GDY BÓG BYŁ MAŁYM CHŁOPCEM
Od zawsze ludzie stwarzali bogów. Może dlatego, by nie byli tacy samotni, może dlatego, by się dowartościować jako panowie stworzenia, a może po prostu dla zabawy.
Różni byli ci bogowie. Jedni spokojni i dobrotliwi mieszkali w wielkich dębach, na wyniosłych górach, w ciemnych jaskiniach. Inni hasali po lasach i molestowali niewinne dzieweczki, które zapuściły się tam w poszukiwaniu jagód. Czasem przybierali postać pięknego młodzieńca, ale częściej leśnego satyra ze sterczącym fallusem, co miało najskuteczniej zainteresować panienkę. Byli też nieruchomi, jak nasz Światowit. Stał i patrzał. A ludzie bali się, bo nie wiedzieli co myśli, co knuje. Dary mu więc dawali, prośby przedkładali, za dobro, które ich czasem spotkało dziękowali. Sami jednak nie bardzo umieli się z bogami dogadać. Ani naczelnik, ani wódz, ani król nawet tego nie potrafił. Oni mówili, a on milczał.
Ludzie wszak pomysłowi są. Znaleźli się tacy, którzy postanowili zagospodarować tę potrzebę ludzkiego serca. Udało im się przekonać innych, że oni jedni zostali przez bogów wybrani, by w imieniu ludu do boga mówili i przekazywali ludowi jego wolę.
Początkowo żyli jak inni. Tylko od święta urządzali igrzyska, tańce, ceremonie. Apetyty jednak rosły. Kapłani wytłumaczyli wiernym, że bóg nie chce już mieszkać w dębie, bo ciasno mu tam, na górze, bo zimno i wietrznie, w jaskini, bo ciemno i wilgotno. Skoro wierni mieszkają w domach, to i bogu dom wybudować trzeba i to większy i piękniejszy. A przy domu boga, skromniejszy domek dla jego sługi. A sługa nie powinien już zarabiać na życie jak pospólstwo, bo przecież zajęty rozmowami z bogiem i przedkładaniem mu spraw wspólnoty. Jeśli więc wspólnota chce, by załatwiał jej sprawy z bogiem, to niech go wspólnota utrzyma! I utrzymuje do dziś. Niezależnie od tego, w jakiego boga wierzy. Jakikolwiek sprzeciw grozi wiecznym potępieniem, czyli wydaniem na pastwę ognie nieugaszonego na wieki wieków.
Początkowo wśród bogów panowała specjalizacja. Był jeden głowny, najpotężniejszy i gromowładny, ale obok niego byli mniejsi do różnych poruczeń - od pilnowania, by ogień w chałupie nie zgasł, aż po seks.
Trafił się jednak naród, który popłynął pod prąd. Nie dość, że twierdził iż bóg jest tylko jeden, to jeszcze nie miał jego wyobrażenia. Nie był ten bóg jak człowiek, nie przypominał kota ani byka. Nie wiedzieli jaki był i za to go kochali, czcili i bali się go. Był wszechmogący, ale bezradny; był miłosierny, ale okrutny; był kochający i zazdrosny; sprawiedliwy, ale "który karze występek ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia".
Wtedy pojawił się Mojżesz. Największy w dziejach prawodawca i największy twórca religii. Nie wiadomo do końca czy był Żydem. W każdym razie wychował się na dworze faraona, a wykształcili go kapłani, najlepiej wykształceni i najsprytniejsi w ówczesnym świecie. W wierze niewolników Izraelitów dostrzegł Mojżesz szansę na wyzwolenie ludzi z wiary w bogów, którzy w swych ludzkich odruchach zaczynali już być śmieszni.
Najpierw wmówił więc synom Izraela, że bóg Jahwe wybrał ich, by stali się jego narodem wybranym, a naród wybrany nie może być narodem niewolników. Trzeba więc opuścić ziemię egipską i pójść do ziemi, którą sam Jahwe im wskaże. A będzie to ziemia "mlekiem i miodem płynąca". Osobiście znam inne miejsca, które możnaby przyrównać do ziemi mlekiem i miodem płynącej niż Palestyna, ale niech im będzie. Coś w tym jest, skoro ta ziemie przez całe wieki była i nadal jest przedmiotem pożądania. Tyle ludzi o nią walczyło, tylu się wymordowało, że raczej krwią, a nie mlekiem i miodem spływa. Nawet dzieci jej zapragnęły i w XIII w. pod znakiem krzyża wyruszyły, by wyzwolić Palestynę z rąk Saracenów. Jedne zginęły na pustyni z głodu i zimna, inne skończyły w paszczach dzikich zwierząt, jeszcze inne padły od miecza, a wreszcie reszta dostała się w saraceńską niewolę i ich los był jeszcze gorszy. Dziś dzieci spoglądające na krzyż wiszący w klasie szkolnej nawet nie wiedzą o swoich rówieśnikach sprzed wieków.
Dalej już wiecie jak było. Najpierw plagi egipskie z wymordowaniem pierworodnych Egipcjan włącznie, rzeź baranków i smarowanie ich krwią drzwi żydowskich domów, następnie kradzież srebrnych naczyń z domów Egipcjan i... chodu na pustynię. Chyba dopiero tam Mojżesz zorientował się, że sam nie da rady, że ma do czynienia z "ludem o twardym karku". O mało go nie zlinczowali, kiedy napotkali na pustyni pierwszą przeszkodę. Trzeba więc było wciągnąć do współpracy samego Jahwe.
Wszedł na górę Synaj. Naród został na dole i grzeszył na całego, aż do oddania czci złotemu cielcowi, co było dla Jahwe najbardziej obrzydliwe. Nagle zobaczyli Mojżesza z kamiennymi tablicami, na których stało wszystko, co sam Jahwe powiedział. Mojżesz tak się wpienił, gdy ujrzał procesję ze złotym cielcem, że pierdyknął tymi tablicami o ziemię. Potem musiał prosić boga o kopię. Żart żartem, ale kamienne tablice to najgenialniejszy kodeks moralny ludzkości. Dziesięć jego przykazań uznaje większość ludzi wierzących na świecie, a siedem z nich nawet ateiści.
Nie wiadomo czy sam osobiście, czy jego brat, Aaron, czy może jeszcze ktoś inny, kto umiał pisać, zaczęli tworzyć piękną baśń o stworzeniu świata, o niezłomnej wierze Abrahama, którego Izraelici uważali za ojca swego narodu, o niewoli i wyjściu z Egiptu. Powstawały też zręby prawa i obyczajów, szanowanych i przestrzeganych do dziś, przynajmniej przez niektórych.
Wędrowali 40 lat. Mojżesz kluczył i zwlekał. Wiedział, co robi. Musiało na pustyni wymrzeć pokolenie niewolników. Do ziemi obiecanej musiał wkroczyć naród wolny, nie obciążony mentalnością niewolnika. A po drugie, ziemia obiecana przez Jahwe była zamieszkana. Musieli się narodzić wojownicy, którzy ją zdobędą. Nawet sam Mojżesz nie wszedł do ziemi mlekiem i miodem płynącej. Zobaczył ją tylko z daleka, z góry.
Na pustyni pokorni niewolnicy Egiptu zamienili się w drapieżny naród, który mordował wszystko, co na swojej drodze napotkał. Z powierzchni ziemi zniknęli Chetyci, Amoryci, Kananejczycy, Peryzzyci, Chiwwici, Girgaszyci i Jebusyci, mieszkańcy dzisiejszej Jerozolimy, która nosiła nazwę Jebus. Zwykle mordowali wszystkich - mężczyzn, kobiety, starców i dzieci. Czasem pozwalano żyć małym dziewczynkom, zamieniając je w seksualne niewolnice.
Minęło kilka tysięcy lat i w małym miasteczku w Judei przyszedł na świat Jezus. Urodził się w Betleem, więc mówimy na niego Jezus z Nazaretu :)
To był dobry człowiek. Wierzył w Jahwe, ale zupełnie inacze go sobie wyobrażał. To już nie był surowy i zazdrosny strażnik ludzkich czynów, lecz kochający ojciec. Przykazania Mojżesza sprowadził do dwóch - do przykazania miłości boga i bliźniego. Stwierdził, że wszystko jest niczym, a miłość wszystkim. Miłosierdzie, pokora, cichość, czystość serca, pragnienie sprawiedliwości, ubóstwo, radość z prześladowań, czyli nie sprzeciwianie się złu uczynił kamieniami milowymi swojej nauki. Pokój, a nie miecz miał charakteryzować jego wyznawców. Miłość mianował SWOIM przykazaniem, NOWYM przykazaniem.
Tylko raz jeden według Biblii zachował się jak mściwy Jahwe. Był głodny, nie pierwszy raz zapewne. Napotkał drzewo figowe, a nie znalazłszy owoców tak się wpienił, że przeklął je i drzewo uschło. Pewnie ktoś już przed nim zerwał figi i zeżarł, jak te dwa samce w "Seksmisji", co zeżarły święte jabłka z podziemnego rezerwatu przyrody. Cichy i pokornego serca zemścił się na drzewie.
Nie chciał zniszczyć judaizmu, chciał go zmienić. Porwał się z motyką na słońce. Nie był nawet z pokolenia kapłanów. A kapłani byli silni. Kraj, co prawda, był pod okupacją, ale Izrael tak był przywiązany do wiary w jednego boga, Jahwe, że każdy zamach na religię i świątynię spotykał się ze zdecydowanym sprzeciwem. Rzym o tym wiedział, więc surowo przykazał swoim urzędnikom, by nie prowokowali Żydów, zwłaszcza w sprawach religijnych. Wielu bogatych Żydów kolaborowało z okupantem, by zachować swój stan posiadania. Kapłani zachowywali rezerwę, gdyż musieli być "czyści", a każdy bliski kontakt z poganinem sprowadzał nieczystość rytualną. Nie uznawali też rzymskich pieniędzy, bo miały wizerunek cesarza, a to sprzeciwiało się religii. Ale każdy, kto bardzo kocha pieniądze, potrafi ominąć drobne niedogodności. Jeśli nie wierzycie, spytajcie ojca Rydzyka.
Wprowadzili więc kapłani walutę świątynną, co jeszcze bardziej zwiększyło ich zyski. Ci którzy pragnęli złożyć ofiarę w świątyni, musieli kupić zwierzę ofiarne, a kupić zwierzę mogli tylko za walutę świątynną, aby ją zdobyć trzeba było wymienić oficjalne monety na świątynne, oczywiście płacąc za wymianę. Jak dzisiaj w bankach.
Nie wiemy co robił pomiędzy dojściem do pełnoletniści, a czasem gdy znów się pojawił, jako ludowy kaznodzieja. Należy przypuszczać, że poświęcił ten czas na naukę i rozwój osobowy, który - jak wielu przed nim i wielu po nim - pozwalał mu czynić rzeczy dziwne i niezwykłe, nazywane cudami. To musiały być rzeczy znane, skoro nie dziwiły ani kapłanów, ani faryzeuszy, nie rzuciły ich na kolana.
Cuda przyciągały do niego ludzi, ale ludzi prostych. Z elity intelektualnej, udało się Jezusowi porozmawiać tylko z Nikodemem, którego fascynował i który go podziwiał, ale nie do tego stopnia, by zaryzykować jego obronę przed sądem Sanhedrynu.
A czas naglił. Jezus wiedział, że musi się zdobyć na czyn heroiczny, bo inaczej cały jego wysiłek pójdzie na marne. To musi wstrząsnąć wszystkimi. Musi umrzeć. Jego krew uratuje ideę. Jeśli będzie żył, a nic się nie zdarzy, skończy jak wielu "mesjaszy" przed nim. Ale Żydzi wcale nie mieli zamiaru go zabijać. Potężna świątynia nie przejmowała się ludowym folklorem. Musiał ich sprowokować.
I sprowokował. Najpierw przy pomocy przyjaciół zorganizował sobie triumfalny wjazd do Jerozolimy (do dziś obchodzony jako Niedziela Palmowa), zainteresował tłumy przybyłe akurat z całego świata na święto Paschy, a następnego dnia zaatakował kapłańskie biznesy. Poprzewracał stoły świątynnych bankierów, uwolnił skazane na okropną śmierć zwierzęta i przegonił kapłańskich handlarzy. I zniknął. Wiedział, że go dopadną. Jego nauka ich nie interesowała. O rzekome "bluźnierstwa" nie dbali. Ale utraty zysków darować nie mogli i nie darują.
A Jezus miał do zrobienia jeszcze jedną, ostatnią rzecz. Ustanowić kult. Ustanowić ofiarę, która jego samego przetrwa. Religia bez ofiary nie jest religią. Religia żydowska dopuszczała składanie ofiar tylko w świątyni jerozolimskiej. Synagogi rozsiane po całym świecie nie były świątyniami, bo nie było tam składania ofiary. To były domy modlitwy. A Jezus chciał, by jego naukę roznieśli uczniowie "na cały świat". To co zrobił, było genialne. W ofiarach żydowskich uczestniczyło ciało i krew. Ciało zabitych zwierząt i ich krew, którą kapłani polewali i skrapiali ołtarz. "To jest ciało moje, które za was będzie wydane. To jest krew moja nowego i wiecznego przymierza, która za was będzie wylana... To czyńcie na moją pamiątkę". Prawie wszyscy chrześcijanie znają te słowa. Słowa, które wypowiedział zastępując mięso ofiarnych zwierząt, czy paschalnego baranka - chlebem, a krew - winem. Niby proste, a jednak genialne. "Ile razy to czynić będziecie, na moją pamiątkę czyńcie". Nic więcej nie trzeba było, by stało się nowe przymierze, nowa religia z ofiarą, jako jej nieodzowną częścią.
Już wcześniej Jezus wysyła Judasza. Każe mu czynić, co ma czynić. On wiedział co robi i wiedział, po co wysyła najsprytniejszego ze swoich apostołów. Trzeba było pomóc kapłanom w aresztowaniu go. Judasz wykonywał polecenia Jezusa, ale nie wiedział wszystkiego. Nie wiedział jak się to skończy. Zwłoka mogła całą sprawę zniweczyć. Jezus wiedział, że wszystko musi się odbyć między piątkowym zachodem słońca, a niedzielnym porankiem. Wtedy wszyscy Żydzi zajęci obchodami największego swojego święta nie wyjdą z domów.
Został pojmany w parku na Górze Oliwnej. Judasz zdradził, ale nie zdradził. Sądził, że wszystko dobrze się skończy. W końcu chodziło o zwykłą awanturę z kapłanami o kasę. Kapłani jednak wiedzieli, że jeśli oskarżą Jezusa o to, co faktycznie zrobił, Piłat tylko się ucieszy, bo kapłanów nie lubił, skarze Jesusa na chłostę i puści wolno. Ani kapłani, ani Jezus tego nie chcieli. Kapłani wiedzieli, że muszą oskarżyć Jezusa o coś, co do tego stopnia zaniepokoi Piłata, że skarze winowajcę na śmierć. Była tylko jedna taka sprawa - bunt przeciwko Rzymowi. Ogłosił się królem Izraela - brzmi oskarżenie-pułapka. Takiego oskarżenia Piłat nie mógł zlekceważyć. Zwłaszcza, że sam oskarżony jakby współpracował z oskarżycielami. - Jesteś królem? - Sam powiedziałeś. Ja jestem królem. Jezus jakby bawił się Piłatem. Chce go sprowokować, by przyśpieszyć wyrok. Miesza mu więc w głowie: - Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie. O czym ten facet mówi - pomyślał zapewne Piłat. Dochodzi do wniosku, że na do czynienia z niegroźnym szaleńcem. Ale kapłani naciskają. Czy cezar zrozumie, że uwolnił szaleńca, a nie groźnego wroga Imperium? Piłat próbuje ostatniego tricku. Jezus jest Galilejczykiem, więc Piłat odsyła go do Heroda, uznając jego jurysdykcję w tej sprawie. Herod, przyjaciel cezara, jest za mądry, by się na to złapać. Fortel się nie udaje. Jezus wraca do Piłata, jeszcze jedna nieudana próba ratowania niewinnego - Barabasz opuszcza więzienie. Jezus skazany na śmierć przez ukrzyżowanie.
ciąg dalszy nastąpi
A może jednak bóg jest? Może rzeczywiście stworzył wszechświat i wszystko co na nim? Jeśli tak, to posłuchajcie bajki prawdziwej:
To było przed wiekami. Nie było ani nieba, ani ziemi, ani morza. Był chaos. A bóg był jeszcze małym chłopcem i nie miał żadnego doświadczenia w stwarzaniu. Choć już wiedział o co mu chodzi. Najpierw stworzył niebo, gdzie zamieszkał i ziemię, na której postanowił eksperymentować. Oddzielił więc ziemię od wody i stwierdził, że to co robi jest dobre. Ale co to za przyjemność robić coś i nie mieć komu się pochwalić. Stworzył więc bóg aniołów. Niby to istoty doskonałe były, oczywiście nie tak doskonałe jak bóg, ale jakieś takie... Miały skrzydła, a nie latały. Wylegiwały się na chmurach, czasem śpiewały, czasem się kłaniały, ale nic poza tym. A kilku nawet się zbuntowało. Za karę wyrosły im kopyta i ogon, a skrzydła tak wyleniały, że mogli fruwać tylko w dół. I tak trafiły do piekła, które do dziś służy bogu jako śmietnik na nieudane stworzenia, głównie ludzi, choć ci podobno są najbardziej udani, bo powstali na końcu cyklu produkcyjnego, kiedy bóg miał już największe doświadczenie.
Usiadł więc bóg-chłopiec i lepił sobie z gliny różne stworzonka. Pantofelek okazał się tak durny, jak tylko jednokomórkowiec durny być potrafi. Komar! O, ten się udał. Latał sobie i bzykał. Ugryźć boga nie mógł, bo bezkrwisty. Słuchał więc bóg komarzego bzyczenia i lepił, lepił, lepił. Nagle jedno z ulepionych stworzeń skoczyło i pożarło komara. To żaba. "Och ty w torbę biedna" - pomyślał bóg i szybko stworzył bociana. Co się stało nawet dziecko wie. Bociany bowiem zjadają żaby, przynoszą dzieci oraz dają szczęście członkom PSL i Samoobrony.
A potem już poleciało. Zajączek udał się bogu. Milutkie futerko, śliczne słuchy, szybkie skoki. Bóg chciał go pogłaskać, a on kic! "Och, ty niewdzięczniku" - pomyślał bóg i stworzył wilka. Jak się cieszył, kiedy kostki zajączka trzeszczały w wilczych zębach, a krwawe strzępy szaraka walały się wokół. Wilkowi odbiło się sierścią i poszedł się zdrzemnąć. Ziemia się zapełniała i coraz głośniejszy jęk dobiegał do uszu boga. Jęk małego bawoła zjadanego żywcem przez lwy i jęk małego lwiątka, tratowanego kopytami przez stado bawołów; niedosłyszalny przez człowieka przedśmiertny krzyk robaka zjadanego przez ptaka i ptaka zjadanego przez innego drapieżnika.
Ale coś nie grało. Okazało się, że lew, tygrys, sokół, rekin nie chcą zabijać, jeśli nie są głodne. Więc czasem jęk dochodzący z ziemi słabł, co bardzo boga denerwowało. I wtedy... stworzył bóg człowieka. Na obraz i podobieństwo swoje go stworzył. Panem stworzenia go uczynił. I pan stworzenia zaczął od kradzieży jabłek w cudzym ogrodzie a skończył... No, właśnie, gdzie skończył?
Pan stworzenia już nie tylko z głodu zabijał. Zabijał też dla przyjemności. Nie tylko inne gatunki zwierząt zabijał. Zabijał również swoich braci... innych ludzi. Bo na obraz i podobieństwo swoje go stworzył. I od tamtego czasu, podnosi się z ziemi wielki jęk mordowanego stworzenia. Wielki i nieustanny.