1059 Blake Ally Trzy randki

background image
background image

Ally Blake

Trzy randki

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Cameron Kelly pchnął ciężkie drzwi do przypadkowo mijanego budynku i zamknął

je za sobą. Otoczyła go atramentowa ciemność, która najdzielniejszemu chłopakowi sko-

jarzyłaby się z czyhającym pod łóżkiem potworem.

Cameron dawno wyrósł z wieku chłopięcego i już wiedział, że ludzie kłamią. Od-

krył bowiem, że potwora wymyślili jego starsi bracia.

Niewielkie okienko dzielące go od zimowego słońca Brisbane ukazywało wyraźnie

zarysowane wybrzeże. Czuł zakłopotanie, przywierając czołem do zimnej szyby. Za żad-

ne skarby nie chciał, by zobaczyła go młodsza siostra Meg, która w ogrodzie botanicz-

nym piła z koleżankami kawę. Nie chciał się z nią teraz spotkać. Powinien być w tętnią-

cym życiem mieście, załatwiać interesy.

Gdyby Meg widziała, jak włóczy się po ogrodzie botanicznym, ogląda lilie wodne i

kaktusy zamiast studiować projekty, pozwolenia i finansować wielomilionowe budowy

drapaczy chmur, zmusiłaby go do wyznania przyczyn takiego zachowania. A on, czło-

wiek zazwyczaj rozsądny, ukrywał się przed nią. Prawda sprawiłaby jej ból. I choć daw-

no uznano go za czarną owcę rodu Kellych, to nigdy z rozmysłem nie zraniłby nikogo

bliskiego.

Przybliżył zegarek ku światłu i z niezadowoleniem stwierdził, że dochodzi dzie-

wiąta. Hamish i Bruce, architekt i inspektor budowy, czekali na niego już od godziny,

żeby zaakceptował ostateczne plany pięćdziesiątego czwartego piętra. Ogromna praca

zbliżała się ku końcowi, ale jak na złość dwaj mężczyźni się pokłócili.

Zamierzał wyjść, ale pomyślał o Meg, jedynej osobie, której nigdy nie umiał oszu-

kiwać, i cofnął rękę. Zresztą nie miał chęci odgrywać roli mediatora w sporze. Niech

chłopaki myślą, że specjalnie przychodzi z opóźnieniem, by podkreślić swoją pozycję.

Nie dbał, co o nim sądzą. W końcu jest z rodu Kellych, a nazwisko coś znaczy.

- Jesteśmy zamknięci - zabrzmiał za plecami głos.

Obrócił się na pięcie, włosy stanęły mu dęba. Choć nie boksował od czasu ukoń-

czenia szkoły, podniósł odruchowo zaciśnięte pięści i poczuł ból w ramionach. Chyba

spacer na świeżym powietrzu nie ulżył jego skołatanemu umysłowi.

T L

R

background image

Rozejrzał się po wielkiej pustej przestrzeni, ale nic nie widział poza oślepiającym

światłem padającym z okna.

- Bardzo przepraszam - zabrzmiał głos. - Chyba trochę pana przestraszyłam.

To był głos damski, chropowaty, zarazem łagodny, a miękkie tony płynące ku

niemu w ciemnościach kryły odrobinę sarkazmu, co było dziwne, bo przecież kobieta nie

wiedziała, z kim ma do czynienia.

- Nie przestraszyła mnie pani - odparł.

- To proszę opuścić pięści.

Cameron opuścił ręce i obciągnął marynarkę.

- Lubię entuzjastów, ale pokaz zaczyna się dopiero za pół godziny, może więc za-

czeka pan na zewnątrz - ciągnął kpiący głos.

Pokaz? Wzrok Camerona oswoił się ze światłem, a raczej z jego brakiem. Rozróż-

niał nierówny zarys rzędów krzeseł ustawionych jak w audytorium. Były przechylone do

tyłu, by widownia mogła spoglądać w górę nie nadwerężając szyi, pokaz bowiem nie od-

bywał się na scenie, ale na ogromnej kopule nieba. Przypadkiem znalazł się w planeta-

rium.

Był tu ostatni raz jako dziecko. Miał wrażenie, że plastikowe krzesła i wykładzina

na podłodze nie zmieniły się. Podniósł głowę. Jako inżynier budownictwa zastanawiał się

nad technicznymi rozwiązaniami podtrzymującymi wysoki sufit, natomiast chłopiec w

jego wnętrzu, który niegdyś wierzył w potwory pod łóżkiem, po prostu zachwycał się

głęboką nieskończoną czernią.

- Poczekam tutaj, jeśli pani pozwoli - powiedział.

- Nie.

- Dlaczego?

- Przepisy. Bezpieczeństwo i higiena pracy. Zasady przeciwpożarowe. Dzisiaj jest

wtorek. Ma pan złe buty.

Opuścił głowę i popatrzył na swoje ledwie widoczne obuwie. Znów spojrzał w

ciemność, ale nie był w stanie nikogo dostrzec. Kim ona jest? Pracownikiem ochrony go-

towym wyrzucić go za łeb? Intruzem broniącym swojego znaleziska? Iluzją zrodzoną z

T L

R

background image

potrzeby pozbycia się myśli, która dręczyła go, odkąd obejrzał poranne wiadomości z

rynku finansowego?

- Proszę teraz wyjść, a ja zarezerwuję panu miejsce - zaproponował słodki głos.

A zatem zarządza tym miejscem. Dziwne rozczarowanie.

- Osobiście znajdę panu dobre krzesło - mówiła. - W samym środku, stabilne, które

nie będzie trzeszczeć przy każdym okrzyku zdumienia. Co pan na to?

Milczał. Poczuł lekki podmuch powietrza z lewej strony, szelest materiału ociera-

jącego się o ciało i zapach wanilii, co znaczyło, że zbliżyła się do niego. Był głodny.

Zapomniał zjeść śniadania. Zaklął cicho, kiedy przypomniał sobie dlaczego. W

dzienniku telewizyjnym, w doniesieniach z rynków finansowych, pojawił się człowiek,

przez którego wiele lat temu stał się czarną owcą. Quinn Kelly, jego ojciec, bezwstydnie

reklamował rodzinną działalność biznesową, Kelly Investment Group, czyli KInG, jak

nazywano przedsiębiorstwo.

Ojciec był przykładem australijskiego snu o potędze. Przybył w młodości do Au-

stralii jako emigrant bez grosza przy duszy i stworzył od zera imperium finansowe. Jego

rodzina zawsze budziła zainteresowanie mediów. Ten mężczyzna, wysoki, przystojny,

czarujący, zachowywał się, jakby był nieśmiertelny, a świat mu wierzył, bo miał udziały

w większości liczących się przedsięwzięć finansowych.

Cameron zdał sobie sprawę, że dotąd sam wierzył w nieśmiertelność tego człowie-

ka. Ale dziś spostrzegł w jego twarzy coś, czego nie krył makijaż: zapadnięte policzki,

mniej bystry wzrok. Zobaczył ojca po długiej przerwie i to pozwoliło mu dostrzec zmia-

ny. Pewnie rodzina nie zauważyła, że coś złego dzieje się z Quinnem. Wszystkich Kel-

lych łączyły tak bliskie więzy, że umykały ich uwadze drobne zmiany w wyglądzie.

Wiele godzin przekonywał sam siebie, że się myli. Nieoczekiwanie poczuł troskę o

ojca, który na to nie zasługiwał. Dlaczego obchodzi go człowiek, który bez skrupułów

uratował własną skórę, kładąc w ten sposób kres naiwnej wierze Camerona w lojalność i

wierność? A stało się to w wieku, w którym nie mógł sam podejmować decyzji.

Był poranek, a Cameron pragnął, żeby ten dzień się skończył.

- Drzwi są za pana plecami - powiedział głos.

Cameron wyprostował się, jakby zrzucał z barków niepokoje.

T L

R

background image

- Miło mi, że chce pani wybrać dla mnie krzesło, ale nie przyjdę na pokaz.

- Nie musi się pan wstydzić. - Jej kpiący głos poprawił mu nastrój. - Nawet tacy

duzi chłopcy jak pan znajdują pocieszenie w tym, że w kosmosie może istnieć coś więk-

szego i wspanialszego od nich, co będzie jasno świecić jeszcze długo po ukazaniu się ich

nekrologu.

Ku swojemu zdziwieniu roześmiał się głośno. Ludzie rzadko ośmielali się z niego

żartować. Był człowiekiem sukcesu, a jego nazwisko kojarzyło się z dążeniem do wy-

granej za wszelką cenę. Może dlatego je lubił.

- Proszę sobie darować uwagi o dużych chłopcach - powiedział. - Widziałem ten

pokaz wiele lat temu, kiedy byłem w szkole.

- Wiele lat temu? Ma pan szczęście. Astronomowie dużo później dochodzą do

wniosku, że odkryli już tyle gwiazd, że wystarczy dla wielu pokoleń i mogą sobie odpu-

ścić.

Znów się roześmiał. Pierwszy raz od wielu godzin poczuł rozluźnienie mięśni kar-

ku. Nie miał pojęcia, czy kobieta ma osiemnaście czy osiemdziesiąt lat, jest mężatką czy

panną, a nawet czy pochodzi z tej planety. Ale było to przyjemne.

Zrobił krok. Nie widział pod stopami podłogi. Czuł wyzwolenie, jakby wychodził z

otchłani.

Uderzył się w palec u nogi i dotarło do niego, że jest w ciemności w nieznanym

budynku.

Coś się poruszyło. Cameron zwrócił głowę w lewo i w końcu ją zobaczył: ciemna

plama w mroku. Jeżeli stoją na tym samym poziomie, to kobieta jest wysoka. Chyba ma

długie włosy i wysmukłe kształty rysujące się pod sukienką sięgającą do połowy łydki.

Kiedy wydało mu się, że widzi na jej nogach ciężkie buty, uznał, że nie może ufać

oczom.

Ale zawsze miał zaufanie do swojej intuicji. Szukał w ogrodzie botanicznym spo-

sobu na akceptację trudnej prawdy, a odnalazł głos, który był rzeczywisty i wciągał go w

coraz głębszą ciemność.

- Czy może pani zapalić światło? - zapytał. - Moglibyśmy coś wtedy ustalić.

- Oszczędzam prąd.

T L

R

background image

Po tonie głosu zgadywał, że nie mówi poważnie. Uśmiechnął się i napięcie mięśni

w ramionach całkowicie zniknęło. Zrobił jeszcze jeden krok. Wiedział, że kobieta żartuje

z niego. Kpi z członka rodziny Kellych.

- Nie wierzę - powiedział niskim głosem.

Rosie trzymała się od niego na odległość.

Nie obawiała się intruza, znała jak własną kieszeń wszystkie zakamarki w tym po-

mieszczeniu, a po połowie życia spędzonego na obserwacji gwiazd widziała w ciemno-

ściach jak kot. Z nonszalancji, z jaką zaciskał pięści, jakby instynktownie czuł, że nikt

nie ośmieli się go zaatakować, podejrzewała, że mógłby uderzyć.

Wiedziała, kim jest ten mężczyzna. To Cameron Kelly, ubrany w ciemne dżinsy,

marynarkę w prążki, wyprasowaną popelinową koszulę wystającą spod wełnianej kami-

zelki.

Diabelnie przystojny, inteligentny Cameron Kelly. Z rodziny Ascot Kelly, znamie-

nitej dynastii potentatów w bankowości inwestycyjnej, znanej z gazet i telewizji.

Od razu rozpoznała ten charakterystyczny opadający na czoło kosmyk, silne ra-

miona, szyję. Bóg jeden wie, ile godzin spędziła w kaplicy szkolnej, wpatrując się w jego

plecy.

To nie znaczy, że rozpoznałby ją, gdyby zbliżyła się czy zapaliła światło. Należała

do młodzieży stypendialnej, która jeździła do szkoły dwoma autobusami i pociągiem,

mieszkała z samotną matką w komunalnym domu. On uczęszczał do szkoły St. Grellans

z prawa przysługującego mu z urodzenia.

Po maturze obracali się w zupełnie innych kręgach, ale rodzina Kellych przewijała

się w tle jej życia. W ilustrowanych pismach czytała, że widziano eleganckiego seniora

Kelly'ego kupującego dzieła sztuki albo sprzedającego konia wyścigowego, a jego żona

Mary organizowała wystawne przyjęcia dla najważniejszych osób w kraju. Najstarszy

syn, Brendan, prawa ręka ojca, ożenił się, miał dwie piękne córki, potem tragicznie

owdowiał, dodając kolorytu rodzinie. Drugi syn, Dylan, czarujący, ukazujący w uśmie-

chu białe zęby, chętnie pozował reporterom w otoczeniu piękności, które zmieniał jak

rękawiczki. Meg, najmłodsza, mogła urodą rywalizować z gwiazdami Hollywood.

T L

R

background image

Jednak ten, do którego Rosie zawsze miała słabość, najczęściej wymykał się papa-

razzim. Znano go z tego, że co tydzień pokazywał się z nową dziewczyną: a to piękna

blond pani senator u jego boku na przyjęciu, za chwile długonoga jasnowłosa tancerka na

imprezie charytatywnej.

A dziś ujrzała go samego.

- Słusznie, że pan nie wierzy - powiedziała, oddalając się od Camerona w kierunku

schodów prowadzących ku przodowi audytorium. - Co pana tu przywiodło, jeżeli nie py-

tanie, kto umieścił na niebie gwiazdy i księżyc?

- Ciepło - odparł bez namysłu. - Na dworze jest strasznie zimno.

Uśmiechnęła się, zbyt łatwo ulegając czarowi faceta, który nie zwracał uwagi na

chude inteligentne dziewczyny z nieokreślonym kolorem włosów i małym biustem.

Znalazła się tak blisko niego, że widziała drobną kratkę jego marynarki i zmarsz-

czone brwi, kiedy ich oczy niemal się spotkały. Cofnęła się o dwa kroki.

- Kawiarnia na wzgórzu ma piękne mosiężne piece na zewnątrz. Słyszałam, że dają

dobrą kawę.

Po dłuższej chwili usłyszała jego głos:

- Pal licho kawę, wolę się tu ogrzać.

Drżały jej kolana. Z trudem zachowywała równowagę. Jak temu facetowi udaje się

wywierać na nią taki wpływ? Nie wiedział nawet, jak się nazywa.

Otuliła się wyszywanym koralikami swetrem, tłumiąc powrót dawnego uczucia, o

którym zdążyła zapomnieć: uczucia bycia niewidzialną.

Dojrzewając z nieobecnym ojcem w tle, który odszedł przed jej urodzeniem, i mat-

ką, która nigdy się z tym nie pogodziła, nauczyła się nie zwracać na siebie uwagi. Nauka

w szkole, w której uczyły się dzieci polityków, bogaczy, a nawet arystokratów, zwięk-

szyła jej nieśmiałość.

Kiedy uzyskała stopień magistra astrofizyki, stanęła u stóp sfinksa, spędziła mie-

siąc na łódce we Włoszech i badała gwiazdy w różnych zakątkach świata, zapomniała o

swoim pochodzeniu. Była niezależna, wiodła życie wolnego człowieka.

Cameron postąpił krok do przodu, a ona podskoczyła i zaczęła mrugać oczami, bo

wysunęło się jej szkło kontaktowe z oka i spadło na rzęsy. Co za pech!

T L

R

background image

Kiedy uporała się ze szkłem, pomyślała, że nie tylko ona się zmieniła. Ten facet nie

jest tamtym Cameronem, który odwzajemniłby uśmiech, gdyby odważyła się do niego

uśmiechnąć. Teraz marnował jej ostatnie cenne minuty, które mogła spędzić przy tele-

skopie, zanim Wenus, jej źródło utrzymania, przestanie być widoczna.

- Proszę powiedzieć szczerze, co mam zrobić, żeby się pan wyniósł? Znam włoski,

hiszpański, trochę chiński. Czy w którymś z tych języków zrozumie pan lepiej?

- A co będzie, jeżeli sobie pójdę i nikt nie przyjdzie na pokaz?

Rosie rozłożyła ręce.

- Cóż, usiądę, położę nogi na krześle przede mną, będę rzucać popcornem w sufit i

recytować wraz z lektorem tekst. Już mi się to zdarzało.

Wybuchnął śmiechem. Przeszedł ją miły dreszcz przez całe ciało. Dobrze pamięta-

ła wyraz twarzy, jaki towarzyszył temu śmiechowi. Głębokie bruzdy przy ustach. Urocze

zmarszczki w kącikach niebieskich oczu. Do tego dla równowagi dołeczek w policzku.

Ojej, od dawna nie zdarzyło jej się zanurzyć tak głęboko w przeszłość. Najwyższy

czas pozbyć się faceta, zanim powrócą wspomnienia z dawnych czasów.

Wiedząc, że pójdzie za nią, okrążyła go z lewej strony i poprowadziła w kierunku

wyjścia.

- Nie sądziłam, że zainteresuje pana pokaz.

- Nie powinna pani wspominać o popcornie.

Przysunął się bliżej. W rozproszonym, słabym świetle padającym z okna w

drzwiach za jej plecami zobaczyła, że już nie ma się gdzie cofnąć. Spojrzała na świecący

zegar wiszący koło kasy biletowej. Wenus będzie widoczna jeszcze najwyżej piętnaście

minut. Jeżeli chce dokończyć dzisiejszą obserwację, musi się pospieszyć.

- Niech pan idzie do kina. Więcej się tam dzieje.

- Więcej niż na niebie, gdzie widać gwiazdę supernową, czerwone karły i deszcz

meteorytów?

- Ach wy chłopcy z waszą namiętnością do wszystkiego, co wybucha i płonie -

powiedziała. - Na szczęście na świecie są jeszcze kobiety, które cenią subtelniejsze

szczegóły wszechświata. Powinien pan raz na jakiś czas usiąść i popatrzeć na księżyc.

T L

R

background image

Zdziwiłby się pan, ile można zrozumieć i jaki spokój osiągnąć, zatrzymując się na chwilę

w biegu.

- Może to zrobię. Mam swój teleskop.

Cholera! Niewiele rzeczy mogło ją zaciekawić, ale jego niewielkie nawet zaintere-

sowanie tematem będącym jej pasją życiową, natychmiast przykuło jej uwagę.

- Jaki typ teleskopu?

- Jest srebrny. Nie czysto srebrny, może nawet wcale nie srebrny. W srebrnym ko-

lorze.

- Te w srebrnym kolorze są najlepsze. Przystosowują się do otoczenia, załamując

całe dodatkowe światło.

Przez chwilę zastanawiał się, czy jej żarty sprawiają mu przyjemność. Ukazywały

jej słabość do niego, co było miłe.

- Prawdę mówiąc, pamiętam z przeszłości moje przekonanie, że niebo podziurawi-

ły robaki. I przyznam, że z tego powodu nie mogłem spać przez kilka nocy.

Jego głos był niski, sugestywny. Wypuściła powietrze z westchnieniem i bawiła się

koralikiem na swetrze. Przyszyła go kobieta spotkana w drodze do Rosario w Meksyku.

Mieszkała samotnie w szopie, którą zbudowała z tego, co znalazła na skraju najpiękniej-

szej plaży na świecie. Rosie poznała wiele niezwykłych miejsc i trudno jej było zaimpo-

nować.

Popadanie w nostalgię w ciemnościach w towarzystwie Camerona Kelly'ego nie

powinno być dla niej czymś nadzwyczajnym.

- No dobrze. Ponieważ nie zostaje pan na pokazie, zdradzę coś niezwykłego. Plu-

ton nie jest już planetą.

- Naprawdę? - spytał zdumiony. - Biedny Pluton. Tym razem ona się roześmiała.

Zbyt późno zdała sobie sprawę, że Cameron znalazł się tak blisko, że widziała jego

opaloną twarz, prosty nos, zarys szczęki i głęboko osadzone oczy. Przywykł już do

ciemności i w końcu ich oczy się spotkały.

Odetchnęła z ulgą, kiedy odwrócił wzrok od jej oczu. Niestety nie zamierzał tak ła-

two zrezygnować.

T L

R

background image

Wbił spojrzenie w jej włosy, które musiały być w nieładzie, bo odkąd zjawiła się tu

przed wschodem słońca, zdążyła podpiąć je do góry, potem rozpuścić, zawiązać w koń-

ski ogon i w końcu zapleść warkoczyki. Miała na sobie długą sukienkę w kwiaty, którą

włożyła, bo leżała na wierzchu stosu upranych ubrań, a sweter znalazła w samochodzie.

Na nogi wciągnęła wygodne ciężkie buty, które nosiła, podróżując po świecie, i które

niewiele miały wspólnego z elegancją i szykiem.

To było błyskawiczne spojrzenie, rzut oka. Ale żałowała, że nie może uczesać wło-

sów, poprawić sukienki, przetrzeć twarzy, którą umalowała kilka godzin wcześniej.

Na szczęście jego spojrzenie zwróciło się ku jej oczom. Zaschło jej w gardle.

Chciała przełknąć ślinę, ale nie mogła. Miała uczucie, że czas ucieka, a ona coś powinna

zrobić, ale nie pamiętała co. Bardzo chciała, żeby zapaliło się światło.

I doczekała się.

Na ścianach zabłysły żarówki; zapalały się i gasły jak światła w dyskotece. Popa-

trzyli sobie głęboko w oczy. Pomyślała, że niesłusznie kiedyś sądziła, że go zna...

Wtedy uśmiechnął się. Ujrzała bruzdy przy ustach, zmarszczki wokół oczu, do-

łeczki. Poczuła się jak nastolatka w okularach, śmiesznie ubrana i zadurzona po uszy.

Okulary ustąpiły miejsca szkłom kontaktowym, ale jej garderoba pozostała nadal

trochę śmieszna. Choć bez wątpienia tamta dawna dziewczyna się zmieniła.

T L

R

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

To Adele zapaliła światło, pomyślała zirytowana Rosie.

Adele, astronom zatrudniony w planetarium, była najbliższą przyjaciółką Rosie.

Dzięki niej mogła korzystać z obserwatorium, kiedy chciała. Ale często miała ochotę ją

zakneblować i związać, tak jak teraz.

- Tak oto słowa „niechaj stanie się światłość" stały się rzeczywistością - powiedział

Cameron, rozglądając się wokół, zanim jego spojrzenie spoczęło na jej oczach.

Rosie nie przewidziała, że niewyobrażalnie niebieskie oczy Camerona zrobią na

niej aż takie wrażenie. Obramowane gęstymi rzęsami, tego samego koloru co zmierzwio-

ne włosy. Co do reszty...

Chłopiec, wybraniec bogów, obdarowany wszystkim od urodzenia, z wiekiem

zmienił się na lepsze. Lata złagodziły ostre kanty, zahartowały młodzieńczą pewność

siebie, która stała się wiarą we własne siły, otulającą go niczym druga skóra. Rosie, z

włosami w nieładzie, w wygodnych butach poczuła się zawstydzona.

- Kotku, czy aby nie zmieniasz się w wampira? - zawołała Adele, wchodząc po

schodach. - Ta nocna praca daje ci się we znaki. Oj, przepraszam. Nie wiedziałam, że

masz gościa.

Rosie spojrzała na przyjaciółkę, która uśmiechała się i marszcząc brwi, mierzyła

palcem w plecy Camerona.

Rosie spiorunowała ją wzrokiem i wyjaśniła:

- Właśnie bezskutecznie usiłowałam przekonać tego pana, że planetarium jest za-

mknięte.

- Cameron - powiedział, robiąc krok do przodu. - Ten pan ma na imię Cameron.

Rosie zamrugała powiekami. Po chwili zdała sobie sprawę, że wyciągnął w jej

stronę dłoń. Podała mu swoją delikatną rękę i zdziwiła się, czując dotyk skóry znisz-

czonej pracą. Praca fizyczna? Szukała odpowiedzi w jego oczach, ale nie mogła się prze-

bić przez ich nieprzenikniony błękit. Nie chciał jej na to pozwolić albo nikomu na to nie

pozwalał.

T L

R

background image

Cameron Kelly, schludnie ostrzyżony i szykowny, był do schrupania. Cameron

Kelly o ukrytych zaletach miał siłę, z którą należałoby się liczyć.

- Rosalind! - zawołała Adele, opierając się plecami o krzesło i nadgryzając hałaśli-

wie jabłko. - Pani ma na imię Rosalind. Jak ósmy księżyc Urana.

- Jak postać z „Jak wam się podoba" - poprawiła Rosie. - Ósmy księżyc Urana od-

kryto dopiero w 1986 roku.

- Tak czy inaczej, miło cię poznać, Rosalind - powiedział Cameron, dodając jej sta-

roświeckiemu imieniu, którego nie lubiła, nutę melancholii i romantyzmu. Zdała sobie

sprawę, że bezwiednie przybiera pozę pasującą do tego brzmienia.

Nawet kiedy usłyszał jej imię, w jego chłodnym spojrzeniu nie pojawił się żaden

błysk świadczący, że ją rozpoznaje. Szybko przybrała swoją zwykłą pozę. Nie po-

trzebowała zainteresowania mężczyzny, żeby się dobrze czuć. Co się dzieje, że musi to

sobie przypominać?

- Wiem, że brzmi to banalnie, ale czy już się gdzieś nie spotkaliśmy? - zapytał Ca-

meron.

- Ale ogłada - wymamrotała pod nosem Adele.

Rosie rzuciła koleżance chłodne spojrzenie, ale Adele wskazała palcem na zegarek,

co znaczyło, że za chwilę otwierają. Wiedząc, że jeśli będzie udawać, że nie wie o co

chodzi, poczuje się głupio, Rosie powiedziała:

- Spotkaliśmy się. Nazywam się Rosie Harper. Byliśmy w tej samej szkole, ale ja

byłam rok niżej. Chodziliśmy razem na zajęcia z matematyki u pana Blackmana.

To, że więcej czasu spędzała na wyobrażaniu sobie, jak on całuje, niż na robieniu

notatek, doprowadziło do obniżonej oceny z matematyki, co zagroziło jej stypendium.

I to był moment przełomowy. Uzmysłowiła sobie, że odziedziczyła po matce

skłonność do zakochiwania się ślepo i bez pamięci, tracąc instynkt samozachowawczy.

Obecnie była ostrożna i strzegła dostępu do siebie.

- Świat jest mały - powiedział w końcu Cameron, chcąc pokryć czarującym uśmie-

chem fakt, że jej nie pamięta.

Jego dłoń mocniej ścisnęła jej rękę. Rosie dopiero teraz uświadomiła sobie, że ją

nadal trzyma. Uśmiechnął się cieplej, kiedy zapytał:

T L

R

background image

- Żeby pozostać banalnym, co powiesz na...?

Drzwi za jego plecami otworzyły się z trzaskiem. Do środka wpadła kobieta wy-

glądająca jak czarownica.

Rosie odskoczyła od Camerona, jakby byli nastolatkami przyłapanymi na gorącym

uczynku. Ręką, którą ściskał, potarła szyję i stwierdziła, że jest rozpalona.

Zdenerwowana kobieta zawołała:

- Przepraszam, że zakłócam spokój. Nazywam się Granger i jestem nauczycielką

czwartej klasy. Czy mogę wprowadzić dzieci? Jeszcze chwila na dworze i wymkną mi

się spod kontroli.

Nauczycielka zdołała się uśmiechnąć. Pewnie dlatego, że skierowała swoje słowa

do Camerona, który w marynarce i krawacie bardziej wyglądał na szefa niż Rosie w

swym dziwacznym stroju. A może to był ten nieokreślony czar, który sprawiał, że każda

spotkana kobieta dostawała się pod jego wpływ. Rosie, po piętnastu latach, znalazła się

niebezpiecznie blisko tego atrakcyjnego mężczyzny.

Piętnaście lat temu był pięknym chłopcem, o którego ramię otarła się parokrotnie

w tłumie. Teraz był w pełni dojrzałym mężczyzną, który z jakiegoś powodu nie wyszedł

od razu z planetarium. Z lękiem myślała, jaka będzie jego siła oddziaływania za kolej-

nych piętnaście lat.

Odwróciła wzrok od jego ramion i spojrzawszy w górę, zobaczyła, że ją obserwuje.

Nieruchomym spojrzeniem, z którego promieniowała ciekawość i uznanie.

Nie wchodź z nim w kontakt wzrokowy, mówił jej wewnętrzny głos. Cofnij się,

przyjmij pozycję obronną, zrób wszystko, żeby poszedł swoją drogą, a ciebie zostawił na

twojej.

- Pozwoli pan? - zapytała nauczycielka.

Rosie miała wrażenie, że pytanie kobiety zupełnie odbiega od pierwszego, które

zadała.

Zanim Rosie zdążyła powiedzieć pani Granger, że zwraca się do niewłaściwej oso-

by, Adele zawołała:

- Proszę wprowadzić dzieci, kochana. Jak mogłybyśmy odmówić przekazania żąd-

nym wiedzy uczniom tajemnic wszechświata?

T L

R

background image

- Doprawdy? - zapytał Cameron.

Rosie zignorowała go, a pani Granger pchnęła ciężkie drzwi, wpuszczając po-

dmuch chłodnego zimowego powietrza i chmarę dzieci w zielonych mundurkach, beżo-

wych skarpetach i kapelusikach z opadającym rondem.

Dzieci wlewały się strumieniem do sali. Przy pierwszej sposobności Cameron

prześliznął się między nimi i stanął koło Rosie. Patrzyła w dal, ale nie potrafiła nie za-

uważyć, że Cameron pociąga ją fizycznie, że podoba jej się miły zapach ubrania i czystej

męskiej skóry. Wciągnęła głęboko powietrze, a następnie uszczypnęła się za karę w rękę.

- Nie wolno wchodzić na krzesła - powiedziała Adele, unoszona tłumem rozkrzy-

czanej dzieciarni.

I nagle znów znaleźli się sami w bezlitosnym świetle, które nic nie ujmowało fi-

zycznej atrakcyjności Camerona.

- Chyba rzeczywiście musisz iść do pracy - powiedział głosem, w którym za-

brzmiała nuta nadziei.

Serce Rosie waliło jak młot. Zakaszlała.

- Taka dola bezbożników - rzekła, pozwalając sobie na ostatnie spojrzenie na jego

twarz.

Patrzenie jest dozwolone. Obserwacja pięknych interesujących zjawisk należy do

jej pracy. Ponieważ dużo bezpieczniej było to robić z dużej odległości, zaczęła się wyco-

fywać. Teraz upłynie następne piętnaście lat, zanim ich ścieżki znów się przetną.

- Bardzo miło było cię spotkać, Rosalind - powiedział, a w jego oczach, które w jej

przekonaniu nigdy nie zmieniły głębi niebieskości, pojawił się błysk.

Zdawkowo pożegnała się i oddaliła. Szybko zbiegła po schodach i znalazła się w

kabinie sterowania, skąd nie widziała, czy Cameron wyszedł, czy ją obserwuje.

Drzwi z trzaskiem zamknęły się za Cameronem.

Stanął na pół minuty i grzał twarz w zimowym słońcu, delektując się miłym uczu-

ciem, które wzbudziło w nim spotkanie z interesującą kobietą.

Rosalind Harper. Absolwentka St. Grellans. Jak, chodząc do tej samej szkoły, mógł

nie zauważyć tej jasnej cery, pociągających ust o kpiącym uśmiechu i ciemnych falują-

cych włosów, które ma się ochotę pogłaskać?

T L

R

background image

Zaczerpnął powietrza i spojrzał na zegarek. To, co zobaczył, sprowadziło go gwał-

townie na ziemię.

W świat jego ojca.

Quinn Kelly to bezwstydny, pozbawiony skrupułów egoista, który zmusił Camero-

na do ukrywania straszliwej tajemnicy, mogącej doprowadzić do rozpadu rodziny.

Przystał na to, ale odciął się od rodzinnych interesów. W jego pojęciu człowiek

nieuczciwy w sprawach osobistych musi w interesach także oszukiwać. Ojciec uznał go

za zdrajcę i odizolował od rodziny. Dlatego się nie spotykali.

Nie potrafił spojrzeć w oczy matce, braciom i siostrze, wiedząc coś, czego oni nie

byli świadomi. W rezultacie harował dzień i noc, by dojść do czegoś sam, zbudować toż-

samość opartą na własnych umiejętnościach i zapomnieć o tym, co stracił, wycofując się

z udziału w rodzinnych spotkaniach, na których nikt już jego nie oczekiwał.

Sprawa była trudna. Nie miał jak się dowiedzieć, co myślą inni. Mógł jedynie za-

pytać o to ojca.

Nadarzała się po temu sposobność. Za tydzień wypadają siedemdziesiąte urodziny

ojca, a on nie mógł udawać, że o tym nie wie. Cała rodzina do niego telefonowała, przy-

pominając o tym, wszyscy z wyjątkiem ojca. Nie mógł wziąć udziału w obchodach uro-

dzinowych. Ojciec mógłby nabrać podejrzeń, że gdzieś w głębi duszy żałuje...

Z wnętrza budynku dotarły dźwięki podniosłej muzyki, które bardzo pasowały do

zamętu panującego w jego głowie. Pokaz gwiazd się zaczął. Cameron jeszcze raz spoj-

rzał na zegarek. Było późno. Podniósł kołnierz marynarki, włożył ręce do kieszeni spodni

i pobiegł w kierunku parkingu.

Odwrócił głowę, by spojrzeć na białą kopulę planetarium prześwitującą przez li-

stowie eukaliptusów. Wizyta w budynku była miłym oderwaniem od rzeczywistości. Ro-

salind Harper swoim ciętym językiem i naturalnym wdziękiem sprawiła, że zapomniał o

pracy i rodzinie. Od dawna nie przytrafiło mu się coś podobnego.

Dotarł na miejsce, wsiadł do samochodu i ruszył, udając się ku oparom smogu,

pieniądzom i gospodarczemu postępowi w centralnej dzielnicy biznesu.

T L

R

background image

Im bardziej oddalał się od czystego powietrza, przejrzystego nieba i od Rosalind

Harper, tym większy odczuwał ciężar na sercu. Zaprzątała jego myśli przez kolejnych

pięć skrzyżowań, co było sprzeczne z jego charakterem.

Jego rodzice byli małżeństwem od blisko pięćdziesięciu lat. W całym kraju uważa-

no, że jest to najtrwalszy romantyczny związek współczesnych czasów. Takie opowieści

zapełniały szpalty gazet i magazynów, a raz nawet nakręcono o nich film telewizyjny. On

na bajkę o idealnym małżeństwie nie dawał się nabrać. Związek, który światu wydaje się

trwały, niezagrożony, pełen poświęcenia, nie istnieje. To wszystko bzdura.

Pomyślał, że na krótką metę towarzystwo mało wymagającej nieskomplikowanej

kobiety może mieć dobroczynne skutki. Zwykły flirt bez żadnych zobowiązań bardzo mu

odpowiadał W jego charakterze inżyniera leżało planowanie wszystkiego od początku do

końca jeszcze przed rozpoczęciem jakiegokolwiek działania.

Rosalind Harper jest zabawna. Zauważył, że się jej podoba, choć stara się tego nie

okazać. Coś między nimi zaiskrzyło.

Zobaczył lukę na sąsiednim pasie, dodał gazu i zjechał na lewo. Pokonując pagórki

Milton Road, czuł, jak podskakuje mu żołądek. Wiedział, że jeżeli ma jakoś przetrwać

następny tydzień, to jedynie dzięki miłemu flirtowi. Takiej właśnie odmiany potrzebo-

wał.

Tego popołudnia Rosie ucięła sobie drzemkę, by odespać poranne wstawanie do

pracy, a następnie usiadła na schodkach przyczepy kempingowej, w której mieszkała.

Mieściły się w niej sypialnia i łazienka.

Pijąc kawę, patrzyła na swoją cudowną działkę z widokiem na dolinę Samford, od-

daloną dwadzieścia pięć minut jazdy samochodem od miasta.

Dużo w życiu podróżowała, ale zakochała się w tym miejscu od pierwszego wej-

rzenia. Ten falisty kawałek gruntu, który przecinał wartki strumień, pokrywała bujna zie-

leń nawet w okresie suszy. Działkę porastała wysoka trawa, w której można się było

ukryć. Gęstwina drzew oddzielała ją od drogi, a bujny subtropikalny las porastał wzgó-

rza. W dali majaczyła niebieska mgiełka znad zatoki Moreton.

Ale to widok nad głową zauroczył ją bez reszty.

T L

R

background image

Żadne inne na świecie niebo nie było takie jak to. Nie mąciły go światła miasta, nie

zniekształcały załamania promieni wysokich budynków ani nie zamazywał miejski

smog. Niezmierzone rozległe niebo. W dzień nieskończenie błękitne, zarzucone puszy-

stymi białymi obłokami, a w jasne zimowe noce Droga Mleczna rzucała cień na jej

ogród.

Objęła kolana ramionami i w ciszy słuchała kojącego ćwierkania ptaków, zwiastu-

jących zachód słońca.

Zaledwie tydzień wcześniej jej dzień pracy zaczynał się wraz z początkiem nocnej

wędrówki Wenus przez mroczne niebo. Teraz Wenus rozpoczęła półroczny okres jako

gwiazda poranna i Rosie przyzwyczajała się do wczesnego rozpoczynania dnia. Jeszcze

nie wiedziała, co robić z wieczorami.

Tego wieczoru jednak jej myśli zajęte były rozpamiętywaniem dziwnego spotkania

z Cameronem. Myślała o kołnierzu jego marynarki, który nie leżał gładko (dowód, że

opuścił dom w pośpiechu), o potarganych włosach. Myślała o tym, jak działał na nią jego

uśmiech i piękny niski głos. Westchnęła głęboko i uznała, że będzie miała o czym ma-

rzyć.

Nagle wzdrygnęła się. Przestraszył ją dzwonek telefonu komórkowego, który kupi-

ła pod wpływem Adele, kiedy wróciła do Brisbane. Podniosła słuchawkę i wcisnęła gu-

zik, żeby przestał wydawać ten paskudny dźwięk, od którego bolały ją zęby.

- Rosie Harper - powiedziała.

- Cześć, mała - odezwała się Adele.

- Cześć, maleńka - odpowiedziała.

- Mam na drugiej linii kogoś, kto chce z tobą rozmawiać, więc się nie rozłączaj.

- Posłuchaj, Adele. - Rosie zmarszczyła brwi. - Zaraz rzucę ten cholerny telefon do

strumienia, jeżeli...

- Rosalind - odezwał się głęboki męski głos.

- Cameron? - Rosie wyprostowała się i palnęła się w czoło, bo zdała sobie sprawę,

że się zdradziła. Tylko dlatego, że akurat o nim myślała.

- Jestem pod wrażeniem - odparł. - Czy twoje gwiazdy powiedziały ci, że zadzwo-

nię?

T L

R

background image

- Mylisz astronomię z astrologią.

- A jest jakaś różnica? - zapytał.

Czuła, że robi sobie żarty i się uśmiecha.

- A więc jesteś astronomem? - zapytał.

- Tak mówi mój dyplom.

- Hm. Sądziłem, że możesz być bileterką, ale kiedy zastanowiłem się, jak bardzo

starałaś się, żebym nie kupił biletu, to uznałem za słuszny mój trzeci wybór.

- A jaki był drugi?

Po namyśle odparł:

- To nie był wybór, raczej mrzonka. Ale za słabo się znamy, żebym ci więcej zdra-

dził.

Czuła drżenie, którego nie potrafiła opanować.

- O co chodzi, Cameron?

- Chciałem ci tylko powiedzieć, że spędziłem bardzo miły ranek.

Przesunęła się na bok, żeby się oprzeć o framugę drzwi, i postawiła stopy na

schodku.

- A więc zostałeś na pokazie. Dobrze zrobiłeś.

- Nie, nie zostałem.

Zmarszczyła brwi. Nagle dotarło do niej: dzwonił, by powiedzieć, że było mu miło

ją spotkać. Tego się nie spodziewała.

Kiedy milczała, Cameron dodał:

- Nie mogłem zostać. Pamiętasz te dziury zrobione przez robaki?

Roześmiała się i rozluźniła trochę dłoń na słuchawce.

- Tak, zapomniałam o tym.

- A ja nie zapomniałem.

- Rozsądek nakazywał skorzystać z okazji i zostać na pokazie, żeby pokonać lęk.

- Być może. Ale rzadko udaje mi się postępować zgodnie z rozsądkiem.

Najpierw ciężka praca, teraz bunt. Gdzie podział się ten sympatyczny Cameron

Kelly, którego znała?

T L

R

background image

- Byłaś w klasie Meg - powiedział Cameron, co znaczyło, że pytał o nią znajo-

mych.

Rosie podniosła drugą dłoń i przycisnęła słuchawkę mocniej do ucha.

- Tak.

- A co potem?

- Uniwersytet. Podróże. Kredyt hipoteczny. Oglądanie telewizji. - Po chwili cieka-

wość wzięła górę. - A ty?

- Podobnie.

- Cha, cha! - Z trudem wyobrażała sobie Camerona leżącego na łóżku kupionym z

drugiej ręki i oglądającego w paśmie południowym powtórki seriali na małym ekranie.

- Masz dzieci? A może przyjaciela, który na koniec długiego dnia układania horo-

skopów masuje ci stopy?

- Żadnych dzieci, żadnego mężczyzny. Gorzej, żadnych masaży stóp - powiedziała.

- Trudno mi w to uwierzyć.

- Wysil się.

Roześmiał się. Ona też się uśmiechnęła. Zsunęła się stopień niżej, żeby się nie po-

tłuc, spadając na ziemię.

- Masz zawód zdominowany przez mężczyzn. Jak to się stało, że nie uległaś słod-

kim słówkom szeptanym w ciemności przez jakiegoś faceta z brulionem notatek i mó-

zgiem wielkości szafy?

- Aż tak bardzo nie pociąga mnie brulion z notatkami.

- Podejrzewam, że twoi koledzy interesują się jedynie „Gwiezdnymi wojnami".

- Poczekaj, nie rozpędzaj się. Mnie wolno kpić z moich kolegów, ale to nie znaczy,

że tobie również.

- A ja to zrobiłem?

- Dałeś do zrozumienia, że astronomowie to maniacy.

- A nie?

Wyprostowała się i położyła dłoń na sercu. Biło tak mocno jak nigdy, mocniej niż

w czasach, kiedy była nieopierzoną nastolatką. Miało to związek z tym facetem. Prze-

mawiał wprost do jej upartej niezależności, którą w sobie odnalazła.

T L

R

background image

- Wiesz, że w ten sposób dajesz do zrozumienia, że też jestem maniaczką? - zapy-

tała.

Zamilkł, a po chwili odpowiedział:

- Tak, jesteś.

Otworzyła usta i zaraz je zamknęła, bo ton jego głosu nie sugerował, że jest w tym

coś złego.

- Rosalind - powiedział w taki sposób, że zwilżyła usta i odetchnęła głębiej.

- Słucham. - Westchnęła wbrew własnej woli.

- Wiem, że jest późno, ale chciałem cię zapytać, czy masz jakieś plany na wieczór.

Jasne, pomyślała, grzanka z serem.

- Ja od wielu godzin nic nie jadłem i przyszło mi do głowy, że jeżeli ty też jesteś

przed kolacją, to moglibyśmy ją zjeść razem.

Ojej! Czyżby Cameron zapraszał ją na randkę?

T L

R

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Rosie spojrzała w niebo gotowa ujrzeć przelatującego różowego słonia, ale zoba-

czyła jedynie chmury, przez które prześwitywały pomarańczowe cienie zachodzącego

słońca.

Chcąc poczuć krew na powrót krążącą w całym ciele, Rosie podniosła się ze

schodków i poszła do ogrodu, głaszcząc dłonią miękkie łebki wysokiej trawy.

Kolacja z Cameronem Kellym. Dla większości dziewcząt odpowiedź nie stanowi-

łaby problemu. Musiała przyznać, że nadal pozostaje pod jego urokiem. Nierealne fanta-

zje snute w czasach szkolnych stały się rzeczywistością.

Ale Rosie nie była jak większość dziewcząt. Zwykle spotykała się z prostolinijny-

mi, wolnymi, tymczasowymi chłopakami, nigdy z mężczyznami, którzy utrudnialiby jej

trzeźwe myślenie. Lubiła trzeźwo myśleć.

Jeden raz złamała zasadę, kiedy ujrzała cudownego gwiazdora wyciętego z tektury,

którego Adele podkradła z wystawy sklepu wideo i dała jej na siedemnaste urodziny. Za-

pierał dech w piersiach i się nie odzywał. Nigdy nie zabierał pilota, nie zostawiał podnie-

sionej deski w toalecie, nie wypełniał większej części jej życia, niż mu zezwalała. Nigdy

nie odszedł...

Owinęła dłoń w puchową kępkę trawy i miliony nasionek pofrunęło w powietrze,

unosząc się w złotej poświacie zmierzchu.

Jej matka była taka jak większość dziewcząt. Zakochała się w niewłaściwym face-

cie, który, jak uważała, będzie ją zawsze kochał. Nigdy nie pozbierała się po szoku, jaki

przeżyła wraz z jego odejściem.

Po latach przemyśleń Rosie doznała olśnienia, które uświadomiło jej, że aby

ustrzec się przed błędem, musi umawiać się na randki tylko z niewłaściwymi mężczyz-

nami, czyli z takimi, którzy z jakichś powodów nie chcą zobowiązań. Mogła czerpać

przyjemność z randek, pewna, że związek się skończy, a ona nie będzie miała złamanego

serca.

T L

R

background image

A co do Camerona, to jest cudowny i czarujący, ale pod powierzchnią kryje się ja-

kaś ciemność. Silny chłodny charakter, zamknięty w sobie. Choć był interesujący, nie

przypominał miłego chłopca szukającego uczucia.

Ze wszystkich mężczyzn, z którymi dotąd się spotykała, ten jest najtrudniejszy.

Cameron Kelly to ostatni facet na świecie, w którym chciałaby się zakochać.

- Czy jesteś tam? - zapytał.

- Zastanawiam się, czy jestem głodna - powiedziała.

- Chodzi mi o posiłek na talerzu. Mogą też być sztućce. Powspominamy stołów-

kowe jedzenie, fatalne fryzury i złych nauczycieli.

- Kiedy byłeś źle ostrzyżony?

- A kto mówi, że myślę o sobie?

- Nie pamiętam, żebyś był tak pewny siebie w szkole.

- Zjedz ze mną kolację, a ja postaram się ci przypomnieć, jaki potrafię być paskud-

ny.

Nagle poczuła, że ręce jej drżą. Wytarła je o dżinsy i pozbyła się drobinek trawy.

Zapytała:

- Gdzie pójdziemy?

- Gdziekolwiek. Na pieczonego kurczaka, lody czekoladowe, fasolę mung na pa-

rze. Wybór należy do ciebie.

- Fasola mung na parze?

Domyśliła się, że się uśmiechnął i poczuła ucisk w żołądku. Teraz, kiedy już pogo-

dziła się ze swoją słabością, zaczęło jej być miło. Uczucie było... wspaniałe. Trochę sza-

lone, ale je kontrolowała. Będzie dobrze.

- Nie chciałem narzucać ci mojego gustu. Może jesteś weganką, przeciwniczką je-

dzenia nabiału.

- Miło mi, że robię takie korzystne wrażenie.

- Robisz dobre wrażenie - powiedział spokojnym i jakże pociągającym głosem.

- Wyobraź sobie, że jestem najmniej grymaśną kobietą, jaką zdarzyło ci się zapro-

sić na kolację.

T L

R

background image

- Znam takie miejsce. Skromne, bez pretensji. Ale dają tam najlepszą quesadillę w

mieście.

- Meksykańska tortilla z serem, tak?

Teraz on zamilkł na chwilę.

- Chyba nie udało mi się zaimponować ci znajomością międzynarodowej kuchni.

No cóż, w takim razie się poddaję.

Minęła chwila, zanim do Rosie dotarły jego słowa. Ogarnęło ją przyjemne uczucie.

- Kolacja ma mnie udobruchać po niestosownych kpinach z astrologii, prawda?

- Przyznaję, że to nie było zbyt uprzejme z mojej strony.

- I mało oryginalne.

Znów się roześmiał, a dźwięk jego śmiechu brzmiał dla jej uszu jak pieszczota.

W głowie usłyszała tony ostrzegawczego dzwonka, ale uważała, że nic jej nie mo-

że grozić.

- Zgoda. Chodźmy na kolację.

Ustalili godzinę spotkania, a Cameron podał adres miejsca, gdzie robiono tę pyszną

tortillę z serem.

Rosie rozłączyła się i zdała sobie sprawę, że drżą jej kolana. Objęła rękami ramio-

na i spojrzała w górę.

Obłoki odpłynęły i pojawiło się kilka gwiazd. Kiedy była pochłonięta rozmową,

ziemia pod jej stopami się obróciła.

Ziemia obróciła się jeszcze bardziej i nad Brisbane zapadła noc. Odgłosy hałaśli-

wych aut rozlegające się w godzinie szczytu zmieniły się w cichy warkot, a Rosie otuliła

się mocniej welwetową kurtką, by nie zmarznąć podczas szybkiego marszu chodnikiem.

Była spóźniona.

Chwilę później maître d'hôtel w lokalu Red Fox poprowadził ją przez tłum do sto-

lika przy samym końcu sali.

Cameron mówił o skromnym lokaliku. To miejsce nie miało z tym nic wspólnego.

Było tu jasno, czysto, a goście mieli na sobie więcej kosmetyków niż ona w łazience.

Kobiety były obwieszone świecidełkami, aż dziw, że mogły utrzymać prostą pozycję.

T L

R

background image

Rosie znała tak wiele obskurnych lokalików, że mogłaby napisać po nich przewodnik,

ale Cameron jest z rodziny Kellych.

Przesunęła dłonią po włosach i pożałowała, że ich nie umyła albo nie spięła. U fry-

zjera nie była już od pół roku. Z trudem torowała sobie drogę łokciami w tłumie gości.

Zobaczyła go po chwili. Siedział u szczytu stołu, wokół którego zebrali się hałasu-

jący i głośno rozmawiający absolwenci St. Grallans. To były dzieci, które na szesnaste

urodziny dostawały sportowe auta, podczas gdy ona pracowała w stołówce, zmywając

naczynia. Choć chodzili na wagary do drogich sklepów na zakupy, jakimś cudem dosta-

wali się na uniwersytety, podczas gdy ona harowała jak głupia, żeby pójść na studia. W

szkole ją ignorowano, mimo jej ogromnych wysiłków, by zostać zauważoną.

Nagle przestała rozumieć, co takiego było w Cameronie, że umówiła się z nim na

kolację: umalowała błyszczykiem usta, uperfumowała się, włożyła ładną bieliznę.

Cofnęła się i wylądowała na czyichś miękkich kolanach. Jakaś kobieta zapiszczała.

Odwróciła się pełna skruchy, a potem jeszcze raz spojrzała na stolik, z którego patrzyło

na nią kilka par oczu. Nie była pewna, czy dziwi ich brak biżuterii na jej szyi, czy kolo-

rowy symbol pokoju na czarnym podkoszulku.

Ale bardziej obchodziło ją spojrzenie Camerona. Przypomniała sobie, dlaczego

zgodziła się na spotkanie. Stał i wpatrywał się w nią z uwagą, co wystarczyło, że była

gotowa rzucić się ku niemu. Wzięła się w garść.

Był pewny siebie. Sprawiał, że czuła miły dreszcz. Ale nie zamierzała czegokol-

wiek udawać, żeby być zauważona. Żaden facet nie jest tego wart. Posłała w jego stronę

przepraszający gest i odwróciła się na pięcie.

Cameron patrzył, jak Rosie znika w tłumie.

Gwałtownie wstał z krzesła, które prawie upadło na podłogę. Kolega siedzący obok

spojrzał na niego ze zdumieniem. Cameron złapał krzesło w locie i ruszył prosto w kie-

runku drzwi.

Wybiegł na ulicę i rozejrzał się. Wśród nocnego tłumu Rosie wyróżniała się ni-

czym rzadki ptak. Szła energicznym krokiem w obcisłych dżinsach, butach na płaskim

obcasie, kurtce i szaliku, a włosy falowały jej na ramionach. Robiła wrażenie osoby

skromnej i pogodnej.

T L

R

background image

Widząc ją, poczuł się lżej, jakby cały ciężar trosk go nie dotyczył. Zaczął biec i ją

zawołał.

Nie odwróciła się, więc chwycił ją za ramię. Zatrzymała się, a kiedy na niego spoj-

rzała, ujrzał w jej oczach błysk uporu. Ale tak niewielkie przeciwności go nie od-

straszały.

- Dlaczego tak nagle wyszłaś?

- Nie wiem, czy uwierzysz, ale przestałam być głodna.

- Nie uwierzę, nawet jeśli mnie zahipnotyzujesz czy dasz w łeb.

Szła nadal, a on podążał za nią. Milkły dźwięki baru, od którego się oddalali. Zdał

sobie sprawę, że nigdy nie musiał się tak starać, by dziewczyna zechciała zjeść z nim ko-

lację. W ogóle nigdy nie musiał się starać, żeby namówić dziewczynę na cokolwiek. Jak

się okazało Rosalind była trudniejsza, niż przewidywał.

Ale miał w żyłach krew upartego Irlandczyka. Odurzał go waniliowy zapach ku-

szącej delikatnej skóry, co sprawiło, że chęć spędzenia z nią wieczoru stała się jeszcze

silniejsza.

- Rosalind - powiedział.

- Chyba mogę zmienić zdanie? - zapytała.

- Możesz, ale powinnaś to wyjaśnić.

Uparte spojrzenie złagodniało. Spojrzała na bar i zagryzła dolną wargę. Cameron

wyobraził sobie, że bierze ją w ramiona i całuje bez opamiętania. Spojrzał jej w oczy i

zobaczył, że nadal wpatruje się w odległy budynek baru. Mimowolnie puścił jej ramię i

się cofnął.

- Powiedz, o co chodzi.

Wzięła głęboki oddech.

- Kiedy zaprosiłeś mnie na kolację, myślałam, że będziemy sami. Gdybym wie-

działa, że ma to być spotkanie szkolne, odmówiłabym.

Jego wzrok pobiegł za jej spojrzeniem i zobaczył, że jeden z kolegów stoi przed

barem i rozmawia z dziewczyną. Wiedział jednak, że wyszedł, by zdać sprawozdanie

grupie. Nie było miejsca na prywatność. Każdy uzurpował sobie prawo wsadzania nosa

w cudze życie.

T L

R

background image

To dlatego Rosalind, osoba z zewnątrz, ze swoją szczerością i naturalnością tak mu

się podobała.

Kiedy znów zwrócił ku niej wzrok, skrzyżowała na piersiach ręce i wyraźnie traciła

cierpliwość. Położył rękę na jej ramieniu, poczuł chłód kurtki. Pod wpływem impulsu

potarł dłońmi jej przedramiona, by ją rozgrzać.

Nic nie udawała, była naturalna. Widział jej niepokój, brak pewności i szukanie

pretekstu, by z nim spędzić wieczór, bez innych osób.

- Rosalind, zaprosiłem cię na kolację, bo chciałem z tobą spędzić wieczór. Wybra-

łem ten lokal, bo robią tam najlepsze meksykańskie dania w mieście. Jeśli chodzi o kole-

gów, to nie wiedziałem, że ich tam spotkam. Większości nie widziałem od lat. Gdybym

miał więcej rozsądku, to nie przysiadłbym się do nich, bo była tam przyjaciółka Meg,

Tabitha, najgadatliwsza osoba na świecie. Ale siedział tam również prawnik, więc uzna-

łem, że mam okazję omówić z nim służbowe sprawy. Słowo skauta, że tak było.

- A byłeś kiedykolwiek skautem? - zapytała, mrużąc oczy.

- Mam to na liście rzeczy do zrobienia - powiedział i roześmiał się serdecznie.

Nie miał zamiaru dłużej unikać jej zapachu i przysunął się bliżej. Miał ochotę zre-

zygnować z kolacji.

Odetchnął głęboko. Powściągliwość i samokontrola są cnotą. To odróżnia ludzi od

małp i Camerona od ojca.

- Jest zimno - powiedział. - Chodź, poczekasz przy wejściu, a ja odbiorę kurtkę z

szatni. Potem pójdziemy gdzieś na kolację.

- Tak długo mi mówiłeś o wspaniałej quesadilli, że za żadne skarby z niej nie zre-

zygnuję.

Wpadł we własną pułapkę. Chciał być z nią sam, a teraz wyląduje w miejscu, gdzie

są koledzy Meg i Dylana, którzy uwielbiają plotki, szczególnie o nim.

- Niedaleko jest lokal, gdzie możesz sobie wybrać homara, którego chcesz zjeść.

Wydęła wargi w półuśmieszku i powiedziała:

- Chyba zmieniłam zdanie.

- Dobrze, wejdźmy do środka. Powiemy uprzejme dzień dobry, mijając stół kole-

gów, i znajdziemy własny stolik, możliwie jak najdalej od nich. Jak ci się to podoba?

T L

R

background image

- Bardzo.

- Ale muszę cię ostrzec, obawiam się, że będą w nas rzucać kartoflami. Jeśli bę-

dziemy mieli szczęście, nie będą ich wcześniej maczać w sosie guacamole.

Rzuciła ukradkowe spojrzenie w bok.

- Lubię guacamole.

Podobał mu się zapach jej perfum. Podobały mu się jej usta. Lubił jej dotykać. Ale

najbardziej podobało mu się to, że w jej obecności odrywał się od dręczących myśli.

- Dostaniesz więc guacamole - przyrzekł.

Przed drzwiami stała kolejka, ale bramkarz zobaczył Camerona i bez wahania ski-

nął ku niemu ręką.

Cameron pchnął Rosalind przed siebie i weszli do środka. Rosie nastroszyła pal-

cami włosy i wyprostowała się, jakby wkraczała na scenę. Cameron ujął jej dłoń. Chyba

na to czekała, bo odwzajemniła uścisk jego palców.

- Nie denerwuj się - szepnął do ucha Rosie. - Oni nie gryzą. Zresztą mam nadzieję,

że byłaś szczepiona.

Chciała się trochę od niego odsunąć, ale tłum przyciskał ją do jego boku.

- Próbujesz żartować, a ja ich nie znam. Ciebie też prawie nie znam.

Nagle się zatrzymał. Puściła jego rękę. Stał bez ruchu, wyróżniając się wśród tłu-

mu, pół głowy wyższy od innych.

Cameron wsadził ręce do kieszeni i zapytał:

- Czego chcesz się dowiedzieć?

- Wystarczą najważniejsze fakty.

Zmrużył oczy.

- Nazywam się Cameron Quinn Kelly. Znak zodiaku Baran. Wzrost metr osiem-

dziesiąt sześć, waga nieznana. Lubię grać w krykieta i chętnie spędzam czas w dużych

magazynach z artykułami żelaznymi, nic nie kupując, a tylko oglądając. Kupuję za dużo

bezużytecznych rzeczy przez internet, bo kiedy zaczynam licytować, muszę wygrać.

Trochę niechętnie wyznam, że wakacje najbardziej lubię spędzać w Las Vegas, ale nie

wstydzę się powiedzieć, że płakałem na filmie „Stowarzyszenie umarłych poetów".

T L

R

background image

Rosie wzięła głęboki oddech. Jak to jest, że facet może się jeszcze bardziej podo-

bać po prostej charakterystyce?

- Zapomniałeś wymienić ulubiony kolor.

- Niebieski.

Nie miała wątpliwości. Niebieska koszula cudownie pasuje do koloru jego oczu.

Tak dobrze w niej wyglądał, że z trudem pamiętała, co powiedział.

- Wystarczy?

Przełknęła głośno i zażartowała:

- To więcej niż wiem o moim listonoszu, któremu daję piwo na Boże Narodzenie.

- A teraz twoja kolej.

Zgniotła w dłoniach końce długiego szala i powiedziała:

- Rosalind Marryweather Harper. Znak Byk. Około metra siedemdziesięciu wzro-

stu. Nie twoja sprawa, ile ważę.

Prześliznął się wzrokiem po jej sylwetce i znów spojrzał w oczy. Uśmiechnął się w

sposób, który przywodził na myśl czystą pościel, przyciemnione światło i kawę na śnia-

danie.

Irytujący, ale trudno mu się oprzeć. To najlepsza jego charakterystyka, pomyślała.

- Marryweather? - zapytał.

Uśmiechnęła się.

- Nieuprzejmie jest przerywać. Na czym skończyłam? Aha, byłam w Nevadzie dwa

razy, ale nigdy w Vegas. Iluminacja miasta z pewnością uniemożliwia obserwację

gwiazd. Ze skruchą wyznam, że bardzo lubię filmy z Elvisem Presleyem. I urodziłam się

z siedmioma palcami u każdej stopy.

Uśmiechnął się niepewnie, zamrugał oczami i się potknął. Zwrócił wzrok ku jej

stopom.

- Zaskoczyłam cię.

Tłum zbliżył ich do siebie. Pod wpływem dotyku poczuli przepływające między

nimi iskry.

- Zdaje się, że ktoś obiecał mi kolację.

- Zdaje się, że masz rację.

T L

R

background image

Zrozumiała, że na mgnienie oka ukazał się jej mężczyzna otoczony ciemnym mu-

rem, ujrzała siłę, wiedzę, życiowe doświadczenie i niewiarygodnie głęboką tęsknotę.

Złapała się jego koszuli, bo czuła, że zaraz upadnie.

Nie była z tego zadowolona.

Klepnęła go w piersi, z lekkim uśmiechem odwróciła się i ruszyła przez tłum.

Przed nią pojawił się stół absolwentów St. Grellans. Rozpoznała kilka twarzy: kapitana

szkolnej drużyny, gwiazdy kółka dramatycznego, córki byłego premiera. Niech ich Bóg

prowadzi.

Czuła, że Cameron znalazł się za jej plecami.

- Czy sądzisz, że niektórzy lubili szkołę?

- A ty? - Rosie prychnęła ironicznie. - Ty naprawdę mnie nie pamiętasz z tamtych

czasów, prawda?

Jego milczenie wystarczyło za odpowiedź.

- Czy ty mnie pamiętasz?

Uznała, że najlepiej nie odpowiadać na to pytanie.

T L

R

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Półtorej godziny później, siedząc przed wspólnym talerzem z resztkami nachos,

Rosie czuła zadziwiający spokój. Cameron był rozmowny, zabawny, uważny. Nawet nie

mrugnął okiem, kiedy zamówiła drugie quesadillas. Nie bardzo dane im było rozmawiać

spokojnie.

Dokładnie co pół godziny pojawiała się na ich stole kolejka drinków, po której

wznoszono hałaśliwy toast z drugiego końca sali. Prawie każdy z kolegów podchodził,

by złożyć wyrazy szacunku, jakby Cameron był mafijnym bosem. Tabitha zatrzymywała

się na pogawędkę za każdym razem, kiedy szła do toalety. W takich chwilach Cameron

zaciskał mocno palce na szklance z piwem.

Kiedy miała go tylko dla siebie, stawał się innym człowiekiem. Rozjaśniał się, we-

selał, słuchał uważnie. Schowała dumę w kieszeń i weszła do jaskini smoka.

I była z tego zadowolona. Jeśli nic nie wyniknie z tego wieczoru, to wielkim plu-

sem jest ucięcie łba niektórym smokom z lat szkolnych. Ale trochę żałowała, że nie po-

szli gdzie indziej, gdzie miałaby więcej czasu dla Camerona.

- Zadowolona, że tu zostaliśmy? - zapytał. Zabrzmiała głośna muzyka i Rosie mu-

siała się ku niemu pochylić. Byli tak blisko, że widziała małą bliznę na jego nosie i cień

zarostu na szyi. Niewielkie niedoskonałości czyniły go jeszcze bardziej atrakcyjnym.

- Miałeś rację co do quesadillas. Gdyby postawili przede mną jeszcze jeden talerz,

nie umiałabym odmówić.

- Cieszę się. A teraz przejdźmy do sprawy, która skłoniła mnie do zaproszenia cię

na kolację. Kiedy dostanę mój horoskop?

Roześmiała się i trzepnęła go po dłoni. Złapał ją za rękę i trzymał mocno, jakby się

bronił przed kolejnym uderzeniem. Jednak kiedy zaczął błądzić palcami po jej dłoni,

pomyślała, że nie o to mu chodziło. Zabrała rękę, usiadła głębiej i założyła nogę na nogę.

Upomniała siebie, że ma stać mocno obiema nogami na ziemi, tam, gdzie ich miejsce.

- Słuchaj uważnie - powiedziała - bo więcej tego nie powtórzę. Jestem naukowcem,

a nie wróżką. Badam jasność, gęstość, temperaturę i skład chemiczny obiektów na nie-

bie. Zajmuję się Wenus, planetą widoczną nawet po wschodzie słońca nad zachodnim

T L

R

background image

horyzontem. Cieszę się w tej dziedzinie autorytetem i jeżeli nie będziesz ostrożny, mogę

się obrazić.

Cameron spojrzał jej w oczy z powagą.

- Powiedz mi, czy jesteśmy sami we wszechświecie?

Zaczęła się serdecznie śmiać.

- Żartujesz ze mnie?

- Chcę znać opinię eksperta.

- Proszę bardzo. Przez wszystkie lata mojej obserwacji gwiazd nigdy nie spotkałam

się z niczym, czego nie mogłabym wyjaśnić. Ale czułabym się głupio, wykluczając taką

możliwość i ślepo wierząc, że jesteśmy sami. Wszechświat to wielkie i tajemnicze miej-

sce.

- Wiedziałem, że te opowieści o UFO nie mogą być zupełnie nieprawdziwe - od-

parł, uderzając ręką w stół.

Rzuciła w niego serwetką do ust. Złapał ją, nim wylądowała w talerzu. Siedzieli i

uśmiechali się do siebie jak para urwisów.

Godzinę później wróciła Tabitha. Oparła się o róg stołu i bez końca paplała o

szkolnych żartach Dylana i serii beznadziejnych chłopaków Meg. Cameron miał jej do-

syć.

Rosalind Harper potrafiła oderwać go od rzeczywistości, o której pragnął zapo-

mnieć. Nie chciał, by ktokolwiek przypominał mu jego życie. Miał już dość dzielącego

ich stołu i obserwującej ich widowni. Chciał zostać z nią sam.

Rosalind, wyczuła, że Cameron się jej przygląda, zmarszczyła brwi i zlizała kroplę

sosu salsa z wargi. Dał znak głową w kierunku drzwi, a oczy Rosalind zabłysły.

Klasnął w dłonie, by przerwać potok słów Tabithy.

- Tabitha, ja i Rosalind wychodzimy.

Dziewczyna wyprostowała się.

- Trudno. Musicie? Ostatnio nie mam okazji cię spotykać. Meg mówi, że jesteś

okropnie zapracowany.

- Tak, musimy iść. Zaplanowaliśmy wieczór i się śpieszymy.

Rosalind uśmiechała się i kiwała głową.

T L

R

background image

- No cóż, może spotkam cię na urodzinach twojego ojca, jeżeli oderwiesz się od

pracy. Rosalind, miło mi było cię zobaczyć, pozdrowię od ciebie Meg. Od obojga.

Rosalind pomachała jej ręką i pochyliła twarz nad stołem. Cameron roześmiał się i

poprosił kelnerkę o rachunek.

- I dlaczego nie poszliśmy gdzie indziej na kolację? - zapytała, nie podnosząc twa-

rzy znad stołu.

- Z powodu quesadillas.

Pstryknęła palcami i uniosła głowę.

- Prawda. I udało nam się uniknąć rzutów kartoflami.

Uśmiechnęła się, oczy jej błyszczały, usta przyciągały jego wzrok jak latarnia mor-

ska w burzliwą noc. Chciał coś powiedzieć, ale podeszła kelnerka z rachunkiem. Came-

ron wyjął portfel, a Rosalind zrobiła to samo. Zatrzymał jej dłoń.

- Schowaj, proszę.

Wyrwała dłoń i zaczęła szperać w portfelu.

- Rosalind, uspokój się i spójrz na mnie.

Podniosła wzrok, ale widział, że nie jest zadowolona.

Znów zauważył, jak potrafi być uparta.

- Zaprosiłem cię i dlatego płacę. Pozwól mi być dżentelmenem. Rzadko mam taką

okazję. Proszę.

To słowo przekonało ją. Jej kamiennoszare oczy złagodniały i schowała portfel.

- Zgoda. To miło z twojej strony. Dziękuję.

Położył pieniądze na stole. Spojrzała i z błyskiem w oku powiedziała:

- Pozwól, że ja dam napiwek.

- Za późno, już dodałem piętnaście procent.

- Dlaczego nie dwadzieścia?

- Przyjęte jest piętnaście.

- Nie należy kierować się przyjętymi zasadami. Pracownicy gastronomii są źle

opłacani.

Cameron zamrugał. Prostolinijna, uparta i pewna siebie. Nie poznawał w niej tej

wesołej dziewczyny z planetarium, którą zaprosił na randkę. Powiedział:

T L

R

background image

- A więc napiwek wynosi...?

- Czternaście dziewięćdziesiąt - odpowiedziała i dorzuciła jeszcze kilka dolarów.

Spojrzała na niego z lekkim uśmiechem. - Byłam pierwsza.

- Geniusz matematyczny - powiedział cicho, żeby nikt nie usłyszał.

Uśmiechnęła się, chowając portfel do torebki, i powiedziała:

- Wynośmy się, zanim wróci Tabitha.

- Świetny pomysł.

Kiedy szli do wyjścia, Cameron trzymał się blisko Rosalind, aby chronić ją przed

szalonymi tancerzami i nieuważnymi gośćmi, ale przede wszystkim jej bliskość sprawia-

ła mu przyjemność.

- I co teraz? - zapytała.

- Wybór należy do pani.

- Dobrze, ale na deser ja zapraszam.

Odwróciła się i ruszyła prawie biegiem. Wyobraził sobie ją nagą, posypaną jedynie

wiórkami czekolady w pewnych miejscach.

Byli w ogródku lodziarni Bacio Bacio. Cameron przysunął plastikowy stołek w

kształcie muchomora.

Rosalind usiadła i ścisnęła kolana. Jadła lody o smaku cynamonowo-orzechowym.

On zamówił waniliowe, o których marzył cały dzień. Czuł ich rozpływający się smak w

ustach i westchnął głęboko, patrząc na miasto po drugiej stronie rzeki. Wodził wzrokiem

po trzech drapaczach chmur, które zbudował, i dwóch, które były jego własnością. Pa-

trzył na puste miejsca, które wkrótce zostaną zabudowane kolejnymi monolitami projek-

towanymi w jego biurze.

- Piękny widok, prawda? - powiedział głosem, w którym zabrzmiała duma.

Rosalind spojrzała w niebo i zmarszczyła brwi.

- Spróbuj dziewięćdziesiąt stopni niżej.

Z przechyloną głową i zmarszczonym nosem patrzyła na światła samochodów pę-

dzących autostradą.

- Czy coś tracę?

T L

R

background image

Wskazał ręką na szklane błyszczące panele pokrywające nieregularny szereg bu-

dynków.

- Najbardziej olśniewający widok na świecie.

- Widzę mniejsze pudełka w większych pudłach. Brak powietrza, światła, czaru.

Cameron poruszył się na swoim muchomorze.

- Buduję te wielkie pudła. Moja praca to wznoszenie wieżowców.

Spojrzała na niego, opierając brodę na ramieniu. Na jej policzku spoczywał nie-

sforny kosmyk długich włosów.

- Przepraszam.

- Wybaczam.

- Chociaż... Miasto to przestrzeń ograniczona. Pewnego dnia ktoś taki jak ty przyj-

dzie i zburzy twój budynek, żeby postawić większy. Czy nie szkoda twojego wysiłku?

Roześmiał się serdecznie.

- Nie oszczędzasz rozmówcy, zawsze mówisz, co myślisz?

Uśmiech na jej twarzy sprawił, że zapragnął zanurzyć palce w jej włosach. Po

chwili potrząsnęła głową i spojrzała ponownie na miasto.

- Kiedy dorastałam, nikt mnie nie słuchał, chyba że miałam coś istotnego do po-

wiedzenia.

- Znam to. Duża rodzina, tak?

- Nie, zupełnie nie. Nie jeździłam z matką na narty, nie chodziłyśmy podziwiać

choinki na placu przed ratuszem. Moja mama zarabiała sprzątaniem, usługiwaniem do

stołu i prasowaniem. Nie pamiętam, żebyśmy kiedyś jadły razem kolację. Miała ważniej-

sze sprawy na głowie.

Spojrzała na niego, a w jej oczach odbijała się srebrnymi falami rzeka. Uśmiechnę-

ła się. Nie użalała się nad sobą, nie oczekiwała na współczucie. Była po prostu sobą.

On należał do najbardziej nieufnych ludzi na ziemi. Nie zdradzał swoich sekretów i

całe życie był bardzo skryty. Nawet miał trzy rachunki bankowe, żeby nikt nie wiedział,

gdzie trzyma pieniądze.

Ona nic nie ukrywała. Ani myśli, ani przeszłości, ani błędów czy dziwactw. Zasta-

nawiał, jakie to uczucie być tak prostolinijną. Pozostawić innym wybór, czy cię za-

T L

R

background image

akceptują, czy odrzucą. Bardzo jej pragnął. Ale chociaż go pociągała i rozweselała bar-

dziej niż inne kobiety, to nie zmusiłaby go do zwierzeń. Wziął się w garść.

- Czy oczekujesz, że opowiem ci o moim trudnym dzieciństwie?

- Cameron, niczego od ciebie nie oczekuję.

Zapanowało napięcie. Tak nagłe i silne, że czuł fizyczną potrzebę odsunąć się jak

najdalej, ale niewidzialna nić, która ich od pierwszej chwili połączyła, nie dawała się ro-

zerwać.

W końcu zrozumiał, co to za nić.

Chciał wierzyć, że tylko chwilowo uległ czarowi ładnej ciekawej dziewczyny. Ale

to za mało, by go skusić. Jest poważnym człowiekiem. Pod tymi włosami jak z obrazu

Botticellego, pod przykrywką ciętego dowcipu i niedbałego stroju kryła się bezgraniczna

powaga.

To musi doprowadzać do scysji. Za wszelką cenę powinien unikać głębokich dys-

kusji i odejść.

Wbił stopy w ziemię, naprężył się gotów do ucieczki. Ale wtedy ich oczy się spo-

tkały. Ujrzał światło księżyca srebrzące się w jej tęczówkach. Nigdy nie odwracała

wzroku, nie wycofywała się. Kim jest ta kobieta?

Wiatr uspokoił się, powietrze złagodniało i jego napięcie opadło. Przeczesał pal-

cami włosy. Zanim zdołał pomyśleć, wyciągnął dłoń i założył za ucho niesforny lok jej

miękkich jedwabistych włosów. Piersi Rosalind uniosły się, wargi rozchyliły, w oczach

pojawił się płomień. Parę sekund wcześniej chciał odejść, teraz nieodparcie pragnął ją

pocałować i niemal czuł smak jej ust. Cofnął rękę.

Rosalind zwróciła twarz w stronę rzeki. Włożyła łyżeczkę lodów do ust w sposób,

jakby ochładzała język.

- Czy mi się zdaje, czy trochę się ociepliło? - zapytała.

- Tak - powiedział przeciągle.

- Nie jestem zbyt oryginalna.

- Chyba nie jesteś.

- Na szczęście żadne z nas nie jest ideałem.

T L

R

background image

Cameron musiał się roześmiać. To było najlepsze rozładowanie napięcia, w każ-

dym razie tutaj. Wytarł usta, wrzucił serwetkę do pojemnika z niedokończonymi lodami i

napawał się cudownym widokiem dziewczyny.

Patrzyła na niego nierozumiejącym wzrokiem.

- Dlaczego nie zjadłeś do końca?

- Bo muszę mieć wolne ręce, żeby się bronić przed tym, co nastąpi. - Zaśmiała się.

- Mów dalej, wyrzuć z siebie wszystko, co ci ciąży - dodał.

Podwinęła pod siebie nogę, podkoszulek obcisnął jej smukłe kształty.

- Na randce rozmowa o rodzinie to rzecz normalna.

Spojrzał uważnie i przypomniał sobie, że nie ma do czynienia z głupiutką panien-

ką.

- Dla mnie normalne są rozmowy o filmach, pracy, okraszone dwuznacznikami,

żeby było ciekawiej.

- Rozumiem - skrzywiła się. - Ale ludzie to coś więcej niż obejrzane filmy. Jeste-

śmy niedoskonali, słabi. Popełniamy błędy. Dlaczego owijać to w bawełnę? Przyznaję,

że źle się ubieram. Wychowałam się bez ojca. Moja matka nie nadawała się na rodzica.

Nie potrafię gotować. A teraz twoja kolej.

Odwrócił od niej wzrok, spojrzał w stronę rzeki i zatrzymał spojrzenie na pięknych

dziełach inżynierii ze stali i betonu, bo to tylko się liczy. Miał wrażenie, że cała reszta w

jego życiu jest tak nierealna jak potwory pod łóżkiem.

- Chcesz, żebym się zwierzał?

- Nie. To znaczy, może. Bycie tu z tobą byłoby mniej onieśmielające, gdybym

wiedziała, że masz się z czego zwierzyć.

- Czy uważasz, że cię onieśmielam?

- Nie, wcale. Ale nie zmieniaj tematu. Poznałam najważniejsze fakty o tobie, a te-

raz opowiedz coś więcej, zanim pomyślę, że się co do ciebie pomyliłam.

Mój Boże, ile w niej siły. Potrafiła walczyć z jego logiką, umiała przejrzeć go na

wylot. Wyprostował nogi i włożył ręce do kieszeni dżinsów. Światło księżyca odbijało

się w wodzie i rozświetlało budynki po drugiej stronie rzeki. Zapomniał, jakie mają dla

niego znaczenie.

T L

R

background image

Pamiętał jedynie, że tego ranka znalazł się w ogrodzie botanicznym w poszukiwa-

niu prawdy. I spotkał ją.

Może będzie tego żałował, ale potrzeba zwierzenia się, doznania ulgi, narosła w

nim i słowa same popłynęły.

- Co powiesz na to, że cały dzień byłem przekonany, że mój ojciec jest poważnie

chory i nikomu o tym nie powiedziałem?

ROZDZIAŁ PIĄTY

Cameron natychmiast pożałował, że nie może cofnąć wypowiedzianych słów. Ro-

salind miała być rozrywką, oderwaniem od myśli o starym łobuzie, nie miała skłonić go

do mówienia.

- Coś takiego chciałaś usłyszeć? - zapytał.

- Miałam nadzieję, że przyznasz się, że śpiewasz przy goleniu - rzekła z łagodnym

uśmiechem. Jej głos brzmiał chropowato, ciepło. Przedarł się przez mur, którym się oto-

czył i dotarł do miejsc, do których nie chciał jej dopuścić. - Opowiedz mi o swoim tacie -

powiedziała.

- Wolę rozmawiać o czym innym. Lubisz piłkę nożną?

- Raczej nie.

Zacisnął zęby i pomyślał, że jest bardziej od niej uparty. Pochyliła się ku niemu i

siedziała bez ruchu, aż spojrzał jej w oczy. Jej głębokie spojrzenie powiedziało mu, że

jest niezwykłą osobą i z pewnością niełatwą.

- Posłuchaj, nie zawsze mam głowę w chmurach. Wiem, kim jesteś. Domyślam się,

że jesteś nieufny, bo wszyscy chcą wszystko o tobie wiedzieć. Ale mnie możesz zaufać.

Wszystko, co powiesz, zostanie między nami. Przyrzekam.

Cameron zdał sobie sprawę, że coś wymknęło się mu spod kontroli.

- Chyba że wolisz rozmawiać o piłce nożnej - powiedziała. - Mogę udawać cieka-

wość.

T L

R

background image

Utkwione w nim oczy były przyjazne. Nie potrafił rozmawiać z rodziną, przyja-

ciółmi, kolegami z pracy. Dziewczyna mająca oderwać go od kłopotów okazała się oso-

bą, która mogła mu pomóc w stawieniu czoła rzeczywistości. Potarł oczy dłonią.

- Widziałem go rano w telewizji. Omawiał ceny ropy, sytuację dolara australijskie-

go, kryzys w nieruchomościach itp. Flirtował z prezenterką i zajął tak dużo czasu, że z

trudem zmieściła się prognoza pogody. Nic niezwykłego w tym nie było. Po raz pierwszy

w życiu wydał mi się... wątły.

- Wątły?

Rozejrzał się, jakby zapominając, że nie jest sam.

- Teraz, kiedy powiedziałem to głośno, widzę, jaki to absurd. Słuchaj, możemy o

tym nie mówić? Nie musimy rozmawiać o piłce nożnej. Możemy o butach, lakierze do

paznokci, czekoladzie.

- Chcę o tym rozmawiać. Znasz swojego ojca. Wydawał ci się zmieniony. Niepo-

kój o niego nie jest absurdalny. Jest ludzki. I wiesz co? Pasuje do ciebie.

- Niepokój pasuje do mnie?

- Bycie ludzkim do ciebie pasuje. Łagodzi te wszystkie ostre krawędzie.

Cameron potarł brodę, wpatrując się badawczo w niezwykłą kobietę u swojego bo-

ku. Zastanawiał się, czym zasłużył sobie na spotkanie jej właśnie dziś rano.

Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. Widać w nich było zainteresowanie

i niepokój.

- Czy twoja rodzina się martwi?

- Jestem pewien, że nic nie podejrzewa.

Wiedział, że w przeciwnym razie dzwoniliby do niego, każąc mu przyjechać.

Zmarszczyła brwi i drążyła:

- Zapytałeś o to wprost swojego tatę?

Cameron wziął głęboki oddech. Nigdy w życiu, za żadne pieniądze...

- Byłoby to trudne, biorąc pod uwagę, że nie rozmawiamy od około piętnastu lat.

Przygryzła wargę. W końcu zapytała:

- Celowo?

T L

R

background image

To było właściwe pytanie. Nikt nie wiedział, ile go kosztowało utrzymanie w ta-

jemnicy przed rodziną przyczyn niewidywania tego człowieka. Powoli skinął głową.

- Dlaczego sądziłam, że dla niego pracujesz?

- Pracują dla niego Brendan i Dylan. Ja nigdy nie pracowałem. I nie będę.

- Ale miałeś taki zamiar? Dyplom na wydziale ekonomi i szkoła handlowa na

Harvardzie. Przyznam się, że kiedyś podsłuchałam twoją rozmowę z Callumem Tu-

ckerem. Zapamiętałam ją, bo on powiedział, że zostanie technikiem w zespole rocko-

wym.

Roześmiał się serdecznie.

- Callum jest ortodontą. A ja nie poszedłem do szkoły handlowej. Zostałem inży-

nierem budowlanym. Po kilku latach pracy w tej dziedzinie założyłem firmę dewe-

loperską.

- Jestem pod wrażeniem. Callum ortodontą.

Napięcie zmalało. Serdeczny śmiech Camerona rozległ się w ciszy nocy, a na twa-

rzy Rosie pojawił się lekko zawstydzony uśmiech.

- Co to takiego, ta inżynieria budowlana? - zapytała.

- Ostrzegam cię, że większość ludzi głupieje, kiedy zaczynam mówić o systemach

budowlanych, działaniu sił lateralnych, sił nośnych i sił oporu w przypadku różnych ob-

ciążeń.

- Ja też nie widzę zdumionych twarzy, kiedy w podnieceniu zaczynam mówić o

chemicznym składzie ciał niebieskich.

- Przepraszam, czy coś mówiłaś? - zapytał.

Uderzyła go w ramię.

- To wcale nie jest śmieszne.

- Daj spokój, dość zabawne.

- Może trzymajmy się tematu inżynierii.

- Chętnie.

Spojrzała na niego obojętnie.

T L

R

background image

- Rodzina Kellych jest szczęśliwa, kiedy ludzie łączą ich nazwisko z różnoraką

działalnością. To chyba ma związek ze skrajną nędzą, jakiej doświadczyli jej przodko-

wie.

- Chleb bez masła nawet w niedzielę?

- Coś w tym rodzaju. Ale serio mówiąc, szkoła handlowa oszczędziłaby mi dużo

czasu, który zmarnowałem, zanim moja firma stała się rentowna.

- Szkoła ma znaczenie tylko do pewnego momentu. W końcu musisz się zdać na

łaskę wszechświata i czerpać zadowolenie z obranej przez siebie drogi.

Cameron zastanowił się. Zawsze wszystko drobiazgowo planował, był wobec sie-

bie niezwykle wymagający i równie wiele wymagał od swoich pracowników. Jako sie-

demnastolatek odciął się od świata, który znał. Dzięki temu sam do wszystkiego doszedł.

Skinął głową i powiedział:

- Jestem cholernie dumny z obranej drogi i moich osiągnięć.

- To dobrze.

Jej spojrzenie złagodniało, a uśmiech sprawił, że poczuł się, jakby okrywał go cie-

pły koc. Znów czuł nieodparte pragnienie dotykania jej, przytulania i całowania. Co, do

cholery, go powstrzymuje? Na pewno nie pomagał fakt, że dowiedziała się o nim tego

najgorszego.

Rosalind oderwała od niego wzrok i jadła lody. Czar prysł. Bez utkwionych w nim

szarych oczu dziewczyny wracała pamięć: coś złego dzieje się z jego ojcem. I jeszcze

coś: po piętnastu latach trzymania się z dala od rodziny, do czego zmusił go stary łajdak,

nadal nie miał go w nosie.

Zamrugał powiekami, by odpędzić mgłę zacierającą ostrość widzenia i wbił wzrok

w Rosalind. Na pierwszy rzut oka wydawała się zabawną, trochę dziwną i nieco imperty-

nencką osobą. Ale jej oczy go zastanawiały. Przysiągłby, że zmieniła temat, bo czuła, że

on tego chce.

Nagle wyciągnęła rękę w jego stronę. Bez chwili namysłu ujął jej dłoń i ich palce

mocno się splotły. Pierwszy raz od początku dnia poczuł, że wszystko będzie dobrze.

T L

R

background image

Zmarszczył brwi. Od czasu, gdy odciął się od rodziny, wiedział, że może liczyć

tylko na siebie. Przez wiele lat był bardzo samotny. Uścisnął krótko dłoń Rosie i cofnął

rękę. Poprawił się na stołku, przybierając pozę chłodu i nonszalancji.

- Cameron...

- Skończyłaś? - zapytał, wskazując na lody.

Wbiła przenikliwy wzrok w jego oczy.

- A ty?

Nie udawał, że jej nie rozumie.

- Powiem wprost, nie zaprosiłem cię na sesję psychoterapii.

- A dlaczego mnie zaprosiłeś?

- Uznałem, że lubisz przyjemności.

- Quesadillas i gelato?

- No właśnie.

Wstał. Też wstała, wrzuciła do kosza opakowanie po lodach, zamknęła oczy i się

przeciągnęła.

- Najpierw jestem maniaczką. Teraz lubię przyjemności. Wiesz, jak komplemen-

tować dziewczyny.

- Poczekaj, to nie koniec wieczoru - odrzekł. Spojrzała mu w oczy. Przepływał

między nimi strumień pożądania, lekki, bez zobowiązań. Tak jak lubił.

- Chętnie pospacerowałbym, żeby stracić trochę kalorii. Co ty na to? - Wyciągnął

rękę.

Wytarła dłonie w dżinsy i po chwili wahania podała mu rękę. Trzymanie się za rę-

ce przypomniało mu czasy szkolne. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz trzymał rękę kobiety,

co uświadomiło mu, że lata lecą.

Idąc ulicą, rozmawiali o filmach, polityce, religii i pracy. Kpiła z jego ulubionego

sportu, on zaś kategorycznie upierał się, że nie wierzy w lądowanie człowieka na Księży-

cu.

Ale nie mogła oderwać myśli od tego, co jej powiedział. Cameron i jego ojciec

musieli się pokłócić. Nigdy nic o tym nie czytała w prasie. Jednak zwierzył jej się, co jej

pochlebiło. Trochę się niepokoiła, że miła randka tak prędko stała się czymś więcej.

T L

R

background image

Pamiętała jednak, kim ona jest, a co ważniejsze, kim jest on. Choć opuścił gniazdo,

nadal należał do rodziny Kellych. Nigdy nie robił nic bez celu, nawet gdy spacerował.

Roztaczał wokół siebie złotą poświatę, która oznaczała, że jest uprzywilejowany. Ona

wiedziała, co znaczy borykanie się z życiem, potykanie się o własne nogi i słowa, czym

jest samotność w tłumie. Nie pasowali do siebie.

Szli powoli w blasku księżyca migoczącego wśród listowia bugenwilli. Kiedy obok

przejeżdżała grupa motocyklistów, Cameron objął ją opiekuńczym gestem.

Czuła jego siłę u swego boku, otoczył ją miły zapach. Z trudem powstrzymywała

się, by nie wtulić się w niego i zapomnieć o wszystkim.

Chcąc zburzyć mur między nimi, zapytała:

- Jakie to uczucie być z rodziny Kellych?

- Mylisz się, sądząc, że to proste.

- Nie wiem. Wiem, co to stąpać w ciemnościach, bo odcięto prąd. Mówię teraz o

byciu z rodziny Harperów.

Zatrzymał się.

- Przestańmy unikać właściwego tematu, dobrze?

- Co to znaczy?

- Jeżeli w młodości byłaś tak nieszczęśliwa i biedna, ja zaś uprzywilejowany, to

dlaczego osiągnęłaś dużo więcej niż ja, i to w krótszym czasie?

Roześmiała się głośno.

- Nie miej kompleksów. Spędzanie czasu z tymi ludźmi, których spotkaliśmy w ba-

rze, nie pomaga w osiąganiu celów.

- Zabrzmiało to mało pochlebnie - zauważył.

- Jesteś bystry.

Uśmiechnął się w sposób, który topił lód. Nie umiała się oprzeć jego urokowi.

- Powiedz, jak taka wygadana osoba mogła się zająć astrofizyką, ścisłą dziedziną

nauki? - zapytał.

- Zawsze wpatrywałam się w niebo i wypowiadałam życzenie, kiedy widziałam

spadającą gwiazdę. Marzyłam o wyjeździe do Disneylandu. Kiedy na ósme urodziny nie

dostałam w prezencie tej wycieczki, bardzo się rozczarowałam.

T L

R

background image

- Gwiazdami?

- Życzeniami. Z gwiazd nie umiałam zrezygnować. Kiedy ty po wizycie w planeta-

rium umierałeś ze strachu przed dziurami wygryzionymi przez robaki, ja się wpat-

rywałam w niebo. Nauczyłam się wszystkiego o Wenus, dlaczego pojawia się sama, od-

dalona od innych planet. Kiedyś, siedząc w oknie mieszkania, w olśnieniu patrzyłam na

nią, jasną, nie migoczącą. Darmowe widowisko dla wszystkich mieszkańców świata. Tak

rozpoczął się mój piękny romans, który trwa do dziś.

Rosie wróciła na ziemię. Cameron stał bez ruchu i się w nią wpatrywał. Nie była

przyzwyczajona do takiego spojrzenia. Te głębokie błękitne oczy odbierały jej trzeźwość

myślenia. Ruszyła do przodu i powiedziała:

- Czy wiesz, że Wenus jest jedyną planetą w systemie słonecznym, która nosi ko-

biece imię?

- Chyba o tym słyszałem.

- I jeszcze jedno: gdybyś ważył sto kilo na Ziemi, na Wenus ważyłbyś około dzie-

więćdziesięciu.

- Czuję się jak uczeń.

Spojrzała na niego i pożałowała tego. Patrząc mu w oczy, traciła głowę. I wcale nie

chciała, żeby było inaczej.

- Czy możesz opowiedzieć o innych planetach, czy interesuje cię jedynie Wenus?

Poczuła, że ucisk w piersiach ustępuje.

- Zajmuję się jedną planetą. Ziemia i Wenus są w naszym systemie słonecznym

najbardziej do siebie podobne pod względem wielkości. Powstały w zbliżonym czasie,

mają niemal taki sam promień, masę, gęstość i skład chemiczny. Jeśli chodzi o po-

wierzchnię Wenus, to jest tak gorąca, że może stopić stal, a ciśnienie ma równe ciśnieniu

panującemu kilometr pod powierzchnią morza.

- To kobieta z charakterem.

- Prawda? - powiedziała i oddaliła się od niego na bezpieczną odległość. - Żałujesz,

że o nią spytałeś?

- Ależ skąd. Od jak dawna pracujesz w planetarium?

T L

R

background image

- Nie pracuję. Znam Adele, szefową, którą wczoraj poznałeś. Jesteśmy koleżanka-

mi z czasów studiów. Pozwala mi przesiadywać w obserwatorium, kiedy mam ochotę. Po

studiach dużo podróżowałam, a teraz, mając dostęp do obserwatorium, mogę robić jedno

i drugie.

- Możesz się z tego utrzymać?

- Jako australijska wybitna specjalistka wygłaszam referaty na międzynarodowych

konferencjach, mam gościnne wykłady na uniwersytetach, nawet niekiedy występuję w

telewizji. Pracuję dorywczo dla NASA. Dobrze sobie radzę.

- Jesteś skromną osobą.

- Bardzo skromną.

Szli obok siebie równym krokiem. Jej serce biło jak szalone. Nigdy czegoś podob-

nego nie doświadczyła. Zastanawiała się, co on czuje. Wysunęła dłoń z uścisku Camero-

na i poprawiła but, a następnie zwiększyła między nimi odległość. Doszli do końca sze-

regu kawiarni na południowym końcu South Bank, następnie skręcili i skierowali się w

stronę Victoria Street Bridge. Szli ku swoim samochodom.

Wieczór zbliżał się ku końcowi.

Rosie czuła zawód i równocześnie ulgę, Cameron zaś był dziwnie zadowolony.

Mógłby być niezadowolony, że uległ chwili słabości. Ale jego umysł zaprzątała radość

ze spędzenia wieczoru z piękną kobietą. Mówiąc jej o sobie, chciał dowiedzieć się więcej

o niej. Przywrócić równowagę?

- Jakie są twoje stosunki z ojcem? - zapytał.

Zwróciła ku niemu twarz, a piękne włosy rozsypały się po jej ramionach. Wziął

głęboki oddech, by nie zrobić czegoś niewłaściwego. Wystawiała na ciężką próbę jego

opanowanie.

- Niełatwo na to odpowiedzieć.

- Czy jest skomplikowanym człowiekiem?

- Nie wiem. On i matka poznali się, pobrali, on odszedł, a ja się urodziłam.

Cameron poczuł sztywnienie karku. Nie ze zdziwienia, ale z oburzenia, jak wiel-

kimi egoistami bywają mężczyźni.

- To musiało być trudne przeżycie dla twojej matki.

T L

R

background image

- Chyba nie cały czas. Znali się krócej niż rok, a ona przerwała studia, kiedy go po-

znała. Zawsze wierzyła, że pewnego dnia wróci i wszystko musiało być jak dawniej.

- Jak w tym wszystkim odnajdywała się dorosła córka?

- Z trudem - odparła z uśmiechem, jakby nie była poruszona. - Mama umarła kilka

lat temu, kiedy byłam za granicą. Żałuję, że nie mogła zobaczyć, jak dałam sobie radę.

On też nie mógł.

Mówiła pewnym głosem, jakby tę historię opowiadała już wiele razy. Ale Cameron

czuł, że drży.

- Masz kuzynów? Dziadków?

Pokręciła głową. Żadnych więzów krwi. Żadnego wyboru, czy człowiekowi, który

ją skrzywdził, może wybaczyć czy też nie...

- Za to znam Adele od siedemnastego roku życia. Jest tak apodyktyczna jak siostra,

ciepła jak dziadkowie, opiekuńcza jak ojciec. To tyle o rodzinie.

Wyciągnął ku niej ramię, a ona przytuliła się do niego. Z trudem powstrzymał chęć

objęcia jej i pocałowania w głowę.

- Nie chciałam się roztkliwiać. Dotknąłeś mojego słabego punktu - powiedziała,

odrywając się od niego. Jedynie jej dłoń nadal pozostała na jego ramieniu, jakby nie

umiała zupełnie stracić kontaktu. - Teraz moja kolej.

- Teraz ty pytasz?

- Masz rodzinę, o jakiej wielu by marzyło.

- Często słyszy się w telewizji, kiedy sąsiad mówi: „Zawsze robili wrażenie miłej

rodziny"?

- Nigdy nie zakładałam, że rodzina jest miła. O ile wiem, może być szalona. Słowo

miły jest bezbarwne, nijakie - odparła, prześlizgując się wzrokiem po jego ramionach. -

W każdym razie masz dużą rodzinę. Porozmawiaj z nimi o ojcu. I porozmawiaj jak naj-

szybciej z ojcem.

Zacisnął zęby, aż poczuł ból.

- Mam powody, żeby tego nie zrobić.

- Jakie?

- Poważne.

T L

R

background image

Patrzyła na niego uważnie, ale nic więcej nie zamierzał powiedzieć. Kiedy wiele

lat temu odkrył, że ojciec oszukuje matkę, zdał sobie sprawę, że człowiek, którego ro-

dzina obdarzała szacunkiem, na to nie zasługuje. Nawet gdyby chciał to wyjaśnić Rosa-

lind, zrzucenie z siebie ciężaru mogło skrzywdzić innych.

Zdając sobie sprawę, że Cameron na razie więcej nie wyjawi, powiedziała:

- Lata temu moja matka wyznała, że przypadkiem nawiązała kontakt z moim oj-

cem. Mieszkał od dawna w Brisbane, ale przez te wszystkie lata nigdy nie próbował

mnie zobaczyć. Umarł przed matką i choć to absurdalne, nadal żałuję, że nie miałam

szansy go poznać, bez względu na to, jakim był człowiekiem. Naprawdę nie życzę ci, że-

byś pewnego dnia obudził się z takim uczuciem.

Jej wielkie szare oczy błyszczały determinacją.

- Poddaję się - rzekł poważnie. - Wygrałaś.

- To nie miał być konkurs, tylko ostrzeżenie.

- Nie lubisz wygrywać?

- Zależy od nagrody - odparła z uśmiechem.

Zmienił temat na bezpieczniejszy i poczuł się lepiej.

- Jesteśmy z powrotem - powiedziała.

Po chwili zorientował się, że chodzi jej o powrót do punktu, z którego rozpoczęli

spacer. Doszli do końca South Bank i zaraz po skręcie w lewo znajdą się koło lokalu Red

Fox i swoich samochodów. Mógł teraz postąpić według wcześniejszego planu: pocało-

wać ją w policzek, podziękować za mile spędzony wieczór i wrócić do swojego życia.

Tak nakazywał rozsądek, bo zbyt wiele się o sobie dowiedzieli. Ona nie należała do ła-

twych dziewczyn, którym zależy na przelotnym flircie, jemu daleko było do zwykłego

podrywacza, zdobywcy kobiecych serc.

Ale dzisiaj chyba zapomniał o rozsądku.

- Masz pragnienie? - zapytał, a serce biło mu niespodziewanie mocno w oczekiwa-

niu na odpowiedź.

- O czym myślisz? - zapytała szorstko.

- W pobliżu jest kasyno.

T L

R

background image

Spojrzała na niego błyszczącymi oczami, w których malowała się odwaga i mą-

drość. Nie po raz pierwszy zastanawiał się, jak mógł nie zwrócić na nią uwagi w szkole.

Cóż, miał wówczas zaledwie siedemnaście lat.

Zmarszczyła nos i przygryzła dolną wargę. Miał nadzieję, że wystarczy jej rozsąd-

ku dla dwojga.

- Co powiesz na jeszcze jeden postój? - zapytał, przyrzekając sobie w myślach, że

to ostatni raz. - Na piętrze kasyna jest lokalik, gdzie serwują przepyszną czekoladę - do-

dał, zanim wyrzekła słowo.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Wewnętrzny zegar Rosie mówił, że jest po północy, kiedy opuszczali kasyno i

zmierzali w stronę jej samochodu. Co znaczyło, że jest na nogach od dwudziestu godzin,

nie licząc krótkiej popołudniowej drzemki.

Zgodziła się na czekoladę, bo była nieprzytomna ze zmęczenia. Z drugiej strony

wiedziała, że poszłaby z nim nawet na następny spacer, gdyby zaproponował.

Otworzyła drzwi auta, zanim zdążył to zrobić Cameron. Wrzuciła do środka torbę i

odwróciła się. Stał tak blisko, że czuła się w potrzasku jego ramion.

- To był... miły wieczór - powiedział.

- Która część wieczoru? Ta ze szkolnymi kolegami? Czy ta, kiedy cię tak zirytowa-

łam, że wyrzuciłeś połowę lodów? A może ta, kiedy potknęłam się na schodach kasyna i

omal nie złamałam ci palca?

- Widziałem twoją rozanieloną minę po pierwszym łyku czekolady.

- Czekolada była boska. Jestem ci dozgonnie wdzięczna.

To był moment, w którym powinna się pożegnać, wsiąść do samochodu i odjechać.

I chociaż czuła, że jej życie komplikuje się z każdą sekundą, nie potrafiła się rozstać z

Cameronem.

Po jej wykładzie o ciężkiej pracy w restauracjach Cameron dyskretnie dał niezwy-

kle hojny napiwek kelnerowi, który podawał im czekoladę. Jak mogła tak po prostu odje-

chać i zostawić kogoś takiego?

T L

R

background image

Podczas gdy jej silna wola płatała jej figle, z pomocą przyszedł organizm. Niespo-

dziewanie ziewnęła.

- Przepraszam, nie wiem skąd to ziewnięcie.

- Z późnej pory. Jest druga w nocy.

- Niemożliwe!

Ujął ją za nadgarstek i zmarszczył czoło.

- Nie nosisz zegarka.

Wzruszyła ramionami.

- Zrezygnowałam, bo nigdy nie przychodziło mi do głowy sprawdzać czas.

- Ja muszę patrzeć na zegarek tysiąc razy dziennie.

- Pomyśl, ile byś zyskał czasu, gdybyś nie sprawdzał, która jest godzina.

- Masz dziwne spojrzenie na świat, panno Harper.

- Dokładnie takie samo jak pan, panie Kelly. Może patrzę z nieco bliższej odległo-

ści.

- Kto wie. Ale co się dzieje w twojej mądrej głowie z tym, co widzisz pięknymi

oczami, tego się nie dowiem.

Rosie niewiele słyszała. Czuła od dawna niedoświadczane ciepło i pulsowanie w

ciele. Cameron dotykiem spowodował jeszcze większy zamęt w jej duszy. Jeżeli według

niego jej umysł jest szalony i dziki, to co by powiedział o tym, co działo się teraz w jej

ciele?

- Rosalind - wymówił jej imię w sposób, w jaki nikt nie wymawiał.

- Słucham, Cameron - powiedziała z westchnieniem.

Zamknął dłoń na jej nadgarstku i odciągnął ją od drzwi auta. Na szczęście nie usły-

szał jej westchnienia.

Jeszcze kilka centymetrów bliżej i ich usta mogły się spotkać.

Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w jego wargi w zamyśleniu. Noc otulała ich

szczelnie i jeżeli jedno z nich czegoś nie powie, mogą stracić panowanie nad sobą.

- Chciałbym się z tobą znów zobaczyć - odezwał się w końcu.

- Naprawdę?

T L

R

background image

Roześmiał się, a ona zagryzła wargi. Nie powinna się zapominać tylko dlatego, że

Cameron patrzy na nią tak, jakby była najbardziej fascynującą osobą na ziemi.

- Czy chcesz, żebym podał powody, dla których chcę się z tobą zobaczyć, czy wo-

lisz usłyszeć je w formie wiersza?

Odgarnęła włosy z twarzy i spojrzała mu głęboko w oczy.

- Tylko tyle możesz zaoferować? Nic dziwnego, że miałeś wolny wieczór.

- Kto powiedział, że był wolny? - mruknął.

Serce Rosie waliło. Winiła za to zmęczenie. Wiedziała, że nierozsądnie jest słuchać

rad serca, bo to tak jak słuchać rad wątroby w inwestycjach finansowych.

- Co robisz jutro? - zapytał.

- Jutro? Będę spać, jeść, oglądać telewizję. A ty?

- Pracować, pracować i jeszcze więcej pracować. Ale w pewnej chwili będę musiał

coś zjeść.

- Co za zbieg okoliczności.

- A zatem kolacja? Tym razem tylko nas dwoje.

Ich dwoje. To brzmiało kusząco. Spojrzała w niebo, ale z powodu chmur i świateł

miasta nie widziała gwiazdy, w której znalazłaby oparcie.

Ostrożnie dobierając słowa, powiedziała:

- Może sprawdź swój kalendarz, a potem, jeśli znajdziesz okienko, zadzwoń do

planetarium i zostaw dla mnie wiadomość, a ja ci odpowiem, czy jestem w tym czasie

wolna.

Puścił jej nadgarstek, co dało jej chwilę wytchnienia, zanim nie odgarnął z jej po-

liczka włosów.

- Gdybyś podała mi swój numer telefonu domowego, to uprościłoby sytuację.

Odgarnął włosy z jej drugiego policzka i zostawił dłonie na jej szyi, co sprawiło, że

poczuła się bezbronna. Nie umiała przybierać wyrazu twarzy pokerzysty. A to by się jej

teraz przydało. Mogła jedynie wpatrywać się w jego koszulę, która była u góry rozchylo-

na i ukazywała trójkąt opalonej skóry.

- Nie mogę tego zrobić - powiedziała.

- Dlaczego?

T L

R

background image

- Bo go nie mam.

- Nie masz telefonu domowego?

- Byłoby to trudne, biorąc pod uwagę... - Zamilkła na chwilę, zastanawiając się, jak

to wyjaśnić. - Mieszkam w przyczepie.

Zamiast wzdrygnąć się na samą myśl o czymś takim, Cameron zaczął się śmiać,

jakby usłyszał najlepszy dowcip.

- Co jest śmiesznego w mieszkaniu w przyczepie?

- Absolutnie nic - powiedział głosem, w którym nadal brzmiało rozbawienie. - Po

prostu myślę, że gdybyś miała dom na przedmieściu lub mieszkała w eleganckim apar-

tamencie, czułbym się rozczarowany.

Twarz oświetlał mu neon sklepu za jej plecami.

- Do jutra. Kolacja we dwoje. Zostawię w planetarium nazwę i adres lokalu.

- W porządku - powiedziała, czując nieodpartą chęć, by go pocałować. - Chociaż

mam telefon komórkowy.

- Przy sobie? - zapytał niskim głosem.

- Zawsze o nim zapominam. Jest tak mały, że ciągle go gubię. Dlatego rzadko po-

daję komuś numer. Ale...

Pochyliła się i zaczęła szukać w torbie komórki i kartki, na której był zapisany jej

numer. Prostując się, uderzyła głową we framugę drzwi. Udając, że nic się nie stało, po-

dała mu kartkę z numerem i aparat. Wbił w swoją komórkę jej numer, a potem w jej tele-

fon wpisał swój. Poczuła się, jakby miała znów dziewiętnaście lat i marzyła, żeby pozna-

ny chłopak do niej zatelefonował.

Wrzuciła telefon do torby, a potem spojrzała Cameronowi w oczy. Pragnęła, by ją

pocałował. A równocześnie prosiła w myślach, żeby tego nie zrobił. Te sprzeczne uczu-

cia ją obezwładniały.

Pochylił się ku niej. Poczuła jego oddech przy uchu, kiedy zbliżył usta do jej po-

liczka. Przymknęła oczy, by lepiej przeżyć tę chwilę, zapamiętać jego dotyk, zapach.

Sprawił, że czuła się pociągająca, atrakcyjna.

Kiedy odsunął się od niej, otworzyła oczy. Zobaczyła, że wpatruje się w jej usta z

taką intensywnością, że straciła oddech. Zwilżyła wargi, a jego oczy ściemniały. Miała

T L

R

background image

do wyboru: rzucić się mu w ramiona albo wycofać się z sytuacji, nad którą traciła kontro-

lę.

Wśliznęła się do samochodu i zatrzasnęła drzwi.

Jakby wyrwany z transu Cameron wyszeptał:

- Jutro porozmawiamy.

- Już jest jutro. Najwyższa pora, żebym znalazła się w łóżku.

- Na mnie też czas.

Uznała, że to odpowiedni moment na niezobowiązujące pomachanie ręką. Odje-

chała, z trudem naciskając pedał gazu.

Czuła pulsowanie w skroniach, napięcie mięśni. W tyle głowy słyszała głos, który

mówił, że dawno nie wyjeżdżała, a w Peru jest ślicznie o tej porze roku...

Godzinę później zdała sobie sprawę, że nie zaśnie. Wzięła prysznic i przebrała się z

piżamy w dżinsy, ciepły sweter i ciężkie buty. Była gotowa wyruszyć na skraj zarośli,

gdzie często spędzała wczesne ranki w namiocie, śpiworze, z okiem przy ulubionym te-

leskopie.

Włączyła telewizor, przygotowując grzanki z dżemem.

Nagle usłyszała nazwisko Quinn Kelly. Odwróciła się i usiadła na krześle kuchen-

nym. Nie znała go, ale należał do najsłynniejszych postaci w mieście. Ten cha-

ryzmatyczny mężczyzna miał mocny akcent australijski z charakterystycznym zaśpie-

wem irlandzkim. Był bardzo przystojny, choć za chwilę kończył siedemdziesiąt lat. Roz-

poznała go natychmiast, kiedy pojawił się na ekranie.

Przypatrywała mu się bacznie. Chciała zobaczyć coś, co świadczyłoby, że nie czuje

się dobrze albo że Cameron się myli i jego ojciec jest w świetnej formie. Ale czuła, że

rzeczywiście coś nie jest w porządku. Pod maską uśmiechu kryło się ledwo dostrzegalne

piętno bólu.

Wiedziała, co znaczy stracić rodziców i nikomu tego nie życzyła. A już na pewno

nie mężczyźnie, który okazał jej tyle względów i ciepła. Zgasiła gwałtownie telewizor.

- Weź się w garść.

Chwyciła plecak i wyszła w mroźną ciemność.

T L

R

background image

Następnego wieczoru Rosie przyjechała pod podany przez Camerona adres i

stwierdziła, że nic tam nie ma. Chodnik z kilkoma bezlistnymi drzewami w zimowym

mroku. I gipsowa płyta od rogu do rogu ulicy.

Przytupywała, chcąc się rozgrzać. Żałowała, że nie włożyła swetra. Najwyraźniej

straciła głowę.

Grupka młodzieży, jeszcze lżej ubrana niż ona, wesoło przeszła obok niej.

Może coś go zatrzymało w pracy? Albo specjalnie każe jej czekać? Właśnie chcia-

ła się skarcić za dar wybierania niewłaściwych mężczyzn, kiedy otworzyły się w gipso-

wej ścianie niewidoczne drzwi i ukazał się w nich Cameron. Miał zwichrzone włosy i

podwinięte rękawy koszuli. Przyszło jej do głowy, że facet umie naprawić cieknący kran.

- Znowu się spóźniłam - powiedziała.

Otworzył szerzej drzwi w ścianie.

- Jesteś punktualnie.

Pokręciła głową i ruszyła ku niemu. Znów ujrzała jego błękitne oczy przywodzące

na myśl niezapominajki.

- Pięknie wyglądasz - powiedział.

- Ty też - wymknęło jej się, zanim pomyślała. - Gdzie jesteśmy? - zapytała, nie pa-

trząc na niego.

- Zaraz zobaczysz.

Cameron zamknął dziurę w ścianie i założył na drzwi wielką kłódkę, a następnie

podał Rosie duży pomarańczowy kask, jaki nosi się na budowach.

- Chyba sobie żartujesz - powiedziała.

- Dalej nie pójdziemy, jeżeli go nie włożysz.

- Przyklapną mi włosy.

- Dopóki tu będziemy, nie będziesz zdejmować kasku.

- Ojej, ale jesteś wymagający. Mógłbyś być milszy.

- Dobrze - odrzekł, zakładając kask. - Proszę, Rosalind, włóż kask, zanim coś ci

spadnie na głowę i zabije, a ja będę musiał ukryć twoje ciało.

Skrzywiła się w uśmiechu. Włożyła kask i mruknęła:

- Masz szczęście, że w pomarańczowym mi do twarzy.

T L

R

background image

Uśmiechnął się do niej, a ona odwzajemniła uśmiech. Osiemnaście godzin spędzo-

nych bez niego nie uczyniło jej bardziej rozsądną. Zastanawiała się nawet, czy nie udać,

że ma anginę albo dżumę. Chwyciła mocniej pasek torby.

- Czy ta kolacja to jakiś sport ekstremalny? Może szkoda, że nie mam nakolanni-

ków i ubezpieczenia na życie.

- Trzymaj się mnie, a nic ci nie zagrozi. Zaufaj mi, powiedział skorpion do żaby.

Wsunął rękę pod jej ramię, ich biodra dotknęły się, a uda otarły. To wzbudziło w

niej cudowne uczucie. Szli po plandekach rozłożonych pod rusztowaniami, mijając stosy

cegieł i stalowych belek, aż dotarli do windy ukrytej za srebrną płachtą z plastiku.

- Czuję się jak bohaterka w kiczowatym filmie, na którym widzowie krzyczą „Nie

idź tam!" - powiedziała.

- Wejdź. Możesz mi zaufać.

Widziała jego prowokacyjny uśmiech, błękitne oczy i całą postać, tak bardzo ją

pociągającą. Zaufać mu? Miała trudności, żeby zaufać sobie.

W windzie przez półtorej minuty starała się nie wdychać cudownego zapachu ko-

szuli Camerona. A może to on tak pachniał? Miała nadzieję, że ta randka nie potrwa dłu-

go. W każdym razie nie będzie sobie wyrzucać, że nie spróbowała. I dowie się, że nadal

może polegać na swoim rozsądku.

Winda szarpnęła, a Rosie podskoczyła. Cameron objął ją ramieniem, a ona poczuła

dreszcz. Czuła jego oddech na szyi, kiedy szepnął jej do ucha:

- Jesteśmy na miejscu. Drzwi windy rozsunęły się.

- O Boże! - szepnęła.

Byli na ostatnim piętrze budynku, a raczej tam, gdzie będzie ostatnie piętro. Kon-

strukcja z krzyżujących się stalowych belek tworzyła gigantyczną pajęczynę, przez którą

prześwitywało czarne niebo.

Cameron lekko pchnął ją w lewo i jej oczom ukazał się metalowy stolik nakryty na

dwie osoby. Na blacie stały zapalone świece, chronione szklanymi osłonami. Obok stał

wózek z talerzami i butelka wina w wiaderku z lodem.

Poczuła się nieprawdopodobnie zaskoczona.

- Cameron, jak ci się to udało? - wyszeptała.

T L

R

background image

- Muszę się zrehabilitować po tej farsie w Red Fox.

Omijając stosy płyt gipsowych i kubły farb, poprowadził ją do stolika. Zdała sobie

sprawę, że jest bardzo zimno.

Usiadła i postawiła na ziemi torbę. Ściskała kolana i tupała stopami o betonową

podłogę. Kiedy nalał jej wina, pociągnęła duży łyk, by się rozgrzać.

- Jak minął dzień? - zapytał, a ona zaśmiała się, przykrywając dłonią usta, by wi-

nem nie opluć stolika.

- Powiedziałem coś śmiesznego?

Odstawiła kieliszek.

- Chyba tak. Siedzimy na dachu świata, a ty chcesz, żebym pamiętała miniony

dzień.

Podniosła srebrną łyżkę i potarła ją kciukiem.

- Ty oczywiście jadłeś tu kolację setki razy, więc nic w tym nie ma dla ciebie nad-

zwyczajnego.

Odłożyła łyżkę i wsunęła dłonie pod siedzenie. Cameron nalał sobie wina i dopeł-

nił jej kieliszek. Może nie czuł napięcia rosnącego w zimnym powietrzu, kiedy Rosie za-

stanawiała się, co tu robią.

- Jadałem na wysokości chińskie dania na wynos, kiedy czas był napięty i liczyła

się każda minuta. Ale towarzyszyli mi w posiłku faceci w roboczej odzieży. Nie sądzę,

żeby świece były wówczas stosownym rekwizytem.

Zrobiła nonszalancką minę.

- Czy porównałeś mnie do spoconych robotników? Zaraz wpadnę pod stół.

- Najpierw zjedz, a potem spadaj z krzesła. Obawiam się, że ta kolacja nie potrwa

długo. Nasz pobyt tutaj bez nadzoru oznacza złamanie przepisów i mogliby mnie za to

aresztować.

- Mówisz poważnie? - szepnęła.

- Inspektor nadzoru prawie złożył wymówienie, kiedy dowiedział się, co zamie-

rzam.

- Prawie?

Zmrużyła oczy i cicho wypuściła powietrze z płuc.

T L

R

background image

- Wygląd Bruce'a budzi lęk, ale w rzeczywistości to chodząca łagodność. Sapał i

prychał, ale przyrzekłem mu, że włożymy kaski. I kazał mi złożyć oświadczenie, że on o

niczym nie wie.

Zdawała sobie sprawę, że organizacja wieczoru była trudna. Poświęcił dużą część

dnia na jego zaplanowanie i, co ważniejsze, na myślenie o niej.

Co się stało z tym twardym chłodnym facetem, z którym umówiła się na randkę? I

dlaczego była tak uparta, że nie uciekała przed nim? Wzniósł kieliszek. Lekko drżącą

dłonią podniosła swój. W powietrzu zabrzmiał brzęk kryształu.

- Zdrowie Bruce'a - powiedziała.

Cameron kiwnął głową, patrząc jej w oczy. Już nie chciało się jej śmiać, raczej

krzyczeć. Wszystko było tak nierzeczywiste. Pozwoliła sobie krzyknąć w myślach i tro-

chę jej ulżyło.

- Zjesz coś?

- Umieram z głodu - odpowiedziała, a jej wzrok powędrował ku półmiskom pod

srebrnymi pokrywkami.

- Kogo jeszcze musiałeś przekupić?

- Mój kumpel ma lokal przy Breakfast Creek Wharf - powiedział, zdejmując przy-

krywkę, pod którą na półmisku parowało coś pysznego. - Kalmary w sosie pieprzowym z

ćwiartkami limonek.

- Prędko mi nałóż.

Poczuła w ustach fantastyczny smak, kwaśno-słodki, soczysty. Mając pełne usta,

nie musiała nic mówić. Ani słuchać, bo sama obecność Camerona budziła w niej gorące

uczucia. Jej wzrok powędrował ku nadal zakrytym półmiskom. Cameron tego nie prze-

gapił i powiedział:

- Sałatka z homara z oliwą truflową, a na deser tarta rabarbarowa z waniliowo-

cynamonowymi lodami.

Rosie zrobiło się cieplej.

Nieco później, kiedy przełknęła ostatni kęs najlepszej na świecie tarty, westchnęła

głośno i zauważyła, że Cameron uważnie jej się przypatruje. Wytarła usta, na wypadek

gdyby zostały jej na wargach lody. Ale nie dlatego na nią patrzył. Przyglądał jej się z wy-

T L

R

background image

raźną przyjemnością, jakby czekał na to, co teraz nastąpi. Pomyślała, że Cameron ma

oczy tak samo błękitne jak jego ojciec.

Poczuła bicie serca i dotknęła dłonią klatki piersiowej. Wiedziała, co znaczy nie

mieć ojca i chciała mu pomóc. Zastanawiała się, co by było, gdyby ktoś zamknął go na

klucz w pokoju z ojcem. Czy coś by to pomogło? A może nie powinna się wtrącać, ale

cieszyć, że jest powściągliwy. Powściągliwość to pozytywna cecha. Utrzymywanie dy-

stansu zmniejsza szansę zaangażowania. To się jej podobało. Bardzo.

Podskoczyła, kiedy rozległ się dzwonek komórki Camerona. Rzucił przelotne spoj-

rzenie na ekran i nie odebrał telefonu. Dzwonił długo.

- Twój telefon okropnie hałasuje.

- To mój brat Brendan - rzekł przez zaciśnięte zęby. - Nie dzwoni, jeżeli nie ma in-

teresu.

Zauważyła wysoki mur, którym się otoczył, blokując do siebie dostęp. Nie znosiła

uczucia, że jest niewidoczna.

- Chyba że jest to pilna sprawa rodzinna - powiedziała surowym głosem.

Zmarszczył brwi, oddalony od niej o tysiące kilometrów.

- Czy będzie ci przeszkadzać, że zadzwonię?

- Ani trochę.

Wstała i z przyjemnością skorzystała z okazji, żeby rozprostować nogi.

T L

R

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Rosie nie wiedziała, jak długo siedziała na skrzynce, obserwując rozpościerający

się pod nią świat.

Wokół miasta wiła się niczym srebrny wąż rzeka Brisbane. Małe łódki podskaku-

jące na jej powierzchni wyglądały jak robaczki świętojańskie. W dali majaczyły góry.

Panował spokój, słychać było jedynie szum wiatru. A nad nią księżyc skrył się za chmu-

rą, gwiazdy migotały w prześwitach między obłokami.

Poczuła na plecach ciepło. Zesztywniała i odwróciła się. Za nią stał Cameron.

- Wszystko w porządku?

- Tak - odparł tonem, który wskazywał, że to nieprawda.

Domyślała się, że dotyczy to jego ojca. Korciło ją, by zapytać, ale im mniej o nim

wie, tym dla niej lepiej. W takiej sytuacji łatwiej pożegnać się pocałunkiem w policzek.

- Co myślisz o tym widoku? - zapytał, przysuwając sobie drugie pudło.

- Czuję zawrót głowy.

- A poza tym?

- Jest śliczny...

- Tylko? A nie cudowny? To piętro zostanie wynajęte za tyle pieniędzy, że prawie

się rumienię.

- Jest piękny, ale nierealny wśród tej ilości betonu i stali. Chciałbyś zobaczyć na-

prawdę niezwykły widok? Gwiazdy tak jasne, srebrzyste, wręcz perfekcyjne, że chce się

to piękno zachować w sobie na zawsze?

Zdała sobie sprawę, że Cameron przygląda jej się bacznie i się speszyła.

- Powiedz mi zatem, gdzie można zobaczyć takie gwiazdy?

- Czy sobie ze mnie podkpiwasz?

- Trochę. Bo lubię, jak się rumienisz.

Na szczęście nie domyślał się, że jej rumieniec nie ma nic wspólnego z jego sło-

wami, ale z jego obecnością.

- Około trzeciej nad ranem i dokładnie o tej porze roku. Pięćset metrów od miejsca,

gdzie mieszkam. Patrząc stamtąd na południowy wschód, można zobaczyć w oddali mia-

T L

R

background image

sto. Ale należy podnieść głowę w górę i wówczas można zrozumieć, skąd wzięła się na-

zwa Drogi Mlecznej.

- Będziesz tam dziś w nocy? - zapytał.

- Jestem tam co noc. Choć dziś wytrzymałam tylko godzinę i zasnęłam.

- Strasznie cię zmęczyłem, prawda?

- Nie, po prostu mam odrobinę mniej entuzjazmu.

Spojrzała na niego i natychmiast pożałowała. Facet działał na nią jak mocny alko-

hol: jeden łyk i czuła destrukcyjny efekt na ciele i umyśle.

- Co masz nadzieję ujrzeć, patrząc w niebo?

- Nie liczę, że coś ujrzę. Dawno temu zobaczyłam to, co mi było potrzebne.

- A co zobaczyłaś? - zapytał cicho.

- Zrozumiałam, że moje niepokoje są istotne tylko dla mnie.

- Cóż, ja wyrosłem w przekonaniu, że moja rodzina jest pępkiem świata.

- Wiesz, co to geocentryzm?

Zgodnie się roześmiali.

- Na razie zapamiętaj, że nie należy szukać winy w gwiazdach, ale w nas, małych

istotach.

- Czy już tego gdzieś nie słyszałem?

- U Szekspira. Ostatnia klasa liceum.

Pochylił się ku niej, a na jego twarzy odbijały się światła. Widziała kształt jego

klatki piersiowej i zmarszczki na twarzy. Patrzyła w jego błękitne oczy i milczała. Chcia-

ła powiedzieć coś zabawnego, ale nie potrafiła. Tonęła w jego głosie i spojrzeniu.

Nie dlatego się z nim spotykasz, uspokajała samą siebie, jakby zbliżała się do nie-

znanego i groźnego zwierzęcia. Upajasz się zabijaniem niewidzialnych demonów dzie-

ciństwa. Co nie zmienia faktu, że jest rzeczywisty, choć nieodgadniony.

- Robi się późno - powiedziała.

Skinął głową.

- Po moim bracie zadzwonił Bruce. Powiedziałem, że już wróciliśmy na ziemię.

Cali i zdrowi. Odniosłem wrażenie, że nie może zasnąć, czekając na tę wiadomość.

T L

R

background image

Wyciągnął rękę. Dopiero jej ciepło uświadomiło Rosie, jak zimne miała dłonie.

Cameron pomógł jej wstać, po czym ruszyli przez stosy materiałów budowlanych, gasząc

świece.

- Czy nie powinniśmy czegoś stąd zabrać? - zapytała, rzucając ostatnie spojrzenie

na romantyczną scenerię.

- Rano ktoś się tym zajmie.

- Cały ty - powiedziała. - Pępek świata.

- Wiesz, że chyba zapamiętam tę uwagę.

Drzwi windy zamknęły się. Zniknął widok betonu i stali, zgaszonych świec i jarzą-

cego się widnokręgu.

Kiedy dotarli do ściany z płyty gipsowej, Cameron spojrzał na głowę Rosie i wy-

ciągnął rękę. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że przez cały czas miała ochronny kask.

Jęknęła w myślach. Przez cały ten czas, kiedy patrzyli sobie w oczy, nie widziała kasku

na jego głowie, tak bardzo była nim zajęta.

- Może chcesz go zachować na pamiątkę...

- Nie, oczywiście, że nie! - Zdjęła kask i związała włosy w węzeł na czubku głowy.

- Gdzie zaparkowałaś samochód? - zapytał.

- Gdzieś tam dalej. - Wskazała ruchem ręki.

Stanął bliżej. A może to księżyc wyszedł zza chmur i wszystko wydało się bardziej

bliskie?

- Odprowadzę cię.

- Nie musisz. Te buty nie mają stalowych okuć, ale wiem, gdzie kopnąć w razie

zagrożenia.

Słowo „zagrożenie" niemal stanęło jej w gardle. Prawdziwym zagrożeniem było

patrzenie w oczy Camerona. Od chwili, kiedy Cameron Kelly znów pojawił się w jej ży-

ciu, zagrożenie stale jej towarzyszyło.

Chcąc zyskać na czasie, zapytała:

- Co sprowadziło cię do planetarium wczoraj rano?

Po chwili zastanowienia rzekł:

- Nie wiem, czy powinienem odpowiedzieć.

T L

R

background image

- Dlaczego?

- Bo to nie będzie zbyt dla mnie korzystne.

- Spróbuj - powiedziała, kładąc dłoń na jego piersi.

- Ukrywałem się.

- Naprawdę? Przed kim?

- Przed moją siostrą Meg. Była tam na kawie z paroma koleżankami, między in-

nymi z Tabithą.

Śmiech Rosie zakłócił spokój nocy.

- Tabitha naćpana kofeiną? Nie dziwi mnie, że się ukrywałeś.

Jego oczy spoczęły na jej ustach. Serce w niej zamarło, w głowie czuła szum.

- Czy wiesz, że Wenus jest najgorętszą planetą w naszym układzie słonecznym? -

paplała zdenerwowana. - Wenus była rzymską boginią miłości i piękna, w mitologii

greckiej nazywała się Afrodytą, wiedziałeś o tym?

- Tak. Chodziłem do dobrej szkoły, pamiętasz? Był strasznie blisko, czuła w ustach

słodki smak.

- Czy widziałeś film... Jak się nazywała ta aktorka?

- Rosalind.

- Pewnie nie widziałeś. Trudno ją zapomnieć.

- Rosalind - mruknął.

- Tak, Cameron?

- Przestań gadać, żebym mógł cię pocałować.

- Tak, Cameron - szepnęła.

Niektórzy ludzie twierdzą, że kiedy stanęli twarzą w twarz ze śmiercią, przed ich

oczami przebiegło całe ich życie. Aż do tej chwili w to nie wierzyła.

Wspomnienia dawnych pocałunków zatarły się. Wszyscy mężczyźni, którzy, jak

kiedyś myślała, jej się podobali, stopili się w szarą bezkształtną pustkę, którą wypełnił

całkowicie Cameron. Przesunęła dłonią po jego szyi i zanurzyła palce we włosach, przy-

ciągając go bliżej. Jego ręce zacisnęły się na jej plecach. Po chwili przylgnęli do siebie

tak mocno, aż czuli dotyk całych swoich ciał.

T L

R

background image

Pocałunek był tak namiętny, że straciła oddech, poczucie rzeczywistości i bezsilna

wtuliła się w niego.

Bezradna, bezbronna, zagubiona...

Szum w jej uszach osłabł, kiedy pocałunek złagodniał, a Cameron oderwał od niej

usta. Powrót do rzeczywistości zabrał jej kilka sekund.

- Czy jesteś jutro wieczorem zajęta? - zapytał.

Zamrugała, usiłując sobie przypomnieć, gdzie jest.

- Masz jutro wolny wieczór?

Potrzebowała trochę czasu, by znaleźć resztkę rozsądku. Nie spodziewała się, że

może czuć się tak cudownie, stracić całkowicie głowę. Oblizała wargi i powiedziała:

- Wszystkie wieczory mam zajęte. Obserwuję gwiazdy i takie inne sprawy.

- Jesteś zbyt zajęta, żeby zjeść ze mną kolację?

- Być może.

- Nie spotkałem kobiety, nad którą musiałbym tak ciężko pracować, żeby zechciała

się umówić na zwykłą kolację.

Przeczesał dłonią włosy, a ona oprzytomniała. Odsunęła się od niego, żeby odzy-

skać zdolność myślenia.

- Kolacja z tobą jest zawsze niezwykła.

Przesunął dłonią po jej plecach i dotknął włosów.

Wsunął w nie palce. Nawinął na palec jeden lok i puścił.

- Słowo „tak" jest zwykłym prostym słowem, takim, jakie lubisz. Powiedz tak.

Słowo „nie" też jest zwykłe, proste. Dlaczego nie potrafiła go wymówić? Bo nigdy

wcześniej nie doświadczyła podobnych emocji, które wpływałyby na jej decyzje. Dotąd

stała mocno na ziemi, teraz straciła poczucie bezpieczeństwa i pewność siebie. A może

Cameron Kelly pomoże jej udowodnić, że jest silna i dzięki ciężkiej pracy nad sobą

nie popełni tych samych błędów, co jej matka. Niepewna słuszności tego rozumowania,

powiedziała:

- Tak. Dobrze.

Przestał marszczyć czoło. Zdała sobie sprawę, z jakim napięciem czekał na jej od-

powiedź.

T L

R

background image

Pokręciła głową i szukała słów, które go nie zirytują.

- Cameron, może lepiej, żebyś jutro spotkał się z bratem i siostrą i porozmawiał o

sprawach rodziny. A może zobaczyłbyś się z ojcem? Chyba jestem niedelikatna, ale ja

bym tak postąpiła.

- Przyjemniej mi, kiedy jestem z tobą - rzekł z uśmiechem, który zazwyczaj rozbra-

jał kobiety. Ale nie dała się na to nabrać. Nieustępliwie naciskała.

- Czy to odpowiedź negatywna na sugestię odwiedzin ojca?

Jego chłodny uśmiech zastąpił słowa.

- Czy chociaż rozmawiałeś o tym z Brendanem?

Zmrużył gniewnie oczy.

Rosie podniosła brwi i powiedziała:

- Nie przestraszysz mnie. Byłam trudną nastolatką i wiem, jak postępować z upar-

tymi facetami.

W jego oczach pojawił się błysk.

- Zaczyna to do mnie dochodzić. No dobra. Mój brat nie wspominał nic o zdrowiu

ojca, ale wyraził jasno, że moja nieobecność na urodzinach będzie oznaczać zerwanie z

rodziną.

- Mocne słowa - powiedziała szorstko.

- Brendan jest najstarszy. Został ukształtowany przez ojca. Nie zna innych słów.

- Biedny Brendan - szepnęła.

- Biedny, biedny.

Pochylił się i pocałował ją za uchem. Prawie nie pamiętała, o czym rozmawiali.

Zaczął pieścić jej ucho, przez co zapomniała o całym świecie. Kiedy odsunął się, wie-

działa jedynie, że umówili się na trzecią randkę.

- Gdzie jutro się spotkamy? Na statku kosmicznym? Nie, na łodzi podwodnej. Byle

nie atomowej, bo ucieknę.

- Myślałem, żeby cię zabrać do pierwszego zbudowanego przeze mnie budynku.

- Dobrze. Mam nadzieję, że dają tam kawę. Trzy nieprzespane noce pod rząd mogą

sprawić, że stanę się własnym cieniem.

T L

R

background image

- Zobaczymy. - Przyciągnął ją do siebie i zaczął całować. Tym razem pocałunek

był czuły, długi, hipnotyzujący. Cameron pachniał białym winem, a po jej ciele rozeszło

się uczucie ciepła. Słowo „nie" przestało istnieć.

Oderwał się od niej z nieskrywanym żalem. Mruknął, zakręcił nią w miejscu i

pchnął delikatnie w stronę auta.

- Idź już, zanim dziś stanie się jutrem, a samochód zamieni się w dynię, jak w zna-

nej bajce.

Kiedy szła, czuła na sobie wzrok Camerona. Najwyraźniej nie wierzył w jej umie-

jętności samoobrony, a może po prostu jej widok sprawiał mu przyjemność.

Wyprostowała się i zaczęła iść sprężystym krokiem.

T L

R

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Słońce zaczynało właśnie wschodzić, ale Cameron siedział już od godziny na po-

chlapanym farbą stołku i pełnił rolę mediatora między Bruce'em, inspektorem budowy, a

Hamishem, architektem. Sytuacja była napięta, i to zaledwie miesiąc przed końcem bu-

dowy.

Wsunął palce pod kask, by otrzeć z czoła pot, i natychmiast przed oczami stanęła

mu Rosalind. Z wielkimi szarymi oczami i długimi włosami wychodzącymi spod kasku

wyglądała czarująco.

- Kelly! - zawołał zniecierpliwiony Bruce, uderzając Camerona w plecy.

- O co chodzi? - warknął.

- Gdzie do cholery jesteś od pięciu minut? Bo na pewno nie w Brisbane.

Cameron wzruszył ramionami. Jednak Bruce miał rację. Spędzanie czasu z Rosa-

lind pomagało mu odrywać uwagę i myśli od ojca. Ale nie powinien tej metody prze-

nosić na inne sprawy. Odkąd sam o sobie decydował, praca była dla niego najważniejsza.

Wypełniała mu czas we dnie i często w nocy. Była napędem życiowym, pasją. Z drugiej

strony Rosalind...

- Wracaj na ziemię, Cameron - powiedział Bruce.

W myślach palnął się w głowę. Dość tego.

- Jestem z wami. Mówcie dalej - mruknął.

Bruce oparł się o słup i skrzyżował ręce.

- Właśnie opowiadałem Hamishowi o twojej wczorajszej schadzce na wysokości.

Świece? Owoce morza?

Cameron podniósł w górę dłonie w geście kapitulacji.

- Nie mów mi, Cameron, że przyprowadziłeś tu jakąś kobietę bez zgody nadzoru -

rzekł Hamish. - I to miesiąc przed zakończeniem prac.

Cameron spojrzał twardo na współpracownika, a ten odwzajemnił się tym samym.

Hamish był kolegą od czasów studiów, znał Camerona jako ambitnego przedsiębiorcę.

- Na Boga, Cam - powiedział, przeciągając samogłoski. - Złamałeś przynajmniej

tuzin przepisów, nie wspominając o regułach związków zawodowych.

T L

R

background image

- Myślisz, że mu tego nie mówiłem? - rzucił Bruce. Ale Hamish nie zamierzał na

tym skończyć. Z błyskiem w oku rozsiadł się na stołku i powiedział:

- Ostatni z nieugiętych facetów został sprowadzony na ziemię przez tajemniczą ko-

bietę. Kim ona jest?

Cameron potarł czoło.

- Nie znasz jej. Temat zamknięty.

- Niech tak będzie - powiedział Hamish i popatrzył na zegarek. - Muszę iść.

- Mamy masę roboty, gdzie idziesz, durniu! - ryknął Bruce.

- Mam randkę na rusztowaniu na trzydziestym piętrze. Wezmę szampana i przypnę

się liną asekuracyjną.

Cameron nie odezwał się ani słowem, wstał i odszedł.

- Gdzie on idzie? - usłyszał słowa Bruce'a, kiedy dochodził do windy.

- Chce mi zepsuć randkę - powiedział Hamish.

- Myślałem, że żartujesz z tą dziewczyną - zauważył Bruce, kiedy drzwi windy się

zamknęły.

Cameron tylko trochę żałował, że nie usłyszał odpowiedzi Hamisha.

Dotarł na ostatnie piętro. Wyszedł z windy w hałas rozmów robotników budowla-

nych, stukotu maszyn, dźwięków świdrów, w buzującą energię, która zwykle działała na

niego pobudzająco.

Oznaczało to postęp prac. Uczciwa robota, uczciwie nadzorowana przez uczciwych

ludzi. Wysiłek okupiony potem. Ale kiedy dotarł do miejsca, gdzie poprzedniego wie-

czoru siedziała na skrzynce Rosalind, rozbrajająca go swoją szczerością i urodą, nie sły-

szał już nic.

Oparł stopę o krawędź dachu i spojrzał w dal, gdzie zaczynało wschodzić słońce.

Dokładnie tam, gdzie Rosie mówiła, ujrzał Wenus. Świeciła blado na szarym niebie.

Gdzieś za granicami hałaśliwego i tętniącego życiem miasta, które kochał, siedzia-

ła teraz pewnie Rosie, spoglądając dokładnie w ten sam punkt na niebie, co on. Ale pod-

czas gdy ona rozmyślała o trajektoriach, chmurach i wszechświecie, on myślał o niej.

Mieli się spotkać po raz trzeci, a on nie pamiętał, kiedy poświęcił tak dużo czasu jednej

kobiecie; jego rodzeństwo, Meg i Dylan, nie mieli tyle szczęścia.

T L

R

background image

Poczucie winy zakradło się do jego duszy. Tych, których kochał, trzymał na dy-

stans, by nie obciążać ich głęboko skrywaną wiedzą o ojcu. Ale niepokoiła go myśl, wy-

powiedziana przez Rosalind, że izolując się od nich, robi im krzywdę. Gdyby chciał ich

zobaczyć, wiedział, gdzie ich znajdzie w ten weekend. Cała rodzina zgromadzi się w

jednym miejscu, co należy do rzadkości.

Potarł dłonią twarz. Z góry wiedział, jak się zachowają, kiedy się zjawi na urodzi-

nach. Brendan będzie wyniosły, Dylan ogłosi, że wygrał zakład co do daty jego powrotu

do rodziny, a Meg z krzykiem wpadnie mu w ramiona. Matka najpewniej się rozpłacze.

Na myśl o matce poczuł ucisk w żołądku, który przeszedł w gorycz, kiedy przy-

pomniał sobie, jak podle potraktował ją człowiek mający się nią opiekować. Uznał, że

nie będzie odgrywać farsy na urodzinowej fecie ojca. Musi na zawsze wyrzucić z głowy

ten pomysł. Spojrzał na zegarek. Dopiero za dwanaście godzin ma zabrać Rosalind z pla-

netarium.

- Cam?

Odwrócił się i zobaczył w windzie Hamisha, który trzymał otwarte drzwi.

- Czy chcesz coś omówić przed moim wyjściem?

Cameron musiał się zastanowić. Zajęty innymi sprawami nie potrafił zebrać myśli.

- Zadzwonię, jeżeli coś mi się nasunie.

Hamish kiwnął głową.

- W razie potrzeby zawsze jestem gotów służyć ci radą.

- Wiem, co robię.

Cameron przeciągnął się, by odzyskać władzę w kończynach i jasność umysłu, któ-

rą tracił, gdy myślał o Rosalind. Wiedział, co ma robić. Musiał tylko wytyczyć sobie ce-

le. Praca była jego życiem, rodzina zaś krzyżem, który dźwigał. Rosalind Harper to uro-

cze, ale chwilowe oderwanie od rzeczywistości. Dziś wieczorem musi jasno zakreślić

pewne granice.

Wsiadł do windy, w której czekał Hamish, gotów do działania jako szef wielkiego

przedsiębiorstwa.

Winda nie ruszała, a on stwierdził, że zapomniał nacisnąć guzik. Kiedy drzwi się

zamknęły, Hamish mruknął:

T L

R

background image

- Twoje zakręcenie świadczy, że ma rude włosy.

Twarz Rosalind stanęła mu w oczach. Jej piękne oczy, uśmiech, cudowny pocału-

nek. Powiedział:

- Włosy w kolorze karmelu, cera mleczna, nogi bez końca.

Hamish gwizdnął, a Cameron się uśmiechnął.

Na drugim końcu miasta Rosie oderwała oczy od teleskopu w planetarium i spoj-

rzała niewidzącym wzrokiem na ekran laptopa.

W głowie czuła mętlik, który nie pozwalał jej pracować, robić codziennych notatek

na temat Wenus, jej pozycji, koloru, jaskrawości i innych szczegółów. Spojrzała w prze-

świt w kopule sufitu, gdzie była Wenus, dopóki nie zakryły jej chmury. Prawdę mówiąc,

nie była pewna, jak długo wpatrywała się w chmury zamiast w planetę.

Położyła dłoń na teleskopie, na drugiej dłoni oparła brodę. Jej myśli krążyły wokół

wieczoru na ostatnim piętrze budynku, gdzie zabrał ją Cameron. Czy jest tam teraz? Co

robi? Z kim jest i jak jest ubrany? Czy myśli o niej?

- Dzień dobry, kotku!

Rosie podskoczyła i uderzyła się w brodę.

- Która godzina?

Adele przysiadła na brzegu biurka i wymamrotała:

- Siódma.

Rosie westchnęła. Machnęła ręką w stronę laptopa i stłumionym głosem powie-

działa:

- Jestem tu od piątej i nic nie zrobiłam.

Adele zaczęła jeść chipsy. Rosie wyciągnęła rękę.

- Nic nie dostaniesz, póki siedzisz przy teleskopie. Musiałam dwa razy tłumaczyć

się zarządowi, dlaczego trzeba było czyścić lusterka. Przy trzecim razie zaczną badać, co

się dzieje.

Rosie zebrała swoje rzeczy i powlokła się za przyjaciółką do gabinetu. Usiadła na

krześle i wzięła całą garść chipsów.

- Powiedz mi, jak to jest, że spędzasz dwie godziny przy tym przyrządzie i nie ro-

bisz ani jednej notatki?

T L

R

background image

Rosie oblizała palce i zastanawiała się, co powiedzieć.

- Myślałam o czymś innym.

Adele domyśliła się w sekundę, o co chodzi.

- Kim jest ten nieszczęśnik?

Milczała. Nie ukrywała swoich randek, ale tym razem nie miała okazji jej powie-

dzieć. Z wahaniem wybąkała:

- Cameron Kelly.

- Ten Cameron Kelly? - zapytała po chwili.

Rosie skinęła głową.

- Niezły. Te nogi, głos, oczy. Mnie się nawet przyśnił.

Rosie zagryzła wargi.

- Miły sen. Spędziliśmy ze sobą ostatnie dwa wieczory. A dzisiaj zabiera mnie stąd

znów na kolację.

- To dlaczego nie skaczesz z radości?

- On nie jest typem faceta, który zwykle mi się podoba.

- Jest rewelacyjny i seksowny. A tacy ci się podobają. Przypomnij sobie tego blon-

dyna, który przychodził tu co rano.

- Jay po prostu kończył pracę o dziewiątej rano.

- Dobrze, ale był rewelacyjny i seksowny. A w poprzednią zimę...

- Marcus - powiedziała Rosie.

- Właśnie! Profesor z Ameryki, który pracował tu trzy miesiące. Przystojniak, któ-

ry ci czytał Emily Dickinson w łóżku. Czym się różni od nich Cameron?

Rosie wzruszyła ramionami.

- Jest z nim coś nie tak? Jakiś defekt ukryty pod markowymi spodniami? Zaburze-

nia osobowości? Powiedz, jakoś to zniosę. Mam w zapasie innych facetów, o których

mogę śnić.

- Nie, nie o to chodzi. Robi wrażenie samotnika, ale to typ faceta, który zawsze jest

przywódcą. I to mi się podoba. Jest przedsiębiorczy, samodzielny, ale tak bardzo skupio-

ny na zawiłościach swojego życia, że nie pozwala mu to myśleć o szukaniu kobiety ma-

rzeń.

T L

R

background image

- Zupełnie jak ty - wtrąciła Adele. - Tyle że tobie nie chodzi o kobietę.

- Pewnie masz rację. Ale w chwili szczerości zdradził mi pewne sprawy z życia

prywatnego. Jest typem mężczyzny, który otwiera ci drzwi i puszcza przodem. Nie wie-

działam, że tacy jeszcze istnieją. Próbuję znaleźć w nim wady, przyczepić się do czegoś,

ale nie mogę. Bo sposób, w jaki całuje...

Rosalind zamilkła.

- Hej - zawołała Adele. - Najlepsza część opowieści, a ty gdzieś odpłynęłaś.

- Skorzystaj z własnej wyobraźni - powiedziała Rosie.

Rosie otuliła się w ponczo i zamyśliła nad zaletami Camerona. Wiedziała, że bar-

dzo mało o nim wie. Fascynował ją, ale niepokoiła ją tęsknota, by go lepiej poznać i po-

zwolić, żeby on również dowiedział się o niej więcej.

Zaczęła nerwowo skubać paznokieć.

- Czy mam się z nim dziś spotkać, czy zrezygnować, póki jeszcze czas?

- Czy panna Niezależność chce poznać moje skromne zdanie?

- Zawsze cię pytam o zdanie - powiedziała Rosie.

- Kiedy chcesz się dowiedzieć, jakie naukowe pisma przydadzą ci się do referatu.

- Przesadzasz.

- Wcale nie. Jesteś jak skała, kotku. Rosie zagryzła wargi i odparła:

- Przyzwyczaiłam się sama sobie radzić w życiu.

- Wiem i to rozumiem. Ale czy chcesz poznać moją opinię?

- Bardzo.

- To będzie wasza trzecia randka? Rosie skinęła głową.

- Dzisiaj się z nim widzisz?

Rosie poczuła napływające na twarz gorąco i palący ucisk w żołądku.

- Adele, nie wierzę w zasadę trzeciej randki. Nic się w życiu nie dzieje bez przy-

zwolenia.

- Nie chcesz się z nim przespać?

- Nic takiego nie powiedziałam...

- Więc zrób to, do cholery. O rany. I pomyśleć, że gdybym przyszła wtedy dziesięć

minut wcześniej, to może byłabym na twoim miejscu. Nie, pewnie nie. Ja też nie wierzę

T L

R

background image

w zasadę trzeciej randki. Dla mnie można iść do łóżka na drugiej randce. I jeszcze po-

wiem jedno.

Adele przez krótką chwilę milczała, a Rosie wiedziała, że nie spodoba jej się to, co

powie.

- Podoba ci się ten facet, tak?

Rosie skinęła głową, a Adele poklepała ją po ręce.

- Pamiętaj o jednym. Choć on może być samotnikiem, to jego rodzina jest w tym

mieście instytucją. Z poprzednimi dwoma facetami miałaś wygodną sytuację, bo wie-

działaś, że wyjadą. Ale Cameron Kelly nigdzie się stąd nie ruszy.

Rosie czekała, by się uspokoić. Z jakiegoś niejasnego powodu wizja Camerona bę-

dącego przy niej dłużej wcale jej nie przerażała. I ten brak lęku naprawdę ją przeraził.

Tego wieczoru w drodze do ekskluzywnej nadrzecznej dzielnicy Hamilton w ka-

briolecie MG prowadzonym przez Camerona Rosie siedziała z rękami ukrytymi pod

ponczo.

Kiedy pojawił się w planetarium, czekała na niego przed drzwiami. Wyglądał fan-

tastycznie w ciemnych dżinsach i czarnej koszulce pod markową kurtką. Miał z zimna

lekko zaróżowione policzki. Jego cudowne błękitne oczy były w niej utkwione.

Zaprowadził ją do samochodu, obejmując wpół. Zanim wsiadła, przyciągnął ją do

siebie i pocałował. To była ich trzecia randka, a Cameron nigdzie nie wyjeżdżał.

Skręcili w ulicę, wzdłuż której rosły stare, pięknie wypielęgnowane palmy.

Wszystkie domy były ukryte za wysokimi płotami i starannie przyciętymi żywopłotami.

Cameron zwolnił i zatrzymał się przed kremowym murem. Drzwi garażowe otworzyły

się i wjechali do środka.

Zapaliły się światła, ukazując proste pomieszczenie mogące pomieścić dwa samo-

chody. W tym przypadku oprócz samochodu Camerona stał tam jeszcze jego rower, sku-

ter wodny i trzy kajaki zawieszone na ścianie.

Pomógł Rosie wysiąść z samochodu, po czym otworzył boczne drzwi i zaprosił ją

do środka:

- Witaj w moich skromnych progach.

T L

R

background image

Za drzwiami, obok wysokich rzeźbionych schodów rozpościerał się ogromny pokój

o jasnych podłogach i ze ścianą okien od podłogi do sufitu. Pokój łączył się z otwartą

kuchnią wykończoną granitem i dębem. Między pokojem a kuchnią stała jadalna wyspa,

przy której mogło usiąść sześć osób. W drugiej części pomieszczenia stał komplet mebli

wypoczynkowych obitych kremową skórą i telewizor z płaskim gigantycznym ekranem.

W rogu znajdował się kominek. Za oknami widać było wielki basen.

- Czy ty to wybudowałeś? - zapytała Rosie.

- Kosztowało mnie to niezliczoną liczbę pęcherzy na rękach, złamany palec i

przemieszczone ramię. To była znakomita lekcja dla faceta, który sam miał pewnego

dnia zatrudniać robotników. Odczuwam prawdziwą empatię, kiedy się na coś żalą, ale

wymagam, żeby uczciwie pracowali. Proszę, wejdź.

Ruszyła schodami w dół i mijając salon, podeszła do okien, podziwiając rozciąga-

jący się na rzekę widok. Na powierzchni wody unosiły się jachty. W dali widać było

most rozpostarty nad połyskującą rzeką i miasto błyszczące w ostatnim tchnieniu zacho-

dzącego słońca, a w dali wschodził księżyc niczym srebrna dolarówka.

To miejsce nie było po prostu budynkiem, to był prawdziwy dom, z osobowością,

ciepłem, luksusowymi detalami. Dziwne uczucie dla dziewczyny, która czerpie zadowo-

lenie z faktu, że jej miejsce do spania jest jedynie miejscem do spania, bez historii,

wspomnień, do których czułaby przywiązanie i lękała się utracić.

Adele miała rację: Cameron może robić wrażenie samotnika, ale ma silne korzenie,

oparcie w rodzinie.

- Czy śpisz na kanapie? - zapytała.

- Mam sypialnię i gabinet na piętrze.

- To bardzo piękny dom.

- Dziękuję - zagrzmiał jego głos w wielkim pokoju.

Różnił się bardziej od facetów, z którymi się spotykała, niż to wyznała Adele. Ani

ciało sportowca, ani poezja profesora nie wprowadzały jej w stan ciągłej ekscytacji, nig-

dy wcześniej nie przywiązywała takiej wagi do szczegółów, dotyku, naturalnego piękna.

W jej samotnym życiu nie było na takie sprawy miejsca.

T L

R

background image

Uznała, że musi zmienić temat, jeżeli chce odzyskać równowagę. Zwróciła się do

Camerona z uśmiechem:

- Gdzie jest ten teleskop, który podobno masz w domu, nadal w pudle? A może go

wymyśliłeś? Drobne kłamstwo, żeby zrobić wrażenie?

- Nie, jest rozpakowany. Ale prawdę mówiąc, zawsze bardziej pełnił rolę dekora-

cyjną.

- Kosztowny zbieracz kurzu. Skrzywił się.

- Pierwszego wieczoru, kiedy się tu wprowadziłem, patrzyłem przez tę rzecz. Ale

drzewa stały do góry nogami, więc zamiast tego obejrzałem w telewizji mecz krykieta.

- Czy kiedyś słyszałeś o instrukcji obsługi? Spojrzał na nią uważnie. Rosie przy-

glądała się szafkom, unikając jego gorącego wzroku.

- Niektóre lunety tak działają. Musisz pamiętać, że w przestrzeni kosmicznej nic

nie jest do góry nogami ani prosto. Twoim problemem jest głęboko zakorzenione prze-

konanie, że świat kręci się wokół ciebie.

- Coś mi się zdaje, że jeśli będziemy się dłużej spotykać, wybijesz mi to z głowy.

Poczuła ciężar w piersiach. Ile to jest „dłużej"? Kiedy, na litość boską, przestanie

być tak spięta?

Zaczęła wyginać palce u ręki, aż usłyszała ich trzask.

- To gdzie ta luneta? Udzielę ci szybkiej lekcji.

- Jest w mojej sypialni.

- Jasne. To najlepsze miejsce, skąd można podglądać, co się dzieje u sąsiadów.

- Możesz sprawdzić.

- Wierzę ci na słowo.

Usiłowała rozluźnić mięśnie i nie wiedziała, gdzie zwrócić spojrzenie. Miała nerwy

napięte jak postronki. Cameron stał przy schodach, gładko ogolony, przystojny, emanu-

jący spokojem i naturalnością, cały Kelly.

W owej chwili Rosie pojęła, że się oszukuje. Ugryzła zbyt duży kawałek, którego

nie mogła przeżuć. Cameron czuł się znakomicie w życiu, które prowadził i do którego

przywykł. Ona zaś przez połowę swojego życia walczyła, by poczuć się choć trochę le-

piej we własnej skórze, i wiele jeszcze musiała w tym względzie uczynić.

T L

R

background image

Gdyby doszło między nimi do konfliktu, to jeżeli ufać genetyce, on wyszedłby z

niego bez szwanku, ona zaś poniosłaby klęskę.

Podskoczyła na dźwięk kluczy, które wrzucił do drewnianego naczynia na stoliku

przy schodach. Głośno wypuściła powietrze i spojrzała na bałagan na stoliku zastawio-

nym głupstwami takimi jak torba na aparat fotograficzny, czapka, puste koperty po li-

stach i kubek po kawie. Rupiecie prawdziwego życia. I przypomnienie, że Cameron jest

rzeczywisty, jest być może jedynym autentycznym mężczyzną, jakiego dotąd spotkała.

Poczuła fale ciepła, które pozwoliły się jej rozluźnić. Cameron był w kuchni, odwrócony

do niej tyłem.

- Miałem wariacki dzień. Góra problemów, jeden z Bruce'em. Dlatego jestem

głodny jak wilk i gdybym miał ostry nóż, zjadłbym lodówkę.

Odwrócił głowę i popatrzył na nią, a ona odwzajemniła to spojrzenie. To była ich

trzecia randka, a on wyglądał cudownie. Ale czy chciała z tego powodu ulec słabości?

Jakby przejrzał jej myśli, bo uśmiechnął się, ukazując cudowne zmarszczki, a w oczach

zapaliły się mu prowokacyjne iskierki.

A może nie ugryzła zbyt dużego kawałka. Może musi jedynie pamiętać, z kim ma

do czynienia i na ile może sobie pozwolić. Musi sobie zaufać, że zdoła się wycofać, za-

nim zabrnie za daleko. A może warto z nim zabrnąć za daleko?

- Nie wiem, co miałem nadzieję znaleźć - powiedział. - Lodówka jest pusta. Co byś

powiedziała na chińszczyznę?

- Świetnie.

T L

R

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Godzinę później Rosie siedziała na kuchennej ławie, a na stole stały puste pojem-

niki. Jeden pozostał nieotwarty.

Obok niej siedział Cameron.

- Przez chwilę myślałem, że będę musiał rzucić się na resztki, żebyś się nie przeja-

dła.

- Bez obaw, wiem, kiedy przestać.

Uśmiechnęli się do siebie. Lęk przygasł, ale pamiętała, że musi uważać. Kiedy

przyjęła pewne granice, których nie może przekraczać, poczuła się odprężona.

Cameron zrzucił kurtkę, a Rosie zdjęła ponczo i buty. W tle grała cicha muzyka.

Ogień trzaskał w kominku. Rozmowa stała się naturalna i spokojna.

Rosie przymknęła oczy. Było jej ciepło i przytulnie, bała się, że zaśnie po paru

bezsennych nocach.

- Masz coś na ustach - powiedział cicho Cameron.

Otworzyła oczy i oblizała wargi, zanim zbliżył do jej twarzy dłoń. Uśmiechnął się i

potarł centymetr poniżej jej ust, a potem oblizał palec. Nagle nie czuła już potrzeby snu.

Położyła łokcie na blacie i oparła brodę na dłoniach.

- Jak to się stało, że zamieszkałeś tak blisko rodzinnego domu?

- Wcale nie tak blisko - odrzekł.

Zdenerwowanie w jego głosie kazało jej się ku niemu odwrócić.

- Szkoła St. Grellans leży pięć minut stąd, a dom rodziców jest w tej samej dzielni-

cy.

- Cóż, chciałem mieszkać w najlepszej części miasta, a to chyba wszystko wyja-

śnia.

- Nie w twoim przypadku.

Pociągnął łyk piwa i patrząc na nią, zapytał:

- Ile dni temu się spotkaliśmy?

- Dwa - odparła.

- To nasza trzecia randka?

T L

R

background image

Skinęła głową. Wypił jeszcze jeden łyk, patrząc na nią, jakby się nad tym zastana-

wiał. Poczuła drżenie nóg.

- Wyrosłem w Ascot. Meg mieszka nadal w domu, choć połowę czasu spędza w

mieszkaniu Tabithy w centrum miasta. Brendan mieszka w Clayfield, w pobliżu szkoły

swoich córek. Dylan ma mieszkanie w Morningside. Wszyscy jesteśmy oddaleni o rzut

kamienia od domu rodzinnego.

Skrzyżowała nogi, by opanować drżenie.

- To dlaczego nie przeprowadziłeś się na drugą stronę miasta, jeżeli pokłóciłeś się z

ojcem? Albo na drugi kraniec kraju? Albo świata. Robiłam to kilka razy. To łatwe.

- Wyobraź sobie, gdzie byś wylądowała, gdyby istniały podróże międzyplanetarne.

Zaryzykuję stwierdzenie, że tutaj nikt by cię nie widział.

Trzy randki. Uważała, że go rozgryzła, ale aż do tej chwili nie wpadło jej do gło-

wy, że on mógł zrobić to samo. Skrzyżowała ręce i złożyła dłonie na przedramionach.

- Nie mówimy o mnie.

- To może pomówmy.

- Nie ma potrzeby. Moje życie, w przeciwieństwie do twojego, jest zaplanowane.

Nie ma czego analizować.

Patrzył na nią przez kilka sekund, a potem skierował jej twarz w stronę okna z wi-

dokiem na Brisbane. Powiedział niskim głosem, który odczuła jak pieszczotę:

- Ten widok wpłynął na to, że robię to, co robię. Widzę stąd prawie każdy budy-

nek, który wybudowałem. I dużo czasu siedzę nad basenem i obmyślam, gdzie stanie na-

stępny. Ten widok przypomina mi, że tworząc przyszłość miasta, nie mogę zniszczyć nic

z estetyki wykreowanej przez poprzedników i mam nadzieję, że następny deweloper bę-

dzie też tak postępował.

Kiedy Cameron zamilkł, Rosie czuła odrętwienie. Wpatrywała się w tętniące ży-

ciem wzgórza i doliny oraz w połyskującą w dali metropolię. Po raz pierwszy dostrzegła

piękno w tym, co on widział. I w tym, co robił, kim był. Człowiek z krwi i kości, który

otoczył się murem.

Odwrócił ją twarzą ku sobie i ze smutnym uśmiechem zapytał:

- Czy moje gadanie było wybuchem egotyzmu?

T L

R

background image

- Wcale nie - odparła, potrząsając głową i ulegając czarowi jego uśmiechu. - Wła-

śnie pomyślałam, że bez względu na to, jak bardzo chcesz przekonać ludzi, że jesteś nie-

poprawnym egotystą, nie udaje ci się to. Sądzę, że nigdy nim nie byłeś.

Otworzył szeroko oczy, a z jego twarzy zniknął uśmiech. Puścił jej łokieć i wziął

do ręki szklankę.

- Skąd to przekonanie?

- Dlaczego budujesz drapacze chmur, a nie małe centra i osiedla mieszkalne?

- Im większy budynek, tym większy... dochód - powiedział z cudownym uśmie-

chem.

- Myślisz, że zamydlisz mi oczy swoimi żartami i sztuczkami. Ale nic z tego.

- Oświeć mnie - rzekł zniewalającym głosem.

- Czarna owca, pragmatyk, samotnik, siłacz, wielki boss, zimny jak lód. To

wszystko są pozory, gra. Jesteś romantykiem.

To była ostatnia rzecz, jakiej oczekiwał. Nie spodziewał się, że ktoś go tak nazwie.

Przyklejano mu różne etykiety: bezlitośnie wymagający, nieskończenie ambitny, z klap-

kami na oczach. Ale romantyczny?

Rosalind myli się. Ale widząc głęboką pewność w jej oczach i bijące od niej pro-

mieniowanie, które działało na wszystkie zmysły, wiedział, że śmiech byłby niewłaściwą

reakcją. Potrzebował trochę czasu, by uświadomić jej błąd, wstał więc z miejsca i zaczął

sprzątać.

Potem stanął po drugiej stronie granitowego blatu jadalnego i oparł się na nim łok-

ciami.

- Posłuchaj, Rosalind, widzisz we mnie innego mężczyznę, niż w rzeczywistości

jestem. Możesz się bardzo rozczarować.

Zacisnęła nieznacznie wargi, ale nie oderwała wzroku od jego oczu. Płynęła pod

prąd, wbrew argumentom, których Cameron dostarczał, chcąc udowodnić, że jest twardy

i bezwzględny. Nie chciała dać się przekonać.

- Mam trzydzieści dwa lata i jestem samotny nie bez powodu. Nie mam w sobie za

grosz romantyzmu - dodał chłodnym głosem.

Potrząsnęła głową, nie chcąc go słuchać.

T L

R

background image

- Tworzysz obiekty, które z definicji drapią niebo, każdy następny wyższy i budzą-

cy większy podziw niż poprzedni. Ja patrzę co noc w gwiazdy, ale to ty sięgasz gwiazd.

Zastanów się nad tym. Zobaczysz, że mam rację.

Ten ogień w jej oczach... Nigdy się z czymś takim nie spotkał. Doszło do niego, że

choć wydaje się tak beztroska, a jednocześnie twarda w swojej szorstkości i otwartości,

to w głębi duszy jest wrażliwa i krucha. Brak ojca i niepogodzenie się matki z nieobec-

nością męża pozostawiły głęboki ślad w jej psychice. Szła przez życie nieodporna na cio-

sy. Nie miał zamiaru sprawić jej bólu. Nie chciał być podobny do ojca.

Wziął ręcznik i wytarł dłonie. Znał takie sytuacje i wiedział, co należy zrobić.

Spojrzał w jej piękne oczy i to był błąd. Podszedł do krzesła i uchwyciwszy za

oparcie, okręcił nim, żeby mogli patrzeć na siebie. Uległ nieodpartej potrzebie dotknięcia

jej jedwabistych włosów i delikatnej skóry.

Niedostrzegalnie poddała się jego dotykowi, poczuł ciepło, które przeniknęło

opuszki jego palców i rozeszło się po jego ciele. Domyślał się, że Rosie pragnie go rów-

nie mocno jak on jej. Czuł pokusę, jakiej wcześniej nie doświadczył.

Uważając, że to ostatnia szansa, zanim będzie mógł się powstrzymać, ujął jej twarz

w obie dłonie i złożył mocny pocałunek na ustach. Zamknął oczy, co jeszcze bardziej

wyostrzyło wszystkie jego zmysły. Czuł na jej wargach smak miodu i soi. Dłonie przeni-

kało ciepło jej ciała. Ale wyczuwał jakiś wewnętrzny opór, nie poddawała mu się całko-

wicie.

Wcześniej uważała, że potrafi się wycofać we właściwym momencie. Teraz chyba

obojgu zabrakło siły woli.

Cameron odsunął się na chwilę, ale znów zaczął ją całować, mocniej, wolniej. Nie

zamierzał przestać, zanim nie poczuje, że Rosie odwzajemnia pocałunek.

Tak się stało. Westchnęła, a on poczuł drżenie jej ciała. Wreszcie poddała się mu,

co sprawiło, że zaczął zapadać się w ciemną otchłań. Położyła dłoń na jego karku, pod-

niosła się i rozpłynęła, wtulając się w niego. Ogarnęły go gorąco i jasność, jakby znalazł

się na powierzchni słońca.

T L

R

background image

Przytulił ją mocniej, włożył dłoń pod koszulkę, drugą głaskał dół pleców, wyczu-

wając miękkość spranych dżinsów. Całował ją z zamkniętymi oczami, zatracił się w tym

pocałunku i zapomniał o całym świecie.

Ale wszystko, co dobre, musi się skończyć.

Rosalind z wysiłkiem oderwała się od jego ust. Pochyliła głowę, oparła czoło o je-

go piersi, a dłonie położyła na jego brzuchu. Cameron otworzył oczy, a wtedy uderzyło

go ostre światło, sprowadzając go do rzeczywistości. Uświadomił sobie, co zrobił i czego

był bliski.

Pocałował ją delikatnie we włosy. Próbował oprzytomnieć i odzyskać równowagę.

Ale pragnął tylko jednego: wziąć ją na ręce, zanieść do sypialni i kochać całą noc. I wie-

dział, że mógłby to robić przez wiele dni.

Pożądał tej kobiety tak bardzo, że pragnął tylko tego jednego. Rozsądek, doświad-

czenie i zasady moralne mówiły, że nie wolno mu tego uczynić. Chciał wyrwać się z pęt

tego destrukcyjnego pożądania, którego zawsze się obawiał. Wziął ją pod brodę i palcem

uniósł głowę, czekając, by spojrzała mu w oczy. Powiedział stanowczym głosem:

- Myślę, że powinniśmy po dzisiejszym wieczorze trochę zwolnić.

Udało mu się. I to po pocałunku, który na długo odbiera mężczyźnie zdolność

trzeźwego myślenia. Dzięki temu Rosie zrozumie, że nie kieruje nim cynizm.

Zbladła, zobaczył na jej twarzy plamy. Patrzyła, jakby wymierzył jej policzek. W

oczach malował się szok. Chciał dotknąć jej twarzy, ale wyrwała się i złapała torebkę, w

której szukała czegoś gorączkowo.

- Rosalind.

Dała znak ręką, żeby zamilkł.

- Trzy randki dzień po dniu były z mojej strony nadużyciem. Nie powiesz, że nie

czujesz się zmęczona. Widziałem, jak próbujesz ukryć ziewanie.

Spojrzała na niego i z telefonem komórkowym przy uchu powiedziała:

- Dlatego nadszedł czas, żebym wezwała taksówkę.

- Nie bądź śmieszna. Odwiozę cię do domu.

- Naprawdę? Wszystko według planu? Pocałować Rosie o dziewiątej. Odprawić o

dziewiątej piętnaście. Odwieźć do domu przed dziesiątą. Przed jedenastą pójść spać.

T L

R

background image

Odwróciła się do niego, zamówiła taksówkę i wrzuciła komórkę do torby.

- Rosalind, posłuchaj. Nikt nikogo nie odprawia. Powiedziałem tylko, żebyśmy by-

li rozsądni i kontrolowali nasze postępowanie.

Zamknęła oczy i wzięła oddech. Jej głos, zazwyczaj ciepły, stał się zimny jak lód,

kiedy powiedziała:

- Chcesz, żebym była rozsądna? Gdybym była rozsądna, nie zgodziłabym się pójść

na randkę z facetem, w którym durzyłam się w szkole. Nie należało dać się ponieść ma-

rzeniom z lat szkolnych.

Serce waliło w piersi Camerona jak oszalałe. Była w nim zakochana. Marzyła o

nim?

- Usiądź, porozmawiajmy - poprosił.

- Posłuchaj. Masz rację. Jestem zmęczona. Zmonopolizowaliśmy swój czas w

ostatnich dniach. Oboje jesteśmy zajęci. Żadne z nas nie myślało o czymś poważ-

niejszym.

Jeżeli chciał to skończyć, nadszedł właściwy moment. Wiedział, że Rosie czeka na

proste słowo „żegnaj". Jednoznaczne i ostateczne. Ale nie potrafił go wypowiedzieć. Nie

umiał zdobyć się na chłód. Różniła się od kobiet, z którymi się wcześniej spotykał. Zaw-

sze była z nim szczera i zasługiwała na to samo.

- Rosalind, to nie chodzi o ciebie.

- Gdzie ta taksówka, do diabła? - powiedziała, idąc na dół. Szedł za nią.

- Rosalind, musisz mnie wysłuchać. Proszę.

Nie chciał, by odeszła zła. Musi go wysłuchać.

Na słowo „proszę" odwróciła się. Miała zaciętą minę, jej oczy płonęły emocjami.

Ale stanęła.

- Byłem w trzeciej klasie liceum, kiedy ujrzałem ojca wychodzącego z hotelu z ob-

cą kobietą. Kiedy czekałem po drugiej stronie ulicy, żeby się z nim spotkać, pocałował

ją. Na ulicy, w godzinie największego ruchu - mój ojciec, którego znało z widzenia całe

miasto. Nie pomyślał o dyskrecji, kulturze, o kobiecie, która była jego żoną od wielu

lat... Nikt go nie obchodził poza nim samym.

T L

R

background image

Spojrzał na nią. Jej szare oczy zachęcały go do dalszego mówienia. Nigdy sobie

wcześniej na to nie pozwalał.

- Moja matka musiała wiele znieść, mając za męża kogoś takiego. Wychowała

czworo dzieci. Okazywała miłość, zachowywała się z pokorą i godnością. Fakt, że mógł

publicznie okazać takie lekceważenie jej i nam wszystkim...

Wbił paznokcie w dłonie, jakby walczył z dawną chęcią wymierzenia ciosu swo-

jemu ojcu.

- Chcę ci przez to powiedzieć, że nie będę taki jak on. Jeżeli to zaoszczędzi ci bólu,

wolę, żebyś odeszła w chwili, w której pragnę być z tobą bardziej, niż to sobie wyobra-

żasz. Nie chcę dać ci fałszywej nadziei, że pewnego dnia zaoferuję ci coś więcej. Nie

umiem, wiedząc, że nawet najtrwalsze związki w końcu zawodzą pod ciężarem kłamstw.

Skończył i zaczerpnął powietrza, by rozluźnić napięcie w piersiach. Panował nad

sobą pod wpływem bijącej z jej oczu siły.

- Cameron, zbyt wiele wymagasz od ludzi.

- Tyle samo, co od siebie.

- Od siebie również.

- Czy uważasz, że lojalność i zaufanie to za duże wymagania nawet po tym, jak

twój ojciec zachował się wobec ciebie i twojej matki?

Drgnęła, ale patrzyła nadal stanowczym wzrokiem.

- Dla niektórych mogą być za duże.

- Nie potrafię tego zaakceptować. - Potrząsnął głową.

- Wielka szkoda.

Cameron potarł dłonią kark. Nie w ten sposób miało to wszystko przebiegać. Miał

nadzieję, że szczerość i prostolinijność usprawiedliwią jego zachowanie w jej oczach.

Zamiast tego uznał, że zachowuje się niewłaściwie.

Włożyła przez głowę ponczo i przygładziła włosy, które opadły jej na ramiona.

Czuł, że cały sztywnieje i pali go w środku. Nie chciał, żeby się ubierała.

Zadzwonił dzwonek, to była taksówka.

W jej oczach widział błaganie: poproś, żebym została. Natomiast jej pochylona

broda i napięta szyja mówiły: pozwól mi odejść. Spojrzał w jej piękne smutne oczy i

T L

R

background image

czuł, jakby się w nich zapadał. Pragnął więcej, niż wiedział, że sam może dać. Wziął się

w garść i powiedział:

- Zadzwonię do ciebie.

Skinęła głową i lekko się uśmiechnęła, a następnie zbiegła ze schodów, nie ogląda-

jąc się za siebie.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Rosie była zmęczona. Objawiało się to niemożnością zaśnięcia. Kiedy zegar wska-

zał za kwadrans trzecią, zwlokła się z łóżka. Mogła zobaczyć Wenus dopiero godzinę

przed wschodem słońca, ale wiedziała, że lepiej się będzie czuła na dworze niż w przy-

czepie. Ciekawe, jak to się stało, że była gotowa pozwolić Cameronowi wejść w swoje

życie, i to w chwili, kiedy on zaczął się wahać, czy chce ją dopuścić do swojego.

Dowlokła się do łazienki i spryskała twarz zimną wodą. Spojrzała w lustro. Ujrzała

ciemne oczy, usta wykrzywione w podkówkę. Zamrugała i przez chwilę widziała siebie

jako piętnastolatkę w łazience w mieszkaniu, które dzieliły z matką. Poczuła ten sam

znajomy ból pełzający pod skórą. Ból, że jest za mało bystra, dobra i uparta, by wypełnić

lukę w sercu matki.

Jak niepozorna dziewczyna jak ona mogła marzyć, że zajmie miejsce w czyimś

sercu?

Rosie oblizała wargi, potarła palcami wilgotne oczy. Czas wyjść. Skupienie się na

wielkiej tajemnicy wszechświata sprawi, że smutki się od niej oddalą.

Było tak zimno, że włożyła ubranie na flanelową piżamę: długi stary sweter, dżin-

sy, gruby szalik i czapkę z pomponami. Nie zawracała sobie głowy szkłami kon-

taktowymi, miała na nosie okulary.

Droga z ciężkim plecakiem ani trochę jej nie ożywiła. Było jej zimno, niewygod-

nie, a niebo zasnuwały chmury. Otworzyła namiot, wrzuciła do środka rzeczy, by nie

zwilgotniały od rosy, i rozłożyła na mokrej trawie koc podbity ceratą. Ustawiła teleskop i

zapaliła latarkę przymocowaną do notesu. Siedziała po turecku, czekając, aż chmury ro-

zejdą się i pojawią gwiazdy.

T L

R

background image

Czas mijał, a na niebie nic nie było widać.

Nic, co oderwałoby jej myśli od świata i związanych z nim smutków. Położyła się i

zamknęła oczy.

Obie z Adele się myliły. Cameron nie różni się od innych. W końcu wszyscy ją zo-

stawiają.

Nagle usłyszała trzask gałęzi. Otworzyła oczy.

To mógł być opos. Albo wielki kot, o którym od dawna krążyły wieści. Rosie sko-

czyła na nogi, złapała w rękę zapasowy statyw i rozglądała się, mrużąc oczy. Wtedy uj-

rzała Camerona, który wyłonił się z krzaków. Było to trochę tak, jakby fantazja się zma-

terializowała.

- Co, do diabła, tu robisz? - krzyknęła, machając metalowym przedmiotem w stro-

nę Camerona.

Wyjął ręce z kieszeni i podniósł w geście kapitulacji.

- Dzwoniłem kilka razy, ale nie odpowiadałaś, więc zatelefonowałem do Adele.

Dała mi swój numer, kiedy zadzwoniłem pierwszy raz do planetarium. Na wszelki wy-

padek.

Rosalind spojrzała na niego z marsową miną, ale w końcu opuściła rękę z bronią.

- To do niej podobne. Ale bardzo się mylisz co do jej intencji.

- W każdym razie wytłumaczyła mi, jak cię znaleźć w nocy na tym bezludziu,

gdzie może ci się wszystko przytrafić i nikt się nigdy o tym nie dowie.

Zrobił krok w przód i pośliznął się na mokrej trawie. Okulary dodawały jej powagi,

ale nie odejmowały nic z atrakcyjności. Z wyrazu twarzy wyczytał, że nie ucieszyła się

na jego widok. Nie mógł jej za to winić. Zachował się jak Dylan, kiedy byli chłopcami.

Zrzucił szachy z szachownicy, kiedy spostrzegł, że gra nie idzie po jego myśli.

Po jej wyjściu siedział trzy godziny, a wszystko w domu przypominało mu ją i z

niego szydziło. Dywan, po którym chodziła, krzesło, na którym siedziała, kiedy ją cało-

wał, kanapa, na której leżało jej ponczo. Pogrążał się w pustce i smutku.

Mówił sobie, że czuje się podle, bo wyszła smutna z jego winy, ale tak naprawdę

dom zdawał się pusty, bo jej nie było. Więcej spodziewał się po wspólnym wieczorze.

T L

R

background image

Zanim zachował się jak pacan, zamierzał dotykać jej skóry, gładzić włosy, poznać usta i

resztę ciała.

- Czy możesz odłożyć ten pręt? - zapytał.

Rosalind uklękła i włożyła metalowy przyrząd do plecaka, nie odrywając od niego

oczu.

- Powiedziałeś, jak tu trafiłeś, ale nie wyjaśniłeś dlaczego. Pospiesz się, bo muszę

wracać do pracy.

Wymyślił powód, którego nie mogła odrzucić.

- Patrzyłem na niebo przez okno i przypomniałem sobie twoje słowa. A mianowi-

cie, że nie dowiem się, co to są gwiazdy, dopóki nie zobaczę ich z tego miejsca. A po-

nieważ i tak nie spałem, pomyślałem, że sprawdzę.

- Co chcesz zobaczyć?

- Pokaż mi coś spektakularnego.

- Wybrałeś fatalną noc - powiedziała, kierując wzrok na niebo, nagle wypogodzo-

ne. Zdała sobie sprawę, że kiedy przyszedł, chmury odpłynęły. - No cóż, wszystko czeka,

żebyś mógł obserwować - oznajmiła.

Cameron spojrzał w czyste niebo. Miał jak na dłoni Drogę Mleczną, przypominają-

cą drogocenne kamienie rozsypane na czarnym aksamicie.

Zerknął na Rosie. Zadarła do góry głowę, a jej włosy błyszczały w świetle księży-

ca. Wziął głęboki oddech. To jest spektakularne. Poczuła jego wzrok i popatrzyła na nie-

go, a potem pochyliła się w stronę okularu lunety i zaczęła regulować ostrość i dobierać

filtry.

Po chwili cofnęła się i zwolniła miejsce dla niego. Kiedy spojrzał przez okular, wi-

dok zaparł mu dech w piersi. Nastawiła lunetę na jasną stronę Księżyca, gdzie widoczna

była białoszara rzeźba jego powierzchni. Tak daleko, a jednak tak blisko.

Odsunął się od lunety i powiedział:

- Przyszedłem również dlatego, bo nie lubię nie kończyć rozmowy.

- Sądzę, że mieliśmy okazję powiedzieć wszystko, co chcieliśmy - odrzekła.

- Mogę zapytać... czy cię nie pocałowałem?

T L

R

background image

Zadrżała, ale wiedział, że nie z powodu zimna. Chciał otulić ją kurtką, rozumiał

jednak, że jeszcze na to za wcześnie.

- Czego chcesz ode mnie, Cameron?

- Prawdy.

- Zawsze.

- Było mi przykro, kiedy wieczorem odeszłaś.

Milczała. Najwyraźniej do niego należał głos.

- Czuję się z tobą wspaniale. Podoba mi się twoja szczerość. Zauważyłaś, że z tru-

dem hamuję się, żeby cię nie dotykać. I nic się nie zmieniło. Chciałem, żebyśmy razem

spędzali czas, póki sprawia nam to przyjemność. Ale ani chwili dłużej.

- A kto zdecyduje, że ta chwila nadeszła?

- Możesz to być ty.

- A jeśli uważam, że ta chwila już minęła?

- A tak uważasz?

Nie patrzyła na Księżyc. Przyglądała się mu nieufnym, bystrym spojrzeniem.

- Nie chcę cię zranić - powiedział.

- Nie zamierzam dać się zranić.

Mówiła w czasie teraźniejszym. Nie uśmiechała się, ale też nie była zagniewana.

Poczuł ulgę.

- Nie jest ci zimno? - zapytała.

Uświadomił sobie, że drży. Ona była ubrana jak na Everest, ale on miał pod kurtką

tylko podkoszulek.

- Zamarzam. - Potarł ramiona i tupał stopami w tenisówkach.

- Wejdź do namiotu, otwórz śpiwór i owiń się nim. Jest bardzo ciepły, rozgrzejesz

się w kilka minut.

- Nie wiedziałem, że jesteś taka Florence Nightingale.

- Nie dałabym rady zanieść cię do samochodu, gdybyś zamarzł na śmierć - mruk-

nęła i szturchnęła go lekko.

Rosie obserwowała Camerona, kiedy uderzył głową w sufit, wślizgując się do na-

miotu. Przyjechał ją odszukać, w środku nocy, nieoznaczonymi drogami, przez mokry

T L

R

background image

kolczasty busz. To było nowe doświadczenie. Mężczyźni zostawiali ją, ale żaden nigdy

nie wrócił.

Nie wiedziała, jak się zachować, bo nic takiego wcześniej jej nie spotkało. Mogła

tylko kierować się instynktem. A ten namawiał ją, by go nie odrzucała, i zrozumiała, że

zdrada ojca pozostawiła w nim głęboki ślad i obudziła lęk.

Ale nie miała czasu na dłuższe myślenie, bo w tym momencie usłyszała dźwięk ze-

ślizgującego się łokcia po syntetycznej ścianie, a po chwili krzyk „Ojej"! Musiała spraw-

dzić, czy nie zgniótł przyrządów wartych więcej niż jej przyczepa.

Cameron odwrócił się i zobaczył ją w namiocie. Światło księżyca prześwitywało

przez siatkowe drzwi, tworząc błyski w jego oczach. Pompony czapki Rosie dotykały

sufitu, on musiał się schylić, by nie przebić głową namiotu. Nie zdążyła nic powiedzieć,

kiedy wyciągnął rękę i trzymając za połę swetra, przyciągnął ją do siebie.

Rozpaczliwie szukała jakiejś podpowiedzi ze strony instynktu, ale daremnie. Czuła

się jak sparaliżowana.

Ukląkł, a ona wraz z nim. Serce waliło jej w piersiach, kręciło się w głowie, w du-

szy szalało tornado. Ale coś jej mówiło, że postępuje właściwie. Mieli jeszcze szansę.

Położył rękę na jej szyi, pieszcząc ucho. Całe jej ciało odpowiedziało na pieszczo-

tę, otwierając się ku niemu jak kwiat do słońca. Przestraszyła się ujawnienia, jak bardzo

tego pragnie. Jak bardzo go pożąda. Pochylił się i zaczął ją całować, delikatnie i powoli.

Utonęła w nim, oddając pocałunek. Zalała ją fala niewyobrażalnych uczuć.

Trzymał w dłoniach jej głowę i pokrył deszczem pocałunków szyję. Jej sweter

zsunął się na plecy, kiedy go odpiął. Nagle zatrzymał się, a ona otworzyła oczy i zo-

baczyła, że patrzy na jej klatkę piersiową.

- Co masz na sobie, na litość boską? - zapytał.

Trzymał palce na puchatym guziku w kształcie prosiaka, który zdobił jej piżamę.

Zażenowana zakryła dłonią oczy.

- Piżamę. O Boże, było mi zimno, nic mi się nie chciało. Użalałam się nad sobą.

- Rosalind.

Pełna zażenowania i niepewności spojrzała w jego błękitne, piękne oczy. Odpiął

pierwszy guzik, a ona wstrzymała oddech.

T L

R

background image

Kiedy zaczął ją znów całować, poczuła słabość, jakby zapadała się w nicość.

Kilka godzin później Rosie głaskała nagą pierś Camerona, a on bawił się jej wło-

sami.

Promienie wschodzącego słońca wślizgiwały się do namiotu i ukazywały jego

piękny profil. Jego ciało osłaniało ją przed blaskiem. Tak musiało się stać. Bez względu

na to, jak bardzo walczyli z własnym instynktem.

Może jedyne chwile, które mogli spędzać razem, to świt lub zmierzch, on - dziecko

jasności, ona - ciemności. Wtedy ani przeszłość, ani przyszłość nie miały znaczenia, li-

czyła się tylko chwila. Ogarnął ją niezrozumiały smutek.

Położyła brodę na jego dłoniach i powiedziała:

- Przyszło mi do głowy, że jesteś jak gwiazda Alfa Centauri.

Otworzył oczy, a jej smutek rozpłynął się. Patrzył na nią z zagadkowym uśmie-

chem.

- Czy możesz mi to wyjaśnić?

- Alfa Centauri widziana gołym okiem wydaje się jednym świetlnym punktem, ale

są to w istocie trzy gwiazdy.

- Czy uważasz, że mam rozdartą osobowość?

- Sądzę, że twarz, którą pokazujesz światu, to tylko cząstka ciebie. Przyciągasz

wzrok, wydajesz się prostszy, bliższy i jaśniejszy, niż w rzeczywistości jesteś.

- Przyciągam wzrok? - Zmrużył oko. - Jak długo dochodziłaś do tego wniosku?

- Niezbyt długo.

- Hm. - Pogłaskał ją po nagich plecach, a ona poczuła gęsią skórkę na ciele. - A jak

daleko od Ziemi jest teraz mój bliźniak na niebie?

- Cztery i pół tryliona kilometrów.

Roześmiał się głośno, a Rosie schowała zawstydzoną twarz w śpiwór.

- Przepraszam. Po prostu porównałam cię do ciał niebieskich. Jest mi dobrze, od-

kryłeś dla mnie strefy, których nie chciałam odkrywać.

Podniosła głowę i potarła koniec nosa, a on pocałował ją w to miejsce. Co za roz-

kosz!

Spojrzała w jego rozbrajające oczy i powiedziała:

T L

R

background image

- Jeśli chodzi o porównanie do Alfa Centauri, to chciałam przez to powiedzieć, że

okazałeś się inny, niż się spodziewałam.

- Należy robić wszystko, żeby w miarę możliwości przekraczać oczekiwania.

- Być może, ale z moich doświadczeń wiem, że nie wszyscy chcą zawracać sobie

tym głowę.

- Twoich doświadczeń? To temat, który może być ciekawy. - Podniósł brwi, a Ro-

sie poczuła, że się znów rumieni.

- To nie czas na rozmowy.

Usiadła i włożyła górę od piżamy, a potem czapkę i szalik, bo czuła zimno, kiedy

Cameron jej nie obejmował. Wsunął rękę pod bluzę od piżamy i przesunął po jej plecach.

Poczuła gorąco, które sprawiło, że chciała zostać, rozmawiać, zwierzać się...

- Może porozmawiamy przy drinku przed sobotnim urodzinowym przyjęciem mo-

jego ojca?

- Przed czym? - zapytała, czując suchość w ustach.

Odwróciła ku niemu twarz.

- To, co powiedziałaś, nie daje mi spokoju. Wieczorem, kiedy przemierzałem

mieszkanie po twoim wyjściu, podjąłem decyzję. Pójdę na przyjęcie urodzinowe.

- A co ja powiedziałam?

- Że żałujesz, że nie miałaś szansy poznać swojego ojca bez względu na to, jakim

był człowiekiem. Muszę stawić czoło ojcu, żeby uporządkować wszystko, co mnie drę-

czy. A ponieważ ty wpłynęłaś na moją decyzję, pomyślałem, że może zechcesz mi towa-

rzyszyć.

Rosie oddychała z trudem. Niespełna osiem godzin wcześniej chciał rozluźnić ich

stosunki. Teraz planuje jej spotkanie z rodzicami i całą rodziną.

- W sobotę nie mogę - odparła, szukając dżinsów.

- To będzie rewelacyjne przyjęcie.

- Nie wątpię.

Cameron usiadł, a śpiwór ześliznął się z jej nagich ud. Owinęła się w sweter. Po-

chylił się i pocałował ją w szyję. Zamknęła oczy i próbowała zignorować ogarniające ją

ciepło, ale było jej zbyt przyjemnie. Nie potrafiła się nie poddać, to było za trudne.

T L

R

background image

- Cameron...

- Potrzebuję cię tam.

Ścisnęła w dłoniach głowę, chcąc odepchnąć od siebie te dwa cudowne słowa: po-

trzebuję cię.

Kiedyś, dawno temu, pragnęła czuć się potrzebna, chciana i kochana. Była dobrym

dzieckiem, uczyła się pilnie i przytulała matkę, gdy płakała, ale wiedziała, że to jej nie

wystarczy. Odkąd stała się samodzielna w wielkim świecie, wystarczyło jej świeże po-

wietrze, pożywienie, woda i schronienie. Pragnienie bycia potrzebną zniknęło.

Jednak teraz te dwa słowa wirowały w jej głowie. Już dawno zapomniała o swoim

młodzieńczym pragnieniu, schowała je głęboko i teraz poczuła się odurzona.

- Zastanowię się.

- Nie zastanawiaj się, tylko przyjdź - wyszeptał.

Wyswobodziła się z jego uścisku i wyśliznęła z namiotu. Lepiej jej było na ze-

wnątrz, bo nie ryzykowała, że pod wpływem jego dotyku obieca mu wszystko.

- Przyjadę po ciebie około ósmej - zawołał.

Znalazła majtki wiszące prowokacyjnie na statywie i wcisnęła je do kieszeni torby.

- No dobrze, pójdę z tobą. Zadowolony?

- Bardzo.

Poczuła spokój. Udawał, że prowadzi z nią flirt, ale nić prawdy ukryta w jego sło-

wach bardzo ją poruszyła.

Zajrzała do namiotu. Cameron leżał z rękami nad głową i ją obserwował.

- Obowiązują stroje wieczorowe - rzucił.

- Czy uważasz, że z tego powodu się wycofam?

Obrzucił wzrokiem jej zwariowany strój.

- Nie. Jak dotąd bez trudu odmawiałaś mi, kiedy naprawdę chciałaś.

- Żebyś wiedział - mruknęła.

- Co mówisz?

Owinęła się swetrem i powiedziała:

- Posłuchaj, pójdę z tobą na przyjęcie, bo jestem piekielnie dumna, że mnie posłu-

chałeś. Żadnych skrytych zamiarów. Tak jak się umówiliśmy wieczorem.

T L

R

background image

Patrzył na nią przez kilka chwil i skinął głową. Była zadowolona, że jej wierzył, bo

ona daleka była od uwierzenia samej sobie. Zmrużyła oczy i spojrzała w słońce, które

wzeszło trochę po siódmej rano. Słaby zarys Wenus był widoczny nad horyzontem od

pewnego już czasu, ale nawet nie popatrzyła w jej stronę.

- Nie powinieneś iść? Podwładni czekają na polecenia. Bruce nie czuje się bez cie-

bie zagubiony?

- O Bruce'a nie będę się teraz martwić. A ty?

- Bruce też nie jest na mojej liście spraw najważniejszych.

Uśmiechnął się tak seksownie, że nogi się pod nią ugięły.

- Chodziło mi o to, czy musisz gdzieś iść - powiedział.

- Nie, nie muszę. Tu jest moje miejsce pracy.

Cameron leżał nagi w namiocie, a ona zdała sobie sprawę, że od chwili, kiedy

wszedł na jej polanę, nie poświęciła jednej myśli swojej pracy ani innym sprawom za-

zwyczaj dla niej istotnym.

Usłyszała ostrzegawczy dzwonek w głowie. Nawoływał, by skończyła się ubierać,

ruszała do działania i zostawiła mu ten cholerny namiot.

- Co robisz na tym zimnie, kiedy tu jest tak ciepło? - zapytał, otwierając śpiwór.

Zagryzła wargę, rozważając możliwości wyboru. Ale wpadła w pułapkę jego oczu.

Ściągnęła czapkę i zanurkowała do namiotu.

- A teraz opowiedz mi, jak się we mnie zadurzyłaś w szkole - szepnął, rozbierając

ją.

- To chyba byłeś ty. Stałeś na czele drużyny piłkarskiej?

- Nie, to nie ja. Nie bądź harda i powiedz, kiedy mnie pierwszy raz zauważyłaś i

twoje nastoletnie serce zabiło mocniej.

- Panie Kelly - powiedziała wzdychając, a on zaczął ją pieścić - będziesz musiał się

bardziej postarać, jeżeli chcesz wydobyć ze mnie szczegóły.

Postarał się. Bez trudu wydobył z niej zwierzenia. Dzwonek ostrzegawczy zamilkł,

zagłuszony symfonią doznań, które tylko ten mężczyzna potrafił w niej obudzić.

T L

R

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Rosie przespała jak kamień większość dnia i następnej nocy. W sobotę obudziła się

późno.

Po lunchu stała, patrząc niewidzącym wzrokiem na wystawę markowego butiku w

Queens Płaza.

Przy jej boku stanęła, ciężko dysząc, Adele.

- Przepraszam za spóźnienie. Katastrofa ze szminką, nie pytaj. Co nagłego się sta-

ło?

- Muszę kupić sukienkę na dzisiejszy wieczór.

- Odróżniam sukienkę od spodni, więc dobrze trafiłaś. Coś już wybrałaś?

- Jeszcze nie weszłam do środka.

Adele spojrzała na połyskujące sukienki wiszące na nieprzyzwoicie chudych ma-

nekinach.

- Dlaczego wybrałaś ten butik?

- Mam iść na urodzinowe przyjęcie ojca Camerona.

Adele przyglądała się sukience głęboko wyciętej u góry, u dołu bardzo krótkiej,

która niewiele zakrywała.

- Z tego wnoszę, że ty i rewelacyjny Cameron nadal razem.

- Nie jesteśmy razem - odrzekła i poczuła mrowienie na wspomnienie jego dotyku.

- Postanowiliśmy, że będziemy się czasem spotykać, a dziś pójdziemy razem na przyję-

cie.

Adele odwróciła wzrok od sukienki i powiedziała beznamiętnym głosem:

- Wiesz, Rosie, nie pamiętam, żeby kiedyś ktoś zawrócił ci tak w głowie.

- Nikt mi nie zawrócił w głowie. To jest nowe i tyle. On jest inny i... A, zamknij

się.

- Aha. Zaprosił cię na największe urodzinowe przyjęcie, jakie Brisbane widziało,

gdzie poznasz całą jego rodzinę. To brzmi bardzo skromnie i nieznacząco.

- Skończ gadać i pomóż mi wybrać sukienkę. Adele skrzywiła się, spoglądając na

wystawę.

T L

R

background image

- Zauważyłaś metki z ceną na tych ciuchach?

- Stać mnie na to.

- Ta kosztuje tyle, co mały samochód.

- Są korzyści z mieszkania w przyczepie.

- Widać tak.

Rosie przyglądała się skromnej czarnej sukni. Była piękna. Z pewnością czegoś ta-

kiego oczekiwano po kobiecie towarzyszącej Cameronowi. Mówiąc mu, że jest dumna z

jego decyzji spotkania z ojcem, była szczera. Wiedziała, że to dla niego trudne. Chciała z

nim być. Im więcej o tym myślała, tym bardziej tego pragnęła. Jakby miała pośrednio

przeżyć coś, co sama straciła z własnym ojcem.

Ale czy powinna? To oznacza fryzjera, nową sukienkę. Czy każda decyzja będzie

ustępstwem wobec niego? Czy to konieczne, żeby go nie stracić?

- Wchodzimy do środka? - zapytała Adele. - Sprzedawczyni nie przyniesie tu su-

kienek, chyba że pomachasz platynową kartą kredytową.

- Daj mi chwilę.

- Kochanie, dziwnie wyglądasz. Dobrze się czujesz?

Rosie doznała olśnienia. Bardzo się różni od kobiet, które zazwyczaj towarzyszyły

Cameronowi na przyjęciach. Była naturalna, wygadana i on to wiedział. Jednak ze

wszystkich kobiet, które w markowych kreacjach pragnęły stanąć u jego boku, wybrał

właśnie ją.

Rosie złapała Adele za rękę i odciągnęła od wystawy.

- Wystarczy. Idziemy do Valley.

- O nie, Rosie! Nie pozwolę ci kupić jakiejś starej używanej sukni z balu matural-

nego na przyjęcie urodzinowe pana Quinna Kelly'ego. Proszę cię, tylko nie to!

Cameron jechał Samford Road, prowadząc jedną ręką auto. Niedługo miał po raz

pierwszy od lat stanąć twarzą w twarz z ojcem.

Przy tablicy Park Narodowy skręcił do Rosalind. Wziął głęboki oddech i przycisnął

gaz do dechy. Już samo jej imię pomagało złagodzić napięcie.

Spędzona z nią noc przeszła jego wszelkie oczekiwania. Nigdy z nikim nie przeżył

tak intensywnych doznań. Cieszył się, że okazał tyle charakteru, by pojechać do niej.

T L

R

background image

Na żwirowej drodze musiał zwolnić i skoncentrować się na jeździe, by nie wylą-

dować w rowie. Minęło już prawie trzydzieści sześć godzin, odkąd zostawił ją przy

drzwiach zwariowanej przyczepy wymalowanej w kwiaty, reliktu lat siedemdziesiątych.

I odkąd dotykał jej i ją całował.

Dojechał bez trudu. Wysiadł, a ścieżką, którą wydeptały jej stopy, doszedł do przy-

czepy. Szukał dzwonka, ale go nie znalazł. Zapukał trzykrotnie w blaszane drzwi.

Słyszał szuranie, a następnie huk, potem stłumione przekleństwo. Poprawił muszkę

i pasek u spodni. Wyprostował się i odchrząknął. Nie miał powodu do zdenerwowania,

dlaczego więc czuł się jak nastolatek przed pierwszą randką?

Drzwi otworzyły się z impetem. Stanęła w nich Rosalind oświetlona ciepłym świa-

tłem małej lampki i promieni księżyca. Wyglądała, jakby zeszła z planu filmu hollywo-

odzkiego z lat trzydziestych. Miała nagie ramiona, z jednego zsuwało się tylko cienkie

srebrne ramiączko. Fioletowy szyfon spływał z wielkiej kokardy na piersiach i otulał jej

smukłe kształty. Na ręce miała kilka srebrnych bransoletek. Włosy upięła na karku, po-

zostawiając parę kosmyków opadających na policzki. Po raz pierwszy w życiu zaniemó-

wił. Nie mógł wydobyć słowa, patrząc na czarującą, szykowną i urodziwą Rosalind Har-

per.

- Cześć - powiedziała lekko zdyszanym głosem.

Wiedział, że nie ma to nic wspólnego z pośpiechem.

Patrzyła na niego szczęśliwa, że go widzi. Jakby był wszystkim, czego pragnęła i

miała zawsze pragnąć.

Serce biło mu jak dzwon. Granice, które stawiał, legły w gruzach. Nie wiedział, co

powiedzieć czy zrobić.

Spojrzała na jego smoking, przebiegając wzrokiem z góry na dół. Czuł napięcie

skóry pod jej spojrzeniem, a serce doznało ukojenia. Objął ją w talii i zsunął dłoń na bio-

dro. Musiał wziąć się w garść, by nie złapać jej wpół, nie zamknąć drzwi i po prostu za-

pomnieć o całym świecie.

Ale jedynie pochylił się i pocałował ją w policzek, a słodki zapach wanilii otulił go

cudowną mgłą.

- Wyglądasz przepięknie. Po prostu brak mi słów.

T L

R

background image

Jego uśmiech rozświetlił jej twarz. Okręciła się i powiedziała:

- Podoba ci się ta stara rzecz?

Wiedział, że to nie kokieteria. Nic tak romantycznego nie mogło być współcześnie

uszyte.

- Jesteś gotowa?

- Sekunda, muszę znaleźć kolczyki.

Wbiegła do środka, a on wszedł za nią, ciekaw, co mu powie o niej jej dom. W sa-

mym końcu widać było nieposłane podwójne łóżko, nakryte pastelowym starym kocem.

Jedna poduszka świadczyła, że sypia sama. Tu, gdzie stał, była kuchnia. Szukał zdjęć ro-

dziny lub przyjaciół, ale nigdzie ich nie widział. Nie dostrzegł również żadnych bibelo-

tów. Wnętrze robiło wrażenie, jakby Rosie przyjechała na wakacje, a nie mieszkała tu na

stałe.

Spojrzał w górę. W miejscu żyrandola wisiał domowej roboty mobil układu sło-

necznego, zrobiony z wygiętych drucianych wieszaków i sznurka, planety były ze srebr-

nych papierków po czekoladzie i gumowych piłek. Miał przed sobą dzieło umysłu

twórczego, co nie było zaskoczeniem.

- Znalazłam! - zawołała Rosalind z końca przyczepy.

Zrobił krok w stronę łazienki; z cienia spojrzała na niego twarz. Na ścianie wisiał

wycięty z tektury muskularny aktor. Dobre samopoczucie Camerona nieco się popsuło.

Przez kawałek tektury. Postąpił krok do tyłu i poczuł coś na głowie. Obejrzał się i stanął

przed sznurkiem, na którym suszyła się kolekcja koronkowej bielizny, różniąca się od tej,

którą poprzedniej nocy Rosie miała na sobie.

Przełknął ślinę, zastanawiając się, co dziś ma na sobie pod tą cienką sukienką. Miał

nadzieję, że się dowie.

Nagle zjawiła się Rosie. Zaczerwieniła się, gdy spostrzegła, na co Cameron patrzy.

- Robi się późno - powiedziała, biorąc torebkę i sztuczne futro w kolorze włosów. -

Twoja rodzina cię oczekuje.

Wyszli z przyczepy, ale kiedy po prostu trzasnęła drzwiami i pomaszerowała dalej,

Cameron się zatrzymał.

- Nie zamykasz drzwi na klucz?

T L

R

background image

- Nie ma potrzeby. Widziałeś mojego ochroniarza z tektury? Groźne spojrzenie,

muskuły. Broni mnie przed niebezpieczeństwem.

Poszedł za nią i objął ją w pasie.

- Ale mówiąc poważnie, jeżeli ktoś jest odważny, żeby zapuścić się w mój las o tej

porze nocy, to zapraszam.

Kiedy doszli do samochodu, Cameron powiedział:

- Przyrzeknij, że kiedy dzisiaj odwiozę cię do domu, zamkniesz drzwi na klucz.

Roześmiała się.

- To stara przyczepa. Trudno ją otworzyć, trzeba znać sposób. Zresztą nikt poza

mną i zaproszonych przeze mnie osób tu nie przyjeżdża.

Pocałowała go w usta powoli, obiecująco i wśliznęła się do samochodu. Cameron

potrzebował chwili, by wziąć się w garść i usiąść za kierownicą. W końcu ruszyli.

Był w połowie skupiony na jeździe, w połowie zaś na mającym nastąpić wieczorze,

ale i tak nie potrafił całkowicie oderwać myśli od kobiety u swego boku.

Gdy wyłoniła się rezydencja rodziny Kellych, Rosie była tak zdenerwowana, że

straciła czucie w nogach.

Tylko częścią problemu było spotkanie z osławioną rodziną. Nie wolno jej było

zrobić fałszywego kroku, jeżeli ma być wsparciem dla Camerona. Ale od chwili, gdy

stanął przed jej drzwiami i wyglądał tak pociągająco, nie rozumiała, jak mogła mu obie-

cać, że przyjmie spokojnie ewentualne zakończenie związku.

Brama otworzyła się przed nimi, po czym wjechali na dziedziniec. Antracytowy

podjazd wykończono białym kwarcem, a po bokach rosły białe i pomarańczowe róże.

Rosie podniosła się na siedzeniu i zdumiona przyglądała się otoczeniu.

- Witaj w rezydencji Kellych, gdzie wszystko jest dwa razy większe niż zazwyczaj

- rzekł z kpiącym uśmiechem.

Przejechali pod baldachimem z dębów i ujrzeli dwupiętrowy, z ciemnej cegły dom

w stylu edwardiańskim, jakby prosto z angielskiego filmu.

Na końcu podjazdu zatrzymali się. Lokaj w liberii otworzył Rosie drzwi, a następ-

nie wziął kluczyki od Camerona, by zaparkować samochód, Bóg jeden wie gdzie.

- Czy to będzie kameralne spotkanie? - zapytała.

T L

R

background image

- Oczywiście. Jedynie kilkuset najbliższych przyjaciół ojca - odparł głosem zabar-

wionym goryczą.

Ujęła go pod ramię.

- Postępujesz właściwie. Mówiłam prawdę, że żałuję braku szansy na rozmowę z

moim ojcem. Mogłabym wówczas wyrzucić z siebie to wszystko, co leżało mi na sercu, i

wysłuchać, co on powie.

- Jesteś wspaniałomyślną osobą, Rosalind.

- A ty, Cameron, jesteś niezwykły. I masz rodzinę, która pragnie, żebyś z nią był.

Nie wolno ci tego zmarnować.

- Nie mogę do tego dopuścić, prawda? - Przycisnął jej rękę ramieniem; poczuła, że

dodaje mu sił. Odwróciła wzrok, obawiając się, że wyczyta w jej oczach emocje, jakie w

niej budzi. Zobaczyła bentleya jadącego pojazdem.

- Gdzie te wszystkie samochody parkują? Czy jest tu jakiś podziemny parking?

Cameron zdjął jej rękę ze swojego ramienia i objął w pasie, prowadząc po scho-

dach. Gest był zmysłowy i zaborczy; poczuła, że wzbija się w niebo.

- Oglądasz za dużo telewizji - szepnął jej w ucho.

- Pracuję w nietypowych godzinach, to mnie usprawiedliwia - odparła, wtulając się

w niego.

Cameron nacisnął dzwonek, a Rosie odwróciła się, by poprawić włosy i zaczerpnąć

jak najwięcej tlenu przed wejściem w rozrzedzone powietrze, jakim od skończenia szko-

ły nie oddychała.

- W porządku? - zapytał Cameron.

- Tak, wszystko dobrze. A tak między nami, widok z twojego mieszkania jest dużo

ładniejszy.

Cameron uśmiechnął się. Otworzyły się wielkie drzwi, a on wprowadził Rosie do

środka.

Na zewnętrz rezydencja robiła imponujące wrażenie, ale to było nic w porównaniu

z salą balową, w której odbywało się przyjęcie. Rosie zimnymi dłońmi uchwyciła się ku-

tej z żelaza poręczy, spoglądając z galerii na główne pomieszczenie leżące poniżej.

T L

R

background image

Ponad dwieście osób w wieczorowych strojach kłębiło się na gigantycznej kwadra-

towej powierzchni. Błyszczący parkiet oświetlało sześć kryształowych żyrandoli. W jed-

nym rogu grał kwartet smyczkowy, w drugim przygotowywał się zespół jazzowy. Wszę-

dzie stały w wazonach białe róże.

- Chodź - powiedział Cameron i pociągnął ją za rękę. Prawie biegiem, by nie za-

trzymywać się i z nikim nie rozmawiać, dotarli na parkiet, gdzie tańczyło kilka par.

Objął ją i zaczęli tańczyć. Olśniło ją dawno zapomniane wspomnienie, które spra-

wiło, że na chwilę straciła rytm.

Raz tylko poszła na zabawę w szkole. Zaprosił ją chłopak z klasy, chyba Jeremy.

Był od niej niższy, ale wówczas dostać zaproszenie od chłopaka...

W połowie wieczoru, tańcząc sama w wirującym tłumie, nagle znalazła się na

wprost pary błękitnych oczu. To był Cameron Kelly z klasy maturalnej. Patrzyła i wy-

pełniało ją pragnienie, żeby być z nim albo chociaż być kimś takim jak on, zadowolo-

nym, szczęśliwym, lubianym. Patrzyli sobie w oczy i przez dłuższą chwilę tańczyli, sto-

jąc na wprost siebie, dopóki jego kumple nie zawołali go do wspólnego zdjęcia.

Cameron przyciągnął ją bliżej, w efekcie czego wróciła do rzeczywistości.

- Gdybyś kiedyś pozwoliła mi zatańczyć ze sobą tak blisko, kto wie, jak by się

wszystko potoczyło.

- Przepraszam? - Podniosła raptownie głowę. Przytulił ją mocniej, aż przywarła do

jego klatki policzkiem i słyszała równe bicie jego serca.

- Szkolna zabawa w klasie maturalnej - powiedział. - Byłaś tam wtedy, prawda?

Zamknęła oczy i zdała sobie sprawę, że jest nadal ową dziewczyną o naiwnym

otwartym sercu, która wiele lat temu ujrzała w Cameronie coś wyjątkowego.

- Pamiętasz - wyszeptała.

- Tak. Przypomniałem sobie dwa dni temu, ale zapomniałem ci powiedzieć.

Czuła drżenie kolan i serca, słysząc śmiech w jego głosie.

- Obcisłe czarne dżinsy i różowa koszulka na ramiączkach - mówił dalej. - Mocno

umalowane oczy i, tu mogę się mylić, włosy zaplecione w warkocze.

Uniosła rękę z jego ramienia i uderzyła się w czoło.

T L

R

background image

- Zapomniałam o tym. To był okres „odróżniać się od panienek z dobrego domu,

pastelowych księżniczek". I wiesz co? Chyba nigdy z tego nie wyrosłam.

- Cieszę się. I powiem ci, że wyglądałaś czarująco. I budziłaś lęk.

- Lęk? - Podniosła brwi.

- Jeszcze jak. Wygłupiałem się, udawałem, że tańczę z kumplami, a kiedy się od-

wróciłem, ujrzałem olśniewającą istotę z głową dumnie podniesioną, groźnym spojrze-

niem, rzucającą wyzwanie światu. Byłem pewien, że ta dziewczyna uważa mnie za głup-

ka.

- Głupka? - powtórzyła, czując się jak papuga.

Wolała to, niż palnąć coś, czego nie będzie mogła cofnąć.

- Nie musiałem być specjalnie domyślny, żeby wiedzieć, że jesteś jak na mój gust

zbyt wyniosła. I wiesz co? Teraz też tak o tobie myślę. Ale wcale się tym nie przejmuję.

Cameron uniósł palcem jej brodę i pocałował ją namiętnie, aż serce jej zamarło z

rozkoszy.

- Czy dobrze widzę, czy to mały Cam? Nie wierzę własnym oczom - usłyszała głos

przeciągający samogłoski.

Rosie wybudziła się z pięknego snu, kiedy przestali tańczyć. Cameron odsunął się

od niej. Stał sztywno wyprostowany i spoglądał na wysokiego mężczyznę z przylizanymi

włosami i zimnym spojrzeniem.

- Proszę, Brendan, poznaj Rosalind Harper - powiedział Cameron tak chłodno, że

zaczęła podejrzewać, iż jego serdeczność sprzed paru minut powstała w jej wyobraźni. -

Rosalind, poznaj mojego brata, Brendana. Jest prawowitym spadkobiercą imperium ojca.

Brendan obdarzył ją uśmiechem, który nie pojawił się w jego oczach. Odpowie-

działa uśmiechem i niewielkim skłonem. Zmrużył oczy, ale uśmiechnął się szerzej.

- Dlaczego wykluczasz Dylana? - zapytał Brendan. - I siebie.

- Szczęśliwie jestem niezależny.

Poczuła się tak, jakby znalazła się między dwoma okrążającymi się lwami, które

zamierzają odgryźć sobie łby.

- Rozejrzę się, co mogę zjeść - powiedziała. - Dam wam szansę rozmowy w cztery

oczy.

T L

R

background image

- Zaraz do ciebie przyjdę - obiecał Cameron.

Rosie uśmiechnęła się, ale na plecach poczuła ciarki, gdy pomyślała, że zbyt wiele

oczekuje.

- Miło mi było cię poznać, Brendan.

- Mnie również - odparł, tym razem szczerze.

Ruszyła przez tłum gości, których nie znała, ale specjalnie się tym nie przejmowa-

ła. Odwróciła głowę i zobaczyła Camerona i Brendana pogrążonych w ożywionej roz-

mowie. Przyprowadziła go tu i sprawiła, że pierwszy krok był dla niego łatwiejszy. Czy

już przestała być mu potrzebna? Czuła smutek, ale szła przed siebie, nie zwracając na to

uwagi. W tym była zawsze dobra.

T L

R

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Kilka minut później Rosie oparła się o marmurową kolumnę w rogu sali. W jednej

ręce trzymała kieliszek szampana, w drugiej parę zakąsek w lnianej serwetce. Szampan

pomógł jej się rozluźnić.

Przyglądała się Cameronowi i Brendanowi rozmawiającym z dwoma politykami.

Jak na kogoś, kto odrzucił cały ten blichtr, Cameron czuł się tutaj całkiem nieźle. Ona

starała się ukrywać, by nie prowadzić jałowych konwersacji na nudne tematy.

- Rosalind Harper?

Zamrugała powiekami, odwróciła się i zobaczyła drobną Meg Kelly ubraną w

błyszczącą sukienkę, w której nikt inny nie mógł tak dobrze wyglądać.

- Cześć, Meg - rzekła Rosie, hamując się, by nie obciągnąć sukienki.

Czuła się głupio i nie na miejscu.

- Dobrze się bawisz? - zapytała Meg.

- Świetnie - odparła Rosie. - A ty?

Meg się skrzywiła.

- Nienawidzę takich imprez. Za dużo starych VIP-ów gotowych całować tyłek ojca.

Gdyby pili wódkę zamiast szampana, może nie czułabym się tak, jakby moja młodość

gdzieś uciekała. Wiesz, o co mi chodzi. A jak wśród twoich obchodzi się urodziny?

Rosie zakrztusiła się.

- Wśród moich?

- Wśród twoich znajomych i rodziny.

Rosie uszczypnęła się w myślach. Cameron pochodzi z dobrego towarzystwa. Jego

znajomi to dobre towarzystwo. Ale Meg nie chciała być złośliwa. To nie jej wina, że w

Rosie obudziły się utajone kompleksy.

- Pizza, piwo, tort ze świeczkami - powiedziała Rosie.

- Nie ma rzeźb z lodu? - spytała Meg. Odwróciły się, by popatrzeć na ponadme-

trowe popiersie z lodu Quinna Kelly'ego stojące na wielkim stole.

- Nie przypominam sobie - odparła Rosie.

T L

R

background image

- I nie uważasz, że te przyjęcia są przez to uboższe? - zauważyła Meg śmiertelnie

poważnym głosem, ale jej oczy się śmiały.

Meg Kelly jest w porządku, pomyślała Rosie.

- Ty i mój brat jesteście razem - rzekła Meg w chwili, kiedy Rosie zaczęła się od-

prężać.

- Twój brat jest gdzieś tam, a ja tutaj.

- Masz moją przychylność. Życzę wam jak najlepiej.

Rosie chciała wyjaśnić Meg ich relacje, ale zdała sobie sprawę, że nikt tego nie

zrozumie poza nią i Cameronem. A teraz, mówiąc prawdę, sama z trudem to wszystko

pojmowała. Nagle Meg się wyprostowała i powiedziała:

- Spójrz tam.

Rosie powędrowała wzrokiem ku Cameronowi i ujrzała, że do grupy dołączył jego

ojciec. Jej związki z Cameronem odpłynęły na dalszy plan.

Patrzyła na tych dwóch mężczyzn. Zachowywali się uprzejmie, w każdym razie tak

to wyglądało. Byli do siebie podobni: wysocy, wyprostowani, przystojni. Wyróżniali się

wśród zgromadzonych mężczyzn. Tylko ona wiedziała, że Quinn Kelly miał tajemnice,

których nie ujawniał. Tajemnice, które mogłyby zniszczyć tych, którzy go kochali i po-

trzebowali. Już zniszczyły pewną cząstkę Camerona.

Nic innego nie pozostało jej do zrobienia, jak stać na uboczu i czekać. Czekać, aż

Cameron uporządkuje swoje sprawy i do niej wróci. Zauważyła, że jak na ironię istnieje

podobieństwo z sytuacją jej matki. Wypiła łyk szampana.

- Nie wierzyłam, że dożyję dnia, kiedy ci dwaj będą w tym samym pokoju, nie pio-

runując się wzrokiem niczym laserem. Kiedy Cam powiedział tacie, że nie będzie pra-

cował dla KInG-a, to było równoznaczne z wypowiedzeniem wojny. Jak ci się udało go

tutaj sprowadzić?

- Mnie? - zapytała Rosie, podnosząc do ust serwetkę.

- Tak, tobie - odparła z uśmiechem Meg. - Od kiedy się pojawiłaś, stał się serdecz-

niejszy i przystępniejszy, W tym tygodniu zatelefonował do mnie dwa razy. Nie pamię-

tam, żeby kiedyś dzwonił tak często!

T L

R

background image

Przez chwilę Rosie czuła w żołądku ciepło, ale przypomniała sobie, że Cameron

nie podzielił się z Meg niepokojem o zdrowie ojca. Raczej sprawdzał, czy siostra czegoś

nie wie na ten temat, a moment był zbiegiem okoliczności. A może nie? Może w tym ty-

godniu wszystko w jego życiu się zmieniło z powodu niepokoju o ojca?

Przeszła obok nich starsza para pachnąca talkiem i brylantami, a Meg wymieniła z

nimi kilka grzecznych słów.

Po chwili Meg poklepała Rosie po ramieniu, puściła oko i tanecznym krokiem od-

daliła się w poszukiwaniu Tabithy.

Rosie czuła, że Meg Kelly nie jest słodką idiotką, bywalczynią przyjęć, tak jak

Cameron nie był niefrasobliwym złotym młodzieńcem, za jakiego go kiedyś uważała.

Ani nie zmienił się w twardego i nieczułego człowieka, jak sądziła.

- Co się dzieje z moim bratem, że zostawił cię samą na pożarcie wilków?

Odwróciła się i zobaczyła Dylana Kelly'ego. Wszędzie by go poznała, bo uświet-

niał strony plotkarskich magazynów częściej niż reszta rodziny. Z szelmowskim wdzię-

kiem zabrał z jej dłoni ostatnią przystawkę i wsadził ją sobie do ust.

- Nic złego się z nim nie dzieje - powiedziała, dopijając szampana, na wypadek

gdyby chciał jej zabrać.

- Meg miała rację, jesteś serdeczna i ciepła. Oboje tacy jesteście.

- Rozczaruję cię. Mylisz się co do mnie.

Oparł się o kolumnę tak blisko niej, że poczuła miły zapach jego wody toaletowej.

Ale woda Camerona dużo bardziej jej się podobała i zrobiło jej się bardzo ciepło.

- Jak ci się podoba ciało mojego brata? - zapytał Dylan.

- Czy masz pewność, że jesteście spokrewnieni? - zapytała. - Bo ja w to wątpię.

Dylan zaczął się śmiać jak szalony, a ona pomyślała, co by się działo, gdyby Ade-

le, Meg i Dylan znaleźli się w jednym pokoju. Dodać do nich Tabithę i byłby to taki

ubaw, że mogłaby wpuszczać widzów i pobierać opłaty.

Pomyślała, że jeżeli wszystko dobrze się potoczy, jej krąg przyjaciół może się po-

większyć trzykrotnie. A wszystko dzięki Cameronowi.

Po chwili Rosie odszukała go wzrokiem. W jej oczach był jak latarnia morska w

mglistą noc. Stał w odpiętej marynarce, z lewą ręką w kieszeni spodni, prawą zaś gesty-

T L

R

background image

kulował, opowiadając zebranym coś, co ich fascynowało. Ani razu nie spojrzał na ojca,

który stał z boku, milczał i wpatrywał się w najmłodszego syna. Wiedziała, że Cameron

czuje jego obecność.

Dylan się mylił, Cameron nie zostawił jej samej. To ona trzymała się od niego z

daleka, by dać mu swobodę, której jej zdaniem potrzebował.

Cameron błądził myślami. Tylko raz spojrzał w kierunku Rosalind i przekonał się,

że ma towarzystwo, uśmiecha się zadowolona, mógł więc być spokojny. Teraz dotrzy-

mywał jej towarzystwa Dylan. Zwykle nie zostawiał go samego ze swoimi dziewczyna-

mi, ale z Rosalind...

Nie wchodziły w grę mieszane uczucia. Wręcz odwrotnie. Wiedział, że Rosalind

jest z nim, nawet gdy jej nie ma obok. Ufał jej bezgranicznie.

Dylan nachylił się do niej i pokazywał coś na suficie. Wykorzystał to, by położyć

rękę na jej talii, udając, że w ten sposób zachowuje równowagę.

Rosalind wykręciła mu tę rękę. Cameron poczuł zadowolenie. W tej samej chwili

ojciec stanął obok niego.

- Miła dziewczyna - zauważył, a były to pierwsze słowa skierowane bezpośrednio

do niego od wielu lat.

- To mało powiedziane - odparł Cameron, odwróciwszy się i spojrzawszy ojcu w

oczy.

Wyglądał starzej. Nadal emanował powagą i siłą, ale Cameron widział i czuł coś,

czego nie chciał ukrywać.

- Jesteś chory, tato, prawda? - zapytał pozbawionym emocji głosem. Nie wiedział,

jak mu się udało wypowiedzieć te słowa, które paliły go w gardle.

- Skąd ci to przyszło do głowy? - zapytał Quinn, rozdając wokół uśmiechy.

- Nie udawaj, tato. Rozmawiasz ze mną, jedyną osobą na tej planecie, która nie da

się nabrać na twoje numery. Więc powiedz, co się dzieje.

Quinn zamrugał oczami, jakby nie tylko zobaczył syna po raz pierwszy od piętna-

stu lat, ale zobaczył go pierwszy raz naprawdę.

- Nic poważnego. Jakieś dwa niewielkie ataki serca.

- Co znaczy niewielkie?

T L

R

background image

- To znaczy, że sam zadzwoniłem do doktora Carmichaela, kiedy coś poczułem.

Nie było potrzeby wzywania karetki. Dzięki Bogu, bo w przeciwnym razie brukowce w

ciągu godziny roztrąbiłyby tę wiadomość.

- Tylko doktor Carmichael cię oglądał, nie byłeś konsultowany przez kogoś inne-

go?

- Nie było takiej potrzeby.

- Doktor Carmichael jest dziesięć lat starszy od ciebie i z trudem może zrobić za-

strzyk. Co dopiero mówić o reanimacji, gdyby zaszła konieczność.

- To dowodzi, że nic poważnego mi nie było.

- Jedynym zajęciem tego faceta jest opieka nad tobą. Nie powie, że sprawa jest

poważna, bo mógłbyś go zwolnić.

- Oczywiście. Strasznie by to zaszkodziło moim interesom. Bardzo jesteś bystry, że

coś zauważyłeś. Mam nadzieję, że zachowasz to dla siebie.

- Już kiedyś słyszałem te słowa - zakpił Cameron.

Ojciec poczerwieniał na twarzy w sposób, który wskazywał na wysokie ciśnienie i

był skutkiem pitej od lat whisky. Cameron wyciągnął rękę, by dotknąć ramienia ojca, ale

on odskoczył, jakby nie zamierzał dłużej okazywać słabości.

- To nie twoja sprawa i nie twoja tajemnica, żebyś o tym mówił - burknął ostro.

- Szkoda, bo ostatnio odkryłem uzdrawiające właściwości głośnego mówienia o

sprawach skrywanych.

- Pomyśl o matce - zasyczał ostrzegawczo Quinn. Cameron zbliżył się do ojca tak

blisko, że mógł policzyć jego zmarszczki. Odezwał się głosem spokojnym:

- To ty powinieneś myśleć o mojej matce dużo więcej, niż to robisz. Mam w nosie

interesy i media, ale bardzo obchodzi mnie rodzina. Niech sobie myślą, że jesteś bogiem,

ale ja wiem, że jesteś tylko człowiekiem. Nie zachowam tajemnicy, nie będę przed nimi

ukrywał prawdy, bo jeśli coś ci się stanie, a oni dowiedzą się, że ich nie ostrzegłeś, nigdy

ci tego nie wybaczą. Dlatego wróciłem. Nadszedł nowy dzień dla klanu Kellych.

- Cameron? - Głos Rosalind sprowadził go na ziemię. - Przepraszam, że przeszka-

dzam, ale szuka cię Meg. Jesteś potrzebny, ale nie mogę zdradzić powodu przy jubilacie.

T L

R

background image

Zacisnęła dłoń na jego ramieniu. Oprzytomniał i zobaczył, że mają słuchaczy. Ura-

towała go w ostatniej chwili, bo wszyscy wokół dowiedzieliby się od niego czegoś, o

czym jeszcze nie wiedziała rodzina.

- Serdeczne życzenia urodzinowe. Czy pozwoli pan, że porwę syna?

Ojciec skinął głową i spojrzał na Camerona. W jego oczach pojawił się smutek i

zaraz zniknął. Ale to już coś. To początek.

- Serdeczne życzenia, tato - powiedział i pocałował ojca w policzek, zanim odwró-

cił się i odszedł.

- O Boże - szepnęła Rosalind. - Przepraszam, jeżeli wkroczyłam w złym momen-

cie, ale wyglądałeś tak, jakbyś zamierzał go walnąć. Pomyślałam, że potrzebna ci chwila

oprzytomnienia.

Czytała w jego myślach. Wziął głęboki oddech, objął ją i pocałował w głowę.

- Dziękuję.

- Za co?

- Po prostu dziękuję.

- Nie ma za co. A co z ojcem?

- Nie myliłem się. Problemy z sercem. Z pewnością poważniejsze, niż mówi. Ten

człowiek po prostu nie przyzna się za żadne skarby do słabości.

- A rodzina?

- Nic nie wie. Ale już niedługo. Dziś nie będę ich niepokoić, ale jutro wrócę i

wszystko powiem. Żeby nie przeżyli zaskoczenia.

- Słusznie. Ale Meg rzeczywiście cię potrzebuje. Jesteś gotów na wszystko?

Kiedy znaleźli jego braci i siostrę w pokoju z tylu domu, Cameron nie mógł ode-

rwać wzroku od Rosalind, która stała spokojnie w drzwiach, obserwując z tęsknym

uśmiechem czterech muszkieterów.

Tego wieczoru to nie ona odrywała go od rodzinnych dramatów, to rodzinne dra-

maty odrywały go od niej. A chciał z nią być cały czas. Czuł zalew słów, których nie

umiał złożyć w logiczną całość.

- Cam! - krzyknęła Meg, machając ręką przed jego oczami. - Skup się, w przeciw-

nym razie zmuszę cię, żebyś zamiast mnie wyskoczył z tortu!

T L

R

background image

Zamrugał i spojrzał zdumiony na siostrę.

- Żartowałam, ale uważaj, żebyśmy mogli wszystko zrobić, co zaplanowałam, a po-

tem reszta wieczoru jest twoja.

Spojrzał na drzwi i zobaczył, że Rosalind zniknęła.

Sto lat zaśpiewał światowej sławy chór St. Grellans. Czwórka dzieci Quinna

wwiozła tort wielkości fortepianu, a goście ustawili się w kolejce, by uścisnąć dłoń jubi-

latowi. Rosie stała na galerii i obserwowała przebieg zdarzeń z wygodnej odległości.

- To ty jesteś Rosalind.

Rosie gwałtownie się odwróciła i stanęła twarzą w twarz z Mary, matką rodu Kel-

lych, równie niewielką jak Meg, ale Olśniewającą w granatowej sukni i z upiętymi w kok

blond włosami. Była niezwykle elegancka; Rosie poczuła tremę.

Kobieta uśmiechnęła się, a Rosie ujrzała, po kim Cameron odziedziczył naturalną

serdeczność. Odwzajemniła się takim samym uśmiechem i wyciągnęła rękę.

- Jestem Rosie Harper. Miło mi panią poznać.

- Mów do mnie po imieniu - rzekła Mary, ujmując w dłonie jej rękę. - To mnie jest

miło, zapewniam cię. Jesteś dziewczyną, która sprowadziła mojego Camerona do domu.

Rosie potrząsnęła energicznie głową.

- Proszę tak nie mówić. Przyrzekam, to był pomysł Camerona. To jego uczuciowe

związki z rodziną sprawiły, że przyszedł. Ja po prostu miałam szczęście zostać przez nie-

go zaproszona.

Wzrok starszej pani świadczył, że ani przez chwilę nie wierzy w wyjaśnienie Ro-

sie.

- Mój Cam był zawsze uparty. Nie pozwalał, żeby mu pomagać w lekcjach. Zaw-

sze musiał osiągnąć wyznaczony cel. Dużo wymaga od innych, ale wobec siebie jest

jeszcze surowszy. Jak jego ojciec.

Nie mów mu tego, pomyślała Rosie.

- Nigdy bym mu tego nie powiedziała, ale to z tego powodu nie umieli ze sobą

rozmawiać. Obaj są nieustępliwi, nietolerancyjni, ambitni, niewyrozumiali dla słabości

ludzkich.

T L

R

background image

Rosie poczuła ciarki na ciele, kiedy pojęła prawdę: Mary wie o niewierności męża,

o jego chorobie. Ale nie ma pojęcia, że jej najmłodszy syn też wie. Gdyby było inaczej,

zrobiłaby wszystko, by nie cierpiał oddalony od rodziny, pragnąc ich chronić. Niezależna

część osobowości kazała Rosie czuć litość dla tej kobiety, ale zrozumiała, że tak napraw-

dę jest niezwykle dzielna.

Wychowała czwórkę fantastycznych dzieci. Rosie zobaczyła, jak są sobie bliscy,

kiedy rozmawiali w pokoju na dole. Gdyby wierzyła, że spadająca gwiazda spełni jej ży-

czenie, poprosiłaby, żeby stać się częścią tej rodziny.

Najbardziej pragnęła uściskać Mary za Camerona, mężczyznę, który być może jest

uparty i nieustępliwy, ale ona jest taka sama. Ale poza tym jest wrażliwy, delikatny, nie-

prawdopodobnie silny i troskliwy. Ma wielkie serce i duszę marzyciela.

Piekły ją policzki. Nigdy nie ułożyła listy zalet Camerona, bo bała się, że ją przy-

tłoczy.

Kiedy zdała sobie sprawę, że Mary czeka na jej odpowiedź, powachlowała się od

niechcenia torebką.

- Dzięki Bogu, obaj są obdarzeni wielkim urokiem. Założę się, że to im pomaga

wyplątać się z wielu kłopotów, w które wpędza ich upór.

- Na szczęście. I na szczęście obaj zawsze wiedzieli, kim są i czego chcą. To nie

zdarza się często.

Rosie uśmiechnęła się, ale w jej głowie myśli kłębiły się jak oszalałe. Cameron

Kelly jest niezwykły. Ciężko pracuje i załatwia sprawy w sposób zdecydowany, ale

przede wszystkim stara się być dobrym człowiekiem. I jest nim. Najlepszym. Nie mogła

uwierzyć, że ktoś taki się nią zainteresował, myślał o niej, pożądał, potrzebował jej...

Kiedy stała obok matki Camerona, dotarło do niej, że tylko niezwykły mężczyzna

potrafił dać jej swobodę, by zrozumiała samą siebie. Dotąd żyła w przekonaniu, że nigdy

nie pozna uczucia miłości.

A jednak zakochała się. Pokochała Camerona miłością szaloną, gwałtowną i za-

chłanną. Miłością cudowną. Powtarzała te słowa w myślach raz po raz. Kocha go. Rosie

Harper kocha Camerona Kelly'ego.

Po pewnym czasie słowa straciły sens.

T L

R

background image

Jak mogła pokochać właśnie tego mężczyznę? Cameron przyszedł do domu, by

zawrzeć pokój, ale rany spowodowane nielojalnością ojca były głębokie. Okaleczyły je-

go psychikę, przez co stracił odwagę podejmowania ważnych osobistych decyzji. Nawet

gdyby się w niej zakochał, jego lęk przed skrzywdzeniem jej mógłby mu kazać się wyco-

fać.

To właśnie próbował jej powiedzieć po kolacji w swoim domu. Ostrzegał ją. Pod-

świadomie czuł, że tak się może stać, nawet jeżeli ona udawała, że dla niej to bez zna-

czenia.

Nagłe przeczucie, jakiego doznała, będąc z Meg, było trafne. Cameron uważał, że

spotkał niefrasobliwą dziewczynę, która będzie rozsądna i się w nim nie zakocha, ale Ro-

sie zrobiła coś wbrew sobie samej. Zakochała się. Zakochała się po uszy w mężczyźnie,

który nigdy nie będzie jej mężem.

Wzięła głęboki oddech, ale nic jej to nie dało. Wokół było za dużo ludzi, którzy

ograniczali jej swobodę, utrudniali oddychanie.

- Bardzo mi miło panią poznać, Mary. Ma pani wyjątkową rodzinę - rzekła z tru-

dem. - Przepraszam, muszę iść.

Po omacku i niepewnym krokiem wyszła na jeden z balkonów, na świeże powie-

trze pod rozpościerające się nad głową niebo. Patrząc na niezliczone gwiazdy, oddychała

głęboko.

Cameron oparł się o framugę drzwi balkonowych i przyglądał się Rosalind. Jej

włosy rozwiewał wietrzyk, a sukienka obciskała figurę. Zrobiło mu się gorąco, bo wy-

obraził sobie, że ją przytula i znajduje pociechę w jej ramionach, kiedy godzi się ze

śmiertelnością ojca. I własną.

Jej smukłe palce leżały na balustradzie, oczy spoglądały w niebo. To, co w niej go

pociągało, to między innymi jej niespokojna dusza. Trudno ją było zadowolić. Podobnie

jak jego. Ale patrząc na nią teraz, gotową przyjąć to, co ześlą gwiazdy, poczuł ukojenie.

Podszedł do niej, objął ją i pocałował w koniuszek ucha.

Wtuliła się w niego i westchnęła, ale po chwili oderwała jego ręce od siebie i odsu-

nęła się. Patrzyła na niego spod rzęs, a on zauważył, że jest zasmucona. Zobaczył ślady

tuszu, świadczące, że płakała.

T L

R

background image

Zacisnął pięści gotów do walki z Dylanem, Meg czy Brendanem, jeżeli któreś z

nich zrobiło jej przykrość.

- Rosalind, kochanie, co się stało?

- Nie wytrzymam tego dłużej - szepnęła.

- Ale czego? - zapytał.

Rozłożyła ręce, wskazując na salę balową, galerię.

- Dobrze. Załatwiłem wszystko, po co tu przyszedłem. Chodźmy do domu - po-

wiedział.

Nie wiedział, czy pójdą do niej czy do niego, ale to było bez znaczenia, póki mógł

z nią być. Chciał ją wziąć za rękę ale wyrwała się gwałtownie.

- Nie mogę, dosyć tego - szepnęła, a dwie łzy potoczyły się po jej policzkach. - Po

co mnie tu przyprowadziłeś?

Otworzył usta, by wyjaśnić, i nagle zdał sobie sprawę, że jest to bardzo skompli-

kowane. Tydzień wcześniej Rosie była miłym oderwaniem od problemów, odmianą w

życiu. Ale dziś wieczorem...

- Wiedziałem, że to będzie trudny wieczór, ale twoja obecność bardzo mi pomogła.

Bez ciebie nie dokonałbym tego, co mi się udało.

Zrobił znów krok ku niej, ale potrząsnęła głową jeszcze gwałtowniej i wtedy zdał

sobie sprawę, że jest zrozpaczona.

- Zaproszenie cię nie było łatwą decyzją - dodał.

- Podobnie jak moja zgoda - odrzekła chłodno.

Zastanawiał się, co się mogło stać. Wszystko szło tak dobrze. Meg uważała, że Ro-

sie jest zabawna, Dylan, że jest atrakcyjna. Zdobyła w jednej chwili szacunek ojca, a

matka ucałowała go i się uśmiechnęła tak, że od razu zrozumiał wszystko. Co się zdarzy-

ło w czasie śpiewania stu lat?

- Rosalind, przepraszam, ale nie wiem, o co chodzi.

- Rosie, zwykła stara Rosie - wybuchła. - I dlatego mnie zaprosiłeś. Ale nie jestem

kawałkiem materiału, którym możesz machać przed oczami ojca. Ani dziewczyną, która

ma odwrócić uwagę Meg i Dylana od ciebie. Ani złudną nadzieją dla twojej mamy.

T L

R

background image

Była zdenerwowana i połykała słowa, jakby z trudem łapała oddech. Cameron czuł

niemal fizyczny ból, że nie może jej objąć i utulić.

Rosalind ma rację, wykorzystał ją. Nawet kiedy zdał sobie sprawę, że jest za mą-

dra, by tego nie rozumieć. A teraz skrzywdził ją, choć przyrzekł sobie, że nigdy nie

skrzywdzi nikogo, kto jest mu drogi. Mógł zrobić tylko jedno: udowodnić jej i sobie, że

w głębi duszy nie jest zimnym i wyrachowanym człowiekiem, jakiego odgrywał przez

ostatni tydzień.

- To był wieczór, który zapoczątkował nowy rozdział - oznajmił. - Może my też

moglibyśmy zacząć od nowa.

Roześmiała się z goryczą, co odebrał jak policzek.

- Jesteś w euforii, co rozumiem i cieszę się, że tak się ułożyło. Ale powiedzmy so-

bie prawdę: nigdy nie kryłeś, że nie zamierzasz poświęcać więcej czasu i energii naszej

znajomości, niż to konieczne. Nie baw się teraz ze mną.

Ależ ta kobieta jest uparta! Miał ochotę nią potrząsnąć, ale zacisnął pięści, żeby te-

go nie zrobić.

- Czy chcesz usłyszeć brutalną prawdę? - zapytał rozgoryczony.

- Dlaczego nie?

- Dobrze, słuchaj. Jesteś najtrudniejszą, najbardziej przekorną i wymagającą kobie-

tą, jaką spotkałem. Powinnaś się nad tym zastanowić. A teraz czy chcesz rozmawiać o

uczuciach związanych z zaangażowaniem i oddaniem?

- Proszę bardzo - odparła, krzyżując ręce na piersiach. Była tak zawzięta, że poczuł

smutek.

- Mam wrażenie, że oprócz dalekiej planety, która nie może z tobą rozmawiać,

nigdy nie byłaś prawdziwie zaangażowana! Nigdy stałej pracy, która odbierałaby ci nie-

zależność. Nigdy domu, który nie pozwoliłby ci zwinąć się w godzinę i wyprowadzić.

Dotyczy to też imienia.

Urwał, by nie powiedzieć więcej. Nigdy nie czuł takiego podniecenia, nawet gdy

odnosił sukcesy, gdy wybudował najwyższy, najwspanialszy budynek w mieście.

- W porządku. Jeżeli ja jestem największą hipokrytką, to ty najbardziej rozmyślnie

upartym człowiekiem na świecie. Czy masz pojęcie, czym cię los obdarzył? Jesteś oto-

T L

R

background image

czony kochającymi ludźmi, rodziną, która cię potrzebuje i za żadne skarby nie chce stra-

cić. Tu są twoje korzenie, a robisz wszystko, żeby je odciąć. Pewnego dnia mogą nie od-

rosnąć i wtedy zrozumiesz, co to znaczy samotność we wszechświecie.

Dwie wielkie łzy popłynęły jej po policzkach. Poczuł wielki ból. Nie umiał jej po-

wiedzieć tego, co w nim tkwiło. Gdyby pozwoliła się przytulić, pocałować, toby nie mu-

siał szukać słów, których nie potrafił znaleźć. Ale nawet nie patrzyła na niego, utkwiw-

szy wzrok w podłodze.

- Proszę, podziękuj mamie za przyjęcie i pozdrów resztę rodziny.

Spojrzała mu w oczy. Poczuł, jakby całe życie czekał na tę chwilę. Najważniejszy

moment w życiu. Czy był dobrym człowiekiem? Czy powinien paść na kolana i wyznać

swoje uczucia, czy może zrozumiawszy, że wyrządził krzywdę, pozwoli jej odejść?

Zaskoczył ich nagły wybuch dźwięków. Na niebie nad rzeką rozbłysły fajerwerki.

Balkon zapełnił się gośćmi wydającymi okrzyki zachwytu i zostali rozdzieleni.

Kiedy stracił ją z oczu, zrozumiał, że to ona się od niego oddaliła.

Nagle zniknęła. I chociaż otaczali go ludzie, w tym rodzina, którą dopuścił do swo-

jego życia tego wieczoru, poczuł się tak samotny jak nigdy wcześniej.

T L

R

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Cameron zdjął marynarkę i muszkę, zawinął rękawy koszuli. Opierał się o kamien-

ną balustradę tarasu sali balowej i patrzył na budzący się świt. Wenus już wstała, toteż

widział ją na niebie. W odróżnieniu od innych ciał niebieskich nie migotała i nie skrzyła

się niepewnym światłem, ale świeciła zdecydowanie. Była niezachwiana, czarująca i sa-

motna.

Poczuł mocne uderzenie pod żebrami, nie pierwsze tej nocy. Od chwili, gdy Rosa-

lind zostawiła go, czuł ciężar w piersiach. Minęło wiele godzin.

Kiedy goście wyszli, on i rodzina zebrali się w bibliotece, gdzie powiedział im o

zawałach serca Quinna i jego odmowie podjęcia leczenia. Wszyscy razem kłócili się, go-

dzili, śmiali i płakali. Zdał sobie sprawę, że nigdy w swoim życiu nie był naprawdę sa-

motny.

Rosalind była samotna w pracy, w domu, a nawet w rodzinie. I zrobiła wszystko,

co w jej mocy, by nie ulec pokusie poddania się komfortowi psychicznemu, jaki on miał.

W końcu to zrozumiał.

Utrata czegoś, co się kocha, sprawia piekielny ból.

Gdzie ona jest, samotna i zraniona? Zraniona przez niego, bo był zbyt uparty, zbyt

rozczarowany w przeszłości, by zmierzyć się z problemami, które idą w parze ze wszyst-

kim, co dobre w każdym prawdziwym związku?

Człowiek dobry zapomniałby o dumie, nie przejmowałby się odmową czy odrzu-

ceniem. Zrobiłby wszystko, by przekonać osobę, którą kocha, że nigdy już nie będzie po-

rzucona i samotna.

Spojrzał na zegarek. Godzina była przyzwoita. A zatem do domu, prysznic i świeże

ubranie. Przeciągnął się i poszukał w kieszeni kluczyków od samochodu. Jeżeli zatrza-

śnie mu drzwi przed nosem, nigdy już nie wróci. Ale jeżeli kocha go, jak wierzył, wpuści

go do środka.

Nagle wrócił do rzeczywistości pod wpływem gwałtownego uderzenia w ramię. To

był Dylan.

- To tu się ukrywasz po całej wrzawie! - powiedział.

T L

R

background image

Cameron położył rękę na ramieniu brata.

- Wiesz równie dobrze jak ja, że w tym monstrualnym domu są lepsze kryjówki niż

otwarty balkon.

- Myślę, że tata dobrze by zapłacił, żeby ktoś mu je teraz pokazał - odparł Dylan z

uśmiechem.

Poszli krętymi korytarzami w stronę kuchni, jak za dawnych czasów. Cameron

czuł się jak w domu, choć nie był tu od wielu lat. Jest jedna osoba, której musi podzię-

kować za wskazanie mu drogi powrotnej. Znów spojrzał na zegarek i opanował go nie-

pokój.

Dylan otworzył wahadłowe drzwi prowadzące do kuchni, ale zanim wpuścił Came-

rona, zatrzymał się i powiedział:

- Dziękuję, przyjacielu.

- Za co?

- Za otworzenie nam oczu. Za to, że nie dałeś się zastraszyć ojcu. Mogliśmy mu

przypomnieć, że uczył nas, że rodzina jest zawsze na pierwszym miejscu. Powinien o

tym pamiętać. Teraz panuje w domu napięcie, ale kiedy wszyscy się uspokoją, zdadzą

sobie sprawę, że jeszcze nigdy nie było tu tak jasnej i klarownej atmosfery.

Dylan uściskał brata, Cameron odwzajemnił jego uścisk. Zastanawiał się, jak mógł

bez tego żyć przez tyle lat. Ale teraz ani jednego dnia dłużej nie zamierza rezygnować z

własnego szczęścia na rzecz jakiejś zasady.

Kiedy weszli do kuchni, Cameron znów spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma.

Rosalind była rannym ptaszkiem, musi już być na nogach.

Dylan wziął kawałek tortu i szklankę mleka.

- Zostajesz na śniadaniu? - zapytał.

Cameron potrząsnął głową, będąc myślami daleko.

- Nie tym razem.

- Szkoda. Liczyłem, że rzucisz jakąś nową bombę między jajecznicą a kawą. Bren-

dan gejem? Mama głosowała na laburzystów? Meg adoptowaną córką, na co zawsze li-

czyła? Nie? To dobrze. Jakie masz plany na dzisiaj? Jeżeli powiesz, że są związane z tą

cudowną dziewczyną, która ci wczoraj towarzyszyła, to ci wybaczę.

T L

R

background image

- Wiążę z nią duże nadzieje.

Po chwili namysłu Dylan zapytał:

- A konkretnie jak duże?

- Absurdalnie duże, obawiam się.

- Powiedz mi.

- Zarzuciła mi brak wytrwałości.

- Nie mów, że już potrzebujesz małych niebieskich pigułek? Jesteś ode mnie młod-

szy.

Cameron dał bratu kuksańca.

- Rosalind wiedziała, że szukam wymówek. Ja zaś nie zdawałem sobie sprawy, że

jest dziewczyną, której nie mogę wciskać bzdur.

- Jednym słowem, rozgryzła cię?

- Tak - odparł Cameron i ruszył do drzwi.

- Fantastycznie - odparł Dylan z poufałym uśmiechem. - Chyba jednak mam bom-

bę do rzucenia przy śniadaniu.

Rosie siedziała na kanapie Adele i patrzyła niewidzącym wzrokiem na ścianę, na

którą padały ranne promienie słońca. Na podwiniętych pod siebie nogach miała koc, pod

którym spała tej nocy. Albo raczej drzemała.

W rzeczywistości większość czasu nie spała, prowadząc ze sobą głębokie rozmowy

o różnych sprawach, a wszystko prowadziło do jednego wniosku: zrobiła najgłupszą

rzecz pod słońcem, wychodząc z przyjęcia. Siedząc w taksówce, trzy minuty po wyjeź-

dzie od Kellych, chciała zawołać, by kierowca zawrócił, ale słowa ugrzęzły jej w gardle.

Czy nie powinna była dać sobie szansy, żeby być kochaną?

Głęboki oddech, szarpnięcie upiętych włosów i jeszcze pięć kilometrów... Cierpiała

i czuła wielki smutek w sercu, ale się tego nie wstydziła.

Adele wniosła na tacy kawę, ciasto i czekoladę.

- Jak się masz? - zapytała, nalewając kubek kawy.

- Lepiej. - Rosie postawiła nogi na dywanie.

- Dużo lepiej?

Właściwie czuła się jak pobita. Położyła dłonie na ciepłym dzbanku i powiedziała:

T L

R

background image

- Dzięki, że dałaś mi u siebie zostać.

- Później będziesz dziękować.

W tej samej chwili zadzwonił dzwonek. Adele podskoczyła. Spojrzała na drzwi,

potem na Rosie.

- Chyba nie wyłączyłam żelazka. Możesz otworzyć? - powiedziała, wybiegając z

pokoju.

Dzwonek zadzwonił ponownie.

Rosie zwlekła się z kanapy, potarła dłońmi twarz i ruszyła wolno w pożyczonych

spodniach od piżamy, podkoszulku i boso. Otworzyła z impetem drzwi i przed oczami

ujrzała koszulę khaki z podwiniętymi rękawami, ukazującymi najwspanialsze przedra-

miona, jakie Bóg stworzył. A potem...

- Cameron!

- Cześć - powiedział.

Przełknęła ślinę. Jego imię było jedynym słowem, które potrafiła wymówić.

Położył dłoń na framudze, jakby obawiał się, że zatrzaśnie mu przed nosem drzwi.

- Czy mogę? - Odchrząknął. - Mogę wejść, Rosie?

Rosie... Czy powiedział do niej Rosie?

Wbiła stopy w podłogę i usiłowała opanować drżenie, które ją ogarnęło. To było

absurdalne. Przyszedł, bo pewnie coś zostawiła, a on jest tak cholernie kulturalny, że

osobiście jej to odwiózł. Potrzebowała oparcia, lecz Adele zniknęła.

- Próbowałem się do ciebie wczoraj dodzwonić.

Przymknęła na chwilę oczy, a potem na niego spojrzała. Miał potargane włosy,

nieuprasowane dżinsy, był nieogolony. Choć zmięty, był bardzo pociągający. Ale wyglą-

dał na zmęczonego, jakby też mało spał tej nocy.

- Zostawiłam komórkę w domu.

- Tak sobie pomyślałem, kiedy nie odebrałaś dziesięciu telefonów. Zadzwoniłem

do Adele i dowiedziałem się, że jesteś u niej. Ale dodała, że powinienem dać ci trochę

czasu.

- Chyba nie ma jeszcze ósmej.

- Jeszcze nie ma.

T L

R

background image

Odwróciła się i weszła do środka. Usłyszała cichy trzask drzwi i poczuła zapach

męskiej wody toaletowej.

Na drżących nogach doszła do kanapy i klapnęła ciężko. Cameron usiadł koło niej.

Blisko. Bardzo blisko.

- Rosie...

- Może kawy? - zapytała nienaturalnie głośno.

Potrzebowała czasu, by wziąć się w garść, by się bronić.

Kiwnął potakująco głową.

- Nie wiem, gdzie się podziała Adele, była tu przed chwilą.

- Pomachała mi, pewnie wyszła tylnymi drzwiami. Aha. Więc są sami, musi na so-

bie polegać.

- Nie będę owijał w bawełnę. Mamy osobliwą zdolność mówienia bez ogródek, ale

nie dochodzimy do sedna sprawy.

Ręka jej się trzęsła, musiała przestać nalewać kawę, by się nie poparzyć. On cze-

kał, aż spojrzy mu w oczy.

- Poprzedniej nocy zarzuciłaś mi, że nie doceniam tego, co mam. Uważam, że mia-

łaś rację.

Rosie była zaskoczona, nie tego się spodziewała.

- Poświęcałem tak dużo czasu na pracę i dom, bo te dziedziny życia nie wymagały

trudnych decyzji. W ten sposób nie musiałem stawiać czoła prawdzie i było mi łatwiej.

Odsunąłem na drugi plan sprawy, które powinny być zawsze najważniejsze.

Ani na chwilę nie odrywał od niej oczu. Jeżeli mogła ufać swojej ocenie sytuacji,

mówił o niej.

- Uważałem, że jest mi w życiu dobrze - mówił dalej. - Teraz rozumiem, że moje

życie było niepełne, poszczególne jego części nie tworzyły całości. Odciąłem się od ro-

dziny, bo bałem się, że pewnego dnia zrobię błąd i moja rodzina dowie się czegoś, co

sprawi jej ból. A potem zjawiłaś się ty i zrobiłem to, co zrobiłem. I świat się nie zawalił.

Poprzedniej nocy odbudowałem stare więzy przyjaźni. Rozmawiałem z ojcem. Odzys-

kałem moją rodzinę.

T L

R

background image

Uśmiechnęła się niepewnie. Cieszyła się z jego szczęścia. Wówczas wyciągnął rę-

kę i ujął jej dłoń.

- Rosie - powiedział - kochanie, to ty połączyłaś w całość rozsypane części mojego

życia.

Usiłowała odzyskać jasność myślenia, odepchnąć nadzieję, która zaciemniała ob-

raz.

- Nie potrafię łączyć niczego w całość, wręcz przeciwnie. Nawet nie mam nic, co

mogłabym połączyć. Sam to powiedziałeś: pracuję jako wolny strzelec, mieszkam w

przyczepie, w każdej chwili mogę odejść, bo nic mnie nie trzyma. Ale wiem, że odebra-

nie człowiekowi tego, co kocha, może go załamać. Nie chciałam, żeby ciebie to spotkało.

- Spóźniłaś się, bo to się stało. Ale nadal tu jestem.

Cameron był tu nadal, emanował siłą charakteru.

- Posłuchaj, co myślę. Można się załamać, kiedy jest się słabym. A ty, Rosie, jesteś

siłą natury. Masz żywiołowy uczciwy charakter i jestem pewien, że nic na świecie nie

może cię załamać.

Rosie spojrzała na ich splecione dłonie. Miał rację, nie załamała jej nawet miniona

noc. Współczuła swojej mamie, była zła na ojca i dumna z Camerona. Nie upadła na du-

chu, jednak stare rany nie do końca się zabliźniły.

- Cameron...

- Cam - przerwał jej. - Najbliżsi mówią do mnie Cam.

Przyciągnął jej spojrzenie do siebie niczym magnes. Jego uśmiech prosił ją, by go

uważnie słuchała. Mówił, że to ona połączyła rozbite kawałki jego życia, że jest dla nie-

go kimś bliskim, że nawet po jej ucieczce spowodowanej strachem jest tutaj z nią. Czuła

wagę tej chwili, zapierało jej to dech w piersiach. Jakby jej świat, wszechświat, jej prze-

szłość, teraźniejszość i przyszłość zależały od tego, co powie.

- Cam - rzekła z westchnieniem, a on uśmiechnął się promiennie.

Poczuła, że pławi się w blasku tego uśmiechu.

- Właściwie nie mam nic przeciwko temu, żebyś nazywał mnie Rosalind.

Spojrzał na nią niepewnie. Nie dziwiła się. Sama nie wiedziała, dokąd zmierza. W

głowie miała pustkę. Chciała jedynie siedzieć przy nim i czuć ciepło jego dłoni.

T L

R

background image

- Jestem Rosie, która biwakuje w przyczepie, kocha wygodne buty, stare ubrania i

śpi, kiedy normalni ludzie są na nogach. Ale odkąd cię poznałam... - Głos jej się załamał.

- Odkąd cię poznałam, wróciła Rosalind, dziewczyna, którą byłam, a którą od siebie od-

sunęłam na wiele lat. To cząstka mnie, która łaknęła uczucia, chciała być dla kogoś wy-

jątkowa, w centrum uwagi. Rosalind nie boi się marzyć, mieć nadzieję.

Położyła palec na jego ustach. Chciała wyrzucić z siebie ten potok słów, choć nie

wiedziała, co jeszcze powie.

- Kiedy cię poznałam, kiedy poznałam twoją rodzinę, dowiedziałam się w końcu,

czym są więzi, co oznacza być częścią wspólnoty. Obserwując ciebie, Meg, Dylana i

Brendana wygłupiających się przy torcie, dałabym sobie uciąć rękę, żeby być dopusz-

czoną do tego rodzinnego kręgu choć na jeden dzień. Mam nadzieję, że rozumiesz, że

musiałam odejść, bo bałam się, że nigdy moje marzenie się nie ziści, że za dużo wyma-

gam. A później byłoby mi trudniej.

Uśmiechnął się leciutko i zaczął głaskać jej dłoń po wewnętrznej stronie. Poczuła

gęsią skórkę na całym ciele.

- Nie wiem, co chcesz mi powiedzieć. Jestem trochę zdezorientowana, bo nie spa-

łam całą noc. Mam na sobie cudzą piżamę, nie wzięłam prysznica.

Znów ujął jej dłoń, odwrócił i pocałował.

- Pięknie pachniesz.

Zaczęła odczuwać ciepło w żołądku, które rozchodziło się po ciele, aż dotarło do

głowy. Może jedyną rzeczą, której zapomniała wziąć z przyjęcia, był on?

- Cameron - wyszeptała.

- Rosalind, to, co mnie tak u ciebie ujmuje, to twój upór w udowadnianiu, że jesteś

silna. A teraz posłuchaj, co ci jeszcze powiem. - Wziął głęboki wdech, a Rosie zdała so-

bie sprawę, że jest zdenerwowany. - Kiedy powiedziałem tamtej nocy, że powinniśmy

zwolnić, powtórzyłem coś, co zawsze robiłem. Kiedy czułem zbyt poważne zaangażo-

wanie ze strony kobiety, hamowałem. Ale kiedy wyszłaś ode mnie, zrozumiałem, że nie

przestraszyłem się twojego zaangażowania, bo to ja angażowałem się coraz bardziej. Te-

go nie przewidziałem. Wyobraziłem sobie moje życie bez ciebie i zrozumiałem, że traci

sens.

T L

R

background image

Dotknął jej policzka, jakby sprawdzał, czy słucha.

- Postanowiłem pojechać do ciebie w nocy, żeby sprawdzić swoje uczucia i powie-

dzieć, że chciałem cię chronić przed sobą. Teraz widzę, że powinienem był wtedy wy-

znać ci prawdę. Również poprzedniej nocy powinienem był cię zatrzymać. Na szczęście

zrozumiałem, że choć łatwo popełnia się błędy, to można prosić o przebaczenie.

Położył dłoń na jej włosach, zaczął pieścić jej ucho i przyciągnął ją do siebie.

- Przebacz mi - powiedział.

- Nie dałam ci szansy - rzekła drżącym głosem. - Przebacz mi.

Przytulił ją mocno.

- Rosalind, chcę ci wyznać po prostu, że cię kocham. I wiem, że będę cię kochał aż

do ostatniego tchu.

Łzy popłynęły jej po twarzy, ale ich nie otarła. Cameron nachylił się i łagodnie ca-

łował jej policzki. Podniosła rękę, żeby skupić jego uwagę, i powiedziała:

- Poprzedniej nocy, patrząc na ciebie i na to, ile masz w sobie siły, zrozumiałam, że

też cię kocham.

W jego oczach pojawił się błysk.

- Dziwnie to okazałaś - mruknął.

- Jestem dziwną dziewczyną.

- Szczęściarz ze mnie!

Wziął ją w ramiona i pocałował. Utonęła w jego ramionach, oplotła go nogami. Jej

ręce wędrowały po jego plecach. Całowała go, aż ujrzała gwiazdy. Zapomniała o bożym

świecie. Uczucie przepełniało ją, ale nie przerażało. Po raz pierwszy odnalazła siebie w

nim.

Dużo później, kiedy oderwali się od siebie, Rosie czuła palenie w piersiach, miała

opuchnięte usta, a ciało ciężkie i omdlewające. Cameron zaś był pełen sił. Posadził ją so-

bie na kolanach, zmrużył oczy i zapytał:

- Powiedziałaś, że mnie kochasz, prawda?

- Tak, kocham cię - powtórzyła, a na dźwięk tych słów poczuła, jakby wznosiła się

ku gwiazdom.

- Cudownie - odparł. - Ale jest jeszcze jedna sprawa.

T L

R

background image

Rosie odrzuciła z jego czoła kosmyk włosów.

- To nie jest chyba właściwa chwila na wyznanie, że masz już trzy żony. Aha, w

żadnym razie nie pozbędę się tekturowego faceta, to był prezent i...

- Rosie, będziesz musiała odbierać ode mnie telefony.

- Za wiele żądasz.

- Jeżeli za każdym razem, kiedy chcę z tobą porozmawiać albo ci powiedzieć, że cię

kocham, mam dzwonić do Adele, to stworzymy trójkąt: ty, ja, Adele.

Cameron odwrócił się i wyciągnął zza siebie małe srebrne pudełko, którego Rosie

wcześniej nie zauważyła.

- To dla mnie? - zapytała, a on skinął głową. Otwierała pudełko, nie mając pojęcia,

co w nim jest.

I oto jej oczom ukazał się telefon komórkowy. Nie jakiś skomplikowany i drogi,

ale prosty, trochę retro, jak lubiła.

- Kochany, jest piękny - oznajmiła, dotykając klawiszy.

- Najważniejsze, że już go zaprogramowałem. Masz w nim wszystkie numery, któ-

re według mnie będą ci potrzebne.

- Pokaż mi.

- Masz tu planetarium, Adele i numer telefonu twojego szefa w Houston.

Rosie spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- Pamiętaj, że miałem wczoraj dużo czasu.

Zaczerwienił się. Ten nieugięty, twardy konstruktor drapaczy chmur zaczerwienił

się!

- Masz również telefony Meg, Dylana, Brendana i moich rodziców.

Jakby wiedział, że jest to dla niej ważne. Jakby znał ją lepiej niż ona sama.

- I ostatni, ale nie mniej ważny, to mój numer telefonu pod imieniem Cam.

To był jej facet, który ją znał, kochał i pragnął z nią być. Rosie spojrzała na niego i

wypowiedziała słowa, które nagle przyszły jej do głowy:

- Czy ożenisz się ze mną?

Wziął ją w ramiona i pocałował długo, namiętnie.

- Z największą radością. Może być jutro?

T L

R

background image

- Cudownie. Ale obawiam się, że trzeba się zarejestrować i poczekać miesiąc na

wypadek gdybyśmy się rozmyślili.

- Nie zamierzam się rozmyślić. Kiedy raz coś zdecyduję, nie zmieniam zdania. Po-

za tym jestem z rodziny Kellych, mogę załatwić więcej niż przeciętny człowiek. Wie-

działem, że mi się to kiedyś przyda.

Chciała go pocałować, ale się odsunął.

- Jest jeden kłopot. Będziesz musiała zmienić przyczepę na większą. Twoje łóżko

jest za małe dla mnie.

- W porządku - powiedziała, kryjąc twarz na jego ramieniu. - Chyba nie będę umia-

ła mieszkać w przyczepie, kiedy poznałam kominek w twoim domu. Gdybyś nie chciał

się ze mną ożenić, to zostałabym u ciebie dzikim lokatorem. Nawet byś nie zauważył w

tym wielkim mieszkaniu.

Zaczęli się namiętnie całować, a kiedy na chwilę przerwali, Cameron spojrzał jej w

oczy i poczuł, że w nich tonie. Powiedział:

- Przyrzekłem sobie, że jeżeli mnie odprawisz, to zrezygnuje. Ale się oszukiwałem.

Gdybyś zatrzasnęła mi drzwi przed nosem, wszedłbym oknem albo przez komin, byle cię

zdobyć. Nie dlatego, że muszę mieć, co chcę, ale dlatego, że nie wyobrażam sobie życia

bez ciebie.

- Dobrze się składa, bo planuję żyć z tobą.

Kiedy godzinę później Adele wróciła do domu, nikogo już nie było. Na stole stały

dwa kubki kawy.

Ci, którzy mieli je wypić, zbyt byli zajęci sobą, żeby o czymkolwiek pamiętać.

T L

R


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
0916 Blake Ally Biurowy romans Romantyczny narzeczony
225 Blake Ally Randka w Melbourne
1027 Blake Ally Kręte drogi miłości
297 Blake Ally Niedziela w Brisbane
0832 Blake Ally Służbowa kolacja
Blake Ally Tango dla dwojga
Blake Ally Szczesliwy milioner
832 Blake Ally Służbowa kolacja
Blake Ally Sluzbowa kolacja
832 Blake Ally Służbowa kolacja
1055 Blake Ally Narzeczona szefa
0988 Blake Ally Wysokie loty
Bez zobowiazan Blake Ally
Blake, Ally Ein Playboy zum Verlieben!
0974 Blake Ally Imperium rodzinne 04 Największe wyzwanie
0928 Blake Ally Smak życia
0813 Blake Ally Szczęśliwy milioner

więcej podobnych podstron