Chojnowski Piotr RZECZY DROBNE I ZABAWNE NOWELE

CHOJNOWSKI PIOTR

RZECZY DROBNE I ZABAWNE



IDEALNE

MIESZKANIE

Miałem niedawno ogromny kłopot: rodzina z pro­wincji jęła błagać mnie listownie, abym wynalazł dla nich w Warszawie mieszkanie. Ba! pisali nawet z całym prowincjonalnym cynizmem i nieznajo­mością stosunków prawnych: „Mój drogi! Kup nam mieszkanie z trzech pokojów, bo inaczej w grudniu zwalimy ci się na głowę wszyscy“. Groźba była po­ważna, a sytuacja niewyraźna. Bo — po pierwsze — wiadomo, że za handel mieszkaniami grozi tysiąc lat więzienia, a — po drugie — wiadomo również, że poza kupnem można dostać mieszkanie chyba w dro­dze spadku.

Zafrasowany potężnie, zwróciłem się przede- wszystkiem do adwokata, żeby mnie objaśni! prze­cie, na jakie sankcje prawne się narażam.

Adwokat byl usposobiony jowjalnie.

Drogi panie! — powiedział. — Prawo jest jak bibułka na papierosie. Nie trzeba jej rozdzierać, ale palić można. Niech pan tylko znajdzie lokal, a spi­szemy umowę, że niczem pakt Kelloga!

Niech pan znajdzie lokal!... Nie wiedziałem nawet, jak się do tego zabrać. Przeszukałem poprostu „Kurjera“ i, trafiwszy na ogłoszenie: „Mieszkanie z trzech pokojów do odstąpienia. Od frontu. Sło­neczne“, poszedłem pod wskazany adres.

Pod wskazanym adresem ujrzałem na drzwiach tabliczkę z lakonicznym napisem: „Biuro porad“. Wewnątrz, w ciemnawym pokoiku tłoczyło się sporo osób płci obojga z minami jak u dentysty. Zrozumia­łem, że fałszywym anonsem ściągnięto mnie do jed­nego z osławionych pośredników w sprawach mieszkaniowych. Mogłem się był cofnąć, ale nie wie­działem, jak inaczej szukać mieszkania. Z milczącej zgryzoty współtowarzyszów niedoli poznałem, że i oni nie wiedzą. Załatwiano zresztą dość szybko. Z graniczącego z poczekalnią „biura“ wychodził ktoś co chwila z obliczem szarem i ściągniętem, jakby wmuszono weń tam właśnie szklankę pieprzu z octem. Jakiś energiczny jegomość wyleciał raczej stamtąd, niż wyszedł, i rzucił w przestrzeń na całe gardło jeden jedyny wyraz:

Złodziej!

A następująca po nim gruba dama zrobiła wprost awanturę. Purpurowa na twarzy, trzymając klamkę w potężnej dłoni, ryczała jak megafon:

Oszust!! Na policję idę!! Oszust!!!

Z za drzwi biura odpowiedział głos drwiący i zrównoważony:

A idź! Myśli pani, że i dla was kryminału tu niema?

Dama huknęła drzwiami straszliwie.

Przyszła kolej na mnie. Przestąpiłem próg biura tylko z ciekawości już, jak wygląda człowiek, które­mu wymyślają tak bezskutecznie.

Wyglądał odpowiednio. Okropnie. Ubrany był ele­gancko, ale miał ślicznie zafryzowany przedział po­środku głowy, gębę katowskiego pachołka i brud­ne łapska z manicurowanemi paznokciami. Opry- szek. Nie wierzę, żeby wychodził na ulicę: policja śledcza aresztowałaby go natychmiast za sam wy­gląd. Zrozumiałem, że nie należy wogóle o nic uma­wiać się z tym człowiekiem: nietylko o mieszkanie, ale nawet o pudełko zapałek. Wycofałem się bez słowa.

Zniechęciło mnie to do kupowania mieszkań. Zre­zygnowany, napisałem do kuzynostwa, żeby już le­piej „zwalili mi się na łeb“ i załatwili to sobie sami. Zwalili się rzeczywiście, choć tylko we dwoje, bo dzieci taktownie pozostały w domu. Sprawę wzięła w swe ręce energiczna kuzyneczka Tecia.

Miałem odtąd w mieszkaniu istny młyn parowy Snuły mi się po niem stale postacie dziwne i podej­rzane, a trajkotano od rana do nocy. Dowiedziałem się, iż grasuje w mieście tysiące pośredników w han­dlu lokalami, iż należą do nich indywidua wszelakie­go wieku, płci, fachów i stanów.

Kuzyneczka Tecia była rzeczywiście bardzo ener­giczna. Zapłaciła „frycowe“ we wszystkich „biu­rach porad“, straciła dwa zadatki, dane bez kwitów „na uczciwe słowo“, dostała kolek w boku i nerwi­cy serca, ale po dwu miesiącach dobiła swego. Zna­lazła mieszkanie idealne.

Śliczne trzy pokoiki z kuchnią i wanną, ciepłe, jasne i na zacisznej ulicy. Sprzedawało je dwoje sta- ruszków-emerytów, ludzi uczciwych i spokojnych, którzy mieli zkolei nabyć za nie większe mieszkan­ko pod miastem. Jak to spokojni i uczciwi staru­szkowie. Gospodarz domu był to również zacny człowiek; wziął tylko to, co mu się należy przy po­dobnych tranzakcjach; administrator też ’ dostał swoje... Obeszło się nawet bez pośrednika. Ener­giczna kuzyneczka Tecia triumfowała. Rano wrę­czyła u rejenta większy zadatek (parę tysięcy złotych) synowi uczciwych staruszków za ich wła- snoręcznem, również rejentalnem pokwitowaniem, a wieczorem poszliśmy wszyscy z uciechy do kina.

Cóż, kiedy nazajutrz rano przyleciał do kuzynki uczciwy staruszek blady i przybity i oświadczył z płaczem, iż przez tę noc właśnie jego niegodny synalek puścił w dancingu całą prawie otrzymaną

gotówkę. Staruszek oddawał drżącemi rękoma re­sztę pieniędzy z błaganiem, aby nie robić z tego skandalu, i obiecywał spłaty miesięczne po sto zło­tych ze swej emerytury. Jak sprawdziliśmy póź­niej, rzeczy miały się tak istotnie. Staruszek był naprawdę bardzo uczciwy, tylko miał nieuczciwe­go syna. A idealne mieszkanie znowu djabli wzięli!

Gdy wybuchła ta bomba, kuzyneczka dostała ko­lek i nerwicy, ale zdążyła krzyknąć na mnie z wła­ściwą jej energją:

Tyś winien wszystkiemu! Kto pisał do nas?! Kto nas sprowadzał, żebyśmy kupowali sobie mieszkanie?!

Wzruszyłem na to ramionami z boleścią. Ale po­różniliśmy się z kuzynostwem ostatecznie. Nie wi­duję ich już wcale i nie wiem nawet, czy zdołali wreszcie kupić jaki lokal.

Smutna to historja. Wynika z niej dość chyba jasno, że prawo mieszkaniowe w kraju jest wadli­we, a może i co nieco lekkomyślne. Widzę po skut­kach, iż komplikuje i tak już zawiłe życie, oraz wpływa paskudnie na moralność publiczną.

O BUDOWNICTWIE WSPÓŁCZESNEM

Nie wiem, jaki związek zachodzi między budo­waniem domów a chorobami wątroby, ale fakt faktem, że jakiś związek istnieć tu musi. Każdy, co wdał się w budowę, żółknie już po miesiącu, traci humor, nie sypia i staje się opryskliwy.

Napozór wydaje się to paradoksalne. Boć wszyst­kie władze państwowe wysilają się szczerze na ułatwienia w tym zakresie. Bylebyś miał zatwier­dzony plan budowli i założył fundamenta, automa­tycznie prawie dostajesz pożyczkę w wysokości 60-ciu czy 70% kosztorysu na najdogodniejszych wa­runkach. Napychają ci kieszenie pieniędzmi z do­brodusznym uśmiechem: „Masz, chłopcze! Wykań­czaj swój domek i nic się nie martw!“

Tymczasem martwią się wszyscy. Najnieostroż- niejsi, co budują domki dla własnych tylko rodzin, twierdzą wprost, że „zarżnęli się tępym nożem“. A i członkowie kooperatyw budowlanych latami chodzą posępni jak grób... Gdy zapytać którego, co go tak straszliwie w tej budowie gnębi, rozkłada ręce z boleścią: „Nie wiem, nie wiem... Wiem tyl­ko, że jest źle!“

Myślę, że najpierwszą przyczyną tych mąk jest ustalony w społeczeństwie przesąd, iż domy bu­dują architekci. Nic podobnego. Architekci, niesłu­sznie zwani inżynierami-budowniczymi, rysują tylko plany domów i układają optymistyczne ko­sztorysy. Zdarza się czasem, że wyjątkowo uprzej­my architekt podejmuje się i dozoru nad robotami: przychodzi wówczas na „fabrykę“ raz na miesiąc, albo na trzy miesiące... Nie twierdzę, że panowie ci nie potrafią zbudować domu. Owszem, udaje im się to zawsze, jeśli budują dla siebie samych < i dla najbliższej rodziny.

Właściwie zaś domy stawiają przedsiębiorcy.

Jest to typ ludzki zupełnie do architektów niepo­dobny. O ile pierwsi są wykształceni, uprzejmi i ucz­ciwi, o tyle drudzy — jowjalni tylko i bardzo sie­bie pewni. Podpisując kontrakt na budowę, mru­gają już dobrodusznie okiem: „Bo poco, panie, te kontrakty? Przedsiębiorca 1 tak nie przegra w są­dzie, bo się na fachu rozumie“. Rozumieją się rze­czywiście na wszystkiem doskonale. Potrafią wmó­wić w ofiarę, że pruski mur najlepiej trzyma ciepło i że sosnowe deski trwalsze są od dębu. Wszelkie terminy traktują z właściwą ludziom doświadczo­nym nonszalancją. Nie śpieszą się nigdy. Z wła­snymi robotnikami żyją w idyllicznej zgodzie, bo i za tę zgodę ma zapłacić ofiara szału budowla­nego. Przedsiębiorcy są też zawsze w świetnym humorze, różani na licach i zwykle dość otyli; nie

cierpią na wątrobę nigdy i, jeśli giną, to na apo­pleksję, po obfitej kolacji.

Poza przedsiębiorcą, pracują również przy budo­wie murarze, majstrowie i podmajstrzy — ale są to zwykłe pionki: najważniejszą ich funkcją jest przeciąganie prac jak najdłużej. Duszą wszelkich poczynań budowlanych jest tylko przedsiębiorca.

Nic dziwnego, że zwykły obywatel, nie mający pojęcia o architekturze, czy nawet grupa zrzeszo­nych w kooperatywie obywateli, stanowi naturalny żer dla takiego potentata. Nie dziwi mię to wcale. Tak jest — i pogodziliśmy się z tem wszystkiem oddawna.

Zdumiałem się natomiast, że przedsiębiorca drwi sobie z takiej nawet potęgi, jak m. st. Warszawa. Drwi sobie z miasta, którego władze mają do roz­porządzenia najtęższe siły techniczne i wszystkie warunki kontroli. Jakże można zadzierać z tak solidną organizacją?! Na pierwszy rzut oka po­średnictwo przedsiębiorcy wydawałoby się tu wo- góle zbyteczne...

Nie.

M. st. Warszawa również nie może obejść się bez przedsiębiorcy. Okazało się to niedawno aż nadto dobitnie.

Warszawa postanowiła zbudować gmach dyrek­cji wodociągów i kanalizacji. Myślećby można, że zbudują go inżynierowie-architekci dla inżynierów- hydraulików, jedna gałąź wiedzy technicznej dla innej gałęzi, swój dla swego. Otóż nie. M. st. War­

szawa powierzyło budowę przedsiębiorcy, rajcy miejskiemu. Ten wszedł zkolei w porozumienie z przedsiębiorstwem „B-cia Lichtenbaum“. Tylu przedsiębiorców! To też skutek przeszedł najśmiel­sze oczekiwania: część podciągniętego już pod dach gmachu runęła, grzebiąc pracujących murarzy. Trzech robotników przypłaciło ten efekt życiem, pię­ciu walczyło ze śmiercią w szpitalu. Tym razem przedsiębiorca pokazał naprawdę, co potrafi!

Pocieszmy się. Katastrofy podobne zdarzają się nietylko w Warszawie. W kilka dni potem zawalił się w Łodzi czteropiętrowy, niewykończony jeszcze dom, należący do A. Silberschatza. Rozgłos tego zdarzenia był mniejszy, bo obyło się bez wypadku z ludźmi. Ale i tak ciekawe, co za przedsiębiorca stawiał gmach pana Silberschatza? Należałoby mo­że ułożyć złotą listę przedsiębiorców, którym walą się domy, i zaproponować im, żeby odtąd budowali już tylko domki z kart jak dzieci — te walą się naj­łatwiej.

Nie trzeba znać się na architekturze, aby po­wziąć przekonanie, że w naszym ruchu budowla­nym szwankuje coś wyraźnie. A ponoć na cele bu­dowy zaciągamy znaczne pożyczki cudzoziemskie. Szkodaby je marnować na wznoszenie tylko ruin­

O REKORDACH

Juljusz Verne, pisarz zacny i ogromnego talentu, nieświadomie wyrządził współczesnej ludzkości znaczną krzywdę. Napisał „Podróż naokoło świa­ta w ciągu 80-ciu dni“ — i spopularyzował rekord.

Muszę się wytłumaczyć. Nie mam nic przeciw samemu pojęciu rekordu. Wiem, że jest on jedną z najtęższych sprężyn ducha ludzkiego. Wiem, że gdyby nie rekord (osiągnięcie pierwszeństwa), Ce­zar nie przekroczyłby Rubikonu; że gdyby nie re­kord, nie kierowalibyśmy już dzisiaj balonami i nie latalibyśmy poprzez Atlantyk. Wiem o tem i entu­zjazmują mnie podobne rekordy — tak jak i wszyst-

17

Rzeczy drobne 2

kich. Cenię też wysoko (choć trochę może mniej) i olimpijskie „wyczyny“ sportowe: przepadam za Nurmim i jestem dumny z tego, że panna Kono­packa rzuca dyskiem aż tak daleko.

Idzie tutaj o nadużywanie rekordu przez współ­czesnych. Ludzkość dzisiejsza szaleje na tym punkcie. Niema prawie numeru pisma brukowego bez opisu jakiegokolwiek rekordu. Przyczepia się dziś tę nazwę do funkcyj zwyczajnych, a nieraz i bezsensownych. Codzień oglądamy fotografję jakiegoś idjoty i musimy czytać reklamę jego czy­nów. Ten oto urzędnik pocztowy przylepił naj­większą ilość znaczków, owa dama zbiera kolekcję flaszeczek po perfumach, tamten buchalter ma po­trójny rząd zębów w dolnej szczęce... Ludzkość zamienia się pomału w amerykańskie muzeum oso­bliwości. Nikt nic już nie czyni dla uciechy; przed­siębierze się wszystko dla światowego rozgłosu. Jakieś dwie panny dojechały konno z Paryża do Nicei — rekord! Jakiś oszalały szewczyna którejś tu zimy biegał naokoło placu Saskiego przez pół­torej doby i cała Warszawa schodziła się na to wi­dowisko...

Cóż u licha! Czyżbym nie rozumiał naprawdę ducha współczesności?! Dawniej, przed wojną je­szcze, taki rekordzista zakładał się w szynku, że zje odrazu 30 jaj na twardo, zjadał 25, zatykało go, umierał zwykle w drodze do szpitala — i pisano

o nieboraku króciutko tylko i to w rubryce wypad­ków! Dziś? Dziś miałby wiekopomnę sławę, a je­

go żona emeryturę społeczną! Czerwona prasa po« święciłaby mu specjalne wydanie! Jego pogrzeb zgromadziłby pół miasta, a na grobie miałby mar­murowy pomnik sumptem Związku Handlarzy Ja­jami!

Przeżywamy właśnie nowy tego rodzaju re­kord niemiecki. Jest — jak przystało — bardzo gemuthlich. Wybrano poprostu jednego z ostatnich i najstarszych dorożkarzy niemieckich, 69-cioletnie- go „żelaznego Gustawa“, i kazano mu swoją starą klaczką zajechać truchcikiem do Paryża. Znakomi­cie! Niechże sobie staruszek jedzie! Rozumie się, że przyjmą go we Francji świetnie: lękam się nawet

o jego sklerozę, bo z pewnością wypadnie mu wy­pić masę szampana. Ale od czegóż Gustaw jest „żelazny“? Wytrzyma. — Dotąd wszystko dobrze. Któżby protestował przeciw tej dobrodusznej i za­bawnej manifestacji? Lecz oto i z „żelaznego Gu­stawa“ zrobiono już aferę polityczną. Przyjmować go będzie ambasada niemiecka (że, niby, my, Niem­cy, jesteśmy już tak demokratyczni!), wysuwając jako pierwszą jaskółkę franko-niemieckiego zbliże­nia. To rozumiem! Nie pomogły traktaty, nie po­mogły Locarna, nie pomogły kongresy międzynaro­dowe — pomoże stary dorożkarz. Biedny „żelazny Gustawie“! Oszalejesz od zbytku zaszczytów! A z tobą oszaleją dorożkarze całego świata. Już widzę, jak nasz „pan Wojciech“ z przed Loursa, ostatni warszawski dorożkarz dwukonny, rusza ,kawalerskim“ kłusem do Berlina na rozmowy po­

lityczne, a za nim długim sznurem zwyczajna jed­nokonna „sałata“: ten w misji politycznej do Pragi, ów do Moskwy, tamten do Belgradu... Warszawa przeżyje ich nieobecność w spokoju. Ale co będzie, co będzie, pytam, jeśli i taksówki wstąpią w służbę M. S. Z. i rozjadą się na cztery strony świata?

Któregoś wieczora siedziałem w kawiarni nad „półczarnej“, gdy jakiś opalony i dziwacznie ubra­ny młodzian z lekkim ukłonem złożył na moim sto­liku czerwoną kartę pocztową. Miał na sobie pon- sowe spodnie i błękitną kurtę, obwieszoną meda­lami. Rekordzista. Dałem 50 gr. i czytałem, co na­stępuje: „Życiorys wszechświatowego podróżni­ka Sigerta I-go (!). Na wybrzeżu Archipelagu Gór­skiego Fóroyar, wystawionym na działanie północ­nego Golfsztromu od strony północnego oceanu Atlantyckiego, na północo-zachód od Szkocji, w przepiękny dzień październikowy, przy cu- downem świetle blasku polarnego, jako potomek północnych Wikingów — ujrzałem po raz pierwszy świat Boży. Wyrosłem na hardego młodzieńca pod opieką kochających rodziców i wszechwładnej malowniczej przyrody...“ i t. d. i t. d.

Przestałem czytać, bo ogarnęło mnie smętne za­myślenie. Czy aby nie zmarnowałem życia? Czy zamiast być t. zw. użytecznym członkiem społe­czeństwa i siedzieć w dusznem mieście, nie lepiej- by mi było wędrować teraz poprzez piaski Sahary, wdzierać się na niebotyczne szczyty Andów i Kor- dyljerów, oraz kąpać się w cudownem świetle bla­

sku polarnego na wybrzeżu archipelagu górskiego Fóroyar, wystawionym na działanie północnego Golfsztromu? Stokroć lepiej. Westchnąłem ciężko, dopiłem kawy i poszedłem spać.

Miałem tej nocy sen cudowny.

śniło mi się, że znowu mam lat szesnaście i je­stem rekordzistą. Przez trzy lata uczyłem się ska­kać na jednej nodze i doszedłem w tym fachu do mistrzostwa. Prawa noga zrobiła mi się dwa razy grubsza od lewej. Postanowiłem „przeskakać“ na­około świata. Wyskoczyłem z Warszawy na wschód, wspaniale odziany w błękitną kurtę i pon- sowe spodnie; w ręce miałem kij z jeżem na psy. W Siedlcach chciano mnie zamknąć za włóczęgo­stwo, ale kulturalna część społeczeństwa urządziła mi owację. W Rosji traktowano mnie z szacun­kiem, jako głuptaka. Dopiero w Moskwie areszto­wano pod zarzutem „szpiegostwa literackiego“, ale nieporozumienie to wyjaśniło się po kilku mie­siącach. Na Syberji udawałem szamana. Do Ja- ponji nie chciano mnie przyjąć wcale i odstawiono ciupasem do San Francisco. Tu zakwitłem. Za pro­tekcją Poli Negri grałem w filmie z miłym Dougla­sem kulasa-piratę z niezwykłem powodzeniem. Zdobyłem masę dolarów. Skakałem mimo t-» dalej przez całe Stany wobec entuzjazmu Jankesów. W New-Yorku zasłynąłem jako „człowiek-bocian“: całemi dniami stałem w panopticum na swojej pięknej grubej nodze. Zdobyłem majątek. Napisa­no o mnie dwa tomy. Oświadczyła mi się córka

miliardera. Z powrotem wracałem do Hamburga na pięknym parowcu, ale skakałem po pokładzie dni i noce dla rekordu. Pasażerowie patrzyli na te wysiłki z uznaniem. Skoki przez Niemcy poszły mi najgorzej: wszyscy sportsmeni niemieccy pod­stawiali mi nogę po drodze przez szowinizm. Zato w Warszawie przyjęto mnie, jak należy. Dotąd mam pełne uszy zachwytu i dumy narodowej. Zro­biono mnie potrójnym doktorem honorowym. De­pesze z całego świata liczono na tysiące. Sława, sława, sława!

Był to najpiękniejszy sen w mem życiu. Niestety, obudziłem się i musiałem zasiąść do pisania.

UCZCIWOŚĆ

Mamy w stolicy naszej dziwaczną wprost ilość rzezimieszków. Są podzieleni na cechy wedle fachu, jak złodzieje w starożytnym Egipcie, nie przeszka­dzają sobie wzajem i — o ile zrozumieć można — żyją nawet pod ostrym rygorem zawodowej solidar­ności. Podług codziennych relacyj pism, specjalnie sprawie tej poświęconych, jest ich mnóstwo, całe masy. Ma się wrażenie, że gdyby wszyscy naraz wylegli na Marszałkowską i, uformowawszy się czwórkami, ruszyli w pochód po mieście — pochód taki trwałby kilka godzin. Na czele najstarsza „pani szopenfeld“ w świeżo skradzionej sukni, za nią we frakach gentlemani rozpruwacze kas, potem paserzy w dostatnich strojach, a dalej, bez końca już prawie zwykłe, szare bractwo doliniarzy, koperciarzy, bry- lanciarzy, pajęczarzy, badylarzy — i jak się to tam jeszcze zwie.

Skąd tego tyle? Przecież urzędy śledcze opieku­ją się nimi wcale gorliwie? Przecie co dnia kilku z tych panów dostaje się do aresztu? Tymczasem cyfra ogólna zdaje się ciągle wzrastać. Skąd biorą się ciągle nowi rekruci do tych fachów, nie mają­cych nic wspólnego z uczciwością? Skąd?

Rekruci biorą się poprostu z tłumu. Tu jest sedno rzeczy i o to mi właśnie chodzi. Idzie mi o przy­pomnienie, że nasz tłum-ogół (w bardzo szerokiem tych wyrazów znaczeniu) stoi na niskim poziomie moralnym.

Żeby nie znudzić czytelników, będę operował tyl­ko anegdotą. Kiedyś przed wojną, jako uczniak jeszcze, jechałem sobie za Brześć Litewski trzecią klasą. Pociąg był nocny, pasażerów mało, ułożyłem się więc na ławce i śpię. Gdym się obudził o świcie, w wagonie było gwarno i rojno, a uderzała ogrom­na przewaga starozakonnych. Dojeżdżaliśmy do Brześcia. W tej chwili zbliżył się do mnie młody jeszcze człowiek w ckałacie i uśmiechnął się poro­zumiewawczo. Kwestował, widać, bo w ręce miał czapkę pełną miedziaków i drobnego srebra.

Panie! panie! Z a buljetu! — rzekł.

Nie zrozumiałem go z początku.

Za jaki bilet?

No za buljetu od kolei. Co, pan na gapę chce jechać!

Gdym mu pokazał bilet, zdziwił się bardzo. Wzru­szył tylko ramionami z pogardą i rzekł do współ­wyznawców:

A goj!...

Poczem roześmiał się sam i wszyscy pasażerowie.

Zrozumiałem wtedy, że cały mój wagon jechał bez biletów i że zbierano pieniądze na przekupienie służby kolejowej.

Pewnie, że działo się to przed wojną, za rosyj­skich czasów. Ale napawa mnie niepokojem myśl, iż sporo ludzi, którzy brali udział w tem oszustwie, żyje po dziś dzień. Przypomina mi się też, że w Szwajcarii od Bóg wie jak dawna wprowadzono bi­lety kolejowe powrotne, minimalnie droższe od zwy­czajnych. Kto wyjeżdża na krótko w interesach, ku­puje bilet powrotny i wraca prawie za darmo. Wy­obrażam sobie, coby to było u nas, gdyby wprowa­dzono takie ułatwienie? Powstałyby z pewnością całe cichutkie towarzystwa akcyjne do wykupu +■ owych powrotnych biletów! Niktby już nigdzie nie jeździł, tylko wszyscy skądś wiecznie wracali!

Druga anegdotka, dobrze już powojenna. Zaszli mnie niespodzianie goście na obiad, a że nie miałem deseru, zatelefonowałem do sklepu kolonialnego, że­by mi przysłano owoców. — Owszem, owszem! Kilo winogron i kilo gruszek? Dobrze, zaraz przyśle­my. — Jakoż i przysłali owoce, tylko, że nikt ich nie jadł, nawet goście: w winogronach była możli­wa ledwie co trzecia jagoda, a gruszki wogóle by­ły nadgniłe. Oburzyło mnie to i po obiedzie po­szedłem do sklepu z pretensją. Wysłuchano mnie obojętnie i wmawiano we mnie chłodno, że owoce dostałem „prima“: reszta dotąd leży na wystawie, mogę obejrzeć... Jest to anegdotka niezłożona, ale ma tę zaletę, że każdy ją może sprawdzić. Opowia­dano mi zaś, iż w ubożuchnej Norwegii, gdzie naj­bogatszych tylko ludzi stać na służącą, żadna prze­cież z osobiście gospodarujących pań nie biega „na

targ“, tylko telefonuje po wszystkie produkty do sklepów; ponoć przysyłają tam wszystko po zwykłych cenach i w dobrym gatunku. Ładnieby u nas taka pani wyglądała!...

A jakże ma się sprawa poziomu etycznego na na­szej wsi rozległej a wesołej? Ma się nieświetnie. Oto znowu anegdotka z własnych przeżyć... Kiedyś, za czasów inflacji w Zakopanem zaczepił mnie poczci­wy góralik z prośbą, abym mu też wytłumaczył, co dzisiaj właściwie jest wart mil jon marek polskich? Głowiliśmy się nad tem obaj z pół godziny, ale zro­zumiał wreszcie. Zaproponował też zaraz, abym na­był od niego furkę drzewa, z którą przyjechał był do miasta. Zaśpiewał, jako pojętny uczeń, cenę dość słoną, alem się zgodził, bo gdzieżby mistrz uczniowi odmówił? Umówiliśmy się z porąbaniem. Góralik zajechał przed dom, zaniósł drzewo do drwalki, zjadł u mnie obiad, rąbał, powiedział, że już, wziął pieniądze i pojechał. Cóż się okazało? Okazało się na drugi dzień, że narąbał tyle tylko szczap, aby nakryć niemi nieporąbane kloce. Mój uczeń oszukał mnie z wdzięczności.

Powie mi ktoś, że to było w Zakopanem, że lud jest tam zepsuty. Nie! po stokroć nie! Kto zna naszą wesołą wieś, ten wie, że poczucie prawa własności polega tam na tem, aby dybać na cudze, a zato bronić swego wszystkiemi siłami. Bronić miedzy przed woraniem, bronić drzewa z lasu, bronić pro­siaka i kury w obejściu, bronić fartucha w skrzyni i bronić kołka w płocie! Trzeba przyznać, że bronią

dobrze. Bronią pięścią, bronią kłonicą i erem Bóg da! Po sądach wszystkich instancyj głośno od tych heroicznych obron! Mam przecież wrażenie, że te obrony jedynie jako-tako ustalają u nas stosunki na wsi. A w takiej Finlandii nikt nigdy drzwi na klucz nie zamyka...

Wszystko, co powiedziałem, stosuje się przede- wszystkiem do b. Królestwa, które zaborcy wycho­wali najgorzej. Już w Małopolsce jest-dużo lepiej

O dzielnicach zachodnich nie mogę nic mówić, bo znam je bardzo mało.

ROZPRAWA O TOWARZY­STWACH AKCYJNYCH

Grzebiąc tu kiedyś w biurku śród starych papie- rzysków, natrafiłem na wcale pokaźny, owinięty w gazetę pakiet. Zaciekawił mnie. Sam go przecie tam włożyłem i ani rusz nie pamiętam, coby to być mogło? Rozwijam — pieniądze. Autentyczne pienią­dze. Odcinki większe i mniejsze, jednobarwne i ko­lorowe, pstrokate, brunatne i szare. Opiewały na różne sumy! Niestety! — zawsze w markach pol­skich. Niestety!

Nie dowodziły one nigdy mojej zamożności. Rzu­całem je do biurka wtedy, gdy za dany banknot, czy plikę banknotów, nie dało się już nabyć ani pudełka zapałek. Zachowałem je wówczas na pamiątkę dla

przyszłych pokoleń. Teraz chciałem je już spalić w zrozumieniu, iż co drugi dom polski posiada po­dobną, tylko obfitszą kolekcję, gdy nagle uwagę mo­ją zwróciła wcale pokaźna paczka akcyj towarzy­stwa „Polblag“.

Coby to był za „Polblag“, czem się trudniło, czy może nawet trudni owo przedsiębiorstwo? — nie wiedziałem nigdy i nie wiem po dziś dzień. Towa­rzystwo to zawsze gardziło reklamą: nawet jego kantoru nie mogłem się w mieście doszukać. I akcje miało wybitnie spokojne. Leżą sobie w biurku ci­chutko, nie zabierają miejsca w cedułce giełdowej, nie wzywają mnie na posiedzenia... Nie spaliłem swoich cichutkich akcyj „Polblagu“. Było mi ich żal. Bo a nuż towarzystwo to istnieje naprawdę? A nuż w owem kompletnem milczeniu rozwija się i kwitnie coraz wspanialej? A nuż jakiegoś słonecznego ran­ka, po latach jeszcze dziesięciu, zjawi się u mnie dwu bankierów w uroczystych strojach i zaproponuje nabycie tych akcyj za miljon albo za dziesięć tysię­cy złotych? Wszystko to być może. Widziałem już raz taki wypadek w kinie. Powiedzą mi czytelnicy, że jest to jednak mało prawdopodobne. Zgoda. Ale jest to również dla mnie jedyny sposób dojścia do majątku.

Dość, że mam do tych akcyj słabość. Stanowią one całkowite moje oszczędności z czasów inflacji, kryją w sobie nadzieje na przyszłość i pozwalają spokojnie patrzeć wstecz na nasze niedawne szaleń­stwa finansowe.

Biorę też z nich asumpt do napisania niniejszej pra­cy o ówczesnych towarzystwach akcyjnych. Uprze­dzam, że będzie to rozprawka poważna, naukowo- ekonomiczna. Zwracam też na nią uwagę senatów uniwersyteckich, gdyby wypadkiem chciały mnie zrobić doktorem honoris causa.

Dla przejrzystości podzielę swój materjał na pa­ragrafy.

§ 1. Co to jest towarzystwo akcyjne (Polblag)? Towarzystwo akcyjne jest to zrzeszenie naiwnych, celem wymiany gotówki na bezwartościowe papiery pod pozorem wzmożenia krajowego przemysłu i handlu.

§ 2. Jak i gdzie powstają towarzystwa akcyjne (Polblagi)? Towarzystwa akcyjne powstają w ka­wiarniach i restauracjach, gdy zejdzie się kilku drobnych a sprytnych kapitalistów i ze dwu dyrek­torów bez posad.

§ 3. Jakie są pierwsze, nieistotne, choć konieczne czynności towarzystwa akcyjnego? Wynajęcie sta­rej szopy, umieszczenie w niej starej maszyny do wyrobu byle czego, otoczenie jej nowym parkanem z napisem „Budowa zakładów przemysłowych Tow. Akc. Polblag“, skopjowanie statutu innych towa­rzystw akcyjnych i danie go do zatwierdzenia wła­dzom.

§ 4. Jakie są istotne czynności towarzystwa akcyj­nego (Polblagu)? Druk wzorowych graficznie akcyj, podział ich między członków zarządu i dyrektorów, umieszczenie kilku ogłoszeń o Zakładach Przemy­

słowych „Polblag“, wywołanie sztucznej „haussy“ na giełdzie i rozsprzedaż portfelu między łatwowier­nych.

§ 5. Kiedy i jak następuje likwidacja towarzystwa akcyjnego (Polblagu)? Likwidacja towarzystwa ak­cyjnego następuje zaraz po sprzedaży 75% akcyj. Wówczas Zarząd ogłasza maczkiem śród najdrob­niejszych reklam w pismach termin zebrania likwi­dacyjnego, bez względu na ilość członków, stawia się na nie w komplecie, dzieli się zyskami z operacji i idzie w spokoju ducha na kolację z szampanem.

§ 6. Czy nie zdarzają się protesty akcjonarjuszy przeciw podobnemu postępowaniu towarzystw akcyj­nych (Polblagów)? Owszem, zdarzają się wówczas, gdy członkowie zarządu pokłócą się przy podziale zysków. Zresztą, nigdy. Posiadacze drobnych ilości akcyj nie protestują, bo: po pierwsze, nie wiedzą wogóle o likwidacji i długi jeszcze czas po niej han­dlują między sobą akcjami, po wtóre zaś, gdyby się nawet trafem dowiedzieli, nie zbierze się ich tylu, aby przeważyć 25% portfelu, znajdujących się w rękach zarządu. Należy wogóle zaznaczyć, iż uczęszczanie na zebrania towarzystw akcyjnych jest nudną stratą czasu: głosuje na nich nie osoba, lecz akcja, nie gło­wa, tylko kieszeń.

§ 7. Czem wobec tego cieszy się zarząd towa­rzystw akcyjnych po likwidacji? Cieszy się po­wszechnym szacunkiem.

§ 8. Czy prawo nie przewiduje kar na zarządy towarzystw akcyjnych (Polblagów)? Niestety, prze­

widuje. Prawo stara się bronić uboższych akcjona­riuszy przed chciwością bogatych. Oczywista, nie­słusznie, na kimże bowiem miałby nieszczęsny bo­gacz zarobić?

.? 9. Czem grozi prawo zarządom towarzystw ak­cyjnych (Polblagów)? Kryminałem.

§ 10. Czy autor niniejszego słyszał o zastosowa­niu tego rygoru do zarządów towarzystw akcyjnych (Polblagów)? Autor nie słyszał, na szczęście, nigdy

o podobnych wypadku.

.? 11. Czy podobne towarzystwa akcyjne (Polbla gi) kwitły i w innych krajach, a jeśli kwitły, to gdzie? Owszem, kwitły w Ameryce pod koniec ubiegłego stulecia. Nadmierna ich ilość stała się tam nawet prawdziwą plagą społeczną.

§ 12. Czem się to dzieje, że towarzystwa te, po amerykańskich doświadczeniach, rozkwitły i w Pol­sce tak wspaniale? Dzieje się to w myśl polskiego przysłowia: „Naiwnych nie sieją — sami wschodzą“.

33

Rzeczy drobne 3

Ostatniej niedzieli byłem w kinie na popołudnio- wem przedstawieniu. Dawano farsę amerykańską z Haroldem Lloydem.

Na pięć przed czwartą poczekalnia zapchana już była dzieciarnią. Całe to towarzystwo miało oczy wlepione w drzwi przybytku i aż nogami drygało z niecierpliwości. Nic dziwnego. Bo za temi drzwia­mi inny komplet „młodzieży“ napawał się właśnie sztuką Harolda Lloyda: co chwila dochodziły stam­tąd salwy chóralnego śmiechu tak potężne i rado­sne, że i w poczekalni wywoływać musiały dreszcz entuzjazmu. Jakże tu ustać spokojnie? Kiedyż zacz­nie się dla nas wreszcie!

Portjerzy dali przecież znak ręką — i w sekun­dę zdobyliśmy salę, jak redutę. Zdobywałem i ja, bo wydało mi się nagle, że też mam lat dziesięć. Potem dłuższą chwilę szukaliśmy i nawoływaliśmy znajomych po sali, oraz przebiegaliśmy po cudzych nogach do coraz innego rzędu krzeseł. Nikt się

o to nie obrażał: trzeba przecie starannie wyszu­kać miejsce, z którego „najlepiej widać“.

Co do mnie, usiadłem obok starszego już towa­rzystwa, w wieku lat może dwunastu, złożonego

z dwóch uczniaków i dwu dziewczynek. Jako do­rośli, przyszli bez rodziców, boć to i taniej. Mój sąsiad, pucułowaty blondynek, przyszedł nawet dość wcześnie, bo na pierwsze przedstawienie,

0 2-ej: teraz miał wspólnie z przyjaciółmi oglądać program po raz wtóry.

A nie znudzisz się, Kaziek? — pisnęła któraś z dziewczynek.

Ja? — obraził się prawie. — Ja? Siedziałbym

1 na trzecim, tylko mi „starzy“ kazali wcześnie wra­cać. Zobaczycie, jakie to śliczne! Zobaczycie!

Trąciłem koleżkę Kaźka łokciem. Sza! sza! ślicz- ność rozpoczynała się właśnie. Zgasło światło, za­grała okropnie wesoła muzyka i Harold Lloyd za­czął nas bawić swoim naiwnym humorem. Zie mówię — „bawić“. Jakie tam „bawić“! To starsi „bawią się“ w salonie. My pękaliśmy ze śmiechu! Ryczeliśmy z radości jak stado młodych słoni! Za­rykiwaliśmy się wprost! Zarykiwaliśmy się od po­czątku do końca! Bo wszystko w tym filmie rozu­mieliśmy doskonale. Chodziło o przygody mło­dziutkiego studenta, co to chciał zostać ulubieńcem i chlubą całej szkoły. Studentem tym był — oczy­wista — Harold Lloyd. Taki głuptas, taki niedoraj­da i chce zostać chlubą całej szkoły! My z Kaź- kiem wiedzieliśmy odrazu, że mu się to nie uda! Bo i cóż to był za osioł! Podrygiwał jakoś dziwacznie, wiecznie wpadał, wszyscy go nabierali i ciągle brał lanie. Och, to lanie! Jakież było śmieszne! Zaśmie­waliśmy się, byliśmy dla Harolda Lloyda bez lito­

ści! Gdy raz, przy jakichś „wyczynach“ sporto­wych, dostał szczególnie mocno w ucho, któryś z widzów na galerji aż gwizdnął w palce z za­chwytu. I pomyśleć tylko, że ten Harold Lloyd ko­chał się przy tern! Kochał się i nawet całował ze dwa razy. Moim chłopcom wydawało się to szczy­tem komizmu — ryczeli. Dziewczynki zachowywały się wówczas znacznie powściągliwiej; słyszałem jak jedna powiedziała wtedy „ach!“ ze zdziwię- niem. Zresztą, wszystko było wspaniałe. I mnie podobało się tak bardzo, że musiałem podzielić się z Kazkiem swem wzruszeniem.

Klasa, co?! — rzekłem.

Nie spojrzał na mnie, bo patrzył na ekran, ale odpowiedział po męsku:

Klasa, psiakrew!

Dopiero podczas przerwy przyjrzał mi się nieuf­nie. Nie wydawało mu się, że i ja mam lat dwa­naście. Zaraz też zawołałem chłopca z czekoladą i kupiłem dwie bomby: jedną dla niego, drugą dla siebie. Jedliśmy i rozmawialiśmy o filmach:

Ten film, to chyba najładniejszy? — pytałem podstępnie.

E, nie!... — odparł bez wahania. — Najładniej­szy — to „Złodziej z Bagdadu“. Choć i ten „kla­wy“. A „Robin Hood‘a pan widział? Historyczny # Fairbanksem?...

Nie czekał zresztą na odpowiedź, tylko zawołał „psst“, bo światło zgasło znowu. Zaczęła się część druga. Harold Lloyd cierpiał teraz przez chwilę:

brutalnie otwarto mu oczy, wykazując, iż od po­czątku był nie chlubą, tylko pośmiewiskiem całej szkoły. Harold Lloyd cierpiał i był straszliwie ko­miczny. Ale, o dziwo! Nikt na sali nie śmiał się z tego komizmu. Milczeliśmy i my z Kazkiem. Mil­czeliśmy, bo wiadomo nam było oddawna, że z Ha­rolda — choć jest osioł i niedojda — wcale „po­rządny chłop“. Było go nam żal, nam i całej sali. Pękaliśmy dopiero w ostatnim akcie, gdy znowu brał wały. To trudno! Niech nie udaje bohatera, kiedy jest „fajtłapa“! Na bohatera trzeba się uro­dzić. Zresztą, wały są zawsze śmieszne, a cier­pienie moralne nie śmieszy nas z Kazkiem nigdy,

o ile je rozumiemy.

Kochany Haroldzie Lloydzie! Dziękuję ci ser­decznie za to niedzielne popołudnie. Jesteś niezwy­kle miły i przemiłą masz widownię. Domyślasz się już pewnie, że miałem pisać o olbrzymim wpływie kina na młodzież.

POCHWAŁA MĘSTWA

Polacy od wieków słyną na całym świecie z ry­cerskości i odwagi. W historii głośno od naszych przewag wojennych: złotemi głoskami wyryto tam nazwy Grunwaldu i Chocimia, chwała bije ze wspo­mnień Kirchholmu, Orszy i odsieczy wiedeńskiej.

Cudzoziemcy czerpią przekonanie o tych cno­tach naszych z historii. My sami, Polacy, nie po­trzebujemy sięgać aż tak głęboko. Poco poruszać czcigodne prochy Żółkiewskich, Chodkiewiczów, Czarneckich? Poco? Wystarczy wziąć do ręki nu­mer jakiegokolwiek pisma codziennego i przeczytać rubrykę „wypadków“. Zawiera ona zawsze liczne opisy czynów tak zuchwałej odwagi, że najzago­

rzalszy szowinista musi odczuć pychę i zadowo­lenie.

Dla przykładu rozwijam byle jaki numer „Kurje- ra“. Czytam.

Obywatel Bielicki z pod Helenowa obraził się na dwu braci Kordyszów. Płonąc zemstą, szukał z ni­mi zaczepki. Ale bracia Kordysze unikali go sta­rannie (o wstydzie!). Nic im to nie pomogło — i słu­sznie. Bielicki przydybał ich wreszcie na drodze publicznej i ciosami noża ułożył ich obu po krótkiej walce.

To rozumiem! To jest odwaga! Zwyciężyć, mimo takiej przewagi liczebnej! To mi się podoba! Jeśli mi kto-powie, że Bielicki walczył nożem, a Kordy­sze gołemi pięściami — żartuję sobie z takich ar­gumentów! Bo i dlaczegóż nie mieli noży? Powinni byli mieć. Wiadomo, że do walki trzeba się uzbroić. To trudno. A Bielicki podtrzymał opinję polskiego męstwa...

Drugie zdarzenie z tego samego numeru. Wybit­nie malownicze.

Obywatel Heidenberg, Izraelita, sprzedawał sobie spokojnie rzodkiewki na ul. Czerniakowskiej. Sprze­dawanie rzodkiewek nie jest zajęciem bardzo lukra- tywnem: ob. Heidenbergowi wyraźnie daleko było jeszcze do Rotschilda. A oto w pewnej chwili zbliża się doń olbrzymie drabisko i, wyciągając łapę, jak tacę, interpeluje go zwięźle:

Te, dawaj na wódkę!

Ob. Heidenberg przeraził się (co można zrozu­mieć), ale żal mu było pieniędzy. Pewnie miał w do­mu żonę z pięciorgiem dzieci i na to wszystko — ko­szyk rzodkiewek. Dość, że był skąpy, i odmówił.

Z jakiej racji? — wrzasnął. — Ja pana nie znam!

Drab aż się żachnął ze zdziwienia. Bardzo się zdumiał.

Co takiego? — rzekł spokojnie. — Nie znasz mnie? Nie znasz Wacka z Czerniakowskiej?

I buch! obywatela Heidenberga w zęby, że zaraz krwią się zalał i upadł. Wtedy Wacek skopał go bu­ciorami do utraty przytomności, wsadził ręce w kie­szenie i poszedł dalej, gwiżdżąc.

Obywatel Heidenberg ma naukę — i słuszną. Bo, po pierwsze, nie wykazał odwagi, nie potrafił się obronić, a powtóre — naprawdę nie znał Wacka z Czerniakowskiej. Jakże można sprzedawać rzod­kiewki na Czerniakowskiej właśnie i nie znać Wacka z tej ulicy?! Toć to nawet wstyd taka ignorancja! Ów Wacek jest prawdopodobnie najtęższą indywi­dualnością na tej ulicy. Z opisanego powyżej zdarze­nia da się przecież wywnioskować, że pobiera on prywatne podatki od handlu ulicznego, że ma wy­sokie poczucie swej wartości społecznej i jest czło­wiekiem czynu par excellence. Jego dalsza świetna karjera nie ma tajemnic dla mej wyobraźni: nara- zie posiedzi w kozie i wyniesie stamtąd stosunki oraz wydoskonalenie w rzemiośle nożowniczem, po wyj­ściu zbierze bandę i wymorduje ohydnie kilka ro­

dzin burżujskich (zwykle chłopów z pod Warsza­wy), będzie ścigany przez dwa lata, aż, osaczony wreszcie, nie da wziąć się żywcem i wystrzela przed śmiercią pięciu policjantów. Pogrzeb iego będzie manifestacją, j'ak pogrzeb Zielińskiego: pójdą za nim wielotysięczne tłumy.

Rozrzewniłem się, bo indywidualność i kariera Wacka z Czerniakowskiej przypomina mi dzieciń­stwo, Daleki Zachód i amerykańskie powiastki Bret Harte‘a. I tam każdy godniejszy obywatel nosił nóż w zębach i dwa rewolwery za pasem, a strzelano do siebie jak do kaczek. „Dziki Jack“ spotykał w sa- loonie „grubego Dicka“ i witali się bardzo grzecznie: „Jak się masz, Jack! Jak się masz, Dick! Jak się masz, stary chłopcze!“ Poczem wyjmowali rewol­wery — i „gruch! gruch! gruch!“ Nie padał przy- tem ani Jack, ani Dick, tylko piętnaście osób naokoło. Gdy miałem lat dziesięć, strasznie mi się to podo­bało. Nie wiedziałem wówczas, że na Dalekim Za­chodzie prosperowało wtedy i prawo Lyncha.

Dziś trochę mniej mi się to wszystko podoba. Wy­daje mi się nawet, że Wacków z Czerniakowskiej mamy wprost u nas za dużo. Jak tak dalej pójdzie, to pisma nasze przestaną się zajmować nawet poli­tyką: wszystkie szpalty zabierze „kronika policyj- na .

O TŁUMACZACH I PRZE­KŁADACH SŁÓW PARĘ

I ja zapragnąłem poznać okrzyczanego dziś w Pol­sce niemieckiego pisarza, J. Wassermanna. Poleco­no mi w księgarni przekład jego powieści p.t. „Czło­wiek złudzeń“. Świetnie! niech będzie „Człowiek złudzeń“. Siadłem w fotelu i czytam.

Od samego początku polszczyzna tłumaczenia wy­dała mi się dziwaczna. Na str. 25-ej znalazłem kró­ciutkie zdanie: Zełknął gniew. Ehe! Zełknął gniew? Zełknął? No, no... Pokiwałem głową i spojrzałem na kartę tytułową. Rzeczywiście, tłumaczył nie Boy- Żeleński, tylko dr. E. Wilder. Czytałem dalej z po­błażliwością. Ale jedno zdanie na str. 37-ej wytrąci­ło mnie z równowagi. Pisze tam dr. Wilder: Ten stawny wiek dwudziesty, choć miody, idzie mi na nerwy, ludzkość tłoczy się na ziemi, ¡ak robak brzydki i niezgrabny. Chce, żeby wyzwolić ją z ro- bakowatei natury, a w tęsknocie za wypoczwarza- niern się powstaje w niej ochota do skakania. To szczyt barbarzyńskiego komizmu. Oj-oj! oj-oj! Ro­ześmiałem się nagłos. Wesoły człowiek z tego d-ra

Wildera! Posiada komizm naprawdę barbarzyński! I cóż on wyrabia najlepszego z nieszczęsnym Wassermannem?! Nabrałem gwałtownej ochoty do skakania i czytałem dalej z uciechą w sercu. Na str. 60-ej uszczknąłem taki kwiatek: „Wybornie“, — odrzekł Crammon — „lwy, to coś dla syna ojca me­go— Iz koleżeńską dosadnością poklepał Krystia­na po udzie. Zrozumiałem, że syn ojca d-ra Wildera może być doktorem medycyny czy nauk technicz­nych, ale nigdy polonistą. W marzeniu klepnąłem też d-ra Wildera bardzo dosadnie, choć nie w udo! Czytałem dalej na str. 62-ej: „O nimfo", — westchnął Crammon, — „ja jestem biednym grzesznikiem“. I poczolgal się precz.

Dosyć! Zetknąłem gniew i poczołgałem się precz od tej książki. Znaczy to po polsku: cisnąłem ją w kąt poprostu. Szkoda mi było zmarnowanego czasu i wy­rzuconych pieniędzy. O Wassermannie nie dowie­działem się nic z tego przekładu. Za zł. 6.50 dowie­działem się tylko, że dr. Wilder nie umie po polsku. Drogo. Bardzo drogo. Bo co mnie to wogóle obcho­dzi, czy umie, czy nie umie?

Zdawałoby się, że po takiem doświadczeniu nale­żałoby zaprzestać nabywania tłumaczeń... Niestety, żądze ludzkie są silniejsze od najprzykrzejszych do­świadczeń! Dostrzegłem kiedyś na wystawie książkę Hamsuna p. t. „Ostatni rozdział“. Książka Knuta Hamsuna, laureata nagrody Nobla, jednego z najsub­telniejszych pisarzy świata. Któż oparłby się takiej pokusie? Ja nie. Jestem człowiek lekkomyślny i lite­

raturę kochani całem sercem. Zapłaciłem więc kilka­naście złotych za dwa grube tomy... Zerknąłem tyl­ko, kto tłumaczył? Pani Felicja Aum. Kobieta. Na­brałem otuchy. Łagodna kobieta nie zrobi krzywdy wielkiemu pisarzowi...

Przesadny optymizm! Pani Aum nie znała nad Hamsunem litości. Znęcała się nad nim okrutnie, wyszydzała go i gnębiła po męsku, sposobem p. Wil­dera. Oto garstka dowodów z I-go tomu tej książki (Ii-go tomu nie miałem już odwagi przejrzeć):

Str. 17. — / zaczęli mu pod nos kurzyć, że mogą przecie nabyć szalet sąsiedni, te drugą Torahuze.

Str. 23. — Niektórzy chudzi byli, jak widma i nie wolno im było pracować cieleśnie...

Str. 67. — A wiec z lepszych to ona pochodziła.

Str. 71. — Panna d‘Espard z pewnością widzi stru­gi wilgoci, które spływały z jego skroni, a teraz przyschły, ale mówi tak i amen na wszystką jego wesołość i tylko przyśpiesza kroku, aby on nie prze- chłódl.

Str. 147. — Czy nie należałoby tego uczynić czem prędzej, tein lepiej?

Str. 189. — Dziś jest środa, ja musze precz stąd.

Str. 224. — ...Podał do króla proszenie...

Str. 302. — Za dwcl tygodnie lub trzy — nowy krok

o kurzą stopkę naprzód!

Metody pracy pani Aum prowadzą do dziwacz­nych perwersyj stylistycznych. Wielki Hamsunie! Czyżbyś naprawdę pisał tak nieprzyzwoicie, jak nam

pani Aum do wierzenia podaje? Każ sobie przełożyć na norweski te oto wyjątki, a zbledniesz!

Str. 143. — Wól wyrabia po swojemu: grzmi i znów dokazuje.

Str. 221. — Obydwoje więc telefonują tu i tam w półoświetlonej sypialce, a gdy się z tern załatwili i znaleźli poszukiwanego człowieka, panna d‘Espard zaczyna się nieco objawiać na własną rękę i ramiona zarzuca dokoła chłopa i ręką gładzi wszystkie jego włosy.

Str. 227. — Może też pan myśli, źe byłabym pana pocałowała, gdybym nie była podraczona?

Pamiętam, iż przeczytawszy ostatnie zdanie, odło­żyłem książkę w niepewności. Cóż ta panna d’Espard znów ze sobą zrobiła? Podraczyła się? Podraczyła? Bardzo mi było tej panny żal narazie. Zrozumiałem dopiero po namyśle: podraczyć się, uraczyć się, nadużyć alkoholu, podchmielić sobie!... A zdawało się Bóg wie co...

Prawda, że i najgorszy żółciowiec śmiałby się z tych dziwolągów? Tymczasem sprawa jest raczej przykra. Pamiętajmy, iż w ręce niewinnej publiczno­ści rokrocznie wpadają dziesiątki tysięcy tomów po ­dobnych przekładów! Nie będę mówił tu górnie

0 szarganiu języka polskiego: język polski przeżyje

1 p. d-ra Wildera i panią Aum. Chodzi poprostu o za­śmiecanie rynku książkowego, o bałamucenie ma­luczkich i o zniechęcanie czytelników.

Któż tu jest winien? Winni są, rozumie się, i tłu­macze, którzy dla marnego grosza (pożal się, Boże,

jak marnego!) pastwią się nad autorami i polszczy­zną. Są winni. Ale stokroć winniejsi są wydawcy tych potworności! Niewiadomo, co podziwiać w nich więcej: ignorancję, czy bezczelność? Poco biorą się tacy ludzie do handlu książkami, duchowem dobrem ludzkości? Czemu nie handlują nabiałem? Wiem dlaczego. Bo za sprzedaż fałszowanego mleka grozi kryminał, a za sprzedaż ohydnego przekładu kodeks nie przewiduje kary. Choć nabywca marnuje pienią­dze i w pierwszym, i w drugim wypadku.

W krajach o wysokiej kulturze, np. we Francji, istnieje za to kara. Kara publicznej śmieszności. Wy­dawca podobnego przekładu stałby się radością Pa­ryża. Oklaskiwanoby go wszędzie, gdzieby się śmiał pokazać. Mówionoby z uciechą: „Patrzcie, to ten, co tak świetnie poprawia Hamsuna!...“

O SZLACHETNYM SPOR­CIE SAMOCHODOWYM

Obieram tu temat makabryczny — będę pisał

0 szoferach.

Zastanawia mnie oddawna, jaką formułą alge­braiczną da się wyrazić stosunek między ilością sprowadzanych do kraju samochodów, a codzienną cyfrą nagłych i przymuszonych zgonów. Niestety, formuły nie zdołałem wykryć: jestem nato zbyt sła­bym matematykiem. A przecież formuła ta istnieje

1 działa coraz skuteczniej, szczególniej po wielkich miastach. Mam wrażenie, że ludności w nich uby­wa, że staje się coraz luźniej... Bo i jakże! Taki Ford wypuszcza z fabryki nowusieńkie auto co pięć mi­nut, gdy — mimo wspaniałego postępu wie­dzy i techniki — wyrób nowego dziecka trwa przez

49

Rzeczy drobne 4

długie dziewięć miesięcy, jak przed lat tysiącem. Aż wstyd! Wygląda na to, że nie nadążymy fabryko­wać ludności do przejeżdżania... Może przesadzam, jako pesymista! Ale w każdym razie, dzięki auto- mobilizmowi, jesteśmy na najlepszej drodze do roz­wiązania kwestji mieszkaniowej. Za jakieś ćwierć wieku będą w kamienicach same tylko 10-ciopoko- jowe lokale i w każdym z tych lokali będzie mie­szkała jedna tylko rodzina... Rozumie się — rodzina szoferska. Bo do tego czasu ludności pieszej, nie- szoferów, zabraknie zupełnie. Toż to będzie ucie­cha! Będą mogli wybijać na Marszałkowskiej 200 km na godzinę, a nie marne 80, jak dzisiaj!

Tak, szoferom tylko będziemy mieli do zawdzię­czenia tę słoneczną przyszłość! Tym wspaniałym ludziom, co z jedną tylko dłonią na kierownicy, za­gadani z siedzącym obok kolegą, walą w przestrzeń, nie bacząc na nic i na nikogo, nawet na policjanta!

Szoferzy fachowi dzielą się na szoferów „od ta­ksówek“ i szoferów prywatnych.

Pierwsza grupa jest najważniejsza zarówno z po­wodu ilości, jak i sprawności funkcjonowania: ci jeżdżą najwięcej i przejeżdżają najczęściej. Sam wy­gląd ich budzi grozę. Zaszyci w skórę albo w cera­tę, z wysokości siedzenia przeglądają po rogach ulic mijające tłumy straszliwym wzrokiem, upatrując po­śród nich ofiar dla swej maszyny. Dzielą ludzkość na dwie tylko i bardzo nierówne części: na „gościa“, czyli chwilowego i płacącego wspólnika ewentualne­go wypadku, i na olbrzymią resztę, którą należy

przejeżdżać. Gościa zresztą też można szybko prze­jechać, o ile wysiadł już i zapłacił. Zdawałoby się, iż przy tak urozmaiconem życiu, szoferzy ci powin­ni być weseli i figlarni: otóż nie! są ponurzy jak dentyści z Kasy Chorych. Wiem nawet, co ich tak gnębi. Gnębi ich nienawiść do przechodzących przez jezdnię. Cóż z tego, że przejedzie się tam jednego czy dwu na tydzień! Przechodzących przez jezdnię jest jeszcze masa! Szoferzy nie mogą, niestety, od­zwyczaić ludności od dzikiego sportu przechodzenia na drugą stronę ulicy. Cóż z tego, że są przecie chod­niki do pieszych spacerów? Ludność woli „pchać się“ pod samochody na jezdni... Tak jest. Ludność jest złośliwa i drażni szoferów umyślnie. To też je­dyną prawie ulgą tego gatunku szoferów są dosadne a bardzo głośne klątwy. Ileż razy, pędząc jak wiatr taksówką, słuchałem z radością ich doskonałej pol­szczyzny, zwartej w zdania króciutkie i silne: „Gdzie leziesz, draniu! Ślepia ci wyżarło?!“ albo w formie dobrotliwego życzenia: „Bodaj cię ciężka śmierć! Bo- dajeś roku nie dożył!“ Pozwalają sobie na te okrzy­ki, bo najchętniej wzięliby największą szybkość i przejechaliby się wprost po trotuarach. Ale wydział ruchu kołowego jeszcze się na to nie zgadza. Nic dziwnego też, że szoferzy od taksówek są ponurzy i rozgoryczeni.

Szoferzy prywatni — szoferzy samochodów ludzi zamożnych — są zupełnie inni. Są zawsze jowjalni, dobrze odżywieni i cudownie uprzejmi. Zwykle żo­naci i dzietni. W stosunku do przyszłego rozwiąza­

nia kwestji mieszkaniowej znaczą Dardzo maio, pra­wie nic. Wyznam, że mniejszą do nich czuję sym- patję. Wbrew przyjętym zwyczajom szoferskim przejeżdżają ludzi dość rzadko. Na tej zasłudze spo­łecznej zależy im niewiele. Chodzi im raczej zupeł­nie o co innego. Motor ich samochodu jest przede- wszystkiem motorem ssącym gotówkę z właściciela. Nie są krwiożerczy: prowadzą raczej grę miłą, i za­bawną, komu się prędzej sprzykrzy: czy właścicie­lowi — płacić, czy im — jeździć. Zwykle nudzi się to szybciej właścicielowi, niż im, ale to trudno; nie gor­szą się tem wcale i znajdują zaraz nowego, jeszcze naiwniejszego właściciela. Zaznaczyłem już, że są to fachowcy — fachowcy w destrukcji samochodów. Świetnie się na tem znają. Nie to, żeby psuli samo­chody zupełnie; nie, uszkadzają je tylko o tyle, o ile zgadza się to z ich ukrytym, a jasnym przecie celem. Wsadza się, naprzykład, poprostu zapałkę między łączniki elektryczne i jedzie z wystraszonym właści­cielem pociemku parę godzin po ludnej szosie. Bar­dzo przykra historja! światło zgasło, ale da się to przecież naprawić za głupie dwieście złotych. Biorą dwieście złotych i dziękują bardzo uprzejmie. Niko­mu to nic nie szkodzi. I mnie też nie, bo nie mam własnego samochodu. Dlatego pewnie się z tego śmieję.

Tyle o szoferach fachowych. Poza tymi, istnieją jeszcze szoferzy-amatorzy. Muszę im poświęcić ciepłe słówko, bo zasługują na nie w zupełności.

Na początku postawię zagadnienie, czera różni się szofer-amator od fachowca? Myliłby się, ktoby upa­trywał tej różnicy w tern, że fachowiec przejeżdża ludzi dla zarobku, a amator dla przyjemności. Nie jest to różnica zasadnicza. Nie polega ona i na tern, że pierwszy czyni to przez cały tydzień, gdy tym­czasem drugi w niedzielę tylko zwykle i święta. Nie chodzi też i o to, że fachowiec napada prędzej na pojedyńcze osobniki, a amator urządza zawsze ka­tastrofy gromadne. Ani o to, że pierwszy częściej poluje w mieście, a drugi — po szosach. Nawet po­siadanie maszyny na własność nie stanowi specyficz­nej cechy amatora, boć zdarza się, że i fachowcy jeżdżą własną taksówką.

Nie. Różnica ta nie jest natury materialnej. Po­lega ona całkowicie na namiętności sportowej, na zapale, na uniesieniu, na świętym ogniu. Wobec po­nurej obojętności fachowca, właściwości te prze­świetlają amatora iście dionizyjskim (bachicznym) blaskiem.

Kiedyż to w duszy normalnego człowieka rodzi się wspaniały automobilista-amator? Rodzi się zawsze wtedy, gdy taką — do nagłej śmierci predestynowa­ną jednostkę — posadzi ktoś po raz pierwszy w sa­mochodzie obok szofera. Niech rozejrzy się raz tyl­ko w tarczach zegarowych, niech rozpyta się dobrze sąsiada o zmiany szybkości, o hamulce i lewarki — owo wzniosłe szaleństwo ogarnia go natychmiast jak płomień! Jest to człowiek zgubiony. Nie śpi, nie je, nie kocha, tylko psuje kilka cudzych maszyn i wy­

rabia sobie prawo kierowania. Poczem zadłuża się szpetnie mimo łez żony i dzieci, nabywa CrossIey‘a

jeździ, jeździ, jeździ...

Przyjaciel mój — jeden z najgrubszych, najmil­szych i najzdolniejszych malarzy współczesnych — niedawno padł ofiarą tego ostrego szału. I cóż? Zgu­biony człowiek. Humoru coprawda się nie pozbył, tyje dalej — ale dla społeczeństwa stracony. . Jest albo w drodze, albo w garażu. Ma łapska czarne jak święta ziemia, pachnie starą oliwą i pracuje za dzie­sięciu fachowców. Ma pecha: kiszki pękają mu prze­ciętnie co dziesięć kilometrów. Jeśli zobaczycie gdzieś pod Warszawą stojący wpoprzek szosy samo­chód i wystające z podeń nożyska o dziwnie grubych łydach, bądźcie pewni, że to mój przyjaciel, Tadzio, naprawia „drobne“ uszkodzenie. Prawdziwie, częś­ciej jest pod wozem, niż na wozie. W domu prawie już nie bywa. W towarzystwie trudno go spotkać. Sztuka go już nie bawi.

Telefonowałem do niego wczoraj. Oczywista, był w garażu.

Jakże Tadzio? — spytałem przecież. — Cóż maluje teraz?

Odpowiedział mi głosik zrezygnowany.

Tadzio? Co teraz maluje? Karoserję na zielono.

Zdarzają się nawet wypadki gromadnego amator-

stwa. Czterech członków pewnej znajomej mi re­dakcji kupiło sobie samochód wspólny. Myślałem, że każdy będzie jeździł na jednem kole. Nie. Podzielili

się nie kołami, tylko dniami w tygodniu. Niedziela zato jest wspólna. Wyjeżdżają wtedy na spacer za miasto z żonami i dziećmi, w dziewięć osób na pięciu siedzeniach. Maleńki Kazio w powijakach i ze smocz­kiem spoczywa na kolanach prowadzącego. Bardzo mi chwalili te wycieczki.

Zacytowałem powyższe przykłady jako objawy najwyższego amatorstwa, amatorstwa w stopniu nie­jako bohaterskim. Niestety, większość ludzi nie jest zdolna do wzniesień na takie wyżyny. Pozioma i ułomna ich natura wymaga jeszcze pewnych pod­niet specjalnych, aby zapłonąć świętym ogniem spor­towym. Na szczęście składy tych podniet znajdziesz przy wszystkich naszych szosach w obfitej ilości. Widnieją nad niemi czytelne napisy: „Handel wina i likierów“ lub poprostu: „Wyszynk wódki i piwa“. Normalny amator jeździ zawsze „pod gazem“. Sa­mochód jego staje sam, automatycznie, przed każdą karczmą i restauracją. Najsolidniejsi pod tym wzglę­dem amatorowie wlewają w siebie płynny zapał przez cały dzień Boży.

To też prawdziwie amatorskie „wyczyny“ sporto­we obserwować najłatwiej późnym wieczorem i w nocy. Szczególniej w nocy z niedzieli na ponie­działek. Wszystkie szosy podmiejskie pełne są wów­czas samochodów „zawianych“ i chwiejnych, zata­czających się od rowu do rowu. Niektóre maszyny dostają nagle „szału szybkości“ i biją rekordy naj­większych mistrzów świata. Bywają zdarzenia, że jakiś wspaniały wóz upiera się pracowicie, aby za­

jechać do Warszawy tyłem. Niektóre wracają po­woli, ale po pańsku, bo w cztery konie. Ktoś z moich znajomych dojechał do stolicy na resorze z karawa­nu pogrzebowego.

Warszawiacy upodobali sobie do tych igrzysk specjalnie szosę między Warszawą i Konstancinem. Nie dziwi mnie to wcale. Na tej szosie co krok, to szynk, a co dwa kroki — restauracja podmiejska. Jest się gdzie pokrzepić. Hulaj dusza bez kontasza! Zawsze widzieć tu można po rowach wozy kołami do góry, a wszystkie drzewa przydrożne noszą na sobie ślady sztuk amatorskich. Szczególną popular­nością cieszą się odwieczne lipy wilanowskie, posa­dzone ongi w nieświadomości przez zacnego króla Jana 111-go: służą dziś one amatorom za ostateczny i niezawodny hamulec.

Przyznam się, że i ja brałem raz udział w amator­skiej wyprawie na tej szosie. Było nas trzy samo­chody. Po kolacji amatorowie zorganizowali między sobą wyścigi o puhar konjaku w Europejskim. Do­brze! ścigać się, to się ścigać! Nasz kierowca-amator pędził jak burza, siedząca obok niego pani deklamo­wała wiersze Mallarmego, moja sąsiadka łkała ze strachu, a ja recytowałem modlitwy za konających. Wzięliśmy wyścig. Było bardzo wesoło, ale od te­go czasu wolę jeździć z szoferem-fachowcem.

Przypomina mi się, że między amatorami bywają jeszcze i zawodowi wyścigowcy. Ale mam ich za zwykłych warjatów. Niech pisze o nich psychiatra.

LUN

A

P

ARK

Mamy wreszcie w Warszawie nowy Zwierzyniec i Luna-Park.

Oczywista, iż udałem się tam zaraz na oglądanie tych dziwów. Namówiłem tylko do towarzystwa i dla pewności dwu tęgich przyjaciół i wziąłem, ro­zumie się, dzieci.

Zwierzyniec, jak zwierzyniec, jest to rozrywka spokojna, naukowo-kontemplacyjna. Wszyscy stoją sobie i kontemplują bestje dzikie, dziksze i najdzik­sze. (Jedynie kontemplacja małp przez młodzież szkolną napawa mnie pewnym niepokojem; podłe małpiszony nie robią sobie nic a nic z obecności nie- tylko już rodziców, ale nawet dyrektorów gimna­

i

ł-

zjów). Zresztą, odbywa się wszystko, jak rzekłem, spokojnie i bardzo miło. Przemądra słonica (słoni- cha? słonina?) Kasia pokazuje sztuki akrobatyczne na pieńku, dając do zrozumienia zebranym, iż lekce so­bie mniema o przewadze ich inteligencji. Dzieci kar­mią ją w nagrodę bułkami, a starsi usiłują jej po- detknąć guziki metalowe, pudełka od papierosów i tym podobne paskudstwa. Wszyscy są grzeczni, rozmowy toczą jowjalne, a głośnym uwagom pragną nadać walor humorystyczny. Za mojej bytności za* szedł jeden tylko przykry wypadek, gdy jakiś gen­tleman uparł się, aby uścisnąć za łapę białego niedź­wiedzia: niedźwiedź wziął się do tego, niestety, zbyt serdecznie i obdarł gentlemanowi rękę ze skóry. Ale to trudno. Odpowiednio czytelne napisy ostrzegają przed zbytniemi czułościami.

W sąsiadującym ze Zwierzyńcem Luna-Parku pa­nuje ożywienie po stokroć większe. Nic dziwnego: zasada rozrywki polega tu bowiem na ruchu. Na ru­chu wgórę i wdół, na ruchu dośrodkowym i odśrod­kowym, na ruchu wbok i wstecz, dookoła i wpoprzek. Czekają tu na amatora młyny djabelskie, tajemnicze zamki, karuzele zwykłe, oraz wiszące, ruchome po­dłogi i tysiąc innych bardzo ruchliwych uciech. Przy dźwiękach muzyki ciągle się tu na czemś jeździ: jeździ się w gondolach, na samochodach, na koni­kach, na huśtawkach i na własnych spodniach. Aby znieść te wszystkie ruchy od początku do końca, trzeba mieć wcale tęgie zdrowie.

Pamiętam, iż pierwszy z moich przyjaciół, wstą­piwszy z nami do Tajemniczego Zamku, gdzie nie- bardzo się nawet jeździ, tylko — pożal się, Boże! — ma się złudzenie jazdy po suficie i ścianach, wyszedł stamtąd blady jak trup.

Wiecie co, chłopcy? — rzekł z melancholją.— Bawcie się dalej sami! Ja straciłem już jakoś apetyt na obiad.

Poczem oddalił się śpiesznym krokiem.

Był to człowiek małego serca. My jeździliśmy da­lej na wszelkim możliwym sprzęcie. Dzieci nie da­rowały nam żadnej z tych rozkoszy. Trzeba było jeździć.

Dopiero stanąwszy przed parkanem o olbrzymim napisie „Tu jeździ się na Dzikim Ośle“, przestraszy­łem się trochę. Przeczuwałem coś niedobrego. Chcia­łem się cofnąć, ale — gadajże tu z dziećmi!

Istotnie, za parkanem działy się rzeczy straszne. „Dziki osioł“ był to stary samochód Forda, sprepa­rowany tak sztucznie, iż wyginał się we wszystkich zawiasach i dokonywał ewolucyj dla normalnego samochodu zgoła nieprzystojnych. Wyjechawszy na środek asfaltowego podwórka, stawał na głowie, przysiadał na jedynem tylnem kole, wywracał się na oba boki i okręcał się wokół kierownicy, jak wkoło osi. Wszystko przy akompanjamencie piekielnych zgrzytów, rumorów i łomotów. A dopieroż trząsł! Bogowie! Gdyby nie ochronne pasy, zaraz po kilku sekundach pasażerowie zbieraliby gnaty na asfalcie.

I tak wytrząsał formalnie wnętrzności z czło­wieka! Na tern wytrząsaniu polegała właśnie zaba­wa. Był to najdzikszy osioł, jakiego znam! O jego pasażerach nie powiem nic, chyba, że są to ludzie nieostrożni.

Ale nawet mimo niesłychanej krnąbrności „dzi­kiego osła“, wyszliśmy z Luna-Parku w świetnych humorach. Dzieciaki były zachwycone i my, starsi, rozbawieni, jak dzieci.

RELACJE Z PODRÓŻY DO ROSJI

Gdyby mi ktoś zaproponował, abym, spędziwszy miesiąc w Grecji, zdał po powrocie sprawę z życia i psychiki dzisiejszych jej mieszkańców, powiedział­bym wręcz: „Nie znam języka tego ludu: brak mi klucza do jego duszy“. Nie podjąłbym się, nie miał­bym tyle odwagi.

Odwagę tę w potędze najwyższej mają Francuzi. Co pół roku przynajmniej jeździ któryś z dziennika­rzy, czy literatów wielkiego narodu do dzisiejszej Rosji, przywożąc, po kilkutygodniowym pobycie, w darze zdumionemu światu nową księgę spostrzeżeń i impresyj. A żaden z nich nie mówi po rosyjsku.

Niedawno był tam p. Duhamel, znakomity pisarz

i działacz humanitarny. I on nie umie po rosyjsku, ale i on napisał zaraz książkę p. t. „Podróż do Mo­skwy“. Przeczytałem ją niedawno. P. Duhamel, sym­patyk nie rządu Sowietów — jak się zastrzega kilka­krotnie — lecz rewolucji rosyjskiej, nie szczędzi temu rządowi dobrodusznych przygan i stara się zachować najszczerszy objektywizm. Podnosi również słusznie to, co jest podniesienia godne. Mówi najchętniej o mu­zeach, sprawach literackich, teatrach, kinach, szko-

Jach, pracowniach naukowych, szpitalach, instytu­cjach dobroczynnych. Bardzo zrozumiałe: mówi przecież znakomity literat, lekarz z zawodu i filan­trop z powołania. Dotąd nie da mu się nic zarzucić. Gorzej zaczyna być dopiero wtedy, gdy „obserwuje“ życie i wyciąga stąd wnioski o duszy słowiańskiej. Nie ratuje go tu już ani wysoka inteligencja, ani szczerość, ani baczne wejrzenie artysty: p. Duhamel, nie znając rosyjskiego, odcięty niejako od przedmio­tu obserwacji, patrzy jak przez grube szkło, widzi niewiele i wyciąga wnioski nieraz dziwaczne. Tem dziwaczniejsze, że dotyka spraw tragicznych, dotyka najbardziej obolałych miejsc narodu.

Postaram się wykazać mu to na przykładzie:

Kongres, na który zaproszono p. Duhamela do Moskwy, umieścił go w t. zw. „Domu Uczonych“. Gdy pierwszego ranka zeszedł do wspólnej umywalni

i powitał pucującą się wiedzę grzecznem ,jboniour", spojrzano nań dzikiemi oczyma. Nie odpowiedział mu nikt. Nie odpowiedział mu nikt z grzecznych i tak gadatliwych uczonych rosyjskich! Dopiero za kilka dni zawiązał się w tem samem miejscu pomiędzy nim a pojedyńczo myjącym się starszym uczonym dialog następujący:

Czytałem nazwisko pańskie na liście. Znam pana z gazet — mówił uczony. — Czy pan jest ko­munistą?

Nie.

Starzec zamilkł na dłuższą chwilę.

A co pan tu robi? — spytał.

Patrzę.

No to niech pan patrzy... — kiwnął mu uczony głową z dobrodusznym uśmiechem i wyszedł.

Dla p. Duhamela tu kończył się rozdział jego książ­ki. Dla mnie nie. Ja dośpiewałem sobie resztę: wszyscy ci uczeni bali się siebie wzajemnie i p. Du­hamela w szczególności. „Cudzoziemiec — cudzo­ziemcem, a nuż co doniesie?“ — myślał stary uczony.

Kiedyś znowu mówił p. Duhamel z trzema mło- dziutkiemi paniami o strasznej doli emigracji rosyj­skiej. Na swe wywody otrzymał następujące trzy odpowiedzi:

Mamy na głowie ważniejsze sprawy od emi­gracji.

W duszy marksisty niema miejsca na litość.

Wielkie uczucia gnieżdżą się nie w sercu, lecz w umyśle.

P. Duhamela zastanowiły te repliki. Filantropa uderzyła boleśnie nieczułość tych stworzeń. Psycho­log nie uwierzył w tę nieczułość i jął interpelować każdą z pań na osobności. Cóż się okazało? Wszyst­kie odwołały swą srogość natychmiast, a ostatnia przyznała się nawet, iż sama jest tajnym członkiem komitetu pomocy dla emigrantów. Czemuż więc kła­mały tak górnie i z takim tupetem? Ba! — żadna nie miała zaufania do reszty. „A nuż która doniesie?...“— myślały.

I jeszcze jedno zdarzenie p. Duhamela. Na jakiemś posiedzeniu, czy bankiecie, pewien sangwiniczny

tym razem uczony, rozmawiał z nim długo i gorąco. Nagle urwał i rzekł znacznie ciszej:

Gadam, gadam, a czy tam za mną czasem kto nie stoi?! Niech mi pan powie dyskretnie, abym się nie musiał odwracać...

1 ten się bał, że nuż kto doniesie!

Teraz i p. Duhamel musiał zrozumieć, że chodzi tu o stałą obawę doniesień. Zrozumiał, że inteligencja nieszczęsnego narodu żyje w ciągłym strachu przed szpiegostwem. Zrozumiał — i nie zakończył rozdzia­łu odrazu punktem, jak uprzednio, lecz westchnął hu­manitarnie z żalem, iż jedną z cech duszy słowiań­skiej jest skłonność do delatorstwa.

To ludopsychoznawcze westchnienie p. Duhamela zdziwiło mnie tęgo. Bo, po pierwsze, pocóż ten filan­trop miesza wszystkie narody słowiańskie w „rosyj- skiem morzu“? Ani my, Polacy, ani Czesi, ani inni Słowianie nie poczuwamy się do tej niesłusznie Ro­sjanom przez p. Duhamela narzuconej „skłonności“. U nas, w Polsce, żaden inteligent (a i nie-inteligent) nie zadenuncjuje nikogo, chyba zbrodniarza. Ale o to mniejsza, bo wiemy o tem wszyscy...

Chodzi raczej o to, że p. Duhamel się myli i że — w najlepszej pewnie wierze — obmawia naród, któ­rego był gościem. Czyż p. Duhamelowi naprawdę niewiadomo, że delatorstwo jest stałym skutkiem pewnego systemu rządów? Że wszędzie wlecze się ono za tyranją, jak pies za nogą myśliwego? Że kwit­nie zawsze za srogich i autokratycznych rządów (jednostek, czy grup ludzkich)? Że pleniło się naj­

bujniej za Cezarów, w republice Weneckiej i za Te- roru? I że jeśli pleni się ono dziś i w Rosji, to winić tu należy nie charakter narodu, ani zmianę nawet ustroju społecznego, lecz wyłącznie sposób rządzenia tym narodem?

Nie do mnie należy obrona wielkiego narodu ro­syjskiego. Obroni się sam. Ale wolno mi się dziwić p. Duhamelowi. Muszę mu się nawet dziwić, bo w tej podróży po Rosji zawadził piórem i o Polskę: znowu nas pouczał, że należy żyć z sąsiadami w zgodzie,

i ganił nasz zgubny militaryzm. Dziwię się p. Du­hamelowi. Czyni to po ostatniej wizycie w Warsza­wie, którą rozpoczął manifestem do naszego narodu już na dworcu Wiedeńskim, a której przebieg był tak przykry dla nas i dla niego... Dziwię się p. Duhamelo­wi. Poco mu te podróże na Wschód? Taki to prze­cież utalentowany, kulturalny, delikatny człowiek —

i poucza narody.

Podróże, coprawda, kształcą. Ale niechże już kształcą samych podróżników! Bo coby powiedziano, gdyby który z naszych utalentowanych pisarzy po­jechał pouczać Francuzów do Paryża?

65

Iteeczy drobne 5

O PSACH I PANIACH

Nie znałem chyba w życiu mężczyzny, któryby nie lubił psów. Oczywista, i ja lubię je bardzo. Ile­kroć jestem na wsi, zawsze z przyjemnością patrzę na rozwalone po kanapach wyżły i jamniki i naszam gościńce łańcuchowym Burkom i Rozbojom.

Kilkoro z tych zacnych zwierząt utkwiło w mej pamięci na zawsze. Pamiętam z dzieciństwa starą charcicę Ledę. Było to suczysko siwawe już na py­sku i dobrze wyliniałe, a złe przecież jak djabeł. Tyl­ko nas, dzieci, kochała dziwacznie. Pilnowała nas

całemi dniami, jak niańka, a szczerzyła zęby na każ­dego obcego. Netylko zresztą szczerzyła. Kto jej się nie podobał, tego dopadała w kilku susach i cięła milczkiem, a okropnie. Bito ją — nic nie pomagało; uwiązana zaś, czy zamknięta, wyła dni i noce jak po nieboszczyku. — Juścić niesposób było tego to­lerować, a nikt nie miał serca starej suce w łeb strzelić. Po naradach wywieziono ją do kuzyna, myśliwca i kawalera, o dobre mil siedem. Nam, dzie­ciom, powiedziano nazajutrz, że Leda zdechła w no­cy. Łatwo sobie wyobrazić naszą rozpacz. Rycze­liśmy tak, że trudno nas było utulić. Przyniesiono nam dwa szczeniaki, bawiliśmy się nawet z niemi, ale tęskniliśmy za Ledą. — Aż tu po trzech dniach, gdy kłóciliśmy się właśnie, czy grać w piłkę, czy w krokieta, nagle z za bzów wypada ku nam ze sko­wytem — Leda! Wychudła na sznurek, wyliniała chyba jeszcze bardziej — ale Leda! Leda, Leda! Bogowie! jakże wylizała nas wtedy nieprzystojnie! Jak własne szczeniaki! Wprowadziliśmy ją do domu w triumfie. Starsi mieli miny nietęgie, ale nie wy­rzucaliśmy im podstępu: sam powrót Ledy był do­stateczną dla nich karą. Pozostała już u nas do śmierci. Specjalny chłopak pilnował teraz, aby bra­ma wjazdowa i wszystkie furtki w ogrodzie były stale zamknięte. Bo gryzła, szelma, i nadal. Zła była to suka, ale kochała nas całem swem psiem sercem, a i my daliśmy jej wiele naszego dziecięce­go przywiązania.

Rozpisałem się o Ledzie, a przecież gdybym chciał wymieniać wszystkich miłych Bekasów, Neronów

i Marsów, starczyłoby mi pewnie tematu na całą książkę. Muszę jednak wspomnieć jeszcze o Tropie, przyjacielu mej pierwszej młodości.

Przedewszystkiem był piękny, jak bywa piękny rasowy podpalany setter-gordon. Dalej, był silny

i niezachwianej odwagi: gdyśmy przechodzili z nim przez wieś gospodarską, wszystkie kundle, kuląc ogony, usuwały się nam z drogi dyskretnie; każdego obcego psa brał natychmiast pod siebie, a kłaki le­ciały zeń, jak z rozdartej pierzyny. Sądząc też po urodzie szczeniaków w dalszej nawet okolicy, mu­siał zawsze wychodzić zwycięsko w jesiennych tur­niejach miłosnych. Wreszcie — był mądry. Ach, jaki mądry! Śliczne bronzowe oczy patrzały z ludz­kim prawie rozumem. Co ranka przynosił nam na pięterko oczyszczone buty i zaraz szedł do kuchni ciągnąć za spódnicę starą Józefkę, aby dała co prę­dzej panom gorącej kawy. Wystawiał pięknie gór­nym węchem, ale czasem ponosił go temperament. Wiedząc, że nie miną go za to zasłużone wnyki, wy­myślił sobie specjalny manewr na te okazje: przez pewien czas udawał, że nie słyszy pańskiego głosu,

i obiegał nas w znacznym promieniu, niby to węsząc pilnie; gdy zbliżaliśmy się przecie na niebezpieczny dystans, stawał nagle jak wryty, symulując obecność kuropatw; na okrzyk zaś „pil!“ brał ogon pod siebie

i sadził galopa prosto do domu, choćby i o pół mili.

Symulował, gałgan, kury! Była to, rozumie się, gruba wada w wyżle, ale wada pełna inteligencji. Lubiliśmy go za nią tern bardziej.

Tak. Dawniej pies był przyjacielem człowieka. Żył na wsi, jak Bóg przykazał, i miało się z niego poży­tek: pilnował domu i chadzał na polowanie.

Dzisiaj zmieniło się to zasadniczo. Dziś pies nie jest już przyjacielem człowieka. Dziś pies jest przy­jacielem kobiety. Nie mieszka na wsi, tylko w mie­ście, nie pilnuje i nie poluje, ale służy do ozdoby, jak egrety i jedwabne pończochy. Dziś kobieta nie mo­że być piękna bez psa; że zaś każda musi być pięk­na, więc psy stają się pomału plagą naszego życia.

Zwieziono z krańców świata rasowców i degene­ratów psiego rodu i panie rozchwytały to między sie­bie z zachwytem. Siedzi teraz psie bractwo po cia­snych mieszkankach, sypia na puchach, zażera się ciastkami, choruje i jest paskudnie wychowane. Gdy przyjdziesz do większego domu z wizytą, z pod każ­dego fotela czyha już na twe łydki jakieś egzotycz­ne psisko. Dobrze jeszcze, jeśli ostrzega warcze­niem: zwykle gryzą łotry bez wypowiedzenia woj­ny. Kiedy przejmie cię do krwi zębiskami i wzdry­gniesz się mimowoli, należy wtedy powiedzieć do gospodyni: „Ach, jakież miłe ma pani pieski!“. Pięk­na pani odpowiada z czarującą niewinnością: „Ach, ugryzł pana? On zwykle gryzie ludzi sympatycz­nych. Niegrzeczny Tipsio!“. Do djabła z takim flirtem! Już dwie pary spodni zniszczyły mi gał- gany!

Zawsze lubię psy i lubić je będę. Ale nie mogę zro­zumieć, co one mają do urody kobiecej? Chciałoby się powiedzieć tym wszystkim psiarkom poprostu: „Piękne panie! Jesteście i tak uśmiechem życia. Ale szanujcie naszą garderobę. My, mężczyźni, gotowi­śmy was kochać i bez pomocy kundli“.

Nie zgodziłby się ze mną chyba weterynarz.

PATRJOTYZM DZIELNICOWY

Byłem niedawno za interesami w Poznaniu.

Piękne to miasto, i jedno z najszczerzej polskich, a przecie czułem się tam nieświetnie. Ta sama niby Polska, obyczaj jednak, a nawet i język trochę inny. Nie udało mi się również zjednać sympatji mieszkań­ców — zachowałem się widać niewłaściwie. W po­łudnie nie wstąpiłem do „probierni wódek“, gdzie pi­ja się ostry alkohol bez przekąsek. Nie zaczynałem też od „zaś“ co drugiego zdania. W restauracji, pod­czas obiadu, sąsiedzi przyglądali się moim ciemnym włosom podejrzliwie: w Poznańskiem wypada być blondynem. Gdy wreszcie, mimo życzliwych nalegań kelnera, nie zamówiłem na pieczyste „młodej gąski“, największego miejscowego specjału, mąż ten zdema­skował mnie publicznie.

Taki tam Małopolanin z Kongresowy! Zaśby się na czem znał! — rzekł do kolegi z pogardą.

Czułem się trochę obco, właśnie jak taki Małopo­lanin z Kongresowy. Nawet i w urzędach, gdzie mia­łem sprawy, dano mi do poznania, żem niebardzo po­żądany cudzoziemiec. Mówiono mi wręcz, że Poznań­skie jest dla Poznaniaków i że Królewiak nie ma tu

nic do roboty. Wcale ostrym tonem urągano przy mnie na centralizację i podkreślano z pychą, że „tu nie Warszawa!...“

Nie! Nie wyniosłem miłego wrażenia z tej podróży! Raczej pewien smętek. W wagonie długo w noc roz­myślałem z goryczą, ile to jeszcze lat musi upłynąć do zlania się rozdartej przez wrogów Polski w jedną kulturalną całość.

Rankiem kupiłem sobie na stacji numer najpopu­larniejszego z pism krakowskich, pisma, najlepiej chy­ba redagowanego na ziemiach polskich. Znam to pi­smo oddawna i mam nawet do niego pewną słabość za zasługi, oddane państwowej idei polskiej za ostat­nich lat istnienia Austrji.

Niestety! Ledwie rozwinąwszy numer, trafiłem od- razu na artykuły o wymownych tytułach: „Z pod czapki Monomacha“, „Warszawski bałagan“, „Z kra­ju domowego wykształcenia“. Rzuciłem gazetę pod ławkę, wracając bowiem z Poznania, dość miałem narazie międzydzielnicowych wymysłów.

I tak wiem aż nazbyt dobrze, że Kraków zazdrości Warszawie i ma do niej nieustającą pretensję. Kra­ków nie może darować Warszawie, że została stolicą państwa. Bo czyż Kraków jest gorszy od Warszawy? Krakowianie są przekonani, iż rzecz ma się wręcz przeciwnie: Kraków jest lepszy od Warszawy, lepszy po stokroć! Przekonanie to dzielą i intelektualne sfe­ry krakowskie, z Wszechnicą Jagiellońską i Akade­mią włącznie...

Dobrze, niechże będzie lepszy. Do Krakowa jeste­śmy wszyscy tak przywiązani, że nie bierzemy mu za złe jego gniewów. Kraków jest i będzie dumą całej Polski. Ale cóż począć na to, że jest niewielki i że le­ży w górnym, a nie w średnim biegu Wisły?

Ledwiem wysiadł wtedy z wagonu i stanąłem na bruku warszawskim, gdy zły los wepchnął mnie w objęcia kolegi, urodzonego warszawiaka, inżyniera i urzędnika w ministerstwie przemysłu i handlu.

Spieszył się do biura i co chwila spoglądał na ze­garek (choć i tak się już spóźnił!), a przetrzymał mnie przecież z dobry kwadrans.

Bój się Boga! — żalił się. — Mamy nowego szefa. Cóż za straszny człowiek!

Szykanuje?

Mało — szykanuje. Zadręcza. Papierzyska i pa- pierzyska! Żadnej inicjatywy! Skąd zresztą? Wiado­mo — Galicjanin, centuś!

Więc i cóż z tego, że Galicjanin?! — zgniewa- łem się.

Jakto co?! Mówię ci — centuś! Z Galicji, z kra­ju nauczycieli gimnazjalnych!

Pożegnałem go chłodno i wsiadłem do taksówki. Bałem się iść piechotą. Bo nuż spotkam kogo ze Lwo­wa, co zacznie mi kląć na Śląsk Górny? „Ta joj! Ta wielkie mi miasto Katowice! Ta same batjary!“ Albo kogo z Wilna, z pretensją do reszty Polski: „Mówię ci, braciaszku, te Koroniarze — to ani słowa prawdy! Paskudztwo i tyle!“.

RZECZ O TRAMWAJACH

Pisma donoszą, iż lada miesiąc tramwaje elek­tryczne będą usunięte ze śródmieścia Warszawy. Mają ustąpić na rzecz autobusów. Słusznie. Potem autobusy znikną szybko na rzecz kolei podziem­nych, a za lat kilka będziemy fruwali ze Starego Miasta na Hożą aeroplanem. Słusznie. Musimy bieć tem wściekłem tempem naszych czasów, bo i tak pozostaliśmy wtyle zbyt daleko.

Nie ja zresztą będę żałował tramwajów elektrycz­nych. Jeżeli idzie już o tramwaje, to cała moja sym- patja ugrzęzła przy tramwajach konnych. Był to we­hikuł mojej pierwszej młodości. Nie potrzebuję na­wet zamykać oczu, aby ujrzeć znowu pustą prawie jezdnię Marszałkowskiej za placem Zbawiciela, do­my oblane wiosennem słońcem porannem, niewiel­

kie owarte pudło z szeregiem ławek jak w szkole, ciągnione przez jedynego konika, i siebie w tern pudle w uczniowskiem mundurowem palcie „na wy­rost“... Upłynęło od tych czasów ledwie ćwierć­wiecze, a pachną mi już one tak rozkoszną staro- świeczczyzną, jak postaci i sprawy najmilszego „Klubu Pickwicka“.

Nie było w tych tramwajach przykrego napisu „Nie wolno rozmawiać z motorniczym“, boć nie by­ło i motoru. Owszem, stanąwszy obok woźnicy, wy­padało pogadać z nim trochę, a nawet — w miarę środków — poczęstować papierosem. Korzystałem wówczas z tego przywileju obficie. Papierosy za­wsze miewałem przy sobie, bo (o, hańbo!) paliłem namiętnie już od piątej klasy.

Rozmawiało się, oczywista, o koniach przede- wszystkiem. Według zdania woźniców jedne były „robotne“, inne „gałgany“, ale dla mnie wszystkie jednakowo sympatyczne i mądre. Ba, jakie mądre! Jak umiejętnie gospodarowały swoim ciężkim wy­siłkiem! Jak świetnie znały swą drogę! Pamiętały same o każdym przystanku, a przed skrętami bra­ły rozpęd dobrowolnie, aby przemóc „wiraż“ wła­snym ciężarem wozu. Gdy ktoś z mniej ludzkich pasażerów wymógł na konduktorze zatrzymanie się nadetatowe, między przystankami, oglądały się wówczas na woźnicę z żalem i oburzeniem. Mówi­ły wtedy oczami wyraźnie: „Co się panu stało?! Cóżto znów za historje?!“ Woźnice rozumieli to doskonale i klęli takiego pasażera pod nosem dosyć

brzydko. Mam wrażenie, że szczerze lubili swoje konie: smagania batem nie widywałem tam nigdy.

Była to komunikacja idylliczna. Łagodny był bieg tramwaiku, łagodne koniska, łagodna — obsługa. Mimo znojnej pracy i malutkich pensyjek (tylko kon­troler brał coś ponad 40 rubli), funkcjonarjusze tych tramwajów lepszy mieli humor, niż dzisiejsi. Przy­czyniała się pewnie do tego dziwaczna wówczas taniość życia. Dość, że zachowywali pogodę i god­ność urzędników magistrackich. Konduktorzy nie urągali wtedy publiczności, ale pomagali wysiąść starcom i kobietom. Fama niosła, iż było śród nich wielu z podupadłego obywatelstwa. Do woźnicy mówiło się „ojcze“, do konduktora — „panie“. A do- pieroż kontrolerzy! Znałem ich wszystkich z widze­nia, bo na palcach dało ich się policzyć. Jakże byli dystyngowani! Niektórzy chodzili w rękawiczkach i brali bilety do kontroli z takim uśmiechem, jakby chcieli prosić do siebie na obiad...

Idylliczna była to komunikacja. Na przystanku nie okradziono mnie nigdy, bo — po pierwsze — nie miewałem wtedy pieniędzy, a — po wtóre, wsiada­łem i wysiadałem z tego tramwaju zawsze w peł­nym biegu, poza przystankami. Pewnego poranka, lękając spóźnić się na lekcje, dałem na stopień tak rozpaczliwego susa, iż wywołał on podziw całego wozu. Jakaś gimnazjastka aż krzyknęła na głos: „Matko Najświętsza!“ Spojrzałem na nią — i zako­chałem się na śmierć. Stało się. Byłem wówczas w szóstej klasie dopiero, a ona kończyła już szkoły.

Jeździłem z nią odtąd co rano jednym tramwajem, ale bez żadnego powodzenia. Miała mnie niesłu­sznie za smarkacza. Była to miłość nieroztropna. Ko­sztowała mnie wiele. Przedewszystkiem 20 kopie­jek, które dałem stróżowi, aby dowiedzieć się jej nazwiska, a potem — masę godzin „kozy“ za spóź­nianie się do klas. Było to bowiem okropne śpio- szysko i spóźniała się stale: wobec tego spóźniałem się i ja. Oto do czego prowadzi nas miłość!

Tak. Do tramwajów konnych zachowałem gorą­cą sympatję. Ale i wprowadzenie pierwszych elek­trycznych przyjąłem wówczas z ogromną pychą. Studjowałem już na Politechnice i przejęty byłem żarliwie postępem technicznym. Zdarzało mi się też wówczas z pewną panienką objeżdżać „okólnym“ całą Warszawę po kilkakroć bez wysiadania.

CIERNIE CZYTELNICTWA

Ciężkie jest w Polsce życie zamiłowanego czytel­nika książek.

Pamiętam, iż w młodocianych jeszcze latach wszel­kie wakacje na wsi truł mi brak jakich-takich choćby biblioteczek po dworach. Nie to, żeby nie było tam zupełnie książek; owszem, bywały — ale jakoś wszę­dzie jedne i te same. W zamkniętej na klucz szafce oszklonej czerniało zawsze podwójnym a smutnym szeregiem wydanie jubileuszowe Kraszewskiego, tra­fiał się tam czasem Kaczkowski, był zawsze całko­wity Sienkiewicz (tylko z „Potopu“ i „Połanieckich“ zginęły dwa tomy), prawie wszystko Prusa, zawsze „Dzieje grzechu“ Żeromskiego i często „Popioły“. „Komediantka“ i „Chłopi“ Reymonta — i prawie już koniec. Jeszcze może na dolnych półkach kilka opraw­nych i steranych roczników „Tygodnika“, kilka pra­cowicie zeszytych powieści odcinkowych, ze dwa to­my „Bibliothèque rose“, jakaś „Historia Polski“ i tro­chę poszarpanej makulatury bez początku i końca. Ody pytałem gospodarstwa, czy to naprawdę już wszystko, patrzało na mnie ze zdziwieniem. Gdy ro­zeszła się po okolicy wieść, że tu i tu mają jakąś cie­kawą nowinkę literacką, gnało się po nią konno parę

81

Rzeczy drobne G

mil, żeby pożyczyć. Nikomu do głowy nie przyszło nabyć ją sobie na własność. „Eh! pisz do Warszawy i jeszcze pieniądze płać!“ — machano dłonią nie­chętnie...

Trochę lepiej bywało już po murowanych „pała­cach“. Widywałem tam księgozbiory po kilkaset i do tysiąca tomów. Zasadnicza podstawa polsko-powie- ściowa była, oczywiście, ta sama, ale zdarzały się i nowości; co ważniejsza zaś, miałeś tu zawsze poe­tów romantycznych w niezłym komplecie i dużo pol­skich dzieł historycznych ubiegłego stulecia. Były to zakupy rodziców jeszcze współczesnego pokolenia, pamiątki niejako poważnych lat popowstaniowych. Młodsza generacja tonęła już znów we francuszczy- znie. Niechby tam! Niestety, tonęła we francuszczy- znie najpłytszej — szczytami była tu pani Qyp i Mar­cel Prévost.

Ziemianie nasi niebardzo lubią czytać. „W Białym­stoku, sławnej rezydencji hetmana Jana Klemensa Branickiego“ — pisze Wł. Łoziński — „jest na stajni 200 koni, a w bibljotece tylko 170 tomów“. Tak było w połowie wieku XVIII-go. Ma się rozumieć, że dzi­siaj zmieniło się to znacznie: liczymy już nie na ko­nie cugowe w stajni, lecz na HP w autach luksuso­wych...

Wiadomo, że i po miastach dzieje się tak samo. Liczba zbieraczy książek, ilość bibliotek jako-tako dobranych, jest bardzo szczupła. A sądząc po ruchu u Wedla i Fuchsa, mam pewność, że gdyby w każ­dym zamożniejszym domu miejskim ustawiano na

półkach bombonierki, jak w bibliotekach ustawia się książki, co rok trzebaby kupować nową szafę.

Cóż więc ma robić w tym kraju nieszczęsny uro­dzony czytelnik? Na księgozbiory domowe, jak wi­dzieliśmy, liczyć nie może. Musi się zwrócić do bi­bliotek publicznych.

Poważne biblioteki publiczne nie wchodzą tu w ra­chubę prawie wcale. Mamy ich tyle tylko, że dadzą się policzyć na palcach bez zdejmowania obuwia, z natury rzeczy lokują się po wielkich miastach i są bardzo uroczyste. Służą do studjów naukowych i zwy­kłych czytelników widzą niebardzo łaskawem okiem. Wypożyczają książki do domu niechętnie (czemu wobec narodowego zwyczaju nieoddawania książek dziwić się trudno). Prowincja nie może korzystać z nich wcale, boć o przesyłaniu książek z miasta do miasta, wobec olbrzymiego porto pocztowego, mowy być nie może.

Dla spragnionych lektury jedyne źródło pociechy stanowią tedy „czytelnie“, czyli prywatne „wypo­życzalnie książek“. Jest ich dużo w Warszawie, znajdziesz je i w każdem większem mieście. Zada­niem tych właśnie instytucyj jest ułatwienie czytel­nikowi obcowania z prądami współczesnej myśli polskiej i europejskiej. Niestety, wywiązują się z te­go zadania nieświetnie. Obliczone na zysk, stosują się do smaku publiczności, nie usiłując kształcić jej wcale. Przeładowane są „beletrystyką“ (cóż za straszny wyraz!), czyli stosami najgłupszych ro­mansideł swoich i obcych. Tak zwany „dział nau­

ko wy“ woła zawsze o pomstę na właścicielkach: nietylko jest zawsze skromniutki, ale i naiwniutki, zebrany-na los szczęścia i na wiarę reklam księgar­skich. Kulturalnego czytelnika może tu zaintereso­wać ledwie co dwudziesta książka.

Tak stoją sprawy w stolicy i w największych ośrodkach kulturalnych. A jakże się dzieje nieszczę­snemu czytelnikowi w Radomiu, w Siedlcach i w So­chaczewie? W Radomiu dzieje mu się źle, w Siedl­cach — okropnie, a w Sochaczewie nie dzieje się nic wogóle.

To właśnie najgorsze, że w sprawie czytelnictwa w Sochaczewie nie dzieje się dotychczas nic. Niema biblioteki w Sochaczewie, niema — w Pińczowie, niema — w Piątku, niema — w Błaszkach... Niema, a być powinny, choćby najskromniejsze. Czytują tam ludzie pisma, czytaliby i książki. Byleby dać im do tych książek dostęp!

Otwiera się tu piękne pole dla samorządów. Nie­wielka nawet, rok rocznic uchwalana przez nie, kwo­ta pokryłaby wkrótce całą Polskę siecią bibljoteK popularnych. Zdawałoby się — co w tem trudnego? Trudnego niema nic. Brak tylko jeszcze zrozumie­nia tej potrzeby. Toć nawet w takiem środowisku, jak Zakopane, gdzie przewija się co roku dziesiątki tysięcy inteligencji, gmina miasta daje na potrzeby istniejącej bibljoteki publicznej — aż 200 złotych! Tyle, że na oprawę ofiarowanych przez gości ksią­żek nie starcza. Ale gadajże tu z góralami! Nie damy i koniec!

Do wszystkich miejscowości kąpielowych i t. zw. uzdrowisk zjechał już wielki gość — sezon. Sezon żniw. Nie, nie żniw. Żniwo bowiem zawiera w so­bie supozycję uprzedniej orki i siewów: sezon uzdro­wiskowy mówi tylko o samych zbiorach. Porów- naćby go dało się raczej do okresu strzyżenia owiec, gdyby nie to, że owce trzeba przecież paść przez okrągły rok, podczas gdy kuracjusze i letnicy pasą się sami w wielkim trudzie po miastach przez trzy kwartały, a do uzdrowisk zjeżdżają tylko na krótki sezon strzyżenia.

Mniejsza zresztą o definicję. Wyraz „sezon“ na­biera w ustach stałych mieszkańców uzdrowisk („postrzygaczy“ — jak wypada z ostatniego po­równania) cecłi zabobonnego zgoła szacunku. „Se­zon! sezon!“ — szepcą przez cały rok w skupieniu.— „Dobry będzie sezon, czy zły?“ I szukają znaków na ziemi, na niebie i w „Kurjerku“, i kiwają głowami z przestrachem.

Dziwią się nawet bardzo, gdy przyjezdny wyrazu „sezon“ niedocenia. Kupowałem tu kiedyś mydło w sklepiku I zażądano ode mnie dwa razy tyle, co w Warszawie.

Dlaczegóż tak drogo?

Bo sezon.

Więc cóż z tego, że sezon? — spytałem nie­winnie.

Właścicielka spojrzała na mnie, jak na dziwadło. Obraziła się nawet.

Kiedyż mam drogo sprzedać, jak nie w sezo­nie? — burknęła gniewnie. — A jak nie sprzedam drogo, to z czego będę żyła cały rok? U nas sezon krótki.

Przyznałem jej rację. Rzeczywiście, z czegóżby żyła ta kobieta, gdyby mi nie sprzedała mydła dwa razy drożej? Przez trzy miesiące sezonu musi prze­cież zarobić na cały rok.

Przyznałem jej rację, ale ta rachuba czasu olśniła mnie nieco. Więc moja sklepikarka pracuje tylko trzy miesiące w roku?... A cóż robi przez dziewięć (fatal­na liczba!) miesięcy? Nic nie robi. Wypoczywa.

Myśl ta olśniła mnie szczerze. Przecież stała lud­ność uzdrowisk ma wakacyj aż trzy kwartały w ro­ku! Wypoczywają hotelarze, wypoczywają pensjona­ty, wypoczywają konie dorożkarskie, portjerzy całe dnie kiwają się sennie na krzesełkach, ekspedienci sklepowi od południa trawią czas na gromadnych koncertach mandolinowych!... Energiczniejsza część społeczeństwa gra wtedy w bridge’a po czternaście godzin!... O, kraju błogosławiony! Co tu gadać o na­iwnych żądaniach sześciogodzinnego dnia pracy! Poco aż tyle! Zrozumiałem, że gdy Pan Bóg wypę­dzał Adama z raju, nakazując mu pracę na chleb w pocie czoła, Adam musiał uczynić wtedy zastrze­żenie na korzyść stałej ludności uzdrowisk: „Do­brze“ — rzekł — „Mocny Boże! ale dla nich tylko przez trzy miesiące w roku“.

Tak się też stało. I jesf bardzo dobrze. Ludność ta, pracując tak mało, opływa przecież w dostatki. Nę­dzarzy wśród niej niema wcale. Nawet kretyn, że­brzący na szosie, jest właścicielem pięknych terenów budowlanych — żebrze dla oszczędności. Nawet naj­skromniejsze zawody przynoszą tu, widać, nadspo­dziewane zyski: jakiś nędzny krawiec zprzeciwka buduje „dla gości“ olbrzymią stodołę murowaną, na którą patrzę w tej chwili przez okno. Jest bardzo dobrze.

Możnaby mnie posądzać, że tę gorycz dyktuje mi uczucie zawiści. Pewnie, człek jest ułomny. Któż nie chciałby być stałym mieszkańcem uzdrowiska? Któż nie wolałby urodzić się w Iwoniczu np., a nie w War­

szawie, czy Łodzi, gdzie sezon panuje cały okrągły rok? Może naprawdę przesadziłem, mówiąc, że owi szczęśliwi obywatele pracują tak mało?

Istotnie, przesadziłem. Obywatele owi przez dłu­gie dziewięć miesięcy „szykują się“ przecież na se­zon. „Myślą“ o nim. Myślą, myślą, myślą — i w po­czątku dziesiątego miesiąca biorą się do ostrej dzia­łalności. Podwyższają ceny, szorują pokoje, sadzą kwiatki, malują szyldy i liczą przyjeżdżających go­ści. Wre gorączkowa praca.

Praca tak gorączkowa, wyraz tak wspaniałej ener- gji, że cośniecoś z niej udziela się i celom ogólnym. Przedewszystkiem wyrusza w drogę polewaczka ulic, na której dla niepoznaki wypisano wielkiemi literami „Zakład Czyszczenia Miasta“. Pozatem naprawia się szosy. Zawala się je kamieniami, nie szutrem, i nie przed sezonem, tylko wtedy właśnie, gdy „go­ście“ zaczynają się zjeżdżać. Czyni się to ze słusznej oszczędności, w zrozumieniu, że samochody podczas sezonu pokruszą te kamienie z łatwością i za darmo, a oszczędność jest przecie podstawą dobrobytu na­rodów.

Tak. Przyszedł sezon, zjechali się „goście“ i pra­ca wre. Zdawałoby się, że czynniki państwowe, nie­zależne w poborach od sezonu, pozostaną nań obojęt­ne. Nie. I tu wre praca. Ponieważ „goście“ się zje­chali, więc przebudowują pocztę. Nadanie listu pole­conego stałą się miłą rozrywką sportową. Cho­dzi się od tyłu, po błotnistem podwórzu, przeska­

kuje się z gracją przez dwa pocztowe motocykle kolejno, wchodzi się raz na piętro, schodzi się znowu, bo to nie tutaj, włazi się znowu na pię­tro, tylko w innej sieni, czeka się kwadrans w ogon­ku — i już. Zdrowe to i przyjemne.

Niestety! Słyszałem, że koło sierpnia wszystko już ma być gotowe na sezon.

LOTERJA KLASYCZNA

Szukasz szczęścia? Wstąp na chwilkę!“

Któż oprze się tak miłemu zaproszeniu, jeśli po­chodzi ono z kolektury loterji klasycznej? Wyczy­tawszy je w „Kurjerze Warszawskim“, pobiegłem natychmiast do kantoru, aby nabyć bilet. To trudno. Pochodzę z rodziny, co popiera tę loterję od chwili jej założenia. Moja cioteczna babka grała przez lat kilkadziesiąt i wymyśliła nawet system, dzięki któ­remu nie wygrała ani razu: gdy „wyszła“ jej stawka, wymieniała ją co prędzej za niewielką dopłatą na nowy bilet — i w ten sposób dojeżdżała do końca każdego ciągnienia z olbrzymią nadzieją na wielki los i stałym deficytem. Pozostała też w mej pamięci z rozłożonym „Kurjerem“ w dłoni, surowo badająca przez okulary nielitościwą tabelkę wygranych...

Cóż miała za emocje!

Pobiegłem więc i ja do najbliższego kantoru po swoją porcję emocyj. Uczuwałem nawet pewne za­wstydzenie, bo od czasu wojny zaniedbałem się w stosunku do loterji klasycznej haniebnie: nie trak­towałem już tej sprawy z należytą powagą. Nawet i teraz, dojrzawszy w kantorze potrójnie zakręcony

ogonek klientów, chciałem się już wycofać, bo szko­da mi było czasu. Na szczęście jeden z urzędników kantoru, młodzian bardzo czarny i bardzo smagły, w rogowych okularach, dostrzegł ten mój niewcze­sny gest i powstrzymał go ironiczną uwagą:

Że ogon? To samo szczęście — taki ogon. Mo­że pan u katolika kupi szczęśliwy bilet? Niech pan idzie. Naprzeciwko.

Rozumie się, że zostałem. Czarny młodzian obudził mój loteryjny temperament. Toć — jak świat świa­tem! — wiadomo, że „wygrywającego“ biletu u ka­tolika nie dostanie! Warto zaczekać choćby i godzi­nę. Zaraz też jąłem przypominać sobie ową słynną, a przez babkę mi przekazaną loteryjną kabalistyke cyfr. Czy wziąć numer, co dzieli się przez 3, czy przez 8? Czy taki, co ma na końcu 17, czy 19? Zde­cydowałem się na maximum siódemek, jakie znajdę, bo siódemka, to cyfra znana ze szczęścia w Europie i Ameryce. Niektórzy amatorowie wolą zera na koń­cu, ale mam ich za pomylonych. Kupiłem siódemki.

I oto jestem dzisiaj szczęśliwym posiadaczem na­dziei na miljon złotych wygranej. Cały dom przejął się tą moją imprezą, jak własną. Nie sprawdzam na­wet tabelki sam osobiście: czyni to najpierw służąca, zaraz po wyjęciu „Kurjera“ ze skrzynki. Czuję, że wzrosłem w opinji ludzkiej: zajmują się mną i na kuchennych schodach. Niepokoją mnie tylko dzieci. Natychmiast po powrocie ze szkoły informują się

o mojem szczęściu, poczem wyrzucają mi z okrop- nem rozczarowaniem: „Jakto? I znowu dziś tatuś

nic nie wygrał?!“ Lękam się skaz na swym autory­tecie. To też nie odpowiadam nic, tylko sam zkolei pytam surowo o stopnie z klasówek i zadań: przy­wraca to równowagę odrazu.

Mimo wszystko czuję gęsią skórkę na myśl, że nie wygram. Bo jakże wtedy będę wyglądał? Co po­wiedzą dzieci, co powie służąca i co uradzą na ku­chennych schodach? Odpycham jeszcze od siebie przypuszczenie klęski, ale z ciężkiem westchnieniem. Chyba lekkomyślnie i niepotrzebnie wdałem się znowu w tę loterję?...

Bo wygrać nie tak łatwo. Raz, pamiętam, wyśnił mi się numer, i to niebyłe jaki: 23717. Ocknąłem się śród nocy ze wzruszenia i zapisałem go natychmiast, a od samego ranka rozpocząłem zawziętą bieganinę w poszukiwaniu tego biletu. Dopadłem go dopiero po tygodniu, w Radomiu, u kolektora Gllicksgolda. Przez dwa miesiące byłem pewien grubego mająt­ku. I cóż? Nie wyszedł, szelma, wcale! Taki numer! Bo pomyśleć tylko: pięciocyfrowy, dzielił się przez 3, miał siódemkę w środku i siedemnastkę na koń­cu... i nie wyszedł, gałgan! Bądż-że tu potem mądry! A na zwykłe, ordynarne, niewyśnione bilety wygry­wałem przecież stawkę ze trzy razy...

Chciałbym bardzo wygrać stawkę i teraz. Zrze­kam się już wielkiego losu i wszelkich innych, byle ambicja moja nie ucierpiała zbyt wiele. Bo nie mam nawet pewności, czy pieniądze, wygrane na loterji, przynoszą duże szczęście. Znam tylko jedną relację

dziennikarską o zachowaniu się człowieka, co wy­grał ćwiartkę wielkiego losu, ale i ta jest dość pou­czająca. Chodziło tu o ubogiego studenta. Młodzian ów, na pierwszą wieść o wygranej, walnął o ziemię brudną czapką, wyściskał starą żonę stróża i krzyk­nął w przestrzeń wielkim głosem:

O, jak Boga kocham! Teraz już się chyba oże­nię!

Wydaje mi się to niesmaczne. Więc nato tylko wygrał aż ćwierć wielkiego losu? Był to człowiek bez fantazji i niewart szczęścia, jakie go spotkało. '

GORĄCZKA ZŁOTA

Wśród bogactw kopalnianych Polski złoto nie figurowało nigdy. Mówiło się dawniej, że jeśli ma­my złoto, to tylko w bankach i to w niewielkiej ilo­ści; wydobywało się je z głębi kas nie oskardem, tylko porostu na weksle.

Zasadniczo błędne to mniemanie uległo gruntow­nej rewizji od lat kilku, od czasu powstania czerwo­nej prasy. Teraz mamy już złoto i w ziemi. Odkryw­ki mnożą się w przemiły sposób. Zeszłego lata zna­leziono złoty piasek w Pińszczyźnie, tej wiosny — pod Żyrardowem.

Czytałem o tem ze łzami rozrzewnienia. Znam się bowiem doskonale na romantycznym fachu poszuki­waczy złota: uczyłem się go wraz z Markiem Twai- nem w El Dorado, a później z Jackiem Londonem w Klondike... Wiedziałem napamięć, jak się na­leży ubrać na taką wyprawę, jak się uzbroić, co ze sobą zabrać, i zgóry mogłem opisać wszystkie przy­gody, jakie mnie tam spotkać powinny. Od dzieciń­stwa płonąłem do takiej wyprawy. To też na wieść

o owych wiekopomnych odkryciach jąłem śpiesznie likwidować interesy, aby być gotów każdej chwili. Przysiągłem sobie, że niech usłyszę o jednej jeszcze odkrywce — rzucam dom, rzucam literaturę i jadę szukać złota!

I oto, rozwinąwszy jedno z pism stołecznych w ze­szłym tygodniu, zaraz.na pierwszej stronie znala­złem upragnioną przez siebie nowinę! Pisano tam wielkiemi jak wół literami: „Odkrycie złota pod Kockiem!! Co mówi gospodarz Wojciech Zapała!!“ Z biciem serca czytałem zwierzenia owego Zapały. Opowiadał, jak to, kopiąc piasek nad strumykiem, znalazł w nim „jakiesi kamuszki żółciusieńkie“, w których nauczyciel ludowy rozpoznał czyste złoto.

Stało się. Wybiegłem natychmiast na miasto po zakupy. Sprawiłem sobie odzienie z żaglowego płótna, długie buty z łosiowej skóry, kupiłem na­miot, dwa szpadle, szuflę, szufelkę, koryto, przetak, dwa sita i rewolwer największego kalibru. Co uczy­

niwszy, ruszyłem do Kocka, by nie dać uprzedzić się innym.

Kock leży bliżej, niż Klondike, ale dostać się do tego miasta też niełatwo. Najpierw jedzie się koleją, ale potem żegluje bardzo długo żydowską biedką po błocie. Na szczęście już w wagonie znalazłem towarzysza podróży, równie żadnego przygód, jak i ja, który też jechał do Kocka na poszukiwanie zło­ta. Był to uczeń piątej klasy gimnazjum. Mój ekwi­punek zaimponował mu niesłychanie i zawarliśmy przyjaźń odrazu. Żeglowaliśmy po błocie razem, pełni najlepszych nadziei.

W Kocku spodziewałem się zastać tłum poszuki­waczy złota z najbliższych okolic. Rzeczywiście, na rynku był tłum, ale nie poszukiwaczy, tylko zwykłych drobnych kupców w chałatach, jak to w piątek koło wieczora. Rozczarowałem się potro- chu, ale nie mówiłem nic. Zresztą kupcy zaintereso­wali się nami gorliwie. Zjawił się faktor miejscowy i obiecał, że dostawi nas z pakunkami do Zapały w „try miga“. Dostaliśmy się tam za trzy godziny.

Tu, na miejscu, znowu spodziewałem się tłumów poszukiwaczy. Marzyły mi się białe szeregi namio­tów, rozpalone ogniska, gwar podnieconych roz­mów... Nie było nikogo, prócz gospodarza Zapały. A i ten wydał się okropnie zdziwiony naszą wizytą. Zaprosił nas przecie na nocleg, a gdy ze swych za­kupów wydobyłem butelkę konjaku, rozgadał się z nami wcale serdecznie. Owe kamuszki znalazł rzeczywiście, ale żeby to było złoto, nie wierzył. Bo

97

Rzeczy drobne 7

któżby złoto w takich okruchach w ziemię zakopy­wał? Żeby miał być skarb, to byłby w carskich monetach w blaszanej puszce. Stał przy tem swojem zdaniu twardo. Gdy przecie wyraziłem pragnienie kopania na własną rękę, zgodził się bardzo uprzej­mie, choć z ironicznym wyrazem twarzy.

Kopcie, panie — rzekł. — Dacie mi ino 50 zło­tych za to kopanie, bo mi kawał gruntu zmarnujecie nanic.

Nazajutrz od rana do samego południa kopaliśmy z towarzyszem żarliwie. Nie będę opisywał tej żmudnej pracy. Kopanie, to ciężkie zajęcie, a woda w owym strumieniu była okropnie zimna. Koło po­łudnia mój uczeń rzucił szpadel. — E, do djabła! — zaklął z niechęcią.

Rzuciłem szpadel i ja. Pozostawiłem Zapale i na­miot, i koryto, i przetak. Zabrawszy tylko buty i re­wolwer, ruszyliśmy z towarzyszem śpiesznie w po­wrotną drogę. Jemu śpieszyło się bardziej ode mnie, bo podejrzewam, że uciekł na tę wyprawę bez po­zwolenia rodziców.

Tak oto prześniłem swój ostatni sen romantyczny. Wróciłem bez złota i ze wstydem. Ale nie mam tego za złe nikomu: ani gospodarzowi Zapale, ani reporte­rowi owego pisma. Bo w Polsce współczesnej djabel- nie trudno o romantyzm!

W A K A C J E

Hej, wakacje to rzecz miła, wyśmienita rzecz!1“ Przed laty pięćdziesięciu, a może i trzydziestu jeszcze, śpiewywali tak, ponoć, w końcu czerwca nietylko uczniowie, ale nawet i rodzice uczniów. Tradycja mówi, że każdy miewał wówczas na wsi jakiegoś wuja czy pociotka, do majątku którego zwalał się na lato z całym „dziecinnym“ bagażem... Jeśli zaś komu i na tych stosunkach zbywało, jechał sobie pod Warszawę, do poczciwego kmiotka nad Świder, czy Liwiec: dojazd był tam trudniejszy, niż dziś, ale zato tanio, „jak barszcz“...

Zmieniło się to znacznie i rodzice oddawna prze­stali śpiewać ową wesołą piosenkę. Wakacje stały się dla naszej inteligencji najcięższą porą roku. Jeśli kto i ma jeszcze na wsi zacnego wuja czy pociotka, to taki dobrodziej albo parceluje właśnie, albo urzą­dza „miasto-ogród“ na zasadach spółki akcyjnej, albo wprost licytują go za podatki. W najlepszym razie ogłasza swój majątek po pismach, jako „dwór nad Pilicą“ czy Narwią, gdzie gotów jest podejmo­wać gościnnie wszystkich, nawet i najbliższą rodzi­nę, za skromnę cenę dziesięciu złotych od osoby. Co

zaś do taniości u poczciwych kmiotków z nad Świdra i Liwca, to wogóle szkoda o tern gadać: łupią skórę z letników, jak w Krynicy.

Zmieniły się czasy i inteligencji coraz jest trudniej zapewnić dzieciom w lecie zapas zdrowia na długą i pracowitą zimę. Ale dotyczy to raczej najmłod­szych dzieci. Bo młodzież zyskała tymczasem tak świetne organizacje, jak skauting i przysposobienie wojskowe. Czyż można sobie wyobrazić zdrowszy i zabawniejszy sposób spędzenia wakacyj przez tę­giego chłopca ponad letnie obozy tych instytucyj? Toż radość z młodego życia musi się tam przelewać poprostu!

Umówmy się zresztą, że radość przelewa się w dzieciach zasadniczo, mimo wszelkie troski i kło­poty rodziców. Dzieci mało dbają o te kłopoty i tro­ski. To też wakacje są dla nich zawsze rzeczą miłą i naprawdę wyśmienitą. Dają im swobodę od nauki szkolnej i możność poznawania nowych dziedzin przeciekawego życia.

Co do mnie, myślę zawsze o tych — jakże już odległych! — wakacjach z prawdziwą rozkoszą. Miałem je zawsze urozmaicone przez liczne towa­rzystwo równie jak i ja wesołych smyków. „Urozmaicaliśmy“ sobie letnie miesiące tak żarliwie, że wytrzymać było z nami trudno. Starsi przecho­dzili z nami nieraz prawdziwy czyściec, jak to już opisałem kiedyś w książce „Kij w mrowisku“. Ale myśmy byli niezmiennie zadowoleni z siebie i ze świata.

Początek pewnych wakacyj utkwił mi szczególnie w pamięci. Byłem wtedy w klasie piątej, brat — w czwartej. Rodzice powzięli myśl wysłania nas na dwa tygodnie pod Włocławek, do kuzyna, starego kawalera, który widywał nas rzadko, a dopominał się o naszą wizytę ciągle. Przyjęliśmy ten projekt z entuzjazmem, prosząc tylko, aby pozwolono nam zabrać ze sobą i koleżkę-przyjaciela w podobnie rozsądnym wieku. Starsi państwc zgodzili się i na to. Dostaliśmy walizeczkę ręczną z bielizną, pieniądze na bilety i błogosławieństwo na drogę.

Rodzice myśleli, że jako ludzie roztropni i dojrzali pojedziemy koleją. Ale myśmy postanowili inaczej. Wielka mi sztuka dojechać koleją! Nie! W myśl za­sady „poznaj swój kraj!“ — poszliśmy na piechotę.

Nie były to czasy, kiedy widok trzech uczniaków na szosie, z kijami na psy i walizką ręczną, nie dzi­wił nikogo. Owszem, wówczas dziwił wszystkich przejeżdżających, a chłopi po wsiach śmieli się z nas nieco, że chodzimy, jak „dziady po proszonem“. Ale myśmy zajadali mleko kwaśne i cieszyliśmy się ogromnie.

Dopiero za Kutnem spotkała nas drobna przykrość. Dogoniło nas pod tem miastem dwu miłych gentle­manów i poszli z nami razem. Byli bardzo weseli i podawali się za cieślów. Żartowaliśmy cały dzień i częstowaliśmy się po bratersku chlebem i jajami na twardo. Nad wieczorem jeden z tych panów zauwa­żył słusznie, iż nie warto nocować w dusznej chału­

pie, kiedy noc jest ciepła i mamy świeżo skoszone siano. To też zanocowaliśmy na sianie.

Rankiem okazało się, iż mili panowie wyruszyli w drogę znacznie wcześniej od nas. Zabrali też nam walizkę, pugilaresy i portmonetki. Dziś myślę o nich, że byli bardzo mili, ale z fachu złodzieje pobytowi.

Zwiesiliśmy nosy na kwintę. Po krótkiej naradzie, ruszyliśmy dalej przed siebie z okropnem burczeniem w żołądkach. W najbliższem miasteczku nie po­szliśmy wcale do policji: odstawiłaby nas pewnie ciu- pasem do domu i — broń Boże! — dała znać do szkoły.

Nie. Poszliśmy na plebanję. Opowiadając pro­boszczowi naszą klęskę, miny mieliśmy niegęste. Błagaliśmy, żeby nie zawiadamiał rodziców, tylko wysłał nas do kuzyna, choćby już i koleją.

Stary kanonik wysłuchał nas surowo, zapisał wszystkie dane i skrzyczał okropnie, ale pożyczył pieniędzy na drogę do Włocławka. Kazał też dać nam obiad tak obfity, że małośmy nie popękali.

Dalsza droga była już krótka, ale nieco melancho­lijna. Przybyliśmy do kuzyna zawstydzeni i brudni, jak święta ziemia. Spodziewaliśmy się nowej bury, ale spotkał nas tylko śmiech. Kuzyn wyśmiewał się z nas okropnie i kazał sobie opowiadać wszystko po kilka razy. Aż trząsł się ze śmiechu. Nie zawiadomił też rodziców i nie puścił nas po dwu tygodniach. Musieliśmy siedzieć u niego całe wakacje.

POCHWAŁA WYMOWY

Maj, miesiąc bzów i miłości, jest również, niestety, miesiącem przedwakacyjnych walnych zebrań wszystkich na świecie towarzystw. Jest miesiącem gadania. Uff! Znoszę jeszcze jako tako referat finan­sowy i komisji rewizyjnej, ale przy „wolnych wnio­skach“ uszy puchną mi zgóry jak banie. Bo wtedy nieodwołalnie odzywa się z kąta ponury a niepłacą- cy składek członek i baje, baje, baje... Co baje? Non­sensy. Jak długoby bajał, gdyby mu nie przerwano? Do dwunastej w nocy, albo do końca świata.

Błędem byłoby sądzić, że ów ponury członek jest jeden i ten sam we wszystkich towarzystwach. Nie. Każde towarzystwo zdobywa się na własnego po­nurego członka, a towarzystwa pechowe mają ich po kilku. Charaktery ponurych członków różnią się też ogromnie — łączy ich tylko „wymowa“.

Najczęściej zdarza się ponury członek — nieśmia­ły. Ten przygotował sobie mowę w domu, zdążył już jej zapomnieć i, mówiąc, cierpi straszliwie. Jest czerwony, biją nań poty i gestami błaga o przebacze­nie. Czas półgodzinnego ględzenia upływa mu na przekomarzaniach się z prezydjum; gdy wreszcie odbiorą mu głos, siada z westchnieniem i ze łzami w oczach... ale nie stawia oporu. Nie jest szkodliwy. Nikt go nie słucha i całe zebranie podczas jego bełkotu rozmawia ze sobą bardzo ujrzejmie o czem innem.

Bywa ponury członek — gniewny. Gniewnych powinny wszystkie towarzystwa hodować specjal­nie: stanowią oni na zebraniach miły wypoczynek i atrakcję. Gniewni odrazu krzyczą, a po trzech zdaniach zaczynają wymyślać. Wymyślać, oczywi­sta, zarządowi, ku cichej radości całego zebrania Nie zabierają też wiele czasu, bo wyrzucają ich z sali po pięciu minutach.

Najgorszy typ ponurych członków — to wymow­ni. Tacy naprawdę wymowni, co potrafią o byle głupstwie bredzić bez zająknienia choćby godzinę. Biada zarządowi towarzystwa, którego ponury czło­nek jest wymowny! Jeśli ma jeszcze do tego mło­

dość i urodę — wywołuje katastrofy. Wszystkie obecne na sali panie przyznają mu rację po kwa­dransie. „Ach, jak pięknie mówi!...“ — zwierzają się ze wzruszeniem. Pada wtedy zarząd, następuje re­wizja statutu... i nagle wszyscy stają się wymowni. Całe zebranie. Ponury członek rozpętuje ogólną wy­mowę. Goreją wszystkie oczy, płoną wszystkie lica, gadają wszystkie wargi — a ja idę do domu.

Idę do domu, bo nie lubię wymowy. Nie cenię tej sztuki wysoko.

Nie lubię wymowy, bo nie lubię ulegać hipnozie Świetny mówca przypomina mi zawsze fakira, za­klinacza wężów. Nie chodzi przecież wcale o to, co on mówi, tylko jak mówi. Najmędrsza mowa, wygło ­szona przez jąkałę, nie robi wrażenia; idjotyzmy, produkowane przez urodzonego mówcę, wprawiają nas w stan błogiej bezmyślności. Zdarzało mi się słuchać nieraz wspaniałych mów i przeglądać potem stenograficzne tychże mów odpisy: Boże, cóż to była za nędza literacka! Wydaje mi się, że w tak zwanej potocznie „wymowie“ niewiele chodzi o sło­wo; chodzi raczej o gest i modulację głosu.

Przyjrzyjmy się tylko, jak wygląda ta sprawa w historji wieków. Pierwszą znaną mi mową była mowa węża do Ewy w raju o teorji poznania: skutki miała dla ludzkości fatalne. Potem Mojżesz mawiał do ludu często i gniewnie: kończyło się to zawsze bijatyką. Wiadomo z Liwjusza, że ówcześni wodzo­wie miewali przemowy do wojsk przed każdą bitwą: i cóż? Im mowa była dłuższa, tem mocniej wódz brał

w skórę. Słynne filipikl Demostenesa skłoniły Mace­dończyków do niesłychanych awantur. Karol V zrzekł się cesarskiego tronu i wstąpił do trapistów z powodu nawału mów, jakiemi go raczono. Najwięk­szą ilość najwspanialszych i najhumanitarniejszych mów wygłaszano zawsze podczas rewolucyj; nigdy też — chyba na wojnie — krew nie leje się tak obficie, jak wówczas. U nas, w łagodnej Polsce, nie­śmiertelną sławę zyskał sobie wymową — pan Fi­lip z Konopi.

Nie wiem, czy powyższy króciutki przegląd zdoła przekonać czytelników, że „wymowa“ jest jedną z klęsk świata. Wyznam pocichu, że sam nie patrzę na tę sprawę tak czarno. Nudzi mnie ona bardziej, niż irytuje. Wierzę, że do końca życia będę na wal­nych zebraniach słuchał przemów ponurych człon­ków. Niech tam! niechże sobie gadają! Postępują oni poprostu w myśl przysłowia: „Kot łowny i chłop mowny — nigdy nie zginą“. Szykują sobie karjerę. Poprzez mowy opozycyjne dążą do objęcia prezesur. Jest to jeśli nie jedyna, to najpewniejsza droga.

Co do mnie osobiście, to z pośród wszystkich mówców, cenię tych tylko, których wskazują książ­ki szkolne: Cycerona, Skargę, Bossueta... Pomarli już dawno. Nie słucham ich, tylko czytam. Nie wiem ngwet, czy męże ci wygłaszali swe mowy w tej for­mie, w jakiej druk je nam przekazał. Wiem tylko, że jest to doskonała literatura.

PRZYGODY PODATKOWE

Stało tu kiedyś w pismach, iż p. Szlomie Malchu- sowi, handlarzowi ryb z za Żelaznej Bramy, opie­czętowano i wywieziono meble za zaległe podatki w kwocie 22.000 zł. Suma ta mnie zastanowiła. 22.000 złotych! Jakże tu, wobec okropnej surowo­ści naszych władz skarbowych, można zaleć z po­datkami aż na 22.000 zł.?! Uznałem odrazu, bez chwili namysłu, że obywatel Szloma Malchus, to człowiek genjalny. Gdybym był ministrem, zrujno­wałbym go najpierw doszczętnie, a potem mianował wywiadowcą skarbowym w wysoce przemysło­

wych dzielnicach Nalewek i Muranowa. Niestety; prawdopodobnie zasiędzie w kryminale. A szko­da go!

Zmartwił mnie świetny genjusz i smutny los p. Malchusa dlatego, że i sam miałem raz do czynie­nia z urzędem podatkowym. Było to za dwutygo­dniowych rządów jednego z naszych pierwszych ministrów skarbu. Jestem, jak wiadomo, człowie­kiem wolnego zawodu, literatem. Nie łączą mnie więc z państwem żadne ściślejsze więzy: nie mam ani pensji, ani ulgi na kolejach, ani bezpłatnej kura­cji w uzdrowiskach, ani pomocy w nauczaniu dzieci. Poza uczuciem jestem związany z państwem tylko poborem rekruta i opłatą podatków. Że to do woj­ska już się po mnie nie zgłaszano, płaciłem więc tylko spokojnie podatki. Nie chwaląc się, płaciłem — mężnie.

Ale za rządów owego krótkoterminowego mini­stra, państwo, w uznaniu, widać, iż zarabiam za ma­ło, podniosło mi dochody dwukrotnie. Odpowiedni nakaz podatkowy wydał mi się dziwaczny. A pło­nąłem wówczas marzeniem o najwyższej sprawie­dliwości państwowej. Rzekłem w sobie: nie powinna się dziać obywatelowi krzywda. Pomóżmy państwu w wykonaniu jego słusznego prawa.

Co rzekłszy, a rzuciwszy pilne prace codzienne, ruszyłem wprost do urzędu skarbowego z rekrymi- nacją.

Panował tam tłok, a przeważali Izraelici. Mimo to po godzinie dostałem się przecie na właściwe

piętro. Przyjął mnie najpierw jakiś rozwichrzony dryblas w szczególnie poplamionej odzieży. Zba­dawszy moje personalja, aż rzucił się na krześle z uciechy:

Pan literat? Świetnie! Wszystko dla pana zro­bię. Wszystko! My, inteligencja, musimy się popie­rać... Niech pan idzie tam, do tego durnia!

Do kogo?!

Do tego durnia, tam za biurkiem! Ten wągro- waty... Trzy klasy, panie, skończył i szef biura! A ja jestem na prawie i co? Dziennik prowadzę. Ba, że bym ja był szefem, panie!

Uścisnąwszy mu dłoń ze współczuciem, posze­dłem do szefa biura. Rzeczywiście był wągrowaty. Czekałem godzinę. Przyjął mnie wreszcie. Stukał ołówkiem w biurko i słuchał mnie z obojętnością. Po zaczerwienionych powiekach i owej dzikiej obo­jętności poznałem, że grał w bridge’a całą noc i że karta mu nie szła. Namyślał się długo i rzekł:

A paszport pan ma? Zapomniał pan? To niech pan jutro przyjdzie z paszportem.

Ano, trudno. Straciłem trzy godziny, cały pora­nek. Nazajutrz straciłem dwie tylko, bo nabrałem praktyki. Wągrowaty szef znów miał oczy zaczer­wienione i znów karta mu nie szła. Zapytał sucho:

A poprzednie kwity w porządku? Proszę przy­nieść jutro.

Przyniosłem. Zawziąłem się już, że dopnę swego. Zrozumiałem, że chciał mnie zmęczyć. Nie dam się — myślałem. Całe dnie przesiadywałem teraz

u rządcy, w komisariacie i w urzędzie skarbowym. Nie pracowałem już. Zbladłem i nogi chwiały się pode mną od biegania po schodach. Woźny urzędu, który podawał palta, znał mnie już świetnie i lito- śnie dziwił się mej wytrwałości.

Nic to panu i tak nie pomoże. Szkoda zdro­wia — mówił.

Przez chwilę zdawało mi się, że dobiegam koń­ca. Któregoś dnia miałem już wszystkie kwity, nu­merki, papiery, stemple i zaświadczenia w porząd­ku. Pytałem ironicznie, czy nie trzeba świadectwa

o szczepieniu ospy? Szef zaprzeczył mi głową z po­wagą. Znowu mu karta w nocy nie szła. Kazał się udać do naczelnika.

Naczelnik miał własny gabinet i był ślicznie wy­chowany. Obiecał wszystko. Prosił tylko, żebym się pofatygował na komisję. Kiedy? Dziś o ósmej wie­czór.

Miałem gości w domu, ale poszedłem. Dwie go­dziny czekałem w przedpokoju z woźnym. Ziewnął wreszcie i rzekł:

No, czas spać. Nie przyjdą dzisiaj...

A kiedy przyjdą?

Nikt tego nie wie. A panu powiem: poco się tłuc o byle co. Zdrowia szkoda. Żeby pan miał fa­brykę albo handel, to rzecz insza. Ale wolny za­wód...

Nie stało mi sił wojować dalej — sprawa się za­ciągała na miesiące. Uległem zwyciężony. Nazajutrz zapłaciłem wszystko w kasie i dostałem kwit.

Zdawałoby się, że koniec.

Nie.

Po miesiącu zgłosił się do mnie sekwestrator o ten sam podatek. Podałem mu kwit. Odtrącił go ręką pogardliwie.

Ja nie od tego, żeby kwity sprawdzać, tylko żeby pieczętować.

I opieczętował biurko.

Teraz żona jęła zkolei biegać do urzędu skarbo­wego...

Od tego czasu płacę wszystkie nakazy, jakie mi przyślą, bez gadania. Nie głupim już wdawać się z fiskusem w rozmowy. Zrozumiałem, iż owego wągrowatego szefa niesłusznie wziąłem za osobę realnie istniejącą: był to sam duch owego urzędu, wcielony w bridge’owego pechowca. Duch wybit­nie ponury i srogi.

Ale jeśli tak srogi, to z tem większem pytam się dziś siebie zdumieniem: jakim sposobem p. Szloma Malchus zadłużył się u tego ducha na 22.000 zło­tych? I czy nie bardziejby temu duchowi przystało zająć się szczególnym genjuszem Malchusów z za Żelaznej Bramy, z Twardej, Gęsiej i Dzikiej, niżli gnębić wolne zawody czyli polską inteligencję?

TRZECI M AJ

Rocznica 3-go maja przypomina mi zawsze, że obchodziłem ją raz w sposób bardzo zabawny.

Miałem lat dziewiętnaście i studjowałem na Poli­technice Warszawskiej. Działo się to w roku 1903-im. Chadzałem w tak wspaniałym mundurze, jakiego dziś nie ma żaden generał, chyba afgański: byłem złotolity, błyszczałem jak mosiężna klamka i cie­szyłem się z życia okropnie. Dlatego z pewnością w opinjach polityczno-społecznych skłaniałem się ku najsroższemu radykalizmowi: wyobrażałem sobie, że skuteczna reforma świata nie obejdzie się bez mej pomocy w żaden sposób. Pierwszym punktem tego programu była, rozumie się, niepodległość Polski.

To też, przeczytawszy w dn. 2-im maja owego roku w kreślarni ogłoszenie, iż nazajutrz o 10-ej odbędzie się u św. Krzyża msza solenna za „Udrę­czoną Matkę“ (czyli za ojczyznę), wiedziałem odra- zu, że mnie tam nie zabraknie. Wziąłem też ze sobą przyjaciela-kolegę, człowieka małomównego i z Ma­dejową brodą mimo lat dopiero dwudziestu i dwu.

Msza jak msza. Była solenna, ale taka jak zawsze. Zato ogromna nawa świątyni rzadko mieściła w so­bie równie zacną kompanję. Same mundury, mundu­ry i mundury! Granat ze złotem — Uniwersytetu; zieleń ze złotem — Politechniki; granat ze sreb-

113 Rzeczy drobne S

rem — Instytutu Weterynarii — kroć sto tysięcy’ łuna i blask! A szkoła Miethego, a starsze klasy gim­nazjów! Obfite światło kościelne rozżarzało małe słońca na każdym kołnierzu i na każdym rękawie. Do mszy służyły również mundury: jeden z Uniwer­sytetu, drugi z Politechniki. A zaraz po Ewangelji podawano sobie grubym szeptem z szeregu do sze­regu: „W Aleje, panowie! W Aleje!“

W Aleje, to w Aleje! Ruszyliśmy w Aleje Ujaz­dowskie małemi grupkami dla niepoznaki. Wiadomo,

0 co chodziło — o manifestację przeciw Rosji, o pro­test przeciw zaborcom. Zebraliśmy się znowu na placu Trzech Krzyży, na rogu Pięknej zeszliśmy na jezdnię, uformowaliśmy się pięknie czwórkami

1 ryknęli całą siłą płuc:

Jeszcze Polska nie zginęła,

Póki my żyjemy!...“

Było prześliczne południe wiosenne. W Alejach — tłumy publiczności. Na widok naszego pochodu ogar­nął ją strach i entuzjazm. Co żywsze jęło się łączyć z nami odrazu. Patriotyczne paniusie, młodzież cy­wilna i robotnicza, no i panny, panny! Rósł nasz po­chód i pieśń rosła coraz potężniej! Świetnie!

Ale i policja rosyjska nie spała w to południe. W pewnej chwili rozległ się przeraźliwy świst i z Bagateli wypadł biegiem zwarty sznur olbrzy­mich policjantów. Zatarasowali Aleje w jednej chwili. Pochód stanął, zawrócił i zaczął się cofać w nieświetnym porządku. Niestety! rozległ się no­wy świst i z drugiej strony ukazał się szwadron

żandarmerii konnej. Trzeci świst — i setka kozaków jęła się uwijać śród manifestantów.

Spokojnych spacerowiczów i gapiów ogarnęła panika. Niektórzy z kolegów próbowali ucieczki wbok. Daremne trudy! Policjanci i żandarmi parli nas zprzodu i ztyłu, a kozacy zajęli się uciekinie­rami. Byli to ludzie niedelikatni i z nahajami. Mój brodacz chciał się dostać do parku, wlazł już nawet na szczyt żelaznych sztachet, ale kozacy ściągnęli go i stamtąd. Gdy wrócił do mnie, miał okropnie podarte spodnie, minę wściekłą i dłonią pocierał skrzywdzone, widać, miejsce.

Nigdy Moskalom tego nie daruję! — rzucił z pasją. — Nie masz agrafki?!

Strasznie był czuły na punkcie garderoby.

Tymczasem spędzono nas do kupy jak owce i we­pchnięto na dziedziniec koszar litewskiego pułku gwardji (litewskim zwano ten pułk tylko z tytułu tradycyj wojskowych, służyli w nim bowiem sami Rosjanie). Tu stała się rzecz dziwna. Agenci politycz­ni z pomocą policjantów rozdzielili odrazu naszą gromadę na dwie nierówne grupy: do mniejszej za­liczono wszystkich mężczyzn cywilnych, w drugiej zostali sami studenci i panie. Oderwano więc mę­żów od żon, braci od sióstr! Nie pomogły żadne pro­testy i oburzenia! Cywile najwyraźniej interesowali policję bardziej od studentów: szukano wśród nich widocznie jakiejś „grubszej ryby“.

Dość, że w ogromnej sali gimnastycznej, gdzie osadzono nas pod wartą, znalazły się tylko panie

i my, studenci. Sytuacja zabawna i nie bez wdzięku Zapoznaliśmy się natychmiast wedle uproszczonego ceremonjału. Natychmiast też zakwitły flirty. Posła­liśmy kilku policjantów po bułki i wędlinę, wniesio­no olbrzymi samowar, znalazło się i parę koszy pi­wa. Panie zajęły się gospodarstwem. Po godzinie zaczęło być wcale wesoło. Któryś z kolegów zagrał na grzebieniu i jakaś para zatańczyła walca...

Na ten widok ogarnął nas jednomyślny zapał.

Bal, panowie! Bal! — darli się wszyscy. — Niech żyje 3-ci maja!

Odrazu też osiem par ruszyło mazura. Znalazł się chór męski i ryczał melodję mruczando, a potężnie, jak orkiestra. Wszyscy biliśmy w dłonie do taktu jak opętani.

Dziś! dziś! dziś!

Przyleciał jakiś agent i chciał nas monitować, ale wypchnęliśmy go za drzwi. Przyszedł komisarz, po­kiwał głową i nic nie powiedział. Zajrzeli oficerowie gwardji i przyglądali się z sympatją; zaraz też ja­kiś żołnierz przyniósł nam harmonję ręczną. Tań­czyliśmy już w dwadzieścia par...

Wodzirejów było masa. Tańczyliśmy „krakow­ską“ figurę, tańczyliśmy „marymoncką“, a najwięcej odbijanego oberka. Drzazgi leciały z podłogi! Dziś' dziś! Pamiętam, że tańczyłem z jakąś młodziutką piotrkowianką, która przyjechała do Warszawy ra­no, o jedenastej poszła na spacer w Aleje, a w po­łudnie tańczyła mazura w koszarach...

Wspaniały ten bal trwał tylko trzy godziny, bo koło czwartej wylegitymowano nas i puszczono wolno. Puściłem się do domu pędem, żeby przygo­tować wszystko na przyjęcie rewizji. Rzeczywiście w nocy odwiedził mnie porucznik żandarmów, ale skończyło się na grzecznościach, bo, oczywista, nic już nie znalazł.

W tydzień potem wezwano mnie do komisariatu, gdzie zastałem już wielu kolegów. Kazano nam od­powiadać na długi szereg pytań na urzędowym arku­szu. Było to bardzo łatwe. Odpowiedzieliśmy na wszystko: „nie“ i „nie wiem“ i podpisaliśmy arku­sze ze spokojnem sumieniem.

Po pewnym czasie ziawił się u mnie rewirowy (przodownik) z papierkiem, nakazującym mi „odsie­dzieć“ sześć tygodni „porządkiem administracyj­nym“.

Djabli! — zakląłem.

Ii!... Co tam, panie! — pocieszył mnie policjant dobrodusznie. — Odpocznie pan sobie, pogada, w szachy pogra! Przecie to z politycznymi... Nawet można nie iść zaraz, można i w czasie wakacyj. By­le się pan zgłosił na ratusz, zaraz posadzą.

Rzeczywiście, rozsądniejsi koledzy zasiedli na ra­tuszu podczas wakacyj. Ja nie. Poprostu wyjecha­łem na wieś. Byłem zdania, że nie należy zgłaszać się do kozy dobrowolnie. Niech sami wezmą.

Okazało się, że miałem rację. Bo tego lata urodził się rosyjski następca tronu i przyniósł amnestję Nie siedziałem ani godziny, a bal był znakomity.

GRA W BRID ŻA

Proszę się nie lękać tytułu! Nie będzie to wykład teorji tej zacnej gry. Nie. Rozważę tylko w skupie­niu jej znaczenie społeczno-pedagogiczne.

Zaczynam.

Otóż bridż jest zabawą społeczną nietylko dlate­go, że gra się w cztery co najmniej osoby, lecz dlate­go przedewszystkiem, że każdy z graczy jest od­powiedzialny za swego partnera, którego jednem marnem wyjściem mocen jest wznieść na wyżyny

triumfu, bądź zepchnąć w otchłanie klęski. Jest to więc zasada spółki, w dodatku spółki o tyle złośli­wej, iż co pewien czas — czy chcesz, czy nie chcesz! — musisz zmieniać osobę wspólnika. O ile przytem ktoś „trzyma na boku z galerją“ — spółka zamienia się w maleńkie towarzystwo akcyjne. Że zaś w założeniu chodzi i o interesa materjalne (zwykle o jakieś 20 złotych), łacno więc każdy zro­zumie, jakie to wszystko wytwarza pole do kon­fliktów?! Do burz, piorunów i mężobójstwa! Tym­czasem, czy słyszał kto o morderstwie przy bridżu?! Czy zdarzyło się to kiedy? No, może się raz zda­rzyło, albo dwa, a i to nie w Warszawie. Skąd ta rzadkość zbrodni wobec istnienia stałej przyczyny konfliktu? Stąd, iż, choć bridż jest grą społeczną, grać w nią nie może każdy.

Grać w bridża może ten tylko, kto posiada odpo­wiednie zalety umysłowe, fizyczne i moralne. Gracz w bridża musi posiadać: 1) pewną umiejętność gry, 2) dobry wzrok i 3) moc charakteru. Rozważmy te niezbędne warunki kolejno.

Pewna umiejętność gry jest dla partnera niezbęd­na dlatego, że inaczej nikt z nim grać nie będzie, chy­ba rodzona ciotka. Doskonale grają — o ile wiem, — tylko sam stary doktór Bridge (szlachetny tej gry wynalazca) oraz marszałek pewnej instytucji parla­mentarnej. Zresztą skala umiejętności jest rozcią­gła, jak guma.

Naogół przecież partnerzy dadzą się podzielić na dwie nierówne grupy: fuszerów, którzy grają źle,

i dobrych graczy, którym się zdaje, że grają nieźle. Coprawda nieraz i fuszer uchodzi za dobrego gracza, ale tylko we wiasnem mniemaniu.

Najczęściej spotyka się typ fuszera zasadniczego, który gra średnio, ale dobrze nigdy się grać nie na­uczy. Jest to zwykle człowiek bardzo miły: zawsze płaci i można się z nim porozumieć bez użycia pię­ści. Fuszerzy ci stanowią podstawę wszystkich klu­bów świata.

Drugi typ fuszera — to fuszer heroiczny. Ma on niewyczerpany zasób animuszu i urządza historje tak niesamowite, że i święci z nieba przyglądają się temu ze zdziwieniem. Szczęście sprzyja mu sta­le, a karta wali jak szalona. Po każdem jego odezwa­niu się, partnerzy bledną i kiwają głowami z mru­kiem: „Warjat! jak Boga kocham — warjat!“. Taki fuszer jest najczęstszą przyczyną konfliktów, ale i motorem partji. Dzięki niemu gra staje się zabaw­ną i ożywioną, aż do przesady. Heroiczny fuszer po­winien tylko unikać gry z chorymi na serce.

Najgorszy typ fuszera — to fuszer-kretyn. Taki wychodzi zawsze z pod drugiego króla i co trzeci raz nie dodaje do koloru. Po licytacji pyta zawsze: „A w co gramy?“ Najprostsza na to odpowiedź brzmi: „W bridża“, ale fuszerowi-kretynowi po pół godziny żaden rozsądny partner już wogóle nic nie odpowiada. Należy wówczas co prędzej kończyć robra i śpieszyć do kina albo do dentysty, bo po ta­kim bridżu wszystko się wyda rajem.

Dobrzy gracze dzielą się na spokojnych i niespo­kojnych.

O spokojnych powiem tylko, iż podobno istniał je den jedyny spokojny dobry gracz w angielskiej Izbie Lordów, ale ponoć umarł kilka lat temu.

Śród niespokojnych dobrych graczy mamy gra- czy-raptusów i graczy-złośników.

Gracz-raptus zasadniczo ryczy. Niema na takiego człowieka wogóle sposobu: wyjdziesz mu w karo, chce kierów; wyjdziesz mu w kiery, chce pików, w które masz renons. Co moment rozlega się jego tubalny głos:

Jak pan grasz?! Żeby panu tak w piersiach grało!!

Jest to inwektywa niesmaczna, ale nie należy się nią przejmować. Gracz-raptus ryczeć musi — dla­tego, że jest raptus.

Słyszałem o takim wypadku. Gracz-raptus na wieczorze zaręczynowym córki poprosił narzeczo­nego, aby na chwilę zastąpił kogoś przy bridżu. I cóż? Nie upłynęło minuty, już ryknął nań srogim głosem:

Albo mi wychodzisz pan w trefle, albo precz z mego domu!

Młodzieniec, rozumie się, uciekł zaraz, ciesząc się z odzyskania wolności tak tanim kosztem. Panna po­dobno do dziś rutkę sieje. A stary raptus umarł ze zmartwienia.

Nie! Partner-raptus nie jest to człowiek najgor­szy. Potrafi nawet pochwalić czasem zasadniczego fuszera, o ile tamtemu, oczywista, karta idzie.

Natomiast dobrego gracza-ziośnika nie przebłaga nikt. Taki ma wąskie wargi, nie klnie i wogóle nie mówi nic, tylko notuje cudze błędy w pamięci. Mo­żesz go wsadzić bez dwóch, bez trzech, bez czte­rech — ani okiem nie mrugnie. A ni z tego, ni z owe­go wpakujesz go na zwyczajne bez jednej — i oto ciska ci talją w głowę albo deklaruje wielkiego szle­ma z renonsu. Niemiły człowiek!

Bywają jeszcze i fuszerzy-raptusy, ale są to za­wsze generałowie, kanonicy, albo radcy M. S. Z. Inaczej wyrzucanoby ich poprostu za drzwi.

Drugim warunkiem nieodzownym do gry w bri- dża jest dobry wzrok. Istnieje przeciec przysłowie bridżowe, które głosi wyraźnie: „Patrz najpierw w cudze karty, bo w swoje zawsze zajrzeć zdą żysz“. To też partner krótkowzroczny musi być fuszerem z natury rzeczy. Zaglądanie w karty przeciwnikowi toleruje się na podstawie cichej i sympatycznej umowy. Jeśli jakiś dobry gracz robi nagle cudaczny a udany impas dziewiątką, nie dzi­wi to nikogo: ma, bestja, dobry wzrok i tyle — zdą­żył zajrzeć, gdzie są honory! W solidnej partji prze­ciwnicy przyciskają wówczas karty do biustu, ale nie mówią nic; w słabych partjach odzywają się wtedy fizjologicznie błędne życzenia: „Bodajeś pan oko złamał!“, lecz jest to ordynarne. Oburzenie wy­bucha dopiero wówczas, gdy ktoś, podczas licyta­

cji jeszcze, powstawszy, usiłuje najbezczelniej po­przez stolik obejrzeć karty własnego partnera. To już za wiele! Cicha umowa o dobrym wzroku tego nie toleruje! Tego się nie robi! Grać w ten sposób można tylko w najbliższej rodzinie.

Wreszcie rzymska moc charakteru potrzebna jest w bridżu nietylko do znoszenia wymysłów partne­ra, ale przedewszystkiem ze względu na galerję, Bridż jest, jak wiadomo, grą towarzyską. Niestety, jest grą tak dalece towarzyską, iż zasiadających do stolika partnerów otacza natychmiast liczne grono osób, których najistotniejszem zadaniem staje się przeszkadzanie normalnemu biegowi gry. Osoby te, zwane „kibicami“, tworzą wspólnie klęskę, zwaną „galerją“. W zasadzie galerja nie ma prawa głosu i powinna siedzieć, jak mysz pod miotłą. Tak każe prawo gry. Niestety, prawo to jest poniewierane. Już po pół godziny, z okazji jakiejś trudniejszej roz­grywki, galerja wrzeszczy gorzej od partnerów, a przy kontrze bez trzech ogarnia ją szaleństwo: wszyscy wymyślają wtedy grającym, wymachują rękami im przed nosem i uczą, jakby to rozegrać na­leżało. Galerja bowiem zawsze gra najlepiej.

Przykry kibic — to kibic — dobry gracz, który nie może już znaleźć dla siebie partji z powodu nie­znośnego charakteru. Kibic ten staje za plecami upa­trzonego partnera (a stojąc, widzi wszystkie przy stoliku karty!), pozwala mu pogardliwie na dwa wła­snoręczne wyjścia, poczem łaje go jak na klepisku, wydziera mu karty z rąk i gra za niego. Gra, rozu-

mie się, nieomylnie. Wygrawszy grę, klepie swą ofiarę protekcyjnie po ramieniu i mówi: „No, no, i z pana będą jeszcze ludzie“... Można się wtedy zaczerwienić z gniewu, ale bić nie wypada.

Najgorszy kibic — to kibic — uznany fuszer. Taki siedzi przez dwie godziny cichutko i uważa, kto w partji ma dzisiaj pecha. Gdy pechowiec doj­dzie już do ostatecznego napięcia nerwów, gdy mi­mo umiejętności znowu leży bez dwóch przez dzi­kie rozkłady, wówczas kibic-fuszer odzywa się doń spokojnie i grzecznie: „Ależ pan wyszedł! Ja zawsze gram inaczej“... Jest to straszne! Wytrzymać tego niepodobna! Widziałem już, jak na ten głosik jeden z pechowców dostał apopleksji, i widziałem, jak in­ny cisnął zato w fuszera maszynką gorącej kawy...

Plagą bridżistów są również i flirtujące panie z ga­lerii. Piękna pani siada zawsze obok najmłodszego z partnerów i szczebioce. Hi, hi, hi! Ha, ha, ha! Nie uważa wcale, że po krótkiej chwilce twarze grają­cych stają się ponure i zimne, jak grobowe płyty, nie widzi nawet, że zaszczycony flirtem młodzian wije się i kręci boleśnie... Nigdy nie mogłem zrozu­mieć, poco panie to czynią? Nie przypomina to prze­cie wcale miłości... Przypomina raczej przekłuwanie żywego motyla szpilką przez małe dzieci. — Plaga ta dotyka najczęściej sekretarzy ambasad i attachés wojskowych.

Szlachetna gra w bridża wytworzyła już własny żargon, jak wśród koniokradów i złodziei. Badanie go pozostawię filologom. Wspomnę tylko, że król

kierowy nazywa się „Der apostolische König von Ungarn“ (?) i że walet karo — to nasz rodzimy sympatyczny „Walenty Ćwiok“. Dodam jeszcze, że, bijąc cudzą damę, trzeba ją zawsze przestrzec jo- wjalnie: „A nie chodź po wsi!“

Teraz odrobina danych historycznych. — Pierw­sza partja bridża — to nasi prarodzice, Adam i Ewa, z synami, Kainem i Ablem. Zamówiony i przegrany przez Abla szlemik z kontrą posiał właśnie w sercu jego partnera, Kaina, ową straszliwą nienawiść, która skończyła się bratobójstwem. — Antonjusz — według Tacyta — był to fuszer heroiczny, któremu kibicowała w dodatku egipska Kleopatra o dużym nosie. Musiał przegrać. — Napoleon, podług Tołsto­ja, nie rozstrzygnął bitwy pod Borodinem, ponieważ całą noc uprzednią grał w bridża z marszałkami. — U nas zasłynęła swą grą w bridża ciocia Kownacka. Imię jej wspominają ze czcią przy każdym zielonym stoliku.

Na zakończenie muszę jeszcze dodać, iż nawet w stosunku do bridża istnieją pewne wątpliwości. Stary tetryk Schopenhauer napisał gdzieś i kiedyś: „W życiu towarzyskiem ludzie — z braku myśli — obrzucają się najczęściej kartami“. Zdanie tego wątrobiarza wydaje mi się zasadniczo mylne. Bo i gdzie ten filozof widział, żeby ludzie obrzucali się myślami? Każdy wie, że obrzucają się tylko bana­łem i plotką. Ja wolę grać w bridża.

p

I

E

C

Piec w gabinecie zaczął mi dymić. Ano cóż? Przykra historia! Trzeba posłać po zduna.

Przyszedł człeczyna niewielki, ogromnie wąsaty i pewny siebie.

Panie! — rzekłem. — Piec dymi, trzeba coś poprawić. Ale zwracam panu uwagę, że konstrukcja tego pieca ma być, podobno, dosyć szczególna. Czy pan aby potrafi?

Ja, panie szanowny? Ja, czy potrafię niby? Zęby, panie, na piecach zjadłem. Cóż Jest taki piec dla przykładu? Przyrząd do ogrzewania jak inne.

Roześmiał się.

Uspokoiła mnie ta filozofia. Z pewną przykrością patrzałem jeszcze, jak wniesiono mi do gabinetu kubeł mokrei gliny, i dziwiło mnie, dlaczego mój majster chlapie tem błockiem aż do pół pokoju... Alem nic nie powiedział. Nie znam się na tej robo­cie. Umówiłem się o cenę i poszedłem na miasto.

Gdym wrócił, żona urągała nieco na brak poczu­cia porządku u rzemieślników, służąca sprzątała, zła. jak osa, obiad spóźnił się o dwie godziny — ale piec był gotów! Zatarłem ręce z zadowoleniem.

Napalimy sobie teraz w piecu! — cieszyłem się.

Napalimy. Ba! Dopiero teraz piec dymił na potęgę. W ciągu pięciu minut w całem mieszkaniu było sza­ro. Rozpacz! Zalewaliśmy wodą nieszczęsny „przy­rząd do ogrzewania!“ Gasiliśmy to jak pożar.

Posłałem po majstra-filozofa. Ani mu się śniło przychodzić! Odpowiedział przez służącą, że nie umiemy w piecach palić i że teraz „fajerant“.

Nie chciałem prawować się z oszustem. Kazałem szukać innego zduna.

Przyszedł nazajutrz rano. Chłopisko stare, ale istotnie naschwał! Jak to się czasem chłop w Polsce uda. Wysoki, barczysty, z grzywą siwawych kła­ków, przystojny, o rysach pełnych powagi i spoko­ju. Istny Piast kołodziej. Mówił niewiele. Wysłuchał mnie, pogrzebał w piecu dłuższą chwilę i wydał zwięzły wyrok:

Trza piec rozebrać!

Jęknąłem. Żebyż to był zwyczajny piec! Ale mój piec w gabinecie miał kafle stare, kolorowe, ułożo­ne w miły dla oka deseń. Miałem do tego pieca przy­wiązanie, był to mój stary przyjaciel! Broniłem go jak lew. Przekładałem, prosiłem prawie... Nic nie pomogło: trzeba go rozebrać i złożyć, inaczej bę­dzie dymił. Zastrzegłem się wtedy ostro, żeby mi nie otłuczono kafli, i proponowałem zrobienie rysun­ku dla ułatwienia składania.

Niech pan będzie spokojny — machnął zdun ręką. — Piec będzie, jaki jest. I rysunków nie trza... Zrobi się.

Długą godzinę przyglądałem się tej robocie z nie­pokojem. Ale nic. Pracował tak, jak na to wyglądał: z powagą, powoli i ostrożnie. Zjadł u nas obiad i ko­lację. Pod wieczór piec był rozebrany całkowicie. Zdun obiecał przyjść nazajutrz.

Nie przyszedł do południa. Po obiedzie wysłałem po niego służącą i wyszedłem za interesami.

Gdym wrócił na kolację, sprawdziłem przede- wszystkiem, co słychać z moim piecem? Wszedłszy do gabinetu — osłupiałem. Poprostu osłupiałem.

Koło mego pieca kręcił się jakiś z widzenia nawet nieznany mi człowiek. O deseń nie dbał wcale: pchał kafle, jak mu wypadło. Ale murował gorliwie; ustawił już piec do pół wysokości, choć bez żadnego sensu.

Co robisz, człowiecze?! — wrzasnąłem.

Odrzekł mi z flegmą, iż poprzedni majster przy­słał go w zastępstwie. Sam przyjść nie może.

Wezwałem bogów na świadki swej klęski i pole­ciałem do Piasta-kołodzieja sam osobiście.

Wieczerzał patrjarchalnie śród licznej rodziny. Nie uniósł się nawet z za stołu na powitanie, a wyrzu­tów słuchał bez emocji. Jego przystojne, poważne oblicze zachowało spokój czystego sumienia. Rzekł wreszcie:

Nie mam tera czasu na pański głupi piec. Do­stałem lepszą robotę.

129

Rzeezy drobne o

Wściekłem się. Jąłem sam kląć, jak zdun, i za­groziłem mu wszelką potęgą ziemską: komisaria­tem, radą ministrów i izbą skarbową! Tylko komi­sariat wywarł na nim pewne wrażenie. Tak. Komi­sariat go zastanowił. Wziął czapkę i poszedł ze mną, mrucząc.

Stawialiśmy ten piec we trzech do rana. Ja robi­łem rysunki z pamięci, choć nie mam do tego naj­mniejszego talentu.

Od czasu tego nieszczęsnego pieca stałem się dla naszych rzemieślników łagodny i niewymagający. Nie dziwi mnie już nic. Wiem, że gdy do naprawy elektryczności najdzie mnie aż trzech draba, to fa­szerować przy suficie będzie tylko najmłodszy 15-letni uczeń: jeden z dorosłych będzie nim wtedy komenderował, gwiżdżąc, a drugi uda się wprost do kuchni flirtować ze służącą. Wiem, że na reparację zatrzasku u drzwi potrzeba trzech dni czasu. Wiem, że świeżo założona roleta musi spaść już nazajutrz

i wybić lustrzaną szybę. Jestem zrezygnowany. Gdy wypadnie naprawić dzwonki — wychodzę z domu Gdy zobaczę w mieszkaniu malarzy — wyjeżdżam na tydzień.

W I

O S N

A

Wszyscy pogodziliśmy się już z myślą, iż tego roku wiosny nie będzie wcale. Z melancholią chu­cham w zziębnięte palce, ze smętkiem spozieram z okna na pokryty białym całunem ogródek... Minę­ła pierwsza dekada kwietnia — i co? Mróz i śnieg. Wygląda na to, że mrozy będą trzymały i w maju, że w czerwcu będziemy jeździli po polskiem morzu na saniach żaglowych... Nastraja mnie to niewesoło, budzi wprost ponure dumy.

Bo a nuż będzie jeszcze gorzej?

Może gdzieś-tam coś-tam popsuło się na dobre, może jaki Golfsztrem porzucił nas ostatecznie —

i oto Polska wkracza w sfery podbiegunowe? Brr! Zimno mi się na tę myśl robi. Czuję już w kościach długą borealną zimę, widzę nasz piękny kraj porosły dziewiczą tajgą, widzę przed Loursem zaprzęgi do­rożkarskie w psy i renifery, słyszę gromkie ryki lwów morskich na bulwarze Kościuszkowskim... Niedarmo dyr. Szyfman zakupił tyle futer do sztuki Goetla. Coś w tem jest. Przydadzą się na pewno. Jedynym wesołym człowiekiem w mieście będzie wówczas Juljan Ejsmond, wielki łowca przed Pa­nem: widzę go, jak z oszczepem w dłoni uciera się żwawo z białemi niedźwiedziami pod Konstancinem. Zresztą wszyscy stracą humor, nawet i Kornel Ma­kuszyński. W czytelnictwie tylko nie zmieni się nic: najpopularniejszą książką polską pozostanie i nadal „Na dalekiej północy“ Jacka Londona.

Takie oto mroźne obrazy rysuje mi moja stęsknio­na za wiosną wyobraźnia. Boć zdarzało mi się w ży­ciu zrywać fiołki już w końcu marca, a kwitnienie drzew owocowych w kwietniu nie dziwiło mnie ni­gdy. W tym roku jestem oburzony na naturę. Tęsknię za wiosną. Chcę wiosny i kwita!

Wiosna miała na mnie zawsze wpływ iście cza­rodziejski: nie mogłem wtedy usiedzieć spokojnie. Już jako mały berbeć wymykałem się z pod dam­skiej opieki, aby ubabrać się dowoli we wszystkich kałużach wiosennych i wybrykać w gorącem słońcu jak źrebię. Zabierano mnie do domu z katarem, pła­czem i cichym zachwytem w duszy.

A jako uczniak chodziłem na wagary. Chodziłem na wagary, choć uczyłem się dobrze. Trudno. Było to silniejsze ode mnie. Skoro ukazały się na drze­wach pierwsze pączki, mrugaliśmy na siebie z pew­nym koleżką, który nietyle się dobrze uczył, co był bardzo energiczny. Nazajutrz, zamiast do szkoły (o, wstydzie!), szedłem do kamienicy, w której mieszkał koleżka. Tam, w bramie, zbierała się zacna banda miłośników wiosny. Zostawialiśmy tornistry u przekupionego stróża i szli na Bielany, do parków praskich, albo do Wilanowa. Kupowaliśmy czekola­dę i papierosy na drogę (o, zgrozo!). Przynosiliśmy z tych wypraw radość i kaczeńce. Trzeba było wró­cić do owej bramy na godzinę trzecią i pół: przywdziewaliśmy znowu tornistry i wracali do do­mu jakby nigdy nic. W razie spóźnienia twierdziło się z tupetem, że cała klasa siedziała dziś w kozie.

Do takich to niecnych czynów skłaniała mnie wiosna za lat dziecinnych. Odbierała mi rozsądek już wówczas. A później odbierała mi go znacznie gruntowniej. Czas wiosny — to również, niestety, czas egzaminów. Trzeba się było uczyć, uczyć dużo

i nagwałt... Byłoby to strasznie nudne i nieprzy­jemne, gdyby nie Łazienki. Bo pocóż uczyć się w domu? Można kształcić się i w Łazienkach. Sia­dałem stale na tej samej ławce i kułem algebrę cz* historję. Na sąsiedniej ławce kuła swoje do egzami­nów pewna panienka. Byliśmy oboje strasznie zajęci, ale zauważyłem przecie, że jest przystojna. Ogromnie mi się podobała. Po kilku dniach prze­

siadłem się na jej ławkę. Nie miała nic przeciwko temu, ale umówiliśmy się, że wolno nam rozmawiać ze sobą tylko przez kwadrans co godzina. Z zegar­kiem w ręku. Uczyłem się tedy równocześnie kosmo­grafii i miłości, rozwiązywałem zadania trygono­metryczne i ukryty sens każdego jej powiedzenia. Nie będę opisywał tego romansu. Opisał go naj­piękniej sam Stefan Żeromski w „Syzyfowych pra­cach“. Powiem tylko, że oboje o mało nie obcię­liśmy się na egzaminach owego roku.

Tak oto, zacząwszy to pisać w tonach minoro­wych, kończę rozrzewnioną pogodą. Działa tu pra­wo stare jak świat: przykrą rzeczywistość zasłania się marzeniem. Nie wierzę przytem, aby wiosna na­prawdę wcale przyjść nie miała. Spóźnia się tylko kapryśnie, jak upragniona kochanka. Trzeba jej to darować. Jestem pewien, że za miesiąc spotkam już na ulicy ciągnących na wagary uczniaków, a na mej ławce w Łazienkach zasiądzie nowa parka młodych, kształcących się w algebrze i miłości.

Karnawał udał się w tym roku wyjątkowo. Bal za balem. Napełniło mnie to otuchą: skoro ludzie pragną się bawić, to widocznie sytuacja ekonomicz­na kraju idzie ku lepszemu. Nabrałem i ja humoru.

Karnawał — to karnawał, bal — to bal! Poszedłem

i ja balować.

Wziąłem w garść całe swoje męstwo, bo „wybrać się“ na bal, to rzecz dla spokojnego człowieka nieła­twa. Przedewszystkiem bal wielkoświatowy (a czyż mamy u nas inne bale?) zaczyna się o 12-ej, mnie

zaś już o 10-ej ogarnia łagodna senność. No, to je­szcze daje się pokonać zimną kąpielą. Ale potem następuje walka ze szczegółami stroju. Walka tern zażartsza, że musi przecież skończyć się zwycię­stwem. Biały krawat okazuje się naraz brudno wy­prany, choć w południe był czysty. Spineczki od gorsu ukrywają się gdzieś złośliwie. W ostatniej chwili pęka nitka w jedwabnej skarpetce. Numer kołnierzyka za duży jest, albo za mały. Ale to wszystko nic jeszcze. Prawdziwy wróg cywilizowa­nego człowieka — to sztywna balowa koszula! Przeklęty symbol szczątkowy rycerskiego pancerza, średniowiecza, turniejów i prawa pięści! Zapina się ten straszliwy przyrząd ze złowrogim chrzęstem

i odrazu chwyta cię za żywe ciało wszystkiemi spinkami! Cierpisz, milcząc, gdy idzie o spineczki gorsowe. Ale nadchodzi chwila najgorsza, moment dopinania ciasnego kołnierzyka! Walczysz z nim czerwony z natężenia, szczerząc do lustra zęby jak Papuas, już-już, już-już — udało się! — i oto syczysz nagle z bólu jak przypiekany. To ostatnia największa spinka wżarła ci się w gardło. Kręcisz szyją, łykasz ślinę. Nic tu nie pomoże — chyba rezygnacja. Wiedz, że ta spinka będzie szczypała cię podstępnie przez całą długą noc! Niewielu znałem ludzi, którzyby w tym momencie nie zaklęli ohydnie: „Oby z piekła nie wylazł, kto wymyślił sztywne koszule!!“ Darem­ne klątwy. Tego narzędzia męki nie wymyślił nikt. Wymyśliło się samo. Jak same wymyśliły się gor­sety, tiurniury i wszelkie od wieków dręczące ludz­

kość głupstwa. Zdawałoby się, że możesz włożyć miękką koszulę zamiast sztywnej. Bo poco koniecz­nie sztywna? Nie wiem. Nikt tego nie wie — ale nie możesz. Możesz najwyżej rozebrać się z pancerza, uszczypnąć przytem jeszcze raz potężnie i nie iść na bal wcale.

Ja poszedłem. Bal rzeczywiście był świetny. Odzież się podziały owe pierwsze bale powojenne, na których widziało się i żakiety, i zwykłe nawet czarne marynarki? Dziś same fraki i wspaniałe mun­dury. Stroje pań olśniewające, choć niekosztowne ze względu na skromność w zużyciu materiałów. Tłum olbrzymi. Nie żałuję już nic, żem nie nauczył się black-bottoma. Na właściwej sali balowej pano­wał taki ścisk, że i tak nie udałoby mi się wykazać swej wiedzy tanecznej. Była cała Warszawa. Przez półtorej godziny wszyscy witali się ze wszystkimi. Nie było na czem siedzieć, więc znowu przez godzi­nę spacerowałem po olbrzymim lokalu. O pół do trzeciej chciałem właśnie powiedzieć kompliment znajomej blondynce, zacząłem go już nawet... gdy nagle coś ścisnęło mnie pod szyją tak okropnie, że kompliment uwiązł mi w grdyce. Ażem zarumienił się z bólu. Pani spojrzała na mnie zdziwiona, ale, przypisawszy rumieniec gwałtowności uczucia, uśmiechnęła się czarująco. Niestety, nie o to cho­dziło! Była to znowu ta przeklęta spinka!

Flirt się nie udał, ale zato nabrałem apetytu po długim spacerze. Miałem też w pamięci, że za przed­wojennych czasów o tej porze zabierano się na ba­

lach do kolacji. Pamiętałem owe szeregi stołów i sto­lików, uginających się pod jadłem i butelkami, bie­gającą służbę, gwar wesołych rozmów... Tu nic po­dobnego nie dojrzałem, choć obiegłem salę raz je­szcze. Nikt nawet nie szykował się do jedzenia.

Zaniepokojony, chwyciłem za ramię znajomego dygnitarza, który chodził z kąta w kąt z miną po­nurą.

Bój się Boga! — rzekłem. — Gdzie tu dają kolację?

Tu nie daje się kolacyj — odparł smutnie. — Ale jeśli jesteś bardzo głodny, zaprowadzę cię do bufetu. I sam napiję się z tobą kieliszek wódki.

Rzeczywiście, w najdalszym kącie lokalu był bu­fet, choć bardzo skromny, tak skromny, jak na pro­wincjonalnej stacji kolejowej. Mimo to tłoczyło się wokoło sporo osób. Nie widziałem, żeby pito tu szampana. Pito zwykłą wódkę. Piły i panie, żony pewnie uboższych dygnitarzy, i przegryzały śle­dziem. Wypiliśmy i my po kieliszku.

Cóż? — spytałem. — Jakeś się bawił na tym balu?

Machnął ręką.

Et! Gdzieżbym chodził na bale dla zabawy! Chodzę, żeby się pokazać. Tak wypada. Jestem już na czwartym w tym karnawale. A pracuję w spra­wach wewnętrznych. Wyobraź sobie teraz kolegów z ministerjum spraw zagranicznych! Ci muszą się pokazać prawie na każdym. Klęska!

Dobrze! — mówię. — Ale jeśli ludzie nie bawią się na balach, to gdzież bawią się wogóle?

Na dancingach. O trzeciej wszyscy idą stąd na dancing, tam jedzą kolację i bawią się.

No, to chodź na dancing!

E, nie... Jutro mam o dziewiątej biuro...

Rzuciłem tego śledziennika z obrzydzeniem.

Wszyscy mieli się już zresztą ku wyjściu... Wysze­dłem i ja. Oczywista, na dancing, bo nacóż wreszcie włożyłem sztywną koszulę? Zjadłem kolację i bawiłem się nieźle. Uczono mnie tam wszelkich możliwych tańców.

Dancing kosztuje bardzo drogo. Ale nie żałuję tych pieniędzy. Dowiedziałem się za nie, poco ludzie cho­dzą na bale i gdzie właściwie się bawią.

O RYBCE

Skąd się wziął zwyczaj wielkanocnej „rybki“? Wziął się ze zwyczaju pieczenia ciast na Wielkanoc.

Wiadomo, że cały Wielki Tydzień to czas istnego piekła w każdym zacniejszym domu. Pierwsze trzy dni są poświęcone porządkom, reszta — pieczeniu. Służące biegają wtedy wybladłe i kołowate, a panie wykazują najgorsze cechy charakteru. Mężczyzna, pan stworzenia, staje się wtedy zerem. Gorzej nawet niż zerem, bo nie jest obojętny, tylko wręcz szkodli­wy. Przeszkadza. Przeszkadza on sam, jako osoba, przeszkadza jego palto na wieszakach, przeszkadzają papiery na jego biurku... Próżno chciałby ukryć swo­ją obecność, próżno chowa się w każdą mysią

dziurę — przeszkadza i tak. Istnieje wybitna ten­dencja do wyrzucenia go z domu za wszelką cenę.

Tendencja ta ujawnia się najjaskrawiej w sam Wielki Piątek, dzień niepewności gospodarskiej, dzień pieczenia mazurków i wyjmowania bab z pie­ca. Pamiętam, że za szkolnych jeszcze czasów zde­nerwowane matczysko zwracało się do mnie wów­czas dość opryskliwie:

Czegóż tu ciągle sterczysz? Czemu nie pój­dziesz na spacer?

Od piątej już tedy klasy przywykłem spędzać ten dzień „na mieście“. Zjadłszy ohydnego śledzia z kar­toflami w mundurach, odwiedzałem z mymi kuzyna­mi co piękniejsze groby, a o 4-ej szliśmy znaczną kupą na „rybkę“ do kolegi, którego ojciec był wdow­cem. Urządzaliśmy „rybkę“ składkową po pół rubla od osoby. Na rybę nie wydawaliśmy z tych bajoń­skich sum ani grosza. Na naszą „rybkę“ składały się wówczas: dwa funty chałwy, pudełko „rachat- łokum“, dwa funty suszonych moreli, pól funta „pa­nieńskiej skórki“ (honny soit gui mai y pense!) i pa­rę pudełek daktyli. Wszystko, co było w sklepach najlepszego. W ósmej klasie dodaliśmy do tych sio dyczy po pół butelki piwa na osobę, że to niby jesteśmy już zupełnie dorośli. Poczem graliśmy sobie w preferansa na dwa stoliki, a jedliśmy cały czas, żeby się nie dać ubiec.

Skutki tych rybek były dla mnie zawsze katastro­falne. Gdy wracałem do domu na 10-tą, matczysko witało mnie nieuprzejmie:

Gdzież to się znowu włóczysz?! Patrz, która godzina!

Wiedziałem stąd, że „osiadła“ znowu największa baba, ale nie obchodziło mnie to nic a nic. Bywałem w ponurym humorze. Przegrałem dwadzieścia gro­szy w preferansa i w dodatku brzuch mnie bolał okropnie. Chorowałem zwykle całą noc do rana, a w Wielką Sobotę byłem na diecie. Oto są skutki damskich rządów!

Przekonałem się później, że i dorośli spędzają ów czas krytyczny niewiele rozsądniej. Może nawet spędzają go nierozsądniej od dzieci.

Zauważyłem przedewszystkiem, iż owa przeciwna godności męskiej tendencja usuwania z domu obraża ich tylko pozornie, właściwie zaś idzie im raczej na rękę. Zrzekają się zwykle nawet śledzia z kartofla­mi i umykają z domu cichutko, nieraz przez kuchen­ne drzwi. Ci idą naprawdę na „rybkę“, idą pościć. Nie tkną, broń Boże, mięsa przez cały ten długi dzień (a dzień ten rzeczywiście jest długi, bo kończy się nieraz o czwartej rano). Zaczynają zwykle od kanapki z kawiorem, a kończą na łososiu. Poszczą. Że zaś nigdzie nie jest napisane, aby alkohol szko­dził postowi, używają więc tego daru Bożego w ob­fitości. W znacznej obfitości. Może nawet w nad­miernej obfitości. W każdej jadłodajni widać wtedy samych rozrzewnionych do głębi serca mężczyzn. Wszyscy całują się z dubeltówki: „Jak się masz, Kaziu! Jak się masz, Józiu! Sto lat!“

A już od szóstej całe miasto nabiera w oczach ludności kubistycznego wyglądu. Wszyscy przecie wracają do domu prosto, tylko miasto staje się nagle krzywe. Domy chylą się ku sobie dziwacznie, a la­tarnie tańczą. Widziałem ludzi, których zjawisko to gniewało bardzo a bardzo. Ale jakaż na to rada? Chyba wstąpić do jeszcze jednej restauracji... Wstę­pują też zwykle. Słyszałem też o kimś, kogo nie­pewność chodników i chybotanie domów przeraziło tak okropnie, iż doszedł z trudnością do policjanta, usiadł przed nim na jezdni i błagał z płaczem, aby odprowadził go do domu. Poczciwy policjant pragnął mu usłużyć, ale cóż, kiedy się okazało, że nieborak zapomniał właśnie, jak się nazywa i gdzie mieszka. Skończył tę noc marnie w komisariacie.

Najśmieszniejsze z tego wszystkiego iest to, że od czasu wojny nikt już prawie ciast w domu nie piecze, a „rybki“ trwają ciągle. Przyczyna tedy znikła, a skutek trwa. Zdarza się to w obyczajowości ludz­kiej częściej, niż myślimy.

GWIAZDKA

Prószył już śnieg. Minęły pierwsze łagodne mrozy grudniowe. Od dwu tygodni rosną po placach lasy z choinek. Sklepy przyodziały się świątecznie. Wie­czorami strugi światła na ulicach, stosy prezentów na wystawach i masa, masa dzieciarni... Gwiazdka!

Boże Narodzenie! Gwiazdka! Olbrzymia radość dziecinna, jak kraj szeroki i długi. Olbrzymia dzie­cinna radość! Taka, co to aż dech zapiera!

Tylko, że nie wszystkie dzieci się cieszą. I to jest źle.

Mieszkałem kiedyś jako dziecko w ponurej kamie­nicy o dwu podwórzach. Nietyle wielkiej, co ponu­rej, bo wtedy nie było jeszcze takich wielkich kamie­nic. Pierwsze podwórze zajmowała inteligencja, dru­gie — drobny przemysł i biedota. Od frontu — ku­piec, fryzjer i zegarmistrz.

Nudziłem się w domu często, bo byłem jedyny chłopiec. A na podwórzu stale bawiły się dzieci. Szczególniej na drugiem podwórzu, że to ich wrzask nikomu tam nie zawadzał i stróż zachodził tam rza­dziej. Była też tam ślepa ściana, przy której świet­nie grało się w piłkę, w „zbijaka“, a między brukow­

cami zawsze można było znaleźć czcionki z niewiel­kiej oficyny drukarskiej. W domu zabraniano mi schodzić na podwórze, bo mogłem przynieść szkar­latynę. Śmiałem się ze szkarlatyny! Uciekałem zawsze przez kuchnię i bawiłem się doskonale. Ka­rano mnie za to. Nic sobie z tych kar nie robiłem. Byłem zresztą brzdąc bardzo jeszcze niemądry, bo miałem dopiero lat osiem.

Znakomicie pamiętam gwiazdkę owego roku! Wszystkie dzieciaki z obu podwórzy poszalały kom­pletnie na punkcie gwiazdki już na dwa tygodnie przed świętami. Czasu wytchnienia po zabawie nie mówiło się o niczem innem. Gwiazdka, choinka, pre­zenty! Choinkę, rozumie się, miały tylko „bogate“ dzieci, jak ja. Ale i uboższe niebardzo się martwiły, bo i tak zobaczą choinkę u zegarmistrza, co mieszka na parterze. Kaziek - zegarmistrzak obiecał nie za­puszczać rolet tego wieczora i puszył się tem bar­dzo: będzie świecił choinką na całe podwórze. A gdy­by nawet zapomniał i zapuścił rolety, to i tak da się zobaczyć przez szparkę. Wielu sprawdziło to do­kładnie.

Nietyle więc chodziło o choinkę, co o prezenty. Wszyscy mieli tu swoje oddawna wychuchane w sercu ideały. Nieraz nieosiągalne i nierozsądne, bo skądże Józek od praczki może dostać taką kolej z „mechaniką“, co sama po szynach chodzi? Widział to u Mullera na Senatorskiej i tak tylko głupio gada! Co innego, jeśli Stasiek ma obiecane od ojca pięć arkuszy żołnierzy papierowych po cztery grosze.

Ten dostanie. Biegaliśmy codzień hurmą na ulicę do narożnego sklepu p. Wernerowej, która też miała skromną wystawę zabawek. Staliśmy przed nią dłu­gie minuty i omawialiśmy gorliwie każdy przedmiot. Bo, naprzykład, taki pajac!... Heniek chce pajaca, a właściwie cóż z niego przyjdzie? Pociągnie się sto razy za sznurek i co dalej? Nic. To samo. Choć 1 taki pajac też jest bardzo przyjemny i zabawny.

Ja „życzyłem“ sobie konia od Mullera. Nie żeby musiał być taki wielki; niech będzie średni, byle kary. Bo mój zeszłoroczny siwek stracił już ogon i dwie nogi. Bąkałem też matce nieśmiało o pudelku żołnierzy ołowianych. Angielska piechota w czerwo­nych mundurach. Bardzo piękna. Nie byłem pewien, czy ją dostanę...

Gadaliśmy o tem na podwórzu całemi dniami. Pie- trek od stróża miał dostać nowe buty, ale po No­wym Roku, choć na gwiazdkę. Należały mu się, bo w starych strasznie już chlupało. Te buty uważa­liśmy za dobry prezent dlatego, że z cholewami. Natomiast ciepłych rękawiczek nie uważaliśmy za prezent. Zwyczajny sprawunek.

Mój najlepszy przyjaciel, Franek od rymarza, przy­słuchiwał się tym rozmowom w milczeniu. Milczał zacięcie i nikogo to nie dziwiło. Bo Franek nie miał od kogo dostać prezentu. Właściwie nie był on na­wet „od rymarza“, tylko w terminie u rymarza, że to ojczym wyrzucił go z domu. Więc rymarz trzy­mał go z łaski i okazywał mu tę łaskę rzemieniem

bardzo często. Wogóle od rymarza szły wieczne krzyki na całe podwórze. Franek był moim najlep­szym przyjacielem. Dlatego pewnie, że ja byłem — najmłodszy, a on — najbiedniejszy.

Więc Franek milczał, ale słuchał pilnie. Słuchał, gdym i ja chwalił się nowym karym koniem, com go miał dostać, i gdym opowiadał o starym kulawym siwku bez ogona. Milczał i wtedy. Ale za chwilę odciągnął mnie w róg podwórza i rzekł prosto z mo­stu:

Te! Jak dostaniesz karego, to mi daj siwka... Daj mi siwka... Dasz, co?

Zatknęła mnie ta nagła prośba. Dzieci nie lubią od­dawać starych zabawek. Sam nie miałem ich wiele... Milczałem. A Franek prosił natarczywie:

Przecie i tak nie ma dwóch nóg i ogona... Co ci po nim? Dasz?

Ba! Prawda, że jest kulas i bez ogona, ale jest. Stary, poczciwy siwek! Było mi ciężko. Ale Franek tak mi w oczy patrzył żałośnie, tak żałośnie patrzył, z takiem błaganiem... Zdobyłem się na heroizm.

Dam.

Franek aż poczerwieniał z radości. Gadał jeszcze prędko:

A kiedy dasz? Zaraz w pierwsze święto? Zejdź rano na podwórze, jak najraniej... Będę czekał.

Miałem choinkę na gwiazdkę, dostałem karego i żołnierzy. Byłem strasznie szczęśliwy. Przed po­

łudniem w pierwsze święto wydostałem się przez kuchnię na podwórze z siwkiem. Ucałowałem go jeszcze na ciemnawych schodach, alem rozumiał, że dać trzeba.

Franek czekał.

Wyjął mi siwka z rąk nieśmiało, oglądał go długo, a potem mówił do mnie rzeczowo, a z wielkiem wzruszeniem:

Wystrugam mu, widzisz, nogi z patyków no­we... I ogon dorobię...

Strasznie mi się teraz żal zrobiło mojego siwka. Nie powiedziałem Frankowi nic, tylko zaraz wróci­łem na górę.

Franek dorobił rzeczywiście siwkowi nogi i ogon. Obnosił się z nim po obu podwórzach, i wszyscy podziwiali moją hojność.

Tylko że trwało to bardzo niedługo. W kilka dni potem Kaziek - zegarmistrzak powitał mnie na po­dwórzu wieścią hiobową:

A wiesz, gdzie twój siwek? W śmietniku! Ry­marz go połamał i Frankowi skórę zerżnął, jak się patrzy. 2e się bawi, a nie pracuje!

Poszliśmy zaraz do śmietnika oglądać zwłoki mo­jego siwka. Miał połamane wszystkie nogi i łeb urwany z pasją. Widocznie Franek naprawdę źle pracował. Był mały i niktby mu nie dał ponad lat jedenaście.

Tak. Niewszystkie dzieci cieszą się na gwiazdkę. I to jest źle. To jest bardzo źle.

Marzy mi się gwiazdka jako powszechne polskie Święto Dzieci. Wszystkich dzieci. Żeby na każdym placu była dla dzieci choinka i żeby każde dostało jakiś prezent. Żeby cieszyły się wszystkie.

Byłaby to rzecz wielka.

O GRAFOMANACH I FACHU LITERACKIM

Wczoraj zabierałem się właśnie do pisania, gdy do pokoju mego wpadł raczej niż wszedł nieznajomy młodzian o wykrzywionych butach i bujnem uwło- sieniu. Pod pachą miał gruby manuskrypt. Odłoży­łem pióro ze zgryzotą. Chodziło, rozumie się, o ocenę talentu literackiego.

Młodzian tytułował mnie mistrzem (bodajeś skisł!) i groził, że zrobi sobie co złego, jeśli go nie wysłu­cham. Prosiłem, żeby zostawił mi rękopis do przej­rzenia. Nie. Nie zgodził się. Nikt inny, tylko on sam, on, jedyny na świecie, potrafi interpretować własne

utwory. Przeczyta mi to nagłos, jako starszemu koledze, dla którego czuje szacunek (bodajeś skisł!).

Z westchnieniem zamknąłem oczy i słuchałem przez pięć minut uważnie. Były to idiotyzmy. On zaś czytał przez dwie godziny z liryzmem i patosem. Skończył wreszcie, zawiadomił mnie jeszcze, że dru­kował już jeden wiersz w piśmie „Pracowity Elek­trotechnik“, i pytał, co o nim sądzę.

Panie! — rzekłem. — Ma pan ogromny talent. Mimo to muszę panu odradzić zajęcie się literaturą. Jest to fach nędzny, słusznie otoczony pogardą świa­ta. Różami zakwita rzadko, kolców ma natomiast bezliku. Poprę to panu przykładami.

Zabierasz się pan do pracy, gdy nagle wpada bez ostrzeżenia młodzian o bujnem uwłosieniu i czyta panu bzdury przez dwie godziny. Nie pomoże tu nic, nawet policja państwowa. On musi czytać i pan mu­sisz słuchać. Gdy skończy, musisz mu pan przyznać kłamliwie, że ma ogromny talent. Biada ci, gdybyś mu tego nie przyznał! Pomyśli, że lękasz się konku­rencji, i będzie ci szkodził całe życie, albo wprost wyjmie rewolwer i zastrzeli pana jak psa. Jeśli czyta ci swoje utwory kobieta, musisz prócz talentu uznać bez zastrzeżeń i jej urodę. Głupio będzie, jeśli nie dodasz, że jest czarująca.

Tak, panie! Każdemu wolno przeszkadzać panu w pracy. Nie wolno przeszkadzać w pracy adwoka­towi, nie wolno — inżynierowi, ale literatowi — wolno. Dlaczego? Wiadoma rzecz. Dlatego, że lite­ratura to „lekki chleb“. Literaci nie robią właści­

wie nic. Czasem popisze sobie godzinkę i idzie na spacer. Znam się na tem świetnie, bo sam nie robię nic cale życie, prócz literatury.

Rozmawiałem o tem niedawno z panienką, piszą­cą na maszynie w pewnem ministerstwie. Zagabnęła mnie wręcz:

Pan literat? A ile pan wypisuje dziennie?

Przestraszyłem się. Ta mi da bobu!

Jakby to pani powiedzieć... — jąkałem. — Jeśli ml dobrze idzie, to jakieś trzysta wierszy...

(A jeśli napiszę pięćdziesiąt, to uważam, że dzień poszedł mi znakomicie).

Panienka roześmiała się srebrzyście.

Trzysta wierszy? Formatu kancelaryjnego? Ja wypisuję codzień najmniej pięćdziesiąt arkuszy!

Pięćdziesiąt arkuszy. Dała mi bobu! Zzieleniałem ze wstydu — i słusznie. Bo gdybym nawet wypisał całą bibljotekę, jak Kraszewski, zawsze będę le­niem i nierobem.

Panie! Jest to jeden z licznych przesądów, jakiemi publiczność uświetnia nasz nędzny fach. Imię ich — Iegjon!

Przedewszystkiem literat mus: wiedzieć wszystko. Musi znać dokładnie wysokość szczytu Chimboras- so ! obliczyć odrazu, ile lat ma kapitan, jeśli długość jego statku wynosi sto metrów. Gdy nikt w towa­rzystwie nie wie, jak było na imię matce Artakser- ksesa, zwracają się jak w dym do literata. Długi czas nosiłem ze sobą wszędzie kieszonkowego La- rousse‘a, ale okazał się dość ciężki. Dziś odpowia­

dam poprostu „nie wiem“, choć wywołuje to przera­żenie.

Dalej — literat musi być wymowny. Klęskę tę za­wdzięczamy historykom literatury, którzy umieścili „wymowę“ w podręcznikach po poezji lirycznej. Pu­bliczność zapamiętała to raz na zawsze. Gdyby hi­storycy zamieścili tam muzykę, każdy z nas musiał­by grać na skrzypcach. Narazie powinien być wy­mowny. Na każdej uczcie, szczególnie zaś weselnej, gdy zaproszonych ogarnia rozrzewnienie, woła ktoś wielkim głosem: „Mowa! Mowa! Od czegóż tu ma­my literata!“ Zimny pot oblewa mnie zawsze na to wezwanie. Nie jestem wymowny! Dawniej pisałem sobie te mowy, ale urągano mi, że czytam. Dziś tedy improwizuję. Improwizuję zawsze jedną i tę samą mowę.

Wstaję posłusznie na wezwanie i mówię grobo­wym tonem:

Panie i panowie! Mam zaszczyt wznieść ten kielich za zdrowie naszych zacnych gospodarstwa. Kochajmy się!

Niestety! Nie spotkałem jeszcze towarzystwa, któ* reby mowa ta zadowoliła. Zwykle wygapiają się na mnie wszyscy, jak na warjata.

Tak, panie! Otaczając nasz fach pogardą, społe­czeństwo żąda od nas przecie mnóstwa bezintere­sownych usług. Prawdziwą plagą są jednodniówki na cele społeczne. Co miesiąc prawie zjawiają się u mnie delegaci z żądaniem wypisania czegoś na szlachetny cel. Aż dziw, ile jest tych szlachetnych

celów! Ostatnio był u mnie starszy pan z córką. Umyślili drogą składek publicznych ofiarować od siebie samolot państwu. Dobrze — proponowałem pięć złotych jako dobry obywatel. Oburzyli się. Nie chcą pieniędzy, mam napisać artykuł do jedno­dniówki. Córka była przystojna, cel szlachetny — więc pisałem. Cóż, ja, nieszczęsny, mogę napisać

o lotnictwie? Napisałem, że latać jest bardzo przy­jemnie, że im wyżej, tem jest chłodniej, że Lindbergh pierwszy przeleciał przez Atlantyk... Same nowinki! Pisząc, zgrzytałem zębami. Bo cóż mnie to obcho­dzi, że starszy pan chce dostać order? Czemu nie zwrócą się do szewca, żeby zrobił im na ten cel pa­rę butów? Ba! Szewc wyrzuciłby ich za drzwi, a ja, jako literat, muszę być grzeczny.

Tak, panie! Mógłbym mówić o tem długo, ale szkoda czasu. Masz pan ogromny talent. Radzę pa­nu: idź i nie pisz więcej.

O INDYWIDUALIZMIE

Polacy słyną w Europie z niezwykle rozwiniętego indywidualizmu. Osobiście nic przeciw indywidua­lizmowi nie mam: można go przecie rozumieć, jako źródło wszelkiej na świecie twórczości. Wiem też, że nasz etniczny (powiedzmy) indywidualizm układa się wcale dobrze w ramach społecznego życia in­nych narodów, o ile śród nich żyć jesteśmy zmu­szeni.

Niestety, u siebie w domu, na własnym gruncie, nasz rdzenny — podobno — indywidualizm wytwa­rza jakiś szczególny nieład i nieporządek w życiu codziennem. Wydaje się wprost, iż tego codzienne­go praktycznego życia nie umieliśmy dotąd urządzić sobie rozsądnie i choćby jako-tako wygodnie.

Każdy kalendarz ścienny, naprzykład, poucza nas, jak i inne narody, bardzo dokładnie, o której godzi­nie wstaje słońce każdego ranka. Jest to naprawdę ważna informacja. Wszystkie narody w Europie układają też rozkład prac dnia, uwzględniając wschód słońca przedewszystkiem. Zaczynają prace wówczas, gdy jest już zupełnie widno. — My nie! Cóż nas obchodzi wschód słońca! Postanowiliśmy sobie przez okrągły rok zaczynać robotę o 8-ej, choć

w grudniu szaro u nas o tej godzinie. Szaro — więc pracujemy przy świetle. Szaro — tem większy wstyd dla słońca! A my chcemy pracować stale od ósmej! Niech tam sobie gdzie indziej pracują w lecie od 6-ej choćby, a w zimie dopiero od 9-ej — my bę­dziemy pracować zawsze od ósmej! Tak się nam po­doba! Nie pouczyło nas nic w tym względzie nawet owo wojenne cofanie i przyśpieszanie czasu, które rozwiązywało tę sprawę logicznie i poprostu. To było za okupantów, a dziś mamy niepodległość. Uregulowaliśmy znowu zegarki i gwiżdżemy na wschód słońca. To nam wolno!

Wolno nam również jadać o każdej porze, kiedy się nam podoba. Wiemy, że w takiej Szwajcarji

o godz. 12-ej staje całe życie, dlatego, iż jest to czas obiadu. Stają urzędy, sądy, poczty, szkółki i uni­wersytety. Obiad. Wszyscy posilają się wtedy i wra­cają do pracy o określonej godzinie. W innych kra­jach (Francja, Anglja) również istnieją określone zwyczajowo pory jedzenia. Ma to duże znaczenie, bo ułatwia życie ogromnie: wiadomo mniej więcej, co kto robi o jakiejś godzinie i kiedy go można w do­mu zastać. U nas — inaczej. Czas obiadu trwa u nas bez przerwy od 12-ej do 6-ej. Jak kto woli, jak ko­mu dogadza. To też znane mi są tygodniowe nieraz pertraktacje ludzi bardzo zajętych o to, kiedy mogą się ze sobą spotkać: chodzi o obiad, który jeden ma

o 3-ej, a drugi o 4-ej; spotykają się wtedy zwykle w restauracji na obiedzie o godzinie kompromiso­wej, trzeciej i pół.

Podobnej nonszalancji przestrzegamy tern bardziej na przyjęciach wieczorowych. Prawie wszyscy kończą swe prace dzienne o 7-ej wieczorem i jadają kolację między 7^ a 8-mą; zmusza ich do tego nie poczucie iadu, lecz poprostu głód. Ale jeśli prosisz kogoś do siebie na kolację, nie wypada dać ci jej przed 10-tą. Dlaczego? Nie wiem dlaczego, ale ja­koś nie wypada. Zresztą, gdybyś nawet chciał dać

o 8-ej, to nic z tego, bo goście stawią się dopiero po 9-ej. Taki już jest zwyczaj. Stawią się po 9-ej, źli i głodni, a cały twój dom pójdzie spać nie o 12-ej, tylko po 2-iej w nocy. Jest to jakiś ustalony między nami wszystkimi nonsens.

Z tego braku poczucia czasu i braku wszelkich umów co do jego w dniu rozkładu wynika przysło­wiowa nasza niepunktualność. Nie będę o tem dłu­go mówił. Wspomnę chyba na podstawie wiekowe­go doświadczenia, że Polak bywa punktualny tylko w dwu wypadkach: kiedy bierze udział w pojedyn­ku i kiedy ma podnieść grubszą pożyczkę w banku. Innych wypadków punktualności historja nasza nie przekazuje. Słyszałem coprawda, iż kiedyś tam ja­kichś dwu panów, umówiwszy się, przyszło na miejsce spotkania co do minuty, ale wytłumaczono mi to niesłychane zdarzenie haniebnem opóźnianiem się ich zegarków. Jeżeli umówiłeś się z człowie­kiem zupełnie ci obcym — będziesz czekał pół godzi­ny, jeśli z przyjacielem — zaczekasz pięć kwadran­sów. Dlaczego musisz czekać? Dlatego, że któryś z nich spotka po drodze swoją przystojną znajomą,

albo że poprostu umówił się o tej samej porze z kim innym jeszcze. Nasza niepunktualność wynika stąd, że jeśli nawet szanujemy czas, to tylko swój, nigdy cudzy.

Dotyczy to przedewszystkiem większych miast. Prowincja żyje rozsądniej, bo żyje spokojniej. Ale i tam widywałem rzeczy dziwne. W takiem Zako­panem, nawet w czasie największego sezonu, poczta zamyka swe podwoje o godz. 12-ej. Dlatego pewnie, że od południa do drugiej najwięcej kuracjuszów schodzi na miasto. Ale co tam poczta! Wiadoma rzecz, iż urzędnicy poczty nie żyją ze sprzedaży znaczków, tylko z pensyj. To mnie nie dziwi. Dziwi mnie znacznie więcej, dlaczego i kupcy miejscowi zamykają swe sklepy już o 1-ej? Między 1-szą a 3-cią kupić tam nic nie można. Kupcy nie chcą sprzeda­wać o tej porze. Czyżby i oni żyli z pensyj?

O KSIĘGOZBIORACH PRYWATNYCH

I ja miałem kiedyś w domu bibliotekę.

Skromny jej zaczątek stanowiły, oczywista, moje podręczniki uniwersyteckie, potem dostałem w spad­ku całą szafę starszej zdekompletowanej beletrysty­ki i Encyklopedię Orgelbranda (coprawda bez liter K, O i P) — a wreszcie iąłem pisać sprawozdania z książek w piśmie codziennem.

Ostatni fakt zadecydował o powadze mego księ­gozbioru. Książki jęły mi się walić do domu drzwia­mi i oknami: składałem je naipierw na biurku, po­tem pod biurkiem, wkoło biurka, po krzesłach, na szafach i pod łóżkiem. Trzeba się było nad tem za­stanowić. Zastanowiwszy się, zrozumiałem prze-

dewszystkiem, skąd biorą się u nas większe biblio­teki prywatne — biorą się z recenzyj (choć nie pa­miętam, który to z Krasińskich i Zamoyskich był recenzentem?). Zastanowiwszy się dalej, zrozumia­łem, że i u mnie zaczyna się tworzyć samodzielnie biblioteka Choynowskich (książki sypały się ciągle bez litości!) i że wobec tego potopu piśmiennictwa trzeba zaiąć stanowisko energiczne.

Niestety! Tworzenie księgozbiorów wymaga wkła­dów pieniężnych — jeżeli już nie na książki, to przy­najmniej na szafy. Trzeba było kupić szafy. Marzy­łem o amerykańskich, ale były za drogie; obliczyw­szy fundusze, zdecydowałem się na nabycie tanich otwartych półek sosnowych, malowanych pięknie „na orzech“. Obstawiłem niemi gabinet dookoła, ułożyłem książki — i własne dzieło zachwyciło mnie szczerze: pokój wyglądał solidnie, jak u profe­sora uniwersytetu.

Zacząłem też przywiązywać się już do swego księgozbioru. Powiem w sekrecie i ze wstydem, że kupowałem wtedy książki „za własne pieniądze*'. Naszła mnie niesłychana manja kupowania książek! Byłem na siebie wściekły za to marnotrawstwo, a nie umiałem się powstrzymać! Na swoje uspra­wiedliwienie dodam tylko, że taki podręczny księ­gozbiór jest literatowi potrzebny, że mu ułatwia pra­cę zawodową.

Dosyć, że po roku biblioteka moja wyglądała wca­le pięknie. Cieszyłem się nią jak dziecko. Książki stały na półkach równemi szeregami jak kompanje

wojska rozmaitej broni: najpierw filozof ja, dalej przyroda, historja, słowniki, klasycy codzoziemscy, klasycy polscy, beletrystyka współczesna i t. d. Myś­lałem już o założeniu kartkowego katalogu i o rekwi­zycji saloniku na rzecz bibljoteki, bo ciągle pisałem recenzje i książki sypały mi się do domu ciągle...

Obeszło się bez tego.

W tym czasie bowiem ustaliliśmy „żurfiksy“, ce­lem intensywniejszej pielęgnacji stosunków towa­rzyskich. Pierwsze przyjęcie wypadło wspaniale, a i następne były liczne, bo znajomych mieliśmy do­syć. Goście unosili się nad moim księgozbiorem. Prawie każdy mężczyzna obchodził mój pokój, kując nosem w książki jak dzięcioł, a panie gmerały z wdziękiem w powieściach i poezji.. Wszyscy pro­sili o pożyczenie czegoś do przejrzenia. Na trzy dni, Pożyczyłem z przyjemnością, bom był dumny ze swej bibljoteki. Wyszli, obładowani paczkami, jak z księgarni. Było tak na pierwszym żurfiksie. i na drugim, i na trzecim... Wszyscy pożyczali, ale ja­koś nie oddawał nikt. Po każdem zebraniu towarzy- skiem powstawały na półkach mej bibljoteki czarne dziury, jak po wyrwanych zębach...

Przeraziłem się. Coś trzeba na to radzić! Sprawi­łem sobie pieczątkę: „Z księgozbioru Choynowskie- go“i odbiłem ją na wszystkich książkach. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Sprawiłem sobie inną z napi­sem: „Kradzione z bibljoteki Choynowskiego“. Zau­ważyła to jedna tylko dama: rzekła mi z wyrzutem „A, pfe!“ — i nie oddała książki. Umieściłem na

każdej szafie ogłoszenie: „Nie pożyczam książek“ — wzruszano na to ramionami. Umieściłem ostrzejsze: „Proszę nie kraść książek!!“ — uznano to za dowcip, choć niezbyt szczęśliwy.

Tymczasem sława mej bibljoteki i mej uprzej­mości rozeszła się po mieście. Pożyczano już ode mnie książki nietylko na żurfiksach, ale we wszyst­kie dni tygodnia. Znajomi pożyczali już nietylko dla siebie, ale dla znajomych swoich znajomych. Telefo­nowano do mnie po książki, bo ktoś leży chory i nie ma co czytać. Bibljoteka moja stała się publiczną, tylko bez opłaty i zastawu. Dekompletowano mi najwspanialsze wydawnictwa, zabierano książki z najcenniejszemi dla mnie dedykacjami, skradziono nawet „słownik wyrazów obcych“ i broszurkę

o unerwieniu skrzel rybich!

Aby ratować okruchy bibljoteki, uciekłem się do podstępu. Zauważyłem, mianowicie, iż goście za­bierają mi najchętniej książki z półek, będących na wysokości oczu. Ustawiłem więc na tych półkach powieści historyczne Kraszewskiego (prócz „Starej baśni“), współczesne przekłady powieści cudzoziem­skich, wydawnictwa koszykowe i resztki Jacka Lon­dona. Na najwyższych zaś półkach, pod sufitem, i na najniższych, przy podłodze, umieściłem to, co mi cennego zostało.

Niestety! Tegoż jeszcze dnia, wróciwszy pod wie­czór do domu, zastałem w swym gabinecie dwu z widzenia mi tylko znanych panów. Jeden stał na krzesełku i przeglądał górne półki, a drugi pełzał

po dywanie na czworakach. Byli to znawcy. Bi­bliofile. Wpadłem we wściekłość i jąłem zrzucać im na głowy całe kupy książek z okrzykiem:

Macie! Zabierzcie wszystko!

Ogłosili mnie za warjata.

Przestałem zbierać książki i przestałem pisać re­cenzje. Wiem teraz, że aby mieć księgozbiór, trze­ba nietylko pisać recenzje i nawet kupować książki— trzeba mieć rzymską siłę charakteru.

Dziś nie mam bibljoteki, ale mam spokój. Jeśli kto z czytelników tego pragnie, mogę „pożyczyć“ mu jeszcze: literę S z Encyklopedii Orgelbranda, 3-ci i 14-ty tom „Chimery“ i drugi tom „Popiołów“. Ty­le mi zostało.

OPINJA PUBLICZNA

Czasy powojenne, wysypawszy nam na głowy calutką puszkę Pandory, przyniosły w darze i szcze­gólne stępienie opinji publicznej. Nic już nas nie dzi­wi, niewiele rzeczy oburza. Rządząc się nawet sa­mi moralnością przedwojenną, wymagamy od bliź­nich stosowania jej zasad tylko wówczas, gdy nas to bezpośrednio dotyczy. Zresztą unikamy sądów

o cudzych postępkach. Przymykamy oczy. Staliśmy się niesłychanie wyrozumiali.

Kiedyś (po wojnie już), idąc z przyjacielem, spot­kaliśmy wspólnego znajomego. Nie widzieliśmy go chyba od lat dziesięciu. Miły ten człowieczek bawił przez ten czas zagranicą: bawił nie dla rozrywki, lecz z musu, uciekłszy w swoim czasie z kraju przed długami. Pozarywał wówczas tylu ludzi, ilu się da­ło, — i drapnął. Teraz, po dziesięciu latach, szedł naprzeciw nas uśmiechnięty i wykwintnie odziany.

O trzy kroki ukłonił się zamaszyście.

Nie dotknąłem nawet kapelusza. Przyjaciel nato­miast oddał grzecznie ukłon i zwrócił się do mnie zdziwiony:

Nie witasz się z nim?

Nie. Przecie to człowiek nieprzyzwoity.

Przyjaciel wzruszył ramionami.

Et! Zawsze byłeś przesadny. Skąd nieprzy­zwoity? Po dziesięciu latach? Pracuje dziś nawet w ambasadzie...

Wytknięcie „przesady“ ubodło mnie trochę. Może rzeczywiście jestem przesadny? Skoro pracuje w ambasadzie?...

Zacząłem pilniej czytywać pisma codzienne i wię­cej bywać w świecie, aby zorjentować się przecie w życiu powojennem i stracić ewentualnie ową nie­miłą przesadę.

Zorientowałem się szybko. Pisma codzienne pouczyły mnie odrazu, iż dawniej w ciągu roku nie notowano tyle nadużyć, oszustw i defraudacyj, ile po wojnie w ciągu miesiąca. A stosunki towarzyskie... Dam lepiej parę przykładów.

Na jakimś balu wskazano mi dyrektora jednego z „grynderskich“ towarzystw akcyjnych, który urządził podstępną „plajtę“, rujnując doszczętnie ma­sę ludzi. Patrzałem nań z oburzeniem i wstrętem. Przekonałem się jednak, iż niewielu z obecnych dzieliło te uczucia. Woleli raczej dzielić z nim szam­pana, którego znajomym nie żałował. Tytułowano go znowu „panem dyrektorem“ — i słusznie, bo za­rządzał już innem zkolei towarzystwem.

Dalej, na wspaniałym raucie dane mi było wi­dzieć posła o głośnem w polityce nazwisku, który znowu osławił je niedawno aferą dość nieprzyjemną. Zwołany nawet ad hoc Sąd Sejmowy w nieco

pytyjskiem orzeczeniu musiał przyznać, iż choć wy­raźnego kryminału tu niema, sprawa nie dodaje prze­cież blasku godności reprezentanta narodu. Mówiąc poprostu — „nie pachnie“. — I cóż? Mój poseł na owym raucie promieniał. Otoczony damami i wiel­kimi świata tego, był, jak zawsze, rozdawcą uśmie­chów i łask... Coprawda miał też już znaczny ma­jątek.

Możnaby mnożyć tych przykładów bezliku. Prze­konałem się na nich, że jestem naprawdę przesadny. Przekonałem się również, że nie wyzbędę się tej przesady nigdy w życiu. A bacznie obserwując, do­strzegłem z wielką pociechą, że tych „przedwojen­nie“ przesadnych mamy jeszcze znaczną liczbę.

Rzec można żartobliwie, iż istnieje jeszcze w spo­łeczeństwie wcale rozgałęziona c a m o r r a ludzi prymitywnie uczciwych. Poznają się oni nawet bez tajemnych znaków i wspólnie kiwają głowami z ubo­lewaniem nad upadkiem moralności. Z jednej rze­czy podobni są i do trapistów: najchętniej milczą posępnie. Wolą już nic nie mówić. Będąc w wyraź­nej mniejszości, nie mają odwagi podnieść przycięż- kiej lancy Don Kichota.

Niestety, temat niebardzo nadaje się do żartów. Nie do mnie należy wyświetlanie przyczyn tego nie­bywałego u nas upadku opinji publicznej. Wskazuję tylko palcem na jego istnienie.

Zdaje mi się też, że całkowitą winę ponosi tu in­teligencja. Z tej klasy wychodziły u nas od 150-ciu lat wskazania moralne dla narodu. Opinji publicznej,

zrodzonej śród inteligencji, zawdzięczamy całą świet­ność bohaterstwa, którą olśniewa nas rok 1863-ci. Surowości tej opinji zawdzięczamy polskość Po­znańskiego i Pomorza. Jej zawdzięczamy niebywały w dziejach fakt, iż na przestrzeni stulecia zdobyw­cy Polski czuli się w niej jak przejezdni w hotelu: opinja publiczna zabraniała wszelkich stosunków z wrogiem, poza urzędowemi. Było to niesłychanie trudne, a przecie dało się urzeczywistnić dzięki czuj­ności opinji publicznej. Opinja pilnowała wtedy czy­nów i sprawdzała charaktery.

Dziś inteligencja zrzekła się swej zaszczytnej ro­li. Pod ciężarem warunków ekonomicznych wróci­ła — że tak powiem — do życia domowego. Nie­wiele znaczy jako klasa i straciła swój wpływ mo­ralny całkowicie.

Nie podjęła tego wpływu i prasa. Ta zajmuje się prawie wyłącznie polityką.

Stwierdzam fakt: opinji publicznej niema dziś wca­le. Nawet w najoświeceńszych warstwach społe­czeństwa jedynem kryterium moralnem stało się więzienie.

Gaśnie światło, płynące z tych warstw na pro­staczków. A pamiętajmy, że nasz prostaczek jest iednym z najniemoralniejszych w Europie. Że po dziś dzień na naszej wsi „uroczej i wesołej“ kradzież u bogatszego — to cnota, oszustwo — to dowcip, bandytyzm — to dzielność.

o

GOŚCINNOŚCI

Gdzieś się podziała, polska gościnności, którą się nasi ojcowie szczycili?“ — pyta z goryczą staru- szek-stolnik sąsiada w znanej wszystkim piosence.

Oddawna, od lat, rzec mogę, dziecinnych straci­łem szacunek dla tego staruszka. Był to kiepski ob­serwator życia, człeczyna naiwny i wątrobiarz. Pa­trzał w życie, jak krowa w płot: niewiele widział, rozumiał jeszcze mniej i potrafił tylko zrzędzić bez sensu. Mało mu było polskiej gościnności wieku XVIII-go! Kiedy to każdy magnat, a i nie magnat, miewał codziennie stół na dziesiątki nakryć dla spo­dziewanych i niespodzianych gości! Kiedy każdy dworek polski pełny był rezydentów-darmozjadów

po wręby, kiedy wsie całe szły na jedno przyjęcie, kiedy po tygodniowym pobycie gości, po ślubach i pogrzebach, majątek wyglądał gorzej, niż po najściu hajdamaków! Kiedy to siaki-taki szlachciura, byle miał bryczkę, służbę i prezencję, mógł pół życia przejeździć po Polsce rzemiennym dyszlem, dobrze jedząc, lepiej jeszcze pijąc i nic nigdy nie robiąc' Kiedy to goście byli taką dla gospodarstwa plagą, że obok przysłowia: „Gość w dom, Bóg w dom" powstało nowe: „Nieproszony gość gorszy od Tata- rzyna!“ A panu stolnikowi jeszcze mało było go­ścinności! Zabawny starzec!

Gościnność jest, niestety, cnotą, którą Polacy po­siadają w stopniu heroicznym. Wbrew wyrzekaniom pana stolnika posiadają i po dziś dzień. Nawet na­sza gościnność oficjalna jest ciepła i serdeczna, jak dla najbliższej rodziny. Nie tak dawne to czasy, gdy, po zakończeniu wielkiej wojny, zawitały do nas niezliczone misje zagraniczne... Bogowie, jak wspa- nialeśmy je przyjmowali! Polska wydać się musiała tym cudzoziemcom ziemią obiecaną, krainą mlekiem i miodem płynącą! Najmarniejszy poruczniczyna owych misyj, fryzjer z zawodu, goszczony był wszę­dzie jak panujący książę! Pisma na całych szpaltach opisywały bankiety, o jakich Europa pojęcia już nie ma. A równocześnie sprowadzaliśmy okrętami zbo­że i korzystali z filantropii amerykańskiej...

Dziś zmieniło się to na lepsze. Urzędowa nasza gościnność ochłodła nieco. Dygnitarze nasi, sami

teraz bywając zagranicą w gościnie, dostrzegli wi­dać, że przesada grozi zawsze śmiesznością.

Mam wrażenie, że pod względem gościnności je­steśmy już w Europie unikatem. Jeżeli na zachodzie ktoś (poza sferą ludzi naprawdę bogatych) prosi ko­goś na obiad, to dlatego, że ma doń interes albo mu­si się za coś wywdzięczyć. Zresztą znajomi spoty­kają się po kawiarniach na własny rachunek. Tylko u nas „przyjmuje się“ jeszcze dla przyjemności. Przyjmować musi każdy: przyjmuje człowiek za­możny, przyjmuje krawiec, przyjmuje stróż, przyj­muje telegrafista. Przyjmują wszyscy, chociaż przy­jęcie takie wypędza nieraz ostatni grosz z domu. Tworzy się nawet z tego wdzięczne gadki w rodza­ju „Zastaw się, a pokaż się!“ Mamy nawet całe okresy czasu (święta), specjalnie na przyjęcia prze­znaczone. Połowa ludności nachodzi wtedy z musu drugą, a ta znów z musu pierwszą „przyjmuje“. Po­nieważ jest to gościnność przymusowa, wszyscy więc nudzą się jak sto djabłów! Nie widziałem je­szcze gospodyni, któraby na dźwięk dzwonka nie mruknęła wtedy pod nosem: „Bodajby te święta już raz przeszły!“ Poczem śpieszy witać gościa z najmilszym uśmiechem...

Lud nasz jest równie gościnny, jak inteligencja. Przyjmuje rzadko, ale dobrze: część biesiadników odpoczywa zwykle po takiem przyjęciu w szpitalu. Gości nie da się tu zbyć byle czem: przychodzą z jasno określonemi wymaganiami. Pamiętam, iż by­łem na weselu góralskiem, gdzie gospodarz, za

wpływem księdza i dla uniknięcia końcowych mę- żobójstw, chciał przyjąć gości cukrową kolacją. I jakże się skończyło? Zwyczajnie. Goście milczeli długą chwilę, spozierając po tortach i po sobie ze zdumieniem, aż wreszcie jakiś starszy gazda rzecze do gospodarza z obrazą: „A cóż ty, psiakrew! to sam na inszych weselach gorzałkę spijasz, a nas arbatą częstujesz?!“ I chlust mu całą szklanką gorą­cej herbaty w nos. Pobili jeszcze pana młodego, po­bili pannę młodą, zdemolowali izbę i poszli do szyn­ku. Słusznie! Bo trzeba szanować tradycję.

Tradycja nakazuje nam gościnność nie tylko we własnym domu, ale i w restauracji. Jeśli siedzi przy stoliku kilka osób, zawsze znajduje się taka, co chce płacić za wszystkich. Z jakiej racji? Niewiadomo. Mniejsza zresztą, bo na to można się jeszcze zgodzić. Gorsze jest to, że nigdy nie możesz zapłacić za to tylko, co sam zjadłeś. Rachunek musi być wspólny i dzielić go wypada tylko na równe części, bo inaczej obraża się nawet kelner. Próbowałem bronić się przeciw tej niesprawiedliwości, jedząc jak najwię­cej. Ale gdzie tam! Zbyt marny mam apetyt, aby nie działa mi się krzywda...

Naurągałem polskiej gościnności, a teraz trochę mi wstyd.. Bo powiem państwu pocichu, że i sam mam do tej cnoty słabość. Tylko czy nie dałoby się do niej dodać szczypty rozsądku?

ZA ŻELAZNĄ BRAMĄ

Zdarzyło mi się niedawno przejeżdżać tramwa­jem przez plac, zwany po dziś dzień tradycyjnie — Za Żelazną Bramą. Tak się jakoś złożyło, że nie byłem w tej dzielnicy Warszawy dobre kilka lat, od samej chyba niepodległości, a jako urodzony warszawiak, znam to miejsce od bardzo i bardzo dawna.

Pamiętam je jeszcze z czasów, gdy nie było tam dzisiejszych hal targowych, a od samej żelaznej bramy ogrodu Saskiego aż hen po Chłodną ciągnę­ła się jednolita, kiepsko brukowana przestrzeń. Nie chcę powiedzieć przez to, aby przestrzeń ta zionęła pustką — przeciwnie, zaludniona była po stokroć gę­ściej, niż dzisiaj, a hałaśliwa ponad wszelki opis. Na samym przedzie, zaraz za ogrodem, rozsiadło się tu szeroko, jak przekupka, największe targowisko miej­skie pod gołem niebem, wschodni bazar w ówcze- snem sercu stolicy. Stragany, stragany i stragany. Od rana do nocy stał nad tym bazarem tysiącogębny wrzask, zwabiano tam bowiem kundmanów nie do­brocią towaru, tylko siłą głosu. Czegóż tam nie sprzedawano!! Wszystko, absolutnie wszystko! Mo­

głeś tam dostać arbuz i cylinder, maszynę elektrycz­ną i „używane“ spodnie. Stałych cen nie było, ro­zumie się, jak to na bazarze. Za paczkę agrafek głupi płacił złotówkę, a mądry — cztery grosze. Trzeba było uważać na kieszeń, kwitło tam bowiem prestidigitatorstwo. Co chwila w jakimś kącie wy­buchały bójki i co moment policjant ciągnął kogoś do komisarjatu. Było to miejsce bardzo zajmujące!

Ale dla dzieci jeszcze bardziej ciekawe było prze­dłużenie tego placu ku koszarom Mirowskim. Słu­żyło ono za pole popisu akrobatom i innym arty­stom. Od wczesnej wiosny stały tu budy płócienne, wewnątrz których działy się popularne cuda. Były tu karuzele, menażerje, sztuki łamane i żonglerskie.

O ile pamięć mnie nie myli, tu właśnie zyskał nie­śmiertelną chwałę wielki siłacz polski, mistrz Py- tlasiński. Wieczorami ustawały zresztą popisy, a plac obejmowały żywioły, obeznane z jedną tylko sztuką — sztuką dźgania nożem bliźniego. Po zmro­ku spacerować po tym placu było nierozsądnie.

Tak. Jeszcze za mej pamięci dzielnicy tej nie bra­kło swoistego romantyzmu. Można było tam coś kupić i można było dostać nożem. A dzisiaj? Prze­jeżdżając tramwajem, oglądałem te miejsca ze zdzi­wieniem: o cyrkach mowy niema, bazar wschodni jakby się pod ziemię zapadł, bruki — wcale, wcale, koło ogrodu wyrósł nagle bardzo porządny skwe­rek... Nawet odwieczne i odwiecznie brudne kamie­nice szorują się i tynkują nagwałt.

Co się to dzieje? — myślałem. — Co się stało?

Stało się poprostu to, że jedna z najohydniejszych dzielnic miasta została włączona do Europy. Źe z paskudztwem, które rządy zaborcze tolerowały przez pół wieku co najmniej, niepodległa Polska za­łatwiła się w ciągu lat dziesięciu.

Jako przykład wziąłem tu plac Za Żelazną Bramą. A możnaby za przykład wziąć całe miasto, całą Warszawę. Czegóż bo nie dokonano przez te dzie­sięć, zaledwie dziesięć i to dziesięć ciężkich lat! Po­wstały nowe dzielnice i nie byle jakie (Staszica, Lu- beckiego, Żoliborz); śródmieście odnowiono z grun­tu, wydobywając na świat Boży niepozbawioną wdzięku architekturę; elektryczność, wodę i tram­waje doprowadzono do najodleglejszych krańców; wybudowano szereg wspaniałych gmachów publicz­nych, podjęto prace nad siecią kolei podziemnej, ucy­wilizowano wreszcie i oddano publiczności parki praskie i t. d. Co tu gadać! Przez ten krótki prze­ciąg czasu zrobiono dla stolicy mnóstwo!

I nietylko dla stolicy. Wystarczy wyjechać ta­ksówką za miasto, żeby nawet na osławionych na­szych dalszych przedmieściach odrazu dostrzec oznaki konsekwentnego wysiłku. Pewnie, że dużo jeszcze upłynie wody w Wiśle, zanim z różnych Pel- cowizn i Szmulowizn powstaną miasta-ogrody i dzielnice willowe, ale i dziś już widać, że idzie tu ku lepszemu. Coraz mniej tu rozwalonych parkanów, coraz mniej śmieci na ulicach, nie tak zaduszone już tu panuje powietrze. A jeśli dojrzysz gdzie po­

rządny nowiusieńki budynek piętrowy i zapytasz szofera, co się też w nim mieści takiego, odpowie ci na pewno z dumnym uśmiechem:

Taką tu szkolę wywalili!

Patrzę na wszystko z olbrzymią radością. Każdy nowy gmach, każda taka szkoła potwierdza mi je­szcze raz dobitnie, że do rozwoju sił twórczych po­trzeba nam było tylko niepodległości. W ciągu dzie­sięciu lat dokonaliśmy już, co się dało, a w ciągu lat najbliższych dokonamy po dziesięćkroć razy więcej.

!

O P A S P

ORTACH

Ukazało się niedawno rozporządzenie, dotyczące dokumentów osobistych i meldowania zmian miejsca pobytu. Po przeczytaniu ogarnęło mnie uczucie ssą­cej nudy. Znowu tedy — wedle wyrażenia rosyjskie­go satyryka Szczedrina — „człowiek składa się z duszy, ciała i pasportu“. Nie chodzi mi o sam pa- sport: może naprawdę jest on najprostszym sposo­bem stwierdzenia osobistości. Chodzi o obowiązek meldowania swych wjazdów, wyjazdów i przepro­wadzek w ciągu 24-ech godzin pod karą administra-

cyjną czy sądową. Boże, jakież to nudne! Tyle pi­saniny, tyle stempelków, tyle napiwków stróżom (przepraszam! — dozorcom domowym!) i portie­rom! Przyjeżdżasz na dobę do Łodzi za interesami. Zabierają ci pasport do ostemplowania. Nadchodzi godzina wyjazdu — pasportu niema. W hotelu sądny dzień: biega dyrektor, biega portjer, biega służba— szukajcie pasportu! Pasportu niema. Albo zapomnieli przynieść, albo zginął... Klnąc, biegniesz sam do ko­misariatu. Tu przyimuią cię grzecznie. Pasportu niema, ale to przecież ieszcze nie kryminał. „Da pan trzykrotne ogłoszenie w „Gazecie Policyjnej“, posta­wi pan świadków i wydadzą panu inny...“ Boże, ja­kież to nudne!

Żeby choć było skuteczne... Ale gdzie tam! Mel­dunki są tylko udręką dla władz i dla spokojnych obywateli; niespokojni — dają sobie świetnie rady i z najzawilszym systemem meldunkowym. „Oczy­ma wyobraźni“ (jak dawniej pisano) widzę już owe potajemne fabryczki fałszywych pasportów i stem­pelków w okolicach Muranowskiej i Dzielnej... Mel­dunki nie przerażają wcale fachowych wichrzycieli. Patrzmy na Rosję. Mimo najtwardszego przymusu pasportowego rewolucja 1905-go roku przeszła tam wcale gładko; odbyła się również i rewolucja 1917- go... Meldunki nie pomogły.

Czyżby naprawdę obyć się bez nich nie można? Przecie na zachodzie ludzie nie meldują się własnej policji tak często. Czyby nie warto było, zamiast

dręczyć nas meldunkami, dowiedzieć się poprostu, ^ jak sobie z tern radzą gdzie indziej.

Przykry to temat — pasporty. Ale cierpmy dalej. Będę mówił teraz o pasportach zagranicznych. Mó­wiono już, coprawda, o nich wiele i bez żadnego skutku. I ja piszę bez wiary w skutek. Ale „gutta cavat lapidem non vi, sed saepe cadendo...“

Po wielkiej wojnie państwa Europy nastroszyły się i wystawiły wzajemnie przeciw sobie łokcie. Na cudzoziemca patrzono wszędzie złem okiem, a i własnych obywateli wypuszczano zagranicę nie­chętnie. Spadła bowiem na świat nieznana dotąd klęska — klęska niepewności ekonomicznej, niepew­ności walut. Każdy zatarasował się w swoim domu i bronił się przed sąsiadem: mocniejsi z udaną kur­tuazją, słabsi — rękami i nogami. Rozumie się, że musiała się bronić i słabiutka jeszcze Polska, mu­siała tem więcej, że w ciągu pierwszych lat niepo­dległości zdołała na inwestycje państwowe oraz per­fumy i daktyle zaszargać swoją walutę okropnie.

To też rząd p. Grabskiego, usiłując ratować finan­se państwa, wydał drakońskie prawa dewizowe. „Nie wypuszczę“ — rzekł — „zagranicę ani jednego dolara i ani jednej marki bez koniecznej potrzeby“. Żal mu było nawet tego niewielkiego grosza, jaki każdy obywatel wydaje zagranicą na swe utrzyma­nie. „Nie czas dziś na podróże“ — mówił. — „Nie puszczę i basta“. Co rzekłszy, ustanowił opłatę za pasport zagraniczny ponad możność przeciętnego obywatela.

Nie znam się na polityce dewizowej, ale wierzę, że polityka rządu p. Grabskiego musiała być słuszna. Zato Jego polityka pasportowa, również prawdopo­dobnie słuszna w intencji, — uderzyła w próżnię. Bo nagła zamiana marek na złote wywołała w Polsce taki brak pieniędzy, że i tak każdy musiał siedzieć w domu. Rozumie się, poza spekulantami waluto­wymi, których wysokość opłat nigdy nie odstraszy od szmuglowania dewiz zagranicę...

Lecz oto minął rząd p. Grabskiego, minęły lata, minęły już może nawet i najgorsze lata, ład ekono­miczny ustala się coraz pewniej, mamy stałą wa­lutę, podparliśmy ją pożyczką amerykańską — a ka- tońskie prawo pasportowe trwa. Przynajmniej trwa na papierze. Bo życie poczyniło w niem znaczne wyłomy: każdy conieco ustosunkowany człowiek wyjeżdża sobie zagranicę za zł. 20 bądź to na kon~ gresik, bądź służbowo, bądź dla studjów, bądź z ra­cji skrajnego ubóstwa... Ale litera prawa trwa i wo ła do przeciętnego skromnego obywatela, który nie ma stosunków i tylko płaci podatki: „Chcesz jechać zagranicę, kochanku? Dawaj 200 zł.!“ Praktyka mó­wi, że amatorów płacenia tych 200 zł. jest dziwnie mało. Podróż więc czy kuracja zagranicą zostały wykreślone z projektów życiowych zwykłego Po laka: stały się one przywilejem wielkiego majątku i nagrodą sprytu. Reszta siedzi w domu, według roz­kazu. Oddzielono nas od świata chińskim murem.

Cui bono? Czy państwo sądzi naprawdę, że po zniesieniu opłat pasportowych połowa jego obywa-

tell wyjedzie natychmiast z kraju, wywożąc ze sobą cały kruszec i dewizy? Zapewniam, że nie. Będą wyjeżdżali zawsze ci tylko, co muszą, co chcą 1 co mogą. Masowej emigracji obawiać się nie należy.

Więc poco krępować swobodę osobistą bez po­trzeby? Poco zamykać naród jak ptactwo w kurniku na noc?

O SŁAWIE I POMNIKACH

Niedość jest być wielkim człowiekiem i niedosyć nawet umrzeć, aby mieć pomnik. Do pomników, jak do wszystkiego wogóle na świecie, trzeba mieć szczęście. Choćby u nas... Król Jan III Sobieski miał szczęście do pomników, król Stefan Batory nie miał go wcale; miał je Mickiewicz, a Juljusz Słowacki pochwalić się niem nie może. W Europie największe szczęście do pomników miał król Wiktor Emanuel, ale ten znów nie miał szczęścia do rzeźbiarzy, czy do epoki w rzeźbiarstwie włoskiem, kiedy mu je sta­wiano: wszystkie są banalne do obrzydliwości.

Polska ma pomników mało, bardzo mało. Poza ubóstwem narodowem najważniejszą przyczyną te­go zjawiska jest fakt,iż przez sto z górą lat mogliśmy je stawiać jedynie „za zezwoleniem zwierzchności“. Cóż prostszego tedy, że wolna Polska pragnie teraz naprawić to mimowolne zaniedbanie? Boć skrzyw­dzonych wielkości, tych, co nie miały szczęścia do pomników, nie brak nam, Bogu dzięki. A cóż słu­szniejszego nad pietyzm dla wielkości i zasługi?

To też mamy dzisiaj — o ile mi wiadomo — równo­cześnie kilkadziesiąt projektów na pomniki...

Kilkadziesiąt pomników! Gdym uświadomił sobie związane z tem koszta, złapałem się za głowę! Pie­tyzm — pietyzmem, ale poco taki gwałt?!

Uspokoiłem się zresztą bardzo szybko. Boć po­mysły i projekty, to jeszcze nie pomniki. Zapoznałem się też przy okazji z systemem stawiania pomników w Polsce.

Robi się to poprostu. Komuś, kto nie ma narazie większych zmartwień, przychodzi na myśl uczcze­nie pomnikiem Sarbiewskiego. Myśl jest słuszna, to też po chwili uśmiecha mu się już związanie swego nazwiska z nazwiskiem poety. Po drugiej chwili sia­da i pisze — dziewiczy zwykle — artykuł do któ­regoś z pism. Pismo drukuje ten artykuł z pietyzmu dla Sarbiewskiego. Ujrzawszy swe zacne nazwisko w druku „czarno na białem“, projektodawca wpada w szał i biega po wszystkich redakcjach miasta, wszędzie rozdzierając szaty z racji krzywdy Sar­biewskiego. Biada sekretarzowi redakcji, który nie

uwzględni odrazu słusznych pretensyj tego szaleń­ca! Będzie go nachodził po trzy razy na tydzień. Sekretarze zwykle ustępują. I oto pojawiają się nie­liczne z początku enuncjacje o konieczności posta­wienia pomnika.

Wtedy dopiero występują na scenę potomkowie i krewni poety. Trudno im się dziwić, że pragną po­mnożenia chwały przodka i że żądają tego natar czywie. Jest to zupełnie naturalne. Artykuły w pi­smach się mnożą. „Gdzie pomnik Sarbiewskiego?!“— wołają. — „Dlaczego Sarbiewski nie ma pomni­ka?!“ — „Któż będzie miał pomnik, u licha, jak nie Sarbiewski?!“ — Artykuły płyną już jak lawa, po­tem rwą jak potok górski, wreszcie walą jak Niaga* ra!... Artykuły, artykuły, artykuły!! Dwa miljony siedemset osiemnaście tysięcy czterysta trzydzieści trzy wiersze druku po 20 groszy od wiersza!!! Po­wódź.

Aż wreszcie zjawia się upragniona odpowiedź w najsolidniejszym organie. Odpowiedź mówi: „Sza! Siadać! Pomnik będzie. Komitet już się tworzy“.

I rzeczywiście tworzy się komitet. Komitet z 60-ciu osób, których większość uważa słusznie, że i im sa­mym po zgonie pomnik się należy. Czynności komi­tetu polegają na zaproszeniu do honorowego pre- zydjum najwyższych dostojników państwa i na wy­borze sekretarza. Sekretarz pisze jeszcze odezwę do narodu o składki i umieszcza ją w pismach.

Na tem koniec.

Muszę stwierdzić z pewnem zdziwieniem, że znoj­ne te wysiłki nie przynoszą spodziewanego plonu. Pomnika Sarbiewskiego dotychczas nie widziałem. Wogóle z kilkudziesięciu projektowanych pomni­ków stoi — o ile wiem — jeden tylko i to wznie­siony poprostu na koszt państwa.

Myślę, że główna przyczyna takiego braku powo­dzenia leży właśnie w przesadnej mnogości tych projektów. Obywatel-ofiarodawca dezorientuje się wśród tylu naraz wielkości do uczczenia: nie mogąc uczcić wszystkich, nie chce urazić nikogo i wyjętą już złotówkę kładzie zpowrotem do kieszeni.

W związku z omawianą sprawą wypada mi zano­tować fakt o dużej sile komicznej. Ignacy Paderew­ski zaproponował miastu Poznaniowi wzniesienie na koszt własny pomnika Wilsona, przyjaciela i do­broczyńcy Polski. Zdawałoby się — brać i dzięko­wać. Otóż nie. W kilku pismach zjawiły się już scho- lastyczne rozważania na temat, że pomnik Wilso­nowi powinien stawiać cały naród, a nie pojedyń- czy obywatel.

Przecież to jest naprawdę śmieszne.

Wicek siedzi w Saskim ogrodzie nawprost budki z wodą sodową. Chłopczysko ma dwunasty rok, a wygląda na dziesięć; niewyrośnięte to jest i szczupłe, choć zbudowane niezgorzej. Zielona kur­ta, przerobiona z wojskowej, wisi na nim do kolan, wąziutkie spodnie sięgają znów ledwie ponad kostki, bucików zaś nie nosi wcale. Bo i poco? — lato prze­cie, czerwiec! Czapkę sportową, niegdyś bronzowe- go koloru, nasunął aż na oczy i — siedzi. Twarz ma żółtawą i chudą, a minę złą dziś okrutnie.

Niema to być zły?! Godzina dziewiąta, a on nie sprzedał ani jednego kurjerka. I nie sprzeda dziś żadnego, bo ich nie ma. Rano, zamiast iść z pie­niędzmi do kantoru po gazety, przegrał całą gotów­kę w guziki. Całe dwa złote! Rany Boskie, co to w domu będzie za heca, jak matka wróci z prania obiad gotować! Wicek umyślił już, że na obiad nie wróci. Za nic! Sterczy nawet tutaj w ogrodzie, a nie w swoim rewirze, przed Loursem, żeby go czasem matka nie znalazła. Martwi się trochę, że mu jaki pętak rewir zajmie, ale co zrobić? Znowu trzeba będzie pięściami wyrzucać... Że też go licho skusiło grać!!

Dostałby może i kurjerki na kredyt, gdyby nie ta szelma, Franek! Zawierzyłaby mu panna z kan­toru, bo wie, że Wicek jest honorowy, ale cóż? Ledwie się o kredyt zająknął, to ten Franek zaraz: „Niech mu pani nie daje, bo to złodziej!“ Więc Wicek poczerwieniał ze złości i odrazu Franka w gębę, żeby nie szczekał! Panna w krzyk, zrobił się gwałt, wszyscy na niego, wypędzili go na ulicę

i czapkę wyrzucili za nim. Wicek nie próbował na­wet wracać, bo wiedział, że niema poco: panna nie znosi bójek w kantorze i zaraz woła woźnego. Ale przysiągł sobie, że Franka jeszcze lepiej spierze. Niech się tylko z nim sam na sam spotka!

Strasznie jest Wicek zły, bo i głodny, jak pies. Tyle dziś zjadł, co o szóstej rano: kubek kawy

i kromkę chleba. W żołądku burczy mu głośno, a oczy przylgnęły do pierników w budce tak mocno, że ani ich oderwać. Widzi, jak jakaś bona kupiła całą paczkę i tka piernika w rękę grubemu bębnowi, a ten nie chce. Nie chce i nie chce, aż się nogami broni. Wickowi ślina idzie do ust, że ledwie może wytrzymać. Splunął więc z gniewem, wstał z ławki

i poszedł, byle tylko nie patrzeć.

Wlecze się po ogrodzie bez celu, prosto przed sie­bie, bo i dokąd ma iść? Przemknęło mu przez myśl, żeby spróbować na dworcu Wiedeńskim. Może da się komu walizkę odnieść? Przyśpieszył nawet kro­ku. Ale przypomniało mu się zaraz, jak to niedawno dostał wnyki od tragarzy na dworcu, a i policjant go sklął, co się zmieści. Marny los! Stanął przed nie­

czynną fontanną i patrzał na nią bezmyślnie, choć widział ją przecie tysiąc razy. W brzuchu burczało mu coraz mocniej.

Naraz tuż nad jego uchem rozległ się przeraźliwy gwizd.

Te, Wicek! Pętaku! — wołał nań chłopak w tym samym wieku, równie obdarty, ale o roze­śmianej gębie. — Wicek! Czegoś gały wyłupił? Kur jera nie sprzedajesz?

Wickowi nie żarty były w głowie. Witał przyja­ciela bez zapału, choć mieszkał na tem samem po­dwórku. Pochmurnie opowiedział, co mu się od rana zdarzyło. Przyjaciel Felek niebardzo się przejął jego troskami, ale sprawa z Frankiem zainteresowała go fachowo.

Dobrześ mu dał? — spytał.

No! Latarnię mu podbiłem na fest! Ale z kan­toru wyleli. Żreć się chce, jak psu!

Wielkie mecyje! Grunt, żeś chłop, jak się pa­trzy! Chodź, brachu! Dziś kupię ci „Warszawskiego“ za własnego złocisza, a do jutra panna się przeprosi. Oba będziemy sprzedawać, to mi zara oddasz.

Kupili przedewszystkiem pajdę chleba za dwa­dzieścia groszy, najedli się i popili wodą ze studni. Wicek nałapał wody w sportową czapkę, bo Fel- kowy kapelusz słomiany był bez denka. Potem wzięli kurjerków za złotówkę i umówili się tak: ru­szą w przeciwne strony, a za godzinę spotkają się pod Kopernikiem.

W Wicka zaraz wstąpiła świeża energja i humor. Wdyrdy walił przez miasto, rozpychając się łokcia­mi, jak ułan, a już za chwilę cały plac był pełen jego przeraźliwego wrzasku:

Kur jer Warszawski!!

Miał szczęście. Trzy gazety sprzedał odrazu na Królewskiej, a czwartą szoferowi pod Europejskim. Z lekkiem już sercem mijał właśnie rozstawione przed Loursem stoliki, gdy jeden z gości zwrócił je­go uwagę. Był to człowiek młody, przystojny i bar­dzo elegancki, ale — podług Wicka — zachowywał się dziwacznie. Zamówione lody stopniały mu na śmietankę, a on nawet łyżki nie ruszył, tylko ba­zgrał coś ołówkiem gorliwie, uśmiechając się od czasu do czasu. Wicek odrazu upatrzył go sobie na ofiarę. „Byle go dobrze nudzić, to się zgniewa i da na od- czepne!“ Zaczął tedy płaczliwym tonem:

Panie hrabio! Niech pan kupi kurjerka! Ciotka mi pod samochód wpadła!...

Młody człowiek skończył list, napisał adres na ko­percie i teraz dopiero spojrzał na Wicka. Ale nie gniewał się wcale.

Czego chcesz?

Panie hrabio!... Kup pan kurjerka! Dla pana za dwadzieścia groszy! Wyprzedaż świąteczna!

Uśmiechali się obaj. Wicek położył mu już gaze­tę na stoliku, bo był pewien, że kupi. Ale młody pan podniósł raptem do góry trzymany w dłoni liścik.

Andrus, słuchaj! Chcesz zarobić złotego?

Rany Boskie! Choćby i dwa!

Zaniesiesz ten list i przyjdziesz tu z odpowie­dzią. Tylko na jednej nodze! Na Moniuszki! Do pen­sjonatu!

Wicek schwycił list, wrzasnął jeszcze: „Służka jaśnie pana!“ — i już go nie było. Leciał z radości, jak na skrzydłach. Przewrócił dziecko po drodze, wpadł na jakąś staruszkę, dostał po czapce od stu­denta — ale był na miejscu w parę minut.

W pensjonacie kazali czekać za drzwiami na od­powiedź. Myślał, że mu ją przyniesie służąca, a tu nagle wychodzi panna śliczna, jak anioł, i daje mu ze śmiechem list oraz złotego. Wicek oniemiał. Ona pogładziła go jeszcze po policzkach i włosach. Zawstydził się więc strasznie, pocałował ją w rękę, nie wiedzieć poco, zawstydził się jeszcze bardziej

i dał nura po trzy schody naraz. Pędził znowu, aż się kurzyło!

Ale młodemu panu i to było za długo.

Ciebie to tylko po śmierć posyłać! — mruczał.

Strasznie był niecierpliwy. Ale jak przeczytał list,

to aż podskoczył na krześle, a oczy mu rozbłysły z uciechy.

Andrus! — krzyknął. — Jak ci na imię?!

Wicek!

No, kiedyś Wicek, to masz pięć złotych!

Wicek niczemu się już nie dziwił. Chwycił papie­rek w locie i nagle przymrużył jedno oko ze zrozu­mieniem.

Od narzeczonej? Takem to sobie myślał...

Młody pan udał na to okropny gniew.

Szoruj! — wrzasnął. — Żeby cię tu nie było!

Wicek oddalił się z godnością. Dość tej lataniny!

Był teraz bogaty, jak nigdy: miał prawie siedem złotych. Szedł sobie Krakowskiem na spotkanie Felka powolutku: przystawał przed każdym skle­pem i długo odczytywał program walk zapaśniczych na słupie od ogłoszeń.

Felek czekał oddawna pod Kopernikiem. Złościło go nawet to czekanie. Powitał przyjaciela nieuprzej­mie:

Gdzieżeś to zginął, szczeniaku?

Wicek nie stracił nic z godności.

Servus, Felek! — rzekł. — I sameś szczeniak! Spójrz! Widzisz to?

Zaraz pokazał mu papierek i monety na rozpła­szczonej dłoni. Felek aż gwizdnął z zachwytem.Obli­czyli się i Wicek postawił przyjacielowi wodę sodo­wą z sokiem malinowym.

A wróciwszy do domu, na zwykłe gderania mat­czyne rzucił tylko na stół dwa złote a czapkę w kąt

i rzekł krótko:

Obiad!

Tak samo czynił jego ojciec, murarz, dopóki go nie zabiło przy budowie. Wicek był po nim najstarszym w domu mężczyzną. To też dał jeszcze małemu bratu dwadzieścia groszy na cukierki. Był hojny, jak

i ojciec.

WSPOMNIENIE O BOLESŁAWIE PRUSIE

Widziałem Prusa tylko dwa razy w życiu, a nie mówiłem z nim nigdy. Nikłe to, istotnie ubogie wspomnienia. Opiszę je przecież dla wzruszeń, ja­kie dziś jeszcze we mnie wywołują.

Pierwszy raz spotkałem go w Nałęczowie, gdzie chętnie spędzał wakacje letnie. Miałem wtedy lat siedem, byłem lekkomyślny, a szedłem tego poran­ka z babką ku przystani łódek. Gwizdałem sobie pod nosem. W pewnej chwili babka, z którą coś miałem na pieńku, szarpnęła mnie za rękaw i rzekła surowo: „Usuń się i przyjrzyj dobrze temu panu, co nas mi­ja. To Bolesław Prus“. Spojrzałem ciekawie. Ano cóż? Zwyczajny pan w średnim wieku z wąsami

i małą bródką, dobroduszny i łagodnie uśmiechnięty, otoczony wieńcem roześmianych pań. Nic szczegól­nego, chyba te ciemne okulary? Wzruszyłem ramio­nami i rzekłem pogardliwie: „Zwyczajny pan“. Wtedy spadły na mnie gromy. Dowiedziałem się, że jestem straszliwie niemądry i że pewnie nic nie wyrośnie ze mnie poczciwego; że Prus to wielki pisarz, luminarz i chluba narodu; że spotkać wielkie­go człowieka to szczęście dla takiego nieznośnego

smyka, jak ja... Aż się zasapało babczysko i musia­ło usiąść na ławce. Tu pogroziła mi jeszcze palcem: „Bo pamiętaj, smarkaczu, że pan Prus to nietylko wielki człowiek, ale i zacny człowiek!“ — Uderzyło mnie gorąco tej przemowy i odrazu uwierzyłem w wielkość Prusa na słowo babczyne. Zaraz też ją­łem informować się gorliwie u wszystkich doro­słych, kto jest większy: Prus, Piotr Skarga, Ko­ściuszko, czy Napoleon?...

A w kilka lat potem już i sam wielkość Prusa umia­łem ocenić. Byłem wtedy w trzeciej klasie i bardzo oczytany: znałem całego Mayne-Reida, całego Jules Verne’a, wiele starego Dumas’a, trochę Waltera Scotta, no i przed miesiącem skończyłem Trylogję. Sienkiewicz podbił mi duszę, jak państwa podbija się mieczem: nie wyobrażałem sobie nic piękniej­szego! Przez miesiąc łaziłem po świecie jak ocza- działy. Z pewnym wstydem za autorów brałem do rąk inne książki.

Z podobnem uczuciem zabrałem się i do „Lalki“... Po przeczytaniu trzech stronic — zdumiałem się, po przeczytaniu dwudziestu — zrozumiałem, że wkra­czam do pałacu cudów inną bramą. Znowu śniłem na jawie podczas nudnych lekcyj, znowu siłą prawie wyciągano mnie na obiad i kolację. Zrzekłem się na­wet ślizgawki. Czytałem. Do szkoły szedłem co ra­no za rękę ze starym subjektem Rzeckim. Zachodzi­liśmy nieraz na Stare Miasto do sklepiku zacnego Niemca, Mincla, z dumą podziwialiśmy wystawę Wokulskiego na Krakowskiem Przedmieściu. Opo­

wiadał mi wiele o wspólnym drogim przyjacielu Katzu. Tłumaczył mi nieśmiało, że życie, które w naszych dziecięcych (moich młodych, a jego sta­rych) oczach wydaje się proste i radosne, właści­wie trudne jest i złożone, i że on, Rzecki, niebar- dzo je nawet rozumie... Wzdychał i bolał nad Wo­kulskim. I ja bolałem nad nim głęboko. Do panny Izabeli czułem wprost nienawiść. „Cóżto za wstręt­na kobieta!“ — myślałem z pasją. Zwierzyłem się nawet z tej niechęci szesnastoletniej kuzynce Zosi. Musiałem opowiedzieć jej całą historję, bo nie lubi­ła czytać. Słuchała mnie z uwagą, bardzo nawet uważnie. Spytała wreszcie:

A ileż miał lat ten Wokulski?

Wokulski? Lat? Może... czterdzieści, może... czterdzieści pięć...

No, to był za stary.

Osłupiałem. Wokulski — za stary! Mój Wokul­ski — stary! Do głowy mi podobne bluźnierstwo nie przyszło! Wściekłem się. Rzuciłem się na kuzyn­kę z pięściami. W całym domu słychać było moje oburzone wrzaski: „Głupia! Idjotka! Wokulski dla niej za stary! Idjotka!“ — Pocieszałem się potem, że Zośka nic się na miłości nie zna...

Rozumie się, że czytałem teraz Prusa wszystko, co mi do ręki wpadło, od deski do deski. Ale rów­nocześnie czytywałem już i innych pisarzy, polskich

i cudzoziemskich, czytałem chciwie i dużo. W ciągu lat paru otwarło mi się do owego pałacu cudów ty­le bram szczerozłotych i tyle świec musiałem zapa­

lić przed ołtarzami twórców, że Prusowi zapalona świeca stała się jedną z wielu.

Ale nie zgasła nigdy. Przeciwnie. Z biegiem lat, gdy uciszył się we mnie pierwszy światoburczy szał młodości, rozjarzała się w mem sercu coraz wspa­nialszym blaskiem. Z poza artystycznego dzieła Prusa, z poza czarujących fikcyj, jęło wychylać się ku mnie oblicze jego wzniosłego człowieczeństwa. Wtedy zrozumiałem go naprawdę. Poznałem, że jest z wielkiego rodu pocieszycieli dusz ludzkich.

Nie dziw tedy, że po wsze czasy lgnąć doń będą serca skromnych, maluczkich i prostaczków. Pamię­tam, iż niebardzo się zdziwiłem, znalazłszy ongi w ubogiej izbie robotniczej portret Prusa na hono­rowej ścianie, a pod portretem oprawny komplet je­go książek na nieheblowanym stoliku. Pamiętam sta­rego lokaja u dentysty, jak czytał „Anielkę“ ze łza­mi w oczach i, palto mi podając, bąkał w ucho zdła­wionym ze wzruszenia szeptem: „Prawda, panie, że pan Prus to najładniej pisze“... Pamiętam za rewolu­cji jakiegoś pomylonego szewca, który z trybuny wiecowej chciał Prusem zwalczać Socjalną Demo­krację Królestwa Polskiego i Litwy!

W literackim świecie przeżywamy dzisiaj odro­dzenie artystycznej chwały Prusa. Co do mnie, nie pisałem o nim dotąd nigdy. Zato od długich już lat, gdy przychodzą na mnie ciężkie chwile, gdy ogar­nia duszę wstręt niezmożony do życia, biorę z półki „Lalkę“ i czytam którykolwiek z rozdziałów Rzec­kiego. Szukam pociechy i znajduję ją. Znajduję tak

samo, jak znajdował ów robotnik, lokaj i szewc po­mylony. Prus godzi mnie ze światem.

Obiecałem opowiedzieć jeszcze, kiedy widziałem Prusa po raz drugi. Ale jest to tak proste, że aż mi wstyd. Było to na dwa może lata przed jego śmier­cią. Jechałem tym samym tramwajem, co i on. Po­znałem go odrazu i ucieszyłem się strasznie. Powiem bez przesady, iż w myśli całowałem jego spracowa­ną od pióra dłoń. A przecież nie pomogłem mu wy­siąść, choć szło mu to z trudnością! Powstrzymała mnie głupia młodzieńcza nieśmiałość, nieśmiałość wobec wielkości. Serce mi biło, a nie mogłem!... Po­mógł mu wysiąść konduktor. Nigdy w życiu sobie tego nie daruję!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kozłowski Piotr; Przebieg i oznakowanie południowej granicy II Rzeczypospolitej
Piotr Skarga O chorobie Rzeczypospolitej
Organy wladzy Rzeczypospolitej Polskiej sejm i senat
W7 WZNACNIACZ OPERACYJNY RZECZYWISTY
122 Organy wladzy Rzeczypospolitej sady i trybunalyid 13886 ppt
ROWNANIE BERNOULLIEGO DLA CIECZY RZECZYWISTEJ 2
17 Rodzaje rzeczyid 17346 ppt
Gdy marzenia stają się rzeczywistością Etnografia wykopalisk archeologicznych
1 sienkiewicz nowele 1id 9747 Nieznany
5 Obiegi rzeczywiste
nowele konopnicka EFTG77H33VZH Nieznany
nowele(3)
Zrozumieć Naturę Rzeczywistości
Tajemnice księżyca, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Marzenia mysli rzeczywistosc, Filozofia
Dziwne kolorowe obiekty spadały na terenie Stanów Zjednoczonych, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZ
pitanie, hist - drobne, różne

więcej podobnych podstron