmierza ku lepszemu. Cóż, przypuszczam, że przynajmniej dla niektórych tak jest.
Zdążyłam właśnie zakończyć sprawunki u George’ów, jak zjawiła się Len. Bez słowa pomogła mi zataszczyć wszystko na górę do pokoju Allie. Później, nie przerywając milczenia, obserwowała, jak się pakuję. W tym już nie miała jak pomóc.
- Spakowana? - rzuciłam.
- Pokręciła głową.
- No to ruszaj spakować majdan.
Chwyciła mnie za ramię.
- Najpierw mi powiedz, skąd wiedziałaś. Pierwszy raz w życiu ktoś mnie tak rozpoznał.
Zaczerpnęłam głęboko tchu.
- Ile masz lat, dziewiętnaście?
- - No.
- I nie zdarzyło ci się samej rozpoznać wrażliwca?
- Znów potrząsnęła głową.
- Właściwie już prawie myślałam, że taka się ostałam tylko ja jedna. Myślałam, że ci, co się z tym zdradzili, skończyli w obroży albo ich zabili. Żyłam w panicznym strachu, że ktoś może zauważyć. I wtedy ty to odkryłaś. Prawie że zwiałam bez ciebie.
- Tak przypuszczałam, ale nie miałam pojęcia, co mogłabym ci powiedzieć i nie zdenerwować cię jeszcze hardziej.
- Naprawdę też jesteś... Naprawdę... też to masz?
- Owszem, też jestem-wrażliwcem.
Przez moment wpatrywałam się gdzieś poza nią.
- Dzień, w którym uświadomiłam sobie, że moja córka prawdopodobnie nie jest, był najszczęśliwszym w moim życiu - podjęłam. - Co prawda, z małymi dziećmi nie można mieć stuprocentowej pewności, jednak myślę, że co do Larkin mam rację. Jeden z moich przyjaciół miał czworo, wszystkie z hiperempatią. On też stwierdził, że według niego przypuszczalnie się nie mylę.
Gdzie są teraz dzieci Graya Mory? Co się dzieje z jego zaginionymi synami? Czy można wyobrazić sobie istoty bardziej bezbronne niż mali czuciowcy płci męskiej, zdani na łaskę zarówno dorosłych mężczyzn, jak innych chłopców?
- Czworo dzieci i wszystkie wrażliwce? - dopytywała się Len.
- Czworo?
Skinęłam głową.
- Myślę, że... moje życie potoczyłoby się inaczej, gdyby mój brat też był wrażliwcem, a nie normalną chodzącą doskonałością
- oznajmiła Len. - Traktowali mnie, jak gdybym była trędowata, a on nie. Rozumiesz? Dawniej uważano, że trąd jest oznaką nieczystości; że Bóg po prostu niezbyt lubi ludzi nim dotkniętych.
Znowu kiwnęłam głową.
- Kto w twojej rodzinie był uzależniony od paracetco?
- Oboje... i mama, i tata.
- A ty byłaś żywym dowodem ich winy, nieustannym przypomnieniem. Właśnie tego nie mogli ci wybaczyć.
Trawiła to w myślach przez pewien czas, aż wreszcie stwierdziła:
- Masz rację. Ludzie faktycznie obwiniają nas za rzeczy, jakie sami nam robią. Dla tamtych porywaczy byłam winna, bo zadali sobie tyle trudu, żeby mnie porwać, a potem nie dostali okupu. Już nie pamiętam, ile razy za to oberwałam - jakby to wszystko naprawdę była moja wina.
- W naszych czasach przerzucanie winy to już prawie forma sztuki.
- Ale dalej nie wiem, jak mnie rozpoznałaś.
- Mowa ciała. Cały twój sposób bycia. Jeśli zdarzy ci się napotkać innych wrażliwców, sama zaczniesz ich poznawać. To tylko sprawa praktyki.
- Niektórzy ludzie myślą, że to jakaś dodatkowa moc, coś w rodzaju postrzegania pozazmysłowego.
Wzruszyłam ramionami.
- Obie dobrze wiemy, że to brednie.
Sprawiała wrażenie, jak gdyby troszkę poprawił jej się nastrój.
- To kiedy ruszamy?
- W poniedziałek, tuż przed świtem. I pamiętaj, nikomu o tym ani słowa.
- Jasne, ani mru-mru!
- Dobrze stoisz z zapasami?
- Pewnie, że nie - odparła już nieco zmienionym tonem. Ale coś zorganizuję. Potrafię o siebie zadbać.
- Będziemy szły razem prawie miesiąc - przypomniałam. Cała rzecz w tym, że mamy dbać nie tylko o siebie, ale i jedna o drugą. Czego ci trzeba?
Siedziałyśmy tak dłuższą chwilę, podczas której Len toczyła niemą walkę z własną dumą.
- Czasem najrozsądniej omijać miasta - powiedziałam. W niektórych ludzie boją się i nienawidzą wędrowców. Nawet jak nie mają ich za co aresztować czy pobić, to zawsze przeganiają.
Zdarza się też, że pod koniec dnia nie ma w okolicy żadnej osady, a niedobrze jest wędrować pieszo i pościć. Dlatego chodźmy porobić ci trochę zapasów. Zakładam, że wszystko, co masz, jest kradzione.
- Dzięki za takie założenie - skwitowała.
Parsknęłam śmiechem, ale sama usłyszałam w nim nutę goryczy.
- Każdy robi, co musi, by przeżyć, ale dopóki jesteś ze mną, nie kradnij. A przede wszystkim nie okradaj mnie - zakończyłam twardszym tonem.
- Wystarczy, jak dam słowo, że nie będę?
- A dasz?
Obrzuciła mnie spojrzeniem znad jej długiego, cienkiego nosa.
- Kochasz mówić ludziom, co mają robić, prawda?
Ponownie wzruszyłam ramionami.
- Kocham życie i kocham żyć na wolności. Chodzi wyłącznie o to, że obydwie musimy móc sobie ufać.
Popatrzyłam na nią uważnie, nie chcąc uronić niczego, co mogłabym zaobserwować.
- Wiem - odezwała się. - To przez to, że... nigdy niczego mi nie brakowało. Kiedyś na każde Boże Narodzenie rozdawałam ubrania, buty, jedzenie i różne inne rzeczy rodzinom naszych służących.
- Jakieś pięć lat temu mama przestała spotykać się z kimkolwiek spoza rodziny, a ojciec przyzwyczaił się zostawiać sprawy służby domowej mnie. Dzisiaj jestem biedniejsza niż oni wtedy. Trafiłaś: wszystko, co teraz mam, ukradłam. W domu byłam idealistką. W życiu nie splamiłabym się kradzieżą. Dziś wydaję się sobie jeszcze trochę moralna, bo zostałam złodziejką, a nie prostytutką.
- Póki będziemy razem, nie grozi ci ani jedno, ani drugie.
- Niech ci będzie.
Odrobinę mi ulżyło. Wyglądało na to, że była szczera.
- Wobec tego chodźmy kupić, co ci potrzeba. Wstawaj.
ŚRODA, 13 CZERWCA 2035
Jesteśmy już w drodze i jak na razie, obywa się bez kłopotów.
Wczoraj wieczorem na postoju Len spytała, czy nie mam czegoś do poczytania, a ja dałam jej „Pierwszą Księgę Żywych” - jeden z dwu egzemplarzy, jakie mi zostały. Nic zbytnio nas nie pogania, a dni są długie, więc nie musimy gnać przed siebie do samego zmierzchu, aż zrobi się za ciemno, aby czytać.
Kierujemy się na południe do szosy stanowej, która zaprowadzi nas jeszcze bardziej w głąb kraju, do międzystanowej numer pięć. Len bez trudu przystała na taką trasę, chociaż spytała:
- Dlaczego nie idziemy prosto do wybrzeża?
- Bo chcę ominąć Eurekę - wyjaśniłam. - Ostatnim razem, jak tam byłam, napadli mnie na ulicy.
Zrobiła ponurą minę, po czym skinęła głową.
- Boże, mam nadzieję, że uda nam się uniknąć podobnych przygód.
- Najlepszy sposób, by ich unikać, to być na nie gotowym powiedziałam. - Pogódź się z rzeczywistością i miej oczy i uszy otwarte.
- Jasne.
Dobry z niej towarzysz podróży. Wprawdzie narzeka, ale nie wymiguje się od przypadających jej wart. Jedną z przerażających stron podróżowania samotnie jest to, że nie masz zmiennika, który trzymałby straż, gdy śpisz. Dlatego trzeba sypiać na własnych klamotach, używając ich jako poduszki albo przynajmniej trzymać wszystkie w śpiworze, inaczej ktoś da z nimi nogę. Choć najbardziej oczywiste i bezpośrednie zagrożenie stanowią złodzieje agresywni, złodzieje zakradacze też mogą cię skrzywdzić. Z jednej strony mogą cię na przykład zmusić, byś do nich przystała. A gdy ukradną ci pieniądze lub niezbędne rzeczy, których nie będziesz mieć za co drugi raz kupić - aby przeżyć, przyjdzie ci kraść. Jako że doświadczyłam życia w obroży, nie byłam zbyt chętna wdawać się w złodziejski proceder... a i bez tego nie miałabym na to ochoty.
W każdym razie z Len naprawdę fajnie się wędruje. W dodatku okazała się gorliwą, spragnioną lektury czytelniczką o bystrym umyśle. Twierdzi, że bardzo jej brak dostępu za pośrednictwem komputera do bibliotek całego świata. Jest oczytana. Z „Pierwszą Księgą Żywych” uwinęła się w jeden wieczór. Sęk w tym, że akurat tego wcale nie miała załatwiać tak szybko.
- Wiem, że to twoje dzieło - oświadczyła mi po zakończeniu lektury, parę godzin temu. - Allie mówiła, że napisałaś książkę o jakichś Nasionach Ziemi. Tak się naprawdę nazywasz? Lauren Oya Olamina?
Przytaknęłam ruchem głowy. Nie miało znaczenia, że się dowiedziała. Stanęłyśmy na nocleg z dala od szosy, pomiędzy dwoma wzgórzami, gdzie możemy cieszyć się spokojem i odosobnieniem.
Wciąż przebywamy w dobrze mi znanej okolicy - porozrzucane wśród gór rancha, małe osady, młodniki i mnóstwo otwartej przestrzeni. Ładny krajobraz. Tyle razy wędrowaliśmy tędy z Żołędzia.
Mieszka tu mniej ludności, niżby mogło, ponieważ w najgorszym okresie lat dwudziestych mnóstwo ludzi na tym terenie zostało obrabowanych, uprowadzonych albo zabitych. Nieduże osady są łatwym łupem, więc bandy wymiatały je jak szarańcza. Wielu ocalałych poszukało sobie miejsc mniej nękanych przestępczością, jak na przykład Kanada, Alaska czy Rosja. Dlatego później tacy jak my, w poszukiwaniu materiałów budowlanych, przydatnych roślin i starych narzędzi, znajdowali tyle porzuconego mienia.
Znajoma okolica bynajmniej nie dodaje mi otuchy.
- Czemu to napisałaś? - spytała Len.
- Bo to prawda - odparłam i tak, aż do czasu, kiedy ułożyła się do snu, przegadałyśmy wieczór na temat Nasion Ziemi, ich aktualnego i potencjalnego znaczenia, próbując odpowiedzieć na pytanie, jak można uwierzyć w coś takiego, jeśli już przypadkiem się o tym usłyszy.
Wprawdzie Len z niczego nie szydzi, ale też nic jeszcze nie rozumie. Łapię się na tym, że z niecierpliwością czekam, aż zacznę ją uczyć.
NIEDZIELA, 17 CZERWCA 2035
Zrobiłyśmy sobie cały dzień odpoczynku. Jesteśmy w Redding właściwie trochę na zachód od Redding, w parku. Całkiem spore miasteczko. Rozłożyłyśmy się biwakiem - choć raz w miejscu naprawdę przeznaczonym na biwak - i właśnie opychamy się ciężkim, lecz smacznym żarełkiem kupionym w mieście. Skorzystałyśmy również z okazji, by się wykąpać i przeprać rzeczy. Kiedy sama nie śmierdzę i nie muszę wąchać odoru ciała towarzysza podróży, od razu polepsza mi się nastrój. Taka już jestem, że żebym nie wiem jak okropnie sama cuchnęła, nigdy nie przestaję czuć, jak wonieją inni.
Przyrządziłyśmy sobie gęstą zupę z kartofli, warzyw i pasków suszonej wołowiny, z dodatkiem przepysznego cheddara. Okazuje się, że Len nie potrafi gotować. Mówi, że jej matka, chociaż umiała, nigdy tego nie robiła. Nie musiała. Służba zajmowała się gotowaniem, sprzątaniem i naprawianiem rzeczy. Do Len i jej brata przychodzili wynajęci nauczyciele - głównie po to, aby nadzorować ich naukę z pomocą kursów komputerowych i pilnować, by odrabiali lekcje. Większość wiedzy Len o świecie pochodziła od ojca, bardziej wiekowych służących i z komputerowych połączeń. Tak pospolitych życiowych umiejętności, jak gotowanie czy szycie, nigdy nie było w programie.
- Czym zajmowała się twoja matka? - spytałam.
Len wzruszyła ramionami.
- Niczym, serio. Żyła w swoim wirtualnym pokoju - swoim własnym, prywatnym fikcyjnym wszechświecie. Stamtąd mogła przenieść się wszędzie, więc po co miałaby wychodzić? Tyła i traciła zdrowie, fizyczne i psychiczne, a jej wirtualny azyl był jedyną rzeczą, jaka ją obchodziła. Zmarszczyłam brwi.
- Słyszałam o takich przypadkach - powiedziałam. - O ludziach uzależnionych od Masek Marzeń lub fantazji rodem z wirtualnej rzeczywistości. Ale przyznam się, że nic na ten temat nie wiem.
- A co tu wiedzieć? Maski Marzeń to małe miki, tanie zabawki dla dzieciaków. Mają poważne ograniczenia. W tym jej pokoju mogła przenieść się wszędzie, być kimkolwiek i z kimkolwiek chciała. Był jak wyposażona w wyobraźnię macica. Mogła równie łatwo odwiedzać czternastowieczne Chiny, współczesną Argentynę, Grenlandię z jakiejś wyimaginowanej odległej przyszłości lub któryś z dalekich światów krążących wokół Alfa Centauri.
- Rzuć tylko nazwę, a mama stworzy ci wirtualną wersję każdego miejsca. Albo wybierze się w odwiedziny do przyjaciół, prawdziwych lub wymyślonych. Grono tych żywych tworzyły takie same jak ona, inne bogate i leniwe próżniaki, przeważnie kobiety i dzieci, wszyscy tak samo uzależnieni od swoich wirtualnych pokoi. Kiedy zdarzało się, że jej realni znajomi nie zaspokajali jej ani jej zachcianek tak, jak sobie życzyła, po prostu stwarzała sobie ich bardziej uczynne repliki. W ostatnim czasie tak naprawdę nie wiedziałam, czy w ogóle utrzymywała jeszcze jakiś kontakt z kimkolwiek z krwi i kości. Nie była w stanie znieść prawdziwych ludzi z ich prawdziwymi, własnymi ego.
Zamyśliłam się. Z jej opowieści wynikało, że ten nałóg był w rzeczywistości gorszy niż wszystko, co o nim słyszałam.
- A co z jedzeniem? - zapytałam. - Z myciem, czy chociażby z chodzeniem za potrzebą?
- Kiedyś wychodziła na posiłki. Łazienkę miała własną, wielką jak cała moja sypialnia. Potem kazała przynosić sobie jedzenie do pokoju. Jak to się zaczęło, bywało, że nie widziałam jej całymi miesiącami. Nawet gdy sama zanosiłam jej posiłki, musiałam je tylko zostawić. Mama była w tym czasie w wirtualnym pęcherzu i nawet nie było mi wolno jej zobaczyć. Kiedy wchodziłam do pęcherza - każdy mógł tam zwyczajnie wejść - zaraz na mnie krzyczała. Nie byłam cząstką jej doskonałego fikcyjnego życia. Ja nie, ale mój brat tak. Raz albo i dwa razy na tydzień chciała, by ją odwiedzał i dzielił z nią jej fantazje. Miło z jej strony, prawda?
Westchnęłam.
- Waszemu ojcu to nie przeszkadzało? Nie próbował nic zrobić, pomóc jej - i tobie?
- Zbyt był zajęty robieniem pieniędzy i rżnięciem pokojówek i ich dzieci, z których parę było jego dziećmi. Wprawdzie nie odciął się od świata jak mama, ale realizował w życiu własne fantazje.
Wahała się przez moment.
- Czy według ciebie wyglądam na normalną? - zapytała.
Nie dało rady udawać, że nie wiem, do czego zmierza.
- Przeżyłyśmy, Len - odparłam. - Radzimy sobie, i ty, i ja.
Tak samo jak większość ludzi w Georgetown. Jak przedtem wszyscy w Żołędziu. Sponiewierało nas na wszelkie możliwe sposoby.
Wszyscy mamy rany, które staramy zaleczyć. Żadne z nas nie jest normalne. Normalni ludzie nie przeżyliby tego co my. Gdybyśmy były normalne, dawno byłybyśmy martwe.
Rozpłakała się, a ja ją przytuliłam. Zbyt wiele nagromadziło się w niej tłumionych uczuć, którym nie dawała ujścia przez ostatnie parę lat. Kiedy ostatni raz ktoś ją przytulił, pozwalając swobodnie się wypłakać? No więc trzymałam ją w objęciach. Jakiś czas później położyła się; myślałam, że już zasypia, gdy nagle przemówiła:
- Jeżeli Bóg jest zmianą, to... kto nas kocha? Kogo obchodzimy? Kto się o nas troszczy?
- Sami troszczymy się o siebie - wyjaśniłam. - O siebie i jedni o drugich.
Następnie zacytowałam jej:
Życzliwość czyni Przemianę lżejszą.
Miłość ucisza strach.
Wtedy mnie zaskoczyła.
- Tak, podobał mi się ten kawałek - powiedziała, po czym dokończyła cytat:
A słodka i potężna
Twórcza obsesja
Stępia ból, Odwraca bieg wściekłości, Rzucając każdego z nas
W wir największego
I najcięższego
Ze zmagań, jakie są naszym wyborem.
- Tylko że ja nie mam obsesji ani twórczej, ani żadnej innej.
- Nie mam nic.
- A Alaska? - rzuciłam.
- Po prostu nie wymyśliłam nic innego, co mogłabym zrobić ani dokąd pójść.
- Jak już tam dojdziesz, co wtedy zamierzasz? Wrócić do domu, do roli gosposi rodziców?
Zerknęła na mnie.
- Nie wiem, czyby mi pozwolili. A może nawet nigdy nie uda mi się przekroczyć granicy, zwłaszcza że toczy się wojna. Pewnie straż graniczna mnie ustrzeli.
Wypowiedziała to wszystko bez strachu, beznamiętnie. Obwieszczała mi, że zdecydowała się popełnić swoiste samobójstwo.
Wprawdzie nie odbierze sobie życia własnoręcznie, lecz sprowokuje innych - wszystko przez to, że nie wpadła na żaden lepszy pomysł, co robić. Przez to, że nikt jej nie kochał i nikt do niczego nie potrzebował. Począwszy od rodziców, a skończywszy na porywaczach, ludzie mieli kaprys ją wykorzystać, a potem wyrzucić, podczas gdy tak naprawdę nie liczyła się dla nikogo. Nawet dla samej siebie. A jednak, mimo to, zdołała przejść przez piekło i nie zginąć. Czyżby walczyła o życie powodowana wyłącznie instynktem, czy też może jakaś jej cząstka wciąż jeszcze hołubiła nadzieję, że jednak istnieje coś, dla czego warto żyć?
Nie wolno jej tak puścić, by dała się zastrzelić jakimś oprychom, straży granicznej albo żołnierzom-. Nie mogę jej na to pozwolić. Poza tym wydaje mi się, że ona chce, by ktoś ją powstrzymał. Za nic o to nie poprosi, będzie nawet walczyć o prawo do obstawania przy tym jej samozniszczeniu. Ludzie tacy już są. Mimo to muszę wymyślić jej jakieś zajęcie, coś, czym naprawdę powinna się zająć. Muszę wymyślić, co mogłaby zrobić dla Nasion Ziemi - i co takie działanie mogłoby uczynić dla niej.
Czy jesteś Nasieniem Ziemi?
Wierzysz?
Wiara cię nie ocali.
Tylko działanie,
Kierowane i kształtowane
Przez wiarę i wiedzę,
Może to uczynić.
Wiara
Inicjuje i ukierunkowuje czyny.
Jeżeli nie - nie zda się na nic.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Wuja Marca poznałam, gdy miałam dziewiętnaście lat. Był już wtedy wielebnym Marcosem Duranem, wciąż pięknym mężczyzną w średnim wieku i najlepiej znanym kaznodzieją Kościoła Chrześcijańskiej Ameryki, zarówno wśród społeczności anglo-, jak i hispanojęzycznej.
Przebąkiwano nawet o jego kandydaturze na prezydenta, lecz sam sprawiał wrażenie, jakby czuł się z tym niezręcznie. W tamtym czasie Kościół Chrześcijańskiej Ameryki stał się już tylko jednym z odłamów wyznania protestanckiego. Andrew Steele Jarret leżał w grobie od lat, a jego Kościół przestał być instytucją, którą każdy znał i albo kochał, albo się jej bat - schodząc do roli mniejszej i jakby okupującej obronne stanowisko organizacji borykającej się z mnóstwem pytań.
Opuściłam już dom. Pomimo faktu, iż dziewczyna, która odchodzi z domu nie jako mężatka, postrzegana była przez członków Kościoła niemal jako prostytutka, zrobiłam to, jak tylko doszłam do pełnoletniości.
- Jeśli teraz odejdziesz - powiedziała mi Kayce - masz już nigdy więcej nie wracać. To przyzwoity, bogobojny dom. Nie będziesz ściągać tu swoich brudów i grzechów!
Znalazłam pracę jako opiekunka do dzieci u rodziny, która straciła ojca. Celowo rozglądałam się za zajęciem, które nie wyda mnie na łaskę kolejnego faceta - takiego, co mógłby okazać się drugim Madisonem albo kimś jeszcze gorszym. W ramach zapłaty dostawałam pokój, wyżywienie i niewielką pensję gotówką. Wierzyłam, że wystarczy mi książek i ubrań, by przetrzymać tam parę lat, pomagając wychowywać dzieci obcej kobiecie, podczas gdy ona sama pracowała jako specjalistka od kreowania wizerunku firmy dla jakiegoś wielkiego przedsiębiorstwa rolnego. Zdążyłam już poznać jej dzieci - dwie dziewczynki i chłopca - i spodobały mi się. Myślałam, że dam radę odkładać z mojej pensyjki tyle, że gdy zdecyduję się wymówić, będę mieć dość na otworzenie własnego drobnego biznesu - może jakiejś kawiarenki. Nie żywiłam żadnych wielkich nadziei. Pragnęłam tylko uciec od Alexandrów, którzy stawali się coraz bardziej nie do zniesienia.
W ich domu w ogóle nie było miłości. Wyłącznie przyzwyczajenie do bycia razem i, jak przypuszczam, lęk przed jeszcze większą samotnością. No i Kościół - nawyk przynależności do Kościoła, z jego biblijnymi naukami, męskimi i żeńskimi grupami misyjnymi, działalnością dobroczynną i próbami chóru. Sama wstąpiłam do chóru młodzieżowego, aby uciec od Madisona. Po fakcie okazało się, że przynosi mi to ulgę na trzy sposoby. Po pierwsze, odkryłam, że naprawdę lubię śpiewać. Z początku byłam tak onieśmielona, że ledwo mogłam otwierać usta, ale gdy zagłębiłam się, zagubiłam w pieśniach, pokochałam to.
Po drugie, zajęcia chóru dawały mi jeszcze jedną wymówkę, by wyrywać się z domu. I po trzecie, śpiewając w chórze, unikałam siedzenia w kościele obok Madisona. Tym sposobem znajdowałam się poza zasięgiem jego obleśnych, wilgotnych rączek. Przedtem w kościele też mnie obmacywał. Słowo honoru. Wpierw siedzieliśmy przedzieleni Kayce, potem miał zwyczaj wstawać i wychodzić do męskiej toalety, a kiedy wracał, siadał już obok mnie z płaszczem lub marynarką na kolanach, żeby nie było widać, co robi pod spodem.
Sądzę, że Kayce zdała sobie sprawę, co się wyprawia. Na krótko przed moim odejściem ona i ja stałyśmy się już otwarcie wrogami. Żadna z nas ani słowem nie wspomniała o Madisonie. Po prostu nienawidziłyśmy się wzajemnie. Rozmawiałyśmy ze sobą tylko w razie konieczności, a każda rozmowa, której nie dało się uniknąć, mogła w każdej chwili przerodzić się w rozwrzeszczaną kłótnię. Kayce wyzywała mnie wtedy od dziwki, niewdzięcznego bękarta, pogańskiej wiedźmy... Przez cały siedemnasty rok mego życia chyba nie rozmawiałyśmy normalnie ani razu.
No więc zapisałam się do chóru. Okazało się, że dysponuję mocnym altem, którego ludzie bardzo lubią słuchać. Przy tej okazji odkryłam nawet, że kościół to wcale nie taka zła rzecz, pod warunkiem że człowiek nie musi siedzieć między młotem a kowadłem.
Próbowałam chodzić do kościoła już po wyniesieniu się od Kayce i Madisona. Przysięgam, że próbowałam. Niestety, nic z tego nie wyszło.
Natychmiast zaczęły się plotki: sypiałam z każdym, kto się nawinął, aż zaszłam w ciążę. Miałam skrobankę. Przeklęłam Boga i wstąpiłam do pogańskiej sekty mojej prawdziwej matki. Rozsiewałam łgarstwa o Madisonie. Ludzie, wśród których wyrosłam i których uważałam za przyjaciół, przestali się do mnie odzywać. Mężczyźni, którzy nigdy nie zwracali na mnie uwagi, póki mieszkałam w domu Alexandrów, raptem zaczęli przystawiać się do mnie z szeptanymi propozycjami, a moja odmowa zawsze prowokowała gniewny akt potępienia.
Tego mi było za wiele. Kilka miesięcy po opuszczeniu domu opuściłam też kościół. W oczach pracodawczyni mi to nie zaszkodziło.
Ona też nie chodziła do kościoła. Wprawdzie wychowano ją na unitariankę, jednak obecnie nie przejawiała chyba specjalnego zainteresowania religią. Niedziele lubiła spędzać z dziećmi, toteż w ten dzień miałam wolne i mogłam robić z czasem, co tylko mi się podobało.
Mimo to, ku memu zdumieniu, poczułam, że tęsknię za przybranymi rodzicami. Za nimi, za kościołem, za całym tamtym życiem.
Czułam się taka samotna. Wlekłam się przez życie, ledwo ciągnąc z dnia na dzień. Czasami niemal odechciewało mi się żyć.
Pewnego razu usłyszałam, że przyjeżdża do miasta wielebny Marcos Duran, aby głosić kazania w Pierwszym Kościele Chrześcijańskiej Ameryki w Seattle. To ogromna świątynia - nie to co nasz miejscowy kościółek. Jak tylko się o tym dowiedziałam, od razu poczułam, że muszę iść go zobaczyć. Wiedziałam, jaki to wielki kaznodzieja. Miałam na dyskach jego kazania wygłaszane do tysięcy wiernych w wielkich katedrach Chrześcijańskiej Ameryki na Wybrzeżu
Zatokowym i w mieście Waszyngton. On sam miał własny duży kościół w Nowym Jorku. Był młody jak na takie wzięcie, a ja byłam w nim kompletnie zadurzona. Boże, był taki piękny. Na dodatek, w przeciwieństwie do znanych mi pastorów, nie był żonaty. Musiało być mu z tym ciężko. Na pewno kobiety się za nim uganiały. Inni duchowni naciskali, by się ożenił i wziął na siebie dorosłe obowiązki - powinności głowy rodziny. Mężczyźni patrzyli na jego przystojne oblicze, myśląc, że jest gejem. Był? Krążyły takie pogłoski. Tylko że ja wiedziałam już z doświadczenia, ile prawdy może kryć się w plotkach.
Koczowałam całą noc przed wielkim kościołem, by mieć pewność, że zdołam dostać się do środka na nabożeństwo. W sobotę, jak tylko skończyłam pracę, wzięłam zrolowany koc, parę kanapek, butelkę wody i poszłam na plac przed kościołem. Nie byłam jedyna. Choć transmisje mszy nadawano bezpłatnie, kiedy dotarłam na miejsce, wokół świątyni biwakowały już dziesiątki ludzi i nieustannie ściągało ich coraz więcej. Większość stanowiły kobiety i dziewczęta. Było też paru mężczyzn, którzy albo próbowali zbliżyć się do kobiet, albo sprawiali wrażenie, jakby chodziło im o zbliżenie się do wielebnego Durana. Jednak nikt nie zachowywał się w jakiś rażący sposób. Śpiewaliśmy, gawędziliśmy i śmialiśmy się. Choć wszyscy byli mi obcy, bawiłam się wspaniale. Spodobał im się mój głos i kilka razy zdołali mnie namówić, bym zaśpiewała solo. Wciąż jeszcze opornie mi to szło, jednak miałam już trochę praktyki, więc po prostu wyobraziłam sobie, że znowu jestem w kościele. Wtedy już bez reszty zatopiłam się w śpiewie, a wyraz twarzy słuchaczy świadczył, że porwały ich moje pieśni.
Wtem z dużego, ładnego domu przy kościele wyszła kobieta i ruszyła prosto w moją stronę. Przestałam śpiewać, ponieważ właśnie przyszło mi do głowy, że przecież mogę zakłócać komuś spokój. Było już późno, a my urządzaliśmy sobie imprezę na ulicy i kościelnych schodach. Żadne z nas nawet nie pomyślało, że przeszkadzamy ludziom spać. Kiedy urwałam w pół słowa, wszyscy utkwili we mnie wzrok, po czym powędrowali spojrzeniem do kroczącej ku mnie kobiety. Była Murzynką o jasnej, piegowatej skórze i rudych włosach; pulchna, w średnim wieku, miała na sobie długi zielony kaftan. Podeszła prosto do mnie, jak gdybym była tam sama jedna.
- Czy to ty jesteś Asha Alexander? - zapytała.
- Skinęłam głową.
- Tak, proszę pani. Przepraszam, że zakłóciliśmy pani spokój.
Wcisnęła mi w rękę kopertę i uśmiechnęła się.
- Ależ skąd, kochanie. Masz taki śliczny głos. Przeczytaj tę kartkę. Przypuszczam, że będziesz chciała odpowiedzieć.
Wyjęłam list i czytałam: „Jeśli nazywasz się Asha Vere Alexander, chciałbym zamienić z tobą słowo. Sądzę, że mam informacje o twoich biologicznych rodzicach. Marcos Duran”.
Byłam wstrząśnięta.
- Jeżeli jesteś zainteresowana, proszę ze mną - oznajmiła z uśmiechem, ruszając z powrotem w stronę tamtego domu.
Nie byłam pewna, co powinnam zrobić.
- O co chodzi? - spytała jedna z moich nowych znajomych, siedząc okutana kocami na stopniach kościoła i wodząc wzrokiem ode mnie do oddalającej się rudej.
- Sama nie bardzo wiem. Jakieś sprawy rodzinne - odparłam i puściłam się biegiem za tamtą kobietą.
Byt tam. W dużym budynku czekał sam Marcos Duran. Okazało się, że to dom pastora Pierwszego Kościoła, a ruda nieznajoma była jego żoną. Boże, wielebny Duran był na żywo jeszcze piękniejszy niż na dyskach. Wyglądał po prostu zabójczo.
- Właśnie przyglądałem się tobie i twoim przyjaciołom i słuchałem, jak śpiewasz - zwrócił się do mnie - kiedy wydało mi się, że cię poznaję. Jesteś przybraną córką Kayce i Madisona Alexander.
To nie było pytanie. Patrzył na mnie, jakby mnie znał, jak gdyby szczerze się cieszył, że mnie widzi.
Kiwnęłam głową.
Uśmiechnął się - tak jakoś smutno.
- No cóż, przypuszczam, że jesteśmy spokrewnieni. Jeżeli zechcesz, możemy później przeprowadzić test genetyczny, ale sądzę, że twoja matka była moją przyrodnią siostrą. I ona, i twój ojciec już nie żyją.
Umilkł, obrzucając mnie dziwnym, niepewnym spojrzeniem.
- Przykro mi, że przyszło mi przekazać ci takie wieści - podjął na nowo. - Oboje byli dobrymi ludźmi. Pomyślałem sobie, że jeśli chcesz, powinnaś dowiedzieć się, kim byli.
- Jest pan pewien, że nie żyją? - zapytałam.
- Przykro mi - powtórzył, skinąwszy głową.
Zamyśliłam się nad tym, nie bardzo wiedząc, co powinnam czuć.
Moi rodzice nie żyją. Cóż, przecież liczyłam się z tym, pomimo mych fantazji. Ale... ni stąd, ni zowąd okazało się, że mam wuja. I raptem dowiedziałam się, że ten wuj to jedna z najsłynniejszych osobistości w kraju.
- Chciałabyś usłyszeć coś o rodzicach? - odezwał się.
- Tak! Bardzo proszę. Chcę wiedzieć wszystko.
Zaczął mi opowiadać. Jak to dziś wspominam, mówił o mojej matce jako dziewczynie, która opiekowała się czeredą czterech młodszych braci; później opisał zagładę Robledo i opowiedział mi o Żołędziu. Właściwie dopiero wtedy, gdy przeszedł do historii Żołędzia, zaczął łgać. W jego wersji Żołądź był małą górską osadą - z prawdziwego zdarzenia, nie jakimś tam dzikim osiedlem koczowników. Jednak nawet się nie zająknął na temat Nasion Ziemi, religii mieszkańców tej wspólnoty. Podobnie jak Robledo, Żołądź został zniszczony - opowiadał dalej. Właśnie tam moi rodzice poznali się, pobrali, a potem zostali zabici. Mnie znaleziono płaczącą w ruinach osady.
On sam dowiedział się o tym wszystkim dopiero kilka lat po fakcie, kiedy ja miałam już nowy dom i nową rodzinę - jak sądził, porządnych Amerykańskich Chrześcijan. Odszukał mnie, od początku wiedząc, że gdy podrosnę, będzie chciał ze mną porozmawiać, opowiedzieć mi moją historię, bym dowiedziała się, że nadal mam żyjącego krewnego.
- Jesteś do niej podobna - stwierdził. - I głos masz taki sam.
Kiedy usłyszałem, jak tam śpiewasz, wprost nie mogłem uwierzyć.
Popatrzył na mnie jak gdyby ze zdumieniem, po chwili odwrócił się i otarł łzę.
Zapragnęłam go dotknąć, pocieszyć. Dziwne, bo nie lubiłam dotykać ludzi. Zbyt długo byłam w życiu sama. Kayce też nie lubiła dotykać innych - przynajmniej nie mnie. Zawsze mówiła, że jest za gorąco albo jest zbyt zajęta. Zachowywała się, jakby przytulanie czy całowanie mnie było czymś obrzydliwym. Naturalnie, dotyk spoconych łapek Madisona istotnie był obrzydliwy. Lecz ten mężczyzna, mój wuj - mój wuj! - sprawiał, że chciałam go dotykać. Uwierzyłam w każde jego słowo. Nawet nie przeszło mi przez myśl, że mógłby kłamać. Przepełniał mnie szacunkiem; czułam się pochlebiona” zmieszana, niemal na granicy płaczu.
Błagałam, by opowiedział mi więcej o rodzicach. Poświęcił mi mnóstwo czasu, odpowiadając na moje pytania, uspokajając i rozwiewając niepokoje. Następnie pastor i jego rudowłosa żona zatrzymali mnie na nocleg na resztkę tamtej nocy. Nagle zyskałam rodzinę.
* * *
Przez kilka pierwszych lat życia moja matka błądziła, wiedząc prawie od początku, co chce osiągnąć, nie mając jednak pojęcia, jak się do tego zabrać, improwizując w miarę upływu czasu. Zwerbowała ludzi do osiedlenia się w Żołędziu, ponieważ uznała, że zdoła urzeczywistnić swój cel, zakładając wspólnoty Nasion Ziemi, w których będą dorastać dzieci, ucząc się „prawd” jej wiary, a następnie, zgodnie z tymi „prawdami”, w dorosłym życiu zajmą się kształtowaniem przyszłości. To była jej pierwsza próba - jak to sformułowała - posiania ziarna. Jednak tak się pechowo dla niej złożyło, że rozpoczęła swe dzieło prawie dokładnie w tym samym czasie, co Andrew Steele Jarret swoje, a on był o wiele potężniejszy. Jej jedyny łut szczęścia przejawił się w tym, że Jarret był od niej o tyle silniejszy, iż nigdy nie zwrócił na nią uwagi. Wprawdzie fanatyczni krzyżowcy obrócili wniwecz owoc jej pierwszych wysiłków, jednak nie zachował się żaden dowód, by on sam kiedykolwiek zauważył fakt jej istnienia. Była jak mrówka, którą przypadkiem rozdeptał na swej drodze.
Gdyby znaczyła więcej, nie uszłaby z życiem.
Ciekawe, że po erze Żołędzia matka jakby straciła z oczu kierunek - aż do czasu, gdy natknęła się na Belen Ross. W swoich notatkach pisała, że chce mnie odnaleźć, a potem podjąć na nowo dzieło odbudowy Nasion Ziemi - tylko w jaki sposób? Zakładając drugi Żołądź? Jeszcze głębiej ukryty?
Bez wątpienia nowa osada byłaby równie bezbronna jak pierwsza. Co by się stało, gdyby też została starta z powierzchni ziemi?
Nie, mamie potrzebna była zupełnie inna idea i prawdę mówiąc, znalazła taką. Wiedziała, że musi wykształcić nauczycieli. Zebranie rodzin we wspólnotę nie zdało egzaminu. Dlatego musiała spróbować przyciągnąć ludzi, którzy po przyswojeniu jej nauk rozproszyliby się po kraju, aby nauczać, praktycznie jako jej apostołowie. Jednak zamiast się do tego zabrać, ulegając instynktowi, dalej szukała mnie. Chociaż nie dałabym sobie uciąć głowy za to, czy do czasu, gdy na scenę wkroczyła Belen Ross, za tymi jej poszukiwaniami kryło się jeszcze coś więcej niż odruch. Zastanawiam się, czy Allison Gilchrist Allie - przypadkiem nie wpadła na to i nie spiknęła jej z Len, by po prostu jakoś nią wstrząsnąć.
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
WTOREK, 19 CZERWCA 2035
W pewnym sensie jest nas teraz troje. Nim do tego doszło, przeżyłyśmy interesujące chwile, aczkolwiek niezupełnie podoba mi się sposób, w jaki do tego doprowadziłam. Nie jest to dokładnie to, co planowałam, ale ciekawi mnie, co z tego wyniknie. Tymczasem znów idziemy szosą, na północ od nowego miasta korporacyjnego Hobartville. Zapasy odnowiłyśmy poza jego murami, w dzikiej osadzie, która nieuchronnie zdążyła wyrosnąć już na obrzeżach.
Następnie obeszłyśmy je dokoła i ruszyłyśmy przed siebie. Cieszę się, że znowu wędrujemy. Trzy dni zabawiłyśmy w jednym miejscu.
Przedtem cały czas szłyśmy, nie nawiązując żadnych kontaktów opóźniających marsz. W dwudziestym siódmym, wędrując z Los Angeles do okręgu Humboldt, przygarniałam po drodze ludzi, aż uzbierała się mała wspólnota. Sądziłam wtedy, że Nasiona Ziemi zrodzą się właśnie z takich niewielkich, współdziałających ze sobą społeczności. Już po założeniu Żołędzia również odwiedzałam innych, namawiając, by do nas przystali. Teraz nie czułam chęci zapraszania do kompanii nikogo więcej „prócz Len.
Zmierzałam do Portland tylko po to, aby szukać córki i skłonić mego brata, by mi w tym pomógł - czy mu się to podobało, czy nie.
Czy był to bardziej realistyczny cel niż wędrówka Len na Alaskę w celu odnalezienia rodziny? Może mniej samobójczy, ale... z pewnością nie bardziej rozsądny.
Mój niepokój, mój strach, że to może być prawda, powstrzymywał mnie od zbliżania się do ludzi. Parę razy nakarmiłam różnych obtartych rodziców z dziećmi, bo nie mogę znieść widoku głodnych maluchów, lecz poza tym niedużo mogłam zdziałać. No bo co znaczy jeden posiłek? W Żołędziu robiłam więcej, a z Nasionami Ziemi miałam nadzieję dokonać o wiele, wiele więcej. O niebo więcej...
Wciąż jeszcze żywię jakieś nadzieje. Nawet przez siedemnaście miesięcy Chrześcijańskiego Obozu ani na chwilę nie zapomniałam o Nasionach Ziemi, choć bywały czasy, gdy wątpiłam, czy przeżyję, by o nich nauczać i wykorzystać do kształtowania naszej przyszłości.
Jednakże podczas tej wędrówki mogłam jedynie dać jeść jakiejś matce z dzieckiem, jakiemuś ojcu z dzieckiem, po czym iść własną drogą..- Skąd wiesz, że potem nie zaczają się gdzieś, żeby nas obrabować? - spytała Len, gdy pomaszerowałyśmy dalej międzystanową numer pięć, zostawiając mężczyznę z dwójką małych, obdartych chłopczyków nad solidnym posiłkiem, jaki po raz pierwszy od dawna przyszło im jeść.
- Wcale nie wiem - odparłam. - Chociaż to niezbyt prawdopodobne, nie wykluczam takiej możliwości.
- To po co tak ryzykować?
Na moment spojrzeliśmy sobie w oczy, po czym umknęła wzrokiem w bok.
- Wiem - odezwała się tak cicho, że ledwo usłyszałam. - Ale co im po jednym posiłku? Zaraz znów zgłodnieją i będą głodować.
- Owszem - powiedziałam. - Jarret byłby łatwiejszy do strawienia, gdyby troszczył się o ciała i uczucia dzieciaków choć w połowie tak gorliwie jak o ich dusze.
- Mój tata głosował na niego - wyznała Len.
- Jakoś mnie to nie dziwi.
- Powiedział, że Jarret zaprowadzi znów ład i porządek, i postawi kraj na nogi. Pamiętam jego słowa. Matkę też przekonał, żeby oddała na niego głos, chociaż jej i tak było wszystko jedno.
- Zagłosowałaby nawet na kandydata z Księżyca, gdyby jej kazał, byle tylko zostawił ją w spokoju. W czasie wyborów w trzydziestym drugim roku mieszkałam jeszcze w domu i nigdy wcześniej nie wychodziłam poza mury naszej posiadłości. Uznałam, że ojciec musi wiedzieć, co mówi, dlatego też opowiadałam się za Jarretem. Ale to nieważne, bo i tak byłam za młoda, aby głosować.
- Cała nasza dorosła służba głosowała na niego. Ojciec stał przy jedynym telefonie w domu, z którego wolno było korzystać służącym, przyglądał się, jak skanują sobie odcisk palca i siatkówki, a potem pilnował, jak głosują.
- Ciekawe, czy twój ojciec rozczarował się do Jarreta, bo ciebie porwano.
- Rozczarował się?
- Do niego i do Stanów Zjednoczonych. Przecież wyemigrował z kraju.
Po chwili zastanowienia przytaknęła ruchem głowy.
- No tak. Jakoś ciągle trudno mi się przyzwyczaić do myślenia o Alasce jako obcym państwie. Zdawałoby się, że przez tę wojnę powinno być łatwiej. Mniejsza z tym. Wszystko to nieważne. To znaczy, ci ludzie - ten facet z dwójką chłopaków, których właśnie nakarmiłaś - oni są ważni, tyle że akurat nimi nikt się nie przejmuje. A przecież te dzieciaki to nasza przyszłość, jeśli tylko wcześniej nie umrą z głodu. Załóżmy jednak, że dożyją dorosłości. Jakimi ludźmi się staną?
- Właśnie o to chodzi w Nasionach Ziemi - wyjaśniłam. Chciałam, byśmy wszyscy pojęli, czym możemy się stać, czego możemy dokonać. Chciałam wyznaczyć nam kierunek, cel, na tyle wielki, skomplikowany i trudny, wreszcie - na tyle radykalny, aby sprawił, żebyśmy stali się silniejsi i mądrzejsi, niż byliśmy kiedykolwiek do tej pory. Ludzkość stale wpada w jakiś kanał, rozumiesz? Coraz więcej wiemy o fizycznym wszechświecie i własnym organizmie, rozwijamy technikę, jednak jakoś przez cały czas, od zarania dziejów, zajmujemy się wznoszeniem coraz to nowych imperiów, które w końcu w ten czy inny sposób niszczymy.
- Bez przerwy prowadzimy głupie wojny, dla których wynajdujemy usprawiedliwienia i tracimy głowy, a przecież w ostatecznym rozrachunku każda z nich jedynie zabija i okalecza rzesze ludzi, jeszcze więcej zubaża, sieje choroby i głód, tym samym szykując zarzewie następnej. A my, chociaż widzimy to wszystko jak na dłoni w całej naszej historii, wzruszamy tylko ramionami i mówimy: „No cóż, tak już toczy się ten świat - nigdy nie było inaczej”.
- I nie jest - stwierdziła Len.
- I nie jest - powtórzyłam. - To, jacy jesteśmy, chyba naprawdę musi mieć solidne biologiczne przyczyny. Przecież gdyby nic takiego nie istniało, nie byłoby tej całej historycznej cykliczności.
- Naturalnie, nie można zaprzeczyć, że człowiek to tylko gatunek zwierzęcia. Jednak my mamy alternatywę, jakiej nigdy nie miało żadne inne stworzenie w historii ewolucji. Możemy wybrać, czy chcemy w kółko budować i burzyć, aż wreszcie unicestwimy samych siebie albo całą planetę - czy też stać nas na to, aby osiągnąć dojrzałość. Wylecieć z gniazda. Wypełnić Przeznaczenie, osiąść pośród gwiazd, zmagać się z własnymi marzeniami i z wyzwaniami stawianymi przez nasze nowe środowisko. Bo nowe światy przeobrażą nas, tak jak my je. Przedstawiciele nowej rasy, jaka się wtedy narodzi, rozwiną nowe sposoby przetrwania. Nie będą mieć wyjścia. Przerwą stary cykl, dadzą początek nowemu, całkiem odmiennemu.
Nasiona Ziemi mają przygotować nas do spełnienia Przeznaczenia; nauczyć, jak współistnieć po partnersku w małych wspólnotach, jednocześnie wypracowując jakiś stały model partnerstwa z naszym otoczeniem. Przypominają, byśmy traktowali kształcenie i zdolności przystosowawcze jak bezwzględne priorytety, ponieważ tym właśnie są. Dotyczą...
Dojrzałam lekki uśmieszek na twarzy Len i spasowałam.
- Dotyczą jeszcze mnóstwa innych rzeczy - dokończyłam ale te są najistotniejsze.
- Wyszło ci dziwne kazanie.
- Wiem.
- Powinnaś robić tak jak Jarret.
- Co proszę?! - spytałam z naciskiem, jak najdalsza od naśladowania gościa w czymkolwiek.
- Skupić się na tym, czego chcą ludzie, i tłumaczyć im, w jaki sposób twój system pomoże im to osiągnąć. Przytaczać ludowe powiastki, żeby zilustrować, o co ci chodzi, i obiecywać gwiazdki z nieba - w twoim przypadku akurat dosłownie. A tak w ogóle po co ludzie mieliby palić się do tych gwiazd? Trzeba by na to masy forsy, nie wspominając o czasie. Ludzkość musiałaby wynaleźć całkiem nowe technologie. Przy tym wszystkim wątpię, czy ktokolwiek z tych, co podjęliby taki trud, dożyłby, aby zobaczyć jakiś efekt. Z drugiej strony niektórym naukowcom pewnie by się to podobało. Mieliby okazję podopieszczać swoje ulubione projekty. Na pewno znaleźliby się też ludzie, którzy uznaliby to za wielką przygodę - tylko że nikt nie byłby chętny za to zapłacić.
Teraz i ja się uśmiechnęłam.
Jasne. Powtarzam to samo od lat. Niektórzy przekonaliby się do tego dla dobra własnych dzieci - chcąc stworzyć im szansę zaczęcia wszystkiego od nowa. Jednak sama idea nic nie zdziała.
Nie zgromadzi dość ludzi ani pieniędzy. Wypełnienie Przeznaczenia to zadanie długoterminowe, kosztowne i niepewne - w zasadzie to całe tysiące pomniejszych zadań - i bez gwarancji na cokolwiek. Kto może pomóc? Wszyscy politycy to myślący na krótką metę oportuniści, czasem z sumieniem, ale zawsze oportuniści.
Ludzie biznesu z kolei gonią za zyskiem, zarówno na dłuższą, jak na krótszą metę. Dlatego prawda jest taka, że przygotowanie do międzygwiezdnych podróży, a potem wyekspediowanie kosmicznych statków z kolonistami to wysiłek długotrwały, niewdzięczny, ciężki i drogi. Podejrzewam, że tylko religia może mu podołać.
Znajdzie się wielu takich, co wymyślą sposoby, jak na tym zarobić. To może ruszyć całe przedsięwzięcie z miejsca. Ale dopiero coś tak immanentnie ludzkiego i z gruntu irracjonalnego jak religia będzie w stanie sprawić, że ludzkość wytrwa w zamiarze i w wysiłkach, by go urzeczywistnić - nawet przez całe pokolenia, jeśli tak będzie trzeba. Jak widzisz, mam to przemyślane.
Len zadumała się na dłuższą chwilę, trawiąc wszystko jeszcze raz sama, a następnie stwierdziła:
- Jeśli na tym polega twoja wiara, czemu nie powiesz ludziom, żeby ruszyli do gwiazd, bo tego chce od nich Bóg? Tylko nie zacznij teraz mi tłumaczyć, że twój Bóg niczego od nikogo nie chce. Rozumiem to. Ale większość ludzi tego nie załapie.
- Mieszkańcy Żołędzia załapali.
- I gdzie teraz są?
To zabolało, jakbym dostała w twarz.
- Nikt nie wie lepiej ode mnie, jak sromotnie zawiodłam moich ludzi - powiedziałam.
Zmieszana, umknęła wzrokiem.
- Nie chciałam, żeby tak to zabrzmiało - odezwała się. - Przepraszam. Chodzi mi tylko o to, że ludziom nie przyjdzie łatwo pojąć i z entuzjazmem zaakceptować to, co głosisz - a już z pewnością nie stanie się to szybko. Czy tamci osiedlali się w Żołędziu ze względu na Nasiona Ziemi, czy w nadziei że będą mogli nakarmić swoje dzieci?
Z westchnieniem skinęłam głową.
- Chcieli nakarmić dzieci i żyć w społeczności, gdzie nikt nie będzie patrzeć na nich z góry, dlatego że są biedni, ani robić z nich niewolników, dlatego że są słabi. Wielu dorosłych zaczęło wierzyć w Nasiona Ziemi dopiero po latach. Aczkolwiek dzieci przekonywały się do nich od razu. Liczyłam, że to one będą w przyszłości nauczycielami i misjonarzami tej wiary.
- Może i tak by było, gdyby mieli tę szansę. Tyle że los ją przekreślił. Więc co teraz zamierzasz?
- Kiedy krzyżowcy Jarreta dalej swobodnie się panoszą? Nie mam pojęcia.
Niezupełnie była to prawda. Miałam w zanadrzu parę pomysłów, lecz najpierw chciałam usłyszeć, co Len ma do powiedzenia.
Ta dziewczyna potrafiła myśleć.
- Trzeba przyznać, że umiesz rozmawiać z ludźmi - stwierdziła. - Budzisz sympatię. Do diabła, nawet zaufanie. Czemu po prostu nie zostaniesz kaznodzieją i nie zaczniesz wygłaszać im kazań, jak każdy inny duchowny? Nauczaj, tak jak Jarret. Słuchałeś któregoś z jego przemówień? Większość z nich to normalne kazania. Media nie mogą przeciwstawić się żadnym jego żądaniom, bo on zawsze opowiada się po stronie Boga. Zgadnij, po czyjej stronie stawia to wszelkich oponentów?
- I uważasz, że powinnam zacząć robić coś podobnego?
- Tak, jeżeli naprawdę wierzysz w to, co mówisz.
- Nie jestem demagogiem.
- A szkoda. Właśnie przez to oddajesz pole wszystkim Jarretom tego świata. A takich nigdy nie brakowało.
Jakiś czas szłyśmy obie w milczeniu.
- A ty? - zagaiłam znów po chwili.
- Co ja? Wiesz, dokąd idę.
- Zostań ze mną. I idź gdzie indziej.
- Przecież chcesz dojść to Oregonu, żeby spotkać się z bratem i odnaleźć córkę.
- Zgadza się. Ale zamierzam też sprawić, aby Nasiona Ziemi stały się tym, czym powinny być: drogą, która w końcu doprowadzi nas, ludzkość, do dorosłości.
- Chcesz spróbować jeszcze raz?
- Właściwie nie mam wyboru. Nasiona Ziemi to coś więcej niż moja wiara; to mój cel w życiu.
- W swojej książce piszesz, że człowiek nie ma celu, tylko jego zadatek.
Uśmiechnęłam się. Miała fenomenalną pamięć. Mimo to nie potrafiła wznieść się ponad poziom robienia z niej nieuczciwego użytku, aby zdobyć punkt w dyskusji.
Zacytowałam:
Nikt się nie rodzi
Z celem, Lecz tylko z zadatkiem celu.
- Wszyscy sami obieramy sobie cel - wyjaśniłam. - Ja wybrałam swój, jeszcze kiedy byłam za mała, żeby być mądra; zresztą może to on wybrał mnie. Cel to rzecz niezbędna. Bez niego tylko bezwolnie dryfujemy.
- Cel - powtórzyła, po czym wyraźnie dla popisu wyrecytowała:
Cel nas
Jednoczy:
Obleka w wyraźny kształt nasze marzenia, Nadaje kierunek naszym planom
I potęguje nasze wysiłki.
Cel nas
Określa
I kształtuje, Dając szansę
Na wielkość.
- Brzmi pięknie - skwitowała z westchnieniem. - Ale pięknych słów jest dużo. Więc co zamierzasz?
- Ja to nie Jarret, jednak chyba masz słuszność. Powinnam bardziej uprościć i ukonkretnić moje przesłanie. Mogłabyś mi w tym pomóc.
- Czemu miałabym się zgodzić?
- Bo znalazłabyś coś, dla czego warto byłoby żyć.
Znowu uciekła gdzieś wzrokiem. Wreszcie, po dłuższym milczeniu, odezwała się z wielką goryczą:
- Skąd pewność, że chcę żyć?
- Po prostu wiem. Ale jeśli postanowisz zostać ze mną, będziesz musiała tego dowieść.
- Czego niby?
- Właściwie, jeśli zostaniesz ze mną, sama będziesz musiała robić wszystko, by przeżyć. Idee podobne do tych, o jakich mowa w Nasionach Ziemi, nie będą zbyt popularne w najbliższej przyszłości. Jarretowi, gdyby je znał, też nie przypadłyby do gustu.
- Jeśli masz trochę oleju w głowie, nie zrobisz nic, co ściągnęłoby na ciebie uwagę. Nie teraz.
- Nie planuję pozyskiwać tłumów ani zostać sieciowym kaznodzieją. Przynajmniej póki Jarret nie zgra się z wszystkich atutów, jakie dostał na powitanie. Mimo to chcę na serio spróbować jeszcze raz dotrzeć do ludzi.
- Jak?
Na to miałam już odpowiedź. Przez cały czas naszej rozmowy obracałam w myślach przeróżne pomysły. Uwagi Len, podobnie jak przeżycia ostatnich dni, pomogły mi skupić się na ich konkretyzacji.
- Będę chodzić po domach - oznajmiłam. - W mniejszych miastach misjonarze domokrążcy to nic nowego. W Los Angeles by to nie przeszło. W Portland pewnie też nie. Za bardzo się rozrosło. Ale po drodze i w co większych mieścinach wokół Portland mogłoby się udać. Ludzie w wielkich miastach i bardzo małych mieścinach będą zbyt podejrzliwi i wrodzy.
- Zakładam, że bierzesz pod uwagę tylko wolne miasta - powiedziała Len.
- Naturalnie. Nawet gdybym zdołała wejść do miasta korporacji, mogłabym skończyć w obroży za włóczęgostwo. Dożywotnio. Mają tam taką metodę, że zawsze liczą ci za utrzymanie więcej, niż płacą za twoją pracę; tym sposobem nigdy nie masz szans wyjść z długów.
- Słyszałam o tym. Więc chcesz tak po prostu pukać do drzwi i pytać ludzi, czy pozwolą opowiedzieć sobie o Nasionach Ziemi?
- Podobno tak samo robią Świadkowie Jehowy. A raczej robili. Nie jestem pewna, czy dalej tak chodzą.
- Dzisiaj to bardziej niebezpieczne - przyznałam. - Ale kiedyś praktykowali to i inni. Na przykład mormoni i jeszcze parę mniej znanych wyznań.
- Chrześcijańskich.
- Tak. - Zamyśliłam się na moment. - Kiedy zaczęłam zbierać ludzi i zakładać Żołądź, miałam osiemnaście lat. Osiemnaście. Byłam o rok młodsza niż ty dziś.
- Wiem, Allie mi mówiła.
- A jednak ludzie szli za mną - ciągnęłam - bo zdawało im się, że dokądś zmierzam, podczas gdy sami nie mieli żadnego celu poza przeżyciem. Znaleźć pracę. Jeść. Zdobyć jakiś dach nad głową. Wegetować. A mnie chodziło o coś więcej, dla siebie i dla mojej trzódki. Oni też chcieli więcej, tylko nie wierzyli, że mogą to mieć. Nie byli nawet pewni, co „to” jest.
- Jaka tyś była wspaniała... - mruknęła Len.
- Nie graj idiotki - odcięłam się. - Ci wszyscy ludzie byli gotowi pójść za osiemnastoletnią dziewczyną, bo wyglądało na to, że ma jakiś cel - że wie, dokąd zmierza. Z tego samego powodu Amerykanie wybrali Jarreta: ponieważ uwierzyli, że wie, dokąd idzie. Nawet bogacze, tacy jak twój ojciec, rozpaczliwie potrzebują kogoś, kto zdaje się wiedzieć, do czego dąży.
- Ojciec potrzebował kogoś, kto zagwarantuje bezpieczeństwo jego inwestycjom i utrzyma całą biedotę tam, gdzie jej miejsce.
- I kiedy zdał sobie sprawę, że Jarret albo nie może, albo nie chce tego zrobić, opuścił kraj. Inni też się od niego odwrócą, z wielu różnych pobudek. Jednak nie zmieni to faktu, że wszyscy dalej będą pragnąć pójść za kimś, kto sprawia wrażenie, że wie, dokąd podąża.
- Na przykład za tobą?
Westchnęłam.
- Być może. Choć bardziej prawdopodobne, że już za tymi, którym przekażę moje nauki. Tak naprawdę brak mi umiejętności, jakie będą później potrzebne. Poza tym nie mam pojęcia, ile czasu zajmie uczynienie z Nasion Ziemi sposobu życia, a z Przeznaczenia celu, do którego dążyć będzie znaczna część ludzkości.
Obawiam się, że już samo to może potrwać całe moje i twoje życie. Z pewnością nie nastąpi to szybko. Ale to my - ty i ja - posiejemy pierwsze ziarno.
Len odgarnęła włosy z twarzy.
- Nie wierzę w twoje Nasiona Ziemi, w ani jedną z ich prawd.
- Zwyczajny stek bzdur. Będziesz chodzić po domach obcych ludzi, aż cię zabiją i tak to się wszystko skończy.
- Niewykluczone.
- Ani mi się śni brać w tym udział.
- Owszem, śni ci się. Jeśli przeżyjesz, zdziałasz więcej dobra niż ktokolwiek, kogo znałaś w życiu. Jeśli nie, zginiesz, ale próbując tego dokonać.
- Powiedziałam, że nie mam ochoty przyłożyć do tego ręki. To śmieszne. I niemożliwe.
- A masz coś ważniejszego do roboty?
Cisza.
Dotarłyśmy do szosy odbijającej ku wzgórzom, nie zamieniając już ani słowa. Skręciłam, pozostawiając pytania Len bez odpowiedzi. Dokąd szłam? Nie miałam pojęcia. Może po prostu rzucę tylko okiem, co leży za wybrzuszeniem drogi, i znów zawrócę na autostradę. A może nie.
Z dala od szosy, ukryty głęboko pośród gór, stał wielki, dwupiętrowy farmerski dom z drewna. Aż się prosił, aby go odmalować. Dawniej musiał być biały, teraz był szarobury. Nieopodal jakaś kobieta pieliła rozległy warzywnik. Nie mówiąc Len, co zamierzam, podeszłam do nieznajomej i spytałam, czy możemy skończyć pielenie w zamian za posiłek.
- Dobrze się sprawimy - obiecałam. - Jak pani nie będzie zadowolona, nie dostaniemy jeść.
Popatrywała na nas podejrzliwie i ze strachem. Sprawiała wrażenie, jakby mieszkała sama, ale niewykluczone, że byli jacyś inni domownicy. Widziała, że jesteśmy uzbrojone, lecz mimo to nie zamierzamy jej grozić. Uśmiechnęłam się.
- Będziemy dozgonnie wdzięczni za parę kromek chleba powiedziałam. - Uczciwie na nie zapracujemy.
Byłam w luźnym ubraniu, przebrana za mężczyznę. Włosy miałam krótko podcięte. Według Len, nie wyglądam jak najgorszy męski brzydak. I ja, i ona byłyśmy dosyć czyste.
Kobieta mimowolnie odpowiedziała niepewnym uśmieszkiem.
- A jesteście pewni, że dacie radę odróżnić zielsko od warzyw? - spytała.
Parsknęłam śmiechem i odparłam:
- Tak, proszę pani.
Nawet przez sen, dorzuciłam w myśli. Jednak Len to całkiem inna para kaloszy. Dziewczyna nigdy w życiu nie pracowała w ogrodzie. Jej ojciec najmował do tego ludzi. Miała szczupłe, miękkie dłonie, bez odcisków - i zero wiedzy o roślinach. Pokazałam jej palcem marchewki, różne warzywa zielone i zioła. Wierzyłam, że zapamięta i okaże sporo zdrowego rozsądku. Jeśli była na mnie zła, nawrzuca mi później. Publiczne wściekanie się na kogoś nie było w jej stylu. Obie miałyśmy w plecakach mnóstwo jedzenia, a i z forsą nie było jeszcze krucho. Zapragnęłam jednak od zaraz zacząć znowu wyciągać rękę do ludzi. Czemu nie zatrzymać się na jeden dzień w drodze do Portland, aby zostawić po sobie parę słów w tym starym, poszarzałym domiszczu? Przynajmniej trochę się wprawię, nawet jak nie osiągnę nic więcej.
Pracowałyśmy ciężko, aż doprowadziłyśmy do porządku cały ogród. Len mamrotała i narzekała, mimo to nie odniosłam wrażenia, że naprawdę cierpi. Przeciwnie, chociaż nie przestawała pomstować na owady i robaki, na to, że śmierdzą jej zielska, wilgotna ziemia i że wszystko tak brudzi, wyglądała na zaciekawioną nowym zajęciem i zadowoloną.
Uświadomiłam sobie, że choć opowiadała mi o swojej rodzinie, kontaktach ze służbą, przejściach z porywaczami, życiu na własną rękę, grzebaniu w odpadkach i kradzieżach, nigdy nie wspomniała słowem o żadnej pracy. Z pewnością imała się jakichś drobnych zajęć za jedzenie, mimo to zdaje się, że prawdziwa praca to dla niej wciąż zupełna nowość. Muszę dopilnować, by nabrała w tej dziedzinie więcej doświadczenia. Wtedy będzie umiała lepiej o siebie zadbać, jeśli jednak postanowi iść swoją drogą.
Gdy skończyłyśmy już pielenie, gospodyni, która przedstawiła się jako Nia Cortez, uraczyła nas talerzem z kanapkami. Były jajka, zapiekany ser i szynka. Do tego kompotierka z truskawkami, druga z pomarańczami i dzban osłodzonej miodem lemoniady. Nia przysiadła przy nas na bocznej werandzie, a ja odniosłam wrażenie, że jest samotna, nieśmiała i bardzo wystraszona. Jaki pusty i samotny był ten dom schowany pośród wzgórz.
- Piękna tu okolica - zagadnęłam ją. - Trochę szkicuję. Te faliste pagórki, płowa trawa, zielone drzewa... aż nabieram ochoty, żeby usiąść i cały dzień rysować.
- Umiesz rysować? - spytała z leciutkim uśmiechem.
Wyjęłam z plecaka mój szkicownik i zamiast falistych kopców zaczęłam rysować portret Nii. Musiała mieć około pięćdziesiątki; jej ciemnobrązowe włosy przetykały już pasemka siwizny.
Ściągnięte do tyłu w gruby koński ogon, sięgały prawie do pasa.
Była pulchna, więc uniknęła zmarszczek, a jej gładka skóra była równo opalona na ładny brąz. Ładna, nieskomplikowana twarz.
Oczy, przejrzyste jak u małego dziecka, były tak samo ciemnobrązowe jej włosy. Rysując kogoś, zyskuję doskonały pretekst, by uważnie go obserwować, pozwalając sobie wczuć się w jego myśli i uczucia - tak jak je sobie wyobrażam. Właściwie na tym samym polega hiperempatia, tyle że daje o sobie znać niezależnie od mojej woli. Czemu więc nie mieć z niej jakiegoś pożytku? W pewien uproszczony i niezupełnie niezawodny sposób szkicowanie kogoś pomaga mi stać się tą osobą i, jeśli mam być szczera, także nią manipulować. Zawsze i wszędzie można się czegoś nauczyć.
Oj, doskwierała tej Nii samotność. Do tego stopnia, że zaczynała niezdrowo interesować się mną - mężczyzną. Chcąc powściągnąć te zakusy, zwróciłam się do Len.
- Zawiń i spakuj mi parę kanapek, dobrze? Chcę to skończyć, zanim popsuje się światło.
Nia spojrzała na Len, jakby dopiero co przypomniała sobie o jej istnieniu. Następnie, w chwili konsternacji, spuściła wzrok na własne dłonie, zniszczone ciężką pracą. Gdy znów obrzuciła mnie spojrzeniem, zdawała się już bardziej opanowana i powściągliwa.
Nie spieszyłam się z jej portretem. Prawdę mówiąc, mogłam skończyć go znacznie szybciej. Jednak pracując nad nim, dodając szczegóły, miałam szansę nawiązać do Nasion Ziemi, bez posądzeń o zapędy do nawracania. Zaczęłam cytować różne fragmenty, jakbym recytowała jej przypadkową poezję, aż w końcu jedna strofa szczególnie zwróciła jej uwagę. Nie zdołała ukryć tego przede mną. Były to wersety:
Aby kształtować Boga
Mądrze i zapobiegliwie,
Z pożytkiem dla twego świata,
Ludu,
Życia,
Rozważaj konsekwencje,
Pomniejszaj szkody,
Pytaj
I szukaj odpowiedzi,
Ucz innych
I siebie.
Nia pracowała dawniej jako nauczycielka w publicznej podstawówce w San Francisco. Uczyła tam piętnaście lat, aż do likwidacji szkoły na początku lat dwudziestych, kiedy wiele placówek oświaty, jak kraj długi i szeroki, na zawsze zamknęło podwoje. Przestano nawet zachowywać pozory, że mamy wykształcone społeczeństwo. Politycy tylko potrząsali głowami, powtarzając ze smutkiem, że powszechna oświata okazała się nieudanym eksperymentem. Niektóre przedsiębiorstwa zaczęły kształcić dzieci swych pracowników, przynajmniej w stopniu, który zapewniałby im następne pokolenie robotników. Właśnie wtedy znów weszły w modę miasta korporacyjne. Oferowały bezpieczeństwo, zatrudnienie i oświatę. Wszystko to bardzo pięknie, tyle że firma, która cię wykształciła, miała cię na własność, póki nie spłaciłeś długu, jaki u niej zaciągnąłeś. Obowiązywała cię umowa terminatorska i jeśli nie mogli wykorzystać cię sami, mieli prawo odstąpić cię swojej filii albo innemu przedsiębiorstwu.
Podobnie jak twoje wykształcenie, ty sam stałeś się towarem, którym wolno im było handlować.
W kraju wciąż jeszcze funkcjonowało kilka placówek publicznej oświaty, lecz bardziej przypominały miejskie areszty aniżeli najpośledniejsze nawet szkoły prywatne, kościelne czy korporacyjne. Kwestia dopilnowania, by dzieci otrzymały jakieś wykształcenie, spadła w całości na barki odpowiedzialnych rodziców. Tacy, którym się to nie udawało, zyskiwali miano złych rodziców. System rokował nadzieję, że prędzej czy później społeczne, prawne i religijne naciski zmuszą nawet tych złych, aby spełnili swą powinność wobec własnego potomstwa.
- Tym sposobem - snuła opowieść Nia - na biednych analfabetów zwalono finansową odpowiedzialność za podstawowe wykształcenie ich dzieci. Jeśli są zupełnymi biedakami, alkoholikami, narkomanami, po prostu mówi się trudno, wielka szkoda! Nikt nawet nie pomyślał, co za społeczeństwo budujemy takimi decyzjami. Ludzie, którzy mogli pozwolić sobie na posyłanie dzieci do prywatnych szkół, byli zadowoleni, bo rząd nareszcie zaprzestał trwonienia podatków na nauczanie cudzych bachorów. Jakby myśleli, że mieszkają na Marsie. Zdawało im się, że wśród biednych, niewykształconych i bezrobotnych ich żadna krzywda nie dotknie!
Len westchnęła.
- To mi przypomina kropka w kropkę poglądy mojego ojca oznajmiła. - Ja jestem jego karą, o ile go to obchodzi
Nia spojrzała na nią z chłodnym zainteresowaniem.
- A kim był twój ojciec? - zapytała.
Gdy Len wyjaśniła, zauważyłam, jak chłód Nii topnieje.
- No tak - skwitowała z westchnieniem. - Ja też byłam chyba blisko skończenia jako bezdomna, na szczęście mój wuj i ciotka mieli na własność ten dom razem z przyległym gruntem pod uprawę. To dom rodzinny mojej mamy. Gdy straciłam pracę, przeniosłam się tu, żeby zamieszkać na stałe i zaopiekować się wujostwem. Oboje byli już starzy i nie wiodło im się najlepiej, nawet gdy wydzierżawili ziemię okolicznym farmerom. Umarli, a ja przejęłam w spadku dom, pole i dobytek. Uprawiam ogród, hoduję parę kurczaków, kóz i królików. Pole dzierżawię. Jakoś wiążę koniec z końcem.
Próbowałam zignorować ostre ukłucie zazdrości i tęsknoty.
- Podoba mi się twój ogród - odezwała się Len, omiatając spojrzeniem długie, równe grządki warzyw, ziół i owoców.
- Naprawdę? - spytała Nia. - Słyszałam, jak przy pieleniu psioczyłaś.
Len spłonęła rumieńcem i popatrzyła na własne dłonie.
- Pierwszy raz robiłam coś takiego - wyznała. - Ciężka harówka, ale mi się podobała.
Uśmiechnęłam się.
- Zawsze gotowa spróbować wszystkiego, przynajmniej to trzeba jej przyznać - powiedziałam. - Za to ja pracowałem w gospodarstwie przez całe życie.
- Byłeś ogrodnikiem? - dopytywała się Nia.
- Nie, to była raczej kwestia wyboru: mieć co jeść albo nie mieć. Robiłem różne rzeczy, nie wyłączając uczenia, chociaż nie mam studiów nauczycielskich. Ale jestem wykształcony i uważam, że zamknięcie szkół publicznych to czysty kryminał.
Wręczyłam jej rysunek. W prawym dolnym rogu wypisałam pierwszy werset „Nasion Ziemi”: „Czegokolwiek dotykasz, ulega Zmianie...”, a z drugiej strony: „Aby kształtować Boga...” - ten, który jej się spodobał.
Przeczytała oba i długo patrzyła na swój portret. W końcu głosem tak łagodnym, że ledwie ją usłyszałam, wyszeptała:
- Dziękuję.
Zaprosiła nas, byśmy zostały na noc, proponując nocleg w stodole - co świadczyło, że jednak nie całkiem przestała nas się bać. Zgodziłyśmy się, a następnego dnia wykonałam dla niej jeszcze parę napraw w obejściu i w domu. Gdybym chciała, mogłam ją okraść bez trudu, jednak tego, co postanowiłam od niej uzyskać, nie sposób było ukraść. Sama musiała to dać.
Tego wieczoru wyznałam jej, że nie jestem mężczyzną.
Wpierw jednak opowiedziałam jej o Larkin. Byłyśmy obie w kuchni, a Nia gotowała. Wcześniej zaprosiła mnie, bym usiadła i trochę z nią pogadała. Stwierdziła, że się napracowałam i zasłużyłam na odpoczynek.
Usłyszawszy o mojej Larkin, wyglądała, jakby miała się rozpłakać. Len została w salonie, rozkoszując się lekturą prawdziwych, drukowanych na papierze książek. Nie będzie świadkiem żadnych łez - na wypadek gdyby Nia okazała się wrażliwa na takie historie. Nigdy nie ma pewności, co drugi człowiek poczytać może za upokorzenie lub naruszenie prywatności.
- A co... co spotkało matkę tej dziewczynki? - spytała mnie Nia.
Zwlekałam z odpowiedzią, dopóki na mnie nie spojrzy.
- Na szosach jest niebezpiecznie - zaczęłam. - Sama dobrze wiesz. Zdarza się, że wędrowcy przepadają bez wieści.
- Zaginęła na autostradzie? Ktoś ją zabił?
- Zaginęła, żeby uniknąć śmierci.
- Urwałam na chwilę.
- To ja, Nia - wyjaśniłam nareszcie.
- Cisza, konsternacja.
- Ale...
- Obdarzyłaś nas zaufaniem. Teraz ja zaufam tobie. Na szosie udaję mężczyznę. Nie mam innego wyjścia. Dwie wędrujące kobiety byłyby łatwym celem dla każdego.
No i po wszystkim. Nie wytykałam jej pomyłki, nie okazałam rozbawienia, że dała się nabrać. Zamiast tego odsłaniałam się przed nią, prosząc o zrozumienie i dochowanie mej tajemnicy.
Odstawiła garnki i podeszła, by dobrze mi się przyjrzeć.
- Aż trudno uwierzyć - wyszeptała.
- Uśmiechnęłam się.
- Jednak to prawda. Nie chciałam cię oszukiwać.
- Zaczerpnęłam głęboko tchu.
- Nie mam złudzeń, że mężczyźnie już nic na szosie nie grozi. Ci sami, co porwali mi dziecko, zabili też mojego męża i roznieśli w puch całą naszą osadę. Oczywiście wszystko w imię Boga.
Usiadła przy stole obok mnie.
- Krzyżowcy. Słyszałam, że ratują bezdomne sieroty i że – Boże, zmiłuj się! - palą czarownice. Ale nie wiedziałam, że tak bez dania racji... mordowali ludzi i... kradli im dzieci.
Jednak nie zanosiło się na to, aby postępki krzyżowców zaprzątnęły jej uwagę na dłużej.
- A ty... - zmieniła temat. - Jakoś nie mogę się z tym pogodzić.
- Dalej czuję... dalej czuję, jakbyś była mężczyzną. To znaczy...
- Już dobrze, nie ma sprawy.
Westchnęła i spojrzała na mnie ze smętnym uśmiechem.
- Nieprawda.
Faktycznie. Mimo to objęłam ją i przytuliłam. Podobnie jak Len, musiała wypłakać się w czyichś ramionach. Zbyt długo była zupełnie sama. Ku własnemu zdziwieniu, raptem uświadomiłam sobie, że w innych okolicznościach może i poszłabym z nią do łóżka.
Przez siedemnaście miesięcy w Chrześcijańskim Obozie ani razu nie czułam potrzeby, aby z kimś być. Tęskniłam za Bankole’em - tęskniłam tak bardzo, że niekiedy odczuwałam niemal fizyczny ból.
Nigdy w życiu nie pociągał mnie seks z kobietą. Aż nagle tu i teraz przyłapałam się na tym, że prawie mam chętkę to zrobić. Nia też tego chciała. Jednak nie takiego związku pragnęłam między nami.
W przyszłości chcę się jeszcze z nią zobaczyć - chcę odwiedzić tę życzliwą kobietę, samotną w swym wielkim, pustym, zapuszczonym domu. Potrzeba mi takich jak ona. Do chwili gdy ją spotkałam, nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo potrzebuję takich ludzi. Len miała rację co do tego, czym powinnam się zająć, choć tak samo jak ja nie miała pojęcia, jak się do tego zabrać.
Wciąż jeszcze zbyt mało wiem. Niestety, nie znajdę na ten temat podręcznika. Przypuszczam, że uczenie się, co i jak mam robić, zajmie mi całe życie, aż do ostatniego dnia.
* * *
Przy kolacji wszystkie trzy znowu rozmawiałyśmy o Nasionach Ziemi. Przeważnie drążyłyśmy temat pod kątem oświaty i kształcenia. Nim powiedziałyśmy sobie „dobranoc”, osiągnęłam to, że mogłam nazywać mój system po imieniu, nie martwiąc się, że Nia poczuje się nękana czy nawracana. Razem z Len zostałyśmy w jej domu jeszcze jeden dzień, podczas którego opowiedziałam naszej gospodyni więcej na temat Żołędzia i wszystkich dzieci wspólnoty. Gdy znów się rozpłakała, jeszcze raz wzięłam ją w objęcia.
Wykonałam też dwa następne rysunki, każdy opatrzony cytatem z „Nasion Ziemi”. Pozwoliłam, by Nia zaofiarowała się wziąć pod opiekę wszystkie dzieci Żołędzia, jakie ewentualnie odnajdę, do czasu, aż zawiadomi się ich rodziców. Choć sama nigdy jej tego nie sugerowałam, przyznaję, że czyniłam co tylko w mej mocy, by naprowadzić ją na ten pomysł. Bała się dzieci z autostrady, bo miały lepkie palce i często bywały agresywne. Jednak w stosunku do dzieci z Żołędzia nie żywiła już obaw. Kojarzyły się jej ze mną, a po trzydniowym goszczeniu nas wyzbyła się wobec mnie lęku. W pewnym sensie było w tym coś zniewalającego - taka całkowita akceptacja i ufność. Aż trudno było się z Nią rozstawać.
Przez jakiś czas wspomnienia i moje rysunki z wierszami podtrzymają w niej tę więź. Wkrótce będę musiała znów ją odwiedzić - może za rok - aby nie stracić z nią kontaktu, i mam silny zamiar tak zrobić. Mam też nadzieję, że niedługo będę mogła przyprowadzić jej jedno, a może nawet dwoje dzieci - mniejsza o to, czy z Żołędzia, czy obcych. Nii bardzo potrzebny w życiu cel, a ja gorąco pragnę go jej ofiarować.
- Coś fascynującego - oświadczyła Len tego ranka, gdy na powrót byłyśmy już w drodze. - Miałam prawdziwą radochę, przypatrując się, jak ją urabiasz.
Utkwiłam w niej spojrzenie.
- Dzięki za współpracę - powiedziałam.
Rozjarzyła się w uśmiechu, po czym nagle spoważniała.
- Normalnie uwodzisz ludzi. Rany, ani na chwilę nie przestajesz, co?
- Fascynują mnie - odparłam - i zależy mi na nich. Gdyby mnie nie obchodzili, Nasiona Ziemi nie miałyby dla mnie żadnego sensu.
- Naprawdę masz zamiar podrzucić tej biedaczce na wychowanie jakieś dzieci?
- Taką mam nadzieję.
- Przecież ona z trudem zajmuje się sobą. Ten jej dom wygląda, jakby miał nie przetrzymać najbliższej burzy.
- Owszem. Trzeba jej jakoś pomóc.
- Masz na zbyciu tyle gotówki?
- Oczywiście, że nie. Ale inni mają. Nie wiem, jak tego dokonam, Len, ale wiem, że na świecie pełno jest ludzi w potrzebie.
Każdy z tych biedaków materialnie potrzebuje czego innego, lecz jednej rzeczy potrzebują wszyscy: celu. Nawet niektórzy opływający w dostatki krezusi też za nim tęsknią.
- A Larkin?
- Znajdę ją, jeśli tylko żyje. Przysięgłam to sobie.
Jakiś czas maszerowałyśmy bez słowa szosą; mijały nas grupki wędrowców. Hen przed naszymi oczami rozpościerała się szeroka wstęga autostrady, spękana, stara, lecz teraz-wcale niegroźna.
Kawałek drogi dalej poczułam, jak Len chwyta mnie za ramię; obróciłam się, aby zobaczyć, o co jej chodzi. Jak to dobrze mieć towarzysza podróży - drugą parę oczu i rąk; dobrze móc słyszeć drugi głos wypowiadający moje imię, mieć drugi rozum, który zadaje pytania, domaga się odpowiedzi, choćby i szydząc.
- Czego po mnie oczekujesz? Co konkretnie chcesz, żebym zrobiła? Muszę to usłyszeć.
- Pomóż mi dotrzeć do ludzi. Zostań i działaj dalej ze mną, pomagaj mi. Tyle jest do zrobienia.
CZWARTEK, 21 CZERWCA 2035
Mój ojciec często cytował ze swojej starej Biblii króla Jakuba: „Przed zginieniem przychodzi pycha, a przed upadkiem wyniosłość ducha”. Lubił dobierać trafne cytaty.
Wprawdzie moja duma jest poobijana i zraniona, ale przynajmniej jeszcze nie zginęłam.
Wczoraj uznałam, że skoro tak dobrze poszło mi z Nią, mogę dalej próbować zjednywać sobie ludzi po drodze do Portland.
I tak, gdy przechodziłyśmy przez przydrożne miasteczko, które wyglądało na dostatecznie duże, aby widok obcego nie postawił mieszkańców na nogi, przystanęłam przy kobiecie zamiatającej werandę i spytałam, czy nie moglibyśmy za posiłek oporządzić jej podwórko. Bez żadnego ostrzeżenia otworzyła frontowe drzwi, wywołała dwa wielkie psy i poszczuła je na nas. Ledwo zdołałyśmy uciec. Ciekawe, że ani ja, ani Len nie wyciągnęłyśmy broni.
Okazuje się, że lęk Len przed psami dorównuje siłą mojemu.
Wczoraj wieczorem pokazała mi parę blizn po pogryzieniu.
W każdym razie właścicielka tych psów sklęła nas, wyzywając od złodziei i morderców, pogan i czarownic. Odgrażała się, że zaraz napuści na nas gliny.
- A spytałaś o pracę. Dzięki Bogu, że nie próbowałaś opowiadać jej o Nasionach Ziemi! - skomentowała Len, obmywając głębokie zadrapanie na ręce, jakie zrobił jej gwóźdź wystający z drewnianej furtki tamtej baby.
Na szczęście dla nas obu zauważyłam pieski w samą porę, by przepchnąć Len przez furtkę, dać nura zaraz za nią i zatrzasnąć wejście, szarpiąc za dolną listwę. Chyba widziałam, jak jedno bydlę wbiło kły w deskę w płocie, wściekłe, że nie może mnie chapnąć. Przy tym wszystkim zdarłam sobie skórę na obu dłoniach i posiniaczyłam biodro, a Len skaleczyła się o gwóźdź. Zaaplikowałam nam obu podskórne tabletki przeciwtężcowe. Kosztowały słono, jednak żadna z nas już od dawna nie posiada aktualnych szczepień. Najrozsądniej nie ryzykować bez potrzeby.
- Ciekawe, jakie doświadczenia ma tamta kobieta, że zareagowała w ten sposób - rzuciłam dziś rano na szosie.
- Musiała postradać zmysły, ot co - odparła Len.
- Przeważnie za takim zachowaniem kryje się coś więcej - zauważyłam.
Jeszcze później, na samym początku dnia, jakaś farmerka przegoniła nas, strasząc strzelbą. Po tym przeżyciu postanowiłam na dzień lub dwa dać sobie spokój z próbami zjednywania ludzi.
Od sklepikarza dowiedziałyśmy się, że w okolicy prężnie działają krzyżowcy Jarreta. Wyłapują włóczęgów, czarownice i pogan, i generalnie rzecz biorąc, napędzają potwornego stracha zwykłym mieszkańcom przestrogami przed niebezpieczeństwami i złem, jakie sprowadza każdy wędrowiec.
Ten sklepikarz był bardzo rozzłoszczony. Mówił, że krzyżowcy psują mu interes. Odstraszają nie tylko potencjalnych klientów z autostrady, ale i przerażają miejscową klientelę, wskutek czego stracił już wielu stałych kupujących, którzy mieszkają daleko od jego sklepu. Nauczyli się robić sprawunki jak najbliżej domu, mało zważając na jakość czy ceny.
- Jarret twierdzi, że nie ma nad krzyżowcami żadnej kontroli - opowiadał sklepikarz. - W następnych wyborach oddam głos na takiego, co obieca wsadzić tych drani do pierdla, bo tam ich miejsce!
By przetrwać, Czerp nauki
Z przeszłości –
Ucz się na dawnych obyczajach
I zmaganiach,
Od minionych przywódców i myślicieli.
Przywołuj
Na pomoc
Ich wiedzę.
Czerp z niej natchnienie,
Silę,
Bacz na przestrogi.
Lecz strzeż się:
Bóg jest Przemianą.
Przeszłość to tylko przeszłość.
Co było, Nigdy
Nie wróci.
Chcąc przetrwać,
Poznawaj przeszłość.
Daj jej się dotknąć,
A potem
Daj jej Odejść.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Nie wiem, czy wuj Marc kiedykolwiek powiedziałby mi prawdę o mojej matce. Nie sądzę, by miał taki zamiar. Cały czas bez zmrużenia oka trzymał się wersji, że umarła, a ja nigdy nie podejrzewałam, że mógł mnie okłamywać. Kochałam go i obdarzałam całkowitym zaufaniem. Kiedy dowiedział się, jak żyję, zaproponował, bym zamieszkała u niego i kontynuowała naukę.
- Bystra z ciebie dziewczyna - powiedział - i jesteś moją jedyną krewną. Nie mogłem pomóc twojej matce, pozwól mi pomóc sobie.
Zgodziłam się. Nie musiałam nawet się namyślać. Wymówiłam pracę i przeniosłam się do jednego z domów wuja w Nowym Jorku.
Zatrudnił gosposię, prywatnych nauczycieli i kupił kursy komputerowe, abym zdobyła wykształcenie na poziomie college’u, jakiego Kayce z Madisonem nigdy by mi nie zapewnili, nawet gdyby mogli. Kayce mawiała: „Jesteś dziewczyną. Wystarczy, jeśli będziesz wiedziała, jak prowadzić czysty, porządny dom i umiała wielbić Boga”.
Przez wzgląd na wuja Marca wróciłam nawet do religii. Do Kościoła Chrześcijańskiej Ameryki. Mieszkałam w podmiejskim domu wuja na północ od miasta i w każdą niedzielę chodziłam do kościoła - ponieważ tego chciał i z własnego przyzwyczajenia. Czułam się z tym dobrze. Znów śpiewałam w chórze i w ramach prac charytatywnych pomagałam opiekować się staruszkami w jednym z kościelnych domów pogodnej starości. Mój powrót do Kościoła był jak wzucie pary starych, wygodnych butów.
W rzeczywistości jednak bezpowrotnie straciłam wszelką wiarę, jaką kiedykolwiek miałam. Kościół, w którym wyrosłam, odwrócił się ode mnie, bo wyniosłam się z domu ludzi, którzy nigdy jakoś nie nauczyli się choćby mnie lubić, a co dopiero kochać. Piękne zachowanie jak na Amerykańskich Chrześcijan próbujących odbudować silną, zjednoczoną ojczyznę.
Po długim namyśle i zaczytywaniu się historią uznałam, że lepiej wieść przyzwoite życie, odnosząc się dobrze do innych. Lepiej nie zawracać sobie głowy Amerykańskimi Chrześcijanami, katolikami, luteranami czy kim tam jeszcze. Każde wyznanie wydawało się myśleć, że głosi prawdę - tę jedną jedyną - a jego wyznawcy zaznają rozkoszy nieba, podczas gdy cała reszta trafi na wieczne potępienie do piekła.
Lecz Kościół był czymś więcej niż religią. Był wspólnotą - moją społecznością. Nie chciałam się od niej odłączać. Byłoby to skazaniem na niewyobrażalną samotność. Każdy ma potrzebę czucia się cząstką czegoś większego.
Jeszcze zanim zrobiłam magisterium z historii, odkryłam, że i tak nie jestem zdolna wykrzesać z siebie choćby krztyny wiary w dosłowne istnienie nieba czy piekła. Uważałam, że najlepsze, co można uczynić, to troszczyć się o siebie nawzajem, robiąc porządek z różnymi piekłami, jakie stworzyliśmy sobie tu, na ziemi. Zdawało mi się, że to już wystarczająco wielkie przedsięwzięcie dla każdej jednostki i grupy, i że to jedna z tych dobrych rzeczy, na które Chrześcijańska Ameryka tak ciężko pracowała.
Nadal mieszkałam w domu wuja Marca za miastem. Po egzaminie magisterskim podjęłam studia doktoranckie. Jednocześnie zajęłam się tworzeniem scenariuszy do Masek Marzeń. Po kilku scenariuszach, jakie ułożyłam dla nich na próbę, zostałam zatrudniona przez Maski Marzeń International.
Dzięki wujowi Marcowi miałam teraz własny rekorder scenariuszy, o jakim tak marzyłam jako dziewczynka. Miałam też swobodę tworzenia niemal wszystkiego, co sobie wymyślałam. W tej branży posługiwałam się pseudonimem Asha Vere. Nie życzyłam sobie żadnych powiązań z nazwiskiem Alexander, a czułabym się niezręcznie, odcinając kupony od pokrewieństwa z wujem - i używając nazwiska Duran. W owym czasie byłam przekonana, że tak brzmiało nazwisko rodowe mojej matki. Nazwisko ojca, Bankole, nic mi nie mówiło, bo przecież wuj Marc nie potrafił przekazać mi zbyt wiele o Taylorze Franklinie Bankole’u - poza tym, że był lekarzem i był już bardzo stary, kiedy się urodziłam. Miano Asha Vere było dla mnie w sam raz. Wprawdzie sugerowało, że przyszłam na świat w epoce popularności tej właśnie przedpotopowej Maski Marzeń, jednak było to bez znaczenia. Ludziom z branży chyba nawet się spodobało.
Pracowałam w domu nad moimi Maskami i doktoratem, do którego, nawiasem mówiąc, podchodziłam z takim brakiem zapału, że nim go skończyłam, stuknęły mi trzydzieści dwa lata. Praca dawała mi przyjemność, podobnie jak towarzystwo Marca, kiedy zachodził do mnie, aby oderwać się od życia na świeczniku i zaznać trochę radości obcowania z rodziną. Byłam szczęśliwa. Nigdy nie spotkałam mężczyzny, którego chciałabym poślubić. Właściwie nigdy nie myślałam o małżeństwie. Z pewnością gdzieś tam żyły dobrane stadła, jednak dla mnie ta instytucja miała posmak wzajemnego tolerowania się i znoszenia ludzi, którzy bali się samotności albo pozostawali ze sobą z przyzwyczajenia. Zdawałam sobie sprawę, że nie w każdej rodzinie życie było tak jałowe i brzydkie jak u Kayce i Madisona. Wiedziałam to rozumowo, emocjonalnie jednak nie byłam chyba w stanie zapomnieć o chłodnym, gorzkim niezadowoleniu Kayce i wiecznie wilgotnych rączkach Madisona.
Z drugiej strony wuj Marc dał mi do zrozumienia, choć nigdy nie wprost, że seksualnie skłania się ku własnej płci, ale ponieważ jego Kościół naucza, iż homoseksualizm to grzech, wybrał życie podporządkowane tej doktrynie. Tak więc on też nie miał nikogo. Pewnie w czytaniu brzmi to ponuro, lecz każde z nas wybrało sobie takie życie. Poza tym mieliśmy przecież siebie. Stanowiliśmy rodzinę. Zdawało się, że to wystarczy.
Tymczasem moja matka skupiała uwagę na swym drugim dziecku, starszym i najukochańszym - Nasionach Ziemi.
Jakoś nigdy nie zwracaliśmy szczególnej uwagi na rozrastający się ruch Nasion Ziemi. Owszem, gdzieś tam istniało coś takiego. Mimo wysiłków Chrześcijańskiej Ameryki i innych wyznań pieniły się różne sekty. Zgoda, Nasiona Ziemi były niezwykłym kultem. Finansowały badania i eksperymenty naukowe, łożyły na rozwój techniki. Zaczęły od zakładania podstawówek, a skończyły na college’ach, fundując pełne stypendia dla biednych, lecz zdolnych studentów. Ci, co je przyjmowali, zobowiązali się, że przepracują później siedem lat, ucząc innych, praktykując medycynę, wykorzystując zdobyte umiejętności na jeszcze inne sposoby, aby polepszać warunki życia w licznych wspólnotach ruchu. Docelowo chodziło o to, aby pomóc tym wspólnotom polecieć do gwiazd i zasiedlić dalekie planety.
- Wiesz coś o nich? - zagadnęłam wuja Marca, gdy kilkakrotnie zdarzyło mi się przeczytać i usłyszeć w mediach różne wzmianki na temat ruchu. - Serio planują coś takiego? Międzygwiezdną emigrację? Mój Boże, czemu po prostu nie wyniosą się na Antarktydę, skoro tak tęsknią za życiem w prymitywie?
Zaskoczona patrzyłam, jak wuj ściąga usta w prostą kreskę i odwraca wzrok. Spodziewałam się raczej, że parsknie śmiechem.
- Oni wcale nie żartują - odezwał się. - To smutni, śmieszni, wprowadzeni w błąd ludzie, którzy wierzą, że panaceum na wszystkie bolączki ludzkości będzie odlot na Alfę Centauri.
Mnie to rozśmieszyło.
- Ma przylecieć po nich latający talerz czy inne UFO?
- Wzruszył ramionami.
- Żałosna sekta. Nie zaprzątaj sobie nimi głowy.
- Oczywista, zareagowałam na odwrót. Przestałam odwiedzać moje tradycyjne miejsca w sieciach i zaczęłam wyszukiwać materiały o Nasionach Ziemi. Traktowałam to jako zabawę. Nie miałam zamiaru w żaden sposób wykorzystać tego, czego się dowiem; byłam tylko ciekawa - myślałam też, że może wpadnie mi jakiś pomysł na Maskę Marzeń. Dowiedziałam się, że Nasiona Ziemi to zamożna sekta, w której każdy będzie chętnie widziany i z pożytkiem wykorzystany. Była właścicielem ziemi, farm, fabryk, szkół, sklepów, banków i paru całych miasteczek. Wyglądało też na to, że skupia mnóstwo znanych ludzi - prawników, lekarzy, dziennikarzy, naukowców i polityków, a nawet kongresmanów.
Naprawdę każdy z nich żył nadzieją, że odleci na Alfę Centauri?
To nie mogło być aż tak proste. Mimo to im więcej czytałam na temat ich przekonań, tym mocniej nimi gardziłam. Tak dużo było do zrobienia tutaj na Ziemi - tyle panoszyło się chorób, głodu, nędzy i cierpienia, a jakaś bogata organizacja wkładała kolosalne pieniądze, mnóstwo wysiłku i czasu w takie brednie!
W końcu natknęłam się na „Księgi Żywych” i uzyskałam dostęp do wiadomości na temat Lauren Oya Olamina.
Nawet po lekturze informacji o mojej matce i zobaczeniu jej portretu nic mnie nie tknęło. Ani razu nie przemknęło mi przez głowę: „O rany, jaka do mnie podobna”. Bo naprawdę wyglądała jak ja, a raczej ja wyglądałam jak ona. Jednak umknęło to mojej uwagi. Widziałam jedynie wysoką kobietę w średnim wieku, o ciemnej skórze, zniewalających oczach i miłym uśmiechu. W jakimś sensie wywarła na mnie wrażenie osoby, którą mogłabym polubić i obdarzyć zaufaniem - co napędziło mi strachu i sprawiło, że natychmiast poczułam do niej niechęć. Ostatecznie była przecież przywódczynią sekty. Powinna mieć uwodzicielską powierzchowność. Ale ze mną jej się nie uda.
Takie były moje jedyne wrażenia po obejrzeniu jej wizerunku.
Nic dziwnego, że jest taka bogata; nie dziwota, że potrafiła przyciągnąć zwolenników do tak śmiesznej wiary. Jest człowiekiem niebezpiecznym.
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
NIEDZIELA, 29 LIPCA 2035
Portland.
Zgromadziłam jeszcze kilka osób. Nie są to ludzie, którzy będą ze mną wędrować; nie osiedlą się też razem w jakiejś będącej łatwym celem wiosce. Niektórzy z nich mają własne stale domy, innym tego właśnie brakuje.
Na przykład Isis Duarte Norman. Mieszka w parku między rzeką a ruinami starego spalonego hotelu. Ma tam swoją chałupkę z drewna uszczelnionego plastikiem, gdzie co wieczór można ją zastać. W ciągu dnia pracuje - sprząta domy. Dzięki temu ma co jeść i utrzymuje siebie i swoje używane ciuchy w czystości. Niełatwo jej, ale jest porządna i przyzwoita. Ma czterdzieści trzy lata.
Facet, za którego wyszła, gdy miała dwadzieścia trzy, sześć lat temu rzucił ją dla czternastolatki, córki jednej z jego służących.
- Była śliczna - opowiadała Isis. - Wiedziałam, że mąż nie utrzyma rąk z dala od niej. Niewiele mogłam zrobić, by chronić ją czy siebie, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że ją weźmie, a mnie przepędzi.
Tak właśnie zrobił. Przez sześć lat tułała się bez domu i prawie bez nadziei. Wyznała, że chciała z sobą skończyć. Jedynie strach ją powstrzymał - obawa, że nie zdoła się zabić, że trwale się okaleczy, skazując się na długie, powolne konanie z bólu i głodu. Całkiem możliwe. Portland to ogromne, przeludnione miasto.
Nie jest to Los Angeles czy rejon Zatoki, lecz i tak jest wielkie.
Dla własnego bezpieczeństwa ludzie tu ignorują się wzajemnie.
Dla mnie jest to równie przydatne, co przerażające. Poznałam Isis przez to, że stanęłam pod drzwiami jednego z domów, w których sprzątała. W innych okolicznościach nigdy nie ośmieliłaby się do mnie zagadać. A tak kazano jej przyszykować mi coś do jedzenia i przynieść, jak już skończę porządkować podwórze.
Gdy podeszła z posiłkiem, była nieufna. Chwilę później rozejrzała się po podwórku i pochwaliła mnie za dobrą robotę. Zamieniłyśmy parę słów. Kiedy odprowadzałam ją do jej chałupy, była przestraszona. Przecież udawałam mężczyznę. Uznałam za krępujące i niebezpieczne chodzić po mieście jako bezdomna kobieta. Niektóre nieźle dają sobie z tym radę - ja nie.
Pożegnałam się z Isis przed chałupą, nie wpraszając się do środka. Lepiej nie naciskać ludzi. Najlepiej, jak to nazywa Len, ich uwodzić. Od tamtej pory kilkakrotnie spotkałam się z Isis.
Rozmawiałyśmy, zacytowałam parę strof, rozbudzając jej zainteresowanie. Ma dwoje prawie dorosłych już dzieci, które mieszkają u jej dawnej teściowej, więc obchodzi ją, co niesie przyszłość.
Zamierzam Isis załatwić pracę stałej opiekunki do dzieci, dzięki czemu znów będzie mieszkać w domu z prawdziwego zdarzenia.
To może potrwać, ale dopnę swego.
* * *
Na drugim społecznym biegunie mieszczą się Joel i Irma Elfordowie. Zaraz po moim przybyciu do Portland zatrudnili mnie do pomalowania ogrodzenia i garażu oraz do paru innych prac na podwórzu. Pracowałyśmy z Len, zaczynając od wycięcia chwastów, następnie zbierając warzywa, a także grabiąc i porządkując ogród z tyłu domu, który zamieniał się już w prawdziwą dzicz. Potem, kiedy opadł kurz, pomalowałyśmy garaż. Na następny dzień zostało nam ogrodzenie. Za to wszystko miałyśmy obiecaną gotówkę w twardej walucie, co wprawiło nas obie w dobry humor.
Przyjemnie się z Len pracuje. Szybko się uczy, bez przerwy narzeka, lecz ostatecznie wspaniale się spisuje, choć czasem robota bardzo się dłuży. Przeważnie dobrze się przy tym bawi. Całe to psioczenie to tylko jej dziwactwo.
Po pracy Joel i Irma zaprosili nas na wspólny posiłek przy jednym stole. Chcąc przyciągnąć uwagę Irmy, machnęłam naprędce jej portret, dodając do niego wiersz - specjalnie do niej dobrany, bo zauważyłam, że przejawiała zainteresowanie sprawami środowiska.
W naturze
Nie ma nic obcego.
Ona jest
Wszelkim istniejącym bytem.
Ziemią
I wszystkim, co na Ziemi.
Wszechświatem
I wszystkim, co w nim jest.
Bogiem, Co nigdy nie spoczywa.
Mną, Tobą, Nami, Nimi, Którzy walczymy z prądem
Lub idziemy na dno.
Może dlatego, że rok wcześniej zmarła jej matka, odniosłam wrażenie, iż Irmę poruszył też fragment mowy pogrzebowej z Żołędzia:
Powierzamy naszych zmarłych.
Sadom
I gajom.
Zwracamy ich
Życiu.
Byłyśmy z Len nieoczekiwaną nowością i Elfordów bardzo ciekawiły nasze osoby. Pozwolili, byśmy umyły się w ich łazience w tylnym skrzydle domu, a potem przebrały w czyste ubrania z naszych plecaków. Następnie posadzili nas przy stole, uraczyli obfitym posiłkiem i na koniec zarzucili gradem pytań. Dokąd idziemy? Czy mamy domy? A rodziny? Nie? No cóż... Jak długo jesteśmy bezdomne? Gdzie się podziewamy w złą pogodę? Nie boimy się „tam, na szosie”?
Ponieważ wydawało się, że Len nie przejawia ochoty do rozmowy, z początku odpowiadałam za nas obie. Jak najczęściej używałam strof „Nasion Ziemi”. Nie czekałam długo, by Irma zapytała:
- Z czego pochodzą te cytaty?
Kiedy odpowiedziałam, posypały się dalsze pytania:
- Mogłabym rzucić okiem? Pierwszy raz słyszę ten tytuł.
I dalej:
- Czy to coś buddyjskiego? Nie, już widzę, że nie. W młodości sama byłam bliska przejścia na buddyzm.
Irma ma teraz trzydzieści siedem lat.
- Bardzo proste wierszyki. Bardzo bezpośrednie. Ale niektóre są naprawdę urokliwe.
- Chcę być zrozumiana - wyjaśniłam. - Chcę, żeby ludziom łatwo było pojąć, o co chodzi. Nie wszędzie mi-się udało, ale naprawdę bardzo mi na tym zależy.
Nie mogłabym wymarzyć sobie z jej strony lepszej reakcji.
- Ty to napisałaś? Ty?! Poważnie? W takim razie powiedz mi, ■proszę, na stronie czterdziestej siódmej...
Irma i Joel to spokojna, bezdzietna para w średnim wieku.
Wolą żyć w skromnej dzielnicy klasy średniej, choć stać ich na mieszkanie we własnej, otoczonej murem enklawie. Są ciekawi wydarzeń na świecie i zaniepokojeni, dokąd zmierza kraj. Ich zamożność uwidaczniały śliczne i drogie drobiazgi porozstawiane w całym domu - zabytkowe kryształy i srebra, stare papierowe książki w skórzanych oprawach, obrazy, a pośród tego wszystkiego odrobina nowoczesności: sieciowy system telefoniczny o zasięgu globalnym, zawierający również - jak twierdzi Len - ostatnie słowo techniki w dziedzinie wirtualnych pokoi. Dzięki niemu Elfordowie mogą oglądać widoki i każdym innym zmysłem doświadczać bytności w dowolnym zakątku Ziemi lub jakimś zaprogramowanym wyimaginowanym miejscu, wszystko bez ruszania się z domu. A mimo to interesowała ich rozmowa z nami.
Trzeba jednak zachować ostrożność. Nasi gospodarze mogą być znudzeni i złaknieni zarówno nowości, jak i celu, ale z pewnością nie są głupi. Z nimi musiałam postępować bardziej otwarcie, niż zazwyczaj postępuję z ludźmi pokroju Isis. Opowiedziałam im spory kawał mojej własnej historii, zdradzając, co próbuję osiągnąć. Uznali, że jestem odważna, naiwna i... interesująca. Pozwolili nam przenocować w małym, wygodnym domku gościnnym na zapleczu ich posiadłości.
Nazajutrz, gdy już uporałyśmy się z pomalowaniem ogrodzenia, wynaleźli dla nas jeszcze parę drobnych prac, od czasu do czasu podchodząc, żeby pogadać. Przy czym naprawdę, z niesłabnącym zainteresowaniem, słuchali, co mamy do powiedzenia.
- O co chcesz ich poprosić? - zapytała mnie Len tego samego dnia wieczorem, kiedy ponownie rozgościłyśmy się w małym domku. - Kupiłaś ich, dobrze wiesz, chociaż jeszcze sami nie zdają sobie z tego sprawy.
Przytaknęłam skinieniem głowy.
- Tęsknią za jakimś działaniem - odparłam. - Są spragnieni prawdziwego celu. Przypuszczam, że sami rzucą kilka propozycji. Będą czuć się lepiej, jeśli od nich wyjdą pierwsze sugestie. To da im poczucie, że wciąż panują nad sytuacją. Później mam zamiar ich nakłonić, aby przyjęli do siebie Allie. Ten domek dla gości doskonale nada się dla niej i Justina. Kiedy zobaczą, co Allie potrafi zrobić prostymi narzędziami z paru kawałków drewna, będą zachwyceni. Chyba poznam też Allie z Isis. Mam przeczucie, że przypadną sobie do gustu.
- Elfordowie prawie że jedzą ci z ręki - rzuciła Len.
Znów kiwnęłam głową.
- Przypomnij sobie innych spotkanych ludzi, przez których miałyśmy same kłopoty. Cieszę się, że raz na jakiś czas trafia się ktoś chętny i pełen entuzjazmu.
Rzecz jasna, znów odszukałam brata. Cały czas czuję, że nie bardzo się palę, aby o tym mówić.
Marc wygłasza kazania w jednym z dużych schronisk miejskich w Portland, pomaga też w jego prowadzeniu i uczęszcza do seminarium Kościoła Chrześcijańskiej Ameryki. „Chce przyjąć święcenia kapłańskie. Wytrwale chodziłam, by go posłuchać, zostawiając kartki z prośbą o spotkanie. Dopiero po dwóch tygodniach dał za wygraną.
- Zakładam, że gdybym przeniósł się do Michigan, też byś tam dotarła - oznajmił na powitanie.
Byliśmy w jego bloku mieszkalnym, który przypominał dom akademicki. Ponieważ Marcowi nie było wolno przyjmować gości we własnym mieszkaniu, spotkaliśmy się w wielkiej jadalni tuż przy westybulu. Schludne, ciemne, proste pomieszczenie, zastawione samymi niedobranymi drewnianymi stołami i krzesłami. Ściany miały kolor ponurej zieleni, a podłoga wyłożona była szarymi kafelkami, tu i ówdzie przetartymi do drewnianego podłoża. Siedzieliśmy tam całkiem sami, popijając coś, co podobno miało być gorącą herbatą cynamonowo-jabłkową. Kiedy kupiłam filiżankę z automatu, przekonałam się, że smakowało jak letnia, lekko osłodzona woda.
Nieliczne, rozmieszczone daleko od siebie lampy dawały słabe światło. Ktoś, kto urządzał tę jadalnię, wyraźnie chciał, by sprawiała jak najbardziej ponure i przygnębiające wrażenie.
- Tu liczy się służba Bogu - powiedział mój brat. Zapewne wodziłam dokoła spojrzeniem, bezwiednie zdradzając się z moją niemą krytyką.
- Wybacz - rzuciłam. - Skoro właśnie tutaj chcesz być, nic mi do tego. Proszę tylko, żebyś okazał trochę troski o swoją siostrzenicę.
- Skończ z tym protekcjonalizmem! Radziłem ci już, co masz robić, żeby ją znaleźć!
Wstąpić do Chrześcijańskiej Ameryki. Zbyłam to wzruszeniem ramion.
- Nie mogę. Po prostu nie potrafię - odparłam. - Gdyby Cougar też tu był, mógłbyś stanąć z nim po tej samej stronie barykady? Ma się rozumieć, wyłącznie w ramach zawodowej powinności. Zostałbyś jednym z jego pomagierów?
- To nie to samo!
- Dla mnie tak. Krzyżowcy Chrześcijańskiej Ameryki zrobili mi dokładnie to samo co on tobie. Tyle że oni niewolili mnie dłużej. I nie mów mi, że to tylko jacyś renegaci. Otóż bynajmniej. Natknęłam się na jednego z tych, co nas chłostali i gwałcili w Żołędziu. Pracował jako uzbrojony strażnik w schronisku w Eurece.
Marc wstał. Tak bardzo chciał uciec od mego towarzystwa, że niemal przewrócił krzesło.
- Wreszcie mam szansę osiągnąć to, czego chcę - oświadczył.
- - Nie dopuszczę, żebyś ją zniweczyła!
- Tu nie chodzi o ciebie - powiedziałam, wciąż siedząc. Szkoda, że nie masz dziecka, Marc, bo może byłbyś w stanie zrozumieć, jak to jest, kiedy się nie wie, gdzie ono się podziewa, czy jest dobrze traktowane, czy... czy w ogóle jeszcze żyje. Gdybym tylko mogła to wiedzieć!
Długo stał nade mną, patrząc z góry jak na kogoś, kogo nienawidzi.
- Nie wierzę, że jesteś zdolna do jakichkolwiek uczuć stwierdził.
Wlepiłam w niego zdumione spojrzenie.
- Marc, moja córka...
- Myślisz, że tak należy, więc udajesz tę macierzyńską troskę. Może nawet chciałabyś coś czuć, ale nie potrafisz.
Chyba wolałabym już, gdyby mnie uderzył. Niezdolna do żadnej innej reakcji, siedziałam dalej jak zmartwiała. Łzy popłynęły mi z oczu.
Po dłuższej chwili mój brat odwrócił się i odszedł; na jego twarzy także połyskiwały łzy.
Jeszcze nim zniknął, czułam, jak ogarnia mnie pragnienie nienawiści. Nie do końca umiałam, ale chciałam go znienawidzić.
- Bracia! - mruknęła Len, gdy zrelacjonowałam jej to spotkanie.
Czekała w domku Elfordów. Wysłuchała mojej relacji, przypuszczalnie odbierając ją według własnego doświadczenia.
- Marc musi obwiniać mnie za wszystko - podsumowałam. Wciąż nie chce przed samym sobą przyznać, że moje krzywdy ma na sumieniu Chrześcijańska Ameryka. Nie mógłby obcować z łajdakami i zbrodniarzami, więc postanowił wierzyć, że są niewinni, a winę za to wszystko jakoś przeniósł na mnie.
- Czemu wymyślasz mu usprawiedliwienia? - drążyła Len.
- Wcale nie. Sądzę, że on naprawdę tak czuje. Miał łzy w oczach, kiedy odchodził. Nie chciał, żebym zauważyła, ale i tak widziałam. Ma do wyboru albo wyrzec się mnie, albo utracić marzenia. Chrześcijańska Ameryka kształci go na kogoś, kim zawsze chciał być - na prawdziwego pastora. Takiego jakim był nasz ojciec.
Westchnęła i pokręciła głową.
- I co teraz zrobisz? - spytała.
- Jeszcze nie wiem. Może Elfordowie podsuną mi jakiś pomysł.
- Elfordowie. No tak... Kiedy cię nie było, Irma spytała mnie, czy nie zechciałabyś wygłosić paru słów do grupki jej przyjaciół.
- Zamierza urządzić przyjęcie i, jak przypuszczam, pochwalić się tobą.
- Żartujesz!
- Powiedziałam, że chyba się zgodzisz.
Wstałam i wyjrzałam przez okno na gruszę ciemniejącą na tle nocnego nieba.
- Wiesz co? Gdybym tylko znalazła córkę, zaczęłabym myśleć, że moje życie pięknie się układa.
NIEDZIELA, 16 WRZEŚNIA 2035
Wreszcie udało mi się skłonić Marca do ponownego spotkania.
Może z rodziny już tylko on został mi na świecie. Nie chcę, byśmy byli wrogami.
- Obiecaj mi, że jeśli kiedykolwiek odnajdziesz Larkin, to jej pomożesz - poprosiłam.
- Jak mógłbym nie zrobić przynajmniej tyle? - odpowiedział pytaniem, wciąż chłodno.
- Dobrze ci życzę, Marc. Nigdy nie życzyłam inaczej. Jesteś moim bratem i kocham cię. Nawet po tym wszystkim, co zaszło, nie mogę przestać cię kochać.
Westchnął. Znów siedzieliśmy w wielkiej, posępnej jadalni w jego domu. Tym razem tu i ówdzie siedziało jeszcze parę osób, jedząc późny lunch, a może wczesną kolację. W większości byli to mężczyźni, młodzi i starzy, siedzący osobno lub małymi grupkami.
Niektórzy gapili się na mnie z dezaprobatą.
- Nie masz pojęcia, co dla mnie znaczy Chrześcijańska Ameryka - odezwał się Marc.
Wydawał się mniej daleki, głos mu złagodniał.
- Ależ mam pojęcie - odparłam. - Przyszłam tu jeszcze raz właśnie dlatego, że naprawdę rozumiem. Będziesz duchownym Chrześcijańskiej Ameryki, a ja będę twoją siostrą heretyczką.
Przeżyję to. Ale ciężko byłoby mi pogodzić się z myślą, że jesteśmy wrogami. Nigdy nie chciałam, aby do tego doszło.
Po chwili milczenia odpowiedział:
- Nie jesteśmy wrogami. Jesteśmy rodzeństwem i ja też cię kocham.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Zrobiliśmy to chyba pierwszy raz w życiu, lecz miałam wrażenie, że to jedyna forma kontaktu, jaką był w stanie znieść.
Allie z Justinem przybyli, aby zamieszkać w Portland.
Zadzwoniłam do niej i kazałam wziąć część kwoty, którą jej powierzyłam. Tak więc miała czym zapłacić George’om za podwiezienie. Elfordowie zgodzili się ulokować tych dwoje w domku dla gości. Len i ja dostałyśmy własne pokoje nad garażem w domu jednego z ich przyjaciół - kolejnego pozyskanego stronnika.
Tak właśnie zaczęłam nazywać ich w myślach - stronnikami.
Przemawiamy do grup w ich domach. Prowadzimy dyskusje i nauczamy prawd Nasion Ziemi. Mówię „my”, jako że Len również zaczęła brać w tym bardziej czynny udział. Pewnego dnia będzie nauczać samodzielnie, może nawet przyuczy sobie kogoś do pomocy. Pisząc te słowa, tęsknię za nią tak, jak gdyby już ruszyła własną drogą, a ja miałabym przy sobie już następną młodą sceptyczkę do przekabacenia.
Dzięki Elfordom, ich przyjaciołom i-przyjaciołom tych przyjaciół dostajemy zaproszenia, aby przemawiać w prywatnych domach lub małych salkach w całym mieście. Zauważyłam, że w każdej grupie znajdzie się jedna, dwie osoby, które traktują temat poważnie i odnajdują w Nasionach Ziemi coś, co jest dla nich do przyjęcia; coś, czego pragną i potrzebują. Z ich pomocą będzie można otworzyć nasze pierwsze szkoły.
Nie przypadkiem kościół i szkoła były w Żołędziu tym samym. Nie chodzi jedynie o to, że mieściły się w jednym budynku.
One po prostu stanowiły jedną instytucję. Jeśli Przeznaczenie Nasion Ziemi ma naprawdę być czymś więcej niż tylko odległym, mitycznym rajem, Nasiona Ziemi nie mogą być wyłącznie systemem wiary - muszą stać się sposobem życia. Trzeba wychowywać w nim dzieci, a dorosłym często o nim przypominać, nieustannie ich w nim umacniać. I jedni, i drudzy powinni pojmować, w jakim stopniu swym postępowaniem przyczyniają się do spełnienia Przeznaczenia. Jeszcze zanim będziemy w stanie posyłać dzieci Nasion Ziemi na uczelnie, należy wpoić im oddanie nie tylko nauce, ale i sprawie wypełnienia Przeznaczenia. Jeżeli to się powiedzie, wtedy każdy dowolny kierunek studiów, jaki wybiorą, może stać się narzędziem do osiągnięcia tego ostatecznego celu.
NIEDZIELA, 30 WRZEŚNIA 2035
Znalazłam potencjalny dom dla Travisa i Natividad. Dzwoniłam do nich kilkakrotnie, ale nikt nie odpowiadał. Martwiłam się o nich, aż wreszcie wczoraj wieczorem udało mi się z nimi skontaktować. Mieszkają na dzikim koczowisku parę kilometrów od Sacramento. Trafili w to miejsce śladem pogłoski, jakoby widziano tam jakieś dzieci z Żołędzia. Trop okazał się fałszywy, lecz w drodze skończyła im się gotówka. Musieli przerwać wędrówkę i zatrudnić się przy jakiejś pracy na roli. Nie mieli lekko, bo za ciężką harówkę dostawali niewiele więcej, niż kosztowało ich wyżywienie i mieszkanie w koszmarnych, ciasnych chałupkach.
Ściągną tu razem z siostrami Mora i nowo narodzonym dzieckiem jednej z nich. Nie jestem w stanie zwrócić im ich pociech, ale mogę dopilnować, żeby znaleźli zajęcie, które da im wyżywienie i przyzwoity dach nad głową. Zamieszkają w dużym budynku, gdzie ma się mieścić nasza pierwsza szkoła. Dom jest własnością jednego z mych nowych stronników, który wypowiedział magiczne słowa: „Co mogę zrobić? Czego wam trzeba?”.
Czego to nam nie trzeba!
Ten budynek to właściwie wielki i pusty szkielet, przy którym Douglasowie i Morówny będą musieli solidnie się natrudzić.
Potrzebny mu remont, malowanie, założenie ogrodu, postawienie płotu - wszystko. Za to na piętrze jest dość przestrzeni życiowej nawet dla licznej rodziny, a na parterze wystarczająco miejsca do pracy i nauki. Na dodatek właściciele nieruchomości mają krewnych nie tylko we władzach miejskich, lecz i stanowych. Należą do tych, których krzyżowcy Jarreta nauczyli się zostawiać w spokoju.
Poza tym obie z Len zostałyśmy zaproszone, by w przyszłym miesiącu nauczać w kilku domach w okolicy Seattle.
WTOREK, 13 LISTOPADA 2035
Wreszcie zdołałam przekonać Harry’ego, aby przywędrował na północ. Natknął się na familię Figueroa i postanowili podróżować razem. Przykro mi to mówić, ale nie znalazł ani Tabii, ani Russa; za to przygarnął trzy sieroty, które spotkał na szosie kawałek na północ za San Luis Obispo. Gdy matkę tej trójki na jego oczach przejechała ciężarówka, od razu zaopiekował się dzieciakami. Coraz więcej pojazdów pędzi dziś po drogach już za dnia.
Wędrówka pieszo znów robi się niebezpieczniejsza.
Choć potrącenie kogoś i zwianie z miejsca wypadku to potworny postępek, odnoszę wrażenie, że w rezultacie dał on Harry’emu coś, czego potrzebował, a mianowicie dzieci, które może chronić, którym jest potrzebny, które przybiegają i łapią go za ręce, kiedy coś je wystraszy. Oboje z Zahrą zawsze powtarzali, że pragną mieć dużą rodzinę. Harry jest takim dobrym tatą. Mam dla niego posadę nauczyciela w Seattle. Wierzę, że to zajęcie mu posłuży, jeżeli tylko sam sobie na to pozwoli.
Ściąga też Jorge Cho z rodziną. I jemu, i Di znalazłam pracę w Portland.
Teraz czas rozejrzeć się za czymś dla Figueroów.
Chyba w końcu dopięłam swego. Moje życie nareszcie nauczyło mnie wystarczająco dużo, bym mogła rozpocząć prawdziwy zasiew Nasion Ziemi. Może jeszcze za wcześnie, abym tak mówiła, jednak czuję, że to prawda. Wierzę, że tak jest.
Zgodziłam się, by Elfordowie udostępnili darmowo w sieciach „Pierwszą Księgę Żywych”. Nigdy nie oczekiwałam, że zbiję kasę na tej książce. Moje jedyne obawy biorą się stąd, że ktoś może chcieć ją przeinaczyć, przekształcając w instrument innej teologii albo wykorzystując w jakiejś nowej odmianie demagogii.
Joel Elford twierdzi, że najlepszy sposób, aby temu zapobiec, to właśnie rozpowszechnić bezpłatnie w każdej dostępnej sieci pod mym prawdziwym nazwiskiem. Rzecz oczywista, gdyby istotnie doszło do poważnego nadużycia, prawo autorskie będzie moją legalną furtką do wycofania się na z góry upatrzoną pozycję.
- Podejrzewam, że sama nie zdajesz sobie sprawy, co stworzyłaś - powiedział mi Joel.
Rzuciłam mu zdziwione spojrzenie i nagle dotarło do mnie, że on naprawdę wierzy w to, co mówi.
- I nie masz pojęcia, ilu ludzi to porwie - kontynuował. Przede wszystkim wprowadzę twoją książkę do sieci, którymi są zainteresowane amerykańskie uczelnie, a co za tym idzie, pomniejsze wolne miasta, gdzie tyle z nich się znajduje. Naturalnie tekst pójdzie na cały świat, ale najwięcej uwagi przyciągnie właśnie w takich miejscach.
Uśmiechał się, więc spytałam:
- I jak sądzisz, co potem nastąpi?
- Ludzie zaczną do ciebie pisać - odparł. - Wkrótce odzew będzie taki, że nie będziesz wiedziała, co z tym zrobić.
Raptem spoważniał.
- To, co robisz już teraz, też jest ważne. Dlatego uważaj.
Irma ufała mi bardziej niż on. Joel wciąż jeszcze mnie obserwował - z ogromną ciekawością. Mówi, że to jak uczestniczenie w narodzinach.
NIEDZIELA, 30 GRUDNIA 2035
Znów w drodze.
Wprawdzie to dla mnie żadna nowość, jednak tym razem jest inaczej. Tym razem dzięki książce jestem w rozjazdach na zaproszenie różnych kół uniwersyteckich i pozauniwersyteckich, które jeszcze płacą mi za podróż i za przemawianie - to trochę tak jak gdyby lód kasował forsę za to, że ma być zimny.
I latam. Latam samolotami! Przewędrowałam na piechotę większą część Zachodniego Wybrzeża, a teraz latam sobie w głąb kraju i do wielu różnych miejsc na Wschodnim Wybrzeżu. Lądowałam już w Newark w etanie Delaware, w Clarion w Pensylwanii i jeszcze dalej, bo w Syracuse w stanie Nowy Jork. Niebawem frunę do Toledo w Ohio, Ann Arbor w Michigan, Madison w Wisconsin i Iowa City w Iowa.
- Nieźle jak na pierwszą trasę - podsumował Joel przed moim wyjazdem. - Przewidziałem, że wzbudzisz zainteresowanie.
Ludzie dojrzeli do czegoś nowego i dającego nadzieję.
Umierałam ze strachu, zamartwiając się lotem i perspektywą przemawiania do tylu obcych słuchaczy. A jeśli wywołałam jakiś całkiem niezdrowy odzew? Jak poradzi sobie z tym wszystkim Len? O nią też się martwiłam, bo panikowała chyba jeszcze bardziej niż ja, zwłaszcza przed podróżą samolotem. Wykosztowałam się na porządne ciuchy dla nas obu.
Joel i Irma odwieźli nas na lotnisko, swoim wielkim autem.
Jedynym zbytkiem, na jaki sobie pozwalają, jest właśnie posiadanie najnowszego modelu uzbrojonego i opancerzonego samochodu - prawdziwej cywilnej „larwy”. Maszyna kosztowała tyle co ładny dom w dobrej dzielnicy i wygląda dostatecznie przerażająco, by odstraszać wszystkich na tyle głupich, aby tracić czas na zabawę w porywanie pojazdów.
- Jeszcze się nie zdarzyło, byśmy musieli tego użyć - powiedziała Irma, prezentując mi uzbrojenie. - Nie lubię broni. Przeraża mnie. Ale gdybyśmy jej nie mieli, bałabym się jeszcze bardziej.
Teraz obie z Len dajemy wykłady i prowadzimy warsztaty na temat Nasion Ziemi. Wynagradzają nas w twardej walucie, dobrze karmią i pozwalają mieszkać w dobrych, bezpiecznych hotelach. Jesteśmy przyjmowane życzliwie, wysłuchiwane, a nawet brane poważnie przez tych spragnionych jakiejkolwiek wiary, jakiegoś trudnego, lecz wartego zachodu celu, w który warto się zaangażować.
Bywa i tak, że wyśmiewają nas, spierają się z nami, wygwizdują, straszą ogniem piekielnym - albo karabinowym. Jednakże mimo to wszystko nie sposób nie zauważyć, że Jarret z każdym dniem traci dziś na popularności. Chyba jego wizja religii okazała się niekorzystna dla biznesu, niezgodna z zasadami konstytucji i zła dla przeważającej części narodu. Tak było od samego początku, ale teraz coraz więcej ludzi wyraża chęć przyznania tego głośno. I choć krzyżowcy terrorem zmusili niektórych do milczenia, to innych tylko mocniej tym rozsierdzili.
Spotykam coraz więcej osób, które znalazły właśnie moment życiowego wytchnienia i z niepokojem dumają nad tym, w jaki paskudny dół nieprzerwanie stacza się ich kraj. W latach dwudziestych naszego wieku, gdy ludzie chorowali i głodowali, nikt nie miał czasu ani energii, aby choć rzucić okiem poza własne rozpaczliwe położenie. Dziś jednak, kiedy już lepiej radzą sobie z zaspokajaniem podstawowych potrzeb, zaczynają się rozglądać i czuć niezadowolenie z powolnego tempa zmian - i z Jarreta, który ze swoją wojną i krzyżowcami spowolnił je jeszcze bardziej.
Gdyby wygrał tę wojnę, być może, sprawy wyglądałyby inaczej.
W każdym razie niektórzy z tych niezadowolonych odnajdują to, czego pragną i potrzebują, w Nasionach Ziemi. Właśnie tacy przychodzą do mnie i pytają: „Co mogę zrobić? Uwierzyłem.
Teraz chcę jakoś pomóc”.
Tak więc wreszcie zaczęłam docierać do ludzi. Pozyskałam tylu od Eureki aż po Seattle i Syracuse, że myślę, iż nawet gdybym jutro umarła, niektórzy spośród nich wymyśliliby sposoby, by dalej zdobywać i dzielić się wiedzą, dążąc do osiągnięcia Przeznaczenia. Nasiona Ziemi już nie zginą. Będą rosnąć w siłę, zmuszając ludzkość, by stała się silna, świadoma celu, by łatwo się przystosowywała, a musimy się zmienić, jeżeli mamy dojrzeć do wypełnienia Przeznaczenia.
Mam świadomość, że od czasu do czasu sprawy przybierać będą gorszy obrót. Religie są tak samo niedoskonałe jak wszelkie inne instytucje będące tworem człowieka. Jednak Nasiona Ziemi ‘spełnią swój zasadniczy cel. Wymuszą na nas, byśmy stali się czymś więcej. A gdy to się powiedzie, ofiarują nam coś w rodzaju gatunkowego ubezpieczenia na życie. Gdybym tylko mogła dożyć chwili tego sukcesu! Tak bardzo chciałabym znaleźć się w gronie tych, co wyfruną, by zakorzenić się wśród gwiazd. Niestety, mogę jedynie mieć nadzieję, że poleci tam moja Larkin, a może dopiero jej dzieci - albo dzieci Marca.
Cokolwiek ma być, dopóki żyję, nie ustanę w wysiłkach, nie przestanę nauczać, kierując ludzi ku Przeznaczeniu. Zawsze wiedziałam, że dzielenie się Nasionami Ziemi z innymi to jedyny cel mojego życia.
Nasiona Ziemi to nasza dorosłość.
Pierwsze rozpościeranie skrzydeł,
Opuszczenie matki,
Zmiana dziecka w mężczyznę albo kobietę.
Byliśmy dziećmi,
Co biły się o pełną pierś,
Opiekuńczy uścisk,
Miękkie miejsce na kolanach.
To jest ważne dla dzieci.
Lecz Nasiona Ziemi zwiastują dojrzałość.
Dorosłość to słodycz, lecz i smutek.
To trwoga, lecz i prawo do działania.
Staliśmy się już mężczyznami, kobietami.
Jesteśmy Nasionami Ziemi.
A Przeznaczeniem Nasion Ziemi
Jest zakorzenić się wśród gwiazd.
Lauren Oya Olamina,
„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”
Wuj Marc pozostał ostatecznie moją jedyną rodziną. Nigdy więcej nie widziałam już Kayce i Madisona. Gdy się zestarzeli i znaleźli w potrzebie, wysyłałam im pieniądze, zatrudniałam ludzi do opieki nad nimi, ale nigdy do nich nie wróciłam. Tak jak oni spełnili swój obowiązek wobec mnie, ja wywiązałam się z mojego wobec nich.
W końcu spotkałam matkę. Nadal wiodła życie tułacza. Była niesamowicie bogata - to znaczy, jej ruch Nasion Ziemi był bogaty. Mimo to nie miała własnego domu ani nawet wynajętego mieszkania. Tułała się po domach swych licznych przyjaciół i stronników, a także od jednej do drugiej spośród wielu wspólnot Nasion Ziemi w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, na Alasce, w Meksyku i Brazylii. Wciąż niestrudzenie nauczała, wygłaszała kazania i pozyskiwała fundusze, rozszerzając swe wpływy. Spotkałam ją, gdy odwiedzała nowojorską wspólnotę Nasion Ziemi w Adirondacks, nazwaną Czerwony Świerk.
Przyjechała tam na wypoczynek. Po kilkumiesięcznych wojażach i przemawianiu potrzebowała miejsca, by się wyciszyć i trochę pomyśleć. Wiem o tym, gdyż stale powtarzali mi to wszyscy, kiedy próbowałam jakoś do niej dotrzeć. Cała wspólnota chroniła jej prywatność tak skutecznie, iż zaczęłam obawiać się, że może nigdy nie uda mi się z matką zobaczyć. Czytałam, że miała zwyczaj podróżować tylko z jednym lub dwoma akolitami, czasami w towarzystwie osobistego ochroniarza, jednak wtedy wyglądało, jak gdyby wszyscy członkowie wspólnoty zmówili się, by ją ochraniać.
W owym czasie miałam już trzydzieści cztery lata i bardzo pragnęłam się z nią spotkać. Moi przyjaciele i gosposia wuja Marca zdążyli mi uświadomić, jak bardzo przypominam tę charyzmatyczną, niebezpieczną przywódczynię pogańskiej sekty. Nie przywiązywałam do tego wagi - aż wreszcie, studiując życiorys Lauren Olamina, odkryłam, że miała dziecko, córkę, którą porwano z jednej z pierwszych wspólnot Nasion Ziemi o nazwie Żołądź.
Wspólnota, jak głosiła oficjalna biografia darniny, została w latach trzydziestych zniszczona przez krzyżowców Jarreta. Jej dorośli członkowie, mężczyźni i kobiety, spędzili ponad rok w niewoli, a wszystkie dzieci, które nie weszły jeszcze w wiek dojrzewania, zostały uprowadzone. Większości z nich nigdy więcej nie widziano.
Kościół Chrześcijańskiej Ameryki zaprzeczył temu i w latach czterdziestych, gdy Olamina wystąpiła z pierwszym publicznym oskarżeniem, pozwał ją i cały ruch Nasion Ziemi do sądu. Nawet po śmierci Jarreta wciąż jeszcze był potęgą. Chodziły słuchy, że po odbyciu swej jedynej kadencji na urzędzie prezydenta Jarret zapił się na śmierć. Koalicja złożona z rozgniewanych przedstawicieli biznesu, kontestatorów wojny A-Ka i obrońców Pierwszej Poprawki napracowała się, by go pokonać, gdy w roku 2036 ubiegał się o reelekcję. Dopięta swego, wywlekając na światło dzienne parę najwcześniejszych przypadków palenia czarownic przez Amerykańskich Chrześcijan.
Zdaje się, że w latach 2015-2019 sam Jarret osobiście uczestniczył w polowaniach na ludzi i paleniu ich żywcem. Najpierw zaraza, a potem szerząca się powszechna wrogość stanowiły zarówno pretekst, jak i przykrywkę takich poczynań. Jarret i jego kolesie palili oskarżonych o prostytucję, handel narkotykami i samych narkomanów. Przy okazji, na fali entuzjazmu, zdarzyło im się spalić parę niewinnych osób, które nigdy nie miały nic wspólnego z kupczeniem seksem czy prochami. Po takich zajściach próbowali tuszować swoje „pomyłki” wypieraniem się, groźbami, wzmożonym terrorem, a nawet sporadycznie przekupywaniem pogrążonych w żałobie rodzin ofiar. Wuj Marc, który przed paroma laty sam badał te sprawy, przyznał, że to prawda - niepodważalna, smutna i niesprawiedliwa, lecz, w ostatecznym rozrachunku, nieistotna. Twierdzi, że nawet jeśli sam Jarret czynił źle, jego nauki były słuszne.
Kościół Chrześcijańskiej Ameryki podał Olaminę do sądu za jej „fałszywe” oskarżenia. Ona wystąpiła z kontrpozwem. Po czym nagle, bez wdawania się w wyjaśnienia, ChA wycofała skargę, idąc z Olaminą na ugodę, w ramach której wypłaciła jej odszkodowanie.
Kwoty nie podano do wiadomości publicznej, lecz podobno była horrendalna. Gdy to się działo, mieszkałam jeszcze u Alexandrów i nic na ten temat nie słyszałam. Po latach, kiedy zaczęłam gromadzić wiedzę o Olaminie i Nasionach Ziemi, sama nie wiedziałam już, co o tym wszystkim sądzić.
Zatelefonowałam do wuja Marca i spytałam bez ogródek, czy istnieje choć cień możliwości, że ta kobieta to moja matka.
Twarz wuja na małym monitorku aparatu najpierw stężała, potem jakby obwisła. Raptem zaczął wyglądać staro jak na swoje pięćdziesiąt cztery lata.
- Porozmawiamy o tym Jak przyjdę do domu - powiedział i przerwał połączenie.
Moich następnych telefonów po prostu nie odbierał. Nigdy jeszcze mu się to nie zdarzyło. Nigdy.
Nie mając pojęcia, do kogo jeszcze się zwrócić, zaczęłam przeglądać sieci w poszukiwaniu informacji, gdzie Olamina może przemawiać. Byłam zaskoczona, gdy dowiedziałam się, że właśnie wypoczywa w Czerwonym Świerku, niespełna sto kilometrów od mego domu.
Znienacka poczułam nieodpartą potrzebę zobaczenia się z nią.
Nie próbowałam szukać kontaktu, wykorzystując do tego sławne nazwisko wuja Marca czy nawet moje własne jako twórczyni paru popularnych Masek Marzeń. Po prostu zjawiłam się w Czerwonym Świerku, wynajęłam pokój w pensjonacie. Nasiona Ziemi nie bawią się w zbytnie formalności. Każdemu wolno odwiedzić ich wspólnotę i wziąć sobie pokój w pensjonacie. Zjeżdżali do nich goście, których krewni byli członkami; inni - by uczestniczyć w zgromadzeniach bądź innych uroczystościach; byli nawet tacy, co przyjechali, aby przystąpić-do wspólnoty i rozpocząć pierwszy próbny rok.
Spytałam kierownika pensjonatu, w jaki sposób mogłabym umówić się z nią na spotkanie. Wybrałam jego, ponieważ usłyszałam, jak ludzie nazywają go kształcicielem, i przypomniałam sobie z lektury, że to taka ich forma poszanowania, jak gdyby tytuł odpowiadający wielebnemu lub pastorowi. Będąc duchownym tej wspólnoty, mógł sam przedstawić mnie Olaminie.
Może i mógł, lecz odmówił. Kształcicielka Olamina jest bardzo zmęczona i nie należy jej przeszkadzać, zbył mnie. Jeżeli chcę ją zobaczyć, powinnam przyjść na któreś z jej zgromadzeń albo zatelefonować do jej głównej siedziby w Eurece w Kalifornii i umówić się na spotkanie.
Trzy dni musiałam pałętać się po terenie wspólnoty, zanim udało mi się natknąć na kogoś, kto zgodził się przekazać matce wiadomość ode mnie. Jej samej nie spotkałam. Nikt nawet nie chciał powiedzieć mi, gdzie przebywa. Bronili dostępu do niej uprzejmie, ale stanowczo. Raptem, ni stąd, ni zowąd, mur wokół matki się rozstąpił.
Poznałam jednego z jej akolitów, który podjął się doręczyć moją wiadomość.
Moim posłańcem został chudy młodzieniec, który przedstawił się jako Edison Balter. Poznałam go któregoś ranka w jadalni pensjonatu, gdy oboje samotnie zajadaliśmy obwarzanki, popijając jabłecznikiem. Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, ile dla mojej matki znaczyło nazwisko Balter i że ten młody mężczyzna był przybranym synem jednego z jej najbliższych przyjaciół. Z ulgą skonstatowałam tylko, że mnie słucha, zamiast zatrzasnąć mi przed nosem kolejne drzwi.
- Jestem jej doradcą na czas tej podróży - oznajmił. - Mówi, że już mogę nauczać samodzielnie, a ja diabelnie boję się tej chwili. Kogo mam jej zaanonsować?
- Nazywam się Asha Vere.
- O! Ta Asha Vere od Masek Marzeń?
- Skinęłam głową.
- Przekażę jej. Ma zostać bohaterką jakiejś Maski? Hm, pani jest do niej zdumiewająco podobna. Jak jej delikatniejsza wersja - stwierdził, i tyle go widziałam.
Choć mówił i poruszał się bardzo szybko, jakoś wcale nie odnosiło się wrażenia, że się spieszy. I chociaż sam nie był do Olaminy ani trochę podobny, to jednak dostrzegało się-pewne podobieństwo.
Zdałam sobie sprawę, że z mety zyskał moją sympatię. Następny sympatyczny sekciarz. Miałam odczucie, że cały ten Czerwony Świerk, skądinąd czysta i ładna górska osada, to jedno wielkie gniazdo kusząco barwnych wężów - miejsce pełne trucizny.
Jakiś czas później Edison Balter wrócił i powiedział, że zaprowadzi mnie do Olaminy.
Miała pięćdziesiąt parę lat - pięćdziesiąt osiem, przypomniałam sobie z biografii. Urodziła się w 2009, jeszcze przed Zarazą. Wielkie nieba, toż to staruszka! Jednak wcale nie wyglądała staro, chociaż jej czarne włosy przetykały już pasemka siwizny. Była wysoka, silna i wbrew miłemu, serdecznemu wyrazowi twarzy, po prostu trochę przerażająca. Nie wyglądała... na twardą, lecz wystarczyłoby najlżejsze drgnienie rysów, by każdy nabrał pewności, że jest twarda.
W kimś takim lepiej nie mieć wroga. I... tak, nawet ja to widziałam naprawdę przypominała mnie.
Długo, długo stałyśmy tak obie, wpatrując się jedna w drugą.
W końcu podeszła do mnie, ujęła za lewą dłoń i odwróciła ją, szukając wzrokiem dwóch drobnych pieprzyków, jakie mam tuż poniżej przegubu. W pierwszym porywie chciałam wyrwać rękę, jednak zdołałam się opanować.
Przez pewien czas przyglądała się pieprzykom, następnie powiedziała:
- Masz jeszcze inne znamię? Taka ciemna postrzępiona plamka, o tutaj?
Dotknęła miejsca na lewym ramieniu przy szyi, które zakrywała mi bluzka.
Odstąpiłam w tył. Nie powodowało mną nic złego, po prostu nie lubię być dotykana. Nawet przez nieznajomą, która może okazać się moją matką.
- Tak, mam takie znamię - potwierdziłam.
- Masz... - wyszeptała, nie spuszczając ze mnie wzroku. Usiądź. Usiądź tu przy mnie - poprosiła po chwili. - Jesteś moim dzieckiem, moją córką. Nie mam żadnych wątpliwości.
Nie posłuchałam jej i usiadłam na krześle. To, że była taka otwarta i serdeczna, w jakiś sposób sprawiało, iż tym bardziej pragnęłam trzymać się na dystans.
- Dopiero co się dowiedziałaś? - zapytała.
Kiwnęłam głową. Chciałam powiedzieć coś sensownego, jednak, zacinając się, zdołałam wyjąkać tylko:
- Przyszłam tu, bo myślałam... że może... bo przeczytałam informację o pani i byłam ciekawa. To znaczy, przeczytałam o Nasionach Ziemi i wiele osób mówiło, że wyglądam jak pani... a ponieważ wiedziałam, że byłam przybranym dzieckiem, zaczęłam się zastanawiać.
- Więc miałaś przybranych rodziców. Byli dla ciebie dobrzy? Jak ułożyło ci się życie? Co...
Urwała i wziąwszy głęboki oddech, na moment ukryła twarz w dłoniach. Następnie potrząsnęła głową i parsknęła krótkim śmiechem.
- Musisz opowiedzieć wszystko! Trudno mi uwierzyć, że to naprawdę ty. Ja...
Po jej szerokiej, ciemnej twarzy popłynęły strumieniem łzy. Pochyliła się i zrozumiałam, że chce mnie uściskać. Obejmowała ludzi, dotykała. To pewne, że nie wychowali jej Kayce i Madison Alexander.
Umknęłam od niej spojrzeniem.
- Czy możemy zrobić test genetyczny? - spytałam.
- Tak. Dzisiaj. Zaraz.
Wyjęła z kieszeni telefon i zadzwoniła do kogoś. Wkrótce zjawiła się jakaś ubrana na niebiesko kobieta, niosąc małą plastikową walizeczkę. Od każdej z nas pobrała niedużą próbkę krwi, po czym porównała je w przenośnym aparacie diagnostycznym z walizeczki.
Urządzenie miało rozmiary niewiele większe od telefonu Olaminy. Po niecałej minucie wypluto dwa wydruki z odciskami genotypu. Choć daleko im było do dokładności i kompletności, obok wielu różnic nawet ja dostrzegałam mnóstwo identycznych punktów.
- Jesteście blisko spokrewnione - zawyrokowała kobieta. Wprawdzie wystarczy na was spojrzeć, ale teraz macie dowód.
- To moja córka - wyjaśniła Olamina.
- Owszem - zgodziła się kobieta w błękicie.
Była w wieku mojej matki, może nawet starsza i, sądząc po akcencie, musiała pochodzić z Porto Rico. Jej czarne włosy nie miały ani jednego siwego kosmyka, za to twarz była stara i poorana zmarszczkami.
- Słyszałam, kształcicielko, że miałaś córkę, która zaginęła. Teraz ją odnalazłaś.
- To ona znalazła mnie - odparła moja matka.
- Bóg jest Przemianą - powiedziała kobieta i spakowała swój sprzęt.
Nim wyszła, uściskała moją matkę, po czym spojrzała na mnie.
- Witaj - odezwała się miękko po hiszpańsku. - Bóg jest Przemianą - dorzuciła i już jej nie było.
- Kształtuj Boga - szepnęła moja matka jw odpowiedzi, a zabrzmiało to tyleż refleksyjnie, co religijnie.
Potem zaczęłyśmy rozmowę.
- Miałam rodziców - podjęłam. - Nazywali się Kayce i Madison Alexander. Nie byliśmy w dobrych stosunkach. Nie widziałam ich, odkąd skończyłam osiemnaście lat. Powiedzieli: „Jeśli opuścisz dom przed własnym ślubem, nie masz’ po co wracać!”. Tak też zrobiłam.
Później spotkałam wuja Marca i w końcu...
Wstała, nie odrywając ode mnie oczu. Czułam się osaczona. Myślałam, że ona naprawdę jest zimna, daleka, bezduszna, jedynie gra taką ciepłą i otwartą, żeby zwieść publiczność.
- Kiedy? - zapytała z naciskiem. - Kiedy odnalazłaś Marca? Kiedy się dowiedziałaś, że to twój wuj? I jak? Muszę wiedzieć!
Zaczęła przemierzać pokój tam i z powrotem. Podeszła do okna i postała w nim parę sekund, patrząc na góry.
- Proszę, opowiedz mi o swoim życiu - odezwała się. - Prawdopodobnie wiesz już co nieco o moim, bo wiele o mnie pisano. Za to ja o tobie nie wiem nic. Dlatego proszę, opowiedz mi.
Miałam ochotę uciec gdzieś daleko. Olamina należała do osób, które budzą sympatię, nim jeszcze je poznasz, i dopiero wtedy pozwalają ci dostrzec, jakie mogą być w rzeczywistości. Zdołała przekonać miliony ludzi, że wzlecą do gwiazd. Ile forsy zdążyła z nich wyciągnąć, kiedy czekali na statek, który miał ich zabrać na Alfę Centauri? Na Boga, nie chciałam jej lubić. Chciałam móc nią gardzić.
Opowiedziałam jej historię swojego życia.
Później zjadłyśmy razem kolację, tylko we dwie. Wniosła ją na tacy kobieta, która równie dobrze mogła być tam służącą, co osobistą ochroniarką albo nawet panią domu.
Następnie matka opowiedziała mi o moich narodzinach, moim ojcu i porwaniu. To było zupełnie coś innego od czytania bezosobowej relacji. Słuchałam i płakałam. Nie byłam w stanie tego powstrzymać.
- Co ci powiedział Marc? - spytała na koniec.
Zawahałam się. Ostatecznie, tylko dlatego że nie zdołałam zmyślić żadnego sensownego kłamstwa, wyznałam jej prawdę.
- Powiedział, że nie żyjesz, że oboje moi rodzice zginęli.
Jęknęła.
- On... zaopiekował się mną - dorzuciłam. - Dopilnował, żebym poszła na studia i znalazła przyzwoity dom. Wuj i ja... jesteśmy dla siebie rodziną. Zanim się spotkaliśmy, żadne z nas nie miało nikogo.
Tylko patrzyła na mnie bez słowa.
- Nie wiem, czemu skłamał o twojej śmierci. Może po prostu... czuł się samotny. Nie mam pojęcia. Ale od samego początku dobrze się między nami ułożyło. Wciąż mieszkam w jednym z jego domów, chociaż dziś już mnie stać na własny. Jak mówiłam, jesteśmy rodziną.
Urwałam, po czym powiedziałam coś, do czego nigdy przedtem głośno się nie przyznałam:
- Wiesz, nim go znalazłam, nigdy w życiu nie doświadczyłam uczucia, że ktoś mnie kocha. I zanim on mnie pokochał, sama chyba też nie darzyłam nikogo miłością. Sprawił, że odwzajemnianie jego miłości przestało być czymś niebezpiecznym.
- Kochaliśmy cię, ja i twój ojciec - przerwała mi. - Dwa lata próbowaliśmy mieć dziecko. Martwiliśmy się, że będzie za stary. Martwiła nas sytuacja na świecie - cały ten chaos. Mimo to bardzo pragnęliśmy cię mieć. I kiedy wreszcie się urodziłaś, pokochaliśmy cię mocniej, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić. Po twoim uprowadzeniu, po tym, jak zabili twego ojca... przez długi czas czułam się, jakbym sama umarła. Tak długo starałam się cię odszukać...
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Jej nie udało się mnie znaleźć, a wujowi Marcowi tak. Ciekawe, czy naprawdę tak bardzo próbowała.
- Nie wiedziałam nawet, czy w ogóle jeszcze żyjesz - ciągnęła dalej. - Chciałam w to wierzyć, ale nie miałam żadnej pewności.
Gdzieś w latach czterdziestych zaangażowałam się w proces z Chrześcijańską Ameryką, próbując zmusić ich do ujawnienia, co z tobą zrobili. Twierdzili, że jeśli istniały jakiekolwiek rejestry, akta czy dokumenty na twój temat, wszystkie wiele lat temu doszczętnie zniszczył pożar Domu Dziecka w Pelican Bay.
Naprawdę tak powiedzieli? Całkiem możliwe. Pewnie oświadczyliby niemal wszystko, aby tylko uniknąć dostarczenia dowodów swoich porwań - no i oddania dziecka Amerykańskich Chrześcijan w łapy przywódczyni pogańskiej sekty. Jednak i tak...
- Wuj Marc mówił, że znalazł mnie już jak miałam dwa, trzy lata - rzuciłam - ale kiedy zobaczył, że jestem u dobrych Amerykańskich Chrześcijan, uznał, że będzie dla mnie najlepiej, jeśli zostawi mnie im, nie komplikując mi życia.
Nie powinnam była tego powiedzieć. Sama nie wiem, czemu to zrobiłam.
Podniosła się i znów zaczęła chodzić - szybko, nerwowo, krążąc po całym pokoju.
- Nigdy nie podejrzewałam, że zrobi mi coś takiego - odezwała się w końcu. - Nigdy nie przypuszczałam, że aż tak mnie nienawidzi.
- Przez myśl mi nie przeszło, że w ogóle zdolny jest do takiej nienawiści. Wykupiłam go z niewoli! Do jasnej cholery, ocaliłam to jego nic niewarte życie!
- Wuj wcale cię nie nienawidzi - sprostowałam. - Nie czuje nienawiści do nikogo. Sądził, że postępuje słusznie.
- Nie broń go - powiedziała szeptem. - Wiem, że go kochasz, ale nie tłumacz go przede mną. Ja też go kochałam, a zobacz, co mi zrobił... i co zrobił tobie.
- Jesteś przywódczynią sekty - odparłam - a on duchownym Kościoła Chrześcijańskiej Ameryki. Wierzył, że...
- Nic mnie to nie obchodzi! Od dnia, gdy cię znalazł, rozmawiałam z nim setki razy, a on nic nie powiedział. Ani słowa!
- Nie ma własnych dzieci. Chyba już nigdy nie będzie miał. Byłam dla niego jak córka, a on dla mnie jak ojciec.
Stanęła, wpatrując się we mnie z intensywnością, która niemal przerażała. Przewiercała mnie wzrokiem, jak gdyby mnie nienawidziła.
Wstałam i sięgnęłam po kurtkę.
- Nie! - krzyknęła moja matka. - Nie odchodź!
Ani śladu niedawnej sztywności i wewnętrznego wrzenia.
- Proszę. Jeszcze nie teraz.
Ale ja nie mogłam zostać. Ona mnie przytłaczała i musiałam się od niej uwolnić.
- Dobrze - dała za wygraną, widząc, jak zmierzam w stronę drzwi. - Ale zawsze możesz do mnie przyjść. Choćby jutro. Wróć, kiedy tylko będziesz chciała. Mamy tyle czasu do nadrobienia. Moje drzwi stoją dla ciebie otworem, Larkin. Zawsze.
Obejrzałam się na nią, zdając sobie sprawę, że nazwała mnie Imieniem, które tak dawno temu nadała swojej małej córeczce.
- Asha - powiedziałam. - Nazywam się Asha Vere.
Sprawiała wrażenie tak smutnej i zranionej, że nie byłam w stanie stłumić współczucia.
- Asha - szepnęła. - Moje drzwi stoją dla ciebie otworem, Asha.
Zawsze.
Następnego dnia przyjechał wuj Marc, zrozpaczony, przestraszony.
- Wybacz mi - rzekł. - Taki byłem szczęśliwy, że jestem w stanie pomóc ci zdobyć wykształcenie. Chyba... tak długo żyłem sam, że po prostu nie mogłem z nikim się tobą dzielić.
Moja matka nie chciała go widzieć. Przyszedł do mnie prawie we łzach po tym, jak próbował się z nią spotkać, a ona odmówiła.
Próbował jeszcze kilkakrotnie, a ona niezmiennie odsyłała ludzi z wiadomością, by poszedł precz.
Razem wróciliśmy do domu. Byłam zła na niego, lecz na nią jeszcze bardziej. Kochałam go mocniej niż kogokolwiek innego w całym życiu - nieważne, co zrobił - a ona sprawiała, że cierpiał.
Nie umiałam powiedzieć, czy jeszcze kiedykolwiek się z nią spotkam. Nie potrafiłam rozsądzić, czy powinnam. Nie wiedziałam nawet, czy tego chcę.
* * *
Moja matka dożyła osiemdziesięciu jeden lat.
Dotrzymała słowa. Nauczała do samego końca. Dla Nasion Ziemi poświęcała wszystkie siły, przemawiając, szkoląc, przewodząc, pisząc, zakładając szkoły z internatami, w których znajdowały miejsce zarówno sieroty, jak i uczniowie mający własnych rodziców i domy. Wynajdywała źródła pieniędzy, kierując je na dziedziny badań, które przybliżały wypełnienie Przeznaczenia. Wysyłała obiecujących młodych uczniów na studia.
Cokolwiek robiła, czyniła to dla Nasion Ziemi. Widywałam się z nią sporadycznie, lecz Nasiona były jej pierworodnym i pod wieloma względami jedynym dzieckiem.
Planowała właśnie kolejną podróż z wykładami, kiedy tuż po osiemdziesiątych pierwszych urodzinach jej serce przestało bić. Zdążyła jeszcze zobaczyć, jak pierwsze wahadłowce biorą kurs na pierwszy gwiezdny statek, zmontowany częściowo na Księżycu, a częściowo na orbicie. Naturalnie ani ja, ani wuj Marc nie byliśmy pasażerami żadnego z nich - ani ja, ani on nie mamy też dzieci, które miałyby ruszyć w drogę do gwiazd.
Lecz na pokładzie tamtego statku znalazł się Justin Gilchrist.
Oczywiście nie powinien był - w tym wieku - a mimo to wyruszył.
Jak na ironię, poleciał też syn Jessiki Faircloth, biolog. I jeszcze siostry Mora z dziećmi i cała pozostała przy życiu rodzina Douglasów.
Oni w szczególności stanowili rodzinę mojej matki. Podobnie jak wszystkie Nasiona Ziemi. My, wuj Marc i ja, nigdy tak naprawdę nią nie byliśmy. Tak naprawdę nigdy nas nie potrzebowała, więc i my nie pozwoliliśmy, by stała się potrzebna nam. Oto ostatni zapis z jej dziennika.
Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”
CZWARTEK, 20 LIPCA 2090
Wiem, co zrobiłam.
Zamiast ofiarować ludziom niebo, pomogłam im, by sami mu się oddali. Nie mogę zapewnić nieśmiertelności jednostkom, lecz mogłam pomóc im stworzyć jedyną szansę na nieśmiertelność naszego gatunku. Pomogłam ludzkości wkroczyć w następną fazę rozwoju. Dziś jej młodzi, dorośli przedstawiciele opuszczają gniazdo. Nie będzie im lekko tam, w górze. Młodym zawsze jest trudno, kiedy wychodzą spod opiekuńczych skrzydeł matki. Na pewno przyjdzie im za to zapłacić. Nie lubię o tym myśleć, wiem jednak, że to prawda. Mimo to gdzieś tam wśród gwiazd, na nadających się do życia światach, jakie już znamy, i na wielu innych, o których istnieniu nawet nam się nie śniło, jednych wprawdzie czeka cierpienie i śmierć, lecz reszta przetrwa, będzie się zmieniać i pomyślnie rozwijać.
Nasiona Ziemi zawsze były prawdą. Ja tylko je urealniłam, wypełniłam treścią. Zresztą nie miałam w tym względzie żadnego wyboru. Jeżeli czegoś chcesz - pragniesz naprawdę, tak mocno, że potrzebujesz tego jak płuca powietrza - wtedy, jeśli tylko wcześniej nie umrzesz, zdobędziesz to. Co w tym dziwnego? Przecież to coś posiadło już ciebie. Nie ma żadnej ucieczki.
Nasze wahadłowce to pękate, przysadziste i brzydkie przedpotopowe kosmiczne ciężarowy. Z wyglądu mogą mieć i ze sto lat.
Jednak bardzo się różnią od tamtych starożytnych gratów. Już sam pancerz jest zasadniczo inny, ale poza większymi rozmiarami, dzisiejsze promy kosmiczne są z zewnątrz całkiem podobne do swych stuletnich przodków, jakie znam ze zdjęć.
Dziś te wahadłowce unoszą ładunek złożony z ludzi, już głęboko uśpionych w stanie diapauzy - procesie zawieszenia czynności życiowych, który wydaje się najlepszym z dostępnych rozwiązań.
Razem z nimi podróżują zamrożone ludzkie i zwierzęce embriony, nasiona roślin, narzędzia, różnoraki sprzęt, a także wspomnienia, marzenia i nadzieje. Choć tak wielkie i godne kosmicznej przestrzeni, wahadłowce nie mogą daleko ulecieć z takim bagażem. Już sama pamięć ludzkości spowodowałaby przeciążenie. Przecież zawiera całe ziemskie biblioteki. Dlatego wszystko to zostanie załadowane na pierwszy ziemski statek gwiezdny, „Krzysztof Kolumb”.
Nazwa ta budzi mój sprzeciw. Ten pojazd nie ma doprowadzić nas do bogactw i nowego imperium. Jego załoga nie ma chwytać niewolników i kraść złota, aby potem sprezentować łup jakiemuś europejskiemu monarsze. Jednak nie sposób wygrać każdej bitwy. Dlatego trzeba wiedzieć, kiedy nie warto walczyć.
Sama nazwa nic nie znaczy.
Nie potrafiłabym oglądać pierwszego odlotu na ekranie, w wirtualnym pokoju czy jako postać w jakiejś zindywidualizowanej wersji Maski Marzeń. Gdybym musiała, przeszłabym na piechotę na drugi koniec świata, żeby tylko zobaczyć wszystko na własne oczy. Przecież na tych wielgachnych i paskudnych kosmicznych ciężarówach odlatuje moje życie - i moja nieśmiertelność. Mam prawo być przy tym, wsłuchać się w huk startujących silników, poczuć zapach dymu i paliwa.
Sama odlecę pierwszym statkiem po mojej śmierci. Gdybym tylko wierzyła, że byłabym czymś więcej niż jedynie ciężarem, poleciałabym dziś - jeszcze za życia. Mniejsza o to. Oby któregoś dnia gdzieś tam moje prochy posłużyły do użyźnienia ich plonów.
Tak zostało umówione. Polecę, a potem oddadzą mnie swoim sadom i gajom.
Na razie wspólnie z przyjaciółmi i ich dziećmi obserwujemy odlot. Jest Lacy Figueroa, Myra Cho, Edison Balter z córką Jan, no i Harry, przygarbiony, siwiuteńki, lecz uśmiechnięty. Tyle czasu upłynęło, zanim po stracie Zahry i dzieci na nowo nauczył się uśmiechać. Dziś ma ku temu wszelkie powody. Stoi, jednym ramieniem obejmując mnie, a drugim swoją wnuczkę. Jesteśmy w tym samym wieku. Osiemdziesiąt jeden lat. Niewiarygodne.
Aż osiemdziesiąt jeden! Bóg jest Przemianą.
Moja Larkin nie chciała przyjechać. Błagałam ją, ale odmówiła. Opiekuje się Markiem, który właśnie dochodzi do zdrowia po kolejnym przeszczepie serca. Jak całkowicie i bez reszty udało mu się skraść mi dziecko! Ani razu nawet nie starałam się mu przebaczyć.
* * *
Właśnie patrzę, jak promy, jeden za drugim unoszą ładunek z powierzchni Ziemi. Czuję się samotna z własnymi myślami, lecz przechodzi mi, kiedy nachylam się, aby uściskać każdego z mych przyjaciół, spoglądając w ich ukochane twarze - ta uroczysta, ta rozradowana, a wszystkie mokre od łez. Z wyjątkiem Harry’ego, reszta również odleci wkrótce tymi samymi promami. Może pewnego dnia będą im towarzyszyć nasze prochy. W końcu Przeznaczeniem każdego z Nasion Ziemi jest zakorzenić się wśród gwiazd, a nie zostać nafaszerowanym konserwującymi truciznami, zapakowanym wielkim kosztem do skrzynki - na co właśnie powróciła stara moda - i zakopanym bezużytecznie na jakimś cmentarzu.
Wiem, czego dokonałam.
Albowiem jako człowiek precz odjeżdżający zwołał sług swoich i oddał im dobra swoje; I dał jednemu pięć talentów, a drugiemu dwa, a drugiemu jeden, każdemu według przemożenia jego, i zaraz precz odjechał.
A poszedłszy on, który wziął pięć talentów, robił niemi, i zyskał drugie pięć talentów; Także i on, który wziął dwa, zyskał i ten drugie dwa. Ale ten, który wziął jeden, odszedłszy wykopał dół w ziemi, i skrył pieniądze pana swego.
A po długim czasie przyszedł pan onych sług, i rachował się z nimi. Tedy przystąpiwszy on, który był wziął pięć talentów, przyniósł drugie pięć talentów, mówiąc: Panie! oddałeś mi pięć talentów, otom drugie pięć talentów zyskał niemi.
I rzekł mu pan jego: To dobrze, sługo dobry i wierny! nad matem byłeś wiernym, nad wielem cię postanowię; wnijdź do radości pana twego.
A przystąpiwszy i on, który był dwa talenty wziął, rzekł: Panie! oddałeś mi dwa talenty, otom drugie dwa talenty zyskał niemi.
Rzekł mu pan jego: To dobrze, sługo dobry i wierny! gdyżeś był wierny nad małem, nad wielem cię postanowię; wnijdź do radości pana twego.
A przystąpiwszy i ten, który był wziął jeden talent, rzekł: Panie! wiedziałem, żeś człowiek srogi, który żniesz, gdzieś nie rozsiewał, i zbierasz, gdzieś nie rozsypywał; Bojąc się tedy, szedłem i skryłem talent twój w ziemię; oto masz, co twego jest.
A odpowiadając pan jego, rzekł mu: Sługo zły i gnuśny! wiedziałeś, iż żnę, gdziem nie rozsiewał, i zbieram, gdziem nie rozsypywał; Przetożeś miał pieniądze moje dać tym, co pieniędzmi handlują, a ja przyszedłszy, wziąłbym był, co jest mojego, z lichwą.
Przetoż weźmijcie od niego ten talent, a dajcie temu, który ma dziesięć talentów. Albowiem każdemu, który ma, będzie dano, i obfitować będzie; a od tego, który nie ma, i to, co ma, będzie od niego odjęto.
Ewangelia według świętego Mateusza 25,14-30