0
Kathie DeNosky
Dom zachodzącego
słońca
Rodzinna posiadłość 01
Tytuł oryginału :Lonetree Ranchers: Brant
1
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Anastasia Devereaux siedziała wsparta o mur, trzymając kurczowo w
ręku czarne pantofle, i czekała, aż ze szkieł okularów ulotni się zasłaniająca
jej widok mgiełka.
- Nie patrz na dół - szepnęła, gdy odzyskała już zdolność widzenia. -
Bo inaczej koniec z tobą.
Przymknęła oczy, starając się nabrać odwagi i uciszyć walenie serca.
Jakim cudem ona, inteligentna, w żadnym razie nie szukająca przygód
skromna bibliotekarka znalazła się na gzymsie między balkonami trzeciego
piętra hotelu Regal w samym środku Saint Louis? I w dodatku o północy?
Spojrzała w lewo i zmartwiała. Nie miała odwrotu. Ostrożnie, powoli,
obróciła głowę w prawo. Trzeba iść w stronę następnego, balkonu.
Nabrała powietrza w płuca, skupiając wzrok na sąsiednim budynku,
byle nie patrzeć w dół, i ostrożnie posuwała się ku znajdującemu się na
prawo balkonowi. Włosy miała potargane, podartą bluzkę i rajstopy.
Podmuchy lodowatego wiatru przenikały ją na wskroś. Szkoda, że nie miała
na tyle przytomności umysłu, by przed ucieczką z pokoju Patricka sięgnąć
po płaszcz.
Dotknęła biodrami żelaznej kraty sąsiedniego balkonu, chwyciła się jej
niczym liny ratunkowej, co uspokoiło ją odrobinę. Ciekawe, myślała, co by
powiedziała babka, widząc jej trupa na chodniku? Nigdy nie wybaczyłaby
takiej hańby. Żadna kobieta z rodu Whittmeyer - nawet jeśli nosiła nazwisko
Devereaux - nie pozwoliłaby sobie na tak niegodny uczynek.
RS
2
- Wybacz, babciu, ale nie miałam wyboru, bo nie istniał żaden inny,
godny damy sposób - mruczała Anastasia, przerzucając buty na balkon i
przekładając nogę przez jego żelazną poręcz.
Sforsowawszy tę barierę, upadła na betonową podłogę. Na kolana i
dłonie, co oczywiście sprawiło jej ból, ale nie to było ważne. Ważne było
światło w pokoju, a więc szczęście jej sprzyjało. Oby tylko osoba zajmująca
ten pokój nie spała albo nie wyszła, zapominając przekręcić kontakt.
Anastasia podniosła buty, odetchnęła głęboko i zapukała w oszklone
drzwi. Cisza.
I co teraz? Lada chwila Patrick może zauważyć, że jej nie ma, wyjdzie
na taras i wyłowi ją wzrokiem. Zwinęła dłoń w pięść i zastukała powtórnie,
lękając się, czy aby nie stłucze szyby. Usłyszała wymamrotane przez kogoś
przekleństwo, po czym trzasnęły drzwi i znów zapanowała cisza.
- Proszę mnie wpuścić! - zawołała, czując ogarniającą ją panikę.
- A gdzie pani jest, do diabła? - rozległ się z pokoju męski głos, który
jako żywo nie brzmiał zbyt przyjaźnie.
- Na balkonie, proszę się pospieszyć, błagam - rzekła, spoglądając w
stronę tarasu Patricka.
Zasłony się rozsunęły i Anastasia zamrugała. Za szybą ujrzała
mężczyznę o nieprawdopodobnie niebieskich oczach i zmarszczonych
gniewnie brwiach, z ręcznikiem owiniętym wokół pasa. Proste ciemne
włosy opadały mu na czoło, nadając jego ładnej twarzy ciepły wyraz.
Otworzył drzwi.
- Co pani tu robi?
Zadrżała, cofnęła się o krok i, nastąpiwszy na swój but, omal się nie
przewróciła i nie wypadła z balkonu. Mężczyzna chwycił ją w ramiona
opiekuńczym gestem i przytulił do nagiej piersi.
RS
3
- Uważaj, skarbie - powiedział, a brzmienie jego głosu przejęło ją
dreszczem. - Daleko stąd do ziemi, a skoro nie masz skrzydeł, mogłoby się
to źle skończyć.
- Nie mam... skrzydeł... - dodała po chwili. Spojrzała z lękiem przez
poręcz balkonu. - Faktycznie, cała bym z tego nie wyszła.
Mężczyzna, wciąż trzymając ją w ramionach, wszedł do pokoju,
zamykając za sobą balkonowe drzwi.
- Teraz już nic ci nie grozi - rzekł i głos jego zabrzmiał jeszcze
bardziej ciepło.
Znów zadrżała, lecz tym razem nie była pewna, czy z wrażenia, czy z
zimna. Faktycznie była pod wrażeniem - zarówno jego zmysłowego
barytonu, jak i siły obejmujących ją ramion.
Był szeroki w barach, a sylwetkę miał niczym model z kalendarza
ściennego. Na myśl o tym, że ten człowiek pod ręcznikiem nie ma
prawdopodobnie nic, ponownie poczuła ów dreszcz.
- Przemarzłaś, skarbie, do szpiku kości - oznajmił, tak sobie widocznie
tłumacząc jej drżenie. Przytulił ją do siebie jeszcze mocniej.
A tego drżenia on był powodem. Przywarła policzkiem do jego ciepłej,
nagiej piersi, podczas gdy jego dłonie rozcierały delikatnie jej plecy. Któraż
kobieta zachowałaby w takiej sytuacji zimną krew?
- Dzięki, że mnie wpuściłeś.
- A jak długo tkwiłaś na tym balkonie?
- Bo ja wiem... - Ile czasu mogła iść gzymsem? Wydawało się jej, że
całe godziny, ale chyba dłużej niż parę minut to nie trwało. - Pięć minut.
Może dziesięć.
Odsunęła się od niego i wtedy zauważyła krew na jego piersi.
Spojrzała błyskawicznie na swoje dłonie.
RS
4
- Co się stało? - zapytał, ujmując jej ręce. Zaprowadził ją do stojącej na
szafce nocnej lampy. - Skąd ta krew?
- Upadłam, przechodząc przez poręcz balkonu - powiedziała, czując,
że nogi odmawiają jej posłuszeństwa.
- Jak to... ?
- Szłam... - Cała się trzęsła na samo wspomnienie.
- Szłam gzymsem. - Nogi miała jak z waty i przysiadła na brzegu
łóżka, a z ust jej wyrwał się jęk bólu.
Mężczyzna zadarł jej sukienkę powyżej kolan.
- Masz paskudnie poobcieraną skórę, skarbie! - Sięgnął do torby w
nogach łóżka. - Ściągnij rajstopy.
Zanim zdołała mu oświadczyć, że tego zrobić nie zamierza, rozległo
się pukanie do drzwi. Dziewczyna aż podskoczyła.
- Spodziewasz się kogoś? - zapytała.
- Nie - odparł z uśmiechem, wzruszając ramionami. - Ale ciebie też się
nie spodziewałem.
- To Patrick - oznajmiła. Przerażona rozglądała się po pokoju. - Nie
może mnie tu zastać. Muszę uciekać.
Brant Wakefield przyglądał się dziewczynie, która z lękiem w oczach
zastanawiała się, w jaki sposób umknąć z sypialni jego apartamentu. Gotowa
byłaby nawet, jak sądził, podjąć wędrówkę po gzymsie.
- Spokojnie, skarbie, nie wpadaj w panikę. Nie znam wprawdzie tego
Patricka i nie wiem, dlaczego przed nim uciekasz, ale cię nie wydam. -
Podszedł do drzwi. - Nie ruszaj się. Pozbędę się intruza i opatrzymy twoje
rany.
Zamknął drzwi sypialni i przeszedł przez salon, postanawiając, że
zapyta, kim jest ów nieproszony gość, który zresztą tym razem zapukał
RS
5
bardziej natarczywie. Brant spojrzał na niego przez judasza. Gość miał na
sobie szary garnitur i unosił pięść, by znowu zapukać.
Ostatnia rzecz, o jakiej marzył Brant, to mieć do czynienia z takim
natrętnym typem. Zastanowił się chwilę. On, Brant, był wyższy od tamtego i
- na oko - silniejszy. Da mu radę. Bez problemu.
Otworzył drzwi na oścież.
- Czego pan chce, do cholery?! - zapytał, nie tając wściekłości.
Garniturowiec cofnął się o krok.
- Przepraszam, że panu przeszkadzam, ale szukam mojej narzeczonej. -
Wytrzymał wzrok Branta. - Nie widział jej pan?
Brant nie lubił kłamać. Zdawał sobie jednak sprawę ze swego
niekompletnego stroju i że w takiej sytuacji facet mógłby go posądzić o
miłosne igraszki z jego dziewczyną.
- Ostatnia kobieta, jaką widziałem, zdejmowała rajstopy w mojej
sypialni - rzekł tonem godnym zaufania, krzyżując ramiona na piersi. -
Pomagałem jej właśnie w tej czynności, kiedy pan zapukał.
Uśmiech na twarzy natręta rozzłościł Branta, którego ręce same
zwinęły się w pięści. Chętnie zmiótłby mu ten fałszywy uśmiech prawym
sierpowym.
Tak, nie cierpiał facetów w garniturach. Ten kosztowny strój krył na
ogół wredny charakter ich użytkowników. Jednakże mężczyzna, który stał w
progu, budził jego niechęć także z powodu przebiegłego wyrazu twarzy.
- Niech pan zatem wraca do swoich wieczornych zajęć - rzekł
przybysz, wyciągając z kieszeni marynarki wizytówkę oraz długopis. - Oto
moje nazwisko i numer pokoju. Gdyby natknął się pan na dość niepozorną
dziewczynę w spódnicy barwy khaki i białej bluzce, proszę zadzwonić.
RS
6
Brant z trudem się powstrzymał, by nie rozkwasić facetowi gęby.
Dziewczyna może i nie zaliczała się do piękności, ale to nie znaczy, by jej
narzeczony określał ją mianem „niepozornej". Zerknął na wizytówkę:
Patrick Elsworth, główny księgowy, i zamierzał zamknąć drzwi.
- Nosi ciemne okulary w plastikowej oprawie - zdążył jeszcze dodać
facet w garniturze.
Brant zamknął drzwi, wrzucił do kosza na śmieci wizytówkę i wszedł
do sypialni. Dziewczyny tam nie było.
- Halo! - Cisza. - Gdzie jesteś?
Gdzież ona, do diabła, mogła się podziać? Wyszła na balkon? Albo
znów chodzi po gzymsie dokoła hotelu?
Zaniepokoił się. Choć przecież nie znał tej dziewczyny, zląkł się
jednak, czy nic jej się nie stało. Już miał otworzyć balkonowe drzwi, gdy
stanęła w progu łazienki.
- Poszedł? - zapytała.
Brant skinął głową.
- I więcej już go dziś nie zobaczymy.
Stała w drzwiach, minę miała niepewną. W uniesionych na czoło
ciemnych okularach, z cieniem wątpliwości w oczach barwy zieleni,
przypominała mu jego nauczycielkę z podstawówki.
- Skąd wiesz?
- Ponieważ wyjaśniłem mu dobitnie, że nie życzę sobie, by zakłócał mi
spokój. - Wzruszył ramionami, chcąc w ten sposób zbagatelizować całą
sprawę jako niegodną uwagi. - Coś mi się wydaje, że uznał mnie za
ważniaka, a przynajmniej kumpla ważniaków.
Ruszył za nią do salonu. Szła wyprostowana, blond włosy opadały jej
na plecy. Wyglądała wręcz młodzieńczo, co go zdziwiło, bo gdy zobaczył ją
RS
7
po raz pierwszy, w drzwiach balkonu, ocenił ją na trzydzieści parę lat. No i
proszę! Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia cztery.
Zauważył, że ściągnęła te podarte rajstopy. Przełknął ślinę i zmusił się,
by przestać obserwować jej nogi, skupiając uwagę na stopach. Ze
zdziwieniem stwierdził, że paznokcie ma pomalowane jaskrawoczerwonym
lakierem. Nie pasowało to do jej stroju, raziło wręcz u osoby, którą określa
się jako „niepozorną". Konserwatywna - tak, to słowo było bardziej
adekwatne.
Obserwując ją, Brant doszedł jednak do wniosku, że nic mu do tego,
na jaki kolor maluje sobie paznokcie, ani też nic mu do tego, że nosi długą
spódnicę zasłaniającą niewątpliwie zgrabne nogi.
- Usiądź i rozgość się, a ja tymczasem wrzucę na siebie coś
odpowiedniego. - I przypomniawszy sobie o jej zadrapaniach, dodał: - A
potem opatrzę ci kolana.
Skinęła głową i opadła na kanapę. Wpatrywała się w niego przez
chwilę, po czym szybkim gestem zdjęła okulary i, chrząknąwszy, rzekła:
- Nie chcę być wścibska, ale zauważyłam w twojej sypialni parę
pojemników z różnymi barwnikami. Czy jesteś kimś w rodzaju klauna?
- Nie. - Roześmiał się głośno. Z tonu jej głosu przebijała
podejrzliwość, czy aby nie jest czasem jakimś oszustem zmieniającym w
niecnych celach swą powierzchowność. - Jestem poskramiaczem byków.
- Matadorem? - zapytała podejrzliwie. - Nie wiedziałam, że matadorzy
malują sobie twarze.
- Matador to nie to samo co poskramiacz - mówił, nie mogąc
powstrzymać uśmiechu. - Biorę udział w rodeo. Pomagam w trudnych
sytuacjach tym, którzy jeżdżą na bykach. Przyjechałem tu na weekend z
ZJnB.
RS
8
- Co to takiego?
- Związek Jeźdźców na Bykach.
- Ciekawe... - Urwała, policzki jej spłonęły rumieńcem. - Okazałeś mi
tyle troskliwości, a ja nawet nie wiem, jak się nazywasz.
- Brant Wakefield.
- Anastasia Devereaux - rzekła, wyciągając ku niemu dłoń.
- Cieszę się, że cię poznałem. - Potrząsnął jej ręką, aż przebiegł go
prąd i serce wyraźnie przyspieszyło rytm. Cofnął dłoń, zacisnął palce.
Niezdolny wydusić z siebie słowa odwrócił się i wszedł do sypialni.
Miał właśnie zamiar wziąć prysznic, ale pomyślał sobie, że najpierw opatrzy
jej skaleczenia, prysznic może poczekać. Sądząc po tym, jak kulała,
przechodząc przez salon, musiało ją bardzo boleć.
Zrzucił opasujący mu biodra ręcznik i włożył podkoszulek i dżinsy.
Sięgnął do plecaka, gdzie miał podręczną apteczkę, z którą nigdy się nie
rozstawał. Wracając, zatrzymał się chwilę i popatrzył na zwiniętą w kłębek
dziewczynę na kanapie. Cała się trzęsła. Miał sobie za złe, że nie przykrył
jej kocem albo choć płaszczem. Sądził jednak, że to jej drżenie wynika
raczej z nerwów po odbytym spacerze niż z chłodu.
Odsunąwszy stolik, ukląkł przed nią, stawiając apteczkę obok na
dywanie.
- Otulę cię marynarką - rzekł wstając.
Po chwili wrócił z ciężką skórzaną marynarką. Przykrył dziewczynę,
odgarniając na kołnierz pukle jej włosów, miękkich, lśniących niczym
szczere złoto.
- Zaraz będzie ci ciepło - powiedział, cofając się o krok. Tymczasem to
temperatura jego ciała znacznie się podniosła, co odnotował z niejakim
zdziwieniem.
RS
9
- Dzięki - wykrztusiła, szczękając zębami.
Znów ukląkł przy niej i uniósł jej spódnicę powyżej kolan, starając się
nie poddawać urokowi kobiecych ud. Otworzył buteleczkę ze środkiem
dezynfekującym, który, miał nadzieję, zadziała trzeźwiąco również na jego
rozpaloną głowę.
- Możesz mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? - zapytał,
przecierając zadrapania wilgotną gazą.
- Nie -
odrzekła szybko i po chwili wahania dokończyła: -
Przepraszam, ale lepiej będzie, jeśli nie powiem.
Dłoń Branta zawisła w powietrzu, a jego zdziwiony wzrok spoczął na
dziewczynie. Wygląda na to, że nie ma do niego zaufania. Co było zresztą
zrozumiałe. W końcu był dla niej kimś zupełnie obcym.
- Śmiało możesz mi zaufać - oświadczył, patrząc prosto w jej wielkie
zielone oczy, w których mężczyzna, jeśli nie zachowa ostrożności, może się
kompletnie zatracić. Odchrząknął, zanim znowu zaczął mówić: - Chcę ci po-
móc bez względu na to, w jakie popadłaś tarapaty.
- Skąd wiesz, że popadłam w tarapaty? - zapytała tonem z lekka
zaczepnym.
- Co cię skłoniło do tego marszu po gzymsie? - Pochylił głowę,
skupiając się na czynnościach sanitarnych. - Przecież nie spacerowałaś tam,
by zaczerpnąć świeżego powietrza. - Odkręcił tubę z maścią
przeciwbakteryjną. - Chętnie się dowiem, dlaczego uciekasz od narzeczo-
nego.
Potrząsnęła głową i okulary opadły jej na nos.
- Nie znam cię - rzekła.
- To prawda. Ale w tej sytuacji nie masz raczej wyboru. Potrzebujesz
pomocy i przynajmniej na razie zdana jesteś na mnie. - Pod wpływem
RS
10
nagłego impulsu spojrzał na nią badawczo. - Czy ten garniturowiec źle cię
potraktował?
Gdyby potwierdziła, już on dałby popalić temu Patrickowi. Żaden
mężczyzna nie śmie napastować kobiety, gdy on, Brant, jest w pobliżu.
Wykluczone.
- Niezupełnie - odparła. - On tylko lubi grozić... -Urwała i utkwiła
wzrok w Brancie. - Wolałabym cię do tego nie mieszać - rzekła w końcu z
nutą znużenia w głosie.
- Podaj mi szczegóły, a ja sam zadecyduję, jak należy postąpić.
Czekał, opatrując rany na jej kolanie. Odetchnęła głęboko, szykując się
jakby do dłuższej wypowiedzi. Uniósł głowę i napotkał jej wzrok, pełen
lęku. Obawiała się czegoś, co wyczytał z jej zielonych oczu.
- Okazałeś mi tyle troskliwości, Wakefield.
- Mam na imię Brant.
- Wiem. - Skinęła głową. - Patrick nie ma szans. A zrozpaczony
człowiek podejmuje rozpaczliwe działania. Nie chcę cię wciągać w moje
prywatne sprawy, Brant.
Wypowiedziała jego imię ciepłym, serdecznym tonem, co bardzo go
poruszyło i przyspieszyło bicie serca. Skoncentrował się jednak na
opatrunku, usiłując zignorować to dziwne uczucie, jakie nim owładnęło. Już
wcześniej stwierdził, że coś jest z nim nie w porządku, ale starał się o tym
nie myśleć. Tym bardziej że ta dziewczyna nie była w jego typie. W żadnym
wypadku.
Kobiety, które budziły na ogół jego zainteresowanie, inaczej się
ubierały, inaczej zachowywały. O Anastasii śmiało można powiedzieć, że
cechował ją wysoki stopień kultury, co przejawiało się w jej sposobie bycia i
mówienia. Brantowi, sądząc po jego koncie w banku, dobrze się powodziło i
RS
11
odnosił znaczne sukcesy zawodowe, ale trudno by go było zaliczyć zarówno
do prowincjonalnych prostaków, jak i do wysublimowanych
intelektualistów.
Ale przede wszystkim Anastasia była zaręczona z tym wrednym typem
o imieniu Patrick. Brant zaś nie zaliczał się do mężczyzn, którzy wkraczają
na terytorium przynależne innym.
- Byłoby najwłaściwiej - zaczęła Anastasia - gdyby udało mi się uciec
po kryjomu z tego hotelu i dać ci święty spokój.
Bez względu jednak na to, myślał Brant, czy ta dziewczyna jest w jego
typie, czy nie, potrzebuje pomocy, a on winien jej tę pomoc zapewnić.
- Nie przejmuj się mną - rzekł, sięgając po bandaż, którym zręcznie
owinął jej nogę. -I daję ci słowo, Annie, że jeśli ten facet zechce ci zrobić
krzywdę, będzie miał ze mną do czynienia.
Anastasia zaczerpnęła haust powietrza. Jedynymi osobami, które
przeciwstawiły się woli jej babki i nazywały ją „Annie", byli rodzice
dziewczyny. Od dawna nikt się tak do niej nie zwracał.
Na wspomnienie rodziców serce jej się ścisnęło i ogarnął ją ogromny
smutek. Mimo że zginęli dziewiętnaście lat temu - nazajutrz po jej piątych
urodzinach - stale tkwili w jej pamięci i często zastanawiała się, jak
potoczyłoby się jej życie, gdyby oni ją wychowywali.
Postarała się przepędzić z głowy te smutne myśli. Nie ma sensu
zastanawiać się, co by było. Wprawdzie babka nie pozwalała jej na wiele,
ale i tak Annie miała szczęśliwe dzieciństwo. Tak przynajmniej twierdziła
babka. A skoro tak twierdziła, to nie sposób było podawać tego W wątpli-
wość. Nikt nigdy nie śmiałby sprzeciwić się pani Carlotcie Whittmeyer.
RS
12
Annie, obserwując opatrującego jej rany mężczyznę, przygryzła dolną
wargę. Brant Wakefield sprawiał wrażenie człowieka budzącego zaufanie.
Annie potrzebowała teraz prawdziwego przyjaciela.
- Nie wiem, od czego zacząć - rzekła pełna wątpliwości, czy powinna
mówić obcemu, dlaczego uciekła z pokoju obok i podjęła ogromne ryzyko
marszu gzymsem. I dlaczego musi za wszelką cenę unikać spotkania z Pa-
trickiem Elsworthem.
- Jeżeli nie wiesz, od czego zacząć, zacznij od początku -
zaproponował Brant.
Jego uśmiech dodał jej odwagi. Nie zaliczała się do osób ulegających
łatwo wzruszeniom. Więc teraz przyspieszone bicie serca i nietypowy dla
niej przypływ emocji kładła na karb nerwów.
- Patrick jest księgowym mojej babki - oznajmiła.
- Stąd wasza znajomość?
- Nie. On pożyczał książki w bibliotece, w której pracowałam. Minęło
parę tygodni, zanim odważył się zaprosić mnie na kolację. To było jakiś rok
temu.
- Zatem widujesz się z nim już od dość dawna? - zapytał, unosząc z
zaciekawieniem prawą brew.
- Tak - odrzekła, czując, że wszystkie siły ją opuszczają. Oparła głowę
o kanapę. - Ale Patrick nigdy nie był i nigdy nie będzie moim narzeczonym.
RS
13
ROZDZIAŁ DRUGI
Brant odchylił się na oparcie fotela, wpatrując się w brylantowy
pierścionek na serdecznym palcu lewej ręki Annie.
- A co to takiego? - zapytał, wskazując na jej dłoń. - Słyszałem, że
takim właśnie klejnotem obdarowuje mężczyzna swoją kobietę.
- Tak, to pierścionek zaręczynowy, który Patrick usiłował mi wręczyć
- odparła, jakby to cokolwiek wyjaśniało.
- Facet oświadczył ci się, przyjęłaś od niego pierścionek i twierdzisz,
że nie jesteś zaręczona. - Brant chciał się upewnić, że tok jego myśli jest
prawidłowy.
- Tak.
Widocznie taka jest kobieca logika, myślał, skupiając ponownie uwagę
na opatrunku. Ale dla niego nie miało to żadnego sensu. Chyba że...
Zmierzył ją szybkim spojrzeniem. Ten brylant musiał kosztować kilka
tysięcy dolarów. Czyżby ukradła go w jakimś eleganckim magazynie?
Jakby czytając mu w myślach, potrząsnęła przecząco głową.
- Ten pierścionek należy w gruncie rzeczy do mojej babki -
oświadczyła.
Brant już się kompletnie zagubił.
- Chcesz mi powiedzieć, że facet dał ci pierścionek zaręczynowy,
który jest własnością twojej babki, a ty nosisz go, choć nie zamierzasz wyjść
za mąż za ofiarodawcę?
- Właśnie.
- Czy aby na pewno zaczęłaś swoją opowieść od początku? - zapytał. -
A może coś mi umknęło albo pominęłaś jakiś ważny wątek?
RS
14
Bawiła się rąbkiem spódnicy, zanim przysłoniła nią zgrabne uda.
- W ubiegłym roku spotykałam się z Patrickiem...
- Domyślam się - powiedział, wstając, po czym usiadł obok niej na
stoliku do kawy. Ujął jej dłoń, starając się nie myśleć o gładkości skóry tej
dziewczyny. - Dlaczego -zaczął - nie przechodzisz do wydarzeń, które
sprawiły, że znalazłaś się w tym hotelu, w pokoju, z którego wyszłaś na
gzyms szerokości dziesięciu centymetrów?
- Przed kilkoma miesiącami Patrick zaczął doradzać mojej babce w
różnych sprawach, podatków, inwestycji i tak dalej, choć miała już przecież
bardzo kompetentnego księgowego.
- Spróbuję zgadnąć. Było to niedługo przed zmianą na rynku fasoli.
- Zgadza się. - Skinęła głową. - Moja babka zatem zwolniła pana
Bennetta i zatrudniła Elswortha. Z początku wszystko szło gładko.
Niebawem jednak dostrzegłam pewne zmiany...
- Jakie?
- Z początku nie rzucało się to w oczy - odparła, obracając na palcu
drogocenny pierścionek. - Zaczął się elegancko ubierać, w kosztowne
garnitury, i pomyślałam sobie, że udało mu się zdobyć jeszcze paru
klientów. Lecz nie minęło parę miesięcy, a on zamienił swój wysłużony wóz
na nowiutkie bmw, kupił nowy dom w prestiżowej dzielnicy, umeblował go
antykami i ozdobił dziełami sztuki. Pomyślałam sobie, że się zadłużył na te
luksusy. Tymczasem okazało się, że wszystko poza domem nabył za
gotówkę. Wtedy właśnie doszłam do wniosku, że coś tu jest nie tak. Żaden
księgowy w naszym mieście nie zbije majątku w ciągu roku.
- To ty nie jesteś z Saint Louis?
RS
15
- Nie. Mieszkamy w Herrin, małym miasteczku w stanie Illinois.
Około dziesięciu tysięcy mieszkańców. Jestem pewna, że takiej kasy by się
tam nie dorobił.
- Faktycznie podejrzana historia - przyznał Brant, zamykając apteczkę.
- Otóż... - Annie wciąż obracała na palcu ów pierścionek - do dzisiaj
wieczór była dla mnie tylko podejrzana.
Uniósł szybko głowę i spojrzał na nią badawczo.
- A teraz masz dowód?
- No, niezupełnie.
- Skąd zatem pewność, że on okrada twoją babkę? Wstała i zaczęła
chodzić po pokoju tam i z powrotem.
Miała na sobie luźną bluzę.
- Wiem, że zdefraudował pieniądze mojej babki, bo sam się do tego
przyznał tego wieczoru, kiedy poprosił mnie o rękę.
- Chcesz powiedzieć, że najpierw przyznał się do kradzieży, a potem ci
się oświadczył? - spytał Brant z niedowierzaniem.
- Tak.
- Niesamowity typ.
Zatrzymała się i spojrzała na Branta badawczo.
- Podzielam twoje zdanie. Ale kiedy powiedziałam mu, że raczej umrę,
niż za niego wyjdę... - zadrżała, przymykając oczy -... to on oświadczył, że
mi to załatwi bez problemu.
Brant zerwał się na równe nogi.
- Facet groził ci śmiercią?
- Tak.
- Twoim zdaniem mówił to poważnie?
RS
16
- Tak mi się wydaje. - Westchnęła, poprawiła okulary. - Na pewno
poważnie. On nie ma zwyczaju żartować.
W Brancie aż się wszystko zagotowało z wściekłości. Położył dłonie
na ramionach Annie, nie zważając na napięcie, jakie wywołał ten dotyk.
- Musisz powiadomić o tym policję, Annie.
- I co ja im powiem? - Jej zielone oczy wyrażały niewiarę w
skuteczność wszelkich poczynań. - No dobrze, przyznał mi się do
okradzenia mojej babki i groził mi śmiercią, ale jakie ja mam na to dowody,
skąd wezmę świadków? Oboje wiemy, że Patrick na policji wszystkiemu
zaprzeczy. Dlaczego mieliby uwierzyć mnie, a nie jemu?
Brant musiał w duchu przyznać jej rację. Policja bez konkretnych
dowodów nic nie zdziała.
- Nie mogę jednak pojąć - rzekł - dlaczego wiedząc, co to za gad,
znalazłaś się w jego pokoju.
- Otóż to. Byłam naiwna i głupia...
- Nie mogę nie przyznać ci racji - rzekł, przystępując do masowania jej
barku, by choć trochę się rozluźniła.
- Powinnam była lepiej się orientować. - Wzruszyła ramionami. -
Tymczasem... Wiesz, moja babka ma sporo kont w okolicznych bankach,
więc kiedy Patrick powiedział mi, że w Saint Louis ma spotkanie z jednym z
bankierów, i poprosił, bym pojechała z nim, to przyszło mi do głowy, że oto
nadarza się okazja, by faceta zdekonspirować.
- Domyślam się, że nic z tego nie wyszło - wyraził przypuszczenie
Brant, rozkoszując się przez jedwab bluzki gładkością ciała dziewczyny.
- Nie wyszło z tej prostej przyczyny, że on żadnych służbowych
spotkań nie miał. - Przymknęła oczy. - To był z jego strony zwykły chwyt,
żebym z nim pojechała. Powiedział, że wyczuwa, iż przestaję mu ufać, i że
RS
17
to tylko kwestia czasu, kiedy powiem o tym babce. Więc jak najszybciej
weźmiemy ślub. Głównie za jej pieniądze kupił mi ten pierścionek.
Dłonie Branta znieruchomiały na ramionach Annie. Był zaskoczony
tym, co usłyszał.
- Ale przecież małżeństwo z tobą niczego by nie rozwiązało. Twoja
babka, dowiedziawszy się o wszystkim, i tak doprowadziłaby do
aresztowania faceta.
- Patrick dobrze ją zna. Nie wystąpiłaby na drogę sądową przeciwko
mężowi wnuczki, bez względu na to, czego się dopuścił. To byłby skandal.
Należy unikać wszystkiego, co mogłoby rzucić cień na rodzinę
Whittmeyerów. Za wszelką cenę.
Brant wyczuł gorycz w jej głosie. Ogarnęła go złość na starszą panią,
która, by nie skalać nazwiska rodziny, gotowa jest poświęcić szczęście
wnuczki. Wsunął dłonie do kieszeni dżinsów, aby nie zachować się
idiotycznie, a mianowicie nie objąć dziewczyny pocieszającym gestem. Sęk
bowiem tkwił w tym, że nie był pewien, czy na pocieszającym geście by
poprzestał.
- Powinnaś chyba zadzwonić do babki, powiedzieć jej o wszystkim i
skłonić do zatrudnienia rewidenta, który trzymałby pieczę nad jej kontami. -
Przełknął ślinę. - No
I niech wyrzuci tego typa na zbity pysk.
- Nie mogę - rzekła z westchnieniem. - Babka jest w Europie, zwiedza
muzea, i wraca dopiero w przyszłym tygodniu. - Podeszła do kanapy,
usiadła. - Prawdę mówiąc, nie wiem nawet, w jakim kraju teraz przebywa.
- A czy jest ktoś, na kim mogłabyś polegać? Na przykład twoi rodzice?
Ciotka, wujek?
Potrząsnęła głową.
RS
18
- Moi rodzice nie żyją od dziewiętnastu lat. Została mi tylko babka. -
Otuliła się szczelnie kurtką, którą na nią narzucił. - Spacer po gzymsie -
ciągnęła - to na pewno głupi pomysł, ale nic innego nie przyszło mi do
głowy. Nie chcę wychodzić za Patricka, muszę doczekać powrotu babki, by
opowiedzieć jej wszystko.
Wyglądała tak bezradnie w tej jego obszernej kurtce, że Brant z
trudem się powstrzymał, by nie usiąść przy niej i nie wziąć jej w ramiona.
Zapanował jednak nad sobą i skupił myśli na problemie.
- Jakim cudem udało ci się wymknąć niezauważalnie i przebyć tak
długą drogę do mego balkonu?
- Patrick poszedł do salonu, by zadzwonić do Las Vegas i do linii
lotniczych w sprawie rezerwacji. Wtedy właśnie chwyciłam pierścionek i
uciekłam. - Cała się trzęsła. Brant uświadomił sobie, że taka ryzykowna
decyzja musiała ją wiele kosztować. - Najważniejsze jest teraz to - mówiła
dalej - aby znaleźć jakiś przekonujący dowód jego przestępczej działalności
i co najmniej na tydzień zniknąć mu z oczu.
- Powrót do domu nie wchodzi w grę - orzekł Brant. - Tam przede
wszystkim będzie cię szukał.
Skinęła głową. Zdjęła okulary i przetarła oczy.
- Tylko że ja naprawdę nie mam się gdzie podziać i w dodatku jestem
bez pieniędzy. Zostawiłam portfel w apartamencie Patricka, w kieszeni
kurtki.
Brant, zamiast skoncentrować się na słowach Annie, przyglądał się jej.
Bez okularów wyglądała zupełnie inaczej. Raczej nie uznano by jej za ładną,
raczej za ogromnie atrakcyjną.
RS
19
- Nie martw się ani tym, dokąd masz się udać, ani brakiem pieniędzy.
Zajmę się tobą - oznajmił, zanim zdołał zastanowić się nad treścią własnych
słów.
Spojrzeli na siebie w milczeniu. Lecz im więcej czasu mijało, tym
Brant mniej miał wątpliwości, czy słusznie postąpił. Nieważne, że dopiero
od godziny znał tę dziewczynę. Liczyło się bowiem tylko to, że on nie miał
w zwyczaju opuszczać kobiety w potrzebie. Co to, to nie. Jeszcze mu się to
nigdy nie zdarzyło.
- Doceniam twoje dobre chęci, Brant - rzekła wreszcie. - Ale ja nie
mogę wciągać cię w moje prywatne sprawy. - Zdjęła bluzę i wręczyła mu ją.
- Znajdę drogę, nie fatyguj się...
- Za późno, skarbie - oświadczył z uśmiechem. -Wciągnęłaś mnie, gdy
zastukałaś do moich drzwi balkonowych.
- Ale...
- Bądź spokojna. - Chrząknął. - Uwierz mi, stać mnie na to, żeby
zapewnić ci bezpieczeństwo aż do powrotu twojej babki.
Zamrugała, jakby nie w pełni rozumiała znaczenie jego słów.
- Mam tu z tobą zostać? Cały tydzień?
- Może nie tu, ale ze mną.
- Nie mogę.
- Dlaczego?
- No bo... No bo... nie mogę - wyjąkała. - Ja przecież cię nie znam, nic
o tobie nie wiem.
- Rozumiem. - Skinął głową. - Możemy jednak szybko to nadrobić.
Popatrzyła na niego, lecz myśli jej biegły całkiem innym torem: jaki
on jest przystojny i jaki ładny ma uśmiech. Tiffany, jej asystentka w
bibliotece, powiedziałaby, że jest fantastyczny. Oczy ma wręcz
RS
20
nieprawdopodobnie niebieskie, i miotają takie błyski, jakich nigdy nie
zauważyła w bladoszarych oczach Patricka.
Jakby tego było mało, jego ciepły baryton miał takie brzmienie, że
żadna prawdziwa kobieta nie potrafiłaby mu się oprzeć. I ten jego...
magiczny dotyk. Tylko to określenie przychodziło jej na myśl, gdy
przemywał i opatrywał jej podrapane ręce i kolana. Dreszcz ją przenikał od
stóp do głów.
- Czego chciałabyś się o mnie dowiedzieć? - zapytał, narzucając bluzę
na jej ramiona.
A ona rozkoszowała się jego bliskością, wdychała lekki zapach wody
kolońskiej, jakiej używał. Był tak męski i znajdował się tak blisko, że
zakłócał tok jej myślenia, odbierał spokój.
- O co mnie pytałeś?
Usiadł przy stoliku do kawy, dokładnie naprzeciwko niej. Wsparłszy
łokcie na kolanach, powtórzył pytanie:
- Czego chciałabyś się o mnie dowiedzieć?
Jaki smak mają twoje usta... ? Jak przytulałbyś mnie do siebie,
gdybyśmy...
Spuściła wzrok na splecione mocno dłonie. Co, do licha, z nią się
stało? Nie miała wszak w zwyczaju wyobrażać sobie Bóg wie co na temat
mężczyzn, z którymi się umawiała. Tym bardziej w tej sytuacji, gdy rzecz
tyczyła kogoś zupełnie obcego. W dodatku takiego mężczyzny jak Brant.
- Hm... A co ty chciałbyś, żebym wiedziała? - zapytała po chwili
milczenia.
Uśmiechnął się tak uroczo, że aż poczuła ucisk w gardle.
- Znasz moje nazwisko i wiesz, że jestem poskramiaczem zrzeszonym
w związku w tym mieście. - Urwał na moment. - Mam trzydzieści dwa lata,
RS
21
jestem razem z braćmi, Morganem i Coltem, właścicielem rancza „Pod
Samotnym Drzewem" w Wyoming. A kiedy będę już za stary, by uprawiać
mój zawód, założę hodowlę koni. Co jeszcze chciałabyś o mnie wiedzieć?
Wzrok jej spoczął na jego lewej dłoni. Nie miał wprawdzie obrączki,
ale to nie oznaczało, że nie jest z kimś związany.
- Czy twoja dziewczyna nie będzie miała nic przeciwko temu, że
spędzimy razem cały tydzień?
- Nie mam dziewczyny.
- Aha.
Uśmiechnął się kącikiem ust.
- Nie wysnuj z tego błędnych wniosków, skarbie. Ja lubię kobiety.
Pasjami. Tyle że nie znalazłem jeszcze właściwej.
- Kto by pomyślał! - wyrwało się jej i spłonęła rumieńcem. Cokolwiek
powiedziała, wypadało fatalnie. Chcąc zmienić niefortunny wątek, zapytała:
- Ale jak uda ci się wyprowadzić mnie z tego hotelu?
- To już moja sprawa - odparł, wstając. Podszedł do telefonu, podniósł
słuchawkę i wybrał numer.
Annie nie mogła wprost uwierzyć, że poddała się jego rygorom, dość
zwariowanym zresztą, lecz myśl, że spędzi cały tydzień z
najprzystojniejszym kowbojem na świecie, była doprawdy ekscytująca.
- Cześć, Sara - rzekł do słuchawki. - Tu Brant. Potrzebna mi twoja
pomoc. - Umilkł na jakiś czas. - Tak, wiem, która godzina. - Przykrył dłonią
słuchawkę i zwrócił się do Annie: - Sara jest od nagłych wypadków.
Wytrąciłem ją trochę z równowagi tym telefonem o wpół do trzeciej w nocy.
- Nie trzeba było - rzekła Annie, słysząc podniesiony głos po drugiej
stronie przewodu.
RS
22
- Minie jej to - rzekł i przykładając słuchawkę do ucha, ciągnął: - A
teraz uważaj: dostarcz mi kapelusz damski, bluzkę i dżinsy... - Tu zwrócił
się do Annie: - Jaki nosisz rozmiar?
- Trzydzieści osiem, ale...
- A buty?
- Siódemkę.
- Kup bluzkę i dżinsy rozmiar trzydzieści osiem, buty damskie
siódemkę, a kapelusz jak na ciebie. - Chwilę słuchał, po czym roześmiał się.
- Tak, wiem, co ci zawdzięczam i co jestem winien. Zostaw to wszystko w
moim pokoju, bo od razu rano będzie mi to potrzebne... Aha, i jeszcze
związkowy galowy żakiet małego rozmiaru.
Wczesnym rankiem Sara podrzuciła rzeczy, o które Brant ją prosił.
Annie podeszła do niej i ściszonym tonem przez chwilę obie rozmawiały.
Niebawem Sara wróciła z jakimś bliżej niezidentyfikowanym bagażem.
Annie wzięła paczkę i zniknęła w łazience, gdzie przebywała dobre pół
godziny.
Kiedy Brant doszedł do wniosku, że Annie albo utonęła pod
prysznicem, albo znowu wyszła na gzyms, aby tym razem uciec od niego,
drzwi sypialni stanęły otworem. Już, już miał zapytać, co tak długo robiła w
łazience, ale jej wyraźnie speszona mina powstrzymała go przed ironią.
- Chyba wszystko jest w porządku - wyraził przypuszczenie.
Spojrzała na niego sponad szkieł okularów.
- Nie jestem tego taka pewna - oznajmiła.
- A co jest nie tak?
Jej wygląd nie pozostawiał doprawdy nic do życzenia. Można by
nawet rzec, że był bez zarzutu, jak przystało na Anastasię Devereaux.
RS
23
- Te dżinsy są wprawdzie elastyczne - mówiła - ale stanowczo na mnie
za ciasne. Bluzka również za bardzo opięta.
Poobracała się w lustrze, czerwono-niebieska kowbojska bluza tak
ładnie się na niej układała, że Brantowi aż w ustach zaschło. Faktycznie
bluzka była opięta, myślał, i bardzo dobrze. Świetnie!
Schyliła się po paragon leżący na dywanie, a jemu serce najpierw
przestało bić, a potem wręcz się rozszalało. Czyżby ona pod tymi dżinsami
nic nie miała? Tyle się napatrzył na różne kobiety i wie, że skraj majtek
zawsze znaczy ślad na obcisłych dżinsach. U Annie nie było nawet
najmniejszej rysy w miejscach po temu odpowiednich, co świadczyło, że nie
nosi bielizny. Wniosek ów, jaki sam się nasuwał, podniósł mu wyraźnie
ciśnienie krwi.
Spojrzał gdzieś w przestrzeń i odzyskał zdolność mówienia:
- Świetnie ci w tych ciuchach. Wtopisz się w tłum i Patrick Elsworth
przejdzie obok i cię nie pozna.
- O to nam chyba chodzi - rzekła.
- Właśnie, skarbie. To twoja karta wyjścia z tego hotelu.
- Masz rację. - Zebrała włosy, jakby zamierzała upiąć je w kok. - Jak
się stąd wydostaniemy, znajdę jakieś miejsce, żeby się przebrać.
- Na razie włosy masz mieć rozpuszczone - powiedział, biorąc do ręki
kapelusz, jaki Sara kupiła dla Annie.
- Włóż - dodał.
Obrzuciła wzrokiem szerokie rondo tego kapelusza.
- Nigdy czegoś takiego nie nosiłam.
- Jeszcze jeden powód, dla którego musisz go włożyć.
RS
24
- Wziął kapelusz z jej rąk i sam umieścił go na czubku jej głowy. -
Elsworth nie będzie się rozglądał za tęgawą blondynką w dżinsach i
czarnym kapeluszu, tylko za śmiesznym pokurczem w luźnych łachach.
- Co takiego?
- W swojej bluzie tak właśnie wyglądasz.
- Nieprawda! Poza tym mój strój to nie żadne łachy. Mam taki styl. A
neutralne kolory są bardzo modne.
- Jeśli chcesz wyglądać jak pokurcz... – Odstąpił o krok i
zmarszczywszy brwi, zmierzył ją badawczym spojrzeniem. - Czy ty widzisz
coś bez okularów?
- Widzę, ale kiepsko. Jestem krótkowidzem i nie radzę sobie z większą
odległością.
- Ale to nie znaczy, że bez okularów weszłabyś na ścianę?
- Nie, aż tak źle ze mną nie jest.
- No to daj mi te okulary - powiedział, wyciągając rękę. - Schowam je
do kieszeni i zwrócę ci, jak tylko stąd wyjdziemy.
Annie, wprawdzie z ociąganiem, uczyniła zadość jego prośbie.
- Myślałam o szkłach kontaktowych, ale już tak długo noszę okulary,
że nie wyobrażam sobie, jak bym się bez nich czuła.
- Zapewniam cię, skarbie, że wspaniale.
Czyżby w oczach Branta pojawił się ów specyficzny wyraz?
Mężczyźni tak patrzą na kobietę, która im się podoba.
Serce Annie zabiło szybciej, lecz jeszcze szybciej odrzuciła tę myśl. W
okularach czy bez nich zaliczała się do kobiet, na które mężczyźni nie
zwracają raczej uwagi, a jeśli już, to tylko po to, by bez żadnej grzesznej
myśli odnotować ich obecność.
RS
25
Obserwowała go, krzątającego się po pokoju, pakującego resztę rzeczy
do swojej czerwono-czarnej torby. Ten jego błysk w oczach intensywnie
niebieskich to było na pewno złudzenie, typowe dla krótkowidza, który nie
nosi okularów.
- Weź te rzeczy, które miałaś przedtem na sobie - powiedział,
zgarniając do portfela leżące na biurku monety. - Z Sawis Center
pojedziemy dziś wieczór prosto na lotnisko.
Wcisnęła do jego torby bluzę, spódnicę oraz ukrytą w jej fałdach
bieliznę i zaciągnęła zamek błyskawiczny. Pomyślała sobie, że jest coś
żenująco intymnego w tym pomieszaniu ich rzeczy osobistych.
- Jesteś gotowa? - zapytał.
- Chwileczkę - odparła, nie mogąc ze zdenerwowania trafić w rękawy
długiego płaszcza z logo związku jeźdźców rodeo. - Kiedy zaczyna się
rodeo?
- Za parę godzin. - Sięgnął po torbę i ruszyli w stronę drzwi. - Ale
najpierw trzeba się dostać do Sawis Center, gdzie zjemy coś, ja się przebiorę
i pomaluję sobie twarz.
- Słucham?
- Charakterystyka przed występem - odparł ze śmiechem.
Annie musiała się przemóc, by z bezpiecznego azylu, jakim był
apartament Branta, wejść do holu. Na szczęście nie natknęli się na żadnych
hotelowych gości.
Musiała mieć naprawdę przerażoną minę, bo Brant, spojrzawszy na
nią, wziął ją za rękę.
- Wszystko będzie dobrze - powiedział, gdy czekali na windę.
Przeniknęło ją ciepło jego dłoni i poczuła się bezpieczna. Uwierzyła
już prawie, że ten szaleńczy plan się powiedzie.
RS
26
- Jestem ci bardzo wdzięczna, Brant, za to, co dla mnie...
Nie dokończyła, bo on nagle, postawiwszy torbę na ziemi, chwycił ją
w ramiona.
- Co ty sobie wyobrażasz?! - wrzasnęła.
- Cicho bądź, skarbie - rzekł i przywarł ustami do jej ust, a pod nią
nogi się ugięły.
RS
27
ROZDZIAŁ TRZECI
Przywierając ustami do jej warg, nie spuszczał z oka mężczyzny, który
wysiadał właśnie z windy. Patrick Elsworth szedł prosto na nich i Brant
starał się nadać Annie taką pozycję, by tamten jej nie rozpoznał.
Mimo to potrafił napawać się smakiem jej ust.
W miarę upływu sekund ciśnienie jednak tak mu wzrosło, że w pewnej
chwili poczuł, iż jest w stanie myśleć tylko o tej dziewczynie. Całował ją
coraz bardziej namiętnie, zapominając, jaka groźba nad nimi zawisła.
- Dzień dobry - powiedział Elsworth, zatrzymując się przy nich.
Brant skinął mu głową od niechcenia. Objął Annie jeszcze mocniej,
bardziej ją do siebie przytulił, bojąc się, że ona może się odwrócić i wtedy
ten typ ją rozpozna. Ponadto, mając obie ręce zajęte, Brant nie zrobi tego, co
go ogromnie korciło, a mianowicie nie da facetowi w zęby, a to, rzecz jasna,
nie byłoby wskazane. Był jeszcze jeden powód trwania w takiej bliskości,
powód chyba najważniejszy i najbardziej oczywisty: w tej pozycji oboje
świetnie się czuli.
Skoro Elsworth nie zdradzał ochoty zostawienia ich w spokoju, Brant,
uniósłszy gniewnie brwi, zapytał:
- Życzy pan sobie czegoś?
- Szukam mojej narzeczonej. Czy nie widzieliście jej państwo dziś
rano?
Brant poczuł, jak na dźwięk słowa „narzeczona" Annie cała
sztywnieje. Wzmocnił uścisk i opuścił głowę ku jej szyi, zmniejszając tym
samym pole widzenia Patricka.
RS
28
- Jak już wspomniałem, jedyną kobietę, jaką wieczorem widziałem,
trzymam właśnie w ramionach - rzekł, obserwując z niepokojem myszkujące
spojrzenie faceta, który najwyraźniej sycił wzrok kształtem bioder oraz dłu-
gich nóg Annie. Wyraz twarzy miał tak samo obleśny jak poprzednio, co
wzbudziło w Brancie podobną do poprzedniej agresję.
- Nic dziwnego - rzekł Elsworth - że wczoraj wieczór nie miał pan
chęci ze mną rozmawiać. - To powiedziawszy, mrugnął szelmowsko w
stronę Branta.
- Dzisiaj też nie mam - oznajmił Brant, ucinając w ten sposób
dyskusję.
Bezczelność Elswortha, który nie odrywał oczu od bioder i nóg Annie,
doprowadzała Branta do szału. A przecież najważniejsze było to, by
dziewczyna, nierozpoznana przez nikogo, mogła spokojnie opuścić hotel.
Kiedy Brant już był pewien, że zdoła zapanować nad złością, rzekł,
patrząc wymownie na Elswortha:
- Jeśli nie umiał pan zatrzymać przy sobie swojej kobiety, to niech pan
da spokój ludziom, którzy chcą być sami
Ku jego niemałemu zdziwieniu Elsworth odwrócił się bez słowa i
ruszył przez hol.
- Poszedł? - wyszeptała Annie do trzymającego ją wciąż mocno
Branta.
- Na to wygląda - odparł.
Tłumaczył sobie w duchu, że nie powinien rozluźniać uścisku, bo
przecież Elsworth może zawrócić. W gruncie rzeczy jednak powód był
całkiem inny. Dobrze mu było czuć tak blisko siebie ciało Annie, a ponadto
wcale nie zamierzał przestać jej całować.
RS
29
I raptem przyszło opamiętanie. Co on, do diabła, sobie myśli? Całował
ją przecież tylko i wyłącznie z jednego powodu. Aby ukryć ją przed
Elsworthem. Koniec kropka.
Puścił ją, sięgnął po torbę i gestem dłoni wskazał windę.
- Jedziemy - powiedział - bo jeszcze ten typ gotów wrócić.
Annie weszła za Brantem do windy, choć nogi się pod nią uginały.
Gdy przed chwilą tak mocno ją obejmował, gdy czuła na swoim ciele jego
silne dłonie, z wrażenia nie mogła wydobyć z siebie głosu. Wyzwolił w niej
uczucia, jakich nigdy dotąd nie zaznała. Serce waliło jej jak młotem, brakło
jej tchu. I jakby tego było mało, pocałował ją, i właśnie wtedy cały świat
zawirował jej przed oczami. Do tej pory, a miała już dwadzieścia cztery lata,
nikt nigdy tak jej nie całował.
Co gorsza, nawet jak już jechali windą, wciąż była pod wrażeniem
tego, co się wydarzyło. Nie mogła przestać myśleć o jego dłoniach,
pocałunkach.
- Łapiemy taksówkę i jedziemy do Sawis Center -powiedział,
wsuwając do kieszeni kartkę papieru.
Annie rozejrzała się dokoła. Kiedy oni wyszli z windy i oddali klucze
w recepcji? Czyżby aż tak pochłonięta była myślami o nim, że nie
zauważyła, kiedy opuścili hotel? Biorąc pod uwagę stan swego ducha,
doszła do wniosku, iż było to całkiem zrozumiałe. Nie mogła tylko pojąć, że
przy tym wszystkim czuła się tak wspaniale jak nigdy w życiu.
- Czy wszystko gra, skarbie? - zapytał z wyraźną nutą zatroskania.
Kierując się ku obrotowym drzwiom, położył opiekuńczym gestem dłoń na
jej ramieniu.
- Taaak... W porządku - wyjąkała w końcu, starając się zapanować nad
drżeniem nóg. - Pojadę, gdzie sobie życzysz.
RS
30
- Hej, Brant, zaczekaj! - rozległ się męski głos, gdy wyszli już na
zewnątrz. - Muszę z tobą pogadać o moim ciągniku.
Annie spojrzała na zmierzającego w ich stronę kowboja.
- Ciągnik? - zapytała.
- On tak nazywa byka, na którym zamierza startować
- wyjaśnił Brant, klnąc pod nosem. - Uważam, że w żadnym razie nie
powinien. Myślałem - zwrócił się do niego
- że posłuchałeś mądrej rady i dasz sobie dzisiaj spokój.
- To był tylko łagodny wstrząs mózgu - rzekł kowboj.
- Mam pozwolenie lekarza. - Zaciekawionym spojrzeniem obrzucił
Annie. - Co to za urocza dama?
Brant władczym gestem objął ją, przytulił do siebie i oznajmił:
- To Annie. Jest ze mną.
- Miło mi cię poznać, Annie. A ja jestem Colt Wake-field, młodszy i
przystojniejszy brat tego frajera.
Domyśliła się, nim to powiedział. Te same ciemne włosy i te same
oczy - niesamowicie niebieskie.
Gdy wymieniała z nim uścisk dłoni, Brant mruknął pod nosem jakieś
brzydkie słowo. I chyba nie była to z jej strony gra wyobraźni, że przytulił ją
do siebie jeszcze mocniej.
- Mnie też miło - rzekła kurtuazyjnie.
Colt Wakefield był tak przystojny jak jego starszy brat. Mimo to, co
ciekawe, Annie nie odczuła tego dreszczu, jaki ją przeszył pod dotknięciem
Brania.
- Jedziemy właśnie do Sawis Center - powiedział Brant. Jego głos
brzmiał burkliwie, nie był to już ten ciepły, przyjemny baryton.
RS
31
- Pojadę z wami, a ty powiesz mi, co wiesz o Black Magic - oznajmił
Colt, dotrzymując im kroku.
Podczas gdy czekali na taksówkę, Brant całą swoją wielką postacią
chronił Annie przed powiewami zimnego wiatru. Mimo południowego
słońca temperatura była dosyć niska. Annie bardzo odpowiadała ta ochrona,
jaką zapewniało jej silne ramię Branta.
- Wycofaj się, braciszku, na jakiś czas - rzekł Brant tonem bardziej
rozkazującym niż doradczym.
- Wiesz, że nie mogę - odparł Colt, potrząsając głową.
- Miałbym mniejsze szanse dojścia do finału w końcu sezonu.
Tymczasem nadjechała taksówka. Brant otworzył tylne drzwi i usiadł
obok Annie. Colt zajął miejsce z drugiej strony.
- Black Magic wjeżdża na arenę, a ja go nie dosiadam? Nie, to
absolutnie wykluczone.
- Posłuchaj mnie uważnie, braciszku. Black Magic po raz pierwszy
bierze udział w zawodach - powiedział Brant z ponurą miną. - Jest młody i
nieprzewidywalny. Podczas ostatniej rundy miałeś wstrząśnienie mózgu i
nie wolno ci narażać się po raz wtóry.
- Wycofam się i stracę szansę dojścia do finału-przypomniał Colt,
mierząc brata wymownym spojrzeniem.
Gdy taksówka zatrzymała się przed wejściem na arenę, Colt,
wysiadając, oświadczył:
- Przyjmij do wiadomości, braciszku, że nie zamierzam zastosować się
do twojej rady.
Brant wysiadł z taksówki i pomógł wysiąść Annie, nie przerywając
dyskusji z bratem.
- Niech to szlag, Colt, ty przecież...
RS
32
- Spełnię swój obowiązek i wykonam tę jazdę - przerwał mu,
zatrzaskując drzwi auta. - Bądź tylko na miejscu co należy zresztą do twoich
obowiązków, gdy będę spadli z byka. - Obracając się ku Annie, dotknął na
kowbojską modłę, jednym palcem, ronda kapelusza. - Cieszę się, że cię
poznałem, Annie. Mam nadzieję, że niedługo znowu się spotkamy.
Nim Annie zdążyła coś powiedzieć, Colt jednym susem dopadł drzwi,
na których widniał napis: „Tylko dla personelu", i za którymi niebawem
zniknął.
- Ciężki wariat - mruknął Brant. - Ma dwadzieścia sześć lat, a
zachowuje się jak smarkacz.
- Dlaczego odradzasz mu tę jazdę dziś po południu? - zapytała Annie.
Brant ze zmarszczonymi brwiami zapłacił taksówkarzowi i,
położywszy dłoń na jej ramieniu, zaprowadził ją do tych samych drzwi,
które Colt przed chwilą przekroczył.
- W ciągu ostatnich dwóch miesięcy - zaczaj - Colt miał trzykrotnie
wstrząs mózgu. Jeżeli znowu wyląduje na głowie, to nie wiem, co mu z
mózgu zostanie.
Annie nie miała rodzeństwa i uczucie siostrzanej bądź braterskiej
miłości było jej obce.
Szli ogromnym holem i Annie, rozglądając się dokoła, stwierdziła, że
pomieszczenia treningowe i dla prasy muszą znajdować się gdzieś na
zapleczu. Natomiast po jej prawej stronie stały w obszernych zagrodach,
całkiem potulnie, olbrzymie, przerażające bestie.
- Możesz mi zwrócić moje okulary? - zapytała.
Gdy Brant uczynił zadość jej prośbie, przyjrzała się uważnie
zwierzętom.
RS
33
- Ratując życie jeźdźców, walczysz z tymi bykami? - zapytała drżącym
z wrażenia głosem.
- Tak - odparł z uśmiechem. - Musisz wiedzieć, że to najlepsze na
świecie egzemplarze tego gatunku.
Patrzyła na nie parę chwil, po czym przeniosła wzrok na
towarzyszącego jej przystojnego kowboja.
- Obaj z Coltem jesteście chyba niespełna rozumu -orzekła. - A ile ty
ostatnio miałeś wstrząsów mózgu?
Po wizycie w bufecie, gdzie jadali jeźdźcy, personel oraz co
ważniejsze osoby, Brant zaprowadził Annie do miejsc zarezerwowanych dla
rodzin oraz gości związku, po czym poszedł się przygotować - przeistoczyć
w uczestnika rodeo. Gdy Annie została sama i siedziała, patrząc na wielką
arenę, przyszło jej na myśl, że chyba postradała zmysły. Zawsze była
opanowana, nie zdarzało jej się działać pod wpływem impulsu. A tu raptem
zachowuje się tak, jak nigdy w życiu. Miała nadzieję, że jej babka nigdy się
o tym nie dowie.
Potrząsnęła głową z niedowierzaniem. Wolała nie myśleć, co by się
stało, gdyby Carlotta Whittmeyer dowiedziała się o jej marszu po gzymsie
albo o tym, że spędziła noc w hotelu z mężczyzną, którego widziała po raz
pierwszy w życiu.
Nie mogła jednak dziwić się własnej babce, która lękała się, czy aby
jej wnuczka nie odziedziczyła po rodzicach ryzykanckiej żyłki. Carlotta
miała podstawy, by otaczać Annie nadmierną opieką - straciła bowiem
jedyną córkę wraz z jej mężem.
Christine i Jack Devereaux wiedli od samego początku życie bardzo
aktywne, nie chcieli być tylko biernymi jego obserwatorami. Uwielbiali
RS
34
wspinaczki górskie, zwiedzanie jaskiń, spływy na tratwie górskimi rwącymi
potokami.
Tak namiętnie uprawiali ekstremalne sporty, że podczas jednej
wyprawy planowali już następną. I od czasu do czasu brali Annie ze sobą.
Gdyby żyli, przekazaliby z pewnością córce tę swoją pasję. Lecz
podczas któregoś kolejnego spływu zginęli oboje. Ich córką, Annie,
wówczas pięcioletnią, zaopiekowała się babka.
Annie pamiętała, że nie chciała zamieszkać z babką, której prawie nie
znała. Obie poniosły stratę, co przecież powinno zbliżyć je do siebie w tych
ciężkich dniach po wypadku. Jednakże babka, zamiast okazać miłość
przerażonej dziewczynce, która nie mogła pojąć, dlaczego nie zobaczy już
więcej swoich rodziców, prawiła jej kazania o głupocie ludzi uprawiających
takie ryzykowne sporty. Od tamtej pory minęło dziewiętnaście lat i przez
cały ten czas nie było dnia, w którym babka nie ostrzegałaby wnuczki przed
wszelkimi lekkomyślnymi poczynaniami, które mogłyby ją drogo
kosztować.
Annie westchnęła ciężko. Nie wątpiła ani przez chwilę, że babka ją
kocha i wszystko by dla niej zrobiła. Wolałaby jednak, aby ich wzajemne
relacje miały całkiem inny charakter.
W tym momencie usłyszała kobiecy głos, który przywrócił ją do
rzeczywistości:
- Mogę się przysiąść?
Annie uniosła głowę: przed nią stała dziewczyna o kasztanowych
włosach, lat około dwudziestu.
- Bardzo proszę - odparła.
- Jestem Kaylee Simpson - rzekła dziewczyna, siadając obok.
- Miło mi. Ja mam na imię Ana... Annie.
RS
35
Rozbłysły światła, skupiając blask na stojącym w dole kowboju.
Przedstawił się jako prezes związku, powitał przybyłych na finałowe
rozgrywki i życzył wszystkim miłego popołudnia.
Kaylee, pochylając się ku Annie, zapytała:
- Przyszłaś tu z kimś?
- Tak jakby - odparła wymijająco.
Rozmowę przerwały rozpoczynające rodeo fajerwerki. Dwa rzędy
świateł wiodły na środek areny, tworząc drogę, którą zaczęli wjeżdżać
jeźdźcy. Wszyscy ludzie wstali z miejsc.
Gdy wymieniono nazwisko brata Branta, Colta, który właśnie się
pojawił, Kaylee włożyła do ust dwa palce i zagwizdała głośno.
- To facet, za którego wyjdę za mąż - oznajmiła z radosnym
uśmiechem.
Po zakończeniu ceremonii otwarcia rodeo Annie podjęła temat:
- Od jak dawna jesteś z Coltem zaręczona?
- Wcale nie jestem zaręczona - odparła Kaylee. - Colt wie, że ja
istnieję. I uważa mnie za dzieciaka.
- Ale mówiłaś chyba...
- Tak, wyjdę za niego. Jak tylko się ocknie, dostrzeże mnie i stwierdzi,
że jestem dla niego kimś więcej niż przyjaciółką.
- Ile masz lat?
- W przyszłym miesiącu skończę dwadzieścia. Konferansjer rozpoczął
właśnie prezentację jeźdźców.
Na dźwięk nazwiska Branta serce Annie wyraźnie przyspieszyło rytm.
Wzięła głęboki oddech. Jednakże osoba, która stanęła na środku areny, w
niczym nie przypominała Branta. Twarz miał pomalowaną na różne
jaskrawe kolory, włożył zmięty kowbojski kapelusz, barwną koszulę z
RS
36
długimi rękawami i łachmaniarsko wyglądające, postrzępione dżinsy na
szelkach; z pleców zwisała mu równie barwna chusta, a tylne partie dżinsów
zdobiły kolorowe łaty. Podobne łaty chroniły mu kolana, a zamiast kow-
bojskich butów miał na nogach jakieś dziwne olbrzymie obuwie.
- To brat Colta - oznajmiła Kaylee.
- Brant - rzekła Annie niby od niechcenia.
- Znasz go?
- Tak jakby. Kaylee roześmiała się.
- Tak jakby przyszłaś tu z kimś i tak jakby znasz Branta. - Nagle wyraz
olśnienia zagościł na jej twarzy. - O rany! Przyszłaś tu z Brantem!
- Nie. Tak. - Annie spłonęła rumieńcem. - To skomplikowana sprawa.
- Nie przypominam sobie, by Brant kiedykolwiek przyprowadził tu
jakąś dziewczynę - rzekła Kaylee z zadumą w głosie.
- Wcale nie jest tak, jak sobie wyobrażasz – mówiła Annie, obserwując
jednocześnie rząd bramek po jednej stronie areny. - Jesteśmy po prostu...
Kim są? Przyjaciółmi?
Nie, nie są żadnymi przyjaciółmi. Właściwie to prawie nic o sobie nie
wiedzą.
- Jesteśmy znajomymi - dokończyła, uznając, że to najwłaściwsze
określenie tego, co ich łączy.
Kaylee roześmiała się, nie przyjmując najwidoczniej do wiadomości
wyjaśnienia Annie.
- Skoro tak twierdzisz... - I nagle na jej twarzy pojawił się wyraz
niepokoju. - Ale ty nic nie powiesz Brantowi, prawda? No wiesz, o tym, że
wyjdę za Colta.
- Możesz być spokojna - obiecała Annie z uśmiechem.
RS
37
- Dzięki. Bo nie chciałabym, żeby ktoś się dowiedział, co do niego
czuję.
Niebawem obie skupiły uwagę na arenie, gdzie miał się właśnie
pojawić pierwszy jeździec.
- To on - powiedziała z dumą Kaylee. - Na piątym stanowisku. Mitch,
mój brat, na siódmym.
Dwaj mężczyźni - jeden trzymał długą linę przytwierdzoną do bramy,
drugi jak gdyby pilnował, by ta brama niechcący się nie otworzyła (tak to
wyglądało w oczach Annie) - stali w jednym końcu areny. Ten drugi raptem
odskoczył od bramy, a pierwszy szarpnął gwałtownie liną. Obaj cofnęli się
błyskawicznie i przed oczami widzów pojawił się wielki czarny byk
dosiadany przez Colta.
Jak gdyby prosząc siły niebieskie o wstawiennictwo, Colt uniósł jedno
ramię nad głową, podczas gdy drugie trzymał między nogami, na grzbiecie
zwierzęcia. Annie patrzyła zafascynowana na skoki byka usiłującego pozbyć
się jeźdźca. Jakim cudem, myślała, udaje się Coltowi utrzymać na grzbiecie
tego wielkiego potwora?
Nie upłynęło jednak wiele czasu, gdy rozległ się dźwięk rogu i Colt
ręką, którą trzymał nad głową, sięgnął w dół i pociągnął za linę,
umożliwiając sobie tym samym swobodę działania. A ponieważ zwierzę
wciąż miotało się z wściekłością, Colt zeskoczył z jego grzbietu i pobiegł w
stronę ogrodzenia. Byk jednak, zamiast dać spokój człowiekowi, który od
niego ucieka, pobiegł za nim.
Annie odetchnęła z ulgą, bo wszystko wskazywało na to, że Colt
znajdzie się za chwilę w strefie bezpieczeństwa. Niestety nagle potknął się i
upadł na kolana. Byk, widząc, że obiekt znalazł się w trudnej sytuacji,
obniżywszy rogi, ruszył na niego z całym impetem.
RS
38
Serce waliło Annie, gdy obserwowała tę koszmarną scenę
rozgrywającą się na jej oczach. Ale to, co zdarzyło się chwilę potem,
sprawiło, że to serce prawie przestało bić.
Brant skoczył w stronę byka i sięgnąwszy po trzepoczącą na plecach
chustę, machnął nią przed pyskiem zwierzęcia. Ku przerażeniu Annie byk
skierował teraz agresję przeciwko niemu.
RS
39
ROZDZIAŁ CZWARTY
Czas zatrzymał się dla Annie - patrzyła, jak wielkie byczysko atakuje
Branta, podczas gdy Colt stoi już bezpiecznie za ogrodzeniem. Brant, robiąc
uniki to w jedną, to w drugą stronę, to zbliżając się do zwierza, to oddalając,
sprawił, że byk gonił go po całej arenie.
Równie szybko zaczęła się ta gonitwa i równie szybko skończyła.
Brantowi udało się skierować uwagę byka na otwartą szeroko bramę, a że
zwierzę miało widocznie dość świateł i hałasu, straciło zainteresowanie
Brantem i znikło z pola widzenia obserwatorów rodeo.
Większość widzów skupiła teraz uwagę na wielkim ekranie
zawieszonym nad areną, gdzie demonstrowano replay Colta.
Annie uspokoiła się i rozejrzała dokoła. Wszyscy, łącznie z Kaylee,
mieli takie miny, jakby Brant niczego nadzwyczajnego nie dokonał. Patrzyła
teraz na niego, na mężczyznę, który jej zdaniem zademonstrował heroiczną
postawę. Patrzyła, jak podniósł z ziemi długi sznur z przymocowanym do
niego dzwonkiem i wręczył go Coltowi.
Bracia wyglądali na zadowolonych, poklepywali się wzajemnie po
ramieniu. Tak jakby to, co było ich udziałem, czyli igranie ze śmiercią,
sprawiło im prawdziwą radość.
- Nie bałaś się o nich? - zapytała, zwracając się do Kaylee.
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- Obaj wiedzą, co robią. Związek skupia najlepszych zawodników na
świecie. A Brant zalicza się do tych, z którymi wszyscy kowboje chcieliby
się znaleźć na arenie. Wiedzą, że mogą na niego liczyć, bo nikt tak jak on
RS
40
nie potrafi w razie niebezpieczeństwa odwrócić uwagi byka, a tym samym
uratować życia kolegi.
Annie zmierzyła Branta długim spojrzeniem. Istotnie wyglądał na
człowieka, który jest pewny, że w tym, co robi, niewielu ma sobie równych.
W ciągu tego popołudnia parokrotnie zmieniała o nim zdanie. Nie
mogła się zdecydować, czy jest najodważniejszym na świecie człowiekiem,
czy też najbardziej szalonym. Czuła, że siły ją opuszczają. Nigdy nie była
świadkiem czegoś tak przerażającego, wyzwalającego największe emocje -
kiedy to kowboje, dzięki sile, męstwu i sprytowi, dają odpór ogromnemu
rozwścieczonemu zwierzęciu.
- Najwyższy czas odszukać Mitcha - powiedziała Kaylee, wstając i
wyciągając dłoń ku Annie. - Miło mi było cię poznać - dodała. - Spotkamy
się w przyszłym tygodniu?
- Nie wiem... - odparła Annie, podążając za Kaylee. - Czy ta impreza
też się tu odbędzie?
- Nie. - Kaylee roześmiała się. - W przyszłym tygodniu chłopcy
wystąpią w Anaheim.
Annie nie wiedziała, co powiedzieć. Brant mówił, że weźmie ją ze
sobą, ale dokąd, nie miała pojęcia.
W co też się ona wpakowała? - zadała sobie w duchu pytanie. Jedzie
gdzieś z facetem, którego zna niecałą dobę.
Lecz zanim zdała sobie sprawę z powagi sytuacji, w jakiej się znalazła,
poczuła na ramieniu dotyk męskiej ręki i usłyszała dźwięk miłego barytonu:
- No jak, skarbie, podobało ci się to widowisko? Uniosła wzrok i
napotkała te jego nieprawdopodobnie niebieskie oczy. Uświadomiła sobie
raptem, jak dobrze i bezpiecznie czuje się przy tym mężczyźnie. Nie miała
właściwie podstaw, by darzyć go pełnią zaufania, ale fakt pozostawał
RS
41
faktem, że od początku ich znajomości zachowywał się wobec niej
nienagannie.
Pozbył się już tego dziwacznego stroju, charakteryzacji twarzy i znów,
tak jak przedtem, miał na głowie kapelusz o szerokim rondzie.
- Cześć, Brant - rzekła Kaylee, ratując ją tym samym od odpowiedzi. -
Miałeś dzisiaj za swoje.
- Czołem, Kaylee. - Wyciągnął dłoń i nasunął jej kapelusz na oczy. -
Jak się dziś ma moja sympatia?
- Świetnie. Bo Mitch wygrał - odparła. - Nie będzie miał teraz
wymówki, że nie ma kasy, by kupić mi na urodziny te buty z koźlej skóry.
Brant roześmiał się.
- Powiedz Mitchowi - rzekł - że jeśli ci nie kupi tych butów, to
pożałuje tego na arenie.
- Powtórzę mu. - I dodała, zwracając się do Annie: - Liczę na to, że
spotkamy się w Anaheim.
- Możliwe - odparła zdawkowo.
Gdy Kaylee znikła w tłumie, Brant, ująwszy Annie pod ramię,
skierował się do windy.
- Dokąd mnie prowadzisz? - zapytała.
- Musimy jak najszybciej stąd znikać - powiedział, naciskając guzik. -
Nie zamierzam dopuścić, by Elsworth cię odnalazł.
- Wątpię, by tu mnie szukał.
- A dlaczego nie? - zapytał. Czyżby sądziła, że tego typu widowiska są
poniżej godności jego sfery?
- Ponieważ nie interesuje go jazda na bykach i nie przyjdzie mu do
głowy, aby mnie mogło to zainteresować. Patrick - ciągnęła już w windzie,
RS
42
zsunąwszy na czoło okulary - nie uwierzyłby, że mogłabym mieć odrębne
od niego gusty.
- Spodobało ci się rodeo. Czy zatem tylko w tym punkcie się różnicie?
- Bo ja wiem, czy mi się spodobało... - odrzekła po chwili namysłu. -
Parę razy byłam śmiertelnie przerażona.
- Dlaczego?
- Bałam się, że jeden z tych strasznych byków cię zabije - powiedziała
z rozbrajającą szczerością, zdradzając niejako stan swoich uczuć.
A on poczuł, jak ogarnia go fala ciepła, ale starał się rzecz całą
zbagatelizować. Annie bowiem zaliczała się do tego rodzaju ludzi, którzy
troszczą się o bliźnich. Tak samo na pewno lękała się o życie innych
chłopaków na arenie.
Zanim jednak zdołał zastanowić się, dlaczego taka hipoteza sprawiła
mu przykrość, drzwi windy otworzyły się. Pomógł Annie wyjść z niej, a
potem wsiąść do taksówki.
- Lotnisko Lambert - rzucił kierowcy.
- Dokąd my właściwie jedziemy? - zapytała. Zauważył, że nerwowym
ruchem obraca na palcu pierścionek.
- Lecimy teraz do Denver - odparł. - Tam bierzemy z parkingu moją
furgonetkę i nazajutrz rano ruszamy na moje ranczo.
- A dlaczego nie polecimy prosto do Cheyenne albo do Casper, albo na
jakieś najbliżej położone twego rancza lotnisko?
Coraz energiczniej obracała na palcu pierścionek. Kładąc dłoń na jej
ramieniu, powiedział:
- Nie było bezpośredniego lotniczego połączenia z Cheyenne,
pojechałem więc do Denver. To tylko około czterech godzin jazdy.
RS
43
- Jeśli to tak blisko, to jaki sens ma nocleg w Denver? Miała minę z
lekka zatrwożoną i Brant wyobrażał sobie, jakie myśli krążą jej po głowie.
- Weźmiemy dwa pokoje blisko lotniska - rzekł. - Nazajutrz kupimy ci
trochę ciuchów i pojedziemy prosto do domu.
Miał nadzieję, że Annie, słysząc „dwa pokoje", przestanie się
denerwować.
- Nie chcę narażać cię na takie wydatki - oznajmiła, unosząc na niego
te swoje piękne zielone oczy.
Serce zaczęło mocniej mu bić. Czy mówiąc o wydatkach, miała na
myśli te dwa pokoje? Czyżby dawała mu do zrozumienia, że chce spędzić z
nim noc?
Zanim udało mu się coś wykrztusić, Annie ciągnęła wątek:
- Zapisuj wydatki na mnie, żeby moja babka mogła ci zwrócić całą
sumę.
Brant roześmiał się w duchu z własnej głupoty, o rozczarowaniu już
nie wspominając. Co się z nim, do Ucha, dzieje? Przecież ustalił to raz na
zawsze, że Annie nie jest dla niego.
- Dla mnie nieważne są koszty, skarbie - powiedział, gdy taksówka
zajechała na lotnisko.
W kasie nie było już biletów pierwszej klasy, kupił więc dla siebie
bilet do przedziału dla biznesmenów, swój odstępując Annie.
- Zawsze latasz pierwszą klasą? - zapytała.
- Na ogół - odparł, biorąc ją za łokieć i kierując się w stronę stanowisk
z wykrywaczami metalu. - W pierwszej klasie jest zawsze luźniej i można
swobodnie wyciągnąć nogi, bo moje kolano...
- Masz ten bilet i zajmij swoje miejsce - rzekła i nagle urwała,
wpatrując się przed siebie znieruchomiałym wzrokiem.
RS
44
Brant zatrzymał się, obrócił ku niej. Była biała jak kreda.
- Co ci jest? - zapytał.
Milczała. Położył dłonie na jej ramionach.
- Annie?
- Widziałam Patricka - wyznała szeptem. - Pokazywał ludziom przy
kasie jakąś fotografię. Pewno moją.
Brant spojrzał w tamtym kierunku, zaklął.
- Tak, to on - powiedział. - Ale nie martw się, skarbie. Obiecałem, że
nie dam ci zrobić krzywdy, i słowa dotrzymam. Nie odwracaj się. Wygląda
na to, że zmierza w naszym kierunku.
Spojrzał w stronę stanowisk wykrywaczy metalu. Na szczęście
niewielu ludzi stało w kolejce. Jeżeli uda im się szybko przejść przez tę
kontrolę i znaleźć się w hali odlotu, to już sukces, bo Elswortha bez biletu
tam nie wpuszczą.
Zanim dotarli do wykrywaczy, Brant podał kontrolerowi bilety i karty
lotu. Po czym najpierw pomógł Annie zdjąć buty, potem sam je zdjął i wraz z
kapeluszami położył wszystko na taśmie.
Następną czynnością było opróżnianie kieszeni z kluczy i monet i
włożenie ich do plastikowego pojemnika. Brant z racji swego zawodu często
latał samolotem i nie dziwiły go te wzmożone środki bezpieczeństwa. Oboje
przeszli przez kontrolę bez problemu - żaden alarm się nie włączył.
Gdy czekali na swój bagaż, Brant obejrzał się i zobaczył Elswortha,
który tłumaczył coś strażnikowi portu lotniczego. Stał parę metrów od nich.
Oby udało im się odejść jak najszybciej, pomyślał Brant.
Zdążył właśnie to pomyśleć, gdy wzrok Elswortha spoczął na nim i na
Annie.
- Anastasia!
RS
45
Annie obejrzała się błyskawicznie.
- O Boże - jęknęła. - Odnalazł nas! Brant, pochylając się, szepnął jej
do ucha:
- Zachowuj się tak, jakbyś go nie poznała. Weź kapelusz i buty i idź. -
Sięgnął po swoje buty i kapelusz, włożył do kieszeni dżinsów klucze i
monety, odebrał od strażnika kopertę z biletami i ruszył w stronę hali odlotu.
- Bez biletu i karty lotu nie wpuszczą go tutaj - dodał.
Annie spojrzała przez ramię w stronę Patricka. Bez okularów niewiele
zobaczyła. Wystarczyło jednak, że słyszała głos - serce waliło jej jak
młotem, a nogi rwały się do ucieczki. Na szczęście Elsworth stał po
przeciwnej stronie strefy bezpieczeństwa i ów fakt powinien ją uspokoić.
Minęli wyjście hali odlotu i już poza zasięgiem wzroku Patricka Annie
usiadła w poczekalni na fotelu i ukryła twarz w dłoniach.
- W co ja się wpakowałam?! - jęknęła. Brant zajął miejsce obok i
zaczął wkładać buty.
- Wszystko będzie dobrze, Annie - rzekł. - Dałem słowo, że nie
pozwolę Elsworthowi zrobić ci krzywdy. - Dotknął jej policzka, popatrzył
na nią uważnie i dodał:
- Gdybyś, skarbie, znała mnie lepiej, to wiedziałabyś, ile moje słowo
znaczy.
Przez parę sekund nie spuszczał z niej wzroku, po czym zaczął wiązać
sznurowadła. Wstał po chwili i powiedział:
- Idę do baru po kawę. Przynieść ci coś?
Potrząsnęła przecząco głową, i potem, gdy szedł do kiosku,
odprowadzała go wzrokiem z zadumą. Tak, nie miała krzty wątpliwości, że
na tym człowieku można polegać. Problem tkwił tylko w tym, że nie była
pewna, czy przy nim nie straciłaby kontroli nad własnymi uczuciami.
RS
46
Oczywiście, w kwestii bezpieczeństwa sprawa była jasna: Brant nie
pozwoliłby nikomu zrobić jej krzywdy, w sensie fizycznym. Ją jednak
nękały problemy natury emocjonalnej: bała się czegoś, czego dotąd nie
zaznała. Ilekroć bowiem spojrzał na nią tymi swoimi oczami, zalewała ją
fala gorąca.
Usiłowała uciec od tych myśli. Anastasia Devereaux nie zwykła
poddawać się jakimkolwiek falom czy prądom. Należała do kobiet
opanowanych, nie ulegających byle nastrojom.
A co można powiedzieć o Annie Devereaux? Maszerowała gzymsem
ponad ulicą w Saint Louis, spędziła noc z mężczyzną, którego widziała po
raz pierwszy, i teraz zamierza przez tydzień podróżować z nim Bóg wie
dokąd.
Z trudem przełknęła ślinę. Przyszło jej na myśl, że ona w istocie
rzeczy nie zna samej siebie. Sądziła zawsze, że życie, jakie babka jej
narzuciła, jest najlepsze z możliwych. Tymczasem teraz...
Ostatnie dwadzieścia cztery godziny dostarczyły jej więcej wrażeń niż
ostatnie dwadzieścia cztery lata. Nigdy dotąd nie doświadczyła takiej pełni
życia.
Brant odsunął kciukiem kapelusz z czoła i spojrzał na twarz wspartej o
jego tors kobiety. Minęło zaledwie dziesięć minut od startu samolotu i Annie
zapadła w sen. Minęło kolejne pięć minut, a głowa dziewczyny spoczęła na
jego ramieniu. Popatrzył na zegarek. Za trzy kwadranse wylądują w Denver.
Odetchnął głęboko, chłonąc zapach jej ziołowego szamponu. Z trudem
powstrzymał się, by nie pogłaskać jej jasnoblond włosów. Poruszyła się,
przybierając widocznie wygodniejszą pozycję. Poczuł nagle, że jego własne
usta mu przeszkadzają, i aby pozbyć się tego uczucia, musi koniecznie
dotknąć wargami jej ust.
RS
47
Wyprostował się i przez parę sekund siedział nieruchomo, wpatrzony
gdzieś przed siebie. Co się z nim dzieje, do diabła? Czyżby życie go nie
nauczyło, że do takiej kobiety jak Annie on absolutnie nie pasuje?
Wrócił myślami do swoich lat studenckich, kiedy to okazał się na tyle
głupi, że uwierzył, iż starannie wychowana miejska dziewczyna ze Wschodu
i on, kowboj o pozostawiających wiele do życzenia manierach, potrafią
mimo dzielących ich różnic stworzyć szczęśliwą rodzinę.
I mimo żalu, jakie wywołało to wspomnienie, zachciało mu się śmiać z
własnej naiwności. Również z tej dziwnej pary, jaką z Daphne stanowili.
A zakochał się w tej rudowłosej piękności od pierwszego wejrzenia.
Co gorsza, nie wątpił, że ona też go kochała.
Lecz miłość nie zasypała dzielącej ich przepaści. Wkrótce Daphne
miała dość jego dżinsów, butów kowbojskich i walki z bykami. Dawała mu
do zrozumienia całkiem jednoznacznie, że wolałaby go widzieć w smokingu
na jakimś koncercie symfonicznym czy wystawie malarstwa. I wtedy on
poczuł się zmęczony.
Nie miał wspólnego języka z jej przyjaciółmi z wyższych sfer i
niebawem dokonał odkrycia, że najgorsza rzecz to udawanie kogoś, kim się
nie jest. Ani on nie zamierzał się zmieniać, ani ona.
Rozstali się po przyjacielsku, ale był to dla niego cios, po którym z
trudem się pozbierał. Życie dało Brantowi dobrą nauczkę. Ludzie,
szczególnie ludzie mu bliscy, myślał, winni go zaakceptować takim, jaki
jest. Wolny wybór. Dla nikogo zmieniać się nie będzie.
Sygnał zapięcia pasów przywrócił go do rzeczywistości. Rozpoczęło
się lądowanie w Denver.
- Annie - wyszeptał, dotykając jej ramienia.
- Uhum - mruknęła i uśmiechnęła się przez sen.
RS
48
A w nim obudziła się taka czułość, o jaką nigdy się podejrzewał.
- Lądujemy, skarbie.
Nim uchyliła powieki, obserwował jej trzepoczące z lekka, długie
rzęsy. Uznał, że czegoś równie podniecającego nie zdarzyło mu się widzieć.
Unosząc głowę, Annie uświadomiła sobie, że ramię Branta służyło jej
za poduszkę. Zarumieniła się.
- Jak długo spałam? - zapytała.
- Przez cały czas lotu - odparł ze śmiechem.
- Przepraszam - rzekła, doprowadzając fryzurę do porządku.
- Za co? - Nie mógł oderwać oczu od jej jasnych włosów.
- Pogniotłam ci koszulę.
- Żaden problem - oznajmił, wyjmując z kieszeni jej okulary. Nie
zamierzał jej wyznać, jak się cieszy z tej pogniecionej koszuli.
Założyła okulary, po czym przesunęła je na czoło.
- Od dzieciństwa nie byłam tak daleko na Zachodzie.
Te jej słowa w dziwny sposób uprzytomniły mu, że choć budziła w
nim uśpione dotąd instynkty opiekuńcze, nic ich ze sobą łączyć nie może.
- Obawiam się - powiedział - że spotka cię zawód. Do czego innego
przywykłaś.
- O co ci chodzi? - zapytała, ziewając i zasłaniając usta delikatną
drobną dłonią.
A on pomyślał momentalnie: jak by to było, gdyby tą dłonią dotknęła
jego ciała? Pieszczotliwie, zachłannie...
Przegnał z głowy te myśli i sięgnął do luku po kurtki i kapelusze,
zwlekając z odpowiedzią na to jej pytanie.
- Tu są znaczne odległości między miastami - rzekł wreszcie. - No i te
miasta są znacznie mniejsze niż w twoich stronach.
RS
49
- U nas w południowym Illinois też jest dużo małych miasteczek -
powiedziała.
Wziął ją za rękę, by tłum ich nie rozdzielił. Bandaż na jej dłoni
przypomniał mu powód, dla którego znaleźli się tutaj. Annie uciekała od
mężczyzny, który chciał zrobić jej krzywdę - i nieważne, czy jej się tu
spodoba, czy nie.
- Z rancza do Bear Creek, najbliżej położonego miasteczka, jest około
dwudziestu mil - mówił, gdy czekali na bagaż. - A w miasteczku jest szkoła
podstawowa, kościół, bar i sklep spożywczy wraz ze stacją benzynową.
- A poczta?
- Też w tym samym sklepie. Chwycił z taśmy swoją torbę podróżną.
- Jest tam wszystko, poczynając od konserw, a kończąc na częściach
zamiennych do traktora.
- Urocze miasteczko - orzekła z uśmiechem.
Po wyjściu z lotniska czekali na autobus, który zawiezie ich na
parking, gdzie stała furgonetka Branta.
- Bear Creek - zaczął - nazywają miastem jednego konia, dziurą zabitą
deskami, i pierwsze słyszę, by ktoś określał je mianem „urocze".
Brant, trzymając w dłoni klucz, wyjrzał na Annie czekającą cierpliwie
w furgonetce. Właśnie, sęk w tym, że klucz do jej i jego pokoju był ten sam.
Wsunął portfel do kieszeni i skinął głową recepcjoniście, po czym nabrał
powietrza w płuca, wyszedł z motelu i zbliżył się do furgonetki. Usiadł za
kierownicą, włączył silnik i podjechał do budynku od tyłu.
- Jest mały problem - rzekł, wyłączając silnik i światła. - Mają tylko
jeden wolny pokój.
Ze spokojem obróciła ku niemu twarz.
- Z iloma łóżkami?
RS
50
- Z dwoma - odparł.
- No to w porządku - stwierdziła, wprawiając go w zdumienie.
Obszedł furgonetkę dokoła, by pomóc jej wysiąść.
- Nie masz nie przeciwko temu? - zapytał.
- Jestem za bardzo zmęczona, by mieć coś przeciwko temu. A poza
tym ufam ci.
Weszła do pokoju, a on wrócił jeszcze do wozu po torbę podróżną.
Trudno mu było określić stan swoich uczuć po wypowiedzi Annie. Z jednej
strony czuł się zaszczycony, że obdarza go takim zaufaniem. Z drugiej
jednak nie budził jego entuzjazmu fakt, iż uważa go za faceta, który nie
stanowi dla kobiety żadnego zagrożenia.
Niech to szlag, myślał, jest przecież mężczyzną z krwi i kości i podoba
się dziewczynom. W dodatku im dłużej przebywał z Annie, tym bardziej był
zachwycony jej małym, zgrabnym tyłeczkiem, sposobem poruszania się,
kształtnymi piersiami unoszącymi się pod bluzką przy głębszym oddechu.
- Teraz weźmiesz prysznic? - zapytała.
- Nie, ty idź pierwsza.
Postawił torbę na stołku i obrócił się ku niej. Patrzyła na niego
dziwnym wzrokiem.
- Co jest? - zapytał.
- Potrzebna mi jest spódnica i bluzka zamiast piżamy - odparła, jakby
spanie w spódnicy i bluzce było czymś najoczywistszym na świecie.
Wydobył z torby żądane części odzieży i podał jej. Coś jednak upadło
na podłogę. Pochylił się i podniósł to coś, skrawek beżowej koronki. Pełniła
chyba funkcję majteczek, pomyślał.
RS
51
Przełknął ślinę. Annie, jak z tego wynika, lubiła bieliznę sexy. Bardzo
sexy. Pot zrosił mu czoło i obawiał się, że jego ekscytacja będzie aż nadto
widoczna.
- Jeżeli... - Odchrząknął, by nadać głosowi czystsze brzmienie. - Jeżeli
nie masz nic przeciwko temu, to pierwszy wezmę prysznic - rzekł,
wręczając jej ten skrawek koronki.
Torbę, w której miał czystą odzież, wziął ze sobą i postawił na
podłodze łazienki. Rozebrał się i wszedł pod lodowaty prysznic.
Omal nie krzyknął, ale stał wytrwale, dzwoniąc zębami, i wydawało
mu się, że już chyba nigdy nie odzyska władzy nad własnym ciałem.
Policzki Annie pałały, gdy ściskała w dłoniach owe jedwabne i
koronkowe cudeńka. Tego ranka, kiedy kobieta o imieniu Sara przyniosła
rzeczy Annie, ta ostatnia szepnęła jej dyskretnie, co jeszcze będzie jej
potrzebne. Sara bez mrugnięcia okiem zrozumiała, o co chodzi, i spełniła jej
życzenie. Branta zdziwiły trochę ich szepty, ale przyczyny nie dociekał.
Teraz więc dowiedział się o Annie czegoś, czego nie podejrzewał:
lubiła prowokacyjną bieliznę.
Taką bieliznę zaczęła nosić w college'u, protestując w ten sposób
przeciw rygorystycznym metodom wychowawczym swojej babki. W owym
czasie stać ją było na tylko taki akt odwagi. Jej mała tajemnica. Nikomu nie
przyszłoby na myśl, że pod tą spódnicą khaki i luźną bluzą znajduje się tak
piękna szmatka, tak urocza miniaturka, której nie czuło się nawet na ciele.
RS
52
ROZDZIAŁ PIĄTY
Nazajutrz rano obudziło Annie lekkie pochrapywanie dobiegające z
sąsiedniego łóżka. Spojrzała w tę stronę: Brant miał na twarzy ciemny cień
zarostu, co, o dziwo, sprawiło, że poczuła dreszcz wzdłuż kręgosłupa.
Musiała przyznać, że był najprzystojniejszym, najbardziej pociągającym
mężczyzną spośród wszystkich jej znajomych. Z którym udaje się w podróż
Bóg wie dokąd.
Patrząc tak na niego, przypomniała sobie, że gdy wczoraj wyszedł z
łazienki, był ubrany od stóp do głów i odnosiła wrażenie, że drżał z zimna.
Teraz leżał półodkryty i piżamę miał rozpiętą. Obserwowała, jak jego pierś
unosi się równomiernym rytmem, i nie mogła się nadziwić doskonałości
jego ciała. Aż kusiło ją, by go dotknąć.
Czuła przyspieszony rytm pulsu, a na wspomnienie ciepła jego ramion
w ustach jej zaschło. Gdy wciągał ją z gzymsu na balkon, robił to tak
delikatnie, troskliwie. Jak musi się czuć kobieta, którą ten człowiek
pokocha, zastanawiała się w duchu.
- Coś takiego - mruknęła, odrzucając koc.
Wstała i podeszła do jego łóżka. Mężczyźnie o takim ciele święta by
się nie oparła, stwierdziła i doszła do wniosku, że najmądrzej postąpi, gdy
przykryje go i przestanie snuć wizje czegoś, co jest absolutnie nierealne.
Lecz właśnie w chwili, gdy naciągała na niego koc, Brant chwycił ją
za przegub dłoni. Annie straciła równowagę i wylądowała na jego piersi.
- Co jest? - zapytał zaspany, a brzmienie jego barytonu sprawiło, że
poczuła ciarki na plecach. Nie mogła myśleć logicznie, gdy patrzyła w błękit
jego oczu.
RS
53
- A co ma być?
Objął ją i raptem okazało się, że leży obok niego na wznak.
- Zanim wstałaś, powiedziałaś „ coś takiego". Co miałaś na myśli,
skarbie?
Nie mogła mu wyznać, że był to wyraz zachwytu nad jego ciałem i że
wyobrażała sobie, co by to była za rozkosz móc go dotknąć. Że zastanawiała
się również, jak by się czuła, gdyby on dotknął jej w sposób, w jaki nigdy
nikt nie dotykał.
- Nie... nie pamiętam.
- Kłamiesz - powiedział ciepło. Ułożył jej głowę na swoim
przedramieniu, a prawą dłonią przeczesywał jej włosy. - Wpatrywałaś się we
mnie jak pies w kość.
- Nie spałeś? Obserwowałeś mnie? - zapytała z niedowierzaniem.
- Obserwowałem, tak jak ty mnie.
Rzecz jasna Brant nie sugerował, że jego myśli o niej były zbieżne z
jej - o nim. Nie zaliczała się, jak sądził, do typu kobiet lubiących
fantazjować na wiadome tematy.
- Chciałam cię przykryć - powiedziała - bo wydawało mi się, że
zmarzłeś po tym prysznicu.
- A wiesz, skarbie, dlaczego?
- Nie mam pojęcia.
- Bo był lodowato zimny, a stałem pod nim dobrych dziesięć minut -
oświadczył.
Czy chciał przez to powiedzieć, że wywarła na nim wrażenie? Chyba
raczej nie, orzekła w duchu.
- Nie rozumiem - oświadczyła, a serce jej waliło.
RS
54
- Okazało się - zaczął z uśmiechem - że beżowe koronki podnoszą
temperaturę mojego ciała.
Widziała, że zdziwiła go jej bielizna, ale nie sądziła, że wywarło to na
nim aż takie wrażenie.
- O mało nie dostałem zawału - dodał. - Ale wybaczam ci, bo wysoko
oceniam twoją poranną wizytę u mego łoża.
- A twoje serce?
- Nieważne. Najważniejsze, że wczoraj powiedziałaś, że można mi
zaufać.
- No... - Nie sądziła, że aż tak trudno jej będzie wydobyć z siebie głos.
- Musisz jednak wiedzieć, że choć faktycznie możesz mi ufać, to
jestem mężczyzną z krwi i kości, mającym te same pragnienia jak ci
niegodni zaufania, i tak samo jestem narażony na różne pokusy. - Opuścił
głowę. -I nawet nie wyobrażasz sobie, jaką pokusę stanowisz teraz dla mnie,
skarbie.
- Nie mogę... po prostu... uwierzyć - rzekła, chwytając z trudem
oddech.
- Taka jest prawda. - Dotknął ustami jej ust. - A skoro masz
wątpliwości, to chętnie ci to udowodnię. -Uniósł głowę i spojrzał na nią
bacznie. - Chcesz mnie, Annie?
Bała się skinąć głową, jakby jej życie zależało od tego gestu. Boże,
ratuj! Ale tak bardzo pragnęła, żeby ją pocałował.
- Tak - szepnęła.
- Skarbie, jestem szczęśliwy!
Całował ją, a ona obejmowała jego szerokie ramiona. Żar jego ciała,
gra mięśni pod jej dłońmi - były to doznania, jakich się nie zapomina.
RS
55
Usta jego pieściły jej usta; odnosiła wrażenie, że on daje jej szansę, by
powiedziała: dość. Ale ona nie chciała, by przestał, tak jak nie chciałaby, by
z nieba znikły gwiazdy. Pragnęła jego pocałunków, tak jak pragnęła czuć, że
ją pożąda.
Zerwał z niej bluzkę, pieścił jej ramiona, piersi, a ona czuła, jak prąd
przenika całe jej ciało.
- Czy ty wiesz, Annie, jaka jesteś słodka?
Potrząsnęła głową. Znowu nie mogła słowa z siebie wydobyć. To
wszystko było jej nieznane i budziło emocje tak intensywne, że brakowało
jej tchu.
- Proszę cię... Już nie mogę...
Patrzył na nią przez długich kilka sekund, a potem usiadł na łóżku.
- Annie... - Ukrył twarz w dłoniach. - Żałuję, że sprawy zaszły aż tak
daleko.
Poczuła się tak, jakby ktoś wylał na nią kubeł zimnej wody.
Oczywiście, że żałował. Facet taki jak Brant przywykł do kobiet bardziej
finezyjnych, bardziej doświadczonych, nie takich, które ulegają porywowi
pożądania. Siedział odwrócony do niej tyłem, nie widziała więc błysku
niechęci w tych jego nieprawdopodobnie niebieskich oczach.
Wstała, usiłując zwalczyć w sobie ból rozczarowania.
- Nie ma sprawy - rzekła. - Wiem, że nie jestem kobietą, o jakiej
mężczyźni zwykli marzyć.
Sięgnęła po dżinsy i bluzkę i zamierzała właśnie iść do łazienki. W
tym momencie ręka Branta zacisnęła się na jej ramieniu.
- Skąd, do diabła, przyszła ci do głowy podobna bzdura? - zapytał ze
zmarszczonym czołem.
RS
56
- Noszę okulary, ale nie jestem ślepa. Patrzę w lustro i widzę, że mam
włosy jak pomięta słoma po skoszeniu, że twarz mam... pospolitą. -
Spotkawszy jego wzrok, wzruszyła ramionami. - Że nie ma we mnie
niczego, co mogłoby zwrócić uwagę.
Wytrzeszczył na nią oczy.
- Nie wiem, skarbie, w jakie lustro patrzysz, ale na pewno nie jest nic
warte. Masz piękne jedwabiste włosy - powiedział, gładząc złociste pasmo.
Dotknął kciukiem jej dolnej wargi. - Oczy masz jak szmaragdy i piękne,
niczym wyrzeźbione usta. - Uśmiechnął się. -I wspaniale smakują.
Patrzył na nią chwilę, która wydała jej się wiecznością, po czym rzekł:
- A teraz szybko się ubierzmy i chodźmy stąd. Bo jeszcze zapomnę, że
jestem godnym zaufania opiekunem i zacznę cię znowu całować. Albo coś
więcej - dodał po chwili, a Annie zadrżała z wrażenia.
Gdy mijali już peryferie Denver, Brant spojrzał na Annie. Oglądała z
przejęciem torby z zakupami, jakich dokonali.
Przygryzł usta i mocniej zacisnął dłonie na kierownicy. Głupio
zareagował, gdy zobaczył na podłodze te beżowe koronki. I głupio się
zachował dziś rano, kiedy hormony wzięły w nim górę nad zdrowym
rozsądkiem. Tylko że usta Annie były takie słodkie - nigdy podczas
pocałunku nie zaznał takiej rozkoszy. I doszedł do wniosku, że jeśli nie chce
popaść w nałóg, musi stanowczo wziąć się w karby.
Zrobił parokrotnie wdech i wydech. Przed dziesięcioma laty przysiągł
sobie, że będzie omijał szerokim łukiem kobiety takie jak Annie. Ani on nie
pasował do nich, ani one do niego. Lecz tym razem coś mu mówiło, że
Annie jest inna, że z Daphne nie można jej porównać.
RS
57
- Jak oceniasz te szkła kontaktowe? - zapytał, starając się skierować
myśli na inne tory. Gdy Annie skończyła robić zakupy, poprosiła go, by
zaprowadził ją do sklepu optycznego. - Przyzwyczaiłaś się już do nich?
- Chyba tak. Bardzo mi odpowiadają - odrzekła. -Dzięki za radę.
Poczuł przyjemne ciepło w okolicy serca. Jaka to frajda sprawić jej
radość, pomyślał. Ogromna frajda.
Odchrząknął, pokrywając tym wzruszenie, i zapytał po chwili:
- Dostałaś wszystko, co przez następny tydzień będzie ci potrzebne?
- Zapomniałam - odparła z westchnieniem - o czymś do spania.
- Zatrzymam się w Cheyenne - rzekł, usiłując przegnać myśli o tym
czymś do spania.
- Tyle już na mnie wydałeś...
- To żaden problem, skarbie.
- Lubisz ten zwrot - zauważyła. - Prześpię się w jakimś twoim
podkoszulku. Jeśli pozwolisz - dodała z uśmiechem.
Aż dziw, że nie zboczył z drogi, takie wrażenie wywarła na nim myśl,
że Annie będzie spała w jego podkoszulku. Ucieszył się - nie wiedzieć
czemu.
- Oczywiście - odparł. - Ale czy na pewno nie chcesz się zatrzymać w
Cheyenne?
- Na pewno. Dzięki temu wydasz mniej kasy.
- Przyjmij do wiadomości, Annie - rzekł ostro, bo znudził go już temat
pieniędzy - że stać mnie na to, by kupić ci całą masę ciuchów.
- Tak czy owak, po powrocie do domu zwrócę ci wszystko -
oświadczyła z nutą uporu w głosie.
- Nie przyjmę.
- Musisz.
RS
58
- Ustalmy to raz na zawsze - mruknął wyraźnie rozeźlony. - Niczego
mi nie będziesz zwracać. Koniec kropka.
- Ale...
- Żadnych ale.
- No, niech ci będzie - rzekła z głębokim westchnieniem. -
- Cieszę się, żeśmy to ustalili - powiedział, pochylając się i składając
na jej ustach szybki pocałunek. - A teraz do domu. Chciałbym, żebyś przed
zmierzchem zobaczyła ranczo „Pod Samotnym Drzewem".
Wyprowadzało go z równowagi to, że Annie sądzi, iż nie stać go na
wydatki na jej rzecz. Czy ona nie widzi, że sprawia mu to przyjemność?
Czyżby uważała, że skoro on woli dżinsy i buty kowbojskie, to nie stać go
na nic innego? Nie będzie się przecież obnosił z faktem, iż jego konto w
banku jest całkiem pokaźne. Nie przywiązywał zresztą do tego wagi. Ciężko
pracował, żył skromnie, i uzbierało się tego trochę.
Annie nie miała pojęcia, dlaczego Brant z takim uporem i wyraźnym
zdenerwowaniem nie chce przyjąć do wiadomości, że ona chce mu zwrócić
poniesione przez niego koszty. Nie życzyła sobie, by sądził, że wykorzystuje
jego szlachetne porywy.
Może godzi to w jego męską dumę, myślała, patrząc przez okno
furgonetki na pokryte śniegiem góry.
- Tu jest cudownie, Brant - rzekła.
- Nie widziałaś jeszcze Gór Skalistych? - zapytał ze zdziwieniem.
- Właściwie nie - odrzekła, potrząsając głową. - Jako czteroletnie
dziecko byłam tu z rodzicami, ale nic nie pamiętam. - Zakłuło ją serce na ich
wspomnienie. - Po ich śmierci babka nie była zbyt chętna moim podróżom,
tym bardziej tam, gdzie mogło czyhać na mnie jakieś niebezpieczeństwo.
RS
59
- O ile pamiętam, skarbie, mówiłaś mi, że twoi rodzice zginęli. -
Pogłaskał ją czule po ręku. - Moja matka umarła przy porodzie Colta, ojciec
dziesięć lat później, w wypadku przy pracy na ranczu.
- Ile miałeś wtedy lat?
- Pięć i piętnaście. Zostaliśmy sami z Morganem i Coltem.
Annie zawsze marzyła o rodzeństwie.
- Jesteście chyba bardzo do siebie przywiązani - powiedziała.
Skinął głową.
- Sprzeczamy się, jak to w rodzinie, ale nigdy nie posuwamy się za
daleko. I wiemy, że zawsze możemy na siebie liczyć.
- Coś pięknego - szepnęła, nie usiłując nawet ukryć nuty żalu.
Milczeli aż do chwili, gdy Brant zjechał z autostrady na szosę.
- Wjeżdżamy właśnie na teren rancza - oznajmił z radosnym
uśmiechem.
Annie rozejrzała się dokoła.
- Jak daleko od szosy znajduje się dom?
- Około sześciu mil - odparł, śmiejąc się w duchu z jej zdziwionej
miny.
- A jak duże jest twoje ranczo?
- Ponad sto pięćdziesiąt tysięcy akrów.
- Sporo - rzekła zdziwiona.
Wzruszył ramionami i wskazał dolinę poniżej szosy.
- Tam jest kwatera główna naszego rancza. Ujrzała kilka solidnych
drewnianych budynków, obok
parę stodół i szop. Z wielkiego kamiennego komina unosił się dym,
jakby zapraszając przejeżdżających obok w gościnę. Pola otaczające owe
zabudowania pokryte były śniegiem, zbliżający się zmierzch wydłużał
RS
60
cienie drzew, obrzeża gór złociło zachodzące słońce - wszystko to było tak
piękne, że aż nierealne.
- Brant, ta dolina to istne cudo! - powiedziała, pochylając się do
przodu.
- Naprawdę ci się podoba? Obróciła ku niemu twarz.
- Od jak dawna twoja rodzina jest właścicielem tej posiadłości?
Skręcił w boczną, ośnieżoną drogę i jechał teraz znacznie wolniej.
- Wakefieldowie osiedlili się tutaj... W lecie minie sto piętnaście lat.
- I dom też jest taki stary? - zapytała, ogarniając wzrokiem obszerne
domostwo.
Roześmiał się.
- Niektóre pokoje są istotnie staroświeckie, ale każde pokolenie
dodawało coś od siebie, unowocześniało wnętrze.
Nad wejściem górował łuk, z którego zwisała drewniana tabliczka z
napisem „Pod Samotnym Drzewem".
- Widzisz tę przybudówkę z tamtej strony werandy? - zapytał Brant. -
To dzieło Morgana sprzed dwóch lat.
- Za mało mieliście miejsca w tak dużym domu?
- Morgan chciał mieć bilard i kino domowe - odparł Brant,
zatrzymując furgonetkę. -I sporo rzeczy zmieściło się tam, nawet obszerna
kanapa. Kiedy złamałem nogę, nie było jeszcze ani przybudówki, ani
kanapy.
- Złamałeś nogę?
- Tak, i naderwałem więzadło w kolanie.
- Przez te byki?
- Więzadło - tak. Ale nogę złamałem, gdy miałem szesnaście lat, jak
spadłem z wozu z sianem.
RS
61
- Kto się wtedy tobą zajął?
- Moi bracia, jak mieli czas. Ale w grancie rzeczy to sam o siebie
dbałem.
- Powinieneś być cały czas pod opieką - rzekła i serce jej się ścisnęło
na myśl o chłopcu, o którego nikt się nie troszczył, bo rodzice już nie żyli, a
bracia zajęci byli gospodarstwem.
Każdy taki samotny chłopiec, myślała, budziłby jej współczucie,
podejrzewała jednak, że skoro tym chłopcem był Brant, jej żal uległ
znacznemu zwielokrotnieniu.
- Zaopiekowałabyś się mną, gdyby coś mi się stało? - zapytał, patrząc
na nią tymi swoimi nieprawdopodobnie niebieskimi oczami.
Bez chwili wahania skinęła głową. I zanim zdążyła pomyśleć, jak by to
było, poczuła jego usta na swoich.
Ogarnęła ją fala gorąca, odruchowo niemal uniosła ramiona i objęła go
mocno za szyję. Przenikała ją rozkosz, była szczęśliwa, że całuje ją
najbardziej przystojny mężczyzna na świecie.
Pragnęła jego dotyku. Ujęła jego dłoń i położyła ją sobie na piersi.
Straciła zdolność racjonalnego myślenia. Chciała, żeby jego dłonie
nieustannie ją pieściły.
Hałas hamującej obok ciężarówki otrzeźwił ją. W pierwszym odruchu
chciała się od Branta odsunąć, ale on mocno trzymał ją wpół i nie zamierzał
puścić.
- Chyba go zamorduję! - warknął. Wysunął głowę przez okno. - Czego
chcesz, Morgan, do cholery?!
- Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale potrzebuję pomocy.
Annie nie mogła go widzieć, lecz ból w jego głosie był aż nadto
wyczuwalny.
RS
62
Brant jęknął i wysiadł z furgonetki.
- W jaki sposób tym razem skręciłeś ramię? - zapytał. - Dobrze wiesz,
jak nie znoszę lokowania stawów we właściwym miejscu.
Annie spojrzała na Branta i na stojącego przy ciężarówce mężczyznę,
którego lewa ręka zwisała bezwładnie wzdłuż tułowia. Morgan Wakefield
był prawie równie przystojny jak jego brat i miał tak samo intensywnie błę-
kitne oczy. Wyraz jego twarzy świadczył o cierpieniu.
- Pojechałem do Shackley sprawdzić, jak sprawy stoją, i zmurszały
stopień schodków na werandę zawalił się pode mną - powiedział. - Uległem
wypadkowi podczas pracy - dodał, rzuciwszy przekleństwo. -I wierz mi,
prawie tak samo nie lubię skręcać ramienia jak ty je nastawiać.
- Może trzeba wezwać lekarza - zaproponowała Annie, wysiadając z
furgonetki.
Obaj potrząsnęli przecząco głowami.
- Parę lat temu - zaczął Brant - mój brat po raz pierwszy zwichnął
ramię, ale zamiast udać się po pomoc do chirurga i raz na zawsze mieć z tym
spokój, zaniedbał sprawę, i teraz co jakiś czas mamy z Coltem zajęcie.
- Przestań jęczeć i weź się do dzieła - rzekł Morgan przez zaciśnięte
zęby. - Tym razem to nic poważnego.
- Dom czy stodoła? - zapytał Brant.
- Stodoła - zadecydował Morgan i ruszył w stronę budynku.
Brant położył dłonie na ramionach Annie.
- Będzie lepiej dla ciebie, skarbie, jak tu zaczekasz. Po co masz na to
patrzeć i tego słuchać? - Pocałował ją szybko w usta i podążył za
Morganem.
Annie odprowadzała ich wzrokiem. Wszyscy trzej Wakefieldowie byli
przystojni, wysocy, o szerokich ramionach i wąskich biodrach. Lecz Brant
RS
63
miał w sobie coś, co go od braci odróżniało. Może to był swobodny sposób
bycia, może ten jego ujmujący uśmiech?
Gdy tak stała, rozważając, co też w tym Brancie tak ją oczarowało,
uszu jej dobiegł głośny krzyk i jakieś słowa, których nie potrafiła rozróżnić.
Po minucie Brant wyłonił się z wielkich wierzei stodoły i ruszył w jej
kierunku.
- No i co z twoim bratem? - zapytała zaniepokojona.
- W porządku - odparł, wyjmując z furgonetki torby z zakupami. -
Chodźmy lepiej do domu. Biorąc pod uwagę twoją wrażliwość - ciągnął -
sądzę, że jest to jedyne dobre wyjście. I pospieszmy się.
Annie skwitowała uśmiechem mocne słowa, jakie padły z wnętrza
stodoły.
- Masz chyba rację - powiedziała.
- To dopiero rozgrzewka - oświadczył Brant, wchodząc po stopniach
na werandę. - Niebawem zabłyśnie całą gamą wymyślnych określeń. -
Sięgając klamki, nabrał powietrza w płuca i rzekł: - Przywykłaś na pewno
do większego luksusu, skarbie, ale tak czy owak witam cię na ranczu „Pod
Samotnym Drzewem".
RS
64
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Przytrzymał drzwi, gdy przekraczała próg. Zastanawiał się, czy
spodoba jej się rustykalny charakter tego domostwa, czy też może, tak jak
Daphne swego czasu, zacznie sugerować, co by tu można zmienić, co
ulepszyć.
- Pięknie tu - powiedziała, wchodząc z holu do dużego pokoju, w
którym ogień płonął na kominku. - Jestem naprawdę zachwycona.
Popatrzył na nią i nie miał najmniejszych wątpliwości, że mówi
dokładnie to, co myśli.
- A nie uważasz, że to wnętrze ma za bardzo wiejski charakter? -
zapytał ostrożnie.
- Absolutnie nie! - oświadczyła z zapałem, a w jej oczach Brant
dostrzegł błysk szczerego entuzjazmu. Wyciągnęła rękę i dotknęła typowo
amerykańskiej narzuty na kanapie. - Wspaniale pasuje tu do wszystkiego.
Właściwie to Brant nie wiedział, dlaczego tak mu zależy na opinii
Annie, ale fakt, że spodobało jej się ranczo „Pod Samotnym Drzewem",
ogromnie go uradował, aż trudno mu było tę radość ukryć.
Zdjął kurtkę, pomógł jej się rozebrać i powiedział:
- Rozgość się i czuj jak u siebie w domu, a ja powieszę kurtki na
wieszaku.
Gdy wrócił do dużego pokoju, Annie, położywszy torby z zakupami na
podłodze, siedziała na kanapie i gładziła niebieski blat stolika do kawy.
- To piękna rzecz, bardzo oryginalna - rzekła z uśmiechem. - Nie mam
słów. Kto wpadł na pomysł, by kamienną płytę położyć na pniaku?
RS
65
- Chyba oboje rodzice, którzy działali w obronie własnych dóbr i
własnego spokoju. Kiedy byliśmy mali, urządzaliśmy z Morganem wyścigi
dokoła tego stolika. Ojciec stale musiał go naprawiać, zmieniać szklany blat
i w ogóle było z tym mnóstwo kłopotu. Wreszcie oboje spięli się i wymyślili
takie cudo. Niemałą rolę odegrał tu fakt, że matka spodziewała się trzeciego
dziecka, a więc w przyszłości trzeciego uczestnika wyścigów.
- Piękna historia - powiedziała Annie w zamyśleniu. - Chciałabym
mieć takie wspomnienia.
- Twoja babcia zabraniała ci bawić się tak jak każde dziecko?
- Miałam na górze pokój do zabaw - mówiła pełnym smutku głosem. -
I nie wolno mi było trzymać zabawek w żadnym innym miejscu w domu.
- Dlaczego?
- Chyba babka bała się, żebym tymi zabawkami nie uszkodziła
antyków ani nie porysowała forniru na meblach.
Brant milczał chwilę, po czym pochylił się i chwycił Annie w ramiona,
dając tym wyraz swojemu współczuciu.
Nie wyobrażał sobie wprost, jak można zabronić dziecku być
dzieckiem. On zawsze był otoczony troskliwością najbliższych i choć jego
rodzice dawno go osierocili, miał przecież braci, z którymi łączyła go silna
więź.
Sytuacja Annie była jednak całkiem inna. Po śmierci rodziców
zamieszkała z babką. I z tego, co Brant usłyszał, starsza pani nie potrafiła
stworzyć wnuczce prawdziwie rodzinnego ciepła.
- Tak mi przykro, skarbie - rzekł, gładząc ją po jedwabistych włosach.
- Musiałaś się czuć bardzo samotna w tym pokoju zabaw.
Ku jego zdziwieniu potrząsnęła głową.
RS
66
- Nie było tak źle. Znacznie lepiej czułam się w pokoju zabaw niż w
tym mauzoleum, które babka nazywała domem.
- Aż taki był straszny?
- Nic nie przesadzam. - Uśmiech znikł z jej twarzy, zadrżała i
przytuliła się do niego. - Wszystkie meble były ciemne i ponure. - Obrzuciła
wzrokiem duży pokój, by znów spojrzeć na Branta. - Tu jest zupełnie
inaczej. Twój dom jest przyjacielski, emanuje ciepłem. Prawdziwie
rodzinny. A dom mojej babki bardziej przypominał muzeum wiktoriańskie.
Brant milczał, nie wiedział, co powiedzieć. A na myśl o samotnej
dziewczynce, która musiała mieszkać w takim domu, serce mu się ścisnęło. I
znowu ogarnęło go coś, co można by nazwać chęcią chronienia jej przed
złem.
Annie to dziewczyna nie dla niego, myślał. Jej światem były książki,
sztuka, zabawa. Jego - rodeo, ranczo, knajpy kowbojskie i muzyka country.
Co wcale nie znaczyło, że jej nie pożądał, gdy obejmował ją, gdy
opierała głowę o jego pierś. W walce ze swymi hormonami przeżywał istne
piekło, ale nie potrafił odsunąć jej od siebie, zachować bezpiecznego
dystansu. A co najdziwniejsze, pragnął jak gdyby wynagrodzić Annie to jej
smętne dzieciństwo, by już nigdy więcej nie czuła się taka samotna.
- Nie sądzisz, Brant, że pani powinna obejrzeć swój pokój i odświeżyć
się przed kolacją? - zapytał Morgan, przerywając bratu tok myśli.
Stał w drzwiach kuchni, z ręką na temblaku po zabiegu nastawiania
stawu, co, jak się okazało, zdarzało się dość często. Uśmiechał się
uwodzicielsko, a to rozzłościło Branta. Chętnie by mu przyłożył.
- Pozwól, Annie, że przedstawię ci mojego starszego brata Morgana. -
Pochylił się po leżące na podłodze torby z zakupami. - Znany jest w okolicy
RS
67
jako „Pyskaty Wake-field". A to moja przyjaciółka, Annie Devereaux,
zabawi u nas jakiś czas, a potem odwiozę ją do Anaheim.
- Miło mi cię poznać, Annie - rzekł Morgan.
- Mnie ciebie również - odparła z uśmiechem.
Wchodząc za Annie po schodach, Brant rzucił bratu przez ramię
wściekłe spojrzenie.
- Po kolacji wpadnę do ciebie do gabinetu - oznajmił.
- Będę czekał z niecierpliwością, braciszku.
Po dwóch godzinach Brant otworzył drzwi do gabinetu Morgana, który
siedział przy biurku z nogami na jego politurowanym blacie, a obok stały
dwie butelki piwa.
- Jakieś wieści na temat spadkobierczyni Shackleya? - zapytał Brant,
siadając na skórzanym fotelu naprzeciwko. - Prawnicy odnaleźli ją?
- I tak, i nie - odparł Morgan, zmarszczywszy czoło. Brant upił haust
piwa z butelki.
- Możesz to bliżej wyjaśnić? - zapytał.
- Tak, znaleźli córkę Tuga. Na cmentarzu.
- Czy to oznacza, że moglibyśmy kupić jego ranczo? Albo sprawić, by
firma prawnicza wystawiła je na aukcję?
- Ani jedno, ani drugie.
Brant westchnął ciężko. Czasem trudno było wydobyć z Morgana
jakąś informację.
- Musi być jakiś powód takiego stanu rzeczy - oświadczył.
- Owszem, jest - zgodził się Morgan. - Córka Tuga miała córkę. I nie
mogą jej odnaleźć. Podobno przebywa gdzieś między Seattle a San Diego.
Brant gwizdnął przeciągle.
- To ogromny obszar!
RS
68
- No właśnie. A w ogóle to mam już tego szczerze dość.
- Morgan z widoczną satysfakcją napił się piwa. - Nie chce mi się
nawet gadać o tym ranczu naszej zmarłej sąsiadki. Powiedz lepiej, jak
poszło Coltowi w Saint Louis.
- Dwa razy przejechał, a za trzecim musiałem go ratować.
- Ale nic groźnego mu się nie stało?
- Lekkie wstrząśnienie mózgu.
- Całe szczęście, że nie zrobił sobie większej krzywdy.
- Sobie nie, ale swojemu mózgowi - trochę - powiedział Brant.
- Jeżeli go w ogóle posiada - rzekł Morgan z goryczą. - Właśnie, a co
on teraz porabia?
- Pojechał z Mitchem Simpsonem kupić prezent urodzinowy dla
Kaylee. - Morgan uniósł brwi, a Brant obie dłonie. - O nic mnie więcej nie
pytaj. On twierdzi, że Kaylee to smarkata i nic ich nie łączy.
- Smarkate mają to do siebie, że rosną.
- Ona już wyrosła - stwierdził Brant - i to na ładną dziewczynę.
Morgan przez kilka sekund spoglądał bacznie na brata, po czym zadał
mu pytanie, jakiego Brant wcale się nie spodziewał:
- Skoro mowa o ładnych dziewczynach, to powiedz mi, co to za
historia z tą atrakcyjną blondynką, którą przywiozłeś?
Fakt, że Morgan uznał Annie za atrakcyjną, zarówno sprawił Brantowi
przyjemność, jak i zirytował. Sam nie bardzo wiedział dlaczego.
- Musi się u nas zatrzymać przez parę dni, może tydzień.
- Aha - mruknął Morgan z nutą ironii.
- Ma kłopoty - rzekł Brant i opowiedział Morganowi, w jakiej sytuacji
ta dziewczyna się znalazła. - Nie mogłem jej zostawić bez pomocy.
RS
69
- Jasne - przyznał Morgan i zamyślił się na chwilę. - Ale z tego, co
udało mi się zaobserwować, miałbyś mi coś jeszcze do powiedzenia.
- Nie - zaprotestował Brant. - Ona jest ulepiona z tej samej gliny co
Daphne. A obaj wiemy, ile biedy sobie przez nią napytałem. Chcę tej
dziewczynie pomóc, to wszystko.
- Naprawdę wszystko?
- Jak najbardziej.
Brantowi cały czas wydawało się, że panuje nad sytuacją. Ona, jak
wielokrotnie już sobie powtarzał, należała do innego świata, a Brant znał
życie i wiedział, że te dwa światy dzieli przepaść nie do przebycia.
Z mocnym postanowieniem niezawracania sobie głowy tą sprawą
wszedł na piętro, do swojego pokoju, a potem do łazienki.
Później długo leżał na łóżku bezsennie, wpatrując się w sufit i
rozmyślając o Annie, która spała dokładnie piętro niżej, w dodatku w jego
podkoszulku. Wspominał jej pocałunki - całowała go z jakąś nieśmiałą
pasją, co wprawiło go w absolutny zachwyt. Jak by to było cudownie,
myślał, gdyby leżała tu obok, w jego ramionach. Zdarłby z niej ten swój
podkoszulek, rozkoszując się jej ciałem, a ją doprowadzając do stanu
wrzenia. I nieważne by było, z jakiego środowiska ona się wywodzi, żadna
przepaść by ich nie dzieliła. Czy kochałaby się z nim z tą samą nieśmiałą
pasją, z jaką go całowała?
Wyobraźnia sprawiła, że nie panował już nad swoim ciałem. Zerwał
się z łóżka i wszedł pod lodowaty prysznic.
Zęby mu szczękały jak kastaniety, ale wytrwał i odzyskał nad sobą
kontrolę.
Annie stała przy oknie w dużym pokoju i ziewając patrzyła na góry w
oddali. W nocy nie zmrużyła oka - dręczyła ją myśl, że powinna przecież
RS
70
unikać człowieka, który stanowił jej absolutne przeciwieństwo. Brant
reprezentował cechy kompletnie obce jej środowisku. Kusił los ratowaniem
życia innych, nie zważając na własne bezpieczeństwo.
Mimo wszystkich zastrzeżeń i oporów, jakie żywiła wobec Branta,
jedno nie ulegało kwestii: w ciągu tych trzech dni zaznała więcej radości i
szczęścia niż przez całe swoje życie. I miała podstawy, by sądzić, że w jakiś
sposób ona też stała się dla niego ważna. O tym właśnie rozmyślała w nocy.
Analizowała siebie, jego, całą sytuację, i za każdym razem dochodziła do
tego samego wniosku. Zakochała się w nim.
Tak, przyznała w duchu, ilekroć on ją całował, ona chciała czegoś
więcej: pragnęła poznać każdy szczegół jego ciała i dać mu poznać
wszystkie jej tajemnice.
Nie ma co ukrywać, pożądała Branta.
- O czym myślisz, skarbie? - zapytał, stając tuż za nią.
Musiała dołożyć wiele wysiłku, by zapanować nad uczuciami, gdy
obejrzała się i spojrzała mu w twarz.
A on, gdyby znał jej myśli, doznałby chyba szoku.
- O niczym specjalnym - odrzekła z uśmiechem. -Zachwycałam się
widokiem.
- Ja też lubię patrzeć z tego okna na szczyt góry Shirley. - Spojrzał na
nią, aż poczuła ciarki na plecach. - Jak się zapatrujesz na bitwę śnieżkami? -
zapytał.
- Nigdy się w śnieżki nie bawiłam - rzekła z uśmiechem. - Ale to
chyba fajna zabawa.
- Nigdy? Skinęła głową.
RS
71
- W południowym Illinois rzadko zdarzają się duże opady śniegu, a
jeśli już były, to babka bała się wypuszczać mnie z domu, żebym się nie
zaziębiła.
Objął ją i przytulił do siebie.
- Jesteś już dużą dziewczynką - rzekł. -I możesz robić, na co masz
ochotę.
Uniosła na niego oczy pełne łez. Nikt jej do tej pory nie mówił, że
powinna robić to, co daje jej szczęście, sprawia przyjemność.
- Dzięki - powiedziała. Wspięła się na palce i pocałowała go w usta.
- Za co mi dziękujesz? - zapytał skonsternowany.
- Że mogę przy tobie być sobą.
- Bardzo lubię wtedy na ciebie patrzeć.
Poczuła jego usta na wargach i świat zawirował jej przed oczami.
Brakło jej tchu, gdy czuła napierające na nią ciało.
Ujął dłońmi jej pośladki, a ona poczuła jego siłę, jego męskość, i
kolana się pod nią ugięły - bała się, że upadnie.
Zarzuciła mu ręce na szyję, przywarła do niego z takim oddaniem, że
aż ją samą to zdziwiło. Nie znała siebie od tej strony. Okazało się, że w
ramionach Branta przeistacza się z nieśmiałej dziewczyny w pewną siebie
kobietę.
- Ja... ja nie wiem, co się ze mną dzieje - rzekła i sama nie poznała
swego głosu, był inny, lekko zachrypnięty.
- Skarbie, nie tłumacz się przede mną z tego, jak całujesz - powiedział.
Rozumiał chyba, że Annie potrzebuje czasu na oswojenie się z własną
seksualnością, i z lekka odsunął się od niej, powiększając tym samym
dzielącą ich przestrzeń. Odchrząknął. - No więc jak się zapatrujesz na
śnieżną zabawę?
RS
72
Nabrała powietrza w płuca i spojrzała mu w oczy.
- Dobrze - rzekła, zdobywając się na uśmiech. - A dokąd mnie
zabierasz?
- Zobaczysz - odparł, całując ją w czoło. Wziął ją za rękę i
poprowadził ku schodom. - Weź kupione wczoraj w Denver rękawice i
ciemne okulary, a ja idę po kurtki.
Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Morganem.
- Z czego się śmiejesz? - zapytał z irytacją.
- Zaprzyjaźniłeś się z tą małą damą, tak?
- Owszem, i co z tego?
- Możesz sobie wmawiać, co chcesz - rzekł Morgan, śmiejąc się - ale
obaj dobrze wiemy, o co tu chodzi.
Brant przywykł do docinków brata i nie przejąłby się, gdyby jego
słowa nie trafiły w sedno. Uświadomił sobie bowiem, że to, co czuje do
Annie, zaczyna przekraczać ramy zwykłej przyjaźni czy nawet flirtu.
- Uważasz siebie za cholernie przebiegłego faceta? - zapytał przez
zaciśnięte zęby.
- Na tyle przebiegłego, że widzę, co w trawie piszczy.
- Mówiłeś coś do mnie? - zapytała Annie, schodząc ze schodów.
- Nie, wymienialiśmy poglądy z moim bratem.
- Przyjemnie móc sobie pożartować z rodzeństwem.
- Tylko czasami te żarty wcale nie są zabawne - rzekł Brant, podając
jej kurtkę. - Jedziemy na parę godzin, więc trzeba się ciepło ubrać.
Pamiętałaś o ciemnych okularach?
- Oczywiście. Chodzi o to, by nie oślepnąć od bieli śniegu, tak?
- Zgadza się. - Włożył swoje gogle, sięgnął po leżące obok dwa koce i
wziął Annie za rękę. - Idziemy do Tancerza.
RS
73
- Tancerza?
- Tak wabi się mój koń.
- Będziemy jeździć konno? - zapytała przerażona.
- Masz coś przeciwko temu?
- Nigdy jeszcze konia nie dosiadałam.
- I nie rzucałaś się śnieżkami, ale trzeba kiedyś zacząć. Ubóstwiał ten
błysk emocji w jej zielonych oczach.
- Żaden problem - oświadczyła raptem stanowczo. Nałożyła okulary i
zmierzyła go takim spojrzeniem, że na pewno ciśnienie wydatnie mu się
podniosło.
Brant zarzucił koc na grzbiet konia i zapytał:
- Gotowa?
Popatrzyła na niego wyraźnie speszona.
- Ale jak ja mam tam się dostać?
- Właśnie tak.
Uniósł ją i posadził na Tancerzu.
- O Boże, co ja wyprawiam, aż nie chce mi się wierzyć! -
wykrzyknęła, ściskając z całych sił drugi koc.
- Odpręż się - powiedział, chwytając cugle i wskakując na konia. - A
teraz rozłóż koc na kolanach, żebyś nie zmarzła.
- Czy jeszcze masz dla mnie jakieś polecenie?
- Tak, ciesz się jazdą. - To mówiąc, objął ją wpół i przytulił do siebie.
Wyjechali ze stodoły i minęli dziedziniec rancza.
- Coś takiego! - zawołała. - Ja jadę konno!
- Jak najbardziej, skarbie - przytaknął, całując ją w tył głowy. -
Wygodnie ci?
Jeszcze bardziej oparła się o niego.
RS
74
- Teraz tak.
Serce waliło mu nieprzytomnie, dłonie spociły się w grubych
rękawicach. Cholera! Nie wyjechali nawet na drogę, a on już był gotów.
Zaplanował jazdę we dwójkę, bo bał się, by Annie nie zmarzła, ale nie
przewidział takich konsekwencji.
Jechali w milczeniu. Z jednej drogi skręcili w drugą. Powietrze było
rześkie, słońce świeciło jasno, zdobiąc śnieg błyszczącymi brylantami.
- Brant, jest cudownie! - powiedziała, obracając ku niemu twarz.
- A wiosną jak tu pięknie! Świeża zieleń, kolorowe kwiaty na łąkach
jak okiem sięgnąć. I co rusz spotykasz młodą mamę z niemowlęciem na
ręku.
- Wyobrażam sobie tę wiosnę tutaj...
Na myśl o tym, że wraz z Annie mógłby śledzić zmiany pór roku,
poczuł ciepło w okolicach serca, lecz odpędził od siebie te marzenia. On
zostanie tu, bo przynależy do tej ziemi, ona wyjedzie tam, gdzie jej miejsce.
Wskazał dolinę nieopodal.
- A jak ci się tu podoba?
- Proszę cię, zatrzymaj konia.,
- Coś się stało?
- Nie, nic. Chcę tylko lepiej się przyjrzeć temu widokowi. - Zdjęła
okulary. - Pięknie wyglądają te sosny otaczające łąkę z trzech stron. -
Uśmiechnęła się. - Wspaniałe miejsce na dom.
Brant spojrzał na nią z zainteresowaniem.
- Wspaniałe miejsce - powtórzyła. - Ale to musi być dom o
specyficznej architekturze.
No tak, pomyślał, zaraz mu będzie opowiadać o nowoczesnym stylu,
jakichś modernistycznych połączeniach cegły z drewnem, co bardziej by
RS
75
pasowało do budynku mieszczącego ośrodek szkolenia golfa gdzieś na
wschodzie.
- Na przykład? - zapytał.
- Oczywiście drewniany - rzuciła ku jego zdziwieniu. - Ale inny niż
domostwo „Pod Samotnym Drzewem". Powinien mieć dużo okien
wychodzących na zachodnią część doliny, żeby co wieczór można było
obserwować zachód słońca. - Chwilę się namyślała. - Sypialnia powinna
znajdować się na piętrze po tej samej stronie, z wyjściem na taras, z którego
można będzie patrzeć, jak słońce znika za szczytami gór. Dom
zachodzącego słońca...
- Jesteś niesamowita, skarbie.
- Dlaczego?
- Bo masz bujną fantazję.
Pochylił się i musnął ustami jej usta. I zrobiło mu się żal, że nie będzie
z nią mieszkać w żadnym domu, nawet w tym z jej marzeń. Oddalił od
siebie złe myśli. Trzeba cieszyć się chwilą - oto trzyma ją w ramionach i to
jest najważniejsze.
RS
76
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Dwa dni po tej wycieczce Brant czuł się jak po dwudniowej imprezie.
Głowa go bolała, piekło w środku, jakby ktoś przypalał go żelazem.
Pragnął Annie. Było to jasne jak słońce. A zarazem cholernie
skomplikowane.
Przez trzy noce przewracał się z boku na bok, miotał po całym łóżku,
usiłując ustalić przyczyny, dla których nie może się z nią związać, dlaczego
ta miłość oznaczałaby dla niego nieszczęście. Lecz jego ciało nie było mu
posłuszne, nie uznawało jego argumentów. Brał jeden zimny prysznic po
drugim, ale niczego to nie zmieniało.
W ciągu ostatnich paru dni bawili się śnieżkami jak małe dzieci,
ponadto nauczył ją jeździć konno i obwoził po okolicy. I z każdym
mijającym dniem Annie coraz bardziej się odprężała. Z pełnej oporów
dziewczyny przemieniała się w radosną, ciekawą życia kobietę.
A że była tak pełna seksu, nie mógł pokonać w sobie chęci całowania
jej, dotykania.
Cały czas jednak towarzyszyła mu świadomość, że pochodzą z dwóch
różnych światów, a życie nauczyło go, że fascynacja dziewczyn stylem
życia na Zachodzie szybko mija. Annie na pewno wróci z chęcią pod
opiekuńcze skrzydła babki, do swojego środowiska, znudzona dżinsami i
butami kowbojskimi, jazdą konną, widokiem doliny, pięknem kwiatów na
łąkach.
Wszedł do kuchni z nadzieją, że zastanie ją przy śniadaniu, ale Annie
nie było. Idąc tu, zajrzał do jej pokoju - też był pusty. Gdzież ona mogła się
podziewać?
RS
77
Zajrzał do holu, żeby sprawdzić, czy jej kurtka wisi na wieszaku przy
drzwiach. I stanął jak wryty przed drzwiami gabinetu: Annie siedziała przy
biurku wpatrzona w ekran komputera.
- Tu jesteś, skarbie - rzekł, przekraczając próg. - Zastanawiałem się,
gdzie zniknęłaś.
- Zapytałam Morgana, czy mogę skorzystać z komputera, by odszukać
pewne dane.
Brant stanął obok, patrząc na ekran.
- Czego one dotyczą?
- Szukam archiwum gazet z Fresno w Kalifornii - odparła. - Patrick
wspomniał kiedyś, że przed przyjazdem do Illinois mieszkał i pracował we
Fresno.
- A o co ci konkretnie chodzi? O raporty policji?
- Tak.
Wyglądała tak ponętnie, gdy przygryzłszy dolną wargę, odczytywała
dane z ekranu, że Brant, choć tylekroć przemawiał sobie do rozsądku, nie
mógł się powstrzymać i pocałował ją w szyję.
- Pomóc ci w czymś? - zapytał.
Wyczuł, że zadrżała lekko, nim obróciła ku niemu twarz.
- Właściwie to mógłbyś coś dla mnie zrobić - powiedziała.
- Zamieniam się w słuch, skarbie.
W tym momencie, gdyby kazała mu skoczyć do przerębli i
zanurkować w lodowatej wodzie, uczyniłby to bez namysłu.
- Chodzi o twojego brata... - Zawahała się, jakby szukając
odpowiedniego słowa. - Nie wiem, ale wydaje mi się smutny...
Brant spojrzał na kalendarz i zaklął brzydko. Jak on mógł zapomnieć?
- Dziś Emily skończyłaby trzydzieści jeden lat - powiedział.
RS
78
- Emily?
- Była narzeczoną Morgana.
- A co się z nią stało?
- Została zamordowana tydzień przed ich ślubem.
- To straszne! - Annie wstała i objęła Branta. - Jak dawno to się
wydarzyło?
- W lipcu minie pięć lat - rzekł, przytulając Annie mocno do siebie. -
Właśnie w dniu jej urodzin Morgan się oświadczył i ustalili datę ślubu.
- Powinieneś być przy nim tego dnia - rzekła Annie, dotykając jego
policzka. - Na pewno przyniosłoby mu to ulgę.
- A co ty będziesz robić?
- Dam sobie radę. Pobuszuję w internecie. - Stanęła na palcach i
pocałowała go w policzek. - Jesteś dziś potrzebny Morganowi.
- Czy ktoś ci już mówił, że jesteś niesamowita? - zapytał.
- Owszem, ty, całkiem niedawno - odparła. Poczuła nagle ogarniający
ją żar. A on przytulił ją mocno do siebie, żeby przekonała się, jak bardzo jej
pragnie.
Całował ją coraz bardziej zachłannie, ona zaś, obejmując go za szyję,
zanurzała palce w jego włosy; czuł jej paznokcie na swoim karku, co tym
bardziej go podniecało.
Raptem oderwał się od jej ust i zaczął rozpaczliwie przypominać sobie
powody, dla których nie powinien wiązać się z Annie. Ani jeden nie
przychodził mu na myśl.
- Brant?
Dźwięk jej przesyconego namiętnością głosu wyzwolił w nim jeszcze
większą pasję.
- Chcesz mnie chyba zabić, dziewczyno! - wyszeptał.
RS
79
- Jak to?
Pocałował ją w koniuszek nosa.
- Pamiętasz, powiedziałem ci kiedyś, że jestem mężczyzną z krwi i
kości, z typowymi dla mężczyzn pragnieniami. A przy tobie, jak nigdy
dotąd, nie mogę nad tymi pragnieniami zapanować.
Zarumieniła się, policzki jej przybrały niemal barwę bluzki, którą
miała na sobie, oczy jej rozbłysły. Brant wpatrywał się w nią z zachwytem.
- Nigdy nie byłam tego typu kobietą...
Przyłożył palce do jej ust, nie pozwalając dokończyć zdania.
- Nie chcę słyszeć, co ty o sobie wygadujesz. Jesteś najwspanialszym
typem kobiety i są na to liczne dowody.
Nie wiedziała, co na to powiedzieć, a że w ustach jej zaschło, zwilżyła
wargi językiem.
- Nie rób tego - poprosił, przymykając oczy.
- Czego mam nie robić?
- Nie oblizuj ust. - Popatrzył na nią. - To mi naprawdę nie pomaga...
- Przepraszam - mruknęła, spuszczając oczy.
Brant cofnął się parę kroków, odetchnął głęboko kilka razy.
- Nie przepraszaj, skarbie. Tylko nie rób tego więcej, kiedy widzisz, w
jakim jestem stanie. - Uniósł wskazującym palcem jej podbródek i gdy oczy
ich się spotkały, dodał: - W przeciwnym razie mogę nie dotrzymać
obietnicy.
- Jakiej?
- Zapewniałem cię, że możesz mi zaufać. Ale ta obietnica coraz
bardziej daje mi się we znaki. - Pochylił się i szepnął jej do ucha: - Niczego
w świecie bardziej teraz nie pragnę, jak zanieść cię do łóżka i kochać się z
tobą cały dzień i noc.
RS
80
Zanim Annie odzyskała zdolność mówienia, pocałował ją w czoło i nie
oglądając się, wyszedł z gabinetu. A ona opadła na stojące obok krzesło i
tępym wzrokiem patrzyła przed siebie.
Pragnął jej. Brant Wakefield jej pożądał.
Wiedziała, że mu się podoba, że lubi ją całować, widziała, z jaką
radością pokazywał jej okolice rancza. Ale żeby chciał się z nią kochać? Nie
spotkała jeszcze mężczyzny, który oznajmiłby jej, że ona, Annie, budzi w
nim tego rodzaju namiętność.
Obróciła się i zaczęła wpatrywać się bezmyślnie w ekran. Tak, nie
ulegało kwestii, zakochała się w Brancie. W życiu nie spotkała mężczyzny,
przy którym czuła się taka bezpieczna, otaczana pełną ciepła troskliwością.
Ale czy to możliwe, by i on się w niej zakochał?
Powiedział, że jej pragnie, lecz to przecież nie to samo co miłość. Nie
miała wprawdzie doświadczenia w sprawach damsko-męskich, ale co do
jednego była pewna: spanie razem wcale nie musi być równoznaczne z
miłością.
Przebiegł ją dreszcz. Patrick poza tym, że objął ją kilka razy i
pocałował, bez krzty namiętności zresztą, jakby od niechcenia, nigdy nie
okazał jej, że go podnieca. Zdecydowanie więcej entuzjazmu przejawiał dla
konta bankowego jej babki. Annie zaś, choć w college'u chodziła niekiedy
na randki, nikłe miała pojęcie o namiętności i pożądaniu.
Westchnęła żałośnie kilka razy i podjęła decyzję: musi zapomnieć, co
powiedział jej Brant, i skoncentrować się na dotarciu do archiwum
prasowego z okręgu Fresno.
Szukanie obciążających Patricka materiałów pozwalało jej nie myśleć
o tym, co wydarzyło się między nią a Brantem.
RS
81
Późnym popołudniem tegoż dnia Annie siedziała zwinięta w kłębek na
kanapie przed kominkiem. Przerzucając wydruki komputerowe, uśmiechała
się. Znalazła aż nadto materiału, który przekona babkę, że powinna zwrócić
się do prokuratury z prośbą o wszczęcie śledztwa.
- Co ty tam masz, skarbie? - zapytał Brant, wychodząc z kuchni.
Z przyjemnością patrzyła na jego kołyszący się chód, na obcisłe,
poprzecierane dżinsy, uwydatniające mięśnie długich nóg. Przełknęła ślinę i
opuściła wzrok na dokumenty.
- Znalazłam dowody - zaczęła, gdy usiadł przy niej i otoczył ją
ramieniem. Musiała odchrząknąć, by móc mówić dalej: - Znalazłam
dowody, że siedem lat temu aresztowano Patricka za sprzeniewierzenie
pieniędzy i skazano na pięć lat więzienia.
- Pokaż mi to.
Sięgając po wydruki, dotknął jej ramienia - i znowu ten prąd od stóp
do głów.
- Wyszło to na jaw dopiero po śmierci tej starszej pani, podczas
podziału majątku przez jej dzieci. - Wskazała na odpowiedni akapit w
wydruku. - To na pewno przemówi do wyobraźni mojej babki, która
podejmie odpowiednie kroki. I w przyszłości sama będzie czuwała nad
swoimi kontami w banku.
- Dobra robota, skarbie. - Brant zgarnął papiery i położył je na stoliku.
- Ale dlaczego wcześniej nie pomyślałaś o tym?
Objął ją, co skutecznie utrudniało jej myślenie.
- Naprawdę nie wiem, dlaczego wcześniej nie sięgnęłam do internetu,
wtedy gdy po raz pierwszy zrodziło się we mnie podejrzenie co do jego
uczciwości. Dopiero gdy nadmieniłeś, że udajemy się do Anaheim,
przypomniałam sobie, że Patrick pochodzi z Kalifornii.
RS
82
- I to było tym bodźcem?
- Zawsze wydawało mi się dziwne, że on nigdy nie mówił o swojej
przeszłości. Ludzie na ogół opowiadają, skąd pochodzą, czego dokonali w
życiu. A on, ilekroć go o to pytałam, zmieniał temat.
- Głowę daję, że ten typ przyjechał w twoje strony prosto z
kalifornijskiego więzienia - rzekł Brant.
- Bardzo możliwe - zgodziła się Annie.
Siedzieli dłuższą chwilę, wpatrując się w ogień, póki Annie nie
przerwała milczenia.
- Co z Morganem?
- W porządku. Namówiłem go, by pojechał z Jakiem do Laramie i
doradził mu w sprawie kupna konia. W drodze powrotnej wstąpią pewno na
piwo. - Brant roześmiał się. - A po piwie Morgan marzy tylko o śnie.
- Upija się?
- Nie. Po trzech piwach robi się po prostu senny. Masz szczęście, że
jego pokój jest w drugim końcu domu.
- Dlaczego mam szczęście?
- Bo on strasznie chrapie.
- Głośniej niż ty? - zapytała ze śmiechem.
- Ja nie chrapię.
- Chrapiesz.
- Nie!
Annie nie wiedziała, jak to się stało, ale okazało się raptem, że leży na
wznak na kanapie w ramionach Branta.
- Miałem ciężki dzień - powiedział ni stąd, ni zowąd.
- W jakim sensie? - zapytała.
RS
83
- Rozpatrywałem wszystkie powody, dla których powinienem trzymać
się od ciebie z daleka.
Ta jego szczerość zawsze ją szokowała.
- I do jakich doszedłeś wniosków?
Sama była zdziwiona, że zadała to pytanie, że przeszło jej ono przez
gardło. Tym bardziej że nie była pewna, czy chce usłyszeć odpowiedź.
- Do jednego: że pragnę cię, jak żadnej dotąd kobiety nie pragnąłem.
Była oszołomiona tym wyznaniem.
- Nie wiem, co powiedzieć - wyjąkała.
- Powiedz, żebym zostawił cię w spokoju - powiedział, całując ją w
czoło i oba policzki. - Żebym, do jasnej cholery, odczepił się od ciebie.
Boże, miej nad nią litość, bo była to ostatnia rzecz, o jakiej marzyła.
Zebrała się na odwagę i rzekła:
- Nie mogę spełnić twojej prośby, Brant. Jęknął, ukrył twarz w jej
włosach.
- Dlaczego? Dlaczego nie możesz nakazać mi, żebym się od ciebie
odczepił?
- Bo... - Wzięła głęboki oddech. - Bo ja lubię, kiedy mnie całujesz,
kiedy mnie dotykasz.
- No właśnie. W tym sęk, skarbie. Bo ja też lubię całować cię i
dotykać. Co chyba nie pozwoli mi już dłużej być dżentelmenem.
W tych jego nieprawdopodobnie niebieskich oczach dostrzegła dziwny
błysk; wyczuła walkę, jaką toczy ze sobą. Pragnął jej, ale jeśli ona mu
powie, że nie tego oczekuje od mężczyzny, wycofa się, żeby nie wiem jak
drogo go to kosztowało.
Przymknęła powieki. Po chwili spojrzała na niego i rzekła:
- Pocałuj mnie, Brant.
RS
84
- Czy ty nie słyszałaś, co ci powiedziałem? - zapytał, obejmując ją z
całej mocy. - Jeśli cię teraz pocałuję, to nie będę miał już siły odejść.
Pocałunki, pieszczoty i znajdziemy się w łóżku.
- Nie chcę, żebyś odchodził - oznajmiła. - Chcę, żebyś był ze mną i
całował mnie, dotykał... - urwała, a czuła się tak, jakby stała nad przepaścią
-... i kochał się ze mną.
Jęk wyrwał mu się z piersi, zanim pochylił się i pocałował ją w usta. A
ona poczuła ogromną falę ciepła ogarniającą ją od ramion po koniuszki
palców u nóg. Takiego uczucia nigdy nie dane jej było doświadczyć.
Chłonęła je każdym nerwem, każdą cząstką swego ciała.
A gdy zerwał z niej bluzkę i zaczął pieścić jej piersi, jęknęła.
- Dobrze ci, skarbie? - wyszeptał.
- Taaak...
Uniósł głowę i spojrzał na nią badawczo.
- Czy jesteś pewna, Annie, że chcesz się ze mną kochać?
- Nigdy w życiu nie byłam niczego bardziej pewna.
Wpatrywał się w nią, trwało to chyba wieczność, a żar,jakim
emanowały jego oczy, zapierał jej dech w piersi. Wstał z kanapy, podał jej
rękę i rzekł:
- Chodźmy na górę, skarbie.
Ujmując jej dłoń, Brant pomyślał, że oto otrzymuje w darze rzadki dar.
Serce biło mu ze wzruszenia, a ciało gotowe było już ów dar przyjąć. Za
chwilę wydarzy się coś, co może radykalnie odmienić ich życie.
- Czy aby na pewno nie masz żadnych wątpliwości? - powtórzył
pytanie. Nie chciałby, żeby rano żałowała tego, na co zdecydowała się
wieczorem.
- Absolutnie żadnych - odparła, a on poczuł wielką ulgę.
RS
85
Objęci weszli po schodach na górę do jego pokoju. Zamknąwszy za
sobą drzwi, Brant zapalił lampkę przy łóżku.
- Brant?
Obrócił się ku niej. Na twarzy Annie gościł nieśmiały uśmiech, co
wydatnie przyspieszyło mu puls.
- Słucham, skarbie?
- Jest coś, co chyba... powinieneś wiedzieć. - Spoglądając na niego,
przygryzała nerwowo dolną wargę.
- Co mianowicie? - Mocno ją do siebie przytulił i pochylił się, całując
jej włosy. - Jeśli idzie o zabezpieczenie, nie martw się, to moja sprawa.
- Wcale o tym nie myślałam - rzekła. - Nie to chciałam ci powiedzieć.
Ogarnęło go coś w rodzaju lęku.
- To co w takim razie? Mów.
- Wiesz... Ja nie jestem dobra w tych sprawach - wy-dukała wreszcie. -
Musisz mi czasem podpowiedzieć, co mam robić w danej sytuacji.
Głos mu kompletnie odjęło. Zanim zdołał coś z siebie wydusić, Annie
dodała:
- Nie mam w tej kwestii żadnego doświadczenia.
RS
86
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Co takiego? - zapytał.
Skinęła głową, potwierdzając tym samym wypowiedziane przed
sekundą zdanie.
Cofnął się o krok, potem jeszcze o krok. Chwycił się za szyję, jak
gdyby broniąc się przed atakiem duszności.
- Jesteś dziewicą - rzekł.
- Tak bywa, gdy dziewczyna nigdy przedtem nie miała kochanka -
odparła.
- I chcesz, żebym ja był tym pierwszym mężczyzną?
- Tak.
W głosie jej zabrzmiała nuta pewności, jakiej nigdy u niej nie słyszał.
- Dlaczego, Annie?
Myślał intensywnie o tym, że powinien odprowadzić ją do jej pokoju,
a sam wskoczyć pod lodowaty prysznic.
- Dlaczego ja? Dlaczego teraz?
- Bo jesteś taki, jaki jesteś, no i nie spotkałam jeszcze bardziej
ponętnego mężczyzny. - Wzięła go za rękę. -A najważniejsze, że przy tobie,
jak przy nikim innym, czuję się prawdziwą kobietą.
Dotyk jej delikatnej ręki, wyraz tęsknoty w zielonych oczach, lekki
uśmiech, jaki zagościł na jej twarzy - wszystko to sprawiło, że świat
zawirował mu przed oczami. Przymknął powieki, usiłując zebrać
rozproszone myśli. Na niewiele to się jednak zdało.
- To jeszcze nie wszystko - ciągnęła, a tonacja jej głosu brzmiała mu
słodko w uszach.
RS
87
Otworzył oczy.
- Czymś jeszcze... - Odchrząknął, bo całkiem wyschło mu w gardle. -...
Czymś jeszcze zamierzasz mnie zaskoczyć?
Skinęła głową z uśmiechem, który rozwiał wszelkie jego racjonalne
zamierzenia.
- Chcę być tak blisko ciebie - mówiła - jak to jest tylko możliwe. Chcę
być częścią ciebie, tak jak chcę, żebyś ty był częścią mnie.
- Dziewczyno - zaczął, przytulając ją do siebie - nie ułatwiasz mi
życia. - Odetchnął głęboko. - Nie masz pojęcia, jak bardzo pragnę wziąć cię
w ramiona i połączyć się z tobą. Ale wiesz przecież, że odbiorę ci coś, czego
nigdy już nie odzyskasz.
- Wiem.
- I wolałbym nie dożyć chwili, kiedy będziesz tego żałować.
Położyła mu palce na ustach, nie chcąc słyszeć dalszych jego
wywodów.
- Żałowałabym, gdyby to się nie stało, Brant. Pocałował ją w te palce.
- Skarbie - powiedział - musisz zrozumieć, że nie mogę niczego ci
obiecywać, bo...
- Ja na nic nie liczę - przerwała mu. - To mój wybór. Chcę, żebyś ty
był moim pierwszym mężczyzną.
On chciałby więcej, pomyślał. Żeby był jej jedynym mężczyzną.
Odrzucił zaraz tę myśl, ale gdy spojrzał w jej zielone oczy, stwierdził, że
faktycznie: chciał być jej jedynym. Żeby tylko on mógł się z nią kochać,
dotykać jej ciała, pieścić piersi... Nie, nie wolno mu o tym myśleć z takim
uporem, bo gotów powiedzieć coś, czemu nie byłby w stanie jeszcze
sprostać.
RS
88
Przymknąwszy powieki, stwierdził, że stoi na przegranej pozycji. Nie
może być już mowy o odprowadzeniu Annie do jej pokoju. Niech się stanie,
pomyślał.
- Skarbie, bo ja... - Nie wiedział, jak ma to powiedzieć. - Bo ja nie chcę
zrobić ci krzywdy.
- Orientuję się, Brant - mówiła, rozpinając guzik jego koszuli - że łączą
się z tym pewne niedogodności. - Odpięła guzik następny. - Ale ja ci ufam.
Wiem, że jesteś delikatny.
Usiłował zapanować nad falą pożądania, jaką wywołał dotyk jej rąk.
Wziął jeden po drugim głęboki wdech, co przyniosło mu ulgę. Annie mu
zaufała, jego subtelności, delikatności, i on za nic w świecie nie dopuści do
tego, by się zawiodła.
- Obiecuję ci, że zrobię wszystko, by w niczym cię nie urazić - rzekł,
całując opuszki jej palców. - Ale musisz mi w tym pomóc.
- W jaki sposób?
- Nie dotykaj mnie przez parę minut. - Uśmiechnął się, widząc jej
zdziwioną minę. - Bo w przeciwnym razie chyba ten dom stanie w
płomieniach od żaru mojego ciała.
- Wyjdź na dwór, to się ochłodzisz - poradziła mu żartobliwie.
- Przez ostatnich parę dni dosyć się namarzłem. - Na widok jej
pytającego spojrzenia dodał: - Odkąd cię poznałem, ciągle biorę zimny
prysznic.
- Naprawdę?
Odgarnął pasmo włosów z jej policzka.
- Nie przypuszczasz nawet, skarbie, ile masz w sobie seksu.
- Nigdy nie myślałam o sobie... w ten sposób.
RS
89
Teraz on z kolei odpiął guzik jej czerwonej płóciennej bluzki i całując
ją w szyję, zaczął odpinać guzik następny.
- Uwierz mi, masz tyle seksu, że żadna znana mi kobieta nie może się
z tobą równać.,
Mocował się z kolejnymi guzikami bluzki, dotykając przy okazji jej
ciała, i nie wiadomo było, które z nich ma bardziej przyspieszony oddech.
Gdy wreszcie uporał się z tą częścią garderoby, oniemiał na widok
czerwonego koronkowego biustonosza.
- Kupiłaś go wtedy w Denver? - zapytał drżącym jak u nastolatka
głosem.
- Tak. Resztę bielizny również - odparła z uśmiechem tak
uwodzicielskim, że ciśnienie od razu skoczyło mu gwałtownie.
Odrzucił bluzkę w drugi koniec pokoju, odpiął biustonosz i opuścił
ramiączka. Doskonałość jej piersi poraziła go.
- Jesteś piękna, Annie.
Całował, pieścił jej brodawki, a ona poddawała się nieznanemu jej
dotąd uczuciu. Czuła żar w całym ciele, ogarniającą ją falę podniecenia.
Chwyciła go za rękę.
- Nie jest ci dobrze, skarbie? - zapytał z niepokojem.
A ona zacisnęła usta aż do bólu, by powstrzymać okrzyk szczęścia.
- Annie, nie broń się przed samą sobą - szepnął jej do ucha. - Krzycz,
kiedy jest ci dobrze.
Gdyby mogła sformułować zdanie, powiedziałaby mu, że kulturalnym
paniom nie wypada krzyczeć. W miarę jednak, gdy jego pieszczoty dawały
jej coraz więcej rozkoszy, czuła się bardziej kobietą niż kulturalną panią. I z
ust jej wyrwał się jęk.
- Tak, skarbie, chcę wiedzieć, że daję ci rozkosz.
RS
90
- Ale ja też chcę zobaczyć twoje ciało - rzekła z nutką pretensji w
głosie i jednym zdecydowanym ruchem rozpięła mu koszulę. - Jesteś
naprawdę wspaniały - dodała, dotykając jego muskularnego ramienia.
- Rozmaicie mnie nazywano - rzekł ze śmiechem. -Ale że jestem
wspaniały, słyszę po raz pierwszy.
- Czy dotykanie mnie sprawia ci również przyjemność? - zapytała.
- Ogromną, skarbie! Jak możesz myśleć inaczej?! -powiedział,
zrywając z siebie koszulę.
Przytuliła się do nagiej piersi Branta, słuchając bicia jego serca. Prąd
elektryczny przenikał całe jej ciało. Czuła jego dłoń manipulującą przy
zamku błyskawicznym jej spódnicy, która w końcu opadła z niej. Brant
spojrzał na Annie, a ona nie miała wątpliwości, że zabrakło mu oddechu na
widok jej czerwonego pasa do pończoch. Zanim przemówił, upłynęło parę
chwil.
- Annie, ja przez tę twoją czerwoną bieliznę dostanę zawału -
powiedział przytłumionym głosem.
- Nie podoba ci się?
W jego niebieskich oczach dostrzegła niemal groźny błysk.
- Podoba, jak najbardziej - odparł. - Ale jeszcze bardziej mi się
spodobasz bez tych koronkowych cudeniek.
Z trudem mogła utrzymać się na nogach, gdy odpinał podwiązki od jej
pończoch, pieszcząc przy okazji uda, potem łydki, później stopy. Następnie
wyprostował się i jednym gestem ściągnął z niej ów koronkowy pas.
Odszedł parę kroków, a podziw, jaki dostrzegła w jego oczach,
uszczęśliwił ją.
- Jesteś piękna, Annie - powtórzył z tak szczerym zachwytem, że nie
miała ani krzty wątpliwości, że i tym razem mówi szczerze.
RS
91
Znów po raz któryś zebrała się na odwagę i dotykając jego bioder,
rzekła:
- Bardzo lubię cię w dżinsach, ale chciałabym się przekonać, jak
wyglądasz bez nich. Mogę? - zapytała, sięgając do jego paska i usiłując go
rozpiąć.
- Jasne, skarbie, cała przyjemność po mojej stronie.
Uśmiechnęła się, rozpięła pasek, zamek błyskawiczny, a czyniła to
wszystko, czując ogromny przypływ podniecenia. Lecz gdy zaczęła ściągać
spodnie z jego bioder, Brant chwycił ją za dłonie.
- Chyba lepiej będzie, jak sam sobie z tym poradzę
- powiedział, z trudem chwytając oddech.
Annie stała bez ruchu, podczas gdy Brant zdejmował spodnie, buty,
spodenki. Nigdy nie widziała nagiego mężczyzny poza, rzecz jasna,
posągami w muzeum. Ale ten prawdziwy nagi mężczyzna wywarł na niej
całkiem inne wrażenie niż tamte dzieła sztuki. W głowie jej się zakręciło i
zabrakło jej powietrza.
Brant wyjął coś z kieszeni dżinsów i włożył pod poduszkę, po czym
obrócił się ku niej. Annie serce waliło jak młotem, bo on był naprawdę
wspaniały, w każdym szczególe. Jakby wyrzeźbił go artysta. Szerokie bary,
płaski brzuch, pięknie umięśnione pośladki.
Ruszył w jej stronę, Annie zaś, widząc, jakie zmiany w nim zachodzą,
zamarła, a zaraz potem puls się w niej rozszalał. Wiedziała coś niecoś o
męskiej anatomii, ale... ?
Spotkali się wzrokiem. Patrzył na nią tak, jakby była najbardziej godną
pożądania kobietą na świecie.
- W porządku, skarbie? - zapytał, ujmując jej dłonie.
- Obiecuję ci, że wszystko będzie dobrze.
RS
92
Zaprowadził ją do łóżka, odchylił kołdrę i ułożył Annie na miękkim
flanelowym prześcieradle. Sam położył się obok i przytulił ją do siebie.
Wzruszyła go kruchość ciała; Annie, a mając przy sobie tę drobną, bezradną
istotę, czuł bezmiar szczęścia.
Zdawał sobie zarazem sprawę, że nie potrafi przedłużać tej chwili
spokojnego upojenia, że jego fizyczność domaga się działania. —
Wsparł się na łokciu, pochylił nad nią i rzekł, czując potrzebę
zapewnienia jej o tym:
- Nie możemy się spieszyć, skarbie, bądź spokojna.
Annie była całkowicie spokojna, objęła go mocno za szyję i zamknęła
mu usta pocałunkiem, dając tym wyraz swojemu absolutnemu zaufaniu.
Pocałunek ów wzbudził w nim płomień pożądania i zapragnął, by ten
płomień ogarnął również ją.
Gdy zdołał wreszcie zaczerpnąć powietrza, powiedział, potrząsając
głową:
- Dziewczyno, chyba nie chcesz mnie zamordować.
- Po czym, pieszcząc jej piersi, dodał: - Ale ubóstwiam, jak tak mnie
mordujesz...
- Brant - zaczęła, zanurzając palce w jego włosy - to chyba ty... masz
wobec mnie... mordercze zamiary.
- Chcesz, żebym przestał... ? - zapytał z uśmiechem.
- Nie - odparła z przymkniętymi oczami.
- Masz taką gładką skórę... Jak najwspanialsza satyna.
- Czuł, jak drży pod dotknięciem jego dłoni. - Annie?
- Taaak?
- Spojrzyj na mnie.
Uchyliła powieki, gdy pieścił wewnętrzną stronę jej uda.
RS
93
- Chcę, żebyś mi coś obiecała.
- W tej kwestii... wszystko ci mogę obiecać - rzekła, wpijając palce w
jego ramię, podczas gdy on coraz śmielej zgłębiał tajemnice jej kobiecości.
- Powiedz mi, kiedy ci jest najlepiej.
- Ja... proszę... - Głos jej przemienił się w cichy jęk.
Popatrzył na nią. Na jej policzkach zakwitły rumieńce pożądania.
- O co mnie prosisz, skarbie?
- Proszę cię, zrób coś...
Otworzyła oczy, ich spojrzenia spotkały się.
- Kochaj mnie, Brant... Teraz, już.
Brant musiał parę razy głęboko odetchnąć. Ta jej gotowość
wstrząsnęła nim, z trudem nakazał sobie wstrzemięźliwość. Pragnęła go, tak
jak on pragnął jej.
- Chwileczkę, skarbie - rzekł, sięgając drżącą dłonią pod poduszkę.
Całował ją, pieścił coraz żarliwiej, coraz bardziej zbliżając się do tej
chwili najważniejszej. Ona, wiedziona instynktem, nie pozostawała mu
dłużna. Oboje zatracili się w tym szaleństwie, lecz w pewnej chwili Brant
jak gdyby się opamiętał. Przecież Annie nic nie wie o miłości, jej ciało nie
jest gotowe, wymaga więcej czasu.
Za późno, stało się, takiej rozkoszy nie zaznał dotąd w życiu.
Odgarnął pasmo blond włosów z jej czoła.
- Annie, przepra...
- Wszystko w porządku, Brant - powiedziała, kładąc mu palec na
ustach. Powiedziała też bez słów, że jest gotowa kochać się z nim znowu.
Panował nad sobą, żeby nie za szybko, żeby przedłużyć rozkosz, choć
drogo go to kosztowało, bo każdy nerw w nim drgał. Chciał doprowadzić
Annie nad sam szczyt, co mu się zresztą udało. Patrzył w jej szeroko
RS
94
otwarte, płonące namiętnością zielone oczy i w końcu z jej ust wydobył się
krzyk. Dopiero wtedy dał ujście swojej naturze.
Annie była szczęśliwa, czując na sobie ciężar jego ciała, jego szybki
oddech na swojej twarzy, szyi. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości:
pokochała go i kochała w nim wszystko. I nie przyjmowała do wiadomości
faktu, że niebawem się rozstaną. To absolutnie niemożliwe, myślała.
Rzeczywistość jednak była całkiem inna i przedstawiała się następująco:
jutro pojadą do Anaheim, a dwa dni później będzie już w domu w Illinois.
- Dobrze się czujesz? - zapytał Brant. Błądził ustami po jej ramieniu,
co obudziło w obojgu dreszcz pożądania.
- Świetnie - odparła, mocniej się do niego przytulając. Spojrzał na nią
z zatroskaniem, a owo zatroskanie przepełniło ją wzruszeniem.
- Czy aby na pewno, skarbie? Skinęła z uśmiechem głową.
- Było to dla mnie nieprawdopodobne przeżycie -rzekła.
Patrzył na nią chwilę, zanim uśmiech rozjaśnił mu twarz.
- Obiecuję ci, że następnym razem będzie jeszcze lepiej.
- Następnym razem?
- Oczywiście, skarbie. Tyle że już nie tej nocy.
- Dlaczego nie? - zapytała i zarumieniła się, wstydząc się własnej
zachłanności.
- Nie chcę zrobić ci krzywdy, skarbie. Trzeba odczekać...
- Jakiej krzywdy... ?
- Nie zamierzam zadawać ci bólu.
- Ale...
- Co się odwlecze, to nie uciecze.
RS
95
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale wzruszyła ją do żywego ta jego
czułość, opiekuńczość, i zamilkła. Nigdy w życiu nie zaznała takiej
troskliwości..
Wkrótce lekkie chrapanie zaświadczyło nieomylnie, że Brant zapadł w
sen. Annie, leżąc w jego ramionach, wpatrywała się w sufit. Za parę dni
wróci do domu i przedłoży babce niezbite dowody, że Patrick Elsworth to
zwykły oszust, co winno ją skłonić do sprawdzenia swoich kont bankowych.
Dlaczego zatem wobec tak pomyślnej perspektywy czuje taką...
wewnętrzną pustkę?
Spojrzała na pogrążonego we śnie Branta i zastanowiła się, czy po
wizycie u jej babki będzie chciał podtrzymywać z nią kontakt. Czy może
zawiezie ją do domu i tyle go będzie widziała.
Oczy jej napełniły się łzami. Wiedziała, skąd to dojmujące uczucie
pustki. Wróci do Illinois i może już nigdy nie zobaczy jedynego człowieka,
jakiego pokochała.
RS
96
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Brant zapłacił za taksówkę, po czym ujął Annie pod ramię i
poprowadził w stronę wejścia dla personelu na arenę w Anaheim. Przez cały
czas starał się nie myśleć o tym dniu, który niebawem nastąpi.
Po ostatniej rundzie wsiądą do samolotu lecącego do Saint Louis,
wylądują, wezmą taksówkę i pojadą do jej domu w Illinois. Ona wróci do
świata swoich książek, świata dzieł sztuki, akcji dobroczynnych, on zaś - na
ranczo i swej zwykłej szarej codzienności, którą przedkładał nad wszystko
inne.
Tak będzie. Tak musi być. Dlaczego więc myśl o tym była tak bardzo
bolesna?
Idąc długim korytarzem, musieli cofnąć się przed mężczyzną ze
słuchawkami na uszach, który wykonywał dziwne taneczne pas.
- Wiem, że ludzie przed występem zachowują się bardzo różnie -
powiedziała Annie. - Ale żeby tańczyć?
- To jest Gil Daniels - oznajmił Brant ze śmiechem. -Beczkowiec.
Ćwiczy.
- Widziałam go w Saint Louis - rzekła Annie - ale mi go nie
przedstawiłeś. No właśnie, co taki „beczkowiec" robi poza tym, że tańczy i
chowa się do beczki, gdy byk za bardzo zbliża się do niego?
- Taki facet, gdy zachodzi potrzeba, odwraca uwagę byka, a poza tym
odgrywa ważną rolę, bawiąc publiczność.
- Szkoda, że ty nie masz do dyspozycji takiej beczki, gdy byk cię
atakuje.
RS
97
- Mnie nie jest potrzebna, ja szybko biegam - oznajmił z odcieniem
dumy.
Patrzył na Annie i uśmiech znikał z jego twarzy. Czy to możliwe, że
pozwoli jej odejść?
Od tamtej pierwszej nocy nie kochali się już więcej. Nazajutrz
wyprawa na lotnisko, z lotniska prosto na arenę, żeby zdążyć na rodeo, a
potem, w hotelu, Annie była tak zmęczona, że zasnęła, jak tylko przyłożyła
głowę do poduszki.
Czy to oznacza, że już nigdy nie będą się kochać? Nie, to niemożliwe,
żeby tak się miało stać, absolutnie niemożliwe!
- Annie?
- Słucham.
- Chcę cię o coś zapytać - zaczął, podjąwszy męską decyzję. Postawił
torbę na podłodze i wziął ją w ramiona. Boże, jak on kochał jej bliskość! Jak
lubił przytulać do siebie tę drobną dziewczynę.
- Powiedz mu, Annie, żeby dziś szczególnie miał na mnie oko -
powiedział Colt, przechodząc obok ze swoim przyjacielem Mitchem
Simpsonem.
- Staraj się spadać na nogi, nie na głowę - burknął Brant, zły na brata,
że mu przeszkodził w tak ważnej chwili.
- Nazywam się Mitch Simpson - rzekł przyjaciel Colta, wyciągając
rękę do Annie. - Siedziałaś chyba obok mojej siostry w Saint Louis, prawda?
Mitch miał opinię uwodziciela, podobnie jak Colt, i Brant, widząc, jak
facet przytrzymuje o wiele za długo dłoń Annie, chętnie dałby mu w zęby.
- Jestem Annie Devereaux - przedstawiła się z uśmiechem. - Miło mi
się rozmawiało z Kaylee. Będzie dziś na rodeo?
RS
98
- Nie - odparł Mitch, wciąż trzymając jej dłoń. - Siedzi w domu i
dopieszcza klacz, którą kupiłem jej na urodziny.
- Szkoda, że się z nią nie zobaczę - powiedziała Annie.
Brant zmierzył Mitcha tak groźnym spojrzeniem, że ten puścił
wreszcie dłoń dziewczyny, lecz w jego z kolei spojrzeniu nie było ani cienia
skruchy.
- Kaylee mówiła mi, jak miło spędziłyście razem czas. Też będzie
żałowała, że się z tobą nie zobaczy.
- No proszę - rzekł Colt, uśmiechając się ironicznie. - Woli
poklepywać tę szkapę, niż obserwować moją jazdę.
- Woli nie tracić czasu na próżno - orzekł Mitch. - Zna cię aż za dobrze
i potrafi przewidzieć bieg wydarzeń.
- Co masz do zarzucenia mojej jeździe? - zapytał Colt, wyraźnie
dotknięty do żywego.
- Nie tyle twojej jeździe, ile twoim upadkom - powiedział ze śmiechem
Mitch. - Zawsze lądujesz na głowie i wynoszą cię z areny.
Trwała jeszcze ostra wymiana zdań między nimi, gdy Brant i Annie
ruszyli w stronę bufetu. Brant objął ją i powiedział:
- Nareszcie mogę wrócić do pytania, które zamierzałem ci zadać.
Uśmiechnęła się, a jemu ciepło zrobiło się na sercu.
- Pytaj, kowboju - rzekła.
- Wyprowadziliśmy się już wprawdzie z hotelu, ale czy nie miałabyś
nic przeciwko temu, gdybym znalazł pokój gdzie indziej i przełożył lot na
dzień następny?
Przez parę sekund milczała, nie odrywając od niego wzroku.
- Czy chodzi ci o to, żebyśmy spędzili razem jeszcze jedną noc? -
zapytała w końcu.
RS
99
- Tak.
Dotknęła jego policzka.
- Podoba mi się ten pomysł - powiedziała. - Pragnę tej nocy, twoich
pieszczot, pragnę kochać się z tobą. Poza tym coś mi obiecałeś.
- Naprawdę? Co takiego?
Jej bliskość sprawiała, że zapominał czasem, jak się nazywa.
Wspięła się na palce i wyszeptała mu na ucho:
- Obiecałeś, że za drugim razem będzie jeszcze wspanialej. Tylko że
do tej pory tego drugiego razu nie było. Masz zatem dług wobec mnie.
- Jestem człowiekiem honoru, skarbie, i dotrzymuję słowa. Zjemy coś i
dokonam zmiany rezerwacji.
Po obiedzie w barze dla VIP-ów Brant poszedł się przebrać przed
występem, Annie zaś, stojąc wśród tłumu, rozmyślała o tym, jak skwapliwie
zgodziła się na propozycję Branta.
Nie do pomyślenia wręcz, by Anastasia, wnuczka powszechnie
szanowanej Carlotty Whittmeyer, zgodziła się z takim entuzjazmem na
spędzenie kolejnej nocy z mężczyzną, z którym nocy poprzedniej uprawiała
miłość! Lecz tydzień temu Anastasia podjęła decyzję - spacer po gzymsie
odmienił radykalnie jej życie. Za sprawą tego uroczego, opiekuńczego,
pełnego seksu kowboja Anastasia stała się Annie, dziewczyną, która umie
cieszyć się życiem i w pełni z niego korzystać.
Spojrzała po sobie, na swoje ubranie. Nawet tu zaszła zmiana.
Anastasia lubiła luźne spódnice, bluzki o pastelowych, nie rzucających się w
oczy kolorach. Nigdy nie przypuszczała, że będzie nosić czarne koszule do
dopasowanych dżinsów i że właśnie kolorowe stroje bardzo jej będą
odpowiadać. Polubiła nawet kowbojskie kapelusze. Uśmiechnęła się w
duchu, przypominając sobie minę, z jaką Brant patrzył teraz na nią.
RS
100
Niestety jej babka nigdy nie zaakceptowałaby tej zmiany. Wierzyła
święcie, że Annie będzie wiodła równie bezbarwny żywot jak ona i będzie
nosiła równie bezbarwne stroje. Że jej światem będzie tylko świat książek.
To się nigdy nie stanie. Nie będzie działała w myśl dyrektyw babki.
Będzie sobą. I bez względu na to, co wydarzyło się między nią a Brantem,
zawsze będzie mu wdzięczna, że odmienił jej ponure, pełne zakazów życie.
Zatopiona w myślach dopiero po chwili usłyszała ten głos. I zamarła.
Bała się poruszyć, bała się rozejrzeć dokoła. Sądząc po barwie głosu, Patrick
musiał być gdzieś blisko. Jakieś parę kroków od niej.
Zobaczyła go i serce zaczęło jej walić. Stał do niej tyłem, rozmawiając
z grupą kowbojów. Wyglądało na to, że pokazywał im jej zdjęcie i pytał, czy
jej nie widzieli.
Wpadła w panikę - rozglądała się rozpaczliwie dokoła, gdzie by tu się
schować. Spojrzała w prawo - stał tam w ogrodzeniu ogromny, groźnie
wyglądający byk. Z dwojga złego wolałaby już spotkać się oko w oko z
Patrickiem Elsworthem.
Co tu robić?
Nagle wzrok jej spoczął na stojącej nieco opodal beczce. Nikt na
pewno nie będzie jej tam szukał.
Powoli, by nie zwrócić na siebie uwagi, Annie zbliżyła się do beczki i
wśliznęła do jej wnętrza. Wstrzymując oddech, wyjrzała, by się upewnić,
czy Patrick nie zauważył jej manewru.
Mijały sekundy i Annie uspokoiła się na tyle, że postanowiła wyjść z
beczki i odszukać Branta. Tym bardziej że uznała, że Patrick pewno już
sobie poszedł. W tym właśnie momencie poczuła, że beczka przechyla się
groźnie na bok i, o zgrozo, toczy się do przodu. Nie wiedziała, co się stanie.
RS
101
I niebawem uświadomiła to sobie - ona wraz z beczką znajdzie się lada
chwila na arenie.
- Halo, ludzie! Ja jestem w środku! - krzyczała.
Wyciągnęła rękę w stronę otworu, chcąc zwrócić uwagę tych, którzy tę
beczkę toczą. Wtedy ktoś dotknął jej dłoni.
- Co jest, do cholery?! - wrzasnął. Beczka nagle wyhamowała i do
środka zajrzała pomalowana twarz „beczkowca". - Co pani tu robi, na Boga?
- Niech pan mówi ciszej - poprosiła błagalnym tonem. Jeśli Patrick jest
gdzieś w pobliżu, to ona nie zamierza się stąd ruszać. - Niech pan odszuka
Branta Wakefielda -rzekła.
- Gdzie mam go szukać? I z jakiej racji? - zapytał. Dlaczego niektórzy
mężczyźni są tacy niesympatyczni? - zadała sobie w duchu pytanie.
Udręczona tym turlaniem się zamknęła oczy, nakazując sobie cierpliwość.
- Proszę, to bardzo ważne - powiedziała. Ale gdy facet nie przestawał
wpatrywać się w nią w milczeniu, ogarnęła ją wściekłość. - Dopóki nie
odszuka pan Branta Wakefielda, nie zamierzam wyjść z tej pańskiej
cholernej beczki! Jasne?!
Brant rozglądał się z niepokojem, szukając wśród tłumu twarzy Annie.
Gdzie ona się podziała?! Była tu przed kwadransem i znikła jak kamfora.
- Nie widziałeś Annie? - zapytał zmierzającego ku niemu brata.
- Ostatnio widziałem ją z tobą w barze dla VIP-ów - odparł Colt,
uśmiechając się pod nosem. - Nawiasem mówiąc, Mitcha też nie widziałem
- dodał, lecz słysząc dosadne przekleństwo, jakie Brant rzucił pod jego adre-
sem, szybko się wycofał: - Żartowałem, braciszku. Mitch nie z takich, co
tracą czas na próżno.
- Co prawda, to prawda - podsumował Brant.
- Czy coś się stało? - Colt miał minę szczerze zatroskaną.
RS
102
- Jeszcze nie wiem - odparł Brant, wciąż przeszukując tłum wzrokiem.
- W razie gdybyś potrzebował pomocy, możesz na mnie liczyć -
zapewnił Colt. - Wystarczy jedno słowo.
- Dzięki - rzekł Brant, odprowadzając spojrzeniem brata, który
dołączył do grupy jeźdźców. Nigdy nie wątpił w lojalność swoich braci i w
ich pomoc w razie potrzeby.
- Brant! - krzyknął Gil Daniels, podbiegając do niego.
- Musisz mi pomóc.
- Nie teraz, Gil!
- Ale ta sprawa nie może czekać.
- Nic na to nie poradzę - rzekł Brant. - Pilnie kogoś szukam.
Gil chwycił go za ramię.
- Musisz, bo...
Brant obrzucił go wściekłym spojrzeniem.
- Nie mam teraz czasu, Gil. Szukam...
- A ja nie mam czasu czekać, kiedy wreszcie ta twoja blondynka
zdecyduje się wyjść z mojej beczki.
- Annie w beczce? - zapytał Brant zaskoczony.
Gil wzruszył ramionami i skierował się ku bramie wiodącej na arenę.
- Nie powiedziała, jak ma na imię, a ja nie pytałem - odparł. -
Oświadczyła mi natomiast, że nie wyjdzie z tej cholernej beczki, póki cię nie
odnajdę.
Brant pospieszył co tchu do tej cholernej beczki, z której właśnie
Annie wystawiła głowę.
- Co ty tu robisz, do diabła? - zapytał.
- Patrick tu się kręci.
- Jesteś pewna? - Brant rozejrzał się dokoła.
RS
103
- Rozmawiał z kilkoma kowbojami i pokazywał im moją fotografię.
Podał Annie rękę i pomógł jej wygramolić się z beczki.
- Skarbie, o mało nie dostałem zawału, kiedy Gil powiedział mi, gdzie
jesteś.
- Jeszcze dwie sekundy, a byłaby wraz z beczką na arenie - oznajmił
Gil.
Brant przyglądał się Annie: dolna warga drżała jej nerwowo.
- To było jedyne miejsce, gdzie mogłam się ukryć przed wzrokiem
Patricka. Był tak blisko mnie...
Brant wziął ją w ramiona i mocno do siebie przytulił. Dlaczego, do
diabła, on tak się o nią troszczy? Jakby nie miał innych zmartwień, choćby z
jeźdźcami, którzy, gdy spadną z byków, liczą tylko na jego pomoc.
Lecz kobiecie, którą ochraniał i która mu zaufała, grozi największe
niebezpieczeństwo. Nie wolno mu dopuścić, by stała jej się krzywda.
Gdy zobaczył idącą ku niemu Sarę, odetchnął z ulgą.
- Potrzebuję twojej pomocy - powiedział.
Wysoka, szczupła blondynka uśmiechnęła się z lekkim odcieniem
ironii.
- Jeśli masz na myśli wyprawę po zakupy, to musisz poczekać do jutra.
- Nic z tych rzeczy - odparł Brant i nie wdając się w szczegóły,
opowiedział o Annie, którą ściga Elsworth. - Czy mogłabyś zaopiekować się
nią aż do ostatniej rundy?
- Oczywiście. - Skinęła na Annie. - Nie wpuścimy na nasz teren tego
faceta, a jeśli będzie się upierał, to nasi jeźdźcy mają dość adrenaliny, by go
odwieść od tego zamiaru.
- Cieszę się - rzekł Brant, całując Annie w czoło. - Zobaczymy się po
ostatniej rundzie.
RS
104
- Uważaj na siebie!
- Obiecuję, skarbie. -I zniżył głos do szeptu: - Przecież mamy dzisiaj
randkę.
Odprowadzał ją wzrokiem, dopóki nie usłyszał przez głośnik swojego
nazwiska.
Ani ten okropny typ, ani żadna inna okoliczność nie przeszkodzi mu w
spędzeniu nocy z najbardziej, jego zdaniem, atrakcyjną kobietą na świecie.
Brant skulił się w oczekiwaniu na ostatniego tego wieczoru
zawodnika, dosiadającego rozjuszonego byka. Gdy pojawił się, Brant pilnie
obserwował jeźdźca, który robił, co mógł, by utrzymać się na grzbiecie
zwierzęcia usiłującego, rzecz jasna, pozbyć się go.
Nie upłynęła jednak minuta, gdy przestał panować nad własnymi
ruchami i upadł niebezpiecznie blisko kopyt byka. Brant zorientował się od
razu, że kowboj, padając na głowę, stracił przytomność. Bez chwili namysłu
przykrył jeźdźca swoim ciałem, ratując kowboja przed niechybną śmiercią.
Wiedział bowiem, że ten byk ma zwyczaj tratować swoich przeciwników.
Nie zdarzyło się jeszcze, by któryś z jeźdźców zginął przy Brancie na arenie,
i teraz też do tego nie dopuści.
Wiedząc, że inni poskramiacze zaraz się tu zjawią i odciągną byka od
niego i od nieprzytomnego kowboja, nie przejmował się zbytnio. Czeka go
ostatnia noc z Annie i nie zamierza spędzić jej w szpitalu.
I raptem poczuł rogi byka na swoich żebrach i choć przeszył go
potworny ból i zabrakło mu powietrza, wciąż osłaniał ciałem leżącego
kowboja. Wierzył, że kamizelka ochronna, jaką nosił pod strojem
poskramiacza, zabezpieczy go przed poważniejszymi obrażeniami.
RS
105
Na szczęście dalsza akcja przebiegła błyskawicznie. Dwaj inni
poskramiacze uporali się z bykiem, a na arenę szybko wbiegli lekarze, by
ratować życie nieprzytomnego jeźdźca.
- A jak ty się czujesz, Brant? - zapytał jeden z nich.
- Dobrze - odparł, wstając powoli. - Mam na pewno parę siniaków, ale
żadnych złamań nie ma.
- Na pewno?
- Tak. - Zacisnął zęby z bólu, gdy schylił się po kapelusz. - Byłem już
w życiu wystarczająco pokiereszowany, by się na tym znać.
Poczekał, aż wyniosą z areny kowboja i ogłoszą nazwisko zwycięzcy
w tym rodeo, i udał się w poszukiwaniu Annie. Zamiast niej spotkał się
twarzą w twarz z Patrickiem Elsworthem.
- Szukam cię, Wakefield. Z tym makijażem ledwo cię poznałem.
- Ciekawe, bo ja ciebie nie szukam - powiedział Brant, wzruszając
ramionami. Och, jak on marzył, by rozkwasić nos temu facetowi! Elsworth
wymienił jego nazwisko, ciekawe. - Skąd wiesz, jak się nazywam? - zapytał.
Patrick miał ogromnie zadowoloną minę.
- Przekupiłem urzędnika w Saint Louis i dowiedziałem się, kim jesteś i
że bierzesz udział w tym żałosnym widowisku. A potem dowiedziałem się,
gdzie będziecie występować. Ale to nieważne. Gdzie ona jest?
Brant nie zamierzał udawać, że nie wie, o kim on mówi.
- Annie jest dla ciebie nieosiągalna - rzekł przez zaciśnięte zęby. - A
teraz spadaj, zanim stracę cierpliwość i przyłożę ci.
- Annie, powiadasz? - Patrick roześmiał się na cały głos. - Carlotta
byłaby zachwycona. Nakładłaby ci tyle do uszu, że zapamiętałbyś raz na
zawsze, że jej szanowna wnuczka ma na imię Anastasia.
RS
106
Wiedząc, że facet będzie szedł za nim krok w krok, Brant skierował się
do przebieralni. Oczywiście, tamten szedł za nim krok w krok.
- Wiesz chyba, że tylko starsza pani jest przy forsie? - zapytał.
- Właśnie mi to powiedziałeś.
Brant starał się trzymać z dala od miejsca, gdzie znajdowała się Annie.
- Nie mam pojęcia, co ci naopowiadała Anastasia -ciągnął Elsworth -
ale fakt jest faktem, że ona tylko czeka na to, że stara wykituje. To jedyny
powód, dla którego spełnia wszystkie jej polecenia.
Brant nie wiedział, kogo Elsworth opisuje. Na pewno nie Annie. Nie
zamierzał jednak wdawać się z nim w dyskusję, w każdym razie nie w
pobliżu miejsca, gdzie Annie mogła się znajdować.
Dostrzegł Colta i Mitcha w pewnej odległości, więc przyspieszył
kroku. Mijając ich, zapytał:
- Colt, czy pamiętasz, o czym rozmawialiśmy niedawno?
Ten spojrzał najpierw na Branta, potem na stojącego przy nim
mężczyznę.
- Pamiętam - odparł.
- Teraz właśnie tego potrzebuję - rzekł Brant i jeszcze bardziej
przyspieszył kroku.
Colt, uśmiechając się czarująco, objął Elswortha żelaznym chwytem i
oznajmił mu:
- Zamiast Branta my się teraz tobą zajmiemy, koleś.
- Dzięki - rzucił Brant przez ramię i pospieszył w stronę przebieralni.
Tam zdjął błyskawicznie bluzę, kamizelkę ochronną, pozbył się makijażu,
chwycił swoją torbę i pobiegł szukać Annie.
W czasie gdy Colt i Mitch będą „zajmować się" Elsworthem, on wraz
z Annie opuszczą arenę i udadzą się do hotelu.
RS
107
Obiecał Annie, że nie dopuści, by Elsworth znalazł się w jej pobliżu, i
zamierzał za wszelką cenę dotrzymać słowa.
RS
108
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Annie nie mogła się doczekać, kiedy Brant za pomocą karty
elektronicznej otworzy drzwi do pokoju w hotelu, a potem, gdy wejdą,
zamknie je za sobą. Kiedy zapalił światło, zarzuciła mu ramiona na szyję.
- W życiu nie byłam bardziej przerażona - powiedziała, nie mogąc
opanować drżenia.
- Teraz już jesteś bezpieczna, skarbie - rzekł, krzywiąc się z bólu. -
Elsworth nie wie, gdzie jesteśmy.
- Patrickiem w ogóle się nie przejmuję - powiedziała. - Ale serce we
mnie Zamarło, kiedy zobaczyłam, jak ten byk cię zaatakował. Nic ci się nie
stało?
- Jestem trochę obolały - powiedział - i jutro muszę zwolnić tempo, ale
nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze.
- Na pewno?
- Bywałem w sytuacjach znacznie trudniejszych niż ten drobny
incydent.
Obserwowała go, jak powoli zdejmuje kapelusz, kurtkę.
- Czy lekarz cię zbadał? - zapytała, nie dając za wygraną.
- Skarbie, ja naprawdę świetnie się czuję. Mam tylko parę siniaków, to
wszystko.
Mrugając pełnymi łez oczami, powiedziała:
- Nigdy nie zetknęłam się z podobnym bohaterstwem. Przykryłeś tego
jeźdźca własnym ciałem. W głowie się nie mieści. Nie uwierzyłabym, gdyby
ktoś mi o tym opowiadał. Nieprawdopodobne!
Objął ją i musnął ustami jej czoło.
RS
109
- Ty jesteś nieprawdopodobna - oświadczył.
Co za skromność, myślała. Umniejszał własną rolę w uratowaniu życia
tego kowboja. Im dłużej go znała, tym bardziej podziwiała jego męstwo.
Rozsunęła zamek jego bluzy, a kiedy dotknęła dłonią ciała Branta,
przymknął z uśmiechem oczy.
- Źle się czujesz? - zapytała.
- Nawet w niebie nie czułbym się lepiej. - Tak na nią spojrzał, że aż
zabrakło jej tchu. - Ale ja chcę, żebyś i ty czuła się jak w niebie.
Powoli, jakby z namysłem odpinał guziki jej bluzki, a ona z wrażenia
ledwo trzymała się na nogach. Wodził palcami po jej brzuchu, a ona drżała
pod jego dotykiem. Zdjął jej bluzkę, a jej serce waliło jak młotem. Ujął
dwoma palcami koronkowy biustonosz i rzekł:
- Wiesz, skarbie, gdybyś mi nie powiedziała, że nosisz taką bieliznę,
pomyślałbym, że chcesz umyślnie doprowadzić mnie do szaleństwa.
Zsuwając koszulę z jego ramion, zapytała:
- A wolałbyś, żebym wtedy w Denver kupiła praktyczne bawełniane
majtki i równie praktyczny biustonosz?
- Skądże! - Potrząsnął energicznie głową. – Okazało się, że przepadam
za koronkami i przewiewnymi stringami. Cieszę się, że nosisz takie
cudeńka.
A ona, patrząc w jego błękitne oczy, cieszyła się, że on się cieszy.
Uczucie to jednak prysło, gdy Brant odpiął jej stanik i odrzucił go na bok.
Dreszcz pożądania przeniknął ją, gdy zaczął pieścić jej piersi.
- Dobrze mi - szepnęła.
Objęła go mocno, a wtedy z jego ust wydobył się jęk bólu.
RS
110
- Boże, przecież ty jesteś ranny. - Odsunęła się, by dobrze się przyjrzeć
jego ciału. Cała lewa strona wzdłuż żeber to był jeden wielki, paskudny
siniak. - Kochanie, to wygląda strasznie - rzekła.
- Drobiazg - powiedział.
- Żaden drobiazg, to poważna sprawa. - Wzięła go za rękę i
doprowadziła do łóżka. - Usiądź wygodnie. - Ignorując zewnętrzne oznaki
stanu jego uczuć, ściągnęła z niego dżinsy. - Zaraz zdejmę ci buty -
oznajmiła. Włożyła bluzkę, zapięła starannie guziki. - Leż spokojnie, odpręż
się - ciągnęła. - Zaraz przyniosę lód.
Obserwował ją, jak sięga do kieszeni jego spodni po kartę, jak wkłada
ją w odpowiednie miejsce, otwiera zamrażarkę i ładuje lód do torby. Było
mu bezgranicznie dobrze. Prawie tak samo jak wtedy, gdy on robił
wszystko, by jej ulżyć. Jak by to było, gdyby cały czas razem przebywali,
gdyby zawsze troszczyła się i dbała o niego, bo właśnie to byłoby dla niej
najważniejsze?
Przeklął w duchu, zły na siebie za te idiotyczne marzenia, które nim
zawładnęły. Nie ma wszak najmniejszego sensu marzyć o tym, co nigdy się
nie wydarzy. Mają przed sok jedną noc, i to wszystko. Jutro zawiezie Annie
do jej babki w Saint Louis wsiądzie do samolotu, wróci do domu i tak
skończy się cała ta historia. On i Annie wywodzą się z dwóch różnych
światów, a wiedział przecież z własnego doświadczenia, że z takiego
związku nigdy nic dobrego nie wyniknie
Gdy Annie weszła do pokoju z plastikową torbą pełna kostek lodu,
Brant uśmiechnął się, widząc jej pełną determinacji minę. Mógłby w
nieskończoność poddawać się jej zabiegom pielęgniarskim, aczkolwiek jego
obrażenia aż takiej troski nie wymagały, co z chęcią by jej udowodnił
RS
111
Przysiadła na brzegu łóżka i odgarnąwszy prześcieradło, przyłożyła
torbę z lodem do jego boku.
- Skarbie, to cholernie zimne! - wykrzyknął.
- Lód na ogół jest zimny - rzekła z uśmiechem. - Nie jestem za mocna
w udzielaniu pierwszej pomocy. Jak długo ma trwać ten zimny okład?
- Nie za długo. - Sięgnął do guzików jej bluzki. - Moje myśli zmierzają
w kierunku czegoś znacznie cieplejszego.
- Ale przecież jesteś poturbowany...
- Nie jest tak źle, Annie. - Uporawszy się z guzikami ściągnął bluzkę z
jej ramion. - Żebra może mnie i bolą lecz za to inne części mego ciała
funkcjonują prawidłowo
Torbę z topniejącym lodem położył na nocnej szafce i wziął Annie w
ramiona. Tuląc ją, czuł, jak obniżone lodem temperatura jego ciała wraca do
normy, a nawet błyskawicznie ją przekracza.
Rozsunął zamek błyskawiczny jej dżinsów.
- Pozbędziemy się tych wszystkich rzeczy, skarbie -powiedział.
Pochylił się, by zdjąć jej buty. A ona pomyślała, przygryzając w
skupieniu dolną wargę, do czego to doszło. Bo zaledwie przed tygodniem do
głowy by jej nie przyszło, iż w obecności mężczyzny będzie się rozbierać. I
do głowy by jej nie przyszło, że jakiś mężczyzna będzie na nią tak patrzeć.
Tylko że to nie był „jakiś mężczyzna". To był Brant. Człowiek, którego
pokochała.
- Chodź do mnie - rzekł.
Usiadła na skraju łóżka, a on objął ją, wsparł o poduszkę i przywarł
ustami do jej ust.
RS
112
Przymknęła oczy i wszystko przestało się dla niej liczyć. Pieszczoty
jego dłoni wzmagały tęsknotę do czegoś więcej. Pragnęła go z równą mocą
jak poprzednim razem.
- Nie masz pojęcia, Annie, jak bardzo pragnąłem być znowu z tobą.
- Brant... - Tylko tyle zdołała powiedzieć.
Pieścił ją z taką bezmierną czułością, że aż oczy jej zaszły łzami.
- Kocham sposób, w jaki wymawiasz moje imię, skarbie.
Błądziła dłońmi po jego piersi, ramionach, brzuchu, a gdy dotknęła
paska szortów, zapytała:
- Czy aby nie masz na sobie zbyt wiele rzeczy, kowboju?
- Bardzo możliwe. Wobec tego pomóż mi rozwiązać ten problem.
Uniósł pośladki, a ona, starannie omijając niebezpieczne rejony,
ściągnęła z niego spodenki.
- Boli cię przy każdym ruchu, prawda?
- Nie za bardzo - odparł.
Wyczuła jednak napięcie w jego głosie, dostrzegła skrzywienie warg,
nad czym widocznie nie mógł zapanować.
- Słuchaj, Brant...
- Skarbie, nie będę cię okłamywał. Boli mnie jak diabli. Ale nie aż tak,
żebym nie mógł kochać się z tobą tej nocy.
- Ale...
Uśmiechnął się uwodzicielsko, a od tego uśmiechu ciarki przeszły
Annie po plecach.
- Są pewne pozycje - zaczął - które możemy wykorzystać, a przy
których ty wykonujesz większość ruchów. - Zamilkł na chwilę. - Jeśli
oczywiście nie budziłoby to twoich sprzeciwów.
RS
113
Na myśl, że ona, Annie, miałaby przejąć inicjatywę w tak delikatnej
kwestii, poczuła zażenowanie, lecz perspektywa sprawienia mu rozkoszy
była doprawdy ekscytująca.
- Nauczysz mnie? - zapytała, starając się uśmiechnąć.
Ujął jej rękę i przyciągnął do siebie, a ona patrzyła w jego
nieprawdopodobnie niebieskie, pociemniałe teraz z namiętności oczy.
- Sądzę, skarbie, że żadna nauka nie będzie ci potrzebna - rzekł,
wodząc jej dłonią po swoim ciele.
A ona pomyślała, że nigdy w życiu nie czuła w sobie tyle kobiecości i
tyle kobiecej mocy.
Gdy pieściła jego pięknie umięśnione, gładkie ciało, w niej samej
budziło się pożądanie. Pragnęła dać mu rozkosz i pragnęła tej rozkoszy dla
siebie. A owo pragnienie wzmagało się z każdą sekundą.
- Brant... trzeba...
W mig zrozumiał, o co chodzi.
- W kieszeni dżinsów - powiedział, wskazując na stertę ubrań ich
obojga obok łóżka. Gdy wręczała mu paczuszkę, odsunął jej dłoń. - Zrobimy
to razem, skarbie - rzekł.
Spojrzała mu w oczy i nabrała w płuca solidny haust powietrza, nim
pomogła mu w tej intymnej czynności... Uświadomiła sobie przy tym, że
Brant powierzył jej kontrolę nad obojgiem, co świadczyło, że darzył ją
absolutnym zaufaniem. Przepełniło ją to ogromną, niewyobrażalną wręcz
miłością do tego człowieka. Nie miała już teraz cienia wątpliwości, że Brant
jest jej przeznaczony, stanowi drugą jej połówkę.
Kochali się, a jej niepotrzebne były żadne wskazówki, kierowała się
intuicją, i osiągnęła sukces, przekraczający wszelkie jej i jego wyobrażenia.
RS
114
Annie długo już spała, a Brant wciąż trzymał ją w ramionach. Lubił
przytulać jej drobne ciało, lubił zapach jej włosów. Lubił wszystko, co
wiązało się z tą dziewczyną bądź jej dotyczyło.
Do diabła! Czyżby zakochał się w niej?
Przymknąwszy oczy, usiłował wmówić w siebie, że to, co do niej
czuje, w żadnym razie nie jest miłością, bo po prostu ona mu się podoba i
bardzo ją lubi. Lecz gdy Annie poruszyła się i mruknęła przez sen jego imię,
ogarnęła go tak wielka czułość, że nie potrafił przeciwstawić się jej i
zbagatelizować tego uczucia.
Jak on mógł pozwolić sobie na miłość do Annie? Czyż nie wiedział z
własnego doświadczenia, że dziewczyna jej pokroju nie może dać szczęścia
takiemu jak on niepokornemu kowbojowi? A jeśli ona, mając już dość
emocji związanych z jego osobą, mając już dość jego samego, zapragnie
wrócić do swego środowiska, by wieść życie bardziej kulturalne? Jak on to
zniesie? Siła złego na jednego!
Jeszcze jedna możliwość wchodziłaby w grę: znudzona trybem jego
życia, lecz pragnąca ratować to ich uczucie, będzie usiłowała dopasować go
do swego świata - a na to on nigdy by nie przystał.
Zaczerpnął parę głębokich oddechów, by ukoić ból rozsadzający mu
klatkę piersiową. Odpowiedź na to pytanie była prosta: świadomość, że
Annie przestaje go kochać, bo nie może zaakceptować życia, jakie on
wiedzie, byłaby dlań nie do zniesienia.
Starając się jej nie obudzić, cofnął delikatnie obejmujące ją ramiona,
usiadł na skraju łóżka i ukrył twarz w dłoniach. W głębi duszy wiedział, co
powinien uczynić. Jutro odwiezie ją do babki, pocałuje na pożegnanie wraz
z życzeniami szczęścia, i przez resztę życia będzie żałował, że nie nadał
sprawie innego biegu. Że zdławił w sobie coś co było najważniejsze.
RS
115
Gdy Brant zatrzymał wóz przed domem starszej pani, serce w Annie
zamarło. Spojrzała na przystojnego kowboja siedzącego za kierownicą i z
trudem powstrzymała cisnące się jej do oczu łzy. Jeśli ona wysiądzie z
samochodu, Brant zawróci i pojedzie na swoje ranczo. Bez niej.
- Nic nie przesadzałaś, skarbie - stwierdził, obrzucając spojrzeniem
dobrze utrzymany dwupiętrowy wiktoriański dom. - Nawet z zewnątrz
wygląda jak muzeum.
- W takich domach panuje na ogół ciepła, rodzinna atmosfera -
powiedziała Annie ze wzrokiem utkwionym w widocznych nad żywopłotem
posągach greckich po obu stronach wejścia. - Ale tego domu to nie dotyczy.
Atmosfera jest w nim lodowata.
- Domyślam się, że panują w nim ostre reguły. - Podszedł do drzwi od
strony pasażera, by pomóc jej wysiąść.
- Dziękuję ci za wszystko, Brant.... - Urwała, nie znajdując innych
słów. - Nie wiem, co by się stało, gdybyś...
- Nie przesadzaj, skarbie. - Położył dwa palce na jej ustach. - Wszystko
dobrze się potoczyło i nie ma o czym gadać.
- Szerokiej drogi - rzekła, ruszając ku domowi, choć korciło ją, by
zarzucić mu ramiona na szyję i prosić, aby wziął ją ze sobą. Tymczasem, ku
jej zdziwieniu, to on ją objął i ruszył ku domowi razem z nią.
Uśmiechem skwitował jej zdziwione spojrzenie.
- Sądziłem, że gdy odprowadzę cię do drzwi, otrzymam być może
zaproszenie na małą kawę przed podróżą.
Annie też się uśmiechnęła.
- Oczywiście - rzekła. Chciałaby dać mu coś więcej niż małą kawę.
Chciałaby mu dać własne serce. - A może zostaniesz na kolacji? - zapytała.
Spojrzał na zegarek.
RS
116
- Niestety, skarbie, nie zdążę. O dziesiątej mam samolot z Saint Louis.
Annie, stojąc przed ciężkimi mahoniowymi drzwiami, westchnęła
ciężko i zdecydowanym ruchem nacisnęła dzwonek. Po paru sekundach
Carlotta Whittmeyer otworzyła drzwi.
- Gdzie to bywałaś, młoda damo? - zapytała, zmarszczywszy groźnie
brwi. - Dzwoniłam do biblioteki, ale ta dziewczyna nic konkretnego nie
mogła mi powiedzieć. Nie miała pojęcia, gdzie się podziewasz. Wspomniała
tylko, że Patrick od tygodnia cię szuka. - Zmierzyła Branta od stóp do głów.
- A to kto? - zapytała.
- Jestem Brant Wakefield - rzekł, wyciągając do niej rękę.
Szczupła siwa dama omiotła tę rękę wzrokiem, po czym wróciła
spojrzeniem do Annie.
- Żądam odpowiedzi, Anastasio! I co ty, na litość boską, masz na
sobie?! Wyglądasz w tych dżinsach i kapeluszu jak jakaś kowbojka! Gdzie
okulary?
- Cieszę się, że cię widzę - powiedziała Annie. -Wejdźmy do środka i
wszystko ci wytłumaczę.
Starsza pani cofnęła się, by ich przepuścić. Brant podążał za Annie
przez hol, aż doszli do drzwi... salonu? To jedyne określenie, jakie mu się
nasuwało. Ciemne antyczne meble, ciężkie zasłony z brokatu, kominek
stanowiący sam w sobie dzieło sztuki, na ścianach obrazy w pozłacanych
ramach. Był tym wszystkim oszołomiony, czuł się tu obco, nie na swoim
miejscu, zupełnie jakby oglądał to wnętrze ukryty za kotarą. I wyobraził
sobie, jak ciężkie musiała mieć Annie dzieciństwo.
Siedząc przy niej, czuł, jak była spięta, i wziął ją za rękę.
- Wszystko będzie dobrze, skarbie - rzekł.
RS
117
- Domniemywam, że byłaś gdzieś z tym... mężczyzną - powiedziała
Carlotta, a zabrzmiało to tak, jakby uznała, że Brant jest jakimś podłym
draniem, wyrzutkiem społeczeństwa.
- Babciu! Brant to wspaniały, szlachetny człowiek, w życiu takiego nie
spotkałam! Pomógł mi w sytuacji wręcz beznadziejnej - oznajmiła Annie,
patrząc na niego ciepło. Sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej pierścionek,
który zabrała Elsworthowi. - To twój pierścionek. Od tego wszystko się
zaczęło.
- Mój? - Carlotta potrząsnęła głową. - Pierwszy raz go widzę.
- Nieważne. Ważne jest natomiast kilka tysięcy dolarów, jakie Patrick
zdefraudował z twoich kont bankowych. Dzięki temu mógł kupić mi taki
klejnot.
Annie informowała babkę, czego dowiedziała się o Elsworcie, o
groźbach, jakie wysuwał pod ich adresem. Lecz ku zdziwieniu Branta
starsza pani sprawiała wrażenie, jakby słowa wnuczki kompletnie do niej nie
docierały.
- Czy nie zdajesz sobie sprawy - mówiła Carlotta – co ryzykujesz,
zadając się z obcym mężczyzną? Czyżbym niczego cię nie nauczyła? - Tu
starsza pani zmierzyła Branta spojrzeniem spod przymrużonych powiek. -
Nie mówiąc już o tym, jak bardzo naraziłaś na szwank swoją opinię. Aż
strach pomyśleć, co powiedzą moi przyjaciele z Klubu Ogrodowego, gdy
dowiedzą się, że włóczyłaś się gdzieś z jakimś kowbojem.
Brant miał już serdecznie dość tych wywodów. Wstał.
- Szanowna pani, nie chcę pani w niczym uchybić, ale to, co pani
opowiada, jest żałosne. Co kogo obchodzą plotki? Annie znalazła się w
niebezpieczeństwie przez tego kanciarza, którego uznała pani za dobrą partię
dla niej.
RS
118
Usłyszał jej przyspieszony, chrapliwy oddech, po czym słowa:
- Imię mojej wnuczki brzmi Anastasia. I nic panu do niej. - Wskazując
ręką drzwi, dodała: - Wolałabym dłużej na pana nie patrzeć. Znajdzie pan
drogę do wyjścia, prawda?
Annie zerwała się z miejsca.
- Nie życzę sobie, babciu, byś tak traktowała Branta!
Starsza pani była wyraźnie zaszokowana wybuchem wnuczki. Chyba
po raz pierwszy w życiu Annie tak otwarcie przeciwstawiła się jej woli.
- Nie ma sprawy. - Brant dotknął obu dłońmi jej policzków i wpatrzył
się w nią, jakby chciał wyryć sobie w pamięci każdy szczegół jej twarzy. -
Trzymaj się, skarbie.
- Brant... - rzekła z oczami pełnymi łez.
- Muszę zdążyć na samolot. - Pochylił się, musnął ustami jej usta i nie
oglądając się, wyszedł z pokoju.
Skierował kroki prosto do auta. Wsiadł, zamknął drzwi. Musiał wziąć
parę głębokich wdechów, zanim włożył kluczyk do stacyjki i uruchomił
silnik.
Odjechanie sprzed domu Annie kosztowało go sporo wysiłku. Gdyby
jednak tego nie uczynił, porwałby ją i zabrał ze sobą. Co byłoby wielkim
błędem.
Przy wyjeździe z miasta Brant stał właśnie na czerwonych światłach,
gdy kierowca żółtego bmw zahamował gwałtownie na pasie obok. Kierowca
tego wozu uderzał niecierpliwie dłonią w kierownicę. Brant uniósł wzrok i
ku swemu przerażeniu rozpoznał w nim Patricka Elswortha.
Momentalnie przypomniał sobie słowa Annie, na co stać tego
człowieka i do jakich środków może się uciec. Nie ulegało kwestii, że jedzie
RS
119
do domu pani Whittmeyer. A sądząc po jego niecierpliwych ruchach, facet
nie cofnie się już przed niczym.
Brant, obserwując, z jakim impetem bmw ruszyło po zmianie świateł,
poczuł zarazem lęk i wściekłość. Nie wiadomo jaką krzywdę może ten typ
wyrządzić Annie i jej babce.
Lecz on do tego nie dopuści.
RS
120
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Brant zawrócił i pojechał za nim. Gdy wyskoczyło mu czerwone
światło i musiał się zatrzymać, ściskał tak mocno kierownicę, że aż palce mu
zdrętwiały. Co będzie, jeżeli nie zdąży?
- Zielone, włącz się, do cholery - mruczał. Nacisnął gaz - całe
szczęście, że nic się nie stało, że
udało mu się nie spowodować wypadku, bo ruch w tę stronę o tej
porze był niewielki. Nie miał w zwyczaju przekraczać dozwolonej
prędkości, ale tym razem nic się nie liczyło - Annie była najważniejsza.
Elsworth zaparkował na podjeździe domu pani Whittmeyer, Brant
zaparkował również - blokując bmw. Wyskoczył z samochodu, pobiegł co
tchu do drzwi, cicho je otworzył i wszedł do środka.
- Tak, wziąłem pani pieniądze - mówił Elsworth tonem, w którym
pobrzmiewała nuta groźby. -I nic mi pani nie zrobi.
Brant stał przed drzwiami salonu. Czekał, choć ze złości wszystko się
w nim gotowało. Nie chciał zdradzać swojej obecności, póki nie przyjdzie
kolej na jego ruch.
- Owszem, zrobię - oświadczyła Carlotta. - Każę pana aresztować.
- Akurat! - odparował Elsworth. - Nie mam zamiaru iść do więzienia
ani wyjeżdżać z tego miasta. Zostanę tu razem z wami, a pani i pani
wnuczka będziecie trzymały buzie na kłódkę. Bo w przeciwnym razie
skończycie tak jak ta stara we Fresno.
- Zabiłeś ją? - zapytała Annie. -I uniknąłeś kary? Jak to możliwe?
- Są różne sposoby - odparł Patrick z odcieniem dumy w głosie.
- Boże, jak to możliwe? - powtórzyła.
RS
121
- To proste - rzekł. - Odkryłem, że pewien rodzaj trucizny...
Nie dokończył zdania, bo Brant położył dłoń na ramieniu Patricka,
obrócił go twarzą do siebie i walnął pięścią w twarz. Ku zadowoleniu Branta
Patrick wylądował na ziemi jak kłoda.
- Marzyłem o tym od przeszło tygodnia - powiedział Brant,
rozprostowując obolałe palce jednej dłoni, podczas gdy druga masowała
obolałe żebra. A zwracając się do obu siedzących na kanapie pań, zapytał: -
Wszystko w porządku?
Annie spojrzała na babkę i po chwili wahania podbiegła do niego i
zarzuciła mu ramiona na szyję.
- Skąd wiedziałeś, że Patrick jest u nas?
Brant przytulił ją.
- Minąłem go po drodze.
Na widok wracającego do siebie Elswortha pocałował Annie w czoło i
rzekł:
- Wezwij policję, a ja przypilnuję tego gada.
Stanął nad nim, a gdy ten, przetarłszy twarz dłonią, usiłował wstać,
Brant ostrzegł go:
- Nie ruszaj się, bo znowu ci przyłożę! Nikt nie będzie groził kobiecie,
którą kocham.
Przyjechała policja i zabrała Patricka do okręgowego więzienia w
Williamson. Annie zamknęła za nimi drzwi i wróciła do salonu.
- Dziękuję - rzekła, ujmując obie dłonie Branta. -Gdyby nie ty, nie
wiem, co by się stało.
- Nie myśl już o tym - powiedział. - Przed tygodniem obiecałem ci
przecież, że Elsworth, nim zechce cię skrzywdzić, będzie miał ze mną do
czynienia.
RS
122
Gdy tak stali przytuleni do siebie, Annie kątem oka zerknęła na babkę,
która siedziała cicho podczas całej tej awantury, choć jako żywo do
milczenia raczej nie nawykła.
- Babciu - zaczęła Annie, patrząc na nią wymownie - czy naprawdę nie
masz Brantowi nic do powiedzenia?
- Owszem - odparła z niejakim wahaniem. - Dziękuję, że pomógł nam
pan w sytuacji, jaka się wytworzyła. - Wstała powoli z kanapy i skierowała
się ku drzwiom. - Poczekam w pokoju obok, aż powiecie sobie do widzenia.
- Babciu...
- Daj spokój - rzekł Brant. - Każdy człowiek ma prawo mówić to, co
myśli.
- Nawet jeśli nie ma racji?
- Oczywiście. No, ale ja muszę już jechać, jeśli chcę zdążyć na
samolot.
Na myśl, że nigdy więcej nie zobaczy Branta, Annie ogarnęła dzika
rozpacz.
- Kocham cię, Brant - wyznała.
Uniósł podbródek Annie, by spojrzeć jej w twarz. I zamknął na chwilę
oczy, jakby w głębokim namyśle.
- Ja też cię kocham, skarbie. I dlatego właśnie wracam na swoje
ranczo, a ty zostajesz tutaj.
Annie miała uczucie, że serce jej pęka. Brant ją kocha, a mimo to
wyjeżdża?
- Dlaczego? - zapytała. I tu doszły do głosu jej dawne kompleksy. - Bo
ja nie jestem... ?
- Jesteś! - przerwał jej. - Jesteś najpiękniejszą dziewczyną na świecie. -
Uśmiechnął się smętnie. - Tylko że przyzwyczajona jesteś do bywania na
RS
123
wernisażach, na koncertach, a ja wolę jeździć konno i zachwycać się pięk-
nem krajobrazu albo ratować jeźdźców na arenie podczas rodeo.
- Ale ja nie przepadam ani za malarstwem, ani za koncertami -
oznajmiła, chcąc odmienić swój wizerunek w jego oczach. - Wolę sielskie
życie niż...
- Skarbie, po pół roku będziesz miała go dość, będziesz nim znudzona
i zapragniesz wrócić do swego świata - powiedział, wzdychając ciężko. -
Ani ty nie staniesz się kim innym, ani ja.
- Nie rozumiem...
- Jakieś dziesięć lat temu - zaczął z tym samym smętnym uśmieszkiem
- gdy byłem w college'u, poznałem pewną dziewczynę z Bostonu, która
wierzyła, że pragnie dzielić ze mną to moje życie. Nie upłynęło jednak wiele
czasu, gdy poczuła, że jest tym zmęczona. Wtedy usiłowała przekonać mnie
do swojego świata, ulepić na swoją modłę. - Potrząsnął głową. - I nic z tego
nie wyszło. - Pochylił się i pocałował Annie z taką czułością, że omal serce
jej nie pękło. - Życzę ci szczęścia, skarbie.
I już bez słowa odszedł z jej domu.
- Czy rzeczywiście pragnęłabyś tego, Anastasio? - zapytała babka,
wchodząc do pokoju. - Czy naprawdę sądzisz, że jako żona ranczera byłabyś
szczęśliwa?
Łzy trysnęły z oczu Annie i ani chwili nie zawahała się przed
odpowiedzią:
- Babciu, ja kocham go z całego serca i o niczym innym w życiu nie
marzę, tylko chcę zostać jego żoną i mieszkać na ranczu.
Zakryła twarz dłonią i rozpłakała się na dobre. Ku ogromnemu
zdziwieniu Annie Carlotta podeszła do niej i utuliła płaczącą wnuczkę.
- Usiądźmy - rzekła - i na pewno coś wymyślimy.
RS
124
- Słyszałaś, co mówił - powiedziała Annie, nie mając wątpliwości, że
starsza pani raczyła podsłuchiwać. - On jest przekonany, że szybko się
znudzę i zapragnę wrócić do życia, jakie wiodłam. - Potrząsnęła głową. -
Jest w wielkim błędzie. Nigdy nie byłam tak radosna, nigdy nie cieszyłam
się tak życiem... - Zamilkła na chwilę, po czym rzekła stanowczym tonem: -
Tylko z nim wszystko ma dla mnie sens.
Carlotta westchnęła i poklepała Annie po ramieniu.
- Jesteś nieodrodnym dzieckiem swoich rodziców - stwierdziła,
unosząc do oczu koronkową chusteczkę. -Wiem o tym nie od dziś. I bałam
się, że cię stracę, tak jak straciłam twoją matkę. - Po chwili dodała ze
smutnym uśmiechem: - Czy będziesz w stanie mi wybaczyć, że przeze mnie
byłaś nieszczęśliwa?
- Och, babciu, ja nie byłam nieszczęśliwa - rzekła Annie, obejmując
starszą panią.
- Byłaś, byłaś. I obie o tym wiemy. Myślałam jednak, że jeśli nauczę
cię obcować z pięknem tego świata, to docenisz jego wartość, nie tak jak
twoja matka... Gdy zobaczyłam tego młodego człowieka, nie miałam
wątpliwości. Nigdy nie widziałam tyle szczęścia na twojej twarzy, gdy
otworzyłam drzwi, a ty stałaś na progu z tym kowbojem. Promieniałaś
szczęściem, a oczy błyszczały ci. jak gwiazdy - nigdy cię takiej nie
widziałam.
- Ale sprawiałaś wrażenie... - Annie urwała, jakby szukając
odpowiedniego słowa.
- Dokończ, dokończ - zachęcała Carlotta z uśmiechem, w którym
wyczuwało się poczucie winy. - Tak, byłam nieuprzejma.
- Nie przeczę - przyznała Annie.
- Głupio się zachowałam.
RS
125
- Aż tak surowo bym cię nie osądzała, babciu.
- No i ta moja błędna ocena Patricka! Skąd mogłam przypuszczać? Ale
ten twój młody człowiek...
- Nazywa się Brant Wakefield, babciu.
- Brant miał rację, i można śmiało powiedzieć, że zdał egzamin. -
Carlotta ujęła obiema dłońmi ręce Annie. - On, jak mówisz, taki ma zawód,
że ryzykuje życie, ale na własne konto, nie wtedy, gdy w grę wchodzi twoje
bezpieczeństwo.
- Teraz to wszystko nie ma żadnego znaczenia - rzekła Annie, kiwając
głową z rezygnacją. - Postawił sprawę jasno: nie widzi dla nas wspólnej
przyszłości. Nie pasujemy do siebie... Jesteśmy ulepieni z innej gliny. Ja się
do niego i do jego życia nie potrafię przystosować.
- Źle cię ocenia. - Po raz pierwszy, tak się przynajmniej Annie
wydawało, twarz babki wyrażała szczere zaangażowanie. - Udowodnij mu,
jak niezłomna i uparta może być niewiasta z rodu Whittmeyerów.
- Tak uważasz? - zapytała Annie, własnym uszom nie wierząc.
Carlotta roześmiała się głośno i ten dziwny odgłos w tym domostwie
zaszokował wręcz jej wnuczkę.
- Jesteś mądra i nie ulega dla mnie wątpliwości, że potrafisz
przemówić do rozsądku temu młodemu człowiekowi. - Wstała z kanapy i
kiwnęła na Annie. - Chodź do kuchni, zrobimy sobie herbatę i obmyślimy
strategię działania.
Brant stał w pobliżu boksów przed areną w Albuquerque, gdzie
niebawem odbędzie się rodeo, i myślał o tym, o czym myślał bez przerwy
od miesiąca - o Annie. Nie mógł się nawet rozejrzeć wśród tłumu, bo gdy
zobaczył jakąś blondynkę, serce zaczynało mu walić jak oszalałe. Tak się
właśnie stało przed paroma minutami. Wracając z garderoby, ujrzał drobną
RS
126
blondynkę idącą z Kaylee, siostrą Mitcha. Dzieliła ich dość duża odległość,
ale on rzuciłby się w tłum na złamanie karku, byleby tylko je dogonić. W
porę jednak okazało się, że uległ złudzeniu.
To musiała być koleżanka Kaylee z college'u albo nowa dziewczyna
któregoś z jeźdźców.
Gdy zapowiedziano ostatnią rundę, Brant wszedł na arenę wraz z
dwoma kumplami. W takim momencie wzrost adrenaliny pomagał mu się
skoncentrować, skupić uwagę na tym, co w ciągu paru godzin będzie się
działo. Po rodeo zamierzał wrócić do Illinois, by paść Annie do stóp i
błagać, by wybaczyła mu jego słowa.
Pierwsze piętnaście minut ciągnęły się Brantowi w nieskończoność.
Lecz po kilku jazdach rozpętało się prawdziwe piekło. Byk, którego Mitch
dosiadał, wyskoczył z zagrody niczym cyklon. Po chwili zrzucił jeźdźca,
obrócił się w koło i ruszył za kowbojem z wściekłością.
Brant wzmógł czujność i nie było już mowy o myśleniu o Annie. I
wtedy padło z głośnika nazwisko Colta - Brant wiedział już, że jest źle, gdy
jego brat próbował zeskoczyć z byka. Dziękując Bogu za to, że wśród
poskramiaczy odznaczał się najlepszą posturą, pobiegł, dopadł od tyłu
miotającego się, rozwścieczonego zwierza i usiłował uwolnić omotaną liną
rękę Colta. Kosztowało go to dużo wysiłku, ale w końcu udało się. Colt był
wolny.
Wówczas byk z całym impetem natarł na niego. Widząc pochylony ku
ziemi łeb bestii, Brant wiedział, że czeka go tylko jedno: podniebny lot.
Pięć minut po tym, jak rzuciło nim o ziemię niczym szmacianą lalką,
leżał na stole w sali za areną, gdzie zadawano mu pytania o stan jego
zdrowia.
RS
127
- Mówiłem wam już, że nic mi nie jest - powtórzył po raz trzeci. -
Dajcie mi spokój i pozwólcie wrócić do roboty.
- Znasz zasady - powiedział Ben Wallace, opiekun grupy. - Skoro
straciłeś przytomność, musisz poddać się szczegółowemu badaniu.
- Niech to szlag, ja po prostu zamknąłem na chwilę oczy - oświadczył
Brant, unosząc się z lekka. - A trwało to trzydzieści sekund, no, góra minutę.
- Brant, przestań się kłócić, on wie lepiej.
Serce Branta przestało na chwilę bić, po czym zaczęło walić ze
zdwojoną siłą, gdy do jego uszu dotarł znajomy kobiecy głos. Czyżby miał
halucynacje? Czyżby w istocie doznał urazu mózgu?
Wsparł się na łokciu i rozejrzał dokoła, zatrzymując wzrok na kobiecie
stojącej w progu. Była w czarnym kowbojskim kapeluszu, dżinsach, różowej
bluzie i chyba całkiem nowych butach.
Wyglądała fantastycznie, przepięknie.
- Annie, to ty szłaś z Kaylee, prawda? - zapytał trochę speszony, bo
doprawdy wolałby, żeby go nie oglądała w takim stanie - leżącego na stole,
brudnego, umazanego jakimś płynem dezynfekcyjnym i Bóg wie czym
jeszcze.
- Widziałeś nas? - zapytała, podchodząc do niego.
- Tak, przez parę sekund.
- Kaylee kazała Coltowi i Mitchowi dopilnować, byśmy zajęły miejsca
po twoim wkroczeniu na arenę.
- Czy to oznacza, że oni wiedzieli, że jesteś tu, i zataili to przede mną?
- zapytał, z trudem tłumiąc gniew. Już on da popalić swojemu braciszkowi!
- To nieważne, że ktoś wiedział i że cię o tym nie poinformował -
powiedziała Annie stanowczym tonem. - Nie jestem tu po to, by roztrząsać
RS
128
takie problemy. Mam ci coś ważnego do powiedzenia, a ty masz mnie
wysłuchać.
Brant nie mógł wyjść ze zdziwienia wobec tak autorytarnej postawy,
jaką zaprezentowała Annie. Takiej jej jeszcze nie znał.
- Obawiam się, skarbie, że to nie jest właściwa pora na rozmowę -
rzekł.
- A moim zdaniem jest. - Obróciła się z uśmiechem w stronę Bena. -
Mam nadzieję, że pan uzna twoje obrażenia za na tyle poważne, iż nie
pozwoli ci wstać, póki mnie nie wysłuchasz.
- Oczywiście - przytaknął ten z uśmiechem. Brant przesłał Benowi
wiele mówiące spojrzenie.
- Bądź tak dobry...
- Rozumiem - rzekł Ben, kierując się ku drzwiom. - Przyjrzę się
ostatnim jeźdźcom.
- Mam serdecznie dość ludzi, którzy wiedzą lepiej ode mnie, co jest
dla mnie ważne. - Wskazującym palcem dotknęła swojej kolorowej koszuli.
- Ja mam święte prawo sama podejmować decyzje dotyczące mojej osoby.
- Jakżebym śmiał? Nigdy nawet nie próbowałem...
- Owszem, próbowałeś - przerwała mu. - Przed miesiącem, kiedy
wychodziłeś z domu mojej babki, oświadczając, że wiesz, jakie życie
bardziej mi odpowiada. -Sięgnęła po ręcznik i przetarła mu spoconą twarz. -
Powiedziałeś, że na pewno znudzi mnie życie na wsi i zapragnę wrócić do
swego środowiska. Tak jakby życie w mauzoleum stanowiło dla mnie szczyt
marzeń.
Miała rumieńce z emocji, a Brant stwierdził, że bardzo jest jej z tym do
twarzy. Boże, jak on ją kochał!
- Annie, chcę ci coś powiedzieć...
RS
129
- Ja jeszcze nie skończyłam - rzekła, potrząsając gniewnie głową. -
Nigdy nie czułam takiej pełni życia jak wówczas, gdy byłam z tobą na
ranczu „Pod Samotnym Drzewem" albo gdy obserwowałam, jak ryzykujesz,
ratując jeźdźców na arenie. I nie zamierzam wracać do egzystencji, jaką
wiodłam, nim poznałam ciebie.
- Naprawdę?!
Jakże pragnął chwycić ją w ramiona, ale zamiast tego chwycił brzegi
stołu, co powstrzymało go skutecznie przed eksplozją uczuć. Słuchał z
radością jej słów, podziwiał jej determinację i z niecierpliwością czekał na
dalszy ciąg.
- Tak. Nie mam zamiaru żyć tak jak przedtem. - Tym razem przetarła
mu czoło. - Przeszło miesiąc temu poznałam fantastycznego człowieka i
zakochałam się w nim.
Ale ten człowiek wyznaje dziwną teorię, a mianowicie, że kobieta z
Illinois nie może być szczęśliwa z mężczyzną z Wyoming. - Odłożyła
ręcznik i spojrzała na niego groźnie. - Lecz ja nie poddam się bez walki.
Będę mu się narzucała jak mitomanka.
- Jak nimfomanka - poprawił ją z uśmiechem. I nie mogąc się dłużej
powstrzymać, chwycił ją w ramiona. -
O takich dziewczynach mówi się nimfomanki, skarbie.
- Niech będzie. Zamierzam chodzić za nim krok w krok, aż wreszcie
zrozumie... - Urwała, po czym dodała tonem już mniej pewnym siebie,
wręcz nieśmiałym:
- A jeśli on naprawdę mnie kocha, to nie pozwoli mi dłużej mówić i
poprosi mnie o rękę. Nie będzie czekał, aż zrobię z siebie kompletną idiotkę.
- Skarbie, on cię kocha. Chyba w to nie wątpisz? Ale wstawiłaś taką
mowę na jego cześć, że nie chciał ci przerywać.
RS
130
Gdy ją całował, przypomniała mu się ta zalękniona
I drżąca dziewczyna na balkonie w Saint Louis.
- Boże, jak ja do ciebie tęskniłem! Czy wybaczysz mi kiedykolwiek, że
zachowałem się jak bezmózgowiec?
- Wybaczę. Tylko żeby mi się to więcej nie powtórzyło!
- Daję ci słowo, że nic podobnego nigdy się nie zdarzy.
- Patrząc jej w oczy, pogładził ją tkliwie po policzku.
- Jesteś najpiękniejszą na świecie kobietą i nie zamierzam cię utracić.
Kocham cię ponad wszystko. Wyjdziesz za mnie i zamieszkasz ze mną na
ranczu?
- Tak, wyjdę za ciebie - powiedziała, zarzucając mu ramiona na szyję.
Łzy rozbłysły w jej oczach. - Ale wydaje mi się, że to nie jest dom naszych
marzeń.
Brant poczuł ukłucie w sercu, ale pomyślał sobie, że z Annie wszędzie
będzie szczęśliwy.
- A gdzie chciałabyś mieszkać, skarbie?
- Chciałabym, żebyśmy zbudowali wielki dom w tej twojej dolinie -
rzekła z promiennym uśmiechem. -Chciałabym obserwować dzikie
zwierzęta wychodzące z lasu na łąki. Chciałabym w letnie wieczory siedzieć
z tobą na tarasie i podziwiać zachód słońca kryjącego się za górami. -
Spojrzała na niego i powiedziała, ściszając ton: - A kiedy urodzą się nam
niebieskookie dzieci, chciałabym tam właśnie je wychowywać.
- Skarbie, jestem pełen entuzjazmu dla twoich planów, ale ta dolina nie
jest już tylko moja - oznajmił z markotną miną.
- A czyja jeszcze?
- Twoja.
- Kocham cię, Brant.
RS
131
- Ja też cię kocham.
- Czuję się tak - mówiła - jakbyśmy rozpoczynali jakąś wielką
przygodę.
- Bo tak jest, skarbie. To będzie najcudowniejsza przygoda w naszym
życiu.
RS