Jlw/W Iv
PRZY SZEWSKiM KOPVCiE,
W KUPiECKIM KANTORZE.
PRZY MASZYNIE PAROWEJ
c
lC .-...iKllll..łl
"Mam zaszczyt podać niniejszym do wiadomości, że nabyw-
szy po śp. mechaniku Simonie warsztat fabryki machin z wszel-
kimi pozostałościami, rozpocząłem z dniem dzisiejszym na
własną rękę i na własny mój rachunek fabrykę machin i na-
rzędzi rolniczych" 3'. Taki to inserat, pióra cenionego filologa,
niedawnego jeszcze profesora szacownego gimnazjum Marii
llagdaleny, a obecnie przemysłowca Hipolita Cegielskiego,
ukazał się w 1855 r. na łamach czasopisma "Ziemianin".
Postać samego Cegielskiego - syna dzierżawcy majątku,
który opuścił wieś, by chleba szukać w mieście, gdzie przebył
drogę od gimnazjasty, następnie studenta, profesora gimnazjal-
nego, przez kupca do największego polskiego przemysłowca
w Poznaniu - była symbolem tych przemian, jakie stały się
udziałem dziewiętnastowiecznych poznaniaków. Krok za kro-
kiem, niepostrzeżenie, przekształcali się oni ze społeczności na
wpół jeszcze feudalnej z przełomu wieków XVII.I i XIX w spo-
łeczeństwo nowoczesne, społeczeństwo miasta kapitalistyczne-
go. Proces ten uzewnętrzniał się w powstawaniu nowych klas
i warstw, rodzeniu się i zanikaniu określonych grup zawodo-
ivych, krył w sobie błyskotliwe kariery i osobiste tragedie.
Pierwsze lata powtórnego pruskiego panowania nie zwiasto-
tvały szybkich zmian w układach społecznych miasta. Ówezes-
na ludność Poznania była klasycznym owocem burzliwego
okresu wojen. Obraz społeczeństwa poznańskiego bił w oczy
nienaturalnością. W 1816 r. na 24 004 mieszkańców aż 5 993
czyli aż 24,1% stanowili żołnierze. Około 1500 osób, czyli 8,3ł0
ludności cywilnej, stanowili żebracy. Do najlepiej prosperu-
jącej grupy zawodowej należeli liczni w mieście szynkarze.
,.Handel i pr emysł nie tylko nie podniosły się tv pierwszym
s4 Cyt. za: Zi%ielkopoiska (1815-1850)..., s. 27.
77
Hipolit Cegielski
czasie po okupacyi pruskiej, lecz owszem upadły, a zwłaszcza
istnieć przestały sławne za czasów polskich fabryki sukna" .
U źródeł upadku sukiennictwa poznańskiego leżały utrata daw-
nych rynków wschodnich oraz konkurencja produktów napły-
wających z Zachodu. Upadły powstałe jeszcze w iVIII w. ma-
nufaktury. W konsekwencji, w krótkim czasie, wykruszyło się
niezbyt zresztą liczne grono zamożniejszego mieszczaństwa,
które mogło nadać pewien impuls rozwojowi ekonomicznemu
miasta w duchu bardziej nowoczesnym.
I tak Poznań znalazł się w rzędzie miast, w którym ton na-
dawać mieli przez wiele jeszcze lat rzemieślnicy, i to w więk-
szości ci drobni. Podobnie rzecz się miała z kupiectwem, wśród
którego przeważali handlarze i przekupnie, aczkolwiek nie
brak było kupców, którzy prowadzili transakcje wykraczające
poza granice prowincji.
s5 M. J a f f e: op. cif., s. 119; S. K a r w o w s k i: Historya V'ieL-
kiego Księstwa Poznańskiego. T. I. Poznań 1918, s. 113.
78
Rzemżeślnicy
Wśród rzemieślników w sposobie pracy i organizacji zacho-
wało się wiele z tradycji sięgających średniowiecza. Symbolem
dawnych czasów było prawo cechowe. Zgodnie z jego założe-
niami, istniał obowiązek należenia do cechu. Nie miało ono
jednak tego znaczenia co dawniej. Jeszcze przed rokiem 1815
wyszły tak w Księstwie Warszawskim (1809, 1811), jak i Pru-
sach (1810) ustawy znoszące de facto przymus cechowy. Osta-
tecznie jednak edykt z 1833 r. i "Powszechny regulamin pro-
cederowy" z 1845 r. ustalały, że uprawianie danego rzemiosła
nie jest uzależnione od przynależności do cechu. Pozostał jed-
nak dawny podział rzemieślników na mistrzów, czeladników
i uczniów. Cechy zachowaly pewne uprawnienia, jak kształ-
cenie czeladników i terminatorów. Spełniały one również
funkcje zapomogowe i towarzyskie.
Dużą żywotność wykazywały trady cyjne formy nabywania
umiejętności rękodzielniczych i zasady wspinania się po szcze-
blach kariery rzemieślniczej: od ucznia, przez czeladnika do
mistrza. Naukę rzemiosla rozpoczynał młody kandydat u mi-
strza z reguły po ukończeniu szkoły ludowej, co następowało
w vs:eku około 14 lat. Do zawodu oddawał młodego człowie-
ka jego radzie bądź opiekun, zawierając z mistrzem, potocz-
nie zwanym panem majstrem, stosowną umowę. Przez dzie-
siątki lat były to umowy ustne. Dopiero w początkach XX
stulecia zaczęto sporządzać stosowne dokumenty, i to z reguły
po ukończeniu kilkutygodniowego okresu próbnego. W zasa-
dzie umowa ustna ograniczała się do krótkiej rozmowy między
opiekunem kandydata na terminatora a mistrzem.
Nauka ucznia trwała z reguły trzy lata. Nie byia ona bez-
płatna. Opiekunowie młodego adepta na rzemieślnika płacić
za nią musieli od 50 do 200 marek. Szczególnie dla uboższych,
rodziców była to suma wcale pokaźna. W zamian za to "pan
majster" zobowiązywał się do wyuczenią takich umiejętności,
które umożliwiały terminatorowi zdanie egzaminu ezeladni-
czego, oraz do zapewnienia mu wyżywienia i dachu nad gło-
wą. Z tym ostatnim bywało bardzo różnie. Niekiedy uczniom
7
przychodziło spać na gołej podłodze, w różnego rodzaju przy-
budówkach, a niekiedy i w gołębnikach. Jedynie nie;-lelki
odsetek terminatorów mieszkał i stołował się poza domem mi-
strza, otrzymując od niego niewielkie "kieszonkowe" w gra-
nicach 3-a marek. Pracowano po kilkanaście godzin na do-
bę, z reguły około 12-14 godzin, z przerwami na drugie śnia-
danie i podwieczorek. Obok pracy czysto zawodowej termi-
nator pełnił rolę przysłowiowego "wynieś - przynieś". Było
to bieganie po sprawunki dla pani majstrowej, pielęgnowanie
ogrodu, opieka nad dziećmi mistrza itp. Stosunki między pa-
nem majstrem a terminatorami oparte były na bezwzględnym
posłuszeństwie. Najmniejsze przewinienia nierzadko karane
były biciem, nie mówiąc już o wyzwiskach. Sponiewierani
uczniowie niekiedy szukali ratunku w ucieczce. Nie były to
wcale wypadki sporadyczne, kiedy r Poznaniu w 1898 r. zbie-
gło 60 terminatorów, a w 1912 r. - 41 3e.
Również ze zdobywaniem tajników zawodu bywało rozmai-
cie. Byli mistrzowie, którzy starali się wy,iązywać z zawar-
tej umowy, bywali jednak i tacy, którzy traktowali ucznia
jako darmową siłę roboczą, latami nie dopuszczając ich do
egzaminu czeladniczego. Los ten spotkał znanego później mi-
strza sztuki introligatorskiej, Stanisława Haremzę. Jego pan
majster nie tylko zręcznie zwlekał ze spisaniem umowy, ale
traktował swego ucznia jak zwykłego wyrobnika, nie dopusz-
czając go do prac wymagających rzeczywistego kunsztu. "Naj-
więcej martwiło mnie, że nie mogłem brać udziału w wysta-
wach prac terminatorskich, urządzanych co roku w wielkiej
sali Iominikańskiej. O tym już mój Żpostępowy mistrz nie
chciał słyszeć, na to nie było zresztą czasu, ponieważ praco-
waliśmy stale zespołowo. Była to więc jak gdyby praca taś-
mowa w małym zakresie... Nie mogliśmy odżałować, że byliś-
my uczniami takiego mistrza. A w pobliżu były dobre poI-
skie zakłady, jak Kitki i Januszyńskiego. Och! Gdybyśmy
tam spędzili trzy Iata nauki" '. Na tle niewyiązywania się
z umów dochodziło nieraz do sporów. Z początkiem XX w.
C. Ł u c z a k: ycie..., s. 133.
3? S. H a r e m z a: Wspomnżenia starego introligatora. W': Po-
znańskie wspominki..., s. 130-131.
Warsztat szewski. Re-
konstrukcja
a:
= .... .
a
.
.
wprowadzono zasadę spisywania umów i zatierdzania ich
przez izbę rzemieślniczą. Równocześnie młodego adepta sztu-
ki rzemieślniczej umieszczano na liście terminatorów. Prze-
pisy te miały przeciwdziałać ewentualnym nadużyciom. l.Tota-
bene niektórzy mistrzowie starali się omijać te zasady.
Gdy w warsztacie można było uzyskać lepsze czy gorsze
wiadomości praktyczne, to często mizernie przedstawiała się
wiedza teoretyczna u terminatorów. Niektórzy mistrzowie re-
prezentowali tak niski poziom, że niewiele mieli swym ucz-
niom z zakresu teorii do przekazania. Aby zaradzić temu bra-
kowi, władze powołały w Poznaniu w 1823 r. szkołę niedziel-
ną dla uczniów rzemieślniczych, którą, przekształcono wkrót-
ce w szkołę wieczorową. Prowadzono niej wykłady z aryt-
metyki, geometrii, mechaniki i chemii. Stopniowo rozszerzano
program nauczania o kaligrafię, historię, geografię, rysunek
a ł ::
ni
5 w dziewiętnastowieczny-m Poznaniu
L . ł. fi . i..v,
'ytwórnia bielizny przy Placu Wilhelmowskim ols. ? 880 r.
i religię, Niestety, nauka i zajęcia prowadzone były w języ-
ku emieckim, były więc przez dziesiątki lat niedostępne dla
uczniów polskich. Z biegiem lat władze pruskie zaczęły przy-
wiązywać do rozbudowy szkolnictwa dokształcającego coraz
to większą wagę. W 1886 r. wydano nawet stosowną ustawę
W Poznaniu, jak i całym zaborze pruskim, odgrywały one do-
datkową, germanizacyjną funkcję. Władze uznały bowiem
szkoły dokształcające za ważny etap w dziele niemczenia mło-
dzieży polskiej. Ich zdaniem, p;.erwszym okresem, kiedy mło-
dy człowiek miał nasiąknąć duchem niemieckim, była szkoła
ludowa, dalej szkoła dokształcająca, a następnie służba woj-
skowa. Efekty tej całej akcji były nie tylko problematyczne,
ale wręcz chybione.
Polacy próbowali przeciwdziałać tym zamysłom. Towarzy-
stwo Przemysłowe w Poznaniu założyło w 1850 r. szkołę wie-
czoroą, która z pewnymi przerwami i rrimo szykan ze stro-
ny władz działała aż do 1918 r.
Ostatecznie młody człowiek po odbyciu nauki u pana maj-
stra i odbyciu kursów w-szkole dokształcającej stawał do egz.a-
minu czeladniczego. Miał już wtedy około 18 lat. Egzamin od-
bywał się przed komisją powoływaną przez cech, w później-
szych latach również przez izbę rzemieślniczą. Kandydat na
czeladnika musiał wykazać określony zasób umiejętności prak-
tycznych, jak i wiedzy teoretycznej. W części praktycznej ko-
nisja nakazywała wykonanie jakiegoś dzieła, w wypadku op.
rzemiosła introligatorskiego - efektownie oprawionej ksiażki,
piekarnictwa - upieczenia tortu itp. Po potryślnym zdaniu
egzaminu młody człowiek wchodził w szeregi braci czeiadni-
czej. Kolejnym celem, jaki mu prżyświecał, było zdobycie ty-
tułu mistrza. W ymagało to odbycia kolejnych kilku lat nauki:
Zależnie od branży, minimum trwała ona od 3 do 5 lat. Sta-
rym zwyczajem, czeladnicy stołowali się i mieszkali u pana
majstra. Oczywiście, traktowani byli już inaczej niż termina-
torzy, aczkolwiek zdarzały się wypadki brutalnego obchodze-
nia się z czeladnikami. Czas pracy nie był uregulowany, w koń-
cu wieku XIX średnio trwał 12 godzin. W okresie przedświą-
tecznym w piekarniach pracowano kilkanaście godzin, podo's-
nie rzecz się miała i w innych branżach, przede wszystkim
szewskiej i krawieckiej. Niemały wpływ na to miał fakt,' że
istniał specyficzny zwyczaj, iż na święta Bożego Narodzenia
i na Wielkanoc wypadało pojawić się w nowym, zależnie od
możliwości, mniej lub bardziej efektownym stroju. W ty r:,.
gorącym okresie mistrzowie sami zakasując rękawy narzucali
czeladnikom i uczniom morderczą i wielogodzinną pracę. Nie-
kiedy na odpoczynek pozostawało nie więcej niż kilka godzin:
. Walka eze'adzi o unormowany czas pracy z reguły kończyła
się jedynie teoretycznym sukcesem.
Wysokość wynagrodzenia uzależniona była od branży rze-
mieślniczej, długości pracy w określonym żawodzie. W 1819 r.
czeladnicy zarabiali tygodniowo 65 srebrnych groszy, czyli
2 talary i 5 srebrnych groszy, w 1907 r. około 25 marek tygod-
niowo. Oczywicie, niewiele nam daje stwierdzenie samej wy-
sokości zarobków bez orientacji w sile naywczej ówczesnego
pieniądza. W 1819 r. w Poznaniu, gdzie ceny na produkty spo-
żywcże były najwyższe w całej regencji, funt (czyli 467 gr a-
mów nam współczesnych) wieprzowiny kosztował 2 srebrne
83
grosze i 9 fenigów (srebrny grosz liczył 12 fenigów), wołowiny
również 2 srebrne grosze i 3 fenigi, cielęciny 2 srebrne grosze
i 3 fenigi, kwarta piwa (1,14 litra) 7 fenigów. W 1905 r. chleb
wagi półtora kilograma kosztował 23-30 fenigów, kilogram
słoniny 70 fenigów, kilogram ziemniaków 2 fenigi, jajko 5 fe-
nigów. W sumie samotny człowiek mógł żyć za te pieniądze
dość nawet dostatnio, biorąc nawet pod uwagę fakt, że około
l;'3 zarobków oddawał panu majstrowi za stancję i wyży wie-
nie 38.
Była i druga strona medalu, przede wszystkim w niektórych
brarżach, jak op. budowlanej - praca sezonowa, pociągająca
za sobą okresowe bezrobocie. W sumie jednak czeladnik byt
poszukiwanym i chętnie widzianym pracownikiem.
W zdobywaniu kwalifikacji przede wszystkim był zdany na
mistrza i własną inicjatywę. Brak było bowiem rozwiniętego
sytemu szkół dokształcających oraz przeróżnych kursów;
z jakich korzystać mogli terminatorzy. Program istniejących
był bardzo skromny, ograniczał się do języków polskiego i nie-
mieckiego, nauki korespondencji, rzadziej arytmetyki i ry-
sunków.
Ważną formą podnoszenia kwalifikacji były uświęcone wie-
kową tradycją wędrówki czeladnicze. Przez sethi lat należały
do obowiązków. Młody kandydat na mistrza ruszał w świat,
by poznać nowe techniki uprawianego rzemiosła, przemierza-
jąc niekiedy setki kilometrów, pracując wie?okrotnie u wy-
bitnych fachowców. Lata nas interesujące przyniosły zmierzch
tych praktyk, ze szkodą dla rzemiosła. U żródeł zahamowania
wędrówek czeladniczych leżały decyzje władz, które przera-
żone były prawdziwą plagą wędrujących, a de facto wałęsają-
cych się czeladników, którzy po wojnach napoleońskich prze-
mierzali wzdłuż i wszerz Europę. Wielu z nich nie podejmo-
wało żadnej pracy, żyjąc z żebractwa, a niekiedy i rozbojów.
W rezultacie, radykalnie ograniczono wędrówki czeladnicze,
początkowo domagając się od wędrujących rychłego podjęcia
pracy, dysponowania odpowiednią sumą pieniędzy itd. Osta-
,
38 Amtsblatt", 1819, nr 8; S. H a r e m z a: op. cif., s. 134; C. Ł :-
c z a k: Potożenie ekonomiczne rzemiosta wielkopolskiego w okresie
zaborów. Poznań 1962, s. 129.
tecznie w 1832 r. zniesiono przepis o przymusowej wędrówce
czeladników. Wielu więc, mniej ambitnych, młody ch ręko-
dzielników rezygnowało z opuszczenia miasta rodzinnego,
ograniczając się do podnoszenia kwalifikacji u miejscowych
mistrzów. Tymczasem poziom umiejętności poznańskich panów
majstrów nie musiał być zbyt świetny, kiedy to 1!fotty stawiał
im zarzut uprawiania "tradycyjnego partactwa" 3ł.
Co ambitniejsi nie rezygnowali z wędrówek, ograniczając
się jednak z reguły do terytorium Niemiec. Wprost imponująco
wyglądała wędrówka naszego znajomego, Stanislawa Harem-
zy. Początkowo jego itinerariam obejmować miało Waazawę,
Wilno, Petersburg, V'Ioskwę i Krym. Na przeszkodzie stanęły
wydarzenia rewolucyjne lat 1905-1907. Rusza więc młody
czeladnik introligatorski w drugim kierunku: na zachód. Prak-
F'
tykę rozpoczął w fabryce ksiąg handlowych w Apoldzie w Tu-
ryngii, potem ruszył do lVarburga w Hesji, gdzie pracował
:v introligatorni uniwersyteckiej, następnie zawitał do Frank-
furtu nad Menem, gdzie znalazł zajęcie w zakładzie introli-
gatorstwa art5stycznego. Tak wspominał spędzone tam chwile:
,.Pięlęne rzeczy wychodziły z tego warsztatu, szły nawet za
ocean. A co za wspaniałe skóry! Wszystkie według przepisów
zjazdu bibliotekarzy, wyprawiane i farbowane trwałymi barw-
nikami. Bajeczne to były warunki pracy i nauki" 4ł. Następnie
trafił do Kłodzka, skąd wraca w strony rodzinne. Jako w5-
bitny fachowiec otrzymuje stypendium izby rzemieślniczej
i odby we kurs mistrzowski w Berlinie u sławnego artysty
introligatora. Wybuch wojny nie pozwolił mu na uwieńczenie
wieloletniej nauki egzaminem mistrzowskim, który zdał już
w Poznaniu w niepodległej Polsce. Tego rodzaju praktyka
wydawała najlepsze owoce. Z reguły wybitniejsi rzemieślnicy
poznańscy mieli poza sobą wędrówkę czeladniczą.
Egzamin m.istrzowski składano, podobnie jak czeladniczy,
przed specjalną komisją. W ymagano od kandydata nie tylko
wiadomości praktycznych i teoretycznych, ale umiejętności
z prowadzenia samodzielnego warsztatu rzeemieśiniczego, na co
ss q, j o t t y: Przechadzkż... T. II, s. 352.
4o S. H a r e m z a: op. cif., s. 139.
84 R5
składała się między innymi znajomość księgowości, podstawo-
wych przepisów prawnych itd. Z reguły młodzi rzemieślnicy
uzyskiwali tytuł mistrza w wieku około 25 lat. Bywało jednak,
że następowało to znacznie później, a niekiedy nigdy z róż-
nych przy czyn nie udawało się przekroczyć Rubikonu dzie-
iącego czeladnika od pana majstra.
Upragnione przejście do klanu mistrzów nie oznaczało wca-
Ie, by dalsza droga była już usiana kwieciem. lozpoczynala
się twarda walka o byt, a jakże często o przetrwanie. Dla za-
łożenia samodzielnego warsztatu potrzebny był pewien kapi-
talik, nie wszyscy przecież byli synami panów majstrów bądź
mieli możliwość ożenku z ich córkami Iub wdową po panu
majstrze. A samodzielność po 1815 r. przychodzilo rozpoczy
nać w warunkach bardzo złożonych.
Nowy podział ziem polskich na kongresie wiedeńskim spo-
wodował odcięcie wielkopolskiego sukiennictwa od tradycyj-
nych rynków zbytu na wschodzie, a równocześnie otworzył
wrota dla konkurencyjnych towarów napływających z zacho-
du. Efektem były liczne bankructwa warsztatów sukienni-
czych. Z drugiej jednak strony, rozwój urbanistyczny Pozxia-
nia, jak również budowa twierdzy otwierały wielkie możli-
wości przed innymi branżami, przede wszystkim związanymi
z budownictwem. Do chwili pojawienia się połączenia kole-
jowego inne gałęzie rzemiosła jako tako jeszcze prosperowały.
Z biegiem lat jednak coraz bardziej odczuwano konkurencję
przemysłu. Do tego dochodziło jeszcze "tradycyjne partactwo",
a niekiedy i drogo skalkulowane usługi. Jeden z rzutkich kup-
ców polskich, Teodor Filipowicz, pisał: "Raz Spółka Stolar-
ska miała zamówienie na 120 dużych szaf prostych, bez naj-
mniejszych ozdób. Zainteresowała tym kilku tutejszych sto-
larzy. Cóż, kiedy wszyscy byli za drodzy, żądając od 110 do
120 marek za sztukę. Wtedy sprowadziła Spółka z Berlina
2 szafy pożądane - po 5& rok. za sztukę, i wykazało się jed-
nak, że tutejsi stolarze za 60 rok. z zyskiem sfabrykotvali to,
za co żądali poprzednio 120 rok." 4'. Wszystko to powodowało,
9i T. F i 1 i p o w i c z; Moje wspomnienia (1860-1932j. Poznań
I933, s. 10I.
f
Samowar srebrny z połowy
XIX w. Dzieło złotnika po-
znańskiego E. Fiedlera
!
Y . ,. a
i
ł
że Poznań nie stał się miastem świetnego rzemiosla. Większość
panów majstrów to właściciele skromnych warsztacików, nie
zatrudniający sił najemnych. Jakże często przychodziło im
przyslowiową klepać biedę: W 1863 r. spośród 1263 samo-
dzielnych rzemieślników aż 841 (66,70/0) ze względu na niskie
dochody nie placiło podatków. W 1907 r. na 5310 warsztatów
rzemieślniczych tylko 2300 (43,3ł/0) zatrudniało siły najemne.
W początkach XX stulecia ogromna większość mistrzów po-
znańskich osiągała dochody nie przekraczające 2000 rok. rocz-
nże, co mniej więcej równało się pensji wysoko kwalifikowa-
nego robotnika. Średnio zamożną warstwę stanowili rzemieśl-
nicy, których zarobki kształtowały się w granicach od 2000 do
20000 rok. Nieliczna arystokracja rzemieślnicza to ci, których
zyski przekraczały 20 000 rok. Kapitały swe lokowali w kamie-
nicach czy gospodarstwach rolnych. Trafiali się i tacy wśród
zamożnych rzemieślników, którym marźyło się życie ziemia-
nina. Kupowali oni majętności i przenosili się na wieś. Z re-
guły kończyło się to niezbyt fortunnie. Tak zbankrutowali
87
znani w pierwszej połowie wieku XIX rzemieślnicy: zegar-
mistrz Leon Masłowski i krawiec Jasiński .
Niski był poziom techniczny warsztatów rzemieślniczych.
Nie oznaczało to, by rzemiosło poznańskie nie stosowało naj-
ważniejszych osiągnięć; tak op. w 1859 r. pojawiły się ma-
szyny krawieckie do szycia, a w dwa Iata później, bo w 1861 -
szewskie. W końcu XIX w. w niektórych zakładach zaczęto
stosować niewielkie motorki elektryczne i spalinowe. :YIimo to
dominowała praca ręczna. W 1907 r. przeszło 80ł/o zakładów
przemysłowych, w tym również rzemieślniczych, poz'oawio-
nych było mechanicznej siły napędowej ry3. W tej sytuacji jak-
że trudno było podołać rosnącej konkurencji nowoczesnego
przemysłu. Niejeden mistrz zbankrutował, opuszczając strony
rodzinne bądź szukając zatrudnienia w miejscowym przemyśle.
Czarne lata rzemiosła poznańskiego to okres bezpośrednio po
kongresie wiedeńskim, kiedy zniknęło poznańskie sukiennictwo.
Następne to lata siedemdziesiąte, kiedy rozwinięte już kolej-
nictwo rzuciło na rynek poznański lawinę tanich wy tworów
przemysłu niemieckiego. Podkopało to istnienie niejednego
,arsztatu ślusarskiego czy kotlarskiego. Kryzysu z początków
XX stulecia rzemiosło poznańskie nie odczuło już tak boleś-
nie.
Zadziwiającą poznańską osobliwością było położenie rze=
mieślników chwaliszewskich. Ta dzielnica Poznania przez dzie-
siątki lat żyła rłasnym, odizolowanym od reszty miasta ży-
ciem. Gdy mistrz rzemieślniczy na Starym R.ynku czy
w. Marcinie toczyć musiał zaciętą walkę na śmierć i życie
z konkurencją przemysłową, pan majster na Chwaliszewie żył
jak za dawnych dobrych czasów w swym parterowym domecz-
ku i przy niewielkim warsztacie. Jego klientelę stanowili naj-
bliżsi sąsiedzi, którzy tylko ze względu na nadzwyczajne oko-
liczności udawali się do lewobrzeżnej części Poznania. Była
to dla nich prawdziwa wyprawa. Stary Rynek czy Plac Wil-
helmowski znajdowały się dla nich gdzieś bardzo daleko. Dru-
gi typ klienteli to chłopi, masowo przybyvający w dni targowe
do Poznania. "Tędy przez Chwaliszewo w dni targowe prze-
pływała długa, nie kończąca się fala chłopów i wieśniaczek,
spieszących według starodawnego zwyczaju na targ na Stary
Rynek [...] Zachodzili nieraz do tego czy innego szynku na
Chwaliszewie (a było ich w zachodniej części kilka), ażeby
spłukać z gardła kurz i spiekotę. A w drodze powrotnej, po
korzystnym zwłaszcza utargu, odwiedzali znajomego szewca
chwaliszewskiego, ażeby utargować lub zamówić nową parę
butów z wysokimi cholewkami, albo vastępowali do kuśnierza
po czapę baranią" 94. Do przełomu XIX i XX stulecia funkcjo-
nowało również na Chwaliszewie wielkie targowisko na zwie-
rzęta rzeźne. Co tydzień spędzano tu bydło, nierogaciznę, owce,
drób. I znów przybywały setki potencjalnych kupujących.
Najcenniejszą i, jak się okazać miało, najwierniejszą klien-
telę stanowili klerycy i księża; ci pierwsi, pobierający nauki
w pobLiskim seminarium, ci drudzy, pełniący przeróżne funk-
eje przy kurii arcybiskupiej bądź przybywający do niej z ca-
łej archidiecezji. "Dla nich to szewcy chwaliszewscy wyspe-
cjalizowali się w wyrobie Hkanonów (buty o wysokich, sztyw-
nych cholewkach, używane wówczas bardzo często przez du-
chowieństwo), a krawcy w wykonywaniu rewerend" . Dawni
klerye= wielolcrotnie pozostawali stałymi klientami rze-
mieślników chwaliszewskich, nadal zamawiając u nich "kano-
ny" i r eGverendy.
Nadszedł jednak kres dawnego Chwaliszeva. Nikt chyba nie
przypuszczał, że dźwięk dzwonka pierwszego tramwaju elek-
trycznego, jaki przejechał Most Chwaliszewski 6 marca 1898 r.,
był podzwonnym dla sielskich czasów. Nowoczesność wkro-
zyła tu z całą brutalnością. Nagle wszystko stało się jakieś
bliższe. Przejazd tramwajem do centrum miasta trwał kilka
minut, a tam, w nowoczesnych magazynach czy skromniej-
szych sklepikaclz, można było nabyć wszystko, czego dusza za-
pragr.ie. Chwaliszewski rzemieślnik tę zmianę odczuł bardzo
boleśnie. Nie sposób było sprostać konkurencji przemysłu.
Stopniowo zamykano warsztaty i sprzed,wano domki. Na ich
M. M o t t y : Przechadzki... T. I, s. 82-83, T. II, s. 74; C. Ł u-
c z a k: Połoźenże..., s. 73; C. Ł u c z a k: ycie..., s. 4;.
C. Ł u c z a k: Życie..., s. 74.
q M. J a b c z y ń s k i: Na Warcie zatrzyznai się czas. : Po-
nańskże wspominki..., s. 73.
Q Ibidem, s. 74.
s
miejscu powstawać zaczęły kamienice czynszowe. Znajdowali
w nich mieszkania robotnicy, podrzędni pracownicy biurowi.
Dawne Chwaliszewo, istniejące wieki, zniknęło w przeciągu
kilkunastu lat.
Niesprawiedliwe byłoby odsądzanie od czci i wiary poznań-
skich rzemieślników, z których grona rekrutowało się wielu
wybitnych fachowców. Wystarczy udać się do Muzeum Naro-
dowego w Poznaniu, by podziwiać wspaniałe dzieła złotników
poznańskich z pierwszej połowy XIX w. Zachwycają swym
kształtem i świetnym wykonaniem srebrne cukiernice, puchar-
ki, solniczki i samowary dzieła C. A. Algreena, Rudolfa Bau-
manna, Jana Blaua, Edwarda Fiedlera. Ten ostatni prowadził
jeden z największych i powszechnie ceniony skład precjozów
i sreber. Z pochodzenia Niemiec, w rozmowach z klientelą pol-
ską a szczególnie damami, posługiwał się nieco oryginalną pol-
szczyzną. Znany był nie tylko jako ceniony złotnik i jubiler,
ale również jako poznański Quasimodo. Natura bowiem oka-
zała się dlań wielce niełaskawa. "Korpus dość wielki, zgięty
na prawo skutkiem za krótkiej i w kolanie mocno skrzywio-
nej nogi, kończył się dużą głową o szerokiej, bladej twarzy,
jasnomodrawych oczach, wybitnym nosie i gęstej czuprynie
z krzycząco rudych, sztywnych włosów" 46. Świetnymi zegar-
mistrzami byli Andrzej Masłowski, Franois Didelot. Spod ich
rąk wychodziły prawdziwe cacka sztuki zegarmistrzowskiej.
Do poznańskiej arystokracji rzemieślniczej należał Antoni
Leitgeber, wybitny mistrz kowalski. Świetna jego kariera
przypadła na koniec XVIII w. i pierwsze dziesiątki XIX stu-
lecia. Jemu zawdzięczano pierwsze w mieście piorunochrony.
Dorobił się znacznego majątku, dając początek znanej poznań-
skiej rodzinie mieszczańskiej, która przeszła jednak pod znaki
Merkuriusza. Tradycyjnym zwyczajem, odbył dłuższą wędr ów-
kę czeladniczą; dzięki niej zapoznał się z wieloma nowościami
rzemiosła kowalskiego.
W pierwszej połowie XIX w. do znanych daleko poza gra-
nicami Poznania krawców zaliczał się Żyd Levinsohn. U nie-
go ubierała się młodzież ziemiańska i synowie zamożniejszych
4g M. M o t t y: Przechadzki... T. II, s. 75.
mieszczan. Prowadził też, jako jedyny w mieście, sprzedaż
przyborów toaletowych. Dodatkowym magnesem przyciągają-
cym xręską klientelę była wielce urodziwa, aczkolwiek korpu-
lentna żona. Nie był on tanim krawcem, kiedy od młodego
Walerego lir. Kwileckiego z Kobylnik w 1833 r. za uszycie
spodni sukiennych, płaszcza i długiej peleryny wziął 17 tala-
rów; by ła to równow artość 14 korców pruskich, czyli około
i 70 kg pszenicy 4'.
Już ;v pierwszej połowie XIX stulecia Poznań słynął ze zna-
komitych cukierników. Wśród nich prym trzymali bracia Vas-
sali, z pochodzenia Szwajcarzy, którzy swą cukiernię założyli
przy Starym Rynku. Głośna na całą prowincję była cukiernia,
również Szwajcara, Jakuba Prevostiego w Bazarze. Dalej cu-
kiernia braci Giovannolich przy Placu Wilhelmowsi:im "sław-
na byle na cały Poznań z śmietankowych betów". Przy ulicy
Wrocła;vskiej znajdowała się znana z rozmaitości ciast cukier-
nia Niemca Freuda. Wkrótce jednak na czoło mistrzów tego
fachu zvysunął się Polak Antoni Pfitzner. Naukę zawodu po-
bierał u Vassalego. Następnie udał się na wędrówkę, prakty-
kując e- Berlinie, Wrocławiu, Warszawie. Skromną cukierenkę
założył w 1849 r. przy ulicy Wrocławskiej. Dzięki niezwykłej
praco,; ilości i dobroci swy ch wypieków zdobywał sobie klien-
telę. Po pewnym czasie, w 1858 r., przeniósł swoją cukiernię
na Stary Rynek, przejmując lokale po swym dawnym mistrzu
Vassalim. Po latach był już właścicielem nie tylko świetnie
prosperującej cukierni, ale i fabryki cukrów i czekolad. Pro-
wadził hurtowy handel win. Posiadał na Węgrzech w Mad pod
Tokajem własne winnice.
Wśród najznakomitszych rękodzielników poznańskich obok
Leitgebera i Pfitznera wymienić nam trzeba Józefa Zeylanda,
mistrza stolarskiego. "Zeyland nie pozostał na stanowisku
zwyczajnych, jak to mówią, majstrów, starał się od początku
obręb stolarski rozszerzyć i rzemiosło połączyć z kunsztem.
Przedsiębrał nie tylko zwyczajne prace koło budowli, lecz wy-
rabiał także meble i przyrządy pokojow rozmaitego rodzaju,
47 W. K w i 1 e c k i: Dyaryusz r. 1832-1834. T. IV. Kajecik 32,
s. 277 (ze zbiorów prywatnych A. Kwileckiego); ,,Amtsblatt" 1833,
nr 29.
90 9I
Antoni Pfitzner
wedle nowszych wymagań, z artystycznym zmysłem; zs,vrócił
zatem wkrótce uwagę publiczności na siebie, tak że ilość za-
mówień z każdym dniem się mnożyła, a z nią wzrastała ro-
bota [...]. Wyroby Zeylanda pojawiały się nieraz na wystawach
tutaj i w innych krajach, podobno nawet i w Anglii, a nie
tylko u nas pokup znajdowały, lecz i za granicę je wywożono".
Do jego klienteli należały rody arystokratyczne. Dziełen: firmy
Zeylanda były rzeźbione w dębinie szafy bibliotecz.ne wł pa-
łacu rogalińskim, wykonane w czasie restauracji budynku
przedsiębrauej przez Edwarda Aleksandra Raczyńskiego. Wiel-
ce pochlebną opinię wyrażała o n.im Celestyna Działyńska de
damo Zamoyska, żona Tytusa. W 1857 r. oboje Działyńscy
przeżywali wielkie chwile związane z mariażem ich jeńynego
syna Jana, który poślubił córkę księcia Adama Jerzego Czar-
toryskiego, Izabellę. Przygotowując dla państwa młody ch re-
zydencję na zamku w Gołuchowie, tak pisała Celestyna Dzia-
łyńska do męża: "Jeżeliś do pokoju Izi meble nie kupił. może
92
byś mógł u Zelanda [!] obstalować des spirales i użyć je jako
nogi do stolików, ja ci brulione moje poślę, może byś mógł
je użyć - oni przepadają za tym rodzajem mebli i gdzie sśę
pójdzie do domu trochę eleganckiego, to się nic innego nie
WldZ1" 9s.
Charakterystycznym zjawiskiem było zanikanie niektórych
gałęzi rękodzielnictwa, a pojawianie się nowych. .Tak wiado-
mo, zniknęli tak liczni w XVIII w. poznańscy sukiennicy.
W pierwszej połowie wieku XIX pojawili się w Poznaniu,
pierwsi mistrzowie sztuki fotograficznej.
O upowszechnieniu wśród poznaniaków wynalazku francu-
skiego malarza Louis Jacques Daguerre'a, zwanego od jego ną-
zwiska dagerotypem, zadecydowały dwa prawie równoległe
wydarzenia. W 1840 r. nakładem braci Szerków w Poznaniu
ukazało się polskie tłumaczenie dzielka Daguerre'a Daguer-
reotyp i Dżjorama, czyiż dokladnp ż autentyczny opis post-
powanża i aparatu mojego do utrwalenia obrazów cienanicy
optycznej (camera obscura) przytem o rodzaju ż sposobie mn-
Lowania i oświetlanża w Dijoramie. Prawie równocześnie, bo
w 1841 r. znany księgarz i wydawca Konstanty Żupański spro-
wadził z Paryża pierwszy dagerotyp. "Był to widok Luwru,
bardzo niewyraźny, musiałem go bowiem kręcić na różne stro-
ny pod światło, nim obraz pochwycić mogłem; pierwszą zaś
tutaj u nas fotografią, tj. odbitkę na papierze, pokazal mi
czterdziestego ósmego roku Karol Libelt; przywiózl ją z Frank-
furtu n/M., gdzie posłował w parlamencie niemieckim. Wyglą-
ctało to jeszcze tak nieszczególnie, iż gdyby Libelt nie byt za-
ręczał, że to ma być jego fizjonomia, nikt by tego odgadnąć
nie zdołał" - tak opisywał swe zetknięcie z nowym wynalaz-
kiem niezastąpiony Marceli Motty 4.
Pierwszym, który w Poznaniu zajął się dagerotypowani.m,
był Wiktor Kurnatowski, znany i ceniony litograf. Pierwsze
M. M o t t y: Przechadzki... T. II, s. 441-442 M. P a w 1 a c z y k:
hatac w Rogalżnie. Poznań 1978, s. 24; Cyt. za: B. D o 1 c z e w s k a,
Z. D o 1 c z e w s k i: Zars historii mebli w zamku kórni.cTcim. "Pa-
miętnik Biblioteki Kórnickiej". Zeszyt 15 (1980), s. 20.
4 M. M o t t y: Przechadzki... T. I, s. 179.
93 ! '
dagerotypy jego wykonania pojawiły się już z początku lat
czterdziestych. Nie traktował tego jednak- jako źródła docho-
dów, dagerotypując przyjaciół i znajomych. Wkrótce jednak
pows,tają pierwsze zaklady fotograficzne. Pierwszym, który
próbował na dagerotypowaniu zrobić majątek, był Niemiec
A. Lippowitz, przybyły z Leszna do Poznania prawdopodob-
nie su 1844 r. Założył on pracownię przy ulicy Fryderykow-,
sklej i "daguerotypowal, co się dało". IJagerotypowanie było
z,abiegiem długotrwałym i niełatwym. Nie bardzo to się Lip-
powitzowi udawało. Wprowadzenie fotografi.i pogłębiło lsło-
poty. Ważnym elementem produkcji samej fotografii było ręcz-
ne retuszowanie. Sam Lippowitz nie miał do tego najmniej-
szych talentów, a dobrych retuszowników niełatwo było po-
zyskać. W rezultacie porzucił on ten proceder, zakładając fa-
brykę nawozów sztucznych.
Znacznie lepiej powiodło się trzem jego lconkurentom, któ-
rzy wkrótce po nim założyli pracownie fotograficzne; byli to:
Zeuschner, Filehne i Henryk Engelmann. Ten ostatni cieszył
się szczególnym wzięciem u pięknych dam, które chętnie fo-
tografowały się w jego atelier. Okazało się, że fotografika
mogla być całkiem dochodowym zajęciem. Wszyscy trzej doro-
bili się niezłych fortunek i kami.enic. Pierwszym Polakiem,
który poszedł w ich ślady, był Nepomucen Seyfried, przybyły
do Poznania ze Wschowy około 1868 r. Założył on nawet sto-
sawny pawilonik na narożniku ulicy Podgórnej i Wilhelmow-
skier. Jego następczynią w kunszcie fotograficznyzn była ko-
bieta, Balbina Mirska.
Symbolem nowych cżasów było pojawienie sie specjalistów
w zakresie ślusarstwa samechodowego.
Pożądani byli jednak nie tytka wybitni fachowcy, mistrzo-
wie w swym fachu, ale również liczna armia różnego rodzaju
naprawiaczy. I ci nie najgorzej prosperowali. "Gospodarze do-
mów w tysicznych kłopotach; trzeba dla nowych poddanych
wyporządzić mieszkania, łatać mury, malować pokoje, nakle
jać obicia, wprawiać szyby, wszystko w największym pośpie-
chu i gwałtem, a tu mularzy, stolarzy, malarzy i innych tym
pod.obnym rzeczy, ani się doproś; jedni z nich przyrzekną i nie
przyjdą, drudzy przyjdą i uciekną, ci się upiją, tamci burdy
94
,
X4 Y
R
f
..2fm
G c", !I'..:
<..
ke . ..a s
f >
a' ..,..
,,
Fl,ewersy lotografii wykonanych prLez zm.me firmy puznat.Kx:
Atelier J. Engelmanna, Atelier Rubens, dawniej E. Mirska
robią, a wszyscy zdzierają korzystając z okazji". - biadol
w 1866 r. nad losem kamieniczników Wojtuś z Zawad 50.
Kategorią rękodzielników, którzy zajmowali najniższę
szczeble drabiny rzemieślniczej, byli różnego rodzaju domo-
krążcy, ostrzyciele noży i szklarze.
Summa summarum - poznańskiej braci rzemieślniczej w
większości wypadków wiodo się nie najgorzej, niektórzy do-
chodzili nawet do znaczniejszego majątku.
so Listy Wojtusia... List XLVIII; Dz.P. 1866, nr 236.
I. i..
I,,
9J
.....
Kupiectwo
Drugim klasycznym źródłem dochodów części ludności miej-
skiej był handel. U początku interesującej nas epoki, ze zna-
nych nam już przyczyn, a mianowicie wojen, jakie przewaliły
się przez Poznań, nowych podziałów politycznych - sytuacja
kupiectwa, podobnie jak i rzemiosła, była nieświetna. Cechą
charakterystyczną był brak ciągłości przechodzenia z ojca na
syna tradycji kupieckich. Zniknęły z powierzchni daune pa-
trycjuszowskie rodziny. Do wyjątków należały takie, które
mogły poszczycić się odpowiednim statusem majątkowym od
dwóch pokoleń.
Pierwsze dziesiątki lat po kongresie wiedeńskim to stopnio-
we odradzanie się kupiectwa poznańskiego.
W zasadzie osoby czerpiące środki utrzymania z handlu po-
dzielić można było na kilka grup. Pierwszą stanowili kupcy-
-hurtownicy, prowadzący interesy daleko sięgające poza po-
znańskie opłotki, druga kategoria to kupcy prowadzący więk-
sze sklepy, popularnie zwane w Poznaniu składami, przezna-
czone dla majętniejszej i to nie tylko miejskiej klienteli, da-
lej - kramikarze, u których zaopatrywali się mieszkańcy ży-
jący w najbliższym sąsiedztwie, czwarta grupa to stragania-
rze i domokrążni przekupnie.
Z upadkiem sukiennictwa zniknęli wielcy kupcy zajmujący
się eksportem jego wyrobów daleko na wschód. Pojawienie się
nowej generacji handlowców na dużą skalę związane było
z wywvozem płodów rolnych i ich przetworów. Reformy uwła-
szczeniowe przyniosły w efekcie unowocześnienie całej gospo-
darki wiejskiej. Szybko zaczęły rosnąć nadwyżki płodów rol-
nych i hodowlanych. Poznań staje się ważnym centrum handlu
wełną, zbożem i spirytusem oraz zwierzętami rzeźnymi i ptac-
twem. Od 183 7 r. funkcjonowały w Poznaniu targi na wełnę.
W I845 r. powstaje pierwsze towarzystwo skupiające wielkich
posiadaczy ziemskich i kupców, przejmujące w swe ręce han-
del zbożem. W 1857 r. tworzy się giełdę zbożową, funkcjonu-
jącą od 1865 r. w oparciu o statut zatwierdzony przez władze.
W dwa lata później, w 1867 r., powstała giełda spirytusowa.
i Ł
Reklama artykułów sportowych z 1909 r.
Kupiectwo poznańskie czerpało niemałe zyski z pośrednictwa
między producentami płodów rolniczych i hodowlanych ze
wschodnich prowincji Prus, a także Królestwa Polskiego,
a kupcami z innych regionów Niemiec, a również wielu kra-
jów Europy: Anglii, Francji, Iiolandii, Szwecji. Okres dobrej
i stale rosnącej koniunktury trwał do ostatniej ćwierci XTX w.
Zahamowało ją wtargnięcie na rynki europejskie zamorskich
płodów rolnych. Monopol kupców hurtowników podważyła
rozwijająca się od końca wieku XIX spółdzielczość. Odbiło
się to na pozycji materialnej wielkiego kupiectwa poznań-
skiego. Liczba najzamożniejszych kupców sięgała w latach
1879-1880 - 61, w 1881-1882 - 71, by w 1887-1888 spaść do
liczby 59 al. Dochody tej warstwy, rekrutującej się wyłącz-
nie z Żydów i Niemców, musiały być znaczne. Przykładem jest
si M. J a f f e: op. cif., s. 325.
7 W dziewiętnastowiecznym Poznaniu 97
#.
.:.
Reklama sklepu obuwia
z 1909 r.
tutaj rodzina Bergerów, znanych kupców zboźem, a następnie
drzewem. Ostatni z tego rodu, Gotthilf, zmar ły w 1874 r.,
pięknie zapisał się w dziejach swego rodzinnego miasta, będąc
fundatorem kilku ważnych instytucji. Własnym sumptem wy-
stawił między innymi gmach Szkoły Realnej i dom starców.
Wśród Polaków na przełomie XIX i XX stulecia również po-
jawili się handlowcy na większą skalę. Do nich niewątpliwie
należał Marcin Biedermann, zręcznie handlujący ziemią. Po-
łożył on niemałe zasługi w walce społeczeństwa polskiego z ży-
wiołem niemieckim o ziemię. Był zarazem potentatem praso-
wym. W 1901 r. wydawał on kilka czasopism: "Pracę", "Gór-
noślązaka", "Czytelnię Polską'' oraz "Gazetę Bydgoską".
Kupcem, już nie na tę skalę, ale również zaliczającym się
do poważniejszych przedsiębiorców, z dużą inicjatywą i szer-
szym oddechem, był Teodor Filipowicz, klasyczny self-marle
man. Ukończył gimnazjum l4Tarii Magdaleny w Poznaniu, na-
stępnie korzystając z prywatnego stypendium jednego z wiel-
kopolskich ziemian podjął studia filologiczne na uniwersytecie
wrocłałskim. Mistrzem jego był sławny Władysław Nehring.
Zdawał się rokować najlepsze nadzieje jako naukowiec. Nie
widząc jednak możliwości zrobienia kariery profesorskiej
w Niemczech, dość niespodziewanie przerwał studia i w 1887 r.
rozpoczął pracę w przedsiębiorstwie spedycyjnym w Harburgu
nad Łabą. Następnie znalazł zatrudnienie w poważnych fir-
mach handlowych w Hamburgu. Dla czlowielia z ambicjami
nie można było sobie wyobrazić bardziej pożądanej praktyki.
jak w tym centrum światowego handlu. Przez dłuższy czas
pracował Filipowicz w hiszpańskiej eksportowa-importowej
firmie Minlos Breuer & Co. Wymagania szefów były bardzo
wysokie. Poza umiejętnościami czysto fachowymi, jak prowa-
dzenie księgowości, wymagano znajomości czterech języków
obcych: angielskiego, hiszpańskiego, francuskiego i niemieckie-
go. Filipowicz szybko zdobył samodzielne stanowisko. Gdy roz-
poczynał swą karierę na obczyźnie zarabiał 480 marel rocznie,
co było sumą bardzo skromną. Po dziesięciu latach pracy
otrzymyvał pensję w wysokości 5400 marek rocznie. Nie zado-
walałó go to jednak, pragnął się usamodzielnić. Pracując w fir-
mie Minlos Breuer & Co założył niewielkie przedsiębiorstwo
wysyłkowe, a następnie dom komisowy. W 1897 r. wrócił do
Poznania, gdzie założył spółkę do handlu zbożem; współkie-
rował również innymi instytucjami, op. Spółką Stolarską. Sa-
modzielna kariera na gruncie rodzimym toczyła się ze zmien-
nym szczęściem. Nie zawsze wśród swoich wspólników trafiał
na właściwych partnerów. Był on przyzwyczajony do innego
stylu pracy, tymczasem niekiedy przyszło mu współdziałać
z ludźmi, którzy hołdowali jakże zwodniczej zasadzie "jakoś to
będzie". Gorzko brzmią słowa Filipowicza, napisane po latach
pracy tv Poznaniu. "Zazdroszczono mi bez miary mego mająt-
ku, posądzano o miliony, gdy tymczasem był on i jest tak
duży, że daje mi tylko skromne utrzymanig. A podkreślam, że
oszczędziłem to jedynie swem arcyskromnym życiem" 5q.
6 T. F i 1 i p o w i c z, op. cif., s. 22, 35, 99.
9R 99
Wielce pomocne w zrobieniu kariery kupieckiej było od-
bywanie praktyki w poważnym ośrodku handlu. Dotyczyło to
nie tylko wielkich hurtowników, ale również poważnych kup-
ców, trudniących się handlem detalicznym. Wielu więc adep-
tów Merkurego ruszało do Gdańska, Bremy czy Hamburga.
Zabiegano również o to, aby młodzież wstępująca do za-
wodu kupieckiego, oczywiście po ukończonej szkole ludowej,
miała możliwość dokształcania się. W 1846 r. powstała z ini-
ejatywy działającego od 1821 r. Towarzystwa ku Wspieraniu
Zubożałych Sług Handlowych, później zwanego Towarzystwo
Młodzieży Kupieckiej, szkoła wieczorowa dla ucznićw han-
dlowych. Program jej obejmował: rachunki kupieckie, "książ-
kowość" i korespondencję, języki polski i niemiecki, geografię
gospodarczą, historię gospodarczą, chemię i fizykę, początki
ekonomii politycznej, prawo handlowe i wekslowe oraz towa-
roznawstwo. Istniały również kursy prywatne. Władze dopie-
ro w 1907 r. otworzyły Dokształcającą Szkołę Handlową (Han-
dels-Fortbildungsschule). Nauka w niej uczniów kupieckich
była obowiązkowa. I ta szkoła w zamysłach zaborcy odgry-
wać miała rolę germanizacyjną.
Wielu z cenionych na gruncie poznańskim i w prowincji
kupców detalicznych miało za sobą dość gruntowne wykształ-
cenie zawodowe. Początkowo ta kategoria kupców nie była
znów tak liczna, kiedy zważymy, że w 1822 r. w Poznaniu
117 kupców wpisanych było do rejestru. Stopniowo liczba ich
rosła. W 1837 r. było ich już 261. Podobnie jak u kupców hur-
towników, tak i tu przeważali Niemcy i Żydzi. W 1822 r. po-
chodzenia polskiego było tylko 27 (11ł/0) kupców, a w 1837
tylko 16 (6ł/0). W następnych dziesięcioleciach z rozwojem mia-
sta rosła liczba poważnych, znaczniejszych kupców trudnią-
cych się handlem detalicznym. W 1907 r. były już 1342 przed-
siębiorstwa handlowe zatrudniające siły najemne. W zdecy-
dowanej większości (1066) były to sklepy, w których praco-
wało nie więcej niż pięciu subiektów. Podobnie jak w latach
poprzednich i nadal przeszło 70ł/o sklepów znajdowało się w
rękach niepolskich 5'. Na zahamowanie niekorzystnego dla ku-
5s M, J a f f e: op. cif., s. 212. C. Ł u c z a k: Życie..., s. 143, 148.
piectwa polskiego trendu niewątpliwie duży wpływł miały ini-
cjatywy Karola Marcinkowskiego i powstanie Bazaru.
Zamożniejsi kupcy wykazywali dużo inwencji w zdoby-
waniu klienteli. Wychodząca od 1815 r. "Gazeta Wielkiego
Księstwa Poznańskiego" prowadzi stale dział ogłoszeń handlo-
wych. Reklamy poszczególnych firm były raz to bardzo zwię-
złe, innym znów razem bardzo obszerne. Co zapobiegliwsi
kupcy donosili natychmiast o nowych dostawach atrakcyjnych
towarów. Podziwu godny był jeden z nielicznych w pierwszej
połowie XIX w. znaczniejszych kupców Polaków - Stanisław
Powelski, który zamieszczał rozliczne inseraty, niekiedy bardzo
lakoniczne w stylu: "Doniesienie. Świeże ostrygi dostał Sta-
nisław Powelski", by znów w wielowierszowej reklamie, po-
Iecając się "łaskawej pamięci Wysokiej Szlachcie i Przeświet-
nej Publiczności" informować, iż "Oprócz Win Węgierskich,
których teraz świeżo z Węgier sprowadziłem we wszystkich
gatunkach, mam też różne wina Ryńskie, Wurtzburskie, Hisz-
pańskie, białe i czerwone Francuskie, Bourgońskie, szampań-
skie, niemniej araki różne, między któremi arak de Goa, tak-
że świeży porter Londyński sławnego Barchay i piwo Angiel-
skie. Oprócz wyżej wyrażonych trunków, można u mnie do-
stać oliwy i tytoniu Tureckiego, także i stambułek, przyrzeka-
jąc nayumiarkowańszą cenę, polecam się łaskawej pamięci
Wysokiej Szlachcie i Prześwietnej Publiczności" 54.
Ogłaszali się kupcy i innych branż, jak op. Jan Fryderyk
Kuhn, oferujący "uzupełniony asortyment towarów pilśnia-
nych przeciw rumatyzmom, z fabryki I. P. Gobbin, kupca
w Berlinie, robionych z kłaków psich i cienkiej wełny..." .
W dziedzinie reklamy prasowej następne dziesięciolecia
przyniosły zmiany jedynie w formie, treść pozostawała ta sa-
ma. Inseraty wyglądały u schyłku stulecia bardziej efektow-
nie. Co znaczniejsi kupcy wykupywali całe stronice na ogło-
szenia, a pisma wydawały specjalne dodatki. Stosowano w nich
wyszukane kraje pisma. Tak op. reklma znanej nam już
firmy A. Pfitzner z okazji świąt Boego Narodzenia, za-
s4 GWKP 1816, nr 52, 86.
65 Ibidem 1816, nr 95.
100 m1
mieszczona w 1896 r. na łamach "Przeglądu Pć,znańskiego", li-
czyła około 40 wierszy w 21 ródzajach pisma. Wbre pQzo-
rom, była przykładem lakonicznego, ale jakże bogatego w mi-
łe podniebieniu treści. "Wina stare tokajskie ze sławnych lat"..
występowały obok win mszalnych. Te ostatnie firma A. Pfit-
zner dostarczała jako "przysięgły dostawca v;in kościelnych",
baumkuchy sąsiadowały z piernikami toruńskimi, z cukrami
i karmelkami na drzewko itd. W sumie reklamowano 39 róż-
nych smakołyków, bezustannie przypominając o dobroci pro-
duktów oraz "bardzo umiarkowanych cenach" 5s.
Przez iele lat skromnie preżentowały się okna wystawowe
i szyldy. "Drzwi i ol:ien wystawnych, nęcącymi i łudzącymi
towarami napełnionych, nie byto wtenczas wcale; czasem gdzieś
widziało się w zwyczajnym okienku jaką cytrynkę, głowę cu-
kru lub flaszeczkę oliwy; handle znaczyły się tylko szyldem,
napisem i wnijściem z ulicy" s'.
Sam sklep rócnież wyglądał wtedy nie imponująco, były
one "niewielkie i nieświetne''. Nie wszystkie też mieściły się
na parterze. Zakładano je również na piętrach. Jeden z naj-
bardziej znanych kupców bławatnych, Kazixr.ierz Liszkowski,
właściciel znanego sklepu w Bazarze, rozpoczynał swą karierę
w wąskim pokoiku na pierszym piętrze przy Starym Ryn-
ku, zastawionym szafkami, w których mieścił się towar. Oko-
ło połoy wieku XIX spotykamy już okna wystawne, na ra-
zie jeszcze bardzo wąskie, w których jednak właściciel sklepu
zamieszczał większą liczbę produktów, prezentując je na kil-
ku półeczkach przesłaniających całe okno. Stopniowo wysta-
wy stawały się coraz szersze i spełniać zaczęły łażną rolę w
przyciąganiu klienteli. Nastąpiło to jednak w ostatnich dziesię-
cioieciaclz XIX w. Na przełomie XIX i XX stulecia są to już
imponujące okna wystawne. Niektórzy zamożniejsi kupcy w
swych sklepach dysponowali dwoma dużymi oknami wysta-
wowymi, przedzielonymi drzwiami rejściowymi. Charakter -
, y
stycznym ahcentem były markizy, chroniące l.lientelę od słoń-
ca czy deszczu. Rozpowszechniły się one w latach trzydzie-
ss Przegląd Poznański" 1896, nr 52.
s' M. M o t t y: Przechadzk;i... T. I, s. 13.
Sklepy przy ul. Św. Marcina w końcu Xli w.
stych i stanowiły stały akcent poznańskiej ulicy i w następ-
nych dziesięcioleciach 5.
Szyldy nad sklepami miały również długą tradycję. Począt-
kowo były one bardzo zwięzłe, op. na znanym obrazie Juliusa
Knorra. Na Starym Rynku w roku 1838 widnieje jeden z "han-
dlów", nad którym urnieszezono pokaźny szyld zawierający
tylko dwa słowa "Moda Handlung" - "Handel mód". Popu-
larne były również napisy uwzględniające wyłącznie nazwisko
właściciela, op. nad znanym nam już sklepem i cukiernią
A. Pfitzner". Stopniowo obok nazwiska właściciela pojawiała
"
się również informacja o towarach sprzedawanych w danym
sklepie. Wprowadzono szyldy dwujęzyczne, polskie i niemiec-
kie, nie brak było jednak napisów jednojęzycznych - polskich
bądź niemieckich Ss.
Najbardziej liczące się firmy kupieckie miały swe sklepy
na Starym Rynku czy ulicach: Szerokiej, Wrocławskiej, no-
szącej dumny przydomek "poznańskiej Citł". Stopniowo zdo-
sa M. W a r k o c z e w s k a: Lawny Poznań cyc. 27, 42, 49, 51,
52, 144, 157. ,
s9 Ibidem, cyc. 51, 54, 157.
102
m
ł i. F.."a
bywały sobie rangę centrów handlowych i inne ulice. Głównie
dzięki powstaniu Bazaru znaczenia nabrała ulica Nowa, póź-
niej Plac Wilhelmowski, Św. Marcin, Rycerska.
Sam sposób zakupu, który przez wiele lat miał charakter
specyficznego obrządku, zmieniał się z biegiem Iat. W pierw-
szej połowie XIX w. ziemianie bawiący w Poznaniu czy za-
możniejsze mieszczaństwo do sklepu fatygowało się tylko w
wyjątkowych okolicznościach. Z reguły transakcje odbywały
się w mieszkaniu klienta lub pokoju hotelowym. "Przychodził
w takim razie sam kupiec albo pierwszy subiekt do mieszka-
nia; za nim szedł kupczyk jeden i drugi z wielkimi tobołami
towarów na plecach; rozkładano materie po stołach, krzesłach
i łóżkach, i rozpoczynały się długie rozhowory i targi, w któ-
rych rzeczownik p a n nie był używany; mówiono zwykle
w trzeciej osobie: "k u p i e c niech nie żartuje, k u p i e c
niech opuści" sł. Powoli zwyczaj ten zanikał. lTie oznaczało
to, by interesant nadal nie był obsługiwany w sposób właści-
wy. Zmieniało się wnętrze sklepu, stawało się ono coraz bar-
dziej eleganckie. Obsługa prześcigała się w uprzejmościach. By-
ło przyjęte, że w wytwornych sklepach damom podsuwano
krzesła, a subiekci w lansadach krążyli z najwykwintniejszy-
mi towarami. "Mając do czynienia zawsze z tymi samymi i do
tego renomowanymi interesami kupieckimi, mogę być pewna,
iż otrzymuję towar wypróbowanej jakości, rzetelnej miary,
skład zaś, w którym nabywam towar, gwarantuie mi jego
wartość. Nigdy mi się też nie zdarza, abym musiała u kupców
skarżyć się na wady w zakupionym towarze czy na mew łaści-
wą jakość poczynionych zakupów. To już każdy musi przyznać,
że kupiectwo poznańskie przynosi zaszczyt swemu fachowi" -
pisała w swym dzienniczku w 1893 r. ziemianka Marianna Ja-
siecka 6l. Traktowano tak nie tylko osobę, która dokonywała
poważnych zakupów, ale każdego, kto przestępował próg sza-
nującego się sklepu. Tak wspomina swe dziecinne zakupy Ma-
ria Wicherkiewicz: "Żaden jednak sklep tak nie przyciągał
nas, dzieci, jak firma Rose przy ulicy Nowej w Bazarze. Był
M. M o t t y: Przechadzki... T. I, s. 14.
al J. Fedorowicz J. Konopińska: Marianna i róże. War-
,
stawa 1977, s. 82.
to zaczarowany świat papieru, albumów, ołówków, pieczątek,
wycinanek. Ruppiner Bildebogen, ktGrym się dzieci zachwyca-
ły, przeglądając godzinami stosy arkuszy, by potem wybrać ...
obrazek za 10 fenigów. Jeszcze dziś, wspominając to, podzi-
wiam uprzejmość i cierpliwość, z jaką mnie, małą dziew-
czynkę obsługiwano w tym wykwintnym i we wszystko zao-
patrzonym sklepie" s4. Było też w zwyczaju, że stałym klien-
tom z okazji świąt Bożego Narodzenia ofiarowywano drobne,
a niekiedy i większe prezenty.
W pierwszych dziesięcioleciach XIX w. obok kupców spe-
cjalizujących się w sprzedaży towarów jednego asortymentu
prowadzono również sklepy, które miały do zaoferowania róż-
ne ich rodzaje, i to niekiedy w dość zaskakujących kombina-
cjach. Stanisław Powelski obok znanych wiktuałów i trunków
handlował również wodą kolońską. Zgoła szokujący byt inserat
właściciela innego sklepu delikatesowego, L.F. Gravina, który
obok jednofuntowych baryłek kawioru, przeróżnych serów
i vvin proponował, iż do sprzedania jest również "sześcioletni
koń srokaty dobrze tresowany" 63.
Poważne zmiany przyniósł przełom XIX i XX wieku. Poja-
wiają się duże sklepy wielobranżowe. Do nich należał maga-
zyn Stefana Kałamajskiego na Placu Wilhelmowskim, w któ-
rym można było kupić tkaniny wełniane, bawelniane, pasman-
terię, bieliznę i galanterię. Inny rzutki kupiec poznański, Ka-
jetan Ignatowicz, założył na Starym Rynku dom towarowy.
Sięgnął on do najnowocześniejszych rozwiązań. Na nieco już
strudzonych zakupami klientów czekała na najwyższym pię-
trze kawiarnia s9.
Nie ulega wątpliwości, że majętni kupcy poznańscy nie szczę-
dzili wysiłków, by nadążyć za wymogami czasu - tak w me-
todach obsługi klientów, jak i doboru oferowanych towarów.
Warto tu wspomnieć, że już od 1894 r. istniał w Poznaniu sa-
lon automobilów Stanisława Brzeskiego przy ulicy Ludw iki
(obecnie Chudoby), oferujący auta renomowanych firm: Opel,
M. W i c h e r k i e w i c z o w a: Najmilsźe miasto. W: Wspo-
minki poznańskie..., s. 171.
s8 GWKP 1816, nr 76.
Z. Z a k r z e w s k i: Przechadzki ino Poznaniu lat między2vo-
jennych. Warszawa - Poznań 1974, s. 32, 157.
104 . 105
s
Reklama salonu samo-
chodowego Stanisława
Brzeskiego z 1909 r.
Adler, Fiat, Bras:ez, W inerwa. Trzeba byto bowiem podołać
rosnącej konkurencji. Z rozwojem kolejnictwa kupiectwo po-
znańskie straciło część zamożniejszej klienteli: wyższych urzęd-
ników, ziemian, którzy szczególnie w towary bardziej wykwin-
tne zaopatrywali się we Wrocławiu czy Berlinie. Na przeło-
mie XIX i XX w. zaostrzyła się w alka ekonomiczna między
burżuazją niemiecką i polską. Coraz wyraźniej rozbrzmiewały
hasła "Jader tu den Seinen" i "Swój do s wago". Mimo to
jednak zapobiegliwi, solidni kupcy mogli liczyć nie tylko na
przetrwanie, ale również dorabiali się wcale nie groszowych
fortun.
Najliczniej reprezentowane były jednak małe sklepiki, na-
stawione na klientelę zamieszkałą w najbliższej okolicy. Była
ich liczba niemała, skoro w 1822 r. istniało 419 sklepików. Nie-
które z nich zyskiwały sobię wzięcie u szerszej publiczności.
ma
W pierwszej połowie cvieku XIX sławne byty "śedziowe bud-
ki" rozlokowane na Starym Rynku, w domach prawie że przy-
tulonych do Ratusza. Drobne "handelki" to przede wszystkim
sklepy spożywcze. Liczba ich rosła bardzo szybko; gdy w 1872 r.
było ich w Poznaniu 200, to w 1907 już 826. Ich najbardziej
charakterystyczną cechą było to, że obsługiwały coraz to mniej-
szą liczbę mieszkańców. W 1872 r. na 2a0 osób zamieszkałych
w Poznaniu przypadął jeden sklep spożywczy, gdy w 1907
już tylko na 168. Prawie połowa przedsiębiorstw tej branży,
bo 327 (39,50/0), obsługiwana była wyłączrie przez ich właści-
ciela. Bardzo pożądaną klientelą tych właśnie niewielkich skle-
pików była dzieciarnia, która zresztą często załatwiała tak u-
py dla całej rodziny. Umiejętnie zabiegano o jej względy. Przy
większym zakupie ofiarowywano kilka karmelków. Nie bez
powodzenia wyciągano od niej i dodatkowe pieniądze. Skle-
pikarze chętnie prowadzili specjalne ezeholadki, w których
opakowaniu ukryte były barwne obrazki. Z reguły składały
się one na atrakcyjne serie, opiewające wspaniałe przygody,
op. wyprawę Kolumba, czy popularne bajki. Oczywiście dzieci
nie szczędziły wysiłków, aby wydobyć z kieszeni rodziców ko-
lejne 20 fenigów na czekoladkę, która być może zawierać bę-
dzie wymarzony obrazek. lTiewielkie sklepiki obsługiwane wy-
łącznie przez ich właściciela w 1907 r. stanowiły 32,6/o wszy-
stkich przedsiębiorstw handlowych w Poznaniu; było ich bo-
wiem 651 na 1993 składy 65.
Wśród kupców nie wszyscy dysponowali większymi czy
mniejszymi przedsiębiorstwami. W owych latach popularnym
zawodem był kupiec podróżujący, inaczej zwany komiwojaże-
rem. Z reguły pracowali oni na własny rachunek. Podróżo-
wali po kraju z próbkami różnych wyrobów, zbierając zamó-
wienia dla reprezentowanych przez nich producentów. Podsta-
wą ich dochodu była prowizja od podpisanych umów na do-
stawę towaru. Poznańscy komiwojażerowie zrzeszeni byli w
sekcji ogólnoniemieckiego Związku Kupców Podróżujących.
Odrębną grupę stanowili straganiarze i domokrążni prze-
kupnie. Tradycyjnym miejscem, przeź dziesiątki lat, gdzie
M. J a b c z y ń s k i: op. cif., s. 72; M. J a f f e: op. cif., s. 153;
C. Ł u c z a k: ycie..., s. 143.
107
tryczne tramwaje. Po prostu nie było gdzie ustawić licznych
straganów. Wiosną, latem i wczesną jesienią, w dni świątecz-
ne, przed ogrodem rozrywkowym na przedmieściu Św. Rocha,
popularnie zwanym Miasteczkiem, przekupki rozkładały swe
stragany z popularnymi w Poznaniu piernikami zwanymi ru-
rami bądź trąbami. Wokół rozlegały się ich nawoływania "Pa-
ni, Pani! Dzieciom po trąbie, po trąbie!" W upalne dni na uli-
cach Poznania już w latach sześćdziesiątych pojawiły się bud-
ki z wodą sodową.
Oddzielną kategorię stanowili handlarze trudniący się han-
dlem domokrążnym, tak obnośnym, jak i obwoźnym. Handlo-
wano , ten sposób różnymi towarami, op. pieczywem, mle-
kiem, opałem, dalej szmatami, butelkami. Wśród tego typu
handlarzy spotkać było można niekiedy niemałe oryginały.
Tak wspomina Motty: "...stara Żydówka, niepospolitego wzro-
stu, przewyższająca rosłych mężczyzn o całą stopę, zawsze
w wielkim zapiętym tołubie [kożuchu - przyp. autorów], ze
złotą czapką na głowie owiniętą chustką jedwabną, z łokcio-
wymi złotymi kolczykami, roznosiła watę po domach; postać
tę olbrzymią, zwykle zasępioną, dźwigającą paw ażnie kilka
arkuszy waty przed sobą, można było co dzień spotkać na uli-
, s7
ty
przekupki poznańskie rozkładały swoje stragany, był Stary
Rynek i Nowy Rynek (obecnie Plac Kolegiacki). G?ównie han-
dlowały one ziemniakami, jajami, owocami, jarzynami. Sły-
nęły na cały Poznań z niezwykle obrotnego, ale mało wykwin-
tnego języka. Jedna z najbardziej elokwentnych przekupek no-
siła wielce zaszczytne przezwisko "poczciwej", które jednak
nie wynikało z przymiotów jej ducha, ile z efekto,nego zwro-
tu używanego w potyczkach słownych: "Tyś małpa i św....,
a ja poczciwa"66. Obok stałych przekupek pojawiali sę prze-
kupnie rozkładający swe stragany z okazji licznych w Pozna-
niu jarmarków, szczególnie świętojańskiego, sławnego dale-
ko poza granicami Poznania, czy gwiazdkowego. Odbywały się
one na Starym Rynku. Ten ostatni jarmark, tak lubiany przez
dziatwę, zniknął, gdy na Starym Rynku pojawiły się elek-
ss M. M o t t y: Przechadzki... T. II, s. 260.
108
Oberźyścż, restauratorz.y,
wiaściciele winiarni i hotelż
Z reguły niezłym źródłem zarobków było prowadzenie ober-
ży, restauracji, szynków, kawiarni, winiarni i piwiarni. Oczy-
wiście były wśród nich renomowane lokale, a również nie brak
było podejrzanych spelunek. U zarania interesującej nas epo-
ki właściciele większych w mieście szynków należeli do naj-
bardziej majętnych obywateli. Pamiętać nam trzeba, że Po-
znań szczególnie w okresach jarmarków pełen był gości. Wśród
-----
87 Iidem, T. I, s. 44.
109
Targ na Starym Rynku w początkach XX w.
oberży oraz mających późniejszą proweniencję restauracji kil-
ka cieszyło się dobrą, a niekiedy znakomitą opinią. Do tej ka-
tegorii należała oberża "Pod Złotą Gęsią" przy ulicy Strzelec-
kiej. Gościła ona wiele znamienitych osób. Opinię musiała
mieć dobrą, kiedy mimo istnienia w Poznaniu nowoczesnych
hoteli tradycyjnie zatrzymywali się w niej książęta Radziwiłło-
wie, synowie namiestnika Antoniego, Wilhelm i Bogusław,
mieszkający stale w Berlinie i należący do elity to,arzyskiej
stolicy Prus. "Złotą Gęś" prowadził niejaki Huppe. Berło po
"Złotej Gęsi" przejął Bazar. Jego restauracja zdebyła sobie
świetną renomę. Chętnie jadali w niej nie tylko majętniejsi
mieszkańcy Poznania, i to bez względu na narodowość, ale
i ziemiaństwo, nie brak było również gości rekrutujących się
ze stacjonującego w Poznaniu korpusu oficerskiego. Polacy za-
wsze w salach Bazaru urządzali uroczyste bankiety z okazji
ważnych rocznic, walnych zebrań różnych stowarzyszeń czy
pobytu wybitnych osobistości. Jest rzeczą godną podkreślenia,
że mijały pokolenia, a kuchnia bazarowa zawsze stała na wy-
sokim poziomie. W 1865 r. tak o niej pisał Marceli 1'Iotty:
"Obiady w Bazarze zawsze równie dobre i zawsze po tej sa-
mej cenie". Pięćdziesiąt lat później czytamy we wspomnie-
niach znanej nam już ziemianki Marianny Jasieckiej: "Po
obiedzie, który zjadłam w Bazarze z wielkim apetytem i z przy-
jemnością rozgrzałam się smacznymi potrawami..." ES.
Nie tylko restauracje w oberżach i hotelach cieszyły się za-
służoną sławą. Bardzo wziętym lokalem, tak wśród poznań-
czyków, jak i przybyszów z prowincji, była od poło;vy lat
trzydziestych restauracja prowadzona przez Jerzego Żupań-
skiego, brata jednego z najbardziej cenionych w XIX w. księ-
garzy i wydawców, Jana Konstantego. Początkowo mieściła
się ona przy ulicy Wodnej, a następnie na Starym Rynku.
W tym samym czasie przy ulicy Zamkowej również istniały
dwie słynne restauracje - Korzeniowskiego i Stillera. Obok
renomowanych restauracji było wiele niewielkich szy oków
lub knajpek, z reguły usytuowanych na narożnikach ulic. Nie
zawsze prowadzenie na=et znanej restauracji było gwarancją
J. Fedorowicz, J. Konopińska: og. cif., s. 3Q8: Lżsty
Wojtusia... Dz.P. 1865, nr 224.
nie tylko zrobienia majątku, ale nawet przetrwania. Udziela-
ny nieroztropnie kredyt zrujnował Stillera; nie był on tu
odosabniany.
Obok restauracji licznie odwiedzane były winiarnie i pi-
wiarnie. Głównie rozlokowane były one na Starym Rynku lub
w jego pobliżu, łatwo więc było do nich trafić tak miejsco-
wym bywalcom, jak i przyjezdnym. Niektóre winiarnie mieści-
ły się w nastrojowych piwnicach, jak op. u Rosego czy Anto-
niego Pfitznera na Starym Rynku. Tę ostatnią zwano popular-
nie "katakumbą". Znaną winiarnię prowadził także Sypniew-
ski. W końcu wieku XIX najlepszą renomą cieszyła się winiar-
ni.a Cichowicza na narożniku ulic Bismarcka (obecnie Kanta-
ka) i Berlińskiej (obecnie 27 Grudnia). Z reguły ludzie tacy
jak Sypniewski czy Powelski "doszli do pięknych majątków".
Jednym z wyjątków, któremu prowadzerie w iniarni nie przy-
niasło spodziewanego bogactwa, był założyciel znanej poznań-
skiej rodziny kupieckiej Bergerów. Obok handlu zbożem pro-
wadził on wielką winiarnię przy ulicy Wodnej. W 1825 r.
111
Wnętrze cukierni i restauracji T. Młotowskiego przy ul. Następcy
Tronu (dziś 28 Czerwca 19a6 r.)
niespodziewanie nastąpił krach jego firmy. Przyczyrą było
chyba życie ponad stan. Jak wiadomo, synowie odbudowali
szybko świetność finansową rodziny, zapisując się na trwałe
w dziejach miasta.
Niemałego majątku można było się też dorobić na prowa-
dzeniu piwiarni. Nierzadko sprzedawano w nich piwo włas-
nej produkcji. Przy ulicy Szkolnej (część dzisiejszej Jaskół-
czej) prowadzili tego rodzaju, bardzo popularną piwiarnię
Stockowie. Na Starym Rynku mieściło się kilka piwiarni na
czele z piwiarnią Zientkiewicza. Raczono tam licznych gości
piwem grodziskim. Klientami byli głównie Polacy, Niemcy
bowiem nie gustowali w zbyt lekkich piwach. Powstawały
więc piwiarnie prowadzące ciężkie piwa bawarskie. Pierw-
szym, który pr awdopodobnie w 1847 r. otworzył piwiarnię z ta-
kim właśnie piwem, był aktor teatralny Heinisch. Poprzednio
grał on role kochanków w trupie Ernsta Vogta. Ku interesom,
raczej obcym aktorom, pchnęły go marne sukcesy na scenie,
ale i na tym polu nie zrobił kariery, zamykając po niedługim
czasie swą piwiarnię. Znacznie lepiej powiodło się bardzo rzut-
kiemu i gotowemu do ryzyka właścicielowi niewielkiego bro-
waru, Lambertowi. Wiadomo, że w tradycji niemieckiej,
a szczególnie bawarskiej, tkwiło delektowanie się piwem w
dużych piwiarniach zwanych Bierhalle. Tego rodzaju lokalu
brak było miejscowym Niemcom. Lambert, mimo że nie dys-
ponował wystarczającymi kapitałami, śmiało zaciągnął znacz-
ne pożyczki i wybudował w początkach lat czterdziestych roz-
miarami dość okazały budynek z ogrodem przy ulicy Pieka-
ry (w dzisiejszym pasażu Apollo). Nazwał ów obiekt "Odeum";
popularnie zwano go salą Lamberta. Służyła ona jako piwiar-
nia, odbywały się w niej również bale, przedstawienia teatral-
ne, zebrania polityczne.
W większości dobrze też wiodło się właścicielom cukierni -
rzadziej zwanych kawiarniami, które z roku na rok zyskiwały
coraz większą popularność. Chętnie chodzono do nich na cia-
stka, lemoniadę, kawę i lody. W pewnych sferach do swoiste-
go rytuału należało czytywanie w cukierni gazet. Często by-
wający w Poznaniu Walery hrabia Kwilecki wielokrotr.ie w
112
dzienniku swym notował: "Byłem vł cukierni na gazetach" 69.
Pionierami kawiarstwa poznańskiego byli cudzoziemcy, Fran-
cuzi i Szwajcarzy. Ci ostatni, jak wiadomo, uchodzili za arty-
stów w kunszcie cukierniczym. Do najstarszych cukierni na-
leżał lokal Francuza Douchy'ego, założony w czasach napole-
ońskich. Właściciel jego doszedł w krótkim czasie do znacz-
nego majątku. Po nim berło przejęli Szwajcarzy: bracia Vas-
sali, Giovanolli oraz Jakub Prevosti. Ten swoisty szwajcarski
monopol w branży kawiarsko-cukierniczej próbował przeła-
mać z powodzeniem Niemiec Freund, który zasłynął nie tylko
jakością wyrobów, ale i uprzejmą obsługą. Do bywalców jego
cukierni należała młodzież gimnazjalna i niżsi urzędnicy, chęt-
69 W. K w i I e c k i: Dyaryv.sz r. 1832-1834. T. IV. Kajecik 28,
s. 29, 30, 52, 105, 173.
8 W dziewiętnastowiecznym Poznaniu I13
Teatr letni w "Odeum", ok. 1855 r.
nie tu spędzający czas. Nie powiodło się natomiast pierwsze-
mu Polakowi, Mańkowskiemu. Z pochodzenia szlachcic, trak-
tował swój nowy zawód jako dopust Boży. Wyroby jego po-
ważnie odbiegały od arcydzieł konkurentów, nie słynął też
z uprzejmości. W latach trzydziestych zniknął z horyzontu po-
znańskiego.
Z chwilą powstania Bazaru Karol Marcinkowski postanowił
założyć cukiernię. Powierzono ją sprowadzonemu celowo
z Warszawy młodemu, rzutkiemu cukiernikowi Erlickiemu.
Niestety, krótka była jego kariera. Władze prus'xie usunęły go
z Poznania jako niepożądanego cudzoziemca. Chodziły po mieś-
cie słuchy, że swą ekstradycję miał do zawdzięczenia konku-
rentom. Po nim cukiernię w Bazarze na wiele lat przejął zna-
ny już Prevosti, który zwinął swój lokal mieszczący się na
narożniku Garbar i Szerokiej (obecnie Wielkiej).
Pierwszym Polakiem, który założył cukiernię z prawdziwe-
go zdarzenia, był nasz dobry znajomy - Antoni Pfitzner. Po-
czątkowo jego cukiernia mieściła się na ulicy Wrocławskiej.
Był to bardzo skromny lokal. "Skromnie tam wyglądało w
owych początkach; sprzęciki najniezbędniejsze w najtańszych
okazach, kilkanaście talerzy z ciastkami na podłużnym, sosno-
wym kantroku ciemno bejcowanym, trzy rzędy szklanych słoi-
ków z cukrami na policach przy ścianie, dwa czy trzy zwy-
czajne wazoniki z papierowymi kwiatami dla przyozdobienia,
parę stolików i krzeseł; na tym kończyła się cała parada"'ł.
W niedługim czasie przeniósł swój lokal na Stary Rynek, na-
dając mu znacznie bardziej efektowny wystrój. Ze względu
na dobroć nie tylko ciast, ale i kawy zyskał on wśród byw al-
ców miano "krzepiciela ludzkości".
Nieliczną grupę zamożnego mieszczaństwa stanowili właś-
ciciele hoteli. Liczba ich w mieście rosła systematycznie. Kar-
nawał, rozliczne zjazdy i jarmarki gwarantowały bowiem nie-
złe dochody. W 1866 r. w Poznaniu funkcjonowało 7 hoteli
I kategorii, w 1910-12. Poza nimi prowadzono podrzędniej-
sze hoteliki, pensje itp. W 1912 r. hotele poznańskie obsłużyły
To Ni. M o t t y: Przechadzki... T. II, s. 65.
114
73 rys. gości ". Najstarszy w Poznaniu Hotel Saski (założony
w 1800 r.) przy ulicy Wrocławskiej początkoo dzierżył nie-
jaki Langren, później zaś Wołłowicz. Popularny przez dziesiąt-
ki lat Hotel Saski przynosić musiał niemałe dochody, kiedy
właściciel doszedł nawet majętności wiejskiej. Wielce zamoż-
nym człowiekiem był także Telesfor Kasper Kramarkiewicz,
założyciel położonego przy ulicy Wilhelmoskiej Hotelu Ber-
lińskiego. Od stereotypu zapobiegliwego przedsiębiorcy hoe-
lowego odbiegał właściciel Hotelu Bawarskiego - Przybyl-
ski, Niemiec, mimo tak polskiego nazwiska. Hotel jego słynął
jako punkt zborny złotej młodzieży. Właściciel nie stronił od
towarzystwa swych gości, ucztując wraz z nimi. Skończyło
ł i
r I
l E. O e h 1 s c h 1 a e g e r: op. cif. s. 207-208 A. W a r-
s c h a u e r: Fuhrer durch Posen und UTrcgebung. Posen 1910 s. 46;
B. B a r a n o w s k i: Polska karczma. Wrocław - Warszawa -
Kraków - Gdańsk 1979, s. 93.
I ,.; .,.:
I 15 I i'::
Stary Rynek w 1891 r., po prawej cukiernia Antoniego Pfitznera
się to dla Przybylskiego nie najlepiej, bowiem po kilku latach
"hotel zwinął i dom sprzedał".
Początkowo ushzgi świadczone gościom przez hotelarzy po-
znańskich wyglądały bardzo różnie. W alerian Kwilecki tak
wspominał jedną z nocy spędzonych w zajeździe w Poznaniu
w 1827 r. "W nocy pluskwy bardzo Papę wygryzły". Nie-
wątpliwym przełomem było otwarcie w 1841 r. pierwszego
nowoczesnego hotelu, jakim był Bazar. Hotel ten wyposażony
był w łazienki, starano się go ogrzewać kaloryferami. Nieste-
ty, wykonanie niektórych prac budowlanych jak i instalacji
przedstawiało wiele do życzenia. Lata całe trwały różne prze-
róbki i łatanina. Rosnąca konkurencja innych hoteli przyna-
glała udziałowców Towarzystwa Akcyjnego "Bazar Poznań-
ski" do energicznego działania. Ostatecznie, na początku XX
stulecia, Bazar znów wysunął się na czoło hoteli poznańskich.
"Posiadamy obecnie 13, odpowiadających nowoczesnym wy-
maganiom, lokali handlowych, 48 z komfortem urządzonych
pokoi gościnnych (na ogólną liczbę 72), wygodną salę restau-
racyjną, nową, z przepychem urządzoną, salę balową (stara sa-
la shzży obecnie tylko do odby-wanta zebrań, koncertów, od-
czytów itp.), dalej własny zakład oświetlania elektrycznego,
kaloryfery, lifty i wszelkie inne urządzenia nowoczesne"'p.
Kamienicznicy
Z rozwojem Poznania, jako miasta typu kapitalistycznego,
pojawiła się nowa warstwa posiedzicieli - kamienicznicy. Po-
czątki jej sięgają końca lat trzydziestych wieku XIX, kiedy
to wznosi się pierwsze kamienice czynszowe. Wybudowanie
wielomieszkaniowego domu traktowane było jako doskonała
lokata kapitału, a zarazem stałe źródło dochodu. Kamienice
wznosili zamożni rzemieślnicy, kupcy, jak również, po przy-
łączeniu do Poznania nowych dzielnic bogaci chłopi. Kamie-
nicznicy byli zdecydowanie warstwą nie cieszącą się sympatią.
p Cyt. za A. M. S k a ł k o w s k i: Bazar Poznańskż. Zars stu-
letnżch dziejów (1838-1938). Poznań 1938, s. 173.
Tak pomstował na nich Wojtuś z Zawad w pierwszym ze
swych popularnych listów: "Pozwolę sobie wszakże przy tej
sposobności jako nieszczęśliwy lokator, z którego kamieniczni
panowie ostatni grosz wyduszają, pozwolę sobie to skromne
pytanie: Quousque tandem komorne rosnąć będzie z każdym
kwartałem jak na drożdżach, choć przypływ mieszkań nie
ustaje? - Bajeczne sumy płacić musimy, nawet ja tutaj, na
końcu świata, za lada kryjówkę, którą szanowni gospodarze
chrzczą pompatycznie nazwą pokoju lub alkierza"'3.
Bankierzy i przemysłowcy
Obok wielkich kupców hurtowników do najmajętniejszych
ludzi Poznania należeli bankierzy i fabrykanci. Te trzy grupy
tworzyły zalążki kształtującej się stopniowo burżuazji poznań-
skiej. Nigdy ona nie osiągnęła poziomu wielkiej finansjery
i przemysłowców nie tylko berlińskich czy Nadrenii, ale rów-
nież warszawskich czy łódzkich. W śród bankierów wymienić
można zaledwie dwa nazwiska: E. Schmaedicke i M. Kanto-
rowicz. A i kapitały, jakimi oni obracali, nie mogły nikogo
wprowadzić w osłupienie. Na przełomie lat trzydziestych
i czterdziestych XIX w. pierwszy dysponował kapitałem
200 000 talarów, drugi w granicach 70-80 d00 talarów'4.
Wśród przemysłowców tylko nieliczni zdobyli jaki taki roz-
głos. Losy niektórych fabrykantów poznańskich nie pozbawio-
ne były dramatycznych chwil. Pierwsze dziesięciolecia XIX w.
to okres wielce niepomyślny. Zbankrutowały liczne poznań-
skie manufaktury: skórzana Kluga i sukiennicza Stemlera
i Hellinga. Nieśmiałe próby stworzenia większych przedsię-
biors.tw kończyły się całkowitym niepowodzeniem. Los ten
spotkał kupca Izaaka Caro, który, nie bardzo orientując się
w koniunkturze, próbował rozwinąć sukienniczą produkcję
nakładczą, jak również bogatego młynarza amuela Heilmanna,
założyciela przedsiębiorstwa produkującego narzędzia rolni-
7g Listy Wojtusia... List I. Dz.P. 1865, nr 165.
4 M. J a f f e: op. cif., s. 222.
116 117 ii
cze. Chyba jedynym, któremu udało się przetrwać, był H. Kan-
torowicz. W 1823 r. rozpoczął on produkcję wyrobów, które
mogły Iiczyć na jaki taki zbyt, a mianowicie wódek i likie-
rów. Niesłychanie rzutki, zdołał nie tylko utrzymać się na
rynku krajowym, ale i zdobyć rozgłos międzynarodowy. Był
on jednak przez wiele lat pr zysłowiową jaskółką nie czynią-
cą wiosny.
Zmiany przyniosły dopiero lata czterdzieste i pięćdziesiąte,
aczkolwiek pierwsze próby stworzenia nowoczesnego przemy-
słu zakończyły się niefortunnie. Właśnie w tym o5resis po-
jawił się w Poznaniu młody, bo zaledwie 32 lata liczący wy-
bitny konstruktor, jedyny w owym czasie cywilny inżynier
w całym W. Księstwie Poznańskim, Jan Netrebski. Pochodził
on z Królestwa Polskiego. Prawdopodobnie nauki pobierał
w Instytucie Politechnicznym w Warszawie. Brał udział w
powstaniu listopadowym, a po jego upadku udał się na emi-
grację do Franeji. Tutaj ukończył studia na sławnej Ecole
Centrale des Arts et Manufactures (Szkole Głćwnej Sztuk
i Rękodzielni w Paryżu). Następnie pracował przy budowie
wielkich magazynów wojskowych w stolicy Francji.. Ju w
trakcie studiów dał się poznać jako doskonały konstrktor.
Od posła pruskiego i wiell:ego uczonego niemieckiego Alek-
sandra Humboldta, przyjął propozycję przeniesienia się do
Berlina. Pracował tu w Zakładach Freud. Po pewnym czasie
przeniósł się do Wrocławia. Tutaj w 1841 r. otrzymał interesu-
jącą go propozycję z Poznania. Właściciele Bazaru postanowili
powierzyć mu założenie instalacji vłodnej w tym budynku.
Miał jednak pewne trudności w podjęciu pracy. Jako byłego
uczestnika powstania Iistopadowego obowiązywał go zakaz
osiedlania się w W. Księstwie Poznańskim. Ostatecznie został
on jednak uchylony i Netrebski, kreow sny w zamysłach wiedz
na pioniera nowoczesnego przemysłu w Poznaniu, zavvitał do
Grodu Przemysława.
W 1843 r. przy życzliwym placet czynników oficjalnych, po-
parciu Karola Marcinkowskiego i Edwarda R.aczyńskiego oraz
dzięki użyczonym mu kapitałom kilku ziemian założył przy
ulicy Małe Garbary 5 fabrykę maszyn rolniczych wraz z od-
lewnią. Produkcja stać musiała na wysokim pozio:rie, kiedy
118
amerykańska masielnica typu Drummond, dzieło fabryki Ne-
trebskiego, odznaczona została w roku 1851 na wystawie lon-
dyńskiej. Netrebski przystąpił nawet do produkcji statku pa-
rowego dla firmy angielskiej importującej z Poznańskiego zbo-
że i wełnę. Był też autorem, niestety nie zrealizowanego, pro-
jektu dużej pralni z kotłem parowym, usytuowanej nad War-
tą.
Niedługo jednak trwał okres dobrej passy ITetrebskiego.
Kryzys ekonomiczny lat pięćdziesiątych zmusił go do opuszcze-
nia w 1855 r. Poznania. Nie znane są dalsze Iosy jego fabryki.
Sam przeniósł się do Krakowa. Tutaj jego świetne projekty
stworzenia nowoczesnego systemu wodnego na potrzeby miej-
skie w braku funduszów nie zostały urzeczywistnione. Umarł
w 1866 r. w Krakowie, schorowany i opuszczony przez wszy-
stkich 5.
W czasie, gdy na gruncie poznańskim ton przedsięwzięciom
industrialnym nadawał Netrebski, niespodziewanie do grona
ludzi interesu wszedł ceniony wielce filolog, autor wartościo-
wych rozpraw naukowych, profesor renomowanego gimnazjum
im. Marii Magdaleny - Hipolit Cegielski. Za patriotyczną po-
stawę w 1846 r. zawieszono go w czynnościach pedagogicznych.
Przymuszony niefortunnymi okolicznościami podjął decyzję
gruntownego przekwalifikowania się na kupca. Odbył trzy-
miesięczną praktykę w Berlinie jako pomocnik handlowy w
znanej firmie Ravenego w Berlinie. W 1846 r. w Bazarze otwo-
rzył pierwszy w Poznaniu polski skład artykułów żelaznych
i narzędzi rolniczych. Początki były bardzo niełatwe. Cegiel-
ski jako człowiek ambitny nie miał najmniejszego zamiaru
prowadzić jakiegoś podrzędnego sklepiku, pragnął stać się do-
starczycielem najnowocześniejszych maszyn rolniczych dla rol-
nictwa wielkopolskiego. Zaciągał odważnie pożyczki, na co
z przerażeniem patrzyła rodzina. Do najbardziej sceptycznych
należała jego teściowa, Apolonia Motty. W 1848 r. pisała: "ka-
T. D o h n a 1 o w a: Z dziejów postępu technżcznego w V'ieiko-
polsce w pierwszej potowie XIX wieku. In,żynier Jan Netrebskż. W:
Rota 4Vżetkopolski w dziejach narodu polskiego. Praca zbiorowa
pod redakcją S. Kubiaka i L. Trzeciakowskiego. Poznań 1979, s.
113-121.
119
pitałami przewraca, szachruje, ciekawam jak się z tego wy-
winie". Wkrótce w podobnym stylu: "Cegielski zdrów. Był
w tych dniach w Objezierzu u pana Turno, gdzie go serdecz-
nie przyjęli, machiny oglądali, ale podobno ma 5000 tal. wy-
płaty. Ogromnie się boję, żeby go do kozy nie wsadzili, bo ja
nie wiem, skąd je weźmie; on zanadto chce kapitałami szafo-
wać"'s.
Wkrótce minęły pierwsze kłopoty i już w 1848 r. Cegielski
uchodził za najzamożniejszego kupca towarami żelaznymi w
Poznaniu. W kilka lat później, bo w 185a r., otworzył swą fa-
brykę maszyn rolniczych, która od tej pory zadziwiać miała
solidnością i nowoczesnością swych wyrobów. Tak w 1855 r.
tłumaczył swemu przyjacielowi Władysławowi Bentkowskie-
mu utworzenie fabryki: "Dziwisz się, żem się na to od:ażył
pomimo konstelacji wojennych [w ojna krymska - uwaga au-
torów]. Słusznie; ale wpędzony jestem na tę drogę żelązną
koniecznością i rzeczy moich następstwem. Od czasu, jak po-
wiedziałem A, musiałem już wiele liter alfabetu przebełko-
tać: na środku drogi nie lubię stawać, nie lubię się też dać
wyprzedzać, bo podobno, kto stoi, ten się cofa!..." T. Wyroby
swe sprzedawał nie tylko w Poznańskiem, ale na Pomorzu
Gdańskim, w Królestwie i Galicji. Nieraz znajdował się w ta-
ragatach pieniężnych, z których dzięki pomocy finansowej
przyjaciół wychodził zwycięsko. Jego działalność na polu eko-
nomicznym zapewniła mu wysoką pozycję w społeczeństwie
polskim, a ugruntowała ją praca społeczna w wielu dziedzi-
nach. Powszechnie uważany był za następcę i kontynuatora
dzieła wielkiego doktora Marcina. Od tej pory rodzina Cegiel-
skich weszła do socjety nie tylko wielkopolskiej, ale i ogólno-
krajowej. Syn Cegielskiego Stefan przez wiele lat piastował
godność posła do parlamentu Rzeszy, a córka Zofia stała się
jedną z pierwszych dam mondu polskiego, wychodząc za mąż
za Michała Bobrzyńskiego, wybitnego historyka, a później rów-
nież namiestnika Galicji.
Na pewno mniej błyskotliwe kariery towarzyskie stały się
" Cyt. za Z. G r o t: Iiipolit Cegżelski 1813-1868. Warszawa -
Poznań 1980, s. 87.
Ibidem, s. 122.
udziałem innych przemysłowców poznańskich, którym, poćob-
nie jak Cegielskiemu, udało się przetrwać trudne chwile i stwo-
rzyć liczące się na rynku zakłady. Do nich należeli: J. Moege-
lin, właściciel drugiej co do wielkości po Cegielskim fabryki
maszyn rolniczych, a przede wszystkim Moritz Milch, założy-
ciel fabryki nawozów sztucznych, który w niedługim czasie
stał się najpoważniejszym ich producentem we wschodnich
prowincjach Prus. Znaczącym w tej dziedzinie zakładem była
również fabryka Romana Maya w Starołęce pod Poznaniem.
Do najzamożniejszych przemysłowców Poznania zaliczali się
także właściciele browaru bracia Hugger czy Ganowicz i Wle-
kliński produkujący wyroby tytoniowe.
Wszyscy oni - kupcy hurtownicy, nieliczni bankierzy
i przemysłowcy - stanowili bardzo cieniutką warstwę burżua-
' zji poznańskiej, która na lokalne stosunki wyróżniała się swą
majętnością, ale jakże skromnie prezentującą się w porówna-
niu z wielkimi kapitalistami Niemiec, trzęsącymi nie tylko
państwem, ale i nadającymi ton w niektórych dziedzinach
gospodarki światowej.
Inteligencja
Rozwój cywilizacji niósł za sobą wzrost liczby osób wy-
kształconych, zatrudnionych w nowoczesnej administracji, są-
downictwie, oświacie, nauce, służbie zdrowia, w przedsiębior-
stwach przemysłowych, a więc inteligencji. Kogoż w dzie-
więtnastowiecznym rozumieniu zaliczyć było można do tej
warstwy? Dwa o tym decydowały warunki: wykształcenie mi-
nimum na poziomie szkoły średniej lub seminarium nauczy-
cielskiego i praca umysłowa jako źródło utrzymania. Przed
młodym, wykształconym człowiekiem stała otworem również
kariera duchowna. Stan ten w GrodziefPrzemysława w Po-
znaniu reprezentowany był przez duchowieństwo katolickie,
ewangelickie i wyznania mojżeszowego. W Poznaniu, w sie-
dzibie dowództwa V korpusu armijnego oraz kilku jednostek
120 121
Karol Marcinkowski Heliodor więcicki w 1892 r.
i .....
piechoty, kawalerii, artylerii, liczną i zamkniętą grupę stano-
wili oficerowie. Z reguły brak wśród nich było Polaków, któ-
rzy stronili od kariery w armii zaborczej. Nieliczni, którzy
wkroczyli na tę drogę, stacjono,ali w głębi Prus.
Rodowćd inteligencji polskiej w Poznańskiem, a również
w samym Poznaniu był wielce zróżnicowany i odbiegał od
wzorców przyjętych dla innych ziem polskich. Gdy w Króle-
stwie prawie połowa inteligencji wywodziła się ze szlachty,
to w Wielkim Księstwie Poznańskim około 16ł/o'a. Zdecydo-
waną więc większość stanowili synowie mieszczan, pracowni-
ków umysłowych i chłopstwa. W Poznaniu ton nadawala inte-
ligencja pochodzenia mieszczańskiego, pracowników umysło-
wych i plebejskiego. Wiele się złożyło na taki, a nie inny
skład socjalny tej warstwy. Przede wszystkim liczba szlachty
78 Ryszarda C z e p u 1 i s - R a s t e n i s: "Klasa umstova". Inte-
ligencja Królestwa PoisFciego 1832-1862. Warszawa 1973, s. 189-208:
W. M o 1 i k: Ksztattowanie się żnteLigeneji polskiej w żelkżm
Księstwie Pozrcafi,skim 1841-1870. Warszawa - Poznań 1979, s. 104.
122
w Wielkopolsce u schyłku XVIII w. była znacznie mniejsza
niż na innych ziemiach polskich, stanowiła ona bowiem tylko
ł/o mieszkańców, gdy w całej Polsce średnia uynosiła około
10ł/0. Mniejsza v,rięc jej liczba po reformach uwłaszczenio-
wych i klęskach powstań narodowych napłynęła do miast. Da-
lej, wyższy niż na innych ziemiach stopień wykształcenia ogó-
łu społeczeństwa (od 1825 roku istniał w Prusach obowiązek
nauczania), wzrost standardu życia, szczególnie widoczny
u chłopstwa, również rosnące przekonanie o znaczeniu wy-
kształcenia jako podsta,vy dla dalszej kariery. Duże znaczenie
miało też stworzenie przez Iarola llIarcinkowskiego Towarzy-
stwa Pomocy Naukowej, stanowiącego w owych latach naj-
doskor.alszą formę mecenatu społecznego na ziemiach polskich.
Dzięki TPN zdobyło wykształcenie vvieltu synów niezamożnych
.
rodziców.
Gdy przyjrzymy się pochodzeniu społecznemu tych przed-
stawicieli inteligencji poznańskiej, którym przyszło odegrać
123
poważną, a niekiedy i kierowniczą rolę w społeczeństwie -
stwierdzamy, że poza wyjątkami wywodzili się ze sfer nie-
szlacheckich. Z rodzin plebejskich lub drobnomieszczańskich
wywodzili się: twórca obozu pracy organicznej, jeden z naj-
znamienitszych Polaków XIX w. Karol Marcinkowski; dru-
karz, wydawca, przywódca radykalnego Związku Plebejuszy
Walenty Stefański; wybitny filozof i działacz polityczny Ka-
rol Libelt; założyciel ruchu mieszczańskiego, właściciel "Orę-
downika" Roman Szymański. Synem zamożnego kupca był
wybitny wydawca Jan Konstanty Żupański. Z rodziny chłop-
skiej wywodził się wybitny działacz gopodarczy ks. Piotr
Wawrzyniak, twórca Uniwersytetu, Heliodor Święcicki, uro-
dził się w rodzinie lekarza.
Pomyślne ukończenie gimnazjum, seminarium nauczyciel-
skiego czy nawet uniwersytetu nie otwierało wcale przed mło-
dzieżą polską na oścież wrót do dalszej kariery. Przyszło im
bowiem żyć pod obcym panowaniem. Niektóre zawody były
dla nich zamknięte, jak na przykład wyższe stanowiska w ad-
ministracji państwowej czy nawet samorządowej i w wojsku.
Z nasileniem polityki germanizacyjnej kurczyły się i inne
możliwości - przede wszystkim w szkolnictwie gimnazjal-
nym, a także w średnich, a nawet niższych szczeblach ma-
chiny biurokratycznej. Niewielu decydowało się na objęcie
stanowiska w aparacie państwowym. Władze bowiem coraz
częściej domagały się postawy nie tylko Iojalnej, ale oscylu-
jącej na granicy wysługiwania się zaborcy. Stale nad urzędni-
kami i nauczycielami wisiała groźba przeniesienia w głąb Prus.
Innymi możliwościami dysponowali młodzi Niemcy. Wszystkie
drzwi stały przed nimi otworem.
Uzyskanie posady państwowej dla Polaka nie było rzeczą
łatwą. Władze bardzo skrupulatnie rozpatrywały podania kan-
dydatów na urzędników czy nauczycieli pochodzenia polskie-
go. Podejrzenie o działalność konspiracyjną w przeszłości au-
tomatycznie przekreślało jakiekolwiek szanse. W wypadku po-
zytywnego rozpatrzenia wniosku, młody człowiek rozpoczynał
bezpłatną praktykę w szkole, sądzie czy urzędzie. Trwała ona
w zależności od specjalności od 2 do 6 lat. Bezpłatna prak-
tyka stanowiła wielokrotnie barierę nie do przebycia dla mniej
zamożnej młodzieży. Po odbyciu praktyki w szkolnictwie
przyjmowano młodego pedagoga na stanowisko nauczyciela
kontraktowego i dopiero po kilku latach przydzielano etat.
W tym okresie zdać należało egzamin kwalifikacyjny, jeśli
kandydat nie uczynił tego bezpośrednio po studiach.
Specjalny egzamin czekał także lekarzy zamierzających
otworzyć prywatną praktykę. Szczególnie wysokie wymagania
stawiano lekarzom pretendującym do posad państwowych, op.
naczelnych lekarzy w szpitalach. W świetle wysokich wymo-
gów, jakie stawiano lekarzom, zaskakujący wydawać się mo-
że fakt, iż nie obowiązywały one chirurgów. Nie musieli oni
mieć ukończonych studiów uniwersyteckich, a nawet pełne-
go wykształcenia średniego. Uprawnienia do odbywania za-
wodu zdobywali w drodze ukończenia specjalnych kilkulet-
nich kursów i zdaniu egzaminów.
Malarze i muzycy udzielający prywatnych lekcji uzyskać
musieli koncesję na wykonywanie tego zawodu. Urzędników
prywatnych angażowano na podstawie umowy między zainte-
resowanymi stronami.
Wielce skomplikowana była procedura, od której uzależnio-
ne były awanse duchowieństwa katolickiego. Od kandydata
wymagano oczywiście ukończenia seminarium duchownego.
Objęcie stanowiska wikariusza uzależnione było od danego
proboszcza, jak również konsystorza. W wypadku obejmowa-
nia parafii obok akceptacji arcybiskupa konieczna była po-
zytywna opinia władz świeckich.
Czas pracy inteligencji uzależniony był od zawodu. Nau-
czycieli gimnazjalnych obowiązywało 18-24 godzin lekcji ty-
godniowo, nauczycieli w szkołach ludowych do 30 godzin.
Urzędnicy pracowali prawie cały dzień, do późnych godzin
popołudniowych. Funkcjonariuszy państwowych obowiązywa-
ła bardzo uciążliwa zasada nieopuszczania bez zgody władz,
nawet w czasie urlopu, miejsca stałego zamieszkania. Lekarze
i duchowieństwo mieli nie normowany czas pracy.
Sytuacja materialna inteligencji była bardzo zróżnicowana.
Niewątgliwie najwyższe dochody roczne osiągali wybitni
przedstawiciele świata lekarskiego o bardzo rozwiniętej prak-
tyce. Na przykład Karol Marcinkowski już w początkach swej
124 125
praktyki lekarskiej zarabiał około 10 000 talarów rocznie, gdy
w prawie dwadzieścia lat później, bo w 1847 r. naczelny pre-
zes prowincji poznanskiej otrzymywał pensję w wysokości
6000 talarów'9. Niezastąpiony Motty w swych Przechadzkach
po mzieście wspominając wybitnych poznańskich lekarzy pisy-
wał: "lekarzom płacono wtenczas sowicie, nieraz zbytkownie",
"lekarzy wtenczas bajecznie płacono" łł. O ich dochodach świad-
czył też styl życia, jaki niektórzy z nich prowadzili. W pierw-
szych dziesięcioleciach XIX w. żona jednego z nielicznych
w Wielkopolsce lekarzy Polaków, dr Wolfa, prowadziła pierw-
szy dom w Poznar.iu. "Jej dom był przez wiele Iat pierwszym
w Poznaniu; ktokolwiek z znakomitszych pań i panów przy-
był ze wsi do miasta, nie omieszkał składać hołdu pani dokto-
rowej". Wystawnemu trybowi życia hołdował też młody, ,,dość
przystojny" i elegancki lekarz dr Tomasz Huison. Zyskał so-
bie opinię dobrego lekarza, tak że "powodziło mu się w tych
początkach świetnie" al, a również babownika płci pięknej. Jeź-
79 W. J a k ó b c z y k: Karol Marcinkowski 1800-1845. Poznań
1966. s. 2a; W. M o 1 i k: op. cif., s. 128.
ał M. M o t t y: Przechadzkż... T. I, s. 20, 118.
si Ibidem. T. I, s. 118, T. II, s. 404.
126
dził po ulicach Poznania pięknym koczem, modnie ubrany.
Stać go było również na dłuższą, bo kilkuletnią podróż po Eu-
ropie. Na pewno dorównujący mu dochodami Marcinkowski
żył dla odmiany bardzo skromnie, pieniądze swe oddając bied-
nym bądź na cele społeczne.
Ten bardzo tłusty okres minął gdzieś na przełomie lat trzy-
dziestych i czterdziestych, kiedy w Poznaniu wzrosła liczba
lekarzy. Mimo to, mieli oni nadal znaczne dochody. W dużym
stopniu zawdzięczali je głębokiej wiedzy i swej postawie ja-
ko lekarze i obywatele. Poznań miał zresztą szczęście do wy-
bitnych lekarzy. Tradycje Karola Marcinkowskiego kontynu-
owali Teofil Matecki, Ludwik Gąsiorowski, Tomasz Drobnik,
jeden z najwybitniejszych chirurgów, osiadły w Grodzie Prze-
mysława w końcu wieku XIX, któremu Niemcy, mimo nasi-
lającego się kursu germanizacyjnego, powierzyli stanowisko
naczelnego chirurga Szpitala Miejskiego, dalej wybitny oku-
lista prof. Bolesław Wicherkiewicz czy Heliodor Święcicki. Cie-
szyli się oni ogromnym autorytetem w społeczeństwie.
W 1829 r. powrót do zdrowia Marcinkowsh.iego, po prze'ay-
tym tyfusie, "Gazeta Wielkiego Księstwa Poznańskiego" uczci-
ła stosownym wierszem sp:
... Karolu, ledurie o chorobie Twojej
Zatrważające rozeszły się wieści,
Wszstko o drogie życie Twe się boż,
Powstajd żale męskie, pracz niewieści.
Ach żyjesz!... z wdzięcznym sercem u oitarzy
Składamy Twórcy dzięki nieskończone:
Znów dobrodzżejstwem swym wieLkim nas darzy,
Dnie dobroczyńcy ludzż ocalone!
Da grona majętniejszych przedstawicieli inteligencji nale-
I.
żeli obok lekarzy adwokaci. "Wszystkim adwokatura świetne
przynosiła zyski". Członków poznańskief palestry stać było na
i
wykwintny styl życia, wysyłanie synów do sławnych uniwer-
i$. aQ Cyt. za W. J a k ó b c z y k: Karol Marcżnkowskż..., s. 26.
12?
Przedstawiciele inteligencji poznańskiej w 1888 r.
sytetów, wznoszenie efektownych domów. Do swego rodzaju
oryginałów należał znany adwokat Niemiec Giersch, który
w ogrodzie sw ej kamienicy "wybudował sobie silnie sklepione
schronienie, które w razie oblężenia Poznania mogło jego lub
jego potomków ukryć bezpiecznie przed spadającymi na mia-
sto bombami" s'.
W pierwszej połowie XIX w. do znanych adwokatów nale-
żeli między innymi Paweł Gregor i Jakub Krauthofer-Krotow-
ski. W następnych dziesięcioleciach tradycje ich kontynuowali
Emil Janecki, Zygmunt Dziembowski, Wojciech Trąmpczyński.
Wsławili się udziałem w głośnych procesach politycznych, bro-
niąc, jak Janecki, uczestników powstania st5łczniewego czy,
jak Dziembowski, osób, które wzięły udziel w manifestacji
w 1901 r. we Wrześni w obronie katowanych dzieci.
Trzecią kategorię pod względem dochodów stanowili nie-
wątpliwie wyżsi urzędnicy państwowi. W zasadzie dotyczyło
to wąskiego grona, zajmującego górne szczeble w hierarchii
biurokracji pruskiej. W latach czterdziestych naczelny prezes
prowincji zarabiał, jak już wspomniano 6000 talarów, prezes
regencji 3300. Nie dorównywali jednak dochodami wziętym
lekarzom i członkom poznańskiej palestry. Przyjąć można, że
do tej grupy należeli również nieliczni w pierwszej połowie
XIX w . aptekarze. W tym gronie poborami wyróżniał się arcy-
biskup gnieźnieńsko-poznański, otrzymujący 12 rys. talarów
rocznie 8ł. Kolejną kategorię stanowiła dość liczna grupa wyż-
szych rangą urzędników, których pensje oscylowały wokół
tysiąca talarów rocznie. Do tej warstwy zaliczyć można człon-
ków kapituły poznańskiej, dyrektorów gimnazjów i Szkoły
Realnej, wyższych nauczycieli gimnazjalnych, naczelnych re-
daktorów niektórych gazet, mniej wziętych lekarzy, adwoka-
tów, aptekarzy, a także większość proboszczów. W przeważa-
jącej liczbie pensje nauczycieli szkół średnich wahały się w
granicach od 400 do 800 talarów. Niektórzy z nich prowadzi-
li pensje dla dziewcząt bądź stancje dla uczniów, co było do-
datkowym źródłem dochodów. Sędziowie zarabiali od 600 do
800 talarów, niżsi urzędnicy państwowi od 400 do 550 talarów.
e M. M o t t y: Przechadzki... T. I, s. 174.
84 Ibidem. T. I, s. 40; W. M o 1 i k: op. cif., s. 128.
Niarian Jaroczyński
Podobne były dochody dziennikarzy. Do tej kategorii należeli
pracownicy administracji zatrudnieni u prywatnych przed-
siębiorstwach. Ich pobory z reguły jednak kształtowały się
nieco poniżej dochodów urzędnikó państwowych. Sytuacja
materialna części urzędników prywatnych uległa wyraźnej po-
prawie z powstaniem banków czy ich filii, jak róunież prze-
kształceniem się niektórych przedsiębiorstw przemysłowych
w spółli akcyjne.
Pewien wgląd w ich przychody dają pensje wyższych urzęd-
ników polskiego Banku Związku Spółek Zarobkawych.
W 1908 r. członkowie dyrekcji zarabiali 4500-7000 marek rocz-
nie (w 1911 r. pensja dyrektora wynosiła 12 000 rok plus 8000
tantiem), kierownicy działów otrzymywali od 1800 do
3000 rok 8.
Do najniżej uposażonych należeli tradycyjnie nauczyciele
szkół ludowych, wikariusze oraz praktykanci biurow i. Z re-
f
W. M o 1 i k: op. cif., s. 129, 132; H. S i t a r e k: Rola kredytu
w rozwoju gospodarki Wielkopolski na lorzelomie XIX i XX wieku.
Bank Zwżązku SpóŁek Zarobkowch w Po.znaniu 1885-1918. War-
szawa - Poznań 1977, s. 83.
9 W dziewiętnastowiecznym Poznaniu
goły niższe pensje pobierali nauczyciele szkół katolickich, gdzie
większość stanowiły dzieci polskie. Przed rokiem 1870 więk-
szość nauczycieli pobierała głodowe pensje poniżej 200 tala-
rów. Jedynie nieliczni otrzymywali pobory przekraczające 250
talarów. W szkołach ewangelickich uzyskiwano pensje wyż-
sze z reguły o średnio 50 marek. W początkach XX stulecia
elewi i praktykanci biurowi otrzymywali w Banku Związku
Spółek Zarobkowych od 380 do 720 rok s5.
Niełatwy był też los nielicznych przedstawicieli świata arty-
stycznego. Z reguły malarze artyści szukać musieli uzupełnie-
nia swych skromnych honorariów, dając lekcje prywatne, jak
Fabian Sarnecki, czy szukać posady w szkolnictwie, jak Ma-
rian Jaroczyński. Znany portrecista Władysław Simon prze-
rzucił się z konieczności na handel wyrobami płóciennymi.
Muzycy dorabiali lekcjami prywatnymi. Pewną stabilizację
udawało im się osiągnąć przez uzyskanie pracy w orkiestrze
archikatedralnej, bądź jako organiści. Szczytem marzeń było
uzyskanie godności dyrygenta. Dawało to około 300 talaró,v
rocznie. Jak atrakcyjna była posada organisty niech świadczy
fakt, że ceniony później na gruncie poznańskim kompozytor
i muzyk, Bolesław Dembiński dla niej zrezygnował z wyjazdu
do Francji na studia muzyczne, co zresztą odbiło się potem
niekorzystnie na jego dalszej karierze artystycznej. Po latach,
po ejcu objął godność dyrygenta kapeli archikatedralnej, co
zapewniło jemu, jak i rodzinie skromne utrzymanie. Otrzy-
mywane pobory musiał uzupełniać bieganiną po Iekcjach pry-
watnych s'.
Niełatwy był też los aktorów teatralnych. Cieszyli się oni
niemałą popularnością, co jednak nie zawsze szło w parze
z odpowiednimi gażami. Polskie środowisko aktorskie powsta-
ło w zasadzie dopiero po 1875 r., tzn. po powstaniu stałej sce-
ny w Teatrze Polskim.
8e W. M o 1 i k: op. cif., s. 134-135; H. S i t a r e k: op. cif., s. 83.
a7 K. L i b e 1 t: Listy. Zebrał, opracował i wstępem poprzedził
Z. Grot. Warszawa 1978. List do W. K. Stattlera z 27 V 18ó9, s. 506;
W M o 1 i k: op. cif., s. 133; C. S i k o r s k i: BoLestaw Dembżński
1833-1914. W: WżelkopoLanże XIX wieku. T. II. Praca zbioro,a
pod redakcją W. Jakóbczyka. Poznań 1969, s. 303-307.
Szlachta
Do socjety poznańskiej obok rodziny przemysłowców Ce-
gielskich, wziętych adwokatów czy lekarzy, niektćrych pro-
fesorów gimnazjalnych należała osiadła bądż mieszkająca tu
okresowo szlachta i arystokracja. Środki do życia czerpała
ona z dochodów,, jakie im dawały posiadane majątki ziemskie
bądź fundusze uzyskane z ich sprzedaży. Do tego grona na-
leżeli hrabiowie Mielżyńscy, posiadający obszerną kamienicę
przy ulicy Wilhelmowskiej, Józef Breza, Adam Konstanty ksią-
żę Czartoryski, Władysław Niegolewski. W Poznaniu często
bawił też Tytus lir. Działyński i jego syn Jan. Pałac Działyń-
skich był ich miejską rezydencją s8.
Proletaria.t
Znakiem czasu świadczącym o kształtowaniu się i rozwoju
nowoczesnego kapitalistycznego społeczeństwa, obok pojawie-
nia się nielicznej w Poznaniu burżuazji i inteligencji, był ro-
zwój nowej klasy - proletariatu.
Poznańska klasa robotnicza rozwijała się w warunkach spe-
cyficznych. Jej początki sięgały drugiej połowy wieku
XVIII i związane były z rozwijającą się włókienniczą produk-
cją manufakturową. Pojawiają się wtedy najemnicy dniów-
kowi i wyrobnicy. Znany kryzys przemysłu włókienniczego
zmiótł z powierzchni manufaktury poznańskie. Wydawało się,
że proces tworzenia się rroletariat,a poznańskiego został zaha-
mowany na wiele lat. Tymczasem w tym samym roku 1828,
kiedy to naczelny prezes prowincji poznańskiej Johann Bau-
mann donosił swej berlińskiej zwierzchności o całkowitym
upadku manufaktur w Wielkopolsce, u Poznaniu powstały
warunki do szybkiego rozwoju klasy robótniczej. U ich źródeł
M. M o t t y: Przechadzkż... T. I, s. 27-35, 119, 385, 489; T. II,
s. 235.
130 9ł 131
leżało podjęcie wielkich prac budowlanych i ziemny ch zwią-
zanych z budową twierdzy, które zapoczątkowano właśnie
w roku 1828. Zrodziło się zapotrzebowanie na liczne ręce do
pracy. W ten nieoczekiwany sposób znalazło się zatrudnienie
nie tylko dla osiadłych tu poznańczyków, ale również dla licz-
nych przybyszów z głębi Prus oraz wsi i miasteczek wielko-
polskich. W zdecydowanej większości byli to robotnicy nie-
kwalifikowani. W sumie stanowili oni kilkutysięczną rzeszę,
kiedy zważymy, że w 1832 r. przy budowie twierdzy zatrud-
nione były 4632 osoby, co stanowiło około 15ł/0 ludności cy-
wilnej, z tego około 3000 przybyło do Poznania 89. Tu należa-
łoby jeszcze doliczyć czeladników i terminatorów pracujących
tv zakładach rzemieślniczych, pomocników kupieckich itp.
Otrzymamy wtedy około 6000 osób pracujących najemnie, czyli
około 20ł/o mieszkańców Poznania.
Przybyli do Poznania robotnicy w czasie swoistego boomu
sgowodowanego budową twierdzy w swej większości pozo-
stali w mieście, mimo ukończenia prac fortyfikacyjnych. Znaj-
dowali oni zatrudnienie w stopniowo rozwijającym się prze-
myśle oraz transporcie. Lata siedemdziesiąte przyniosły na-
pływ drugiej fali przybyszów; byli to mieszkańcy wsi i mia-
steczek wielkopolskich szukający w Poznaniu pracy. Liczba
robotników stopniowo rosła, aczkolwiek trudno mówić tu o ja-
kiejś gwałtownej dynamice tego procesu. Poznań nie był bo-
wiem do wybuchu I wojny światowej centrum wielkiego prze-
mysłu. W początkach XX stulecia klasa robotnicza liczyła
w Poznaniu około 30 000 osób. W ciągu więc 70 lat wzrosła
pięciokrotnie. W liczbach absolutnych rzeczywiście wygląda
to dość imponująco. W stosunku jednak do liczby mieszkańców
wynosiła około 22ł/0 9ł, niewiele więc więcej niż w latach trzy-
dziestych XIX wieku.
Nasuwa się pytanie, jaki był rodowód poznańskiego prole-
tariusza. Odpowiedź nie jest łatwa. Brak bowiem szczegóło-
vych badań na ten temat. Można jednak przyjąć, że źródła
rekrutacji klasy robotniczej Poznania odbiegają od klasycz-
nych wzorców. Wiadomo, że w miastach, dla których zdobyto
się już na gruntowne studia w tej mierze, w początkowym
etapie znaczny odsetek stanowili dawniejsi samodzielni rze-
mieślnicy i czeladnicy cechowi. VV Poznaniu w okresie istnie-
nia manufaktur sytuacja przedstawiała się na pewno podob-
nie. Jak wiadomo, na przełomie lat dwudziestych i trzydzie-
stych pojawiła się w Poznaniu obok rzemieślników budowla-
nych kilkutysięczna rzesza robotników niewykwalifikowa-
nych, w dużym procencie wywodząca się z biedoty wiejskiej
i małomiasteczkowego plebsu. Ona była doninującym źródłem
klasy robotniczej. Niezwykle ważnym zjawiskiem dla kształ-
C. Ł u c z a k: Życie,.., s. 43, 47, 235.
0o Ibidem, s. 41.
132 133
Zawieranie umów o pracę podczas jarmarku świętojańskiego
w 1869 r.
towania się świadomości klasy robotniczej było pojawienie się
na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych pokolenia pro-
letariuszy, którzy rodzili się i wzrastali w rodzinach robotni-
czych.
Z rozwojem przemysłu rosła liczba zatrudnioxiych kobiet.
W 1907 r. w przemyśle i rzemiośle poznańskim kobiety stano-
wiły 25,4ł/0. Praco.vały one przede wszystkim w zakładach
tytoniowych i konfekcyjnych. Stanowiły też 40,9ł/0 osób naj-
mujących się do pracy w ogrodach. Zatrudniano także młoda-
cianych. W 1907 r. w Poznaniu wśród fizycznych praco,ni-
ków naemnych liczy:i oni 2,6ł/0. Dane dotyczące młodocia-
nych nie są zbyt ścisłe. Niektórzy przedsiębiorcy ukrywali fakt
zatrudniania dzieci poniżej 14 roku życia, które mogły podej-
mować prac zgodnie z obowiązującym ustawodawstwem tylko
w wyjątko,ych okolicznościach 91.
Pcszukująey pracy miał dwie drogi do wyboru. Starać si
na własną rękę,. bądź korzystać z czyjegoś pośrednictwa. Ko-
rzystający z pier,szej metody przybywali do Poznania w dri
jarmarczne, gromadzili się u wylotów ulicy Wrocławskiej
i Szerokiej, czekając aż lttoś do nich podejdzie i zaproponuje
pracę. Ten sposób powoli zaniliał na rzecz działających równo-
legle różnego rodzaju pośredników zwanych popularnie strę-
czycielami. Były to osoby powszechnie znane, do których zwra-
cali się pracada,cy poszukujący robotników, shiżących itp.,
jak i osoby poszL:kujące zatrudnienia. Oczywiście za swe usługi
pobierali pewne wynagrodzenie od obu stron. Zwykle dyspo-
nowali oni listą poszukiwanych pracowników; do 1869 r. wy-
magane było uzyskanie koncesji na prowadzenie biura. Obok
pryvatnych biur pośrednictwa pracy zajmovały się tym pro-
cederem różne stowarzyszenia dobroczynne, religijne, dalej
władze policyjne. W zdecydwanej większości czyniły one to
społecznie. Nie brak byto różnego rodzaju nadużyć, bowiem co
zapobiegliwsi pośrednicy zakładali domy noclegowe i jadło-
dajnie dla poszukujących pracy i w ich bezpośrednim intere-
sie leżało, aby klient jak najdłużej pozostawał pod ich "opie-
Icą". Praktyki te przybraly tah niepokojące rozmiary, iż
91 C. Ł u c z a k ycie..., s. 235; ;u. S z u 1 c: Potożenin klasy ro-
botniczej w Wielkopolsce w latach 1871-1914: Poznań 19i0, s. 5a.
3
,o
'N
'LS
d
00
..
'no o
,
U a
T
1
.ó
M
i
0
134
w 1900 r. władze wróciły do dawnej zasady udzielania konce-
sji. Mimo pewnych obostrzeń, które wyeliminowały wielu
pośredników, przed I wojną światową działały w Poznaniu
64 biura pośrednictwa pracy. Pośrednicy byli niezwykle ak-
tywni, kiedy zważymy, że tylko w jednym roku 1912 oferowali
pracę 13 tysiącom osób. Poważnym konkurentem prywatnych
biur było powstałe w końcu wieku XIX w Poznaniu miejskie
pośrednictwo pracy, które udzielało swych informacji bez-
płatnie. Powoli zyskiwało ono popularność. W 1913 r. skiero-
wało do pracy 28,5 rys. osób 9.
Przed podjęciem pracy robotnik poznański rozmawiał
w mniejszym zakładzie z jego właścicielem, a w większym
z odpowiednim pracownikiem. W rozmowie tej ustalano wa-
runki pracy. Nikt nie spisywał żadnych dokumentów. W koń-
cu XIX w. zaczęto wprowadzać umowy taryfowe, uwzględ-
niające wysokość płac i czas pracy. Obejmowały one poszcze-
9Q W. S z u 1 c: op. cif., s. 48, 49.
gólne branże. Akcja ta jednak nie przybrała szerszego zasięgu.
Iiększość zakładów pracy nie była nimi objęta.
Czas pracy w poszczególnych gałęziach przemysłu był zróż-
nicowany. Z reguły praca rozpoczynała się o godzinie szóstej
rano. Początkowo o długości dnia pracy decydow alt właści-
ciele zakładów. Z biegiem lat ustawodawstwo państwowe re-
gulowało długość dnia pracy u młodocianych. W 1871 r. zaka-
zano zatrudniać dzieci w wieku poniźej 12 lat, w 1891 r. po-
niżej 13 lat. Do 14 roku życia obowiązywał 6-godzinny dzień
pracy. Powyżej 14 lat robotnicy młodociani gracować magli
nie więcej niż 10 godzin. W trakcie pracy, trwającej od 8 rano
do 20 wieczorem, obowiązywały przerwy na śniadanie; obiad
i podwieczorek, w sumie 2 godziny. Stopniowo skracano dzień
pracy kobiet. Od 1891 r. obowiązuje jedenastogodzinny dzień.
Z biegiem lat również mężczyzn obowiązywał krótszy czas
pracy. Przed 1871 r. robotnicy w przedsiębiorstwach Pozna-
nia zatrudnieni byli przez 11 do 13 godzin efektywnej pracy.
Najdłużej pracowano w sezonie letnim w budownictwie, naj-
krócej w fabryce Cegielskiego. Podnieść tu jednak należy,
że dochodziły jeszcze przerwy na posiłek; w budownictwie wy-
nosiły one godzinę: po pół godziny na śniadanie i podwieczo-
rek. U Cegielskiego w sumie dwie godziny: pół godziny mię-
dzy 8-8.30 na śniadanie oraz od 12 do 13.30 na obiad. W wy-
niku walk strajkowych zapoczątkowanych na prżełomie lat
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych czas pracy uległ skróce-
niu. Na przełomie XIX i XX w. kształtował się w granicach
8-10 godzin, plus przerwy na posiłki; rzadko stosowano dwu-
nasto- lub czternastogodzinny dzień pracy. Były jednak ka-
tegorie pracowników najemnych, którzy pracowali dłużej, op.
dorożkarze oraz pracownicy komunikacji miejskiej; ich dzień
pracy wynosił do 18 godzin na dobę. W najtrudniejszej sytua-
cji znajdowali się chałupnicy. Wielu z nich rozpoczynało pracę
już o godz. 5 rano i kończyło ją niekiedy po 18 a na wet 20
,
godzinach s3.
s
ś
99 C. Ł u c z a k: Przemysl VVielkopolski w tatach 1815-1870.
Warszawa 1959, s. i16 C. Ł u c z a k: Zycie..., s. 238, 239; W. R a d-
k i e w i c z: Dzieje Zakładów H. Cegielski 1846-1960. Poznań 1962,
s. 69; W. S z u 1 c: op. cif., s. 83-87.
136 ł 137
Wnętrze hali gwinciarek w febry te Cegielskiego. Oddział I na
Głównej w 1914 r.
Przedsiębiorcy próbowali, nie bez powodzenia, przedłużać
obowiązujący czas pracy. Uświęconą już metodą było skraca-
nie przerw na posiłki. Niekiedy odbywało się to w sposób nie-
słychanie brutalny. W znanej fabryce na:aozów sztucznych
M. Milcha miały miejsce niżej opisane wypadki: "W nocy
mamy od 12-1 czas obiadowy i nieraz dozorcy klątwą i ko-
paniem przebudzają robotnika i napędzają do gracy o 123'4; tak
samo w innych godzinach przeznaczonych na wypoczynek,
wcześniej zapędzają do pracy" 94. Warto tu podkreślić, że sceny
takie miały m:ejsce nie gdzieś w pierwszej połowie wieku XIX;
a w 1907 r., kiedy klasa robotnicza wysvalczyła sobie określone
zdobycze, kiedy działała od lat gięćdziesiątych państwowa
inspekcja przemvslowa, dozorująca przestrzegania obocviązu-
jących przepisów.
Na warunki pracy robotników poznańskich rzutował poziom
techniczny zakładów przemy słowych, który przedstawiał wiele
do życzenia. R%prowadzanie nowości następowało w Poznaniu
z poważnym opóżnieniem i instalowała je jedynie nieTie?ka
liczba właścicieli. l,Taszyna parowa pojawiła się w Poznaniu
w latach pięćdziesiątych.. Stosunkowo późno zaczęto stosować
energię elektryczną tak do produkcji, jak i oś,ietlania pomie-
szczeń. Najlepiej obrazuje stan techniczny poznańskich przed-
siębiorstw fakt, że w 190 7 r. tylko 200/o dysponowało mecha-
niczną siłą napędową. Nadal dominowało w końcu XIX w., i to
nawet w drukarniach, oświetlenie gazowe. Fabryką, która wy-
różniała się niezłym wyposażeniem technicznym, były zakłady
H. Cegielskiego, które w początkach XX stulecia zaczęły sto-
sować napęd elektryczny9j. W s,amie jednak poznański prze-
mysł pod względem technicznym znajdował się na szarym koń-
cu Rzeszy. Na jego unowocześnienie brak było kapitałów,
a poza tym wyjątkowo tania była siła robocza.
W zakładach poznańskich panowała surowa dyscyplina.
Istniał kategoryczny zakaz prowadzenia rozmów. Powszechnie
stosowano kary pieniężne za spóźnienia do pracy oraz za nie-
właściwe obchodzenie się z narzędziami i powierzonym su-
rowcem.
9 Cyt. za C. Ł u c z a k: Żcie..., s. 239.
C. Ł u c z a k: cie..., s. 74; W. R a d k i e tv i c z: op. cif., s. 96
Płace robotników uzależnione były od wielu czynniów:
kwalifikacji, wieku, płci, branży, wielkości zakładu, od ro-
dzaju pracy itd. Stosowano płacę za pracę dniówkową, akor-
dową lub od wykonanego towaru, op. sztuki obuwia. W koń-
cu XIX w. robótnik w Poznaniu zarabiał przeciętnie 480 rok
rocznie. Rozpiętości . w płacach były bardzo poważne - od
300 do 16a0 rok rocznie. Stosunkowo ysokie pobory otrzy-
mywali wysoko kwalifikowani pracownicy zakładów użytecz-
ności publicznej - komunikacji tramwajowej i kolejowej, me-
talowcy i drukarze. Do najlepiej uposażonej grupy należeli
rzeźbiarze, zarabiający do 2000 rok rocznie. Najniższe zaś
płace otrzymyvali robotnicy niewykwalifikowani i stróże
nocni. Zarobki kobiet i młodocianych kształtowały się od 50
do 20ł/o płacy mężczyzny. Najniższe płace nie zapewniały mi-
nimum egzystencji. Nawet stolarz, zaraliający znacznie po-
wyżej średnich zarobków, a mianowicie 760 rok rocznie, i ma-
jący rodzinę składającą się z 6 osób, z trudem wiązał koniec
z końcem. Mieszkanie kosztowało bowiem około 160 rok, jedze-
nie zaś mniej więcej 520 rok. W sumie więc niecałe 100 maręk
T252 y2n
Hala montażowa warsztatów kolejoyłch s 1913 r.
pozostawało na inne wydatki 96. Dopiero pensja przekraczająca
850 marek pozwalała na jako taki standard życia. W 1901 r.
dyrektor biura higienicznego E. Wernicke tak scharakteryzo-
wał warunki bytowe robotników poznańskich: "Z dotychcza-
sowych moich badań jasne jednakże stało się dla mnie, że od-
żywianie klas tu, w Poznaniu jest n a d e r n ę d z n e i n i e-
d o s t a t e c z n e. Powodem tego są, po pierwsze, stosunkowo
nadzwyczajnie drogie mieszkania, wobec czego komorne po-
chłania niepomierną część dochodu. Za mieszkanie, które czę-
stokroć składa się z jednej tylko izby, i to zupełnie n i e n a-
dającej się do przebywania w niej ludzi, pła-
ci się 8 do 14 marek miesięcznie. ITędzarze którzy otrzymują
wsparcie i rzeczywiście nie są w stanie pracować, muszą całe
to wsparcie wydać na mieszkanie. Następnie - warunki za-
robkowania dla szerokich warstw robotniczych są przecież nie-
9e Wżelkopolska 1851-1914. Wybór źródel. Opracował W. Jakób-
czyk. Wrocław 1954, s. 62; artykuł "Gazety Robotniczej" 1891, nr 24
J. M a r c h 1 e w s k i: Stosunki spoleczno-ekonomiczne w ziemiach
loolskich zaboru pruskiego. W: Pisyn,a wybrctne. T. I. Warszawa 1952,
s. 449; W. S z u 1 c: op. cif., s. 104, 108, 119, 122.
a
F
sprz5-jające. Tylko w kilku większych fabrykach, z który ch
mogłem dotąd otrzymać cyfry, warunki płacy robotniczej są
takie, że robotnicy mogą żyć bez biedy i wyżywić odpowied-
nio rodzinę, a nawet, jak mnie przekonano, robić oszczęd-
ności" 9'.
Dodatkiem do pensji były premie przyznawane za niebez-
pieczne warunki pracy, op. w budownictwie w czasie wznosze-
nia most6w. Drobne dodatki przysługiwały za pracę poza
przedsiębiorstwem. Niektóre przedsiębiorstwa, op. kolejnic-
two, przyznawały także dodatki za wysługę lat. W niektórych
przedsiębiorstwach udzielano też gratyfikacji, op. z okazji
świąt Bożego Narodzenia.
Na położenie materialne klasy robotniczej duży wpływ
miało stałe - poza krótkim okresem lat 1828--1834, kiedy to
trwały najintensywniejsze prace grzy ludowie twierdzy -
bezrobocie. Z powodu braku pracy głóWnie cierpieli niewy-
kwalifikowani robotnicy, aczkolwiek bezrobocie dotykało tak-
97 J. M a r c h 1 e w s k i: op. cif., s. 454.
I40 rą
W drukarni "Dziennika Poznańskiego", 1909 r.
Budowa wodociągów miejskich, ok. 1900 r.
że pracowników o wysokich niekiedy kwalifikacjach. Liczba
bezrobotnych w Poznaniu na przełomie XIX i XX w. wahała
się w poszczególnych miesiącach od 2000 do prawie 3000 osób 9".
Liczby te ulegały poważnym zmianom, bowiem wł trakcie okre-
ślonego roku poszukujący pracy znajdowali ją. Część bezro-
botnych opuszczała strony rodzinne, emigrując początkowo do
Stanów Zjednoczonych lub Kanady. Z biegiem lat zyskiwało
popularność wychodźstwo sezonowe i stałe do Berlina i uprze-
mysłowionych zachodnich prowincji Prus.
Obok wysoko kwalifikowanych robotników, którzy prawie
zawsze liczyć mogli na otrzymanie pracy, w podobnej sytuacji
znajdowały się służące. Stale było ich brak. Na przełomie XIX
i XX w. zapotrzebowanie na służące kształtowało się w grani-
cach od 900 do 1400. Przybywające ze wsi lub małych mia-
steczek kobiety chętniej szukały pracy w przemyśle bądź jako
sprzątaczki w różnych instytucjach. Podjęcie pracy służącej
traktowane było jako zło konieczne.
Biedota
W najtrudniejszej sytuacji materialnej znajdowała się zaw-
sze liczna biedota, często bez stałego zatrudnienia, żyjąca
z różnego rodzaju zapomóg, Iudzie starzy, pozbawieni opieki.
Oczywiście rok 1819 uznać trzeba za wyjątkowy, kiedy to licz-
ba żebraków wynosiła prawie 7ł/o zamieszkałej w Poznaniu
ludności. Jak jednak nabrzmiały był ten problem i w następ-
nych latach, świadczyły rozruchy głodowe, jakie miały miej-
sce w Poznaniu w końcu kwietnia 1847 r. W końcu wieku XIX
żebractwo przybrało tak poważne rozmiary, że twerzyć trzeba
było specjalne schroniska dla ubogich i kolonie robotnicze. lTa
Górezynie w 1908 r. władze miejskie nabyły grun.ty, na któ-
rych tworzono ogródki działkowe dla biedoty. Była to jednak
kropla w morzu potrzeb.
9a C. Ł u c z a k: Życie..., s. 229.
Bamberki ze wsi Winia-
ry
Rolnicy
W Poznaniu istniała również grupa ludzi, którzy czerpali
swe zyski z uprawy ziemi. Na przełomie XVIII i XIX w., kie-
dy to w obręb miasta włączono nowe tereny, rolnicy byli doć
licznie reprezentowani. Z zabudową miasta znikały gospo-
darstwa chłopskie. Gdy po raz dr ugi, na początku XX stulecia,
, do Poznania przyłączono wsie podmiejskię; znów w jego gra-
nicach znalazło się kilkadziesiąt gospodarstw liczących w su-
mie 1547 hektarów. Znaczny ich procent znajdował się w rę-
kach zamożnych bambrów. Niektórzy z nich odprzedawali zie-
r4 I43
mię na działki budowlane bądź sami wznosili kamienice, za- jak. Szynki i zaułki Chwaliszewa oraz pobliskich Garbar ezę-
kładali sklepy, warsztaty i różnego rodzaju przedsiębiorstwa. sto były miejscem krwawych porachunków. Okolic tych jak
Inni pozostali wierni zawodowi rolnika. I tak, na Jeżycach, ognia unikali Niemcy. Język, który tak zrósł się ze znienawi-
Górczynie, Wildzie i Dębcu nie brak było dobrze prosperują- dzonym zaborcą, doprowadzał chwaliszewiaków do "szewskiej
tych gospodarstw chłopskich. pasji". Zdarzały się także morderstwa na tle rabunkowym.
Na marginesie społecznym
W każdym mieście nie brak ludzi, których źródła utrzyma-
nia uznać należy za karalne lub co najmniej naganne. Plagą
Poznania byli różnego typu wydrwigrosze, żerujący na naiw-
ności ludzkiej. Sprzyjały temu tak liczne w Poznaniu jarmarki.
Krąży li po nich osobnicy namawiający do gry w kości lub
karty. "Oszukując haniebnie niedeświadczonych ludzi, miano-
wicie braku baczności reguł gry, które dla stawiających rzad-
ko kiedy przynoszą wygrane, im zaś częściej zapewniają ko-
rzyści" 99. Nie brak też było stręczycieli oferujących wdzięki
swych podopiecznych, a także zwykłych złodziei. Nocną porą
niebezpiecznie było spacerować po niektórych ulicach. Osła-
wiona była tu ulica Bramkowa, kończąca się "śmierdzącą"
Bramką. Często tu napadano na bogu ducha winnych prze-
chodniów. Gorszą jeszcze sławą cieszył się leżący za Bramą
Rycerską - Tamberloch (obecnie Park Lubuski). Był to
ogromny, głęboki dół, porośnięty krzewami i drzevami, pełen
nor. Przed laty wydobywano tu piasek. Położony między dwo-
ma cmentarzami stał się siedliskiem najgorszych szumowin:
złodziei i bandytów. O zmroku nikt nie odważył się zbliżyć
do Tamberloch. O miejscu tym krążyły opowieści mrożące
krew w żyłach. Bliskość cmentarzy dodawała Tamberlochowi
niesamowitości. Dopiero z początkiem XX stulecia zasypano
Tamberloch i założono na tym miejscu Plac Livoniusa. Roz-
bijały tu swe namioty lunaparki i cyrki.
Nie można było też zalecić wieczornego spaceru po Chwali-
szewie. Tamtejsze "juchty" znane były ze swej ochoty do bó-
W ciągu stu lat nastąpiły wielkie zmiany w źródłach za-
robkowania ludności Poznania. Upowszechniła się praca na-
jemna, jako podstawa utrzymania tysięcy mieszkańców mia-
sta. Wiązało się to również z głębokir.:i przemianami w men-
talności. Przez bowiem setki lat większość mieszkańców miast
stabilizację życiową widziała w usamodzielnieniu się; z tą
myślą do warsztatu rzemieślniczego wkraczał terminator, ta
nadzieja kierowała młodym kupczykiem. Teraz coraz liczniej-
sza rzesza poznańczyków wstęgowała w wiek produkcyjny
; w przekonaniu, że ich szansą życiową jest zdobycie. o ile moż-
ności, dobrze płatnej posady, jako wysoko kwalifikowany ro-
botnik czy urzędnik.
i
f
99 , Amtsblatt" 1837, s. 5.
144 tł
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Lab52 R2 TT D CfgSHSpec 224 6212C13 R2 12 Data Needle BehaviorLab101 R2 TT A CfgR2T R2 4Lab53 R2 TT B CfgR2A Fated Summer (r2)Lab91 R2 TT B CfgLab101 R2 TT C CfgFunkcja wykladnicza i logarytmiczna R2MP1567 r2 1R2więcej podobnych podstron