Lilian Jackson Braun
Kot, Który….Tom 11
Kot Który Mieszkał Wysoko
Tytuł oryginału: The Cat Who Lived High
Przełożył Stanisław Kroszczyński
Rozdział pierwszy
Wiadomość, która dotarła do miasta Pickax w ten zimny, listopadowy poranek, przejęła grozą tę
niewielką społeczność zamieszkującą odległy, północny kraniec stanu. Pierwszy o wypadku
samochodowym dowiedział się Andrew Brodie, komendant policji w Pickax. Doszło do niego
czterysta mil na południe, w niebezpiecznym, zurbanizowanym rejonie, który miejscowi nazywali
Nizinami. Policja z wielkiego miasta poprosiła Brodiego o pomoc w znalezieniu najbliższej rodziny.
Dowiedział się, że zgodnie z relacją świadków zabity jechał czteropasmową autostradą przez
centrum miasta, kiedy pasażerowie mijającego wozu zaczęli do niego strzelać i spowodowali, że
kierujący stracił kontrolę nad pojazdem, uderzył w betonowy wspornik i samochód zapalił się. Ciało
kierowcy spłonęło, ale po tablicy z numerami udało się ustalić, że samochód zarejestrowany był na
Jamesa Qwillerana, lat pięćdziesiąt dwa, mieszkańca Pickax.
Brodie walnął pięścią w biurko. Jego twarz wykrzywiła rozpacz i gniew.
- A ostrzegałem go! Ostrzegałem! - zawołał.
Qwilleran nie miał żadnych żyjących krewnych. Potwierdził to telefon do jego adwokata. Jego
rodzina składała się z jedynie dwóch kotów syjamskich, choć jeśli spojrzeć na to pod innym kątem,
można powiedzieć, że obejmowała zarazem wszystkich mieszkańców Moose County. Miłe obejście i
ekscentryczny styl życia byłego dziennikarza zaskarbiały „panu Q” powszechną sympatię. Był
autorem rubryki w lokalnej prasie, która zyskała grono miłośników. Bujne wąsy, ciężkie powieki i
włosy siwiejące na skroniach pociągały kobiety w każdym wieku. Dodatkowo fakt, że był
najbogatszym kawalerem w trzech okręgach i zapamiętałym filantropem, czynił go wartościowym
członkiem społeczności.
Brodie natychmiast zadzwonił do Archa Rikera, wieloletniego przyjaciela Qwillerana i obecnego
wydawcy gazety w Moose County.
- Cholera! Ostrzegałem go przed tą dżunglą! - komendant krzyczał przez telefon. - Mieszka tu od
trzech lat i już zapomniał, że życie na Nizinach to jak gra w rosyjską ruletkę!
Riker był wstrząśnięty i nie mógł wykrztusić słowa, w końcu zdołał tylko stwierdzić:
- Qwill o tym wiedział. Zanim się tu przeprowadził, mieszkał w mieście przez pięćdziesiąt lat.
Dorastaliśmy razem w Chicago.
- Wiele rzeczy zmieniło się od tamtego czasu - zauważył Brodie. - Boże! Czy wiesz, co to znaczy?
Otóż Qwilleran odziedziczył ogromny majątek, fortunę Klingenschoenów, ale pod jednym
warunkiem: musiał mieszkać w Moose County przez pięć lat. W przeciwnym razie miliony albo może
i miliardy Klingenschoenów miały przypaść w udziale alternatywnym spadkobiercom spoza stanu.
Riker wysłuchał posępnie tyrady Brodiego i zadzwonił do Polly Duncan, bliskiej przyjaciółki
Qwillerana. Była zdruzgotana żałobną wieścią. Arch postanowił jak najszybciej polecieć do miasta.
Gdy wydawca powiadomił dział informacyjny swojej gazety i lokalną stację radiową, w mieście
rozdzwoniły się telefony, przekazując ponurą wiadomość coraz dalej; przerażenie i smutek
opanowały Moose County. Tysiącom czytelników będzie brakowało rubryki Qwillerana na drugiej
stronie gazety. Setki z nich będą tęsknić za widokiem pana Q przejeżdżającego na rowerze przez
wiejskie drogi albo przechadzającego się długimi krokami po centrum miasta Pickax, z poważnym
wyrazem twarzy, odpowiadającego na powitania uprzejmym pozdrowieniem. Wszyscy zdawali sobie
sprawę, że społeczność straci teraz stypendia, dofinansowania i nieoprocentowane pożyczki.
Zadawali sobie pytanie, dlaczego tak nierozważnie zaryzykował wyprawę na Niziny? Tylko jedna
osoba martwiła się o koty. Lori Bamba, jego sekretarka na pół etatu, rozpłakała się:
- Co teraz będzie z Koko i Yum Yum?
W Moose County było mnóstwo kotów: polujących na myszy w stodołach, kotów zdziczałych,
rozpieszczonych kotów domowych. Jednak nikt nie rozpieszczał kotów tak jak Qwilleran, a żaden z
nich nie był tak wyjątkowy jak Kao K'okung, zwany na co dzień Koko. Koko ze swoimi szlachetnymi
wąsami, arystokratycznymi uszami, wrażliwym nosem i nieprzeniknionym spojrzeniem widział to, co
niewidzialne, słyszał to, co niesłyszalne, i wyczuwał to, czego nikt jeszcze nie wiedział. Jego
towarzyszką była kotka Yum Yum, która podbiła serce Qwillerana, gdy z przymkniętymi oczami
dotykała łapką jego wąsów, mrucząc przy tym gardłowo. Była to nader urodziwa parka o
złocistobeżowych futerkach, brązowych pyszczkach i łapach, obdarzona hipnotyzującymi, niebieskimi
oczami. Co się teraz z nimi stanie? Czy ktoś będzie je karmił?
Pozostawało jeszcze najważniejsze dotyczące ich pytanie: Czy koty jeszcze żyją? Czy były w
płonącym samochodzie?
Na dwa tygodnie przed tym, jak policja stanowa zadzwoniła do Brodiego ze wstrząsającą
wiadomością, Qwilleran i jego dwaj koci towarzysze spędzali spokojny wieczór w domu w Moose
County. Krzepki mężczyzna, wzrostu ponad metr osiemdziesiąt, beztrosko rozpierał się w głębokim
fotelu, prawie najwygodniejszym w domu - i nie myślał właściwie o niczym. Koty wylegiwały się w
najlepszym z foteli, traktując to wyróżnienie jako naturalne i należne kocim majestatom. Pogrążone
były w medytacji, a przy tym prezentowały się wytwornie i malowniczo. Kiedy domową ciszę
zakłócił hałas dzwonka, Qwilleran niechętnie podniósł się i poszedł do telefonu w sąsiednim pokoju.
To była zamiastowa z Nizin. Usłyszał nieznajomy głos.
- Witam, panie Qwilleran. Nigdy pan nie zgadnie, kto mówi!... Amberina z „Trzech Zwariowanych
Siostrzyczek”, z Junktown! Pamięta mnie pan?
- Oczywiście, że pamiętam - odpowiedział dyplomatycznie i jednocześnie zaczął się gorączkowo
zastanawiać. Trzy kobiety prowadziły sklep ze starociami, ale która z sióstr miała na imię Amberina?
Roztrzepana blondynka czy zwariowana na punkcie mężczyzn rudowłosa, a może ta przeciętna
brunetka?
- Co słychać na Nizinach? - zapytał. - Nie było mnie tam od dawna. Prawdę mówiąc, już od trzech
lat.
- Nie poznałby pan Junktown - odparła. - Mówią, że podnosi nam się status. Ludzie kupują stare
domy i je remontują. Powstają luksusowe restauracje, sklepy z antykami.
- Czy nadal prowadzicie sklep?
- Nie, przestałyśmy. Ivrene skończyła szkołę plastyczną i dostała pracę w Chicago. Cluthra poślubiła
faceta z pieniędzmi - kto by pomyślał! - i przeprowadziła się do Teksasu. A ja pracuję w domu
aukcyjnym. Z tego, co słyszałam, pana życie także się zmieniło, spadek i to wszystko.
- Tak, ku mojemu zdziwieniu... Przy okazji, czy słyszała pani o Iris Cobb?
- Boże, to był prawdziwy szok! W Junktown była po prostu jak żywe srebro.
- Czy Mary Duckworth nadal ma „Błękitnego Smoka”?
- No pewnie! Najlepszy sklep z antykami na tej ulicy, ściślej mówiąc, najdroższy. Robert Maus
otworzył szykowną restaurację, a Charlotta Roop jest jej menedżerem. Myślę, że zna pan ich oboje.
Dlaczego - zastanowił się Qwilleran - ta kobieta dzwoni do mnie po trzech latach? Jego chwilowe
milczenie sprawiło, że właśnie przeszła do rzeczy.
Amberina oznajmiła mianowicie:
- Mary chciała, żebym do pana zadzwoniła, ponieważ wyjeżdża z miasta. Chciała panu coś
zaproponować.
- No, śmiało!
- Czy zna pan duży, biały apartamentowiec o nazwie „Casablanca”? Jest zniszczony, ale dość
charakterystyczny.
- Trochę go pamiętam.
- To taki wysoki budynek między Junktown a nowo zagospodarowywanym terenem, gdzie powstają
biurowce i bloki mieszkalne.
- Tak, teraz już wiem, o który chodzi - powiedział.
- A więc, krótko mówiąc... rzecz w tym, że niektórzy deweloperzy chcą rozebrać Casablancę, a to
byłaby zbrodnia! Ten budynek jest naprawdę cenny! I ma długą historię. W Junktown utworzono
nawet specjalny Komitet Ocalenia „Casablanki”. W skrócie KOC.
- Czy KOC zdoła otulić zagrożony budynek? - zażartował Qwilleran.
- Marne widoki. Dlatego dzwonimy do pana.
- W czym mogę pomóc?
Wzięła głęboki oddech.
- „Casablanca” była kiedyś najlepszym adresem w mieście. KOC chce, żeby pan ją kupił i odnowił...
No właśnie! Powiedziałam to! Nie było łatwo.
Teraz Qwilleran musiał wziąć głęboki oddech.
- Poczekaj chwileczkę, Amberino. Pozwól, że coś ci wyjaśnię. Nie jestem finansistą i nie angażuję
się w biznesowe przedsięwzięcia. Przeciwnie, jestem od tego jak najdalszy. Prawda jest taka, że
przekształciłem swój spadek w Fundację Klingenschoenów i w ogóle się nim nie zajmuję. - Co
prawda zdarzało mu się dość często sugerować Fundacji różne posunięcia, ale uznał, że akurat w tej
chwili nie ma potrzeby się nad tym rozwodzić.
- Wszyscy pamiętamy, jak wiele pan zrobił dla Junktown, kiedy pisywał pan jeszcze do „Daily
Fluxion”, panie Qwilleran. Pana artykuły naprawdę przebudziły nas z odrętwienia i pobudziły do
działania.
Przygładził wąsy, wspominając pamiętną zimę w tej obskurnej części miasta.
- Przyznaję, że wrażenia z Junktown wzbudziły we mnie zainteresowanie kwestią ochrony zabytków -
powiedział - i teoretycznie popieram waszą propozycję, ale nie wiem, czy jest ona wykonalna.
- Och, musi pan obejrzeć „Casablancę”! - powiedziała z entuzjazmem. - Eksperci twierdzą, że ten
dom kryje wielkie możliwości. - Qwilleran zaczął przypominać sobie Amberinę. To była ta najmniej
zwariowana z „Trzech Zwariowanych Siostrzyczek”. - Budynek swego czasu był bardzo wykwintny -
kontynuowała. - Wprowadzono potem pewne zmiany, ale zdaniem architektów można je cofnąć.
Mógłby znów stać się miejscem modnym, a zarazem rodzajem wizytówki dla Junktown. W chwili
obecnej „Casablanca” jest... no cóż, lokatorzy to dość przypadkowa zbieranina. Ale zarazem bardzo
interesujący ludzie! W większości samotni, kilka par, niekoniecznie po ślubie. Biali, czarni, Azjaci,
Latynosi... japiszony, artyści, kierowcy ciężarówek, bogate wdowy, studenci, kilka pięknych
dziewczyn na telefon i kilku meneli oraz wariatów, ale nieszkodliwych.
- W pani ustach brzmi to niezwykle kusząco.
- Sama mieszkam w „Casablance” - wyznała i zachichotała, jakby trochę histerycznie.
Qwill stopniowo przypomniał sobie Amberinę. Miała ciemne włosy, bardzo atrakcyjne niebieskie
oczy (prawdopodobnie nosiła soczewki) i męża. Chociaż z tego, co mówiła teraz, mogło wynikać, że
mieszka sama.
- Chciałbym obejrzeć to miejsce - powiedział.
- Mary kazała panu przekazać, że apartament na ostatnim piętrze budynku jest dostępny na podnajem i
jest bardzo dobrze urządzony. Może zechce pan przyjechać i zostać przez jakiś czas.
- No, nie wiem...
- Powinien pan szybko podjąć decyzję, panie Qwilleran, ponieważ deweloperzy naciskają na
właścicielkę budynku, żeby im go sprzedała. KOC bardzo się tym niepokoi.
- Kto jest właścicielem?
- Nazywamy ją „Hrabiną”. Ma siedemdziesiąt pięć lat. Mieszka w tym budynku całe życie, od
początku w tym samym apartamencie z epoki. Panie Qwilleran, jestem pewna, że przekonałby ją pan,
żeby sprzedała „Casablancę” Fundacji. Jest pan niezwykle czarującym człowiekiem.
- Nie zawsze - zaprotestował, udając skromnego i gładząc się po wąsach. Był świadomy swojej
umiejętności wpływania na kobiety, szczególnie te starsze. - Jeżeli miałbym tam przyjechać -
powiedział wolno i z namysłem - musiałbym zabrać moje koty. Czy zwierzęta są tam dozwolone?
- Koty tak, ale nie psy. Tak naprawdę pełno tu kotów - zachichotała Amberina. - Niektórzy ludzie
mówią nawet o „Casablance” - Koci Przytułek.
- I powiada pani, że na ostatnim piętrze jest tam wolny apartament? - zapytał z rosnącym
zainteresowaniem.
- Będzie pan zachwycony! Jest bardzo wytworny. Jest tam duży salon z oknami w dachu, w donicach
rosną prawdziwe drzewa... wspaniały widok... i taras...
- Pozwoli pani, że oddzwonię jutro. Muszę to przedyskutować z moimi szefami - powiedział
Qwilleran żartobliwym tonem, mając na myśli koty.
- Niech pan nie traci czasu - ostrzegła go. - Mary mówi, że jeżeli coś się stanie starszej pani, budynek
zostanie sprzedany deweloperom, żeby spadkobiercy mogli podzielić się pieniędzmi.
Odłożył słuchawkę i zaczął się zastanawiać. Po pierwsze: nie wyjeżdżał z Moose County przez trzy
lata, pomijając jedną wyprawę na Niziny, kiedy wybrał się na kolację w klubie prasowym. Po
drugie: zbliżała się zima, a zimy w Moose County były nie tylko bezwzględne, ale i ciągnęły się bez
końca. Po trzecie: zagrożona „Casablanca” będzie wygodną wymówką, żeby uciec przed
oblodzonymi chodnikami i trzymetrowymi zaspami w Pickax. W każdym razie - pomyślał - nic się nie
stanie, jeśli tam pojadę i zorientuję się w stanie budynku.
Najpierw przekazał wiadomość syjamczykom. Mieszkał sam i miał w zwyczaju rozmawiać ze
swoimi kotami, często czytał im na głos i zawsze omawiał z nimi swoje sprawy oraz plany. Lubiły
ton jego głosu, a może naprawdę rozumiały, co do nich mówił? Jednak przede wszystkim gdy
ujmował swoje myśli w słowa, łatwiej mu było podejmować decyzje.
- Posłuchajcie, moi mili - zawołał do nich - jak wam się podoba pomysł, żeby spędzić tę zimę w
rejonie o podwyższonej przestępczości zamiast tutaj, w rejonie śniegu i lodu?... Gdzie jesteście?
Jego towarzysze nie wylegiwali się już w wygodnym fotelu, zniknęli z pola widzenia.
- Gdzie wy się podziewacie, zwierzaki? - zapytał.
Nie było słychać ani jednego szmeru, ale czuł ich obecność i domyślał się, gdzie należy ich szukać.
Koko przycupnął za puszystym dywanem leżącym przed kominkiem, a Yum Yum schowała się za kapą
zwisającą z sofy. Ich milczący komentarz nietrudno było zinterpretować: koty nie życzyły sobie
żadnych zmian adresu i doskonale pojęły, co Qwilleran planuje.
On jednak z rosnącym zapałem przechadzał się po pokoju. Mimo negatywnej reakcji ze strony swoich
współlokatorów cieszył się z pomysłu spędzenia zimy w wielkim mieście. Brakowało mu klubu
prasowego. Brakowało mu poufałej atmosfery panującej w redakcji „Daily Fluxion”, w której kiedyś
pracował, pisując felietony. Tęsknił za wypadami na miasto po pracy, za hokejem i koszykówką, za
restauracjami, których było tam takie mnóstwo... Był tylko jeden szkopuł: musiałby zrezygnować z
towarzystwa Polly Duncan. Bardzo polubił dyrektorkę biblioteki publicznej w Pickax. Mieli wspólne
zainteresowania. Była w jego wieku: kobieta inteligentna, pełna ciepła. A jako że nigdy nie usiłowała
zawlec go przed ołtarz, tworzyli dobraną parę.
Polly była pierwszą osobą, z którą chciał się podzielić otrzymaną propozycją, więc zadzwonił do jej
małego domku na wsi, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć, powitała go wybuchem rozpaczy.
- Och, Qwill! Właśnie miałam do ciebie dzwonić. Dostałam okropną wiadomość. Wyrzucają mnie na
bruk!
- Jak to? - Od lat mieszkała w przytulnym domku na wiejskiej farmie pośród pól i lasów, w których
roiło się od jeleni, a on spędził tam niejeden błogi weekend, rozkoszując się widokiem błękitnego
nieba.
- Mówiłam ci, że farma została sprzedana - powiedziała, bliska płaczu. - Teraz dowiedziałam się, że
nowy właściciel chce oddać domek swojemu synowi i jego żonie. A zima tuż-tuż! Gdzie ja mam się
podziać? Ci, co wynajmują mieszkania, najczęściej nie pozwalają trzymać kotów, a ja nie pozbędę
się Bootsiego! Co mam zrobić? - zawodziła. Kobieta, która zawsze bez trudu potrafiła znaleźć
rozwiązanie najbardziej skomplikowanych problemów pojawiających się w publicznej bibliotece,
najwyraźniej wpadła w panikę i brzmiało to niepokojąco. - Jesteś tam? - jęknęła niecierpliwie. - Czy
słyszałeś, co powiedziałam, Qwill?
- Słyszałem. Zastanawiam się - odpowiedział. - Tak się akurat składa, że jestem zaproszony, by
spędzić zimowe miesiące na Nizinach, w penthousie starego apartamentowca. To oznacza... że swoje
meble mogłabyś zostawić gdzieś na przechowanie i zatrzymać się u mnie w Pickax, zanim znajdziesz
sobie nowy dom. - I dodał z uśmiechem: - Zaznaczam, że nie mam nic przeciwko kotom. - Po drugiej
stronie słuchawki zapanowała cisza. - Polly, czy wciąż tam jesteś? Słyszałaś mnie?
- Teraz ja się zastanawiam - odparła. - Brzmi doskonale, Qwill, doprawdy to bardzo uprzejme z
twojej strony i miałabym blisko do biblioteki, ale...
- Ale co?
- Ale nie podoba mi się, że spędzisz cały ten czas na Nizinach.
- Ty pojechałaś do Anglii na całe lato - przypomniał jej. - Też nie byłem zachwycony, ale jakoś to
przeżyłem.
- Nie o to mi chodzi. Miasta są niebezpieczne! Nie chcę, żeby coś ci się stało.
- Polly, pragnę ci przypomnieć, że mieszkałem w dużych miastach przez całe życie, zanim
przeniosłem się tutaj.
- Co to za apartament, o którym wspomniałeś? - spytała nieufnie.
- Umówmy się jutro na kolację, to ci opowiem.
Potem zadzwonił do swojego starego przyjaciela, Archa Rikera, który był obecnie wydawcą nowej,
lokalnej gazety. Powiedział:
- Otrzymałem bardzo ciekawy telefon z Nizin. Czy pamiętasz apartamentowiec „Casablanca” na
skraju Junktown?
- Pewnie - odparł Riker. - Rosie i ja mieszkaliśmy tam zaraz po ślubie. Podzielili większość dużych
apartamentów na małe mieszkanka z jedną sypialnią i kawalerki. Spędziliśmy tam dobrych kilka lat.
Potem na świat zaczęły przychodzić dzieci i przeprowadziliśmy się na przedmieścia. A co z tą
„Casablancą”? Podejrzewam, że chcą ją rozebrać.
- Dobrze zgadujesz - powiedział Qwilleran. - Chcą ją przejąć jacyś deweloperzy.
- Będą potrzebowali bomby atomowej, żeby zburzyć taki kawał kamienia. To budowla potężna jak
skała Gibraltaru.
- A zatem, Arch, trzymaj się krzesła, żebyś nie spadł. Myślałem, żeby kupić „Casablancę” i ją
odrestaurować. To byłaby wyśmienita publicity i PR dla Fundacji Klingenschoenów.
- Co?! Masz na myśli odrestaurowanie całego budynku? To by było kosztowne przedsięwzięcie. W
grę wchodzą milionowe kwoty!
- Chodzi o przywrócenie apartamentom ich oryginalnego wyglądu i wynajęcie ich. Fundacja zarabia
pieniądze szybciej, niż zarząd jest w stanie je wydać, więc nawet gdyby okazało się to finansowym
fiaskiem - najwyżej! I tak ocalilibyśmy wartościowy zabytek, czyli byłby to kolejny sukces Fundacji
Klingenschoenów.
- Muszę przemyśleć sprawę. Tak na pierwszy rzut oka brzmi to dość ekscentrycznie. Czy rozmawiałeś
już z zarządem?
- Usłyszałem tę wiadomość dopiero pół godziny temu. Arch, potrzebuję więcej szczegółów, ale co
powiesz na to: jeżeli spędzę tam zimę, badając możliwości, mogę co tydzień pisać dla ciebie do
rubryki o okropnościach życia w mieście. Czytelnicy Moose County kupią to od razu!
- Ale czy jesteś pewien, że chcesz tam pojechać? - zaniepokoił się Riker. - To niebezpieczne miejsce,
wiesz, te wszystkie rozboje, włamania i morderstwa.
- Mnie to mówisz? Napisałem o tym książkę! - U szczytu swojej kariery Qwilleran napisał bestseller
na temat przestępczości w mieście. - Powinieneś pamiętać, Arch, że kiedy ty i ja pracowaliśmy dla
„Daily Fluxion”, rozboje, włamania i morderstwa były na porządku dziennym, a my uważaliśmy je za
rzecz oczywistą.
- Z tego, co słyszałem i czytałem, teraz jest znacznie gorzej.
- Mój przyjacielu, nie ma tchórza bardziej tchórzliwego od mieszkańca miasta, który przeprowadził
się na głuchą prowincję. Posłuchaj: jest akurat wolny penthouse, luksusowy apartament na ostatnim
piętrze „Casablanki”, w dodatku urządzony.
- Brzmi nieźle, jak sądzę, ale nie spiesz się z niczym - poradził Riker. - Namyśl się spokojnie przez
parę tygodni.
- Nie mogę czekać kilku tygodni. Fundacja K będzie musiała tam wejść trochę wcześniej od
buldożera. Poza tym w każdej chwili możemy się spodziewać śniegu, który potem już nie przestanie
padać aż do marca. Nie będę w stanie się stąd wydostać.
- A co z kotami?
- Oczywiście wezmę je ze sobą.
- Nie spodoba im się mieszkanie tak wysoko. My mieszkaliśmy na dziewiątym piętrze i nasze koty
dostawały wścieklizny na punkcie windy.
- Przyzwyczają się. Jest tam taras, a gdzie taras, tam i gołębie. Koko jest licencjonowanym
obserwatorem gołębi.
- A więc... zrób to, jeżeli kusi cię ryzyko, Qwill, ale zawsze noś kuloodporną kamizelkę - ostrzegł go
Riker i pożegnał się.
Qwilleran nie mógł znaleźć sobie miejsca. Próbował czytać na głos kotom, żeby się uspokoić, ale nie
mógł się skupić. Niecierpliwił się, chciał już wiedzieć coś więcej o „Casablance”. Nie miał ochoty
czekać do rana, więc zadzwonił na Niziny.
- Mam nadzieję, że nie dzwonię zbyt późno, Amberino - powiedział. - Potrzebuję więcej informacji,
zanim poruszę ten temat z zarządem.
- Oczywiście - odpowiedziała roztargnionym tonem, jakby oglądała coś przykuwającego uwagę w
telewizji.
- Po pierwsze, czy wiesz coś na temat historii budynku? Kiedy został wybudowany?
- W 1901. Pierwszy wieżowiec z apartamentami w mieście. Także pierwszy budynek, w którym była
winda.
- Ile pięter?
- Trzynaście.
- Kto tam dawniej mieszkał? Jakiego typu ludzie?
- Cóż, Mary mówi, że finansjera, urzędnicy państwowi, magnaci kolejowi, sędziowie i inni bogacze -
ludzie tego typu. Były także apartamenty gościnne dla odwiedzających miasto znakomitości - głów
koronowanych, gwiazd opery i tak dalej. Po załamaniu giełdy w 1929 roku z dachu „Casablanki”
skakało więcej milionerów niż z jakiegokolwiek innego budynku w kraju.
- Wielki to zaszczyt - zauważył Qwilleran cierpko. - Kiedy sytuacja budynku zaczęła się pogarszać?
- W okresie Wielkiego Kryzysu. Nikogo nie było stać na wynajmowanie luksusowych apartamentów,
więc je podzielili na mniejsze i porobili antresole, wszystko, żeby zredukować koszty i uzyskać
jakieś pieniądze z wynajmu.
- Co możesz mi powiedzieć o samym budynku?
- Pomyślmy... KOC wydał broszurę, którą gdzieś tu mam. Jeżeli może pan chwilę poczekać, postaram
się ją znaleźć. Nie jestem zbyt dobrze zorganizowaną osobą.
- Nie ma pośpiechu - powiedział. Zrobił notatki, a podczas gdy Amberina szukała broszury, zaczął
przygotowywać się do wystąpienia przed zarządem. Zaplanował swój wyjazd i zrobił listę osób,
które należałoby powiadomić.
- Dobrze, już jestem. Znalazłam. Przepraszam, że musiał pan czekać - powiedziała Amberina. - Była
wśród moich kartek świątecznych.
- Nie za wcześnie z tymi kartkami?
- Nie wysłałam jeszcze zeszłorocznych!... Czy mogę już czytać? W broszurze podano, że budynek
pokryty jest białą, glazurowaną cegłą. Utrzymany jest w zmodyfikowanym stylu mauretańskim...
Marmurowy hall z perskimi dywanami... Windy wyłożone boazerią z drewna palisandrowego... Na
podłogach korytarzy mozaiki ułożone z kafelków. Dźwiękoszczelne i ognioodporne apartamenty ze
ścianami wysokimi na trzy i pół metra, stolarka z czarnego drewna orzechowego. Restauracja z
tarasem na ostatnim piętrze. Na górze także basen... rozumie pan, tak było w 1901 roku. I co pan na
to, panie Qwilleran?
- Nieźle! Niech pani rezerwuje dla mnie ten apartament na górze.
- Mary kazała przekazać, że będzie pan gościem KOC-u.
- Stać mnie, żeby zapłacić za wynajem, ale doceniam gest. Co z parkingiem?
- Jest betonowy parking z zarezerwowanymi miejscami dla mieszkańców.
- A jak z przestępczością w Junktown?
- No, w końcu udało się usunąć z ulicy zdziry, pijaczków i handlarzy narkotyków.
- Jak wam się to udało?
- Miasto zaczęło współpracować, ponieważ sprawą zainteresowali się pewni wpływowi i bogaci...
- ... a miasto zrozumiało, że dzięki nim uzyska większe wpływy z podatków - zgadywał Qwilleran.
- Coś w tym rodzaju. W nocy okolicy pilnuje patrol obywatelski, choć oczywiście po zmroku nie
należy się włóczyć.
- Sam budynek jest chroniony?
- Całkiem nieźle. Drzwi frontowe są zamykane i jest system alarmowy. Aż do zeszłego roku mieliśmy
portiera. Boczne drzwi są na stałe zamknięte, chyba że trzeba je otworzyć w wyjątkowej sytuacji.
- Jak widać, starsza pani, która jest właścicielką budynku, czuje się wystarczająco bezpiecznie.
- Tak sądzę. Ma jeszcze kogoś w rodzaju ochroniarza, który z nią mieszka.
- Doskonale. Przyjeżdżam w następny weekend, może pani na mnie liczyć.
- Mary będzie wniebowzięta. Wszystko dla pana przygotujemy.
- Jedno pytanie, Amberino. Ile osób wie, że KOC zaprosił mnie, żebym do was przyjechał?
- No, to był pomysł Mary i najprawdopodobniej przedyskutowała go z Robertem Mausem, ale z
nikim więcej. Nie jest taka, żeby od razu wszystkim rozgadać.
- Dobrze, więc niech tak zostanie. Proszę nie rozpowszechniać tej wiadomości. Oficjalnie chcę uciec
przed okropnym śniegiem i lodem panującym tu, na północy, a „Casablanca” jest jedynym miejscem,
w którym wolno trzymać koty.
- Dobrze, przekażę to Mary.
- Ma pani dla mnie jakieś instrukcje, kiedy przyjadę?
- Kiedy wejdzie pan do przedsionka, proszę po prostu zadzwonić domofonem do dozorcy. Nie mamy
już portiera, ale on pomoże panu z bagażem. Miło będzie znów pana zobaczyć, panie Qwilleran.
- Co się stało z portierem? - zapytał.
- No, jakby to powiedzieć... - wyjaśniła przepraszającym tonem - został zastrzelony.
Rozdział drugi
Starszy wspólnik firmy „Hasselrich, Bennet & Barter”, oficjalny adwokat Fundacji
Klingenschoenów, był mężczyzną już niemłodym i przygarbionym, ale zarazem niezłomnym,
tryskającym optymizmem, którego mógłby mu pozazdrościć niejeden młodzieniaszek. Qwilleran
postanowił omówić kwestię „Casablanki” najpierw właśnie z nim.
Zanim przeszli do interesów, adwokat nalegał na podanie kawy, którą dumnie nalewał ze srebrnego
dzbanka (po babci ze strony ojca) do porcelanowych filiżanek Wedgwood (po drugiej babci, ze
strony matki), te zaś stukały na spodeczkach, kiedy trzęsącymi się dłońmi pełnił honory pana domu.
- Sprawa wygląda tak - zaczął Qwilleran, gdy wymienili już stosowne uprzejmości - że wszystkie
przedsięwzięcia Fundacji umiejscowione są na Wschodnim Wybrzeżu, byłoby więc wskazane,
żebyśmy dali się poznać także w innej części kraju. To, co mam do zaproponowania, jest zarówno
inwestycją, jak i działaniem na rzecz dobra publicznego.
Hasselrich słuchał uważnie, gdy Qwilleran opowiadał mu o zmianach w Junktown, podkreślał
wyjątkowe walory architektury „Casablanki” i mówił, jak dobrze by było, gdyby Fundacja K
przyczyniła się do ocalenia budowli, która stanowi część narodowego dziedzictwa. Kiedy
wspomniał o marmurowym hallu i palisandrowej boazerii w windach, adwokat pokiwał drżącą
głową z aprobatą.
- Mój dziadek wiele razy wychwalał ten wspaniały budynek. Znał człowieka, który go wybudował -
powiedział Hasselrich. - Kiedy byłem małym chłopcem, zostałem nawet raz zabrany do restauracji na
górze. Niestety, nie pamiętam nic prócz tymbaliku ze szpinakiem, a za młodu miałem awersję do
szpinaku.
Qwilleran mówił dalej:
- Restauracja na górze zamieniła się teraz w luksusowy apartament, w którym zamierzam spędzić
jakiś czas, ocenić, jakie możliwości oferuje ten budynek, i ewentualnie przekonać właścicielkę do
sprzedaży budynku, jeżeli uznamy to za dobre posunięcie. Dodam, że wiadomo, co się stanie, kiedy
deweloperzy wejdą w posiadanie budynku: zostanie zrównany z ziemią.
- Godne ubolewania! - powiedział Hasselrich. - Nie możemy do tego dopuścić. Trzeba dopisać tę
sprawę do programu zebrania zarządu w następnym tygodniu.
- Planuję wyjechać w ciągu najbliższych paru dni, żeby zdążyć przed śniegiem - oznajmił Qwilleran.
- Czy będzie pan tak dobry i zaprezentuje tę sprawę przed zarządem podczas mojej nieobecności?
Dostarczę panu wszystkich danych. - Każda wymówka była dobra, byle tylko nie musieć wysiadywać
na zebraniu zarządu.
- Czy uważa pan, że to konieczne, aby osobiście angażował się pan w zbadanie tego
przedsięwzięcia? - zapytał adwokat. - Istnieją agencje, które moglibyśmy wynająć do przygotowania
analizy.
- Uważam to za wysoce wskazane. Deweloperzy naciskają na właścicielkę, więc żeby przekonać tę
damę do sprzedaży, trzeba będzie zastosować coś na kształt osobistej strategii.
Podstarzały adwokat zerknął na niego i znacząco zmrużył powieki.
- Ona ma siedemdziesiąt pięć lat - dodał Qwilleran pospiesznie - i jeżeli umrze, zanim zadecyduje na
naszą korzyść, nie mamy szans i będzie po „Casablance”.
Hasselrich odkaszlnął.
- Chciałbym poruszyć jeszcze jedno zagadnienie. Zaznaczył pan, że sprawy Moose County przejmują
pana głęboko, a to pociąga za sobą pewną odpowiedzialność. Idzie o to - że tak się wyrażę - żeby
pozostawał pan w dobrym zdrowiu. Rozumie pan, co mam na myśli, czyż nie?
- Zainteresowanie Moose County utrzymaniem mnie przy życiu jest wcale nie większe niż moje
osobiste pragnienie, by żyć. Zaznaczam przy okazji, że nie udaję się na Niziny jako naiwny turysta z
prowincji. Jestem miejskim cwaniakiem, i to od dzieciństwa!
Hasselrich spoglądał na swoje biurko, głowa lekko mu drżała.
- Zdaje się, że już podjął pan decyzję. Możemy tylko żywić nadzieję na pana bezpieczny powrót.
Tego samego popołudnia „Moose County coś tam”, jak teraz brzmiała nazwa lokalnej gazety,
zamieściła obok stałej wtorkowej rubryki zatytułowanej „Piórkiem Qwilla” redakcyjną notatkę
informującą, że Jim Qwilleran przez czas nieokreślony będzie na urlopie z powodu interesów
prowadzonych na Nizinach, ale nieregularnie będzie pisywał dla swych czytelników na temat życia w
mieście.
Gdy tylko Qwilleran przeczytał te słowa, rozpoznał podstęp ze strony wydawcy, Archa Rikera, i
redaktora naczelnego, Juniora Goodwintera. Obaj doskonale wiedzieli, jaki będzie rezultat takiego
ogłoszenia.
I rzeczywiście, telefon Qwillerana zaczął dzwonić, a obywatele Moose County próbowali odwieść
go od stawiania czoła niebezpieczeństwom na Nizinach. Kiedy mówił, że podróż jest ważna i
konieczna, dawali mu rady: „Noś pas na pieniądze... Nie zabieraj najlepszego zegarka... Załóż alarm
antywłamaniowy w samochodzie... Zamykaj się od środka, kiedy jedziesz przez miasto”.
Brodie, komendant policji, powiedział:
- Oj, ty to jednak jesteś stuknięty. Tak się składa, że wiem trochę więcej, niż piszą w gazetach... No
ale skoro uparłeś się, żeby jechać, to radzę ci nie wychodzić z domu po zmroku i kupić jeden z tych
gadżetów, które blokują kierownicę.
Otrzymał melodramatyczny telefon od Susan Exbridge, która była członkinią Klubu Teatralnego:
- Skarbie, tylko nigdzie nie chodź na piechotę! Zawsze bierz taksówkę, nawet jeśli chcesz się udać do
sąsiedniego budynku. Mam przyjaciół na Nizinach i powiedzieli mi, że tam jest teraz istne piekło!
Doktor Goodwinter ostrzegł go przed dolegliwościami układu oddechowego, które powodowane są
unoszącymi się w powietrzu zanieczyszczeniami, a Eddington Smith, nieśmiały sprzedawca
używanych książek, zaproponował, że pożyczy mu swój pistolet.
Lori Bamba martwiła się głównie o koty.
- Jeżeli zabierasz Koko i Yum Yum - powiedziała - nie pozwól, żeby wyszło na jaw, że masz rasowe
zwierzęta. Porwania to wielki interes na Nizinach. Ponadto powinieneś podawać im dodatkowo
witaminy z grupy B, żeby łatwiej im było zwalczyć stres, ponieważ będą wyczuwały zagrożenie.
Nawet zarządca włości Qwillerana był zaniepokojony.
- Będę się o pana modlił - powiedział pan O'Dell - dopóki nie wróci pan bezpiecznie do domu, panie
Q.
Mimo to Qwilleran uparcie robił zakupy na podróż. Kupił torbę, która miała służyć za klatkę dla
kotów i była lepiej wentylowana niż piknikowy koszyk, w którym dotychczas podróżowały. Na drogę
zaopatrzył się w dania dla nich: puszki mięsa z krabów, filety z kurczaka i różowego łososia. Kupił
także dwie niebieskie pary skórzanych szelek, jedną w rozmiarze średnim, drugą dużą, z
dopasowanymi do nich smyczami. Dla siebie zamierzał zabrać cokolwiek, co akurat mu się nawinie
pod rękę. Miał w szafie dwa garnitury: szary flanelowy, który włożył kiedyś na ślub, i granatowy z
jedwabnego samodziału, który miał na sobie raz, kiedy pełnił funkcję żałobnika niosącego trumnę. Do
tego dwie białe koszule, kilka krawatów i płaszcz przeciwdeszczowy - tak wyglądał komplet jego
ubrań na miasto. W innym przypadku zabrałby raczej flanelowe koszule, swetry i wygodny tweedowy
płaszcz ze skórzanymi wstawkami na łokciach.
Podczas ostatnich dni Qwillerana w Pickax, podczas scen pożegnania z przyjaciółmi i
współpracownikami panowała atmosfera przypominająca czuwanie przy łożu śmierci. Na ostatnim
wspólnym wieczorze Polly Duncan miała łzy w oczach i wyraźnie nie miała zamiaru dać się
pocieszyć czy cytować Szekspira, chociaż Qwilleran z tej okazji wspomniał o „rozstaniu, tym
słodkim smutku”.
- Obiecaj, że zadzwonisz do mnie, jak tylko dojedziesz - brzmiały jej ostatnie słowa. Prawdę
mówiąc, oczekiwał raczej, że mniej będzie zachowywać się jak zatroskana żona, a bardziej niczym
uwodzicielska kochanka.
Nawet koty wyczuwały, że zanosi się na coś niemiłego, więc dąsały się przez całą dobę przed
wyjazdem. Kiedy zostały zabrane na próbną przejażdżkę w nowej torbie, zachowywały się jak
skazani arystokraci w drodze na gilotynę: stoicko, dumnie i wyniośle.
Wszystko to nie zachęcało Qwillerana do podjęcia wyprawy, ale na przekór wszystkim w sobotni
poranek spakował swój samochód. Do bagażnika powędrowały dwie walizki, maszyna do pisania,
pełne wydanie słownika oraz skomputeryzowany ekspres do kawy. Na tylnym siedzeniu umieścił
dwie skrzynki z książkami, nową torbę do przenoszenia kotów i niebieską poduszkę. Kocie naczynie
na wodę i brytfanka do pieczenia indyka, która służyła za ich toaletę, stały na podłodze przy tylnym
siedzeniu.
Swój małolitrażowy samochodzik Qwilleran kupił w pośpiechu po wypadku na Ittibittiwassee Road.
Pokryty był farbą w kolorze fioletowo-niebieskim. Nie był to ulubiony kolor Qwillerana, ale
sprzedawca używanych aut zapewnił go, że jest to kolor na czasie, zwany „fioletową śliwą”, który z
pewnością wkrótce stanie się modny.
- W tym kolorze wolę owoce - skomentował Qwilleran. Jednak cena była w porządku, zużycie
paliwa miało być fenomenalnie niskie, więc kupił samochód, bo pomimo swojego nowego statusu
finansowego zachował oszczędny tryb życia. A teraz ten właśnie wóz spakował na czterysta mil
drogi. Zamierzał rozłożyć podróż na dwa dni, by oszczędzić kotom nadmiernego stresu.
- Wszyscy na pokład Śliwki, rejs przez Lockmaster, Padockville i dalej, kurs na południe! - ogłosił
obojgu niechętnym pasażerom.
Koty nie były zachwycone, ale pozwoliły się zapakować do torby.
Kiedy ruszyli spod domu przy Park Circle, para z tyłu zachowała grobowe milczenie, pozwalając
Qwilleranowi na wiele godzin spokojnej refleksji co do czasu spędzonego na północy kraju. Mimo
gigantycznych komarów, trującego bluszczu, skunksów i niebezpiecznych jeleni wciąż
przebiegających przez drogi Moose County zapewniało wygodne życie wśród dobrych ludzi.
Większość z nich cechowała się przerostem indywidualności, plotkowała bez ustanku, ale to w
oczach dziennikarza czyniło ich tylko bardziej interesującymi. Jak - pytał sam siebie - odnajdę się na
nowo w mieście, gdzie panuje konformizm i egoizm, i gdzie strzeże się prywatności?
Jego rozmyślania przerwał dobiegający z tyłu wrzask, tak donośny i nagły, że złapał mocniej
kierownicę, żeby utrzymać samochód na drodze. Yum Yum dała tylko znać, że czegoś sobie życzy. Nie
mógł pojąć, jakim sposobem owo delikatne i miłe stworzenie może wydać z siebie tak okropny
dźwięk, niewątpliwie jednak była to skuteczna forma perswazji. Przy następnym skrzyżowaniu zrobił
przerwę na kawę i wypuścił koty z klatki, żeby poprzeciągały się, powyglądały na zewnątrz, napiły
się wody i zbadały pedał gazu.
Po sześciu godzinach jazdy (Yum Yum nie pozwalała przekraczać osiemdziesięciu kilometrów na
godzinę) Qwilleran nie mógł nic zarzucić swoim pasażerom. Zachowywali się jak dojrzali, wytrawni
podróżnicy. Tej nocy w motelu - o standardzie mniej niż luksusowym, w którym jednak mile widziano
zwierzęta - syjamczyki spały sobie smacznie, Qwilleran zaś nie mógł zmrużyć oka z powodu
szczekających psów, trzaskających drzwi i warczącej maszyny do lodu umiejscowionej w pobliżu
jego pokoju. Urządzenie to stało na półpiętrze drewnianych schodów, przemierzanych bezustannie
pod górę i na dół przez gości z pierwszego piętra, pokrzykujących do siebie:
- Gdzie jest gin?
- W bagażniku pod zapasową oponą!
- Nie mogę znaleźć orzeszków!
To była sobotnia noc, więc przygodni sąsiedzi bawili się do późna. Jak na gust Qwillerana wzięli
także zbyt wiele kąpieli. Strumień wody uderzający o akrylowe wanny w sąsiednich pokojach
grzmiał jak Niagara, podczas gdy on leżał rozbudzony i czekał, kiedy wreszcie ten hałas się skończy.
Tymczasem syjamczyki spały słodko na jego stopach, a kiedy zdrętwiały mu nogi i spróbował się
poruszyć, przeniosły się wyżej, by ułożyć swoje mięciutkie ciała wokół jego kolan. Spóźnieni goście,
ostatni przyjezdni trzaskali drzwiami od samochodu i wbiegali po drewnianych schodach,
wymieniając się okrzykami:
- Przynieś tu moją torbę na suwak!
- Którą?
- Niebieską!
- Czy masz klucz?
- Tak, ale nie mogę znaleźć numeru dwieście trzy.
- Kto weźmie Pierre'a na spacer?
Później wszyscy znów brali kąpiele i woda lejąca się na górze zagłuszyła telewizję w pokojach po
drugiej stronie. Qwilleran zsunął koty z kolan, a wówczas Koko i jego towarzyszka, nie otwierając
nawet oczu, przemieścili się jeszcze wyżej.
Trwało to do czwartej nad ranem, nim w końcu udało mu się na godzinę usnąć przed tym, jak
wcześnie wstający goście znowu zaczęli się kąpać, trzaskać drzwiami od samochodów i rozgrzewać
silniki na wysokich obrotach. Byłoby usprawiedliwione, gdyby powitał nowy dzień w nastroju
mocno zrzędliwym, on jednak zachował olimpijski spokój. Całe Moose County odradzało mu tę
podróż, a on zamierzał im dowieść, że od początku do końca nie mieli racji. Musiał tylko co jakiś
czas powtarzać sobie, że dobrze się bawi.
Drugiego dnia podróży widoki lasów, otwartych pól i farm ustąpiły miejsca billboardom, stacjom
benzynowym, złomowiskom i sklepom; potem pojawiły się galerie handlowe, osiedla mieszkaniowe
o ładnie brzmiących nazwach i wreszcie - autostrada. Gęsty ruch i zwiększona prędkość
spowodowały, że pasażerowie z tyłu przyjęli czujną postawę. Kręcili nosami, reagując na
zagęszczenie spalin, przy czym Yum Yum głośno dawała wyraz swojej dezaprobacie. Dla Qwillerana
widok ciągnących się rozjazdów, przelatujących odrzutowców i postrzępiona linia dachów tworzyły
miejski klimat, który dawniej uwielbiał, a o którym ostatnio prawie całkowicie zapomniał. Pośród
smogu nawet jego śliwkowe auto nie rzucało się tak bardzo w oczy.
Zjechał z autostrady na Zwinger. W to późne, niedzielne popołudnie okolica była opustoszała. Ulica
Zwinger, dawniej należąca do niezbyt eleganckich, została przemianowana na bulwar Zwinger.
Pośród zieleni wyrastały szklane biurowce, wielopoziomowe parkingi i kompleksy mieszkalne.
Następnie bulwar zwężał się w dziewiętnastowieczną uliczkę, a domy przy niej zwano Junktown;
„Casablanca” górowała nad nią niczym wieża strażnicza.
- O nie! - powiedział na głos Qwilleran. - Wygląda jak lodówka!
Owszem, „Casablanca” była biała, ale wymagała oczyszczenia i rzeczywiście miała proporcje
wysokiej lodówki łącznie z ciemnym paskiem na poziomie dziewiątego piętra fasady, który jakby
oddzielał zamrażarkę od lodówki właściwej. I to według broszurki KOC-u miał być „zmodyfikowany
styl mauretański”... Wprawdzie były tam jakieś łuki i markiza oraz dwie duże ozdobne latarnie w
stylu hiszpańskim, ale całość zdecydowanie wyglądała jak lodówka. Możliwe, że w 1901 było
inaczej, kiedy nawet pojemniki na lód robiono ze złocistego dębowego drewna, ale teraz...
Qwilleran zawrócił i zatrzymał się przy krawężniku, przy którym miasto zezwalało na
dwudziestominutowy postój. Wypakował kocią torbę oraz brytfannę do pieczenia indyka. Pamiętał,
żeby pozamykać wszystkie cztery drzwi od samochodu, i ruszył w stronę obdrapanego wejścia. W
obu latarniach były zbite szybki i widać było żarówki, szklane boczne okna w drzwiach były zaś
zasłonięte sklejką, której nikt nie pofatygował się pomalować. Ostrożnie wszedł po popękanych
marmurowych stopniach i postawił torbę. Otworzył ciężkie czarne drzwi i przytrzymał je nogą, chcąc
wejść do ciemnego przedsionka.
- Może pomóc? - zawołał głos z ciemności.
Był to mężczyzna, który właśnie wychodził pobiegać.
- Pod którym numerem urzęduje gospodyni? - zapytał Qwilleran.
- Pod tym. - Młody mężczyzna z rudymi wąsami niemal tak imponującymi jak u Qwillerana nacisnął
guzik domofonu. - Wprowadza się pan?
- Tak. Gdzie tu można pobiegać?
- Wokoło niezabudowanych działek za budynkiem. Dwa okrążenia to jedna mila i nie za wiele tlenku
węgla.
- Czy to bezpieczne?
Mężczyzna uniósł małą rurkę i skierował ją na Qwillerana.
- Pif-paf! - powiedział z wyrazem twarzy kogoś, kto nie da sobie w kaszę dmuchać. - Hej, jakie ładne
kotki! - dodał, zerkając do torby. Kiedy w końcu w domofonie odezwał się głos, uczynny biegacz
krzyknął: - Nowy mieszkaniec, pani Tuttle! - Brzęczyk zwolnił drzwi; biegacz skoczył, żeby je
otworzyć. - Do dozorcówki prosto przez hall, naprzeciwko drugiej windy.
- Dzięki. Miłego biegania! - odezwał się Qwilleran.
Drzwi zewnętrzne zatrzasnęły się za nim i znalazł się w pustym hallu.
Hall przypominający tunel był węższy, niż się spodziewał, z niskim sufitem i utrzymującym się
zapachem środków dezynfekcyjnych. Świetlówki rozmieszczone były za daleko od siebie, by
skutecznie oświetlać przestrzeń. Podłoga wyłożona była startym, lecz czystym PCW, a ściany pokryte
czymś przypominającym papier ścierny. Kiedy dotarł do pierwszej windy, stanął jak wryty. Jej drzwi
wykonane były z wypolerowanego brązu, który pokryty był płaskorzeźbami przedstawiającymi sceny
z Don Kichota i Carmen.
Zaskoczony przyglądał się kunsztownemu dziełu, kiedy drzwi rozsunęły się, a ze środka wyszedł
mężczyzna w czarnym krawacie i wyjściowej marynarce.
- To prywatna winda - powiedział chłodno, zerkając pogardliwie na pojemnik do pieczenia indyka.
Dzierżąc uchwyt torby w ręce i z pojemnikiem do pieczenia indyka wsuniętym pod drugie ramię,
Qwilleran skierował się na tył budynku, rozglądając się i węsząc. Na parterze ktoś gotował, po
chwili Qwilleran rozpoznał zapach portugalskiej zupy czosnkowej. W tunelu stały obok siebie
automat z papierosami i napojami bezalkoholowymi oraz stara, drewniana kabina telefoniczna. Ktoś
kiedyś podjął próbę rozjaśnienia hallu, malując drzwi mieszkań na jaskrawe kolory, ale farba została
zdrapana i z czasem wyblakła.
Kiedy otworzył drzwi kabiny telefonicznej, na podłogę osunęło się jakieś ciało. Była to kobieta w
nieokreślonym wieku, miała na sobie czerwoną koktajlową sukienkę i trzymała w dłoni otwartą
półlitrową butelkę rumu.
- Ups! - powiedziała.
Jak zawsze dżentelmen w każdym calu, Qwilleran odstawił swój bagaż i schylił się, by jej pomóc.
- Czy coś się pani stało?
Wybełkotała coś na kształt przeprosin. Podniósł ją na siedzenie w kabinie i zamknął bezpiecznie w
środku. Jedynie na podłodze zostało trochę rozlanego rumu.
Podniósł torbę z kotami oraz ich brytfankę toaletową i poszedł dalej. Kiedy zbliżał się do portierni,
poczuł nagłe poruszenie wewnątrz torby, która zaczęła szarpać i podskakiwać. Powodem były dwa
obce koty, które wyszły nie wiadomo skąd i przypatrywały się nowym przybyszom: jeden trójbarwny,
drugi pręgowany, z obgryzionym uchem. Chociaż koty nie wyglądały groźnie, Qwilleran uznał, że
lepiej będzie postawić torbę wyżej, na obdrapanej ladzie, na której widniał ręcznie napisany szyld:
„Gospodyni, pani Tuttle. Proszę dzwonić”. Portiernię oddzielało od mieszkańców okno z grubego,
kuloodpornego szkła akrylowego.
Zadzwonił dzwonkiem i z wnętrza swojego biura wyłoniła się duża, krzepka kobieta z szerokim
uśmiechem na hebanowej twarzy.
- Och, ma pan koty syjamskie! - zawołała radośnie.
Mimo sympatycznego powitania spoglądała na Qwillerana surowo i niezbyt przychylnie. Pomyślał
sobie, że ta jejmość na pewno nie toleruje żadnych wygłupów ze strony mieszkańców i rezydujących
tu kotów.
- Dzień dobry! - powiedział. - Czy to pani nazywa się Tuttle? Moje nazwisko Qwilleran. Apartament
na górze powinien być dla mnie zarezerwowany.
- Tak, proszę PANA! - odpowiedziała. - Oczekujemy pana! Cieszymy się, że pan do nas przyjechał.
Czy podróż się udała?
- Owszem, dziękuję. Czy do apartamentu jest przypisane miejsce na parkingu?
- Tak, proszę PANA! - Otworzyła segregator i przerzuciła luźne kartki do litery Q. - Najpierw trzeba
będzie wpłacić kaucję w wysokości jednomiesięcznego czynszu i uiścić opłatę za miesiąc, a za
parking należy płacić co kwartał... Jak się nazywają?
- Yyy... co? - Qwilleran zajęty był wypisywaniem czeku.
Spostrzegł, że opłata za wynajem jest dość wysoka, chociaż obejmowała też media.
- Czy pana kotki mają imiona?
- Yyy... ten większy to Koko, a ta... yy... kotka to Yum Yum. - Odstawił brytfannę do pieczenia indyka
na podłogę; kot pręgowany i kot trójkolorowy w łaty zaczęły ją obwąchiwać. - Widzę, że macie tu
państwo komitet powitalny.
- To Napoleon i Kociątko - powiedziała. - Mieszkają na parterze. Twoje kotki będą jedynymi na
czternastym.
- Na czternastym? Myślałem, że budynek ma trzynaście pięter.
- Pominęli trzynaste. Przynosi nieszczęście. Na ostatnim piętrze są dwa apartamenty: 14-A i 14-B.
Pana będzie ten ładniejszy, cały umeblowany. Będzie panu bardzo wygodnie w nim mieszkać. Tu jest
pokwitowanie i klucz do 14-A. A to jest klucz do skrzynki pocztowej. Wszystkie skrzynki znajdują
się po drugiej stronie tego łuku. Poczta dostarczana jest w okolicach godziny piętnastej lub
szesnastej. Pana miejsce parkingowe to numer dwadzieścia osiem po zachodniej stronie parkingu.
Winda jest zaraz za panem. Proszę nacisnąć tę z czerwonymi drzwiami. Nazywamy ją Starą
Czerwoną. Sympatyczna, stara winda. Stara Zielona jest nieczynna.
- A ta z brązowymi drzwiami, blisko wejścia?
- To prywatna winda właścicielki budynku. Pa, pa, kotki! Cieszymy się, że jest pan z nami, panie
Qwilleran.
Syjamczyki nie wydały z siebie ani jednego dźwięku. Podniósł brytfannę, torbę i poszedł w stronę
windy, odprowadzany przez Napoleona i Kociątko. Stanął przed dwojgiem zamkniętych drzwi, jedne
pomalowane były na czerwono, a drugie na zielono. Niecierpliwi lokatorzy pokryli je abstrakcyjnymi
wzorami, zarysowując kluczami powierzchnię farby. Nacisnął guzik; z dala doszły go odgłosy
sygnalizujące, że Stara Czerwona sunie w dół... Powoli... bardzo powoli. Kiedy winda w końcu
podjechała, słychać było, że podskakuje i chybocze się. Drzwi otworzyły się gwałtownie i na
zewnątrz wyszła malutka Azjatka z małymi jak lalki dziećmi, czmychając prędziutko, jakby była
szczęśliwa, że udało jej się bezpiecznie wydostać.
Qwilleran wszedł do środka, nacisnął przycisk czternastego piętra i czekał, kiedy zamkną się drzwi,
tymczasem Napoleon i Kociątko zostali w hallu, gapiąc się na windę, jak gdyby nie zamierzały
ryzykować życia i wchodzić do Starej Czerwonej. Syjamczyki wciąż milczały złowieszczo.
Na tylnej ścianie windy znajdowała się tablica, gdzie gospodyni i lokatorzy umieszczali ogłoszenia.
Qwilleran zatopił się w ich lekturze, czekając na zamknięcie się drzwi. Dwa ogłoszenia zostały
starannie napisane flamastrem i podpisane „Pani T”.
NIE SKAKAĆ, KIEDY DRZWI SĄ OTWARTE!
UWAGA WSZYSTKIE KOTY! PONIEDZIAŁEK JEST DNIEM PRYSKANIA!
Była tam także napisana ręcznie wiadomość na małej kartce z notesu z wytłoczoną literą W,
informująca o sprzedaży fortepianu w mieszkaniu 10-F. Na skrawku brązowego papieru ktoś
nabazgrał, że ma do sprzedania rakietę tenisową za dwadzieścia pięć dolarów, z następującą
ortografią: RAKETA DO TENYSA. Qwilleran był urodzonym korektorem.
Zdumiony dwoma pierwszymi ogłoszeniami i zastanawiając się, czy jest popyt na fortepiany w takim
budynku, nie zauważył, że drzwi do windy wciąż są otwarte. Urządzenie nie należało do
najnowszych, więc trudno mu było znaleźć odpowiedni przycisk. Na jednym widniał napis
OTWÓRZ, na drugim, czerwonym, POMOC; więcej przycisków nie było. Zaobserwował, że
czerwony przycisk nosi ślady użycia. Na zewnątrz w hallu panowała cisza. Pani Tuttle opuściła
swoją portiernię za kuloodpornym oknem i jedynymi śladami życia były Napoleon i Kociątko.
W czasie kiedy Qwilleranowi nie wiodło się najlepiej, przez krótki okres mieszkał w zrujnowanej
rezydencji Medford Manor. Była tam uparta winda, której drzwi odpowiadały jedynie na
energicznego kopniaka. Spróbował tego, ale Stara Czerwona zatrzęsła się tylko. Zaraz usłyszał
odgłos kroków zbliżających się od strony drzwi wejściowych i głos wołający:
- Proszę poczekać! - Niski mężczyzna w żółtej, satynowej kurtce z napisem „Valdez” na plecach
wpadł do windy niczym zawodnik dopadający mety.
- Bez pośpiechu - odezwał się do niego Qwilleran. - Drzwi nie chcą się zamknąć.
Facet rzucił mu pogardliwe spojrzenie i podskoczył na podłodze. Drzwi natychmiast zamknęły się i
winda ruszyła powoli do góry, klekocząc i chybocząc się przy mijaniu każdego piętra. Valdez
wysiadał na piątym. Wychodząc, odwrócił się i powiedział:
- Skacz pan.
Qwilleran podskoczył, drzwi zamknęły się i Stara Czerwona ruszyła w ślimaczym tempie, upiornie
skrzypiąc i zgrzytając. Syjamczyki były dotąd cierpliwe, ale nagle Yum Yum wydała z siebie
rozdzierający uszy pisk - i winda natychmiast zatrzymała się. Według wskaźnika nad drzwiami nie
byli jeszcze na czternastym piętrze. Według wskaźnika nie byli nigdzie.
- Coś ty narobiła? - ofuknął ją Qwilleran.
Nacisnął przycisk swojego piętra, ale winda nawet nie drgnęła. Podskoczył, naśladując Valdeza, ale
nic się nie zmieniło. Nacisnął przycisk z napisem OTWÓRZ: drzwi rozsunęły się z godnością,
odsłaniając czarną ceglaną ścianę szybu.
- Wielkie nieba! - krzyknął Qwilleran. - Utknęliśmy pomiędzy piętrami!
Rozdział trzeci
Koty, które przez ostatnie czterysta mil raczej niechętnie nawiązywały kontakt, teraz, kiedy
dowiedziały się, że ugrzęźli wszyscy troje między piętrami w szybie windy „Casablanki”, narobiły
potwornego jazgotu. Qwilleran nacisnął guzik z napisem POMOC i nasłuchiwał, jak gdzieś w
odległych częściach starego budynku dzwoni dzwonek przypominający alarm przeciwpożarowy. Ale
im dłużej przyciskał czerwony guzik oraz im dłużej dzwonił dzwonek, tym głośniej skowyczał Koko i
zawodziła Yum Yum.
- Ciszej! - rozkazał Qwilleran i ponownie nacisnął na dzwonek, jeszcze dłużej. Tylko że w języku
kotów syjamskich „ciszej” znaczy „głośniej”. - Szzzzz! - syknął na nie.
Ktoś otworzył drzwi od szybu; z dala nawoływał czyjś głos. Qwilleran odkrzyknął:
- Utknęliśmy pomiędzy piętrami!
- Gdzie pan jest? - usłyszał, a przynajmniej miał takie wrażenie.
- MIAU! - odezwał się Koko.
- Cicho bądź, ty tumanie! Nie słyszę, co ten ktoś mówi... Utknęliśmy między piętrami!
- Które piętro? - głos brzmiał głucho pewnie z tego powodu, że ktoś składał ręce, by nawoływać jak
przez megafon.
- MIAU!
- Nic nie słyszę! - krzyczał Qwilleran.
- Które piętro? - głos dochodził teraz znad jego głowy.
- MIAU!
- Przymknij się!
- Co pan mówi?
- Jesteśmy między piętrami! Nie wiem, gdzie! - Qwilleran wydarł się najgłośniej, jak mógł.
Słychać było odgłos zamykania ciężkich drzwi, po czym nastąpiła długa cisza i nic się nie działo.
- Teraz naprawdę schrzaniłeś sprawę! - powiedział Qwilleran do Koko. - Szli, żeby nas uratować, a
ty nie mogłeś usiedzieć cicho. Teraz możemy tu tkwić przez całą noc. - Rozejrzał się po wnętrzu
ponurej celi z brudnymi ścianami i zdartymi płytkami na podłodze. Jedna ze świetlówek nie świeciła,
wiec połowa windy pogrążona była w mroku. - Macie przynajmniej swoją toaletę - odniósł się do
swoich niezadowolonych towarzyszy - to więcej niż mam ja. - Ponownie nacisnął guzik alarmowy.
Rozległ się odgłos szarpnięcia w szybie ponad nimi i potem bliżej, ponad ich głowami, jakiś głos
krzyknął:
- Musicie wspiąć się na górę, żeby się wydostać!
- YOW! - odparł Koko.
- Jak? - krzyknął Qwilleran.
- Co?
- MIAU!
Qwilleran upomniał torbę z kotami pchnięciem nogą, ale to tylko wzmogło miauczenie.
- Jak się stąd wydostać?
- Wypchnij dach!
W jasnobrązowym suficie windy dostrzegł metalową płytę z widocznymi brudnymi śladami palców.
- Wypchnij, z całej siły!
Qwilleran wyciągnął się do góry, pchnął mocno metalową płytę, która otworzyła się z brzękiem.
Przez prostokątny otwór zobaczył żarówkę, która paliła się jaskrawym światłem wewnątrz czarnego
szybu, oraz powoli opuszczającą się drabinę. Zastanawiał się, czy będzie w stanie przecisnąć się
przez dziurę w dachu i czy zdoła wydostać torbę.
- Mam tu na dole bagaż! - zawołał.
Znowu nastała dłuższa przerwa, a potem przez otwór w dachu wsunęła się dyndająca lina.
- Przywiąż koniec do uchwytu! - zawołał jego wybawca.
Qwilleran szybko przywiązał linę do górnego uchwytu torby z kotami; w następnej chwili uniosła się
z podłogi i wzbiła gwałtownymi ruchami do góry, ku wielkiemu niezadowoleniu jej miauczącej
zawartości. Ujrzał, jak torba znika w otworze u góry.
- Coś jeszcze?
Qwilleran zerknął na brytfankę. Uchwyty dawno zostały obcięte, żeby mieściła się na podłodze w
samochodzie. Co więcej, zawierała nieco zużyty koci żwirek.
- Już nic! - krzyknął, przesuwając kopnięciem pojemnik na ciemniejszą stronę windy. Potem zaczął
wspinać się po drabinie na górę. Zobaczył nad sobą bladą twarz i czerwoną czapeczkę golfową
wciśniętą na głowę z jasnymi włosami.
Dozorca czekał na niego na górze.
- Przepraszamy za to wszystko.
Podłoga korytarza wyłożona była mozaiką z kafelków. Qwilleran wyszedł z czarnej dziury na
czworakach, co wielce zainteresowało oczekujące go koty. Zawsze były zachwycone, gdy
zachowywał się dziwacznie i niedorzecznie.
- Gdzie jesteśmy? - spytał.
- Na dziewiątym. Trzeba iść po schodach na górę. Teraz obie windy są zepsute - Stara Czerwona i
Stara Zielona. Pracownik serwisu przyjdzie dopiero jutro. Dzisiaj jest niedziela i trzeba by mu
podwójnie zapłacić.
Ich wybawcą był chudy, żylasty mężczyzna w średnim wieku, o kościstych łokciach, kolanach i
ramionach. Ubrany był w spodnie khaki i bluzę safari, której spore kieszenie wypychała latarka oraz
inne narzędzia, ale sądząc po jego bladej cerze, raczej rzadko przebywał w tropikach, ograniczając
się co najwyżej do buszu chwastów rosnących w okolicach „Casablanki”. Mężczyzna podniósł torbę
z kotami i skierował się w stronę schodów.
- Ja to wezmę - zaproponował Qwilleran. - Jest ciężka.
- Nosiłem cięższe. Pani na siódmym ma dwa kociska, które ważą chyba po dziesięć kilo każde. Pan z
14-A?
- Tak. Nazywam się Qwilleran. A pan?
- Rupert.
- Dziękuję za pomoc.
Po krótkiej wymianie informacji obaj panowie zaczęli wspinać się w milczeniu przez cztery wysokie
piętra aż na piętro czternaste, które było w rzeczywistości trzynastym. Na szczycie schodów znaleźli
się w małym hallu wyłożonym marmurem; za czasów dawnej świetności „Casablanki” był to
przedsionek wykwintnej restauracji. Oprócz zamkniętych na głucho drzwi od wind w słabym blasku
żarówki widać było drzwi do apartamentów, na których wymalowano numery.
Qwilleran zerknął na swój klucz, po czym otworzył 14-A.
- To chyba tu.
- Zgadza się - odrzekł Rupert. - Dzwonek nie działa. - Na dowód nacisnął guzik z masy perłowej. -
Wszystkie dzwonki są zepsute.
Weszli do przestrzennej sieni urządzonej okazale w nowoczesnym stylu, z wejściami drzwiowymi i
łukami, które prowadziły do innych, pełnych przepychu pomieszczeń. Wystrój przekraczał
najśmielsze oczekiwania Qwillerana; teraz już rozumiał, czemu czynsz jest tak wygórowany. Rząd
balkonowych drzwi biegł wzdłuż ściany dużego pokoju z wysokim sufitem i prostokątnym
zagłębieniem pośrodku, w którym ustawiono fotele i kanapy.
- Czy to jest ów słynny salon? - zapytał. - Wygląda jak wyłożony dywanem basen.
- A jakże, tu był basen - odpowiedział dozorca. - Niezbyt głęboki. Wtedy chyba niewiele osób
nurkowało.
W przeciwległym końcu zagłębienia umieszczono wyjątkowo długą kanapę typu „narożnik”. Wzdłuż
wyłożonego ceramicznymi kafelkami brzegu dawnego basenu stały egzotyczne drzewa w donicach.
Niektóre sięgały sufitu i miały po sześć metrów wysokości.
Qwilleran zauważył kilka plastikowych wiader porozstawianych po pokoju, a także wilgotne plamy
na dywanie.
- Czy świetlik przecieka? - zapytał.
- Tak, ale tylko kiedy pada deszcz - Rupert skinął głową. - Gdzie pan zaparkował?
- Przy drzwiach wejściowych. O, do licha, tam wolno stać tylko przez dwadzieścia minut. Pewnie już
mi wlepili mandat.
- W niedzielę nikt się nie będzie pana czepiał. Proszę dać mi kluczyki, a ja przyniosę resztę pana
rzeczy.
- Pójdę z panem - powiedział Qwilleran, pamiętając o radach, którymi zasypano go w Pickax. -
Domyślam się, że będziemy musieli zejść trzynaście pięter i potem znów wleźć na górę.
- Może na górę uda się wjechać windą towarową.
- No to chodźmy.
Dozorca popatrzył na torbę z kotami stojącą na środku hallu.
- Nie wypuści ich pan?
- Mogą poczekać. - Zanim Qwilleran wypuszczał koty, zawsze sprawdzał lokal, czy nie grożą im
jakieś niebezpieczeństwa albo czy nie ma ukrytych przejść, którymi mogłyby się wymknąć.
We dwóch rozpoczęli uciążliwą drogę na parter w dół po marmurowych schodach ze zdobnymi,
żeliwnymi poręczami.
- Piękne schody - skomentował Qwilleran. - Co to za klapa?
W ścianie na każdym piętrze klatki schodowej znajdowały się małe, kwadratowe drzwiczki z
napisem:
NIEBEZPIECZEŃSTWO - WSTĘP WZBRONIONY.
- To specjalny korytarz umożliwiający dostęp do węzłów sanitarnych, urządzeń grzewczych,
elektrycznych i innych takich - poinformował go Rupert.
W połowie drogi w dół spotkali malutką Azjatkę, która poganiała dwoje swoich malutkich dzieci z
piętra na piętro. Wyglądała, jakby nie zdawała sobie sprawy z ich obecności.
- Czy w budynku jest wiele dzieci? - zapytał Qwilleran.
- Głównie są to dzieciaki lekarzy, którzy pracują w szpitalu. Z różnych stron świata.
W końcu dotarli na parter i kiedy mijali portiernię pani Tuttle, która dziergała na drutach za
kuloodporną szybą, ta zagadnęła ich radośnie:
- Dlaczego nie pojechaliście windą? - Stara Czerwona stała na parterze, a jej podwoje były
gościnnie otwarte.
Qwilleran skoczył szybko w mroczny kąt windy, pochwycił pojemnik do pieczenia indyka i
triumfalnie go stamtąd wyniósł.
Dalej w głębi hallu Valdez, ubrany wciąż w żółtą kurtkę z satyny, uderzał pięściami w automat z
napojami bezalkoholowymi, a Napoleon obwąchiwał krytycznie kałużę przy kabinie telefonicznej. W
pobliżu ozdobnych, brązowych drzwi do prywatnej windy nic się nie działo.
- W niedziele jest spokój - skomentował Rupert.
Śliwka wciąż stała zaparkowana przed budynkiem przy krawężniku, nieokradziona i bez mandatu za
wycieraczką, więc Qwilleran pojechał na parking, a Rupert poszedł do piwnicy po wózek bagażowy.
W nawierzchni parkingu było tyle wyrw, że trzeba je było omijać slalomem. Miejsce numer
dwadzieścia osiem było już zajęte przez mały, japoński samochód w kolorze zielonym.
- Zaparkuj na miejscu dwadzieścia dziewięć - powiedział mu Rupert. - Nikt się tym nie przejmuje.
- Ten parking jest w opłakanym stanie - ubolewał Qwilleran. - Kiedy ostatni raz robiona była
nawierzchnia? W 1901?
- Nie ma sensu tego naprawiać. Za tydzień mogą wszystko zrównać z ziemią.
Rupert zawiózł do piwnicy walizki, maszynę do pisania, słownik, książki i ekspres do kawy.
Qwilleran poszedł za nim z nieszczęsną brytfanną i kocią miską na wodę. Wjechali na górę windą
towarową, której ściany zbudowane były ze starych, nieoheblowanych desek - ale udało się!
- Jak to możliwe, że ta winda działa? - zapytał Qwilleran.
- Ba, nigdy się nie psuje - powiedział dozorca - a to dlatego, że lokatorzy nie mogą z niej korzystać.
To oni niszczą windy. Zobaczy pan, w jakim stanie są pralki i suszarki! W piwnicy jest pralnia na
żetony.
- A co mam robić ze śmieciami?
- Niech pan je wystawia wieczorem na korytarz. Chłopak zabiera śmieci o szóstej rano. Jakby był
jakiś problem, proszę dzwonić na portiernię. Telefon w 14-A jest na ścianie w kuchni.
Qwilleran dał mu suty napiwek. Choć z natury był oszczędny, odkąd odziedziczył pieniądze, nauczył
się szczodrze wynagradzać tych, którzy dla niego pracowali. Zaryglował drzwi, sprawdził pokoje
pod kątem bezpieczeństwa kotów i uwolnił syjamczyki.
- No, to jesteśmy na miejscu! - powiedział.
Wyszły ostrożnie, by dokonać inspekcji, kręcąc swoimi ślicznymi, brązowymi łepkami, nastawiając
uszu i strosząc wąsy. Koko stanowczym krokiem podszedł do oddalonej ściany i spojrzał przez drzwi
balkonowe na taras. Sprawdził, czy widać gołębie, i wyraźnie był zawiedziony, bo ptaków nie było.
W tym samym czasie Yum Yum ostrożnie dotykała łapką rozłożonych na parkiecie ręcznie tkanych
chodników.
Sztuka była wszędzie: obrazy na ścianach, rzeźby na cokołach, kryształowe i ceramiczne naczynia w
oświetlonych wnękach. Na płótnach widniały plamy kolorów i geometryczne kształty, które niewiele
znaczyły dla Qwillerana i nie należały do jego ulubionych tematów w malarstwie. Oprócz tego
zauważył martwą naturę przedstawiającą warsztat mechanika samochodowego, krwawą scenę
przedstawiającą stół rzeźnika z poćwiartowanym mięsem i realistyczny obraz ukazujący ludzi
jedzących spaghetti.
Potem spostrzegł opartą o stojącą na konsoli misę pełną owoców kopertę ze swoim nazwiskiem.
Pomiędzy winne jabłka, mandarynki i gruszki wetknięta była puszka z homarem.
- Macie szczęście - powiedział do syjamczyków. - Ale po tym, co się działo w windzie, nie wiem,
czy zasłużyłyście.
Załączona wiadomość pochodziła od Amberiny: „Witajcie w «Casablance»! Mary chce, żebym
zabrała pana wieczorem na kolację do «Roberto». Proszę do mnie zadzwonić, kiedy już pan dotrze.
Linia działa, KOC uruchomił panu telefon”.
Qwilleran zadzwonił od razu.
- Z przyjemnością wybiorę się na kolację. Mam mnóstwo pytań. Gdzie jest „Roberto”?
- W Junktown, kilka budynków dalej. Możemy iść na piechotę.
- Czy to wskazane po zmroku?
- Nigdy nie chodzę sama, ale... nie, nic się nie stanie. Czy możemy się spotkać o dziewiętnastej przed
wejściem? Nie mogę zaprosić pana do swojego mieszkania, bo straszny tu bałagan.
Otworzył puszkę homara dla kotów i ułożył jedzenie na talerzu z porcelany Royal Copenhagen. Cała
zastawa w apartamencie była pierwszorzędna: kryształy z Waterford, szwedzkie srebra, niemiecka
stal nierdzewna i tym podobne. Kiedy rozpakował walizki, przeszedł się po pokojach, jedząc jabłko i
zachwycając się kosztownymi albumami ze sztuką na bibliotecznym stole, wodnym łóżkiem w
głównej sypialni i złotymi kranami w łazience. Przyjrzał się nieufnie obrazowi przedstawiającemu
zakrwawiony stół rzeźnicki. Nie chciałby na niego patrzeć rano o pustym żołądku. Niestety dzieło
zajmowało widoczne miejsce na końcu ściany w hallu.
Syjamczyki skończyły posiłek i zabrały się do pielęgnacji łap, wąsów, uszu i ogonów. Potem pokazał
im zagłębienie w salonie. Natychmiast odkryły, że mogą ganiać się wokół brzegu dawnego basenu, po
wyłożonych dywanem schodach, wspinać się na drzewa i spacerować po oparciu kanapy. Dla
własnej satysfakcji zmierzył krokami kanapę: miała aż sześć metrów długości. Mebli nie było za
wiele, ale za to były ogromnych rozmiarów: wielka, onyksowa ława z magazynami o sztuce;
dwuipółmetrowy bufet; imponująca wieża hi-fi z głośnikami wielkości trumien.
Jednak największe wrażenie robiła galeria wiszących na ścianach obrazów. Były to duże martwe
natury, wszystkie przedstawiały grzyby - w całości lub przepołowione albo pokrojone i porozrzucane
malowniczo. Frapujące były nie tyle rozmiary grzybów, chociaż niektóre miały ze dwa metry
średnicy, ale fakt, że na wszystkich kompozycjach pojawiał się nóż, na oko piekielnie ostry, o
złowrogim wyglądzie. Musiał przyznać, że to nadawało tym martwym naturom szczególny charakter,
jakby sugerując obecność człowieka. Nie mógł pojąć, czemu właściciel apartamentu udekorował go
tak wieloma grzybami, chyba... że sam je namalował. Kim był ten utalentowany lokator? Podpis na
pracy był kryptonimem: dwa „R” zwrócone tyłem do siebie. Dlaczego wyspecjalizował się w
grzybach? Dlaczego opuścił to miejsce? Dokąd wyjechał? Kiedy wróci? I dlaczego zgodził się na
wynajęcie tego wspaniale urządzonego apartamentu komuś, kogo nie znał?
W tym pomieszczeniu nie było okien - jedynie świetlik, który w to późne listopadowe popołudnie
przepuszczał niewiele światła. Jeśli nie brać pod uwagę zieleni doniczkowych drzew i zielonych
oraz żółtych wiader porozmieszczanych strategicznie na wypadek deszczu, wnętrze utrzymane było w
neutralnych, stonowanych barwach: ściany, kanapa i pleciony fabrycznie dywan były bladobeżowe,
jak grzyby z obrazów.
Spojrzał na zegarek. Nadszedł czas, żeby się przebrać do kolacji. W tym momencie usłyszał
trzaśnięcie drzwi na klatce schodowej: pewnie sąsiad spod numeru 14-B. Wrócił czy właśnie
wyszedł? Ale tego Qwilleran miał się dowiedzieć dopiero za jakiś czas.
Kiedy dzielono dawną restaurację na 14-A i 14-B, przestrzeni było pod dostatkiem, toteż wspaniała
łazienka była wystarczająco obszerna, żeby pomieścić dwuosobową wannę z hydromasażem, łóżko
do solarium i stacjonarny rower do ćwiczeń. W kabinie prysznicowej zmieściłyby się bez trudu trzy
osoby. Po przekręceniu kurka woda poleciała na Qwillerana z trzech stron, a ciśnienie można było
regulować do woli: prysznic łagodny jak delikatna mżawka albo zacinający i masujący skórę jak
deszcz szpilek. Delektował się tym doświadczeniem, kiedy nagle zaczęła lecieć lodowato zimna
woda. Wrzasnął i wyskoczył z kabiny. Klnąc głośno i ociekając wodą, owinął się w pasie
ręcznikiem. Pobiegł do telefonu w kuchni. W słuchawce odezwał się zawodowo uprzejmy głos pani
Tuttle.
- Tu Qwilleran z 14-A - przedstawił się grzecznie, ale i nie kryjąc oburzenia. - Brałem prysznic i
nagle zaczęła lecieć zimna woda, lodowato zimna!
- To się zdarza - odpowiedziała. - Wie pan, to stary budynek. Na pewno pana sąsiadka zaczęła w tym
samym momencie brać prysznic.
- Znaczy to, że mam dostosować mój plan mycia się do 14-B?
- Nie sądzę, żeby musiał się pan o to tak bardzo martwić - powiedziała uspokajająco.
Oczywiście - dopowiedział w myśli. Przecież za tydzień budynek może zostać rozebrany.
- Kto mieszka pod 14-B? - spytał.
Pani Tuttle powiedziała coś, co brzmiało jak „Keestra Hedrog”, a kiedy poprosił, żeby powtórzyła
imię i nazwisko, znów zabrzmiało to jak „Keestra Hedrog”. Nastroszył wąsy i rozłączył się.
Wytarł się ręcznikiem i włożył stary szlafrok w szkocką kratę (jego matka była z domu Mackintosh).
Sięgnął po następne jabłko i w tej samej chwili usłyszał dochodzące z przyległego apartamentu
niesamowite dźwięki - jakby wielka, stuosobowa orkiestra stroiła instrumenty do uwertury Rok 1812
Czajkowskiego. Koty strzygły nerwowo uszami. Utwór grany był na syntezatorach, a tego rodzaju
muzyki jakoś nigdy nie zdołał polubić. Poza tym uświadomił sobie, że ściany pomiędzy
apartamentami są niestety cienkie - cóż, nic dziwnego, biorąc pod uwagę czasy Wielkiego Kryzysu, a
także i obecną sytuację „Casablanki”. Kiedy skończył się ubierać, nagranie dobiegło końca i znowu
usłyszał trzaśnięcie drzwiami; widocznie jego sąsiadka udała się na kolację.
Sprawdził, co porabiają koty. Zawsze robił to przed wyjściem. Yum Yum zastał w sypialni,
obwąchiwała łóżko wodne. Koko z początku nie mógł znaleźć. Zawołał go po imieniu i nie otrzymał
odpowiedzi. Przez chwilę przeraził się, myśląc, że kot odkrył jakieś sekretne przejście. Jednak po
chwili ujrzał go w zagłębieniu salonu.
Bufet umieszczony był na środku pomieszczenia. Koko obwąchiwał wielgachny mebel długości
dwóch i pół metra, zapominając o wszystkim dookoła. Qwilleran od kilku lat nie tykał alkoholu, a
gdy serwował trunki swoim gościom, Koko nie interesował się nimi, chyba że na horyzoncie
pojawiały się oliwki ż anchois. Dlaczego więc teraz tak zaciekawił go obity skórą wysoki bar, z całą
pewnością przeznaczony do przygotowywania wyskokowych napojów? Koko zazwyczaj wiedział, co
robi, choć Qwilleran nie zawsze potrafił go zrozumieć.
Qwilleran otworzył szuflady i szafki bufetu. Były tam karafki, kieliszki, miarki, korkociągi,
mieszadełka, serwetki: wszelkie barowe utensylia. Ale nic poza tym.
- Przykro mi, Koko - powiedział. - Żadnych anchois, żadnych myszy ani trupów.
Kot nie zwracał na niego uwagi. Zawzięcie obwąchiwał podstawę mebla, przesuwając drgającym z
podniecenia noskiem wzdłuż linii zetknięcia mebla z dywanem. Qwilleran mimo woli uniósł dłoń do
wąsów, jakby oczekując od nich inspiracji. Bufet był bardzo ciężki, ale napierając ramieniem na
jeden jego koniec, można było spróbować... i zobaczyć, co kryje się pod spodem. Kiedy zaczął go
przesuwać, Koko ożywił się i zaczął przechadzać się na sztywnych nogach to w jedną, to w drugą
stronę, jakby zachęcając go do dalszego wysiłku.
- Jeżeli okaże się, że jest tam pełno oliwek z anchois - powiedział Qwilleran - zamieszkasz w psiej
budzie! - Znowu pchnął potężny bar, który przesunął się o kilka kolejnych centymetrów.
Koko miauknął. Na jasnym dywanie pojawiła się ciemna linia. Im bardziej Qwilleran napierał
ramieniem, tym stawała się grubsza. Coraz widoczniejsza i wyraźniejsza, aż okazała się dużą, ciemną
plamą.
- Krew! - zawołał Qwilleran.
- YOW! - potwierdził Koko. Wygiął grzbiet w łuk, zawinął końcówkę ogona w hak i zaczął krążyć na
sztywnych nogach. Qwilleran już przedtem widywał taniec śmierci w wykonaniu Koko. Z kociego
wnętrza dobiegł dziwny odgłos, cichszy i głębszy od zwykłego mruczenia: - Rrrrrrrrrr!
Rozdział czwarty
Przed wyjściem na kolację z Amberiną Qwilleran jeszcze raz sięgnął po telefon, tym razem by odbyć
rozmowę zamiejscową. Była niedziela wieczór, więc Polly Duncan z pewnością była w domu i
czekała na wiadomości od niego. Uznał, że najlepiej będzie przedstawić optymistyczną wersję
wydarzeń: „Tak, podróż minęła dobrze... Tak, koty były grzeczne... Gospodyni i dozorca byli bardzo
pomocni. Apartament jest przestronny i wspaniale urządzony, z pięknym widokiem na zachód
słońca”. Nie wspomniał o kłopotach z windą ani o przeciekającym dachu, ani o kuloodpornym oknie
w recepcji gospodyni czy o plamie z krwi na dywanie. Szczególnie zaś pilnował się, by nie
powiedzieć nic o kolacji z Amberiną. Polly była cudowną kobietą, ale odrobinkę zazdrosną.
Potem pożegnał się z syjamczykami, ułożywszy ich niebieską poduszkę na łóżku w małej sypialni. -
Bądźcie grzeczne - powiedział. - Idźcie spać i nie pakujcie się w kłopoty. Wrócę za kilka godzin,
możliwe, że z wałówką dla was. - Zgasił wszystkie lampy; światło zostawił tylko w łazience, gdzie
miały swoją toaletę. Miał nadzieję, że ciemność zachęci je do drzemki i powstrzyma od psot.
Kiedy wychodził z 14-A, zwrócił uwagę na tabliczkę z imieniem przybitą do drzwi opatrzonych
numerem 14-B. Przysunął się bliżej, żeby ją odczytać. Rzeczywiście, jego sąsiadka nazywała się
Keestra Hedrog, tak jak mówiła pani Tuttle. Nazwisko wyglądało, jakby ktoś je napisał od tyłu, więc
przyszło mu do głowy, że i on mógłby sobie sprawić tabliczkę z napisem „Mij Narelliwq”.
Co się dzieje - zastanawiał się - z naszym językiem? W ostatnich latach angielski „wzbogacił się” o
mnóstwo obcych słów, a w książce telefonicznej zaroiło się od nieznanych dotąd nowych imion.
Zamiast poczciwych Mary, Betty czy Ann pojawiły się Thedira i Cheryline. Nawet zwyczajne imiona
zmieniły pisownię, jak Elizabette zamiast Elisabeth czy Alyce jako dawna Alice, powodując tym
samym niemałe zamieszanie, nie mówiąc już o czasie straconym na wyjaśnienia. Nawiasem mówiąc,
jego własne nazwisko z powodu nietypowej pisowni przez trzydzieści lat było zmorą redaktorów,
zecerów i korektorów.
Wezwał windę i usłyszał hałas mechanizmu dobiegający z szybu. Odgłosy te wydały mu się na tyle
groźne, że wybrał drogę po schodach. Idąc przez słabo oświetloną klatkę schodową, mijał torby ze
śmieciami i wdychał różne zapachy, a pomiędzy siódmym i szóstym piętrem na schodach stała
samotna, tajemnicza postać i mamrotała coś do siebie.
Na parterze ujrzał zaabsorbowane rozmową dwie starsze kobiety w szlafrokach. Jedna z nich
stwierdziła ochrypłym głosem:
- Pięć razy mnie napadli. A ciebie?
- Tylko dwa - odpowiedziała głośno druga - ale przy drugim razie mnie pobili.
Obie zerknęły podejrzliwie na przechodzącego Qwillerana.
Zobaczył Ruperta w okolicy recepcji, wciąż miał na głowie czerwoną czapeczkę golfową.
Naprzeciwko wind trzej młodzi ludzie ćwiczyli ciosy karate, wydając przy tym głośne okrzyki.
- Skończcie już - ostrzegł ich Rupert - albo powiem pani T. Młodzi stuknęli butami, złożyli ręce jak
do modlitwy i pokłonili się nisko, po czym rzucili się do Starej Czerwonej, która właśnie zajechała
na parter.
- Szaleni studenci - wyjaśnił Rupert Qwilleranowi. - Wszystko w porządku na czternastym?
- Póki co, jakoś leci. - Ruszył ku drzwiom wejściowym, ale zawrócił. - Chciałbym o coś spytać,
panie Rupercie. W moim salonie jest pewien sporych rozmiarów mebel, taki bufet, stoi na samym
środku pokoju. Czy nie orientuje się pan, dlaczego?
- Pani T. kazała go tam postawić - odrzekł dozorca. - Nie pytałem, dlaczego akurat tam. Ja z jeszcze
jednym chłopakiem musieliśmy przesunąć go, i tyle. Jest dość ciężki.
- Jak długo pan tutaj pracuje?
- W marcu minie dwadzieścia lat. To dobra robota! Poznaje się wielu ludzi. I mam do tego
mieszkanie w suterenie.
- Co pan zrobi, jeżeli rozbiorą budynek?
- Pójdę na bezrobocie, dostanę zasiłek. Poszukam jeszcze jakiejś roboty. Mam pięćdziesiąt sześć lat.
Qwilleran długo czekał na Amberinę, ale nie był to czas stracony. Kiedy stał przy drzwiach
wejściowych, mógł podziwiać barwną paradę wchodzących i wychodzących lokatorów oraz gości.
Starał się nie przyglądać zbyt ostentacyjnie młodym, mimo ich dziwacznych strojów, ani niektórym
starszym osobom o szczególnie żałosnym wyglądzie czy piękności w egzotycznym sari albo facetowi
z arą w klatce...
Po jakimś czasie pojawili się dwaj dobrze ubrani młodzi mężczyźni, z których jeden niósł małą, złotą
torebkę firmową najbardziej luksusowego sklepu z czekoladkami w mieście, i udali się do
wypolerowanych drzwi prywatnej windy. Zaczął wówczas snuć domysły na temat Hrabiny.
Tajemnicza siedemdziesięciopięcioletnia pani, którą odwiedzali mężczyźni w wieczorowych
garniturach i przynosili prezenty, przywodziła mu na myśl panią Hester Stanhope z książki Kinglake'a
zatytułowanej Eothen. Czytał ją na głos syjamczykom. Pani Hester mieszkała w zrujnowanym
klasztorze na Bliskim Wschodzie. Żywiła się mlekiem i cieszyła się z wizyt odwiedzających ją
przedstawicieli pustynnych plemion. Czy Hrabina była panią Hester niszczejącej „Casablanki”?
Rozmyślania przerwała mu Amberiną, która przebiegła wzdłuż hallu.
- Przepraszam za spóźnienie. Zgubiłam szkła kontaktowe i nie mogłam się pozbierać.
Zapytał:
- Kim są ci dobrze ubrani mężczyźni, którzy jeżdżą windą Hrabiny?
- Jej partnerami do brydża - wyjaśniła. - Ona uwielbia grać w karty. Amberina wyglądała inaczej niż
podczas ich ostatniego spotkania przed trzema laty. Jej piękne czarne włosy zmieniły kolor i styl -
stały się jaśniejsze, czerwieńsze i bardziej kręcone. Przybrała na wadze, a jej dołeczki na policzkach
były mniej urzekające. Poczuł się rozczarowany. Powiedział jednak:
- Miło znów panią zobaczyć, Amberino. Wygląda pani wspaniale!
- I pan także, panie Qwilleran. Ma pan taki sielski wygląd! - Ubrany był w tweedową kurtkę ze
skórzanymi naszywkami i buty z cholewkami do kostek.
Wyszli z budynku, ostrożnie schodząc po obłupanych, marmurowych stopniach.
- Te schody warto by naprawić, nim ktoś z nich zleci i zaskarży Hrabinę - zauważył.
- Nie ma sensu reperować, skoro za tydzień cały dom może zostać zburzony - stwierdziła z odcieniem
goryczy w głosie. - Wszyscy trzymamy kciuki, żeby nie stało się nic strasznego. Mary mówi, że
władze miejskie byłyby zachwycone, gdyby spadła winda i zabiła z sześciu lokatorów albo gdyby
wybuchł bojler z gorącą wodą i ugotował wszystkich na parterze. Wtedy na pewno przeznaczyliby
budynek do rozbiórki i podwyższyliby podatki, żeby uzbierać na budowę super-luksusowego hotelu
albo czegoś podobnego. Mam nadzieję, że pana ludzie zdecydują się wykupić „Casablancę”, panie
Qwilleran.
Szli teraz powoli przez Junktown chodnikiem świeżo wyłożonym kostką. Gdzieniegdzie zasadzono
małe drzewa i ustawiono staroświeckie gazowe latarnie. Qwilleran stwierdził:
- Właśnie czegoś takiego domagał się trzy lata temu C. C. Cobb. Miasto walczyło z nim na każdym
kroku.
Tandetne stragany, które poprzednio szpeciły frontony zabytkowych kamienic, zostały zlikwidowane.
Nikt by nie przypuszczał, że jeszcze niedawno mieścił się tu stragan z owocami i tytoniem, budka
perukarza i stoisko wróżki. Nowi właściciele pieczołowicie odrestaurowali oryginalne, kamienne
schody, metalowe balustrady i imponujące drzwi wejściowe. Lokal po dawnym zakładzie renowacji
mebli, który mieścił się w starej stajni, zajmowała teraz bardzo jasna kawiarnia. Nazywała się
„Powozownia Cafe”.
- Proszę mi coś powiedzieć o restauracji, do której idziemy. Co to jest „Roberto”? - zapytał
Qwilleran.
- Wie pan, że Robert Maus chciał otworzyć restaurację, kiedy rzucił zawód prawnika, prawda? Otóż
pojechał do Mediolanu i pracował tam przez rok w restauracji. Kiedy wrócił, zmienił imię na
Roberto i wyspecjalizował się we włoskiej kuchni.
- Mam nadzieję, że nie zmienił swojego nazwiska na Maussolini.
Amberina parsknęła śmiechem.
- Jakby to Mary usłyszała! Wcale by jej to nie rozbawiło. Wie pan, ona jest bardzo poważna.
- Wiem. On także.
- No więc otworzył tę włoską restaurację w jednej z najstarszych kamienic w mieście. Mary go
namówiła, przynajmniej tak sądzę. Mieszka nad nią. Nigdy tam nie jadłam. Za drogo dla mnie, ale
Mary mówi, że jedzenie jest tam przepyszne.
- Wszystko, co przyrządza Robert, jest przepyszne. Czy będzie tam dziś wieczorem?
- Powinien pan, panie Qwilleran, nazywać go Roberto. Nie, nie będzie go. Ma wolne w niedzielę, a
w poniedziałki jest zamknięte, ale osobiście pilnuje kuchni przez pięć wieczorów w tygodniu.
Wyobraża pan sobie? Absolwent prawa! A teraz gotuje spaghetti!
Dyskretny szyld na metalowej balustradzie kamienicy informował: „Kuchnia Roberto z północnych
Włoch”. Kiedy wchodzili po kamiennych schodkach, Qwilleran wiedział, czego można się w takim
miejscu spodziewać. Mieszkał w Junktown wystarczająco długo, żeby zapoznać się ze starymi
kamienicami. Nawet po tym, jak stały się domami z umeblowanymi pokojami do wynajęcia,
pozostały w nich wysokie sufity, rzeźbione elementy drewniane, zdobione (ale zamurowane) kominki
i żyrandole po gazowym oświetleniu (teraz elektryczne) - wszystko to w różnym stopniu zaniedbania.
Znając wielkopański gust Roberta Mausa, mógłby oczekiwać jeszcze zasłon z czerwonego aksamitu i
skórzanych krzeseł ponabijanych ćwiekami. Ecco! Przybysz z północnych Włoch!
Tym większe było zdziwienie Qwillerana, kiedy weszli do restauracji. Wnętrze zostało stworzone
całkiem od nowa. Ściany, sufit i łuki utrzymane były w kolorze przywodzącym na myśl kogel-mogel.
Dywan przypominał barwą bakłażany, podobnie jak tapicerka stalowych krzeseł. Zacienione
jedwabiem lampy na stolikach i kinkiety na ścianach roztaczały złoty blask nad płóciennymi,
kremowymi obrusami.
Zanim zdążył rzec choćby słowo, zbliżyła się do nich siwowłosa kobieta uzbrojona w menu.
Sprawiała wrażenie bardzo podekscytowanej.
- Pan Qwilleran! Czy pan mnie pamięta? Jestem Charlotta Roop - oznajmiła piskliwym głosem.
Trzy lata temu była jego sąsiadką na River Road - purytańska, o staropanieńskich zwyczajach... jej
jedyną pasją było rozwiązywanie krzyżówek. Teraz wyglądała na radykalnie odmienioną. Gdzie się
podziało jej niezadowolone oblicze? Gdzie jej zaciśnięte wargi? Czy zrobiła sobie lifting twarzy?
Czy to możliwe, żeby mogła znaleźć miłość i szczęście u boku jakiegoś porządnego faceta?
Qwilleran zachichotał w myślach. Zamiast swego dawnego ubioru w nieokreślonym stylu i teatralnej
biżuterii miała na sobie prostą, beżową sukienkę, a na szyi kameę. Kameę przywiózł jej nowy szef z
Włoch - podsumował w myśli Qwilleran.
- Oczywiście, że panią pamiętam! - wykrzyknął. - Wygląda pani... wygląda pani... Hm, słowo
oznaczające „pięknie”, osiem liter?
- Och, panie Qwilleran, nie zapomniał pan! - ucieszyła się głośno i dodała półgłosem: - Już nie
rozwiązuję krzyżówek. Mam przyjaciela. Dżentelmena - zarumieniła się.
- To dobrze! Szczęściarz z niego! Pani Roop dotknęła nieśmiało kamei.
- To ja jestem szczęśliwa. Mam prześliczne mieszkanie w „Casablance” i cudowną pracę u naszego
wspaniałego Roberto. Pozwólcie państwo, że pokażę nasz najlepszy stolik.
- To miejsce jest ładne - powiedział Qwilleran. - Bardzo przytulne, przyjazne i zaskakująco
nowoczesne.
- Roberto chciał, żeby ściany miały kolor zabaglione. Sprowadził włoskich rzemieślników, którzy je
otynkowali. - Wręczyła im menu i poleciła tagliatelle con salmone affumicato i vitello alla griglia.
Szef, który zawsze był perfekcjonistą, nauczył ją nawet poprawnej wymowy. - Roberto chciałby
ugościć was dziś wieczorem na koszt firmy. Czy życzycie sobie państwo coś z baru?
Mając w pamięci poprzednie zachowanie panny Roop, która w dawnych czasach nie
zaproponowałaby nic mocniejszego od słabej herbaty, było to mocno zaskakujące. Jako aperitif
zasugerowała pinot grigio. Amberina zgodziła się ze wzruszeniem ramion. Qwilleran zamówił wodę
mineralną z cytryną. Tymczasem kelner fachowo rozkładał udrapowane, wspaniałe serwety na
kolana. Podgrzewane!
- Prawdziwe kwiaty - wyszeptała Amberina, kiedy dotknęła pąków róż w weneckim szklanym
wazonie. - Zastanawiam się, ile takich wazonów im ginie.
Prowadzili niezobowiązującą rozmowę i przyzwyczajali się do eleganckiego wnętrza, studiując
fantastyczną kartę dań. W końcu Amberina przeszła do rzeczy:
- Proszę mi powiedzieć szczerze, panie Qwilleran, co pan myśli o „Casablance”?
- To nora! Czy ktokolwiek rzeczywiście uważa, że jest warta odrestaurowania? Czy ktokolwiek
myśli, że to w ogóle możliwe, żeby wyremontować taką ruinę?
- KOC w to wierzy - odpowiedziała z powagą. - Mary Duckworth i Roberto są członkami zarządu, a
wie pan, że oni nie tracą czasu na nic niewarte interesy. Wynajęli architekta, który opracował plany
dla KOC-u i wie dokładnie, co powinno być zrobione, i jak to zrobić, i ile to będzie kosztowało. Ja
nie mam takich danych, ale Mary może je panu dostarczyć.
- Gdzie ona jest?
- W tym momencie leci z Filadelfii. Była tam wielka wystawa antyków, więc wynajęła podwójne
stoisko. Jej pracownicy wyruszyli pełną ciężarówką. Oczekuje, że wróci pusta. Mary jest tak pewna
siebie, no wiadomo, i potrafi wszystko sprzedać, a przy tym dostać dobrą cenę. Ludzie jej wierzą!
Chciałabym mieć jej klasę. Ale tak to już jest! Pieniądz lubi bogaczy, a wiadomo, że jej rodzina to
bankierzy.
- Czy wciąż wkłada kimono z wyszywanymi smokami, kiedy czeka na klientów?
- Nie, wróciła do stylu panienki z dobrego domu, perły i tak dalej... Ojej! Czy zauważył pan te ceny?
- pisnęła, kiedy zobaczyła prawą stronę karty. - Cieszę się, że nie muszę za to płacić! Zamierzam
zamówić najdroższą potrawę z menu. Mało prawdopodobne, żebym tu jeszcze kiedykolwiek przyszła.
Oboje zamówili po przystawce, zupę i potrawę z cielęciny. Potem Qwilleran odezwał się:
- Chciałbym zadać pani kilka pytań, Amberino. Czy winda zawsze się psuje tak jak dzisiaj?
- Wolałabym, żeby zwracał się pan do mnie po imieniu. Jestem Amber - powiedziała.
- A ty też zapominasz, że kiedyś nazywałaś mnie po prostu Owili.
- Nie zapomniałam - odpowiedziała zażenowana - ale teraz, kiedy masz tyle pieniędzy, myślałam, że
nie powinnam... O czym to mówiliśmy?
- O windach.
- Ach, tak... Akurat trafiłeś na pechowy weekend. Przeważnie zacina się jedna, raz na jakiś czas, a to
nie takie straszne. Lub jeśli zdarza się to w tygodniu, od razu zjawiają się mechanicy, przynajmniej
jeśli do awarii dojdzie za dnia. Tyle, że jeżeli coś takiego nastąpi choć pół godziny po piątej, to
trzeba czekać do następnego dnia.
- Powinienem był wziąć jakieś mieszkanie na niższym piętrze - zauważył Qwilleran. - Inne pytanie:
Co to za napis w windzie, ten o kotach i pryskaniu? Brzmi groźnie.
- Ach, to! Pani Tuttle wywiesza ogłoszenie za każdym razem, kiedy umówiona jest z osobą zajmującą
się dezynsekcją. Pryskane są korytarze i mieszkania, które tego wymagają, więc tego dnia ludzie
trzymają swoje koty zamknięte.
- Moje koty nigdy, pod żadnym pozorem nie wychodzą na zewnątrz.
- To dobre rozwiązanie. Mogłyby dostać się do windy i po prostu... zniknąć. Wiele kotów ginie w
„Casablance”.
- A ty masz kota?
- Nie, mam rybki. Są tańsze w utrzymaniu i nie trzeba z nimi chodzić do weterynarza. Po prostu
umierają.
- Szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego tyle kotów włóczy się po „Casablance”.
- Z powodu gryzoni.
- Czy na dodatek są tam też i szczury?
- Tylko od strony głównej ulicy, gdzie stoją pojemniki na śmieci. Chociaż ja raz miałam myszy w
mieszkaniu. Nie mam pojęcia, jak dostały się na ósme piętro.
Rozdział piąty
- Ale miałyście wczoraj wyżerkę! - stwierdził Qwilleran w poniedziałek rano, niechętnie otwierając
dla syjamczyków puszkę filetów z kurczaka. - Po tym, jak napchałyście w siebie takie ilości jedzenia,
nie zasługujecie na śniadanie!
Mimo to Koko przechadzał się nerwowo, jak gdyby głodował od tygodnia, a Yum Yum drapała
Qwillerana w nogawkę od spodni.
- Chciałbym się dowiedzieć, które z was zapaliło wszystkie światła? Kiedy wyszedł do „Roberto” na
kolację z Amber, Koko lub Yum Yum albo oba zwierzaki wspólnie odkryły, że większość lamp w 14-
A jest wyposażona w przełączniki dotykowe, toteż kocie nicponie skakały sobie od jednej do
drugiej... Bez wątpienia tej nocy zamierzały dalej się zabawiać w ten sposób, ale Qwilleran
postanowił im to uniemożliwić. Przed udaniem się na spoczynek zabezpieczył wszystkie lampy, po
prostu wyciągając wtyczki z gniazdek. Skonstatował przy okazji, że przyciski dotykowe nie są
praktycznym rozwiązaniem w pomieszczeniach opanowanych przez koty.
Potem miał nieco trudności z zaśnięciem. Nie był przyzwyczajony do łóżka wodnego i leżąc na nim,
czuł, jakby zaraz miał utonąć... wsłuchiwał się w miarowe postukiwanie kaloryferów rozlegające się,
gdy kotły wysyłały kolejną partię pary... słyszał szum samochodów z pobliskiej autostrady... liczył
odgłosy policyjnych radiowozów i syren pogotowia... zastanawiał się, dlaczego helikopter unosił się
nad ich głowami... rozpoznał pojedynczy strzał z broni palnej. Zbyt długo mieszkał na prowincji.
W końcu zasnął i spał, dopóki miauczenie zza drzwi sypialni nie ponagliło go, żeby wygrzebał się i
poszedł do kuchni otworzyć tę puszkę filetów z kurczaka. Kiedy szukał otwieracza do puszek, odkrył
japoński nóż ze zwężającym się ostrzem i lekkim, drewnianym trzonkiem, podobny do noża
towarzyszącemu na obrazach grzybom. Zabrał go do galerii - tak wolał nazywać zagłębienie w
salonie - by porównać go z obrazami. Owszem, miał rację. Koko poszedł za nim i jeszcze raz
obwąchał plamę z krwi, otwierając pyszczek i pokazując zęby.
- Uciekaj stąd! - rozkazał Qwilleran i przepchnął ramieniem bufet, żeby zakryć plamę.
Potem zmienił zdanie. To było niewygodne miejsce na taki wielki mebel. Popchnął go z powrotem na
bardziej odpowiednie miejsce, a plamę zakrył chodnikiem z biblioteki - indyjskim dhurrie w bladych
kolorach, które dobrze komponowały się z dywanem w kolorach grzybów. Przegonił kota z galerii i
zamknął drzwi.
Yum Yum odbijała po podłodze hallu jakiś niewielki przedmiot. Koko miał wyjątkowo wyczulony
nos, ale za to Yum Yum posiadała szczególnie wścibską łapkę: interesowały ją pierścionki, zegarki,
monety, choć także i kapsle czy spinacze do papieru. Na wszelki wypadek, gdy jej uwaga radośnie
skupiała się na jakimkolwiek przedmiocie, zawsze należało sprawdzić, co to takiego. Tym razem była
to płytka w kolorze kości słoniowej, o powierzchni około pięciu centymetrów kwadratowych,
chociaż nie była całkiem kwadratowa, właściwie prostokątna, i nie z kości słoniowej ani z ceramiki,
tylko z wypolerowanego na gładko lekkiego, jasnego drewna. Qwilleran skonfiskował ją ku
rozczarowaniu Yum Yum i wrzucił do kieszeni swetra.
Czekając, aż skomputeryzowany ekspres do kawy spełni swój codzienny rytuał parzenia ulubionego
napoju, Qwilleran sięgnął po mandarynkę. Pomyślał, że misa z owocami to na pewno pomysł Mary
Duckworth. Pamiętała, że winne jabłka to jego ulubiony gatunek, a homar wprawia syjamczyki w
ekstazę. Czy zachowała romantyczne wspomnienia z czasów ich dawniejszej znajomości? Czy może
był to wyrachowany gest, polityczny ruch z myślą o KOC-u? Z tą kobietą nigdy nic nie było
wiadomo. Spotkali się w Junktown przypadkowo, trzy lata wcześniej. Początkowo była wyniosła i
powściągliwa, ale pewnej niezapomnianej Wigilii na krótko lody stopniały... Potem ich drogi się
rozeszły. W jakim stopniu zażyłości odnowi się ich znajomość? Trzy lata temu był w tym mieście
kimś obcym, zdanym na własne szczęście, kiedy próbował powrócić do zawodu. Teraz mógłby
wykupić cały jej sklep z antykami, tak jak i „Casablancę” oraz większość bulwaru Zwinger.
Kiedy zadzwoniła do niego tego ranka, nie było żadnych aluzji do dawnych wspomnień. Przywitała
go zwięźle i zwyczajnie, na swój normalny sposób.
- Miło słyszeć twój głos, Mary - powiedział. - Jak się udała wyprawa do Filadelfii?
- Znakomicie. A twoja podróż tutaj, Qwill?
- Nieźle. Chociaż trudno się przyzwyczaić do smogu. Przyzwyczaiłem się oddychać czymś, co się
nazywa świeżym powietrzem.
- W Junktown - powiedziała wyniośle - nie nazywamy tego smogiem, tylko opalizacją. Jak ci się
mieszka w apartamencie?
- Urządziłem się jakoś, ale nie jest tu za wygodnie. Więcej na ten temat później. Koty i ja jesteśmy ci
bardzo wdzięczni za ten sympatyczny powitalny prezent i nie muszę ci mówić, że kolacja u Roberto
była wspaniała.
- Tak, Roberto to perfekcjonista. Używa tylko najlepszych składników i zadaje sobie nieskończenie
wiele trudu, żeby to wszystko przygotować. Na przykład wodę do pieczenia bułek sprowadza z
jeziora Como.
- Zauważyłem różnicę - powiedział Qwilleran - ale stawiałem na jeziora szwajcarskie. To dowód,
jak bardzo podniebienie może się mylić. - Powiedział to żartem, ale zarazem wiedząc, że
sprzedawczyni antyków może potraktować jego słowa na poważnie - i rzeczywiście:
- To wspaniałe, że tak się znasz na kuchni, Qwill - wyraziła mu swoje uznanie.
- Mary, kiedy możemy się spotkać? Jest sporo spraw do omówienia.
- Im wcześniej, tym lepiej. Czy mógłbyś zajrzeć do mojego sklepu dziś po południu, tak około
szesnastej? Będziemy mogli porozmawiać w cztery oczy. W poniedziałki sklep jest zamknięty, więc
nikt nie będzie nam przeszkadzał.
Qwilleran zgodził się. W ten sposób zostało mu jeszcze trochę czasu na zakupy dla kotów,
zorientowanie się, co słychać w mieście, no i na lunch w klubie prasowym. Jednak przed wyjściem z
apartamentu musiał jeszcze wyszczotkować jedwabistą, płową sierść syjamczyków i uraczyć je
komplementami na temat ich eleganckich, długich, brązowych nóg, ich wdzięcznych, szczupłych,
brązowych ogonów i ich niesamowicie pięknych, niebieskich oczu oraz imponująco czujnych, białych
wąsów. Słuchały go z zachwytem, który uwidaczniał się w ekstatycznym falowaniu ogonów.
Potem nastawił radio, żeby posłuchać prognozy pogody, a przy okazji dowiedział się, że przez
weekend ofiarą podpalaczy padły cztery domy w południowej części dzielnicy, ktoś udusił studentkę
na tyłach uniwersyteckiego audytorium, a pewien mężczyzna zabił swoją żonę oraz troje dzieci.
Dzień miał być bezchmurny, ale chłodny.
- To ma być bezchmurny dzień? - obruszył się Qwilleran, kiedy wyjrzał przez okno i popatrzył na
słoneczne światło sączące się przez spaliny.
Poszedł do „Carriage House Cafe”, żeby spożyć jajecznicę na szynce. Ubrany był w sweter ze
skandynawskim wzorem, wojskową kurtkę i w australijski kapelusz. Jego brzeg był z przodu
obniżony, co współgrało z jego opadającymi wąsami, powodując, że kobiety odwracały się za nim.
W kawiarni nie ujrzał ani jednej znajomej twarzy. Goście, którzy pochłaniali śniadanie albo czytali
„Morning Rampage” przy kawie, byli mu nieznani i lepiej ubrani niż poprzedni mieszkańcy Junktown.
Wiele się zmieniło w ciągu trzech lat, ale tak właśnie bywa ze slumsami wielkich miast. W Moose
County nic nigdy się nie zmienia - pomyślał - chyba że przeminie z wiatrem historii... Te same
rodziny żyły tam od pokoleń, ci sami sklepikarze prowadzili te same sklepy, i wszyscy znali się
nawzajem. Poza tym na północy nawet jajka smakowały lepiej, a kiedy zapłacił rachunek w
„Carriage House”, zauważył, że w Pickax jajecznica na szynce kosztuje o dwa dolary mniej.
Na jednej z bocznych ulic znalazł sklep spożywczy, gdzie mógł kupić worek pięciokilowego żwirku
do kociej toalety, puszki smakołyków dla swoich podopiecznych i sok z białych winogron dla Koko:
kolejne dowody świadczące o tym, że Junktown stało się dzielnicą niemal elegancką.
Zaczynał przyzwyczajać się do niespodzianek, ale kiedy wracał do „Casablanki”, był wstrząśnięty
widokiem tablicy ustawionej w miejscu, gdzie póki co ciągnęła się pusta przestrzeń po wyburzonych
starych domach. Tablica przedstawiała artystyczną wizję projektowanego budynku, który miał
wyrosnąć nad bulwarem Zwinger. Właściwie były to dwa wieżowce połączone mostem na górze, coś
w rodzaju parodii weneckiego Mostu Westchnień.
„Brama Alcazar” - głosił podpis. „Biura, sklepy i hotel. Powierzchnie do wynajęcia od zaraz”.
Jeden z dwóch wieżowców najwyraźniej wznosił się na miejscu „Casablanki”; Qwilleran uznał to za
niemałą bezczelność. Zapisał nazwę firmy promującej projekt: „Penniman, Greystone & Fleudd”.
Znał zamożną rodzinę Pennimanów i filantropów z rodu Greystone, ale nazwisko Fleudd było dla
niego nowością. Właściwie nawet nie potrafił go wymówić.
Przed „Casablancą” stała karetka, pakowano do niej nosze. Qwilleran zapytał, co się stało.
- Starszy pan z czwartego piętra miał atak serca - powiedziała pani Tuttle, jakby takie wydarzenia
były tu na porządku dziennym.
- Czy mogę zostawić u pani zakupy? Chcę się wybrać na spacer.
- Oczywiście - odpowiedziała. - Proszę uważać, gdzie pan idzie. Najlepiej niech pan się trzyma
głównych ulic.
Qwilleran na północy przyzwyczaił się do długich spacerów, więc skierował się piechotą w stronę
centrum, podążając spokojnym krokiem, by przyjrzeć się spokojnie życiu metropolii. Przed nim
rozciągał się nowy bulwar Zwinger z nowoczesnymi budynkami: ujrzał szklane, wysokie biurowce
przypominające gigantyczne lustra; apartamentowiec o wyglądzie gigantycznych koszarów; nowy
hotel „Penniman Plaza” utrzymany w stylu wesołego miasteczka. Przeszła mu przez głowę myśl, że
Fundacja Klingenschoenów mogłaby to wszystko wykupić, rozebrać i zbudować coś bardziej miłego
dla oka.
Był oczywiście jedynym pieszym w zasięgu wzroku. Mijały go kolejne fale pędzących samochodów,
ruszające spod świateł jak konie wyścigowe wypuszczone zza bramek. W pewnej chwili obok niego
zatrzymał się wóz policyjny.
- Szuka pan czegoś, proszę pana? - spytał funkcjonariusz.
Qwilleran nie mógł odpowiedzieć, że zamierza wykupić to wszystko i rozebrać, bo z miejsca
wysłaliby go na oddział psychiatryczny, więc po prostu wyciągnął legitymację dziennikarską.
Powiedział im, że pracuje nad reportażem na temat dawnej architektury śródmiejskiej w północno-
wschodnich okolicach centralnej części Stanów Zjednoczonych.
Następnie zobaczył wieżowiec ze sklepami na parterze, gdzie kupił dla Polly torebkę. Polecił
zapakować ją na prezent oraz wysłać podarunek, do którego dołączył miły bilecik. Był to model
„Paris”, nie do dostania w Moose County, gdzie ostatnim krzykiem mody był model „Chicago”.
Zajrzał także do księgarni o nazwie „Książki itp.”, gdzie sprzedawano więcej „tym podobnych”, czyli
kaset wideo i okolicznościowych kartek, niż samych książek. Co więcej, oświetlenie jak w
supermarkecie i muzyka w de zdecydowanie zniechęcały do zakupów. Qwilleran miał własną wizję
odpowiedniej atmosfery w księgarni: przygaszone światła, cisza i gdzieniegdzie koniecznie trochę
kurzu.
W centrum minął redakcję „Daily Fluxion” i pewnie zajrzałby tam, żeby pożartować z kumplami,
gdyby nie zainstalowane w hallu groźnie wyglądające bramki na karty magnetyczne, które bynajmniej
nie zachęcały do odwiedzin. Poszedł więc dalej, w stronę klubu prasowego.
Czcigodny, historyczny budynek przy ulicy Canard został przebudowany i odnowiony. Nie był już tym
samym swojskim miejscem spotkań, w którym on i Arch Riker niemal codziennie jadali lunch przy
tym samym stoliku w rogu baru, obsługiwani przez tę samą kelnerkę, która dokładnie wiedziała, jakie
hamburgery lubią. Nie zastał tam nikogo z dawnego towarzystwa. Wszyscy wydawali się młodsi.
Przeważali sprzedawcy ogłoszeń i reklam, w garniturach i krawatach, którzy objadali się na koszt
firmy. Czuł, że wygląda, jakby przyjechał tu na koniu. Zjadł przy barze, lecz kanapka z peklowaną
wołowiną nie była tak smaczna jak dawniej. Barman Bruno dawno odszedł i nikt go już nie pamiętał
ani tym bardziej nie wiedział, gdzie teraz się podziewa.
Kiedy Qwilleran zamierzał opuścić lokal, rozpoznał jednak znajomą twarz. Tęgi i pewny siebie
porucznik Hames z wydziału zabójstw jadł lunch z kimś, kto wyglądał na dziennikarza i pewnie był
nowym reporterem od spraw kryminalnych. Qwilleran bezbłędnie rozpoznawał ten typ. Zatrzymał się
przy ich stoliku.
- Co cię tu sprowadza z bieguna polarnego? - spytał detektyw, jak zwykle kpiącym tonem.
- Deweloperzy chcą mnie wyeksmitować z mojego igloo - odpowiedział Qwilleran. - Budują
klimatyzowane mieszkania.
- Czy wy się znacie? - Hames przedstawił mu Matta z działu kryminalnego „Fluxion”. Nazwisko
żurnalisty brzmiało jak Thiggamon.
- Przeliteruj - zażądał Qwilleran, ściskając dłoń młodego dziennikarza.
- T-H-I, podwójne G, A-M-O-N.
- Co się stało z Lodge'em Kendallem?
- Wyjechał na zachód do pracy przy jakimś nowym magazynie - powiadomił go Matt. - Czy to ty
urządziłeś słynne przyjęcie pożegnalne dla Archa Rikera? Spóźniłem się na nie tylko dwa dni.
- Bilety niewykorzystane zachowują ważność w późniejszym terminie - zapewnił go Qwilleran.
- A tak poza tym, to skąd się tu wziąłeś? - zapytał Hames.
- Spędzam zimę w przestępczej i skażonej okolicy zamiast w krajobrazie śnieżyc i gór lodowych.
Zatrzymałem się w „Casablance”.
- Czyś ty zwariował? Ta ruina zaraz pójdzie pod buldożery. Wciąż masz tego genialnego kota?
- Oczywiście. Z dnia na dzień jest coraz genialniejszy.
- Domyślam się, że wciąż go rozpieszczasz homarami i żabimi udkami.
Qwilleran odpowiedział:
- Przyznaję, że jak na kota żyje sobie dość luksusowo, ale parę razy ocalił mi skórę, więc mam
wobec niego dług wdzięczności.
Hames wyjaśnił nowemu dziennikarzowi:
- Qwill ma kota, który lepiej tropi zbrodniarzy niż cały nasz wydział zabójstw. Kiedy opowiedziałem
o nim żonie, nudziła tak długo, aż wreszcie kupiłem jej syjamczyka, tylko, że nasz jest bardziej
zainteresowany łamaniem prawa niż jego pilnowaniem. Siadaj, Qwill. Napij się kawy, zamów sobie
deser. „Fluxion” funduje.
Qwilleran wykręcił się, mówiąc, że ma spotkanie, i poszedł w swoją stronę. Skąd biorą się nazwiska
takie jak „Hedrog” czy „Thiggamon”? Przypominały mu imiona postaci z literatury science fiction. To
dziwne, ale nazwiska dziennikarzy „Fluxion” wydłużały się i robiły coraz bardziej wyszukane.
Poczciwy Fran Unger został zastąpiony przez Marttę Newton-Ffiske. W „Morning Rampage”
plotkarską rubrykę Jacka Murphy'ego przejęła Sasha Crispen-Schmitt. Niech no ktoś spróbuje
wypowiedzieć to szybko - pomyślał - szybko i trzy razy z rzędu.
Przedzierał się przez tłumy, które wyległy na ulicę w porze lunchu. Wszyscy spieszyli się dokądś,
byli zaabsorbowani własnymi sprawami i opryskliwi. Kobiety, które przyciągały jego wzrok -
eleganckie, wytworne i dbające o swoją sylwetkę - nie były jednak równie atrakcyjne i nie
wyglądały tak zdrowo jak dziewczyny z Moose County.
Wrócił do „Casablanki” za wcześnie, żeby iść na spotkanie z Mary Duckworth, więc postanowił
wybrać się jeszcze na przejażdżkę. Wyprowadził Śliwkę z parkingu pełnego szczelin oraz dziur i
pojechał na River Road, do swojego ostatniego miejsca zamieszkania, nim przeprowadził się na
północ. Na miejscu jego starego domu i klubu tenisowego wyrósł zespół budynków mieszkalnych i
przystań. Trudno mu było przypomnieć sobie, jak wyglądały dawne budynki. Trudno! Zapisał jeszcze
jeden punkt na rachunek deweloperów i pojechał z powrotem do „Casablanki” z nadzieją, że jeszcze
zastanie ją w całości. Sytuacja z miejscami na parkingu powtórzyła się, ale nie dokładnie. Przypisane
mu miejsce numer dwadzieścia osiem znów było zajęte, tym razem przez rozlatujące się kombi
zarejestrowane w New Jersey. Jego dotychczasowy numer dwadzieścia dziewięć zajął jeszcze inny
wóz, więc postawił Śliwkę na numerze dwadzieścia siedem. Mając za sobą poranek pełen
rozczarowań, wciąż oburzony i pełen innych negatywnych emocji, Qwilleran wyruszył na spotkanie z
Mary Duckworth w nie najlepszym nastroju.
Jej sklep z antykami noszący dumną nazwę „Błękitny Smok” nadal zajmował wąską, ładnie
zachowaną kamienicę, a we frontowym oknie wystawy nadal królował duży, błękitny smok z
porcelany (nie na sprzedaż). To przynajmniej się nie zmieniło. Podobnie jak chińska tapeta w
wejściowym hallu, meble chippendale i srebrne żyrandole. Zauważył też naturalnych rozmiarów
mahoniową rzeźbę nubijskiego niewolnika w turbanie z diamentami, która wciąż jeszcze nie została
sprzedana. Qwilleran zerknął na metkę, żeby sprawdzić, czy cena została obniżona. Nic podobnego!
Wzrosła o dwa tysiące! Mary zawsze hołdowała przekonaniu, że jeżeli coś się nie sprzedaje, należy
czym prędzej podnieść cenę.
Co do Mary, to wciąż miała lśniące, granatowoczarne włosy i szczupłą figurę, którą tak dobrze
pamiętał. Brakowało jednak długiej cygarniczki i długich paznokci. Zamiast orientalnego kimona
miała na sobie dobrze skrojoną garsonkę i perły wokół szyi. Pospiesznie uścisnęła jego dłoń i
zerknęła na skandynawski sweter oraz australijski kapelusz.
- Qwill, wyglądasz tak... hm, sportowo!
- Widzę, że wciąż nie udało ci się sprzedać tego Maura - zauważył.
- Chcę go zachować póki co. Kiedyś stał w hallu „Casablanki” i jego wartość na pewno wzrośnie,
bez względu na to, co się stanie z budynkiem.
- Czy wciąż jeszcze masz tego groźnego wilczura?
- Nie - odpowiedziała Mary - biorąc pod uwagę przemiany, jakie zaszły w Junktown, nie potrzebuję
już psa obronnego. Udało mi się znaleźć dla niego nowy dom - na przedmieściach, a tam naprawdę
się przyda. Chodźmy do biura. - Wskazała mu fotel.
Po proporcjach mebla zorientował się, że ma do czynienia z antykiem, więc zerknął na metkę. I
zerknął ponownie. Na pierwszy rzut oka wydawało mu się, że kosztuje on sto osiemdziesiąt dolarów,
ale gdy przyjrzał się uważniej, ujrzał cenę wynoszącą osiemnaście tysięcy. Siadł więc bardzo
ostrożnie.
- Zanim przejdziemy do rzeczy - zaczął - czy mogłabyś mi wyjaśnić, skąd się wzięła ta ciemna linia
na frontonie „Casablanki”, która powoduje, że budynek wygląda jak lodówka? Linia przebiega tuż
nad ósmym piętrem.
- Był tam wystający parapet - powiedziała - ale władze miejskie poleciły go usunąć. Kawałki
odłamywały się i spadały na chodnik, raniąc przechodniów. Nasz architekt uważa, że można go
bezpiecznie odrestaurować i należy to zrobić, ponieważ stanowił on element pierwotnego projektu
budynku. Póki co zarząd budynku nie chce wydawać pieniędzy na kosmetyczne poprawki, ponieważ...
- Ponieważ w przyszłym tygodniu budynek może zostać rozebrany - przerwał jej Qwilleran. -
Wszyscy powtarzają tę wymówkę niczym jakiś grecki chór i w dodatku mogą mieć rację. Dziś rano
widziałem tablicę informacyjną „Bramy Alcazar”. Deweloperzy czują się chyba pewnie.
- Czyż to nie przerażające? - zawołała Mary i wzdrygnęła się. - Bezczelność tych ludzi nie zna
granic! Załatwili sobie nawet nader pochlebny artykuł w „Morning Rampage”, gdzie to ich sklepione
paskudztwo porównuje się do Łuku Tryumfalnego w Paryżu!
- Nic dziwnego, przecież Pennimanowie są właścicielami „Rampage”, czyż nie?
- Tak czy inaczej, Roberto napisał list do naczelnego, w którym nazwał to dziwo „Łukiem Klęski”.
Jeżeli twoja Fundacja Klingenschoenów przyjdzie nam na ratunek, będziemy ci dozgonnie wdzięczni.
- Co wiesz na temat Pennimana, Greystone'a i tego tam... Fleudda? Nawet nie wiem, jak go
wymówić.
- Jak Flood.
- No więc?
- Fleudd dołączył do nich ostatnio, natomiast firmy Pennimana i Greystone'a działają w
nieruchomościach od lat. To oni chcieli rozebrać klub prasowy.
- Media szybko dały im popalić za ten pomysł - dopowiedział Qwilleran. - Czy „Daily Fluxion”
poparło KOC?
- Bez przekonania. Tylko podsycają konflikt. Burmistrz i rada miasta powzięły decyzje na korzyść
„Bramy Alcazar”; tylko środowisko akademickie i artystyczne popiera KOC.
- A co z twoim ojcem? Co on myśli na temat ocalenia „Casablanki”?
Mary uniosła znacząco brwi.
- Jak wiesz, ja i mój ojciec mamy różne poglądy na wiele spraw, a jego bank już podpisał kontrakt na
wynajęcie biura dla swojego oddziału w budynku Alcazaru. Cóż za ironia losu, przyznasz?
- Opowiedz mi o Hrabinie - poprosił. - Na razie nikt mi nawet nie powiedział, jak ta dama się
nazywa.
- Adelaide St. John Plumb. Jej ojciec nazywał się Harrison Wills Plumb i to on w 1901 roku
wybudował „Casablancę”. Siedemdziesiąt pięć lat temu urodziła się na dwunastym piętrze
„Casablanki” w asyście akuszerki, pielęgniarki i dwóch lekarzy. Hrabina opowiada o tym w kółko i
w kółko, do znudzenia. W ogóle trochę się powtarza.
- Czy kiedykolwiek wyszła za mąż?
- Nie. Była zaręczona we wczesnej młodości, ale zerwała zaręczyny. Uwielbiała swojego ojca, byli
bardzo do siebie przywiązani.
- Rozumiem... Jak reaguje na całe to zamieszanie wokół jej miejsca urodzenia?
- To szczególna sytuacja - przyznała Mary. - Nagle wszyscy zaczęli się nią interesować i sądzę, że
sprawia jej to niemałą przyjemność. Potencjalni kupcy składają jej wysokie oferty i obsypują starszą
panią prezentami, natomiast KOC usiłuje odwoływać się do wyższych wartości, przywołując pamięć
jej ojca... tego „drogiego ojca”, o którym bez przerwy opowiada. Odwleka decyzję, więc i my
cierpliwie czekamy w nadziei, że zjawi się jakiś anioł, który przyniesie nam wybawienie. Grasz w
brydża?
Zaskoczony pytaniem, które wydawało się bez związku z dotychczasowym tokiem rozmowy,
Qwilleran zająknął się:
- Ehm... nie, nie gram.
- A w tryktraka?
- Szczerze mówiąc, nigdy nie lubiłem gier, które wymagają jakiegoś umysłowego wysiłku. A jaki jest
powód tego pytania, jeżeli wolno wiedzieć?
- Pozwól, że ci wyjaśnię - odpowiedziała Mary. - Hrabinę interesuje tylko jedno: gry. Karty,
warcaby, chińczyk, mah-jong... wszystko oprócz szachów. Roberto i ja jesteśmy w jej łaskach tylko
dzięki temu, że grywamy z nią raz na tydzień.
- Ile to kosztuje?
- Tu nie chodzi o hazard. Hrabina gra dla przyjemności, jaką daje jej rywalizacja, i naprawdę jest w
tym bardzo dobra. Nic dziwnego! Przecież gra codziennie, przez całe życie, od małego. Czy Amber
powiedziała ci, że Hrabina jest kimś w rodzaju pustelnicy?
- Nie, nie powiedziała. - Qwilleranowi znów przypomniała się pani Hester Stanhope.
- No to ja ci mówię. Hrabina żyje we własnym świecie. Na dwunastym piętrze, z trzema służącymi.
- Chyba jednak czasami wychodzi?
- Nigdy nie opuszcza budynku ani nawet swojego apartamentu, który zajmuje całe piętro. Wszyscy
przybywają na jej wezwanie: lekarze, prawnicy, fryzjer, krawiec, masażystka.
- A co jej dolega? Agorafobia?
- Zarzeka się, że kiedy przekracza próg własnych drzwi, ma problemy z oddychaniem... Nie grasz w
domino?
- Nie gram! Zwłaszcza w domino.
- Scrabble? Potrząsnął głową.
- Czy ta kobieta wie, że tu jestem... i w jakim celu?
- Powiedzieliśmy jej, że jesteś pisarzem, który odziedziczył majątek i przeniósł się na prowincję, i że
spędzasz tutaj zimę, uciekając przed surową zimą na północy.
- Jaka była jej reakcja?
- Spytała, czy grasz w brydża.
- Czy wie, że pisywałem dla „Fluxion”?
- Nie było sensu o tym mówić. Nigdy nie czyta gazet. Tak jak powiedziałam, stworzyła sobie swój
własny świat.
Qwilleran miał wrażenie, że wkrótce pozna panią Hester, nie bohaterkę literacką, a postać z krwi i
kości.
- Czy ktokolwiek wie, że mógłbym być zainteresowany kupnem „Casablanki”?
- Tylko Roberto, ja i architekt. Oczywiście powierzyliśmy jeszcze tajemnicę Amber, kiedy musiałam
wyjechać z miasta.
- Ponieważ zarząd Fundacji Klingenschoenów usłyszy o całej sprawie dopiero w czwartek, nie chcę,
żeby ktokolwiek więcej dowiedział się o moim udziale w tej historii.
- Rozumiemy to.
- Oficjalnie będę zbierał materiały dla gazety w Moose County i sądzę, że na początek artykuł o
„Casablance” będzie całkiem niezły. Myślisz, że Hrabina zgodzi się na wywiad?
- Uwielbia być ośrodkiem zainteresowania, chociaż pewnie głównie będzie opowiadać o swoim
zmarłym ojcu.
- Kto zajmuje się „Casablancą” od strony biznesowej?
- Firma zarządzająca nieruchomościami, a pośredniczą w tym prawnicy Hrabiny.
- Czy jej wysokość interesuje się swoimi lokatorami?
- Wyłącznie jeśli okazują nienaganne maniery, elegancko się ubierają i grają w brydża. Żeby
przełamać pierwsze lody, chciałabym zabrać cię ze sobą na herbatkę do niej. Przyjmuje każdego
popołudnia o czwartej.
- Najpierw - wtrącił Qwilleran - chciałbym poznać opinię twojego architekta na temat budynku. Jak
na razie „Casablanca” nie wygląda mi zbyt obiecująco.
Mary wręczyła mu oprawioną kopię sprawozdania.
- Proszę bardzo! Dwieście stron. Większość to dane techniczne, ale jeśli przeczytasz pierwszy i
ostatni rozdział, uzyskasz wszystkie potrzebne ci informacje.
Qwilleran zauważył na okładce nazwę „Grinchman & Hills, architekci i inżynierowie”. To była
bardzo znana pracownia. Prasa rozpisywała się o ich projektach realizowanych w całych Stanach:
muzeum sztuki, biblioteka uniwersytecka, restauracja dziewiętnastowiecznego budynku rządowego.
- Niezły kontakt - powiedział. - Przestudiuję to dzieło. Do kogo mam dzwonić, jeżeli będę miał
jakieś pytania? Do Grinchmana czy do Hillsa?
- Obaj już nie żyją - powiedziała Mary. - Została tylko nazwa i reputacja. Człowiek, który
przygotował to sprawozdanie dla KOC-u, w dodatku bezpłatnie, nazywa się Jefferson Lowell. Jest w
zupełności oddany sprawie. Polubisz go.
Qwilleran wstał.
- To była bardzo miła rozmowa i wiele się z niej dowiedziałem, Mary. Powiem ci, kiedy będę
gotowy na herbatkę z Hrabiną.
- Liczy się czas - przypomniała mu. - Ta kobieta ma siedemdziesiąt pięć lat i wszystko może się
zdarzyć. - Odprowadziła go do drzwi przez labirynt kosztownych antyków. - Czy wciąż masz tarczę
herbową Mackintoshów?
- Nie mógłbym się z nią rozstać. To pierwszy antyk, jaki kiedykolwiek kupiłem, zajmuje honorowe
miejsce w moim mieszkaniu na północy. - Wyjął z kieszeni niewielki przedmiot. - Rozpoznajesz, co
to jest?
- A skąd to masz?
- Moja kotka się tym bawiła, musiała to znaleźć gdzieś w apartamencie.
- To pusta płytka z zestawu do scrabble. Tak zwany blank, którym można zastąpić dowolną literę.
Poprzednia lokatorka była zapalonym graczem.
- O ile się nie mylę, handlowała dziełami sztuki, co wyjaśnia obecność niektórych dość dziwnych
obrazów, ale skąd tyle grzybów? Kto je namalował? Sygnowane są podwójnym „R”.
Mary spuściła wzrok, zanim odpowiedziała:
- To był młody artysta. Nazywał się Ross Rasmus.
- Dlaczego na każdym z obrazów umieścił nóż?
Zawahała się przez krótką chwilę.
- Roberto twierdzi, że krojenie grzyba ostrym nożem dostarcza zmysłowej przyjemności. Może to
dlatego.
Qwilleran przyglądał jej się uważnie.
- Słyszałem, że umarła nagle. Jaka była przyczyna jej śmierci?
- Prawdę mówiąc, Qwill, unikamy tego tematu - powiedziała Mary, mocno zmieszana. - To raczej
ponura historia i nie pasuje do wizerunku „Casablanki”, jaki chcielibyśmy promować.
- Mary, nie musisz mnie zwodzić. Skoro wynajmuję tam apartament, mam prawo wiedzieć.
- Dobrze, skoro nalegasz... Muszę więc powiedzieć ci, że została... zamordowana.
Musnął wąsy.
- Tak właśnie podejrzewałem. Znalazłem sporą plamę z krwi na dywanie. Dla kamuflażu ktoś
postawił w tym miejscu ogromniasty mebel, ale Koko nie tak łatwo wywieść w pole.
- A jak się miewa Koko? - spytała szybko Mary.
- Zostawmy w spokoju Koko. Powiedz mi, co się stało z tą kobietą.
- Ona... no, poderżnięto jej gardło - odparła niechętnie Mary.
- A dokonał tego artysta-grzybiarz? Przytaknęła.
- Po obrazach widać, że miał obsesję na punkcie noży. Kiedy to się stało?
- We wrześniu, w Święto Pracy.
- Dlaczego tak wiele prac tego Rossa wisi w apartamencie?
- No więc - powiedziała Mary, starannie dobierając słowa - to był młody artysta... i ona uważała, że
obiecujący... i promowała jego prace w swojej galerii. Można powiedzieć, że był jej protegowanym.
- Aha - Qwilleran zrozumiał. - Gdzie on teraz jest? Rozumiem, że został skazany.
- Nie, nie został - powiedziała wolno Mary. - Nigdy nie stanął przed sądem.. Widzisz, zostawił
wyznanie zbrodni... i odebrał sobie życie.
Rozdział szósty
Qwilleran wyszedł z „Błękitnego Smoka” w znacznie lepszym humorze. Odkrycie Koko okazało się
trafne: w apartamencie numer 14-A doszło do morderstwa. Genialny kot raz jeszcze wykazał się
nieomylną intuicją, wykrywając ślady zbrodni.
Ze sprawozdaniem „Grinchmana & Hillsa” pod pachą, pragnąc jak najprędzej się z nim zapoznać,
ruszył energicznym krokiem w stronę domu. Żeby nie tracić czasu na kolację w restauracji, zatrzymał
się w „Carriage House Café” i spytał o jedzenie na wynos.
- Zazwyczaj... nie wydajemy jedzenia na wynos - powiedziała kasjerka strapionym głosem. Gapiła
się na imponujące wąsy Qwillerana. - Czy pan występuje w telewizji?
Spojrzał na nią smutnymi oczami spod ciężkich powiek i odezwał się głębokim, dźwięcznym tonem
zarezerwowanym na takie okazje:
- W tej chwili nie, ogląda mnie pani na żywo, właśnie rozmawiam z pewną atrakcyjną kobietą, która
z pewnością mogłaby mi załatwić kolację na wynos.
- Zobaczę, co da się zrobić - rzuciła przez ramię, udając się pospiesznie do kuchni. Natychmiast w
małym okienku kuchennych drzwi pojawił się długowłosy mężczyzna w czapce kucharskiej.
Qwilleran pomachał mu ręką.
Kasjerka powróciła.
- Nie mamy tacek na wynos, ale kucharz przygotuje dla pana porcję naszej dzisiejszej specjalności,
jeżeli nie ma pan nic przeciwko, żeby wziąć ją na normalnym talerzu. Może go pan odnieść jutro. Czy
jest pan samochodem?
- Przyszedłem na piechotę i nie mam daleko. Jakie jest danie dnia?
- Strogonow.
- Brzmi bardzo smakowicie.
- Zapakujemy do tego sałatkę coleslaw i bułkę - zaproponowała kasjerka.
Kiedy wydobywał z kieszeni pieniądze, położył sprawozdanie architekta na ladzie. Zauważył, że
kasjerka stara się je przeczytać do góry nogami.
- Grinch... man... i... Hills - przeczytała na głos. - Czy to scenariusz filmu? - spytała, wpatrując się w
niego szeroko otwartymi oczami.
- Tak, ale proszę zachować to w tajemnicy - odpowiedział, zniżając głos i rozglądając się na obie
strony. - To będzie film o męskiej przyjaźni, jak Bonnie i Clyde czy Harold i Maude. Ja gram
Grinchmana.
Zostawił spory napiwek dla uszczęśliwionej i podekscytowanej kasjerki, i wyszedł z grubym
sprawozdaniem pod jedną ręką, w drugiej zaś niósł talerz gorącego jedzenia przykrytego folią, na
której ułożono dwa dodatkowe zawiniątka.
- To sałatka i bułka z masłem - wyjaśniła gościnna kasjerka. - Otwórz mu drzwi - zawołała do
pomocnika kelnera.
Qwilleran szybko pokonał odległość dzielącą go od „Casablanki”; ciężkie podwoje przytrzymał mu
jakiś młody człowiek, komentując przy tym:
- Ktoś będzie miał dziś wyżerkę.
Na parterze był ruch, jak to w późne poniedziałkowe popołudnie. Osoba siedząca w kabinie
telefonicznej niczego nie piła ani nie wąchała, tylko zwyczajnie korzystała z telefonu. Starszy pan z
balkonikiem przemieszczał się powoli i w wielkim skupieniu wzdłuż hallu. Kociątko, wyniuchawszy
aromat strogonowa, podążało za Qwilleranem krok w krok. W pobliżu recepcji jakiś młody facet
zamiatał mopem po podłodze, pani Tuttle siedziała na swoim tronie i robiła na drutach, a Rupert, jak
zwykle w czerwonej czapeczce na głowie, też kręcił się w pobliżu. Mimo wielu narzędzi upchniętych
po kieszeniach kurtki trudno było oprzeć się wrażeniu, że jego praca nie jest szczególnie uciążliwa
ani absorbująca. Pośród osób czekających na windę można było dostrzec lokatorów wracających z
pracy, co widać było po całodziennym zmęczeniu malującym się niewesołymi barwami na ich
twarzach, mamę Azjatkę z dziećmi, staruszków psioczących na państwową służbę zdrowia i
studentów tryskających młodzieńczą energią, rozprawiających hałaśliwie o partyjkach brydża,
profesorach i końcowych egzaminach. Na oko Qwillerana byli to studenci nauk ścisłych.
Rupert zauważył Qwillerana i wskazał windy ruchem głowy.
- Obie dziś na chodzie.
- Można świętować - odpowiedział Qwilleran.
Pasażerowie w napięciu nasłuchiwali kojącego stukania i zgrzytów dobiegających z obu szybów.
Najpierw pojawiła się Stara Zielona, która natychmiast wypełniła się pasażerami. Potem otworzyły
się drzwi Starej Czerwonej i dwóch studentów natychmiast pospieszyło na pokład. Qwilleran
przepuścił przodem siwą kobietę z laseczką. Powoli, kroczek po kroczku zbliżała się niepewnie do
windy, ale kiedy jej głowa i jedna stopa znalazły się w środku, ciężkie drzwi zaczęły się zasuwać.
- Uwaga! - krzyknął.
Jeden ze studentów rzucił się, by zablokować drzwi, drugi rzucił się w stronę staruszki, wypychając
ją z windy. Kiedy zachwiała się do tyłu, Qwilleran rzucił wszystko i złapał ją, a wrota Starej
Czerwonej zatrzasnęły się z hukiem; winda odjechała.
Natychmiast pojawiła się pani Tuttle i Rupert. Dozorca podniósł laseczkę, a gospodyni budynku
spytała:
- Nic się pani nie stało, pani Button?
Kobieta stała na nogach, ale cała się trzęsła. Uniosła laskę, jakby miała kogoś uderzyć, i wrzasnęła
skrzekliwie:
- Chciał mnie obrabować!
- Ten pan panią uratował, pani Button - wyjaśniła gospodyni. - Mogła pani upaść i złamać sobie
biodro.
- Obmacywał mnie!
- Wózek - rzuciła półgłosem pani Tuttle i Rupert czym prędzej przyprowadził z biura fotel na
kółkach. Zawiózł urażoną ofiarę do Starej Zielonej i na górę, podczas gdy Qwilleran przypatrywał
się melancholijnie maziowatej mieszance na podłodze.
- Przykro mi, panie Qwilleran - powiedziała pani Tuttle. - Czy to była pańska kolacja?
- Była. Dobrze powiedziane. Na szczęście talerz się nie zbił, ale obawiam się, że zabrudziłem
podłogę.
- Nic nie szkodzi. Posprzątamy.
- Nie sądzę, żeby to było konieczne - powiedział. Kociarnia, bo do kociątka dołączył Napoleon i
jeszcze inne dwa koty, zabrała się zgodnym kwartetem do zlizywania bałaganu, łącznie z sałatką
coleslaw i całą resztą.
- Pan pozwoli, że chociaż umyję ten talerz - zaoferowała uprzejmie pani Tuttle.
- Wygląda na to, że Stara Czerwona to moja Nemezis, bogini zemsty - stwierdził Qwilleran i
podziękował dziecku, które wręczyło mu bułkę, oraz facetowi, który podniósł sprawozdanie
„Grinchman & Hills” i wyprostowywał pozaginane w nim kartki.
- Może poślemy chłopaka, żeby przyniósł panu coś do jedzenia? - zaproponowała pani Tuttle.
- Nie, dziękuję. Pójdę na górę nakarmić koty, a potem wyjdę jeszcze na kolację.
Kiedy otworzył drzwi do numeru 14-A, Koko i Yum Yum powitały go raczej nonszalancko.
- A może by tak okazać nieco troski? - zganił je. - Trochę więcej współczucia? Mam za sobą ciężkie
przeżycia.
Poszły za nim do kuchni i uprzejmie przyglądały się, jak otwierał puszkę z krabami. Nie
niecierpliwiły się, nie miauczały ani nie ocierały się o kostki, więc Qwilleran zrozumiał, że nie są
głodne.
- Czy ktoś tu był? - zapytał je. - Dostałyście coś do jedzenia?
Postawił talerz z jedzeniem na podłodze. Koty okrążyły go i obwąchały ze wszystkich stron, zanim
raczyły coś skubnąć. Qwilleran był pewien, że ktoś je nakarmił. Przeszedł przez apartament w
poszukiwaniu śladów bytności kogoś obcego, nic jednak nie znalazł - ani w bibliotece, ani w żadnej
z sypialni. Drzwi na taras były zamknięte. W obu łazienkach bez zmian. Jedynie w galerii coś się
zmieniło, ale przez dłuższy czas nie był w stanie dociec, co takiego. Indyjski dhurrie wciąż zakrywał
plamę z krwi na dywanie, żaden obraz nie zginął, drzewa w doniczkach były całe, a jednak coś było
nie tak jak przedtem.
Po chwili do galerii wszedł Koko i fachowo zabrał się do rzeczy, obwąchując stopnie schodów,
brzegi sofy, podłogę galerii pomiędzy drzewami i naprzeciwko sprzętu stereo.
- Wiadra! - krzyknął Qwilleran. - Ktoś zabrał wiadra! - Pospieszył do telefonu w kuchni i odezwał
się do zaskoczonej pani Tuttle: - Co się stało z wiadrami w moim mieszkaniu?
- Z pana czym? - spytała.
- Tu Qwilleran spod 14-A. W salonie stały plastikowe wiadra, bo przecieka dach. Co się z nimi
stało? Przecież może spaść deszcz!
- Och, zapomniałam panu powiedzieć - wyjaśniła przepraszającym tonem. - Był tu dzisiaj człowiek,
który naprawiał dach, więc Rupert pozbierał wiadra. Przez to wydarzenie z panią Button
zapomniałam panu powiedzieć.
- Rozumiem. Przepraszam, że panią kłopotałem. - Szarpnął wąsy. Będzie musiał porozmawiać z
Rupertem o dokarmianiu zwierząt. Jego irytację na dozorcę przyćmił jednak podziw dla Koko. Ten
kot pamiętał dokładnie, gdzie stało każde wiadro!
Teraz poczuł się dwa razy głodniejszy niż przedtem. Niosąc umyty, plastikowy talerz, znów zjawił się
w „Carriage House Cafe”.
- Och, to znowu pan! - ucieszyła się kasjerka. - Jak panu smakowało nasze danie dnia? Nie musiał
pan zaraz odnosić talerza.
- Było takie dobre - powiedział Qwilleran - że chciałbym jeszcze raz to samo, razem z tą przepyszną
sałatką coleslaw i może z dwoma bułkami, jeżeli można prosić. - Usiadł na stołku przy ladzie,
kasjerka zaś uparła się, że obsłuży go osobiście, podczas gdy kucharz pomachał przyjaźnie ręką przez
małe okienko kuchennych drzwi, a potem przysłał jeszcze gratisowy kawałek szarlotki.
Posiliwszy się w ten sposób, Qwilleran wrócił do „Casablanki”, gdzie zastał Ruperta (mającego
czerwoną czapkę na głowie), który siedział w recepcji i czytał jakiś komiks.
- Zauważyłem, że dach został naprawiony - odezwał się do dozorcy.
- Zgadza się. Miejmy nadzieję, że już nie będzie przeciekać. - Mężczyzna uniósł skrzyżowane palce.
- Jak pan sobie poradził z kotami?
- Bez problemów. Dałem im pączka z marmoladą. Wsunęły go migiem.
- Pączka z marmoladą! - Qwilleran był przerażony.
Rupert nie zrozumiał jego reakcji i zapewnił go, że nic się nie stało, bo to był stary pączek, który
leżał w piwnicy już od kilku dni.
Qwilleran musiał się opanować, by powiedzieć w miarę przyjaźnie:
- Na przyszłość wolałbym, żeby pan nie dawał kotom żadnych przysmaków, jeżeli kiedyś będzie pan
zaglądał do tego apartamentu, panie Rupercie. Są na ścisłej diecie z powodu... z powodu nerek.
- Tak, zdaje się, że koty zawsze mają problemy z nerkami.
- Ale wielkie dzięki za pozbieranie wiader. Dobra robota! Potem Qwilleran wjechał na ostatnie
piętro Starą Czerwoną i zwrócił się do syjamczyków:
- Stary pączek z marmoladą! A niby to kręcicie nosami na widok świeżego łososia, jeżeli ośmielę się
podać różowego! Wy hipokryci!
Przebrał się w wygodny dres i zamknął w bibliotece, by przestudiować sprawozdanie firmy
Grinchman & Hills. Miał wrażenie, że będzie to wymagało wysiłku intelektualnego, więc nie chciał,
żeby ktoś siedział na jego kolanach albo mruczał mu do ucha.
Wstęp zawierał opis oryginalnej budowli, ten sam, który Amber cytowała mu z broszury KOC-u.
Potem następował rozdział o koniecznych udoskonaleniach, które Qwilleran spisał na okładce w
następującym porządku:
· Oczyścić i naprawić fasadę budynku, zrekonstruować ornamentykę.
· Odtworzyć zieleńce po zachodniej stronie i bramę po wschodniej.
· Zakupić tereny pod kryte parkingi.
· Nowy dach i świetlik.
· Nowe potrójnie szklone okna dla całego budynku, robione na zamówienie.
· Przegląd techniczny: windy, ogrzewanie i wentylacja, hydraulika, instalacja elektryczna,
podłączenie telewizji kablowej i domofony.
· Usunąć dobudowane antresole i ściany działowe.
· Odtworzyć dawne apartamenty wraz ze służbówkami.
· Unowocześnić łazienki, zachowując lub przywracając ich oryginalny charakter.
· Odnowić marmury, stolarkę, panele i mozaikowe posadzki.
· Odtworzyć dawne oświetlenie.
· Urządzić hall tak jak dawniej: meble kolonialne, orientalne dywany i obrazy olejne.
· Uruchomić restaurację na czternastym piętrze, przekształcając powierzchnię basenu w kawiarnię.
· Ukształtować taras w stylu z 1900 roku.
· Unowocześnić mieszkania dla obsługi w suterenie.
· Przerobić kuchnię i pralnię.
· Zachować apartament właścicielki na dwunastym piętrze zgodnie ze stanem po odnowieniu w 1925
roku.
Po sporządzeniu tej listy ambitnych zadań Qwilleran prychnął przez wąsy z niedowierzaniem. Kiedy
przeszedł do ostatniego rozdziału, zdziwił się jeszcze bardziej: koszt przedsięwzięcia określała
liczba dziewięciocyfrowa. Odkaszlnął głośno. Taka suma przekraczała jego wyobrażenia. Spadek czy
nie, ale on wciąż kupował koszule na wyprzedaży i odbywał telefoniczne rozmowy zamiejscowe po
godzinach telekomunikacyjnego szczytu. Skądinąd jednak wiedział, że Fundacja Klingenschoenów
przyzwyczajona jest do wydatkowania setek milionów bez mrugnięcia okiem, więc starał się także
nie mrugać, chociaż przyszło mu to z trudem.
Zastanawiał się nad szansami i problemami wynikającymi z tak szeroko zakrojonej renowacji, kiedy
nagle ciszę w bibliotece zakłóciło dudnienie bębna. Hałas dochodził zza ściany numeru 14-B. Łup,
łup, łup, dum-dum, łup, dum-dum, łup, BANG! Ostatnie uderzenie zabrzmiało jak dźwięk chińskiego
gongu. Potem usłyszał przenikliwy głos, chociaż nie słychać było słów; następnie znów odezwały się
uderzenia bębna.
Qwilleran wyszedł na taras, mijając drzwi balkonowe od 14-B, w których rolety wciąż były
zamknięte, tak jak poprzednio. Następnie wyszedł na korytarz przed windą i zaczął nasłuchiwać pod
drzwiami i sąsiadki. Dochodził do niego głos recytujący coś śpiewnie, potem seria walnięć i „bim-
bom!”. Stał z uchem przy drzwiach, dokąd nie usłyszał hałasów dobiegających z szybu windy.
Odskoczył do tyłu, a ze Starej Czerwonej wysiadła istota o nastroszonych włosach, w czarnych
rajstopach, w czarnych butach, czarnym poncho i w czarnym makijażu.
- Dobry wieczór - wygłosił sąsiedzkie powitanie.
On czy ona nie odpowiedziała i szybko rzuciła się do wyminięcia go, pukając w drzwi 14-B. Została
przywitana wśród odgłosów podobnych do ptasich skrzeków.
Kocia muzyka nie robiła wrażenia na syjamczykach, które gdzieś smacznie sobie spały, pochrapując z
brzuchami pełnymi mięsa krabów i starego pączka. Qwilleran tymczasem spędził następne dwie
godziny w galerii przy zamkniętych drzwiach balkonowych i rozkręconym na cały regulator sprzęcie
stereo.
Pod koniec wieczoru, kiedy ucichł łomot i głosy gongów, usłyszał, że na korytarzu coś się dzieje:
drzwi 14-B trzaskały, z mieszkania dochodziła kakofonia skrzeczących głosów. Złapał kosz na śmieci
i otworzył drzwi wejściowe. Zobaczył więcej istot w czerni, rozmawiających i skrzeczących, jakby
były mieszkańcami lasów tropikalnych, które wsiadały właśnie do Starej Czerwonej. Na jego widok
goście ucichli, wpatrując się weń czarnymi oczami. Drzwi od windy zamknęły się i Stara Czerwona
ruszyła na dół. Qwilleran zachichotał w myśli: pewnie członkowie jakiejś satanistycznej sekty, a
Stara Czerwona zabiera ich teraz do czeluści piekielnych!
Może to nagła cisza obudziła koty, a może odezwał się ich wewnętrzny zegar i powiedział im, że czas
na przekąskę podawaną zazwyczaj o dwudziestej trzeciej. Cokolwiek je zbudziło, opuściły miejsce,
w którym spały - gdziekolwiek się ono znajdowało - i rozpoczęły rytuał miauczenia oraz
przeciągania się: najpierw dwie przednie łapy naraz, a potem tylne, każda z osobna. Koko wskoczył
na blat biurka i dotknął nosem sprawozdania architektów. Yum Yum stanęła na tylnych nogach i
oparła przednie łapki o krawędź kosza na śmieci, zaglądając do środka w nadziei, że znajdzie jakiś
zwitek papieru albo kawałek sznurka.
- Nie wiem, jak wy - przemówił Qwilleran do pary kotów - ale ja spędziłem bardzo interesujący
wieczór. Jeżeli postąpimy zgodnie z sugestiami architekta, budynek ten nie będzie już dłużej wyglądał
jak lodówka i przestanie być zakałą bulwaru Zwinger. Hall stanie się elegancką wizytówką całości;
apartamenty będą jak w pałacu; na górze znów zacznie działać ekskluzywna restauracja i nie będą już
wpuszczać kotów. Co wy na to?
- Yow - odparł Koko, który właśnie badał stojącą w bibliotece kanapę. Pokryta była imitacją skóry
lamparta. Koko oczywiście wiedział, że była nieprawdziwa, ale obwąchiwał pilnie cętki, z
podniesionym pionowo ogonem, podrapał miejsce po guziku, a w końcu zaczął zaglądać za poduszki.
Już wcześniej zdobył sławę niezapomnianymi odkryciami w takich miejscach: miał na swym koncie
koktajlowe krakersy, spinacze, zgięte banknoty, ołówki i drobne części ubrania. Teraz jednak skrobał
tak zawzięcie, że Qwilleran postanowił mu pomóc. Usunął jedną z poduszek; połyskiwało tam coś,
co wciśnięte było w szczelinę między siedzeniem i oparciem.
- Dobry kotek! - powiedział. - Niech no zobaczę.
Grawerowane krążki były połączone ze sobą w giętką bransoletkę, ale zapięcie było zepsute. Na
jednym krążku wygrawerowano pochyłym charakterem pisma: „Dla Dianne”. Inny nosił napis: „Od
Rossa”. Reszta miała na sobie numery „1-1-4-1, 5-1-1-1, 4-1-3-5” i inne podobne. Z pewnością był
to sekretny zapis dla nich dwojga.
- No dobrze, dość już wrażeń na dzisiaj - powiedział Qwilleran - ale jutro zrobimy małe
dochodzenie na temat wypadku w Święto Pracy.
We wtorek rano Qwilleran zadzwonił do Jeffersona Lowella z pracowni „Grinchman & Hills” i
zaprosił go na lunch do klubu prasowego. Architekt zgodził się: klub prasowy cieszył się niejaką
sławą, toteż większość ludzi była zachwycona takim zaproszeniem.
Zanim wyszedł na śniadanie, sprawdził prognozę pogody w radiu, dowiadując się przy tym, że
Wydział do spraw Narkotyków zgarnął podczas nalotu pięćdziesiąt dwie podejrzane osoby, jakiś
sędzia został oskarżony o branie łapówek i że zbliżał się zimny front atmosferyczny.
Kiedy wychodził z budynku, zatrzymała go pani Tuttle:
- Przepraszam za to zamieszanie wczoraj wieczorem. Pani Button jest bardzo stara i czasami nieco
zagubiona.
- Rozumiem, pani Tuttle.
- W zeszłym roku miała atak serca i personel pogotowia zrobił jej sztuczne oddychanie. Następnego
dnia oskarżyła ich o gwałt. Sprawa nawet trafiła do sądu, który oczywiście ją oddalił.
- Cieszę się, że mnie pani ostrzegła - powiedział Qwilleran. - Następnym razem pozwolę jej upaść.
Gdyby pani Tuttle zrozumiała jego wisielczy humor, to i tak by nie dała po sobie poznać.
- Chciałam też poinformować pana, panie Qwilleran, że niektórzy nasi lokatorzy świadczą usługi
sprzątania - wie pan, ci, którzy są na zasiłku socjalnym. Nie chcą siedzieć bezczynnie, a przy okazji
mogą sobie dorobić. Proszę mnie powiadomić, gdyby potrzebował pan kogoś do pomocy w swoim
apartamencie.
- Dam znać - odpowiedział - tylko proszę mi nie przysyłać pani Button.
Poszedł do centrum piechotą. To był dobry dzień na spacer - przynajmniej jak na miejskie warunki; w
każdym razie poranny wietrzyk rozwiewał spaliny. Po drodze zatrzymał się na naleśniki z
kiełbaskami; zauważył przy tym, że podobne śniadania w Pickax są dwukrotnie tańsze, a kiełbaski co
najmniej dwa razy smaczniejsze. W Moose County działały farmy specjalizujące się w hodowli świń,
z których niezależni rzeźnicy wyrabiali kiełbasy. Cóż, do dobrych rzeczy łatwo przywyknąć...
W redakcji „Daily Fluxion” przeszedł odważnie przez kordon ochronny i został wpuszczony do
biblioteki, gdzie spytał o materiały na temat morderstwa pani Bessinger. Rolka mikrofilmu zawierała
trzy artykuły, z których pierwszy datowany był na dzień po Święcie Pracy. Co ciekawe, w każdej
wiadomości nazwisko ofiary było pisane inaczej, ale akurat to w „Daily Fluxion” nie było niczym
szczególnym.
Morderstwo i samobójstwo: szok w świecie sztuki
Nagła śmierć marszandki i artysty w niedzielną noc - najprawdopodobniej morderstwo, a
następnie samobójstwo zabójcy - wstrząsnęła tutejszym środowiskiem artystycznym i
mieszkańcami „Casablanki”.
Ciało Diane Bessinger, lat 45, współwłaścicielki galerii „Bessinger-Todd”, znaleziono w jej
apartamencie na poddaszu w poniedziałek rano. Miała poderżnięte gardło. Ciało Rossa Rasmusa,
lat 25, którym Bessinger opiekowała się jako właścicielka galerii, znaleziono wcześniej na dachu
samochodu, na parkingu poniżej tarasu zamordowanej kobiety.
Rasmus wyskoczył z tarasu i zabił się, przedtem jednak napisał pełne skruchy wyznanie winy - a
uczynił to na ścianie apartamentu. Jego ciało wyładowało na dachu samochodu, który należał do
lokatora „Casablanki”. Ten z kolei znalazł je pięć minut po północy i zawiadomił policję.
- Wyszedłem z domu po fajki i piwo - powiadomił nas Jack Yazbro, lat 39 - a tu patrzę, dach mojej
bryki wgniotło na amen. To nie był taki znowu wielki facet, ale miał długa drogę na dół.
Zgodnie z orzeczeniem lekarskim zgon Bessinger nastąpił w niedzielę pomiędzy dwudziestą trzecią
a północą, jednak jej ciało znaleziono dopiero w poniedziałek rano. Jerome Todd, jej wspólnik, nie
mógł się do niej dodzwonić.
- Usłyszałem o samobójstwie Rossa w radiu i próbowałem się z nią skontaktować - oznajmił Todd.
- Nie podnosiła słuchawki, więc zacząłem się niepokoić i zadzwoniłem do gospodyni budynku.
Galeria Todda i Bessinger w czerwcu zorganizowała indywidualną wystawę grzybowych obrazów
Rasmusa.
- Słabo się sprzedawały - przyznał Todd - i Ross obwiniał nas o niedostateczną promocję swoich
prac.
Rasmus wynajmował mieszkanie na strychu „Casablanki” przylegające do luksusowego
apartamentu Bessinger. Jessica Tuttle, gospodyni budynku, określiła go jako dobrego lokatora.
- Był miłym, cichym, poważnym młodym człowiekiem - powiedziała. - Wynajęliśmy mu mieszkanie z
polecenia pani Bessinger.
Właśnie pani Tuttle znalazła ciało zamordowanej kobiety.
- Pan Todd zadzwonił do mnie, bo nikt tam nie podnosił słuchawki. Tymczasem powinna być w
domu, przecież spodziewała się gości na drugim śniadaniu. Wzięłam więc moje klucze i poszłam na
górę. Jej ciało leżało na podłodze w salonie, a na dywanie było mnóstwo krwi.
O Bessinger było głośno w mediach z powodu jej powiązań z Komitetem Ocalenia „Casablanki”,
którego była założycielem i przewodniczącą.
Dalej następował krótki nekrolog, który opublikowano w środowym wydaniu „Fluxion” wraz z
szerokim na pół szpalty zdjęciem zamordowanej. Miała ciemne włosy do ramion i sprawiała
wrażenie energicznej osoby. Diane występowała w nim jako Diana.
DIANA BESSINGER
Diana Bessinger, lat 45, zamieszkała w rezydencji „Casablanca”, zmarła w niedzielę w swoim
mieszkaniu. Była współwłaścicielką galerii „Bessinger-Todd”, założycielką Komitetu Ocalenia
„Casablanki”, członkiem zarządu klubu „Pędzel i Dłuto” oraz aktywną działaczką na rzecz
projektów artystycznych.
Pochodziła z Iowa, była córką profesora Damona Bessingera. Pozostawiła brata i dwie córki.
Uroczystości pogrzebowe odbędą się w czwartek. Datki upamiętniające jej osobę można
przekazywać fundacji stypendialnej „Pędzla i Dłuta”.
W wydaniu niedzielnym w dziale „Daily Fluxion” poświęconym sztuce zamieszczono komentarz
Ylany Targ z trzecią wersją pisowni imienia ofiary. Zdjęcie zrobione na otwarciu wystawy
przedstawiało uśmiechniętą „Dianne” Bessinger obok onieśmielonego Rossa Rasmusa, który
pozował na tle jednego ze swoich grzybianych obrazów.
Morderstwo z grzybami: pytania bez odpowiedzi
Jest tylko jeden temat rozmów w galeriach i pracowniach artystycznych, odkąd pożegnaliśmy na
zawsze nieodżałowaną Dianne Bessinger, a prochy „grzybowego malarza” wędrują w hańbie i
cichaczem do jego rodzinnego miasta, gdziekolwiek się ono znajduje.
Dlaczego to zrobił? Co spowodowało, że ten utalentowany, rozsądny artysta zmienił się w
przestępcę i dopuścił się tak ohydnej zbrodni? Jego samobójstwo jest łatwiej wytłumaczyć; była to
jedyna ucieczka przed nieznośnym poczuciem winy. Z pewnością to rozpacz i wyrzuty sumienia
przywiodły go na krawędź tarasu „Casablanki”.
„Lady Di” była jego opiekunką; wierzyła w niego, czego dowody dawała niejednokrotnie w
wypowiedziach prasowych; była jego najlepszym przyjacielem; doceniała jego prace, podczas gdy
inne galerie nie zamierzały podejmować ryzyka i mieć cokolwiek wspólnego z jego grzybiarską
monomanią. Pewnego razu zapytany, dlaczego nigdy nie namalował brokułu albo kabaczka, Ross
odpowiedział skromnie: - Jeszcze nie powiedziałem wszystkiego, co mam do powiedzenia o
grzybach.
Zapewne w grzybach można dopatrywać się erotyzmu, on zaś potrafił zgłębić ich fizyczność.
Zestawienie włóknistego wnętrza grzyba z ostrym jak brzytwa nożem w wykonaniu Rossa sięga
granic miękkiej pornografii.
W czerwcu podczas wywiadu Dianne stwierdziła, że „istnieją artyści, którzy subtelnie oddają
miękkość, kruchość, delikatność czy mglistość, ale tylko Rasmus mógł namalować ostrość tak
ostrą, że widza aż ciarki przechodzą”.
Na jego obrazach pojawiał się zawsze ten sam nóż: o zwężającej się ku czubkowi piekielnie ostrej
klindze, jasnej drewnianej rękojeści i o prowokującym, charakterystycznym kształcie. Dreszczem
zgrozy przejmuje myśl, że takim właśnie ostrzem posłużył się morderca... Możemy jedynie snuć
domysły co do motywów tego ponurego zabójstwa, na to pytanie bowiem odpowiedzi nie
znajdziemy już chyba nigdy.
Dianne Bessinger była założycielem i prezesem KOC-u. Działalności Komitetu poświęcała się z
pasją, toteż z pewnością nie chciałaby, żeby tragiczne okoliczności jej śmierci przyćmiły znaczenie
sprawy, w którą włożyła tak wiele energii. Powiedziałaby raczej: „Co było, to było; teraz trzeba
zakasać rękawy i ocalić «Casablancę»!”
Ylana Targ
Qwilleran przygładził wąsy. Warto by rozejrzeć się za owym tajemniczym motywem - pomyślał.
Może kryć się w jakimś zakamarku apartamentu numer 14-A.
Rozdział siódmy
Wiedziony impulsem, po przeczytaniu artykułów w bibliotece „Fluxion” Qwilleran udał się do
dzielnicy finansowej, by odwiedzić galerię „Bessinger-Todd”. Mieściła się pod tym samym adresem,
co dobrze mu znana dawna galeria „Lambreth”, jednak wnętrze zmieniło się nie do poznania. Ze
względu na wczesną godzinę było tu pusto, nie było nikogo oprócz mężczyzny w garniturze, który
nadzorował pracownika w dżinsach siedzącego na drabinie. Kiedy Qwilleran wszedł do środka,
facet zdziwił się:
- Nieczynne. Myślałem, że drzwi są zamknięte.
- Czy przeszkadzam? Jestem Jim Qwilleran, dawniej pracowałem dla „Daily Fluxion”. W dziale
sztuki, kiedy Mountclemens był krytykiem.
- Witam. Jestem Jerome Todd. Słyszałem o Mountclemensie, ale to było, zanim zacząłem tu
pracować. Pochodzę z Des Moines.
- Byłem poza miastem trzy lata. Widzę, że powiększył pan galerię.
- Tak, podwyższyliśmy sufit, żeby móc wystawiać większe prace, i dodaliśmy antresolę dla
przedmiotów rękodzielniczych.
- Jestem teraz na emeryturze i wyprowadziłem się na północ, ale usłyszałem o tragicznej historii pana
wspólniczki i chciałem wyrazić moje kondolencje - wyjaśnił Qwilleran.
- Dziękuję... A w czym mogę pomóc? - zapytał Todd, nagle zmieniając temat. Był wysokim,
dystyngowanym mężczyzną, ale wrażenie psuł jego irytujący tik: miał zwyczaj szczypać się w nos,
jak gdyby wyczuwał jakiś nieprzyjemny zapach.
Qwilleran był mistrzem improwizowanych wyjaśnień:
- Tak się składa, że zamieszkałem w „Casablance” - oświadczył - i chciałbym zaproponować sposób
uczczenia pamięci pani Bessinger, który mógłby zarazem przysłużyć się sprawie, o którą walczyła.
Todd wyglądał zarówno na zaskoczonego, jak i na zaniepokojonego.
- Zamierzam mianowicie stworzyć książkę monograficzną poświęconą dawnej „Casablance” -
ciągnął Qwilleran gładko, jakby rzeczywiście snuł takie plany już od miesięcy - wykorzystując przy
tym stare zdjęcia dostępne w bibliotece publicznej. Za materiał do tekstu posłużyłyby mi wywiady i
zebrane informacje.
- To może okazać się zbyt kosztowne - zauważył marszand; najwyraźniej spodziewał się, że zaraz
nastąpi nagabywanie go o udział finansowy w przedsięwzięciu.
- Istnieją specjalne fundusze przewidziane na publikacje książek o tematyce historycznej - oznajmił
spokojnie Qwilleran - a dochód ze sprzedaży książek mógłby zasilić Fundację Imienia Bessinger. Ja
zaś świadczyłbym moje skromne usługi charytatywnie.
Zamiast odetchnąć, Todd niepokoił się coraz bardziej.
- Z kim byłyby przeprowadzane te wywiady? - spytał ostrym tonem.
- Z historykami, architektami i osobami, które chciałyby podzielić się wspomnieniami na temat
dawnej „Casablanki”. Byłby pan zaskoczony, jak wiele z nich by się zgłosiło, kiedy ogłosilibyśmy o
takiej potrzebie. Mój własny prawnik pamięta, że jako dziecko jadł szpinak w restauracji na ostatnim
piętrze.
- Nie życzę sobie, żeby ktokolwiek grzebał w okolicznościach śmierci mojej wspólniczki. I tak zbyt
dużo było wokół tego rozgłosu i plotek - odparł handlarz, szczypiąc czubek nosa.
- Nie, nic takiego nie miałoby miejsca, mogę pana zapewnić - odpowiedział Qwilleran. W tej samej
chwili mignęło mu coś nad głową i odruchowo zerknął do góry. Po balustradzie antresoli przechadzał
się perski kot. - A tak przy okazji - dodał - to dopóki nie zostanie ukończone postępowanie
spadkowe, wynajmuję apartament pani Bessinger i podziwiam jej gust, jeśli chodzi o wystrój
wnętrza.
Todd pokiwał milcząco głową na znak zgody.
- Jak długo byliście wspólnikami, panie Todd?
- Osiemnaście lat. Przyjechaliśmy tutaj, żeby przejąć galerię „Lambreth” po tym, jak Zoe Lambreth
przeniosła się do Kalifornii.
- Czy nie ma pan przypadkiem w swoim posiadaniu obrazów Rasmusa?
- Nie, nie mam! I jestem zmęczony rozmowami na temat tego faceta! Jest cała masa żyjących artystów
- Todd znowu uszczypnął się w nos.
- Pytam tylko dlatego, że buduję dom na północy i poszukuję obrazów o dużych formatach. -
Qwilleran postanowił dalej ćwiczyć się w kłamstwach wymyślanych na poczekaniu.
- Zatem w piątek wieczór musi pan do nas przyjść na otwarcie wystawy - odparł handlarz, wyraźnie
ożywiony, kiedy zaczął wyczuwać możliwy zysk. - Jesteśmy w trakcie montowania wystawy, więc
teraz ściany są puste, ale na wernisażu zobaczy pan kilka imponujących prac.
- Przebudowuję na rezydencję stary magazyn - powiedział Qwilleran, rozwijając swoje niewinne
kłamstwo - więc będę miał dużo miejsca na ścianach i miałem nadzieję na trochę tych grzybów.
Pasowałyby do wiejskiej siedziby.
Sztywny Todd powiedział:
- Wszystkie jego prace zostały natychmiast sprzedane po jego samobójstwie. Gdybym był przy
zdrowych zmysłach, zachowałbym sobie kilka, ale byłem w szoku. W czerwcu nie sprzedawały się
dobrze. Zrobił się więcej wart po śmierci niż za życia. Ale jeśli przyjdzie pan tutaj w piątek wieczór,
zobaczy pan prace innych artystów, które mogą się panu spodobać. Jakiego rodzaju magazyn pan
przebudowuje?
- Dawny skład jabłek. Ośmiokątny. - To akurat była prawda, w wielkiej szopie na posesji
Klingenschoenów przechowywano dawniej jabłka i rzeczywiście miała osiem boków.
- Niesamowite! Mógłby pan rozważyć współczesne gobeliny. Czy zna pan rozmiary pańskich ścian?
- W gruncie rzeczy prace nawet jeszcze nie ruszyły - odrzekł Qwilleran, nadal trzymając się prawdy.
- To nie szkodzi, zapraszam w piątek. Będzie szampan, przystawki, muzyka na żywo, a samochody na
parking będzie odstawiać obsługa.
- W jakich godzinach?
- Od osiemnastej do oporu.
- Dziękuję. Przyjdę. - Qwilleran skierował się do drzwi i odwrócił do tyłu. - Proszę mi szczerze
powiedzieć. Co pan myśli na temat przyszłości „Casablanki”?
- To przegrana sprawa - odpowiedział Todd bez emocji.
- Jednak pana wspólniczka była przekonana, że budynek można ocalić.
- Tak... ale... sytuacja uległa zmianie. Zostanie starty z powierzchni ziemi, a na jego miejsce
powstanie tak zwana „Brama Alcazar”, która będzie pełnić funkcję brakującego ogniwa między
nowym centrum i nowym Junktown. Przenoszę tam galerię. Podpisałem umowę najmu dotyczącą
powierzchni dwukrotnie większej od tej, jaką dysponuję tutaj.
Qwilleran zerknął na zegarek. Zbliżała się już pora spotkania z architektem w klubie prasowym.
- Dziękuję za poświęcony mi czas, panie Todd. I do zobaczenia w piątek.
Kiedy szedł w stronę klubu prasowego, przyszło mu do głowy, że ten pomysł z książką, który sklecił
pod wpływem chwili, jest nawet niezły. Zresztą przebudowa składu jabłek również. Miałby znacznie
więcej miejsca w porównaniu ze swoim obecnym mieszkaniem w Pickax, a syjamczyki mogłyby się
wspinać po belkach pod stropem.
Klub prasowy znajdował się we wnętrzu ponurej kamiennej fortecy, w której kiedyś mieściło się
więzienie okręgowe. Była to ulubiona knajpa dziennikarzy, dzięki czemu przez całe lata utrzymywała
się tu dość szczególna atmosfera. Jednak od czasów, gdy Qwilleran pracował dla „Daily Fluxion”,
wnętrze uległo zmianie. Zostało odnowione, unowocześnione, rozjaśnione i - według jego prywatnej
oceny - unicestwione. Miejsce jednak wciąż cieszyło się popularnością, przynajmniej w porze
lunchu. Czekał na architekta w korytarzu, spoglądając na wlewający się przez drzwi tłum
dziennikarzy i redaktorów, pracowników działu reklamy i PR, osobistości z radia i telewizji.
W końcu powolnym krokiem do środka wszedł mężczyzna ze starannie przyciętą brodą, rozglądając
się w korytarzu z krytycznym grymasem na ustach. Qwilleran podszedł do niego i przedstawił się.
- Jestem Jeff Lowell - powiedział mężczyzna. - A więc oto jesteśmy w przesławnym klubie
prasowym. Jakoś nie tego się spodziewałem. - Wskazał na bladoróżowe ściany i lustra w
pozłacanych ramach.
- Przeprowadzili remont kilka lat temu - wyjaśnił Qwilleran z ubolewaniem - i nie jest to już ten
ponury, nędzny klub prasowy, który tak kochałem. Czy pójdziemy na górę?
Na górze znajdowała się sala jadalna, stoły nakryte były obrusami, były na nich serwetki i młynki do
pieprzu zamiast niegdysiejszych papierowych podkładek pod talerze oraz wyciśniętych butelek z
musztardą i keczupem. Usiedli przy stoliku w rogu.
- A więc interesuje pana odrestaurowanie „Casablanki” - powiedział architekt.
- Tak, przynajmniej na tyle, żeby chcieć zadać panu różne pytania. Odrobiłem pracę domową. Ostatni
wieczór spędziłem na czytaniu sprawozdania Grinchman & Hills. O ile dobrze zrozumiałem, ma pan
bardzo pozytywne nastawienie do tego projektu.
- Tak jak piszę w sprawozdaniu, będzie to sporo kosztowało, ale rzecz jest całkowicie wykonalna. To
może być najciekawszy projekt konserwatorski w skali całego kraju - stwierdził Lowell.
- Skąd pana zainteresowanie tą sprawą?
- Jeden powód jest taki, że mieszkałem w tym budynku przez kilka lat, zanim się ożeniłem, i jest w
nim coś takiego... to miejsce jakby wchodzi człowiekowi w krew. Nie wiem, jak to wyjaśnić. Jednak
poza tym moja firma jest zainteresowana „Casablancą”, ponieważ zaprojektował ją zmarły John
Grinchman i to w naszych archiwach znajdują się wszystkie oryginalne specyfikacje. Oczywiście to
niezmiernie ułatwiło nam pracę nad tym raportem. Pod koniec zeszłego stulecia John Grinchman był
jeszcze młodym architektem i walczył o swoją pozycję - kiedy poznał Harrisona Plumba. Plumb
powziął szalony zamysł, do którego nie przyłożyłby ręki żaden renomowany architekt, tymczasem
Grinchman podjął ryzyko, a w zamian „Casablanca” zyskała mu sławę. Projekt był awangardowy,
wyprzedzał swoją epokę. Styl mauretański nie był modny aż do zakończenia pierwszej wojny
światowej. Ściany miały sześćdziesiąt centymetrów grubości u podstawy i zwężały się ku górze do
czterdziestu pięciu centymetrów na szczycie. Całe wyposażenie techniczne - rury wodociągowe,
grzewcze i przewody elektryczne - zostało umieszczone w niskich korytarzach pomiędzy piętrami.
Dzięki temu był do nich łatwiejszy dostęp, a przy okazji ułatwiło to wyciszenie budynku. I jeszcze
jedna cecha, która dziś może nas śmieszyć: otóż mieszkańcy mogli korzystać z elektryczności bez
żadnych ograniczeń!
- Co pan wie na temat Harrisona Plumba? - spytał Qwilleran.
- Jego rodzina dorobiła się majątku na kolejnictwie, ale on sam nie miał zamiłowania do interesów.
Był marzycielem, dyletantem. Studiował przez pewien czas w Ecole des Beaux Arts i podczas pobytu
w Paryżu widywał różne osobistości zamieszkujące luksusowe miejskie apartamenty. Z tym
pomysłem wrócił do domu. Wymarzył sobie luksusowy pałac...
- Jaka była reakcja lokalnych elit?
- Pomysł chwycił z miejsca. Prawdziwy przebój! Dla rodzin przewidziano dwunastopokojowe
apartamenty wraz z kwaterami dla służby. Były też mniejsze mieszkania dla kawalerów i panien.
Konie oraz powozy trzymano na tyłach, były dostępne na każde skinienie, tak jak dzisiaj taksówki. Co
ciekawe, w mieszkaniach nie było kuchni, tylko restauracja na ostatnim piętrze, i rezydenci albo szli
na górę do sali jadalnej, albo jedzenie przysyłano im na dół.
- A co z basenem?
- Ot, taki luksus na pokaz. Nawiasem mówiąc, był przeznaczony tylko dla mężczyzn. A na parterze
mieściło się biuro maklera giełdowego, zakład jubilerski, kancelaria prawnicza i firma
ubezpieczeniowa. W piwnicy pracowały praczki i szewcy. Męscy i damscy fryzjerzy, krawcy czy
szwaczki byli na wezwanie przez telefon.
- A Plumb najlepszy apartament zatrzymał dla siebie?
- Całe dwunaste piętro. Zostało zaprojektowane w stylu kolonialnym zgodnie z jego wytycznymi,
potem w latach dwudziestych zmienione na francuski modernizm - i ten wystrój zachował się aż do
dzisiaj. Jeżeli budynek zostanie odrestaurowany, salon Plumba mógłby ewentualnie stać się
prywatnym muzeum. Jest przepiękny!
- Przypuśćmy, że Fundacja Klingenschoenów podejmie decyzję o przywróceniu „Casablance” jej
dawnego charakteru, czy należy wówczas spodziewać się zapotrzebowania na apartamenty?
- Bez wątpienia.
- Podejrzewam, że pan już poznał córkę Harrisona Plumba?
- Spotkałem się z nią tylko dwa razy - odparł Lowell. - Pierwszy raz, kiedy prosiłem o pozwolenie
na wykonanie sprawozdania. Kadziłem tej starej pannie, odwołując się do pamięci o zmarłym ojcu i
szermując architektonicznym żargonem. Dzięki temu uzyskałem jej zgodę. I drugi raz, kiedy
pokazywałem oprawiony w skórę raport, do którego nawet nie zajrzała, jestem tego pewien. Mimo że
na okładce zamieściliśmy zdjęcie jej ojca, ramię w ramię z Johnem Grinchmanem. Niestety, nie gram
w brydża, więc już nigdy więcej nie zostałem zaproszony.
- Ja jeszcze nie zawarłem znajomości z tą panią - powiedział Qwilleran. - Jaka ona jest?
- Dość miła, ale absurdalnie staroświecka, żyjąca w prywatnej kapsule czasu. Nic ją nie obchodzi, że
schody przy wejściu rozsypują się w proch albo że windy dla lokatorów są wiecznie nieczynne.
Jeżeli nikt nią nie potrząśnie, będzie tak trwać na swoim miejscu, dopóki nie umrze, a to będzie
oznaczało koniec „Casablanki”. Nie chcę doczekać dnia, kiedy wysadzą cały budynek w powietrze.
Zamówili specjalność klubu, czyli kotlety schabowe, i rozmawiali o zmianach na bulwarze Zwinger,
o projekcie „Bramy Alcazar” i o zmianie charakteru Junktown. Do tematu „Casablanki” wrócili przy
serniku i kawie.
- Ustalmy, kto uczestniczy w tej bitwie - powiedział Qwilleran. - Po jednej stronie deweloperzy i
ojcowie miasta, którzy chcą zburzyć budynek
- Także sponsorzy „Bramy Alcazar” oraz firma zarządzająca „Casablancą”. Budynek przysparza jej
sporo problemów i mimo niskich czynszów jest tylko w połowie zamieszkany, a w dodatku z powodu
wieku i braku właściwej konserwacji urządzenia techniczne stale się psują.
- Rozumiem. Z drugiej strony mamy KOC i G&H, czyż nie tak?
- Oraz środowisko artystyczne i akademickie. I całe zastępy dawnych lokatorów, którzy wspierają
KOC. To może wydawać się dziwne, ale są ludzie, którzy wspominają „Casablancę” w taki sam
sposób jak powiedzmy - Paryż. Ten dom ma swoją osobowość, charakter. Śmierć Di Bessinger to
wielka strata. Okazywała mnóstwo zapału i jak pan zapewne wie, miała odziedziczyć budynek.
- To dla mnie nowość - zdziwił się Qwilleran.
- Można powiedzieć, że była osobiście zainteresowana „Casablancą”. Nie umniejsza to jednak w
niczym jej szczerego zaangażowania.
- Chce pan powiedzieć, że Hrabina uczyniła Bessinger swoją spadkobierczynią?
- Tak, Di spędziła dużo czasu na dwunastym piętrze i jak widać starsza pani potrafiła to docenić. I nic
dziwnego, bo - spójrzmy prawdzie w oczy - prowadzi raczej życie odludka.
- Proszę mi powiedzieć - indagował dalej Qwilleran - jeżeli Fundacja Klingenschoenów złoży
ofertę, czego w tym momencie nie mogę stwierdzić z całą pewnością, czy możemy być pewni, że
Hrabina sprzeda „Casablancę”?
- Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć - powiedział architekt. - Mary Duckworth uważa, że
Hrabina bawi się chytrze w kotka i myszkę z obiema stronami. Na pewno nie pragnie zburzenia
swojego domu, ale ze strony matki jest przecież spokrewniona z Pennimanami, a oni są inwestorami
Bramy. Czy zna pan Pennimanów?
- Wiem, że są właścicielami „Morning Rampage” - stwierdził Qwilleran - i jako były pracownik
„Daily Fluxion” nie jestem najlepszego zdania o tej gazecie.
- Są także potentatami w radiu, telewizji i Bóg raczy wiedzieć gdzie jeszcze. Penniman w tym
mieście znaczy S-I-Ł-A. Osobiście bardzo bym się ucieszył, gdyby ich ludzie dostali po nosie.
- Czyli być może czeka nas istna krucjata - zauważył Qwilleran. - Oczywiście rozumie pan, że zarząd
Fundacji Klingenschoenów nie spotka się aż do czwartku i do tego czasu nie mam co obiecywać
gruszek na wierzbie.
Obydwaj panowie uścisnęli sobie dłonie i obiecali, że będą ze sobą w kontakcie.
Z klubu prasowego Qwilleran powędrował do biblioteki publicznej, która mieściła się w jednym z
niewielu budynków, które nie uległy zmianie, jeśli pominąć dobudowany do niej parking. Była
czterdzieści razy większa od biblioteki w Pickax i zastanawiał się, czy Polly Duncan kiedykolwiek ją
widziała. W ogóle przychodziła mu do głowy częściej, niż się spodziewał. Ciekawe, co by
pomyślała o windach w „Casablance”? O lokatorach? O salonie? O obrazach z grzybami? O złotych
kranach? O łóżku wodnym? Wątpił, żeby mógł jej się spodobać budynek, który wyglądał jak
lodówka.
Przeszukując zbiory biblioteczne dotyczące historii okolic, ku swej satysfakcji znalazł obfity materiał
na temat „Casablanki” z czasów, gdy Zwinger Street przemierzały konie i powozy, a potem
samochody parowe Stanleya i elektryczne marki Columbus Electrics. Czarno-białe i sepiowe zdjęcia
przedstawiały prezydentów, finansowych potentatów i teatralne sławy - u schodów wejściowych,
wychodzących z duesenberga, którego drzwiczki otwierał im umundurowany odźwierny, czy
spożywających posiłek w restauracji „Pod Palmami” na szczycie budynku... Kobiety w obcisłych,
zwężających się do dołu satynowych spódnicach i futrach oraz towarzyszący im mężczyźni w
pelerynach i cylindrach wybierali się na bal dobroczynny. Na trawie w parku przylegającym do
budynku niańki pilnowały niemowląt zażywających kąpieli powietrznej w swych wózkach, a
przesadnie wystrojone dzieci grały w wolanta, uderzając rakietkami korkową lotkę z piórkami. Było
nawet zdjęcie basenu i kąpiących się dżentelmenów w strojach z długimi nogawkami.
Uwagę Qwillerana przykuły zdjęcia Harrisona Plumba. Nosił niewielki wąsik, zapewne
wspomnienie dni spędzonych w Paryżu. Na kilku zdjęciach widać go było w towarzystwie jego
przyjaciela, Grinchmana; o wiele częściej obok odwiedzających go dygnitarzy; często z żoną i trójką
dzieci - chłopcy mieli spodnie do kolan, a małej Adelaide pukle włosów opadały kaskadą spod
przybranego kwiatami ronda kapelusza. Na późniejszych zdjęciach Adelaide z ojcem pozowali w
aucie marki Stutz Bearcat albo przy stoliku z herbatą na tarasie. Niektórzy twierdzą - przypomniał
sobie Qwilleran - że stare budynki w pewien sposób nasiąkają osobowością dawnych mieszkańców i
echami przeszłych wydarzeń, które nadają każdej cegle, ścianie i korytarzowi swoistą aurę. Jeżeli tak
jest w rzeczywistości, na tym właśnie polega magia „Casablanki”, którą Lowell próbował mu opisać.
Po dwóch godzinach wycieczki w spokojną, elegancką przeszłość Qwilleran z trudem znosił szum
samochodów. Poszedł do domu szybkim krokiem, bo zaczął wiać chłodny wiatr, a wysokie budynki
bulwaru Zwinger jeszcze potęgowały jego podmuchy. Redaktor działu kulinarnego „Fluxion” nazwał
tę okolicę „bulwarem smakoszy” i rzeczywiście, Qwilleran naliczył z tuzin etnicznych restauracji,
jakich nie można było znaleźć w Moose County: polinezyjską, meksykańską, japońską, węgierską,
syczuańską i arabską. Zamierzał sprawdzić je wszystkie po kolei. Żałował tylko, że Polly nie będzie
mu towarzyszyć.
Zbliżał się koniec dnia i mieszkańcy „Casablanki” wracali do domu samochodami, autobusami i
taksówkami. Jedynie Qwilleran przyszedł piechotą, sprawdzając przy okazji, czy na parkingu nie
zwolniło się miejsce numer dwadzieścia osiem, ale tym razem zaparkował na nim jakiś gruchot z
roku 1975.
Kiedy wmieszał się w tłumek zdążający do drzwi wejściowych, zaczepił go mężczyzna o rudych
wąsach.
- Witam! I co, wprowadził się pan?
- Tak, dołączyłem do szczęśliwych wybrańców - poinformował go Qwilleran.
- Na które piętro?
- Czternaste.
- Czy dach wciąż przecieka?
- Będę wiedział, jak spadnie deszcz, ale podobno wczoraj go naprawili.
- Musi pan mieć znajomości. Nigdy tu nic nie naprawiają. - Pobiegł do przodu, żeby złapać windę, i
dopiero wówczas Qwilleran zorientował się, że był to ten sam sympatyczny biegacz, którego poznał
w dniu przyjazdu.
Na korytarzu czekali robotnicy w kombinezonach i ze zgrzewkami piwa, hałaśliwi studenci z torbami
pełnymi książek, kobiety sukcesu z neseserami oraz starsi lokatorzy z laskami, bandażami i
spuchniętymi nogami. Razem tworzyli atmosferę przywodzącą na myśl dworzec autobusowy albo
poczekalnię jakiegoś szpitala.
Prawie wszyscy mieszkańcy zatrzymywali się przy skrzynkach pocztowych, po czym kwaśno
spoglądali na to, co znaleźli wewnątrz nich. Wchodząc do zatłoczonego pomieszczenia, Qwilleran
musiał uchylić się, żeby uniknąć zderzenia z potężnej budowy łysym facetem w koszulce opatrzonej
napisem „Ferdie Le Bull”. W następnej chwili wpadła na niego kobieta w średnim wieku, która z
niepokojem patrzyła na trzymany w dłoni plik kopert. Miała na sobie czarną sukienkę koktajlową z
cekinami.
- Przepraszam - wymamrotał.
- Ależ witam, witam! - odezwała się dziewczęcym głosem, przyglądając się z uznaniem jego wąsom.
- Pierwszy raz widzę, gdzie pan się ukrywał?
W skrzynce Qwillerana nie było poczty. Było za wcześnie na odpowiedź od Polly, a inne listy były
kierowane na adres jego półetatowej sekretarki.
Rupert stał w pogotowiu, jego czerwona czapka była widoczna z daleka jak czerwony hydrant. Pani
Tuttle siedziała za swoim biurkiem, robiąc na drutach i zerkając surowym wzrokiem na grupę
studentów. Pośród oczekujących na windę dostrzegł Amber, dźwigała torbę z zakupami i wyglądała
na zmęczoną.
Qwilleran zagadnął ją:
- Czy jest tu gdzieś w okolicy wydział inżynieryjny? Te dzieciaki wciąż rozprawiają o mostkach.
- Są ze szkoły dentystycznej - odparła. - Qwill, poznaj mojego sąsiada, Courtney'a Hamptona z
ósmego piętra. Courtney, to jest Jim Qwilleran. Mieszka w apartamencie Di na czternastym piętrze.
Młody mężczyzna, którego mu przedstawiła, miał kwadratowe ramiona, wąskie biodra i ubrany był w
modny garnitur. Spojrzał na buty Qwillerana oraz jego tweedową kurtkę i odezwał się przez nos:
- Przyjechał pan z prowincji? Amber powiedziała:
- Courtney pracuje dla „Kipper & Fine”, sklepu z męską odzieżą. Co robiłeś przez cały dzień, Qwill?
- Przechadzałem się po mieście, żeby zorientować się, co słychać. Wszystko tu się zmieniło.
- „Casablanca” będzie następna - przewidywał jej sąsiad. - Nie warto rozpakowywać walizek.
- Ciekawe, co dziś wieczorem leci w telewizji? - westchnęła Amber.
- Co do mnie - powiedział Courtney, podnosząc wysoko brwi - jeżeli kogoś to interesuje, to ja dziś
wieczorem... gram w brydża z Hrabiną.
- Snob - zauważyła Amber.
Obie windy przyjechały w tym samym momencie i tłum ruszył do szturmu, oddzielając Qwillerana od
pozostałej dwójki. Stara Zielona ruszyła niechętnie, powtarzając na każdym piętrze ten sam
niespieszny rytuał; najpierw stawała jak wryta, potem powoli otwierała drzwi, by wysadzić
pasażerów, potem przez ciągnącą się w nieskończoność minutę nic się nie działo, aż wreszcie
apatycznie zamykała wrota, by powlec się dalej. Nikt nie odzywał się ani słowem, wszyscy z
zapartym tchem śledzili poczynania Starej Zielonej.
Qwilleran miał za sobą męczący dzień i cieszył się, że jest już w domu, ale kiedy otworzył drzwi od
apartamentu 14-A, przywitał go podmuch gorąca. Grzejniki syczały i klekotały, a oba koty leżały
wyciągnięte ha podłodze i dyszały ciężko.
- Co tu się stało? - krzyknął. - Tu jest chyba ponad czterdzieści stopni! - Pobiegł szukać regulatora
temperatury, ale nie znalazł nic, co by go przypominało, więc chwycił za telefon.
- Pani Tuttle! Tu Qwilleran z 14-A. Co się stało z ogrzewaniem? Usmażymy się tutaj! Koty są już
prawie ugotowane! Zaraz roztopią się szyby w oknach!
- Proszę otworzyć okna - odparła spokojnie. - Pana część budynku nagrzewa się, kiedy zimny wiatr
wieje ze wschodu. Nie mamy na to wpływu. Mieszkania we wschodniej części wychładzają się, a
piec pracuje całą mocą, żeby je ogrzać. Proszę po prostu otworzyć wszystkie okna.
Postąpił zgodnie z jej radą i syjamczyki ożywiły się na tyle, żeby spożyć posiłek w postaci puszki
czerwonego łososia. Sam Qwilleran postanowił czym prędzej wybrać się na kolację. Zdawał sobie
sprawę, że powinien zaprosić Amber, bo wyglądała na zbyt zmęczoną, żeby upichcić to, co
przyniosła w siatce, a temperatura w jej mieszkaniu z pewnością była nie do zniesienia, niezależnie
od tego, czy mieszkała po zimnej, czy upalnej stronie budynku. Jednak nie przypadły mu do gustu jej
aluzje i obawiał się, że zbyt wczesne zaproszenie mogłoby ją dodatkowo ośmielić. W obecnej
sytuacji finansowej musiał być ostrożny. Kobietom zawsze podobały się jego wielkie wąsy, a teraz
na dobitkę odnosił wrażenie, że i jego pokaźnych rozmiarów konto bankowe także odgrywa tu niejaką
rolę.
Tym niemniej z pewnym poczuciem winy wyruszył do najbliższej restauracji na „bulwarze
smakoszy”; tak się złożyło, że był to lokal specjalizujący się w kuchni japońskiej. W środku ujrzał
stoły hibachi pod rozświetlonymi baldachimami, w tle parawany shoji i japońskie dzieła sztuki. Przy
każdym stoliku wokół dużego grilla było osiem miejsc dla gości; Qwilleran został skierowany do
stolika, przy którym już siedziały cztery osoby.
Jadał często sam, a jego ulubioną zabawą było wymyślanie historyjek o innych gościach. Przy stoliku
hibachi zobaczył dwoje młodych ludzi popijających herbatę z szarych filiżanek bez ucha; oboje
chichotali, oglądając pałeczki. Mężczyzna był bardzo opiekuńczy, a jego partnerka wciąż podziwiała
obrączkę na swoim palcu. Nowożeńcy - pomyślał Qwilleran. Z prowincji. Spędzają miesiąc
miodowy w wielkim mieście.
Zamówili kurczaka z tańszej części karty.
Po przeciwnej stronie stolika dwóch mężczyzn w służbowych garniturach popijało sake z martini;
zamówili zestaw homar - stek - krewetki. Na koszt firmy - domyślił się Qwilleran. (Sam zamówił
stek teriyaki, w średniej cenie). Po dokładniejszych, choć bardzo dyskretnych, oględzinach doszedł
do wniosku, że to facet ubrany w garnitur szyty na miarę i z rzucającą się w oczy złotą biżuterią
zaprosił tego drugiego na kolację. Jego gość odnosił się doń z widocznym szacunkiem, a ubrany był
w kupny garnitur i koszulę z trochę za luźnym kołnierzykiem. Miał także opatrunek na uchu. Ciekawe -
pomyślał Qwilleran - sądząc po ich zachowaniu, to szef i jego podwładny. Miał wrażenie, że ten
opatrunek na uchu widział już w „Casablance” - na korytarzu albo w windzie. Tymczasem mężczyzna,
o którym myślał, nagle spojrzał w jego kierunku, potem szepnął coś do swojego gospodarza, który
odwrócił się, żeby popatrzeć na nowego przybysza z nadwymiarowymi wąsami. Wszystko to
Qwilleran obserwował kątem oka i bawił się przy tym doskonale.
Rozmowa przy stoliku urwała się, kiedy pojawił się japoński kucharz - imponująca postać w czapce
wysokiej na pół metra, dzierżąca skórzany pokrowiec na noże. Ukłonił się, dobył stalowych narzędzi
i zabrał się do dzieła - z namaszczeniem godnym perkusisty w orkiestrze symfonicznej. Publiczność
zamarła w podziwie, kiedy przyrządzał jajka, górę pokrojonych grzybów i ryżu. Steki, owoce morza i
piersi z kurczaka skwierczały w maśle. Przyprawiał je i polewał winem. Potem wyciągnął ogromny
nóż, pokroił mięso w kostkę i podał na chropowatych, szarych talerzach. Ukłonił się szybko, mówiąc:
- Życzę miłego wieczoru - i zniknął.
Qwilleran jako jedyny używał pałeczek. Osiągnął wirtuozerię w tej dziedzinie, gdy pracował jako
zagraniczny korespondent.
Panna młoda, która obserwowała go z podziwem, stwierdziła:
- Jest pan w tym dobry.
- Ćwiczyłem - odparł. - Pierwszy raz państwo tu jesteście?
- Tak - odpowiedziała. - Uważamy, że to świetne miejsce. Prawda, kochanie?
- Tak, świetne - powiedział pan młody.
Kiedy Qwilleran opuścił restaurację, było już ciemno, więc na wszelki wypadek zatrzymał taksówkę.
Było już dość późno i parter „Casablanki” świecił pustkami. Mieszkańcy jedli kolację albo oglądali
telewizję. Studenci odrabiali prace domowe, a starzy poszli już spać.
Qwilleran czekał na Starą Czerwoną. Wysiadła z niej kobieta... kobieta jak ze snu! Miała figurę
modelki i twarz anioła, a jej delikatne rysy dodatkowo podkreślał artystycznie wykonany makijaż.
Obejrzał się za nią: poruszała się także jak modelka i była świetnie ubrana. Sapnął przez wąsy.
Kiedy Stara Czerwona przesiąknięta drogimi perfumami zawiozła go na czternaste piętro, które było
w rzeczywistości trzynastym, przywitał syjamczyki w oszołomieniu, mówiąc:
- Nie uwierzycie, jak wam powiem, co właśnie widziałem!
- Yow! - przyznał Koko, stając słupka.
- Przykro mi, nie mam żadnych przysmaków na wynos. Jak tam temperatura? Trochę lepiej?
Przepraszam za tę saunę. Może chcecie, żebym wam poczytał?
Z zadowoleniem zrzucił ubiór wyjściowy i przebrał się w piżamę. Zamierzał przeczytać następny
rozdział z książki Kinglake'a Eothen. Może była to tylko kwestia jego wyobraźni, ale miał wrażenie,
że syjamczyki interesują się zagadnieniami takimi jak wielbłądy, kozły i juczne zwierzęta. Strzygły
uszami i kręciły wąsami, co wyglądało naprawdę niesamowicie.
Tak więc całą trójką udali się do biblioteki, Koko na przodzie z dumnie podniesionym jak maszt
ogonem, za nim Yum Yum - stawiając stópkę za stópką. Zupełnie jak ta dziewczyna w hallu -
pomyślał Qwilleran, który zamykał pochód odziany w czerwoną piżamę, walentynkowy prezent od
Polly z zeszłego roku.
Biblioteka była najprzyjemniejszym miejscem w całym apartamencie. Półki pełne były książek o
sztuce, ściany zawieszone obrazami. Meble były współczesne, zrobione z drewna tekowego i
chromu, zaprojektowane przez uznaną pracownię wzorniczą... której nazwa wypadła Qwilleranowi z
głowy. Zapadł się w gościnnym fotelu i otworzył dzieło na dziesiątym rozdziale; tymczasem Yum
Yum trzy razy obróciła się na jego kolanach, by ułożyć się wreszcie z pyszczkiem na łapkach. Koko
właśnie przybierał pozę uważnego słuchacza, kiedy delikatny szmer dobiegający spoza pokoju
spowodował, że oba koty jak wystrzelone z procy popędziły do hallu. Qwilleran poszedł za nimi i
zobaczył, że Koko drapie coś pod drzwiami. Była to koperta wsunięta do połowy pod drzwi.
Nie była podpisana, ale zawierała kawałek grubego papieru z wytłoczoną literą „W. Wewnątrz
znajdowała się następującej treści wiadomość napisana nierównym charakterem pisma: „Witaj w
«Casablance». Wpadnij do mnie na drinka o każdej porze”. Liścik podpisany był przez Isabelle
Wilburton z apartamentu 10-F, tego samego, w którym był do sprzedania fortepian.
Qwilleran mruknął do siebie pod wąsem i wyrzucił wiadomość do kosza. Bez zgniatania. Zgnieciony
w kulę papier był ulubioną zabawką Yum Yum i odnalazłaby go w trzy sekundy. Przez całe życie miał
nawyk zgniatania papieru przed wyrzuceniem do kosza, ale te czasy odeszły w bezpowrotną
przeszłość. Niesamowite - pomyślał - jak koty potrafią człowieka wychować... Kilka lat wcześniej,
gdyby ktokolwiek mu to powiedział, nazwałby go skończonym idiotą.
Wrócił do biblioteki i ponownie otworzył książkę na rozdziale dziesiątym, ale delikatne swędzenie
pod wąsami sprawiło, że odłożył książkę na bok. Dotknął dłonią wąsów, jakby chciał je uspokoić.
- Posiedźmy w ciszy i zastanówmy się przez chwilę - powiedział do oczekujących słuchaczy. -
Jesteśmy tu już od czterdziestu ośmiu godzin i zaczynam mieć jakieś przeczucia.
Fakt, że w apartamencie ktoś został zamordowany, nie martwił Qwillerana. Natomiast
zainteresowanie nim ze strony Koko to już całkiem inna sprawa. Ten kot wiedział wszystko!
Najpierw pod ciężkim meblem wykrył plamę krwi, potem złotą bransoletkę skrytą w tapicerce
kanapy. Koko obdarzony był wrodzonym talentem do odnajdywania ponurej prawdy nieznanej
ogółowi...
Qwilleran po przeczytaniu artykułów z gazety zadał sobie pytanie o motyw, jaki sprawił, że ten „miły,
cichy młody człowiek” brutalnie zabił nożem swoją opiekunkę i „najlepszą przyjaciółkę”, której
podarował bransoletkę z wygrawerowanym intymnym kodem. Ross mógł mieć pretensje do galerii,
ponieważ nie udało się sprzedać jego obrazów, ale to nie był wystarczający powód do morderstwa.
Ten okruch informacji „Fluxion” uzyskała od Todda, tego Todda, który ma nerwowy odruch
szczypania się w czubek nosa. Czy z tego wynika jakiś wniosek?
Informacja, że Di Bessinger miała odziedziczyć „Casablancę”, także wzbudziła podejrzenia
Qwillerana. Zyskała tym samym potężnych przeciwników, w których interesie byłoby usunięcie jej z
drogi. Nawet jej wspólnik nie zgadzał się z nią co do kwestii ocalenia starego budynku, a teraz
planuje przenieść galerię do „Bramy Alcazar”. Jednak to wszystko w żaden sposób nie tłumaczyło,
czemu Ross Rasmus miałby się podjąć roli zabójcy.
- Co o tym sądzisz, Koko? - spytał Qwilleran.
Kot go nie słuchał. Wyciągał szyję i wpatrywał się w stronę hallu. Chwilę później ktoś gwałtownie
załomotał do drzwi wejściowych. Qwilleran pospieszył do hallu, otworzył i ujrzał jakąś kobietę o
błędnym spojrzeniu, z pięściami podniesionymi, by znowu uderzyć w jego drzwi. Krzyknęła:
- Pali się!
Rozdział ósmy
W tej samej chwili Qwilleran poczuł swąd dymu i usłyszał wycie syren.
- Nie jedź windą! - ostrzegła go sąsiadka i w szlafroku frotte pobiegła na dół klatką schodową.
Bezceremonialnie wpakował koty do ich torby podróżnej, zapiął górę od piżamy i zaczął schodzić po
schodach. Przypuszczał, że to system grzejny padł w nierównych zmaganiach z ostrym, wschodnim
wiatrem. Na każdym piętrze dołączali kolejni mieszkańcy, większość z nich marudziła i narzekała.
- Dlaczego musimy wychodzić? Budynek jest odporny na ogień - ktoś zaprotestował.
- Mój mąż ogląda mecz w telewizji i nie zejdzie - powiedziała jedna kobieta. - A ja mówię: to niech
się spali, jak chce!
- Jak na mój nos, to po prostu komuś przypalił się kurczak - oznajmił inny lokator.
- Czy dzwonił alarm przeciwpożarowy? Ja nic nie słyszałam. Dopiero sąsiad zastukał do moich
drzwi. Przecież powinni uruchomić alarm!
- Założę się o dziesięć dolców, że Hrabina nie zejdzie.
Gdy wzburzeni uciekinierzy dotarli na parter, hall rozbrzmiewał już zgiełkiem głosów; niektórzy
panikowali, inni oburzali się, tymczasem pani Tuttle próbowała ich jakoś uspokoić. Zgromadzeni
prezentowali się w najrozmaitszych stadiach dezabilu: kobiety w lokówkach i bez makijażu;
mężczyźni w koszulach nocnych, spod których widać było owłosione nogi; staruszkowie bez
sztucznych szczęk; łysi bez peruk. Czerwona piżama Qwillerana rzucała się w oczy. Niektórzy
kurczowo ściskali jakieś szczególnie cenne fragmenty swojego dobytku lub wyrywające się koty;
syjamczyki także nie pozostały obojętne na nastrój chwili i dołączyły do ogólnego zgiełku własne
wrzaski oraz miauczenie. Pośród uciekinierów Qwilleran dostrzegł mężczyznę w spranym
bawełnianym szlafroku wyglądającym, jakby gwizdnięto go ze szpitala. Miał rzadkie włosy, bladą
twarz i biały opatrunek w miejscu, gdzie powinno znajdować się prawe ucho. Qwilleran rozpoznał
faceta, którego widział w japońskiej restauracji.
Na szczęście dla skąpo odzianych lokatorów sień znajdowała się po cieplejszej stronie budynku. Ci z
jego mroźnej strony grozili, że zniosą materace na dół i będą spać na podłodze w hallu. Pani Tuttle
dokonywała heroicznych wysiłków, usiłując zapanować nad tłumem.
A potem otworzyły się drzwi windy i wysiedli z niej strażacy w czarnych gumowych kurtkach i
wysokich butach, z toporami o czerwonych rękojeściach w dłoniach.
- Wracajcie do łóżek, ludziska - odezwał się jeden z nich, uśmiechając się szeroko. - Spalił się tylko
jeden kurczak, alarm odwołany.
Mieszkańcy domu najwyraźniej woleliby prawdziwy pożar.
- Co?! Zeszłam całe sześć pięter na piechotę z powodu głupiego kurczaka?
- Mówiłem, że to kurczak. Jak mówię, że czuję przypalonego kurczaka, to wiem, co mówię.
- Ktoś włożył go do piekarnika, żeby się odmroził, a potem zapomniał i poszedł się napić.
- Nie wiem, o kogo chodzi, ale powinno się go stąd wywalić na pysk.
- Niedługo wszyscy wylecimy stąd na pysk.
Tłumek zaczął się przerzedzać, niektórzy obstawiali windy, inni poszli od razu do schodów, a jeszcze
inni kręcili się po hallu, traktując to wydarzenie jako okazję do nawiązania kontaktów towarzyskich.
Qwilleran dobrze rozumiał syjamczyki, które po tych traumatycznych przeżyciach i wysłuchaniu
oburzonych skarg tak wielu obcych kotów były w nie najlepszym nastroju. On sam także jakoś nie
mógł sobie znaleźć miejsca i chyba czuł się nieco samotny, choć nigdy by się do tego sam przed sobą
nie przyznał. Uznał, że jest już za późno, żeby dzwonić do Polly, postanowił więc zamiast tego
pozawracać głowę Archowi Rikerowi.
- Co tam słychać w Pickax? - spytał starego przyjaciela.
- Ciekaw byłem, kiedy się odezwiesz - stwierdził redaktor. - Wszystko po staremu, nawet śnieg
jeszcze nie spadł.
- Żadnych sensacji?
- No, dzisiaj mieliśmy coś w rodzaju wydarzenia. Jeden ze strażników parku narodowego wypatrzył
orła koło Wildcat Junction.
- I co zrobiłeś? Wypuściłeś wydanie nadzwyczajne?
- Pozwolisz, że pominę milczeniem tę cyniczną uwagę. Zachowujesz się jak rasowy mieszczuch.
- Widziałeś się z Polly?
- Owszem, dziś w bibliotece. Urządziła pokaz swoich slajdów z Anglii. Mówiła mi, że
telefonowałeś do niej.
- Coś nowego w gazecie?
- Hixie sprzedała synowi Iris Cobb całą stronę na ogłoszenie. Będzie tu rozkręcał biznes.
- Lepiej niech się dziewczyna, za bardzo nie angażuje, facet jest żonaty. I szczęśliwy w małżeństwie -
przypomniał Qwilleran.
- Poza tym zamieściliśmy informację, że staruszek Dingleberry znalazł się w szpitalu na obserwacji.
- Jasne, będzie sobie obserwował pielęgniarki. Stary zbereźnik ma dziewięćdziesiąt pięć lat, a
wydaje mu się, że tylko dwadzieścia pięć.
- A co u ciebie? - zainteresował się Riker. - Co porabiałeś do tej pory?
- Nic specjalnego. Dzisiaj zajrzałem do redakcji „Fluxion”... dwa razy byłem na lunchu w klubie
prasowym, spotkałem przy okazji porucznika Hamesa. Na ulicy Zwinger pojawiła się cała masa
nowych restauracji, które przypadłyby ci do gustu. Jak dotąd skosztowałem kuchni z północnych
Włoch i byłem w knajpie japońskiej. Może byś tu wpadł na kilka dni?
- Akurat teraz nie mogę. Rzeczywiście przygotowujemy wydanie specjalne, ale z okazji rozpoczęcia
sezonu polowań na jelenie sponsorujemy konkurs dla myśliwych. A jakie wrażenie zrobiła na tobie
„Casablanca”?
- Jak na takie stare domostwo całkiem nieźle. Z czternastego piętra można podziwiać fantastyczne
zachody słońca.
- Oto jedyna zaleta wielkiego miasta - przyznał Riker. - Zachody słońca! A to z powodu tych
wszystkich pyłów w atmosferze.
- W moim apartamencie jest salon ze świetlikiem, taras, łóżko wodne, złote krany w łazience i
wprost niebywale wyposażona biblioteka z książkami o sztuce.
- Jak ty to robisz, Qwill? Zawsze masz szczęście. Koty dobrze znoszą te wysokości?
- Nie skarżą się, chociaż Koko chyba chętnie poobserwowałby gołębie, których tutaj jakoś nie ma.
- Podjąłeś decyzję, jeśli chodzi o odrestaurowanie budynku?
- Zebrałem trochę informacji i odbyłem kilka spotkań. Dzisiaj widziałem się z architektem, a w
najbliższym czasie czeka mnie spotkanie z właścicielką, można więc powiedzieć, że sprawy
posuwają się do przodu. Zapewniam cię, Arch, to zabytek niczym grobowiec Tutenchamona i tylko
czeka na swojego odkrywcę.
- No dobrze, stary, powodzenia - rzekł Riker. - Tylko nie wpakuj się w jakieś kłopoty i wyślij nam
czasem jakiś tekst.
Po tej utrzymanej w optymistycznym tonie relacji Qwilleran poczuł się lepiej i udał się na spoczynek,
pozwalając kotom towarzyszyć sobie na łóżku wodnym, a to ze względu na przebyty przez nie stres.
Szczególnie spodobało się to Yum Yum.
W środę rano zadzwonił do Mary Duckworth.
- Przeczytałem raport Grinchmana i jestem gotów na spotkanie z Hrabiną. Jak myślisz, kiedy miałbym
szansę na audiencję?
- Może dziś po południu o czwartej?
- Jak mam się ubrać?
- Proponuję krawat i garnitur. Aha, u niej nie wolno palić.
- Nic nie szkodzi. Zrezygnowałem z fajki - oświadczył Qwilleran. - Dowiedziałem się, że dym
tytoniowy szkodzi kotom.
- Ja też rzuciłam papierosy - poinformowała go. - Mój lekarz wreszcie zdołał mnie przekonać, że
dym szkodzi antycznym meblom. Rozmawiałeś z Jeffersonem Lowellem?
- Zjedliśmy razem lunch. Sympatyczny gość.
- Czy przekonał cię do naszej sprawy?
- Tego jeszcze nie jestem pewien. Gdzie się spotkamy?
- Przy drzwiach frontowych „Casablanki”, kilka minut przed czwartą. Na wizyty u Hrabiny przybywa
się punktualnie.
Qwilleran postanowił więc wybrać się na miasto, by odwiedzić fryzjera w celu przycięcia włosów i
wąsów, oddać swój szary garnitur do wyprasowania oraz znaleźć jakiegoś pucybuta, który
zaopiekuje się jego obuwiem. Najpierw jednak włączył radio, chcąc wysłuchać prognozy pogody;
dowiedział się przy okazji, że jakaś pani, która wybrała się na zakupy, została porwana z parkingu
supermarketu, a bandyci pobili obywatela uprawiającego jogging w Penniman Park; w końcu jednak
usłyszał także, iż należy spodziewać się deszczu oraz przejaśnień po południu. Załatwiając swe
sprawy, przemierzał miasto taksówkami, dzięki czemu zdążył jeszcze po szybkim lunchu spożytym w
Junktown powrócić do apartamentu numer 14-A na tyle wcześnie, że był w stanie poświęcić nieco
czasu swoim podopiecznym. Miał w planach kolejny rozdział Eothena; koty podążyły za nim do
biblioteki, ale Koko miał inny pomysł niż rozrywki literackie. Wskoczył na stolik biblioteczny i
zaczął zawzięcie przesuwać coś łapką.
Wiadomo było, że Koko jest bibliofilem, a na dwumetrowej długości stole leżały wielkoformatowe
albumy z reprodukcjami dzieł Michała Anioła, Renoira, van Gogha, Wyetha i innych artystów, jednak
kot zazwyczaj miał skłonność do mniejszych woluminów, które łatwo było zrzucić z półki na
podłogę.
- Co ty wyprawiasz, zwariowany zwierzaku? - zdziwił się Qwilleran.
Pośród albumów Koko wynalazł podłużne płaskie pudełko. Wyglądało na skórzane, wytłoczony był
na nim napis „Scrabble”. Należało się domyślać, że pusta płytka, którą bawiła się Yum Yum,
pochodziła właśnie z tego zestawu. Qwilleran otworzył pudełko, w którym znajdowało się około
setki takich płytek opatrzonych literami alfabetu. Dla kogoś, kto wygrywał wszelkie możliwe
konkursy ortograficzne i szczycił się doskonałą znajomością zasad pisowni, taki widok był niczym
zastrzyk adrenaliny. Siadł przy stole, rozłożył planszę i z czystej ciekawości przeczytał instrukcję z
zasadami gry.
- Przecież to łatwe - stwierdził na głos. Zaczerpnął garść płytek i od razu ułożył z nich dwa słowa:
DŻAGIR i KADI. Lata praktyki nabytej podczas gier słownikowych z Koko zaopatrzyły go w obfity
zasób egzotycznych słów, którymi rzadko miał okazję się posługiwać. Wkrótce na planszy zaczęła
tworzyć się krzyżówka: najpierw ułożył słowo KADM, które po chwili wydłużyło się do
KADMIUM, do którego w mgnieniu oka dołożył słówka AŻIOTAŻ, EGRETA i GARGULEC.
Syjamczyki przyglądały się temu cierpliwie, czekając, by się nimi zajął, ale teraz Qwilleran był już
zafascynowany literami i numerkami wyznaczającymi wartość każdej z nich. Ani się obejrzał, jak już
trzeba było wbić się w garnitur i wyruszyć na parter, by spotkać tam Mary Duckworth. Wychodząc,
sięgnął do patery z owocami, zgarnął gruszkę i wetknął ją do kieszeni marynarki.
- Świetnie wyglądasz! - pochwaliła go, choć od razu niespokojnie zerknęła na dziwne wybrzuszenie
w jego kieszeni.
Wezwali prywatną windę o wrotach z brązu, którą wznieśli się do dwunastego piętra. Na podłodze
leżał dywan, była tam też obita aksamitem ławeczka, a ściany wyłożono palisandrem. Winda nie
jechała szybciej od pozostałych, ale mniej trzęsła i nie robiła takiego hałasu jak pozostałe.
Po drodze na górę Qwilleran wspomniał mimochodem:
- Wiedziałaś, że Di Bessinger miała odziedziczyć „Casablancę”? Mary skinęła ze smutkiem głową.
- Kto teraz jest spadkobiercą?
- Różne organizacje dobroczynne. Qwill, nie wiem, czego się spodziewasz, ale apartament Plumba
może naprawdę cię zaskoczyć. Cały jest urządzony w najprawdziwszym stylu art déco z epoki.
Gdy prywatna winda zakończyła swój bieg, znaleźli się w obszernym foyer wyłożonym poziomymi
panelami w kolorze koralu, czerwonego wina i butelkowej zieleni, oddzielonymi cienkimi paskami
miedzi; podłoga wykonana była z ceramicznych kafelków o czerwonawym, metalicznym połysku.
Wszystko było nieco spatynowane i spłowiałe ze starości. Dwa krzesełka o trójkątnych siedziskach
pełniły straż po obu stronach konsolki zwieńczonej trójkątnym blatem, na której stał wazon z dwoma
tuzinami róż odbijającymi się w wielkim okrągłym lustrze.
Mary uniosła rękę do maleńkiej egipskiej główki, która okazała się przyciskiem dzwonka; czekali
przed podwójnymi drzwiami okutymi tłoczoną blachą miedzianą. Kiedy otwarły się, ujrzeli
imponujących rozmiarów postać w koralowej liberii.
- Dzień dobry, Ferdynandzie - odezwała się Mary. - Panna Adelaide oczekuje nas. To jest pan
Qwilleran.
- Oczywiście. Zna pani drogę - lokaj dłonią wielkości szynki wskazał im kierunek. Miał potężne
bary, byczy kark i ogolony był na łyso. Zapewne - domyślił się Qwilleran - goryl Hrabiny, który przy
okazji pełni obowiązki lokaja.
- Późno obudziła się z drzemki - wyjaśnił tamten - a potem przyszła do niej fryzjerka. Pogoniła tę
starą, a nowa... no, za szybka to ona nie jest.
- Doprawdy? - wyraziła uprzejme zdziwienie Mary.
Salon dostarczył Qwilleranowi więcej bodźców wzrokowych, niż można było dojrzeć pierwszym
rzutem oka. Póki co zarejestrował marmurową podłogę w brzoskwiniowym kolorze, na której
rozłożono liczne chodniki o geometrycznych wzorach, oraz ściany o tej samej barwie, na których
wisiały wielkie okrągłe zwierciadła.
Usiadł w fotelu, którego kształt przywodził na myśl uciętą wannę; oparcie składało się z ułożonych w
kształt podkowy dwóch grubych, skórzanych wałków. Całość dźwigały chromowane nogi.
- To autentyczny fotel „Bibendum” z lat dwudziestych! - poinformowała go Mary.
Jego wzrok wędrował od przedmiotu do przedmiotu. Stolik wyłożony szylkretem. Pękate podstawy
stojących lamp. Matowe szyby w oknach umocowane miedzianymi ramkami. Wszystko było jakby
pokryte patyną, a w pomieszczeniu panowała grobowa cisza.
Ferdynand podążył za nimi do salonu.
- A pana to żem jeszcze nie widział - stwierdził, zwracając się do Qwillerana.
- To moja pierwsza wizyta.
- W brydża pan gra?
- Obawiam się, że nie.
- Ona lubi grać w brydża.
- Słyszałem - powiedział Qwilleran, rzucając okiem w stronę Mary. Siedziała wyprostowana, z
zaciśniętymi ustami.
- W ogóle lubi różne gry - ciągnął przerośnięty lokaj. - Dalej pada?
- Przestało z godzinę temu.
- W tym tygodniu to pogodę mieliśmy niezgorszą.
- Fakt.
- Byłem kiedyś zapaśnikiem, występowałem w telewizorze - oznajmił osiłek.
- Naprawdę? - Qwilleran pożałował, że nie wziął ze sobą dyktafonu.
- Tak jest! Miałem ksywkę Ferdie Le Bull. Tak mnie nazywali, powaga - lokaj rozpiął kurtkę
koralowej liberii, ukazując T-shirt ze swym pseudonimem. - Może widział mnie pan w akcji?
- Nigdy nie miałem tej przyjemności.
- O, już idzie - zaanonsował Ferdynand panią domu. Adelaide St. John Plumb była drobną,
niepozorną niewiastą; miała zwyczaj kokieteryjnie przechylać głowę na bok i przemawiać z
przydechem, jakby głosem podlotka.
- Jak to miło, że przyszliście.
Brązowe włosy ułożone w fale przyklejone do jej głowy absurdalnie kontrastowały z jej starczą,
bladą skórą i siatką drobniutkich zmarszczek. Podobnie zresztą jak wyrysowane ołówkiem brwi i
wymalowane czerwoną szminką usta w kształcie serduszka. Miała na sobie brzoskwiniową suknię z
szyfonu w stylu lat dwudziestych i jako ozdobę długie sznury połyskujących złotawo korali.
Goście wstali.
- Panno Plumb, pozwolę sobie przedstawić Jamesa Qwillerana - odezwała się Mary.
- Miło mi pana poznać - rzekła gospodyni.
- Enchante! - zakrzyknął Qwilleran, kłaniając się nisko i dwornie. Następnie wydobył z kieszeni
nieskazitelną gruszkę Bosc, pokrytą brązową skórką, o długim zakręconym ogonku - i podał ją na
dłoni niczym wysadzane klejnotami jajko Faberge. - W sam raz będzie pasować do tego wspaniałego
apartamentu, mademoiselle.
Hrabina odpowiedziała z pewnym opóźnieniem:
- Och, jakież to urocze... Proszę, siadajcie. Ferdynandzie, możesz przynieść tacę z herbatą -
usadowiła się z wdziękiem na sofie obok szylkretowego stolika. - Ufam, że dobrze się miewasz,
Mary?
- Wybornie, dziękuję. A ty, moja droga Adelaide?
- Doskonale. Czy dziś padało?
- Owszem, ale niedługo.
Gospodyni zwróciła się teraz do Qwillerana, przechylając uroczo główkę na bok.
- Pan podobno przybył do nas niedawno ze wschodu?
- Z północy - poprawił ją. - Mieszkam czterysta mil na północ stąd.
- Jakiż tam musi być ziąb!
Mary wtrąciła:
- Pan Qwilleran spędza tu zimę, by uciec przed śniegiem i lodem.
- Świetna myśl! Mam nadzieję, że mile pan spędzi ten czas, panie...
- Qwilleran.
- Czy gra pan w brydża?
- Z przykrością muszę przyznać, że ta gra nie należy do moich najmocniejszych stron. Natomiast
całkiem nieźle radzę sobie ze scrabble'em.
Na twarzy Mary odmalowało się zaskoczenie, a na obliczu Hrabiny - zachwyt.
- To wspaniale! Koniecznie musi pan zagrać ze mną któregoś wieczoru.
Ferdynand na tę okazję przyodział białe bawełniane rękawiczki. Postawił przed Adelaide utrzymaną
w stylu kubistycznym tacę z hebanowym obrzeżem - a gospodyni wprawnymi gestami dokonała
herbacianego rytuału.
- Pan Qwilleran jest pisarzem - dodała Mary.
- Och, to cudownie! A co pan pisze?
- Zamierzam napisać książkę o historii „Casablanki” - oznajmił, po raz wtóry budząc zdziwienie
Mary. - W bibliotece publicznej znajduje się spory zbiór fotografii, w tym także wiele
przedstawiających naszą uroczą gospodynię, pannę Plumb.
- Czy są tam też fotografie mojego drogiego taty?
- Całkiem sporo.
- Tak bardzo chciałabym je zobaczyć - przechyliła główkę na drugą stronę.
- Zapewne wiele pani wspomnień wiąże się z wczesnymi latami „Casablanki”?
- W rzeczy samej! Tutaj się urodziłam, właśnie w tym mieszkaniu - w asyście akuszerki, pielęgniarki
i dwóch doktorów. Moim ojcem był Harrison Wills Plumb. Wspaniały człowiek! Mojej matki prawie
nie pamiętam. Była spokrewniona z Pennimanami. Zmarła, kiedy miałam zaledwie cztery lata.
Szerzyła się wówczas epidemia influenzy, moja mama i obaj bracia padli jej ofiarą. Wszyscy troje
odeszli w ciągu jednego tygodnia, tylko ja pozostałam jedyną pociechą mojego taty. Miałam wtedy
cztery lata.
- Powiedz panu Qwilleranowi, moja droga, jakim sposobem uniknęłaś zarazy.
- To był prawdziwy cud! Moja niańka - zdaje mi się, że na imię miała Hedda - poprosiła, by jej
pozwolić zabrać mnie w góry, gdzie powietrze jest zdrowsze. Zamieszkałyśmy obie w małym domku,
żywiąc się cebulami, melasą i herbatą... wzdrygam się na samą myśl o tym. Jednak żadna z nas nie
zachorowała. Gdy powróciłam do domu, przy życiu pozostał tylko mój tata - wprost zdruzgotany!
Miałam wtedy cztery lata.
Niezdarne łapy Ferdynanda w białych rękawiczkach rozmiarów krowich wymion podały następną
srebrną tacę, tym razem spoczywało na niej ciasto z kminkiem.
Hrabina ciągnęła swą opowieść:
- Ja jedna pozostałam mojemu drogiemu tacie na tym świecie, toteż darzył mnie wielkim uczuciem i
obsypywał prześlicznymi prezentami. Uwielbiałam go!
- Czy posłał panią do szkół? - zainteresował się Qwilleran.
- Edukację odebrałam w domu pod kierunkiem prywatnych nauczycieli, ponieważ mój ojciec nie
mógł znieść myśli o rozstaniu ze mną. Byliśmy nierozłączni, razem chodziliśmy na koncerty
symfoniczne i operowe, i na bale dobroczynne. Co roku wybieraliśmy się w podróż zagraniczną; w
Paryżu przyjmowano nas jak jakieś głowy koronowane, a na statku zawsze jadaliśmy przy stole
kapitańskim. Nazywałam tatę moim rycerzem, a on przesyłał mi herbaciane róże i wiśnie w
czekoladzie... Ferdynandzie, możesz podać słodycze.
Wielkie łapska podały maleńki talerzyk z trzema oblanymi czekoladą wiśniami ułożonymi na lnianych
serwetkach. Korzystając z chwili przerwy, Qwilleran wtrącił:
- Ma pani pięknie urządzony apartament, panno Plumb.
- Dziękuję, panie...
- Qwilleran.
- Tak, po jednej z naszych wypraw do Paryża tata postanowił udekorować go na wzór francuski.
Sprowadził tu przeuroczego Francuza z małym wąsikiem, który spędził rok, przebudowując całe
piętro. Mocno się w nim podkochiwałam - oznajmiła. - Prace także wykonywali rzemieślnicy ze
Starego Kontynentu. To było bardzo ekscytujące przeżycie dla młodej dziewczyny.
- A czy pamięta pani lokatorów, którzy wówczas zamieszkiwali budynek?
- O, tak! Oczywiście Pennimanowie, moja matka była z nimi spokrewniona... oraz rodzina Duxbury,
bankierzy... rodzina Teahandle, Wilburtonowie i Greystonowie. Wszystkie liczące się rodziny miały
tu całe apartamenty albo przynajmniej pied-a-terre.
- A ówczesne znakomitości, które odwiedzały „Casablancę”, pamięta je pani? Na przykład
prezydenta Coolidge'a? A Carusa? Rodzinę Barrymore?
- Jestem pewna, że tu bywali, ale... w tamtych czasach tak wiele się działo, a ja byłam tylko młodą
dziewczyną. Proszę mi wybaczyć, ale już nie pamiętam.
- Zapewne jadaliście państwo w restauracji na ostatnim piętrze.
- „Pod Palmami”? O tak! Tata i ja mieliśmy tam własny stolik z prześlicznym widokiem, i wszyscy
kelnerzy wiedzieli, jakie są nasze ulubione potrawy. Uwielbiałam „foster bananowy”! Kucharz
zawsze przyrządzał go przy naszym stoliku. Kiedy pogoda sprzyjała, piliśmy herbatkę na tarasie. To
„Pod Palmami” miałam swój pierwszy bal, ubrana wtedy byłam w przepiękną białą sukienkę z
koralikami.
- Podziwiam teraz ten widok z mojego apartamentu - stwierdził Qwilleran. - Zatrzymałem się w tym
samym mieszkaniu, które kiedyś zajmowała Dianne Bessinger. O ile wiem, znała ją pani dobrze.
Hrabina przybrała smutny wyraz twarzy, spuszczając wzrok.
- Bardzo mi jej brak. Grywałyśmy w scrabble'a dwa razy na tydzień. Co za strata. Tak młodo odeszła.
Umarła podczas snu. Serce, pan rozumie.
Qwilleran spojrzał w stronę Mary, która zmarszczyła brwi. Ferdynand stał nad nimi z rękoma
skrzyżowanymi na piersi, co wyglądało dość złowrogo.
Mary wstała.
- Bardzo dziękujemy ci, Adelaide, za przemiłe zaproszenie.
- Cała przyjemność po mojej stronie, kochana. Mam nadzieję, panie Qwillen, że wkrótce ujrzę pana
przy moim stoliku brydżowym.
- Zapewne ma pani na myśli scrabble'a - poprawił ją. - W brydża nie gram.
- Tak, tak. Miło mi będzie znów pana widzieć.
Ferdynand odprowadził oboje gości do foyer, gdzie wyciągnął z kieszeni notes z pozaginanymi
rogami kartek oraz ogryzek ołówka.
- Piątek, sobota i niedziela są zajęte - stwierdził. - Za to jutro nikt nie przychodzi. Potrzebny jest ktoś
na jutro - popatrzył groźnie na Qwillerana. - Jutro o ósmej? - przypominało to raczej rozkaz niż
zaproszenie.
- Ósma będzie w sam raz - zgodził się Qwilleran, wchodząc do oczekującej ich windy. Gdy znaleźli
się już sam na sam ze sobą pośród palisandrów i aksamitu, zaczęli mówić oboje naraz.
- Skąd ona wzięła tego lokaja, przecież facet musi ważyć ze sto pięćdziesiąt kilo! - stwierdził
Qwilleran.
- Myślałam, Qwill, że nie grasz w żadne gry?
- Ma włosy jak Eleanor Roosevelt w latach trzydziestych.
- Mało się nie udusiłam, gdy wręczyłeś jej tę gruszkę.
- Ona nawet nie wie, że Dianne została zamordowana!
Gdy na parterze rozsunęły się drzwi z brązu, tłumek powracających z pracy przyglądał się ciekawie
parze wybrańców.
- Wyjdę z tobą na zewnątrz, Mary - powiedział Qwilleran. - Chcę zajrzeć na parking. Jestem tu od
niedzieli, a na moim miejscu parkowało już pięć różnych samochodów - po chwili, gdy maszerowali
już w stronę parkingu, odezwał się: - Mogę cię o coś zapytać?
- Jasne.
- Jak sądzisz, dlaczego ten malarz zabił kobietę, która tyle dla niego zrobiła?
- Zazdrość - stwierdziła z przekonaniem w głosie.
- Chcesz przez to powiedzieć, że miał rywala?
- Żeby to jednego - uśmiechnęła się niewesoło. - Di lubiła urozmaicenie.
- Byłyście zaprzyjaźnione?
- Podziwiałam jej zaangażowanie i przyznaję, że potrafiła przyciągnąć do siebie ludzi, w
przeciwnym wypadku KOC nie zdobyłby sobie aż tylu zwolenników.
Qwilleran przygładził wąsy.
- Nie sądzisz, że mogła zostać zamordowana z innych przyczyn... że tak powiem... politycznych?
- Co masz na myśli?
Znaleźli się u wyjścia na parking, Mary zerknęła na zegarek.
- Pomówimy o tym innym razem. Może zjemy razem kolację któregoś dnia? - zaproponował.
- Jeżeli umówimy się na sobotę albo poniedziałek - stwierdziła, przyjmując na nowo swój normalny,
rzeczowy ton osoby przyzwyczajonej do umawiania biznesowych spotkań - Roberto z pewnością
zechce się do nas przyłączyć.
Qwilleran stwierdził, że to dobry pomysł. Nie zależało mu już na spotkaniach z Mary w cztery oczy.
Tym niemniej wciąż nurtował go pewien fakt była to jedyna kobieta, którą Koko wyraźnie
akceptował. Do Melindy odnosił się niechętnie, do Cokey wrogo, nie mówiąc już o Rosemary, którą
wręcz zwalczał. Co do Polly, tolerował ją, bo miała miły i kojący głos, jednak tak naprawdę lubił
tylko Mary Duckworth - a to dlatego, że była samolubna, tak samo jak on! Koko po prostu rozpoznał
w niej bratnią duszę. Ponadto na korzyść Mary świadczyła cała wielka skrzynka puszek z homarem,
którą w dawnych czasach, trzy lata wcześniej, dała kotom w prezencie. Cóż, z kotami tak to już jest!
Gdy Mary udała się do „Błękitnego Smoka”, Qwilleran ruszył zygzakiem przez parking, omijając
wyrwy pełne wody. Ku jego zaskoczeniu miejsce numer dwadzieścia osiem wreszcie było wolne, a
więc nareszcie będzie mógł przestawić Śliwkę... Wydobył kluczyki, tyle że z jego czterodrzwiowym
wozem mieniącym się barwą „fioletowobłękitny metalik” coś było nie tak. Jakby zapadł się w
miejsce numer dwadzieścia siedem! W rzeczywistości po prostu wszystkie cztery opony były
całkowicie sflaczałe.
Rozdział dziewiąty
Nawet nie sprawdzając, czy opony zostały przecięte, czy tylko ktoś odkręcił wentyle, oburzony
Qwilleran skierował się co prędzej w stronę wejścia do budynku. Jednak w połowie drogi zatrzymał
się: jeśli teraz opuści parking, ktoś może zająć przysługujące mu miejsce. Powrócił więc na numer
dwadzieścia osiem i stanął między żółtymi liniami - a raczej liniami, które kiedyś, dawno temu, były
żółte. Przyjął wojowniczą postawę z rękami skrzyżowanymi na piersi i zmarszczonymi brwiami;
dzięki nastroszonym wąsom wyglądał jeszcze groźniej.
Po chwili na parking zajechało bmw. Hm - mruknął do siebie Qwilleran. Skąd wzięło się bmw na
parkingu „Casablanki”? Wóz zaparkował niezbyt daleko i wysiadła z niego kobieta. Ale co za
kobieta... Uwodziła każdym krokiem. I jak ubrana! To właśnie ją widział w hallu poprzedniej nocy.
- Przepraszam najmocniej - odezwał się najniższym i najbardziej aksamitnym głosem, na jaki było go
stać. - Czy wybiera się pani może do budynku? - był zadowolony, że ma na sobie garnitur.
- Taki zamiar właśnie mi przyświecał - odparła melodyjnie. Nie było jednak czasu na zachwyty.
- Chciałbym prosić panią o pewną grzeczność. Czy zechciałaby pani powiedzieć pani Tuttle, żeby
przysłała tu Ruperta? Ktoś przeciął mi opony - wskazał ręką nieszczęsny wehikuł stojący na
sąsiednim miejscu parkingowym.
- Któż by się ośmielił popełnić czyn tak niegodny? - odpowiedziała.
Ona nie istnieje naprawdę, to robot albo przybyła z kosmosu, jest zaprogramowana - pomyślał
Qwilleran.
- Postawiłem wóz na czyimś miejscu - stwierdził spokojnie - ponieważ moje własne było zajęte i
pewnie ten pan - albo ta pani - w każdym razie ten ktoś miał mi za złe. Czy miewała pani podobne
przykrości?
- Szczęśliwym trafem tego rodzaju wrogie poczynania jakoś mnie ominęły - odrzekła. - Z
przyjemnością przyślę stróża, żeby podał panu pomocną dłoń w tej trudnej sytuacji.
- Tylko uwaga na kałuże - poradził jej. - Są głębokie na pół metra.
Obdarzyła go bladym uśmiechem i odeszła. Zafascynowany Qwilleran spoglądał w ślad za nią,
sapiąc z wrażenia przez wąsy.
Gdy po kilku minutach pojawił się Rupert, ustalili wspólnie, że opony są całe. Ktoś tylko majstrował
przy wentylach. Rupert znał warsztat, który służył pomocą w takich wypadkach, przysyłając
człowieka z przenośną sprężarką.
- Kto zajmuje miejsce numer dwadzieścia siedem? - spytał Qwilleran.
- Nie mam pojęcia.
- W każdym razie kiedy tylko opony zostaną napompowane, zamierzam przestawić wóz na moje
własne miejsce i tam już pozostanie aż do końca zimy. Będę chodził na piechotę i jeździł autobusem...
A tak nawiasem mówiąc, kim jest ta dziewczyna, która jeździ bwm?
- To Winnie Wingfoot - wyjaśnił Rupert. - Modelka.
O ile Qwilleran zachował w sercu niejaką urazę z racji skandalicznego wybryku, jakiego padł ofiarą,
to pod wpływem wizji Winnie Wingfoot jego słuszny gniew znacznie złagodniał. Na skrzydłach
Starej Czerwonej wzniósł się do czternastego piętra, z roztargnienia zamiast włożyć swój zwykły
ciepły strój domowy, przebrał się w czerwoną piżamę i nakarmił koty dwa razy z rzędu. Zadzwonił
do pizzerii, żeby zamówić też coś dla siebie.
- „Casablanca”? Które piętro? - spytała dyspozytorka.
- Czternaste.
- W tym budynku nie dostarczamy wyżej niż na trzecie.
- Niech będzie. Zjadę na dół, żeby odebrać pizzę.
Jednak żeby zażyć nieco ruchu, postanowił zejść na parter schodami. Między jedenastym a dziesiątym
piętrem spotkał biegacza, który najwyraźniej w tym samym celu wspinał się pod górę. Dysząc ciężko,
wysportowany sąsiad oznajmił:
- Tam gdzie zawsze biegam... jest teraz straszne błoto - i dodał: - Wcześnie pan... chodzi spać?
Dopiero wtedy Qwilleran zdał sobie sprawę z freudowskiej pomyłki. Wrócił do penthouse'u i
zamienił piżamę na strój bardziej stosowny.
W hallu jakiś siwowłosy mężczyzna odbywał przechadzkę zdrowotną, przemierzając raźnym krokiem
całe pomieszczenie w tę i z powrotem, wymachując przy tym raźno ramionami. Ktoś wybierał pocztę
ze skrzynki. Znów pojawiła się Azjatka z dwojgiem dzieci. Ujrzał też Amber, która właśnie
wychodziła.
- Próbowałam się do ciebie dodzwonić - powiadomiła go. - Courtney chce, żebym zabrała cię ze
sobą na kolację do jego mieszkania. W sobotę wieczorem. Pamiętasz? To ten sprzedawca ze sklepu
„Kipper & Fine”.
- Z jakiej okazji?
- Żadnej. Facet lubi się popisywać, i tyle. Czasem wychodzi z niego straszny palant, ale jedzenie jest
zawsze dobre - w każdym razie lepsze od tego, które ja przyrządzam - no i można od niego usłyszeć
wszystkie najnowsze plotki.
- Przyjmuję zaproszenie - stwierdził Qwilleran, niewiele myśląc.
- Zaczyna się o szóstej. Nie musisz się jakoś specjalnie ubierać. Czekasz tu na kogoś?
- Na pizzę. Tak przy okazji, Amber, wstyd mi, ale nie wiem, jak masz na nazwisko.
Wypowiedziała coś, co zabrzmiało jak „Cowbell”.
- Możesz przeliterować?
- K-O-W-B-E-L. Idzie twoja pizza, Qwill. Muszę już lecieć, jestem spóźniona.
Pizza okazała się dobra, znacznie lepsza - musiał to przyznać - niż jakakolwiek w Moose County.
Poczęstował syjamczyki odrobiną sera i pepperoni. Następnie nacisnął we właściwej kolejności
odpowiednie przyciski ekspresu, uzyskując w ten sposób kubek kawy. Zaniósł go do biblioteki, gdzie
zamierzał poświęcić się studiom nad scrabble'em, by przygotować się do czekającego go turnieju z
Hrabiną. Chodziło mu zwłaszcza o zasady punktacji i wartość poszczególnych liter. Rozłożył planszę
na pokrytym tekowym drzewem stoliku do kart i zaczął tworzyć krzyżówki, koncentrując się zarówno
na polach premiowych, jak i wysoko punktowanych słowach. Koko przez cały czas przyglądał mu się
uważnie. Nagle jednak kot uniósł głowę i zaczął nasłuchiwać. Po jakiejś minucie czy dwóch ktoś
zastukał do drzwi mieszkania.
Domofon nie odzywał się, więc najwyraźniej był to ktoś z lokatorów. Przez ułamek sekundy w
głowie Qwillerana powstała szalona myśl: czyżby Winnie Wingfoot? Ale pewnie to tylko Rupert.
Tym niemniej nim otworzył drzwi, rzucił okiem do lustra, przygładził wąsy i przeczesał palcami
włosy.
Ujrzał za nimi kobietę w futrze, ale nie była to Winnie Wingfoot, tylko Isabelle, owa niewiasta w
średnim wieku, która lubiła sobie wypić. Spoglądał na nią bez słowa.
- Cześć - odezwała się.
- Dobry wieczór - odparł chłodno.
- Napijesz się? - uśmiechnęła się zalotnie i uniosła butelkę. Drugą ręką przytrzymywała poły futra;
wolał nie zastanawiać się, co ma na sobie pod spodem - o ile w ogóle coś miała.
- Nie, dzięki. Nie piję, ale dziękuję za propozycję - odpowiedział bezbarwnym tonem, by ją
zniechęcić.
- Mogę wejść?
- Bardzo przepraszam, ale mam pilną robotę na jutro. Jestem zajęty.
- Nie masz ochoty oderwać się na trochę od pracy? - rozchyliła okrycie, potwierdzając w ten sposób
najgorsze obawy Qwillerana.
- Proszę uważać, bo się pani przeziębi - powiedział i łagodnym, lecz stanowczym ruchem zamknął
drzwi, zza których dosłyszał wulgarne przekleństwo.
Parskając przez wąsy, wrócił do biblioteki.
- To była Isabelle - powiadomił Koko. - Szkoda, że nie Winnie, która posługuje się bardziej
wyszukanym słownictwem.
Poczuł nagle przemożne pragnienie, by zadzwonić do Moose County i porozmawiać z Polly Duncan,
choć nie było jeszcze jedenastej i wciąż obowiązywała dzienna stawka. Zdecydował się jednak i
sięgnął po słuchawkę.
- Cieszę się, że dzwonisz, Qwill - usłyszał. - Właśnie o tobie myślałam. Jak ci się żyje w wielkim
mieście, skupisku wszelkiego występku?
- Całkiem trafne określenie - przyznał. - Dzisiaj ktoś wypuścił mi powietrze z opon, a wieczorem
byłem molestowany seksualnie przez jakąś babę.
- Niemożliwe! Qwill, musiałeś jakoś ją zachęcić i źle cię zrozumiała.
- Zrobiłem tylko tyle, że podniosłem ją z podłogi, kiedy po pijanemu wypadła z kabiny telefonicznej.
Co tam słychać w Moose County?
- Zaczynam pakować rzeczy, które oddam na przechowanie. Bootsie pomaga mi, wskakując do
każdego pudła. Jest kochany, ale ma jakąś obsesję na punkcie jedzenia. Próbuje mi je kraść z
widelca!
- Dorasta. Wszystkie koty przez to przechodzą.
- Jak się miewają Koko i Yum Yum?
- Yum Yum właśnie odkryła łóżko wodne i jest nim po kociemu zachwycona. Natomiast Koko razem
ze mną uczy się grać w scrabble'a. Jestem już umówiony na partyjkę z Hrabiną jutro wieczorem.
- Czy to bardzo... hm, wytworna osoba? - dosłyszał niepokój w głosie Polly.
- Tego bym nie powiedział. Jest uroczą gospodynią, ale kompletnie pozbawioną kontaktu z
rzeczywistością. Nie mam pojęcia, w jaki sposób zdołam nakierować konwersację na temat
nieruchomości.
- A czy „Casablanca” jest równie wspaniała, jak to sobie wyobrażałeś?
- I tak, i nie, natomiast z pewnością chciałbym napisać książkę o jej historii. Szkoda, że cię tu nie ma,
Polly, moglibyśmy o tym podyskutować.
- Też żałuję. Tęsknię za tobą, Qwill.
- Jest tu mnóstwo restauracji, które moglibyśmy razem odwiedzić.
- Qwill, martwi mnie pewna sprawa. Co będzie, jeśli wprowadzę się do twojego apartamentu...
- Chwileczkę! - krzyknął do słuchawki. - Nic nie słyszę! Łoskot helikoptera krążącego nad budynkiem
zagłuszył wszystko.
Trwało to dłuższą chwilę.
- No, już. Przepraszam. Co mówiłaś? Tuż obok przelatywał helikopter, istne pandemonium. Koty też
tego nie znoszą!
- Coś się stało? - zaniepokoiła się.
- Kto wie? Latają tak co noc, czasem świecą mi reflektorami w okna.
- Przecież to okropne! Chyba nie mają do tego prawa?
- Pewnie jednak mają... Mówiłaś coś o przeprowadzce do mojego apartamentu.
- No więc co będzie, jeżeli się wprowadzę, a potem ze wszystkich projektów dotyczących
„Casablanki” nic nie wyjdzie i postanowisz wrócić do domu?
- Będziemy się martwić, kiedy przyjdzie co do czego - stwierdził Qwilleran. - Dzwoń do mnie, jeśli
będzie się coś działo, a także jeśli nie będzie działo się nic.
- Dobrze, mój drogi.
- A bientót - powiedział czule.
- A bientót.
Czasem brakowało mu słów, by wyrazić to, co chciał powiedzieć Polly. W rozmowie z tą kobietą,
którą tak lubił, czuł się dziwnie skrępowany, choć przecież zazwyczaj ani w życiu zawodowym, ani
też w prywatnym nie brak mu było elokwencji. Tyle, że ona akurat potrafiła to zrozumieć. Nagle
poczuł, że bardzo tęskni za towarzystwem ludzkiej istoty, i nawet przez moment zastanawiał się,
czyby nie zadzwonić do Amber Kowbel, ale natychmiast uznał, że jednak aż tak zdesperowany nie
jest.
Koko siedział obok planszy scrabble'a - wyprostowany, z wyzywającym wyrazem pyszczka,
przekrzywionymi uszami i niesymetrycznie nastroszonymi wąsami. Qwilleran wiedział, co to
oznacza: kot coś spsocił. Pospieszna inspekcja okolic stolika wykazała, że siedem płytek do gry leży
na podłodze.
- Ale dowcip! Co w tym zabawnego?
- Rrrrrrrrrr - powiedział kot.
- Cóż to za nowy odgłos? Brzmi, jakby coś ugrzęzło ci w gardle. Qwilleran przykucnął, żeby
pozbierać płytki, a w tej samej chwili
Koko zeskoczył ze stołu. Długi ogon niczym bicz chłosnął go w policzek.
- Ejże! Ostrożnie z ogonem!
Koko wymaszerował z pokoju na sztywnych nogach, rzuciwszy mu przez ramię pogardliwe
spojrzenie. Pogarda w wydaniu Koko była doprawdy miażdżąca. Ostra jak cięcie nożem.
Qwilleran zaczął się zastanawiać: Czy powiedziałem coś niewłaściwego? Czy może Koko próbuje
mi coś powiedzieć?
Gorączkowo zaczął układać słowa z wybranych przez Koko płytek: H, R, O, S, B, X i A. Niemal od
razu wyszło mu SOAR (bolesny/szybować), ale to słowo warte było tylko cztery punkty. BOAR
(dzik, knur) już sześć. Może punktacja ma tu jakieś szczególne znaczenie? HOAR (siwy): jeszcze
lepiej, bo siedem punktów - ale za HOAX było ich aż czternaście (hoax - szwindel, mistyfikacja).
Qwilleran był z siebie zadowolony, szło mu coraz lepiej.
W hallu Koko znów zagruchał:
- Rrrrrrrrrr!
Rozdział dziesiąty
W czwartek rano, gdy Qwilleran czesał koty i obdarzał je codzienną porcją komplementów, czynność
tę przerwał mu telefon od Jeffa Lowella z pracowni „Grinchman & Hills”.
- Słyszałem, że zamierza pan napisać książkę poświęconą „Casablance”.
- Wieści rozchodzą się szybko.
- Widziałem się wczoraj z Mary Duckworth. Dzwonię, żeby powiedzieć, że mamy w naszych
archiwach mnóstwo zdjęć budynku, od zewnątrz i od wewnątrz, wykonanych w 1901 roku. Z
przyjemnością je panu udostępnimy. Mamy nawet fotografie mauretańskiego apartamentu Harrisona
Plumba na dwunastym, sprzed przebudowy. Rzeźbione kratownice w oknach, mozaiki, żelazne
drzwi... coś fantastycznego!
- A czy ktokolwiek wykonał dokumentację fotograficzną tego apartamentu po urządzeniu go w stylu
art déco?
- O ile wiem, to nie. Tym nie zajmowała się już nasza firma.
- Ktoś powinien o to zadbać. Mógłby mi pan polecić jakiegoś fotografia?
- Pewnie! - po czym Qwilleran usłyszał coś, co brzmiało jak „Sorg Butra”.
- Może pan przeliterować?
- S-O-R-G B-U-T-R-A. Powiedzieć mu, że jest pan zainteresowany współpracą?
- Raczej poprosiłbym o jego numer telefonu. Nie poruszyłem jeszcze tego tematu z Hrabiną. Czy
Mary wspominała też o innych sprawach, które omawialiśmy? Chodzi mi o zamordowanie Bessinger.
- Nie, spotkaliśmy się tylko przelotnie przed kinem.
- Mam pewną teorię, którą chciałbym z panem omówić, kiedy będzie pan miał wolną chwilę.
- Akurat teraz wyjeżdżam do San Francisco, odezwę się po powrocie. Przy okazji, dziękuję za
wtorkowy lunch. Było miło.
- I wzajemnie. Udanej wyprawy.
Powróciwszy do przerwanych czynności poświęconych kotom, stwierdził:
- Sympatyczny facet. Jak dotąd nie spotkałem architekta, którego bym nie polubił.
- Ik ik ik - wypowiedział się Koko.
- No tak, ale co chcesz przez to powiedzieć?
Telefon odezwał się znowu, tym razem był to dziennikarz z działu kryminalnego „Daily Fluxion”.
- Jasne, Matt, wszelkie pomysły mnie interesują - zapewnił go Qwilleran. - Wal śmiało... Hm, bo ja
wiem? Hames to niezły glina, ale z tymi historiami o Koko odrobinę przesadza... Tak, przyznaję, że to
niezwykły kot, ale... Dobra, Matt, zastanowię się. Może spotkamy się na lunch? W porządku, o
dwunastej w klubie.
- To był Matt Thiggamon - wyjaśnił kotom. - Chce napisać artykuł o tobie, Koko, o twoich
osiągnięciach w roli detektywa. Co ty na to?
Koko przybrał dziwną pozycję, wyciągając jedną nogę ku niebu, i przystąpił do wylizywania miejsca
pod ogonem.
- Rozumiem, że wypinasz się na niego. Zgadzam się. Nie trzeba nam reklamy, ale i tak zjem z nim
lunch. Ciekawe, jaka będzie pogoda.
Nastawił radio, dzięki czemu dowiedział się, że pewien pracownik kancelarii prawnej wyrzucony z
pracy powrócił jeszcze na chwilę, by zastrzelić swojego byłego szefa oraz jego sekretarkę; a jeden z
radnych miejskich nie zapłacił ponad stu mandatów za nieprawidłowe parkowanie - natomiast jeśli
chodziło o pogodę, miało być zimno, chmurno i ewentualnie padać. Pomyślał sobie, że tymczasem
PKX FM prawdopodobnie właśnie informuje o tym, jak to jeden z myśliwych polujących za pomocą
łuku ustrzelił jelenia - ósmaka, a czternastoletnia dziewczynka wygrała konkurs na strój regionalny.
Pickax.
Aby wyróżnić się w klubie prasowym, Qwilleran przyodział flanelową koszulę, wojskową kurtkę i
australijski kapelusz.
- Ty to sobie żyjesz, Qwill! - jego strój wywarł pożądane wrażenie, przynajmniej na młodszym
koledze.
Usiedli w ustronnym kącie baru.
- Nie wiem, ile razy siedzieliśmy właśnie tutaj z Archem Rikerem.
- Słyszałem, że to świetny facet - stwierdził Matt. - Odszedł z redakcji tuż przed tym, jak ja zacząłem
pracę. Co teraz porabia?
- Jest redaktorem i wydawcą małej gazety na północy.
- A co ty tam robisz?
- Niby jestem na emeryturze, ale mam więcej zajęć, niż kiedy pisałem dla „Fluxion”. Wystarczy, że
chcesz być na bieżąco we wszystkich lokalnych plotkach, i już masz cały dzień z głowy.
Zamówili francuską zupę cebulową i kanapki z rostbefem, przy czym Qwilleran wyraźnie zaznaczył,
że życzy sobie do nich chrzanu. Dawno temu każda kelnerka w klubie wiedziała, że Qwilleran lubi
chrzan do wołowiny, ale była to już odległa przeszłość.
- Ten kot na zdjęciu w sieni to twój Koko? - spytał Matt.
- W rzeczy samej. Jest dożywotnim członkiem klubu prasowego, ma też własną legitymację
dziennikarską z podpisem komendanta policji.
- Hames twierdzi, że twój Koko posiada nadprzyrodzone zdolności.
- Każdy kot to medium, przynajmniej do pewnego stopnia. Większość z nich potrafi czytać w
myślach: jeśli sięgniesz po otwieracz do konserw, wiedzą, czy otworzysz puszkę kociego żarcia czy
puszkę z groszkiem. Kot może spać najgłębszym snem w drugim końcu domu, ale wystarczy, że
pomyślisz o łososiu, a już ociera ci się o nogi! Muszę przyznać, swoją drogą - dodał z niejaką dumą
Qwilleran - że Koko pod tym względem prześciga inne koty o całą swoją długość. Może słyszałeś o
„garncarskich” morderstwach na River Road? Koko rozwiązał tę sprawę, nim ktokolwiek, łącznie z
policją, wiedział, że w ogóle zostało popełnione morderstwo. Przedtem była jeszcze sprawa
kradzieży w Muggy Swamp, następnie zabójstwo w Villa Verandah i seria tajemniczych zgonów
handlarzy antykami w Junktown. Wszystkie te zagadki rozwiązał Koko, chociaż z drugiej strony - nie
zrobił nic, czego nie robią wszystkie koty. Po prostu wąchał, drapał i wygrzebywał różne rzeczy -
tylko potem dziwnym trafem okazywało się, że jego znaleziska stanowią kluczowe dowody w
sprawie. Chodzi jednak o to, że nie chciałbym mu robić zbytniej reklamy. Kiedy zaczną pisać o nim
gazety, sława może mu uderzyć do głowy i kto wie, czy nie zrezygnuje z działalności
detektywistycznej. Kot to istota przewrotna i nieprzewidywalna. Jak kobieta.
- Jesteś żonaty? - zainteresował się Matt.
- Kiedyś byłem.
- Jak długo?
- Wystarczająco długo, by stać się autorytetem w tej dziedzinie.
Młody reporter oznajmił:
- Ja tam ożeniłem się w czerwcu tego roku i uważam, że małżeństwo jest jedynym sposobem na życie.
- No, to świetnie!
Pojawiły się kanapki z rostbefem i Qwilleran musiał powtórnie poprosić o chrzan.
- Gdzie mieszkacie? - spytał Matta.
- W Happy View Woods.
Wszystkie młode małżeństwa - jak już dawno stwierdził Qwilleran - decydowały się na kredyt
hipoteczny i własny dom w Happy View Woods, by mnożyć się i martwić chwastami na trawnikach.
Tymczasem on zawsze wolał wynajęte mieszkania lub hotele. Najwyraźniej miał w sobie coś z
włóczęgi.
- Zatrzymałem się w apartamencie na ostatnim piętrze „Casablanki”. Kojarzysz to miejsce?
- Niedawno zamordowano tam marszandkę.
- Widziałeś miejsce zbrodni?
- Nie, relacja była krótka i zwięzła - wyjaśnił reporter kryminalny gazety. - Morderca zostawił
wyznanie winy i popełnił samobójstwo. Poza tym tego samego dnia na lotnisku rozbił się samolot,
więc przez następne dwa tygodnie nie pisaliśmy o niczym innym.
- Wiesz coś o mordercy?
- Nazywał się Ross Rasmus i był artystą. Malował grzyby, wyobrażasz sobie? Od początku musiał
być świrnięty! Wymazał swoje przyznanie się do winy na ścianie, czerwoną farbą.
- Na której ścianie?
- O tym chyba nigdy nie było mowy.
Niewykluczone - pomyślał Qwilleran - że artysta wrócił do swojej pracowni, bo przecież tam miał
farbę, i dopiero tam napisał, co miał do napisania. Czyli w apartamencie 14-B. Może Keestra
Hedrog będzie wiedziała coś więcej?
- Była mowa o motywie tego zabójstwa? - spytał.
- No, wiesz. Byli kochankami. Właściwie wszyscy o tym wiedzieli. A ona trochę za bardzo lubiła
odkrywać nowe talenty - byle płci męskiej. Wszyscy byli przekonani, że odkryła kolejny, gość stał się
następcą Rossa Rasmusa, no i facet oszalał z zazdrości. W dodatku autopsja wykazała obecność
narkotyków. Kiedy to zrobił, był naćpany po uszy.
- A co z narzędziem zbrodni?
- Mam wrażenie, że nigdy go nie odnaleziono.
- Wiesz, dlaczego pytam? W tym apartamencie, który zajmuję, jest całe mnóstwo obrazów
przedstawiających grzyby, a na każdym widnieje także nóż. Japoński nóż kuchenny. Dokładnie taki
sam znalazłem w szufladzie komody.
- Normalka - stwierdził Matt. - Japońskich noży jest wszędzie pełno. Moja żona też ma taki. Lubi
gotować.
Przez chwilę w milczeniu pożywiali się kanapkami; Qwilleranowi zdecydowanie brakowało
chrzanu. Po chwili odezwał się:
- Ciało artysty spadło na czyjś samochód. W twoim tekście było nazwisko tego faceta, pamiętasz je?
- O rany, nie. Przecież to było ze dwa miesiące temu!
Do ich stolika zbliżyła się młoda kobieta w wysokich butach i długiej spódnicy. Matt przedstawił ją
Qwilleranowi, była to Sasha Crispen-Schmitt z „Morning Rampage”.
Qwilleran wstał i bardzo uprzejmie, choć niezgodnie z prawdą powiedział, że czytał jej rubrykę i
bardzo mu się podobała.
- Dziękuję! Proszę, niech pan siada - zerknęła na jego wąsy. - Wiele o panu słyszałam. Mieszka pan
na północy w miasteczku o śmiesznej nazwie, prawda?
- Tak jest. Pickax, trzy tysiące mieszkańców. Ale jeżeli uważa pani, że ta nazwa jest śmieszna, to
pozwolę sobie zauważyć, że w okolicy znajduje się też miejscowość Brrr, B-R-R-R. Może zostanie
pani na kawę albo na drinka?
- Niestety, nie mogę - stwierdziła pani Crispen-Schmitt. - Muszę wracać do redakcji, zaraz będziemy
mieli kolejną nasiadówkę. Co pana sprowadza do naszego miasta?
- Po prostu chciałem spędzić zimę z dala od trzymetrowych zasp i gołoledzi.
Matt oznajmił:
- Zamieszkał w tej rozsypującej się „Casablance”.
- Naprawdę? - zainteresowała się. - Ja też tam mieszkałam przez jakiś czas. Dlaczego zdecydował
się pan akurat na tę ruinę?
- Przyjmują lokatorów z kotami, a ja mam dwa syjamczyki.
- Jak się panu podoba budynek?
- Wymarzone miejsce dla masochisty.
- Na którym piętrze pan mieszka?
- Na czternastym.
- W zasadzie im wyżej, tym lepiej.
- Niekoniecznie, zwłaszcza jeśli obie windy są akurat zepsute - sprostował Qwilleran.
- Czy to nie na czternastym miało miejsce to morderstwo dwa miesiące temu?
- Podobno tak.
- No dobra, z przyjemnością bym została, ale... Może kiedyś umówimy się na lunch?
- Koniecznie - a kiedy już sobie poszła, stwierdził: - Ładna dziewczyna. Mężatka?
Reporter skinął głową.
- Wyszła za jednego z naszych dziennikarzy sportowych.
- Zjemy jakiś deser, Matt? Dziś polecają ciasto z dyni plus krem. Ciekawe, czy to prawdziwa bita
śmietana. Wiesz, kiedy mieszka się pół mili od mlecznej farmy, człowiek przywyka do takich
luksusów.
Kelnerka, która nie zapewniła mu chrzanu, nie była teraz w stanie odpowiedzieć, czy bita śmietana
ma cokolwiek wspólnego z prawdziwą krową.
- Skoro pani nie wie, to pewnie nie - zorientował się Qwilleran. - Poproszę w takim razie jabłecznik
z serem. A ser jest prawdziwy? Nieważne, na pewno nie. Poproszę o mrożony jogurt.
Po kawie i deserze wyszli z klubu prasowego; Matt musiał wracać na komisariat, a Qwilleran
wybierał się autobusem z powrotem do „Casablanki”.
- Dzięki za lunch - rzekł Matt.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedział Qwilleran. - Wiesz co, mógłbyś coś dla mnie
zrobić? Zajrzyj do twojego artykułu o morderstwie Bessinger i sprawdź, czyj samochód uległ wtedy
uszkodzeniu na parkingu, dobrze? Jak będziesz wiedział, zadzwoń do mnie. Tutaj masz mój numer.
Wczesnym popołudniem w „Casablance” panował spokój. Nim Qwilleran wspiął się po
zrujnowanych schodach, zajrzał jeszcze na parking. Śliwka stała bezpiecznie na miejscu numer
dwadzieścia osiem, ale Qwilleran postanowił sprawdzić przy okazji numery od pierwszego do
dwudziestego znajdujące się bezpośrednio pod ścianą budynku. Nad nimi właśnie ciągnęła się
krawędź tarasu, z którego skoczył Ross. Miejsca od dwudziestego pierwszego do czterdziestego
znajdowały się po zachodniej stronie parkingu. Oba rzędy były oświetlone nierówno, tylko jednym
reflektorem zamontowanym na ścianie, co zdecydowanie nie wystarczało jak na tak dużą
powierzchnię. Kolejna oszczędność zarządu...
Qwilleran nie wiedział dlaczego, ale jego ręka jakby samorzutnie uniosła się ku wąsom. Owa jakże
pokaźnych rozmiarów ozdoba twarzy cechowała się nie tylko swymi imponującymi rozmiarami, lecz
miała także to do siebie, że w szczególny sposób reagowała na rozmaite bodźce. Powątpiewanie,
zaniepokojenie lub podejrzenia zawsze dawały o sobie znać wibracjami odczuwanymi na górnej
wardze. Przygładził wąsy wierzchem dłoni i wszedł do budynku.
Pod drzwiami swojego apartamentu znalazł kolejną kopertę. Jęknął, spodziewając się, że znów
odwiedziła go Isabelle. Ciężka koperta w kolorze kości słoniowej zaadresowana była jego
nazwiskiem. Zauważył bardzo staranne ręczne pismo. Może tym razem to jednak Winnie Wingfoot -
pomyślał z niejaką nadzieją, otwierając list. Przeczytał następujące słowa, najwyraźniej napisane
piórem wiecznym, a nie długopisem: „Czy zrobi mi pan ten zaszczyt i zje ze mną kolację dziś
wieczorem o siódmej? Adelaide Plumb”. W lewym dolnym rogu znajdowały się litery RSVP i numer
telefonu.
Nieco rozczarowany, Qwilleran zadzwonił.
Słuchawkę odebrał Ferdynand Le Bull.
- W porządku, powiem jej - obiecał lokaj. - Teraz akurat sobie drzemie. Na kolację będzie siekany
kurczak z warzywami. Lubi pan? Dla mnie to wcale nie jest żarcie, ale ona w każdy czwartek to
wsuwa.
- Niezależnie od jadłospisu proszę przekazać wiadomość: „Pan Qwilleran z przyjemnością przyjmuje
zaproszenie”.
Odłożył słuchawkę i zawołał do kotów:
- Dzisiaj czeka was lepsza kolacja niż mnie... A gdzie wy właściwie jesteście?
Koko siedział sobie spokojnie w sieni, spoglądając przez okna balkonowe na taras w cierpliwym
oczekiwaniu na gołębie, które jednak jakoś nigdy się tam nie pojawiały. Yum Yum spała na łóżku
wodnym; Qwilleranowi przyszło do głowy, że od swego przybycia do „Casablanki” kotka śpi o
wiele za dużo.
By przygotować się na wieczór u Hrabiny, wrzucił do torby na zakupy kilka koszul i par skarpetek, a
następnie udał się - po raz pierwszy - do pralni znajdującej się w podziemiach budowli. Podczas gdy
Stara Czerwona z wolna pokonywała drogę w dół, czytał ogłoszenia wywieszone na tablicy:
KUPIĘ GITARĘ - mieszk. 2-F
ODDAM KOCIAKI - pytać pod 9-B
NAGRODA! Kto ukradł kasety z parkingu?
Proszę o kontakt z gospodarzem domu.
Na czwartym piętrze winda zatrzymała się z dojmującym zgrzytem i w drzwiach pojawiła się jakaś
kobieta z wielką torbą pełną bielizny do prania. Jednak na widok wąsatego nieznajomego odruchowo
cofnęła się o krok, ale w końcu mimo wszystko postanowiła zaryzykować. Ich spojrzenia nie spotkały
się, ale Qwilleran, który po udanym lunchu w klubie prasowym i krótkiej rozmowie z dziwacznym
lokajem Hrabiny był w przekornym nastroju, zaczął oddychać ciężko i chrapliwie - co sprawiło, że
jego towarzyszka podróży odsuwała się od niego drobnymi kroczkami, coraz bliżej wyjścia. Gdy
znaleźli się na samym dole, czemu towarzyszył głuchy łoskot, wybiegła czym prędzej z windy, on zaś
podążył za nią, człapiąc ciężko.
Wnętrze pralni było obszerne i posępne. Pralki, stojące w jednym rzędzie, i suszarki, stojące w
drugim, często były ponumerowane nie po kolei, a siały wzdłuż ścian, których nie malowano od
jakichś sześćdziesięciu lat. Być może w tamtych czasach, kiedy praniem, prasowaniem i
maglowaniem zajmowały się zawodowe praczki, nie było potrzeby, by pomieszczenie to urządzać w
sposób przyjazny dla użytkownika. Teraz zaś jego dekorację stanowiła prawdziwa galeria rozmaitych
upstrzonych wykrzyknikami zakazów i ostrzeżeń wypisanych starannie czerwonym oraz zielonym
flamastrem:
NIE PALIĆ!
ŚCISZ RADIO!
TO NIE JEST MIEJSCE DO ZABAWY!!!
SZANUJ WSPÓLNĄ WŁASNOŚĆ!
MONETY KANADYJSKIE NIE DZIAŁAJĄ
I POWODUJĄ USZKODZENIE AUTOMATÓW!
ZARZĄD NIE ODPOWIADA ZA RZECZY
ZNISZCZONE PODCZAS PRANIA!
PILNUJ SWOICH RZECZY!!!
PRANIE NALEŻY ROZMIEŚCIĆ
RÓWNOMIERNIE WEWNĄTRZ BĘBNA!
Maszyny dygotały i wibrowały, a jedna z nich postukiwała hałaśliwie: wyraźnie ktoś rozmieścił
swoje pranie nierównomiernie. Kilka osób cierpliwie pilnowało swoich rzeczy: jakiś starszy pan,
który rozmawiał sam ze sobą; kobieta z dwojgiem dzieci, do których zwracała się w obcym języku;
inna kobieta, w domowej sukience i swetrze, która spoglądała krzywo na studenta pogrążonego w
lekturze podręcznika - to właśnie on nie zadbał o równomiernie rozłożenie ciężaru w bębnie.
Qwilleran zajął się lekturą dalszych pouczeń:
NADUŻYWANIE PROSZKU PROWADZI
DO USZKODZENIA PRALKI!!
NIE KARMIĆ MYSZY!!!
MATKO, NIE PRZEWIJAJ DZIECKA NA PRALCE!
DO TEGO SŁUŻY ŁAZIENKA!!
Choć Qwilleran był całkiem nieźle oblatany w tajnikach samoobsługowych pralni, z sadystyczną
przyjemnością zapytał lękliwą pasażerkę Starej Czerwonej, jak należy posługiwać się pralką,
tłumacząc się przy tym grobowym głosem, że mieszka tu od niedawna. Wytłumaczyła mu szybko, nie
patrząc na niego, a potem pospiesznie odeszła.
Rozłożył pranie równomiernie, wsunął monetę i zaczął dla dalszej inspiracji czytać kolejne
wywieszki, niewątpliwie autorstwa nadopiekuńczej pani Tuttle:
BĄDŹ DOBRYM SĄSIADEM!
WYCZYŚĆ FILTR SUSZARKI!
NIE ZAPYCHAĆ SUSZAREK!
ZAKAZ SPOŻYCIA ALKOHOLU
I PRZESIADYWANIA W PRALNI!
TO NIE JEST MIEJSCE SPOTKAŃ TOWARZYSKICH!!!
W ŁAZIENCE MOŻE PRZEBYWAĆ TYLKO JEDNA OSOBA!
W PRZECIWNYM RAZIE
ŁAZIENKA ZOSTANIE ZAMKNIĘTA!!!
Ławki były twarde, bez oparć, więc nie zachęcały, by tu właśnie spotykać się towarzysko i spożywać
alkohol, jednak Qwilleran usiadł na jednej z nich i zabrał się do przeglądania przyniesionych ze sobą
gazet. W pewnej chwili kątem oka dostrzegł coś czerwonego: w pralni pojawił się Rupert, by
sprawdzić, czy ktoś nie łamie przepisów.
Qwilleran skinął na niego.
- Chciałem o coś zapytać: dlaczego na tarasie nie ma gołębi? Moje koty lubią obserwować ptaki.
- Paskudne ptaszyska! - stwierdził dozorca ze wstrętem. - Ta pani, która mieszkała tam przedtem,
karmiła je, a właściciele samochodów parkujących na dole wściekali się jak cholera. Jak pani T
przyłapie pana na karmieniu gołębi, marny pana los!
Qwilleran powrócił do rubryki redagowanej przez Sashę Crispen-Schmitt, rubryki w „Morning
Rampage” - bezładnej zbieraniny powierzchownych plotek i pogłosek. Po chwili do pomieszczenia
weszła kolejna osoba z koszem pełnym bielizny. Popełnił błąd i podniósł wzrok znad gazety. Ujrzał
Isabellę Wilburton w brudnym szlafroku.
Podeszła do niego od razu.
- Przepraszam, jeśli obraziłam pana wczoraj wieczorem.
- Nic się nie stało - odparł, powracając do lektury.
Napełniła jedną z pralek. Obawiał się, że może na koniec zdejmie też ten paskudny szlafrok i wrzuci
go do środka, ale kiedy siadła obok niego na niewygodnej ławeczce, nadal była ubrana.
- Jestem taka samotna - zwierzyła się. - Na tym polega mój problem. Nie mam żadnych przyjaciół
poza tą przeklętą butelką rumu.
- Butelka może być pani najgorszym wrogiem. Proszę mi wierzyć, wiem to z własnego
doświadczenia.
- Kiedyś miałam świetną pracę. Byłam sekretarką w wielkiej korporacji.
- I co się stało?
- Mój szef zginął w katastrofie lotniczej.
- Nie udało się pani znaleźć nowej posady?
- Nie mogłam... nie chciałam... Straciłam do tego serce. Spędziłam z nim dwadzieścia lat, zatrudnił
mnie zaraz po szkole. Był dla mnie czymś więcej niż tylko szefem. Razem wybieraliśmy się w
podróże służbowe, często pracowaliśmy do późna wieczorem i zamawialiśmy sobie kolację do
biura. Czułam się wtedy taka szczęśliwa.
- Pewnie był żonaty? - domyślił się Qwilleran.
Isabelle westchnęła ciężko.
- Kupowałam prezenty dla jego żony i dzieci. Kiedy zginął, wszyscy im strasznie współczuli. Nade
mną nikt się nie ulitował. Dwadzieścia lat! Miałam wtedy piękne ciuchy. Wciąż jeszcze przechowuję
sukienki wieczorowe, które mi kupił. Ubieram się w nie, siadam przy stole w kuchni i piję.
- Ale nie dziś?
- Mój czek jeszcze nie przyszedł.
- Zostawił pani w spadku rentę?
Potrząsnęła smutno głową.
- To od mojej rodziny.
- Gdzie mieszkają?
- Na przedmieściach. Mają wielki dom w Muggy Swamp.
- Czyli nie udało się pani sprzedać fortepianu?
- Winnie Wingfoot obejrzała go, ale nie może się zdecydować. Zna pan Winnie?
- Widziałem ją kiedyś na parkingu - powiedział Qwilleran.
- Czyż nie jest cudowna? Gdybym wyglądała jak ona, miałabym mnóstwo przyjaciół. Jasne, jest
młodsza ode mnie. Może panu przyda się fortepian?
- Obawiam się, że nie.
- To pana pralka? Chyba już skończyła - poinformowała go Isabelle.
Qwilleran przełożył swoje ubrania do suszarki i powrócił na ławeczkę.
- Jak się układają pani stosunki z rodziną?
- Nie chcą mieć ze mną nic wspólnego. Chyba się mnie wstydzą. A pan? Ma pan rodzinę?
- Tylko dwa koty, ale w trójkę tworzymy prawdziwą rodzinę. Może pani też powinna sobie sprawić
kota?
- W tym budynku jest ich pełno, ale... nigdy nie miałam żadnego zwierzęcia - stwierdziła, wyraźnie
bez zainteresowania.
- Kot to świetne lekarstwo na samotność, kto wie, czy nie lepsze od człowieka.
Isabelle odwróciła się. Popatrzyła na paznokcie, a potem na sufit. Qwilleran mówił dalej,
niezrażony:
- Ktoś na dziewiątym ma do odstąpienia kociaki, za darmo.
- Gdybym miała choć jednego przyjaciela, wszystko byłoby w porządku - mruknęła Isabelle. -
Przestałabym pić. Nie wiem, dlaczego nie mam żadnych przyjaciół.
- Mogę to pani wyjaśnić - rzekł, zniżając głos. - Parę lat temu miałem taki sam kłopot.
- Naprawdę?
Qwilleran zawsze wykazywał zdrowe zainteresowanie cudzymi sekretami, natomiast swej własnej
historii opowiadać nie znosił. Tym razem jednak uznał, że sytuacja jest wyjątkowa.
- Byłem obiecującym dziennikarzem i można powiedzieć, że zrobiłem karierę, tymczasem alkohol
zrujnował to wszystko.
- Czy stracił pan kogoś, kogo pan kochał? - spytała, w jej przekrwionych oczach pojawił się błysk
współczucia.
- Miałem za sobą nieudane małżeństwo i druzgocący rozwód. Zacząłem pić na całego, a moja była
żona wylądowała w szpitalu psychiatrycznym. Myślałem, że zmarnowałem jej życie, więc do
wszystkiego doszło jeszcze paskudne poczucie winy, no i wściekłość, a właściwie mordercza
nienawiść wobec moich teściów, którzy wtrącali się do naszych spraw. Straciłem przyjaciół i nie
mogłem znaleźć pracy. Po kilku wpadkach żadna gazeta nie chciała mnie przyjąć, a nikt nie przysyłał
mi czeków pocztą.
- I co pan zrobił?
- Staczałem się. Dopiero wypadek, który mi się przydarzył, wprawił mnie w takie przerażenie, że
zacząłem szukać pomocy. Żyłem wtedy w Nowym Jorku jak kloszard. Którejś nocy byłem tak pijany,
że spadłem z peronu metra. Nigdy nie zapomnę krzyków ludzi i ryku pociągu wypadającego z tunelu.
Wyciągnęli mnie w ostatniej chwili! Może mi pani wierzyć, otrzeźwiałem w mgnieniu oka. I to był
punkt zwrotny. Zrozumiałem, że potrzebuję leczenia, ktoś mi poradził, żebym zgłosił się do ośrodka...
Droga powrotna była bolesna i długotrwała, ale ją przeszedłem! Od tamtej pory ani razu nie tknąłem
alkoholu. Oto moja historia.
Isabelle miała łzy w oczach.
- Może przyszedłby pan dziś do mnie na kolację? - spytała z nadzieją w głosie. - Odmrożę spaghetti.
- Dziękuję za zaproszenie - odparł - ale dziś wieczorem jestem umówiony. Ba, czeka mnie spotkanie
tak ważne, że postanowiłem uprać koszulę i skarpetki - dodał, chcąc rozładować atmosferę.
Odetchnął z ulgą, gdy jego suszarka zakończyła swą pracę. Zgarnął rzeczy do torby i uciekł z pralni.
Gdy wchodził do apartamentu numer 14-A, dzwonił telefon.
- Trochę to potrwało - rzekł Matt Thiggamon - ale mam nazwisko tego faceta. Jack Yazbro.
- Przeliteruj.
- Y-A-Z-B-R-O.
- Wielkie dzięki, Matt.
- Do usług.
Qwilleran czym prędzej zjechał na dół.
- Pani Tuttle - oznajmił - chciałbym pogratulować pani sposobu, w jaki zarządza pani tym budynkiem.
Byłem świadkiem, jak w niezwykle kompetentny sposób poradziła pani sobie w różnych trudnych
sytuacjach z bardzo różnymi lokatorami.
- To miłe z pana strony - podziękowała z uśmiechem, któremu jednak przeczyło jej świdrujące
spojrzenie. - Nie sądziłam, że ktokolwiek na to zwraca uwagę, ale staram się, jak mogę.
- Nawet wywieszki w pralni o tym świadczą.
- Ojej, ależ mnie pan komplementuje. A na czternastym wszystko w porządku?
- Jak najbardziej. Świetlik nie przecieka, kaloryfer działa, zachody słońca są przepiękne. Szkoda
tylko, że ten dom ma być zburzony. Czy wie pani, kiedy to nastąpi?
Wzruszyła ramionami.
- Nikt mi nic nie mówi! Żyję tym, co przynosi kolejny dzień, i pokładam moją ufność w Bogu.
- Mam pytanie: wie pani może, na którym miejscu pan Yazbro parkuje swój wóz?
- Chwileczkę. Muszę zajrzeć do księgi lokatorów - przerzuciła kilka kartek w segregatorze. -
Pamiętam, że jakiś czas temu zmienił miejsce. Zawsze lubił parkować pod samym domem, ale... -
urwała.
- Ale co? - spytał Qwilleran od niechcenia.
- Coś spadło na jego samochód, więc poprosił o inne miejsce.
- Często się zdarza, że coś spada z budynku na zaparkowane pod nim samochody?
Pani Tuttle rzuciła mu ostre spojrzenie znak księgi.
- Mieliśmy kłopoty z gołębiami. Proszę pod żadnym pozorem ich nie dokarmiać! O, proszę. Pan
Yazbro. Zajmował miejsce numer osiemnaście, a teraz numer dwadzieścia siedem - zatrzasnęła
księgę.
Aha. Dwadzieścia siedem... - powtórzył w myśli.
- Dziękuję, pani Tuttle. Naprawdę doceniam pani pracę!
Wyszedł na parking. Jego samochód stał na miejscu numer dwadzieścia siedem, gdy ktoś spuścił
powietrze z opon. Teraz stała tam furgonetka. Po południu miejsce było wolne, czyli Yazbro właśnie
wrócił z pracy - o ile ta furgonetka rzeczywiście do niego należała. Nie można było mieć pewności,
jako że lokatorzy tego domu w większości dość beztrosko traktowali kwestię przydzielonych miejsc
parkingowych. Zapisał numer rejestracyjny na skrawku papieru i wrócił do recepcji.
- Przepraszam, że zawracam jeszcze głowę - rzekł do pani Tuttle - ale czy to jest numer rejestracyjny
samochodu pana Yazbro?
Znów zajrzała do księgi, oba numery okazały się identyczne.
- Coś nie tak? - zaniepokoiła się.
- Stanowczo nie tak! To ten cały Yazbro spuścił mi wczoraj powietrze z opon i chciałbym z nim o tym
porozmawiać. Jaki jest numer jego mieszkania?
- Mieszka pod 4-K. Może lepiej, żeby Rupert poszedł razem z panem?
- Nie, dziękuję. Poradzę sobie.
Rozdział jedenasty
Jadąc Starą Czerwoną na czwarte piętro, Qwilleran miał aż nazbyt wiele czasu, by przygotować
sobie plan konfrontacji z człowiekiem, który spuścił mu powietrze z opon. Już nieraz miewał do
czynienia z różnymi łobuzami i potrafił rzucić ich na kolana, nie wywołując jednocześnie awantury.
Był niezłym aktorem, co wykorzystywał w takich okazjach. Sztuczka polegała na tym, żeby rozpocząć
od przyjacielskiej pogawędki i kilku nic nieznaczących ogólników, a potem zaskoczyć ich
oskarżeniem i ostrzeżeniem - na tyle niejasnym, żeby nie można go było uznać za bezpośrednią
groźbę. Zapukał do drzwi mieszkania numer 4-K stanowczo, ale nie agresywnie; to był jeszcze jeden
ważny szczegół. Odczekał chwilę i zapukał znowu. Za drzwiami ktoś krzyknął:
- Czego?
- Jestem pana sąsiadem, panie Yazbro - odparł przymilnym tonem.
Qwilleran miał sto osiemdziesiąt siedem centymetrów wzrostu i ważył ponad sto kilo, toteż nie
uważał się za ułomka, jednak na widok giganta o potężnych muskułach i agresywnie wysuniętej
szczęce, który mu otworzył, wypełniając swą postacią całe drzwi, poczuł się niczym karzełek. Facet
był rozebrany do pasa i trzymał w ręce butelkę piwa.
- Pan Yazbro? - spytał Qwilleran z godnym podziwu spokojem.
- No?
- Czy to pana furgonetka parkuje na miejscu numer dwadzieścia siedem?
- No.
Nikt nigdy nie nazwał go tchórzem, ale Qwilleran wiedział, że i odwaga ma swoje granice, toteż
zmyślił na poczekaniu:
- Wydaje mi się, że zostawił pan zapalone światła - oznajmił uprzejmie. - Tak sobie pomyślałem, że
panu powiem.
Jak przystało na uczynnego sąsiada, który właśnie spełnił swój obowiązek, nie czekając
podziękowań (i nie zwracając uwagi na wściekłe pomruki Yazbro), podszedł spacerkiem do windy i
nacisnął guzik
Starej Zielonej z napisem GÓRA. Po chwili na podeście pojawił się też olbrzym, pobrzękując
kluczykami samochodu i mrucząc do siebie pod nosem. Nacisnął przycisk Starej Czerwonej
opatrzony napisem DÓŁ.
- Sporo ostatnio padało - zauważył Qwilleran.
- No - stwierdził Yazbro.
Stara Zielona otwarła swe podwoje i jęcząc żałośnie, cal za calem zawiozła Qwillerana aż na
czternaste piętro.
Koty czekały na niego w drzwiach.
- Pora na kolację? - zwrócił się do nich.
Koko odpowiedział mu na swój gardłowy sposób:
- Rrrrrrrrrr.
- To znaczy, że życzysz sobie risotto z rabarbarem? A może rumsztyk z racicami?
- Rrrrrrrrrr - powtórzył Koko, toteż Qwilleran otworzył puszkę z rybą, czyli czerwonym łososiem,
zastanawiając się przy okazji, czy nie powinien zawieźć kota do weterynarza na laryngoskopię.
Podczas gdy koty łapczywie skoncentrowały się na posiłku, Qwilleran analizował zachowanie Koko.
Wydawał z siebie brzydkie, gardłowe dźwięki, a poza tym bez przerwy snuł się krok w krok za
Qwilleranem. Najwyraźniej bardzo mu się nudziło. Nic dziwnego. Yum Yum prawie bez przerwy
spała, więc nie było z niej żadnego pożytku; brak było też oczekiwanej rozrywki w postaci gołębi, a
sam Qwilleran sporo przebywał poza domem lub zajmował się rzeczami w rodzaju scrabble'a lub
raportu pracowni „Grinchman & Hills”.
- Dobra, zwierzaki - oznajmił. - Czas na odrobinę rozrywki. Wydobył ich nowe skórzane szelki,
potrząsając nimi kusicielsko. Koko miał już do czynienia z tego typu uprzężą i chętnie dał się w nią
ubrać, natomiast Yum Yum stawiła stanowczy opór. Choć zazwyczaj była niezwykle łasa na
pochlebstwa, tym razem całkowicie zignorowała informację, że niebieska skórka pasuje jej do koloru
oczu i podkreśli płowy kolor futerka. Wierciła się, kopała i kłapała zębami. Gdy Qwilleran
pociągnął za smycz, ani drgnęła, nawet nie zgodziła się wstać. Pociągnął mocniej - rozłożyła się jak
długa. Kiedy podniósł ją i postawił na łapkach, natychmiast przeciekła mu przez palce, jakby w jej
ciałku nie było ani jednej kości czy muskułu. Leżała bezwładnie, nie poruszając nawet wąsem.
- Ty aspołeczny, niewdzięczny, nieznośny zwierzaku! - zrugał ją. - Będę o tym pamiętał, gdy zechcesz
rozłożyć się na moich kolanach.
Tymczasem Koko przechadzał się raźnie po pokoju, ciągnąc za sobą smycz. Miał pod tym względem
niemałe doświadczenie, a niektóre z jego najważniejszych przygód wydarzyły się właśnie wtedy, gdy
podążał na końcu trzyipółmetrowej nylonowej linki. Teraz niedwuznacznie dawał do zrozumienia, że
chce zwiedzić taras.
- Będzie zimno - ostrzegł go Qwilleran.
- Yow - odpowiedział Koko.
- I nie ma gołębi.
- Yow!
- I już się ściemnia.
- YOW. - miauknął niecierpliwie Koko, ciągnąc go do drzwi.
Na zewnątrz poprowadził Qwillerana wokół budynku, aż na tyły.
Nagle w pewnym momencie zatrzymał się i skręcił w stronę balustrady. Qwilleran owinął koniec
smyczy wokół dłoni: Koko przygotowywał się do skoku na barierkę. Balansując na niej, kot spojrzał
w dół. Trzymając mocno smycz, Qwilleran również się wychylił. Dokładnie pod nimi znajdowało się
miejsce parkingowe numer osiemnaście, cyfry wymalowane były na asfalcie spłowiałą żółtą farbą.
- Nie do wiary! - przyznał Qwilleran.
- Rrrrrrrrrr - odparł Koko.
- Wracajmy do środka. Zimno tu.
Koko jednak ani drgnął, więc Qwilleran wziął go na ręce, jednak w ciele kota czuł napięcie, a
zesztywniały ogon zwierzaka drgał nerwowo.
Dlaczego - zastanawiał się Qwilleran, dźwigając kota z powrotem do mieszkania - dlaczego Ross
przebiegł czy choćby przeszedł chwiejnym krokiem tak daleko, chyba ze trzydzieści metrów, zanim
wyskoczył na samochód Yazbro? Jeszcze trudniej było odpowiedzieć na kolejne pytanie: jakim
cudem Koko tak dokładnie wiedział, gdzie to się zdarzyło?
W mieszkaniu zastał Yum Yum głęboko uśpioną na łóżku wodnym - w uprzęży, ze smyczą i tak dalej.
Qwilleran delikatnie przewrócił ją na bok, rozpiął paski i zdjął obróżkę przez łepek. Zamruczała, nie
otwierając oczu. W końcu miała powody do zadowolenia. Postawiła na swoim.
- Kobiety! - mruknął do siebie Qwilleran.
Pora już była, żeby przebrać się na kolację u Hrabiny. Tym razem wydobył z szafy swój ciemny
garnitur i białą koszulę. Uświadomił sobie, że w ciągu dwóch dni dwa razy miał na sobie strój
wyjściowy! Tymczasem w Moose County zdarzyło mu się to również dwa razy, lecz w ciągu trzech
lat - raz z okazji ślubu i drugi raz na pewien pogrzeb. Na ten wieczór wybrał garnitur pogrzebowy,
postanowił więc go ożywić czerwonym krawatem. Pewnie koszula w paski byłaby bardziej
szykowna, ale Qwillerana nie interesowały takie ekstrawagancje.
Trudno by mu było stwierdzić, że z niecierpliwością wyczekuje tego spotkania. Tym niemniej miał za
sobą długie lata przymusowych nasiadówek u apodyktycznych redaktorów, które wpoiły mu
konieczną dyscyplinę i poczucie nieuniknionego obowiązku. Pozostawała też kwestia książki o
„Casablance” - wyobrażał już ją sobie jako wielkie tomiszcze w formacie folio z dużymi zdjęciami,
wydrukowane na dobrym papierze. Fundacja K sfinansuje jej wydanie.
Pamiętał, że tego popołudnia miał się spotkać zarząd fundacji, a Hasselrich przedstawić propozycję
dotyczącą „Casablanki”, okraszając ją z właściwym sobie entuzjazmem opowieściami o tymbalikach
ze szpinakiem. Jakby ktoś czytał w jego myślach: w tej samej chwili rozległ się dzwonek telefonu i w
słuchawce odezwał się nie kto inny jak właśnie Hasselrich, który poinformował go, że zarząd
jednogłośnie zdecydował się poprzeć ideę ocalenia zabytku, pozostawiając kwestię kosztów
całkowicie do decyzji Qwillerana.
- Być może to dopiero początek - dodał prawnik. - Zarząd powziął uchwałę, by w przyszłości
podejmować podobne inicjatywy mające na celu ochronę narodowego dziedzictwa kultury, a zarazem
kształtowanie wizerunku Klingenschoenów.
Qwilleran spojrzał na zegarek. Zaproszony był na siódmą, a nie było nawet jeszcze szóstej.
Zadzwonił do Mary Duckworth.
- Jesteś zajęta? Może znajdziesz pięć minut dla mnie? Chciałbym wpaść na krótkie spotkanie
robocze, nim palisandrowym rydwanem wzniosę się do modernistycznego raju. Mam też dobrą
wiadomość!
- Oczywiście! Zapraszam - ucieszyła się. - Dzwoń dzwonkiem, sklep jest zamknięty.
W ciemnym garniturze i z płaszczem przeciwdeszczowym przewieszonym przez ramię Qwilleran
wsiadł do Starej Zielonej. Jakaś rudowłosa kobieta weszła do windy na dziewiątym; czuł na sobie
jej spojrzenie. Wyprostował ramiona i skupił się na wskaźniku pokazującym numery pięter. Ponieważ
działały tylko niektóre lampki, przeskoczyli od piętra ósmego do piątego, a zaraz potem do drugiego i
pierwszego. Pani Tuttle w hallu zerknęła na niego znad robótki i obdarzyła uśmiechem, który
wyraźnie oznaczał aprobatę. Dwie starsze panie w pikowanych szlafrokach popatrzyły na niego,
również zdumiewająco przyjaźnie. Zorientował się, że to kwestia ciemnego garnituru. Być może
powinien go nosić częściej, a nie czekać na następny pogrzeb?
Gdy przemierzał bulwar Zwinger w stronę „Błękitnego Smoka”, zaczepiła go kobieta prowadząca na
smyczy dalmatyńczyka.
- Przepraszam, nie wie pan, która godzina? - spytała.
- Na moim zegarku jest dziesięć po szóstej.
- Pan to chyba nowy w tej okolicy - zauważyła.
- Tylko i wizytą - oznajmił i skłonił jej się grzecznie, odchodząc w swoją drogę.
Po chwili usłyszał okrzyk zachwytu w wydaniu Mary Duckworth.
- Wyglądasz oszałamiająco, Qwill! Zwalisz Adelaide z nóg! Dzwoniła dziś do mnie, osobiście -
pierwszy raz to się zdarzyło - żeby powiedzieć, jak miłe jej było twoje towarzystwo. Chciała
podziękować, że przyprowadziłam cię do niej na herbatę.
- To tylko dlatego, że gram w scrabble'a.
- Nie, chyba spodobały jej się twoje wąsy. A może to ta gruszka Bosc. Cokolwiek było przyczyną,
znalazłeś uznanie w oczach starszej pani.
- Ja natomiast w oczach starszej pani dostrzegłem zaćmę. Powinna iść na operację.
- Może nie życzy sobie widzieć lepiej niż teraz? Zauważyłeś, że w jej oknach są matowe szyby? Ona
chce, żeby czas stał w miejscu, żeby wciąż był rok 1935. Zapewniam cię natomiast, że podczas gry
widzi karty dostatecznie dobrze... ! A co to za dobra wiadomość?
Siedzieli w sklepie; Qwilleran na autentycznym narożniku chippendale, a Mary na chińskim
hebanowym tronie wykładanym masą perłową.
- Fundacja Klingenschoenów udzieliła mi pełnego poparcia w sprawie działań na rzecz zachowania
„Casablanki” - oznajmił.
- To cudownie! Ale nie jestem zaskoczona. Przecież to w końcu twoje własne pieniądze, prawda?
Mój ojciec mówił, że w kręgach finansowych nie jest to dla nikogo tajemnicą.
- Tak naprawdę będą moje dopiero za dwa lata. Jednak nie w tym rzecz. Podstawowe pytanie brzmi:
czy będę w stanie nakłonić Hrabinę do sprzedaży?
- Sądząc z pozorów - stwierdziła Mary - nie powinno być większego problemu. Jak się czujesz przed
dzisiejszym wieczorem?
- Myślę, że to swoiste wyzwanie, tylko otoczenie jest poniekąd deprymujące, coś jak wspaniała sala
kinowa, w której od czasów drugiej wojny światowej nikt nie wyświetla już filmów.
- Musisz pamiętać - pouczyła go - że każde wnętrze po upływie sześćdziesięciu lat nabiera patyny, a
apartament panny Plumb ma wartość muzealną. Nie wiem, czy zauważyłeś taki duży wazon w salonie
z motywem kwiatów i nagich kobiet...
- Owszem.
- Tylko ten jeden przedmiot na dzisiejszym rynku jest wart tysiące dolarów. To René Buthaud.
- Przeliteruj mi to.
- B-U-T-H-A-U-D. Jest tu w Junktown antykwariat specjalizujący się w art déco, u nich nawet
najniższa cena za coś takiego sięga czterech cyfr.
- Zapomniałem cię zapytać, Mary - rzucił - od jak dawna znasz Hrabinę?
- Poznałam ją dopiero, gdy przyłączyłam się do KOC-u i Di Bessinger zabrała mnie na partyjkę
tryktraka, ale legendy o Adelaide opowiadano mi od dzieciństwa.
- Na przykład? - wąsy Qwillerana zjeżyły się z ciekawości.
- Nie jest to coś, co chciałbyś umieścić w swojej książce, ale moja matka twierdzi, że w latach
trzydziestych wszyscy o tym plotkowali.
- Opowiadaj, opowiadaj!
- To prawdziwa historia - zaczęła. - Wkrótce po swoim pierwszym balu Adelaide zaręczyła się z
mężczyzną, który był wówczas uważany za niezwykle atrakcyjnego. Co prawda nie miał ani grosza,
ale był niezwykle przystojny, czarujący i z dobrej rodziny. Adelaide powiodło się, czym wzbudziła
zazdrość całej swojej sfery. A potem... nadszedł kryzys, zaczęły zamykać się banki i Harrison Plumb
znalazł się w rozpaczliwej sytuacji. Jak mówi mój tata, nigdy nie był finansowym geniuszem, a w
dodatku dopiero co wyrzucił grube miliony na przebudowę swojego piętra w stylu art déco.
Tymczasem połowa „Casablanki” stała pusta, a tym lokatorom, którzy się nie wynieśli, brakowało
pieniędzy na czynsz. Ten budynek od trzydziestu lat był pasją jego życia, a teraz groziło mu, że go
straci. A potem nagle i niespodziewanie wszystko się zmieniło: Adelaide zerwała zaręczyny, jej
ojciec znów był przy forsie, a przystojniak pojął za żonę pewną pannę z rodu Pennimanów.
- Hm, wnioski są dość oczywiste, ale czy prawdziwe? - upewnił się Qwilleran.
- Nie ma co do tego cienia wątpliwości. Adelaide zamieniła narzeczonego na grube miliony, dzięki
którym ocaliła „Casablancę” i uratowała kochanego tatusia od ruiny. A w tamtych czasach milion
dolarów to było naprawdę mnóstwo pieniędzy.
- To mówi nam coś o Adelaide, tylko nie jestem pewien, co - zastanowił się Qwilleran. - Godne
podziwu poświęcenie czy zimna kalkulacja?
- Wszyscy uważali, że było to z jej strony bolesne i bezinteresowne wyrzeczenie. Wkrótce potem
przestała brać jakikolwiek udział w życiu towarzyskim. Niestety, po paru miesiącach zmarł jej ojciec
i „Casablanca” nigdy nie odzyskała dawnego prestiżu.
- Ile miała lat, kiedy to się stało?
- Chyba osiemnaście.
- Sprawia wrażenie zadowolonej z dokonanego przez siebie wyboru. Kto zajmuje się jej sprawami
finansowymi?
- Po śmierci ojca krewni - czyli Pennimanowie - doradzali jej, jak zainwestować pieniądze z polisy
na życie i czerpać zyski z „Casablanki”. Oczywiście teraz Pennimanowie radzą jej, żeby sprzedała
budynek...
- Firmie „Penniman, Greystone & Fleudd”, to jasne. A ja mam konkurować z takimi przeciwnikami?
To zupełna mrzonka.
- Masz jednak po swojej stronie silnego sprzymierzeńca, a jest nim jej przywiązanie do tego budynku
i do pamięci ojca. Dasz radę, Qwill!
Sapnął przez wąsy i wstał, zbierając się do wyjścia.
- No cóż, życz mi szczęścia... Co to takiego? - wskazał mały, szklany przedmiot stojący na półce.
- Szkatułka na lekarstwa art déco, ma jakieś siedemdziesiąt pięć lat.
- Spodoba jej się?
- Jeszcze jak! Chyba nawet bardziej niż gruszka Bosc.
- W takim razie kupuję - oznajmił.
- To na koszt firmy, w imię słusznej sprawy - Mary zdjęła nalepkę z ceną. - Zapakuję w aksamitny
woreczek.
Z podarunkiem w kieszeni, Qwilleran stał pod brązowymi drzwiami i czekał na windę, która miała
go zawieźć do pałacowych wnętrz zajmowanych przez pannę Plumb. Przez hall kuśtykała z laseczką
dziarska pani Button.
- Do licha, ale się pan wyelegantował! - zawołała wysokim, łamiącym się głosem. - Mój świętej
pamięci mąż też doskonale się prezentował w ciemnym garniturze. W każdy czwartek wieczorem
ubierał się wizytowo, a ja wkładałam długą suknię i razem udawaliśmy się do filharmonii. Zawsze
zajmowaliśmy lożę w pierwszym rzędzie! Będzie pan grał w karty z Adelaide? W takim razie życzę
miłego wieczoru.
Utykając, pani Button doszła do drzwi frontowych, gdzie zawróciła i ruszyła z powrotem - jeszcze
jedna starsza osoba, która zażywała ruchu w przestronnym hallu „Casablanki”. Jeśli budynek odzyska
swój rezydencjalny charakter - zastanowił się Qwilleran - gdzie się podzieją ci wszyscy starzy
ludzie? A studenci? A Isabelle? A pani Tuttle i Rupert?
Rozmyślania te towarzyszyły mu w drodze na dwunaste piętro pośród palisandrowych ścian windy.
Na górze powitał go Ferdynand, potężna postać w koralowej liberii.
- Nie będzie dziś kurczaka - brzmiały pierwsze słowa lokaja. - Krewetki będą. Ale dlaczego, to nie
wiem. Zawsze w czwartki był kurczak.
Gospodyni wyszła mu naprzeciw z wyciągniętymi rękami i główką wdzięcznie przechyloną na bok.
Przechylała ją w ten sposób od tylu lat, że teraz jedno jej ramię już stale znajdowało się wyżej od
drugiego. Poprzedniego dnia Qwilleran uważał, że jej pretensje i obsesje są śmieszne; dziś jednak,
po tym, co o niej usłyszał, budziła jego współczucie - pomimo turkusowej sukni z szyfonu,
diamentów i onyksów.
- Jak miło znów pana widzieć, panie Qwillen! - wykrzyknęła.
Zasiadł w fotelu „Bibendum”, a Ferdynand w kryształowych kieliszkach podał mocno rozwodniony
sok z winogron. Qwilleran uniósł naczynie w toaście:
- Za piękne damy w zaczarowanych pałacach!
Smutna mała Hrabina skłoniła główkę w geście podziękowania.
- Czy miał pan dziś interesujący dzień?
- Spędziłem go, oczekując tego wieczoru i poszukując jakiegoś drobiazgu dla pani - wręczył jej
aksamitny woreczek.
Z okrzykami zachwytu wydobyła szkatułkę na lekarstwa.
- Och, dziękuję, panie Qwillen! Uwielbiam francuską secesję! Zajmie honorowe miejsce w moim
buduarze.
- Wydawało mi się, że może pasować do tej niespotykanej atmosfery, jaką pani tu stworzyła. Ten
wazon na kominku to René Buthaud? - spytał, wykorzystując swą świeżo nabytą wiedzę.
- Tak, a przy tym ma dla mnie szczególne znaczenie. Wewnątrz znajdują się prochy mojego
ukochanego ojca. Był takim przystojnym i kulturalnym dżentelmenem! Jakże on lubił zabierać mnie ze
sobą do Paryża - do opery, muzeów i na salony!
- Czy poznała pani Gertrudę Stein?
- Odwiedzaliśmy jej salon. Byłam wtedy bardzo młodą dziewczyną, ale doskonale pamiętam, że
bywali tam olśniewający młodzi mężczyźni. Chyba byli pisarzami.
- Hemingway? Fitzgerald?
Uniosła dłonie we wdzięcznie bezradnym geście.
- To było tak dawno. Proszę wybaczyć, nie pamiętam.
W tej chwili pojawiła się groźna postać Ferdynanda, który zaanonsował mrukliwie:
- Podano do stołu.
Podano na kryształowej zastawie, na okrągłym hebanowym stole w kolistej jadalni wyłożonej
czarnymi i turkusowymi panelami oraz zwierciadłami, oświetlonej rzęsiście kinkietami
rozmieszczonymi na całym obwodzie pomieszczenia. Głównym daniem były krewetki Newburgh,
przedtem jednak pojawiła się przekąska w postaci plasterka pasztetu, potem zaś jakże ulubiona w
latach dwudziestych sałatka Waldorf. Następnie Ferdynand przyrządził w podgrzewaczu „foster
bananowy” - uczynił to z ociężałą zręcznością i pogardliwym wyrazem twarzy, najwyraźniej w
przekonaniu, że nie jest to „prawdziwe żarcie”.
Konwersacja podczas kolacji była raczej urywana niż płynna, a w tym przypominającym grobowiec
pomieszczeniu głosy brzmiały dziwnie pusto. Qwilleran odetchnął z ulgą, gdy przenieśli się do
biblioteki na kawę i scrabble'a. Udało mu się wprawić swą gospodynię w zadziwienie, układając tak
wysoko punktowane słowa jak SPÓŹŃŻE oraz DŹATI, a raz udało mu się dwukrotnie potroić
zdobyte przez siebie punkty. Była znakomitym graczem i chyba podobało jej się, że ma trudnego
przeciwnika. W ogóle gdy zasiadała do gry, stawała się inną kobietą.
Gdy skończyli, oznajmiła:
- To był przemiły wieczór. Mam nadzieję, że wkrótce znów mnie pan odwiedzi, panie Qwillen.
- Starczy tych formalności. Czy nie zechciałaby pani mówić do mnie „Qwill”? - zaproponował. -
Słówko za siedemnaście punktów.
- Muszę skorygować - zauważyła wesołym tonem. - Tylko czternaście.
- Siedemnaście, z całą pewnością. Pisze się przez „w”.
- W takim razie musisz mnie nazywać Zizou, tak właśnie mówił do mnie tato. Dwadzieścia trzy
punkty! - zaśmiała się tak hałaśliwie, że zaniepokojony Ferdynand zajrzał przez drzwi.
- Mogę poprosić cię o przysługę, Zizou? - spytał Qwilleran, korzystając z jej radosnego nastroju. -
Wspominałem wczoraj, że chcę napisać książkę o „Casablance”. Czy zgodziłabyś się, żeby wykonać
zdjęcia twojego apartamentu?
- Mnie także sfotografujesz? - spytała nieśmiało.
- Koniecznie. Jak siedzisz na sofie i nalewasz herbatę.
- To byłoby ekscytujące. W co mam się ubrać?
- Cokolwiek włożysz, będziesz wyglądać pięknie.
- Masz aparat fotograficzny?
- Owszem, ale tu potrzeba czegoś lepszego. Wynajmę zawodowego fotografa specjalizującego się w
zdjęciach architektury. Takiego, który będzie potrafił oddać całe piękno tych wnętrz.
- Czy sfotografuje je wszystkie?
- Wszystkie, które pozwolisz mu sfotografować.
- Ojej! Nie wiem, co mój drogi ojciec by na to powiedział. Qwilleran postanowił pójść na całość.
- Z całą pewnością by się zgodził, i to entuzjastycznie. I jest coś jeszcze, czego by sobie życzył. Na
pewno zdawałby sobie sprawę, że domy, tak samo jak ludzie, starzeją się z upływem czasu. Potrzeba
im czegoś, co je odmłodzi. Gdyby był tu z nami, wiedziałby, że „Casablanca” wymaga odnowy, od
piwnic aż po dach.
Wstrząśnięta tą myślą Hrabina dotknęła dłonią naszyjnika.
- Uważam, że mój apartament jest... jest w zadowalającym stanie.
- Owszem, ale pamiętaj, że nigdy nie przekraczasz progu twych wspaniałych miedzianych drzwi,
Zizou. Wiem, że przykro ci będzie to słyszeć, ale twój pałac jest w złym stanie, a w dodatku są
ludzie, którzy uważają, że powinno się go zburzyć.
Zesztywniała.
- Nigdy do tego nie dopuszczę!
- Ale jednak niektórzy ludzie, którzy grają z tobą w brydża, chcą od ciebie kupić „Casablancę”,
prawda? Jeśli ją im sprzedasz, zostanie zburzona. Aby ocalić „Casablancę”, potrzebujesz kogoś, kto
ci w tym pomoże, kto potrafi docenić wartość tego budynku tak samo jak ty. (Tylko ostrożnie -
pomyślał - to zaczyna brzmieć jak oświadczyny). Potrzebujesz kogoś, kto włoży pieniądze w
renowację i przywrócenie oryginalnego piękna budynku. Twój ojciec zaaprobowałby pomoc kogoś
takiego. Gdy budował ten pałac w 1901 roku, korzystał przecież z pomocy architekta. Takie
finansowe wsparcie mogłoby oznaczać nowe życie dla „Casablanki”.
Po jej zamglonych oczach zorientował się, że koncepcja przerasta możliwości jej pojmowania. Jej
umysł działał sprawnie tylko w kwestii szlemików i punktacji za litery. Twarzyczka Hrabiny
pozbawiona była wyrazu. Śpiąca królewna zamknęła się w swoim śnie.
Jakby chcąc zażegnać kryzys, Ferdynand, który stał za drzwiami i nasłuchiwał, wszedł niezdarnie do
pokoju.
- Przynieść może herbaty?
I znów Hrabina przechyliła na bok główkę, odzywając się głosem dziewczęcia, które właśnie ma za
sobą pierwszy bal:
- Może napije się pan herbatki rumiankowej przed wyjściem, panie Qwillen?
- Nie, dziękuję - powiedział i wstał. - Spędziłem przeuroczy wieczór, ale teraz już muszę się
pożegnać, panno Plumb.
Skłonił się, a groźny lokaj odprowadził go do drzwi.
Szarpiąc wąsy, Qwilleran zjechał na dół pośród blichtru oraz luksusu, a zaraz potem wjechał na górę
rozsypującym się gruchotem zwanym Starą Zieloną. Zignorował Koko, który wyszedł mu na
spotkanie, podszedł do telefonu i od razu zadzwonił do Polly Duncan.
- Klęska! - rzekł bez słowa wstępu. - Poruszyłem w rozmowie z Hrabiną kwestię odrestaurowania
„Casablanki” i natrafiłem na kamienny mur.
- Przykro mi - stwierdziła kojącym tonem, ale nie zabrzmiało to szczerze.
- Straciła kontakt ze światem sześćdziesiąt lat temu. Nie wie, co się dzieje, i nie chce wiedzieć. Jest
głucha na argumenty.
- Może powinieneś uznać to niepowodzenie za znak dany przez twojego ducha opiekuńczego, który w
ten sposób sygnalizuje ci, żebyś zapomniał o „Casablance” i wracał do domu.
- Nie mogę poddać się tak łatwo. Zarząd fundacji dziś właśnie wyraził zgodę na inwestycję i głupio
by mi było...
- Prześpij się z tą myślą - poradziła mu Polly. - Jutro będziesz wiedział, co trzeba zrobić. Jednak
naprawdę chciałabym, żebyś zastanowił się poważnie nad powrotem do domu. Dzisiaj w radiu
mówili o strzelaninie, która miała miejsce w tamtejszym biurowcu. Jakiś człowiek zastrzelił
prawnika i jego sekretarkę.
- To był tylko jakiś sfrustrowany nieszczęśnik, którego wylali z pracy - wyjaśnił Qwilleran.
- Następnym razem to może być jakiś sfrustrowany kierowca, któremu nie spodoba się, w jaki sposób
zmieniasz pasy na autostradzie - zgromiła go. - Masz obowiązki wobec Moose County i musisz na
siebie uważać.
- Hmmm - mruknął Qwilleran. Bawił się przez chwilę wąsami, nim zmienił temat: - Co tam u ciebie?
- Jestem dobrej myśli, Qwill. Istnieje szansa, że stara pani Gage z Goodwinter Boulevard zgodzi się
wynająć mi swoją powozownię.
- A co z Bootsiem?
- Pani Gage nie ma nic przeciwko kotom. Jak się miewają twoje syjamczyki?
- Yum Yum jest raczej letargiczna, a Koko dziwnie się zachowuje.
- Tęsknią za domem w Pickax - stwierdziła przebiegle Polly, dodając wagi swym argumentom.
Dobrze wiedziała, że o ile własne bezpieczeństwo nie leży mu szczególnie na sercu, to dla dobra
kotów jest w stanie zrobić wszystko. - Jak poza tym minął ci dzień?
- Zjadłem lunch w klubie prasowym, ale obsługa zrobiła się tam fatalna, a jedzenie też nie jest tak
dobre jak kiedyś. Zabrałem Koko na spacer po tarasie i wyprałem trochę rzeczy.
Potem gawędzili niczym stare, dobre małżeństwo - dopóki Polly nie zakończyła rozmowy:
- Przemyśl to, co ci powiedziałam, mój drogi, i zadzwoń do mnie, kiedy podejmiesz jakąś decyzję.
Wiedziała, że podczas rozmów międzymiastowych Qwilleran stara się nie przekraczać pięciu minut.
- A bientôt.
- A bientôt.
Rozdrażnienie zaczęło mijać, i właśnie miał zaaplikować sobie dużą porcję lodów na dalszą
poprawę nastroju, kiedy zadzwoniła zaaferowana Amber i spytała go, czy widział wieczorne
wydanie piątkowej „Morning Rampage”.
- Sasha Crispen-Schmitt pisze o tobie!
- Nie, nie widziałem. Przeczytaj mi.
- Nie spodoba ci się - stwierdziła. - Posłuchaj: „Zgadnijcie, kto zatrzymał się w «Casablance» i zajął
penthouse zmarłej Diane Bessinger! Nie kto inny jak Jim Qwilleran, dawny felietonista „Daily
Fluxion” który odziedziczył niewiarygodną fortunę, a potem przeprowadził się do małego miasteczka,
o którym nikt nigdy nie słyszał. Co go tu teraz sprowadza? Wnioski nasuwają się same: Qwill
przyłączył się do grona obrońców «Casablanki», którą tutejsze grube ryby skazały już na zagładę.
Rezerwujcie bilety, bo oto zanosi się na wielki finansowy mecz!”
Rozdział dwunasty
Wczesnym rankiem w piątek Qwilleran zadzwonił do Mary Duckworth.
- Widziałaś „Morning Rampage”? - spytał od razu.
- Właśnie przeczytałam tekst o tobie. Nie znoszę dziennikarstwa w takim wydaniu! Skąd wzięli te
informacje?
- Byłem w klubie prasowym z reporterem „Fluxion”, a ta Sasha, jak jej tam, podeszła do naszego
stolika. Facet wypaplał jej, że mieszkam w „Casablance”. Teraz mam wrażenie, że nie pojawiła się
przy naszym stoliku tak całkiem przypadkiem. Ktoś wywęszył, że Fundacja Klingenschoenów
rozważa poparcie KOC-u, więc starała się dowiedzieć czegoś więcej.
- Zastanawiam się, co z tego wyniknie.
- Bez wątpienia deweloperzy ruszą teraz do ataku. Znajdzie się jakiś pretekst, żeby stwierdzić, że
budynek zagraża otoczeniu, i władze miejskie przeznaczą go do rozbiórki. Albo - choć na razie to
tylko przypuszczenie - spokrewnieni z Adelaide Pennimanowie podejmą działania, żeby
ubezwłasnowolnić swoją kuzynkę. Mają w tym mieście takie wpływy, że załatwią rzecz w mgnieniu
oka! Ponadto, Mary, problem polega na tym, że chociaż wieczór rozpoczął się bardzo pomyślnie, do
niczego wczoraj z Adelaide nie doszedłem. Graliśmy w scrabble'a, zaczęliśmy mówić sobie po
imieniu, ale kiedy wspomniałem o interesach, pomimo całej mojej dyplomacji zamknęła się w
skorupie. Jakbym próbował uratować z „Titanica” kogoś, kto nie chce uwierzyć, że statek tonie.
- Co możemy zrobić?
- Chciałbym porozmawiać z Roberto. Podobno był kiedyś jej prawnikiem. Może ma jakiś sposób,
żeby do niej dotrzeć. Myślisz, że uda się go wyciągnąć z kuchni na konferencję?
- W niedzielę bierze sobie wolne.
- W takim razie w niedzielę. Załatw to, proszę, i daj mi znać, o której godzinie możemy się spotkać
wszyscy razem.
Qwilleran był w złym humorze. Przez chwilę przechadzał się tam i z powrotem, niekiedy omal nie
następując na jakiś ogon lub dwa, aż wreszcie zdecydował, że jajka na szynce wprawią go w lepszy
nastrój. Najpierw jednak włączył radio, by posłuchać wiadomości i dowiedzieć się, jaka będzie
pogoda. Usłyszał, że podczas strzelaniny w liceum zginął jakiś chłopak, natomiast temperatura będzie
umiarkowana, co przy wysokiej wilgotności powietrza spowoduje większe natężenie smogu.
Gdy wychodząc z budynku, mijał biuro recepcji, dostrzegł zamieszanie w tylnej części hallu; coś lub
kogoś wynoszono z windy towarowej. Zakryte ciało na noszach wyniesiono drzwiami frontowymi.
- Kto to? - spytał panią Tuttle.
- Pani Button, ta poczciwina.
- Rozmawiałem z nią wczoraj wieczorem i nic jej nie dolegało.
- Tak to już bywa. Niezbadane są wyroki boskie. Zastanowił się już pan nad kimś do sprzątania,
panie Qwilleran? Pani Jasper ma czas w poniedziałki.
- Dobrze, proszę ją do mnie przysłać - zgodził się.
- O, co my tu mamy!
Na parter przybyła Stara Zielona i wyszła z niej Isabelle Wilburton, niosąc na rękach kociaka -
białego z rudą główką i ogonkiem.
- Proszę zobaczyć, jakie to słodkie, jakie to rozkoszne maleństwo! - świergotała Isabelle.
- Śliczny! Jak pani mu da na imię? - spytała gospodyni.
- To dziewczynka. Będzie się nazywała Ciasteczko. Dostałam ją od tej pani spod 9-B.
- Ile ma tygodni?
Qwilleran wyszedł z budynku, udając się na śniadanie.
Postanowił nie rozmyślać więcej o Hrabinie, toteż po powrocie zabrał się do artykułu o
„Casablance” dla „Moose County coś tam”. Kłopot polegał na tym, że niełatwo mu było przedstawić
temat w sposób wiarygodny dla czytelników z północy, ponieważ sam z trudem mógł w to wszystko
uwierzyć. Na czas pracy usunął koty z biblioteki, co Koko uznał za akt wrogi i oburzający. Kręcił się
pod zamkniętymi drzwiami i wydawał z siebie to swoje „rrrrrrrrrr”, jakby zaraz miał zwymiotować.
Minęło pół godziny i Qwilleran nie mógł już tego znieść, więc uchylił drzwi.
- O co ci chodzi? - spytał.
Koko pobiegł w stronę drzwi balkonowych wychodzących na taras, ale minął je; tym razem
interesowało go całkiem coś innego, a mianowicie krwawe malowidło przedstawiające stół
rzeźnicki. Stanął słupka i zaczął kołysać głową na lewo i prawo jak kobra, wciąż wydając ten sam
płynący z trzewi dźwięk.
- Szczerze mówiąc, jestem tego samego zdania, jeśli chodzi o to dzieło - przyznał Qwilleran.
Nie dość, że sam obraz był obrzydliwy, to jeszcze powieszono go w zupełnie nieodpowiednim
miejscu, za nisko i nie pośrodku ściany. Podejrzenie zjeżyło mu wąsy. Zdjął malowidło z haka.
Koko natychmiast wyprostował się na całą swoją długość i zaczął obwąchiwać ścianę pomalowaną
na grzybowy kolor. Farba w porównaniu z resztą powierzchni ścian wyglądała na dosyć świeżą.
Qwilleran przyjrzał jej się z bliska i gdy dotknął tego miejsca palcami, wyczuł jakby nieznaczne,
dziwne wybrzuszenia. Kot tymczasem zaczął zataczać kręgi z grzbietem wygiętym w łuk i
napuszonym ogonem. Najwyraźniej sprawa była poważna. Qwilleran zdjął abażur z lampki i
poświecił z boku odsłoniętą żarówką. Jego podejrzenia potwierdziły się. Ukośnie padające światło
ukazało zarys liter napisanych w trzech liniach:
WYBACZ
MI
DIANE
Był tam też podpis: dwie litery R zwrócone tyłem do siebie.
A więc to było wyznanie mordercy! Przygotowując mieszkanie na przyjazd Qwillerana, zamalowano
je w pośpiechu i dla dodatkowego kamuflażu zasłonięto obrazem. Czy Koko wyczuł świeżą farbę?
Czy może wiedział, że kryje się tam coś szczególnego? Ten kot potrafił wytropić wszystko, co
wykraczało poza normę lub znajdowało się nie na swoim miejscu.
- Bystry z ciebie facet - pochwalił kota, który w odpowiedzi kilkoma susami podążył do kuchni i
popatrzył znacząco na pustą miseczkę. Qwilleran podawał mu właśnie należny przysmak, kiedy
zadzwonił telefon. Odebrał w bibliotece i usłyszał znajomy głos z Moose County.
- Cześć, Qwill. Właśnie czytałem o tobie w stanowym wydaniu „Rampage” - oznajmił Arch Riker.
- Niech to diabli! Nie chciałem, żeby konkurencja tak od razu dowiedziała się, po co tu jestem -
odpowiedział Qwilleran. - Oficjalna wersja brzmi tak, że zamierzam napisać książkę o
„Casablance”, co jest zresztą do pewnego stopnia zgodne z prawdą - no i żeby uciec przed surową
zimą na północy.
- Książka nie zając, na razie mógłbyś podesłać mi jakiś tekst dla gazety - rzekł redaktor.
- Właśnie pracuję nad czymś takim. Kilka minut temu przerwał mi nadworny detektyw. Znalazł
mianowicie pewne poszlaki dotyczące morderstwa i samobójstwa, które miały miejsce w tym
apartamencie.
- Jakiego morderstwa? Jakiego samobójstwa? O żadnych zbrodniach nie było jak dotąd mowy.
- Ponoć była to kłótnia kochanków, przynajmniej tak wszyscy twierdzą. Jednak gdy Koko zaczyna
węszyć po swojemu, od razu wiem, że coś tu się nie zgadza.
- Daj sobie spokój, Qwill. Nie pakuj się w sprawy, które ciebie nie dotyczą - ostrzegł go Riker. -
Skup się na tym, po co tam pojechałeś, i wracaj czym prędzej do nas, póki jeszcze drogi są
przejezdne. Jak dotąd szczęście nam sprzyjało, śnieg ciągle nie spadł, ale ponoć już zbliża się do nas
znad Kanady. Swoją drogą, mogliby ograniczyć się do eksportu serów i nie sprzedawać nam swojej
pogody.
Qwilleran nie odpowiedział nic na jego przestrogi, bardzo bowiem nie lubił, żeby go pouczać, co ma
robić, a czego nie.
- Jeśli będziesz się widział z Polly, nie mów nic o morderstwie - poprosił. - Ona się strasznie
niepokoi. Myśli, że morderstwo jest zaraźliwe, jak ospa wietrzna.
Kiedy zakończył rozmowę, Koko siedział wyprostowany na biurku i spoglądał na niego z nadzieją.
Wyraźnie liczył, że ktoś się nim zajmie. Qwilleranowi zrobiło się go żal. Kiedyś wspólnie wynaleźli
zabawę ze słownikiem, która dostarczyła im obu sporo rozrywki.
- Dobra, sprawdźmy teraz, czy uda nam się zagrać w scrabble'a - powiedział do kota, rozsypując
płytki na stoliku. - Wybierz kilka liter, a ja spróbuję z nich ułożyć słowo.
Koko popatrzył na drewniane kwadraciki, najwyraźniej nie wiedząc, czego się od niego oczekuje,
więc Qwilleran wykonał ręką gest przypominający ruch kociej łapy. Koko w mig zrozumiał i
wylosował E, H, I, S, A, P oraz W Qwilleran od razu ułożył z nich słówko WHIPS.
- Łączna wartość tych liter wynosi trzynaście punktów - wyjaśnił - a tych, których nie użyłem - dwa.
To znaczy, że wygrywam trzynaście do dwóch. Jeśli chcesz uzyskać wysoki wynik, musisz wybierać
spółgłoski takie jak X albo Q i nie za wiele samogłosek.
I Koko jakby zrozumiał, bo szło mu coraz lepiej i wynik zbliżał się do remisu, kiedy Qwilleran
musiał już się zbierać do wyjścia.
- Nie obraź się - powiedział do kota - ale z Hrabiną jednak trochę lepiej mi się grało.
Pojechał taksówką do centrum i zjadł kolację w arabskiej restauracji, by potem udać się na wernisaż
do galerii „Bessinger-Todd”. Senny spokój, jaki zazwyczaj panował w kanionach pośród
wysokościowców dzielnicy finansowej, zakłóciło ożywienie wokół galerii. Samochody podjeżdżały
jeden za drugim. Obsługa, czyli trzech młodych ludzi w czerwonych kombinezonach, uwijała się jak
w ukropie, odstawiając je na parking. Z wnętrza budynku dobiegał głośny gwar. Drzwiami
frontowymi napływali wciąż nowi goście, a przestrzeń ekspozycyjna już tłoczna była od miłośników
sztuki, choć akurat sztuką najmniej się tu zajmowano. Jak zwykle na takich imprezach goście
przechadzali się, przepychali do bufetu z szampanem i przekrzykiwali wzajemnie, by usłyszano ich
mimo głośnej muzyki, podczas gdy muzykanci podkręcali wciąż wzmacniacz, by słyszano ich w tym
hałasie. Qwilleran odniósł wrażenie, że w centrum uwagi znajduje się jakiś młody człowiek o
jasnych, sięgających do ramion włosach, wyższy od wszystkich innych o głowę.
Qwilleran nie zauważył nikogo znajomego prócz Jerome'a Todda i skwaszonej pani krytyk z „Daily
Fluxion”. Alkoholem nie był zainteresowany, a do bufetu z przekąskami i tak nie zdołałby się
dopchać, zresztą był po kolacji. Spośród dzieł sztuki żadne nie zwróciło jego uwagi na tyle, żeby
chciał je powiesić w swym składzie jabłek, o ile rzeczywiście zdecydowałby się kiedyś przerobić go
na siedzibę. Najbardziej rzucały się w oczy trzy wielkiego formatu obrazu przedstawiające ludzi
łapczywie pochłaniających hamburgery i hot-dogi, najwyraźniej pędzla tego samego malarza, który
popełnił makaronową orgię szpecącą apartament numer 14-A.
Na antresoli było mniej ludzi, a poza tym, że umknął przed ściskiem, znalazł tam całkiem interesującą
kolekcję wyrobów ceramicznych, szklanych oraz małych form rzeźbiarskich ze stali i brązu.
Szczególnie zaciekawiły go ceramiczne dyski wystawione na miniaturowych sztalugach. Wyglądały
jak zrobione z ciasta ozdobionego falującymi smugami cienkiej niczym papier gliny, utrzymane w
ciemnobrązowej, dymnej tonacji.
Przyglądał im się z zainteresowaniem, gdy nagle za jego plecami rozległ się gromki głos:
- Niech mnie diabli, jeśli to nie najwspanialsze wąsy na wschód od Missisipi!
Odwrócił się i ujrzał wysoką, szczupłą kobietę o siwych włosach przyciętych w grzywkę. Rozpoznał
nestorkę tutejszych rzeźbiarzy zajmujących się ceramiką.
- Inga Berry! - wykrzyknął. - Co za spotkanie!
- Qwill, myślałam, że już nie żyjesz, dopóki dziś rano nie przeczytałam o tobie w gazecie. To
prawda, co tam piszą?
- Nigdy nie wierz ani jednemu słowu, które przeczytasz w „Morning Rampage” - ostrzegł ją. -
Mogłabyś mi coś o tym powiedzieć? - wskazał ceramiczne dyski.
- Podobają ci się takie małe bździnki? - spytała, marszcząc groźnie brwi. Inga Berry słynęła z
wielkich ceramicznych naczyń pokrywanych misterną glazurą.
- Pociągają mnie w jakiś tajemniczy sposób - wyznał. - Prawdopodobnie dlatego, że wyglądają jak
coś do jedzenia. Chętnie bym sobie taki kupił.
Artystka szturchnęła go żartobliwie pięścią w pierś.
- Zuch chłopak! To moja najnowsza partanina! Nazywam je „mini-dyski”.
- Gdzie się podziały twoje wielkie wazy?
Pokazała mu dwie zniekształcone dłonie.
- Artretyzm. Kiedy kciuki odmawiają posłuszeństwa, nie da się już nic robić na kole garncarskim,
natomiast z taką drobnicą radzę sobie przy użyciu wałka do ciasta.
- W takim razie gratulacje z powodu udanej partaniny. Jak to się dzieje, że mini-dyski wyglądają tak
apetycznie?
- Odpowiednie dawkowanie dymu podczas wypalania.
- Twój kieliszek jest pusty. Może jeszcze szampana? Skrzywiła się z niesmakiem.
- Nic nie poczuję, choćbym nawet wypiła galon tego sikacza. Urwijmy się z tego domu wariatów i
łyknijmy jakiejś uczciwej wódy - odgarnęła nerwowo grzywkę.
Qwilleran torował drogę przez tłum, artystka podążała za nim, lekko kulejąc.
- Niezła imprezka, Jerry! - zawołała w stronę Todda, gdy wychodzili, a Qwilleran pokazał
marszandowi dłoń z uniesionym kciukiem, co z jego strony było raczej uprzejmością niż wyrazem
prawdziwej aprobaty.
Gdy znaleźli się już na chodniku, Inga odetchnęła.
- Uff! Tłok zaczyna działać mi na nerwy. Chyba się starzeję. Wernisaże w „Bessinger-Todd” nigdy
nie gromadziły takich tłumów, dopóki ta paskudna historia nie narobiła galerii reklamy.
- Ingo, masz samochód? - spytał.
- Przyjechałam autobusem. W mieście samochód to tylko kłopot, zwłaszcza kiedy się ma moje lata.
- Ja też jestem bez wozu... halo! Proszę wezwać taksówkę! - zawołał do jednego z czerwonych
kombinezonów.
- Wiesz, zbliżam się już do osiemdziesiątki - wyznała Inga, przygładzając potarganą grzywkę. - Teraz
życie zaczyna się na dobre. Nikt niczego od ciebie nie oczekuje, wszystko ci wybaczą...
- Dalej uczysz na akademii?
- W zeszłym roku przeszłam na emeryturę. I dobrze, bo miałam dość tego szamba i pieprzenia w
bambus. Kiedy byliśmy młodzi, mieliśmy coś do powiedzenia i mówiliśmy to, mocnym głosem.
Natomiast teraz...
Qwilleran pomógł jej wsiąść do taksówki.
- Może wpadniemy do mnie, do „Casablanki”? Tak się składa, że mam flaszkę burbona.
- Klawo! Tak do mnie mów. W latach trzydziestych nieźle tam szaleliśmy. Obniżyli wtedy czynsze,
więc wprowadziło się tam mnóstwo artystów i zaczęły się przyjęcia nie z tej ziemi. Piwo w wannie,
gołe modelki w windach... to były czasy! Wtedy ludzie umieli się bawić - a kiedy taksówka zajechała
przed „Casablancę”, stwierdziła: - Niedługo już ta rudera postoi. Podpisałam petycję KOC-u, ale nic
z tego nie będzie. Skoro Pennimanowie dogadali się z władzami i chcą zrównać budę z ziemią, to
jakby „Casablanki” już nie było.
- Jeśli chodzi o windę, to wsiadasz na własne ryzyko - ostrzegł ją, gdy nadjechała Stara Zielona.
- Dalej masz te piękne koty?
- Kto tu kogo ma? W każdym razie Koko na pewno już wie, że zaraz będziemy na czternastym, i
powita nas w drzwiach. Widziałaś kiedyś apartament Bessinger?
- Nie, ale dużo o nim słyszałam. Ta historia z jej śmiercią we łbie mi się nie mieści. To była
porządna dziewucha. Mało mnie obchodzi jej życie osobiste, ale za to wiem, że zawsze była fair
wobec artystów, co o większości marszandów trudno powiedzieć. A o jej mężu trudniej niż o innych.
- Nie wiedziałem, że była zamężna, chociaż rzeczywiście, w nekrologu była wzmianka o córkach.
- Pewnie, że była! Ona i Jerome Todd byli małżeństwem przez wiele lat, kiedy jeszcze mieszkali w
Des Moines. Rozwiedli się już tutaj.
- Ale najwyraźniej pozostali przyjaciółmi?
- I tak, i nie, jak plotka głosi. Mówiąc brutalnie, nie mam pojęcia, co ona w tym facecie widziała.
Zimny jak zdechła ryba! W każdym razie rzeczywiście, dalej wspólnie prowadzili interesy. Ona
wyszukiwała talenty, on był i jest niezły, jeśli chodzi o biznes - to znaczy niezły, bo potrafi zadbać o
siebie, z punktu widzenia reprezentowanych przez niego artystów wygląda to już znacznie gorzej.
Stara Zielona dobrnęła wreszcie na szczyt i zatrzymała się z łomotem tak głośnym, jak gdyby walnęła
w dach, a gdy Qwilleran otworzył drzwi do apartamentu numer 14-A i zapalił światło, ujrzeli Koko
wychodzącego im na spotkanie dostojnym krokiem, z podniesionymi uszami.
- Cześć, cwany urwisie - powitała go Inga. - Szlachetny profil! Smukły ogon! To się nazywa rysunek!
Brawa dla projektanta. A gdzie jest drugie kocisko?
- Pewnie śpi na łóżku wodnym. Artystka ogarnęła wnętrze okiem znawczyni.
- Tip-top! Tandeta w najlepszym stylu.
- Poczekaj, aż zobaczysz galerię - Qwilleran otworzył drzwi i zapalił reflektory podświetlające
grzybowe obrazy, zagłębienie pośrodku i dobrze wyposażony barek.
- Na drinka zapraszam raczej do biblioteki, ale chciałem, żebyś zobaczyła te dzieła.
Inga skinęła głową.
- Znałam Rossa, kiedy był jeszcze studentem, zanim odnalazł swój styl i zaczął malować grzyby.
Teraz jego obrazy warte są krocie... co ten kot wyprawia?
Koko próbował wejść pod dywan przy barku.
- Wyraża swą radość na twój widok, Ingo - załadował na tackę butelkę burbona, wodę mineralną,
szklanki i wiadro na lód. - Zapraszam do biblioteki. Rzuć okiem na albumy, a ja tymczasem przyniosę
z kuchni lód.
Gdy wkroczył do biblioteki z tacą, Inga podziwiała księgozbiór.
- Jeżeli będzie licytacja, na pewno się zgłoszę. Dla mnie to jedyna szansa, żeby kupić takie albumy.
Qwilleran napełnił szklaneczki.
- Nie liczyłbym na to, Ingo. Przez morderstwo każdy przedmiot z tego mieszkania nabiera szczególnej
wartości. Obawiam się, że ceny będą kosmiczne.
- To wstrętne, nie? - zauważyła. - Kiedyś taka rzecz jak morderstwo budziła oburzenie. Teraz
powoduje wzrost cen - uniosła szklankę. - Za pamięć tych dwojga dzieciaków. Nie mogę pojąć, że
Ross zrobił coś takiego.
- Sekcja zwłok wykazała obecność narkotyków. Potrząsnęła głową.
- Nie do pojęcia. Jaki tam z niego ćpun? Wiesz, on miał właśnie hopla na punkcie zdrowego trybu
życia. Nie żeby się odchudzał czy uprawiał jogging albo coś w tym rodzaju, ale akurat kwestia tego,
co wprowadza do swojego organizmu, była jego obsesją. Zdrowa żywność, te rzeczy. Był czymś w
rodzaju wegetarianina.
- A wiesz coś, jak układał się jego związek z Lady Di?
- No, i tu jest pies pogrzebany! - stwierdziła Inga. - Z tego, co wiem, to właśnie była przyczyna
rozpadu jej małżeństwa.
- Oficjalna teoria głosi, że Ross powodowany był zazdrością. Di znalazła sobie nowego
protegowanego...
Inga uniosła oczy ku niebu przez swą siwą grzywkę.
- ... którym to protegowanym był niejaki Rewayne Wilk. Pewnie widziałeś go dziś na wernisażu.
- Możesz to przeliterować? - zażądał Qwilleran.
- R-E-W-A-Y-N-E W-I-L-K. Wysoki blondyn z długimi włosami i przedziałkiem na podbródku. Nie
mogłeś nie zauważyć jego trzech arcydzieł. Jedzący pizzę, Jedzący hot-dogi i Jedzący hot-wings. Cóż
mogę rzec?... Van Gogh ograniczył się do kartofli - i dobrze.
- Mogę ci dolać?
- Pacierza i burbona nie odmawiam.
- Pewnie słyszałaś o wyznaniu winy namalowanym przez Rossa na ścianie - powiedział, napełniając
jej szklaneczkę. - Dzisiaj je znalazłem. Zostało zamalowane, ale litery widać dość wyraźnie.
- Gdzie? Pokaż.
Gdy podchodzili do krwawego obrazu, Koko szedł krok w krok za nimi, jakby wiedział, o co chodzi.
Qwilleran zdjął bohomaz ze ściany i podświetlił napis nieosłoniętą żarówką.
- To dziwne, napisał jej imię z błędem. Biedny chłopak! Miał talent jak cholera i całe życie przed
sobą, no i wszystko diabli wzięli.
- Skoro już mówimy o zmarnowanym życiu - Qwilleran zmienił temat - czy znasz Adelaide Plumb?
- Osobiście nie, ale plotki o niej słyszałam już czterdzieści lat temu.
- Znasz historię o tym, jak sprzedała swojego narzeczonego za grube miliony, żeby ocalić
„Casablancę”?
- To niezupełnie tak. Została do tego zmuszona.
- Co masz na myśli?
- To był pomysł jej ojca! Wszyscy myśleli, że poświęciła się dla niego, a tymczasem to ten bydlak ją
zmusił... Wiem, co mówię, akurat w tamtych czasach bywałam tu codziennie... Która jest godzina? Bo
gaworzymy tu sobie, a ja już muszę zmykać. Mieszkam teraz w pensjonacie „Złota Jesień” i jeżeli nie
pojawię się przed jedenastą, zaczną dzwonić po szpitalach i kostnicach.
- Odwiozę cię do domu - zaoferował się Qwilleran.
- Wystarczy, że wezwiesz mi taksówkę.
- Ingo - oświadczył stanowczo - nie spuszczę cię z oczu, nim nie dostarczę cię do „Złotej Jesieni” i
nie otrzymam pokwitowania.
- No cóż, to chyba jedna z dodatkowych zalet wieku sędziwego - stwierdziła, przygładzając z
zadowoleniem grzywkę.
Koko odprowadził ich do drzwi.
- Niedługo wracam - obiecał Qwilleran, a kiedy zjawił się z powrotem, kot już na niego czekał.
Zaprowadził go do biblioteki i przeciągnął się z przednimi łapkami opartymi o pudełko scrabble'a.
- Nie czas na gry, mój stary - sprzeciwił się Qwilleran. - Mamy sprawy do omówienia.
Koko usiadł z wyciągniętą szyją, przyglądając się czujnie, jak Qwilleran otwiera kolejne albumy, a
potem zagląda do szuflady i wyjmuje z niej bransoletkę, którą Koko znalazł za poduszką sofy.
- Inga ma rację - powiadomił kota. - Lady Di podpisywała swoje książki imieniem Dianne, przez
dwa „n”. Ten van Gogh to prezent od Rossa, a dedykacja brzmi „dla Dianne od Rossa”. Bez błędu.
Na bransoletce, którą od niego dostała, również figuruje podwójne „n”. Dlaczego na ścianie miałby
napisać „Diane”?
- Yow! - zachęcił go do dalszych rozważań Koko.
- Dlaczego miałby podpisywać swoje tak zwane wyznanie winy znakiem, którym sygnował obrazy?
Na bransoletce jest po prostu „Ross”, w dedykacji również - Qwilleran przygładził wąsy. - Wygląda
na to, że samobójstwo zostało upozorowane. Zabójca nafaszerował go narkotykami i zrzucił z tarasu,
a potem poszedł do jego pracowni po tubkę czerwonej farby.
- Rrrrrrrrrr - zgodził się Koko.
- Jutro porozmawiamy sobie z porucznikiem Hamesem, niech spróbuje się dowiedzieć, kto tak
naprawdę zamordował Lady Di i zrzucił jej kochanka z tarasu na tyłach budynku, akurat w miejscu,
gdzie jest najciemniej.
Kot uderzył ogonem o stół - dwa razy z rzędu.
- Owszem, sprawców mogło być dwóch.
Rozdział czternasty
Od autorki: w tej książce nie ma rozdziału trzynastego.
Wczesnym rankiem w sobotę Qwilleran zadzwonił do wydziału zabójstw i zostawił wiadomość dla
porucznika Hamesa. Gdy po kilku minutach zadzwonił telefon, spodziewał się rozmowy z
detektywem, lecz zamiast tego usłyszał kojący głos Polly Duncan.
- Gdzie byłeś wczoraj wieczorem? - odezwała się. - Dzwoniłam do ciebie.
- O której?
- Tuż po jedenastej, kiedy zaczęła obowiązywać taryfa ulgowa. Żeby podrażnić się z nią nieco,
oświadczył:
- Odwoziłem do domu pewną kobietę. Spotkałem ją na wernisażu w galerii, a potem wpadliśmy do
mnie na kilka drinków.
Po drugiej stronie przez chwilę panowało zakłopotane milczenie.
- Kto to taki?
- Artystka.
- Czy ty ją... poderwałeś?
- Nie, znamy się od dawna. Nie musisz się martwić, Polly. Ma osiemdziesiąt lat i cierpi na artretyzm.
Czy dzwoniłaś w jakiejś konkretnej sprawie?
- Tak, żeby ci powiedzieć, że czytałam o tobie w „Morning Rampage”. Nie kupuję jej, ale biblioteka
dostaje egzemplarz. Przede wszystkim jednak chciałam ci podziękować za tę piękną torebkę. To
najładniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek miałam! Bardzo miło, że o mnie pamiętałeś, mój kochany,
chociaż przez to jeszcze bardziej za tobą tęsknię.
- To taki drobiazg na dowód, że myślę o tobie, choć bywam molestowany przez różne kobiety i
przebywam w otoczeniu artretycznych osiemdziesięciolatek oraz postrzelonych dziedziczek fortuny.
Winnie Wingfoot pominął na tej liście, chociaż na samą myśl o niej poczuł leciutki zawrót głowy.
- Jak się sprawuje nasz nienasycony kotek?
- Jest niepoprawny! Wczoraj wieczorem przyniosłam do domu dwa małe kotleciki baranie na kolację
i jak tylko je rozpakowałam, wskoczył na stół i ukradł mi jeden z nich.
- Jakieś wieści, jeśli chodzi o powozownię pani Gage?
- Owszem, będę mogła ją wynająć pod warunkiem, że przypilnuję jej domu, kiedy ona wyjedzie na
Florydę. Tak więc kiedy wrócisz, Qwill, twoje mieszkanie będzie wolne. Czy już coś postanowiłeś?
- Muszę przetestować jeszcze osiemnaście restauracji, nim będę gotów stawić czoła gulaszowi w
Moose County.
- Och, Qwill! Przecież tu nie jest aż tak źle! Gdzie wczoraj jadłeś kolację?
- W centrum, w arabskiej restauracji - hummus, pita, kebab i tabbouleh.
- Sam?
- A jakże, w charakterze dowodu zachowałem rachunek, na którym widnieje zapis „jedna osoba”.
Gawędzili tak jeszcze przez chwilę, aż Polly poprosiła go:
- Uważaj na siebie, naprawdę. Wiesz, kochany, że gdyby coś ci się stało, pękłoby mi serce.
- Będę uważał - obiecał.
Gdy wychodził na śniadanie, ku swemu zaskoczeniu odkrył, że sobotni poranek to czas istnego
karnawału w hallu „Casablanki”. Lokatorzy wychodzili na zakupy, zmierzali do pralni, opłacali
czynsz, odbierali rzeczy dostarczone z pralni chemicznej, przynosili kasety wideo wypożyczone na
weekend, szli do biblioteki oddać książki, wybierali się na jogging i zajmowali się tysiącem innych
rzeczy, które należy załatwić w wolny dzień, jeśli jest się człowiekiem pracy lub studentem.
Ożywienie panowało nawet pośród osób starszych i niedołężnych: dwie starsze panie, które
zazwyczaj krążyły po korytarzach w pikowanych szlafrokach, tego dnia były wystrojone i opowiadały
wszystkim, że wybierają się z wizytą do przyjaciółki mieszkającej w domu opieki. Pani Tuttle była
bardzo zajęta przyjmowaniem skarg i wypisywaniem pokwitowań za czynsz. Rupert udzielał
instrukcji młodemu człowiekowi, który dość nieudolnie zabierał się do czyszczenia podłogi mopem.
Napoleon i Kociątko pałętały się pod nogami.
Qwilleran kupił nieco przysmaków dla swych podopiecznych w okolicznych delikatesach i wrócił do
budynku. Przed windą spotkał ostatnią osobę, jaką miał ochotę ujrzeć. Jednak ku jego zdziwieniu
Isabelle Wilburton była trzeźwa i prezentowała się całkiem schludnie w białej bluzce oraz spódnicy
khaki. Poprzednio widywał ją albo w poplamionej podomce, albo w sukience koktajlowej -
pomijając jej występ w futrze. Niosła na rękach kotkę owiniętą błękitnym ręcznikiem.
- Posłuchałam pańskiej rady, panie Qwilleran - oznajmiła. - Jaka śliczna, prawda? Nazywa się
Cukiereczek.
- Rzeczywiście, przemiłe kociątko - zgodził się - będzie pani miała dobre towarzystwo.
- Może zjadłby pan z nami kolację dziś wieczorem? Przyrządzamy wołowinę z jarzynami. Mam
nadzieję, że będzie smaczna. Nie gotowałam już od stuleci.
- Dziękuję za pamięć - wykręcił się - ale jestem już zaproszony na dziś wieczór.
- W takim razie może jutro? - nie dawała za wygraną.
- Niestety, niedzielę mam zarezerwowaną na spotkanie z działaczami KOC-u. To ważne, bo
zamierzam napisać książkę o historii „Casablanki”.
- Naprawdę? Mogłabym panu niemało opowiedzieć. Moi dziadkowie wynajmowali tu apartament w
latach dwudziestych, kiedy to było takie eleganckie miejsce. Babcia opowiadała mi różne historie o
tym budynku.
- Będę to miał na uwadze. Dziękuję za chęć pomocy - skłonił się uprzejmie, choć w rzeczywistości
aż skręcało go od obrzydzenia. - Listonosz już był?
Isabelle pomachała kopertą.
- Tak, poczta właśnie przyszła.
Wyraźnie cieszyła się z tego powodu, z czego należało wnioskować, że wewnątrz znajdował się czek
zapewniający jej możliwość przetrwania.
Qwilleran poszedł więc do pomieszczenia, gdzie znajdowały się skrzynki. Drzwi zatarasował Ferdie
Le Bull w T-shircie napiętym na potężnej klatce piersiowej. Rzucił Qwilleranowi groźne spojrzenie,
które w jego pojęciu było radosne i serdeczne.
- A te zdjęcia to kiedy? - spytał grzecznie.
- Zdjęcia? A, fotografie apartamentu panny Plumb? Kiedy tylko wyrazi na nie zgodę.
- Można kiedykolwiek, bez problemu. Ona i tak nigdzie nie wychodzi.
- W porządku. Dam znać fotografowi, a on zadzwoni do pana, żeby się umówić.
- Strasznie się na to napaliła - wyjaśnił dwornie lokaj. - Ja też będę na zdjęciu? - przesunął dłonią po
ogolonej na łyso głowie.
- Prawdopodobnie.
- Facet gra w brydża?
- O to już będzie pan musiał go sam zapytać - zakończył rozmowę Qwilleran.
Zachęcony tą pomyślną wiadomością, Qwilleran postanowił zabrać się na serio do pisania. Czekając
na windę, uznał, że tekst powinien stanowić około trzydziestu procent książki, a resztę objętości
należy poświęcić czarno-białym fotografiom, takim jak widoki hallu i restauracji „Pod Palmami”,
portrety sławnych osobistości, fotografie starych samochodów i wizerunki dawnych mieszkańców w
strojach z poszczególnych epok - od edwardiańskiej, poprzez chłopczyce z lat dwudziestych, po
wczesne lata trzydzieste. W środku książki znalazłyby się kolorowe fotografie przedstawiające
wnętrza w stylu art déco, jak również zbliżenia unikatowego wazonu z prochami Harrisona Plumba,
kubistycznych chodników i poduszek, miedzianego ekranu kominkowego z hebanowymi wstawkami,
stolików o kanciastych nóżkach, zdjęcia klubowych foteli i ich zmysłowych krzywizn oraz ścian
zawieszonych oprawionymi w ramki francuskimi fotografiami z lat dwudziestych. Przepych nie z tego
świata. Na frontyspisie znajdzie się zdjęcie Adelaide St. John Plumb z wyskubanymi i
wyrysowanymi ołówkiem brwiami, przylizanymi włosami, siedzącej na pikowanej kanapie i
nalewającej herbatę - żywy relikt zamierzchłej przeszłości „Casablanki”.
Przed opracowaniem tekstu trzeba będzie zrobić wywiady z lokatorami mieszkającymi tu od
niepamiętnych czasów; z pewnością znajdą się takie osoby ukryte gdzieś w różnych zakamarkach
budynku i żyjące w spłowiałym blasku dawnej świetności. Szkoda, że pani Button nie pożyła trochę
dłużej. Być może trzeba będzie porozmawiać nawet z Isabelle Wilburton.
Gdy tak rozmyślał, rozsunęły się podwoje Starej Czerwonej i ujrzał siwowłosą menedżerkę
restauracji „Roberto” w towarzystwie znacznie młodszego mężczyzny o bladej twarzy. Był to właśnie
ten człowiek, który miał opatrunek zamiast ucha.
Charlotte Roop wprost tryskała szczęściem.
- Och, panie Qwilleran! - zawołała. - Pragnę panu przedstawić mojego przyjaciela, Raymonda
Dunwoody'ego... Ray, to jest pan Qwilleran, o którym ci tyle opowiadałam.
Podczas nieuniknionej wymiany grzeczności Qwilleran ze wszystkich sił starał się nie patrzeć w
miejsce, gdzie powinno znajdować się ucho rozmówcy.
- W sobotę zawsze idziemy na miasto zjeść lunch i potem do kina. Bilety na wczesne seanse są
tańsze, a ja muszę być w restauracji dopiero o czwartej.
- Mam nadzieję, że czeka państwa miłe popołudnie. W każdym razie pogoda sprzyja - zauważył
uprzejmie Qwilleran.
Stara Czerwona odjechała bez niego i teraz musiał czekać na Starą Zieloną, rozmyślając o tym, jak
niezwykłą parę stanowiło tych dwoje: wciąż trajkocząca coś Charlotte ze swymi manierami starej
panny i włosami siwymi niczym wata cukrowa oraz ten Raymond Dunwoody, mężczyzna poniżej
czterdziestu pięciu lat, bez ucha, o pustym spojrzeniu. Gdy winda nadjechała i otworzyła się
niechętnie, wysiadła z niej radosna pasażerka dźwigająca kosz prania, najwyraźniej w drodze do
piwnicy, i zaświergotała:
- Ho, ho! Wreszcie zamieszkał u nas ktoś sławny i bogaty! - po czym roześmiała się głośno.
- Gdybym rzeczywiście był sławny i bogaty, nie mieszkałbym w starej, poczciwej „Casablance” -
stwierdził Qwilleran, zmuszając się do uśmiechu, który skrywał głęboką irytację. Wysiadł na trzecim
piętrze i na czternaste wspiął się po schodach, przeklinając w duchu Sashę jak-jej-tam, która
wyjawiła tajemnicę jego statusu finansowego. Rola emerytowanego żurnalisty odpowiadała mu w
zupełności, natomiast rola milionera w najmniejszym stopniu. Brał nawet pod uwagę możliwość
przeprowadzki do „Penniman Plaza”, ale od razu przypomniał sobie, że takie hotele nie przyjmują
gości z kotami.
Idąc pod górę, usłyszał syrenę karetki, która zatrzymała się pod domem. Znów coś się stało! Kto to
tym razem?
Pod drzwiami numeru 14-A znalazł wycinek z gazety opatrzony I na marginesie notką nagryzmoloną
przez Amber: „Widziałeś to?” Był to fragment strony biznesowej sobotniego wydania „Morning
Rampage” - wywiad udzielony gazecie przez jeden z filarów firmy „Penniman, Greystone & Fleudd”.
Rexwell Fleudd oznajmiał w nim, że deweloper ma już najemców na połowę powierzchni w
„Bramie Alcazar”, a budowa ruszy szybciej, niż się spodziewano. Na zdjęciu u góry szpalty ujrzał
podłużną, wąską twarz z wydatnymi kośćmi policzkowymi i modelowane włosy przedsiębiorcy.
Qwilleran z obrzydzeniem zmiął papier i cisnął go do kosza.
Natychmiast rozległ się delikatny tupot aksamitnych łapek dobiegający z sypialni, a w następnej
chwili śpiąca królewna Yum Yum dała nura do kosza, by wydobyć zmięty wycinek. Chrzęst
zgniatanego papieru był dźwiękiem, który budził ją z najgłębszego snu. Qwilleran jednak odebrał jej
trofeum, bo nie chciał, żeby przeżuwając papier, najadła się przy okazji farby drukarskiej.
Yum Yum oczywiście była oburzona, więc by jej to wynagrodzić, zaczął głaskać futerko kotki,
prawiąc przy tym wytworne komplementy i wychwalając jej urodę, nieopisany wdzięk i szlachetny
charakter. Zaczęła mruczeć - a potem poszła z powrotem do łóżka.
Co się dzieje? Dlaczego zrobiła się taka rozleniwiona? - zastanawiał się. Czy z powodu smogu? A
może to stres?
Koko tymczasem czekał już przy scrabble'u gotowy do akcji. Pierwszą partyjkę Qwilleran przegrał
tak sromotnie, że postanowił zmienić zasady gry, dopuszczając nazwy własne, wyrażenia slangowe,
skrótowce i słowa obce. Jednak nawet z tym handicapem kot wciąż wygrywał, a Qwilleranowi
pozostawała tylko satysfakcja z ułożenia słów takich jak IKSJON, MERCI, CIAO i ROTFL. Pod sam
koniec skomponował słowo krótkie, ale treściwe, które wkrótce miało się okazać prorocze: UPS.
Popołudnie zamierzał spędzić w bibliotece, więc po drodze do centrum wstąpił do „Penniman Plaza”
na lunch. Bar przekąskowy znajdował się na półpiętrze. Gdy Qwilleran wszedł właśnie na jadące
pod górę schody ruchome, usłyszał tuż za sobą łamiący się głos:
- Pomocy!
Nie zdążył się odwrócić, uchwycił tylko kątem oka widok niechlujnej siwej brody. W tej samej
chwili ktoś chwycił go za ramię. Odtąd wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie: jego dłoń
sięgała do poręczy... lecz nie zdołała za nią chwycić... przewracał się do tyłu... a jego stopy nadal
wjeżdżały pod górę... stopnie za nim zbliżały się na spotkanie jego kręgosłupa... schody zaś nadal
jechały pod górę, podczas gdy on leżał na plecach, przybywając już niemal na półpiętro stopami do
przodu.
Przez chwilę leżał, oszołomiony, w tej groteskowej pozycji, dopóki krzyki gapiów nie przypomniały
mu wypadku na torach metra, co spowodowało, że natychmiast oprzytomniał. Zostało mu tylko kilka
sekund, żeby przerzucić w wąskiej przestrzeni ugięte nogi na bok, poniżej głowy, dźwignąć się na
kolana i wstać. Gdy metalowe stopnie wsuwały się pod podłogę, był już wyprostowany, kilka par rąk
pomogło mu wylądować bezpiecznie na stałym lądzie.
- Nie jest pan ranny? - zatroszczył się ochroniarz.
- Chyba nie - odparł Qwilleran. - Tylko trochę zaskoczony.
- Pan pozwoli, zaprowadzę pana do kierownika.
- Najpierw wolałbym usiąść i napić się kawy, żeby trochę ochłonąć.
- Kawę dostanie pan tutaj, w barze. Na pewno nic się nie stało? - umundurowany strażnik
wprowadził Qwillerana do nastrojowo oświetlonego wnętrza. - Powiadomię kierownika. Zaraz
kogoś do pana przyśle.
- Pan Qwilleran! Jakiś wypadek? - zawołał barman. Miał rudawe wąsy: Qwilleran rozpoznał
biegacza z „Casablanki”.
- Coś się stało, ale nie bardzo wiem, co.
Na scenę wkroczył kolejny strażnik.
- Byłem na dole i wszystko widziałem. Jeden z tych lumpów, którzy włóczą się po okolicy - a w
dodatku się zataczał - chciał wjechać schodami. Powiedziałem mu, żeby się wynosił, a on złapał tego
pana za ramię.
- Wjechałem na górę głową w dół - wyjaśnił Qwilleran barmanowi. - Co prawda zdarzało mi się już
wpadać nogami do przodu w gorsze sytuacje niż ta, ale przyznaję, że wrażenie jest dość szczególne.
- Proponuję kielicha. Czym mogę służyć?
- Jeśli o mnie chodzi, czas kielichów mam już za sobą, natomiast chętnie napiłbym się mocnej kawy.
- Już się robi.
Qwilleran z rozkoszą upił łyk krzepiącego napoju; tymczasem wokół kręciło się kilka osób personelu
hotelowego, pilnując, żeby nie uciekł, nim pojawi się ktoś z zarządu hotelu.
- Zna pan moje nazwisko, ale ja nie wiem, jak pan się nazywa - zwrócił się do barmana.
- Randy. Randy Jupiter. Doskonale pamiętam pańskie artykuły dla „Fluxion”, mam na myśli te o
restauracjach. Wycinałem je wszystkie, a potem sprawdzałem, kiedy miałem wolny dzień. Za każdym
razem trafiał pan w dziesiątkę!
Qwilleran przygładził wąsy. Wyjątkowo pochlebiało mu, gdy ktoś wycinał z gazety jego teksty.
- Od tamtej pory pojawiło się mnóstwo miejsc, których nie recenzowałem - zauważył. - Nie było
mnie tu przez trzy lata.
- Tak, mamy tu mnóstwo nowych knajp! Zupełnie jakby już nikt nie gotował w domu. Pan tu na długo?
Mógłbym polecić kilka niezłych lokali.
- Mam niezbyt dokładnie określone plany. Zamierzam napisać książkę o „Casablance”, więc długość
mojego pobytu będzie zależała od tego, jak mi się powiedzie zbieranie materiałów.
- W „Rampage” napisali, że chce pan kupić cały budynek - powiedział Jupiter z uśmiechem.
- Kto by wierzył w bzdury, które wypisuje „Rampage”? Lepiej trzymać się „Fluxion”...
- Mówił pan, zdaje się, że to czternaste piętro?
- Numer 14-A.
- Czyli chyba apartament po pani Bessinger. Nigdy go nie widziałem, ale podobno jest niesamowity.
- Jedyny w swoim rodzaju - zgodził się Qwilleran.
Pojawiła się zastępczyni kierownika; Qwilleran zapewnił ją, że nic mu się nie stało i nie widzi
powodu, by zgłaszać jakiekolwiek pretensje do zarządu hotelu. Z przyjemnością dostarczył
atrakcyjnej młodej kobiecie wszystkich informacji, których potrzebowała do raportu, i przyjął talony
na kolację oraz hotelową pralnię chemiczną. Kiedy transakcja została sfinalizowana, barman
zauważył:
- Nie najgorzej.
- Byłoby jeszcze lepiej, gdyby zaproponowała, że zje tę kolację razem ze mną. Stanowiłoby to
prawdziwe zadośćuczynienie za wstyd, jakiego się najadłem. Od dawna pan mieszka w
„Casablance”?
- Zaledwie od kilku miesięcy. Lubi pan jazz?
- Na studiach przepadałem za nim, ale ostatnio mało słucham muzyki.
Qwilleran od razu polubił barmana. Miał swoją własną teorię głoszącą, że wąsacz z wąsaczem
zawsze się dogada. Na tej samej zasadzie ludzie otyli poszukują towarzystwa grubasów, a brodacze
czy długowłosi najchętniej rozmawiają z brodaczami lub długowłosymi.
- Mam fantastyczną kolekcję nagrań starego jazzu. Jak tylko miałby pan chęć posłuchać czegoś w
najlepszym gatunku, jak Jelly Roll albo Duke...
- Ma pan Charliego Parkera?
- Mam wszystko. Wystarczy zastukać do moich drzwi. Numer 6-A.
- W moim apartamencie jest obłędny system hi-fi, a akustyka też jest świetna. Może miałby pan
ochotę wpaść na górę i przynieść trochę nagrań? - zaproponował Qwilleran.
- Bardzo chętnie.
- W takim razie będziemy w kontakcie.
- Proszę dzwonić tutaj albo do domu - Jupiter zapisał na serwetce dwa numery telefonów.
- No dobrze. Teraz pora na lunch.
Lunch w barze przekąskowym Pennimana szczęśliwie upłynął bez jakichkolwiek istotnych wydarzeń.
Również skłaniająca do naukowych badań cisza panująca w dziale historycznym biblioteki wpłynęła
kojąco na Qwillerana. Zajął się selekcją fotografii, a następnie zamówił ich kopie.
Również w apartamencie numer 14-A, gdy wrócił do domu, panowała cisza. Niepokojąca cisza!
Koko z dziwnym roztargnieniem przyglądał się siekaniu rostbefu, a Yum Yum nie pokazała nosa,
dopóki Qwilleran nie udał się do sypialni i nie zaanonsował:
- Czy Kleopatra zechciałaby wstać z łoża i udać się do swej jadalni dla pokrzepienia sił?
Nie przyszło mu do głowy, że nieroztropnie jest lekceważyć brak skupienia ze strony Koko podczas
równie istotnych czynności, tak niezwykłe zachowanie bowiem zawsze stanowiło nieomylną i
złowieszczą zapowiedź nieuchronnie nadciągającej katastrofy...
Rozdział piętnasty
O tak, nieco więcej uwagi poświęconej kotu i Qwilleran domyśliłby się, że jeśli Koko podczas
przygotowywania posiłku nie wykazuje zwykłego zainteresowania, bez wątpienia knuje w swym
brązowym łepku jakiś szatański plan. Jednak Qwilleran miał co innego na głowie, zastanawiał się na
przykład, jak powinien się ubrać na kolację u Courtney'a Hamptona. Amber zaznaczyła, że żaden
szczególny strój nie obowiązuje, a to tylko utrudniało sprawę. Pamiętając kpiący ton, jakim dandys
zapytał go, czy przybywa z prowincji, wybrał kaszmirowy pulower, który musiał zrobić wrażenie na
każdym, kto miał jakiekolwiek pojęcie o cenach swetrów. O umówionej porze zszedł na dół, na ósme
piętro, i zapukał do drzwi Amber. Gdy otworzyła drzwi, dostrzegł wnętrze zagracone kartonami i
plastikowymi workami.
- Dawno się wprowadziłaś? - spytał, gdy szli korytarzem.
- Mieszkam tu od dwóch lat, ale jakoś nie mogę się rozpakować - rozłożyła ręce z rozbrajającym
uśmiechem. - Posłuchaj, muszę ci opowiedzieć to i owo o mieszkaniu Courtney'a, żebyś nie doznał
szoku. Zajmuje jeden z wielkich, starych apartamentów i kiedy urządza przyjęcie, robi to z wielką
pompą, nawet zatrudnia kucharkę i odźwiernego... ale nie ma żadnych mebli!
- Jeśli jedzenie jest dobre, mogę jeść i z podłogi - zadeklarował się Qwilleran. - Nawiasem mówiąc,
chętnie obejrzę jakiś inny apartament, jak dotąd widziałem tylko mój penthouse i tę fanaberię w stylu
art déco na dwunastym.
- O, właśnie. Miałam spytać, jak poszło ci z Hrabiną?
- Doskonale. Graliśmy w scrabble'a, dałem jej trochę wygrać.
- Wy, mężczyźni, jesteście tacy pełni galanterii - kiedy przegrywacie! Po obu stronach drzwi
apartamentu numer 8-A stały dwa starannie przystrzyżone drzewka w doniczkach.
- Wystawia je na zewnątrz tylko wtedy, kiedy przyjmuje gości - poinformowała go Amber, stukając
kołatką.
- Mam nadzieję, że kołatkę z brązu też zabiera do domu, kiedy idzie spać - wtrącił Qwilleran. -
Zeszłej nocy ktoś mi gwizdnął plastikowy kubeł na śmieci.
Drzwi otworzył wychudzony, siwowłosy mężczyzna w białym fraku. Qwilleran już gdzieś widział
tego. staruszka, może w hallu albo w windzie, może w pralni. Za nim pojawił się gospodarz ubrany
w chiński garnitur ze stójką uszyty z czarnego jedwabiu i powitał ich wylewnym orientalnym gestem.
- O, do licha! - zawołała Amber.
- Będziemy grać w chińczyka? - zainteresował się życzliwie Qwilleran, mając w pamięci jego uwagę
o prowincji.
Znaleźli się w obszernym pokoju o ciemnych ścianach, oświetlonym tylko świecami.
Amber nie mogła powstrzymać się od uwagi:
- Widzę, że pani Tuttle znów wyłączyła ci prąd.
Courtney rzucił jej karcące spojrzenie.
- Znajduje się pan - oznajmił Qwilleranowi - w jednym z oryginalnych apartamentów, w którym przez
sześćdziesiąt lat mieszkał pewien sędzia, stary kawaler. Ja tylko pomalowałem ściany na róż
wenecki. Boazerie z czarnego orzecha i drewniane podłogi pochodzą z czasów, kiedy powstał ten
budynek. Proszę mi wybaczyć brak mebli. Kiedy wykonywane są na specjalne zamówienie, trwa to
wprost niewyobrażalnie długo.
- Jasne, najpierw trzeba posadzić drzewa... - rzuciła złośliwa Amber.
Gdy wzrok Qwillerana przyzwyczaił się do półmroku, zdał sobie sprawę, że pokój ma co najmniej
piętnaście metrów długości i jest na tyle przestronny, że nadawałby się na salę balową. W jednym z
rogów urządzono miejsca do siedzenia - dwie kanapy ustawione do siebie pod kątem prostym,
przykryte hiszpańskimi kapami z frędzlami, na których ułożono stosy poduszek o egzotycznym
wyglądzie. Kiedy przyjrzał im się dokładniej, okazało się, że kanapy są w rzeczywistości
wojskowymi pryczami. Funkcję stołu koktajlowego pełniła wielka tafla grubego szkła ułożona na
betonowych blokach. Obok leżał mocno wyleniały perski dywanik, poza nim nic nie zasłaniało
podłogi. Trzy goździki o długich łodygach w wysokim kryształowym wazonie nadawały całości
zdecydowanie nowoczesny wygląd; w blasku świec ten róg pokoju wyglądał niemal jak z jakiegoś
czasopisma wnętrzarskiego.
- Masz nowy chodnik - zauważyła Amber.
- Nie żaden chodnik, tylko autentyczny perski Tabriz, prawie antyk. Zakupiłem go w tym miesiącu od
naszej przyjaciółki Isabelle.
Amber wyjaśniła Qwilleranowi:
- Mówi o Isabelle Wilburton. Systematycznie ogałaca mieszkanie tej biedaczki.
- Pomagam przetrwać nieszczęsnej kobiecinie - rzekł wyniośle Courtney. - Nabytek z zeszłego
miesiąca to obraz, który widzicie nad kredensem. Amerykański, rzecz jasna, prawdopodobnie szkoła
Hudson River. Jutro ma przyjść kurator z muzeum, by ostatecznie potwierdzić tę atrybucję - mglisty
pejzaż oprawiony w bogato zdobioną pozłacaną ramę wisiał nad kredensem zrobionym z dwóch
pokaźnych rozmiarów drewnianych skrzyń, na których stał srebrny serwis do herbaty. - Margarita dla
wszystkich?
- Qwill nie pije - powiadomiła go Amber.
- W takim razie evian? - spytał gospodarz.
- Może być evian - zgodził się Qwilleran - o ile nie ma pan squunk. Hampton zerknął na niego z
niejakim zdziwieniem. Poza Moose
County nikt nigdy i nigdzie nie słyszał o wodzie mineralnej squunk. Courtney zwrócił się do lokaja w
bieli:
- Hopkins, proszę nam przynieść dwie margarity i evian dla tego pana - biały frak zniknął w
ciemnościach, a gospodarz ciągnął swą opowieść: - Początkowo apartament składał się z tego oto
salonu oraz obszernej sypialni bez żadnych wnęk czy garderoby oraz przeogromnej łazienki. Gdzie,
zapytuję, w 1901 roku ludzie wieszali swoje ubrania? I co takiego wyprawiali w łazience, że trzeba
im było tyle miejsca? Szczęśliwie sędzia urządził wnęki na szafy i kącik kuchenny.
- Szkoda, że nie widziałeś poprzedniego mieszkania Courta. Wyglądało jak cela w Leavenworth.
- Mam na imię Courtney - poprawił ją gospodarz, marszcząc brwi.
Hopkins, poruszając się jakby w transie, podał napoje oraz srebrną misę z orzeszkami macadamia.
- Jak udał się wieczór karciany w środę? - spytał Qwilleran.
- Do zniesienia, chociaż obeszłoby się bez rumiankowej herbatki i tego paskudnego ciasta z
kminkiem. Hrabina była moją partnerką. Biorąc pod uwagę, że poza tym zachowuje się niczym duch z
lat dwudziestych, przy stoliku brydżowym po prostu wymiata.
- Kto jeszcze tam był? - zainteresowała się Amber.
- Winnie Wingfoot i ten bezczelny Randy Jupiter. Podejrzewam, że po prostu przekupił Ferdiego, byle
tylko przekroczyć progi Hrabiny - rzekł Courtney, wydymając wargi.
- Moim zdaniem Randy to facet z charakterem - Amber stanęła w obronie wąsacza.
- Ma zbyt wiele charakteru. Właśnie dlatego mu nie ufam, to w złym tonie. W dodatku uprawia
jogging. Wyobrażacie sobie?
- Ależ z ciebie snob, Court.
- Proszę cię: Courtney!
- Randy jest przynajmniej sympatyczny i pełen życia - upierała się. - Większość mieszkańców tego
budynku jest na pół martwa.
- A propos, to mi o czymś przypomina: zgadnij, kto dziś umarł?
- Dobrze, dwadzieścia pytań - zgodziła się Amber. - Mężczyzna?
- Nie.
- W takim razie kobieta. Czy nosiła aparat słuchowy?
- Nie.
- Miała pod osiemdziesiątkę?
- Nie.
- Koło siedemdziesiątki?
- Nie. Nigdy nie zgadniesz.
- Czy mieszkała na siódmym piętrze?
- Nie.
- Czy w zeszłym roku złamała biodro?
- Poddaj się, Amber. Poddaj się! I tak nigdy nie zgadniesz - zapewnił ją Courtney. - Wiem to od
samej madame Defarge, która siedzi sobie za kuloodporną szybą, dzierga i liczy trupy. Otóż dziś do
grona aniołków dołączyła Elpidia.
- Co?! - wykrzyknęła Amber.
- Kto to taki? - zdziwił się Qwilleran.
- Osobista pokojówka Hrabiny - odparła. - Opowiedz, Courtney. Co jej się stało?
- Rzekomo zatrucie pokarmowe, ale osobiście dałbym głowę, że przedawkowała jakieś świństwo.
Funkcja osobistej pokojówki Hrabiny nieuchronnie musi prowadzić do nadużywania zakazanych
substancji.
- Prawdę mówiąc - stwierdził Qwilleran - nigdy nie widziałem ani pokojówki, ani gospodyni
Hrabiny.
- Ta pokojówka była trochę dziwna, za to gospodyni jest bardzo miła - poinformowała go Amber. -
To matka Ferdiego. Ma osobne mieszkanie na drugim, ale Ferdie mieszka na stałe u Hrabiny.
- Dojeżdża co dzień na dwunaste, gdzie co dzień piecze to osławione ciasto z kminkiem - wzdrygnął
się Courtney. - Zapomniałem wam powiedzieć: zaprosiłem Winnie, żeby tu do nas wpadła. Jest z
kimś umówiona, ale obiecała, że zajrzy przedtem na drinka... poznałeś już Winnie, Qwill? Mogę tak
do ciebie mówić, prawda?
- Ależ oczywiście... Nie zostałem przedstawiony pannie Wingfoot, ale widziałem ją. Co za piękność!
- Kiedy patrzę na Winnie - oświadczyła Amber - sama mam ochotę wrócić do domu i przedawkować
jakieś świństwo.
Rozległ się dźwięk kołatki, puls Qwillerana przyspieszył. Przygładził wąsy i zerwał się na równe
nogi, gdy Hopkins wprowadził ubraną w satynową suknię modelkę. Płynęła przez pokój, połyskując
w świetle świec i ciągnąc za sobą po podłodze krótkie futerko trzymane w ręce.
- Winnie, aniele - zwrócił się do niej gospodarz - oto Qwill Qwilleran, który zamierza kupić
„Casablancę”.
- Nieprawda - sprzeciwił się Qwilleran, ściskając dłoń podaną mu omdlewającym gestem.
- Nasze drogi już się skrzyżowały - przypomniała sobie Winnie - Na parkingu, w nader
niesprzyjających okolicznościach. Ufam, że pańskie kłopoty zostały pomyślnie zażegnane.
- Dzięki pani nieocenionej pomocy, panno Wingfoot.
- Proszę mi mówić Winnifried.
- Może margaritę, aniele? - zaproponował gospodarz.
- Z wielką przyjemnością.
Siadła na pryczy obok Qwillerana, któremu oszałamiający zapach perfum i widok długich, smukłych
nóg zawrócił nieco w głowie.
- I proszę, mieliśmy dziś całkiem ładną pogodę - oznajmił, zdając sobie natychmiast sprawę, jak
beznadziejnie to zabrzmiało.
- Orzeźwiającą - zgodziła się grzecznie.
- Kupiłaś ten fortepian Isabelle? - spytał Courtney. - Mówiła, że go oglądałaś.
- Rozważam taką możliwość.
- Grasz? - spytał Qwilleran.
- Owszem, nawet nieźle - pochwaliła się, zerkając z uznaniem na jego wąsy.
Courtney zmienił temat:
- W tym tygodniu zmarła pani Button, a madame Defarge powiada, że będzie wyprzedaż jej rzeczy.
Mam nadzieję, że się nie myli, bo ostrzę sobie zęby na jej Rubensa Peale'a.
Z mroku objawił się Hopkins, niosąc tacę.
- Isabelle wzięła sobie kotka, może ja też się złamię i pójdę w jej ślady. Wczoraj znów była u mnie
mysz.
- Amberino, moja droga - zauważył Courtney - gdybyś u siebie posprzątała, problem przestałby
istnieć. Osiemdziesiąt cztery plastikowe worki to po prostu raj dla tych małych gryzoni... Qwill,
kiedy zakończy się postępowanie spadkowe Bessinger?
- Nie mam pojęcia. Ja tylko wynajmuję jej mieszkanie, i tylko dopóki pracuję nad książką o
„Casablance”.
Courtney wyjaśnił Winnie:
- Qwill jest znanym żurnalistą.
- Cudownie! - oświadczyła.
- Zamierzam porozmawiać z ludźmi, którzy pamiętają jeszcze dawne czasy. Kogo byście polecili?
- Panią Jasper! - rzekli Courtney i Amber unisono.
- Sprząta w „Casablance” od niepamiętnych czasów - dodała Amber - więc możesz od niej usłyszeć
mnóstwo różnych historyjek.
Winnie dopiła drinka, uniosła się z pryczy i oświadczyła:
- Przykro mi niezmiernie, że muszę już opuścić tak inspirujące towarzystwo, ale jestem umówiona na
kolację.
Gospodarz odprowadził ją do drzwi, a Qwilleran półgłosem powiedział do Amber:
- Przypuszczam, że nietrudno jej o zaproszenia na kolacje.
- A co ja mam powiedzieć? - odparła ponurym szeptem. Courtney zapalił świece w mrocznym końcu
pomieszczenia, gdzie na betonowych blokach ułożono deski, tworząc w ten sposób długi, wąski stół.
- Hopkins, możesz już podać kolację - oznajmił.
Zamiast krzeseł dla gości przygotowano postawione do góry nogami skrzynki po pomarańczach
przykryte aksamitnymi poduszkami z frędzlem na każdym rogu.
- Uwaga na drzazgi - ostrzegła Qwillerana Amber.
Środek stołu zdobił bukiet skomponowany z goździków i chwastów uzbieranych na parkingu. Cynowe
naczynia ustawiono na gołych deskach, poza tym stół zdobiły jeszcze cztery wysokie cynowe
lichtarze.
- Gdzieś ty je ukradł? - spytała Amber, a Courtney znów zgromił ją spojrzeniem.
Najpierw pojawiła się zupa z rzeżuchy, następnie ciasteczka krabowe z grzybami shitake, młode
buraczki w galaretce pomarańczowej i dziki ryż. Sałatka z karczochów i kiełków została podana na
talerzach Lalique'a jako osobne danie, a ukoronowaniem posiłku był suflet czekoladowy. Całkiem
nieźle - pomyślał Qwilleran - jak na apartament umeblowany skrzynkami i betonowymi pustakami.
- Czwartego lipca każdego roku - oznajmiła Amber - Courtney wydaje przyjęcie na dachu, taki piknik
z kurczakiem, winem i ciastem owocowym. Z dachu świetnie ogląda się fajerwerki.
- A jak tam można wejść?
- Po schodach z czternastego piętra. Na drzwiach jest napis „wstęp wzbroniony”, ale nigdy nie są
zamknięte. W lecie można się tam opalać.
- Courtney - zagadnął gospodarza Qwilleran - jako ekspert od życia towarzyskiego „Casablanki”
może będziesz w stanie odpowiedzieć mi na kilka pytań. Po pierwsze: jak to jest, że Rupert
właściwie nigdy nie wykonuje żadnej pracy? Przecież tylko snuje się po domu.
- W rzeczywistości jest ochroniarzem - wyjaśnił Courtney. - Pod tą źle dopasowaną kurtką skrywa
cały arsenał.
- A ten Yazbro z czwartego? Co to za jeden?
- Nic ciekawego. Branża przeprowadzkowa. Wsławił się jedynie tym, że ciało Rossa wylądowało na
jego samochodzie, w związku z czym nazwisko Yazbro pojawiło się w gazecie. Może teraz napijemy
się kawy i posłuchamy wszyscy Noela Cowarda? - podszedł do ustawionych jedna na drugiej
skrzynek po truskawkach, w których znajdowały się kasety i płyty kompaktowe.
- Lepiej puść nagranie twojego musicalu - zaprotestowała Amber i wyjaśniła Qwilleranowi: -
Courtney tworzy musical pod tytułem Koci dom, „Casablanca”, a numer na otwarcie to murowany
przebój!
- Piszę scenariusz i teksty, ale nie znalazłem jeszcze kompozytora - oznajmił twórca. - Keestra
pracuje nad choreografią. Może słyszałeś, Qwill, o Keestrze Hedrog i jej Bebech Dancers. Mieszka
pod 14-B.
- Zajmują się tańcem brzucha? Słyszałem jakieś dziwne łomoty dochodzące zza ściany.
- Uprawiają interdyscyplinarną, metamotywacyjną interpretację prymarnych odruchów - pouczył go
Courtney.
- Puść ten pierwszy kawałek, Court - ponagliła go Amber.
- Courtney! - warknął na nią. - Ale muzykę musicie sobie wyobrazić.
Ruszyła taśma; głos Courtney'a z przesadnie brytyjskim akcentem oznajmił: Proszę państwa, oto
musical w dwóch aktach autorstwa Courtney'a Hamptona: Koci dom, „Casablanca” - akt pierwszy,
scena pierwsza:
Mieszkać tu to żadna ujma
ten budynek urok swój ma
Niby co z tego, że się wali?
I tak będziemy tu mieszkali!
„Casablanca”, koci dom
gruz i grzyb, i szczur, i złom
Owszem, trochę cieknie z dachu
w korytarzu pełno piachu
Windy raczej nie działają
szczury stąd już uciekają
„Casablanca”, koci dom
nie ma szczurów, został złom
Sufit sypie nam się na łby
Czemu? A kto dociekałby?!
I największy mędrzec nie wie
dlaczego tak śmierdzi w zlewie?
Koci dom, „Casablanca”
skąd się bierze ten gruz w szklankach?
Lecz na przykład, lokatorzy:
owszem, starzy. Owszem, chorzy
lecz jacy dystyngowani!
Ot, na chociażby taka pani
co mieszka na jedenastym
Bierzcie przykład z niej, niewiasty
uczynna jest i namiętna
do pomocy zawsze chętna
„Casablanca”, koci dom
pomagajcie są-sia-dom!
Gdy Sam mył okna, spadł na głowę:
przestępczość zmalała o połowę
Odkąd zatłukli ochroniarza
mniej krwawych mordów tu się zdarza
Myszy z każdym rokiem mniejsze
oraz to co najcenniejsze:
Choć czynsze wzrosły zeszłej zimy
lecz my mniej chętnie je płacimy
W „Casablance” tak się dzieje
że co złe, to tu maleje!
My, cyganeria z „Casablanki”,
mamy swój dekadencki szyk
Mijamy się na korytarzu
słowem się nie odezwie nikt
Gdy ktoś nam zechce obić oblicze
Nadstawiamy mu policzek
Niech nikt pochopnie się nie łudzi:
to nie jest miejsce dla normalnych ludzi!
O „Casablanca”, koci dom
ojojoj, gdzie mój łom!
CZY KOGOŚ TU O ZDROWYCH ZMYSŁACH MACIE?
- spytasz
ECH, DZIWAK Z CIEBIE, BRACIE! - zabrzmi odpowiedź
jadowita
O kulach, lasce, z balkonikiem
Cicho, na palcach, lub z wielkim krzykiem
do windy zdąża tłum lokatorów
ale nie sądźcie ich z pozorów
To milionerki z diamentami
i podglądacze z lornetkami
Ci z zakupami, ci z butelkami...
...A zowią nas - lokatorami!
Podąża ciżba lokatorów
ale nie sądźcie ich z pozorów
jeden to druh twój jest od serca
drugi to zbir jest i morderca
Dewianci wszelkich płci i maści
Bankierzy, dziwki, pederaści...
Nasz dom i tak pójdzie na
złom lecz „Casablanca” to bon ton!!
O „Casablanca”, koci dom
w mieście tym nadaje ton!
Dlaczego „koci” dom, pytacie?
Proszę! odpowiedź tutaj macie:
tu żyje się na kocią łapę
tu, kotku mój, dostaniesz w papę
tu drzemy koty z racji bzdur,
kocią muzykę słychać z rur
tak niby miła z nas chołota...
a jednak dostajemy kota!
gdy w nocy wszystkie koty szare
kto nas obroni przed koszmarem?
Gdy kotek chory (miau!) w łóżeczku
jest na kociokwik lek, koteczku:
To helikopter, z nieba kot
i jego błogi - ach! łos-kot!
O „Casablanca”, jak tu bosko
- helikoptera głosi łoskot!
Nastąpiła dłuższa pauza, Courtney zatrzymał magnetofon i oboje z Amber spojrzeli pytająco na
gościa.
- Na Broadway bym nie liczył - ocenił Qwilleran - ale na dachu „Casablanki” niewątpliwie zrobi
furorę.
- Fabuła - wyjaśnił autor - oparta będzie na wydarzeniach związanych z morderstwem Bessinger.
Qwilleran niewidzącym wzrokiem wpatrywał się przed siebie. Dotknął ręką wąsów, a potem wstał
nagle.
- Muszę wracać na górę! Przepraszam was - rzucił, idąc pospiesznie ku drzwiom. - Wspaniały
wieczór, doskonała kolacja! - kiedy dopowiadał te słowa, był już na korytarzu. Pobiegł schodami na
czternaste piętro. Wibracje wąsów zapowiadały niemałe kłopoty.
Gdy otworzył drzwi do apartamentu 14-A, usłyszał szum i plusk wody. Pobiegł do sypialni,
włączając po drodze światła. Podłoga była mokra. Łóżko wodne! - pomyślał... Ale nie, plusk
dochodził z łazienki. Zapalił światło. Podłoga była kompletnie zalana! Kran nad umywalką był
odkręcony i woda przelewała się przez jej brzegi. Na rezerwuarze siedział Koko i spokojnie
przyglądał się swojemu dziełu.
Rozdział szesnasty
Gdy Qwilleran wbiegł do swojego apartamentu i zastał zalaną łazienkę oraz winowajcę zajmującego
strategiczną pozycję obserwacyjną, nie było czasu na rozmyślania. Zrzucił buty i ściągnął skarpetki,
cisnął na podłogę ręczniki, potem wykręcił je, znów rzucił na podłogę... Koko najwyraźniej uznał to
za niezłe przedstawienie. Qwilleran mruczał pod wąsem, ale zdawał sobie sprawę, że żadne słowa
krytyki nie odniosą pożądanego skutku. Co z tego, że powie „niegrzeczny kotek”, kiedy w zamian
zostanie przez Koko obdarowany jedynie spojrzeniem wielkich oczu wyrażającym całkowity brak
zrozumienia i nieznajomość języka angielskiego.
Kiedy uporał się z osuszaniem podłogi, pozbierał ręczniki i wybrał się do piwnicy, żeby osuszyć je
w suszarce, jednak na noc pralnia była zamknięta. Tym niemniej podróż na dół jadącą w ślimaczym
tempie Starą Czerwoną, a następnie powrót na górę w rozklekotanej Starej Zielonej pozwolił mu
zebrać myśli i zastanowić się nad wybrykiem Koko. W sumie nic dziwnego. Kran miał kształt
dźwigni, kot ocierał się o nią pyszczkiem i uniósł ją do samej góry. Było to zachowanie typowo
neurotyczne; kot nudził się, czuł się samotny i pragnął zwrócić na siebie uwagę. Yum Yum zapadła w
coś na kształt letargu, toteż Koko nie miał z kim się bawić, ganiać, mocować i dokazywać; odeszły
też w niepamięć zacieśniające więzy między dwojgiem syjamczyków sesje wzajemnego mycia.
To moja wina - powiedział do siebie Qwilleran. Siłą zawlokłem je do wielkiego miasta, a przecież
w Pickax było im tak dobrze!
Kiedy wrócił ze stosem mokrych ręczników, Koko czekał na niego.
- Wybacz, przyjacielu - rzekł Qwilleran. - Jutro jest niedziela. Spędzimy cały dzień razem.
Znajdziemy sobie coś ciekawego do roboty. Może wybierzemy się na dach, jeżeli będzie ładna
pogoda?
- Yow - zgodził się Koko, mrużąc oczy.
Koty otrzymały na dobranoc po kawałku wędzonego łososia, a Qwilleran przebrał się w piżamę.
Nagle jednak zamarł w bezruchu i zaczął nasłuchiwać. Pod podłogą słychać było jakiś ruch.
- Nie, to nie może być mysz - powiedział na głos. - To muszą być szczury!
Koty również dosłyszały te odgłosy. Koko przemierzał pokój z nosem przy podłodze, nawet ospała
Yum Yum zaczęła niedbale węszyć.
Qwilleran udał się czym prędzej do znajdującego się w kuchni telefonu wewnętrznego i wykręcił
numer stróża nocnego. Odpowiedział mu Rupert.
- Tu mówi Qwilleran z czternastego. Pod podłogą są szczury!... Szczury! Tak, jestem tego pewien...
Tak, słyszę, jak łażą pod podłogą sypialni. Koty też je słyszą... Aaa... Naprawdę?... Hm, rozumiem.
A, to fatalnie... W takim razie przepraszam, że zawracałem głowę. Dobranoc.
Powrócił do sypialni.
- To hydraulik - poinformował syjamczyki. - Szuka przecieku. Sprawdza przestrzeń między piętrami,
bo podobno w sypialni Hrabiny woda kapie z sufitu. Czy coś takiego jak poczucie winy jest ci znane,
Koko?
Nonszalancja, z jaką kot wylizywał futerko na swojej piersi, mogłaby doprowadzić do rozstroju
nerwowego.
Qwilleran pomyślał, że gdyby stało się to w jakimkolwiek innym mieszkaniu, nie w apartamencie
Hrabiny, hydraulik z pewnością nie pojawiłby się przed poniedziałkiem.
Dotrzymując słowa, niedzielę spędził z kotami. Zaczął od tego, że starannie wyczesał ich futerka
nową szczotką, którą kupił niedawno w sklepie z akcesoriami dla zwierząt. Potem czytał im na głos
Eothena; podczas opisów zarazy w Kairze Yum Yum zapadła w głęboki sen na jego kolanach. Koło
południa założył Koko szelki i zabrał go na spacer - wyszli z mieszkania, przeszli przez korytarz, a
następnie drzwi z napisem „wstęp wzbroniony” i wspięli się po schodach na dach. Koko maszerował
żwawo, z ogonem wyprężonym do góry.
Z dachu rozciągał się wprost fantastyczny widok na miasto i rzekę. Kot chciwie wdychał przynoszone
przez wiatr zapachy i ciągnął w stronę krawędzi dachu. Qwilleran miał jednak inny pomysł.
Zaprowadził Koko do świetlika i zajrzał do swojego apartamentu. Choć szyby zmętniały od starości,
niektóre tafle najwyraźniej całkiem niedawno wymieniono, toteż doskonale było widać długą sofę,
wielkie obrazy i niektóre z drzew rosnących w donicach. W nocy, jeśli w galerii paliło się światło,
każdy, kto wszedłby na dach, mógł bez problemu obserwować, co się dzieje w zagłębieniu salonu.
A jeśli... - pomyślał Qwilleran -... co jeśli ktoś rzeczywiście był na dachu w chwili zamordowania
Di Bessinger i znał tożsamość prawdziwego zabójcy? No dobrze, ale czemu zataiłby te informacje?
Może lękał się o życie. A może postanowił szantażować mordercę? Tyle, że takie rzeczy dzieją się w
powieściach kryminalnych, nie w rzeczywistości.
Koko nie okazał zainteresowania świetlikiem, natomiast bardzo miał ochotę przejść się po niskiej
murowanej barierce biegnącej wokół dachu. Obeszli więc w ten sposób cały budynek dookoła, a
następnie wrócili na dół, by poświęcić się kolejnemu zajęciu, czyli scrabble'owi.
Kiedy tylko zasiedli do gry, zadzwonił telefon. Qwilleran żywił skrytą nadzieję, że może to Winnie
Wingfoot, miał bowiem coś na kształt przeczucia, że ich krótkie spotkanie z poprzedniego wieczoru
będzie miało ciąg dalszy. Jednak ku swemu rozczarowaniu usłyszał piskliwy głos Charlotte Roop.
- Jest pan zajęty, panie Qwilleran? Mam nadzieję, że nie przeszkadzam?
- Właśnie zamierzałem wyjść na spacer - skłamał - ale to nic nie szkodzi, proszę mówić.
- Tak się zastanawiałam, może za jakiś czas mogłabym zajrzeć do pana na górę, jeśli nie sprawi to
panu zbyt wiele kłopotu? Chciałabym znów zobaczyć pana śliczne kotki.
Ciekawe, bo kiedy mieszkali na River Road, nie zdradzała najmniejszego zainteresowania
syjamczykami.
- Oczywiście - zgodził się bez entuzjazmu. - O której by pani pasowało?
- O czwartej muszę być w restauracji, więc może na przykład o wpół do czwartej... ?
- Doskonale - odparł, myśląc, że przynajmniej dzięki temu Charlotte nie spędzi u niego zbyt wiele
czasu. - W takim razie czekam o wpół do czwartej. Numer 14-A.
- Czy mogę przyjść z moim przyjacielem?
- Ależ oczywiście - a cóż innego mógł odpowiedzieć? Zwrócił się do Koko: - Twoja stara znajoma,
Charlotte, będzie tu z wizytą o wpół do czwartej. Spróbuj zachowywać się jak dżentelmen!
Kiedy poprzednio kot miał do czynienia z Charlotte, wprost wyłaził ze skóry, żeby zaszokować ją i
wprawić w zakłopotanie. Swoją drogą w tamtych czasach nie było to trudne.
Powrócili znów do scrabble'a. Koko tak dobierał litery, że Qwilleran nie był w stanie ułożyć
żadnego słowa dłuższego niż STOP, DACH, DODO i KOTY. Nagle znów zadzwonił telefon. Był
przekonany, że tym razem to już na pewno Winnie Wingfoot, ale, niestety, była to Isabelle Wilburton,
w dodatku kompletnie pijana.
- Co porabiasz? - spytała bełkotliwym głosem.
- Pracuję - odparł chłodnym tonem.
- Mogłabym... wpaść?
- Obawiam się, że to nie najlepsza pora na wizyty. Jestem dosyć zajęty.
- To może wpadniesz do mnie?
- Tak jak mówiłem, panno Wilburton, jestem akurat wyjątkowo zajęty i nie mogę w tej chwili
przerwać pracy - zaczynał się już nieco niecierpliwić.
- Mów mi Isabelle...
- Dobrze, Isabelle. Więc jak mówiłem, nie mogę w tej chwili przerwać pracy.
- Nie lubisz mnie?
Miał ochotę odłożyć słuchawkę, ale zamiast tego odpowiedział tak uprzejmie, jak tylko potrafił:
- Ależ nic podobnego, po prostu chodzi o to, że dzwonisz w nieodpowiednim momencie.
- Nie chcesz zobaczyć mojej koteczki?
- Już ją widziałem, Isabelle. Wczoraj, w hallu. Jest śliczna, mówiłem ci to.
- To może wpadniesz i zjemy kolację?
Ze wszelkich sił starał się być uprzejmy:
- Pewnie nie pamiętasz, ale mówiłem ci wczoraj, że jestem umówiony z działaczami KOC-u.
- Nikt nie chce się ze mną spotykać - jęknęła. - Nie mam wcale przyjaciół. Pójdę i rzucę się z dachu.
- Poczekaj, poczekaj, Isabelle. Nie mów takich rzeczy. Masz całe życie przed sobą. Ile masz lat?
- Czterdzieści dwa. Nie, czterdzieści trzy... Nie pamiętam.
- Przypomnij sobie naszą rozmowę w pralni. Rozumiem, co czujesz i co przeżywasz, bo kiedy byłem
w twoim wieku, przechodziłem to samo. Dlatego też wiem, że nie ma sytuacji bez wyjścia, są ludzie,
którzy ci pomogą, tak jak mnie pomogli, i będziesz mogła zacząć życie od nowa. Istnieją grupy
wsparcia, gdzie spotkasz ludzi z takim samym problemem jak twój.
- Ja nie mam żadnego problemu. Po prostu nie mam przyjaciół. Nie mam już po co żyć. Wejdę na
dach i rzucę się na dół.
- Isabelle, kiedy widzieliśmy się w hallu, niosłaś kotkę owiniętą w niebieski ręcznik i wyglądałaś na
bardzo szczęśliwą. Jak ma na imię twoja kotka?
- Cukiereczek - mówiła coraz niewyraźniej.
- A więc masz towarzystwo.
Nic nie odpowiedziała. Miał wrażenie, że z drugiej strony usłyszał coś na kształt bulgotu i odgłosu
przełykania.
- Co jej dajesz do jedzenia?
- No... takie tam, z puszki.
- Bawisz się z nią? Takie małe kociaki bardzo lubią się bawić. Wystarczy przywiązać kawałek
papieru do sznurka i już masz świetną zabawkę, za którą kotek będzie gonić - rozmowa była
kretyńska, ale próbował w ten sposób skierować jej myśli na radośniejsze tematy. - A gdzie śpi?
- Na moim łóżku.
- Jest jej dobrze?
- Pewno tak.
- Mruczy? - miał nadzieję, że wreszcie jakoś ją zainteresuje.
- Czyja wiem...
- Koty lubią, żeby się nimi zajmować, zwłaszcza takie małe. Lubią też, jak je czesać. Czesałaś już ją?
- Qwilleran otarł pot z czoła. Po co tak się męczyć? Przecież ona go nawet nie słucha.
- Może przyjdziesz... to się napijemy? - wymamrotała.
- Jadłaś już coś dzisiaj, Isabelle?
- Skoczę z dachu... skończę z tym wszystkim.
- Posłuchaj, Isabelle, nie możesz tego zrobić. Pomyśl o Cukiereczku! Jesteś jej potrzebna! Co ona
zrobi bez ciebie? Przecież to tylko bezradny mały kotek.
- Zabiorę ją ze sobą.
Na moment zatkało go. A potem rzucił:
- Zaczekaj chwilę, Isabelle. Nie odkładaj słuchawki! Zaraz wracam.
Pobiegł do kuchni i zadzwonił wewnętrznym telefonem do pani Tuttle.
- Isabelle Wilburton odgraża się, że zeskoczy z dachu! - zawołał. - Mam ją właśnie na linii!
- Niech pan się z nią nie rozłącza - poleciła pani Tuttle. - Już do niej idę.
Wrócił do aparatu w bibliotece, ale usłyszał tylko przerywany sygnał. Czy to znaczy, że Isabelle jest
już w drodze na dach - razem z tym małym kotkiem? Wybiegł z mieszkania, zatrzaskując drzwi, i
popędził na dach. Przeskakiwał po trzy stopnie naraz. Na górze nie było nikogo.
Odczekał chwilę, ale Isabelle nie pojawiła się. Czyżby zdążyła przed nim... ? Niemożliwe. Jednak na
wszelki wypadek wyjrzał za krawędź dachu. Zaczęło porządnie wiać, więc wrócił na schody. Co ja
w ogóle robię w tej całej „Casablance”? - zadał sobie pytanie. Miniony tydzień z jego punktu
widzenia obfitował głównie w nader niemiłe przeżycia: zacinające się windy, zimna woda w
prysznicu; albo za zimne, albo za gorące kaloryfery, Bebech Dancers, kłopoty na parkingu,
zwariowana Hrabina i teraz jeszcze do tego wszystkiego Isabelle! Po dziesięciu czy piętnastu
minutach nabrał już pewności, że ktoś ją powstrzymał, więc ruszył na dół. Jednak u dołu schodów
czekała go niemiła niespodzianka. Stalowe drzwi ktoś zamknął na klucz!
Z początku nie mógł w to uwierzyć. Potem jednak zrozumiał, że pani Tuttle po prostu wysłała
Ruperta, żeby zamknął drzwi, utrudniając w ten sposób drogę ewentualnej samobójczyni. Załomotał
w drzwi pięścią, mając nadzieję, że Keestra Hedrog spędza właśnie spokojne, niedzielne popołudnie
w domu i może go usłyszy. Jedyną odpowiedzią było stłumione „yow!” zza drzwi apartamentu numer
14-A. Koko wie - pomyślał - że mam kłopoty, tylko co z tego?!
Qwilleran wrócił na dach i wychylił się za jego krawędź, spodziewając się, że może w ten sposób
uda mu się wezwać pomoc. Na parkingu jednak nikogo nie było, w niedziele cały budynek ogarniał
spokój i cisza, jakby dla kontrastu z sobotnim zamieszaniem. Obszedł dach, licząc, że zobaczy kogoś
wychodzącego z psem na spacer albo ktoś będzie uprawiał jogging czy jakiś lokator zechce wynieść
śmieci... Ale w zasięgu wzroku nie było nikogo. Robiło się coraz zimniej.
Powoli zaczął schodzić na czternaste piętro. W klatce schodowej słychać było dudnienie maszynerii
windy, dobiegało też znajome szczękanie i zgrzytanie Starej Czerwonej - albo może jednak Starej
Zielonej? - zmierzającej ku czternastemu piętru. Zbiegł na sam dół i kiedy usłyszał, że winda
zatrzymała się, zaczął kopać i walić pięściami w drzwi, wzywając pomocy.
- Ojej - usłyszał przestraszony głos. - Kto tam?
- Ktoś mnie tu zamknął, tutaj na schodach! Proszę wezwać dozorcę, żeby otworzył te drzwi!
- Ojej, ojej! To ja, Charlotte, panie Qwilleran. Właśnie do pana szliśmy... Raymond, zjedź na dół do
recepcji i powiedz im, co się stało. Ja zostanę tutaj.
Usłyszał odgłos odjeżdżającej windy.
- Dlaczego pana tam zamknęli, panie Qwilleran? - spytał piskliwy głos, który teraz jednak niósł ulgę i
nadzieję na uwolnienie.
- To niewiarygodna historia - zawołał przez drzwi. - Opowiem pani, jak stąd wyjdę.
- Roberto oczekuje dziś pana na kolacji. Powiedział, żeby posłać pana do niego na górę, kiedy pan
się pojawi.
- Nie zatrzymuję pani? Nie chciałbym, żeby spóźniła się pani do pracy.
- Ależ nie, jest dopiero za dwadzieścia pięć czwarta. Raymond na pewno zaraz kogoś tu sprowadzi.
Qwilleranowi zawsze trudno się rozmawiało z Charlotte, nawet kiedy nie dzieliły ich ciężkie,
stalowe drzwi, więc tym bardziej się ucieszył, gdy ze zwykłymi odgłosami nadjechała wreszcie
winda, przywożąc Ruperta - który go uwolnił.
- Nikt mi nie powiedział, że jest pan na dachu.
- Bo nikt nie wiedział. Dziękuję. Już się bałem, że spędzę noc na tych schodach. Będzie pan musiał
mnie wpuścić do 14-A, bo w pośpiechu zapomniałem klucza.
Obok stała Charlotte Roop oraz jej przyjaciel z bandażem na uchu. Przez moment ogarnęło go
poczucie wdzięczności dla obojga i nawet poczuł przypływ sympatii dla Dunwoody'ego,
zastanawiając się, czemu tak ostentacyjnie obnosi się z tym okaleczeniem. Może nie było go stać na
protezę ucha?
- Zapraszam - rzekł. - Witajcie państwo w ogrodach „Casablanki”. Rozglądali się dookoła, wnętrze
wyraźnie zrobiło na nich wrażenie.
- Nigdy wcześniej tu państwo nie byli? - spytał.
- Nie - odparła Charlotte. - Ja nie.
- Gdzie to się stało? - zainteresował się Dunwoody.
- Co takiego?
- No, morderstwo.
- Nie wiem - odpowiedział zgodnie z prawdą Qwilleran. Otworzył drzwi do galerii. - Niegdyś tu
mieścił się basen, w tej chwili to coś pomiędzy salonem a galerią. Ostrożnie na schody. Siądźcie
sobie państwo wygodnie, a ja spróbuję znaleźć koty.
Zachwycona para rozglądała się z podziwem po czarownej krainie doniczkowych drzew i
gargantuicznych grzybów.
Yum Yum jak zwykle drzemała na łóżku wodnym w sypialni, natomiast Koko odnalazł się w łazience,
siedział w kuwetce-brytfance... po prostu siedział, i już.
- Proszę bez komentarzy - polecił Qwilleran kotu. Gdy wrócił do galerii, niosąc po kocie w każdej
ręce, jego goście siedzieli przytuleni do siebie na sześciometrowej sofie niczym dzieci zagubione w
dżungli. - Oto one! To jest Koko, a to Yum Yum, kotka - objaśnił, chociaż zdawał sobie sprawę, że
nikogo to nie obchodzi.
- Co to za rasa? - zainteresował się jednak Dunwoody.
- Koty syjamskie. Bardzo inteligentne.
Yum Yum zademonstrowała swoją inteligencję, czmychając po schodach, przez drzwi i z powrotem
do sypialni. Koko podrapał się w ucho tylną łapką, co wymagało zrobienia zeza oraz obnażenia kłów
- była to chyba najmniej atrakcyjna poza w jego repertuarze.
- Napijecie się państwo czegoś? - zaproponował Qwilleran.
- Ja nie, dziękuję - powiedziała Charlotte.
- Gdyby się znalazło jakieś piwo... - odezwał się Dunwoody, a na jego beznamiętnej twarzy po raz
pierwszy pojawiło się coś na kształt ożywienia.
Qwilleran wyszedł na chwilę do kuchni i wrócił z tacą.
- Na wypadek, gdyby zmieniła pani zdanie - rzekł do Charlotte - przyniosłem szklaneczkę soku z
białych winogron.
Na wszelki wypadek nie zagłębiał się w wyjaśnienia i pominął informację, że sok ten pochodzi z
osobistych zapasów Koko - pomyślał, że mogłaby poczuć się urażona. Dunwoody sięgnął niezdarnie
po swoje piwo, bez wątpienia nigdy dotąd nie zdarzało się mu spożywać tego napoju w
kryształowym kielichu Waterford.
- Zdrowie! - rzekł, siląc się na wesołość, Qwilleran i uniósł szklankę z sokiem.
- Dziwny pokój - stwierdził Dunwoody.
- Cały ten apartament powstał na miejscu dawnej restauracji, która nazywała się „Pod Palmami”. Ten
dom ma interesującą historię. Zamierzam napisać o nim książkę.
Charlotte wyjaśniła swojemu przyjacielowi:
- Pan Qwilleran jest wybitnym pisarzem. Oboje spoglądali na niego w milczeniu.
- Pan także w branży restauracyjnej? - spytał Qwilleran Dunwoody'ego.
- Nie, pracuję dla miasta.
- Jest inżynierem - uzupełniła Charlotte z dumą. - Jak się panu mieszka na prowincji, panie
Qwilleran?
- Teraz, kiedy już przyzwyczaiłem się do świeżego powietrza, bezpiecznych ulic i małego ruchu,
nawet to polubiłem.
- Ja tam zawsze mieszkałam w mieście. Raymond też, prawda, kochanie? - uśmiechnęła się
promiennie do swego towarzysza.
Qwilleran wysiłkiem woli powstrzymał się od zerknięcia na zegarek.
- Od dawna państwo mieszkacie w „Casablance”?
- Ja - odkąd zburzyli nasz stary dom przy River Road. Raymond wprowadził się... kiedy to było,
kochanie?
- Cztery miesiące temu.
- Oboje mamy stąd blisko do pracy - wyjaśniła.
- To niewątpliwa zaleta - przyznał Qwilleran.
- I przystanek autobusu jest tuż pod domem - to był wkład w rozmowę ze strony Dunwoody'ego.
Wszyscy troje spoglądali po sobie. Qwilleran rozpaczliwie próbował wymyślić, co jeszcze można
by powiedzieć. W jego odczuciu było to bardzo długie dziesięć minut.
Dunwoody odezwał się znowu:
- Co ten kot robi?
Koko znów próbował wejść pod dywan przy barze.
- Przestań! - zbeształ go Qwilleran. Wyciągnął kota spod dywanika i wyprostował dhurrie, żeby
zakryć plamę. - Nie mogę go odzwyczaić od takich wybryków. Jeszcze jedno piwo, panie
Dunwoody?
- Muszę już iść do pracy - stwierdziła Charlotte. - Chodź, kochanie. Dziękuję panu, panie Qwilleran.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Miałem szczęście, że pani przyszła, w przeciwnym razie nadal
siedziałbym na schodach.
To prawda. Z jaką ulgą ich powitał przez stalowe drzwi - ale z jaką ulgą ich teraz żegnał...!
Goście wstali, powiedzieli do widzenia i wreszcie wyszli. Dawny Qwilleran z pewnością nalałby
sobie podwójną szkocką. Zamiast tego nałożył sobie potężną porcję lodów, częstując też koty.
Zwierzaki chętnie zlizały waniliowy przysmak, natomiast okazały najwyższą dezaprobatę wobec
wiórków czekoladowych i truskawki, czyniąc łapkami gesty, które w ich języku oznaczały „chyba
wiesz, co sobie możesz z tym zrobić?”.
Mając za sobą tak stresujące przeżycia, Qwilleran cieszył się na rozrywkę, jaką sobie obiecywał po
kolacji u Roberto. Dla odmiany włożył szary garnitur i o wpół do siódmej odwiedził Mary
Duckworth w „Błękitnym Smoku”. Gdy szli spacerkiem do restauracji, spytała:
- Mógłbyś mi coś wyjaśnić, Qwill? W zeszły poniedziałek zapewniałeś mnie, że nie grasz w żadne
gry, a trzy dni później ograłeś Hrabinę w scrabble'a.
- Sam się sobie dziwię. Najpierw Yum Yum znalazła tego blanka, którego ci pokazywałem, a potem
Koko pokazał mi całe pudełko z grą, przeczytałem więc instrukcję i postanowiłem spróbować. Może
i całkiem nieźle mi poszło, ale to pewnie dlatego, że nowicjuszom szczęście sprzyja - stwierdził
skromnie. - Nawiasem mówiąc, w moim zestawie brakuje kilku płytek. Ciekawe, co się z nimi stało.
- Di miała kota, który je kradł i wpychał pod lodówkę.
- Nie wiedziałem, że miała kota.
- Persa, imieniem Vincent - wiesz, od van Gogha.
- Co z nim się stało?
- Zaopiekował się nim jej były mąż. Teraz Vincent mieszka w galerii.
- Lubiła scrabble'a czy grała w niego, żeby przypodobać się Hrabinie?
- Była zapamiętałą scrabblistką. Co sobotę odbywały się istne turnieje. Od czasu do czasu brałam w
nich udział.
- Czy byłaś tam... w ten sobotni wieczór, kiedy została zamordowana?
Mary skinęła głową.
- To dla mnie bolesne wspomnienie. Wyszłam koło ósmej i nic nie wskazywało... no wiesz, że...
stanie się coś złego.
Qwilleran miał do niej jeszcze jedno pytanie, ale właśnie dotarli do restauracji. Dwie pary przed
nimi utworzyły zator w hallu, gdzie urzędowała Charlotte, witając gości.
- Pójdziemy prosto na górę - powiadomiła ją Mary.
Rozdział siedemnasty
Podobnie jak restauracja Roberta, klatka schodowa również utrzymana była w bakłażanowej tonacji.
- Zobaczysz, że zupełnie zmienił mu się gust - stwierdziła Mary, unosząc brwi (tak przyzwyczajone
do tego, że są unoszone). - We Włoszech, uważasz, upodobał sobie styl nowoczesny! - jako osoba
specjalizująca się w chippendale i zabytkowej chińszczyźnie rzecz jasna nie aprobowała takich
ekstrawagancji.
- Ja też lubię nowoczesny wystrój - stwierdził Qwilleran. - Polubiłem go, gdy wynająłem apartament
Harry'ego Noytona w Villa Verandah.
- Mieszkanie Noytona to wiktoriański gotyk w porównaniu z tym, co zaraz zobaczysz - odparła.
Dywan kończył się u szczytu schodów, a od tego miejsca podłoga lśniła bursztynowym marmurem. Tu
i ówdzie na zwierciadlanej powierzchni stały konstrukcje ze stalowych prętów lub rur i
geometrycznych brył szkła albo kubików obciągniętych skórą - prawdopodobnie stoły i krzesła. W
drugim końcu korytarza pojawił się Roberto, przypuszczalnie tam znajdowała się jego właściwa
siedziba i Qwilleran przypuszczał, że nie brak w niej czerwonych aksamitów tudzież kanap z
miękkimi poduszkami.
Adwokat, który postanowił zostać kucharzem, był mężczyzną o imponującej postaci... pomimo
pochylonych ramion - najpierw od ślęczenia nad książkami prawniczymi, a potem od pochylania się
nad stołem kuchennym. Nadal ubierał się jak przystało na konserwatywnego jurystę, czyli w
tradycyjny sposób, w dalszym ciągu też wypowiadał się powoli i z namysłem zawieszając głos, teraz
jednak w większym stopniu posługiwał się rękami - wzmożona skłonność do gestykulacji była
wyraźnym śladem rocznego pobytu we Włoszech.
- Miło... znów pana widzieć - oznajmił. Nie uściskał go jednak serdecznie, jak to się zdarza krewkim
mieszkańcom Półwyspu Apenińskiego - to byłoby już za wiele jak na Roberta Mausa.
- Roberto, naprawdę niezmiernie się cieszę - rzekł Qwilleran. - Ostatnio widzieliśmy się trzy lata
temu, a mnie się zdaje, jakby minęły trzy dekady. Przede wszystkim chciałbym ci powiedzieć, że
restauracja jest wspaniała, a jedzenie wyśmienite.
- Nauczyłem się kilku rzeczy - stwierdził gospodarz. - Siadajcie. Najpierw aperitif... i zamienimy
kilka słów na osobności... a potem zejdziemy, żeby zjeść kolację.
Qwilleran wybrał kompozycję prętów i płaszczyzn, która wydawała się najmniej groźna dla jego
nietykalności cielesnej, przy czym z zaskoczeniem stwierdził, że jest nie tylko zdumiewająco solidna,
ale i nad podziw wygodna. Pozostałych dwoje rozmówców usiadło w pewnej odległości od siebie i
od Qwillerana. Przestrzeń stanowiła nieodłączny element wystroju tego chłodnego, spokojnego,
pustego wnętrza.
- Obsługa - ciągnął Qwilleran - jest bez zarzutu. Skąd wziąłeś takich doskonałych kelnerów?
- To studenci prawa - wyjaśnił restaurator. - Mówię im, żeby traktowali klientów... hm, jak członków
ławy przysięgłych.
- Cieszę się, że zatrudniłeś Charlotte Roop jako menedżerkę. Sprawia wrażenie bardzo szczęśliwej i
nie jest już taka sztywna jak kiedyś.
- To wynika nie tylko z jej pracy - wtrąciła Mary. - Znalazła sobie mężczyznę, prawdopodobnie
pierwszego w jej życiu.
- Wiem - stwierdził Qwilleran. - Poznałem go. Czy ktoś wie, co mu się stało w ucho?
- Stracił je podczas eksplozji dynamitu - odpowiedział Roberto. - Biedny facet... ma szczęście, że
żyje.
- Przeszedł całą serię operacji plastycznych - dodała Mary. Przez chwilę rozmawiali o przemianach,
jakie zaszły w Junktown, na bulwarze Zwinger, River Road i w ogóle w całym mieście. Potem
Roberto przeszedł do rzeczy:
- O ile dobrze zrozumiałem, Qwill... masz problem, jeśli chodzi o „Casablancę”.
- W samej rzeczy. Nie chodzi tu bynajmniej o pieniądze, ponieważ Fundacja Klingenschoenów
zgodziła się pokryć koszty renowacji. Przeszkodą jest sama panna Plumb. Wydawało mi się, że
zdołałem nawiązać z nią kontakt, nić porozumienia, ale gdy tylko wspomniałem o konieczności
odnowienia budynku, jakby spadła kurtyna. Może ty wiesz, jak do niej dotrzeć. Przecież w końcu
dość długo byłeś jej adwokatem... przez - no właśnie, przez ile lat?
Roberto wziął głęboki wdech, a słowom, które popłynęły z jego ust, towarzyszyły iście włoskie gesty
desperacji:
- Dwanaście lat! Dwanaście frustrujących, niewdzięcznych lat. O ileż przyjemniej jest...
przygotowywać nadzienie do tortellini.
- Jak zareagowała, kiedy powiedziałeś jej o książce? - spytała Mary.
- Nie jestem pewien, czy zrozumiała, o co chodzi, ale bardzo się ucieszyła, że ktoś będzie robił jej
zdjęcia. Odłóżmy jednak kwestię książki na bok, bo pewien aspekt całej tej sprawy naprawdę mnie
zaniepokoił. KOC ma potężnych przeciwników, a teraz, kiedy rozpowszechniła się wieść, że jest
także w stanie dysponować odpowiednimi funduszami, owi przeciwnicy mogą uciec się do
drastycznych posunięć. Z pewnością modlą się, by panna Plumb znikła z powierzchni ziemi, bo
wówczas ich cel zostanie natychmiast osiągnięty. A jeśli te modlitwy zostaną wysłuchane, opatrzność
może skrzętnie zadbać o to, żeby zdarzył jej się nagły atak serca, albo wylew, albo zatrucie
salmonellą.
- To dość... złowroga wizja - zauważył Roberto.
- Czy wiecie, że wczoraj nagle zmarła jej pokojówka?
- Elpidia? - spytała zdumiona Mary.
- Owszem. Podobno zatrucie pokarmowe. Czyżby kurczak z warzywami? A może skusiła się na jakąś
czekoladkę z bombonierki podarowanej Hrabinie?
Roberto zesztywniał.
- Jeśli podejrzewasz, że coś grozi pannie Plumb... Nie, nie. Nie widzę żadnych podstaw... dla takiego
toku rozumowania.
- Zbyt wiele osób skorzystałoby w przypadku nagłej śmierci Hrabiny: deweloperzy, banki, władze
miejskie...
- Mówimy tu o powszechnie szanowanych biznesmenach i przywódcach wyłonionych w drodze
demokratycznych wyborów... a nie jakichś gangsterach!
- Wiem, że Pennimanowie czy Greystonowie to stare i szacowne rodziny. Filantropia, mecenat... i tak
dalej, ale kim jest ten Fleudd?
Roberto i Mary spojrzeli po sobie, ale żadne z nich nie odpowiedziało.
- Wiesz, Roberto - powiedziała Mary - przeczucia Qwilla sprawdzały się w przeszłości, choć z
początku wydawały się nieprawdopodobne.
- Nikogo nie oskarżam - mówił dalej Qwilleran. - Chciałbym tylko poznać odpowiedzi na kilka
pytań. Na przykład: skąd wziął się ten groteskowy lokaj, który pracuje u Hrabiny? Czy można mu
ufać?
- Ferdynand - stwierdziła Mary z przekonaniem - to niezwykle lojalny i pomocny pracownik, choć
wygląda dość groteskowo. Jego matka od lat jest gospodynią Hrabiny.
- A kto zajmuje się jej sprawami prawnymi, odkąd wycofałeś się z branży, Roberto? Kto zajął się
sporządzeniem jej testamentu po śmierci Bessinger?
- Moja dawna firma prawnicza.
- To dlaczego skłonili ją, żeby zapisała swój majątek rozmaitym organizacjom dobroczynnym, ale nie
KOC-owi? Czyżby nie byli zwolennikami naszej sprawy?
- No tak, oczywiście są pod wpływem Pennimanów... - zaczęła Mary.
- Chciałem powiedzieć tylko tyle - przerwał jej Qwilleran - że w tym rozdaniu nasi przeciwnicy
dysponują wszelkimi możliwymi atutami. Zazwyczaj niełatwo się poddaję, ale w tej chwili jednak
jestem przekonany, że kwestia odrestaurowania „Casablanki” jest sprawą beznadziejną. Natomiast
przede wszystkim niepokoję się o życie tej nieszczęsnej kobieciny z dwunastego piętra. Co możemy
zrobić, żeby ją chronić?
Roberto tylko zmarszczył brwi i pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Te podejrzenia mogą ci się wydawać bezpodstawne - nie ustępował Qwilleran - ale tak samo było
trzy lata temu na River Road. I pamiętasz, co tam się wydarzyło!
- Qwill może mieć rację - stwierdziła Mary.
- Należy również wziąć pod uwagę, że ci sami bezwzględni ludzie, którzy teraz zagrażają Hrabinie,
dążąc do swego celu, popełnili już dwa morderstwa.
- Co... ty... mówisz? - zdumiał się Roberto.
- Mam powody, żeby twierdzić, iż Bessinger została zamordowana przez wynajętego zbira, ponieważ
była spadkobierczynią „Casablanki”. Samobójstwo Rossa Rasmusa zostało upozorowane.
- Jakie masz dowody?
- Wystarczające, by szczegółowo omówić tę sprawę z moimi znajomymi w wydziale zabójstw -
Qwilleran przygładził wąsy gestem wyrażającym całkowitą pewność swojej racji. - W tej chwili nie
mogę jeszcze wyjawić, jakiego rodzaju są to dowody i skąd zaczerpnąłem te informacje.
Nie mógł przecież powiedzieć temu pozbawionemu wyobraźni i zagrzebanemu po uszy w tortellini
byłemu kauzyperdzie, że głównym źródłem jego domniemań jest swędzenie pod wąsami oraz
odkrycia dokonane przez kota.
Pojawił się kelner, który oznajmił, że ich stolik jest gotowy, a Roberto czym prędzej wstał i
zaprowadził ich na dół, najwyraźniej zadowolony z pretekstu, by zakończyć rozmowę na tak
nieprzyjemny i kłopotliwy temat.
Restauracja była pełna gości - a jednym z nich był mężczyzna w doskonale skrojonym garniturze, o
długiej, wąskiej twarzy i wydatnych kościach policzkowych - rozmawiali więc o włoskiej kuchni,
targach antyków w Filadelfii i życiu codziennym Moose County. Dopiero pod koniec posiłku Roberto
powiedział:
- Jeśli chodzi o tę sprawę... o której mówiłeś na górze... muszę to przemyśleć.
Następnie Qwilleran odprowadził Mary Duckworth z powrotem do „Błękitnego Smoka”, niosąc
spory pakiecik zawinięty w folię i serwetkę. Przez chwilę szli w milczeniu, mijając panią
wyprowadzającą na spacer pięknego doga niemieckiego, patrol obywatelski potrząsający groźnie
wielkimi latarkami... Po chwili Qwilleran odezwał się:
- Opowiedz mi o tym wieczorze, kiedy została zamordowana. Kto był wtedy u niej na scrabble'u?
- To był długi weekend przed Świętem Pracy, więc urządziła większą imprezę z różnymi
przekąskami. Zaczęło się o piątej. Roberto powiedział, że nie przyjdzie. Jak wiesz, ma dość
określone przekonania, jeśli chodzi o jedzenie, proste przekąski to nie dla niego. Przyszłam więc
sama. Był tam Ross, rzecz jasna. Oraz Ylana Targ, która pisze dla „Fluxion” recenzje z wystaw. I
Jerome Todd. I Rewayne Wilk, ostatnie odkrycie Di; facet maluje obrzydliwe obrazy przedstawiające
obżerających się ludzi. Jeszcze kilkoro innych artystów - wymieniła nazwiska, które Qwilleranowi
nic nie mówiły. - No i ten palant, Courtney Hampton, którego nie znoszę! No ale Di uważała, że jest
niesamowicie dowcipny. Poza tym sporo innych mieszkańców „Casablanki”.
- Jak długo trwało przyjęcie?
- Koło ósmej ludzie zaczęli się rozchodzić, ja też sobie poszłam. Di chciała, żebym zagrała z nią w
scrabble'a, ale byłam umówiona z Roberto na kolację. Od jakiegoś czasu bardzo się przyjaźnimy.
Qwilleran przyznał w duchu, że tych dwoje sztywniaków znakomicie do siebie pasuje.
- Żadne z was mi nie odpowiedziało, kiedy spytałem o Fleudda. Co to za jeden?
- Ma rzekomo wnieść świeży powiew nowych idei do firmy. Penniman i Greystone przyjęli go do
spółki parę miesięcy temu. Jak wiesz, zawsze byli dość konserwatywni, a Fleudd ma właśnie
otrząsnąć przedsiębiorstwo z letargu.
- „Brama Alcazar” to pewnie jego pomysł?
- Chyba tak.
- Często jada u Roberto?
- Nie mam pojęcia. Nigdy go tam nie widziałam.
- Dzisiaj tam był.
Gdy pożegnali się przed „Błękitnym Smokiem”, Qwilleran przygładził wąsy i zapisał w myśli, żeby
następnego dnia rano zadzwonić do Matta Thiggamona.
Rozdział osiemnasty
Wczesnym rankiem w poniedziałek Qwilleran odebrał telefon z wydziału zabójstw, nie był to jednak
porucznik Hames, tylko jego partner, Wójcik - formalista, któremu brakowało wyobraźni Hamesa i
który serdecznie nie znosił dziennikarzy wtrącających się w śledztwo oraz kotów o
nadprzyrodzonych zdolnościach.
- Mówi Wójcik - rzucił. - Dzwonił pan do Hamesa. Coś pilnego?
- Jestem mu winny lunch, to wszystko.
- Wyjechał z miasta na parę dni.
- Dziękuję za wiadomość. Zadzwonię do niego później. Była to obietnica, której Qwilleran miał nie
dotrzymać. Kotom na śniadanie posiekał smażone krewetki nadziewane mielonym mięsem krabów.
Postawił talerz na podłodze.
- Gamberi ripieni alla Roberto - zaanonsował - oraz ukłony od szefa kuchni. Buon appetito!
Syjamczyki z wielkim zapałem oddały się konsumpcji. Może i zachowywały się trochę dziwnie, ale
ich apetytowi ani upodobaniu do wykwintnych potraw nic nie można było zarzucić.
Obserwował, jak z lubością pochłaniały te przysmaki, wydając z siebie ekstatyczne pomruki, kiedy
nagle usłyszał pukanie do drzwi. Nim zdążył odpowiedzieć, w zamku ktoś przekręcił klucz, drzwi się
otworzyły i do sieni wkroczyła siwowłosa niewiasta o zaczerwienionych policzkach, ubrana w
spłowiały dżinsowy fartuch.
- O, jest pan w domu. Dzieńdoberek. Nazywam się Jasper - oznajmiła. - Pani Tuttle powiedziała, że
mam tu sprzątać w poniedziałki.
- Bardzo się cieszę, że pani przyszła. Zaraz wychodzę na śniadanie, więc nie będę pani przeszkadzał.
Wie pani, gdzie co jest?
- Pewno, że tak! Sprzątałam dla pani Bessinger i wszystko było w porządeczku, jak kazała, i
uważałam na chodniki, bo są ręcznej roboty. O, ten leży w innym miejscu! - zawołała z wyrzutem w
głosie, zaglądając do galerii, gdzie dhurrie zakrywał ślady krwi.
- Wolę, żeby leżał właśnie tam - wyjaśnił Qwilleran. - Podleje pani drzewka? Przez zeszły tydzień
nikt się nimi nie zajmował.
- Podleję, pozmieniam pościel, zrobię pranie pościeli i ręczników, włączę zmywarkę, przejadę
odkurzaczem i trochę pościeram kurze - wyrecytowała. - Okien nie robię.
Poczłapała do kuchni i zajrzała do zmywarki, która okazała się pusta.
- Jadam na mieście - powiadomił Qwilleran. - Z talerza na podłodze jadły koty. Może być tu i
ówdzie trochę kociej sierści. Mam dwa syjamczyki.
Właściwie nie musiał tego mówić. Koko krążył wokół przybyłej z wielkim zainteresowaniem i
obwąchiwał jej buty.
- Nie ma problemu. Panna Bessinger miała persa i ja też mam dachowca, chociaż po dachach to on
już dawno nie łazi. Pewno widział pan Napoleona. Mieszkamy na parterze, towarzyskie z niego
kocisko.
Qwilleran pomógł jej zanieść do galerii odkurzacz. Mówiła z akcentem, który przypominał mu co
bardziej leciwych mieszkańców Moose County.
- Mogę spytać, skąd pani pochodzi, pani Jasper? Bo chyba nie z miasta, prawda?
- Ano jestem z takiej małej mieściny, co jest na północy. Chipmunk się nazywa. Mój ojciec miał tam
gospodarstwo.
- Bardzo dobrze znam Chipmunk - stwierdził. - Mieszkam w Pickax.
- Jasne, Pickax! Nieraz żeśmy z tatą jeździli wozem do Pickax kupować jedzenie i ziarno na siew. W
niedziele łowiliśmy ryby przy Purple Point. Jednego razu byliśmy na przedstawieniu w Sawdust City.
Dobrze tam się żyło, nie powiem. Człowiek czuł się bezpieczny. A dziś rano przez radio mówili, że
w hotelu Pennimana zastrzelili trójkę ludzi, a znowuż na autostradzie jeden kierowca zastrzelił
drugiego. Takich rzeczy w Chipmunk nie było!
- Kiedy wyjechała pani z Moose County? - spytał Qwilleran, włączając odkurzacz do kontaktu.
- Piętnaście lat wtedy miałam. A niedługo stuknie mi siedemdziesiąt sześć, ale i tak mocniejsza
jestem i robotniejsza niż niejedna młódka. Na gospodarstwie robiłam motyką przy ziemniakach,
zajmowałam się kurami i doiłam krowę, i jeszcze był tam ogród warzywny - a to wszystko, nimem
skończyła dziesięć lat.
- A czemu opuściła pani Chipmunk?
- Strasznie mnie korciło, żeby zobaczyć wielkie miasto, no i tato posłał mnie do mojej ciotki, Florrie.
Robiła za kucharkę dla takich jednych tutaj i załatwiła mi robotę pokojówki. Pracowałam tu siedem
lat, zanim poznałam mojego Andrew i założyłam rodzinę. Był listonoszem. Mieliśmy trzech
chłopaków i dwie dziewczyny, a jedno się urodziło nieżywe. Gotowałam i sprzątałam, i prałam, i
prasowałam, i szyłam dla nich wszystko, co wkładały na grzbiet, nim dorosły i się wyprowadziły na
swoje. Wtedy znowuż zaczęłam robić za gospodynię tu i tam, a kiedy mój Andrew zmarł - dobry był
człowiek! - przeniosłam się tutaj, na parter, no i dalej pracowałam.
- Dobrze się pracowało dla panny Bessinger?
- Ano porządnicka bardzo była. Niektórzy ludzie to strasznie bałaganią, ale nie ona! Wielka szkoda,
że tak się z nią stało.
- A u tego pana obok też pani sprzątała?
- Ano. Niechluj był, ale miły człowiek. Ze wsi, tak jak ja. Zeszłego lata hodował w skrzynkach na
tarasie pomidory i fasolę, a ten głupi helikopter latał i latał, i ciągle tylko hałas robił. Myśleli, że tam
Bóg wi co rośnie.
- Czy była pani zaskoczona na wieść, że to on zamordował pannę Bessinger?
- I jeszcze jak! Nie spałam wtedy do późna, telewizję oglądałam, aż tu słyszę za oknem straszny
krzyk, a potem huk. Znaczy jak spadł na ten samochód. Wyjrzałam, ale po ciemku nic nie było widać.
No a potem przyjechała policja i pogotowie, więc wyszłam do hallu - wszyscy tam byli, w piżamach
i w ogóle, a pani Tuttle mówiła, żeby wracali do łóżek. Coś okropnego! Nikt nie wiedział, że ona tam
na górze leży nieżywa.
Pani Jasper włączyła odkurzacz, kończąc tym samym swój monolog, a Qwilleran wybrał się na
poszukiwanie syjamczyków. Yum Yum leżała na łóżku wodnym i wpatrywała się sennym wzrokiem w
przestrzeń; Koko kręcił się niespokojnie, mówił coś do siebie gardłowo i wyginał ogon w korkociąg
- coś, czego dotąd jeszcze nie robił. Qwilleran zadzwonił na recepcję, żeby spytać o klinikę
weterynaryjną.
- Kotki chore? - zaniepokoiła się pani Tuttle.
- Nie, tylko jakieś takie osowiałe, chcę sprawdzić na wszelki wypadek.
- Najbliższy weterynarz jest przy River Road, osiem mil stąd - podała mu nazwę i numer telefonu
kliniki. - Trzeba się umówić na wizytę. Jak się sprawuje pani Jasper?
- Jak na swój wiek ma mnóstwo wigoru.
- Nie wiem, skąd ona bierze tyle sił. W dodatku jeśli jej pan pozwoli, zagada pana na śmierć. Mam
nadzieję, że kotkom naprawdę nic nie jest.
Zadzwonił do weterynarza, żeby umówić się na wizytę z dwoma kotami syjamskimi.
- Co im dolega? - zapytała recepcjonistka.
- Dotąd mieszkały na wsi, a odkąd przybyły do miasta, zaczęły się jakoś dziwnie zachowywać. Na
wszelki wypadek chciałbym sprawdzić, czy nic im nie jest. Bardzo jestem do nich przywiązany.
- W takim razie mogę pana wcisnąć jeszcze dziś po południu - powiedzmy o czwartej. Jakie są
imiona kotków?
- Koko i Yum Yum. Ja nazywam się Qwilleran. Mieszkam w „Casablance”.
- Mamy stamtąd sporo pacjentów.
- W takim razie do zobaczenia o czwartej.
Była to kolejna obietnica, której miał nie dotrzymać.
Nim wyszedł na śniadanie, włączył jeszcze radio - nie tylko dla prognozy pogody, ale także by
dowiedzieć się czegoś więcej o strzelaninie w „Penniman Plaza” wzmiankowanej przez panią Jasper.
Co dziwne, o ile w wiadomościach rzeczywiście usłyszał o zabójstwie na autostradzie, to o trzech
trupach w hotelu nie było ani słowa. Zaciekawiło go to, więc na śniadanie wybrał się właśnie do
„Plaza”. Na stoisku z gazetami zgarnął „Morning Rampage”, w której również nie było żadnej
wzmianki o hotelowym incydencie. Oczywiście wiedział doskonale, że nie wszystkie przypadki
zabójstw, jakie zdarzają się w wielkim mieście, są relacjonowane przez prasę, ale trzy osoby
zastrzelone w jednym z najbardziej prestiżowych hoteli w centrum to przecież materiał na pierwszą
stronę...
W kafeterii zamówił stek i jajecznicę z ziemniakami; w Moose County taki zestaw nazywałby się
„Śniadanie myśliwego”, jednak tutaj zadowolono się nazwą „Śniadanie do syta”. Odczekał, aż
kelnerka naleje mu trzeci kubek kawy, nim spytał ją o potrójne zabójstwo. Dziewczyna nie miała
pojęcia, o co chodzi.
Miał już wyjść na miasto, ale po namyśle postanowił zajrzeć do baru. Nie było jeszcze jedenastej,
więc był zamknięty, ale Randy Jupiter przygotowywał już się do pracy. Qwilleran przysiadł na
stołku.
- Podobno mieliście tu w weekend sporo zamieszania, Randy.
- Poważnie? Nic nie wiem, dopiero przyszedłem do roboty.
- W hotelu zastrzelono trzy osoby. Nie słyszałeś o tym?
Barman potrząsnął głową.
- Mówili w wiadomościach.
- Na pewno? Może chodziło o jakiś inny hotel? - Jupiter rozejrzał się szybko, a potem napisał „nie
mogę teraz rozmawiać” na serwetce. Głośno powiedział: - Kawa już się zaparzyła. Może
filiżaneczkę?
- Nie, dziękuję - odparł Qwilleran. - Wypiłem już trzy kubki w waszej kafeterii - zsunął się ze stołka.
- Może miałby pan ochotę na sesyjkę jazzową dziś wieczorem?
- Jasne! Jakieś szczególne zamówienia?
- Polegam na pańskim wyborze, może być cokolwiek, byle nie trąbka. Koty od tego wariują.
Natomiast saksofon bardzo lubię. Powiedzmy o ósmej?
Nim skorzystał z ruchomych schodów, sprawdził, czy wokół nie czają się jakieś zagrożenia, a
następnie statecznie zjechał na dół, rozważając konsekwencje faktu, że zarówno stacja radiowa,
której słuchał, jak i „Morning Rampage” należą do Pennimana. Oznaczało to, że aby dowiedzieć się
czegoś o potrójnym zabójstwie, będzie musiał zaczekać na wychodzącą po południu „Daily Fluxion”
albo na wizytę barmana - miłośnika jazzu, a może nawet na powrót Hamesa do miasta.
Gdy znów znalazł się w apartamencie numer 14-A, zastał panią Jasper podczas sprzątania kuchni;
Koko obserwował każdy jej ruch.
- Jak jaki szef, zaraz by mówił, co mam robić - stwierdziła. - Teraz zabiorę ręczniki i inne rzeczy do
pralni, coś sobie przegryzę, a potem znowuż wrócę.
Qwilleran poszedł do biblioteki, żeby przejrzeć swoje notatki z podpisów pod zdjęciami oglądanymi
w czytelni. Koko poszedł za nim i wskoczył na stół, po czym usadowił się jak zwykle na wielkim
albumie z reprodukcjami obrazów van Gogha. Mógł wybrać Cézanne'a, Rembrandta albo któregoś z
innych mistrzów, jednak za każdym razem wybierał van Gogha. Zajął się swoją toaletą, a
Qwilleranowi przyszło na myśl, że Vincent, pers należący do Dianne Bessinger, mógł również tu
siadywać, czekając na sposobność, by gwizdnąć płytkę do gry w scrabble'a.
Z jego notatek wyłaniał się obraz czasów świetności restauracji „Pod Palmami”. Tutaj Harrison
Plumb urządził córce urodziny, podczas których przygrywał kwartet smyczkowy z Konserwatorium
Pennimana. Wilburtonowie urządzili tu przyjęcie na cześć sławnego profesora antropologii, który
wykładał gościnnie na tutejszym uniwersytecie. Pennimanowie przyjmowali francuskiego
ambasadora. Pan i pani Duxbury podjęli kolacją gubernatora. Musiał przyznać, że żadne pieniądze i
żadna renowacja nie będzie w stanie przywołać magii „Casablanki” z pierwszej ćwierci stulecia. To
zadanie spełnić mogła jedynie książka, fotografie i tekst... co przypomniało mu, że miał przecież
umówić się z fotografem. Zadzwonił więc do Sorga Butry, ale poinformowano go, że artysta
wyjechał, ponieważ otrzymał jakieś zlecenie poza miastem. Qwilleran zostawił wiadomość z prośbą,
żeby Butra do niego zadzwonił.
Nie było mu jednak sądzone odebrać telefon od fotografa.
Gdy pojawiła się pani Jasper z koszem bielizny, skinął, żeby podeszła bliżej, i zapytał:
- Kiedy zaczęła pani pracować w „Casablance”, pani Jasper?
- Tuż przed kryzysem w 1929 roku. Znaczy się, kiedy ludzie skakali z dachów. Coś okropnego.
- Proszę usiąść i odpocząć. Pamięta pani nazwiska ludzi, dla których pani pracowała?
Nie wypuszczając kosza z rąk, przysiadła na krawędzi krzesła.
- Pracowałam tylko dla jednej rodziny, i tylko dwoje ich było - ojciec z córką. On to był bardzo miły
człowiek, miał takie małe wąsiki. Nazywał się Plumb.
- Jego córka nadal tu mieszka!
- Ano, na dwunastym. Panna Adelaide. Ma tyle lat co ja.
- Wezmę od pani ten kosz... Proszę sobie usiąść wygodnie - zaproponował w nagłym przypływie
gościnności. - Może filiżankę kawy?
- Nie, dopiero com piła herbatę na dole, ale tak czy siak dziękuję.
- Jakiego rodzaju prace wykonywała pani dla Plumbów?
- Robiłam za pokojówkę, tylko nie taką do gości, ale od sprzątania i innych tam takich. Ale miałam
własny pokój - kto by pomyślał, ja, prosta dziewczyna z Chipmunk! Mieli wtedy dużo służby w
tamtych czasach. Nie to co teraz.
- Jaka była Adelaide, kiedy była młodą dziewczyną?
- Oj, była z niej pannica! Pan Plumb rozpieszczał ją jak nie wiem co. Kupił jej automobil na
urodziny, a szofer woził ją tam i z powrotem jak jaką księżniczkę. Pamiętam te jej wielkie przyjęcie i
jak była ubrana. Miała taką sukienkę z koralikami i piórami, mocno nad kolana. Taka moda wtedy
była. No a potem przychodzili różni młodzieńcy, i przynosili czekoladki i kwiaty. Nimem się
obejrzała, już była zaręczona z najprzystojniejszym kawalerem - pani Jasper pokiwała smutno głową.
- Ale nie wyszło z tego nic dobrego.
- Co się stało?
- No bo tak, wszystko już było przygotowane na ślub, zaproszenia, suknia dla młodej prosto z
Paryża... A potem nagle pan Plumb był ciągle zagniewany, a panna Adelaide grymasiła, cała służba
chodziła na paluszkach, bojąc się choćby pisnąć. Spytałam gospodynię, a ta mi powiedziała, że panu
Plumbowi skończyły się pieniądze. Zaraz sprzedał automobil i zwolnił trochę służby, a panienka
Adelaide siedziała w swoim pokoju i wcale nie chciała wyjść, żeby nie wiem co. Gospodyni
powiedziała, że pan Plumb kazał jej zerwać zaręczyny. No a potem rozchorował się i umarł - pani
Jasper pochyliła się ku niemu i konspiracyjnym szeptem dodała: - Po mojemu to panienka Adelaide
go otruła!
Qwilleran, którego śpiewny głos niewiasty wprawił w rozmarzenie, omal nie spadł z krzesła.
- Dlaczego pani tak sądzi?
- Gadała ze mną jak z równą, bośmy były w tym samym wieku.
- I co powiedziała?
- O, jak ona go za to znienawidziła! Sama mi to powiedziała, a tupała przy tym nogami i tłukła
naczynia, i krzyczała. Rozpuszczona była jak dziadowski bicz. Zawsze miała to, czego chciała, i
robiła, co jej się podobało. Co tam dla takiej otruć ojca.
- Ale skąd miałaby wziąć truciznę?
- W suterenie była trutka na szczury. Dozorca trzymał ją w słoiku, takim z czaszką i piszczelami.
- Zaraz, zaraz, pani Jasper - Qwilleran już się opamiętał. - Śpiąca królewna z „Casablanki” miałaby
się zakraść do piwnicy, żeby ukraść trutkę na szczury?
- Ona nie, ale taki lokaj jeden był i mnie się zdaje, że to on. Przystojny był jak czort, jak jakiś aktor, a
ona robiła do niego oczy, że nie wiem co. Gospodyni mówiła, że to się źle skończy.
- Ciekawe - mruknął Qwilleran i sapnął przez wąsy. Lubił słuchać takich opowieści, prawdziwych
czy fałszywych, a przy tym umiał słuchać, co zachęcało już nieraz najprzedziwniejsze osoby do
najniezwyklejszych zwierzeń, jednak plotki rozpowiadane przez służbę raczej nie kwalifikowały się
jako materiał do historii „Casablanki”.
- Ano, ano. Bardzo ciekawe - przytaknęła pani Jasper. - Jak już pan Plumb umarł i ona dostała
pieniądze za ubezpieczenie, ten tam lokaj kupił sobie automobil! No a niby skąd w tamtych czasach
taki gołodupiec miałby mieć pieniądze na auto?
- Ile razy opowiadała już pani tę historię, pani Jasper?
- Tylko mój Andrew ją słyszał, jakeśmy wzięli ślub, no i zaraz mi kazał, żeby nikomu tego nie
powtarzać. Ale teraz Hrabina już jest stara, i co to zmieni, czy powiem, czy nie - a zawsze chciałam
komuś to opowiedzieć.
- No cóż, dziękuję - powiedział. - Już po trzeciej, muszę zabrać koty do doktora.
- Jeszcze tylko podleję drzewa i już będzie po robocie - stwierdziła pani Jasper.
Qwilleran zapłacił jej i umówił się z nią na następny poniedziałek - nieświadom faktu, że już nigdy
więcej nie skorzysta z jej usług. Koty wylegiwały się na łóżku wodnym.
- Wstajemy, wstajemy! - zawołał wesołym głosem. - Proszę wsiadać, drzwi zamykać! Wybieramy się
na przejażdżkę Śliwką! - nie wspomniał ani słowem o wizycie u weterynarza, ale nie na wiele się to
zdało! I tak wiedziały, w czym rzecz. Żadne namowy ani zachęty nie były w stanie skłonić ich, by
weszły do swej torby.
Próbował wepchnąć do niej Koko przez drzwiczki, najpierw przednie łapy, potem główkę, ale kot
zaparł się tylnymi, smagając go ogonem jak biczem. Pomimo całej swej wprawy i zręczności
Qwilleran nie był w stanie dwoma rękami opanować czterech łap, jednej głowy, chłoszczącego
ogona i wijącego się tułowia. Dał za wygraną i zafundował sobie szczodrą porcję lodów, kiedy zaś
wrócił po kilku minutach, oba zwierzaki leżały w torbie, przytulone do siebie.
- Koty! - mruknął Qwilleran. - Ach, te koty!
Ujął torbę w dłoń, wyszedł na korytarz i wezwał windę.
- Tylko nie wrzeszcz, jak już będziemy w windzie - przestrzegł Yum Yum. - Wiesz, jak to poprzednio
się skończyło.
Jednak jakimś cudem oba koty siedziały cicho i być może dzięki temu Stara Zielona wylądowała
bezpiecznie na parterze.
- Pa, pa, koteczki! - zawołała pani Tuttle, spoglądając znad swojej robótki przez kuloodporne szkło.
Dwie starsze panie w pikowanych szlafrokach jak zwykle szeptały coś do siebie, wyrzekając i
narzekając.
- Wyprowadza się pan? - zaskrzeczała jedna z nich grobowym głosem.
- Nie, jadę do weterynarza - odpowiedział. Nie było mu jednak sądzone dotrzeć do kliniki.
Nad bulwarem Zwinger hulał wiatr, który szalał wokół „Casablanki” i świstał w uchwytach kociej
torby. Qwilleran ściągnął kurtkę, żeby osłonić swoich podopiecznych przed mroźnymi podmuchami.
Przyspieszonym krokiem kluczył po parkingu, omijając wyrwy. Jednak już w połowie tego toru
przeszkód zerknął w stronę miejsca numer dwadzieścia osiem i stanął jak wryty.
Miejsce było puste, Śliwka znikła.
Rozdział dziewiętnasty
Qwilleran wrócił biegiem, czując dwa kocie ciała obijające się o siebie w torbie.
- Pani Tuttle! - wołał już w drzwiach. - Mój samochód zniknął! Ktoś mi ukradł auto!
- Ojojoj! - zawołała, ale z jakichś tajemniczych przyczyn nie wyglądała na zdumioną i przerażoną. -
A zamknął pan drzwiczki? Niedawno komuś ukradli kasety, ale on właśnie nie zamknął...
- Zawsze zamykam!
- To był nowy samochód?
- Nie, ale w doskonałym stanie.
Nie wiadomo skąd pojawił się Rupert i oparł się o kontuar.
- Nie warto mieć dobrego wozu, bo zaraz ukradną. Pani Tuttle zaproponowała, że zadzwoni po
policję.
- Nieważne - znużony Qwilleran machnął ręką. - Wrócę na górę i sam zadzwonię. Chciałem tylko,
żeby pani o tym wiedziała.
Co prawda nie żywił jakichś szczególnych uczuć wobec Śliwki, ale jej kradzież zirytowała go w
najwyższym stopniu.
Wjeżdżając Starą Zieloną, zauważył, zwracając się do kotów w torbie:
- Wam to akurat na rękę. Nie będzie żadnej wizyty u weterynarza. Zadzwonił do kliniki, żeby
odwołać wizytę.
- Mój samochód został skradziony! - wyjaśnił.
- Wiem, jak to jest. Mnie ukradli dwa z rzędu - poinformowała go na pocieszenie recepcjonistka. -
Teraz jeżdżę takim gruchotem, na który nikt się nie skusi.
Zadzwonił zaraz potem na komisariat; znudzony policjant odnotował kradzież i obiecał, że spróbuje
znaleźć kogoś, kto akurat jest wolny, i przysłać go do „Casablanki”.
Zadzwonił do Mary, by oznajmić jej hiobową wieść.
- Wyrazy współczucia - usłyszał. - Ja już dawno zrezygnowałam z wozu. Jeżdżę taksówkami albo
wynajmuję samochód, kiedy potrzebuję transportu.
- Mają tu zaraz przysłać policjanta.
- Na twoim miejscu nie za bardzo bym na to liczyła, Qwill.
Nagle poczuł, że jest okropnie głodny. Pospiesznie nakarmił koty i wyszedł. Stara Czerwona
zatrzymała się po drodze na czwartym piętrze i wsiadł do niej Yazbro, który skrzywił się na jego
widok.
- Ukradli mi samochód - oznajmił Qwilleran w nadziei, że choć od niego uzyska nieco współczucia.
Yazbro mruknął coś niezrozumiale pod nosem.
- Stał na miejscu numer dwadzieścia osiem, tuż obok pana. Widział go pan dzisiaj rano, kiedy pan
wychodził?
- Nie zwróciłem uwagi.
Qwilleran udał się do delikatesów na wczesną kolację. Zadowolił się rosołem z grzankami i talerzem
puddingu ryżowego, a podczas posiłku przeprowadził podsumowanie swych wrażeń z życia w
wielkim mieście. Otóż klub prasowy zmienił się nie do poznania. We „Fluxion” nie praco- i wał już
nikt z jego dawnych znajomych, a ci nowi byli zupełnie do niczego. Nie spotkał tu nikogo, kto choćby
w połowie byłby tak sympatyczny jak Polly Duncan albo Arch Riker czy choćby Larry Landspeak,
komendant Brodie, Junior Goodwinter, Roger MacGillivray i jeszcze z tuzin innych osób. Cały
pomysł z „Casablanca” okazał się kompletną klapą, bo Hrabina nigdy nie zgodzi się, żeby sprzedać
dom Fundacji Klingenschoenów. A na dobitkę ta kradzież samochodu...
Nie miał już nawet ochoty pisać książki o „Casablance”. Właściwie został mu już tylko jeden powód,
żeby siedzieć dalej w tym mieście. Kiedy tylko porucznik Hames powróci, trzeba będzie spotkać się
z nim i opowiedzieć mu o odkryciach Koko: najpierw o krwawej plamie, potem o bransoletce, a
wreszcie o wnioskach, jakie wypłynęły z uważnej analizy zamalowanego napisu na ścianie.
Zamierzał opowiedzieć policjantowi o tym, jak kot bezbłędnie odnalazł miejsce, z którego artysta
miał rzekomo skoczyć, a w rzeczywistości został wyrzucony. Potem wyłoży mu swoją teorię
wyjaśniającą, w czyim interesie leżało zadźganie nożem spadkobierczyni „Casablanki” i
upozorowanie samobójstwa jej kochanka, przed czym oboje naszpikowano narkotykami. Chodziło po
prostu o to, aby zrobić miejsce na „Bramę Alcazar”. Tworząc mistyfikację, mordercy popełnili błąd,
podpisując rzekome wyznanie winy Rossa sygnaturą, której używał tylko na obrazach, a także pisząc
imię Dianne z błędem. Co więcej, jedna z lokatorek słyszała krzyk, nim ciało malarza roztrzaskało
się o dach samochodu. Jako były dziennikarz kryminalny Qwilleran znał niejeden przypadek
samobójstwa, gdy desperaci skakali z wysokiego budynku lub mostu; wszyscy ci nieszczęśnicy
rzucali się w przepaść w rozpaczliwym milczeniu.
Wolnym krokiem doszedł do domu; rozsypujące się schody wydały mu się skandalem wołającym o
pomstę do nieba, hall był ponury, lokatorzy domu wprawiali go w przygnębienie, a Stara Czerwona
była w jego oczach ujmą dla ludzkiej godności. Koko jak zwykle powitał go w drzwiach i jak zwykle
pobiegł truchtem do biblioteki, gdzie zgodnie ze swym zwyczajem zajął miejsce na albumie van
Gogha, znów skręcając ogon w korkociąg.
- Co mi chcesz powiedzieć? - spytał go Qwilleran. - Czy to było ulubione miejsce Vincenta?
Przyszło mu do głowy, że Vincent mógł być świadkiem morderstwa, i choć nie liczył zbytnio, że uda
mu się przesłuchać kota, zadzwonił na wszelki wypadek do galerii „Bessinger-Todd”.
Głos w słuchawce odezwał się niemal natychmiast.
- Czy galeria jest jeszcze otwarta? - zapytał. - Tutaj Jim Qwilleran z „Casablanki”.
- Właśnie zamknąłem drzwi. Tu mówi Jerry Todd. Czym mogę służyć?
- Nie miałem jeszcze okazji porozmawiać z panem o dziełach sztuki do mojej ośmiokątnej szopy, a
być może niedługo wyjadę z miasta.
- Jeśli ma pan ochotę tu zajrzeć, poczekam - zaproponował marszand.
- Zaraz będę.
Qwilleran zbiegł na dół po schodach, mając wrażenie, że tak będzie szybciej i łatwiej, poza tym nie
chciało mu się czekać na windę. Zatrzymał taksówkę i pojawił się w galerii po zaledwie kilku
minutach.
Todd otworzył mu drzwi.
- Szybko się pan uwinął.
- Widzę, że od piątku sporo się sprzedało - zauważył Qwilleran, rozglądając się po pustych ścianach.
- Wernisaż był bardzo udany - stwierdził zadowolony z siebie właściciel galerii, szczypiąc się przy
tym w czubek nosa. Jedzący pizzę, Jedzący skrzydełka i Jedzący hot-dogi poszli do jednego
nabywcy, a mianowicie do pewnej sieci fast-foodów. Zamierzają je powiesić w biurze firmy, które
ma zająć całe piętro „Bramy Alcazar”. Czy widział pan podczas wernisażu coś, co przypadło panu
do gustu?
- Owszem, ale prawdę mówiąc, nic z tego nie nadawało się do mojej szopy.
- Jeśli ma pan do zakrycia duże drewniane powierzchnie, może warto zastanowić się nad
współczesnymi gobelinami? Mamy tu pewną wybitną artystkę, która wykonuje abstrakcyjne
kompozycje na motywach zaczerpniętych z natury. Pokażę panu zdjęcia jej prac - sięgnął po album z
kolorowymi zdjęciami.
Qwilleran, który w rzeczywistości nie miał dotąd w planach przekształcania szopy w rezydencję, był
pod wrażeniem.
- Jaki to format?
- Format zależy od zamówienia, wykonywała też ogromne gobeliny do lobby hotelowych. To
zabawne, bo sama jest bardzo drobnej budowy. Tutaj jest jej zdjęcie.
Artystka miała twarzyczkę przekornego chochlika, co od razu zyskało jej sympatię Qwillerana.
- Przyznam, że to bardzo interesująca propozycja - stwierdził. - Odezwę się do pana po konsultacji z
moim architektem.
- Architektom zazwyczaj podobają się jej prace. Raczej uzupełniają rozwiązania architektoniczne niż
z nimi konkurują, ponadto cechuje ją nadzwyczajne wyczucie trójwymiarowej przestrzeni.
W tym momencie do pokoju wmaszerował perski kot w grzybowym kolorze, machając statecznie
puszystym ogonem.
- Czy to Vincent? - spytał Qwilleran.
- Owszem, tak ma na imię. Był kotem Dianne, potem ja go przygarnąłem. Tam, gdzie mieszkam, nie
wolno trzymać zwierząt, a tu, w galerii, jest mu dobrze i klienci go lubią - wyjaśnił Todd, znów
szczypiąc się w nos. Vincent obszedł z godnością obu panów dookoła, jego ogon drgał lekko.
- Czy to, co się stało w przeddzień Święta Pracy, było dla niego psychicznym wstrząsem?
- Nic podobnego. Kiedy przyjmowała gości, zawsze zamykała go w sypialni. Łóżko wodne było jego
ulubionym miejscem, więc nie miał nic przeciwko temu. Prawdę mówiąc, kiedy zabrałem go do
galerii, kupiłem mu specjalne łóżeczko wodne na kocie rozmiary.
- Naprawdę? Gdzie pan je znalazł? Jeden z moich kotów bardzo chciałby mieć takie łóżko.
- W jakimś katalogu sprzedaży wysyłkowej. Spróbuję go odszukać, jeśli to pana interesuje.
- Byłbym bardzo wdzięczny. A tak przy okazji, czy kiedy Vincent mieszkał w „Casablance”, miał
zwyczaj przesiadywać na albumach?
- On? Nigdy w życiu. Zawsze wyszukiwał najbardziej miękkie siedzisko w okolicy.
Qwilleran odkaszlnął.
- Muszę coś panu powiedzieć, panie Todd, i mam nadzieję, że nie będzie pan tym zbulwersowany.
Jak pan wie, mieszkam teraz w tym penthousie; otóż znalazłem dowody na to, że Ross nie popełnił
tego morderstwa i nie odebrał sobie życia z własnej woli.
Todd przełknął głośno ślinę i uszczypnął się w czubek nosa.
- Jakie dowody?
- O tym nie mogę mówić, dopóki nie skontaktuję się z moim przyjacielem pracującym w wydziale
zabójstw.
- O Boże! Czy to znaczy, że śledztwo zacznie się od początku? Wokół tej sprawy było już
wystarczająco wiele rozgłosu. Nikt już nie pamięta, że prowadzę galerię, w oczach wszystkich
jestem byłym mężem zamordowanej kobiety. Niektórzy z całą pewnością są przekonani, że to ja
jestem winny jej śmierci!
Qwilleran odczekał, aż marszand skończy swą tyradę, i mówił dalej:
- Jeśli się nie mylę, w wieczór poprzedzający Święto Pracy odbywało się tam przyjęcie. Może był
pan na nim i przypomina sobie innych gości? To mogłoby mi pomóc w ustaleniu głównych
podejrzanych.
- Byłem, a jakże - przyznał Todd ponuro. - Di zaprosiła mnóstwo ludzi, między innymi tę dziewczynę
z gazety, więc uznałem, że powinienem tam się pojawić. Ylanę Targ. Pisze recenzje z wystaw.
- O której pan wyszedł?
- Około dziesiątej. Chciałem urwać się wcześniej, bo pojawił się jakiś facet, który przyniósł ze sobą
jazzowe nagrania, a jazz doprowadza mnie do szewskiej pasji - ale akurat lunął deszcz, prawdziwe
oberwanie chmury. Świetlik oczywiście zaczaj: przeciekać i trzeba było wszędzie porozstawiać
wiadra.
- Kto z gości został po pańskim wyjściu?
- No, oczywiście Ross. Di, Ylana, Ross i jeszcze jeden facet mieszkający w tamtym domu grali w
scrabble'a. W salonie zostało jeszcze kilka osób poza nimi, nie pamiętam kto. Pili i palili trawkę.
- A ten czwarty do scrabble'a... pamięta pan jego imię albo jak wyglądał?
- Wymuskany... wyszukane maniery... w typie modeli, jakich widuje się na pokazach mody.
- No cóż, nie będę już dłużej pana zatrzymywał - oznajmił Qwilleran. - Dziękuję, że pan na mnie
zaczekał. Kiedy wrócę do Pickax, skontaktuję się z panem w sprawie gobelinów. Myślę, że to bardzo
dobry pomysł.
Wrócił do domu, przebrał się w bluzę, zapalił światła w galerii, postawił wiaderko z lodem na
barze, a na stoliku koktajlowym miskę orzeszków.
- Mamy jeszcze trochę czasu, może kilka partyjek scrabble'a? - zaproponował kotu.
Koko był zachwycony. (Nic dziwnego! - pomyślał Qwilleran. Przecież ciągle wygrywa!) Na tę
okazję Koko wybrał zestaw spółgłosek o niskiej wartości, czyli R, S, L, T i N; Qwilleran już
rozważał kolejną zmianę zasad gry, ale w następnym rozdaniu aksamitna łapka wyciągnęła D, E, V, B,
O, G i J. Qwilleran natychmiast ułożył z tego JOVE (Jowisz), za które to słowo odnotował na swą
korzyść czternaście punktów, podczas gdy Koko pozostawało ich zaledwie siedem.
- Na Jowisza! - oznajmił kotu. - Wreszcie!
W tej samej chwili rozległo się stłumione pukanie u drzwi. Qwilleran zgarnął płytki do pudełka i
poszedł powitać gościa.
Barman z hotelu Pennimana był wprost obładowany kasetami oraz płytami.
- Bez obaw! - zapewnił. - Nie zamierzam tu zostać na trzy dni. Po prostu przyniosłem więcej towaru,
żeby było z czego wybierać.
- Proszę, niech pan wejdzie. Bardzo się cieszę.
- Rany, niekiepskie mieszkanko! - stwierdził Jupiter, rozglądając się dookoła. - O, i wychodzi na
taras!
- Nigdy pan tu nie był?
- Nikt mnie nie zaprosił.
- W takim razie koniecznie musi pan zobaczyć dawny basen w salonie - Qwilleran otworzył drzwi. -
Zresztą właśnie tam jest sprzęt stereo. Chwileczkę, pomogę panu.
Zanieśli nagrania do galerii i ułożyli je w stos na wielkim stole koktajlowym. Gość stanął pośrodku
pomieszczenia z rękami w kieszeniach, podziwiając obrazy.
- Chyba po jakimś czasie mieszkania tutaj człowiek już nie może patrzeć na grzyby.
- Nie docenia ich pan - stwierdził Qwilleran - a tymczasem od czasów tamtego skandalu nabrały
ogromnej wartości. Oczywiście nie należą do mnie, ja tylko wynajmuję to mieszkanie. Napijmy się
czegoś. Co dla pana? - na dźwięk grzechotu kostek lodu Koko uroczyście wkroczył do galerii. - Oto
pan tych włości.
- Ładny kot - ocenił Jupiter. - Nie to co te wszystkie dachowce, które kręcą się po budynku.
Koko jednak najwyraźniej obraził się za porównanie z dachowcami. Od tej chwili zaczął wymyślać
różne sposoby, by dokuczyć gościowi; najpierw jednak poczęstował się sokiem z winogron podanym
mu na spodeczku.
Jupiter ze szklanką wódki i Qwilleran ze swoją oranżadą rozsiedli się na długiej sofie. Gospodarz
poskarżył się:
- Dzisiaj ukradli mi samochód z parkingu.
- Normalka - jego rozmówca wzruszył tylko ramionami.
- Dla was tutaj kradzież samochodu to jakby całkiem nic się nie stało - obruszył się Qwilleran. -
Nawet te staruszki w hallu opowiadają sobie, jak ktoś je napadł, w taki sposób, jak my w Moose
County rozmawiamy o pogodzie.
Koko wskoczył na oparcie sofy i przeszedł się wzdłuż, niczym modelka po wybiegu. W drodze
powrotnej zatrzymał się, by obwąchać włosy gościa.
- Ejże, co on tam wyprawia? - zdziwił się Jupiter, klepiąc się w tył głowy.
- Wybacz - rzekł Qwilleran, spychając kota z sofy. - Pewnie podoba mu się zapach pańskiego
szamponu... Teraz już może mi pan opowiedzieć, co się stało w hotelu podczas weekendu?
- Było o tym w popołudniowej „Fluxion”, więc to i tak już żadna tajemnica. Na najwyższym piętrze
zastrzelono dwóch mężczyzn i kobietę, egzekucja w mafijnym stylu, więc wiadomo, że chodzi o
narkotyki. Zarząd hotelu zawsze próbuje zatuszować takie sprawy. Boją się, że to odstraszy turystów
czy organizatorów kongresów... Co on znów wyprawia?
Koko znalazł się na stole i próbował obgryzać rożek okładki winylowej płyty. Qwilleran przegonił
go leciutkim klapsem, więc następne dziesięć minut kot spędził, wylizując swoje urażone ego.
- Jak to się stało, że zaczął pan kolekcjonować płyty jazzowe, Randy?
- Miałem szczęście. Mój wujek był perkusistą bebopowym. Nigdy nie zrobił prawdziwej kariery, ale
zaraził mnie jazzem, no a potem umarł i zostawił mi wszystkie swoje płyty. Jakieś szczególne
życzenia?
- Mówiłem panu, że najbardziej lubię saksofon - Sidneya Becheta, Jimmy'ego Dorseya, Stana Getza,
Charliego Parkera, Coltrane'a... Gdybym miał nauczyć się grać na jakimś instrumencie, na pewno
wybrałbym saksa. Dla mnie brzmi prawie jak ludzki głos.
- Dobra, to zaczniemy od Charliego... Co to za łomot?
- To Keestra Hedrog i jej Bebech Dancers. Mają próby obok, w każdy poniedziałek. Zamknę drzwi,
to nie będzie ich słychać.
W drzwiach jednak stał Koko; jedna połowa kota znajdowała się wewnątrz, a druga na zewnątrz.
Kiedy Qwilleran próbował zamknąć drzwi, kot nie drgnął z miejsca, jak przyklejony do progu.
- Wchodzisz czy wychodzisz? - spytał Qwilleran.
Koko zastanawiał się i nie mógł się zdecydować, aż lekkie szturchnięcie stopą skłoniło go do
działania - jak wystrzelony z procy przebiegł schody prowadzące na dno dawnego basenu, potem
wskoczył na jego krawędź, obiegł z maksymalną prędkością całe zagłębienie dookoła, a w końcu dał
susa na stół, rozsypując kasety na wszystkie strony.
- O cholera! Jak tornado! - zauważył Jupiter, zbierając swoją kolekcję z podłogi.
- Przepraszam, dzisiaj jest jakiś rozdrażniony... Koko, bądź grzeczny, bo wylecisz z tego pokoju!
Kot wskoczył na bar i usadowił się pośród butelek oraz karafek, skąd mógł obserwować gościa.
Przez jakiś czas wieczór przebiegał spokojnie.
Jupiter przygotował program muzyczny zaczynający się od bebopu i swingu przez jazz chicagowski i
dixieland po bluesa i ragtime. Po trzecim drinku odegrał pantomimę, bawiąc się w perkusistę do
płynącej z głośników muzyki. Jego frenetyczne ruchy zaniepokoiły kota, który próbował zakopać się
pod dywanikiem dhurrie.
- Włazi pod dywan? - zdziwił się gość.
- Ten chodnik zakrywa plamę krwi na podłodze; właśnie tutaj Dianne Bessinger wykrwawiła się na
śmierć.
- Poważnie?
- Zdaje mi się, że to było w weekend przed Świętem Pracy. Dawno pan tu mieszka?
- Wprowadziłem się... zaraz... W weekend przed Dniem Pamięci.
- Znał pan Dianne albo Rossa?
- Nie, nigdy nie przychodzili do mojego baru, a mnie takie bohomazy nie interesują - Jupiter wskazał
ręką ściany galerii.
- Odkąd zamieszkałem tutaj, odkryłem nieco nowych szczegółów dotyczących morderstwa. Czy wie
pan, że śmierć Dianne leżała w interesie wielu wpływowych osobistości tego miasta?
- Naprawdę?
- Nie ma co do tego wątpliwości.
Jupiter poprosił o następnego drinka, Qwilleran nalał mu i mówił dalej:
- Mało tego. Mam dowody, że to wcale nie Ross zabił Dianne.
- Żartuje pan! - Koko znów pojawił się na oparciu sofy i obwąchiwał głowę barmana, którego kark
robił się coraz bardziej czerwony. Randy odsunął kota, jakby oganiając się od naprzykrzonej muchy.
- Nie mam wątpliwości, że cała sprawa została ukartowana, a samobójstwo upozorowane. Jestem
umówiony na jutro w wydziale zabójstw i zamierzam opowiedzieć policyjnym detektywom o tym
wszystkim.
- Jak się o tym dowiedziałeś? - pod wpływem wódki twarz Jupitera nabierała z wolna tej samej
barwy co jego wąsy.
- Jestem z natury wścibski i mam trochę doświadczenia, jeśli chodzi o dochodzenie w sprawach
kryminalnych. Ktoś słyszał krzyki tuż przed tym, jak Ross wylądował na samochodzie Yazbro.
Morderca Dianne zrzucił go na dół, zawlókłszy uprzednio biedaka w najciemniejsze miejsce tarasu -
Qwilleran miał cały czas swojego gościa na oku; dostrzegł, że ręka Randy'ego powędrowała do
kieszeni swetra. - Chce pan więcej lodu? - spytał, podchodząc do bufetu. Czując się bezpieczniej za
potężnym meblem, ciągnął: - Na tym jednak nie koniec. Widzi pan ten świetlik w dachu? Kiedy to
wszystko się działo, ktoś był na górze. Ktoś wszystko widział!
Jupiter dźwignął się na nogi. Chwiał się lekko, na pół zamroczony alkoholem. Podszedł niepewnym
krokiem do baru i stanął na dhurrie, nie wyjmując ręki ż kieszeni. Spoglądali na siebie bez słowa
ponad barem, aż pełne napięcia milczenie przerwał brzęk szkła, gdy coś wpadło między nich. Na
bufecie wylądował Koko z grzbietem wygiętym w łuk, napuszonym ogonem, położonymi po sobie
uszami i obnażonymi kłami.
Korzystając z chwili zamieszania, Jupiter obiegł bufet, wyszarpując z kieszeni coś na kształt rurki.
Gdy unosił dłoń, rozległ się metaliczny trzask otwieranego noża. Nie spuszczając oczu z ostrza,
Qwilleran chwycił za szyjkę butelki. Przez moment stali obaj w bezruchu, patrząc na siebie. Ale w
następnej chwili płowobrązowa futrzana błyskawica wylądowała na ramieniu napastnika, a ogon jak
bicz smagnął go po oczach. Mężczyzna wydał okrzyk bólu i uniósł lewą rękę ku twarzy. Qwilleran z
całej siły walnął go butelką w prawą dłoń, wytrącając z niej nóż, a potem w głowę. Jupiter upadł na
ziemię, Qwilleran kopnięciem odrzucił nóż i stał nad nim z butelką w ręce.
Drzwi do galerii otworzyły się z trzaskiem. Pojawiły się w nich dwie sylwetki, jeden z mężczyzn
trzymał w ręku pistolet.
- Nie ruszaj się! Mam cię na muszce!
Qwilleran chciał podnieść ręce, ale nagle zorientował się, że mężczyzna z pistoletem ma na głowie
czerwoną golfową czapeczkę. Za nim ujrzał pulchną postać Archa Rikera.
- Dzwońcie na policję! - wrzasnął Qwilleran. Rumiana zazwyczaj twarz Rikera była blada jak
ściana.
- Qwill! Przecież podobno nie żyjesz!
Rozdział dwudziesty
- Muszę się napić - stwierdził Arch Riker, kiedy Jupiter opuścił apartament pod eskortą policji.
- Najpierw wytłumacz mi, co tu się wyprawia! - zażądał Qwilleran.
- Jak to co? Przyjechałem nakarmić koty. No i odebrać twoje szczątki z kostnicy.
- Nic nie rozumiem.
Riker wyjaśnił mu, cierpliwie i powoli.
- Dziś rano tutejsza policja skontaktowała się z Brodiem. Powiedzieli mu, że ktoś cię zastrzelił na
autostradzie. Twój samochód rozbił się, a następnie zapalił. Powiedzieli, że ciało i wszystkie
dokumenty są kompletne zwęglone. Natomiast po tablicach rejestracyjnych stwierdzili, że wóz należy
do ciebie.
- Został skradziony dziś rano.
- Skąd miałem wiedzieć? Wpadłem do doktora Zollera po twoją dokumentację dentystyczną i
złapałem pierwszy samolot z Pickax. Całe Moose County pogrążone jest w żałobie.
Qwilleran ruszył do telefonu.
- Muszę zawiadomić Polly.
- Daj spokój, bo dostanie zawału. Pomyśli, że przemawiasz z zaświatów. Zatelefonuję do Brodiego,
niech on jej przekaże dobrą wiadomość. I tak muszę zadzwonić do mojego działu informacyjnego, i
do radia też. A ty póki co możesz mi nalać podwójną szkocką.
Kiedy zasiedli z drinkami w bibliotece, Qwilleran spytał:
- Myślisz, że to była przypadkowa strzelanina na autostradzie czy ktoś chciał mnie załatwić?
- A dlaczego ktoś miałby chcieć cię załatwić?
- To długa historia.
Koko wszedł do pokoju z całą kocią dezynwolturą, jakby tego wieczoru w ogóle nic ciekawego się
nie wydarzyło. Usadowił się rzecz jasna na van Goghu.
- Gdzie jest Yum Yum? - zainteresował się Riker.
- W sypialni, przesypia życie. Muszę zabrać koty z powrotem do Pickax. Tutaj wyraźnie nie czują się
najlepiej.
- Skoro tutaj do ciebie strzelają i rzucają się na ciebie z nożem, tobie tutaj też chyba nie jest za
dobrze i powinieneś wracać do Pickax, drogi przyjacielu. Coś ty tu znowu nabroił? Jak zwykle
wtrącałeś się w nie swoje sprawy? Węszyłeś i dociekałeś, narażając kark?
- Chcesz usłyszeć tę historię, czy chcesz wygłosić kazanie? - spytał Qwilleran.
Zrelacjonował mu pokrótce oficjalną wersję wydarzeń, czyli historię morderstwa i rzekomego
samobójstwa, a następnie opowiedział o kolejnych odkryciach Koko.
- Tu masz bransoletkę - rzekł, wyciągając ją z szuflady.
- Co znaczą te numerki?
- To jakiś prywatny szyfr między kochankami. Przypuszczam, że cyfry odnoszą się do wartości liczb
w scrabble'u. Na przykład 1-1-4-1 to może być L-O-V-E. Chociaż oczywiście, jeśli się nad tym
zastanowić, może to również być T-O-F-U, tylko jakoś nie wydaje mi się, żeby...
- Odkąd to stałeś się specjalistą od scrabble'a?
- Przekonałem się, że to całkiem interesująca gra. Przy okazji bawiłem się tymi płytkami z Koko, bo
najwyraźniej się nudził, i wciąż układały mi się słowa, które jakoś dziwnie dawały do myślenia. Na
przykład HOAX. Szwindel. Mistyfikacja. Zacząłem się zastanawiać, czy ktoś nie upozorował
samobójstwa Rossa. Z początku podejrzewałem byłego męża Dianne.
- Już taki los byłych mężów - zauważył Riker. - Zawsze ich przede wszystkim się podejrzewa. Cały
czas drżę z lęku, że ktoś zamorduje Rosie.
- Ten facet ma zwyczaj szczypać się w nos. Myślałem, że to rodzaj symbolicznej kary wymierzanej
sobie samemu i że wynika to z podświadomego poczucia winy. Teraz jednak wydaje mi się, że chodzi
o uczulenie na kocią sierść.
- W ramach solidarności eksmężów cieszę się, że zdjąłeś go z haka.
- Na tym nie koniec, Arch. Mam mówić dalej?
- Ależ oczywiście. To lepsze od telewizji.
- W porządku. Następnie zdałem sobie sprawę, że deweloperzy, którzy chcą zburzyć „Casablancę”,
mieli wyjątkowo istotne powody, żeby wyeliminować Dianne. Zacząłem podejrzewać zwłaszcza
jednego z nich - faceta nazwiskiem Fleudd, co wymawia się jak Flood (potop). Tę myśl także
podsunął mi Koko, ale nie powiem ci, w jaki sposób, bo i tak nie uwierzysz. W każdym razie
sprawdziłem tego gościa w archiwum „Fluxion” i dowiedziałem się, że Fleudd ma na swoim koncie
kilka paskudnych numerów - nic niezgodnego z prawem, przynajmniej jak dotąd, ale widać wyraźnie,
że jest pozbawiony skrupułów. Pomyślałem sobie, że Fleudd może mieć pośród mieszkańców
„Casablanki” swojego agenta, który najpierw popełnił podwójne morderstwo, a potem doniósł mu,
co mnie tu sprowadziło. Słowo AGENT pojawiło się podczas naszych scrabble'owych rozgrywek z
Koko, a dziś wyszło nam JOVE, a jak wiadomo, Jowisz to Jupiter, no nie?
- Te a nie inne słowa poukładały ci się dlatego, że już czegoś się domyślałeś - stwierdził Riker.
- Może i tak. Kiedy Jupiter przyszedł tu ze swoimi nagraniami, przyłapałem go na łgarstwie, z
którego wynikało, że facet ma coś do ukrycia, toteż przeprowadziłem drobną prowokację. Wypił
trochę za dużo i zaczął tracić kontrolę, a wtedy opowiedziałem mu, że ktoś widział morderstwo
Dianne z dachu, przez świetlik. To go skłoniło do działania i gdyby Koko w krytycznym momencie
nie dał mu ogonem po oczach, pewnie teraz nie byłoby mnie pośród żywych.
- Yow - przyznał Koko, który lubił, kiedy doceniano jego zasługi.
- Jeśli już mowa o ogonie, to Koko zaczyna mi przekazywać informacje za pomocą nowego języka,
który wymyślił. Wyobraź sobie, że ostatnio skręcał ogon w korkociąg.
- Chcesz mi wmówić, że tym sposobem kot demaskował mordercę jako barmana? Nieźle pokręcona
historia, nie powiem! Co taki Koko może wiedzieć o otwieraniu butelek?
- Koty obdarzone są zdolnościami przekraczającymi możliwości ludzkiego pojmowania, a talenty
Koko rozwijają się z roku na rok.
- Masz kręćka, zapewniam cię - Riker wyciągnął dłoń z pustą szklanką. - Nalej mi jeszcze. A potem
idę spać. Mam już dość przeżyć jak na jeden dzień, a jutro muszę wstać wcześnie, żeby zdążyć na
samolot. Chciałbym też wiedzieć, jak wyglądają twoje plany. Co postanowiłeś w sprawie
„Casablanki”?
- Poddaję się. Zaczekam tylko, aż wróci porucznika Hames, a potem wynajmuję samochód i wracam
z kotami do Pickax... W takim razie do jutra, Arch. Pokój gościnny jest w końcu korytarza, pierwsze
drzwi po prawej. Zrzuć kocią poduszkę z łóżka.
Podjąwszy wreszcie decyzję o rezygnacji z „Casablanki” i powrocie do domu, Qwilleran spał
dobrze tej nocy. Ściślej mówiąc, spał dobrze do trzeciej nad ranem, kiedy to przyśniło mu się, że ktoś
walnął go z całej siły w brzuch. Gdy otworzył oczy, Koko szalał po sypialni, wskakując na łóżko i
zeskakując z niego, odbijając się od jego ciała, miaucząc przeraźliwie i powarkując. Gdy oszalały
kot wybiegł z sypialni, Qwilleran podążył za nim przez korytarz, minął pokój gościnny, z którego
dobiegało błogie chrapanie Rikera, i znalazł się w sieni. Tu Koko zaczął drapać parkiet, trzepiąc
nerwowo ogonem. Za chwilę znów „dostał kota”, biegał tam i z powrotem, przewracał przedmioty,
obijał się o meble.
Qwilleran nastawił uszu. Wiedział już, co tak zaniepokoiło czujnego syjamczyka! Spod podłogi
dochodziły dziwne trzaski...
Pobiegł do drzwi pokoju gościnnego, krzycząc:
- Arch! Arch! Wstawaj! Wstawaj, szybko! Musimy stąd uciekać! - potem rzucił się do telefonu
wewnętrznego. - Proszę włączyć alarm przeciwpożarowy! - wykrzyczał do słuchawki. - Trzeba
ewakuować budynek! Niech ktoś wyprowadzi Hrabinę! Ogień między dwunastym a czternastym!
W korytarzu pojawił się zaspany Riker.
- Co... co jest?
- Nie ma czasu! Zarzuć coś na siebie! - Qwilleran wepchnął Yum Yum do torby, Koko natychmiast
wszedł tam za nią. - Zostaw rzeczy, nie ma czasu do stracenia! - naciągnął spodnie i sweter na
piżamę. Popchnął Rikera w stronę drzwi. - Biegnij na dół, schodami! Weź koty i biegnij na dół!
Prędko!
Został jeszcze przez chwilę na górze, by załomotać z całej siły w drzwi opatrzone numerem 14-B.
- Kto tam? - usłyszał głos.
- Pali się! Szybko, niech pani ucieka! - wrzasnął i puścił się biegiem po schodach. Rozległ się
przenikliwy jazgot alarmu przeciwpożarowego. Gdy dotarł do dziesiątego piętra, na klatce
schodowej zaczęli pojawiać się lokatorzy, zdezorientowani i oburzeni, ale zdążali ku dołowi,
wypytując wszystkich spotkanych, co się dzieje.
Qwilleran dogonił Rikera.
- Daj mi koty i idź przodem. Spróbuj złapać taksówkę.
- Ale co... ?
- Nie pytaj. Nie ma czasu!
W hallu na parterze tłoczyli się mieszkańcy domu, z kotami na rękach, kurczowo ściskając zgarnięte
w pośpiechu cenne przedmioty. Qwilleran spostrzegł panią Tuttle. Zawołał nad głowami kłębiącego
się tłumu:
- Czy ktoś zajął się panną Plumb?
- Dzwoniliśmy tam, potem Rupert pobiegł na górę!
Wyjście awaryjne było już otwarte, ze wszystkich stron słychać było zbliżające się syreny. Nie
zatrzymując się, Qwilleran przecisnął się pośród tłumu na zewnątrz i ujrzał Rikera, który właśnie
zatrzymał taksówkę. Postawił torbę z kotami na fotelu obok kierowcy, nim usiadł z tyłu, zawołał:
- Do „Penniman Plaza”!
Ruszyli. Zniecierpliwiony Riker chciał wreszcie czegoś się dowiedzieć:
- Możesz mi powiedzieć, co tu się wyprawia?
- Nie wiem - Qwilleran szarpnął wąs. -... O Boże! Samochodem wstrząsnęła ogłuszająca eksplozja.
Bulwar Zwinger rozświetlił błysk wybuchu. Qwilleran obejrzał się i ujrzał koronę ognia wokół
szczytu „Casablanki”.
- Jezu! - krzyknął kierowca. - Poszła mi przednia szyba! - zaczął zjeżdżać na pobocze.
- Proszę się nie zatrzymywać! Zaraz będzie spadać gruz!
W następnej chwili o dach samochodu zabębniły odłamki. Ulica rozbłyskiwała czerwonym i
niebieskim światłem, wyły syreny.
Grupka ochroniarzy przed hotelem stała na chodniku, spoglądając ku wschodowi.
Riker czekał w taksówce, tymczasem Qwilleran pobiegł do recepcji hotelowej, a po chwili wrócił z
wiadomością, że najbliższym miejscem, w którym przyjmują gości ze zwierzętami, jest motel przy
lotnisku. Taksówkarz wjechał na autostradę, pasażerowie milczeli, oszołomieni rozmiarem katastrofy
i tym, jak blisko otarli się o śmierć. Również w kociej torbie panował spokój.
Wreszcie odezwał się Qwilleran:
- Usłyszałem hałas... to znaczy najpierw usłyszał go Koko i mnie obudził... pod podłogą... Brzmiało
to, jakby ktoś czołgał się w przestrzeni między piętrami i wzniecał ogień... Nie było czasu, żeby się
zastanowić. Teraz zdaję sobie sprawę, że, ktoś właśnie podkładał bombę.
Jego myśli powędrowały ku osobom, z którymi los zetknął go na krótki czas.
Hrabina... Czy udało się ją skłonić do opuszczenia swojej samotni? Obdarzony potężną muskulaturą
Ferdinand i zaradny Rupert mogli ją zmusić, o ile nie zdołali jej przekonać, mieli jednak na to tylko
kilka minut. Być może wszyscy troje już nie żyją.
Isabelle... Też mieszkała na jednym z górnych pięter. Czy była na tyle trzeźwa, żeby umknąć przed
niebezpieczeństwem? W przeciwnym razie nadszedł kres jej problemów.
Winnie Wingfoot... Też mieszkała na dziesiątym, ale pewnie i tak bawiła się gdzieś na mieście przez
całą noc.
Keestra Hedrog... O nią był spokojny. Wsiadła na miotłę i odleciała.
Amberina Kowbel... Biedna bałaganiara Amber! Przynajmniej nie będzie już musiała rozpakowywać
tych osiemdziesięciu czterech worków i całego stosu kartonów.
Courtney... Na pewno udało mu się zwiać, i to z obrazem ze szkoły Hudson River pod pachą.
Ale co z tymi wszystkimi bezimiennymi starszymi paniami w szlafrokach? I innymi staruszkami
poruszającymi się o lasce czy o kulach?
- To nie byłoby w porządku, Arch, żeby wysiedlić wszystkich tych ludzi i przekształcić „Casablancę”
w elitarną enklawę dla bogaczy.
- Teraz i tak zostali wysiedleni, i to na dobre - zauważył Riker.
Kierowca włączył radio i nastawił je na stację nadającą przez całą dobę wiadomości. Po kilku
słowach poświęconych kobiecie aresztowanej za handel własnymi dziećmi i wiadomości o odkryciu
zwłok trzech osób zakopanych w parku Pennimana prezenter oznajmił: „Z ostatniej chwili: o godzinie
trzeciej osiemnaście nad ranem wschodnią dzielnicą miasta wstrząsnęła potężna eksplozja, która
zniszczyła górne piętra apartamentowca zwanego «Casablancą». Przyczyn wybuchu jak dotąd nie
ustalono. Na miejscu są załogi straży pożarnej i zespoły ratownicze, w tej chwili odbywa się
ewakuacja mieszkańców domu. Fala uderzeniowa wybiła okna w całym Junktown, a szczątki budynku
spadały z nieba nawet o kilka ulic dalej. W tej chwili nie wiadomo, jakie są ofiary w ludziach.
Zostańcie z nami”.
Hm, nie ustalono przyczyny - pomyślał Qwilleran. Pamiętał, jak Amber mówiła, że władzom miasta
byłoby bardzo na rękę, gdyby w „Casablance” wydarzył się jakiś tragiczny wypadek. Raymond
Dunwoody stracił ucho podczas eksplozji dynamitu. Czy to on podłożył materiał wybuchowy między
dwunastym a czternastym piętrem? Jeśli tak, na czyje polecenie to zrobił? Qwilleran poczuł znajome
swędzenie pod wąsem - to dziwne uczucie, które zawsze sygnalizowało mu, gdy był na właściwym
tropie. Właśnie ten mężczyzna z opatrunkiem na uchu - przypomniał sobie - był gościem
wpływowego biznesmena w japońskiej restauracji. Teraz Qwilleran już wiedział, że owym
biznesmenem był Fleudd. Dołączył do „Penniman & Greystone” wiosną. Dunwoody zamieszkał u
Charlotte Roop cztery miesiące temu i z pewnością przekazywał swoim mocodawcom informacje o
działaniach KOC-u, które Charlotte przekazywała mu w najlepszej wierze, paplając o tym, co
zasłyszała u Roberto. Jupiter też wprowadził się do „Casablanki” wiosną, podczas weekendu
poprzedzającego Dzień Pamięci. Obaj byli agentami Fleudda!
Gdy zajeżdżali przed motel, milczenie przerwał Riker:
- Miałem dość rozsądku, żeby zgarnąć karty kredytowe, ale nie mam skarpetek ani maszynki do
golenia!
- Jedziemy na tym samym wózku - zauważył Qwilleran. - Mam portfel, ale nic poza tym, przepadła
nawet kocia kuweta.
Recepcjonistka w motelu oznajmiła:
- Mamy łóżka wodne w niektórych pokojach.
- Ja dziękuję - powiedział szybko Riker.
- A ja chętnie skorzystam - rzekł Qwilleran. - Macie państwo jednorazowe kuwety dla kotów?
Gdy znalazł się już w pokoju, otworzył kocią torbę i rzucił się na łóżko; syjamczyki rozpoczęły
inspekcję pokoju z wprawą wytrawnych podróżników.
Po kilku minutach ktoś kopnął w drzwi; Riker miał obie ręce zajęte, trzymając w nich papierowe
kubeczki.
- Włącz telewizor! Zaraz będzie relacja na żywo, jak tylko w „All-night News” skończą się reklamy.
Tutaj masz kawę gratis.
Prezenter ubrany w parkę ustawił się przed kamerą na tle samochodów straży pożarnej, karetek
pogotowia i wozów policyjnych.
„Strażacy wciąż walczą z pożarem, który wybuchł w apartamentowcu «Casablanca» po wybuchu,
jaki miał miejsce o trzeciej osiemnaście nad ranem. Przyczyna eksplozji jest nieznana, ale wiadomo
już, że zniszczeniu uległy trzy górne piętra budowli liczącej sobie bez mała sto lat”.
Kamera skierowała się na wyszczerbiony, osmalony i dymiący szczyt budynku, tymczasem głos
spikera mówił nadal:
„Czterdziestu dwóch mieszkańców zostało rannych, a losy wielu pozostałych są nieznane. Jak dotąd
nie odnaleziono żadnych zwłok. Jessica Tuttle, gospodyni «Casablanki», stwierdziła, że nie jest w
stanie określić, ile osób znajdowało się w budynku, gdy nastąpił wybuch”.
Na ekranie ukazało się posępne oblicze pani Tuttle, która mówiła do mikrofonu:
„Mamy tu około dwustu lokatorów, ale nie wiem, kto w tym czasie znajdował się na terenie budynku,
a kto nie. Chciałabym wyrazić wdzięczność służbom ratunkowym, które pojawiły się na miejscu
bardzo szybko i przeprowadziły sprawną akcję... nie, nie mam pojęcia, jaka mogła być przyczyna.
Może to znak od Boga.
Ktoś niewidoczny na ekranie zawołał:
„Może chciał powiedzieć, że tę ruderę już dawno należało zburzyć!
Kamera pokazała następnie furgonetkę Czerwonego Krzyża, a potem uchodźców z budynku
wsiadających do autokaru, odzianych w piżamy i koszule nocne; niektórzy otuleni byli kocami. Gdy
obiektyw kamery przesunął się po oknach pojazdu, ukazując osłupiałe i przerażone twarze,
Qwilleranowi mignęły przez chwilę wyskubane brwi i przylizane włosy na główce przechylonej
kokieteryjnie w bok. Odetchnął, a właściwie jęknął z ulgą.
- Chciałbym wiedzieć, czy nieszczęsna Charlotte zdołała uciec. Ciekaw też jestem, czy ten jej
„przyjaciel” zdołał umknąć na czas. Jeśli nie, tym razem stracił coś więcej niż tylko ucho.
- Yow! - wtrącił swoje trzy grosze Koko.
Siedział wyprostowany na telewizorze i dokonywał toalety - tak samo jak przedtem na albumie van
Gogha, wylizując prawą łapkę i czyszcząc nią pyszczek oraz wąsy, a następnie prawe ucho - i
Qwilleranowi zdało się, że czyni to ze szczególną intensywnością.
- Co za kot! - mruknął Qwilleran, nie wdając się w objaśnienia, których mógłby udzielić swemu
sceptycznemu przyjacielowi.
- Na dziś mam już dość - oświadczył Riker. - Idę spać.
Gdy tylko wyszedł z pokoju, syjamczyki nagle zaczęły baraszkować radośnie i biegać po meblach;
wiedziały, że wracają do domu. Qwilleran usadowił się wygodnie, żeby przyglądać się ich zabawie.
Po jakimś czasie Yum Yum umościła się na jego kolanach. Jej apatia minęła bez śladu, znów była tą
samą uroczą kotką co przedtem. Czy był to wpływ owego „opalizującego” smogu, który zalegał nad
miastem jak tłamszący koc? Czy może czuła się źle na czternastym piętrze (choć w rzeczywistości
było to piętro trzynaste)? A może był to po prostu jej koci wybieg, żeby postawić na swoim?
Qwilleran pogłaskał ją po jedwabistym futerku i nazwał swoim maleńkim skarbem, w odpowiedzi na
co wyciągnęła aksamitną łapkę ku jego wąsom, mrużąc oczy i mrucząc głośno.
Tymczasem Koko wskoczył na łóżko i ułożył się do snu. Był wyraźnie zmęczony i nic dziwnego: w
końcu przecież uratował tej nocy około dwustu osób.