Ally Blake
Narzeczona szefa
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kiedy Veronica Bing była małą dziewczynką, marzyła o tym, by mieć niebie-
skie oczy i blond włosy. Chciała też być wróżką i mieć skrzydełka. I chciała jeszcze
mieć aparat na zębach i rozwiedzionych rodziców, tak jak wszystkie dzieciaki w
szkole. Aha, i jeszcze różowy samochód.
Skromne marzenia, prawda?
Niestety, jej włosy zgęstniały, ściemniały i zaczęły się kręcić. Gdy w końcu
jako nastolatka postanowiła spełnić swoje marzenie i ufarbowała je na jasny kolor,
szybko doszła do wniosku, że wygląda jak beza, toteż wróciła do naturalnego od-
cienia. Jej oczy także uparcie odmawiały podporządkowania się jej woli i pozostały
brązowe. Skrzydełka się nie pojawiły. Veronica szybko zresztą odkryła, że jest
uczulona na latanie - jeżeli tylko mdłości, pocące się dłonie i krótki oddech można
uznać za objawy alergii. Co ciekawe, morele i mango, a także ciemnowłosi przy-
stojni mężczyźni pragnący małżeńskiej stabilizacji wywoływali w niej dokładnie
taką samą reakcję.
Jej zęby doskonale radziły sobie bez aparatu. Dla rodziców była darem od lo-
su, późnym i wyczekiwanym dzieckiem, a ponieważ Don i Phyllis Bingowie w
dniu jej narodzin dobiegali już pięćdziesiątki i od trzydziestu lat byli szczęśliwym
małżeństwem, trudno było oczekiwać, aby potem nagle się rozwiedli. Zamiast tego
ojciec zmarł na zawał, gdy Veronica była jeszcze w liceum, co złamało serce mat-
ce. Lekarze co prawda utrzymywali, że to pojawił się alzheimer, ale Veronica, która
rzuciła studia, aby zaopiekować się mamą, wiedziała lepiej.
A różowy samochód? Cóż, jedno spełnione marzenie na siedem możliwych to
nie tak źle!
Przemierzając zaułki wschodniego Melbourne swoją bardzo seksowną, bardzo
różową i kosztowną w utrzymaniu corvettą, Veronica zredukowała bieg, zwolniła i
L R
zsunęła z nosa okulary, aby upewnić się, że dobrze trafiła, a następnie skręciła
zgrabnie i hałaśliwie w High Street.
W żółwim tempie wlokła się za tramwajem, podziwiając witryny sklepów ze
starociami, luksusowych butików i galerii sztuki, ciągnące się wzdłuż alei wysa-
dzanej dębami. W końcu tramwaj zatrzymał się na przystanku, a ona wyhamowała
tuż za nim. Oparła głowę na zagłówku i spojrzała na jasne błękitne niebo.
Odetchnęła głęboko, próbując odnaleźć w powietrzu znajome zapachy. Uro-
dziła się i wychowała w Melbourne, skąd sześć lat temu wyjechała. Czy miasto
powita ją z otwartymi ramionami, czy tylko niedbale skinie jej głową?
Miała nadzieję na to pierwsze. Przyjechała na rozmowę w sprawie pracy, któ-
ra wydawała się jej doskonała. Licytator w poważanej galerii sztuki. Oferta była
czasowa i oznaczała współpracę z bliską przyjaciółką, której nie widziała od lat. Jej
przyjęcie oznaczałoby ponowną przeprowadzkę na drugi koniec kraju, ale to do-
brze. Byle dalej od poprzedniego szefa.
Zadrżała na myśl o swojej ucieczce z Queenslandu z jedną walizką. Geo-
ffreyowi zostawiła wiadomość na automatycznej sekretarce. Była wolna i szczęśli-
wa.
Nie przeszkadzało jej nawet to, że jest bezdomna i bezrobotna. Ani to, że sta-
nowisko, o którym wspomniała Kristin przez telefon, jest jej jedyną szansą. Ani to,
że za kilka dni musi zapłacić kolejną ratę za samochód, a stan jej konta pozostawia
wiele do życzenia.
Zerknęła w lusterko i poprawiła szminkę.
- Bez nerwów - mruknęła do siebie, unosząc drwiąco kąciki ust.
Tramwaj ruszył. Wyminęła go przy pierwszej okazji i zaczęła rozglądać się za
budynkiem, który Kristin opisała jako dwukondygnacyjną zabytkową remizę z fa-
sadą z czerwonej cegły. Galeria Sztuki i Antyków Hanover House.
L R
Mitch Hanover krążył nerwowo po majestatycznej recepcji domu aukcyjnego,
którym jego rodzina kierowała od pokoleń.
- Która godzina? - zapytała jego asystentka, Kristin.
Oderwał wzrok od zegarka, w który wpatrywał się od trzydziestu sekund, i
spojrzał przez okno na ulicę.
- Jest późno. Ona się spóźnia. Mówiłaś chyba, że ta twoja przyjaciółka to pro-
fesjonalistka?
Kristin oparła się biodrem o krawędź biurka.
- Powiedziałam tylko, że to odpowiedź na wszystkie twoje problemy. Jeśli
twoim zdaniem oznacza to profesjonalizm, nie będę się spierać.
Stłumił jęk, gdy przypomniał sobie, z kim rozmawia.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że to ostatnia kandydatka? Musimy zatrudnić
nowego licytatora do końca dnia albo będziemy musieli odwołać wystawę przedau-
kcyjną w przyszłym tygodniu.
Nie musiał dodawać, że oznaczało to odwołanie także samej aukcji, a w kon-
sekwencji upadek firmy. Wszyscy to wiedzieli. Wiedzieli, obawiali się tego i na
swój sposób tego właśnie oczekiwali.
Kristin uśmiechnęła się, jak zawsze niewzruszona.
- Nie panikuj, Mitch. Ona jest idealna. Tak idealna, że za godzinę będziesz
musiał mnie przepraszać. Sam zobaczysz. I przestań marszczyć brwi. Mężczyźni
starzeją się z większym wdziękiem niż kobiety, co jest niesprawiedliwe, ale prze-
cież nie chcesz przyspieszać tego procesu.
- Nie przyszło ci do głowy, że marszczę brwi tylko wtedy, gdy znajdę się w
jednym pomieszczeniu z tobą?
- Nigdy. Potrzebny ci masaż. Albo tydzień urlopu. Byłeś kiedyś na biwaku?
Bratanie się z naturą bardzo relaksuje. Nie? To może kolacja z kimś, kto potrafi
złożyć zdanie z dwóch wyrazów, nie rozdzielając ich przy tym monosylabami?
L R
Umawianie się z takimi panienkami postarza jeszcze szybciej niż marszczenie czo-
ła. Gdzieś o tym niedawno czytałam.
- A może poszukasz sobie nowej pracy? - zapytał Mitch z zimnym uśmie-
chem, od którego drżeli jego podwładni.
Kristin nawet nie mrugnęła okiem.
- A po co miałabym to robić?
Mitch przejechał dłonią po czole w geście poddania.
- Kiedy mam kolejne spotkanie?
Kristin wcisnęła kilka guzików na swoim blackberry. Jej oczy lekko się roz-
szerzyły, ale gdy podniosła głowę, wyglądała jak wcielenie niewinności.
- Masz jeszcze mnóstwo czasu. Odpręż się.
Tak jakby mógł to zrobić! Zbyt długo kierował się beztroską, tracąc w Lon-
dynie czas na łupienie wschodzących rynków i wcielanie kolejnych firm telekomu-
nikacyjnych do Hanover Enterprises, podczas gdy Hanover House, perła w koronie
rodzinnego biznesu i ukochane dziecko jego rodziców, którzy poświęcili mu serce i
duszę przed odejściem na emeryturę, chyliło się ku upadkowi z winy niedbałego,
staroświeckiego modelu zarządzania.
Nieuchronne bankructwo galerii zaciążyło na jego i tak obładowanych bar-
kach. Wrócił do domu, objął stanowisko prezesa Hanover Enterprises, ale nie potra-
fił się odprężyć, gdy firma, którą jego rodzice tak kochali, umierała.
Ryk sportowego silnika rozdarł pełną wyczekiwania ciszę. Mitch wyjrzał
przez okno i zauważył wściekle różową corvettę parkującą na wąskim chodniku tuż
przed galerią.
- Idiota! - syknął przez zęby. Odholują go stąd w ciągu godziny. Jemu też się
to przydarzyło. Dwa razy.
Silnik zgasł, a do galerii napłynął szum kiepskiego kawałka z lat osiemdzie-
siątych. Potem i on umilkł, pogrążając pomieszczenie w zwyczajnej stęchłej ciszy.
L R
Kristin nagle pisnęła z ekscytacją i potrąciła go, wybiegając na ulicę. Dopadła
do samochodu i nachyliła się tak mocno, aby uściskać jego właściciela, że Mitch
musiał odwrócić głowę, aby nie patrzeć na koronkowe wykończenie pończoch i
podtrzymujący je pas.
I wtedy go olśniło. Ten idiota to na pewno Veronica Bing, jego ostatnia kan-
dydatka. Oczywiście. Już od jakiegoś czasu był przekonany, że Bóg dobrze się ba-
wi, wystawiając go na próbę. Nie potrafił tylko pojąć przyczyny. Zmarszczka na
czole jeszcze bardziej się pogłębiła.
Westchnął. Przeprowadzi rozmowę z tą kobietą, zatrudni któregoś z trzech
pozostałych, doskonale się do tego nadających kandydatów, a potem z radością po-
informuje Kristin, że w tym roku jej świąteczna premia ograniczy się do puszki
szynki konserwowej.
Gdy w końcu stopy jego asystentki na powrót znalazły się na ziemi, Mitch
przesunął się, by dokładniej przyjrzeć się kobiecie, która zdaniem Kristin miała
stanowić rozwiązanie wszystkich jego problemów.
Była wysoka, miała ciemne kręcone włosy, a ogromne okulary przeciwsło-
neczne zakrywały połowę jej twarzy. Pełne czerwone wargi rozciągały się w
olśniewająco białym uśmiechu. Kątem oka zauważył czarną koszulkę bez rękawów
odsłaniającą szczupłe ramiona, które jeszcze niedawno musiały być wystawione na
działanie słońca silniejszego niż to, które świeciło nad Melbourne podczas długiej
zimy.
Na lewym nadgarstku zagrzechotał tuzin dziwacznych czarnych bransoletek,
gdy Kristin potrząsnęła ręką nieznajomej, zanim znów padły sobie w objęcia.
Dziewczyna nawet nie otworzyła drzwi. Jednym wdzięcznym ruchem wysko-
czyła z samochodu, stukając o bruk czarnymi kozaczkami, do których wcisnęła no-
gawki najbardziej obcisłych czarnych dżinsów, jakie Mitch kiedykolwiek widział.
Spodnie opinały krągłości, które nawet umarłego sprowokowałyby do powstania.
L R
Mitch potrząsnął głową. Nie był martwy i nie planował poświęcać tego dnia
aż tyle uwagi żadnej kobiecie, a już na pewno nie tej, którą planował zatrudnić. Nie
mógł jednak oderwać oczu od sylwetki za szybą.
Szarpnął węzeł krawata, który nagle zaczął go uciskać. Wiązał go w ten sam
sposób, odkąd w wieku pięciu lat po raz pierwszy przekroczył progi prywatnej
szkoły. Dzisiaj wstał o piątej, jak zwykle. Przebiegł pięć kilometrów na bieżni w
swoim apartamencie. Zjadł niskoglikemiczne, bogate w błonnik śniadanie.
Rutyna pomagała mu walczyć z popołudniowymi przypływami adrenaliny,
ale tym razem została pokonana przez parę obcisłych dżinsów. To na pewno wina
Kristin i ich rozmowy o masażach i randkach z kobietami obdarzonymi zdolno-
ściami lingwistycznymi. To przez nią tak się czuje. I musi to sobie teraz wyperswa-
dować.
Przyszłość tej firmy spoczywa w moich rękach, przypomniał sobie. To nie
czas na pomyłki w ocenie. Pocieszył się myślą, że Veronica Bing ma na sobie naj-
mniej odpowiedni do rozmowy o pracę strój i dlatego nie może być osobą, której
firma potrzebuje, aby utrzymać się na rynku. Czy ta kobieta nigdy nie słyszała o
granatowym żakiecie i cielistych pończochach?
Gdy rozległ się dzwonek do drzwi, Mitch otworzył oczy, wziął głęboki od-
dech i spojrzał prosto na portret swojego pradziadka, Phineasa Hanovera, mamro-
cząc pod nosem:
- Niebiosa, ratujcie.
Nieznajoma weszła do środka, wnosząc ze sobą powiew ciepłego wiosennego
powietrza. Kristin wisiała na jej ramieniu i trajkotała jak podekscytowana nastolat-
ka.
Zdecydował się przerwać to radosne powitanie, ale słowa dosłownie zamarły
mu na ustach, gdy zobaczył aplikację na koszulce Veroniki. Ogromne czerwone
wargi układały się na wypukłościach i zagłębieniach jej biustu.
L R
Zaczął przekonywać sam siebie, że ucisk w piersiach nie może być wynikiem
hiperwentylacji. Ani kolki, bo przecież w ogóle się nie ruszał. To nie może być też
zawał, bo ma dopiero trzydzieści cztery lata i jest zdrów jak ryba.
Mrugnął, odetchnął głębiej i spojrzał dziewczynie w oczy. Bez okularów za-
krywających pół twarzy była po prostu... urocza. Nie mógł wymyślić słowa, które
lepiej by ją opisywało. Była potargana, jakby dopiero wstała z łóżka, jej oczy lśni-
ły, a skóra była tak opalona, że dosłownie lśniła.
Poczuł w lędźwiach słabe, lecz znajome początki czysto fizycznej reakcji, od
której zaczęły mrowić go dłonie.
W końcu Veronica odwróciła do niego twarz. Jej uśmiech zbladł. Zobaczył to
mimo dzielącej ich odległości. Zlustrowała uważnie wzrokiem jego twarz, konser-
watywny garnitur i wypastowane buty. Mitch czuł się tak, jakby prześlizgiwał się
po nim pomalowany na czerwono paznokieć, a nie para wielkich brązowych oczu
kobiety.
Gdy odwróciła głowę, poczuł na karku chłodny pot. Przecież to śmieszne. Jest
mężczyzną, który trochę przeżył. Do niektórych rzeczy wolałby się nie przyznawać
w eleganckim towarzystwie. Już dawno doszedł do wniosku, że taka pierwotna,
czysto fizjologiczna reakcja na kobietę nie jest w jego stylu. Przejechał po karku
dłonią i zaczął się zastanawiać, kiedy jadł ostatni posiłek.
Veronica poklepała Kristin po ramieniu i zapytała o coś, patrząc jednocześnie
w jego stronę.
- Racja - powiedziała Kristin, potrząsając głową. - Całkiem o nim zapomnia-
łam.
Mitch popatrzył na asystentkę krzywo, a potem skoncentrował się na niezna-
jomej. Przypomniał sobie, że naprawdę potrzebuje zastępstwa, jeśli ma ocalić ro-
dzinny interes, i że ten intruz jest przeciwieństwem chłodnych blondynek, które za-
zwyczaj przykuwają jego uwagę.
L R
- Mitch Hanover - powiedział, podchodząc i wyciągając rękę. - Pewnie Vero-
nica Bing?
- Co mnie zdradziło? - zapytała, ściskając jego dłoń mocno, krótko i zdecy-
dowanie. Jak mężczyzna.
Wysunął rękę z jej uścisku na tyle wolno, aby nie budzić podejrzeń, ale wy-
starczająco szybko, by nie musieć potem radzić sobie ze zbytecznymi wspomnie-
niami dotyku jej skóry.
- Inni kandydaci nie protestowali, gdy zaoferowałem im bilety lotnicze, żeby
tutaj dolecieli - odparł, spoglądając na jej ostentacyjny samochód.
Veronica wygięła wąskie ciemne brwi i przesunęła językiem po pełnej dolnej
wardze.
- Wygląda na to, że mój irracjonalny lęk przed lataniem dał mi przewagę nad
konkurencją. Wiedziałam, że pewnego dnia na coś mi się to przyda.
- Jestem pewien, że Kristin poinformowała cię o nadziejach, które pokładamy
w osobie licytatora. W przyszłym tygodniu mamy ważny pokaz, a połowa naszej
ekipy ma grypę. - A tak naprawdę czują, w większości przypadków zresztą słusz-
nie, że jeśli się tu pojawią, zostaną zwolnieni. - Przyszłość tej firmy zależy od tego,
czy znajdziemy na to miejsce właściwą osobę.
- Jest to najmniej zachęcająca przemowa, jaką w życiu słyszałam. Mitch, na-
wet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo mnie potrzebujesz.
Jej śmiałe słowa zawisły w powietrzu. Mitch przeklął w duchu poprzedniego
niekompetentnego licytatora, który doprowadził firmę na skraj bankructwa, starego
kuratora, który nie miał pojęcia o najnowszych trendach na rynku, i swoich rodzi-
ców, którzy byli dla niego tak dobrzy, że nie może ich teraz zawieść.
- Może przejdziesz do biura, a ja zaraz dołączę?
- Jak sobie życzysz, szefie. - Veronica przemknęła przez hol i weszła po
schodach na piętro.
- I co? Czy ona nie jest wyjątkowa? - zapytała Kristin zza pleców Mitcha.
L R
- Na pewno - odparł, zaciskając zęby.
Veronica wykorzystała chwilę samotności, aby opanować drżenie kolan.
- Na razie jest dobrze - szepnęła do siebie. - Świetnie sobie radzisz. Głowa do
góry, siedź prosto, patrz mu w oczy i zbij go z nóg pewnością siebie.
Pewność siebie? Nawet nie potrafiła sobie przypomnieć, co ten termin ozna-
cza. Tydzień temu wydawało się jej, że podjęła właściwą decyzję. Upewniała ją w
tym przekonaniu migająca lampka automatycznej sekretarki, na której tuzin wia-
domości zostawił facet niepotrafiący przyjąć jej odmowy. Teraz, w tym starym,
pachnącym stęchlizną gmachu poczuła się onieśmielona.
Szare tapety zblakły, masywny żyrandol wyglądał, jakby nie działał już od
wieku, a bohomazy na ścianach w przeładowanych pozłacanych ramach były tak
obce jej gustowi, że zdawały się pochodzić z innego świata.
I jeszcze Kristin. Kiedyś miała w ciele więcej kolczyków niż Veronica tore-
bek. Teraz miała elegancko obcięte włosy, a jej beżowy szykowny kostium podkre-
ślał niestosowność stroju Veroniki, która włożyła na siebie to, co nosiła w swojej
ostatniej pracy, gdzie sprzedawała komputerowe patenty.
Obejrzała się przez ramię. Jej los leży teraz w rękach Mitcha Hanovera. Kri-
stin wiele razy w rozmowach nazywała go nadętym nadzorcą niewolników. Vero-
nica wyobraziła go sobie więc jako łysiejącego żonatego faceta z nadwagą i nadci-
śnieniem. W porównaniu z jej ostatnim przełożonym, przystojnym, schludnym i
szalenie niedyskretnym Geoffreyem, ta kombinacja wydała się jej zbawienna.
Mitch Hanover tymczasem odznaczał się wielką urodą. Przypominał postać z
bajki, o której marzy każda młoda dziewczyna i na myśl o której miękną jej kolana.
Miał niewiele więcej niż trzydzieści lat i nieco ponad metr osiemdziesiąt
wzrostu. Wyglądał jak gwiazdor filmowy: ciemne idealnie ułożone włosy, zdecy-
dowanie zarysowana szczęka i ładnie zarysowane usta. Przystojny niczym Cary
Grant i Paul Newman. Najbardziej spodobały się jej jednak jego oczy: szare, które
mogłyby dzięki niej zabłysnąć.
L R
Na dole zaróżowiona z przejęcia Kristin szeptała coś do szefa z ożywieniem,
machając przy tym rękami. Na pewno wychwalała ją pod niebiosa. Mitch pozostał
jednak chłodny i powściągliwy. To Veroniki nie pocieszyło.
Gdy obserwowała jego wyprostowaną sylwetkę, która dawała jasno do zro-
zumienia, że jej właściciel traktuje życie zbyt poważnie, zaczęła się jeszcze bar-
dziej denerwować. Poczuła ssanie w żołądku, przesunęła więc ręką po brzuchu, aby
się uspokoić. Dokładnie w tej samej chwili
Mitch podniósł głowę, a spojrzenie jego szarych oczu dosłownie przeszyło ją
na wylot.
Raty za samochód, raty za samochód, raty za samochód, powtarzała sobie
Veronica w myślach.
Wyciągnęła rękę spod bluzki i od niechcenia wskazała nią na przypadkowy
obraz na ścianie, olbrzymie zielonkawe monstrum, które wyglądało jak
namalowane przez niewidomą małpę. Przygryzła dolną wargę i pokiwała głową,
udając, że go docenia.
Mitch spojrzał na obraz, a potem znów na nią. Była gotowa przysiąc, że
uniósł nieco brwi i już miał się uśmiechnąć ironicznie, jakby chciał dać jej do
zrozumienia, że w życiu nie wziąłby tego do domu i nie powiesił na ścianie, ale po-
tem mrugnął, a na jego twarz wrócił wyraz spokojnego profesjonalizmu. Szkoda,
pomyślała Veronica.
Odchrząknęła i powtórzyła w myślach swój nowy plan, który musiała ułożyć,
gdy okazało się, że z jasnych włosów i skrzydełek nic nie będzie. Pracuj ciężko.
Dbaj o siebie. Jedz dużo warzyw. Dopóki będzie trzymać się tych zasad, na pewno
wszystko się ułoży.
Mitch wydał kilka poleceń Kristin, a sam wszedł po schodach na górę.
Veronica poczuła zapach subtelnej wody po goleniu.
- Cokolwiek Kristin o mnie opowiadała, proszę uwierzyć najwyżej w połowę.
L R
- Ale którą połowę mam wybrać? - Spojrzał na nią, gdy ją mijał, a jej kolana
znów zadrżały.
- Niezależnie od pozorów pod tą olśniewającą powłoką kryje się osoba
podobna do ciebie: mam wyrafinowany gust, jestem odpowiedzialna, skrupulatna,
uczciwa i otwarta na nowe wyzwania.
- A skąd pomysł, że ja posiadam którąś z tych cech, panno Bing?
- Wieczny optymizm?
Tym razem się uśmiechnął. Jej żołądek się uspokoił, a Veronica poczuła, że
znalazła się o krok bliżej upragnionej posady. Będzie mogła zacząć od nowa.
I tym razem nie zaprzepaści szansy.
- Czy mogę skorzystać z twojego biura, Borisie? - Mitch zwrócił się do
kuratora, który pracował w galerii od niepamiętnych czasów. - Mam jeszcze jedną
rozmowę do przeprowadzenia.
Boris spojrzał na niego z rezerwą. Wszyscy pracownicy tak właśnie na niego
patrzyli, odkąd zdecydował się przejąć galerię. Starszy pan był jednak na tyle
dobrze wychowany, aby nie zaprotestować.
- Oczywiście, proszę pana.
Mitch przysunął do biurka orientalne rzeźbione krzesło z wysokim oparciem
dla Veroniki, a sam zajął miejsce po drugiej stronie.
Gdy spojrzał na Veronicę, dostrzegł, że zignorowała jego zaproszenie.
Zamiast tego podeszła do Borisa, wyciągnęła rękę i przejechała palcem po węźle
jego czerwonej muszki.
- Bardzo szykowna.
Boris się zarumienił. Naprawdę się zarumienił. Mitch nie potrafił sobie
przypomnieć, czy kiedykolwiek widział, jak ten człowiek się chociażby uśmiecha.
Zaczynał się coraz poważniej obawiać, że ta kobieta jest czarownicą.
- Dziękuję pani - wydusił w końcu Boris. - Życzę powodzenia.
Czyżby Boris się wyprostował, opuszczając pokój?
L R
Mitch opadł na fotel i szybko rozważył sytuację. Jeżeli ta kobieta potrafiła w
kilka sekund oczarować nie tylko jego, ale i Borisa, to co mogłaby osiągnąć w
pokoju pełnym bogatych kolekcjonerów sztuki? Olśniłaby wszystkich czy może
zjedliby ją żywcem?
- Czym zajmuje się Boris? - zapytała Veronica, spacerując po zagraconym
pomieszczeniu, biorąc do rąk wypolerowane dzieła sztuki, oglądając je i odkładając
w przypadkowe miejsca.
Mitch miał nadzieję, że nie były poukładane w żadnym konkretnym porządku,
albo że zostały już skatalogowane i sfotografowane. Odchylił się do tyłu i oparł
prawą kostkę na lewym kolanie.
- Boris jest kuratorem galerii i jej przełożonym.
- To on tym kieruje? Dlaczego więc nie przeprowadza ze mną rozmowy?
- Bo to ja jestem właścicielem.
Zatrzymała się i spojrzała na niego, a jej ponętne wargi wygięły się w
uśmiechu, którego żaden mężczyzna nie potrafiłby zignorować.
Mitch odchrząknął cicho. Bezczelny uśmiech oznacza, że dziewczyna nie
czuje respektu przed nim i jego prawem do zwalniania i zatrudniania, co nie
zapowiada nic dobrego.
- Proszę usiąść, panno Bing - powiedział tonem szefa.
Opadła na krzesło elegancko i założyła nogę na nogę.
- Oczywiście, panie Hanover.
Czy ona z niego kpi? Naprawdę? Poczuł, jak gdzieś na jego ustach błąka się
pełen zaskoczenia śmiech, ale zdołał się opanować.
- To chyba odpowiedni moment, aby pokazała mi pani swój życiorys.
Veronica potrząsnęła głową.
- Nie mam życiorysu.
- Nie ma pani życiorysu?
L R
- Czy kartka papieru może powiedzieć o ewentualnym pracowniku więcej niż
zwykła rozmowa?
Otworzył usta, aby zaprotestować, ale trudno się było z nią nie zgodzić.
Zawsze w to wierzył i dlatego teraz to właśnie on był tutaj, a nie nadmiernie
wykwalifikowany specjalista od zatrudniania.
- Dobrze więc, co może mi pani powiedzieć o swoim doświadczeniu?
Gdy uśmiechnęła się szeroko, a w jej policzku ukazał się autentycznie uroczy
dołeczek, Mitch zaczął się wiercić i marzyć o tym, aby ten dzień się wreszcie
skończył.
- O pani doświadczeniu w sprzedaży - uściślił.
- Jasne. - Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, a potem pochyliła się nieco do
przodu, zaciskając palce na krawędzi biurka. - Czy to naprawdę będzie taka
rozmowa? Pan będzie mnie pytał o referencje, a ja będę musiała wymyślać
sztuczne, pseudospontaniczne odpowiedzi na pytania o moją największą wadę?
Mitch po prostu zamarł.
Każdy inny kandydat zabrał mu dokładnie dwadzieścia minut, każdy inny
doskonale wykształcony kandydat odpowiedział na te same pytania bez narzekania.
Byli naprawdę świetnie przygotowani. A on jest przecież zajętym człowiekiem, z
masą pilnych spraw do załatwienia i deficytem wolnego czasu.
Pochylił się w stronę Veroniki.
- Czy ma pani coś przeciwko takiej właśnie rozmowie? Jeśli tak, możemy ją
zakończyć już teraz.
I tak byłoby najlepiej, pomyślał. Niezależnie od tego, jak bardzo jest ciekawy,
co ktoś taki jak ona mógłby osiągnąć w miejscu takim jak to.
- Panie Hanover, Mitch, tak naprawdę musisz wiedzieć tylko to, że to właśnie
ja. To mnie właśnie szukasz. Nie znajdziesz nikogo lepszego. Na tym stanowisku
nie chodzi o rozległą wiedzę na temat tych starych obrazów. Nie chodzi o to, kogo
znam, albo o to, skąd pochodzę. Sprzedawanie polega na zapewnianiu ludziom
L R
tego, czego potrzebują: ziemi, stylu życia, marzeń, kolejnej wielkiej idei, złotych
bibelotów. Produkt nie jest ważny. Liczy się przyjemność, którą dam klientom, gdy
będą u ciebie kupować. Przyjemność, którą będą wspominać na myśl o Hanover
House.
Zakończyła swoją przemowę uśmiechem. Mitch za późno zorientował się, że
to dziwne uczucie napięcia w kącikach ust to rezultat tego, że uśmiecha się do
Veroniki w odpowiedzi. Kojąca intonacja głosu, jej wewnętrzne przekonanie,
sposób, w jaki patrzyła mu w oczy... Do diabła, gdyby próbowała odsprzedać mu
jego własną galerię, zapytałby tylko, ile ta kobieta za nią chce.
Odetchnął głęboko, odzyskując kontrolę nad mięśniami twarzy i potarł
palcem dołeczek w brodzie, czekając, aż w jego głowie narodzi się jakiś pomysł.
Jest impertynencka, pewna siebie, a mimo wyraźnego braku szacunku dla
formy i tradycji umie się sprzedać. Nie przyjechała tu na chwilę. Naprawdę pragnie
tej pracy. A on naprawdę potrzebuje kogoś, kto umiałby to robić, kogoś, kto
wprowadziłby biznes w dwudziesty pierwszy wiek.
Spojrzał na portret pradziadka, założyciela Hanover House, wiszący nad
recepcją. Co stary Phineas powiedziałby o pannie Obcisłe Dżinsy?
- Nie masz żadnych wyrzutów, sprzedając ludziom rzeczy, które nie są im
potrzebne?
- Przecież są dorośli, prawda? Trzeba im pozwolić wydawać ich pieniądze.
Jeśli chcą postawić wszystko na czerwone w kasynie albo oddać je na walkę z
suszą w Afryce, czy wydać na wielki pierścionek dla kochanki, to czy mamy prawo
im w tym przeszkadzać?
Mitch podrapał się w głowę. Kim jest ta kobieta i skąd się wzięła?
- Nie posądzałem pani o cynizm, panno Bing.
- A to dlaczego? - Uśmiechnęła się do niego radośnie i zatrzepotała rzęsami.
Piętnaście minut później Mitch znów stał w holu i patrzył, jak Veronica Bing
opuszcza budynek. Odwróciła się nagle.
L R
- Do zobaczenia jutro, szefie! - krzyknęła, idąc tyłem.
- Mnie nie będzie - odparł z ulgą. - Boris wszystko ci pokaże.
Nie zwolniła, ale przysiągłby, że kąciki jej ust opadły. Może to tylko poniosła
go wyobraźnia?
- A ja myślałam, że cały jutrzejszy dzień spędzę przykuta do tamtego krzesła,
powieki podpierając zapałkami, kiedy ty za pomocą wykresów, diagramów
kołowych i przy akompaniamencie starożytnych okrzyków bojowych będziesz mi
tłumaczył zasady, którymi kieruje się Hanover House.
Mitch znów poczuł, że jego wargi wyginają się w uśmiechu.
- Tak będzie wyglądał tydzień drugi.
Uśmiechnęła się do niego szeroko i pomachała ręką.
Kiwnął głową. W końcu wyszła.
Sześciotygodniowy kontrakt, który planował wręczyć potencjalnemu
pracownikowi, został przedłużony do sześciu miesięcy, bo przecież Victoria nie
mogła się przenieść na drugi koniec kraju na krócej, a żaden rozsądny człowiek nie
wynająłby jej na taki okres mieszkania. Odmówił sfinansowania nowej garderoby,
benzyny i kosztów przeprowadzki, ale zgodził się na elastyczne godziny pracy,
budżet na odnowienie galerii i dał jej wolną rękę w prowadzeniu aukcji.
Pocieszał się myślą, że przyciśnięty terminami dałby jej znacznie więcej,
gdyby tylko nalegała bardziej zdecydowanie. Tak czy inaczej, sfinalizował sprawę,
a najtwardszy negocjator, z jakim miał kiedykolwiek do czynienia, zaczynał pracę
dla niego od zaraz.
Obserwował, jak Veronica rzuca błyszczącą srebrną torebkę na siedzenie
swojego pretensjonalnego różowego samochodu, gdy obok niej pojawił się
kontroler strefy parkowania.
- To będzie niezłe - rzekł Mitch do siebie i oparł się na biurku, aby widzieć,
jak Veronica Bing dostaje nauczkę.
L R
Veronica podeszła do mężczyzny w błękitnym mundurze, uśmiechnęła się i
zajrzała mu przez ramię. Mitch przypomniał sobie, że tak samo uśmiechnęła się do
niego, gdy przypieczętowywali umowę uściskiem dłoni. Jej ciemne oczy rozbłysły
wtedy jakimś wewnętrznym ogniem.
Facet nie ma szans.
Dosłownie chwilę później mundurowy spojrzał na nią, roześmiał się i podarł
kartkę, którą trzymał w ręku. Veronica pozbierała kawałki papieru, włożyła je do
kieszeni, poklepała mężczyznę po ramieniu, wskoczyła do swojego śmiesznego
samochodu i z rykiem silnika odjechała.
L R
ROZDZIAŁ DRUGI
- Idziesz, Mitch? - zawołała Kristin.
Mitch obserwował z roztargnieniem, jak asystentka szuka po omacku pod
biurkiem swoich szpilek, a potem wkłada je i wstaje.
Znał kiedyś kobietę, która miała taki sam nawyk. Jej oczy pożerały niedzielne
gazety, usta koncentrowały się na dopijaniu herbaty, a stopy nieświadomie
podrygiwały pod stołkiem, gotowe w każdej chwili porwać ją do biblioteki, w
której pracowała nad doktoratem. Nigdy go nie skończyła.
- Mitch, idziesz?
Głos Kristin oderwał go od wspomnień. Potarł ręką twarz.
- Dokąd?
Kristin przewiesiła torebkę przez ramię i wywróciła oczami.
- Na powitalnego drinka Veroniki. Przypominałam ci o tym zaledwie sto razy
w ciągu ostatnich kilku dni.
Faktycznie. Przecież sam nie był w stanie przeżyć doby, nie myśląc o swoim
nowym pracowniku. Czy Veronica znalazła w końcu mieszkanie? Czy kupiła sobie
bardziej stosowne ubrania, czy też będzie paradować po Hanover House w
obcisłych dżinsach i sugestywnych koszulkach?
Czy źle zrobił, zatrudniając ją? Istnieje ryzyko, że ta kobieta całkiem pogrąży
galerię.
- Chodź - nalegała Kristin. - No, dalej. Cała galeria tam będzie, tak samo jak
połowa ludzi z biura, którzy podsłuchali plotkę o imprezie i się wprosili. Jestem
przekonana, że dobrze by wszystkim zrobiło, gdyby zobaczyli, że ich szef także
potrafi się rozluźnić.
- Idź sama. Ja muszę jeszcze dokończyć kilka spraw.
- Mógłbyś zaprosić Mandę, żeby poszła z nami...
- Mógłbym, teraz?
L R
- Uhm.
Jakby nie miał wystarczającej ilości powodów, by trzymać się od niej z
daleka. On i młodsza księgowa z Jefferson Corp byli na trzech randkach. Na
kolejnej ta kobieta zacznie prosić o coś, czego on nie jest gotów jej dać. Trzy lata i
wiele blondynek temu nauczył się, że trzy randki to ostatnia chwila, by zamknąć
sprawę, nie robiąc przy tym krzywdy żadnej ze stron.
- Chyba że to byłaby czwarta randka - dodała Kristin, stukając palcem w
wargę. - Bladoróżowe tulipany załatwią sprawę.
- Bardzo śmieszne.
Kristin uśmiechnęła się szeroko.
- To znaczy, że idziesz z nami?
Odłożył pióro i zaczął się zastanawiać, w co kobieta taka jak Veronica Bing
ubiera się na drinka w piątkowy wieczór, jeśli na rozmowę o pracę przychodzi w
botkach do kolan i obcisłych dżinsach. Gdy przypomniał sobie, że jego lodówka
jest pusta, a kalendarz spotkań towarzyskich świeci nieobyczajnymi pustkami,
doszedł do wniosku, że musi się o tym przekonać osobiście.
- Niech ci będzie. - Wstał i zdjął z oparcia fotela marynarkę. - Ale jeśli ktoś
się upije, ja nie będę go odwozić. I nie zapraszaj Mandy.
- Umowa stoi.
Veronica sączyła krwawą mary i obserwowała, jak Mitch uśmiecha się i
przytakuje ślicznej i szczupłej blondynce, która przykleiła się do niego przy barze.
Dotrzymał słowa - nie widziała go od dnia, w którym ją zatrudnił. I bardzo
dobrze. Doświadczenie nauczyło ją przecież, że nie należy zbytnio spoufalać się z
szefem. Nie dość, że musiała szukać mieszkania, którego właściciel zaakceptuje
zaledwie sześciomiesięczną umowę najmu, poznawać ekipę Hanover House i
odwiedzać sklepy w poszukiwaniu okazji, które miały wprowadzić do galerii
L R
planowane przez nią zmiany, to jeszcze musiała użerać się z licznymi telefonami od
wściekłego Geoffreya, który przyjął jej odejście znacznie gorzej, niż sądziła.
Okazało się bowiem, że miał zamiar wręczyć jej klucze do swojego
mieszkania. Klucze! Nie było to tak przerażające jak pierścionek, ale wystarczająco
śmieszne, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że byli raptem na dwóch randkach!
To właśnie jej przekleństwo. Lata opieki nad chorą matką pozostawiły na niej
niezatarte piętno. Niezależnie od tego, jak bardzo starała się być twardą, odnoszącą
sukcesy kobietą interesu z własnymi ambicjami i potrzebą niezależności,
mężczyźni widzieli w niej tylko łagodne, pełne empatii ramię, na którym można się
wypłakać.
Piskliwy chichot oderwał Veronicę od wspomnień. Blondynka nadal robiła,
co w jej mocy, by pokazać Mitchowi Hanoverowi, że pozwoli mu nie tylko
wypłakać się na jej ramieniu, lecz także na znacznie więcej. Znowu zachichotała
głośno - jakby ktoś przesuwał paznokciami po tablicy. Mitchowi wysokie tony
zdawały się w ogóle nie przeszkadzać. Mężczyźni...
Tego wieczoru miał na sobie kolejny ciemny garnitur ze swojej ogromnej
kolekcji, nieco inaczej prążkowaną koszulę i minimalnie bardziej frywolny krawat
z monogramem. Szyte na miarę ubranie sprawiało, że wyglądał zbyt dobrze, aby
Veronica czuła się przy nim swobodnie.
- On nigdy nie przychodzi - szepnęła jej do ucha Kristin.
- Kto nigdy nie przychodzi? - Veronica odwróciła wzrok, by koleżanka nie
przyłapała jej na tym, że gapi się na Mitcha.
- Nasz szacowny szef. On nie bywa na takich integracyjnych imprezach.
- Naprawdę?
- Serio - potwierdziła Kristin, sącząc drinka przez różową słomkę. - To
pierwszy raz.
- Może nie miał planów na wieczór?
- Może. Ale wygląda na bardzo zajętego planowaniem kolejnego wieczoru.
L R
Veronica poczuła nagle ucisk w piersiach. Zazdrość? Niepożądana reakcja,
jeśli wziąć pod uwagę fakt, że Geoffrey dostał awans, a ona musiała przeprowadzić
się do innego miasta, zmienić pracę i mimo tego nadal wysłuchiwać jego narzekań
na to, jak podle go zostawiła.
- A jak to jest z tobą i z Mitchem?
- Co ze mną i z Mitchem?
Veronica przewróciła oczami.
- No wiesz. Czy byliście razem? Tyle czasu spędzamy w pracy, że to dosyć
naturalne, że coś ciągnie nas do naszych współpracowników.
Kristin zakrztusiła się drinkiem.
- Ja i Mitch? Mitch Hanover? Mój szef? Ten, który płaci mi całkiem niezłą
pensję? I pozwala mi w czwartek wyjść wcześniej na manikiur i pedikiur, żeby mi
wynagrodzić nadgodziny?
Veronica stwierdziła, że Kristin uchyla się od odpowiedzi.
- Nie sądzisz, że jest milutki?
- Oczywiście, że jest milutki. - Kristin spojrzała na Mitcha, który stał przy
barze i rozmawiał przez komórkę, marszcząc brwi. Upiła łyk, a potem z namysłem
popatrzyła na przyjaciółkę. - Szczerze mówiąc, nie odmówiłabym, gdyby coś
zaproponował, ale... widzisz, jemu podobają się blondynki. Zabawne frywolne
blondynki. Takie młodziutkie blondynki, które nie widzą różnicy pomiędzy da
Vincim a Rossettim. To przerażające i do przewidzenia u każdego mężczyzny, a w
przypadku Mitcha również zrozumiałe, biorąc pod uwagę okoliczności. - Kristin
westchnęła ciężko.
Veronica nie potrafiła pojąć, dlaczego bycie bogatym przystojniakiem
stanowi dla mężczyzn wymówkę, by nie umawiać się z kobietami w swoim wieku.
Odebrała to jako osobistą zniewagę.
- Jak młode?
L R
- Zygoty, naprawdę. Wolne od zmarszczek dziewczynki, dla których grawita-
cja to słowo zapamiętane z lekcji, a nie fizyczna przypadłość.
- Jest jakaś szczególna zygota?
- Na tym polega problem. Przeciętna blondynka zajmuje Mitchowi mniej
czasu niż wypicie szklanki mleka. A potem, jak za prawą magii, pojawia się
następna.
Ktoś by pomyślał? Uporządkowany, zawsze schludny i zapięty pod szyję
Mitch Hanover to podrywacz. Czyżby miał taki sam jak ona stosunek do
poszukiwań kogoś, kto do końca życia mógłby cerować mu skarpetki? Veronica
poczuła pełznący wzdłuż kręgosłupa niebezpieczny dreszczyk emocji.
Kiwnęła głową.
- Rozumiem.
- Dobrze. Teraz twoja kolej. Czy uważasz, że nasz szef jest apetyczny?
Veronica nonszalancko machnęła ręką.
- To nieistotne.
Kristin wybuchnęła śmiechem.
- Boże, wszystko po tobie widać. Posłuchaj mojej rady i nie pozwól się
zmylić jego wyglądowi. W tym facecie jest więcej ponurych głębokich przepaści,
niż ty albo ja byłybyśmy w stanie w ciągu życia zakopać.
Zanim Veronica zdążyła zadać pytanie, usłyszała koło lewego ucha głęboki
głos Mitcha:
- Dobry wieczór paniom.
Wzdrygnęła się tak gwałtownie, że część soku pomidorowego z jej szklanki
wylała się na blat. Veronica odstawiła ostrożnie drinka i podniosła głowę,
uśmiechając się oficjalnie.
- Dobry wieczór, szefie.
Kiwnął jej głową, a ona była pewna, że nie zwróci już na nią uwagi tego
wieczoru. A potem jednak znowu na nią spojrzał. W ułamku sekundy przeskoczyła
L R
pomiędzy nimi iskra, która sprawiła, że Veronice zaschło w gardle. To wystarczyło,
żeby zaczęła się zastanawiać, jak mogłoby jej być z Mitchem Hanoverem,
- Zsunęliśmy kilka stolików na tyłach i zamówiliśmy kolejkę koktajli, których
nazw nie ośmielę się powtórzyć w obecności dam. Przyłączycie się do nas?
- Jasne. - Kristin wstała i podreptała po darmowego drinka, zostawiając
Mitcha i Veronicę samych.
Veronica podniosła się powoli i poczekała, aż luźna czarna sukienka opadnie
jej do kolan.
- Kim jest ta blondynka?
Po co o to pyta? Nie mogła się powstrzymać? Matka zawsze jej powtarzała,
że to właśnie swojemu językowi zawdzięcza to, że mogłaby sprzedawać morską
wodę żeglarzom. Veronica natomiast była zdania, że to przez ten niewyparzony
narząd każdy odczytywał nawet niewinny flirt jako zaproszenie do czegoś więcej.
- To przyjaciółka.
- Naprawdę? A gdzie ją spotkałeś? Byłeś na jakiejś studniówce?
Zobaczyła, że Mitchowi drży mięsień twarzy. Zaraz potem mężczyzna
wybuchnął głośnym śmiechem.
- Zastanawiałem się, czy to, co pokazałaś podczas rozmowy o pracę, to twoje
najbardziej bezczelne oblicze.
- Ależ skąd. Wtedy zachowywałam się jak na mnie bez zarzutu.
- Ona pracuje w kawiarni w moim biurowcu. Kiedy dzisiaj wychodziłem,
wspomniała, że słyszała coś o naszym spotkaniu, więc ją zaprosiłem.
- Punkt dla blondynki. Facet, od którego wynajęłam mieszkanie, pytał mnie,
jakie mam plany na wieczór. Myślisz, że zraniłam jego uczucia, nie prosząc go, aby
do nas dołączył?
- Masz jakiś problem z moją randką?
- Ależ skąd. To tylko... Ona jest taka...
- Jaka?
L R
Młoda? Ładna? Jednowymiarowa? Głupia? Niewystarczająco dobra? Biuścia-
sta?
- Taka urocza.
- Sugerujesz, że nie myślałaś, że mógłbym się spodobać komuś uroczemu?
Veronica roześmiała się tak głośno, że Kristin odwróciła się od swojego
stolika i spojrzała na nią znacząco.
- Nie, skąd. Domyślam się, że jesteś bardzo... bogaty. I masz bardzo
rozbudowany zasób słów. Plus bardzo ładne garnitury. Jestem przekonana, że
wszystkie twoje urocze blondynki dałyby się za ciebie pokroić.
Tym razem chyba przesadziła. Poczuła gorący rumieniec wypływający na
policzki.
Mitch przystanął. Veronica musiała zrobić to samo. Była tak blisko niego, że
dostrzegła na jego policzku ślad zarostu. Jego oczy mieniły się tysiącem kolorów,
od przydymionej szarości do błyszczącego srebra.
- Stacy nie jest moja, panno Bing.
Oboje odwrócili głowy, gdy ciszę rozdarł kolejny wybuch piskliwego
chichotu. Jasnowłosa, hojnie obdarzona przez naturę dwudziestoletnia Stacy
właśnie zaśmiewała się z czegoś, co powiedział do niej kelner, wpatrujący się bez
zażenowania w jej biust.
- Poderwałeś ją pewnie na ten rozbudowany zasób słów? - zapytała Veronica
sarkastycznie.
Pochylił się w jej stronę.
- Chyba raczej na garnitury - odparł, zniżając głos do intymnego szeptu.
Potem odszedł do stolika i usiadł koło Stacy.
- Opowiedz nam coś o sobie, Veronico - poprosił Phil z Hanover Enterprises.
- Tylko nie fakty z życiorysu. Coś pikantnego. Coś, o czym będziemy mogli
plotkować, kiedy w poniedziałek wrócimy do pracy.
L R
Mitch odchylił się na oparcie krzesła i tak jak wszyscy spojrzał na gościa ho-
norowego.
Jej włosy wyglądały dokładnie tak samo jak podczas ich pierwszego
spotkania - były ciemne i wiły się niesfornie wokół twarzy. Usta miała lekko
pociągnięte błyszczykiem. Jej szyję otaczał sznur paciorków, które nawet nie
udawały, że są szlachetne. Luźna czarna sukienka układała się na jej figurze tak
swobodnie, jakby w każdej chwili miała opaść.
Veronica pochyliła się, oparła łokcie na stole i uśmiechnęła się do wszystkich
po kolei. Rozmowy umilkły.
- W porządku. Coś, czego nie ma w moim życiorysie... Mam metr
siedemdziesiąt wzrostu, jestem Strzelcem. Kocham się w młodym Paulu Newmanie
i w butach do kolan. Mój ulubiony kolor to czerwony. Lubię gardenie i białe złoto.
To wskazówka dla tych, którzy mają zamiar dać mi prezent powitalny. O takie
fakty chodzi, Phil?
Phil uśmiechnął się szeroko. Jego opadające powieki dowodziły, że zbyt dużo
wypił i że kompletnie zwariował na punkcie nowej koleżanki.
- Prawie - odparł. - Ale liczyłem na to, że poznam jakiś paskudny powód, dla
którego się tu przeprowadziłaś. Nie potrafimy zrozumieć, jak mogłaś zostawić
słońce, plaże i surfing. Co to było? Zostałaś porzucona przed ołtarzem? Zabiłaś
kogoś? Sypiałaś z szefem?
Mitch kątem oka zauważył, jak z twarzy Veroniki znika wyraz szczęścia. Jej
uśmiech zbladł, ogień w oczach zgasł, oparte na stole łokcie wyglądały jak
parawan, za którym zapragnęła się skryć. Zmiana była tak subtelna, a towarzystwo
tak rozbawione, że wątpił, aby ktokolwiek inny dostrzegł różnicę.
On ją jednak zauważył i nagle opanowała go potrzeba, by ją chronić. Zanim
zdołał się powstrzymać, klasnął w dłonie tak głośno, że dźwięk odbił się echem od
ścian.
L R
- Dobra. Stawiam następną kolejkę. Jeśli nie będziecie się guzdrać, pokryję
cały rachunek - zawołał, gdy zebrani na niego spojrzeli.
Przy stoliku wybuchła radosna wrzawa. Posypały się zamówienia. Krzesła
zaszurały, gdy połowa gości poszła do baru. O Veronice zapomnieli wszyscy poza
nim.
Jak mógłby o niej zapomnieć, gdy jej piękne brązowe oczy wpatrywały się w
niego, lśniąc mieszaniną rozgoryczenia i wdzięczności? Znów poczuł ucisk w
piersiach. I znów zdziwił się, że właśnie tak reaguje.
Od powrotu do Melbourne żył w odrętwieniu. Wiedział, że po części to wina
nadmiaru obowiązków. Poświęcał niezbędne minimum czasu na spotkania ze zbyt
jak na jego gust współczującą rodziną, a resztę dzielił pomiędzy kobiety, o których
następnego ranka zapominał.
Veronica Bing pobudziła jego ciekawość do stopnia, który powodował w nim
dyskomfort.
Właśnie, dyskomfort. Wiedział, że to nie może być nic więcej niż zwykłe
pożądanie. Jego uczucie zaprowadziłoby ich w emocjonalny ślepy zaułek.
Wszystko, co kiedyś miał do zaoferowania, zostało w Londynie.
Poradzi sobie z tą przypadłością. Przebiegnie się albo popracuje, a tymczasem
powinien trzymać się kobiet takich jak Stacy. Słodka, nieskomplikowana Stacy,
która właśnie próbuje zwrócić na siebie jego uwagę.
- Słucham? - powiedział, odwracając się do chętnej dziewczyny, którą
ignorował praktycznie cały wieczór, śniąc na jawie o innej, od której powinien
trzymać się z daleka.
Stacy spojrzała na niego i uśmiechnęła się smutno.
- Nieważne.
Potem podniosła się i podeszła do cichego kąta, w którym stał jeden z
kelnerów. Mitch przez chwilę chciał ruszyć za nią i odzyskać zdobycz, ale nie
zdołał wykrzesać z siebie ani odrobiny energii. Zamiast tego jego nieposłuszny
L R
wzrok znów skierował się ku brunetce, która, jak się okazało, również na niego pa-
patrzyła.
- Nie pijesz? - zapytała Veronica.
- Tylko kiedy jestem spragniony. Jak twój drink?
- Działa.
Mitch podniósł się i zajął miejsce obok niej. Gdy spojrzał w jej oczy,
zauważył, że ona nadal myśli o słowach Phila. To go zmartwiło. Jako pracodawcę,
rzecz jasna.
- Więc dlaczego przeprowadziłaś się na drugi koniec kraju? Nie
rozmawialiśmy o tym podczas rekrutacji.
- O tym i o innych rzeczach też nie rozmawialiśmy. Pomyśl, ile czasu
zaoszczędziliśmy.
- Na szczęście teraz mamy go mnóstwo.
Uśmiechnęła się, ale tym razem bez radości.
- Tu się urodziłam.
- Kristin mi powiedziała. I?
- I... najbardziej lubię próbować nowych rzeczy. Poszerzać horyzonty. Kiedy
Kristin wspomniała mi o tej posadzie, pomyślałam, że to znakomita okazja, więc
przyjechałam.
- Rynek pracy w Gold Coast aż tak się nasycił, że nie było tam nic dla ciebie?
- Sam miałeś zbolałą minę, kiedy w końcu namówiłam cię na
sześciomiesięczny kontrakt. Powinieneś być zadowolony z tego, że nie jestem
osobą, która kurczowo trzyma się jednej posady czy jednego miejsca.
Zmarszczył brwi.
- Chcesz powiedzieć, że za sześć miesięcy wyjedziesz?
- Nie jestem wróżką, nie potrafię przewidzieć, co się stanie za pół roku -
odparła. - Mogę ci obiecać, że dopóki tu jestem, będę robić co w mojej mocy dla
Hanover House. A za sześć miesięcy, cóż, może ty będziesz chciał się mnie
L R
pozbyć, może ja nabiorę ochoty, aby ruszyć dalej. A może nadal będziemy mogli
sobie nawzajem się do czegoś przydać i zostanę. Mam wrażenie, że nie tylko ja
cieszę się z takiego układu.
Spryciara, pomyślał Mitch. Za sześć miesięcy może jej tu już nie być. Zdziwił
się, jakiego znaczenia nabrało dla niego to zdanie. Zanim doszedł do konkretnych
wniosków, przy stoliku pojawiła się Kristin.
- Przenosimy się do Goo-Goo. Idziecie z nami?
Mitch uniósł brwi.
- Sugerujesz, że miałbym iść ze swoimi podwładnymi do klubu nocnego?
Kristin kiwnęła głową, a potem uśmiechnęła się niepewnie.
- Właśnie. Powiedziałam im, że mnie wyśmiejesz, ale wszyscy mieli nadzieję
skorzystać z otwartego rachunku.
- Powiedz im, że rezygnuję. Z klubu i z płacenia za nich.
- Rozumiem. Veronica, masz ochotę potańczyć?
Mitch spojrzał na Veronicę, która stłumiła ziewanie.
- Chyba również zrezygnuję.
- Ty? Największa imprezowiczka, którą miałam przyjemność obserwować w
akcji?
- Mówi to osoba, która zamieniła kolczyk w nosie i dredy na beżowe
kostiumy i bliźniaki.
Mitch popatrzył na swoją asystentkę, która zaczerwieniła się i zaczęła
mamrotać coś pod nosem.
- Mamy z Borisem z samego rana spotkanie ze stolarzem w galerii - dodała
Veronica.
- Ze stolarzem? - zdziwił się Mitch, próbując powstrzymać cisnące się mu do
głowy sugestywne wizje Veroniki tańczącej samotnie pośrodku zadymionego baru.
- W sobotę?
L R
- Nie panikuj. Myślimy o kilku kosmetycznych zmianach. Nawet nie zauwa-
żysz różnicy.
- Więc dlaczego mam za nie płacić?
- Bo obiecałeś, że to zrobisz.
Kristin pochyliła się i pocałowała Veronicę w policzek.
- Porozmawiamy jutro.
Potem pochyliła się w kierunku Mitcha, ale w ostatniej chwili przypomniała
sobie, z kim ma do czynienia, cofnęła się więc i wyciągnęła rękę.
- Dobranoc, szefie.
- Dobranoc, Kristin. Do poniedziałku.
Dziewczyna mrugnęła do Veroniki i dołączyła do znajomych.
Mitch wyprostował się i wstał. Veronica wzięła ze stołu torebkę i zrobiła to
samo. Ich oczy się spotkały. Jej uśmiech był zmęczony, drżący i nieśmiały. Mitch
patrzył prosto przed siebie, gdy wyprowadzał ją z baru.
- Odprowadzę cię do samochodu.
- Nie przyjechałam samochodem. Domyśliłam się, że będzie alkohol. I że
będziesz płacił. Postanowiłam wykorzystać okazję. - Uśmiechnęła się szeroko. - Idź
- dodała, wyczuwając jego wahanie. - Nic mi nie będzie. Jest jasno, wszędzie pełno
ludzi. Zaraz złapię taksówkę. Ta sukienka jeszcze nigdy mnie nie zawiodła.
Znów się uśmiechnęła, a potem wzruszyła ramionami. Sukienka ześliznęła się
z jednego z nich. Mitch poczuł ucisk w gardle. Jego oczy przesuwały się powoli po
jej karku, gdy odwróciła się w stronę jezdni w poszukiwaniu taksówki.
Przypomniał sobie, jak Veronica mówiła mu, że za sześć miesięcy ruszy dalej. A do
tego czasu będzie robić dla niego wszystko, co w jej mocy.
Ciemne loki falowały wokół jej opalonej twarzy. Nagie ramię było na
wyciągnięcie ręki. Wyglądała jak czysta pokusa. Pomyślał, że powinien jechać do
domu. Musi tylko przejść przez ulicę.
L R
Noc była ciepła, ale Veronica, przyzwyczajona do tropików, zaczynała marz-
nąć. Przytupywała dziarsko, a jej złociste ramiona pokryły się gęsią skórką.
Gdy zaczęła szczękać zębami, Mitch zrozumiał, że jest zgubiony. Spojrzał na
rozgwieżdżone niebo, obiecując sobie, że za karę jutro rano przebiegnie pod górę
dwa kilometry więcej.
- Chodź - powiedział. - Odwiozę cię do domu.
L R
ROZDZIAŁ TRZECI
Veronica oparła głowę na zagłówku. Jej samochód był spełnieniem marzeń z
dzieciństwa, samochód Mitcha natomiast, luksusowy czarny kabriolet, stanowił
symbol kryzysu wieku średniego. Tyle że Mitchowi sporo brakowało do
pięćdziesiątki, a jeszcze więcej do przeżywania jakiegokolwiek kryzysu
wewnętrznego. Miał gładką skórę, szerokie ramiona, dosłownie tryskał witalnością.
Obserwowała go z siedzenia pasażera do czasu, gdy zatrzymali się między parkiem
rozrywki a imponującym gmachem Palais Theatre na Esplanadzie. Po drugiej
stronie ulicy rozpościerała się plaża St. Kilda.
- Naprawdę tu mieszkasz? - zapytał.
Pochyliła się i spojrzała na swój apartamentowiec. Właśnie w takich
miejscach zawsze mieszkała: pełnych energii, modnych, otoczonych przez
wspaniałe restauracje i ludzi, żeby nigdy nie czuć się samotnie.
Westchnęła głośno.
- Z dumą to potwierdzam.
- Ten hałas musi doprowadzać cię do szału.
Wzruszyła ramionami.
- Mieszkam sama od bardzo dawna, więc przywykłam do hałasu. Wieża
stereo jest u mnie włączona dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie przeszkadza
mi, że ktoś czasami roześmieje się pod moim oknem.
Mitch oparł się o kierownicę i ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się
fasadzie budynku, któremu zdecydowanie przydałby się remont - łuszcząca się
farba płatami odpadała, a w oknach zainstalowano kraty.
Veronica wybuchnęła śmiechem.
- Jest w porządku, Mitch. Naprawdę. Budynek jest solidny i bezpieczny. A ja
jestem już dużą dziewczynką i potrafię się o siebie zatroszczyć.
Odchylił się na pokryte jagnięcą wełną siedzenie i spojrzał na nią uważnie.
L R
- Naprawdę potrafisz, co?
Podniosła głowę.
- Oczywiście.
Kiwnął głową, jakby spodobała mu się jej odpowiedź.
- I właśnie dlatego już poradzę sobie sama.
- Mimo to... - mruknął, wyskakując z samochodu.
Nie mogła go zatrzymać, szybko więc wzięła torebkę, poprawiła sukienkę i
sięgnęła klamki, ale Mitch ją uprzedził i sam otworzył drzwi.
Popatrzyła na niego zaskoczona. Światło latarni oświetlało jego ciemne
włosy, oczy i garnitur. Uznała, że maniery jej nowy szef ma nieskazitelne.
- Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni ktoś otwierał przede mną drzwi -
zauważyła, czując przyspieszone bicie serca.
- Przykro mi to słyszeć.
- A mnie mówić. - Zatrzepotała rzęsami i wysiadła z samochodu ze
złączonymi kolanami, tak jak uczyła ją kiedyś jej staroświecka matka.
- Dziękuję.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Przysunął się do niej i zatrzasnął drzwi. Owionęła ją chmura jego zapachu -
świeżego i drogiego. Masochistka, szepnęła do siebie, oddychając głęboko i
zamykając oczy.
Gdy je otworzyła, zorientowała się, że stoi zbyt blisko Mitcha. Nie wiedząc,
co począć z rękami, zaczęła pocierać nimi ramiona. Noc była ciepła, ale czuła na
skórze mrowienie. A wokół zapadła nagle dziwna cisza.
- Nie sądzisz, że mój dom wygląda całkiem ładnie w świetle księżyca?
- Zdecydowanie tak - odparł po chwili wahania.
Nie widziała jego oczu, ale czuła na sobie jego wzrok. Nagle zrozumiała, skąd
to mrowienie. Mitch Hanover, jej zimny jak góra lodowa szef, skądinąd
dżentelmen, ma teraz w głowie rzeczy, o których myśleć nie powinien.
L R
Podniosła głowę. Księżyc właśnie wyszedł zza chmur i odbijał się w szarych
tęczówkach Mitcha. Nie patrzył na nią tak jak podczas rozmowy kwalifikacyjnej.
W jego oczach kryło się coś więcej niż dezorientacja, coś, co diabelnie
przypominało pożądanie.
Poczuła, że wali jej serce. Iskry, które zaczęły pomiędzy nimi przeskakiwać,
były niemal namacalne. Stało się jasne, że następny ruch, kolejny gest i pierwsze
słowo określą kierunek, w którym rozwinie się ich relacja.
Mitch w końcu spojrzał na zegarek i zmarszczył czoło.
- Chodź, odprowadzę cię do drzwi. Naprawdę muszę uciekać.
Czar prysł.
A tak niewiele brakowało, pomyślała Veronica, próbując zignorować
przekonanie, że zbyt łatwo otworzyła się przed człowiekiem, który jest dla niej
niedostępny. Idiotka.
- Biedny Mitch - powiedziała głośno. - Gdybyśmy wiedzieli, że wieczorny
drink będzie cię kosztował tyle sił, przesunęlibyśmy nasze spotkanie na niedzielne
popołudnie. - Nie oglądając się za siebie, ruszyła w kierunku muru z cegły, który
oddzielał budynek od ulicy.
- Jeszcze nigdy nie spotkałem kobiety, która w tak czarujący sposób
prowokowałaby mężczyznę, panno Bing.
- Prowokowała, panie Hanover? - Wbiła kod i uchyliła skrzypiącą żelazną
bramę, po czym odwróciła się do Mitcha z nikłym uśmiechem, dziękując
niebiosom za ciemności, które ukryły jej zaczerwienione policzki. - Prowadzę po
prostu uprzejmą konwersację ze swoim szefem, to wszystko.
Oparł się ramieniem o ścianę i wsunął ręce do kieszeni.
- Jeśli to nazywasz uprzejmością, współczuję tym, którzy próbują sobie radzić
z mniej uprzejmą wersją ciebie w sposób mniej umiejętny niż ja.
- Nie musisz. Tych mniej umiejętnych zwalam z nóg i zaraz potem znikam.
Jego oczy były nieruchome i kuszące.
L R
- Zostawiłaś kogoś mniej umiejętnego w Gold Coast?
- No i nici z uprzejmości - mruknęła, otwierając bramę.
Światło księżyca przenikało porośnięty bluszczem trejaż.
Mitch ruszył za Victorią krętą ścieżką, ignorując jej zawoalowaną sugestię, że
wolałaby na ten temat nie rozmawiać.
- Pytam, bo jako twój szef oczekuję, że dopełnisz warunków umowy. Sama
chciałaś podpisać ją na sześć miesięcy. Zgodziłem się, więc teraz cały ten czas
należy do mnie.
- Wydawało mi się, że żadna kobieta nie jest twoja.
- Miałem na myśli Hanover Enterprises.
- Cóż, dobrze, dopóki Hanover Enterprises jest świadome, że musi się mną
dzielić przez następne sześć miesięcy z właścicielem mojego mieszkania, który
skonstruował umowę bardziej przerażającą niż twoja, i z bankiem, do którego
należy mój samochód. Wygląda na to, że jestem niczyja, a już najmniej swoja
własna.
- Cieszę się.
- Nie ty jeden. Moje drzwi są na tyłach domu. Naprawdę dam sobie radę.
- Ale skoro zaszliśmy już tak daleko...
- Jasne. - Westchnęła demonstracyjnie i poprowadziła go na tył budynku
ścieżką obok fontanny, która nie działała od lat. Tu cisza wręcz dzwoniła w uszach.
Veronica słyszała swój własny oddech, stukot obcasów na nierównej ścieżce i, co
gorsza, głos wewnętrzny, który ostrzegał ją, że z każdym krokiem Mitch Hanover
jest coraz bliżej tego, by stać się jej mężczyzną.
Nic się między nimi nie wydarzyło, to nagłe przyciąganie, które odczuwała,
mogło nie wyjść poza ramy „prowokacji", nie pracowali ze sobą na tych samych
zasadach co ona i Geoffrey, a Mitch z pewnością potrafił doskonale się o siebie
zatroszczyć, nie zaszkodzi jednak być ostrożną. Dlaczego jej życie musi być takie
skomplikowane?
L R
Gdy w końcu dotarli pod jej drzwi, odwróciła się do Mitcha i zacisnęła wargi.
Potarła rękami ramiona.
- Zapomniałam już, jak chłodno jest tu wieczorem.
- Jest ponad dwadzieścia stopni.
- Jak już powiedziałam... Brr... - dodała w nadziei, że śmieszny odgłos
złagodzi to nieznośne napięcie.
Udało się, bo Mitch się roześmiał. Głęboki śmiech dosłownie ogarnął go
całego. Ogniki, które zapaliły się w jego oczach, podziałały na jej żołądek tak jak
wcześniej na jej serce. Otrząsnęła się nagle. Przecież to tylko oczy, nic więcej, nie
będzie już w nie patrzeć. Przez następnych pięć miesięcy i trzy tygodnie. Będzie
dobrze.
- Dzięki za drinka, szefie, za podwiezienie i za odprowadzenie. - Brzęknęła
kluczami i odsunęła się na przyzwoitą odległość.
- Cała przyjemność po mojej stronie, panno Bing - odparł z szarmanckim
ukłonem, który przypomniał jej, jak otworzył przed nią drzwi samochodu. I drzwi
baru. I jak przysunął krzesło podczas rozmowy o pracę.
Mitch jest nie tylko przystojny, opanowany i uprzejmy, po prostu jest
prawdziwym dżentelmenem. Rzadki okaz. Gdy jej serce zaczęło niespokojnie bić,
stwierdziła, że czas już zakończyć wieczór.
- W takim razie dobranoc! - zawołała, uśmiechając się radośnie. - Pchły na
noc.
Mitch przyglądał się jej przez chwilę. Victoria znów poczuła dreszcz. A gdy
uświadomiła sobie, że Mitch pochyla się, aby pocałować ją w policzek, odniosła
wrażenie, że jej skóra zapłonęła.
W ostatniej chwili Mitch zmienił zdanie i pocałował ją w usta. Pocałunek był
lekki jak piórko. Musnął jej wargi tak delikatnie, jakby całował ją w rękę, ale na
pewno nie był to niewinny pocałunek.
L R
Był jak magia, jak gwiezdny pył. Jakby planety ustawiły się w rzędzie i za-
częły strzelać w niebo promieniami. Dla dziewczyny takiej jak Veronica, która od
dzieciństwa marzyła o niezwykłych rzeczach, lecz nie doświadczyła wiele magii
podczas dwudziestu sześciu lat swojego życia, to było jak objawienie.
Zignorowała podszepty zdrowego rozsądku i zestaw reguł, którymi
zdecydowała się kierować w życiu, a których w ogóle nie potrafiła sobie teraz
przypomnieć, zamknęła oczy i oddała pocałunek.
Jeśli dla Mitcha ten gest nic nie znaczył, teraz się odsunie. Wstrzymała
oddech, próbując wymyślić zabawne usprawiedliwienie dla swojego czynu.
Ale wtedy on delikatnie przechylił głowę, otworzył usta i pocałował ją
namiętniej. Wszystko działo się powoli, było subtelne, słodkie i niespodziewane. I
gorętsze niż słońce w Gold Coast w środku lata.
Jej ramiona opadły, gdy się do niego przytuliła. Palce miała jak z wosku, a z
jej głowy wyparowały wszystkie rozsądne myśli. Mitch wysunął język i przesunął
nim delikatnie po jej zębach. W końcu się odsunął.
Veronica zamrugała powiekami. Mitch stał w cieniu, nie mogła więc dostrzec
wyrazu jego twarzy. Jak ma się teraz z nim pożegnać? Jak ma się dowiedzieć, czy
to był początek czegoś, czego nie chciała, czy raczej koniec czegoś, czego nagle
zapragnęła tak bardzo, że zabolało ją serce? O Boże, co ona narobiła?
- Chyba powinienem się już pożegnać - uratował ją w końcu Mitch.
- Nie będę się spierać - wykrztusiła.
- Dobranoc, Veronico.
- Dobranoc, szefie.
- Słodkich snów - dodał jeszcze, po czym odwrócił się i odszedł.
Veronica oparła się o drzwi i kilkakrotnie uderzyła w nie czołem. Próbowała
przekonać samą siebie, że Mitch nie ma pojęcia, że będzie o nim śnić tej nocy, ale
wiedziała, że to strata czasu.
L R
Mitch Hanover to sprytny facet. A sądząc po tym, jak zawrócił jej w głowie
jednym pocałunkiem, także doświadczony. Poziom jego umiejętności jest tak
wysoki, że w sumie mógłby przejść na zawodowstwo.
Potrafił całować, wiedział, o czym ona będzie w nocy śnić, a teraz dowiedział
się także, że nie jest na tyle bystra, aby nie angażować się w związek z własnym
szefem.
Jak to się stało, że znalazła się trzy tysiące kilometrów dalej, a mimo to tkwiła
w tym samym punkcie?
Zimna wiosenna mżawka była kolejnym szokiem dla organizmu Veroniki,
która przywykła do upalnych dni i balsamicznych nocy. Na szczęście w wieczór
prezentacji w Hanover House w ramach kwartalnej Wielkiej Australijskiej Aukcji
Sztuki i Antyków niebo było bezchmurne.
Przerażona Veronica nie zwracała jednak tym razem uwagi na sprzyjającą
aurę. Co ona tutaj, do cholery, robi?
Przejechała spoconymi dłońmi po obcisłej czerwonej spódnicy w kratkę,
podniosła stopę i wsunęła palec pod piętę swoich szczęśliwych czerwonych szpilek,
aby upewnić się, że są wygodne. Potem wzięła głęboki oddech i zagłębiła się
ostrożnie w tłum ludzi.
Przysłuchiwała się rozmowom, w których opisywano zebrane eksponaty, aby
potem wykorzystać dokładnie te same określenia w dzień aukcji. Zamierzała, rzecz
jasna, sama włączyć się do jednej z dyskusji, ale na razie szczęście jej nie sprzyjało,
co tylko pogłębiało jej zdenerwowanie.
Szybko zorientowała się, że to nie jest zjazd wielbicieli komiksów czy
używanych samochodów. Ci ludzie byli jakby żywcem wyjęci ze starego filmu z
Katherine Hepburn. Eleganccy, wyniośli, władczy. Zdołała się zaprzyjaźnić z
jednym z nich, co najwyżej z dwoma. Wszyscy inni nawet nie próbowali kryć
przekonania, że na drabinie społecznej stoją znacznie wyżej od niej.
L R
Po raz pierwszy od powrotu do Melbourne opadły ją wątpliwości. Podczas
gdy ona opiekowała się chorą matką, jej rówieśnicy zdobywali tytuły naukowe i
wymarzone zawody. Nagle zaczęło się jej wydawać, że nigdy ich nie dogoni.
Po kolejnych dwudziestu minutach doszła do wniosku, że osoba, która
powinna tu teraz być i ją wspierać, ją zawiodła. Nie spędziła całego wieczoru przy
drzwiach, czekając na pojawienie się Mitcha. Długo tam stała, ale przecież nie cały
czas. Niepotrzebnie zresztą. Atmosfera w sali zmieniła się zauważalnie, gdy tylko
się pojawił. Miarowe buczenie arystokratycznych głosów podniosło się o jeden ton,
gdy w drzwiach stanął ich książę.
Odwróciła głowę. Mitch wyróżniał się nawet w tym towarzystwie. Był
wyższy, przystojniejszy, po prostu doskonały. Podły łajdak. Od pięciu dni nie
dzwonił, a telefony w jego biurze odbierała tylko Kristin.
- Pani Veronica Bing?
Za jej plecami rozległ się słaby głos. Odwróciła się, miotając w duchu obelgi
na Bogu winnego Mitcha, i zobaczyła, że uśmiecha się do niej niski mężczyzna w
niedopasowanym tweedowym garniturze.
- Nazywam się Charles Grosse. Jestem agentem i biorę udział w licytacjach w
imieniu prywatnych kolekcjonerów. Może słyszała pani o mnie?
Veronica przygryzła wargę. Świetnie! Dlaczego Charles nie pojawił się pół
godziny temu, gdy czuła się jak sierotka? Teraz musi porozmawiać z Mitchem,
potrzebuje jego spokoju, zanim eksploduje z napięcia.
- Bardzo mi miło, Charles - powiedziała, wyciągając rękę. - Jest tu na pewno
mnóstwo eksponatów, które mogą przykuć uwagę człowieka o tak wyrobionym
guście jak pański.
Przesunęła się tak, aby Charles stanął pomiędzy nią a Mitchem. Był niższy
nawet od niej.
- Jest jedna czy dwie rzeczy, które mi się spodobały - odparł.
L R
Zamrugała powiekami i spojrzała na mężczyznę, który trzymał jej dłoń i ma-
sował ją delikatnie wilgotnymi palcami. Coś podobnego!
- Proszę zaczekać, aż podadzą krabowe ptysie, będzie pan zachwycony.
Powoli wyswobodziła się z uścisku ręki Charlesa i położyła mu dłoń na
plecach, aby delikatnie popchnąć go w stronę bufetu, a potem zniknęła w tłumie,
szukając wzrokiem swojego szefa.
Torował sobie drogę wśród znajomych, ściskając dłonie, całując policzki,
uśmiechając się i kiwając głową. Próbowała dostrzec, czy jest z nim jakaś nowa
blondynka, ale nikogo nie zauważyła. Szybko doszła do wniosku, że to nic nie zna-
czy, ale przynajmniej odzyskała pewność siebie.
- Nie są tacy groźni, na jakich wyglądają - powiedział ktoś za nią.
Odwróciła wzrok od Mitcha i zobaczyła szczupłą, mniej więcej
pięćdziesięcioletnią kobietę w bladoniebieskim kostiumie, z perłami w uszach i na
szyi.
- Słucham?
Kobieta machnęła wąską dłonią.
- Wieczory takie jak ten polegają głównie na przyglądaniu się konkurencji.
Wszyscy ci ludzie znają się od pokoleń. Doskonale wiedzą, ile każdy z nich może
tutaj wydać. Świeża krew to dodatkowe zero do zakupu. Nie bierz do siebie tych
spojrzeń spode łba.
Veronice opadły ramiona.
- To takie widoczne?
Kobieta roześmiała się.
- Tylko dla wprawnego oka. Masz już faworyta?
- Klienta czy eksponat?
Wzrok kobiety prześliznął się uważnie po sylwetce Veroniki. Przez chwilę
czuła, jak bladoniebieskie oczy kobiety zaglądają w głąb jej duszy.
- Podobasz mi się.
L R
Veronica roześmiała się.
- Proszę to rozgłosić. A teraz pani. Czy ma pani jakiś ulubiony eksponat?
- Chodź ze mną.
Veronica pozwoliła poprowadzić się przez tłum w róg pokoju.
- Tutaj - powiedziała kobieta.
Stanęły przy tacy z medalami i biżuterią, ułożonymi na delikatnie
postrzępionej poduszce z granatowego aksamitu. Veronica poprosiła pracowników
galerii, żeby postrzępili poduszkę jeszcze bardziej, tak by wyglądała na szykownie
postarzoną, a nie wyciągniętą z kufra pełnego kulek na mole, w którym spoczywała
przez ostatnich pięć lat.
Kobieta wskazała palcem cienką obrączkę z białego złota wysadzaną wieloma
małymi brylancikami, w której osadzono jeden większy. Kamień był nieduży,
obrączka straciła doskonały okrągły kształt, ale Veronica nie mogła oderwać od
niego oczu. Wyglądał... tak smętnie i samotnie, jakby wypełnił swoje zadanie
dawno temu i nie potrafił określić, co się z nim teraz stanie.
- Ma jakieś znaczenie historyczne?
- To był pierścionek babki mojego męża.
- Naprawdę? To urocze. Ale dlaczego go pani sprzedaje?
W momencie, w którym wypowiedziała te słowa, pojęła, że pytanie jest
nietaktowne. Przecież ta kobieta może tu stać w tym swoim kostiumie od znanego
projektanta, a w domu jeść tylko jabłka. A może pierścionek jest pamiątką po
utraconej miłości? Albo ta dama jest nałogową hazardzistką i potrzebuje pieniędzy
na spłatę długów. Veronica widziała już przecież facetów sprzedających karty
bejsbolowe, zabytkowe samochody i domy z mniej istotnych powodów.
- Sprzedaż pamiątek rodzinnych na każdej aukcji jest naszym znakiem
rozpoznawczym. Dowodzi tego, że popieramy tę markę nazwiskiem.
Veronica nagle poczuła, jakby umknęła jej ważna część tej rozmowy.
- Jestem Miriam Hanover - wyjaśniła kobieta.
L R
Matka Mitcha. Powinna była od razu rozpoznać inteligencję w jej oczach i
najwyraźniej rodzinny urok osobisty.
- Veronica Bing - powiedziała, wyciągając rękę.
- Miałam nadzieję, że Mitch zrobi w końcu z niego użytek, ale od czasów
Londynu jego zainteresowania koncentrują się na radosnych, lśniących i
zbytecznych rzeczach. Zwłaszcza na tlenionych blondynkach.
Veronica dosłownie zaniemówiła.
- I szybkich samochodach - dodała Miriam. - To pierwsze to stosunkowo
świeże zainteresowanie, z którego, mamy nadzieję, z czasem wyrośnie, a to drugie
to męska rzecz. Mój mąż jest taki sam. Pokażcie mu samochód z białymi pasami na
masce, a oczy mu wyjdą z orbit.
- Mamo, zostaw tę biedną kobietę w spokoju. - Głos Mitcha rozległ się
zdecydowanie za blisko jej prawego ucha. Zaraz potem Mitch pochylił się i
pocałował matkę w policzek.
Veronica nie odwróciła głowy. Widziała go po raz pierwszy od czasu ich
pocałunku. Po trzecim dniu zdecydowała, że to wydarzenie nic nie znaczy, bo
najwyraźniej w Melbourne ludzie są po prostu bardziej wylewni, niż jej się
wydawało. Jednak gdy poczuła jego zapach, a jego masywna sylwetka naruszyła jej
osobistą przestrzeń, zrozumiała, że to nic znaczy bardzo dużo.
Na szczęście głos Miriam przerwał jej rozważania, zanim zrobiła coś
nierozsądnego. Albowiem miała ochotę chwycić go za poły marynarki, zaciągnąć
do ciemnego kąta i błagać, by jej powiedział, o co w tym wszystkim chodzi.
- Właśnie opowiadałam Veronice historię pierścionka babci, żeby mogła jej
użyć podczas aukcji w przyszłym tygodniu.
- Wybrałaś na aukcję ten pierścionek?
Miriam kiwnęła głową.
- Leży w szufladzie i tylko przyciąga kurz. Stwierdziłam, że już pora. Chyba
że ty wolałbyś zaczekać?
L R
Mitch wpatrywał się w pierścionek.
Veronica spojrzała na Mitcha, który zamrugał powiekami, a potem podniósł
oczy na matkę z miną człowieka, który nie ma żadnych trosk.
- Sprzedaj go. Jenkinsonowie pytali o ciebie. Pora wmieszać się w tłum.
- Dobrze. - Miriam pocałowała syna w policzek, a potem wyciągnęła w
kierunku Veroniki wypielęgnowany paznokieć. - A ty, moja droga, po pokazie
pojedziesz z nami do domu na kolację.
Veronica przeniosła wzrok na Mitcha, przekonana, że zaprotestuje. Jego twarz
jednak przypominała beznamiętną maskę. To wystarczyło, by jej przekorna natura
doszła do głosu.
- Miriam, to najmilsza propozycja, jaką słyszałam od powrotu do Melbourne.
Jestem zachwycona zaproszeniem.
Policzek Mitcha drgnął, a Veronica poczuła, że odniosła drobne zwycięstwo.
- Cudownie. Teraz muszę pogadać z Jenkinsonami. To wspaniała para. I nasi
najlepsi klienci - dodała, puszczając do Veroniki oko. - Mitch poda ci adres,
dobrze?
Odeszła, zostawiając Mitcha i Veronicę samych.
- I co o tym sądzisz? - zapytała go.
- O czym?
Zacisnęła dłonie, aby powstrzymać się przed uderzeniem go w ramię za
totalny brak empatii.
- Och, sama nie wiem. Może o tuzinie zmian, nad którymi spędziliśmy
poprzednie dwa tygodnie, wychodząc z siebie, żeby zdążyć ze wszystkim przed
dzisiejszym pokazem? Chcieliśmy ocalić ci skórę.
- Moja skóra ma się całkiem dobrze.
W końcu się poddała i wyrzuciła ręce w górę. Ten facet jest po prostu...
okropny!
L R
- W porządku. Miłego wieczoru, Mitch. Spróbuj krabowych ptysiów. Roz-
pływają się w ustach.
Odsunęła się, ale wtedy na jej ramieniu zacisnęła się ręka Mitcha. Odwróciła
się i spiorunowała swojego szefa wzrokiem, próbując rozszyfrować, co kryje się w
jego nieprzeniknionych szarych oczach. Dostrzegła tylko skruchę. Te oczy były
łagodne i ujmujące, a usta wyginały się w pełnym poczucia winy uśmiechu.
Przynajmniej już wie, jakim cudem Mitch tak szybko podbija serca tych
blondynek.
- Wybacz mi.
Delikatnie uwolniła ramię. Potrząsnęła włosami i spojrzała mu prosto w oczy.
- Powiedz, że galeria wygląda fantastycznie, to się zastanowię.
- Najpierw powiedz mi, ile to kosztowało, a potem ja ci powiem, czy mi się
podoba.
Jasne. Ten pocałunek był bez znaczenia. Chwilowa utrata zdrowego rozsądku.
Zaburzenie relacji szef-pracownik. Tego wieczoru znów wrócili do interesów. I do-
brze. Ona też wolałaby, aby tak zostało. Skrzyżowała ramiona na piersi, aby
stłumić przypływ żalu.
- A jeśli ci powiem, że renowacja kosztowała połowę tego, o co prosiłam
podczas rozmowy?
- Połowę? - Uniósł brwi, a ona w końcu poczuła, że skupił na niej całą swą
uwagę.
Mitch Hanover dba tylko o interesy. Zaczynała rozumieć, dlaczego blondynki
długo z nim nie wytrzymywały.
- No dobrze, dwie trzecie - przyznała - ale i tak uważam, że jestem wspaniała.
I gdy już odzyskała równowagę, zbił ją z tropu kolejnym wybuchem śmiechu.
- Tylko pamiętaj, że nie zatrudniłem cię tu w roli dekoratora wnętrz. Masz
sprzedawać te bibeloty po cenie znacznie wyższej niż wywoławcza. I udowodnić
tym ludziom, którzy powierzyli nam swoje pamiątki rodowe, że jesteśmy warci
L R
ryzyka. Zrób to, a może przyznam, że jesteś wspaniała - powiedział, uśmiechając
się leniwie.
Miała ochotę go uderzyć. Nigdy jeszcze nie spotkała nikogo, kto byłby
jednocześnie tak czarujący i irytujący.
- Nie ma dzisiaj Stacy? - zapytała.
Mitch odwrócił się plecami do tłumu i pochylił lekko.
- Dzisiaj nie - szepnął jej do ucha.
I nagle zrozumiała, że interesy to ostatnia rzecz, o której Mitch teraz myśli.
Jeśli nie będzie ostrożna, wyląduje przez tego faceta w domu wariatów.
Jej wzrok przykuła machająca w jej kierunku dłoń. Kochany Boris. Poczuła
taką ulgę, że była gotowa go ucałować.
- Lepiej już pójdę - powiedziała. - Obowiązki.
Odeszła tak szybko, jak pozwalały na to czerwone szpilki, wdzięczna
niebiosom, że tym razem Mitch jej nie zatrzymywał.
L R
ROZDZIAŁ CZWARTY
Mitch oparł się o udrapowaną różowym aksamitem ścianę. To coś nowego,
pomyślał.
Tak
jak
okazały,
nowoczesny,
ciemnoczekoladowy
zestaw
wypoczynkowy pośrodku sali, stanowiący przeciwwagę dla antyków rozłożonych
na szklanych półkach i świeżo malowanych białych ścian.
Prawdę powiedziawszy, galeria wyglądała tak odmiennie, że Mitch przystanął
w połowie schodów i zaczął szukać wzrokiem tabliczki z napisem Hanover House,
by się upewnić, że nie pomylił budynków. Wszystko było tu jasne i pełne życia.
Stali klienci poświęcali nowemu wystrojowi wnętrza tyle samo uwagi co
wystawionym na aukcję eksponatom. Wszyscy uśmiechali się, pili szampana i
mówili o galerii w sposób, jakiego Mitch nie słyszał od... No cóż, nigdy tak o
galerii nie mówili.
Zatrzeszczał mikrofon. Ktoś głośno odchrząknął i wtedy wszyscy jak jeden
mąż odwrócili głowy w kierunku małej sceny w głębi pomieszczenia.
Na konserwatywnym dębowym podium stanęła Veronica Bing. Jej włosy
spływały kaskadą na odsłonięte ramiona, falbanki tańczyły na wykończeniach
bluzki bez rękawów, a krągłości poniżej talii opinała czerwona spódnica w kratkę,
która kończyła się tuż za kolanami, zapewniając strojowi wymagane minimum
przyzwoitości i jednocześnie czyniąc z jego właścicielki najseksowniejszą kobietę
w sali.
A on dodatkowo wiedział jeszcze, jak smakuje jej skóra i ona sama, bo
przecież już raz ją pocałował.
- Czy to w ogóle działa? - zapytała Veronica, pukając palcem w mikrofon.
Po sali przeszedł szmer.
- Rozumiem, że tak. - Veronica uśmiechnęła się ze skruchą. - Tych państwa,
którzy mnie jeszcze nie znają, pragnę poinformować, że nazywam się Veronica
Bing i jestem nowym licytatorem Hanover House. Aby zdusić plotki w zarodku,
L R
powiem, że tak, jestem z Golden Coast, ale nie powinniście mieć mi tego za złe.
Urodziłam się i wychowałam w Melbourne, tak więc... Bernie, gdzie jesteś?
Tłum rozstąpił się przed Berniem, właścicielem wytwórni sprzętu
sportowego, prezesem klubu piłkarskiego, prawdziwym koneserem sztuki i jednym
z najbogatszych mężczyzn w sali, który zaczerwienił się po cebulki włosów.
- Bernie, przyjmuję zakład. Twoje Koty przeciwko moim Srokom w ten
weekend, tak?
Bernie zasalutował, a potem zrobił, co w jego mocy, aby zapaść się pod
ziemię.
Veronica oparła się o pulpit w pozie, jakby planowała zdradzić publiczności
wielki sekret.
- Moi drodzy, czuję dzisiaj ogromną energię zgromadzoną w tej sali. To mi
mówi, że aukcja, która odbędzie się w Hanover House w przyszły piątek, będzie
wielkim wydarzeniem sezonu. Przynieście portfele, przygotujcie się do oddania
ostatniej koszuli i swoich serc, bo ta olśniewająca kolekcja jest w zasięgu waszej
ręki. A do tego czasu pijcie, rozmawiajcie, rozglądajcie się i wyobrażajcie sobie, że
ta broszka, to krzesło czy ten obraz ozdabiają wasz dom. W przyszłą sobotę to
wszystko może być wasze. Chyba że osoba, która stoi obok, zapłaci więcej.
Ukłoniła się i zeszła ze sceny, odprowadzana burzą oklasków. Dosłownie
zahipnotyzowała tłum. Wykazała się taką brawurą, że Mitch zaczął się zastanawiać,
czy Veronica czegokolwiek się obawia.
Znał kiedyś kobietę równie nieustraszoną. Życie z nią oznaczało radość i ból -
doświadczył ich zbyt wiele. Obserwował, jak Veronica ściska dłonie i toruje sobie
drogę w tłumie. Była nieustraszona, ale jakże się różniła od pilnej, skupionej i
delikatnej Claire o miękkich kasztanowatych włosach, w malutkich okularkach,
która uśmiechała się do niego, gdy pracowała nad swoją dysertacją przy ku-
chennym stole.
- Znalazłeś prawdziwy skarb. - Za jego plecami rozległ się znajomy głos.
L R
Mitch zamrugał powiekami i odwrócił głowę do matki. Przez chwilę myślał,
że matka ma na myśli Claire, ale szybko zorientował się, że patrzy na Veronicę i
szeroko się uśmiecha.
- To nie moja zasługa. To przyjaciółka Kristin ze studiów.
- Nie bądź taki skromny. Cieszę się, że nie pokazałeś jej drzwi. Byłaby to
twoja najgłupsza decyzja w życiu.
- Nie jestem aż tak bezduszny.
- Bezduszny? Nie. Może nieco ograniczony. Tego się obawiałam, aż do teraz.
Ona jest jak powiew świeżego powietrza, którego wszyscy tu potrzebowaliśmy.
- To tylko sześciomiesięczny kontrakt, mamo. Nie próbuj się do tego
przyzwyczaić.
- Sześć miesięcy autentycznego przywiązania jest warte więcej niż sześć lat
bez niego, przecież wiesz. - Uściskała ramię syna i pocałowała go w policzek. - Do
zobaczenia w domu, skarbie. Mam nadzieję, że dopilnujesz, aby nasza mała
przyjaciółka dotarła tam cała i zdrowa.
Cała i zdrowa? Ta dziewczyna ma taki tupet, że poradziłaby sobie lepiej niż
on w każdej ciemnej uliczce. Chyba wyczuła, że o niej myśli, bo odwróciła się i
spojrzała mu prosto w oczy. Stała o dobre dziesięć metrów od niego, otoczona
ludźmi, ale wystarczyło jedno spojrzenie, by jego skóra stała się cieplejsza. Zaczął
wyobrażać sobie, co mogłoby się wydarzyć na tej kanapie, gdyby nagle zostali
sami.
Jej brwi wygięły się pytająco, a uśmiech stał się jeszcze szerszy. Wtedy
przypomniał sobie, ile bólu i gniewu kosztowała go ostatnia kobieta, wobec której
żywił intensywne uczucie. Uniósł do góry kciuk, a potem odwrócił się i ruszył w
stronę baru.
Veronica patrzyła, jak Mitch odchodzi. Jej serce waliło jak szalone, a gardło
zaciskało się, utrudniając oddychanie.
L R
Wiedziała, że to efekt publicznego wystąpienia, ale objawy te znacznie się
pogłębiły, gdy zauważyła, jak poważnie Mitch patrzy na nią z drugiego końca sali.
A potem uniósł kciuk i uśmiechnął się. Znów schował się w swej skorupie.
Jednak to, co zobaczyła w jego oczach, dosłownie zbiło ją z nóg. Emanował
niepojętym dla niej bólem i przenikliwym smutkiem. Ona czuła to samo, gdy
muzyka, hałas i towarzystwo nie wystarczały, aby zapomniała, że straciła
wszystkich, których kochała.
Nie miała jednak pojęcia, dlaczego on mógłby tak się czuć. Przecież ma
urodę, inteligencję, wdzięk, kochającą rodzinę, doskonałą i nienaruszoną.
- Byłaś fantastyczna! - krzyknęła jej Kristin do ucha.
Veronica aż podskoczyła, wbijając sobie prawy obcas w palec lewej stopy.
- Nie zrobiłam z siebie kompletnej idiotki?
- Skądże! Wszyscy byli zachwyceni. Są przyzwyczajeni do ludzi, którzy
kłaniają się im w pas, a ty byłaś najbardziej oryginalną rzeczą, jaką widzieli od
wieków. Przecież w gruncie rzeczy rzuciłaś im wyzwanie! To było wspaniałe!
Veronica wzięła z tacy kieliszek różowego szampana, aby uspokoić drżenie
rąk.
- Mitch podniósł w górę kciuk, a potem zniknął. Jesteś pewna, że nie naradza
się teraz z prawnikiem, jak mnie zwolnić?
Kristin prychnęła.
- Nim się nie martw. Dopóki jest frekwencja i zysk, będzie zadowolony.
Nawet on dziś nie ma powodu do narzekań. To cud. W tym tygodniu był tak
uśmiechnięty i serdeczny, że pomyślałabym, że się zmienił. Ale on potrafi być taki
na zawołanie, jeśli ma w tym cel. Nie mam pojęcia, co siedzi w tej jego głowie,
chociaż bardzo chciałabym się dowiedzieć.
Veronica wypiła łyk szampana, po czym rzekła:
- Pocałowałam go.
L R
Kristin nie odzywała się tak długo, że Veronica zaczęła się zastanawiać, czy
wypowiedziała te słowa na głos.
- To znaczy, nie sądzę, że dlatego Mitch się zmienił, ani nic takiego, ja tylko...
Musiałam komuś to powiedzieć. Wiem, wiem, muszę się leczyć. Zrozumiem, jeśli
się mnie wyrzekniesz. Ja...
- Kiedy i gdzie to się stało?
- W piątek, po imprezie. Odwiózł mnie do domu i odprowadził do drzwi.
Pocałowaliśmy się. Najpierw zachowywał się jak dżentelmen, był trochę
nadopiekuńczy, a potem... To się tak jakby stało samo.
- Pocałowałaś Mitcha? Ty? A on ci pozwolił?
- No wiesz!
Kristin zamachała ręką.
- Źle to powiedziałam. Po prostu... on jest taki... ty jesteś... Cóż, nie jesteś
blondynką. Nie jesteś bezmyślna. A osiemnaście lat skończyłaś dawno temu. Jesteś
taka... fajna. I inteligentna. I prawdziwa. A on nie uciekł z wrzaskiem?
- Sugerujesz, że faceci mają w zwyczaju uciekać przede mną z wrzaskiem?
- Nie! Ależ skąd.
- Nie zamierzam go usidlić. To by było bezproduktywne. A poza tym, on
pocałował mnie pierwszy.
Kristin spojrzała na nią z powagą.
- Przestań, Kristin, nie patrz tak na mnie. Nie powinnam była tego mówić. To
nic takiego. Jestem pewna, że to się więcej nie wydarzy. - Zaczęła skubać wargę. -
A od kiedy to Mitch chodzi taki odmieniony?
Kristin spojrzała przez salę na swojego szefa, który właśnie czarował
lokalnego marszanda.
- Cóż, od paru dni. Chyba od zeszłego piątku. Ale nowina!
L R
- Nowina? Skąd! To był przypadek. Nikt tego nie planował i na pewno się to
nie powtórzy, bo mogłoby to zepsuć atmosferę w pracy. Przecież wiesz, że już
przez to przechodziłam.
- Masz na myśli tego faceta z Gold Coast, który wydzwaniał do ciebie cały
tydzień?
- Tak, Geoffreya. A przed nim był Adam z Sydney Car Sales, który naprawdę
wydawał się być miły i rozsądny do chwili, gdy znalazłam go na swojej
wycieraczce pogrążonego w łzach, bo jego matka nie pozwoliła mu się wy-
prowadzić, dopóki się nie zaręczy. I Roger, agent nieruchomości z Adelajdy, który
już w czasie rozmowy o pracę wypytywał, czy jestem mężatką i czy umiem robić
pieczeń. Niewątpliwie okres, który spędziłam, opiekując się mamą, wytworzył
wokół mnie specyficzną aurę. Przyciągam tylko samotnych zdesperowanych
mężczyzn. A Mitch nie jest taki. I dlatego się pogubiłam.
Kristin uścisnęła jej dłoń.
- Nie bądź taka skromna, kochanie.
Veronica wzruszyła ramionami.
- Tak czy inaczej, to ostatnia rzecz, jakiej bym chciała. Naprawdę chcę tu
popracować dłużej niż sześć miesięcy. Chciałabym pomieszkać gdzieś na tyle
długo, aby nawiązać przyjaźnie, znaleźć swoją ulubioną restaurację i poczuć, że
jestem częścią czegoś większego. A całowanie się z szefem mi w tym nie pomoże.
- Tamci faceci po prostu nie byli dla ciebie. Sama przecież mówiłaś, że to
naturalne, kiedy ludzie spotykają swoich partnerów w pracy. Gdzie indziej w tych
czasach dziewczyna może kogoś spotkać? W barze? W internecie? Powiedz. Ja nie
miałam wiele szczęścia.
Veronica roześmiała się, co jednak wcale nie poprawiło jej humoru.
- Może byłam zbyt surowa. Romans z przystojniakiem na pewno nie
skrzywdził jeszcze żadnej dziewczyny. Nawet z takim, który każdej przykleja
etykietę z datą przydatności. Może jesteśmy dla siebie stworzeni? - Upiła łyk
L R
szampana, a potem odstawiła ciepły kieliszek na tacę. - Nie. Masz rację - dodała,
chociaż Kristin nie powiedziała ani słowa. - Lepiej to tak zostawić, a winę zrzucić
na koktajle i światło księżyca. Czas minie, zażenowanie zniknie. Będziemy się
sprzeczać o biznes, a on znajdzie sobie jakąś zygotę do całowania. I już.
Postanowione.
- Veronica, kochanie, ja tylko próbuję ci powiedzieć, że to wcale nie jest takie
proste, jak utrzymujesz.
- Ależ oczywiście, że jest. Po prostu trzeba powiedzieć nie.
- Ale przecież ty go lubisz.
- Ja... No dobrze, lubię go. Przy nim mam motylki w brzuchu. Nie
przeszkadzają mi nawet jego wykrochmalone koszule.
- Cóż, w taki bądź razie powinnam cię ostrzec: jesteś pierwszą prawdziwą
kobietą, na którą spojrzał od czasu Claire.
- Kim jest Claire?
Kristin przygryzła wargę.
- Claire Mitcha. No, mówiłam ci o niej. A jeśli nie ja, to ktoś inny.
- Nie, nikt mi nic nie powiedział.
Kristin nagle zaczęła rozglądać się nerwowo, jakby szukała drogi ucieczki, a
Veronice strach ścisnął gardło.
- Kristin, kim jest Claire?
- Kochanie, Claire to jego żona.
- Mitch ma żonę? - Głos Veroniki przeszedł w pisk, na dźwięk którego ludzie
zaczęli odwracać głowy, dlatego szarpnęła przyjaciółkę za ramię i pociągnęła ją za
sobą do gabinetu Borisa. - Ma żonę? - zapytała znowu.
- Już nie. Ale miał, przez sześć lat. Zanim go poznałam. Chyba wszyscy,
którzy go wtedy znali, zostali zwolnieni z firmy. Poza Borisem i ekipą Hanover
House, którą ocalili jego rodzice.
- Co się stało?
L R
- Zmarła. Nagle. Chyba tętniak. Mieszkali w Londynie. Mitch wrócił do Au-
stralii zaraz po tym, trzy lata temu. Przeszedł przez firmę jak burza, wymachując
siekierą i nie biorąc jeńców. Zatrudnił mnóstwo świeżej krwi, między innymi mnie.
Dosłownie z dnia na dzień odbudował rodzinny interes. I od tamtej pory nie
odpuszcza.
- I stąd ta armia blondynek?
Kristin uśmiechnęła się blado.
- One przyszły potem. Pojawiały się i znikały tak szybko, że nie wiem, po co
trudziłam się wprowadzaniem ich nazwisk do jego kalendarza. A potem pojawiłaś
się ty.
- Pojawiłam się?
- Jestem taka głupia! Powinnam była to przewidzieć. Tamtego popołudnia po
rozmowie z tobą zachowywał się dziwnie, jakby miał mrówki w spodniach. A
potem zgodził się na drinka w piątek. To był szok. A od tego czasu chodzi i pod
nosem pogwizduje. To wszystko przez ciebie.
Veronica zaczęła się cofać, aż uderzyła biodrem w biurko.
- Przeze mnie? Dlaczego? Nic nie zrobiłam.
- Po prostu jesteś sobą.
Veronica tak długo potrząsała głową, aż jej włosy się rozsypały i zakryły
oczy.
- Przecież ja tylko żartowałam o tym romansie z przystojniakiem. Nie
zamierzam być źrenicą oka jakiegoś wdowca. Jestem tu, bo chciałam uciec od
takich właśnie historii.
- Mitch jest najbardziej niezależną osobą, jaką znam. Jest tak
samowystarczalny, że czasami się zastanawiam, po co w ogóle mnie zatrudnił.
Wydaje mi się, że bardziej dla rozrywki niż do pracy, bo to, co robię ja, on mógłby
robić z zawiązanymi oczami. Co jednak nie zmienia faktu, że odkąd go znam, ty
jesteś pierwszą prawdziwą kobietą, która wywarła na nim wrażenie.
L R
Veronica poczuła panikę.
- Nie zrobiłam żadnego wrażenia. To tylko... Jestem irytująca, jak swędzące
miejsce, które facet musi podrapać, zanim zdecyduje, że jestem idealną kandydatką
na żonę. Pocałował mnie, ale potem w ogóle się do mnie nie odzywał, chyba więc
jesteś w błędzie. Możemy założyć, że to była anomalia. Może w świetle księżyca
moje włosy są jaśniejsze i to go zmyliło?
- Mam więc zignorować fakt, że dzisiaj wszystkim postawił lunch?
Osiemdziesiąt osób na dwóch piętrach zajadało się dziś w południe sushi bez
powodu?
O Boże, znów to samo, pomyślała Veronica, ukrywając twarz w dłoniach. W
głębi ducha wiedziała jednak, że tym razem jest inaczej. Ten facet nie chciał się z
nią wiązać i nie prosił, żeby gotowała mu obiady. Nie śpiewał dla niej serenady, nie
kupował kwiatów, nie był dla niej nawet szczególnie miły.
Trzymał ją w pogotowiu i oczekiwał, że raz po raz będzie mu coś
udowadniać. A ona z każdym dniem coraz bardziej chciała osiągnąć sukces. Nie dla
siebie, nie dla kariery, ale dla niego. Jakby jego opinia była najważniejsza.
Bo naprawdę go polubiła, i to bardzo. Jak można go nie lubić? Jest
przystojny, ma ironiczne poczucie humoru i silną osobowość. A jego pocałunek...
sprawił, że dosłownie się rozpłynęła. Nigdy wcześniej nie czuła się tak w
ramionach mężczyzny - wolna, gotowa zapomnieć o swoim wielkim planie na
życie.
Jednak Mitch miał kiedyś żonę. Ból w jego oczach znaczył, że wciąż był
pogrążony w żałobie. A ona nie zamierza brać na siebie takiego ciężaru i
oczekiwań, które on wniesie w każdy nowy związek. Sama miała wystarczająco
dużo zmartwień.
- I co zamierzasz z tym zrobić? - zapytała Kristin delikatnie.
- Nie mam bladego pojęcia.
L R
Wieczór dobiegł końca, ostatni goście wyszli, a Mitch postanowił w końcu
zaspokoić dręczącą go potrzebę i podszedł do Veroniki.
- Co za wieczór - zauważył.
Odwróciła się na pięcie i obrzuciła go takim spojrzeniem, że prawie podniósł
obie ręce do góry. Cały czas się ruszała, zbierała zużyte serwetki i zmiatała
okruszki ze stołów.
- Możesz się już wyluzować, wiesz?
- A po co? Życie jest krótkie. Trzeba je przeżyć w pełni. Pędzić co sił. Nie
brać jeńców.
- Strasznie to męczące.
Spojrzał jej w oczy. Było w nich tyle emocji, których nie potrafił nazwać. Co
do jednego miał jednak pewność: Veronica nie jest szczęśliwa.
- Lepsze to, niż tkwić w jednym miejscu przez resztę życia.
- To znaczy?
- To znaczy, że zastanawiam się, czym jest ta procesja podobnych do siebie
blondynek.
- Sama powiedziałaś, że życie jest krótkie.
- Jasne. - Jej głos ociekał sarkazmem.
Nie miał pojęcia, dokąd zmierza ta rozmowa. Potrząsnął głową i zdecydował
się zmienić temat.
- Podwieźć cię do domu moich rodziców?
- Nie ma takiej potrzeby. Poza łykiem szampana godzinę temu piłam tylko
sok ananasowy. I tym razem ja prowadzę. Nauczona doświadczeniem.
Doświadczeniem? Ach, tamta noc.
Wciąż patrzyła na niego krzywo. Jest na niego zła? Za tamten pocałunek? Czy
może na siebie, że na niego pozwoliła?
L R
Jeśli tak, dość długo czekała, aby dać mu to do zrozumienia. Cóż, jeśli tak
chce się bawić, będzie miała do czynienia z facetem, który obojętność wyniósł do
rangi niemal sztuki.
Wyprostował się i spojrzał na nią równie posępnie.
- Masz adres?
Kiwnęła głową.
- Dobrze, więc do zobaczenia na miejscu.
Odwrócił się i odszedł, a gdy się obejrzał, zobaczył, że Veronica zaciska
dłonie w pięści i wznosi oczy do nieba.
Uśmiechnął się do siebie w duchu.
L R
ROZDZIAŁ PIĄTY
Pół godziny później lokaj Hanoverów zniknął w bocznym korytarzu,
pozostawiając Veronicę samą w wyłożonym biało-czarnymi kafelkami holu.
- Ojej - szepnęła, wyciągając szyję, aby przyjrzeć się malowidłom na suficie,
meblom znacznie bardziej kosztownym niż te, które wystawiali na aukcjach, i
eleganckim tapetom.
Najdłuższe dywany, jakie w życiu widziała, prowadziły do odrębnego
skrzydła tego imponującego domu.
Drzwi na końcu korytarza były uchylone. Mimo tego Veronica zapukała,
zanim je otworzyła, po czym weszła do dużego, ale przytulnego pokoju,
zastawionego błękitnymi kanapami. Miriam stała przy kominku i dorzucała do
ognia kolejne szczapy drewna. Obok niej siedział uderzająco przystojny siwowłosy
mężczyzna i ogrzewał dłonie. W przeciwległym rogu pokoju Mitch dopijał drinka.
Cała trójka była tak wykwintna i urocza, że mogłaby stanowić temat obrazu do
swojej własnej galerii.
Nagle Veronica poczuła nieprzepartą chęć, aby przejechać spoconymi dłońmi
po swojej spódnicy.
- Veronica! - Miriam odstawiła kratę na miejsce i podeszła do niej, aby
pocałować ją w policzek. - Nie mogłam się już doczekać, żeby przedstawić cię
pewnemu przystojniakowi. To mój mąż, Gerald Hanover.
- Już wiem, po kim Mitch odziedziczył ten zabójczy wygląd. - Gdy
mężczyzna się nie poruszył, pochyliła się i uścisnęła mu dłoń. - Miło cię poznać,
Gerald.
- Mów tak dalej, a do końca życia nie dam ci spokoju - odparł z błyskiem w
szarych oczach.
Mitch cały czas wyglądał przez okno. Był sztywny i wyprostowany. Nie
dziwiła mu się. Po tym, czego dowiedziała się od Kristin, ogarnęły ją wyrzuty
L R
sumienia - niepotrzebnie w galerii wymawiała mu te blondynki. Podczas kojącej
przejażdżki ukochanym samochodem jej własne przerażenie osłabło, a górę wzięło
zrozumienie.
Miriam podała jej kieliszek szampana i zaprosiła do siebie na kanapę.
- Powinnaś na niego uważać - rzekła Veronica, wskazując Geralda. - To musi
być straszny flirciarz.
Miriam uśmiechnęła się i położyła dłoń na ramieniu męża.
- Nie musisz mi tego mówić. Czy Mitch powiedział ci, że ja i Gerald
poznaliśmy się w galerii?
Słysząc z ust matki swoje imię, Mitch w końcu się poruszył. Jego oczy
patrzyły na Veronicę bez wyrazu.
- On był właścicielem - kontynuowała Miriam - a ja zostałam tam zatrudniona
jako recepcjonistka. To była miłość od pierwszego wejrzenia, przynajmniej z jego
strony. Przez kilka miesięcy codziennie zapraszał mnie na randkę, aż w końcu się
zgodziłam.
- Najlepsza decyzja, jaką w życiu podjąłem - wtrącił się Gerald.
- I to mówi mężczyzna, który niewielki rodzinny interes przekształcił w
międzynarodowe imperium?
- Jesteś romantykiem, prawda, Geraldzie? - zapytała Veronica.
- Jasne.
- To bardzo rzadka zaleta.
- Och, nie wiem - zaprotestowała Miriam. - Wydaje mi się, że większość
mężczyzn to romantycy, potrzebna jest tylko odpowiednia kobieta, aby to z nich
wydobyć. - Jej spojrzenie powędrowało w stronę syna, a po jej twarzy przemknął
smutek.
Veronica zbeształa się w duchu za totalny brak delikatności. Powinna
pamiętać, że rodzice Mitcha wciąż cierpią po stracie synowej.
- Planujesz jakoś bronić naszej płci, synu? - zapytał Gerald.
L R
Mitch stanął za Veronicą na tyle blisko, że poczuła nikły zapach jego wody po
goleniu, a jej nagie ramiona pokryły się gęsią skórką. Nie odwróciła jednak głowy,
by nie dostrzegł w jej oczach, że ona już zna przyczynę jego smutku i wie, dlaczego
otacza się kobietami, które nie stanowią dla niego żadnego wyzwania.
- Nie wiem, czy możemy się bronić, nie narażając się przy tym na śmieszność
- odparł Mitch niskim głosem. - Podobno teraz dziewczęta już w szkole średniej
uczy się, jak kopnąć nas tam, gdzie zaboli najbardziej: prosto w nasze ego.
Veronica uniosła do ust kieliszek i upiła spory łyk.
- Wy, mężczyźni, po prostu nie dopuszczacie do siebie myśli, że
niezobowiązujący niewinny romans jeszcze nigdy nikogo nie skrzywdził.
Mitch okrążył kanapę i usiadł na krześle po drugiej stronie eleganckiego
stolika naprzeciwko Veroniki, tak że musiała mu patrzeć w twarz.
- Myślisz więc, że my, faceci, powinniśmy głośno i wyraźnie dawać wyraz
naszym uczuciom? I nie zważać na konsekwencje? - zapytał z roześmianymi
oczami.
Cóż, może nie do końca to miała na myśli...
- Ależ oczywiście, że tak - wtrącił Gerald. - Jeśli zostaniesz odrzucony,
znajdziesz się w punkcie wyjścia, ale jeśli usłyszysz tak, twoje życie już nigdy nie
będzie takie samo. Nie sądzisz, Veronico?
- Cóż, Mitch pewnie by mnie nie zatrudnił, gdybym mu nie wmówiła, że
jestem odpowiedzią na jego modlitwy. - Miriam roześmiała się. Tak jak Gerald.
- Naprawdę tak sądzisz? - zapytał Mitch.
Kiwnęła głową, bo jej wysuszone na wiór gardło odmówiło posłuszeństwa.
- To prawda? - zapytał Gerald.
Mitch pochylił się do przodu i uśmiechnął.
- Ponieważ jestem znacznie mniej wylewny niż mój z natury pełen
dramatyzmu ojciec, zgaduję, że nigdy się tego nie dowiecie.
L R
- Bzdura. Veronico, odkąd Mitch wrócił dziś do domu, pieje peany na twoją
cześć.
Mitch nie spuszczał z niej wzroku, pijąc szampana. Stwierdziła, że jeśli zdoła
podtrzymać tę lekką konwersację, będzie miała szansę zawrócić ich relację na
czysto zawodowe tory.
- Ten Mitch? - zapytała, uśmiechając się po raz pierwszy od wejścia do tego
wspaniałego domu. - Wyśpiewuje peany na moją cześć? Proszę o szczegóły.
- Cóż - odparł Gerald. - Miriam opowiadała mi o twoim przemówieniu, a
wtedy Mitch wtrącił się i powiedział... Jak ty to ująłeś, Mitch?
- Właśnie, jak ty to ująłeś, Mitch?
- Mogłem wspomnieć, że odkąd pracuję w Hanover House, nigdy nie
widziałem, aby klienci jedli komuś z ręki tak jak tobie dzisiaj. - A potem dodał: -
To było naprawdę imponujące.
- Zaskoczyłam cię?
- Wcale.
Veronica ścisnęła kurczowo kieliszek, aby nikt nie zauważył, jak mocno drżą
jej ręce.
- Pachnie tak, jakby kolacja była już gotowa - zauważyła Miriam, wstając. -
Przejdziemy do jadalni?
Dzięki Bogu, pomyślała Veronica, odstawiając kieliszek na stolik. Miriam
stanęła za fotelem męża i zaczęła go popychać. Dopiero wtedy Veronica
zauważyła, że fotel ma kółka.
Mitch także wstał. Pochylił się i podał jej rękę. Przyjęła ją i podniosła się.
- Proszę, powiedz mi, że twój tata dobrze się czuje - szepnęła.
- Miał wypadek na motorze wiele lat temu - mruknął tak blisko jej ucha, że
poczuła dreszcz na karku. - Ale przeżyje nas wszystkich.
Gdy się nie poruszyła, położył jej dłoń w zagięciu swojego ramienia i
roześmiał się cicho.
L R
- Odpręż się, Veronico. Obiecuję, że następna godzina będzie bezbolesna.
Stłumiła nerwowy śmiech. I on jej wmawia, że uda się jej spokojnie opuścić
ten dom? Zakochała się już w jego matce, zwariowała na punkcie jego ojca i z
każdą minutą czuła się coraz bardziej związana z nim samym.
Mitch przeżył znacznie więcej niż ona, a ona zamiast poczuć się lepiej, bo w
końcu spotkała kogoś, kto potrafi o siebie zadbać, myślała tylko o tym, jak zetrzeć
tę zmarszczkę z jego czoła i wszystko naprawić.
Podniosła oczy na malowidła na suficie.
- Pomocy - szepnęła.
- Mówiłaś coś?
- Nie, nic takiego.
Po lekkiej kolacji podano wykwintny deser. Zafascynowany Mitch
obserwował z zachwytem, jak Veronica pochłania ogromną porcję bez słowa na
temat tego, co taka ilość czekolady zrobi z jej biodrami. A on przez te wszystkie
lata spotykał się z kobietami, które jadły jak ptaszki, przekonane, że to mu
zaimponuje. Czy to nie śmieszne?
- Gerry - powiedziała Veronica, zbierając palcem resztki sosu czekoladowego
i oblizując go z zachwytem - jakim cudem zmusiłeś swoją wspaniałą żonę do tego,
żeby w końcu ci uległa? Kupowałeś jej kwiaty każdego dnia? Oświadczałeś się co
drugi tydzień? Napisałeś jej imię samolotem na niebie nad Melbourne?
Gerald pochylił się konspiracyjnie do przodu.
- Zapędziłem ją w kąt kuchni i dałem jej najwspanialszego buziaka w jej
młodym życiu.
Słysząc tę opowieść po raz pierwszy w życiu, Mitch wyprostował się tak
szybko, że prawie naciągnął mięsień i spojrzał na matkę, która zaczerwieniła się po
cebulki włosów.
Ciszę rozdarł szalony wybuch śmiechu Veroniki.
- To musiał być niezły buziak.
L R
Jej oczy błyszczały, głos był lekki, ale Mitch zauważył, że nie spojrzała na
niego ani razu, odkąd padło to słowo. Nawet jej za to nie winił. Tyle tych zbiegów
okoliczności...
- Gerry - rzekła Veronica półgłosem.
- Tak, Veronico?
- Przecież to było molestowanie w miejscu pracy.
Miriam roześmiała się i położyła dłoń na ramieniu męża.
- Ona ma rację, wiesz? Mogłam cię pozwać i zarobiłabym na tym miliony.
Tyle że popsułabym zabawę.
Veronica podniosła szklankę wody z lodem.
- I za to wznoszę toast.
- Zdrowie. - Gerald również wziął szklankę i głośno zderzył ją ze szklanką
Veroniki.
Miriam poszła ich śladem, a jej niewymuszona radość przypomniała
Mitchowi czasy sprzed jego wyprowadzki do Londynu. Naprawdę tak długo nie
słyszał już śmiechu matki? Czy jego izolacja miała taki ogromny wpływ na jego
otoczenie?
Nagle przed jego oczami pojawiła się szklanka Veroniki. Czy ona zachęca go
do toastu fetującego pocałunki w miejscu pracy? Spojrzał jej głęboko w oczy,
próbując odgadnąć jej myśli.
- Nie wzniesiesz z nami toastu, szefie? Pomyśl, gdyby twój tata nie był taki
odważny, mogłoby cię tu nie być.
- W takim razie chyba nie mogę odmówić.
Ich szklanki się zetknęły. Przez chwilę jeszcze patrzyli sobie w oczy, a potem
Veronica zamrugała, zmarszczyła brwi i odwróciła głowę.
Sześć miesięcy to nie wieczność, pomyślał Mitch.
- Jest pani bardzo odważną młodą kobietą, panno Bing - stwierdził jego
ojciec.
L R
- A panu się to podoba - odparła z uśmiechem.
Gerald Hanover puścił do niej oko.
- Widzisz to, co ja? - szepnął Mitch do matki.
Miriam energicznie pokiwała głową.
- Pewnie gdyby go poprosiła, żeby spróbował wstać, on by to zrobił.
Mitch w duchu przyznał matce rację. Żywiołowość Veroniki była zaraźliwa.
Ale było w niej także coś więcej. Ojciec spędził na tym wózku ponad dwadzieścia
lat, a do dzisiaj część jego przyjaciół obchodziła się z nim jak z jajkiem.
Tymczasem obca osoba odnosiła się do jego choroby z lekceważeniem, jakby był
wciąż w pełni sił. Takie podejście czyniło cuda.
- Gdzieś ty ją znalazł? - zapytał Gerald, odwracając głowę do syna.
Mitch spojrzał na Veronicę.
- Uwierzysz mi, jak ci powiem, że pewnego dnia po prostu stanęła na moim
progu?
Jego ojciec się uśmiechnął.
- Wierzę. Gdybym był tobą, dziękowałbym za to swojej szczęśliwej
gwieździe każdego dnia.
Gdyby był romantykiem, przyznałby ojcu rację. Czuwanie przy szpitalnym
łóżku, na którym leżała Claire, odarło jednak jego życie z resztek romantyzmu.
- Poczekam jeszcze i zobaczę, jak potoczy się aukcja - powiedział głośno,
próbując utemperować rodziców. - Jeśli się uda, panno Bing, będę dziękował
swojej szczęśliwej gwieździe, karmie i wszystkim bogom, którzy się do nas
tamtego dnia łaskawie uśmiechnęli.
Veronica
przechyliła
lekko
głowę,
jakby
przyjmując
wyzwanie.
Przepełniająca ją energia rozpalała jego zmysły. I właśnie w tym momencie,
siedząc przy stole swoich rodziców w zwyczajny środowy wieczór, poczuł po raz
pierwszy od bardzo dawna, że romantyczna strona jego natury jeszcze tak całkiem
nie umarła.
L R
Po kolacji panowie przeszli do salonu, a Miriam wzięła Veronicę za rękę i
wyciągnęła ją do holu, aby pokazać jej gobeliny.
Veronica nie odróżniłaby makaty od dywanu, ale z chęcią przystała na
propozycję. Chciała choć na chwilę uciec od przeszywającego spojrzenia Mitcha.
Nie uszły nawet dziesięciu metrów, gdy Miriam zapytała:
- I co sądzisz o moim Mitchu?
- Nie znam go wystarczająco długo, aby wyrobić sobie jakąś opinię - odparła
z rumieńcem na policzkach.
- Wystarczy twoja niewyrobiona opinia.
- Dobrze. Wydaje się być inteligentnym i oddanym pracy biznesmenem. -
Całkiem nieźle udało się jej z tego wybrnąć.
Miriam pociągnęła ją za sobą do pokoju, który był, jak się okazało, niewielką
biblioteką. Ściany od podłogi do sufitu zabudowano regałami na książki, a lekkie
drewniane meble i kremowe kanapy zapraszały do wypoczynku.
Miriam spacerowała po pokoju, wyłamując sobie palce.
- Miriam?
Matka Mitcha spojrzała na nią smutnymi oczami.
- Nie najlepiej odgrywam rolę wytwornej gospodyni, prawda?
Veronica podeszła do niej, nie wiedząc, co ma robić. Przecież prawie nie zna
tej kobiety. Fakt, nie zna także jej syna, ale potrafiłaby wymyślić dla niego tysiąc
lepszych określeń niż „inteligentny i oddany pracy".
Miriam usiadła. Veronica przysunęła sobie krzesło i zrobiła to samo.
Gorączkowo zastanawiała się, jak rozładować atmosferę. Miriam odezwała się
pierwsza.
- Tak bardzo się zmienił po powrocie z Londynu. - Potrząsnęła głową. - Ale
przecież to nic dziwnego. Po tym, co przydarzyło się Claire. Chodzi mi o to, że
wrócił nie tylko pogrążony w smutku. Przestał być tym słodkim kochającym
chłopcem, którego znałam. Jest w nim chłód, którego nie potrafię pokonać.
L R
- Claire była jego żoną?
Miriam podniosła oczy i znów potrząsnęła głową.
- Przepraszam, nie powinnam była poruszać tego tematu. Po prostu tak
doskonale do nas pasujesz, że całkiem zapomniałam, że jesteś tu nowa. Większość
pracowników Hanover House jest częścią rodziny równie długo jak ja, ale Mitch
miał z nimi mało do czynienia.
- To nic. Może dlatego łatwiej ci ze mną o tym rozmawiać. Praktycznie rzecz
biorąc, wciąż przecież jestem człowiekiem z zewnątrz.
Wzięła głęboki oddech i przypomniała sobie, że jest związana
sześciomiesięcznym kontraktem z firmą na krawędzi bankructwa. Nie ma sensu
przywiązywać się do jakiegokolwiek członka rodziny Hanoverów. To byłaby ka-
tastrofa.
Ale przecież nie może pozwolić, aby ta miła kobieta siedziała tutaj taka
smutna.
- Chcesz wiedzieć, co sądzę o Mitchu?
Miriam spojrzała na nią tak, jakby miała się z nią podzielić swoim
największym sekretem.
- Moim zdaniem jest czarujący, pełen niespodzianek, trudny, uparty,
zabawny, surowy, miły, no i jest prawdziwym dżentelmenem.
Stwierdziła, że lepiej będzie pominąć milczeniem fakt, że raz czy dwa
potraktował ją bardzo chłodno. To złamałoby Miriam serce. Zresztą przecież
wiedziała, że pod tą powłoką kryje się więcej dobrych cech niż złych. Nie po-
wiedziała też, że uważa go za piekielnie seksownego mężczyznę. Z oczywistych
względów.
Miriam chłonęła jej słowa, a na jej twarzy malowała się kolejno uroczysta
powaga, otucha i zrozumienie. Jej oczy wypełniły się nadzieją. Veronica
stwierdziła, że musi zrobić coś, zanim wszystkie te uczucia zostaną złożone na jej
barkach. Taka presja zawsze prowokowała ją do kolejnej ucieczki, a wiedziała, że
L R
jeszcze nie jest gotowa do opuszczenia Hanover House. Tyle mogła zaoferować te-
mu miejscu. I tyle zyskać w zamian.
- Tylko się nie ekscytuj - powiedziała, celując palcem w nos Miriam. - Jako
szef jest jak wrzód, wiesz gdzie.
Miriam roześmiała się.
- Ale nie jest to jeszcze stracona sprawa?
- Nie do końca. Przecież ma was.
Miriam wstała, wzięła Veronicę za ręce i pomogła się jej podnieść.
- Poprosiłam cię o zbyt wiele. Pomyślisz, że to właśnie dlatego cię
zaprosiłam, a ja chciałam tylko powitać cię w rodzinie Hanover House.
- W takim razie udało się. Nie mogłabym czuć się milej powitana.
Do pokoju weszła cicho pokojówka w staromodnym, czarno-białym
uniformie.
- Telefon, proszę pani. Paula Jenkinson.
Miriam puściła dłonie Veroniki.
- Poznałaś dzisiaj Paulę?
Veronica potrząsnęła głową.
- Wkrótce na pewno poznasz. To jedna z naszych ulubionych klientek.
Pewnie dzwoni, aby podzielić się wrażeniami po pokazie. I na twój temat, moja
droga.
Miriam położyła chłodną dłoń na policzku Veroniki i spojrzała jej głęboko w
oczy, a potem wyszła z pokoju.
Veronica zaczęła się rozglądać. Jej wzrok przykuła oprawiona w ramki
fotografia Mitcha. Miał na niej ciemne, krótkie, ale nieco mniej starannie ułożone
włosy i pełniejszą twarz. Jego koszula była fantazyjnie rozpięta. W ramionach
trzymał piękną rudowłosą kobietę, która wkładała mu do ust kawałek weselnego
tortu.
L R
Wzięła zdjęcie z półki i przebiegła palcami po ich twarzach. Wyglądali na
niewiarygodnie szczęśliwych. Jakby cały świat leżał u ich stop. I byli tacy
zakochani. Przycisnęła dłoń do piersi, aby uspokoić serce. Jeśli Mitch może kochać
tak gorąco, być tak szczęśliwy i beztroski, nic dziwnego, że jego matka cierpi,
widząc, jak chowa się w tej swojej skorupie wyrachowanego biznesmena, który ma
czas tylko na przelotne związki.
Czy zapomniał, jak to jest być szczęśliwym? Czy on i Claire byli w sobie tak
zakochani, że nie mogli żyć jedno bez drugiego? To samo przydarzyło się przecież
jej rodzicom. Wiedziała, że taka miłość istnieje.
Spojrzała na fotografię. Nie było wątpliwości, że Mitch żywił do żony głębo-
kie uczucie. Jak by się czuła, gdyby to na nią tak patrzył?
Podskoczyła ze strachu, gdy ktoś zapukał do drzwi balkonowych. Na
zewnątrz stał Mitch.
Schowała fotografię za plecami, mając nadzieję, że nie stał tam zbyt długo.
Ruchem głowy poprosił ją, aby do niego dołączyła, a potem odwrócił się i zniknął
w ciemnościach.
Veronica odetchnęła głęboko, a potem delikatnie odstawiła zdjęcie na półkę.
Poprawiła ubranie, przesunęła drżącą ręką po włosach, zwilżyła językiem suche
wargi i podążyła za mężczyzną, przez którego zmieniała się ze szczęśliwej
niezależnej kobiety w nerwowy wrak.
L R
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Na zewnątrz było chłodno, ale Veronica zaczęła się już przyzwyczajać do
klimatu Melbourne. Rozejrzała się po okolicy.
Posiadłość od ulicy oddzielał wysoki mur. Po prawej rozciągał się podwójny
kort tenisowy, oświetlony lampami rozmieszczonymi dyskretnie wśród krzewów.
Basen o podłużnym kształcie otaczały palmy i bugenwille, wykwitające ze
skalnych aranżacji.
- A ja myślałam kiedyś, że wszystkie posady w dziale sprzedaży są takie same
- powiedziała do siebie Veronica. - Nawet mi przez myśl nie przeszło, że będę
kiedyś jeść kolację w miejscu takim jak to i że będą mnie taksować wzrokiem
stetryczałe pudle.
- Słucham?
Odwróciła się do Mitcha, który stał w cieniu. Po rozmowach z Kristin i
Miriam stwierdziła, że robił to celowo - to była część jego planu ukrywania się
przed jasną stroną życia.
- Twoja matka rozmawia właśnie przez telefon z Paulą Jenkinson. Czy
powinnam się tym martwić?
- Gdyby Paula nie wyraziła żadnej opinii, to wtedy miałabyś się czym
martwić.
Veronica kiwnęła głową i podeszła do basenu, który skrzył się w świetle
gwiazd. Kucnęła i zanurzyła palec w wodzie.
- Jest podgrzewana - zauważył Mitch.
- Ależ oczywiście, jakżeby inaczej. - Wstała, strzepnęła wodę na kafelki i
potarła dłońmi nagie ramiona.
- Tylko mi nie mów, że znów ci zimno.
- To nie chłód. Jestem po prostu przytłoczona tym przepychem.
- Moim zdaniem radzisz sobie całkiem nieźle.
L R
Radzi sobie? Może właśnie to słowo najlepiej oddaje sytuację. Jakoś sobie ra-
dzi: próbując kurczowo czepiać się paznokciami swojej pewności siebie i
zazwyczaj tak doskonale strzeżonego serca.
- Kiedy pracowałam na zjeździe fanów komiksów w Sydney, faceci o
imionach Angus i Larry chodzili za mną krok w krok i błagali, żebym im
powiedziała, który komiks z Supermanem lubię najbardziej. Gdy obsługiwałam
aukcje używanych samochodów w Brisbane, wytatuowani faceci zakładali z góry,
że wiem, co to jest gaźnik. W ogóle mnie to nie peszyło. Ale tutaj... to miejsce jest
znacznie bardziej onieśmielające, niż mogłabym przypuszczać.
Odwróciła się, słysząc skrzypienie za plecami, i zauważyła, że Mitch położył
się na białym leżaku.
- Za to również powinienem cię przeprosić.
- Za co?
- Że nie wspierałem cię tak, jak powinienem.
Mogłaby go zbyć. Udać nonszalancję. Po dzisiejszym dniu była na to jednak
zbyt zmęczona.
- Faktycznie.
- W ogóle się mnie nie boisz, prawda?
- Dlaczego miałabym się ciebie bać? - Jestem zaintrygowana, oczarowana,
zadurzona, zagubiona, rozdarta, ale nie przestraszona. - Jesteś dość wysoki, ale stali
bywalcy aukcji używanych samochodów są od ciebie o dobre dwadzieścia
kilogramów ciężsi.
Mitch się uśmiechnął, a jej serce zadrżało. Usiadła na brzegu innego leżaka.
- Jak trafiłaś do pracy w sprzedaży?
- Czy to dalszy ciąg rozmowy kwalifikacyjnej?
Roześmiał się. Oczami wyobraźni Veronica zobaczyła ślubne zdjęcie Mitcha i
zaczęła się zastanawiać, ile trzeba mieć siły, żeby po takiej tragedii znów zacząć się
śmiać.
L R
- Ależ skąd. Naprawdę chciałbym wiedzieć.
- Może ci opowiem zabawną anegdotę o tym, jak kiedyś wysłałam Larry'ego i
Angusa na poszukiwanie bardzo mało znanego, czyli kompletnie wymyślonego ko-
miksu, w którym ujawniano, że Superman jest w istocie gejem...
Znów się roześmiał, tym razem ciszej.
- Może później. Teraz chciałbym się dowiedzieć, co cię tu sprowadziło.
- Dobrze. Studiowałam zarządzanie na uniwersytecie, i tam poznałam Kristin.
Musiałam jednak zrezygnować już w trakcie pierwszego roku. Mój tata zmarł, a
sześć tygodni później u mojej mamy zdiagnozowano alzheimera. Miała
sześćdziesiąt pięć lat.
Przerwała, aby zaczerpnąć tchu. Mitch nie próbował wypełnić ciszy, ale
usiadł. Przez chwilę była pewna, że weźmie ją za rękę, ale tego nie zrobił. Skupiła
wzrok na światłach tańczących na powierzchni wody.
- Opiekując się mamą, zaczęłam udzielać się w Australijskim Stowarzyszeniu
Alzheimera. Zbierałam fundusze na badania nad tą chorobą. Nie bałam się prosić o
to, co fundacji było potrzebne, nawet jeśli odpowiednie władze nie kwapiły się z
rozdawaniem.
- Ile miałaś lat?
- Dwadzieścia, gdy mama umarła. Zostałam zupełnie sama, bez
doświadczenia, bez wykształcenia, z praktycznie pustym cv w porównaniu z
rówieśnikami. Jedyną opcją było serwowanie hamburgerów. Gdy więc stowarzy-
szenie poprosiło mnie, żebym poprowadziła aukcję na ich pierwszym balu
dobroczynnym, uczepiłam się tej szansy. Zrobiłam to, polubiłam, i od tego czasu
robię to każdego roku. O nie! - Spojrzała na Mitcha. - Powinnam była wspomnieć o
tym podczas rozmowy o pracę. Praca dla nich kłóci się z klauzulą na wyłączność,
którą dla ciebie podpisałam. I będę musiała w listopadzie wziąć tydzień wolnego,
żeby pojechać do Sydney.
L R
A jeśli on jej odmówi? Co wtedy zrobi? Odejdzie? Po tym, co zrobiła dla ga-
lerii, po tym, jak dała pracownikom Hanover House nadzieję?
- Mitch, nie lubię prosić, ale...
- Nie martw się. - Tym razem Mitch ujął jej rękę. - Nie jestem tyranem.
Przecież możesz wziąć urlop i prowadzić dla nich aukcję. Nie miałem pojęcia, że
zatrudniam taką idealistkę.
- Nie jestem idealistką. Jestem im coś winna za pomoc, której udzielili mamie
i mnie. I tyle.
Jego usta wykrzywiły się w uśmiechu.
- I mając taką wspaniałomyślną naturę, zdecydowałaś się pracować dla
Hanover House. Jestem zaszczycony.
Nagle uświadomiła sobie, że Mitch cały czas trzyma ją za rękę. Jego palec
zaczął przesuwać się pieszczotliwie po wnętrzu jej dłoni. Jęknęła w duchu, czując,
że sprawia to jej przyjemność.
- Czułam, że już czas wrócić do domu. A kiedy Kristin wspomniała o tej
posadzie, miałam wrażenie, że to zrządzenie losu. - Roześmiała się. - Gdy mnie
zobaczyłeś, pewnie pomyślałeś, że urwałam się z choinki. Kiedy sobie przypomnę,
jak byłam ubrana...
Jej uśmiech zbladł, gdy spojrzała mu w oczy. Kristin wspomniała, że nigdy
nie widziała, by Mitch cieszył się jak zwykły człowiek. Jego matka obawiała się, że
otoczył się murem z lodu, którego nie można stopić. Jednak w tym momencie, choć
nie wyglądał na szczęśliwego, wyczuła, że nie ma w nim już bólu.
Jego oczy pociemniały, oddychał powoli i głęboko, a patrzył na nią tak, jakby
w ogóle nie pamiętał o żalu. Jakby pragnął znów ją pocałować. Albo nawet więcej:
patrzył na nią z nadzieją.
Odwrócił jej dłoń i pieszczota stała się silniejsza. Światło księżyca otaczało
ich niczym gwiezdny pył. Veronica znów poczuła to niezwykłe przyciąganie. Na
L R
przekór wszystkim zdroworozsądkowym argumentom w tym momencie dałaby
wiele, żeby znów go pocałować.
Wpakowała się w taką sytuację już raz czy dwa, ale zawsze miała dobry
powód: żałobę, źle ulokowane uczucie, w końcu samotność. Teraz była jednak
starsza i dostała nauczkę. Wysunęła rękę z jego dłoni, ale on sięgnął po nią znowu.
Tym razem mocno ją przytrzymał.
Podniosła wzrok. Jej serce tłukło się w piersi, coś ją ściskało w żołądku. W
końcu przyznała, że to, co czuje do Mitcha Hanovera, nie sposób jest wyjaśnić.
- Mitch, co ty robisz?
- A na co to wygląda?
- Staram się, jak mogę, nie wyciągać pochopnych wniosków.
- A gdybym ci powiedział, że nie mogę przestać myśleć o naszym pocałunku?
- Stwierdziłabym, że próbujesz mnie uwieść.
- Czy powinienem przestać próbować?
Jego wzrok przesunął się z jej dłoni na ramię, zatrzymał na chwilę na szyi, a
potem powędrował w stronę twarzy. Gdy ich oczy się spotkały, Veronica z
wrażenia przestała oddychać, wdzięczna losowi za to, że siedzi, bo jej kolana
zmiękły.
- Jeśli po to mnie zatrudniłeś, Mitch, jeśli myślisz, że jestem niewybredną i
łatwą laską z plaży, którą możesz zaprosić na trzy randki, a potem zbyć bukietem
kwiatów zakupionych przez Kristin, to na twoim miejscu jeszcze bym to
przemyślała.
Mimo mroku dostrzegła wypływający na jego szyję rumieniec, a także
zaciśnięte wargi. Pewnie wstydzi się, że został zdemaskowany, albo zastanawia się,
jak jutro z samego rana ukarać Kristin.
- Nie myślę o tobie w ten sposób, Veronico - odparł.
- Próbujesz mi wmówić, że nie jestem dla ciebie typową blondynką, tyle że
zakamuflowaną?
L R
- Ani przez chwilę tak nie myślałem.
- W porządku.
Co więc on jej proponuje? Pięć randek? Sześć, jeśli będzie miała szczęście?
Miesiąc na wielbienie Mitcha Hanovera, zanim ten oprzytomnieje i odsunie ją na
boczny tor?
- To chyba dobry moment, żeby ci powiedzieć, że możesz już przestać
udawać. Wiem, że w głębi serca nie jesteś podrywaczem.
Mitch uniósł lewą brew. Ten gest był tak zabawny, że musiała przygryźć
wargę, żeby go nie pocałować.
- Nie jestem podrywaczem? A skąd ten pomysł?
- Przecież kochałeś Claire.
Gdy tylko wypowiedziała te słowa, wyczuła, że Mitch się wycofuje. Puścił jej
rękę, jego oczy zgasły.
- Moja matka ci powiedziała.
- Miejsce pracy to taka bardzo mała społeczność, Mitch. Wszyscy o
wszystkich wszystko wiedzą. A jeśli nie, wkrótce się dowiadują.
Ukrył twarz w dłoniach. Veronica pomyślała, że musi zrobić coś, żeby czuł
się mniej samotny.
- Prawdziwy powód tego, że porzuciłam Gold Coast i ostatnią posadę jest
taki, że związałam się ze swoim szefem.
Mitch się nie poruszył, chyba nawet nie oddychał, więc kontynuowała:
- Byliśmy raptem na kilku niewinnych randkach. Geoffrey wolał jednak
poważniejszy związek i zrobił wszystko, co w jego mocy, żeby postawić na swoim.
Wkrótce wszyscy w branży zarządzania własnością intelektualną gier
komputerowych na wybrzeżu dowiedzieli się, że osiągnął cel, i przypięli mi
odpowiednią łatkę. Obmawiano mnie za plecami. Oskarżano o to, że robię karierę
przez łóżko. On nie dementował tych pogłosek, więc musiałam odejść. I dlatego
przeprowadziłam się na drugi koniec kraju.
L R
Po chwili Mitch przesunął rękami po twarzy i podniósł głowę.
- Geoffrey to chyba straszny palant.
Veronica roześmiała się z ulgą.
- Chyba tak.
- Ale nie mogę go winić.
Zamrugała powiekami zdezorientowana.
- Ja zdecydowanie mogę.
- Jestem pewien, że nie widzisz w sobie tego, co on dostrzegł. I Kristin. I moi
rodzice. Cholera, nawet taki palant jak on wiedział, jaki skarb trzyma w rękach.
Patrzył Veronice prosto w oczy. Szukała w nich cienia Claire, ale go nie
dostrzegła. Słyszała tylko miarowe bicie swojego serca.
- A ty co widzisz?
Podniósł dłoń do jej policzka i założył jej za ucho pasmo włosów.
- Niczego się nie boisz.
- Ja niczego się nie boję? A skąd ten pomysł?
- Nigdy jeszcze nie spotkałem nikogo, kto tak pewnie stąpałby po ziemi.
Przekroczyłaś próg galerii, doskonale wiedząc, dokąd zmierzasz.
Kolejny wybuch śmiechu Veroniki zabrzmiał nieco histerycznie. Rozmawiała
ze swoim szefem o interesach, więc to chyba dobrze, że wyglądała na pewną siebie,
ale jednocześnie teraz on bawił się jej włosami i patrzył głęboko w oczy, burząc jej
spokój jak nikt inny dotąd.
- Nie wierz we wszystko, co widzisz, Mitch. Dobry sprzedawca musi posiadać
pewne umiejętności aktorskie.
- A żeby osiągnąć sukces w biznesie, trzeba nauczyć się dobrze oceniać
ludzkie charaktery.
Veronica potrząsnęła głową i sięgnęła po jego dłoń, która ześlizgiwała się
powoli na jej kark. Położyła ją sobie na kolanach i na chwilę zamknęła oczy.
L R
- W ogóle mnie nie znasz, Mitch. Teraz jestem na przykład autentycznie prze-
rażona.
- Dlaczego?
- Boję się ciebie. I o siebie. I tego, że pozwolę sobie myśleć, że ten magiczny
wieczór znaczy coś więcej.
- Veronica...
- Nie, jeszcze nie skończyłam. Przeraża mnie myśl, że znów mnie pocałujesz.
Ale również to, że możesz mnie już nigdy więcej nie pocałować. I trzęsę się na
myśl o Claire. Boję się, że Geoffrey i jemu podobni będą mnie prześladować do
końca życia. Ale najbardziej przeraża mnie świadomość, że jeśli zrobię to, co
powinnam, czyli wstanę, powiem ci dobranoc, a potem będę cię unikać jak zarazy
przez kolejnych pięć miesięcy, będę tego żałować już zawsze.
Oczy Mitcha pociemniały jeszcze bardziej, ale kąciki jego ust powędrowały
do góry. Czyżby przysunął się jeszcze bliżej? Na jego twarzy odmalowała się ulga.
- Więc nie odchodź.
- Dla ciebie to takie proste.
- Bo to jest proste.
Opuścił wzrok i odetchnął głęboko. Teraz ją pocałuje, co do tego nie miała
wątpliwości. A ona mu na to pozwoli. Mimo tego, że jej uczucia są coraz silniejsze,
mimo że on jest jej szefem, a jego definicja poważnego związku ogranicza się do
drinka, monologu i taksówki do domu.
A może to jest odpowiedź? Może powinna zagłuszyć wyrzuty sumienia i po
prostu mu na to pozwolić? A potem on pójdzie dalej, jak zwykle, a ponieważ oboje
wiedzieli od początku, na czym stoją, nikt się nie obrazi.
Oboje dostaliby wtedy to, czego chcieli. Nikt nie musi wiedzieć. Nikt nie
zostanie skrzywdzony. Idealny układ.
Veronica poczuła mieszankę strachu i podekscytowania. Nie odwróciła
głowy. Jednak to, co czuła, było znacznie poważniejsze niż to, na co przygotowało
L R
ją jej niewielkie doświadczenie. Nagle zatęskniła za samotnością, wiatrem we wło-
włosach i hałasem bombardującym uszy w różowym, dwutonowym arcydziele
amerykańskiego przemysłu motoryzacyjnego, czekającym, na szczęście, na
podjeździe.
- Mitch, to był szalony wieczór. Wydaje mi się, że oboje jeszcze się z tego nie
otrząsnęliśmy. Będzie lepiej, jeśli sobie pójdę.
- Dobrze, pewnie masz rację - odparł po namyśle.
Wstał i wyciągnął rękę. Ciepłe palce zacisnęły się wokół jej dłoni. Mitch
przyciągnął ją do sobie tak blisko, że czuła jego wznoszącą się i opadającą klatkę
piersiową.
- Pożegnam się jeszcze z twoimi rodzicami i podziękuję im za pyszną kolację.
Pewnie się zastanawiają, co się z nami stało.
W końcu Mitch ją puścił. Rozejrzał się wokół ze zdziwieniem w oczach.
Poczuła, że powinna coś dodać, na nowo wyznaczyć granicę.
- Dziękuję ci za tę szansę, Mitch. Naprawdę lubię pracować w Hanover
House. I to nie tylko dlatego, że mam możliwość namawiać uroczych ludzi, takich
jak Paula Jenkinson czy Bernie Walden, żeby rozstali się ze swoimi pieniędzmi.
Uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały smutne.
- Praca, koledzy, opinia, którą zaczynam sobie wyrabiać wśród
kolekcjonerów, nie chcę tego popsuć. Mam już nawet kilkoro przyjaciół i myślę, że
ciebie również mogę zaliczyć do tego grona.
Mitch tylko kiwnął głową. Podeszła do niego i wyciągnęła rękę, ale szybko ją
schowała. W końcu pochyliła się dotknęła jego ramienia i pocałowała go w
policzek. Na ułamek sekundy zamknęła oczy, rozkoszując się zapachem Mitcha, a
potem odsunęła się i odeszła.
L R
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Zadzwonił telefon. Mitch natychmiast podniósł słuchawkę.
- Słucham?
Nastąpiła długa pauza, w czasie której zdążył rzucić okiem na kontrakt
rozłożony na biurku. Spojrzał na zegarek. Południe, a on nie miał w ustach nic poza
podwójnym espresso, które rano wmusiła w niego Kristin. Już czwartek? Przeklął
pod nosem.
- Słucham? - rzucił znów do słuchawki, nawet nie kryjąc rozdrażnienia.
- Mitch? - Usłyszał kobiecy głos.
- Przy telefonie.
- Och. Cześć. Tu Veronica Bing.
Opuścił rękę zdziwiony, że nie rozpoznał jej głosu od razu. Zwłaszcza że to
ona była przyczyną jego samobiczowania. Poprzedniego wieczoru nawet
wspomnienie Claire nie powstrzymało go przed próbą uwodzenia Veroniki.
Mieszanina wyrzutów sumienia i frustracji doprowadzała go do szału.
- Co mogę dla pani zrobić, panno Bing? - zapytał najbardziej profesjonalnym
tonem, na jaki było go stać.
- Właściwie to szukam Kristin.
- Więc dlaczego dzwonisz na mój numer?
- Bo dotychczas to właśnie ona odbierała twoje telefony. I oddzwaniała, jeśli
zostawiałam ci wiadomość. Oczywiście, nie mam ci za złe, że odebrałeś. Po prostu
kilkakrotnie próbowałam się do ciebie dodzwonić, żeby porozmawiać o Hanover
House, ale miałam wrażenie, że mnie unikasz. Może nie mnie, ale galerii, która nie
jest twoim priorytetem.
- Skończyłaś?
L R
Roześmiała się, a on zaczął się zastanawiać, skąd do niego dzwoni. Zaszyła
się w biurze Borisa? Opiera się o biurko w recepcji, wyciągając nogę? Jedzie tym
swoim zwariowanym różowym samochodem?
Znów spojrzał na zegarek, zastanawiając się, czy znalazłby chwilę, aby
sprawdzić to osobiście. Tą samą ręką przetarł oczy, odpędzając od siebie
bezsensowny pomysł.
- Czy zastałam Kristin?
- Czwartkowe popołudnia ma wolne - rzucił obcesowo do słuchawki.
- Wiem. Miałam po prostu nadzieję, że ją złapię przed wyjściem. Myślałam,
że może poszłaby ze mną na lunch. Wiele się zmieniło od mojego wyjazdu i
chciałam zapytać, czy nie zna jakiegoś fajnego miejsca, w którym można coś
przegryźć w słoneczne popołudnie. Ale jej nie ma.
- Nie ma.
- Aha. Może więc ty mógłbyś mi coś zasugerować?
Nagle przyszło mu do głowy, że może ona wcale nie dzwoni do Kristin. Może
szuka pretekstu, by z nim porozmawiać? Ale przecież jasno dała mu do
zrozumienia poprzedniego wieczoru, czego oczekuje: chce, żeby byli przyjaciółmi.
Jeszcze raz spojrzał na zegarek. I tak nie ma szans, by się wyrwać. Jest
zawalony pracą. Przytrzymał słuchawkę pomiędzy głową a ramieniem, zdjął
zegarek i rzucił go na biurko.
- Z radością polecę recepcjonistce, żeby spisała ci listę i przesłała ją na adres
galerii. - Zamknął oczy, oczekując zjadliwej odpowiedzi.
- Lepiej nie - odparła Veronica zimnym głosem. - Najwyraźniej jesteś
niewiarygodnie zajęty. Czyli twoja recepcjonistka też. Spróbuję zadzwonić na
komórkę Kristin.
- Dobrze.
- Rozłączam się. Możesz wracać do swoich ważnych zajęć.
L R
- Siedzę po uszy w kontraktach. Przejmujemy firmę zajmującą się oprogra-
mowaniem komputerowym z siedzibą na Manhattanie.
- Dla takiej sprawy warto odpuścić sobie lunch.
- Kupię bajgla.
- Tylko obiecaj mi, że nie ograniczysz swojego lunchu do jakiejś śmiesznej
sałatki, dobrze?
Roześmiał się mimo wyraźnego napięcia.
- Obiecuję.
- Dobrze. Cóż, lepiej już skończę, zanim mój szef dowie się, że gawędzę z
tobą na koszt firmy. O, czekaj, przecież to ty jesteś szefem.
- Cały czas mi o tym przypominasz.
- Cóż, powodzenia z tym kontraktem.
- Miłego lunchu.
Zapadła cisza, ale żadne z nich nie przerwało połączenia.
- Do zobaczenia na aukcji w sobotę, panno Bing.
- Albo wcześniej - odparła, a potem się rozłączyła.
Mitch poczuł rozczarowanie, gdy usłyszał przerywany sygnał. Odłożył
słuchawkę i sięgnął do górnej szuflady. Pod przyborami biurowymi znalazł to,
czego szukał. Zdjęcie Claire pośród żonkili w Ranelagh Gardens w londyńskiej
Chelsea. Nie zdawała sobie sprawy, że został jej jeszcze miesiąc życia.
Tego dnia wyjątkowo nie byli zajęci pracą i badaniami. Spacerowali po Kings
Road, zjedli tanią pizzę, a on kupił Claire kapelusz w różową kratkę, która strasznie
gryzła się z jej rudawymi włosami. Oboje poświęcali zbyt dużo czasu swoim
zawodom, ale to dlatego, że myśleli, że przed nimi jeszcze setki takich dni.
Przesunął palcem po policzku Claire, w myślach odgarniając jej grzywkę z
czoła. Tym razem jednak nie zobaczył jej uśmiechu. Przecież to tylko fotografia!
Czekał na uderzenie bólu, które przychodziło zawsze, gdy sobie to
uświadamiał, ale teraz nie nadeszło.
L R
Veronica osłoniła ręką oczy od słońca i zaczęła rozglądać się za stolikiem w
cieniu. Wybrały się z Kristin do kawiarni niedaleko jej mieszkania.
Gdy w końcu usiadły, zdjęła okulary i przesunęła białe plastikowe krzesło pod
parasol bliżej blatu, aby ukryć się przed słońcem.
- Co zrobiłaś Mitchowi? - zapytała Kristin prosto z mostu.
- Nie rozumiem?
- Dziś rano przestał gwizdać. Zostawiłam sobie przy śniadaniu trochę miejsca
w brzuchu na coś słodkiego do herbaty, i nic nie dostałam.
- A ja mam wiedzieć dlaczego?
- Daj spokój. Pamiętaj, z kim rozmawiasz. To ja, dziewczyna, która przekłuła
ci ucho w uniwersyteckiej toalecie. I wezwała karetkę, gdy zemdlałaś. Ta sama,
która nigdy nikomu nie powiedziała, że straciłaś przytomność po raz drugi, bo
zobaczyłaś igłę kroplówki w swojej ręce.
- To było bardzo wspaniałomyślne z twojej strony - powiedziała Veronica,
próbując stłumić śmiech na myśl o tym dniu i setce jemu podobnych, które
sprawiły, że osiem miesięcy na uniwersytecie było najlepszym okresem jej życia.
Odczekała, aż kelner postawi na stole ich napoje, i dodała:
- Muszę ci powiedzieć, że uwielbiam tę pracę.
- Uwielbiasz? Serio?
- Dziś rano ekipa Hanover House kupiła mi kwiaty. Ogromny bukiet pięknych
białych gardenii. Ktoś musiał zapamiętać, że wspominałam o nich na moim
powitalnym drinku. Czy to nie urocze? Jakby oni sami nie urabiali sobie rąk po
łokcie.
- Obawiam się, że naprawdę pokładają w tobie spore nadzieje.
- Wiem. I po raz pierwszy od bardzo dawna to mnie nie przeraża. Zaczęłam
się zastanawiać, czy przypadkiem nie jestem do tego stworzona. Uwielbiam
parkować corvettę przed galerią. Naprawdę czuję, że gdyby dano mi szansę,
mogłabym zrobić w Hanover House coś wyjątkowego.
L R
- Nie czekaj więc, żeby dano ci szansę. Sama ją weź.
- Nie rozumiesz? To wszystko sprowadza się do Mitcha.
- Jasne. Mitcha, którego pocałowałaś. O, przepraszam, to on pocałował ciebie.
Ale wczoraj wieczorem musiałaś mu zrobić coś strasznego, bo od rana tylko
zrzędzi. Veronica upiła łyk swojego drinka.
- Może to dlatego, że znów próbował mnie pocałować, ale tym razem mu nie
pozwoliłam.
Kristin wyrzuciła ręce w górę.
- Co takiego? Nie mogłaś się zgodzić dla dobra nas wszystkich? Za
pierwszym razem było aż tak źle?
- Ależ skąd.
- Więc jak było? Daj swojej biednej przyjaciółce coś, o czym będzie mogła
myśleć podczas długich samotnych nocy.
- Dobrze, ale potem już nigdy o to nie zapytasz. To się już nie powtórzy.
Kristin pokiwała głową tak energicznie, że jej zazwyczaj doskonale ułożona
fryzura całkiem się rozsypała.
Veronica nieświadomie przesunęła palcem po dolnej wardze, wyobrażając
sobie, jak Mitch wieczorem jej dotykał. Przypomniała sobie, jak intensywnie się jej
przyglądał na moment przed pocałunkiem pod drzwiami jej mieszkania i jak bardzo
był spokojny wczoraj. Podniosła szklankę do ust.
- To było jak... magia.
- Och, przestań. Tak gadają na filmach. Ja chcę soczystych szczegółów. Co
robi z zębami? Czy ma wędrujące ręce? Co z językiem?
Veronica zatkała jej usta dłonią, próbując jednocześnie przełknąć kolejny łyk
drinka, zanim w końcu wszystko rozpryskało się o plastikowy blat stolika.
- Przypomnij mi, żebym już nigdy ci się nie zwierzała.
Kristin odsunęła się i uśmiechnęła radośnie.
- Jesteś beznadziejna.
L R
Victoria wiedziała, że przyjaciółka ma rację. Miała pod ręką prawdziwego fa-
ceta, powinna więc chyba była skorzystać z okazji. Czuła jednak, że to jej ostatnia
szansa, aby w końcu zacząć budować sobie życie. Miała dwadzieścia sześć lat i tu-
zin razy zmieniała pracę. Może nadszedł czas, aby wykorzystać okazję, którą los jej
daje?
Zamknęła oczy i zaczęła w myślach powtarzać mantrę, o której w ostatnich
dniach całkiem zapomniała. Pracuj ciężko. Dbaj o siebie. Jedz dużo warzyw.
Otworzyła oczy i spojrzała na kartę dań, gotowa zacząć zmiany od
zamówienia sałatki. Może weźmie jednak jeszcze stek i frytki, bo w sumie ma
przed sobą pracowity dzień i będzie potrzebować sił?
- Zakochana para, Veronica i Mitch, siedzą na kominie... - zanuciła Kristin
pod nosem.
Veronica popatrzyła na nią z ukosa.
- Gdybyśmy siedzieli na kominie, on pewnie umościłby się gdzieś wygodnie z
laptopem, a ja trzymałabym się kurczowo cegieł, śmiertelnie przerażona wizją
upadku.
- Nadal masz lęk wysokości?
- Tak.
Kristin uśmiechnęła się szeroko.
- I wciąż boisz się latania? I moreli oraz mango?
- Nie boję się moreli i mango, chociaż one próbują mnie zabić.
A ciemnowłosi, przystojni mężczyźni pragnący małżeńskiej stabilizacji? Cóż,
tę jedną alergię zamierzała z siebie wykorzenić.
- I to tyle? Nie da się ciebie przekonać? Zostawisz mnie z tym zrzędliwym
fetyszystą mającym obsesję na punkcie blondynek?
Veronica kiwnęła głową.
- Nie mogę się związać z kimś, z kim pracuję. Już to przerabiałam. I to więcej
niż raz po tym, jak moja mama... przecież wiesz. Głupie, co?
L R
- Nie głupie. Ludzkie. Kobiece.
- Tak? Może. Ale już z tym skończyłam. Od dzisiaj interesuje mnie tylko
praca.
W sobotni wieczór na dziesięć minut przed rozpoczęciem aukcji powietrze w
galerii dosłownie iskrzyło. Victoria, schowana w biurze Borisa, do którego ten
kochany człowiek wstawił specjalnie dla niej małe narożne biurko, czuła te
wibracje.
Nigdy jeszcze nie była tak zdenerwowana przed aukcją. Nawet przed tą
pierwszą, która odbyła się w sali balowej pięciogwiazdkowego hotelu. Otrzepała
dłonie, wzięła kilka głębokich wdechów i zaczęła liczyć od dwudziestu do zera.
Wyjrzała przez uchylone drzwi, aby poszukać w tłumie znajomych twarzy.
Paula Jenkinson, opiniotwórcza nestorka towarzystwa, która, jak się okazało,
uznała, że Veronica jest cudowna, przyszła razem z mężem. Zjawił się także Bernie
Walden, miliarder od sprzętu sportowego, i Charles Grosse, z którym w końcu w
zeszłym tygodniu zjadła lunch, gdy okazało się, że jest topowym pośrednikiem w
Melbourne.
- Wspaniale - szepnęła do siebie.
Szukała jeszcze jednej znajomej twarzy, ale jej nie dostrzegła. Poniekąd miała
nadzieję, że Mitch nie przyjdzie. Wtedy mogłaby po prostu wykonywać swoją
pracę najlepiej, jak potrafi, nie szukając bezustannie aprobaty Mitcha.
Nie przesadziła, gdy podczas lunchu powiedziała Kristin, że do niego
sprowadza się jej przyszłość. Gdyby tylko zdołała wziąć się w garść, zająć się pracą
i zapomnieć o tym facecie, może wtedy jej różowa corvetta, modne mieszkanie i
rodzinne miasto miałyby szansę stworzyć stałą wartość po raz pierwszy w jej
dorosłym życiu.
Nagle drzwi otworzyły się z impetem, a Veronica zatoczyła się do tyłu.
- Nic ci się nie stało? - zapytała Kristin, chwytając ją za ramię.
L R
- Wszystko w porządku - odparła ochryple i odchrząknęła w nadziei, że nie-
wiarygodna trema nie odbierze jej głosu do reszty.
- Na pewno? Jesteś blada.
Veronica spojrzała na swoje gołe opalone nogi, zakryte do kolan obcisłymi
spodniami z czarnej satyny, a potem na prawie białe kończyny Kristin.
- Ja jestem blada? A ty?
- Ja jestem z Melbourne.
- Może więc moja względna bladość to znak, że zaczynam naprawdę tu
pasować.
Kristin się uśmiechnęła.
- I wcale nie oznacza, że jesteś tak przerażona wyjściem na tę scenę, że zaraz
zemdlejesz.
Gdyby tylko tego się bała... Hałas na zewnątrz ucichł. Stary zegar zaczął bić
godzinę, a Veronica podskoczyła ze strachu tak jak Kristin, której wyrwało się
głośne przekleństwo.
- Jestem pewna, że tylko pierwsze trzy rzędy cię słyszały - stwierdziła
Veronica.
- Nie szkodzi. I tak pomyślą, że to ty - odparła Kristin, po czym pochyliła się,
ucałowała przyjaciółkę w policzek i weszła do sali.
Veronica przemknęła się tuż za nią.
Po przeciwnej stronie zauważyła Miriam i Geralda. Ekipa Hanover House
przechadzała się po sali, rozdając katalogi, gotowa pomóc jej podczas aukcji.
Scena była już przygotowana. Gdy światła zaczęły gasnąć, a z odtwarzacza
popłynęła piosenka Duran Duran, którą Veronica uparła się puścić zamiast czegoś
mdłego i instrumentalnego, zamknęła oczy i głęboko odetchnęła. Gdy je otworzyła,
zobaczyła, że ubrany elegancko Mitch zmierza w jej kierunku. Był spokojny,
chłodny i wspanialszy niż jakikolwiek mężczyzna, którego znała.
L R
Mitch zwolnił, gdy zobaczył, że Veronica opiera się o drzwi do biura Borisa.
Tego wieczoru miała wyprostowane włosy, rozdzielone przedziałkiem pośrodku
głowy. Rzęsy starannie pokryła tuszem, a na usta nałożyła transparentny błyszczyk.
A co do reszty...
Zauważył już wcześniej, że jest wysoka i ma bardzo ładną figurę, ale gdy
stała tak na tle drzwi z mlecznego szkła w tych zabójczych czarnych szpilkach,
obcisłych, sięgających do kolan czarnych spodniach i dopasowanym żakiecie, pod
którym nie było nic poza bielizną, doszedł do wniosku, że ta kobieta jest po prostu
niesamowita.
- Witaj, stary druhu - powiedziała.
- Powiedz mi, że w tym stroju nie wyjdziesz.
Wygięła brwi.
- Wyjdę, bo gdybym go zdjęła, mogłabym zostać oskarżona o
nieprzyzwoitość.
Czuł fizyczny ból, unikając zaglądania w jej głęboki dekolt.
- Przecież tu jest zimno.
Oderwała się od drzwi i powoli do niego podeszła.
- Mogę ci zdradzić pewien mały sekret? - zapytała szeptem.
- Jeśli naprawdę musisz.
- Jestem śmiertelnie przerażona.
Spojrzał na nią, koncentrując się na miejscach powyżej linii obojczyków.
- Ty? Przerażona?
- Jak jeleń w sezonie łowieckim. Miałam pod marynarką bluzkę z
kołnierzykiem, ale było mi tak gorąco, że myślałam, że zemdleję. I musiałam ją
zdjąć. - Spojrzała na niego zza cudownych rzęs. - Nadal uważasz, że jestem
nieustraszona?
Mitch odchrząknął i rozejrzał się po sali nieobecnym wzrokiem.
L R
- Jesteś gotowa? Nie pojawiło się w ostatniej chwili nic, co chciałabyś jeszcze
przedyskutować z moją mamą, Borisem albo tą niepozorną dziewczyną, która
zawsze się chowa, jak przychodzę? Jestem przekonany, że ma jakąś wiedzę na ten
temat...
Veronica uderzyła go w ramię tak mocno, że musiał je rozmasować.
- A to za co?
- Ta niepozorna dziewczyna ma na imię Gretel i jest absolwentką historii
sztuki. Nigdy nie odmawia, gdy trzeba dłużej popracować. A chowa się, bo się w
tobie durzy, ty ośle.
- Gretel się we mnie durzy?
Veronica pokręciła głową.
- Czy to jest dla ciebie problem? Nie jest wystarczająco blondynkowata?
- Nie wygłupiaj się. Wydaje się bardzo... miła. - Rozluźnił węzeł krawata,
który nagle zaczął go dusić. Może Veronica nie jest zdenerwowana, może tu
naprawdę jest po prostu za gorąco?
Gdy podniósł na nią wzrok, zauważył, że się śmieje. Z niego. Ręce mu
opadły.
- Żartujesz sobie ze mnie.
- Korzystam z okazji.
Nagle pojawiła się Gretel, ubrana równie elegancko i seksownie jak Veronica.
Nie mógł powstrzymać uśmiechu, na widok którego dziewczyna aż jęknęła.
Stanęła na palcach i szepnęła coś Veronice do ucha. Veronica kiwnęła
energicznie głową i uśmiechnęła się do niego kącikiem ust.
Tak mógłby wyglądać ich platoniczny związek. Zabawa, kpiny, lekkość. I
nieustanne próby zapanowania nad hormonami. W domu jego rodziców przyznała,
że jest świadoma panującego pomiędzy nimi przyciągania, ale znalazła w sobie
siłę, by przyznać, że to byłoby destrukcyjne. I miała rację.
L R
To nie jest kolejna beztroska blondynka w dziwnym stroju, a on przecież nie
szuka stałego związku. Na samą myśl o tym oblała go fala gorąca. Poczuł się
rozdarty. Nadal tkwiła w nim potrzeba uhonorowania pamięci żony, do której był
tak przywiązany, że nie wiedział, jak się z nią rozstać.
Gretel uśmiechnęła się do niego i uciekła. Zaraz potem muzyka ucichła, a
tłum zamarł w oczekiwaniu.
Mitch wsunął ręce do kieszeni i spojrzał na Veronicę.
- To była Gretel?
Veronica przytaknęła z roześmianymi oczami.
- I ona się we mnie durzy?
- Jestem pewna, że nie ona jedna. Nosisz przecież bardzo ładne garnitury.
- Następnym razem, kiedy będziesz z nią o mnie rozmawiać, powiedz jej, że
ewoluuję.
- Ewoluujesz?
- Hm. Ostatnio doszedłem do wniosku, że wolę teraz stylowe brunetki -
szepnął jej do ucha, po czym odszedł, nie czekając na reakcję.
Przecisnął się przez tłum do rodziców, dał mamie całusa na szczęście,
poklepał ojca po ramieniu i oparł się o ścianę.
- Ależ to wszystko jest ekscytujące - stwierdziła Miriam.
Mitch skrzyżował ramiona na piersiach.
- Przecież byłaś już na stu takich aukcjach. Na pewno wszystkie są takie
same.
Miriam przesunęła się na brzeg krzesła, nie zdejmując oczu z podium.
- Można by tak pomyśleć, prawda? A mimo to jesteśmy tu dzisiaj oszołomieni
jak uczniowie na pierwszej potańcówce. Zastanawiam się, dlaczego.
Mitch podążył za jej wzrokiem i zobaczył, że do mikrofonu podchodzi
Veronica. Gdy w końcu zajęła swoje miejsce i spojrzała na zgromadzonych, poczuł
ucisk w płucach, a jego serce nagle przyspieszyło.
L R
Matka ma rację. Tym razem jest inaczej. Po raz pierwszy poczuł się zaintere-
sowany rezultatem tego wieczoru. Nie dlatego, że potrzebował tych prowizji i nie
dlatego, że w końcu pojął, co jego rodzice tak kochają w antykach.
Zapragnął, by Veronica zawojowała tłum.
- W porządeczku - powiedziała pewnym głosem. - Wszyscy wiecie, po co tu
przyszliście i po co ja tu jestem. Żeby kupować. Przejdźmy więc od razu do rzeczy.
Pierwszy eksponat ma wartość sentymentalną. Jest to część kolekcji rodziny
Hanoverów.
Veronica kiwnęła głową. Na scenę wyszła zarumieniona z przejęcia Gretel,
niosąc w rękach różową, otoczoną złotymi frędzlami aksamitną poduszkę, na której
spoczywał pierścionek zaręczynowy prababki Mitcha.
Następnie Veronica dała znak dozorcy Hanover House, który tego wieczoru
obsługiwał prezentacje w PowerPoincie wyświetlane na trzech nowych panelach
telewizyjnych, rozmieszczonych w galerii tak, by wszyscy mogli je zobaczyć.
Mitch wyczuł, że matka próbuje na niego nie patrzeć. Wyczuł jej trwające już
ponad dekadę rozczarowanie, bo uciekł z Claire, obdarowując ją wcześniej
nowiutkim pierścionkiem zakupionym u Tiffany'ego. Jakby błagała go, by
powstrzymał tę sprzedaż.
- Pierścionek, brylant w wysadzanej diamentami obrączce z białego złota,
należał kiedyś do Amelii Hanover, małżonki tego surowo wyglądającego
dżentelmena, który, jak zapewne zauważyliście, czuwa nad recepcją. Nie, nie mam
na myśli naszego wybitnego kuratora Borisa Fleminga. Chodzi mi o portret
Phineasa Hanovera, człowieka, który założył tę firmę ponad sto lat temu. - Na
ekranach pojawił się portret Phineasa. - Przystojny stary kozioł, nie sądzicie, drogie
panie? Zwłaszcza jeśli lubicie wąsatych mężczyzn tak jak ja.
Śmiech ściągnął wszystkie spojrzenia na Paulę Jenkinson, która dźgała
łokciem w żebra swojego wąsatego męża.
L R
- Cóż, Bernie - rzekła głośniej Veronica, rozglądając się po sali - jestem ci
winna dolara, bo twoja drużyna ostatnio wygrała, więc może rozpoczniesz licytację
od tysiąca, a ja go do tego dorzucę?
- Ciężko byłoby ci odmówić! - odkrzyknął Bernie, unosząc w górę palec. -
Tysiąc jeden dolarów.
Sala wybuchnęła śmiechem. Rozpoczęła się gorączkowa licytacja. Mitch
potrząsnął głową.
Ostatnie trzy lata spędził w stanie doskonałej równowagi. Przez cały ten czas
nie zainteresował się żadną z kobiet, które pojawiały się i znikały. Aby to sobie
wynagrodzić, w interesach podejmował ryzyko, żeby tylko poczuć coś poza tępym
bólem. Potem nawet ból zaczął słabnąć, a jemu nie pozostało nic.
Aż w końcu pojawiła się Veronica. Fala nieokiełznanych emocji, które poczuł
na widok tej bezczelnej brunetki, rozerwała tamę, którą odgrodził się od wszystkich
innych uczuć.
Nagle zalało go poczucie winy. Powinien więcej czasu spędzać z Claire, a nie
pozwalać, by praca zajmowała mu całe dni i wieczory. Po powrocie do domu
odseparował się od wszystkich, którym zależało na nim na tyle, aby go znosić.
Poczuł się winny, bo obcej osobie potrafił dać z siebie więcej niż tym, których znał
od lat.
Nagle stwierdził, że musi opuścić tę salę i zaczerpnąć świeżego powietrza,
aby uspokoić rozszalałe hormony i nabrać dystansu do rzeczywistości.
Tylko czy nie jest już za późno?
L R
ROZDZIAŁ ÓSMY
Była prawie północ, gdy Veronica wyszła z galerii, kręcąc biodrami i
potrząsając głową. Czy naprawdę dwa tygodnie temu zastanawiała się, czy jest
gotowa przejść z małego biznesu do prawdziwych licytacji? Ha! Przecież jest
geniuszem. Boginią. Najlepszym licytatorem, jaki się kiedykolwiek urodził.
W drodze do samochodu dosłownie unosiła się w powietrzu. Okręciła się na
pięcie w rytm melodii, która pojawiła się w jej głowie, a potem sięgnęła po
kluczyki.
Zdecydowała się nie wskakiwać do środka w obawie, że jej wąskie spodnie
tego nie wytrzymają.
- Podwieźć cię?
Veronica zaklęła głośno i odwróciła się do Mitcha, który powoli zmierzał w
jej kierunku.
- Naprawdę nie powinieneś tak robić. A gdybym miała przy sobie paralizator?
Albo nunchaku?
- A gdzie byś je schowała w tym stroju?
Veronica spojrzała na dół.
- Słuszna uwaga. Czy to ty właśnie zaproponowałeś, że mnie podwieziesz?
- Owszem. - Wysunął się z cienia i stanął obok niej. I jej samochodu, którego
raczej nie mógł przeoczyć, nawet jeśli ani na moment nie spuszczał z niej wzroku,
co sprawiło, że poczuła się jeszcze lepiej niż dziesięć sekund wcześniej.
Zmarszczyła brwi i odwróciła się do auta z kluczykami w ręce.
- Ale...
- Veronico...
- Tak, Mitch?
- Nie chcę, żeby ten wieczór się skończył.
Odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się.
L R
- Wiem, co czujesz! To niewiarygodne, prawda? Te liczby fruwające po sali,
jakby wszyscy mieli w piwnicach swoje własne mennice.
Spojrzał na nią uważnie.
- Nie potrafiłbym teraz zasnąć.
- Miałam dwa, może trzy takie pokazy w swojej karierze. W ogóle nie
będziesz mógł spać.
Uśmiechnęła się do niego zbyt pijana szczęściem, aby ukryć, jak bardzo jest
zadowolona z tego, że tego wieczoru znalazła się w tym mieście z nim.
- Panno Bing, była pani wspaniała.
- Naprawdę?
- Tak. I to nie tylko dziś.
- Naprawdę? - Veronica ze śmiechem potrząsnęła głową. - Przemawia przez
ciebie chciwość. Ja to znam. Świeża krew zawsze wzbudza zainteresowanie.
Nagle Mitch otoczył ją ramieniem w talii i przyciągnął do siebie, opierając się
plecami o samochód. Musiała chwycić się klap jego marynarki, by odzyskać
równowagę.
- Ojej - szepnęła.
To nic, pomyślała, on w ten sposób daje upust podekscytowaniu. Rozumie go,
naprawdę. Po takich wieczorach jak ten sama często przytulała przedstawicieli płci
przeciwnej, którzy potem błędnie to sobie tłumaczyli.
Mimo to jej kolana stały się miękkie, a gdy palący wzrok Mitcha zaczął
wędrować w kierunku jej ust, przygryzła wargę, by nie jęknąć z niecierpliwością.
- Mitch - szepnęła, opierając się na jego ramieniu, żeby się do niego nie
przytulić.
- Tak, Veronico?
- Chyba powinieneś wykonać w myślach krok do tyłu i policzyć do
dziesięciu, zanim zrobisz coś, czego mógłbyś potem żałować.
L R
Gdy spojrzał jej prosto w oczy, pożałowała, że nie pozwoliła się po prostu po-
całować, aby mieć to już za sobą. W jego wzroku było tyle pożądania, że zrobiło
się jej słabo.
- Mieliśmy tego nie robić, prawda?
Mitch zagryzł usta, a ona chwyciła się jego marynarki tak mocno, że omal nie
rozerwała materiału.
- Czy mogłabyś mi przypomnieć dlaczego?
- Bo nie jesteś na to gotowy.
- O tym ja zdecyduję.
- Dobrze. Bo nie mam najmniejszego zamiaru iść do łóżka z kimś, z kim
pracuję.
- Wobec tego zwalniam cię.
Poczuła, jak oblewa ją kubeł zimnej wody.
- Co takiego? Nie możesz...
- Żartowałem. Jesteś najlepszą rzeczą, jaka się przydarzyła tej firmie. Chociaż
jeśli dzięki temu przestaniesz gadać i pozwolisz się w końcu pocałować...
Przysunął się jeszcze bliżej, a jej serce straciło rytm. Zdołała się jednak
opanować.
- Nie możemy się całować, bo moja najlepsza przyjaciółka pracuje dla ciebie,
a ja nie mogę tego zepsuć. Bo w twoim życiu było, jak na mój gust, za dużo
blondynek. Bo Gretel się w tobie kocha i byśmy ją tym skrzywdzili. A poza tym
wcale tak bardzo cię nie lubię.
I co z tego, że powody są naciągane i niezbyt zgodne z prawdą?
Jego usta powoli wykrzywiły się w pewnym siebie uśmiechu. Wiedział, że
Victoria gra na zwłokę. Wiedział, że jest gotowa na następny krok. Radosne
podniecenie i strach ścisnęły go za gardło.
- Mitch, proszę...
Delikatnie położył palec na jej ustach.
L R
- Pracujesz pół godziny jazdy samochodem ode mnie w firmie, z którą mam
niewiele wspólnego. Kristin jest niezastąpiona, a ja jeszcze nigdy nie zwolniłem
nikogo bez powodu. Ona lubi nas oboje, więc nie rozumiem, czemu miałaby się
sprzeciwiać. A co do blondynek, to żadnej sobie teraz nie przypominam.
Mówiąc to, przysuwał się coraz bliżej. Uwięził jej kolano pomiędzy swoimi
nogami, jej piersi dotknęły jego torsu, toteż musiała położyć mu ręce na ramionach,
żeby ich nie zmiażdżył. Mitch uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- A poza tym lubisz mnie.
- To dosyć aroganckie stwierdzenie.
- Naprawdę nie rozumiesz, że twoje piękne brązowe oczy są jak niezasłonięte
okna? Frustruję cię, denerwuję, wprawiam w zakłopotanie. Intryguję. Lubisz mnie.
Lubisz mnie i chcesz tego. Prawie tak mocno jak ja.
Była to najmilsza spontaniczna deklaracja uczuć, jaką kiedykolwiek usłyszała
od mężczyzny. Nie mogła zaprzeczyć, że jej serce dosłownie się do niego rwie.
Pragnęła go i nie wątpiła, że to uczucie jest odwzajemnione. Może jeśli się mu
podda, zaspokoi ciekawość? Może potrzebuje właśnie fizycznego zaspokojenia,
żeby w końcu o nim zapomnieć i skupić się na pracy? Może z nim jest tak samo?
Może w przyszłym tygodniu zjawi się w galerii stado latających świń i poprosi ją o
organizację kolejnego pokazu?
Zanim zdecydowała, która z wymienionych opcji jest najbardziej
prawdopodobna, Mitch wykorzystał jej wahanie i pocałował ją. W przeciwieństwie
do ich pierwszego pocałunku, ten był przepełniony niezaspokojoną pasją.
Victoria zanurzyła dłoń w jego włosach, a drugą wsunęła mu pod marynarkę.
Nogą otoczyła jego nogę i wtuliła się w niego, a on przyciągnął ją jeszcze bliżej.
Pocałunek był tak obezwładniający, że zadrżała. Poczuł to, objął ją mocniej i
pocałował jeszcze goręcej.
- Ojej - szepnęła, gdy w końcu się rozdzielili.
Mitch oparł czoło o jej czoło i uśmiechnął się.
L R
- No to jak, podwieźć cię?
- Myślałam, że nigdy o to nie zapytasz.
Dużo później Mitch siedział w szarych bokserkach na tylnej werandzie swego
za dużego jak na jedną osobę domu w Richmond Hill i marszczył brwi.
Palce stóp zacisnął na zimnej barierce z kutego żelaza i zaczął wpatrywać się
w zielone drzewa i pokryte dachówką domy w luksusowej dzielnicy Melbourne,
która teraz skąpana była w świetle księżyca.
Łagodny szum ruchu ulicznego uspokajał go jak zwykle wtedy, gdy siadał
nocą na tarasie.
Zazwyczaj zostawał sam na sam ze swoimi myślami, ale tej nocy ściskał w
ręce aksamitne pudełeczko. Podniósł je do poziomu wzroku i zaczął je obracać. Nie
ważyło wiele, ale w środku kryło prawdziwy skarb.
Patykowaty chłopak, którego poprosił o licytowanie w jego imieniu,
stwierdził pewnie, że ma do czynienia z wariatem, gdy usłyszał, że ma przebijać
każdą ofertę aż do skutku. Gdy jednak chłopak zobaczył pięćdziesięciodolarowy
banknot, energia tak go poniosła, że Mitch z trudem powstrzymał się od
hamowania jego zapędów z drugiego końca sali.
W rezultacie zapłacił za to cacko jego podwójną wartość. Ale przecież mógł
sobie na to pozwolić, nawet jeśli nie był jeszcze pewien, co z nim zrobi.
Ma oddać go matce? Podarować galerii jako eksponat pasujący do portretu
Phineasa Hanovera? A może powinien go zachować na czarną godzinę? Przecież
się przekonał, że w życiu wszystko może się zdarzyć.
Odetchnął głęboko chłodnym wiosennym powietrzem, aż intensywny zapach
drzewka cytrynowego, które zasadził w rogu tarasu, mile połaskotał jego
podniebienie.
Podrzucił aksamitne pudełko do góry, złapał je w locie i wrócił do sypialni, w
której leżała na łóżku naga, piękna, pełna życia pani licytator.
L R
Veronicę obudziły promienie słońca wpadające przez wysokie okna do poko-
ju i tańczące na pokrytych bladozieloną tapetą ścianach. Przetarła oczy i przetoczy-
ła się na bok po śliskim prześcieradle. Naga. O tak. Żadnych koszulek ani spodni
od piżamy. Podciągnęła prześcieradło pod szyję, czekając, aż jej zaspany mózg
oprzytomnieje.
- Dzień dobry.
Odwróciła się, gdy do pokoju wszedł Mitch. Ależ tak, jasne. Przecież
przespała się ze swoim szefem.
Chciała uderzyć się w czoło, ale musiałaby wtedy puścić prześcieradło i
pokazać Mitchowi... wszystko, co i tak już widział, jeśli jej powracająca pamięć się
nie myliła.
Szlafrok Mitcha rozchylił się, ukazując flanelowe bokserki i opaloną skórę.
Mitch miał gołe stopy i potargane włosy. Veronica poczuła napływającą do ust
ślinkę.
Ależ on jest seksowny, przemknęło jej przez myśl. Niegrzeczna Veronica.
Zachowuj się. Bądź miła. I uciekaj, zanim sytuacja się skomplikuje.
Dopiero gdy usiadła, zauważyła, że Mitch niesie tacę, na której stoi sok
pomarańczowy, talerzyk grzanek ociekających masłem i dżemem śliwkowym i
słoik z polnym kwiatkiem w charakterze wazonika.
Śniadanie w łóżku? Jeszcze nigdy żaden facet nie przyniósł jej śniadania do
łóżka. Ona często robiła to dla swojej mamy, ale Mitch... Z własnej inicjatywy...
Nie powinna teraz szukać pretekstu i wychodzić. Powoli opadła na poduszki i
podparła głowę dłońmi.
- Czy twój szlafrok jest wyprasowany? - zapytała, biorąc grzankę.
Mitch spojrzał w dół.
- Na to wygląda.
- Ale to nie ty go prasowałeś?
Popatrzył na nią i uniósł brwi.
L R
- Nie bardzo mam na to czas. Oddaję wszystko do pralni.
- Te wykrochmalone koszule...
- To nie moja zasługa.
Kiwnęła głową i uśmiechnęła się z pełnymi ustami.
- To ci przeszkadza? - zapytał, siadając na krawędzi łóżka.
- Nie jestem pewna. Podobało mi się, że jesteś taki ugładzony. - Przebiegła
palcami po jego włosach. - Ale podoba mi się też, że czasem bywasz rozczochrany.
Mitch położył na łóżku nogi i obserwował, jak Veronica pochłania grzankę.
Dopiero po chwili zorientowała się, że sama rozkoszuje się posiłkiem.
- Nie poczęstujesz się?
Potrząsnął głową.
- Mama ci nie mówiła, że śniadanie to najważniejszy posiłek dnia?
- Mówiła. Zazwyczaj kupuję coś w kawiarni niedaleko biura.
Pewnie od Stacy? W ostatniej chwili ugryzła się w język. Może ta noc nie
była dobrym pomysłem, ale była wyjątkowa. Umiejętności Mitcha, jego czułość i
hojność były niezrównane. Na pewno nigdy tego nie zapomni.
I nie ma to nic wspólnego ze Stacy, z tymi panienkami, które były przed nią i
będą po niej. Chodzi tylko o ich dwoje oraz ich uczucia, nawet jeśli są skazani na
przegraną.
- A co ty tak w ogóle robisz w tym swoim wielkim biurze poza tym, że
zatrudniasz niezwykle zdolnych ludzi, którzy starają się, żebyś dobrze wyglądał?
- Inwestujemy we wschodzące rynki.
Kiwnęła głową, jakby te słowa wywarły na niej wielkie wrażenie.
- Nie masz pojęcia, o czym mówię?
- Żadnego. Czy wschodzące rynki mają coś wspólnego z... odzieżą dla
ciężarnych?
- Dam ci chwilę, żebyś to sobie przemyślała.
L R
Veronica podniosła oczy do sufitu i zaczęła skubać wargę, udając, że napraw-
dę głęboko się nad tym zastanawia.
- Nie robiłbym tego na twoim miejscu.
Odwróciła się na bok i spojrzała na niego z ukosa.
- Czego konkretnie?
Wyciągnął rękę i przejechał palcem po jej wardze.
- Czy nikt cię nigdy nie ostrzegł, że skubiąc wargę, doprowadzasz mężczyzn
do szaleństwa?
Rozejrzała się po sypialni.
- Mężczyzn? W liczbie mnogiej?
- Dobrze. Jednego mężczyznę. Przez te twoje wargi nie śpię po nocach.
- Zauważyłam wczoraj.
Powiedziała to, żeby go rozśmieszyć, ale on zaczął się w nią wpatrywać
jeszcze bardziej intensywnie. Odłożyła nadgryzioną grzankę na talerz, bo nagle
poczuła, że jej nie przełknie.
Mitch odstawił tacę na stolik przy łóżku.
- Kiedy weszłaś do Hanover House z tymi ustami, z tymi ramionami... - Jego
ręce podążały w ślad za jego słowami. Powoli zsunął z niej prześcieradło,
odsłaniając nagą skórę. - Z tą talią i tymi biodrami... to jak mogłem nie dać ci
pracy?
- Zatrudniłeś mnie z powodu moich ust? To nieco aroganckie, nie sądzisz?
Przecież nie miałeś pojęcia, czy dostaniesz się w ich pobliże. Te wargi są...
- Pyszne.
I możesz z nimi robić, co chcesz, pomyślała, gdy pochylił się i znów ją
pocałował. Nie odepchnęła go. Nie mogłaby. Nie chciała.
Pocałunek był nieśmiały, jakby oboje starali się hamować w obawie, że jeśli
ich poniesie, zupełnie stracą kontrolę. Jednak gdy Veronica przysunęła się do
Mitcha i otoczyła ramionami jego szyję, on jęknął głośno. Całował jej wargi,
L R
wrażliwą skórę tuż za uchem, miejsce u podstawy karku, gdzie ścięgna kurczyły się
w ekstazie.
Było wspaniale. A to nie może trwać.
Otworzyła oczy i kilkakrotnie zamrugała powiekami.
- Chyba już to robiłeś.
Poczuła, jak jego pierś wibruje od śmiechu.
- Raz czy dwa. Mam nadzieję, że to cię nie odstraszy.
Odchyliła głowę, by ułatwić mu dostęp.
- Jestem nieustraszona, zapomniałeś?
Nieustraszona? Przy nim czuła się jak tysiąc skrawków papieru połączonych
marnej jakości klejem. Mógłby porwać ją i jej niezależność w strzępy. Lecz
człowiek taki jak on nie szuka partnera na resztę życia.
Gdy żar zaczął obejmować jej całe ciało, stwierdziła, że to ostatnia chwila,
zanim jej rozsądek uleci przez okno. Delikatnie się odsunęła.
- Dziękuję za śniadanie, ale powinnam wracać do domu. Muszę podlać
kwiaty, zrobić pranie i zszokować wścibską sąsiadkę tym, że wciąż mam na sobie
to, co włożyłam poprzedniego wieczoru.
Spróbowała ostrożnie wyciągnąć spod niego prześcieradło.
- Pomogę ci - powiedział, zdejmując szlafrok, który był przesiąknięty ciepłem
i zapachem jego ciała. Pomógł jej włożyć ręce w rękawy i zacisnął pasek. - Chcę
się znów z tobą zobaczyć.
Z całej siły starała się nie patrzeć na jego nagi tors.
- Wiesz, gdzie pracuję. Możesz mnie widywać nawet codziennie, jeśli taka
twoja wola.
Odsunął pasmo włosów z jej policzka.
- Nie to miałem na myśli, doskonale o tym wiesz.
Wyraz jego oczu sprawił, że jej serce zaczęło bić jak oszalałe. On mówi
poważnie. Śmiertelnie poważnie. Ostatnia noc nie była tylko zaspokojeniem
L R
seksualnego napięcia, które od pierwszego dnia skomplikowało ich relacje. Czyli
będą mogli to powtórzyć. Rozkosz nie musi się kończyć. Na razie. Jak mogłaby
odmówić?
- Czyli co? Chcesz mnie zaprosić na prawdziwą randkę?
- Tylko jeśli tego chcesz.
Tak, tak, tak, krzyczała jej podświadomość. Victoria nie zapomniała jednak,
jak opuszczała miasto z jedną walizką. Kristin mówiła, że blondynki mają szansę
na trzy randki. Dlaczego ona miałaby być wyjątkiem?
- Mam jeden warunek, który nie podlega negocjacjom.
Jego dłoń opadła, a na twarz wróciła maska wyniosłego szefa.
- Jaki?
- To zostanie między nami.
Nawet nie mrugnął okiem. Nie sprzeciwił się. Victoria poszła więc na całość.
- W godzinach pracy tylko interesy. A zabawa po godzinach. Bez zobowiązań
i obietnic. Żadnych szantaży, kiedy jedno z nas zdecyduje, że czas się rozstać.
Inaczej nic z tego.
Czy jest tego pewna? Przecież dla niego może zrobić wyjątek. Nie! Wyjątki w
przeszłości zniszczyły jej życie. Wyciągnęła dłoń.
- Umowa stoi?
Jedyną oznaką tego, że Mitch słyszał jej przemowę, był powolny ruch jego
gardła, gdy przełykał ślinę.
Proszę, powiedz, że się wahasz, bo uświadomiłeś sobie, że mnie uwielbiasz i
chcesz, aby cały świat się o tym dowiedział. Powiedz, że nigdy się na to nie
zgodzisz, bo to był ten jeden jedyny raz i powinniśmy żyć dalej, ciesząc się
sympatyczną atmosferą w pracy, zanim zrobimy coś co to uniemożliwi.
Mięsień w jego policzku drgnął.
- Umowa stoi - powiedział i uścisnął jej dłoń w bardzo oficjalny sposób.
L R
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Przepraszam, mówiłaś coś? Zamyśliłem się. - Mitch oderwał wzrok od okna
i odwrócił fotel do drzwi, w których stanęła Kristin.
- Nic innego nie robisz od tygodnia. W zasadzie od dnia aukcji. I chyba nawet
wiem, o czym myślisz.
Konfrontacyjny ton jej głosu skłonił go do pieczołowitego wyprostowania
oparcia fotela.
- O czym?
- O Veronice. - Kristin skrzyżowała ręce. - Powiedz mi, że między wami nic
nie ma, a już nigdy nie poruszę tego tematu.
- Czemu pytasz? Rozmawiałaś z nią? Co mówiła?
Kristin wyrzuciła ręce w górę.
- A oto i odpowiedź. Nie możesz jej tego zrobić. Nie pozwolę na to.
- Na co?
Spojrzała na niego z ukosa.
- Na to, co zwykle robisz tym blondynkom. Nie kupię dla niej pożegnalnych
kwiatów, od razu ci to mówię.
- Ale kto powiedział, że masz je kupić?
Kristin uniosła brwi tak wysoko, że zniknęły pod jej ciemną grzywką.
- Chcesz mi wmówić, że rozważasz umawianie się z Veronicą przez dłuższy
okres? Wspólne mieszkanie? Małżeństwo?
Mitch zobaczył oczami wyobraźni, jak budzi się obok Veroniki dzień po dniu,
tak jak w niedzielny poranek, jak dzielą się gazetą przy kuchennym stole, jak jej
dotyka, całuje ją i śmieje się z nią. Nie po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, ile
czasu upłynie, zanim znudzi mu się jej zawadiacki uśmiech, brązowe oczy, burza
ciemnych włosów, jej zwariowane seksowne stroje, wspaniałomyślna natura i
skrywana delikatność, której nikt poza nim zdawał się nie zauważać.
L R
- Jeśli zdecyduję się umówić z Veronicą, a nie twierdzę, że to zrobię, raczej
nie zakończę tego po trzech randkach - odparł.
- Jasne. - Kristin zmarszczyła brwi. - Czyli po trzech tygodniach? Trzech
miesiącach? A może latach?
- Przestań - warknął. - Natychmiast.
Podniósł dłoń, zamykając Kristin usta tym gestem.
- Żadne z nas nie potrafi przewidzieć przyszłości. Nie należy nawet
próbować. Poza tym ona sama wielokrotnie wspominała, że sześć miesięcy to jej
limit w każdej pracy, a to chyba wystarczająco jasno nakreślona granica. Gdyby-
śmy oczywiście cokolwiek planowali - dodał po chwili.
- Czy Veronica wie, że twoja słabość do niej ma określoną trwałość?
- Oczywiście. To od początku była jej sugestia.
I tyle, jeśli chodzi o zachowanie dyskrecji. Mitch potarł dłonią usta i zaklął
cicho. Kristin prychnęła.
- A ty jej uwierzyłeś?
- Twierdzisz, że nie powinienem był?
- Jasne, że nie. Nie w tym przypadku. - Zacisnęła dłonie tak mocno, że aż
pobielały jej kostki. - Chodzi o to, te Veronica... ma wielkie serce. Zresztą jeśli
jesteś choć w połowie tak bystry, za jakiego się uważasz, sam na pewno już się tego
domyśliłeś.
Piorunowała go wzrokiem, dopóki nie przytaknął.
- Musiała rzucić studia, żeby opiekować się mamą.
- U której zdiagnozowano alzheimera.
Kristin spojrzała na niego zaskoczona, na co zresztą liczył. Dobrze jej tak za
te impertynencje.
- Właśnie. A powiedziała ci, że po śmierci mamy została zupełnie sama, bez
domu i środków do życia, bo wszystkie pieniądze poszły na jej leczenie?
L R
Chełpliwy uśmiech Mitcha zbladł. Nie, tego mu nie mówiła. Jest nie tylko cu-
downa i pełna życia, ale również odważna, lojalna i ma charakter.
Tym razem to jego powstrzymała uniesiona dłoń, gdy tylko otworzył usta.
- Pracowała na trzech etatach - kontynuowała Kristin - żeby w końcu stanąć
na nogi, zanim odnalazła się w licytacjach. Ale że bogowie już dawno temu
zadecydowali, że jej podróż przez życie nie będzie łatwa, musiała uciekać z
każdego kolejnego miejsca, bo za każdym razem natykała się na faceta, który nie
dostrzegał nic poza jej urodą i dobrocią i nie rozumiał, że nią nie można się bawić.
O tym Mitch akurat wiedział, bo Veronica sama mu to wyznała, gdy
odepchnęła go po kolacji w domu jego rodziców. A mimo to w sobotę on zachował
się tak samo jak tamci, nie zważając na konsekwencje.
- Dziękuję, że mi to powiedziałaś. Będę o tym pamiętał.
Kristin wojowniczo zmrużyła oczy.
- Zabiję cię, jeśli ją skrzywdzisz.
- Za kogo ty mnie masz? Przecież nie mam zamiaru jej skrzywdzić.
Przechyliła głowę i spojrzała na niego tak, jakby nic nie rozumiał. Przecież on
naprawdę nie chce jej skrzywdzić. Jak...
Przypomniał sobie wydarzenia ostatnich tygodni: jak w zatłoczonej sali
wyczuł, że Veronica go obserwuje, jak jej oczy mówiły nie, podczas gdy ciało
wołało tak, jak rozpływała się pod wpływem jego pocałunków. Mógł przekonywać
sam siebie, że to będzie jeden z najbardziej satysfakcjonujących romansów jego
życia, mógł nawet przyznać, że bycie z Veronicą jest jak wyzwolenie, ale powinien
również wziąć pod uwagę, że Veronica może liczyć na coś więcej.
- Skończyłaś już?
- Owszem.
- To dobrze, bo ja też. - Machnął ręką w kierunku drzwi.
Kristin poprawiła żakiet, zacisnęła usta i powoli ruszyła do wyjścia.
Odwróciła się z ręką na klamce.
L R
- Mitch, nie chciałam...
- Owszem, chciałaś.
Uśmiechnęła się do niego blado i cicho zamknęła za sobą drzwi.
Gdy tylko został sam, opadł ciężko na krzesło. A jeśli Kristin ma rację? Czy
powinien pozwolić Veronice odejść? Czy może dopuścić do siebie myśl, że ona jest
celem, a nie tylko środkiem?
Wybór wydawał się dosyć prosty, ale on od tak dawna nie musiał
podejmować żadnych decyzji, że nawet takie zadanie go przerastało.
Mitch nie odzywał się już od kilku dni. W zasadzie powinna być z tego
zadowolona. W końcu spotkała mężczyznę, który naprawdę jej wysłuchał.
Jednak jakiś głos w jej głowie utrzymywał, że byłoby miło, gdyby od czasu
do czasu zadzwonił albo przysłał kwiaty, czy zostawił na jej komórce miłosny
liścik.
Nie było żadnego listu. Sprawdzała. Co pięć minut.
Dlatego gdy w środę po południu usłyszała dobiegający od progu głos, doszła
do wniosku, że sobie to wyobraziła.
- Witaj, nieznajoma damo.
Podniosła głowę znad komputera - właśnie zajmowała się poszukiwaniem
miejscowych artystów w internecie, którym to artystom zamierzała zorganizować w
najbliższych miesiącach pokaz. W drzwiach stał Mitch. Miał na sobie czarny
garnitur, śnieżnobiałą koszulę i jedwabny niebieski krawat. Wyglądał tak, że od
razu poczuła ucisk w żołądku.
- Witaj.
Mitch oparł się o framugę i wsunął ręce do kieszeni. Veronice zabrakło tchu.
- Co robisz? - zapytał, wskazując głową komputer.
- Ciężko pracuję.
Zsunęła szpilki i oparła stopy na biurku. Oczy Mitcha pociemniały, tak jak
oczekiwała. Naprawdę jest niepoprawna. Nie może jednak zdradzić mu, jak wielkie
L R
wrażenie wywiera na niej fakt, że widzi go po raz pierwszy od czasu ich słodkiego
czułego pożegnania.
- Mam nadzieję, że przynajmniej dobrze ci tu płacą.
- Szkoda gadać. A czemu pytasz? Chcesz mi złożyć lepszą ofertę?
Mitch odepchnął się od drzwi i podszedł do niej z błyszczącymi oczami.
- Chciałbym, ale mam związane ręce. Widzisz, zatrudniłem już pewną
flirciarę na stanowisko, które doskonale by ci odpowiadało.
Usiadł na brzegu biurka i położył sobie na kolanach jej stopy, a potem zaczął
zataczać kciukiem kółka nad ich podbiciem. W odpowiedzi niedbale zsunęła z
ramienia wąskie ramiączko bluzki. To, że nie może się powstrzymać od
zakochiwania się w tym facecie, nie oznacza, że nie będzie się uciekać do brudnych
zagrań.
- A jakie to stanowisko? Długo musiałabym się wdrażać?
Przyciągnął jej stopę tak blisko, że guzik od jego spodni zaczął łaskotać ją w
palce.
- Wydaje mi się, że jesteś już dostatecznie wdrożona.
Co? Czy on sugeruje, że powinni zamknąć drzwi? Czy może ostrzega ją, że
nie powinna przeciągać struny? Są tylko kochankami, czy może łączy ich coś
więcej? I kiedy to się skończy? Może o to właśnie powinna zapytać. Czy będą
mogli dalej ze sobą pracować, gdy wszystko się zawali jak domek z kart?
Veronica poczuła, że głowa zaraz jej pęknie. Gdy Mitch milczał, nie
poruszając się przy tym ani nawet na nią nie patrząc, powoli odsunęła stopy poza
zasięg jego rąk, opuściła je i wsunęła z powrotem w buty, jakby nic się nie
wydarzyło.
- Czemu zawdzięczam tę przyjemność? Sprawdzasz, czy nie wydaję twoich
ciężko zarobionych pieniędzy na kolejne bzdury?
Nie ruszył się z miejsca i dalej torturował ją swoim zapachem, przypominając
jej, jak się czuła, gdy obudziła się w jego łóżku.
L R
- Nie mam nic przeciwko tym bzdurom. Nie udekorowałbym tak swojego
mieszkania, ale w galerii najwyraźniej zdają egzamin.
- Może więc pokażę ci zarys genialnego pomysłu, na który niedawno
wpadłam, zainspirowana rozmowami z miejscowymi artystami podczas
przygotowywania sobotniej aukcji?
Mitch zeskoczył z biurka i stanął obok niej. Victoria przesunęła ramiączko na
właściwe miejsce i usiadła wygodniej na krześle. Przestała się wiercić, gdy ręka
Mitcha niepostrzeżenie prześliznęła się po jej ramieniu, zahaczając palcem o
ramiączko, które znów opadło.
Gdy się pochylił i przesunął ustami wzdłuż jej obojczyka, zamknęła oczy i
zrezygnowała z odgrywania obojętnej. Odwróciła się i sama wpadła mu w ramiona.
Poderwał ją z krzesła i mocno przytulił. Jej naga skóra otarła się o miękki materiał
jego marynarki.
Pochylił się, żeby ją pocałować, ale w ostatniej chwili odchyliła głowę.
- A co z zasadą nakazującą rozdzielać życie zawodowe od prywatnego?
- Nie ubieraj się tak do pracy, to może uda się nam jej przestrzegać.
Przesunęła dłonią po jego uchu i karku.
- Nie możesz mi dyktować, co mam nosić, Mitch. To wbrew zasadom
panującym w miejscu pracy.
Podniosła głowę, aby pocałować kącik jego ust, ale tym razem to on się
uchylił.
- Bardzo dużo wiesz o zasadach, które powinny panować w miejscu pracy.
Wzruszyła ramionami.
- Powiedzmy, że w przeszłości miałam powody, aby poznać swoje prawa.
- I czego się dowiedziałaś?
- Przekonałam się, że dziewczyna powinna dbać o swoje interesy, bo kiedy
przyjdzie co do czego, mało kto o nią zawalczy.
L R
Oderwała wzrok od jego kuszących ust i spojrzała mu w oczy, w których ku
jej zaskoczeniu malowała się powaga. Uświadomiła sobie nagle, że przytula się do
niego, a nie zna go nawet na tyle, by zrozumieć, co spowodowało tę nagłą zmianę
nastroju. Przestała pieścić jego kark.
- Nie rób tego - poprosił szeptem.
Przywarła do niego.
- Dlaczego?
- Bo jeszcze cię nie pocałowałem.
- Przeżyłeś bez tego trzy dni, może uda ci się przeżyć kolejne trzy. Albo i
dłużej.
Otoczył jej talię ramionami i przyciągnął ją do siebie. Pochylił się tak nisko,
że poczuła jego oddech.
- Kto powiedział, że ja żyję? - zapytał i pocałował ją.
Pieszczota ta wyparła z jej umysłu wszystkie obawy i wątpliwości. Gdy Mitch
ją całował, czuła się wielbiona, szalona, inna. Czuła, że w końcu żyje. Pocałunek
dobiegł końca, gdy natura upomniała się o swoje prawa i musieli się od siebie
oderwać, aby zaczerpnąć tchu.
Mitch spojrzał jej w oczy. Miała nadzieję, że zobaczy w nich, co on naprawdę
do niej czuje. Może chociaż jedną setną tego, co ona czuje do niego? W tym
właśnie momencie zrozumiała, że go kocha.
Ta świadomość owinęła się wokół niej jak jedwabny sznur. Była jednocześnie
wyzwalająca, przerażająca i skomplikowana. Poczuła, że musi się od niego
oderwać choć na chwilę, aby przyzwyczaić się do tej myśli.
- A co z moim genialnym pomysłem? - zapytała.
Mitch zamrugał zmieszany.
- Obawiam się, że nie mam teraz czasu. Prześlij mi projekt mejlem.
Puściła go, żeby móc zasalutować.
- Tak jest, szefie.
L R
Przejechał palcem po linii jej brody.
- Mówię poważnie. Prześlij mi to mejlem. Naprawdę doceniam twój wkład.
Już wcześniej uświadomiła sobie, że go kocha, ale ta pełna zaufania
deklaracja szacunku sprawiła, że zapragnęła przytulić się do niego i zapytać, gdzie
się podziewał przez jej całe życie.
A potem sobie przypomniała, że miał żonę, że stracił kobietę, która naprawdę
go uszczęśliwiała, i że od tamtej pory spotyka się z kobietami, z którymi nic go nie
połączy. A ona w tym samym czasie dbała o wszystkich poza sobą i teraz nawet nie
potrafi odróżnić szacunku od prawdziwej miłości.
- Idź już - powiedziała, odpychając go. - Uciekaj. I sprawdź pocztę, kiedy
wrócisz do biura. Będzie czekał na ciebie plik.
- Dobrze. - Uśmiechnął się do niej i ruszył w kierunku drzwi.
Pobiegła za nim.
- Zaczekaj. - Chwyciła go za łokieć. - Nie powiedziałeś mi, po co tu
przyszedłeś.
- Wydawało mi się, że wyraziłem się dosyć jasno.
Położył palec na jej podbródku i pochylił się, aby jeszcze raz ją pocałować.
Gdy w końcu opuścił jej pokój, położyła palec na ustach, aby zapamiętać miejsce,
od którego powinni zacząć przy następnym spotkaniu.
- Czy to był pan Hanover? - zapytała Gretel, pojawiając się znikąd z naręczem
starych poduszek.
Tuż za nią szedł Boris.
Veronica zagryzła wargi w nadziei, że ukryje opuchliznę, która mogła się na
nich pojawić po pocałunku Mitcha, a potem zanurkowała za biurko w recepcji,
udając, że szuka czegoś szczególnego. Chyba nie zauważyli, że całowała się z
szefem?
- Owszem.
- Czego chciał? - zapytał Boris.
L R
- Był w okolicy i wpadł, żeby się przywitać.
Gretel westchnęła, a Boris zmarszczył brwi.
- Dziwne, nigdy wcześniej tego nie robił. - Rozejrzał się po galerii ze
zmartwioną miną.
- Nic się nie stało. Naprawdę. Mówił same dobre rzeczy. To nic, że nie
dotyczyły one galerii.
Veronica poczuła, jak czerwienieją jej policzki, gdy przypomniała sobie ich
pocałunek. Jak mogła mu na to tutaj pozwolić?
- Ach, rozumiem. - Policzki Borisa także się zaróżowiły.
- Co rozumiesz? - zapytała Gretel.
- Nic, nic - odparł Boris, kręcąc głową, i spojrzał na Veronicę uważnie.
Spuściła wzrok przekonana, że on już wie i nie wiadomo co sobie teraz o niej
myśli.
Powtarza się historia z Geoffreyem, tyle że tym razem plotki będą prawdziwe.
Boris będzie dyskretny, ale jej współpracownicy i tak wszystkiego się domyślą.
Zaczną ją obgadywać za plecami. Stracą całe zaufanie do niej, bo będą myśleć, że
trzyma stronę szefa, a nie ich. Wkrótce sytuacja stanie się tak niekomfortowa, że
będzie musiała odejść.
- Wspomniałam mu o naszym projekcie, Borisie, a on zapewnił mnie, że z
chęcią mu się przyjrzy - oznajmiła sztucznie ożywionym tonem. - Nie masz nic
przeciwko temu, żebym mu go przesłała mejlem?
- Ależ skąd.
- To dobrze. Świetnie. Wspaniale. Wracajmy do pracy. Uciekła, żeby nie
zrobić z siebie kompletnej wariatki.
Wymknęła się z galerii tylnymi drzwiami, wsiadła do samochodu i odjechała.
Wiatr smagał ją po twarzy, osuszając łzy złości, które napłynęły jej do oczu,
gdy uświadomiła sobie, że nie tylko wprawiła w ruch maszynę, która wkrótce
L R
pozbawi ją świetnej pracy, ale że również zakochała się w mężczyźnie, który nigdy
nie odwzajemni tej miłości.
L R
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Mitch wsiadł do samochodu i ruszył przed siebie. Nie miał pojęcia, dokąd
jedzie. Udał się do Hanover House, by wyjaśnić pewne sprawy, i tak się stało.
Gdy Veronica podniosła wzrok znad komputera, jego serce dosłownie stanęło.
Błysk w jej oczach powiedział mu wszystko o jej uczuciach.
Stanął na światłach gdzieś w okolicy Prahran. Rozluźnił szyję i ramiona, a
potem zamknął oczy i wystawił twarz na działanie wiosennego słońca w nadziei, że
to pomoże mu zebrać myśli.
Kristin miała rację: Veronica coś do niego czuje. A jego ta świadomość w
ogóle nie przeraziła, co jeszcze kilka miesięcy temu byłoby nie do pomyślenia. Do
niedawna czuł się ospały, pusty, niedostępny. Potrzebował spokoju, żeby przetrwać
po stracie ukochanej żony.
Veronica przewróciła jego świat do góry nogami. Nagle życie stało się
nieprzewidywalne, ekscytujące. Zaczął znów marzyć i śmiać się, a jego serce...
Oddał je Claire w dniu ich ślubu. Gdy ją utracił, skuło się lodem. A teraz lód
zaczynał topnieć.
Spojrzał w lusterko wsteczne i zauważył swoje odbicie. Z trudem rozpoznał
samego siebie. Prawda jest taka, że dzięki Veronice przestał tylko trwać i zaczął
żyć.
Nic dziwnego, że jej poprzedni szef zrobił wszystko, aby ją przy sobie
zatrzymać. Jak głupi musi być mężczyzna, by pozwolić takiej kobiecie odejść?
Przy całym swoim geniuszu zrobił wszystko, aby za mniej niż sześć miesięcy się o
tym przekonać. I kto tu jest palantem?
Zajrzał w głąb siebie, szukając Claire. Potrzebował jej pozwolenia, aby ruszyć
dalej. Zobaczył jej uśmiech i poczuł jej dotyk. Przecież wiedział, że ona pragnie,
aby był szczęśliwy.
L R
Ocknął się z zamyślenia, słysząc dźwięk klaksonu. Na skrzyżowaniu zapaliło
się zielone światło. Spojrzał w lusterko i posłał żonie ostatni pocałunek. Kolejne
klaksony zmusiły go do dociśnięcia gazu.
Zawrócił w następnej bocznej uliczce i wrzucił wyższy bieg. Zanim zacznie
nowe życie, musi jeszcze wpaść do domu i wziąć coś z szuflady w holu. A potem
odnajdzie odpowiedź na wszystkie swoje problemy.
Veronica rozłożyła się na skrzypiącym starym leżaku na dachu swojego
apartamentowca. Powinna była wziąć ręcznik, żeby uchronić się przed
poprzecznymi odgnieceniami na nogach, ale przestała myśleć, gdy w końcu się tu
dowlokła.
Na betonie obok leżaka postawiła szklankę krwawej mary. Zamknęła oczy i
podciągnęła spódniczkę na biodra, a top zawiązała pod stanikiem, by ratować swoją
blednącą opaleniznę.
Musi oczyścić umysł i wymyślić nowy plan. Ten ostatni - pracuj ciężko, dbaj
o siebie, jedz dużo warzyw - wcale nie przyniósł jej szczęścia.
Pracowała ciężej niż kiedykolwiek dotąd. Fakt, nie dbała o siebie tak jak
powinna, bo dzieliła swój czas pomiędzy pracę, kolegów, przyjaciół, szefa, rodzinę
szefa, klientów, agentów klientów i diabli jeszcze wiedzą kogo, a dla siebie nie
zostawiała nic. Warzywa ograniczyła do kawałka selera w krwawej mary. A poza
tym zakochała się w swoim szefie, co nie może się dobrze skończyć.
Usłyszała sygnał komórki. Stwierdziła, że nie będzie odbierać. Przecież i tak
nie ma ochoty z nikim teraz rozmawiać. Była jednak wpisana jako kontakt
alarmowy w firmie, która nadzorowała system przeciwpożarowy Hanover House.
Poczucie obowiązku zwyciężyło. Na oślep znalazła komórkę, a potem otwarła oczy
i odczytała wiadomość. Od Mitcha.
„Gdzie jesteś?"
L R
- Żadnego: jak się masz - stwierdziła głośno. - Żadnego: szkoda, że cię tu nie
ma. Żadnego: muszę cię mieć teraz i na zawsze, ale najpierw wymasuję ci stopy i
ugotuję kolację. Typowe.
Jej kciuk zawisł nad klawiaturą, gdy rozważała poinformowanie go, że
znajduje się w połowie drogi do Adelajdy. Zamiast tego wyciszyła telefon, wsunęła
go pod udo i wróciła do swojej średnio wygodnej pozycji.
- Dobrze, że należę do mężczyzn, którzy nie wstydzą się pytać o drogę.
Odwróciła głowę i zobaczyła go u szczytu schodów. Oby tylko okazało się, że
nie stoi tu długo.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. - Jego wzrok ślizgał się po jej
odsłoniętym ciele.
- Jak mnie tu znalazłeś?
- Zapytałem twojego sąsiada. Widział, jak tu wychodziłaś godzinę temu i
zapewnił mnie, że do tej pory nie zeszłaś.
- Sąsiad? Trochę to przerażające.
- Poznał moje zdanie na ten temat. Nie sądzę, żeby w przyszłości dalej cię
szpiegował. Chociaż gdyby się w tobie nie podkochiwał, nigdy bym cię tu nie
znalazł, nie mogę go więc tak całkiem znienawidzić.
- To bardzo miłe. Może zaprosisz go na oglądanie meczu w weekend?
Wygląda mi na prawdziwego amatora piwa i pizzy. Co ty tu robisz, Mitch?
Pomyślała, że podszedł do niej znacznie szybciej, niż pozwalał na to stan jej
bluzki. Usiadła i poprawiła ją najlepiej, jak potrafiła, przybierając najbardziej
profesjonalny wyraz twarzy, na jaki mogła sobie pozwolić, siedząc z gołymi
stopami opartymi na tandetnym białym leżaku. Mitch usiadł tuż obok niej.
- Przyszedłem ci powiedzieć, że nasza umowa stała się niewykonalna.
Poczuła uderzenia krwi na twarzy, ramionach, piersi, nawet na stopach.
- Ale dlaczego? Nie możesz! Podpisaliśmy kontrakt. A aukcja...
L R
- Nie mam na myśli twojej umowy o pracę. Przecież jestem z ciebie bardzo
zadowolony. Nawet więcej. Ogarnęła mnie ekstaza, jeśli musisz wiedzieć.
- Chyba muszę.
Mitch kiwnął głową. Cały czas wpatrywał się w nią nienaturalnie ciemnymi
oczami.
- Chodziło mi o umowę, którą zawarliśmy w niedzielny poranek w moim
mieszkaniu.
- A, o tę umowę. - Usiadła prosto.
- Ostatnio w moim życiu wydarzyło się coś, co uświadomiło mi, że zbyt
pochopnie przystałem na twoje warunki.
Kiwnęła głową, każdym kawałeczkiem ciała boleśnie przeczuwając
odrzucenie. To było dla niej coś nowego, bo zazwyczaj to ona mówiła nie. I jeszcze
nigdy nie była tak szaleńczo i beznadziejnie zakochana w mężczyźnie, który
właśnie zamierzał usunąć ją ze swojego życia.
Mitch rozchylił marynarkę i sięgnął do wewnętrznej kieszonki. Potem
wyciągnął do Veroniki dłoń, na której spoczywało małe aksamitne pudełeczko.
Wpatrywała się w nie przez kilka sekund, zanim podniosła wzrok. Nie zdołała
jednak nic wyczytać z oczu Mitcha.
- To dla ciebie - oznajmił.
Oderwała od leżaka kurczowo zaciśnięte dłonie i wzięła pudełeczko.
Trzymała je przez chwilę na kolanach, a potem je otworzyła. W środku leżał
pierścionek, i to nie byle jaki. Pierścionek jego babki. Ten, którego jego matka tak
bardzo nie chciała oddawać na aukcję. Ten, który ją wtedy wzywał. Ten, który
pieczołowicie przechowywano, aby Mitch mógł go podarować ukochanej kobiecie.
Tymczasem on miał taką minę, jakby miał zamiar zaraz rzucić się z urwiska.
Spojrzała na niego.
- Co to jest?
L R
- Jest okrągłe, błyszczące i ma średnicę twojego serdecznego palca. Wydaje
mi się, że to pierścionek.
- Mitch, to jest pierścionek zaręczynowy. Czy ty mnie prosisz o rękę?
- Tak.
- Dlaczego?
- Dlaczego? - wykrztusił. - Bo chcę, żebyś tu została.
- Myślisz, że dokądś się wybieram?
Przesunął się na krawędź leżaka.
- Masz zwyczaj nie zostawać zbyt długo w jednym miejscu. Nie mogę znieść
myśli, że za pięć miesięcy nas opuścisz.
Kiwnęła głową. A więc on lubi mieć ją w pobliżu. Dzięki niej dobrze się
czuje. Chce, żeby została nie dlatego, że nie może bez niej żyć, ale dlatego że
wierzy, że ona uczyni jego życie nieco jaśniejszym, nieco weselszym, nieco
ciekawszym niż wcześniej. To po prostu permanentne déjà vu.
Mocno zacisnęła powieki. Tym razem jednak było inaczej. Zaangażowała się
tak głęboko, że ta rozmowa sprawiała jej ból. Przecież ona go kocha. Prawdziwie,
głęboko, szalenie. Jego oferta natomiast wypływa z zupełnie innych pobudek.
Wyczuł chyba jej niezadowolenie, bo odchrząknął i dodał:
- Ale to nie tylko to.
Nie tylko? Zadrżała z nadzieją.
- Musisz przyznać, że stanowimy naprawdę zgraną ekipę.
Zgraną ekipę? Jasne! Z nim jako kapitanem i nią - odpowiedzią na wszystkie
jego problemy. Masowałaby mu stopy po ciężkim dniu i ocierała pot z czoła, gdyby
obudził się z koszmaru, w którym występowałaby jego ukochana była żona.
Niech to diabli! Niech go diabli za to, że jest taki uparty, przystojny i tak
trudno mu się oprzeć.
Dlaczego musiała się w nim zakochać?
L R
- Czy ty w ogóle słuchasz, co ja do ciebie mówię? Nie. Ty po prostu w ogóle
nie słuchasz! - krzyknęła tak głośno, że Mitch się wzdrygnął. - Żaden z was nigdy
nie słucha.
Mitch rozejrzał się wokół.
- Żaden z nas?
- Z was, mężczyzn.
Dźgnęła go palcem w pierś.
- Jestem dla ciebie ucieleśnieniem zabawy. Beztroską imprezową dziewczyną.
Ale to tylko gra. To wszystko poza przybierana po to, żeby ludzie mnie
akceptowali, potrzebowali, żeby docenili, jak dobra jestem w tym, co robię.
Ukrywam fakt, że chcę zapuścić korzenie, bo przeraża mnie myśl, że zbyt się
przywiążę do miejsca, które i tak będę musiała opuścić.
- Ale kto mówi cokolwiek o wyjeździe? Veronico, ja chcę, żebyś została. Na
zawsze.
Zauważyła, że się zawahał. Nie jest w niej bardziej zakochany niż Geoffrey.
Poczuła, że pęka jej serce.
- Podpiszmy więc nowy kontrakt - powiedziała.
- Właśnie próbuję to zrobić.
Wyciągnęła do niego dłoń z pierścionkiem. Wpatrywał się w nią przez
chwilę. Gdy w końcu podniósł oczy, była gotowa przysiąc, że zobaczyła w nich
odbicie swoich własnych uczuć, zniknęły jednak zbyt szybko, by mogła w nie
uwierzyć.
- Przecież dobrze nam razem.
- Ale ty mnie nie kochasz, Mitch. Kochałeś Claire. Kochasz swoich rodziców
i swoją firmę. Myślę, że pokochałeś nawet odgrywanie zranionego wdowca, bo to
ci przynosiło ulgę. Nie mogę z tym konkurować.
- Nie masz racji.
- Mam.
L R
- Może kiedyś taki byłem, ale już nie jestem. Zmieniłem się. Ty mnie odmie-
niłaś. I nie chcę już wracać do tego, co było.
Zbyt długo akceptowała to, że spycha się ją na drugi plan. Zbyt długo musiała
troszczyć się o ludzi, którzy W zamian nic dla niej nie robili. Ich związek nigdy nie
będzie pełnowartościowy i na to nie może się zgodzić. Nie powinna, nie wolno jej,
bo wkrótce zacznie za to obwiniać Mitcha.
- Dobrze - odparła chłodno. - Powiedz mi, że mnie kochasz.
- Powiedz, że ty mnie nie kochasz.
Zerwała się i pobiegła w kierunku schodów. Złapał ją jednak i odwrócił
twarzą do siebie.
- Puść mnie, Mitch.
- Nie mogę.
Wierzył w to, co mówi. Nie miał ochoty jej puszczać. Nie potrafił się jednak
zdobyć na słowa, które ona musiała usłyszeć.
- Możesz.
- Tylko jeśli zostaniesz i ze mną porozmawiasz.
Przez chwilę zastanawiała się, czy mu się nie wyrwać, ale buty i klucze do
mieszkania zostawiła na leżaku.
- Dobrze, zostanę pod warunkiem, że będziesz się trzymał dwa metry ode
mnie.
- Jeszcze nigdy nie spotkałem nikogo tak skupionego na obwarowywaniu
wszystkiego zasadami.
- Spójrz w lustro.
Jego wzrok złagodniał, a jej serce po raz kolejny podskoczyło, gdy się od
niego odsunęła.
- Dwa metry - powtórzyła.
- Zgoda.
L R
Cofnął się i oparł o betonową balustradę. Skrzyżował nogi w kostkach i ra-
miona na piersi.
- Naprawdę odrzucisz moje oświadczyny?
Mogła mu wytknąć, że nie były to oświadczyny, a wpychanie dziewczynie
pierścionka w nadziei, że sama się wszystkiego domyśli, ale nie była to dobra pora
na zaognianie atmosfery.
- Nie interesuje mnie bycie żoną.
- Dlaczego?
- Bo spędziłam najlepsze lata mojego życia na opiekowaniu się ludźmi, a
mimo to zostałam sama. Zdruzgotana. Całe wieki stawałam na nogi. A teraz, kiedy
to osiągnęłam, mam w końcu czas dla siebie. Nie zamierzam być niczyją niańką.
- Nie potrzebuję niańki.
- Jesteś pewien?
Widziała zmarszczki na jego czole, ale czuła, że po raz pierwszy postępuje
właściwie - troszczy się o samą siebie. Była to najtrudniejsza rzecz, na jaką się
zdobyła w życiu, ale wiedziała, że jest to ostatni krok w dorosłość, który musi
wykonać.
- Mitch, w ogóle nie powinniśmy byli tego zaczynać. Nie winię cię,
naprawdę. Wiedziałam o tym, a i tak na to pozwoliłam. Do diabła, wystarczył jeden
twój uśmiech i praktycznie o to błagałam. Ale ty tego nie chcesz. Nie chcesz się ze
mną ożenić.
- I co teraz?
Naprawdę musi to powiedzieć? Unikała myślenia o skutkach jego deklaracji,
a teraz musi ubrać to w słowa.
- Teraz się odwrócisz i pojedziesz do domu. Jutro pójdziesz do swojego biura,
a ja do swojego. A następnym razem, gdy się spotkamy, będziemy tylko
przełożonym i pracownikiem. Niczym więcej.
- Ale ja... Ty...
L R
Jego kark poczerwieniał, gdy próbował się przebić przez swoją wyćwiczoną
emocjonalną izolację, aby znaleźć właściwe słowa. I właśnie na tym polegał
problem. Jej słowa przychodziły z taką łatwością, że musiały być prawdziwe. Mitch
walczył z nimi jak tonący z falą.
- Idź do domu, Mitch. Napij się czegoś. Wyciągnij nogi. Daj sobie pół
godziny, a dojdziesz do wniosku, że otrzymałeś drugą szansę. Oboje jesteśmy
dorośli, możemy więc przejść nad tym do porządku dziennego i utrzymać
poprawne zawodowe stosunki.
Odepchnął się od balustrady i spojrzał na nią ponuro. Jej zakochane umęczone
serce rwało się do niego tak bardzo, że musiała zacisnąć ręce na leżaku, by do
niego nie podejść.
Patrzył na nią, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, a ona bezgłośnie prosiła
go, by się przemógł, podszedł do niej, wziął ją w ramiona, wyznał jej dozgonną
miłość i obiecał, że będzie się o nią troszczyć do końca życia.
Ostatecznie jednak tylko kiwnął głową i odszedł.
Patrzyła na jego szerokie plecy, ciemny garnitur, schludnie ułożone włosy i
umięśnione ramiona, na których mogłaby się wesprzeć. Zaoferował jej to wszystko
na zawsze, a ona go odrzuciła. Już miała go zawołać, gdy zszedł na schody i
zniknął jej z oczu.
Opadła na leżak i ukryła twarz w dłoniach. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz,
który powstrzymywała od chwili, gdy go zobaczyła. Nie potrafiła go stłumić. Ani
tego przejmującego bólu. I słonych ciepłych łez.
Kochała go i pozwoliła mu odejść. Wszyscy w pracy się o tym dowiedzą.
Powiedziała kiedyś, że każda firma jest jak mała społeczność, i nie przesadziła.
Wizja Gretel i Borisa szepczących za jej plecami bolała prawie tak bardzo, jak
rozstanie z Mitchem.
L R
Przecież nie zdołają być dla siebie tylko szefem i pracownikiem, nie wtedy,
gdy ona tyle do niego czuje. Nie ma wyjścia, musi odejść. A miała nigdy już nie
poświęcać dla nikogo własnego szczęścia.
Może przez ten cały czas się oszukiwała? Może właśnie tak ma wyglądać jej
życie? Kochała, traciła i żyła dalej. Będzie musiała po prostu zrobić to jeszcze raz.
Po chwili pociągnęła nosem, otarła łzy i spojrzała na błękitne niebo, pokryte
na horyzoncie pomarańczowymi chmurami podświetlonymi przez zachodzące
słońce. Rozkoszowała się tym widokiem, przekonana, że widzi niebo nad
Melbourne po raz ostatni.
Było już ciemno, gdy w końcu wstała. Jej nogi wciąż drżały, ale oczy były
suche. Gdy zbierała swoje rzeczy, znalazła pierścionek prababki Mitcha leżący na
wierzchu jej złożonego żakietu.
Otworzyła aksamitne pudełeczko i spojrzała na kamienie skrzące się nadzieją.
Zatrzasnęła wieczko, owinęła pudełko żakietem i zbiegła po schodach do
mieszkania.
L R
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Następnego poranka Mitch siedział przy biurku zapatrzony w niebo, które
było równie szare i ponure jak jego nastrój.
Ktoś zapukał. Mitch spojrzał na zegarek i odwrócił się na krześle, gdy drzwi
się otworzyły.
- Mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać chociaż przez trzy minuty - warknął.
Kristin wsunęła głowę do środka.
- Dzwoni Gretel.
Popatrzył na nią bez wyrazu.
- Z galerii. Jest bardzo zaniepokojona. I powiedziała, że będzie rozmawiać
tylko z tobą.
Spojrzał na migającą na telefonie czerwoną lampkę. Z galerii. Może będzie
mógł ją dyskretnie wypytać, jak się dzisiaj czuje Veronica. Może wygląda równie
kiepsko jak on? Czy źle spała? Czy żałuje tego, co powiedziała i zrobiła, równie
mocno jak on? Może mogą to jeszcze cofnąć i wrócić do tego, co było? Naprawdę
bardzo tego chciał.
- Odbierzesz? - zapytała Kristin.
- Tak.
- Tylko bądź miły.
- Zawsze jestem miły.
- Jasne. Postaraj się być... trochę mniej sobą, dobrze. Ona jest naprawdę
zdenerwowana. I pamiętaj, że się w tobie kocha.
Machnął na Kristin ręką. Pokazała mu podobny gest, ale zanim zdążył
zapytać, co miała na myśli, drzwi się zamknęły.
Podniósł słuchawkę.
- Witaj, Gretel. Co mogę dla ciebie zrobić?
Gretel pociągnęła nosem i wytarła go w chusteczkę.
L R
- Próbowałam się dodzwonić do pana matki, ale odpowiada tylko automa-
tyczna sekretarka, a ja nie wiedziałam, z kim jeszcze mogłabym się skontaktować.
Ona wyjechała.
Nie musiał pytać, kogo Gretel ma na myśli. Wyprostował się w fotelu tak
gwałtownie, że uderzył kolanami o kant biurka.
- Dokąd wyjechała?
- Po prostu wyjechała. Przyszła dziś rano do pracy zwołała zebranie i
poinformowała nas, że odchodzi.
Zerwał się na równe nogi.
- Jak to: odchodzi?
- Odchodzi i już. Powiedziała, że przesłała panu mejlem rezygnację i że
przyszła się tylko pożegnać.
Szybko otworzył skrzynkę i znalazł jej list pomiędzy dwudziestoma innymi
wiadomościami od pracowników którzy przesyłali mu nużące arkusze kalkulacyjne
i raporty zysków i strat.
Przebiegł wzrokiem po krótkim, ale stanowczym tekście, w którym Veronica
dziękowała mu za szansę, przepraszała za to, że praca okazała się niedokładnie
tym, o czym marzyła, i informowała go, że może jej nie wypłacać ostatniej
tygodniówki w ramach rekompensaty za skrócony okres wypowiedzenia.
Traci ją, naprawdę ją traci - jej energię, żywotność, iskrę, która go rozpalała.
Jej błyskotliwe pomysły i hałaśliwy śmiech. Entuzjazm, z którym powitała jego
rodzinę i ich rodzinną firmę. Jej talent, urodę, dobroć. Nawet jej przyjaźń.
Przeklął pod nosem, przycisnął słuchawkę do ucha, chwycił marynarkę z
oparcia fotela i zaczął ją wkładać jedną ręką.
- Kiedy wyszła, Gretel?
- Dosłownie przed chwilą. Wyglądała strasznie. Na zdruzgotaną. Nie jak
Veronica, którą znamy i kochamy. Co pan jej zrobił?
- Ja? - Był tak zaskoczony, że podniósł głos.
L R
Kiedy to wszyscy nabrali tyle odwagi, że zaczęli nim pomiatać? Najpierw
Kristin, potem jego matka, teraz ta szara niepozorna Gretel?
Doskonale wiedział, kiedy - stało się to w chwili, w której w ich życie
wkroczyła Veronica i nauczyła je wszystkie bezczelności.
- Czy powiedziała, dokąd jedzie? - zapytał spokojniejszym tonem.
Gretel milczała.
- Gretel, jeśli chcesz ją odzyskać, będziesz musiała mi to powiedzieć.
Dziewczyna westchnęła teatralnie.
- Pojechała jeszcze po coś do domu i ma tu wrócić, żeby to coś zostawić.
Mówiła, że będzie w ciągu godziny. A potem już nie mam pojęcia. Cokolwiek pan
zrobił, panie Hanover, proszę to naprawić. Bardzo ją kochamy i nie chcemy, żeby
odeszła. Bez niej wszystko wróci do tego, co było. A my tego nie chcemy.
Mitch ścisnął słuchawkę tak mocno, że aż pobielały mu palce. Bez niej
wszystko wróci do tego, co było. Gretel ma rację. Żadne z nich tego nie chce.
Zmiana wszystkim wyszła na dobre. A żeby trwała, potrzebują Veroniki. Wszyscy ją
kochają. On też ją kocha.
Kocha ją. Nie ma najmniejszych wątpliwości. Teraz będzie ją musiał tylko o
tym przekonać.
- Gretel, już do was jadę. Jeśli zjawi się w galerii przede mną, zatrzymaj ją
jakoś.
Gretel pociągnęła nosem po raz ostatni.
- Dobrze, panie Hanover. Nie wypuszczę jej stąd.
Dwadzieścia siedem minut później Mitch zaparkował na chodniku przed
Hanover House.
Gretel właśnie rozmawiała z klientem. Gdy tylko go zobaczyła, zaczęła
gorączkowo wskazywać mu zaplecze galerii. Nie mógł się powstrzymać i odwrócił
głowę, aby przyjrzeć się jeszcze raz jej różowym pasemkom, po czym pobiegł na
górę, przeskakując po trzy stopnie naraz.
L R
W końcu dotarł do biura. Drzwi były uchylone, zajrzał więc do środka i po-
czuł ogromną ulgę, gdy zobaczył Veronicę.
Pochylała się nad czymś, wypinając pupę w kierunku wejścia. Jej ciemne
włosy prawie zamiatały podłogę. Miał na sobie te same dżinsy, w których przyszła
na rozmowę kwalifikacyjną, ale miejsce czarnej koszulki i botków zajęła stylowa
ciemnoniebieska marynarka z aksamitu i beżowe szpilki, które na pewno widział w
sklepie w centrum, w którym sam kupował buty.
Poczuł, jak wzbiera w nim nadzieja. Veronica wyprostowała się.
- Gretel, kochanie, widziałaś moje czerwone zamszowe buty? Chyba je...
- Nie przerywaj tylko ze względu na mnie. Chyba je...?
Popatrzyła na niego jak na zjawę. Jej oczy stały się Ogromne, twarz pobladła.
Miał nadzieję, że Veronica przeżyła równie ciężką noc jak on, ale teraz wolałby to
odwołać. Jej ból tylko powiększył jego smutek. Za wszelką cenę musi uprzątnąć
bałagan, którego tak nieopatrznie narobił.
Był arogancki. Zachował się jak słoń w składzie porcelany, ale przecież nie
zabiegał o względy kobiety od ponad dziesięciu lat. Niezależnie od tego, co na jego
temat myśli teraz Veronica, wiedział, że potrafi sprzedać się lepiej.
- Twoje czerwone zamszowe buty - przypomniał.
- Chyba je tu zostawiłam, kiedy przebierałam się przed aukcją.
- A potrzebujesz ich teraz tak desperacko, bo...?
Wyprostowała ramiona.
- Bo odchodzę. Nie dostałeś mojego mejla?
- Dostałem. Chciałem usłyszeć, jak mówisz mi to prosto w twarz.
- I po to przyjechałeś?
Wszedł do pokoju.
- Między innymi. Przykro mi, ale nie mogę przyjąć twojej rezygnacji.
Patrzyła na niego jak zbity pies. Chciał ją przytulić, odegnać jej smutki, ale
wiedział, że nie może tego jeszcze zrobić. Muszą przedyskutować pewne sprawy,
L R
zanim będą mogli znów się do siebie zbliżyć. Próbował jej pokazać, co do niej czu-
czuje, ale niedostatecznie się starał, a ona była uparta jak muł.
- Kontrakt obowiązuje nas oboje - dodał.
- Więc mnie pozwij do sądu. - Veronica wzruszyła ramionami.
Usiadł na brzegu biurka, żeby ich oczy znalazły się na tym samym poziomie.
Jej wielkie brązowe źrenice błagały, by uwolnił ją od cierpienia.
- Myślałem, że ci się tu podoba - powiedział zachęcająco.
Przełknęła ślinę.
- Podobało mi się. Podoba. Bardzo. Uwielbiam to miejsce. To najlepsza praca,
jaką miałam w życiu.
- Więc dlaczego odchodzisz?
Zamrugała, próbując zachować dzielność.
- Problemy z personelem.
Skrzyżował ramiona na piersi.
- Powiedz mi, kto przysparza ci problemów, to go zwolnię.
Oparła rękę na biodrze, które wypchnęła lekko do przodu. Właśnie, to
dziewczyna, którą znam i kocham, pomyślał Mitch. Jak mógłby jej nie kochać?
Wystarczyło ją tylko poznać. To takie proste.
- Nie żartuj. Doskonale wiesz, że mam na myśli ciebie. Nie mogę dłużej z
tobą pracować. Nie teraz, nie po ostatnim wieczorze. I nie po tym wszystkim, co
wydarzyło się wcześniej. Od początku wszystko było strasznie zagmatwane. I
dlatego, jak zwykle zresztą, muszę odejść. Chociaż gdybyś rozważył ustąpienie ze
stanowiska prezesa Hanover Enterprises albo sprzedał Hanover House, mogłabym
się nad tym zastanowić.
- Dobrze. Jeśli chcesz galerii, jest twoja.
Przycisnęła prawą dłoń do piersi.
- Co masz na myśli?
L R
Zmieszana wyglądała tak uroczo, że nie zdołał się powstrzymać. Podszedł do
niej i wziął ją za rękę.
- Veronico, jesteś taką bystrą, wrażliwą i sprytną kobietą, a nie dostrzegasz
tego, co leży tuż pod twoim nosem.
Gdy zacisnęła lekko palce na jego dłoni, poczuł taką ulgę, że prawie uniósł się
w powietrze.
- Wczoraj ci się oświadczyłem. Znasz mnie przecież dobrze, a naprawdę
uwierzyłaś, że podjąłbym taką decyzję bez zastanowienia?
Zamrugała powiekami, ale nie spuszczała z niego wzroku. Przez chwilę
myślał, że będzie się z nim kłócić, ale ona tylko potrząsnęła głową.
- Byłem zakochany tylko dwa razy w życiu. Myślałem, że moja pierwsza
miłość zostanie ze mną na zawsze. Trochę mi zajęło pogodzenie się z faktem, że to
się nie wydarzy. Znalazłem się na dnie, pracowałem dniami i nocami, odciąłem się
od wszystkich, którzy coś dla mnie znaczyli. A potem zjawiłaś się ty.
Wyciągnął rękę i ujął ją pod brodę.
Przytuliła policzek do wnętrza jego dłoni, a on zrozumiał, że się nie myli. Nie
mylił się, gdy ją zatrudniał, gdy pozwolił jej być sobą, gdy się w niej zakochał i gdy
zdecydował się znów otworzyć na ból związany z tym, że może ją kiedyś stracić,
jeśli tylko oznaczało to, że istnieje szansa, aby z nim została.
- Byłaś taka radosna, inteligentna, kłótliwa, trudna, cudowna i seksowna. Nie
sądziłem, że właśnie tego potrzebowałem. Tego pragnąłem. I dlatego teraz nie
pozwoli ci odejść bez walki. Jeśli będę musiał przy tym oddać rodzinny interes
tobie i tej bandzie radosnych wariatów, żebyście zamienili to miejsce w cyrk
zaludniony szalonymi lokalnymi artystami, na widok których Phineas Hanover
przewróciłby się w grobie, niech tak będzie.
- Ale twoi rodzice... - powiedziała, zanim przesunął palcem po jej dolnej
wardze i zamknął jej tym usta.
- Uwielbiają cię.
L R
- Claire...
- Była znaczącą częścią mojego życia, pierwszą kobietą, którą pokochałem.
Ale jak się okazało, nie ostatnią.
Spojrzał w jej oczy, które wypełniły się łzami. Jej wargi zaczęły drżeć.
Pragnął jej, pożądał i potrzebował coraz bardziej z każdą sekundą, którą spędzał w
jej towarzystwie.
- Jeszcze jakieś ale?
Zauważył, że się zastanawia, szuka powodów, dla których to nie może się
zdarzyć. Nie winił jej, sam czuł się dokładnie tak samo przez ostatnie trzy tygodnie.
- Czego się boisz? - zapytał, zakładając jej włosy za ucho.
- Byłeś przekonany, że jestem nieustraszona.
- Pod wieloma względami tak. Ale teraz czuję, że się trzęsiesz.
- Jestem wrażliwa na zmiany temperatur, chyba wiesz?
- Bzdura. Jesteś przerażona.
- Czym?
- Tym, że naprawdę będziesz musiała przekroczyć ten próg i odejść. Zostawić
Gretel i Borisa. I mnie. Wiem to, bo widzę w twoich oczach siebie. Tak długo sam
się tego bałem. Nie chciałem widzieć, jak stan mojego ojca się pogarsza. Patrzeć na
mamę drżącą o firmę, która jest tak bliska jej sercu. Bałem się znów do kogoś
zbliżyć. Teraz jednak nie boję się niczego.
- Specyfik, któremu to zawdzięczasz, powinieneś zacząć butelkować i
sprzedawać.
Mitch się roześmiał.
- Nie, planuję zatrzymać go dla siebie. Veronico...
- Tak, Mitch?
- Chcę, żebyś została. Chcę, żebyś za mnie wyszła. Chcę cię kochać. Teraz,
kiedy wiem, że chcę spędzić z tobą resztę życia, nie mogę stracić ani sekundy.
L R
Powiedziałaś kiedyś, że życie jest krótkie i trzeba je właściwie przeżyć. Ja chcę
przeżyć swoje życie z tobą.
Słyszał swoje słowa i był pewien, że płyną z głębi serca. Veronica także to
usłyszała. Jej twarz złagodniała, jakby tylko na to czekała. Pochyliła się i złożyła na
jego ustach delikatny, ciepły, hipnotyzujący pocałunek.
- Ja też cię kocham, Mitch - powiedziała, odsuwając się. - Kocham cię, odkąd
pamiętam. Jestem przekonana, że to zaczęło się, zanim cię poznałam, w okolicach
moich ósmych urodzin, kiedy dostałam mojego pierwszego Kena, który mógł
poślubić moją Barbie.
- Chyba mam sporo do nadrobienia.
Roześmiała się i przesunęła dłonią pod lewym okiem, ścierając łzę. Wtedy
zobaczył na jej palcu iskrę. Wyciągnął rękę i chwycił jej dłoń, zanim zdołała
schować ją z powrotem za plecami.
Włożyła pierścionek jego prababki! Uśmiechnął się na widok znajomej
cienkiej obrączki i niewielkiego brylantu. Doskonale pasował do jej wąskiej dłoni,
ciepłej i lekko drżącej.
Veronica wzruszyła bezradnie ramionami.
- Zapomniałam go przywieźć, gdy rano przyjechałam do galerii. A kiedy z
nim wróciłam, pomyślałam, że chciałabym go choć raz przymierzyć. A on po
prostu nie chce zejść. Próbowałam wszystkiego: mydła, gliceryny, ściągałam go
zębami, ale od tego tylko spuchł mi palec. I teraz utknął tam na dobre.
Mitch wybuchnął śmiechem. Kolejne paroksyzmy śmiechu wstrząsnęły nim,
gdy uświadomił sobie, że jego przemówienie było niepotrzebne - Veronica od
początku należała do niego.
- To nie jest śmieszne - upomniała go surowo, choć na jej twarzy po raz
pierwszy tego ranka pojawił się nieśmiały uśmiech. Drżenie ustało, wróciły jej
ciepło i energia. - Naprawdę nie mogę go zdjąć.
- To nie zdejmuj.
L R
- Twoja prababka miała bardzo wąskie palce. Jeśli go nie zdejmę, mój palec
wkrótce zrobi się fioletowy i odpadnie.
- Chodź tutaj.
Otoczył ramieniem jej talię i przyciągnął ją do siebie, a ona się nie opierała.
Przylgnęła do niego z taką radością, że gdyby nie to, że drzwi zostawił otwarte,
oczyściłby biurko z bibelotów jednym ruchem ręki i wziąłby ją tu i teraz.
Zamiast tego ujął jej dłoń, włożył sobie do ust jej palec serdeczny, delikatnie
przesunął językiem po brzegach obrączki, a potem za pomocą zębów zsunął pier-
ścionek. Uśmiechnął się szeroko, trzymając go pomiędzy siekaczami.
- Wyjdź za mnie - powiedział.
Pochyliła się i pocałowała go znowu, ale tym razem wsunęła mu język do ust,
by go kusić, frustrować, pokazać mu, co do niego czuje i odzyskać pierścionek.
- Dobrze.
Nagle w galerii wybuchło zamieszanie, a po niedługiej chwili w drzwiach biu-
ra pojawiła się rozgorączkowana Miriam.
- Podobno wyjechała. Co się stało? Co on jej zrobił?
Tuż za nią podążali Boris i Gretel. Kristin zabezpieczała tyły. Wszyscy czwo-
ro jak na komendę zatrzymali się, gdy zobaczyli Mitcha i Veronicę splecionych w
uścisku.
- Och - stwierdziła elokwentnie Miriam. - Boris zadzwonił do Gretel, która
zadzwoniła do mnie na komórkę, a ja zadzwoniłam do Kristin i wszyscy tu przyje-
chaliśmy, a wy tu już jesteście.
- Nie wyglądają na skłóconych - zauważył Boris.
- Ja się tak nie kłócę - zgodziła się Gretel.
Veronica pomachała pierścionkiem przed oczami Miriam, która natychmiast
wszystko zrozumiała, podbiegła do niej i uścisnęła ją serdecznie.
Kristin wyrzuciła ręce w powietrze.
- Czy ktoś może mi powiedzieć, co tu się do diabła wyprawia?
L R
- Twoja zwariowana przyjaciółka właśnie zgodziła się za mnie wyjść - odparł
Mitch sucho.
Niezrażona jego tonem Kristin rzuciła się mu na szyję.
Robił, co mógł, aby uwolnić się od duszących go rąk i zostać sam na sam z
jedyną osobą, którą chciał w tym momencie przytulać.
- Dobrze. Kochani, było nam bardzo miło, ale czy moglibyście w końcu dać
nam odetchnąć?
Użył swojego najbardziej władczego tonu, ale nikt się tym nie przejął. Zro-
zumiał, że minęły czasy, gdy wszyscy tak się go bali, że bez mrugnięcia okiem
spełniali wszystkie jego rozkazy. Podszedł więc do Kristin, popchnął ją lekko, za
nią wypchnął pozostałych i zamknął drzwi.
Oparł się o nie, spodziewając się odwetu.
- Moje życie nie było nawet w połowie tak ekscytujące, zanim się pani poja-
wiła, panno Bing.
Podeszła do niego, kołysząc biodrami.
- Lepiej będzie do tego przywyknąć, panie Hanover. Tak to już ze mną jest. -
Oparła się o niego całym ciałem i przesunęła palcem po jego brodzie. - Naprawdę
zamierzasz mi oddać Hanover House?
- Nie, chciałem cię tylko odpowiednio przygotować. Mówisz klientowi to, co
chce usłyszeć, żeby dostać to, czego chcesz. Czy nie tak to działa?
Otworzyła szeroko oczy.
- Nie sądziłam, że masz smykałkę do interesów.
- Uczyłem się od najlepszych.
- Cóż, uważam, że byłby to bardzo miły prezent ślubny.
- Co moje i tak wkrótce będzie twoje.
- Fakt, ale wiesz, że lubię być niezależna.
Poddał się i otoczył ją ramionami tak ciasno, że jej kolano znalazło się po-
między jego udami, a ich nosy się zetknęły.
L R
- Koniec z tym - oznajmił. - Od dziś należysz do mnie.
I pocałował ją gorąco, zatracając się w pieszczocie, by jej pokazać, jak bardzo
ją kocha.
A gdy przeniknęło go ciepło jej ciała, poczuł się tak szczęśliwy, jak jeszcze
nigdy w życiu.
L R