Abe Kōbō
CZWARTA EPOKA
Preludium
Na głębokości pięciu tysięcy metrów nagle podniosła się równina pokryta grubą,
podziurawioną warstwą błota niby sierścią jakiegoś wymarłego zwierzęcia. I natychmiast
rozsypała się - zmieniła się w ciemną chmurę, zabulgotała i wygasiła gwiazdki planktonu
przepływające ławicą przed czarną przezroczystą ścianą.
Obnażyła się popękana skalna płyta. Z jej szczelin wypłynęła brązowa, iskrząca się
galaretowata masa. Na obszarze kilku kilometrów nabrzmiewała ogromnymi bąblami
powietrza, a następnie rozpostarła gałęzie jak korzenie starej sosny. Jaśniejąca w mroku
magma znikała z pola widzenia. Pozostał po niej ogromny słup pary, który przebił warstwę
marine snow, zamienił się w wir i rozpadając się bezgłośnie parł do góry. Słup pary także
zniknął pośród cząsteczek wielkiej wody i nigdy nie dotarł do odległej powierzchni morza.
Właśnie w tym samym momencie, dwie mile morskie dalej, statek frachtowo-pasażerski
“Nanchô-maru" płynął w stronę Jokohamy. Niespodziewane drżenie i skrzypienie statku,
trwające krótką chwilę, przestraszyło pasażerów i załogę. Stojący na mostku drugi oficer
również zaniepokoił się stadem bezładnie wyskakujących w górę delfinów i nagłą zmianą
barwy morza, nie uznał jednak za stosowne zanotować tego faktu w księdze pokładowej. Na
niebie świeciło lipcowe słońce podobne do roztopionej rtęci.
Niewidoczne pulsowanie morza przekształciło się już w długie fale tsunami, które z
niewiarygodną szybkością siedmiuset dwudziestu kilometrów na godzinę zmierzały w stronę
lądu...
KARTA PROGRAMOWA NR 1
Elektroniczna maszyna licząca jest po prostu swego rodzaju maszyną myślącą. Zatem jest to
urządzenie, które nie potrafi formułować problemów, ale może myśleć. Należy jednak
wyposażyć je w kartę programową, czyli zestaw pytań zapisanych w zrozumiałym dla niej
języku.
1
Gdy wszedłem, asystent Tanomogi zwrócił się do mnie i zapytał:
- Co tam w komisji?
Właśnie regulował maszynę, więc wciąż zerkał w monitor. Widocznie dopiero teraz zauważył
moją ponurą minę, dlatego nie czekając na odpowiedź westchnął i upuścił śrubokręt, który
uderzył o podłogę.
- Nie rzucaj!
Tanomogi niechętnie schylił się i podniósł narzędzie, a następnie zwiesił bezwładnie ręce i
uniósł brodę.
- Kiedy w końcu przystąpimy do pracy?
- A skąd ja mam wiedzieć?
Byłem wściekły, więc tym bardziej drażniło mnie czyjekolwiek niezadowolenie. Zdjąłem
marynarkę i rzuciłem ją na pulpit sterowniczy. Zdawało mi się, że w tym momencie włączyła
się maszyna. Oczywiście nic takiego nie mogło się zdarzyć, uznałem więc to za złudzenie.
Jednocześnie przyszło mi do głowy coś wspaniałego. Chciałem tę myśl zapamiętać, lecz mi się
nie udało. Psia krew... Jak tu gorąco...
- Czy zaproponowali inny plan?
- A mogli coś zaproponować?
Po chwili Tanomogi dodał cicho:
- Na chwilę zejdę na dół.
- Oczywiście, i tak nie ma co tu robić.
Usiadłem i zamknąłem oczy. Usłyszałem oddalające się stukanie drewnianych sandałów
Tanomogiego. Dlaczego młodzi naukowcy w Japonii - niemal bez wyjątku - tak chętnie chodzą
w drewniakach? Co to za dziwny zwyczaj? Cichnące kroki stawały się coraz szybsze.
Widocznie podjął decyzję i to dodawało mu energii.
Gdy uniosłem powieki, stojące na półce cztery teczki z dokumentami wydały mi się teraz
bardzo ważne. Zawierały wycinki artykułów poświęconych maszynie prognostycznej,
poczynając od ukończenia “Moskwy 1" przed trzema laty. Przedstawiały też drogę, jaką ja
przeszedłem. Na ostatniej stronicy nawet ta jedyna dla mnie droga zaczęła znikać.
2
Jak na ironię, pierwsza stronica w teczce rozpoczynała się od artykułu pewnego publicysty,
który radykalnie zmienił swe poglądy. “Specjaliści, otwórzcie oczy! - zwracał się na początku
tekstu w taki sposób, jakby sam był wynalazcą maszyny prognostycznej. - Wehikuł czasu
Wellsa, mimo że jakoby pozwalał odbywać podróże w czasie, był po prostu dziecięcą zabawką,
ponieważ nie przedstawiał niczego więcej poza przełożeniem ruchu w czasie na
przemieszczenie się w przestrzeni. Człowiek widzi bakterie tylko dzięki mikroskopom. Byłoby
jednak błędem twierdzić, iż bakterie w ogóle nie istnieją, tylko dlatego, że są niewidoczne
gołym okiem. Analogicznie ludzkość uzyskała możliwość widzenia przyszłości dzięki maszynie
prognostycznej »Moskwa 1«. Istnieje więc już wehikuł czasu! Znów stoimy na skrzyżowaniu
dróg historii i cywilizacji!"
Rzeczywiście, można i tak określić. Mimo wszystko to zbyt duża przesada. Gdybym ja miał
się wypowiedzieć, uznałbym, że dzięki “Moskwie 1" ujrzano jedynie kilka kadrów z krótkiego
filmu, a nie przyszłość.
Wspomniany film zaczynał się następująco. Najpierw zegar pokazywał południe i wielką
otwartą dłoń. Obok stał telewizor z tą samą sceną odbitą na ekranie. Następnie padł rozkaz
zaciśnięcia dłoni. Wraz z wybiciem godziny pierwszej inżynier nakręcił tarczę na pulpicie, a
po godzinie dłoń widoczna na ekranie zacisnęła się mocno.
Przedstawiono jeszcze inne doświadczenia. Oto na sygnał “przestraszyłem się" na ekranie
poderwał się do lotu śpiący dotąd ptaszek, a na sygnał “wypuścić z ręki" na ekranie spadła
szklanka i rozbiła się na drobne kawałki...
Na pewno mogły dziwić takie eksperymenty. Początkowo nawet mnie zaskoczyły. Lecz chodzi
mi tu o coś innego. Oto trzy lata później pojawia się ten sam człowiek, ale piszący coś
odmiennego, zupełnie inną historię. W czwartej teczce znalazłem taki oto wycinek: “W
istocie rzeczy prognozowanie nie jest możliwe na tym świecie. Załóżmy - ciągnął wywód
publicysta - że wedle prognozy pewien mężczyzna ma wpaść do dołu w ciągu godziny. No
dobrze, ale gdzie znajdziecie takiego głupca, który wiedząc co go czeka, nie powstrzyma
biegu wydarzeń. Jeśliby nawet znalazł się taki osobnik, to musiałby to być człowiek podatny
na wszelkie sugestie. Mielibyśmy wtedy do czynienia z sugestią, a nie z prognozowaniem. Tak
więc skończmy już z tym pięknym kłamstwem o maszynie prognostycznej, a po prostu
zmieńmy jej nazwę na maszynę sugestywną, za pomocą której wykorzystuje się ludzkie
słabości".
Ładna historia; niech sobie zmienia nazwę, na jaką chce! Kto kradnie igłę, ten może ukraść
wszystko, zresztą nie tylko on jeden. Nagle wszyscy zaczęli reprezentować odmienny punkt
widzenia, a ja stałem się odtąd elementem niebezpiecznym.
Na zdjęciu znajdującym się na drugiej stronie w pierwszej teczce jeszcze się uśmiecham.
Poniżej fotografii figuruje moja wypowiedź na temat “Moskwy 1".
“Oczywiście, nie uważam tego za trik. Teoretycznie jest to całkowicie możliwe. Nie sądzę
też, żeby urządzenie to różniło się czymkolwiek istotnym od dotychczasowych maszyn
liczących". To powiedział doktor Katsumi z Centralnego Instytutu Techniki Obliczeniowej ze
spokojem pewnego siebie specjalisty. Było to kłamstwo. Po prostu bardzo im zazdrościłem. A
ponieważ mówiłem bez przekonania, jeden z dziennikarzy zapytał nie kryjąc gniewu: “Czy
chce pan powiedzieć, że mógłby pan coś takiego wkrótce skonstruować?" “No cóż, jeśli
miałbym czas i pieniądze"... Do pewnego stopnia byłem szczery. “W zasadzie elektroniczne
maszyny liczące mają pewnego rodzaju zdolności prognozowania. Problem nie tyle w
maszynie, co w jej wykorzystaniu. W programowaniu... To znaczy w działaniu polegającym na
przedstawieniu problemu w języku zrozumiałym dla maszyny, co wcale nie jest łatwe.
Dotychczas musiał to robić człowiek. »Moskwa 1« do pewnego stopnia prognozuje sama". “Czy
wobec tego mógłby pan nam opowiedzieć swój sen o przyszłości wyobrażonej dzięki
maszynie? "
“Hm, w ogóle efektywność przewidywania jest odwrotnie proporcjonalna do wielkości czasu i
wytraca się wraz z przyspieszeniem. Jak mogliście się przekonać z doniesień prasowych,
zakres prognozowania jest zaskakująco ograniczony, prawda? Żeby się przekonać o tym, iż
szklanka się rozbije, kiedy spadnie, nie trzeba korzystać z maszyny liczącej. Wie o tym
nawet uczeń szkoły podstawowej. Można brać pod uwagę różne sposoby zastosowania
maszyny jako pomocy w nauczaniu, lecz wydaje mi się, iż należałoby powstrzymać się od zbyt
fantastycznych oczekiwań".
Szczerze mówiąc, czułem zupełnie co innego, po prostu nie mogłem pohamować palącej mnie
zazdrości. Gdybym siedział z założonymi rękami, zostałbym w ogóle wyeliminowany z gry i nie
mógłbym im dorównać. Zresztą nie zaznałbym spokoju, gdybym mimo wszystko nie podjął
wyzwania. Poszedłem więc do dyrektora instytutu, następnie rozmawiałem z kilkoma
znajomymi. Nikt jednak po zaspokojeniu zwykłej ciekawości nie przejawiał poważniejszego
zainteresowania moją propozycją. A już najbardziej zdenerwowała mnie umieszczona obok
wypowiedź pewnego pisarza, który podzielał mój pogląd. (Oczywiście, on nie wiedział, o czym
mówił, lecz nic nie wydaje się bardziej prawdopodobne niż własna ignorancja...)
“Być może to całkiem naturalne, że komuniści, wtłaczający wszystko w ramy konieczności, nie
mają innej przyszłości jak tylko taką, którą można przewidzieć za pomocą maszyny. Nam,
budującym przyszłość na podstawie wolnej woli, tego rodzaju maszyna chyba do niczego się
nie przyda. Nawet jeśliby ktoś wbrew rozsądkowi spróbował przedstawić naszą przyszłość,
okazałaby się przezroczysta jak szkło. Najbardziej jednak obawiam się, że wiara w prognozę
sparaliżuje wrażliwość moralną".
W końcu nadarzyła się okazja. Otwórzmy drugą teczkę. “Moskwa 1" zaczęła demonstrować
szersze możliwości, czego zresztą się obawiałem. To nie był już sen, lecz rzeczywistość -
jedną po drugiej publikowano suche i praktyczne prognozy. Najpierw bardzo trafne prognozy
pogody, później przewidywania w zakresie przemysłu i ekonomiki...
Zmartwień owych dni nie mogę potraktować jednym zdaniem. Oto nagle Japonia uzyskała
rachubę urodzaju ryżu na bieżący rok. Odniesiono się do niej dość nieufnie, mówiąc: “No
dobrze, zobaczymy, co będzie za pół roku"... Wkrótce potem nadeszły kolejne dane:
- ogólnokrajowe rozliczenia bankowe za pierwsze dwa kwartały;
- przewidywana liczba nie spłaconych weksli w następnym miesiącu;
- przewidywana sprzedaż w jednym z domów towarowych;
- indeks cen w detalicznej sprzedaży w mieście Nagoya;
- przewidywany stopień wypełnienia magazynów w porcie tokijskim.
Te prognozy zaczęły zaskakiwać dokładnością, procent błędów spadł nawet do zera. Na końcu
poszczególnych analiz publikowano wyjątkowo aroganckie oświadczenia:
“»Moskwa 1« potrafi także przedstawić prognozę indeksu cen i akcji w waszym kraju, może
też podać stosunek zasobów produkcji do zapotrzebowania. Powstrzymujemy się od tego,
ponieważ te dane mogłyby wywołać destabilizację ekonomiczną. Zawsze będziemy się
kierować zasadami uczciwego współzawodnictwa"...
Nasze zakłopotanie było tak duże, że nawet prasa wstrzymała się od szerszych komentarzy.
Również inne wolne kraje otrzymały podobne przewidywania i też zareagowały milczeniem,
które trwało dosyć długo. Rządy wielu krajów nie poprzestały jednak na milczeniu. Pod
naciskiem kręgów finansjery również i nasze władze zaczęły przygotowywać się do podjęcia
jakiś kroków.
Najpierw w Centralnym Instytucie Techniki Obliczeniowej założono odrębny Dział Rozwoju
Maszyny Prognostycznej. Mnie powołano na kierownika tego działu - trudno się zresztą
dziwić tej nominacji, skoro byłem jedynym specjalistą w tej dziedzinie w Japonii. Mogłem
więc poświęcić się wyłącznie studiom nad maszyną prognostyczną.
Teczka trzecia
Zgodnie z obietnicą “Moskwa 1" zachowała odtąd milczenie. W tym czasie Tanomogi, człowiek
trochę gruboskórny, ale bardzo zdolny, był moim asystentem. Praca postępowała zgodnie z
planem i w następnym roku jesienią dobiegła końca. Mogłem więc zademonstrować przyszłość
w telewizorze, pokazując rozbijanie się szklanki itp. (Prognozowanie zjawisk jest stosunkowo
łatwe). Za każdym razem gdy przedstawiałem kilka prostych eksperymentów, rosła moja
sława i rozgłos maszyny, spełniała się też nadzieja. Wiem, że niektórych ludzi napawałem
lękiem. Kiedy na przykład zająłem się przewidywaniem wyników wyścigów konnych,
zainteresowani zażądali zaprzestania tego rodzaju analiz. W owym czasie z dumą myślałem o
tym, że ten przypadek stanowi dowód potęgi maszyny. Dzisiaj wydaje mi się, że ten incydent
był pierwszą złowieszczą oznaką przyszłego stosunku do nas jako niebezpiecznych dla
społeczeństwa. (Nie mam pojęcia, na ilu filarach opiera się świat, w każdym razie co najmniej
trzy z nich to na pewno ciemnota, niewiedza i głupota). Wówczas znajdowaliśmy się na
grzbiecie fali. Wtedy jeszcze przepełniała nas nadzieja. Nie wiem dlaczego, ale szczególnym
powodzeniem cieszyłem się wśród dzieci: często pojawiałem się w barwnych komiksach, gdy w
blasku chwały wychodziłem z Wydzielonej Pracowni Instytutu Techniki Obliczeniowej w
otoczeniu własnych robotów (w rzeczywistości maszyna wygląda jak rząd wielkich
metalowych kontenerów ułożonych w kształcie litery E na przestrzeni około siedemdziesięciu
metrów kwadratowych). Widocznie w komiksach musiały występować roboty, dlatego
pojawiałem się w ich towarzystwie w rozmaitych sytuacjach w przyszłości i pokonywałem
złoczyńców. W końcu gdy uznałem, że wyposażenie maszyny jest wystarczające,
skoncentrowałem się na ćwiczeniach i kształceniu. Mózg na nic by się ludziom nie zdał bez
wiedzy i doświadczenia. Pożywieniem dla mózgu jest przede wszystkim doświadczenie. A
ponieważ maszyna nie mogła wychodzić z budynku, musieliśmy więc być jej rękami i nogami,
biegać wokół i zbierać dla niej informacje. Była to praca trudna, pochłaniająca pieniądze i
siły.
(Gromadziliśmy głównie dane z dziedziny ekonomii, czemu trudno było się dziwić, biorąc pod
uwagę profil naszego instytutu, a także efekt psychologiczny prognoz “Moskwy 1").
Maszyna posiadała niemal nieograniczone zdolności przyswajania informacji. Nakarmiona
przez człowieka potrafiła je przetrawiać, jak również magazynować. Jeśli jakikolwiek
element z jej systemów ulegał nasyceniu, otrzymywaliśmy odpowiedni sygnał. Dzięki temu
wiedzieliśmy, że od tej pory dana część systemu ma zdolność budowania własnego programu.
Pewnego dnia pojawił się pierwszy sygnał. Oznaczał on, że maszyna przyswoiła wszystkie
funkcjonalne zależności między zjawiskami przyrody wyrażonymi w postaci linii krzywych.
Mogłem więc od razu wykonać próbę mocy. Dałem jej zadanie przedstawienia na ekranie
rozwoju fasolki sojowej w ciągu czterech dni od zamoczenia w wodzie. Maszyna wywiązała
się wspaniale, ukazując proces wzrostu kiełka do wielkości siedmiu centymetrów. Na
pamiątkę tego dnia ogłosiłem oficjalną nazwę maszyny: “KEIGI-1".
Tutaj kończy się historia zawarta w trzeciej teczce, należy przystąpić do otwarcia
czwartej. Tam sytuacja ulega nagłej zmianie.
Teczka czwarta
Mieliśmy zamiar uroczyście świętować narodziny maszyny prognostycznej. Rozesłaliśmy
ankietę z pytaniem o to, co maszyna powinna przewidywać. Odbyliśmy też wiele narad.
Powstała specjalna Komisja do Spraw Prognozy. Dziennikarze niecierpliwie czekali na
decyzje. Wtedy nadeszła wiadomość o skonstruowaniu “Moskwy 2".
Informacji towarzyszył złośliwy podarunek. Dowiedziałem się o tym wcześnie rano dzięki
telefonowi z redakcji jednej z gazet:
- Czy słyszał pan prognozę “Moskwy 2"? Donoszą, że w ciągu trzydziestu dwu lat powstanie
pierwsze społeczeństwo komunistyczne, a w roku 2018 upadnie ostatnie społeczeństwo
kapitalistyczne. Co pan o tym sądzi, doktorze?
Mimo woli się roześmiałem. Po namyśle zrozumiałem, że nie jest to wcale śmieszne. Co więcej,
chciało mi się raczej płakać. Przecież nie tak znowu często docierały do mnie wieści, od
których dostawałem niestrawności.
Wszyscy w instytucie rozmawiali tylko o tym. Przeczuwając, że coś nieprzyjemnego się
wydarzy, popadłem w depresję.
Młodzi pracownicy instytutu rozmawiali w takim oto stylu:
- Mimo że jest to maszyna, mówi takie banalne rzeczy.
- Dlaczego? Może to prawda?
- Tę prognozę chyba sztucznie skonstruowano.
- Też tak myślę. Byłoby śmieszne, gdyby przyszłość dała się podporządkować jakimś “izmom".
- To raczej ty jesteś śmieszny, nazywając to “izmem".
- To całkiem proste przejście od stanu prywatnych środków produkcji do innego stanu...
- Czy inny stan musi koniecznie oznaczać komunizm?
- Ale jesteś głupi! To przecież ten inny stan nazywają komunizmem.
- Dlaczego twierdzą, że to jest banalne?
- Niczego nie zrozumiałeś...
- Przecież są inne sposoby przejawiania się naszej świadomości, prawda? Formy świadomości
a rzeczywistość to dwie różne rzeczy.
- Co? Co w tej myśli jest takie znowu oryginalne? Po tej wymianie zdań wszyscy zebrali się w
moim gabinecie. Zapytali mnie, czy w tej kwestii może nam pomóc maszyna.
- A może określimy, który z zębów Chruszczowa wypadnie najpierw, i w ten sposób utrzemy
im nosa?
Niestety nikt się nie roześmiał.
Następnego dnia ukazało się oświadczenie władz amerykańskich. “Istnieje zasadnicza różnica
między prognozą a przepowiednią. Na miano prognozy zasługuje coś dopiero wtedy, gdy jest
oparte na założeniach moralnych. Powierzenie tego zadania maszynie równoznaczne jest z
negacją człowieczeństwa. Również w naszym kraju wcześniej ukończyliśmy prace nad
maszyną prognostyczną, lecz słuchając głosu sumienia zrezygnowaliśmy z politycznego jej
wykorzystania. Postępowanie ZSRR tym razem jest krokiem zdradzieckim, szkodliwym dla
pokojowego współistnienia, i z pewnością zagrozi też międzynarodowej przyjaźni i wolności
człowieka. Uważamy, że prognozy »Moskwy 2« są gwałtem wobec ducha człowieczeństwa,
dlatego ZSRR powinien jak najszybciej odwołać swe oświadczenie i zrezygnować z
wykorzystywania tego rodzaju maszyn. Jeśli tego nie uczyni, będziemy zmuszeni do
wystąpienia w tej sprawie na forum ONZ" (wypowiedź sekretarza stanu Stroma).
Tak ostra reakcja naszego sojusznika, Ameryki, nie mogła nie wywrzeć wpływu na naszą
pracę. To, czego się bałem, w końcu nadeszło. Około trzeciej z biura dyrektora otrzymaliśmy
zawiadomienie o nowym składzie Komisji Programowej i jej nadzwyczajnym posiedzeniu.
Urząd Statystyki zachował się jeszcze bardziej arbitralnie. Dokonał zmiany zespołu,
zostawiając w nim tylko dyrektora i mnie, usunął ekspertów technicznych i zredukował liczbę
pracowników.
Zebranie odbyło się jak zwykle na piętrze głównego budynku. Nastrojem różniło się od
dawniejszych narad, podczas których opowiadaliśmy sobie błahe dowcipy, na przykład co by
się stało, gdybyśmy przewidzieli czas rozwodu nowożeńców. Tym razem rolę organizatora
wziął na siebie Tomoyasu, pracownik Urzędu Statystyki, który powiedział najpierw tak:
- Komisja zachowuje dotychczasową nazwę, proszę jednak przyjąć do wiadomości, że jest
odtąd czymś zupełnie innym. To znaczy, że określone kręgi uznały, iż w zasadzie skończył się
okres studiów podstawowych. O programie działania będzie decydować komisja, i to do niej
należy decyzja o zgodzie na wykorzystanie maszyny prognostycznej. Oczywiście, autonomia
nauki w okresie badań będzie respektowana, ale skoro już weszliśmy w etap praktycznego
zastosowania wyników badań, należy teraz jasno określić zakres odpowiedzialności. O to
właśnie chodzi. Ponadto odtąd obowiązuje zasada zamkniętych posiedzeń, proszę o tym
pamiętać.
Następnie wstał jakiś nieznajomy o pociągłej twarzy. Przedstawił się wyliczając długo
funkcje i stanowiska, lecz nie zrozumiałem go dobrze. Był chyba jakimś sekretarzem
ministra. Nerwowo zginając długie cienkie palce mówił:
- W ostatnim działaniu “Moskwy 2" nietrudno dopatrzyć się politycznego celu, na co
zwrócono uwagę w oświadczeniu amerykańskim. Moim zdaniem sprawa wygląda następująco.
Najpierw rozbudzili naszą ciekawość za pomocą “Moskwy 1" i doprowadzili nas do sytuacji, w
której nie mogliśmy nie podjąć własnych badań nad maszyną prognostyczną. I tak właśnie
uczyniliśmy. (Przecież nie musi patrzeć teraz akurat na mnie!) Z kolei gdy uznaliśmy, że
doszliśmy do etapu praktycznego zastosowania, Rosjanie użyli maszyny do celów
politycznych, ponieważ liczą, że my również nie powstrzymamy się od podobnego kroku. W
rezultacie wygląda to tak, jakbyśmy sami wprowadzili do naszego kraju szpiega w postaci
maszyny prognostycznej. Zwłaszcza ten aspekt proszę wziąć pod rozwagę. Nie możemy dać
się wmanewrować w określoną sytuację. Proszę to dobrze sobie uświadomić...
Poprosiłem o głos. Zaniepokojony dyrektor spojrzał na mnie kątem oka.
- Co wobec tego stanie się z programem opracowanym przez dotychczasową komisję? Sądzę,
że będziemy mogli go zatwierdzić w tej postaci?
- Z jakim programem?... - Gość zajrzał w papiery Tomoyasu.
- Były trzy projekty... - Tomoyasu pospiesznie przejrzał dokumenty.
- Skąd znowu trzy? - wtrąciłem. - Na pewno opracowano i zatwierdzono jeden. Jest to
problem mechanizacji i współzależności między płacami a wartością handlową produktu. Nie
zdecydowano tylko, którą fabrykę wziąć jako modelową...
- Proszę poczekać - przerwał Tomoyasu. - Prawo podejmowania decyzji komisja otrzymała
dopiero od dzisiejszego posiedzenia.
Utraciły więc ważność wszystkie wcześniejsze programy. W przeciwnym razie...
- Przecież wszystko zostało przygotowane!
- To źle. - Drągal roześmiał się przez zaciśnięte usta. - Ten projekt nie wydaje się dobry.
Niesie duże ryzyko powiązań z polityką. Rozumie pan?
Pozostali członkowie Komisji również się roześmiali. Co ich tak bawi? Nie miałem pojęcia. Było
mi bardzo nieprzyjemnie.
- Nie rozumiem. To znaczy, że akceptujemy zwycięstwo “Moskwy 2"?
- No no, oni chcą, żebyśmy tak myśleli. Proszę więc uważać. Naprawdę...
Znów wszyscy się roześmiali. Co to za komisja głupców! Odechciało mi się im sprzeciwiać.
Polityka za bardzo mnie nie obchodzi. Skoro pierwszy projekt nie ma szans, należy przyjąć
następny.
- Wobec tego może zatwierdzimy drugi projekt? A mianowicie, prognozę stanu zatrudnienia
za pięć lat w warunkach finansowych ograniczeń, z jakimi obecnie mamy do czynienia.
- Ten też chyba nie jest odpowiedni. - Drągal rozejrzał się po sali, jakby szukał poparcia u
członków komisji.
- Myśląc w ten sposób, nie znajdziemy żadnych tematów nie związanych z polityką.
- Tak pan myśli?
- A pan?
- Chcielibyśmy, żeby to pan profesor to rozważył... Pan jest specjalistą.
- No dobrze, weźmy trzeci projekt, a mianowicie prognozę wyników następnych wyborów
powszechnych do parlamentu...
- To absurdalne! To jest najmniej odpowiedni projekt spośród przedstawionych.
- Jest pewna sprawa, której nie rozumiem - wtrącił się milczący dotąd członek komisji. -
Chodzi mi o to, co się dzieje, gdy pozna... Naturalnie, każdy człowiek postępuje chyba
inaczej. Czy jednak po ogłoszeniu prognozy nie następuje zmiana w zachowaniu?
- Już wielokrotnie objaśniałem tę sprawę poprzedniej komisji... Widocznie powiedziałem to
niezbyt uprzejmie, ponieważ Tomoyasu szybko wziął na siebie rolę wyjaśnienia problemu.
- W tym wypadku bierze się pod uwagę wszczęcie działań po ogłoszeniu pierwszej prognozy,
a potem powtarza się prognozowanie... Chodzi tu już o prognozę drugiego stopnia... Z kolei po
jej ogłoszeniu następuje trzeci stopień prognozowania. Postępując w ten sposób można
powtarzać procedurę wiele razy, nawet w nieskończoność. Dzięki temu osiągamy prognozę
maksymalnej wartości, to znaczy otrzymujemy wartość pośrednią w stosunku do pierwszej
prognozy. Tak mogliby to panowie rozumieć.
- Rzeczywiście, nieźle to pomyślano. - Jakiś bałwan z komisji kiwnął głową w moją stronę,
jakby wyrażał podziw.
- Słuchaj, Katsumi-kun - szepnął do mnie dyrektor instytutu. - Czy nie znalazłby się jakiś
bardziej odpowiedni problem, na przykład zjawisko przyrodnicze?
- Prognozę pogody robi Instytut Meteorologiczny. Można połączyć go z naszą maszyną,
byłoby to bardzo proste.
- A może coś bardziej złożonego...
Milczałem. Nie mogłem pójść na tak duży kompromis. Jak wytłumaczyłbym się przed
Tanomogim i innymi współpracownikami? Miałbym im powiedzieć, że przez pół roku
zbieraliśmy dane na darmo? Problem nie polega na tym, czy przewidywać zjawisko naturalne
czy społeczne. Chodzi o to, jak wykorzystać zdolności zaprogramowanej przez nas maszyny...
Posiedzenie zakończyło się wnioskiem zobowiązującym mnie do opracowania nowego projektu,
uwzględniającego poglądy wyrażone w toku dyskusji. Od tamtego dnia zebrania komisji
odbywały się co tydzień, ale za każdym razem gromadziły coraz mniej osób, a na czwarte
przyszedł tylko Tomoyasu, ów drągal i ja. Była to łatwa do przewidzenia konsekwencja
nudnych spotkań przypominających raczej przesłuchania. Tylko wariaci mogliby nie zanudzić
się na śmierć.
Tanomogi od początku otwarcie wyrażał sprzeciw wobec takiego zachowania członków
komisji. Uważał, że wynikało ono jedynie z chęci uniknięcia podejmowania jakiejkolwiek
decyzji. Narzekaliśmy, lecz nie szczędziliśmy wysiłku, mieliśmy swą zawodową dumę
techników i specjalistów. Staraliśmy się bowiem ze wszystkich sił wykorzystać naszą wiedzę,
aby stworzyć program, który spodobałby się członkom komisji. Przed posiedzeniem nieraz
spędzaliśmy bezsenną noc.
Im ciężej pracowaliśmy, tym bardziej byliśmy przekonani, że nie ma takiego problemu, który
nie wiązałby się z polityką. Na przykład chcąc opracować prognozę rozwoju terenów
uprawnych, nie mogliśmy pominąć problemu rozwarstwienia klasowego rolników. Chcąc zbadać
sieć dróg asfaltowych za ileś tam lat, wkraczaliśmy w sferę budżetu państwa. Nie mogę tu
omówić wszystkich przykładów, wspomnę tylko o tym, że przedstawiliśmy dwanaście
projektów, które zostały odrzucone na kolejnych posiedzeniach komisji.
W końcu odechciało mi się wszystkiego. Okazuje się, że polityka to coś takiego jak sieć
pajęcza - oplątuje nas tym mocniej, im usilniej staramy się z niej wydostać. Nie mam zamiaru
wtórować Tanomogiemu, lecz tutaj muszę chyba zgodzić się z nim i zająć bardziej
zdecydowane stanowisko.
Tym razem udałem się na posiedzenie komisji demonstracyjnie przyjmując postawę obronną.
Nie zapomniałem jednak dociąć Tanomogiemu:
- Nie zapominaj, że w przeciwieństwie do ciebie, mnie polityka w ogóle nie interesuje.
A jednak z posiedzenia wróciłem głęboko rozczarowany.
5
Zadzwonił telefon.
- Profesorze, przepraszam, trochę przesadziłem... Po tym wszystkim omówiłem wiele spraw z
dyrektorem... - (Kłamie, przecież nie minęło jeszcze trzydzieści minut od posiedzenia). Był to
członek komisji, Tomoyasu. - Chodzi o to, żeby pan do jutra po południu przedstawił nowy
projekt, bo inaczej będziemy mieli kłopoty...
- Kłopoty?
- Tak, musimy jutro złożyć raport na nadzwyczajnym posiedzeniu rządu.
- Możecie to zrobić. Tak jak mówiłem...
- Sensei, to nie tak. Nie wiem, czy panu wiadomo, ale jest propozycja, żeby pracę maszyny
przerwać...
Oto jak daleko zaszły sprawy. Czy nadal miałem wałkować co tydzień nikomu niepotrzebne
projekty z pochyloną głową? Nie, już i to by nie pomogło. Czy powinienem może wymazać
pamięć maszyny i przywrócić ją do pierwotnego stanu niewiedzy, a następnie odstąpić ją
komuś obcemu?...
Jeszcze raz spojrzałem na teczki leżące na półce, wstałem i popatrzyłem na maszynę. Puste
kartki aż się prosiły o zapełnienie, a maszyna nie wiedziała - jak mi się zdaje - co zrobić ze
swoimi umiejętnościami. “Moskwa 2" nie płatała już złośliwych figli nowymi prognozami
dotyczącymi różnych obcych krajów, lecz w sprawach wewnętrznych osiągała dobre
rezultaty. Zresztą, nikt do końca nie wiedział, jak było naprawdę i czy prognozy są tak
niebezpieczne dla wolności... Czy ta wątpliwość zrodziła się dlatego, że zostaliśmy już
poddani oddziaływaniom taktyki psychologicznej.
Gorąco... strasznie gorąco. Nie mogłem usiedzieć w miejscu, udałem się więc na dół do
pracowni informacji. Gdy wszedłem do pokoju, zamarły ożywione rozmowy. Na twarzy
zmieszanego Tanomogiego pojawiły się czerwone plamki. Na pewno jak zwykle mnie
krytykował.
- Nie przeszkadzajcie sobie - rzekłem i usiadłem na wolnym krześle. Mimo że nie miałem
takiego zamiaru, powiedziałem: - Zamykamy... Otrzymałem telefon...
- Co to znaczy, o co chodzi? Jak przebiegło dzisiejsze posiedzenie komisji?
- Nic szczególnego. Nic nie można już zrobić... Jak zwykle, po prostu rozmawialiśmy. I to
wszystko.
- Nie rozumiem...
- Nie pojmuję... Ostatecznie przyznał im pan rację, twierdząc, że polityczne prognozy nas nie
interesują?
- Nic podobnego. Pewności nie mam.
- Wobec tego nie ufa pan maszynie?
- To im powiedziałem. Wtedy uznali, że nie ma co ufać lub nie ufać czemuś, czego działania
nie sprawdzono.
- No więc mógłby pan chyba spróbować.
- To nie takie proste jak się im wydaje. Ty też myślisz tak, jak gdyby politykę można było
prognozować. Ten sposób myślenia już jest polityką.
Ku mojemu zaskoczeniu nawet zwykle wygadany Tanomogi milczał. Dlaczego? Przecież
przytoczyłem nie moją opinię. Chciałem, żeby mi się wręcz przeciwstawił. Ale on milczał,
natomiast ja - zamiast się uspokoić - poddawałem się opanowującej mnie wściekłości.
- Najogólniej rzecz biorąc, prognozowanie przyszłości może w ogóle nie mieć sensu. Skoro
wiemy, że człowiek i tak kiedyś umrze? Czemu mogłaby służyć prognoza?
- Chcielibyśmy przynajmniej uniknąć śmierci przypadkowej, nie związanej ze starością -
powiedziała Wada Katsuko. Ta zupełnie przeciętna dziewczyna potrafiła niekiedy być
wyjątkowo czarująca. Skazą na urodzie był pieprzyk nad górną wargą, który w zależności od
oświetlenia wyglądał czasem jak smark z nosa.
- Czy byłabyś szczęśliwa, gdybyś wiedziała, że śmierć jest nieunikniona? Czy pracowałabyś z
takim wysiłkiem nad budową maszyny prognostycznej wiedząc, że nie będziemy jej używać?
- Sensei, czy oni naprawdę to zrobią? - zapytał Tanomogi.
- Nie przejmujmy się tym, puśćmy maszynę w ruch na pełną moc i prognozujmy, a potem
przedstawimy im rezultaty - zabrał głos Aiba, jak zawsze popierając Tanomogiego.
- A jeśli rezultaty będą takie same, jakie ogłosili Sowieci?
- Niemożliwe! - wykrzyknęła Wada.
- A jeśli nawet, czy to cokolwiek by zmieniło? - zauważył Aiba.
- W porządku, dosyć. Sądzę, że pośród nas nie ma komunistów.
- Proszę pana, co pan chce przez to powiedzieć? - Nagle wszystko stało się jeszcze bardziej
skomplikowane.
- Mówią o tym. Ja sam w ogóle się nad tym nie zastanawiałem.
- A.... to dobrze.
- Oni nie dorównaliby panu.
Wszyscy roześmiali się, jakby w poczuciu ulgi. A ja znienawidziłem siebie samego.
- Czy to oznacza, że przerwanie naszych badań jest żartem?
Uśmiechnąłem się niepewnie i wstałem. Gdy Tanomogi potarł zapałkę i uniósł w moją stronę,
uświadomiłem sobie, że w ustach trzymam papierosa. Powiedziałem tak, żeby tylko on to
usłyszał:
- Przyjdź potem na drugie piętro.
Tanomogi spojrzał na mnie zdziwiony. Widocznie zrozumiał, o co mi chodzi.
6
- To prawda. Gdy rozmawiałem z wami, nagle zrozumiałem, co powinniśmy zrobić.
Szum wentylatora był nieznośny.
- Zastanawiałem się nad tym. Jakoś przyszło mi to na myśl w tym samym czasie.
- No to bardzo dobrze, wobec tego pomożesz mi, prawda? Czeka nas wiele bezsennych nocy.
Nie chcę, żeby inni się o tym dowiedzieli.
- Oczywiście.
Zdjęliśmy więc od razu notatniki z półki, rozszyliśmy je i zaczęliśmy tak zestawiać, żeby były
łatwo zrozumiałe dla maszyny. Ich treść winna jak najszybciej znaleźć się w jej pamięci.
- Przejrzałem je pobieżnie kilka razy. I odniosłem wrażenie, że ta nasza maszyna wciąż
próbowała coś mi powiedzieć...
- Czy wchodzi w grę jej samoświadomość?
- Tak przypuszczam. W każdym razie jeśli uda mi się sprawić, żeby maszyna zrozumiała
własną rolę, z pewnością wymyśli sposób na przezwyciężenie tego kryzysu.
- Czy jednak będzie w stanie zajść tak daleko z obecnym zasobem danych?
- Dalsze wyjaśnienia będą niezbędne, to prawda. Zarejestrujemy je na taśmie później.
Wada przyniosła kilka kanapek i piwo na kolację.
- Czy jeszcze coś jest potrzebne? - zapytała.
- Dziękuję, to wystarczy.
W pracy czas płynie szybko. Nim się obejrzałem, zrobiła się dziewiąta, a potem dziesiąta.
Oczy musiałem chłodzić okładami z lodu.
- Czy wprowadzimy do pamięci również prognozy “Moskwy 2"?
- Oczywiście, to niezbędne... To ważny punkt zwrotny dla przejścia od teczki trzeciej do
teczki czwartej.
- Na jaki adres wprowadzimy?
- Na adres pośredni, z włączeniem wszystkich informacji z Rosji, dobrze?
Rezultat okazał się bardzo interesujący. Po pierwsze, stwierdzono bardzo dużą aktywność
maszyny prognostycznej w ZSRR - zresztą wiedziałem o tym w punkcie wyjścia - lecz
zaskoczyło mnie to, że nasze urządzenie zareagowało pozytywnie na prognozę “Moskwy 2",
stwierdzającą, iż przyszłość należy do świata komunistycznego.
- To dziwne... Jak ta maszyna wyobraża sobie komunizm?
- Hm, ma chyba jakieś ogólne pojęcie.
- Spróbuj poszukać pod innym adresem reagującym na prognozy “Moskwy 2".
Okazało się, że maszyna wyposażona w podstawowe dane rozumie komunizm w następujący
sposób:
Polityka - prognozowanie - nieskończoność.
Komunizm to prognoza o maksymalnej wartości, a mianowicie jest to prognoza polityczna
nieskończonego wymiaru, ujawniająca się wtedy, gdy znane są wcześniej wszelkie inne
prognozy.
Doznałem dziwnego uczucia, jakbym stał się wężem zjadającym własny ogon, lecz ponieważ
definicja nie miała znaczenia, nic by nie dało doszukiwanie się błędu w rozumowaniu maszyny.
Postanowiłem pójść dalej i kiedy wprowadziłem wszystkie dane, jakimi dysponowałem w tym
momencie, minęła dawno trzecia. Zjadłem przyniesione kanapki i poczułem się lepiej.
- No dobrze, pod jakim kątem chcemy budować program?
- Co to znaczy “pod jakim kątem"? Jeszcze nie zaszliśmy tak daleko. Zanim do tego
przystąpimy, chciałbym najpierw uzyskać odpowiedź na pytanie, jakich danych brakuje
maszynie dla oceny sytuacji.
Praca okazała się nużąca i czasochłonna. Nie było innego wyjścia, jak tylko uzbroić się w
cierpliwość i posłużyć się swego rodzaju metodą prób i błędów, działać na wyczucie i po
omacku. W końcu w oknie ukazał się słaby odcień błękitu. To czas najgłębszego znużenia.
Siedząc bez ruchu, zacząłem usypiać, zastąpił mnie więc Tanomogi. Gdy po chwili obejrzałem
się, Tanomogi również zapadał w sen.
Nagle w tym właśnie momencie dostrzegłem wątłą reakcję na moje pytania. Początkowo nie
mogłem zrozumieć jej znaczenia. Gdy przeanalizowałem adres reagujący, zrozumiałem, że z
jednej strony byłem ja, a z drugiej inny mężczyzna. W istocie mną była maszyna
prognostyczna. Maszyna prognostyczna i człowiek? Co ona w ogóle pragnie powiedzieć?
Chwileczkę, wieloznaczność tej reakcji zależy być może od wzajemnego znoszenia się
danych? Wobec tego pozostawiam punkt reagujący, a inne miejsce próbuję skasować. Kiedy
ja kasuję, wzrasta intensywność reagowania pozostałej części adresu. Nie tylko zresztą tam,
gdzie kasowałem, ale wszędzie wzrastała reakcja. Niczego jednak nie mogłem zrozumieć. Co
też chce mi powiedzieć?
W tej wieloznacznej reakcji nagle dostrzegłem coś, co mogłoby być odpowiedzią na moje
pytanie. Na pytanie, jakie postawiłem, nie zdając sobie sprawy z tego... No właśnie, jaki jest
temat programu, który wprowadziłem nie zdając sobie z tego sprawy?... O co, u licha,
chciałem zapytać? To oczywiste. O to, czy jest możliwość złamania oporu komisji... Jeśli
istniałaby taka możliwość, to trzeba by wiedzieć, jaki projekt byłby właściwy.
I to pewnie była odpowiedź maszyny. Jeśli przyjąłbym ją za odpowiedź, okazałoby się
proste... Tak, powinniśmy opracować prognozę dla jakiegoś przeciętnego człowieka, dla jego
prywatnego życia składającego się z danych wykluczających się z danymi pochodzącymi z
innego społeczeństwa. Chodzi mianowicie o jak najbardziej prywatne życie jednostki i jej
przyszłość!
Tak, prawdopodobnie o to chodzi. Chyba zbyt lekceważąco podchodziłem do tej maszyny.
Widocznie kryją się w niej większe możliwości, niż sobie wyobrażałem. Nie ma w tym nic
specjalnie dziwnego, że dziecko przerasta i zaskakuje rodziców, a uczeń przechytrza
nauczyciela.
Natychmiast obudziłem Tanomogiego. Początkowo ogarnęły go wątpliwości, nie mógł uwierzyć
w moje przypuszczenia, ale w końcu dał się przekonać.
- Z pewnością zgadza się to z teorią. Prognoza polityczna wydaje się czymś przeciwnym pod
każdym względem w zestawieniu z przewidywaniem prywatnego, jednostkowego losu. A
przynajmniej możemy założyć, że tak jest.
- Kto może być dobrym modelem?
- Zapytajmy ją.
Lecz maszyna najwyraźniej nie miała zamiaru typować modelu. W zasadzie każdy może być
modelem.
- Chyba musimy sami wybrać.
- Dla prognozy pierwszego stopnia konieczne jest, żeby obiekt nie wiedział, iż jest badany.
- Czyż nie jest to wspaniałe zajęcie!
- Naturalnie, masz rację.
Rozpierała mnie radość. Dotąd nie zdawałem sobie sprawy, o ile bardziej od prognoz
liczbowych i graficznych interesujący jest żywy człowiek. To zrozumiałe, wręcz nieuniknione,
że w tym momencie nawet nie myśleliśmy o człowieku, którego w końcu wybierzemy i
będziemy obserwować.
Zdrzemnąłem się na sofie i przespałem chyba z pięć godzin. Od razu zadzwoniłem do
Tomoyasu.
O trzeciej nadeszła odpowiedź.
- Udało się! Na decyzję trzeba poczekać do następnego posiedzenia komisji, tym razem
nawet dyrektor biura jest nastawiony bardzo pozytywnie...
Przestaliśmy się martwić, ponieważ wierzyliśmy w zdolności maszyny, a ponadto ogarnęło nas
niezrozumiałe poczucie pewności siebie. Mimo to odetchnęliśmy z ulgą dopiero wtedy, gdy
usłyszeliśmy pozbawiony napięcia głos Tomoyasu.
7
O czwartej wyruszyliśmy na poszukiwanie mężczyzny. Początkowo nie mieliśmy, oczywiście,
pewności, że ma to być mężczyzna. Dlatego dwukrotnie rzuciliśmy kartkę z napisem po
jednej stronie “mężczyzna", a po drugiej “kobieta" i dwa razy wyszło nam, że jednak ma to
być “mężczyzna". Postanowiliśmy poddać się wyrokowi losu.
- Mężczyzn jest całe mnóstwo. Kogo mamy szukać?
- Czuję się zupełnie tak, jak wilk w stadzie owiec.
- Nie wiadomo, kogo wybrać. Szkoda, że nie szukamy kobiety.
- Ale będzie i kobieta.
Najpierw skłonni do żartów przemierzaliśmy kilometry w radosnym nastroju. Jeździliśmy
metrem, pociągami, dotarliśmy do dzielnicy Shinjuku. W końcu poczuliśmy zmęczenie.
- Nic z tego. Najpierw musimy ustalić jakiś typ.
- Czy ma być to człowiek wyglądający na długowiecznego?
- A może taki, o którym z wyglądu niewiele można powiedzieć?
- To znaczy, że musi to być ktoś bardzo pospolity.
Typów pospolitych również jest bardzo dużo. Istnieje ogromne prawdopodobieństwo pomyłki.
W końcu około siódmej zmęczeni poszukiwaniami weszliśmy do kawiarni i zajęliśmy miejsca
przy oknie wychodzącym na ulicę.
I tak spotkaliśmy naszego mężczyznę.
Siedział bez ruchu przy sąsiednim stoliku przed kubeczkiem lodów, z oczami utkwionymi w
jeden punkt ponad drzwiami, na których widniała nazwa kawiarni wypisana złotymi znakami.
Lody się roztopiły i wypełniły naczynie po brzegi. Zamówił je, mimo że nie miał na nie ochoty.
Dlatego pozwolił, żeby stopniały.
Gdy obejrzałem się, spostrzegłem, że Tanomogi też patrzył uważnie w jego stronę. Nie wiem,
ile trzeba czasu, żeby lody się rozpuściły, lecz jeśli chodzi o mnie, ich widok wydał mi się
bardzo niepokojący. Mężczyzna jakby zwyczajny, lecz mimo to zdawał się mieć coś ważnego
do powiedzenia... Może była to ocena zbyt subiektywna, lecz fakt, iż jedynie nieznacznie się
wyróżniał, chyba idealnie odpowiadał naszym celom.
Tanomogi trącił mnie w łokieć i mrugnął. Kiwnąłem głową na potwierdzenie. Przyszedł kelner
przyjąć zamówienie. Tanomogi początkowo poprosił o jakiś sok, podczas gdy ja zdecydowałem
się na kawę. Ostatecznie on też wybrał to samo co ja. W ciszy czekaliśmy więc na kawę. Z
powodu zmęczenia, a może pod ciężarem rychłej decyzji, zacisnęliśmy usta i milczeliśmy. Tak
czy owak, to nieważne, kim jest ten mężczyzna. Wystarczy, że jest najzwyklejszy, a przy
tym spotkany najzupełniej przypadkowo, w dodatku ma pewne cechy szczególne. Nie możemy
podjąć ostatecznej decyzji, dopóki nie przeprowadzimy próby. W dodatku jesteśmy już
zmęczeni szukaniem. Moglibyśmy bez końca wahać się i zastanawiać. Czuliśmy jednak, że i
tak skończyłoby się na tym mężczyźnie, który pozwolił, żeby lody się roztopiły.
Mimo upału miał on na sobie flanelową marynarkę, nieco zniszczoną, lecz dobrze uszytą.
Siedział wyprostowany i sztywny. Od czasu do czasu zmieniał tylko pozycję nóg. W leżącej na
stole ręce nerwowo zaciskał zapalonego papierosa.
Nagle rozległa się hałaśliwa muzyka. To osiemnastoletnia dziewczyna w czarnej spódniczce
do kolan i czerwonych sandałach włożyła dziesięciojenową monetę do szafy grającej.
Mężczyzna drgnął i obejrzał się, mogłem więc zobaczyć jego twarz, jakże znerwicowaną i
zbolałą, znieruchomiałą nad czarną muszką, jakby przyśrubowaną. Wyglądał na pięćdziesiąt
lat, lecz trochę przypominał mi dziecko. Być może dlatego, że miał ufarbowane włosy.
Muzyka wydała mi się wyjątkowo wulgarna. Tanomogiemu chyba jednak wcale nie
przeszkadzała, bo zaczął wybijać palcami jej rytm i jakby uspokojony, wypił łyk kawy. Naraz
przechylił się w moją stronę i powiedział:
- Proszę pana, im więcej mu się przyglądam, tym bardziej jestem pewny, iż jest on tym
mężczyzną, którego szukamy. Zdecydujmy się więc na niego...
Ja po prostu przechyliłem głowę w bok. Nie chciałem mu dokuczać. Ni stąd, ni zowąd
opanował mnie nieznośnie przykry, przygnębiający nastrój. Gdy myślałem o możliwości
przewidywania przyszłości jednostki, wydało mi się to pomysłem wspaniałym, lecz gdy miałem
przed oczyma konkretnego człowieka, straciłem wiarę w znaczenie tego przedsięwzięcia,
wręcz opanowały mnie głębokie wątpliwości. Wczoraj w nocy byłem przemęczony. I być może
źle odczytałem komunikat maszyny prognostycznej. Mogło zdarzyć się i tak, że
zinterpretowałem komunikat tak, jak mi było wygodnie, przy świadomości braku
jakiegokolwiek wyjścia z sytuacji, w nastroju frustracji wywołanym przez bezowocne
posiedzenia komisji.
- Co pan powiedział? Teraz mielibyśmy się wycofywać? - Zaskoczony Tanomogi podejrzliwie
zmrużył oczy. - Przecież było to polecenie maszyny... A w dodatku pan specjalnie starał się o
zatwierdzenie tego projektu przez Tomoyasu...
- Na razie mamy zgodę nieformalną. Nie wiadomo, co powie komisja.
- Byłoby to głupotą... - Zacisnął wargi. - W każdym razie skoro dyrektor jest nastawiony
pozytywnie, nie powinno być specjalnego problemu.
- Czy to wiadomo? Do kolejnego posiedzenia może całkowicie zmienić zdanie. Nawet
gdybyśmy przekonywali, że całe przedsięwzięcie nie ma związku z polityką, to i tak mogą
powiedzieć, że nie ma powodu wydawać pieniędzy na próżno. Od tego, czy komisja wyrazi
zgodę, zależy, czy będziemy mieli pieniądze na te badania, czy nie. To nie jest prosta
sprawa, uzależniona jedynie od mojego widzimisię.
- Przecież ostatecznie maszyna zleciła nam to zadanie.
- Byliśmy wtedy śpiący. Może po prostu źle ją odczytaliśmy.
- Nie sądzę - zdecydowanie zaprzeczył Tanomogi i rozlał jednocześnie wodę ze szklanki.
Wyjął chusteczkę i wycierając spodnie, mówił dalej: - Przepraszam. Ja jednak wierzę w
maszynę. Wszyscy, włącznie z członkami komisji, pozostawaliśmy pod wpływem “Moskwy 2".
Staraliśmy się stworzyć program oparty tylko na danych socjologicznych. Bazując jedynie na
materiale obiektywnym, dochodzi się być może do najwyższej wartości w prognozowaniu,
czyli do komunizmu. Innymi słowy, skoro wykorzystywaliśmy maszynę jednostronnie do celów
praktycznych, to rezultat nie mógł być inny. W tym sensie ocena przedstawiona przez
maszynę, że komunizm jest maksymalną wartością prognostyczną, wydaje się bardzo
interesująca. Dla człowieka najważniejszy jest człowiek, a nie zbiorowisko ludzkie. Jeśli
społeczeństwo nie jest dla niego dobre, to nic mu nie pomoże nawet najlepsza organizacja.
- A więc...?
- Chodzi mi o to, że pomysł maszyny, aby przewidzieć przyszłość pewnej jednostki, jest
naprawdę godny uwagi. Jeśli go zrealizujemy, osiągniemy chyba wynik całkowicie odmienny od
wniosków “Moskwy 2".
- Maszyna tego nie sugerowała.
- Oczywiście, że nie. Nawet nie muszę koniecznie w to wierzyć. Po prostu chcę powiedzieć
tylko tyle, że jeśli twierdzę, iż uda się to zrobić, to wyobrażam sobie tylko to, że uda się
jakoś przekonać komisję. Wówczas uzyskalibyśmy szybko wiele konkretnych korzyści. Jeśli
eksperyment się powiedzie, a maszyna wykryje zasadę, wedle której można będzie
przewidywać los człowieka... Na przykład odtworzy przeszłość i przedstawi przyszłość
przestępcy... Jeśli pozwoli to na wydanie wyroku absolutnego, to można by też u zarania
zapobiec przestępstwom. Przy tym można by posługiwać się tą metodą w ważnych sytuacjach
życiowych, jak na przykład uzyskać poradę małżeńską, ustalić miejsce pracy, postawić
diagnozę w chorobie, a jeśli zaszłaby potrzeba, to nawet przewidzieć czas śmierci...
- Czemu miałoby to służyć?
- Ot, na przykład, zakłady ubezpieczeń bardzo by się ucieszyły. - Tanomogi roześmiał się,
jakby z triumfem, i dodał złośliwie: - Idąc tym tropem dojdziemy do wniosku, że maszyna ma
nieograniczone możliwości, prawda? Myślę, że jest to bardzo interesujący plan...
- Prawdopodobnie masz rację. Ja też właściwie nie wątpię w mądrość maszyny.
- To dlaczego pan powiedział, że może źle odczytaliśmy jej komunikat?
- Po prostu tak sobie, na wszelki wypadek. Zastanawiam się, jak byś się czuł, gdybyś został
materiałem doświadczalnym? Chyba nie najlepiej?
- Nie mógłbym zostać. Wiem wszystko o maszynie, nie spełniałbym podstawowych warunków.
- Przypuśćmy, że nic o niej nie wiesz. Mówię czysto hipotetycznie.
- W takim razie byłoby mi to obojętne.
- Czy naprawdę?
- Całkiem obojętne. Profesorze, pan jest znużony.
Być może jestem znużony, ale też jestem odłączony od maszyny. Jak mogłem dopuścić do
wyeliminowania mnie przez maszynę i odsunięcia przez Tanomogiego. Czy muszę na to się
godzić?
8
Skończyliśmy pić kawę. Upłynęło jeszcze około dwudziestu minut. W końcu mężczyzna wstał z
miejsca. Widocznie nie przyszła osoba, na którą czekał. Opuściliśmy kawiarnię chwilę później.
W mieście powoli zapadał zmierzch. Spieszący się drobnymi krokami tłum, skrupulatnie
zbierając cząsteczki sztucznego światła, tworzył ścianę - zdawałoby się - mającą z całych sił
odepchnąć atakującą noc.
Mężczyzna, jakby nigdy nic się nie zdarzyło, wyszedł z kawiarni i ruszył wąskim zaułkiem w
stronę głównej ulicy. Szedł równym krokiem. Po drugiej stronie jezdni, u wejść do małych
barów i knajpek ściśniętych jedna przy drugiej, stali jacyś przebierańcy w dziwnych
strojach, i ochrypłym głosem przywoływali gości. Sprężyste kroki mężczyzny nie pasowały do
tego tła, więc tym większe robiły wrażenie.
Gdy doszedł do głównej ulicy, po której jeździł tramwaj, nagle odwrócił się zdecydowanie.
Zaniepokojony stanąłem w miejscu, a wtedy Tanomogi trącił mnie w ramię i szepnął:
- Proszę się nie zatrzymywać, bo nas zauważy.
Za nami rozległy się głosy dziewcząt zapraszających do barów. Nie było innego wyjścia,
musieliśmy iść dalej, prosto ku mężczyźnie, który stał i patrzył w naszą stronę. Nie zwracał
jednak na nas uwagi, wydawał się zamyślony. Spojrzał na zegarek i od razu skierował się tam,
skąd przyszedł. Znów rozległy się głosy dziewcząt, które chyba uznały, że mężczyzna uległ
ich namowom. Poczułem, jak napinają mi się mięśnie twarzy.
Mężczyzna wrócił, aby jeszcze raz wejść do kawiarni. Widocznie wewnątrz nie dostrzegł
osoby, na którą czekał, bo znów wyszedł na ulicę i ruszył w tę samą stronę co poprzednio.
Teraz już nikt go nie wołał. Kiedy przechodziłem obok jednego z barów, jakiś gość splunął na
mój widok. Pewnie zauważył, że kogoś śledzę. Inwigilacji nikt nie traktuje jako zajęcia
szczególnie godnego pochwały.
- W końcu ten mężczyzna sam wpadnie do jakiejś pułapki, nie zdając sobie z tego sprawy.
- Prawdę mówiąc, wszyscy tkwimy w pułapkach.
- Dlaczego?
- A czy tak nie jest?
Mężczyzna szedł prosto na południe główną ulicą. Obok znajdował się teren budowy
ogrodzony płotem z desek, ulica tonęła w ciemności. Przeszedłszy około dwustu metrów
mężczyzna ruszył na drugą stronę, po chwili zawrócił, minął uliczkę, z której wszedł na główną
drogę, i skręcił w prawo, w ulicę oświetloną lampami łukowymi, prowadzącą do sal kinowych.
Dotarł do końca i znów zawrócił.
- Wygląda na to, że nie wie, gdzie się znajduje.
- Jest zdenerwowany, ponieważ nie przyszedł ktoś, na kogo czekał.
- Mimo to krąży jakoś zupełnie bez sensu. Ciekawe, jaki jest jego zawód?
- Hm, właśnie, ja też o tym samym pomyślałem. Najwyraźniej przywykł, że go obserwują.
Chyba od dawna pracuje w miejscu, w którym musi wciąż zwracać uwagę na to, jak wygląda w
oczach innych ludzi.
- Ciekawe, czym się zajmuje? Czy mamy prawo do tego, co teraz robimy?
- Prawo?
Odwróciłem się sądząc, że Tanomogi żartuje, lecz nawet się nie uśmiechnął.
- Tak, prawo... Nawet lekarz nie ma prawa eksperymentować na człowieku bez zachowania
dostatecznej ostrożności i rozwagi. Jeśli nie będziemy uważni, nasze działania staną się
czymś w rodzaju wiwisekcji.
- Przesadza pan. Jeśli zachowamy je w tajemnicy, nie przyniesiemy mu żadnej szkody.
- Może... Gdybym był na jego miejscu, na pewno szlag by mnie trafił.
Tanomogi milczał, lecz nie wyglądał na szczególnie zmartwionego. Pracowałem z nim przez
pięć lat, więc miałem okazję przejrzeć go na wylot. Tak jest, nie ma zamiaru się tłumaczyć,
nie zrezygnuje też z obserwacji niezależnie od tego, co mu powiem. Nawet jeśli maszyna
wyda polecenie popełnienia morderstwa, chyba nie potrafi jej odmówić. Uczyni to, chociaż
niechętnie. Ten wyglądający tak zwyczajnie mężczyzna w średnim wieku, którego
obserwowaliśmy, krył w sobie - jak mi się zdawało - jakąś tajemnicę. W końcu zostanie
całkowicie obnażony - odsłoni się nie tylko jego przeszłość, ale także przyszłość. Gdy o tym
myślałem, czułem taki ból, jakby to mnie miano obnażyć. Zrezygnowanie z maszyny
prognostycznej przerażało mnie jednak znacznie bardziej.
9
Przez cały wieczór nie spuszczaliśmy mężczyzny z oczu. Szliśmy jego śladem wąskimi
uliczkami niby korytarzami jakiegoś biura w czasie roznoszenia papierów. Widzieliśmy, jak
raz gdzieś zadzwonił, zajrzał do salonu gry w pachinko, po raz pierwszy na piętnaście minut, a
za drugim razem na dwadzieścia. Nigdzie więcej już nie wstąpił, tylko nieustannie krążył.
Wyobrażaliśmy sobie, że kobieta nie przyszła na umówione spotkanie. A kiedy mężczyzna
osiąga pewien wiek - ja też zbliżam się do tych samych lat... - nie spodziewa się czegokolwiek
dobrego od przypadku. Niczemu w świecie nie może już się dziwić. Nie odczuwa potrzeby
włóczenia się po ulicach bez celu po to, aby dać upust impulsom. Tylko kobieta mogłaby
załamać jego wewnętrzną równowagę i doprowadzić do stanu, w jakim się teraz znajdował: do
niemal groteskowego, wprost zwierzęcego przerażenia.
Nasze przypuszczenia okazały się słuszne. Nie było to zresztą tak zaskakujące. Zbliżała się
jedenasta, kiedy znów gdzieś zadzwonił z telefonu publicznego, znajdującego się u wejścia
do sklepu, i z kimś rozmawiał. (Tanomogi odważnie zbliżył się i zdołał zanotować numer
telefonu). Następnie mężczyzna wsiadł do tramwaju, wysiadł na piątym przystanku, po czym
wspiął się stromą uliczką kilkadziesiąt metrów i dotarł do niewielkiego budynku mieszkalnego,
na tyłach ulicy handlowej.
Przy bramie mężczyzna rozejrzał się na boki i zawahał. W tym czasie w głębi za rogiem
kupowaliśmy papierosy. (Musiałem kupić ponad dziesięć paczek). Gdy w końcu mężczyzna
wszedł do domu, Tanomogi wśliznął się za nim. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, zbliży się do
mieszkania i odczyta nazwisko na drzwiach. Gdyby zatrzymał go gospodarz domu, wtedy
wepchnie mu pieniądze do ręki i wykorzysta okazję na zdobycie niezbędnych informacji. Ja
natomiast obserwowałem dom od strony bramy. Na parterze były trzy okna zasłonięte
firankami, wewnątrz paliło się światło. Na piętrze znajdowały się cztery okna; w co drugim
światła były wygaszone.
Po chwili w najdalszym oknie zapaliło się światło i zakołysał się powiększony cień człowieka.
Nagle znów zapadła ciemność. Tanomogi wybiegł z domu w skarpetkach, z butami w rękach.
- Widziałem! Wizytówkę na drzwiach... Faktycznie, figurowało tam nazwisko kobiety: Kondo
Chikako, imię zapisane fonetycznie... - Ukryty w cieniu bramy pochylił się i ciężko dysząc
wkładał buty. - Ale miałem przeżycia! Naprawdę... po raz pierwszy robiłem coś takiego.
- Chwileczkę, czy światło się paliło?
- Tak, zapaliło się. Poza tym usłyszałem uderzenie, jakby coś upadło...
- W pokoju w głębi, prawda?
- Zauważył pan to?
- To bardzo dziwne. Światło paliło się, a potem zgasło i zapanowała ciemność.
- Ach, a może oboje tak namiętnie ze sobą się...
- Byłoby dobrze, gdyby o to chodziło. Mam nadzieję, iż on nie zauważył, że go śledziliśmy.
- Naturalnie, że nie. Gdyby coś spostrzegł, starałby się wcześniej nas zgubić.
Mimo tych uspokajających słów miałem złe przeczucia. Nasz pierwotny plan ograniczał się do
zdobycia nazwiska i adresu mężczyzny. Nie zakładaliśmy konieczności śledzenia go przez
dłuższy czas, na przykład przez całą noc. Obaj prawie nie spaliśmy od wczoraj, a poza tym nie
zdecydowaliśmy się jeszcze, czy posłużymy się tym mężczyzną jako królikiem
doświadczalnym. Braliśmy też pod uwagę możliwość zainteresowania się kobietą najpierw
jako postacią drugoplanową, a następnie, w miejsce mężczyzny, jako głównym obiektem w
naszych badaniach. Tanomogi też skłaniał się ku takiemu rozumowaniu.
- Tak jak pan powiedział, bez wątpienia kobieta również jest uwikłana w sprawę, prawda?
- Zresztą wszystko jedno, mężczyzna czy kobieta, chodzi o pojedynczego człowieka.
Postanowiliśmy wycofać się na pewien czas. Wyszliśmy na ulicę, gdzie rozstałem się z
Tanomogim i skierowałem się do domu. Idąc trzymałem się ręką za bolącą głowę. Słuchając
opowiadania żony o tym, jak to dzieci pokłóciły się w szkole, wielokrotnie próbowałem
opanować senność, lecz w końcu wpadłem w otchłań snu tak wielką, że mogła mnie całego
pochłonąć.
10
Następnego dnia rano spałem dłużej niż zwykle. Dopiero po dziesiątej przybyłem do
instytutu. Początkowo - sam nie potrafiłem tego wyjaśnić - myślałem, że poinformuję
członków instytutu o planie działania dopiero po opracowaniu go i po zaakceptowaniu przez
komisję. Dlatego nie powiedzieliśmy nikomu nawet o naszej wczorajszej przygodzie.
Mężczyzna, którego śledziliśmy, był dla nas nikim; nie zachodziła więc potrzeba prowadzenia
wielostronnych uzupełniających badań, jak to zwykliśmy czynić dotąd. Miało to więc swoje
dobre strony.
Gdy jednak przystąpiliśmy do badań, zrozumiałem, że nie można lekceważyć trudności w
odsłonięciu prywatnego życia człowieka. Sprawa ta byłaby do pokonania, jeśli mielibyśmy dość
czasu na zrobienie zarysu planu. Sęk w tym, że do następnego posiedzenia komisji pozostało
zaledwie pięć dni. Jeśli komisja nie zatwierdzi tego projektu, warunki dziś dobre ulegną
pogorszeniu, a pracownia zostanie zamknięta przynajmniej na jakiś czas - co do tego nie
miałem wątpliwości.
W drodze do instytutu zdecydowałem się zmienić taktykę, a mianowicie postanowiłem
przedstawić projekt członkom instytutu i przyjąć postawę gotowości do współpracy. Jeśli w
zaufaniu zobrazuję im całą sytuację, na pewno dochowają tajemnicy. Pracę poprowadzę
rutynowo, podzielę ludzi na dwie grupy: jedną, która zajmie się wyjaśnieniem, kim jest
kobieta, i drugą badającą wątek mężczyzny. Ustalę też dokładnie zadania grup. W ciągu dwu
dni zbiorę tyle danych, ile się da, i na tej podstawie wyciągnę wnioski co do kierunku
dalszych działań, a także ich możliwości i perspektyw. Tak czy owak, najpierw należy uzyskać
aprobatę komisji.
Zanim wszedłem do swego biura, zajrzałem do pracowni na dole w poszukiwaniu Tanomogiego.
Usłyszałem, że on już czeka na mnie w pokoju obliczeniowym na piętrze. Poleciłem, żeby
wszyscy się zebrali na pierwszym piętrze, ponieważ mam coś do przekazania i od razu
poszedłem do Tanomogiego.
Siedział z łokciami na stole obok pulpitu aparatu kontrolnego. Nawet się ze mną nie przywitał,
tylko spojrzał chłodno. To było do niego niepodobne.
- Co robimy, Sensei? - zapytał nagle, nie zmieniając pozycji.
- Niby z czym?
- Stało się coś nieprzewidzianego. - Rozłożył gazetę, wyprostował ją i wycelował we mnie
palec, jakby mnie o coś obwiniał.
- O co chodzi?
Tanomogi, zaskoczony moim zachowaniem, uniósł brodę, odsłaniając swą długą szyję.
- Sensei, nie czytał pan jeszcze gazety?
W tym momencie postukujący drewnianymi sandałami ludzie z pracowni gromadzenia danych
wchodzili po schodach. Tanomogi z niepokojem wpatrywał się we mnie, następnie wstał i
zapytał:
- Co to wszystko znaczy?
- To ja ich zwołałem, zamierzałem rozdzielić pracę.
- To nie są żarty, proszę spojrzeć! - Wcisnął mi do ręki gazetę, głośno otworzył drzwi i
zwrócił się do grupki, która już zdążyła się zebrać. - Później, proszę przyjść później! Gdy
skończymy, zawołam was...
Usłyszałem jakąś złośliwość wypowiedzianą przez Wadę wysokim, niezadowolonym tonem,
lecz nie zrozumiałem słów. Zresztą było to najmniejsze zmartwienie. Wpatrywałem się w
zakreślony na czerwono tekst w rogu szpalty i nagle wydało mi się, że powietrze wokół mnie
stało się kleiste i oblepiło mnie niczym miód.
GŁÓWNY KSIĘGOWY POWIESZONY PRZEZ KOCHANKĘ Jedenastego około północy w
dzielnicy Shinjuku, Tsuchida Susumu (lat 56), główny księgowy przedsiębiorstwa Yoshiba,
który odwiedził dom Midori pod nr 6 w tej samej dzielnicy, został pobity i powieszony przez
Kondo Chikako (lat 26), mieszkankę tego budynku. Kobieta od razu zgłosiła się na najbliższy
posterunek policji i stwierdzila, że działała w obronie własnej, ponieważ Tsuchida potraktował
ją brutalnie z powodu jakoby jej zbyt późnego powrotu. Jak powiedzieli koledzy z pracy,
Tsuchida był człowiekiem poważnym, przepracował w tej samej firmie 30 lat, wszyscy
zgodnie uznali, że wydarzenie to mocno ich zaskoczyło.
Tanomogi czekał cierpliwie, gdy po raz piąty albo szósty uważnie przebiegałem wzrokiem
informację zamieszczoną w gazecie.
- O to właśnie chodzi.
- A inne pisma? - Kropla potu z czoła stoczyła się, spadła i wsiąkła w gazetowy papier.
- Kupiłem pięć różnych tytułów, ale ta podaje chyba najwięcej informacji.
- ...Szkoda, że tak się stało. Miesiąc wcześniej moglibyśmy przewidzieć to wydarzenie. No
cóż, umarł, nic na to nie poradzimy.
- Byłoby dobrze, gdyby na tym się skończyło.
- Co to znaczy? A cóż by nam przyszło z zajmowania się przyszłością zmarłych. Nie mamy na
to czasu.
- Ja się martwię...
- Czy jest jakiś istotny powód? To przypadek zbyt szczególny, nie nadaje się na materiał do
naszych badań.
- Pan chyba żartuje. Niech pan spróbuje to rozumieć. Przecież są ludzie, którzy widzieli, jak
śledziliśmy mężczyznę o nazwisku Tsuchida. Zwłaszcza ten staruszek, u którego kupowaliśmy
papierosy.
- Och, sądzę, że nie mamy się czym martwić. Zwłaszcza że przestępczyni przyznała się do
winy...
- Czy rzeczywiście? - Poirytowany Tanomogi oblizał wargi i zaczął mówić szybko: - Mam na
ten temat inne zdanie. Choćby tylko z tego artykułu widać, że nie wszystko jest tak
oczywiste. Czy nie uważa pan, że zachowała się nazbyt metodycznie? Zabiła go, a potem
jeszcze powiesiła? I uczyniła to młoda kobieta, której zarzucono jedynie, że wróciła zbyt
późno do domu...
- Mogła go uderzyć, on się rozgniewał, a wtedy ze strachu mogła go zabić...
- To niemożliwe... Czy młoda kobieta dałaby radę powiesić rozwścieczonego mężczyznę?
Powiedzmy, że to ona zabiła. Pamięta pan? Gdy mężczyzna wszedł do środka, na ułamek
sekundy w pokoju zapaliło się światło, wtedy rozległ się odgłos uderzenia i światło od razu
zgasło. A poza tym powiedział pan, że w oknie przemknęła niewyraźna sylwetka. Prawdę
mówiąc, ja też wtedy widziałem za szybą w drzwiach cień człowieka. Wystarczy się chwilę
zastanowić, by pojawiły się wątpliwości. Jak to możliwe, żeby cień padł jednocześnie na drzwi
i okno, skoro znajdują się one po przeciwnych stronach. To niewykonalne. W takim razie
musieli tam być dwaj osobnicy.
- No więc byli, mężczyzna i kobieta.
- Ale w artykule podają, że kobieta przyszła później od mężczyzny.
- Niekoniecznie. To stwierdzenie jest wieloznaczne. Te słowa można rozumieć dwojako...
- Widziałem wyraźnie, jak mężczyzna otwierał drzwi kluczem. Przy tym sprawdziłem u
telefonistki numer, pod który dzwonił, i okazało się, że telefonował do tego mieszkania.
Chciał się dowiedzieć, czy kobieta wróciła. Z jego późniejszego zachowania należy
wywnioskować, że nie było jej w domu.
- Przypuśćmy, że wróciła od razu po jego telefonie.
- Wobec tego dlaczego w pokoju było ciemno? A co oznacza odgłos upadku? I zgaśniecie
światła zaraz po tym?
- Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć. W każdym razie z własnej woli zgłosiła się na
policję...
- Nie, nie, nawet policja nie jest tak tępa. Być może ludzie, którzy mieszkają na dole,
pamiętają moment, kiedy usłyszeli uderzenie. Sąsiedzi potwierdzą, że światło nie paliło się
przez cały czas. A ze śladów ucisku na szyi powieszonego policja wysnuje wniosek, że tej
zbrodni nie mogła popełnić kobieta. Jeżeli raz pojawią się najdrobniejsze wątpliwości, będzie
przeprowadzone skrupulatne śledztwo. Wtedy zostaną wykryte ślady skarpetek na podłodze
korytarza, odciski palców na ścianie przy drzwiach... a następnie wyjdzie na jaw, że jacyś
podejrzani osobnicy śledzili mężczyznę.
- Słuchaj, czy zostawiłeś tam odciski?
- Prawdopodobnie... Skąd mogłem wiedzieć, że do tego dojdzie, nawet mi się nie śniło, że
sytuacja tak się rozwinie.
- Rzeczywiście policja może je wykryć, jeśli dokładnie zbada całe otoczenie. Ale to głupstwo!
Nie miałeś motywów. Będą cię podejrzewać, ale nie znajdą ani cienia dowodu.
- To prawda. Jednak będą mieć wątpliwości, dopóki nie poinformujemy ich o charakterze
naszej pracy.
- To nierozsądne!
- Tak pan sądzi? A jeśli dziennikarze wywąchają, czym się zajmujemy? Przestaną
interesować się zabójstwem, a zaczną pisać o naszej pracy, o koszmarze epoki maszyn
uwłaczających godności człowieka itp...
I wtedy nagle urwał, jakby coś mu się przypomniało. Chyba przestraszył się, że mógłby mnie
podwójnie zranić. Tego było już za wiele. Nie miałem czasu na zabawę w psychoanalizę.
- Masz całkowitą rację. W tego rodzaju przedsięwzięciach rzeczywiście można dostrzec
pewne niebezpieczeństwa... Przy najmniejszym zagrożeniu tajemnicy komisja, która zawsze
była tchórzliwa, znajdzie pretekst, aby jak najszybciej wziąć nogi za pas... Jesteś niezwykle
przewidujący. Mógłbyś zostać detektywem albo adwokatem.
- Jeszcze nie przemyślałem sprawy do końca. Po prostu gdy stałem wtedy przed drzwiami,
odniosłem nieprzeparte wrażenie, że dzieje się coś niesamowitego. Po przeczytaniu tego
artykułu doszedłem do wniosku, że zbrodniarzem nie była kobieta, lecz ktoś inny. Skoro tak,
to my jesteśmy pierwszymi podejrzanymi. Jeśli chcemy kontynuować nasz eksperyment,
musimy odnieść się do tej zbrodni.
- To znaczy?
- To znaczy, że nie mamy innego wyjścia, jak tylko przejąć inicjatywę i popchnąć sprawę jak
najszybciej do przodu.
- Popchnąć do przodu? Rzeczywiście.
- Dogadajmy się więc z policją, nim nas różni ludzie wezmą w obroty.
- Może byłoby to możliwe, gdyby w naszym imieniu wystąpił Tomoyasu. Błędem byłoby udawać,
że nic nie wiemy. Powinniśmy opracować plan i wykazać się zdecydowaniem. Na szczęście nie
brak nam argumentów. Pamiętaj, że ciało Tsuchidy jest jeszcze ciepłe, zmarł nie tak dawno.
- Ciało Tsuchidy?
- To tylko materialny fakt, który pozwoli wyciągnąć wnioski na temat przyszłości. Jeśli
metoda przechowywania jest dobra, to ciało można podobno utrzymać przy życiu około
trzech dni. Nawet po obumarciu nerwów.
Nagle rozjaśniło mi się w głowie, jakby pootwierały się okna, a szare komórki zaczęły żywiej
się poruszać. I jeszcze raz Tanomogi wystrychnął mnie na dudka. Nie byłem jednak zły na
nikogo. W końcu jest on moim zastępcą.
- Czy to nie znakomity plan? To nie tylko fantazja, to konkretny pomysł, warto spróbować. To
chyba doskonała myśl, żeby zacząć od trupa.
- Dobrze, rozpoczniemy od matematycznej metody indukcyjnej. Po drugie, jest też sprawa
kobiety. Nawet jeśli trafiliśmy na nich przypadkowo, to i tak udało się nam zdobyć doskonały
materiał do prowadzenia badań.
- A poza tym jeśli dobrze pójdzie, trzecim obiektem będzie prawdziwy przestępca...
- Tak, przystępujemy więc do praktycznego zastosowania metody. Będzie to doskonały
argument dla komisji.
11
Skoro już określiliśmy kierunek działania, nie mogłem się wahać. Zostało jeszcze trochę
czasu, zanim policja wyciągnie w naszą stronę swoje macki. Należało więc wymyślić coś przed
przekazaniem rodzinie ciała zamordowanego. Nie mogłem, oczywiście, pominąć
współpracowników czekających na dole. Tanomogi powiedział, że poradzi sobie z nimi, jeśli
powierzę mu kierownictwo. Podzieliliśmy ich według umiejętności na trzy zespoły: jeden
odpowiedzialny za zmarłego mężczyznę, drugi za kobietę, a trzeci za wykrycie potencjalnego
przestępcy. Natomiast Tanomogi postanowił zająć się całością badań dotyczących denata.
Zdecydowaliśmy, że podczas gdy ja będę pertraktować z Tomoyasu, Tanomogi dokończy
podziału na grupy i poinformuje ich członków o kierunkach prac. Następnie mieliśmy czuwać,
czekając na właściwy moment, w którym można będzie przystąpić do działania. Sprawdziłem,
czy Tomoyasu jest w biurze, i od razu się do niego udałem.
Okazał się bardzo sympatyczny. Nie przestawał się uśmiechać, podczas gdy ja rozważałem
głośno korzyści, jakie przyniesie urzeczywistnienie prognoz indywidualnych. W końcu okazał
się tak wyrozumiały, że zgodził się pośredniczyć między mną a dyrektorem. Początkowo nie
zdradziłem nawet słówkiem o obecnych kłopotach, podkreślałem natomiast, jak dużo mamy
szczęścia. Lecz gdy w końcu rozmowa zeszła na temat zabójstwa - czego się spodziewałem -
uśmiech zniknął z jego twarzy, a na jego miejsce powróciła zwykła mina, obojętna i sucha,
jakby przepuszczona przez wyżymaczkę. Nadal trzymałem ster i kierowałem rozmową. Nie
ujawniłem ani krzty obaw przed policją, skoncentrowałem się na kwestii użyteczności
maszyny prognostycznej w zapobieganiu przestępstwom i po godzinnej walce udało mi się
uzyskać zgodę.
Oczywiście, nie oznacza to, że nakłoniłem go do prowadzenia bezpośrednich pertraktacji z
biurem. To nie leżało w jego kompetencjach. Po prostu przekonałem go, że to on powinien
przedstawić całą sprawę dyrektorowi. Następnie musiałem stracić kolejną godzinę na równie
gorącą dyskusję z dyrektorem biura. W odróżnieniu od Tomoyasu ani przez chwilę nie dał
nam poznać, co o tym sądzi. Kazał nam czekać, a sam gdzieś poszedł.
Tymczasem otrzymałem telefon od Tanomogiego, który zawiadomił, że policja
prawdopodobnie wpadła na nasz trop, byłem więc bardzo niespokojny. Tymczasem Tomoyasu
odzyskał dobry humor. Przekazawszy sprawę dyrektorowi, poczuł chyba ulgę. Z entuzjazmem
rozprawiał o korzyściach działania maszyny prognostycznej, lecz ja nie zdobyłem się na
podtrzymywanie rozmowy.
Minęła następna godzina. Gdy już zaczynałem tracić nadzieję, powrócił dyrektor biura i
oficjalnym tonem oznajmił:
- Myślę, że to dobry pomysł. Jakoś udało mi się załatwić sprawę. Nie dam wam tego na piśmie,
lecz jeśli okaże się to konieczne, proszę zwracać się do mnie. Najważniejsze, że działania
zostały podjęte...
Mówił to głosem obojętnym, dlatego nie od razu zorientowałem się, że jest to odpowiedź
pozytywna, z której należy się cieszyć. Gdy wyszedłem z gmachu biura, odzyskałem dobre
samopoczucie i pośpiesznie udałem się do automatu. W głosie Tanomogiego - nawet przez
telefon - wyczuwałem napięcie. Udało mi się też nawiązać kontakt z Ośrodkiem
Obliczeniowym Centralnego Szpitala Ubezpieczeń (było to pomieszczenie, w którym
znajdował się komputer służący do badań i diagnoz lekarskich) i dowiedziałem się, że właśnie
ukończono przygotowania i czekają na ciało denata. Od razu wysłałem Aibę do komendy
policji z rozkazem przetransportowania trupa i na tym przerwałem rozmowę... Nagle oblałem
się potem, odniosłem wrażenie, że rozpadam się na części rozsypujące się na wszystkie
strony i czułem silny ból... Nie, to tylko wzburzenie... Po długim okresie rozpaczliwego
oczekiwania i wykazywania maksimum cierpliwości w tej beznadziejnej pracy, teraz, gdy się
do niej przyzwyczaiłem, tak że mogłem uznać, iż cierpliwość jest normą, rozpoczęła się
prawdziwa robota. A może po prostu uległem euforii?
12
Przygotowania zakończono. Gdy wszedłem, buczała klimatyzacja, chłodne powietrze
przyjemnie owiało moje nogi. Mieliśmy już połączenie za pomocą specjalnego telefonu z
pokojem komputerowym Centralnego Szpitala Ubezpieczeń, a pracownicy instytutu,
podzieleni na trzy grupy, zaopatrzeni w przenośne radiotelefony, stali gotowi już do wyjścia.
(Taki jest Tanomogi, można na nim polegać).
W końcu wszyscy wyszli, a ja pozostałem sam. Stałem bez ruchu przed monitorem i trzema
radiotelefonami w pokoju komputerowym, w którym rozlegało się tylko monotonne
pomrukiwanie maszyny prognostycznej. Teraz byłem jej częścią. Wszystkie przysłane
informacje zostaną bezpośrednio do niej wprowadzone, automatycznie sklasyfikowane i
zapamiętane, więc moja rola polegać będzie tylko na reagowaniu na sygnały maszyny i
udzielaniu prostych wskazówek zgodnie z instrukcją. Mimo to mogłem być z siebie dumny. Bo
przecież to nikt inny, lecz ja wyposażyłem maszynę w jej umiejętności...
- Jesteś wyolbrzymioną częścią mnie! - zawołałem z satysfakcją do maszyny.
3.50. Dokładnie dwadzieścia pięć minut po wyjściu Tanomogiego i innych pracowników.
Pierwszy kontakt nadszedł od Tsudy, kierującego zespołem odpowiedzialnym za wykrycie
przestępcy. Treści jego komunikatu nie ma chyba potrzeby powtarzać. Poczułem się
nieswojo, ponieważ przewidywania Tanomogiego okazały się aż nazbyt trafne. Po pierwsze,
świadkowie potwierdzili, że kobieta wróciła do domu tuż przed dwunastą. Po drugie, rany z
tyłu głowy mężczyzny, których nie mógł sam sobie zadać, świadczą o tym, że
najprawdopodobniej stoczył walkę. W wyniku obdukcji ciała, a także wnosząc z innych
okoliczności, nie można było bez zastrzeżeń uznać przyznania się kobiety do zbrodni.
Pojawiły się poważne podstawy do przypuszczenia, że istnieje wspólnik, a biorąc pod uwagę
fakt niechęci kobiety do zmiany zeznań można przyjąć, że jest szantażowana. Zdaniem
policji, rozwiązanie zagadki jest tylko kwestią czasu. Trudno schwytać początkującego
przestępcę, wcześniej nigdzie nie notowanego, lecz z drugiej strony można powiedzieć, że im
lepiej jest zaplanowane przestępstwo, tym łatwiej je ujawnić. (Początkowo nie wiedziałem, co
począć: czy powinienem się zgłosić na policję i opowiedzieć o tym, co wcześniej widzieliśmy.
Nie mogłem od razu się zdecydować. Istniała jednak niewielka szansa, by podejrzenie padło
na nas, zupełnie niewinnych, przypadkowych przechodniów. Gdybyśmy mieli pewność, że sami
potrafimy wykryć prawdziwego przestępcę, to w zasadzie należałoby milczeć i czekać na
rozwój wypadków).
Następnie nadszedł szczegółowy raport na temat Kondo Chikako od Kimury, odpowiedzialnego
za sprawę kobiety. Zawierał wszystkie potrzebne, dające się wprowadzić informacje, takie
jak wiek, adres stałego zamieszkania, zawód, przebieg kariery zawodowej, cechy charakteru,
wzrost, waga itp. Przynajmniej na razie zrezygnuję z przedstawiania ich tutaj. Po
rozpoczęciu analizy ciała denata okazało się jasne, jak dalece niewystarczające jest
opisywanie człowieka na podstawie tego typu danych. Stało się więc konieczne przystąpienie
do pracy od nowa przy użyciu zupełnie innej metody. Co więcej, takich danych może nam w
każdej chwili dostarczyć policja, ale jeśli chcemy zachować niezależność wobec niej, musimy
trochę się potrudzić i zebrać je samodzielnie.
Analizę ciała denata rozpoczęto dopiero o ósmej. Na dobrą sprawę przydałoby się lepsze
przygotowanie. Ponieważ obawialiśmy się, że możemy się spóźnić i nie zdołamy już ożywić
mózgu, zdecydowaliśmy przeprowadzić próbę jak najszybciej, zdając sobie sprawę z
pewnych niedogodności. W tym czasie od grupy zajmującej się przestępcą, a także od grupy
odpowiedzialnej za kobietę dotarło kilka uzupełniających informacji. Zdecydowałem się je
pominąć, ponieważ odpowiedzi na większość kwestii uzyskamy dopiero na podstawie analizy
ciała denata. Na godzinę przed rozpoczęciem badań przeprowadziłem telekonferencję z
odpowiedzialnym za eksperyment doktorem Yamamoto. Doktor powiedział, że za pomocą
szpitalnego komputera mogliby w przybliżeniu odtworzyć reakcje fizjologiczne i zanalizować
je, lecz nie potrafiliby rozszyfrować reakcji kory mózgowej. To oczywiste. Nawet nasz
komputer, który sam siebie może programować, nie poznał jeszcze świata, jakim jest mózg
ludzki. W każdym razie doktor Yamamoto zgodził się wywołać impulsy za pomocą rozmaitych
bodźców i przesłać reakcje komórek kory mózgowej do zarejestrowania w maszynie
prognostycznej w celu podjęcia próby ich odczytania. Być może zajdzie potrzeba
wprowadzenia do naszej maszyny - w charakterze przykładu - fal mózgowych żywego
człowieka. Potrzebna też będzie szczegółowa mapa fal mózgowych - dotychczas znane ogólne
zarysy na pewno nie wystarczą. Mając do czynienia z martwym ciałem, należy korę podzielić
przynajmniej na osiemdziesiąt stref. (Jednak w wypadku żywego człowieka nie uzyska się tak
wyrazistych fal jak u nieżyjącego, a jedynie przybliżone, i jeśli prosta próbka wystarczy dla
naszych celów, doktor Yamamoto obiecał chętnie taką dostarczyć).
Dziesięć minut wcześniej dowieziono ciało. Było zamknięte hermetycznie w wielkiej szklanej
skrzyni wypełnionej specjalnym gazem, więc technicy musieli pracować z odległości za
pomocą mechanicznych rąk. Doktor Yamamoto stał obok i objaśniał, co się dzieje.
(Oczywiście słuchałem go i oglądałem przez telewizję). Promieniowanie szło od lewej strony
pokoju, przechodziło przez ciało i rzucało na przeciwległą ścianę rodzaj atlasu anatomicznego
denata. W istocie tego odbicia nie widziałem, lecz metalowe igły mechanicznych rąk, tak
delikatne jak czubki włókien włosów, kierowane były bardzo precyzyjnie za pomocą
niewidzialnej siły do określonych punktów włókien nerwowych. Metalowy hełm, z którego
zamiast włosów sterczały wiązki miedzianych drucików, przylegał dokładnie do mózgu w
miejsce zdjętej czaszki i pełnił funkcję urządzenia pomiarowego.
13
Nagle zapaliło się silne światło i rozjaśniło wnętrze pokoju. Gdy kamera przesunęła się w
stronę głowy, ukazała się postać Tanomogiego uśmiechającego się w stronę obiektywu. Nieco
dalej niespokojne twarze Aiby i Wady Katsuko uważnie wpatrywały się od dołu w twarz trupa.
Pod tym kątem nie widać było pieprzyka nad górną wargą Wady, wyglądała więc nieco
korzystniej niż zwykle. Kamera wykonała obrót i zbliżenie: cały ekran wypełniło nagie, białe i
błyszczące ciało trupa. Na jego szyi widniał szereg brązowych plamek, najprawdopodobniej
był to ślad duszenia, broda sterczała, widoczne były lekko rozchylone wargi i mocno
zamknięte oczy. Na jego skórze, jakby posypanej pyłem, z rzadka sterczały włosy... Czy był
to ciężko pracujący, porządny księgowy mający rodzinę, a przy tym i kochankę? Czy też
mężczyzna, który tak dalece stracił głowę dla kobiety, że dał się wciągnąć w jakieś nieczyste
sprawki i w końcu zamordować? Teraz wyglądał nawet groźniej niż wczoraj wieczorem, gdy
we flanelowym ubraniu, sztywno wyprostowany siedział w kawiarni przy roztapiających się
lodach, ten widok, zarazem godny pozazdroszczenia, jak i komiczny, napawał mnie wtedy
głębokim niepokojem.
W końcu rozpoczęła się analiza. Najpierw odczytano wagę i wzrost - pięćdziesiąt cztery
kilogramy i sto sześćdziesiąt jeden centymetrów. Następnie w ciągu sekundy zaczęły
ukazywać się cechy szczególne części ciała, wyrażone w postaci ilościowej i relatywnej.
Poruszyły się mechaniczne ręce. Kilka igiełek wbiło się w poszczególne części ciała. Rząd
połączonych z igłami lamp umieszczonych w ścianie wciąż migotał, zmieniając swe ustawienie
w pionie i poziomie. Znajdujące się w szklanej trumnie ciało zaczęło się poruszać, zupełnie
jakby ożyło. Ruchy od stóp przenoszą się powoli ku górnej połowie ciała, w końcu reagują
usta, otwierają się i zamykają oczy, a nawet drgają rysy twarzy. Wada omal nie krzyknęła,
nawet Tanomogiemu zadrżały wargi, a twarz pokryła się potem.
- W ten sposób ustali się funkcje motoryczne - powiedział doktor Yamamoto. - Ruch nie jest
cechą czysto fizjologiczną. Jest też związany z historią życia, stanowiącą jego jednostkowe
tło.
Teraz nastąpiła analiza organów wewnętrznych. Po jej zakończeniu przystąpiono do badania
fal mózgowych. Wzrosła liczba igieł w magicznych rękach, siedem albo osiem skoncentrowano
na policzkach. Stymulowały one czucie organów takich jak oczy i uszy. Słuchawki opuszczono
do uszu, a parę wielkich okularów - do poziomu oczu. Zaczęły napływać dźwięki i obrazy, gdy
tymczasem osiemdziesiąt delikatnych fal na ekranie drgnęło naraz gwałtownie i się
zakołysało.
- Najpierw - mówił doktor Yamamoto kontynuując wyjaśnienia - spróbujemy zacząć od
bodźców bardzo zwyczajnych, od codziennych zjawisk. Posłużymy się pięcioma tysiącami
przeciętnych zwykłych reakcji spreparowanych w naszej pracowni. Odpowiadają im grupy
prostych rzeczowników, czasowników i przymiotników. Następnie posłużymy się kolejnymi
pięcioma tysiącami bardziej skomplikowanych reakcji uwzględniających również kombinację
z poprzednimi. Zazwyczaj pozwala to na odczytanie reakcji na bodźce i prowadzenie
niezbędnej analizy patologicznej. Dzisiaj, tytułem eksperymentu, zdecydowaliśmy się pójść
trochę dalej. Ciekaw jestem, co się stanie, gdy jako bodźców użyjemy słów, które pojawiły
się w ostatnim tygodniu w kronice filmowej lub w artykułach prasowych.
- To doskonały pomysł - zacząłem z entuzjazmem, a Tanomogi od razu zdecydowanie kiwnął
głową. Widziałem go w telewizorze. Z pewnością, znakomity pomysł. Niezbyt często się
zdarza, by większe służyło mniejszemu. Gęsto utkane sieci rybackie łowią zarówno małe ryby,
jak i duże. A jeśli chodzi o sieci myślowe, to wiadomo, że im precyzyjniejsze, tym lepsze.
Zmarszczki fal nadal niezmiennie drgały jak gorące powietrze nad rozpaloną drogą. Nie
mogłem się doczekać włączenia mechanizmu prognostycznego i rozpoczęcia stukotania
drukarki. Zastanawiałem się, o czym też zacznie mówić martwe ciało?...
14
Doktor Yamamoto wyłączył mechanizm analizy fal mózgowych i kiwnął głową na ekranie.
- Na tym na razie skończymy zaplanowaną analizę...
Podziękowałem i wyłączyłem telewizor w nastroju pewnego zaniepokojenia. W gasnących
liniach dostrzegłem wyzywająco wpatrzone we mnie oczy Tanomogiego. Rzeczywiście, moje
zachowanie mogło być trochę zaskakujące i nie dość grzeczne. Wszyscy czekali, bo chcieli
się dowiedzieć, co zmarły księgowy Tsuchida Susumu miał do powiedzenia za pomocą tej
maszyny. Ja uważałem, że rezultat analizy nie powinien zostać udostępniony, dopóki policja
nie rozwiąże zagadki zabójstwa. Za wszelką cenę musimy uniknąć rozgniewania tchórzliwej
komisji sensacyjnymi pogłoskami. Gdybyśmy zostali wplątani w coś tak poważnego jak
morderstwo, komisja byłaby zmuszona do wycofania poparcia dla nas. Jeśli chodzi o mnie, to
bardziej mi zależało na śledztwie w sprawie tej dziwacznej zbrodni niż na testowaniu
zdolności maszyny. (Porozmawiam o tym z Tanomogim zaraz po jego powrocie).
W chwili gdy zamierzałem przekroczyć źródło energii, rozległ się dzwonek telefonu.
Podniosłem słuchawkę i usłyszałem odległy, nieco ochrypły głos:
- Halo, halo, doktor Katsumi?
Wydawało mi się, że skądś znam ten głos, lecz nie byłem tego pewien. Z miejskiego szumu w
tle mogłem domyślać się, że ktoś dzwonił z budki telefonicznej.
- Dzwonię, żeby ostrzec - mówił nieznajomy. - Lepiej żebyś nie wchodził nam w drogę.
- Nam? To znaczy komu?
- Nie musisz wiedzieć. Policja już podejrzewa dwu osobników, którzy śledzili zmarłego
Romeo.
- Słuchaj, kim jesteś?
- Przyjacielem, profesorze, przyjacielem.
Głos umilkł. Zapaliłem papierosa i czekałem, aż się uspokoję. Następnie wróciłem do pulpitu.
Włączyłem, odczytałem sygnały. Wywołałem kilka adresów związanych z analizą zmarłego,
połączyłem je ze sobą i przełączyłem na indukcję. Mężczyzna nie żył, lecz w tej maszynie
powinny zostać odtworzone szczegółowe reakcje z ostatniego okresu jego życia. Oczywiście,
nie będą już ściśle takie, jakby mężczyzna żył. Wystąpią wyraźne różnice między jego
rzeczywistym ciałem a postacią projektowaną. Byłoby ciekawe zastanowić się nad tą różnicą,
lecz nie miałem na to czasu.
- Czy możesz odpowiadać na pytania? - zapytałem maszynę wprost, hamując podniecenie.
Po krótkim czasie nadeszła odpowiedź, słaba, ale wyraźna.
- Sądzę, że mogę, jeśli pytania będą konkretne.
Zdumiał mnie całkiem ludzki ton tej odpowiedzi. Przez chwilę odniosłem wrażenie, że w
maszynie kryje się człowiek. Zaraz jednak uznałem to za zwykłą reakcję, a nie przejaw
świadomości czy woli.
- Ciekaw jestem, czy masz świadomość, że nie żyjesz?
- Nie żyję. - Formuła wytworzona w maszynie jakby zakrztusiła się ze zdumienia. - Mówisz,
że nie żyję?
Było to zbyt realne, żeby od razu uwierzyć.
- Tak, oczywiście - odrzekłem z wahaniem.
- Naprawdę? Więc zostałem zabity? Naprawdę?
- Nie wiesz, kto to mógł zrobić?
Nagle głos wyostrzył się i zazgrzytał.
- A kim jesteś ty, który zadajesz takie pytania?
- Ja?
- Nie, raczej to, co tu się znajduje. Czy to nie dziwne, że mówię i myślę, mimo że umarłem? -
odpowiedział skrzeczący głos nerwowo. - Ach, kpisz sobie ze mnie, prawda? Rozumiem,
chcesz mnie schwytać w pułapkę?
- Wcale nie. Prawdę mówiąc, nie jesteś ludzką istotą. Jesteś równaniem osobowym Tsuchidy
Susumu, utrwalonym w pamięci maszyny diagnostycznej.
- Nie rozśmieszaj mnie. Przestań mnie tak zabawnie nabierać. A, do licha. Straciłem chyba
wszystkie zmysły. A gdzie jest Chikako? Słuchaj, może zapalimy światło?
- Ty umarłeś.
- Mówię, że mam dość tego. Już przestałem się bać.
Ocierając pot zalewający kąciki oczu, zebrałem siły i zapytałem:
- Powiedz mi, kto cię zabił?
Maszyna wydała obraźliwy kpiący odgłos.
- To raczej ja chciałbym wiedzieć, kim ty jesteś. Jeśli zostałem zabity, to na pewno przez
ciebie. Odpowiedz, zapal światło i pokaż Chikako. Wtedy może dojdziemy do porozumienia.
On widocznie myśli, że ja jestem zabójcą. To dowód, że zachował świadomość z chwili
poprzedzającej zabójstwo.
- A jak myślisz, kim ja jestem?
- Skąd mam wiedzieć? - odpowiedział głos z maszyny, piskliwy jak chłopca przechodzącego
właśnie mutację. - Może tak wyglądam, ale nie jestem na tyle tępy, żeby uwierzyć takim
kłamstwom.
- Kłamstwom? Jakim kłamstwom?
- Dość już tego!
Chrapliwy głos przybliżył się i zatrzymał tuż przy mojej twarzy. Zdałem sobie sprawę, że to
przecież tylko maszyna, lecz mimo to czułem się niesamowicie. Zachodziła zbyt duża
niezgodność między absolutną ścisłością, jakiej oczekiwałem, a tym co mówił. Możliwe, że
pomyliłem się w operacji. Chyba nie powinienem był tak nagle przystępować do konfrontacji.
Należało raczej postąpić bardziej obiektywnie, zachowując strefę bezpieczeństwa.
Wyłączyłem maszynę. Głos natychmiast rozpuścił się w elektroniczne cząsteczki. Jego byt
był tak żywy, że miałem niemal poczucie winy, kiedy go wymazałem z głośnika. Szybko
cofnąłem skalę, nastawioną na czas nieokreślony, o dwadzieścia cztery godziny, do momentu,
w którym mężczyzna wciąż jeszcze czekał na dziewczynę w kawiarni w Shinjuku. Połączyłem
maszynę z monitorem i uruchomiłem ponownie.
Zadzwonił telefon. To Tsuda odpowiedzialny za grupę zajmującą się przestępcą.
- Jak idzie? Czy są jakieś rezultaty analizy ciała?
- Jeszcze nie - zacząłem niezdecydowanie, lecz drgnąłem ze zdumienia, gdy zdałem sobie
sprawę, że otrzymałem ważny szczegół dowodowy dzięki maszynie. W naszej rozmowie z
Tanomogim przewidzieliśmy najgorszą możliwą sytuację, w której przestępcą nie była Kondo,
lecz całkowicie inna osoba. Było to przypuszczenie nie mające żadnej realnej podstawy.
Teraz okazało się jasne, że mężczyzna czekał na kogoś, na jakiegoś mężczyznę, którego
interesy były sprzeczne z jego własnymi.
- A co u was? Czy zebraliście jakieś nowe informacje?
- Żadnych. Najwyraźniej dwaj mężczyźni śledzili go aż do samego domu. Potwierdził to
sprzedawca papierosów, lecz tak czy owak kobieta podpisała zeznanie. Opinie wśród
detektywów są podzielone i nikt specjalnie nie jest zainteresowany tymi dwoma osobnikami.
- A jakie jest twoje zdanie?
- Przed chwilą skontaktowałem się z Kimurą, który bada sprawę kobiety. Dopóki się nie
wyjaśni stosunków łączących tych dwoje, niewielkie będą podstawy do przypuszczenia, że
przestępcą był ktoś inny niż kobieta. A nawet gdybyśmy założyli istnienie kogoś trzeciego, to
czy badanie takiego wypadku byłoby tak ważne?
- Nie będziemy tego wiedzieli, dopóki sprawa się nie wyjaśni - odparłem, po czym dodałem
poirytowanym tonem: - Nie martw się konkluzją. Skoncentruj się raczej na danych. Myślę, że
przydałby się nam dokładny plan pokoju kobiety.
- Tego nie rozumiem. W jaki sposób pomoże to w prognozowaniu?
- Powiedziałem już. Nie będziemy wiedzieli, dopóki nie spróbujemy. - Od razu pożałowałem
wybuchu gniewu. - Omówimy to razem nieco później, kiedy nie będziemy tak zajęci. Jestem
niecierpliwy, ponieważ nie mamy czasu. Przypominam jeszcze raz: Strzeż się dziennikarzy.
Bo jeśli nie, będzie to ostatnia posługa dla komisji.
Istotnie, sprawy się komplikowały. Zamiast tworzyć plan, który przekonałby komisję, muszę
zająć się tym, jak mam się wybronić. Mam wrażenie, że im bardziej się staram, tym głębiej
się pogrążam.
15
Gdy odłożyłem słuchawkę i obejrzałem się, na ekranie spostrzegłem postać żywego Tsuchidy
Susumu sprzed dwudziestu czterech godzin. Znów poczułem się dumny z precyzji działania
maszyny. Gdy pokręciłem tarczą współrzędnych, mężczyzna zwrócił się w moją stronę wraz z
całym tłem. Mogłem teraz zobaczyć także to, co on wtedy widział. Reszta obrazu była
nieregularna, pokrzywiona i zamazana, a miejsca, w których powinienem być widoczny razem
z Tanomogim, pozostawały ciemne, jakby tam nic nie istniało. Lody na stole zupełnie się
roztopiły.
Mężczyzna włożył łyżeczkę w roztopione lody i siorbał je przez zaokrąglone, na wpół otwarte
usta. Jednocześnie nie odrywał wzroku od drzwi. Tak, to się stało w tym momencie -
przypomniałem sobie wytężywszy pamięć. Już za chwilę rozlegnie się głos szafy grającej i
mężczyzna zwróci się w tamtą stronę. Poczekam i zobaczę.
W końcu, tak jak się spodziewałem, zabrzmiała muzyka i mężczyzna się odwrócił. Aby
sprawdzić, w jaki sposób odzwierciedliliśmy się w jego oczach, obróciłem tarczą
współrzędnych o sto osiemdziesiąt stopni. Szafa grająca i dziewczyna w minispódniczce
ukazały się z niezwykłą wyrazistością, natomiast nasze sylwetki, znajdujące się przed nimi,
przypominały cienie. (A zatem nie ma obawy, by ktokolwiek nas oskarżał).
Następnie przesunąłem czas o dwie godziny do przodu.
Mężczyzna szedł ulicą.
Przesunąłem o następne dwie godziny.
Mężczyzna stał przed telefonem publicznym.
Teraz postarałem się skondensować bieg czasu do jednej dziesiątej.
Jak na przyspieszonym filmie, mężczyzna nagle wskoczył do tramwaju, potem wyskoczył,
pobiegł w górę ulicy i znalazł się przed domem, w którym mieszkała kobieta. Tu przestawiłem
na normalny bieg czasu.
Odtąd zaczęła się część mi nie znana. Jeśli się uda, to nie tylko wykryję prawdziwego
przestępcę, ale także zbiorę cenne dane, które będę mógł przedstawić komisji i od razu
sprawy wezmą dobry obrót. Niespokojnie śledziłem ruchy mężczyzny.
Wszedł na ciemne schody, zatrzymał się i popatrzył uważnie na koniec korytarza na piętrze.
Opuścił nieco głowę i z wahaniem zaczął iść. Wolnym krokiem zbliżał się do przeznaczonej mu
śmierci... Tanomogiego nie było widać na ekranie, musiał więc przypatrywać się mu spoza
schodów. Mężczyzna wyjął klucz z wewnętrznej kieszeni, wierzchem dłoni otarł pot z czoła,
pochylił się i otworzył zamek. Zgrzyt klucza był nienaturalnie ostry, jakby sugerował stan
ducha mężczyzny, który zdecydowanie pchnął drzwi, a następnie drugą ręką zamknął je za
sobą. Chociaż wydało mi się, że ich nie domknął. W głębi ciemnego pokoju ukazało się
szarzejące okno i jakieś odległe światło. Mężczyzna zdjął buty, lewą rękę wyciągnął w stronę
ściany, przesunął nią i nacisnął włącznik. (No, nadchodzi śmierć!)
Obraz się rozjaśnił, ukazał się mały pokój wielkości sześciu mat. Na pewno należał do kobiety.
Jeden kąt zasłaniał jakiś przedmiot. Nikogo nie było. Panowała przejmująca cisza. Spojrzenie
mężczyzny przesunęło się z prawa na lewo... I wtedy z tyłu rozległ się szmer. Zbliżyło się
lekkie skrzypnięcie z nieokreślonego kierunku. Mężczyzna zwrócił wzrok w tamtą stronę i w
tym momencie pochylił się bezwładnie. Wyglądało to, jakby podłoga uniosła się ukośnie i
uderzyła go w twarz. Wielki cień, zagięty niczym hak, schylił się nad nim i opadł miękko,
gasząc jednocześnie światło. Ekran pokrył się nieprzeniknioną ciemnością. Był to moment
śmierci mężczyzny.
Nawet się nie poruszyłem, przez jakiś czas wpatrywałem się jeszcze w ciemny obraz. Nie
widział zbrodniarza. A skoro nie widział, mógł stać się aktywnym, fałszywym świadkiem.
Kobiety w pokoju nie było. To zgadzało się z jej oświadczeniem. Przecież twierdziła, że to z
powodu późnego powrotu wybuchła awantura i w końcu dlatego go zabiła. Naturalnie, to
zeznanie jest oczywistym kłamstwem. Nie tylko o to chodzi. Przypuśćmy, że szmer z tyłu
policja wzięłaby za skrzypnięcie drzwi. Z drugiej strony stał przecież Tanomogi. Tak więc
analiza dokonana za pomocą maszyny prognostycznej stawiała nas w coraz mniej korzystnym
świetle. Zaczyna to wyglądać tak, jakbyśmy własnymi rękami zakładali sobie stryczek na
szyję.
Widocznie długo pozostawałem zatopiony w myślach. Nagle odwróciłem głowę, mając
wrażenie, że ktoś za mną stoi, i wtedy ujrzałem w drzwiach Tanomogiego, który nie wiadomo
kiedy tam się znalazł. (Przeszedł mnie dreszcz, ponieważ odniosłem wrażenie, że ożyła scena,
którą przed chwilą odtwarzałem, a ja znalazłem się w podobnej sytuacji jak zabity
mężczyzna).
Tanomogi przeciągnął palcami przez włosy i podrapał się, kilkakrotnie pokręcił głową i się
roześmiał.
- Jednak mamy kłopoty.
- Widziałeś?
- Tak, tylko ostatnią część.
- A co z innymi?
- Aibie i Wadzie kazałem zaczekać na zewnątrz. Sądziłem, że będą potrzebne dodatkowe
analizy...
- Spodziewałem się twojego telefonu...
Tanomogi chwycił palcami przepoconą koszulę, oderwał ją od ciała i powoli oblizał wargi.
Odwróciłem się wraz z krzesłem w jego stronę i dokończyłem nie zmieniając złośliwego tonu,
który mnie samego zdziwił.
- W zamian zatelefonował jakiś podejrzany typ z pogróżkami.
- Co takiego? - zapytał i jakby w obawie przed upadkiem chwycił się oparcia krzesła, na
którym zamierzał usiąść.
- Ostrzegał, żeby nie zajmować się tą sprawą. I że policja wie już, iż mężczyznę śledzili
jacyś dwaj osobnicy. Może mówił prawdę. Tsuda poinformował o czymś podobnym...
- Więc?...
- Rzecz w tym, że facet, który dzwonił, wiedział o tych, którzy szli śladem mężczyzny.
- Rozumiem... - powiedział Tanomogi, zginając długie palce. - To znaczy, że tam był jeszcze
ktoś inny.
- To my chcielibyśmy, żeby policja w to uwierzyła.
- Tak... - Przygryzł dolną wargę i opuścił wzrok na moją pierś. - Ten telefonujący mężczyzna
jest chyba rzeczywistym zabójcą... Ale tylko pan z nim rozmawiał. I tak się składa, że pan
jest moim wspólnikiem. Jeśli policja zacznie szukać dwu mężczyzn, którzy śledzili ofiarę,
wpadniemy w pułapkę.
- Zastanawiałem się nad związkiem pomiędzy rozkładem pokoju a cieniem w oknie. Ten cień z
pewnością pojawił się wtedy, gdy Tsuhida padał. Lecz był jeszcze cień, który ty widziałeś.
Tylko ty i nikt inny.
- Jeżeli policja uznałaby, że to był mój cień, trudno byłoby mi udowodnić, że nie mój. -
Uśmiechnął się z goryczą i mlasnął językiem. - Fatalnie się składa, że nasz obiekt badań nie
widział zabójcy. Tyle nas kosztowało zorganizowanie analizy jego ciała, a teraz on okazuje się
naszym wrogiem. Doszło do tego, że gdyby okazało się, że miałem jakikolwiek powód, nawet
pan mógłby mnie podejrzewać, a ja nie potrafiłbym się obronić.
- Przyczyna tej zbrodni to odrębna i trudna sprawa. Ciężko będzie namówić go do wyznań...
Wyjaśniłem, że mężczyzna okazał się trudnym partnerem, mimo że jest tylko wytworem
maszyny, a jego reakcje właściwie są reakcjami maszyny, ale zdecydowanie nie chce
potwierdzić, że jest umarły. Tanomogi słuchał w milczeniu. Następnie rzekł spokojnie:
- Nie pozostaje zatem nic innego, jak tylko go oszukać.
- To znaczy?
- Pozwolić mu myśleć, że jeszcze żyje...
16
W zasadzie mogę chyba powiedzieć, że odnieśliśmy sukces. Oto wmówiliśmy mężczyźnie -
nie, raczej maszynie - że leży na łóżku szpitalnym, a niemożność widzenia i czucia jest
rezultatem szoku; wmówiliśmy mu również, że wkrótce powinien wyzdrowieć, a kiedy
rozbudziliśmy w nim uczucie zemsty, ku naszemu zaskoczeniu zaczął chętnie o sobie
opowiadać. Tak więc udało się nam nakłonić go do zwierzeń. W jakim stopniu przyczyniło się
to do zmiany sytuacji na naszą korzyść, to odrębny problem.
(Mimo że nie minęła szósta, zrobiło się ciemno i zaczął padać deszcz. Duże krople rozbijały
się i spływały po szybach. Słuchałem opowieści maszyny niespokojnie, jakbym siedział na
krześle o dwu nogach. Poniżej przedstawiam w dosłownym brzmieniu to, co opowiedziała
maszyna):
Tak, już lepiej było umrzeć! Wstyd mi... Rozumiesz? Żeby w tym wieku uganiać się za
kobietami! To żałosne. Co żona na to?... Nie, już chyba mi nie wybaczy... Nigdy nie miałem
powodu do niezadowolenia z żony. Prawdę mówiąc... (skrót)
Ta dziewczyna, Kondo Chikako, śpiewa piosenki w kabarecie, ale jest bardzo miła i spokojna,
zupełnie inna niż można się spodziewać po takich. Wydaje się raczej chuda, koścista, co do
mnie - możecie spytać kogokolwiek - jestem raczej facetem z zasadami, nigdy nie chodziłem
do takich miejsc, a tamtego wieczoru musiałem towarzyszyć prezesowi firmy, i stało się
(skrót)...
Zupełnie tego nie rozumiem. Dziewczyna, która prowadzi tak barwne i dostatnie życie, nagle
zaczyna okazywać zainteresowanie takiemu jak ja pięćdziesięcioletniemu mężczyźnie,
łysiejącemu i nie robiącemu najlepszego wrażenia... Nic dziwnego, że tak mnie poruszyła. Gdy
gładziła mnie po brodzie miękkimi koniuszkami drobnych palców... Byłem jej wdzięczny...
Trudno to wyrazić słowami, w każdym razie po prostu zgłupiałem. Tak się cieszyłem. To nie
ma z wami żadnego związku, lecz jedno muszę powiedzieć, a mianowicie, że jej wcale nie
chodziło o pieniądze, chcę żebyście to zrozumieli. Może nie uwierzycie, ale to prawda.
Oczywiście, pomagałem jej trochę finansowo. Mówiła, że jest zadowolona. Miała co prawda
dość szorstką cerę, ale była naprawdę miłą, dobrą dziewczyną. Nie zakochała się we mnie, to
prawda, lecz mnie polubiła. Nie kryła tego. To rzadkość w tych czasach (skrót)...
Stopniowo budziło się we mnie podejrzenie. Przez trzydzieści lat pracy jako księgowy
zdążyłem się uczulić na nadmierne wydatki. Cały czas żyłem w strachu, że zacznie w końcu
wyłudzać pieniądze, chociaż ona nie prosiła o więcej. Zaniepokoiło mnie, że była taka stała.
Nie miałem pewności co do tego i czułem się jakiś bezradny... I tak biegły dni, aż wydarzył się
drobny wypadek. Nie, trudno to nazwać wypadkiem. Oto pewnego dnia, gdy wszedłem do jej
pokoju, zobaczyłem bardzo drogi dywan. Czy pan go widział? Biorąc pod uwagę jej sytuację
finansową, mogę powiedzieć, że to był luksus. Kiedy zapytałem o powód zakupu, zaskoczyła
mnie dwukrotnie. Najpierw powiedziała, że zaszła w ciążę. Naturalnie, mogła kupić dywan dla
uczczenia tej radosnej chwili, zresztą ja mając już swoje lata, poczułem się tak wzruszony,
że o mało się nie rozpłakałem. Z żoną nie miałem dzieci. Było to uczucie mi nie znane. Nie,
może nie powinienem tak mówić, w każdym razie było w tym coś niewątpliwie romantycznego,
chciałem się wręcz chwalić się tym wydarzeniem, byłem w podniosłym nastroju, wydawało mi
się nawet, że moja żona się ucieszy, kiedy jej o tym powiem.
Co? Pada deszcz? Słyszę. Jeszcze chwileczkę. Właśnie dochodzę do głównego punktu całej
historii (napad kaszlu)... Oto przychodzi otrzeźwienie. Zaszła w ciążę, to prawda. Ponownie
mnie zaskakuje. Tego dnia powiada mi, że pozbyła się ciąży. No trudno, można to zrozumieć.
Ja też nie miałem specjalnie pewności, że stać nas na to. Na jedno nie mogłem się zgodzić, a
mianowicie na to, by mnie tak potraktowała, przecież nawet się ze mną nie porozumiała w tej
sprawie. Po prostu ogarnęła mnie wściekłość. I zwymyślałem ją tak jak tylko potrafiłem: - Nie
wiedziałaś, czyje to dziecko, prawda? Byłaś przerażona, że ci powiem, iż masz je urodzić?
Tak? Jasne! Zaszłaś w ciążę z kimś bogatym i chciałaś wymusić pieniądze? Jeśli nie, to skąd
pochodzą pieniądze na zakup dywanu?
Ach, jeszcze jedno. Czy przypadkiem nie posłużyła się moją osobą, by wyłudzić pieniądze?
Chciałbym to wiedzieć. Potrząsnęła głową i rozpłakała się. Nie, to nie miało nic wspólnego z
tym, co się wydarzyło wczoraj w nocy. Wczoraj w ogóle się nie widzieliśmy. To się zdarzyło
dwa miesiące temu. No dobrze, dotarłem już do momentu, w którym ją przycisnąłem do muru.
Płakała. Ja dobrze wiedziałem, że nie należała do dziewcząt, które zajmowałyby się
szantażem, lecz nie miałem żadnego innego punktu zaczepienia.
Jej tłumaczenie nie trzymało się kupy... Powiedziała mi, że jest szpital, który daje siedem
tysięcy jenów za aborcję przeprowadzoną w ciągu trzech tygodni od zajścia w ciążę. Uznała,
że to nie jest normalne, więc poszła do szpitala, żeby sprawdzić. Powiedziano jej, że od
trzech tygodni jest w ciąży. Dlatego od razu wykonano zabieg. Czy ktoś w to uwierzy? To
chyba jakiś potworny żart, a żart też musi mieć swoje granice. Prosiłem, żeby podała adres
tego szpitala. Wtedy okazało się, że nie może zdradzić adresu, ponieważ obiecała zachować
go w tajemnicy. Jeśli komuś powie, może ją spotkać nieszczęście. Zwymyślałem ją od
najgorszych i uderzyłem w twarz. Czytałem o tym w książkach, lecz tak naprawdę to kobietę
uderzyłem po raz pierwszy w życiu. Nieprzyjemne to uczucie. Nie mogłem się opanować i tego
dnia postanowiłem odejść bez słowa.
Nie potrafiłem przyjąć jej wytłumaczenia za dobrą monetę. Od tego dnia męczyło mnie
podejrzenie. Pragnąłem przycisnąć ją tak, żeby nie mogła zbyć mnie byle czym. Na szczęście,
miała bankową książeczkę oszczędnościową. A co dziwniejsze, przechowywała nawet stare
książeczki bankowe, już do niczego niepotrzebne. To było ważne źródło. Rozumie pan? W
czasie jej nieobecności wszedłem do mieszkania i dokładnie sprawdziłem. Jeśli ktoś umie
czytać, to liczby mogą być bardzo interesującą lekturą. Tak, dzięki nim wiele zrozumiałem.
Okazało się, że miała jakieś nadzwyczajne wpływy, trudne do wyjaśnienia, najczęściej dwa
razy w tygodniu, a najrzadziej dwa lub trzy razy w miesiącu. Nic nie zmyli moich oczu.
Zebrałem dowody i zaatakowałem ją. Zdarzyło się to ostatnio trzy dni temu. I znów
rozpłakała się, lecz tym razem nic nie wskórała. Miałem w ręku niepodważalne dowody. Znów
przedstawiła mi mało wiarygodne wyjaśnienie. Opowiedziała bowiem o szpitalu, który skupuje
ludzkie płody i płaci po dwa tysiące jenów za przyprowadzenie lub wskazanie dawcy, to
znaczy kobiety z trzytygodniową ciążą. Stwierdziła, że pracuje dla tego szpitala jako
pośredniczka. To jakaś niesamowita historia! Zacząłem się teraz poważnie martwić o Kondo.
Może postradała zmysły? Kiedy o tym myślałem, nie mogłem całkowicie wykluczyć tej
możliwości. Jak na młodą kobietę, przejawiała zbyt mało namiętności. Kiedy dalej
nieustępliwie wypytywałem ją, drżała ze strachu. Bała się, że mogą jej nie wiadomo co zrobić,
jeśli w szpitalu dowiedzą się, że powiedziała mi prawdę. Kupione przez nich płody nie
umierają. Są karmione i pielęgnowane w specjalnym urządzeniu, stają się znacznie bliższe
ideału niż te, które rozwijają się w brzuchu kobiety. Nasze dziecko naprawdę żyje... I co pan
na to? Czy nie ogarnia pana przerażenie? Jeśli byłaby to prawda, powinna znaleźć się na
pierwszej stronie gazet, a jeśli kłamstwo, to było dowodem niezwykłej, wprost bezczelnej
wyobraźni tej kobiety. Nie chciałem być pokonany, więc odpowiedziałem jej: - No więc
zaprowadź mnie do tego szpitala! I kiedy wydało mi się, że ją pokonałem, oświadczyła, że musi
zapytać o zgodę w szpitalu.
I tak wczoraj wkrótce po południu otrzymałem odpowiedź. Zadzwoniła do mojej firmy i
powiedziała, że wieczorem przyjdzie na spotkanie razem z kimś ze szpitala. Prosi więc,
żebym stawił się w kawiarni w Shinjuku o siódmej. Tego nie oczekiwałem, nie sądziłem, że tak
daleko się posunie. Ponieważ nie spodziewałem się żadnej pułapki, pomyślałem, że po prostu
zwariowała. Długo i niecierpliwie czekałem na nią w kawiarni. Byłem zdenerwowany, myślałem o
tym, że następnego dnia muszę zaprowadzić ją do jakiegoś szpitala psychiatrycznego,
niczego więc nie przeczuwałem. A resztę już znacie. Sprytnie mnie załatwiła. Nie, nie mówię o
ludziach ze szpitala. Innymi słowy, to był mężczyzna. Znudziłem się jej, a ze wstydu nie
potrafiła tego powiedzieć wprost... A swoją drogą, nieźle to sobie obmyśliła - ten szpital
skupujący ledwie poczęte życie... Jeśli mnie tak bardzo nie lubiła, to dlaczego nie powiedziała
mi o tym choćby słowem?... Nie chciałbym, żeby mówiono o mnie, iż jestem człowiekiem
nierozsądnym (mógłbym się pogodzić z brutalną prawdą). Nie mogę wprost uwierzyć, że
zrobiłaby coś tak potwornego, jak nasłanie na mnie mężczyzny, żeby mnie pobił... Nie, prawdę
mówiąc, bardzo mnie zraniła.
17
- To kobieta... - zacząłem i szybko ugryzłem się w język, żeby nie powiedzieć, że właśnie
kobieta bardzo skomplikuje nam sprawy.
- Przyznała się do zbrodni i chyba nie ma zamiaru odwoływać zeznań.
- I to jest dziwne. Jeśli wierzyć słowom zamordowanego, była to osoba trochę
niezrównoważona.
- Bała się czegoś, prawda?
- Możliwe, że z natury była bojaźliwa - albo też kryła mordercę. A może rzeczywiście jej
grożono.
- Realnie rzecz biorąc, dwie pierwsze możliwości są bardziej prawdopodobne, ale jeśli
weźmie się pod uwagę ostatnie pogróżki telefoniczne, nie wykluczałbym teraz i tej trzeciej...
- No właśnie, ten telefon... - Tanomogi przybrał wyraz skupienia, jakby chciał zmobilizować
umysł. - Jeśli tak, to sprawcą nie mógł być jej kochanek. Mam rację? Od początku byłem
przeciwny “hipotezie kochanka". Nie, zamordować takiego dobrodusznego, ale i skąpego
mężczyznę tylko z powodu kobiety? To zbyt błahy powód.
- Chcesz przez to powiedzieć, że powinniśmy wziąć pod uwagę hipotezę o handlu embrionami?
Lekkie skinienie głowy Tanomogiego zmroziło uśmiech rodzący się na moich wargach.
- Nie ma potrzeby brać tak dosłownie tego, co powiedziałem. Jeśli nie zaakceptujemy
hipotezy kochanka, to nie ma innego wyjścia, jak przypuszczać, że zarówno w zachowaniu, jak
i w świadomości mężczyzny kryło się coś, co było tak niekorzystne dla sprawcy, że musiał go
zabić. Idąc tym tropem, możemy wyciągnąć wniosek, że nowa hipoteza o istnieniu handlu
trzytygodniowymi płodami również zasługuje na uwagę, mimo że jest tak niezwykła.
- Tylko jako przedmiot dyskusji.
- Oczywiście, tylko dyskusji. “Okres trzytygodniowy" i “płód" to mogą być określenia
należące do jakiegoś szczególnego, tajnego języka. A może należałoby sprawdzić kobietę za
pomocą maszyny? Myślę, że to pierwszy ruch, jaki należy uczynić.
- No, no, zostaliśmy wplątani w niezłą aferę - rzekłem, wzdychając mimo woli.
- Zaszliśmy tak daleko, że nie możemy się wycofać. Nie mamy innego wyjścia, jak
zdecydowanie iść do przodu.
- Nie wiem, czy powinniśmy. Nasi przeciwnicy mogą od razu donieść na nas policji, gdy się
dowiedzą, że zainteresowaliśmy się kobietą. Nie zawahają się zamordować każdego, kto
wejdzie im w drogę.
- Nawet jeśli będziemy siedzieć spokojnie, sięgną po nas macki podejrzenia. To tylko kwestia
czasu. Nie wygramy, jeśli nie uderzymy pierwsi. Zresztą nie musimy się z nią spotykać
twarzą w twarz. Komisja mogłaby wysłać po nią samochód i potajemnie wywieźć z gmachu
policji tylnym wyjściem do szpitala. Byłoby interesujące poznać przyszłość takiej kobiety...
Straciłem punkt oparcia i zdolność przewidywania, byłem bliski rozpaczy. Niczym
początkujący rowerzysta nie mogłem przestać pedałować, żeby się nie przewrócić, na wszelki
wypadek zadzwoniłem do Tomoyasu. Był w dobrym humorze, zadowolony, że ważne
osobistości interesują się projektem. Stwierdził, że skoro wydano pozwolenie na poszerzoną
analizę ciała denata, nie powinno być trudności ze zgodą na badania kobiety. Od razu
przystąpił do załatwiania i nawet szybko uzyskał aprobatę dyrektora. Na pytanie, jak sprawy
idą, odpowiedziałem: - Uzyskaliśmy ciekawe rezultaty. Zdecydowałem, że należy
przetransportować kobietę z komendy policji do doktora Yamamoto w Centralnym Szpitalu
Ubezpieczeń, nie posługując się nazwą: Wydzielona Pracownia Instytutu Techniki
Obliczeniowej. Byłem zadowolony, że transfer odbył się bez zakłóceń, czułem się jednak
niespokojny z powodu tempa, w jakim toczyły się sprawy. Miałem wrażenie, że zapadam się w
jakieś głębiny.
Zdecydowałem się na jeszcze jedno badanie, nim kobieta zostanie dowieziona do doktora
Yamamoto. Dałem rozkaz maszynie, by ponownie rozpatrzyła wyniki analiz zmarłego
mężczyzny, dzieląc informacje na współczynniki ogólne i specyficzne, to znaczy na części
wspólne wszystkim ludziom i części właściwe tylko temu mężczyźnie. Wniosek wypływający z
tych badań powinien być bardzo pouczający. Następnie przeanalizuję czynniki specyficzne,
po czym zestawię je z obliczeniami ogólnymi, a tym samym uzyskam pełne dane o jego
osobowości. Ku mojemu zaskoczeniu, mimo niepełnych danych, bardzo szybko uzyskałem
odpowiedź. Współczynniki specyficzne - zmienne części równania osobowości - są widocznie
prostsze, niż myślałem. Zrozumiałem, że prawie wszystko w całym równaniu
prawdopodobieństwa da się zredukować do kilku cech szczególnych, a jeśli chodzi o fale
mózgowe, wystarczy zbadać tysiąc modelowych reakcji na podniety w dwudziestu strefach
mózgu. Będzie to doskonały materiał do przedstawienia komisji. Spróbowałem spisać w
punktach potrzebne do analizy współczynniki specyficzne. Udało mi się je zmieścić na jednej
kartce papieru maszynowego. Powstał zestaw zwykłych terminów medycznych i
podstawowych słów języka japońskiego... Coś, z czego można wnioskować o indywidualności
człowieka.
- Spójrz, Tanomogi- kun, jeśli nas przycisną, będziemy mogli dołączyć do tego zestawu
przykład zastosowania go i okpić członków komisji choćby podczas następnego posiedzenia.
Co ty o tym sądzisz?
- Komisja to żaden problem. W każdym razie idea przewidywania przyszłości człowieka
została przyjęta.
- Nie została. Ma tylko nieformalne poparcie.
- Na jedno wychodzi. W porównaniu z dotychczasową postawą komisji...
- To prawda.
Wywołałem telefonicznie doktora Yamamoto. Widocznie kobieta jeszcze nie dojechała.
Powiadomiłem go o przygotowaniu listy specyficznych współczynników niezbędnych do
wykonania badań. Wyraźnie się ucieszył, nie mógł ukryć podniecenia. Zamieniłem się
miejscami z Wadą Katsuko i poleciłem jej wprowadzić do szpitalnego komputera
przygotowany przeze mnie zestaw. Tanomogi przyrządził kawę. Słodką kawą nieco
złagodziłem nadmiernie podrażnione paleniem gardło. Oczekiwanie urozmaicałem rozmową o
szerzących się pogłoskach dotyczących szybkiej budowy ogromnej maszyny prognostycznej
“Moskwa 3". Podobno dzięki niej będzie można przewidywać ogólny rozwój gospodarczy w
krajach komunistycznych i neutralnych, zajmujących połowę świata. Na samą myśl o tym
zrobiło mi się przykro. Tam w Rosji maszyna prognostyczna jawi się niczym wielki pomnik
epoki, a tu jest tylko nędzną pułapką, służącą schwytaniu zabójcy. A przy tym okazuje się, że
jej twórca, inżynier, cierpi, ponieważ dał się schwytać zwykłej myszy. Powoli ogarniał mnie
niepokój. Oczekiwanie się przedłużało, a wciąż nie nadchodziła wiadomość na temat przybycia
kobiety do szpitala. Zdecydowałem się sprawdzić, co się dzieje, prosząc o pomoc Tomoyasu.
- Ależ, Sensei, ja bardzo liczę na ten pomysł. Bez względu na to, co pan mówi, przecież był to
wybór maszyny, prawda? Tak czy owak maszyna posługuje się logiką.
- Wcale nie mam zamiaru rezygnować.
Wkrótce potem otrzymałem wiadomość, że kobieta wcześniej opuściła komendę policji. Skoro
dotąd nie dotarła do szpitala... jest powód do zmartwienia. Tanomogi również był
podenerwowany, wciąż spoglądał w monitory i jednocześnie mówił:
- Ułożenie programu to pewien problem... Zwłaszcza jeśli dane socjologiczne są zakazane.
Myślę, że z tego powodu znaleźliśmy się w ślepym zaułku. Jeśli zakres naszych badań byłby
większy, niewątpliwie moglibyśmy nawet na podstawie danych z zakresu zjawisk naturalnych
przedstawić wspaniałą fundamentalną prognozę, nie gorszą niż “Moskwa 2". Istotna jest
bowiem praca i wytrwałość...
Zadzwonił telefon. Tanomogi chwycił słuchawkę i przycisnął do ucha. Uniósł podbródek i skupił
spojrzenie w jednym miejscu. Chyba jakaś niedobra wiadomość.
- Co się stało?
- Nie żyje. - Poruszył lekko głową w bok.
- Nie żyje? Dlaczego?
- Nie wiem, prawdopodobnie popełniła samobójstwo.
- Czy na pewno?
- Mówią, że zmarła, ponieważ połknęła truciznę.
- Proszę natychmiast podłączyć ją do maszyny Yamamoto. Jeśli postąpimy podobnie jak z
mężczyzną, to szybko poznamy przyczynę zamordowania mężczyzny oraz dowiemy się, jak
zdobyła truciznę.
- Podobno to niemożliwe - odpowiedział, wciąż trzymając rękę na aparacie telefonicznym. -
Została jakoby uśmiercona bardzo silną trucizną działającą na system nerwowy, który jest
całkowicie zniszczony. Nie ma chyba nadziei na normalną reakcję.
- To potworne! - Zgniotłem palącego się papierosa, parząc sobie przy okazji palce, lecz nie
poczułem bólu... Wydawało mi się, że byłem opanowany, a przecież ku mojemu zaskoczeniu
drżały mi kolana.
Rozmowa potwierdziła beznadziejność sytuacji. Rzadko się zdarza, żeby zmarły miał tak
całkowicie zniszczony system nerwowy. Jeśli idzie o trucizny, które się połyka, istnieją dawki
optymalne. Gdy samobójca je przekroczy, wydala truciznę wraz z wymiotami, zanim
przedostanie się ona do krwiobiegu. W takiej sytuacji organizm wchłania dawkę mniejszą od
optymalnej. Tymczasem w ciele tej kobiety znajdowało się tak dużo trucizny przyswojonej
przez organizm, że należało brać pod uwagę jedynie zastrzyk. Nigdzie jednak nie znaleziono
na jej ciele śladu nakłucia. W areszcie cały czas była pod ścisłą kontrolą, nie miała możliwości
zrobienia sobie zastrzyku. Chyba że wcześniej zażyła preparat opiumopochodny i
spowodowała porażenie ośrodka powodującego wymioty, a dopiero potem połknęła dużą dawkę
trucizny. Jest to jednak sposób zbyt skomplikowany.
Poszukując racjonalnej przyczyny tego stanu rzeczy doszliśmy do wniosku, że to było
morderstwo. Zrozumiałem, że w ten sposób doktor Yamamoto starał się skierować moją
uwagę w innym kierunku, lecz nie dałem się zwieść. Nie mogłem zdradzić się, że wiem o
czymś, o czym inni jeszcze nie wiedzieli. Dopóki nie ustalę, kim są moi przeciwnicy, muszę
udawać, że nie orientuję się, o co chodzi.
Znów zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę, z której dobiegł stłumiony a zarazem twardy
głos:
- Katsumi- sensei? To nieładnie, a przecież specjalnie pana ostrzegałem. Zaszedł pan za
daleko. Znów musiała jedna osoba...
Podałem słuchawkę Tanomogiemu.
- To ten szantażysta.
- Oj, kim jesteś? Podaj nazwisko! - krzyknął Tanomogi, lecz połączenie zostało przerwane.
- Co powiedział?
- Że policja wszczęła właściwe postępowanie.
- Czy nie wydało ci się, że gdzieś już słyszałeś ten głos?
- Hm...
- Nieważne, to nie głos, tylko akcent. - W mojej pamięci pojawił się błysk przypomnienia i
natychmiast zniknął.
- Gdy jeszcze raz zadzwoni, może skojarzę...
- Z pewnością, może nie jest on nam całkowicie nie znany. Za szybko otrzymuje wiadomości.
Orientuje się w naszych wewnętrznych sprawach.
- Co robimy?
Tanomogi nerwowo wyginał palce, rozglądając się dokoła, jakby szukał wieszaka na kapelusz.
- Wygląda na to, że sieć wokół nas się zacisnęła. Trzeba znaleźć w niej dziurę.
- A może zawiadomimy policję i zeznamy, jak było?
- Zeznamy? - Tanomogi wykrzywił wargi i wzruszył ramionami. - Czy mamy w ręku
wystarczające dowody?
- Czy zabójstwo kobiety nie świadczy, że prócz nas jeszcze ktoś inny jest zamieszany w całą
sprawę? A jeśli to zbrodniarz?
- To nic nie da. Nawet jeśli założymy, że kobieta została zamordowana, nie zapominajmy, że
Tsuda i Kimura mieli wolny wstęp na posterunek policji i przy jakiejś okazji mogli się zbliżyć
do kobiety. Chociaż popierają nas ważne osobistości i jesteśmy wyłączeni ze śledztwa, to
jednak gdyby padł na nas choćby cień podejrzenia o zamordowanie głównego księgowego,
również Tsuda i Kimura byliby natychmiast objęci śledztwem. Stalibyśmy się instytutem
zabójstw... Niezły tytuł dla prasy. Nasz zabójczy zapał badawczy byłby głośny w całym
świecie.
- Ale to tylko domysł. Wszystko co mówisz...
- Tak, domysł.
- Policję interesują teraz materialne dowody, a nie przypuszczenia, skąd kobieta wzięła
truciznę, którą wypiła...
- Sensei, komisja jest pozytywnie nastawiona, gdyż sądzi, że nasza maszyna pomoże wyjaśnić
ten przypadek. Nie mam racji? Mieliśmy przecież taki zamiar, wychodziliśmy z tego samego
założenia, a możliwości maszyny są dostatecznie duże. Przeciwnik okazał się jednak
groźniejszy. Czy pan uważa, iż policja z łatwością poradzi sobie z wrogiem, któremu nie dała
rady maszyna?
- Wrogiem?
- Tak, to na pewno wróg.
Zamknąłem oczy i wstrzymałem oddech. Nie mogłem poddawać się emocjom. Nie ma przecież
powodu, żeby nie dać posłuchu hipotezie Tanomogiego. Jeśli rzeczywiście nie mamy do
czynienia ze splotem przypadków i jeśli istnieje wróg...
Otrzymaliśmy wiadomość od Tsudy. Aresztowano jakiegoś podejrzanego, lecz natychmiast
go zwolniono. To była pomyłka, ponieważ sprzedawca papierosów nie rozpoznał go podczas
konfrontacji. Wedle jego oświadczenia, jeden z przestępców był mężczyzną drobnej budowy,
miał małe błyszczące okrucieństwem oczy. Nie mogłem opanować gorzkiego uśmiechu,
zrezygnowałem też z poinformowania o tym Tanomogiego.
- Słuchaj, jak sobie wyobrażasz tego wroga?
- Stopniowo skłaniam się ku przypuszczeniu, że nie jest to jednostka, lecz organizacja.
- Dlaczego?
- Nie potrafię sprecyzować dlaczego, po prostu mam takie odczucie.
Deszcz przestał padać i nastała noc.
- Minęła siódma. Czy nie powinni już wszyscy wrócić?
- Porozumieć się z nimi?
Przypadkowo spojrzałem w okno i przy bramie frontowej zobaczyłem niewyraźną sylwetkę
mężczyzny. Było już ciemno, nie dostrzegłem więc rysów twarzy, natomiast zauważyłem, że
pali papierosa. Nagle podniósł głowę i ujrzawszy mnie odszedł szybkim krokiem.
- Sądzisz, że to jest ta sama organizacja, która skupuje trzytygodniowe płody?
- Bo ja wiem... - Tanomogi był wyraźnie zakłopotany. - Chociaż znane są w świecie badania nad
rozwojem ssaków poza macicą, prawda?
- Rozwój poza macicą?
- Tak.
- Rozumiem... Czy dopiero teraz o tym sobie przypomniałeś? A może czekałeś na sposobność,
żeby o tym mi powiedzieć?
- Nie, wiedziałem o tym wcześniej, ale rzeczywiście nie miałem okazji wspomnieć.
- Tak myślałem. Gdyby pójść tym tropem, to rzeczywiście należałoby brać pod uwagę
organizację. Twierdzę jednak, że jest to zwykły wymysł. Lepiej żebyś o tym zapomniał.
- Dlaczego?
- Ponieważ przysłania fakty.
- Czyżby?
- No dobrze, proszę zatelefonować.
Tanomogi nawet nie zwrócił się w stronę telefonu.
- Ale ja widziałem szczury z oskrzelami, żyły w wodzie nadal pozostając ssakami.
- Co ty wygadujesz!
- Naprawdę! Podobno hodując płód poza macicą odcina się indywidualny rozwój osobnika od
jego filogenetycznych podstaw, innymi słowy, wyrywa z nurtu normalnego rozwoju,
właściwego poszczególnym rodzajom... Nigdy nie widziałem psa wodnego, lecz takie
stworzenia istnieją. W ten sposób trudno hodować zwierzęta trawożerne, natomiast
znacznie łatwiej przystosowują się do wody ssaki mięsożerne i wszystkożerne...
- Gdzie to się znajduje?
- W pobliżu Tokio. W laboratorium, które należy do brata kogoś, kogo pan zna.
- Kogo?
- Doktora Yamamoto z Centralnego Szpitala Ubezpieczeń... to jego starszy brat. Nie
wiedział pan? Dziś już za późno, ale jutro tam pana zaprowadzę. Może tam znajdziemy jakąś
wskazówkę. Wygląda to na drogę okrężną, ale skoro odcięto nam inne możliwości...
- Dosyć. Mam dość tej zabawy w detektywa. Na zewnątrz obserwuje nas jakiś podejrzany
typ. Jeśli nie policjant, to pewnie zabójca.
- Naprawdę?
- Idź i sam się przekonaj.
- Zadzwonię do strażników, niech go sprawdzą.
- Jednocześnie mógłbyś zadzwonić na policję.
- Mam powiedzieć, że jakiś podejrzany osobnik czai się na pana?
- Wszystko jedno... - Wstałem, zmieniłem obuwie i wziąłem teczkę. - Wychodzę. Kiedy
skontaktujesz się ze wszystkimi, możesz również iść do domu.
18
Byłem wściekły. Choć wiedziałem dokładnie, na kogo. Na jakiegoś nieokreślonego przeciwnika,
to pewne, ale nawet jeśli chciałbym uporządkować sytuację, i tak nie miałbym pojęcia, od
czego zacząć. Co nie oznacza, że nie miałem punktu zaczepienia, przeciwnie, było ich zbyt
wiele. Przy tym wzajemnie sobie przeczyły, więc po prostu nie wiedziałem, którym tropem
powinienem pójść. W drodze do domu nie odniosłem wrażenia, żeby mnie ktoś śledził. Kiedy
żona usłyszała trzask otwieranej bramy, wyszła od razu i otworzyła mi drzwi. Z jakiegoś
powodu czekała na mój powrót. Jeszcze nie zdążyłem zdjąć butów, gdy zapytała mnie cichym,
ale oschłym tonem:
- Co się zdarzyło dziś w szpitalu?
Miała na sobie strój wyjściowy - albo właśnie wróciła, albo miała zamiar gdzieś wyjść.
Wyglądała na wzburzoną. Pod światło widziałem jej rozjaśnione włosy. Nie zrozumiałem jej
pytania. Jeśli chodzi o szpital, pomyślałem tylko o jednym, a mianowicie o Centralnym
Szpitalu Ubezpieczeń, w którym znajdowało się Laboratorium Diagnoz Elektronicznych. Ale
skąd mogłaby się o tym dowiedzieć? Jeśli nawet się dowiedziała, to dlaczego tak się
przejęła?
- Co masz na myśli?
- No wiesz...
Odpowiedziała tak słabym głosem i z takim bolesnym wyrzutem, że zatrzymałem się w
miejscu. W głębi mieszkania syn Yoshio pośpiewywał irytująco do wtóru telewizji. Czekałem
na następne słowa żony. Kto wie, może przez nieuwagę popełniłem jakiś błąd i do żony dotarły
jakieś informacje o Laboratorium Diagnoz Elektronicznych doktora Yamamoto. Ona jednak
milczała, chyba również czekała na wyjaśnienia z mojej strony.
Po krótkiej nienaturalnej ciszy zaczęła mówić.
- Zrobiłam tak, jak chciałeś. Jesteś jednak nieodpowiedzialny. Jak mogłeś zapomnieć o tym,
że dzwoniłeś?! Nie mówiąc o tym, że po tym wszystkim nie przyszedłeś po mnie, to
niedopuszczalne.
- Ja telefonowałem?
- Jednak dzwoniłeś do mnie, prawda? - zdziwiona uniosła twarz.
- Właśnie pytam, o czym ty mówisz?
Jej szczupła cienka szyja w oczach grubiała.
- Powiedzieli mi w szpitalu, że dzwoniłeś. Dzwoniłeś do mnie, prawda?
Wyglądała na zupełnie roztrzęsioną. To naturalne, była czymś przejęta i rozgniewana
bardziej, niż przypuszczałem, a na dodatek nie mogła mieć do mnie pretensji, gdy okazało się,
że ja nie mam pojęcia, co ją zbulwersowało. Gdy połączyłem w całość jej rwące się słowa,
zrozumiałem w końcu, o co tu chodzi.
Około trzeciej, wkrótce po powrocie Yoshio ze szkoły, telefonowano z ośrodka, w którym
żona się leczyła. Był to niewielki ogólny szpital położony około pięciu minut drogi autobusem
od domu, a dyrektorem tego szpitala był mój przyjaciel. (Gdy o tym mówiła, przypomniałem
go sobie. Przed kilku dniami żona była na badaniach w związku z ciążą - byliśmy niespokojni,
ponieważ już raz miała ciążę pozamaciczną, zasięgała więc teraz porady lekarskiej w sprawie
ewentualnej aborcji. Ja ze swej strony nie wypowiedziałem się zdecydowanie. Akurat
przeżywałem kryzys w związku z problemami maszyny prognostycznej). Wracając do
telefonu, przekazano jej wiadomość, że ja nakazałem, aby żona bez zwłoki, jeszcze tego
samego dnia poddała się zabiegowi. Żona się wahała. Zadzwoniła więc do mnie, lecz mnie nie
zastała. (Po trzeciej byłem chyba u Tomoyasu z komisji w sprawie ciała zmarłej. A osoba,
która odebrała telefon od żony, w natłoku spraw musiała zapomnieć mnie zawiadomić). Pełna
obaw udała się więc do szpitala.
- I co, usunęłaś? - zapytałem z wyrzutem, chcąc jednocześnie ukryć swój niepokój.
- Oczywiście, przecież nie miałam innego wyjścia... - odparła usprawiedliwiająco i poszła za
mną do pracowni na piętrze. “Witaj w domu", z kąta korytarza dobiegło obojętne
pozdrowienie Yoshio. - W każdym razie miałam zamiar naradzić się z moim lekarzem, ale go
nie zastałam. A przecież mnie wezwał i gdzieś wyszedł. To mnie rozgniewało, więc chciałam
wrócić do domu. Już w drzwiach podbiegła do mnie kobieta z dużym pieprzykiem na brodzie z
prawej strony, wyglądająca na pielęgniarkę, i powiedziała, że doktor zaraz wróci. - Proszę
wypić to lekarstwo i chwilę zaczekać - rzekła, powtarzając, że doktor zaraz będzie... Był to
gorzki proszek w czerwonym papierku... W czerwony papierek zawijają chyba truciznę? W
każdym razie był to chyba bardzo silny środek. Wkrótce całe moje ciało - prócz oczu i uszu -
ogarnęła senność... Następnie... pamiętam to, ale czułam się tak, jakbym nie widziała na oczy -
wszystko było bardzo niewyraźne... na pewno podtrzymywano mnie z obu stron i niesiono do
samochodu, którym przewieziono do innego szpitala... do szpitala o ciemnych długich
korytarzach... Tam był inny lekarz, który powiedział, że wszystko jest uzgodnione z moim
lekarzem, więc od razu wykonają operację. Nawet nie miałam czasu się zastanowić. Na
dodatek - nie wiem, co to miało znaczyć - przed powrotem do domu wydano mi dość dużą
resztę...
- Resztę?
- Tak, bo chyba zapłaciłeś z góry za operację?
- Ile dostałaś? - Zerwałem się na równe nogi.
- Siedem tysięcy jenów... nie wiem, co to za rozliczenie...
- Nie upłynęły jeszcze trzy tygodnie? - Sięgając nerwowo po papierosa wylałem wodę ze
szklanki stojącej tu od wczoraj.
- Tak... Myślę, że tyle upłynęło.
Rozlana woda popłynęła pod stos książek.
- Wytrzyj.
Siedem tysięcy jenów, niecałe trzy tygodnie... Czułem mrowienie rozchodzące się po całym
ciele od karku po plecy, jakbym wspinał się na górę z pięćdziesięciokilogramowym plecakiem.
Unikałem wzroku żony, spoglądającej na mnie podejrzliwie.
- A jak nazywał się ten szpital?
- Nie wiem, wsiadłam do prywatnego samochodu i wróciłam prosto do domu.
- Może chociaż pamiętasz dzielnicę?
- Nie pamiętam, ale wydało mi się dość daleko... gdzieś zupełnie na południe, zdaje się, że
blisko morza. Do tego stopnia daleko, że po drodze usnęłam... - Następnie, jakby starała się
coś sobie przypomnieć, dodała: - Jednak ty z pewnością domyślasz się, gdzie to może być?
Ani nie potwierdziłem, ani nie zaprzeczyłem. Przeczuwałem, ale zupełnie co innego niż żona.
Gdybym się zaczął rozwodzić, pobudziłbym żonę do dalszych pytań i długi czas musiałbym na
nie odpowiadać. Kiedy się w końcu opanowałem, uświadomiłem sobie, że jeszcze nie pojąłem
całej tej sytuacji. Czułem się raczej zagubiony i niczego nie mogłem do końca zrozumieć. W
pułapce, w jaką zostałem schwytany, znalazła się nagle również moja żona. To niewybaczalna
złośliwość losu - ogarnął mnie taki gniew, że pociemniało mi w oczach.
19
Zszedłem na dół do telefonu. Żona próbowała oderwać Yoshio od telewizora, lecz ja celowo
pozwoliłem mu dalej oglądać. Nie mogę pozwolić wciągnąć również żony w tę
nieprawdopodobną historię. To byłoby straszne.
Najpierw zadzwoniłem do zaprzyjaźnionego szpitala i zapytałem o miejsce pobytu ginekologa
mojej żony. Otrzymałem numer telefonu. Zastałem go w domu. Gdy poprosiłem o wyjaśnienia,
wyraźnie się zmieszał. Oczywiście, nic nie wiedział o mojej prośbie ani nie wzywał mojej żony.
Przede wszystkim w tym czasie miał umówioną od wczoraj wizytę domową. Przy okazji
zapytałem, czy nie zna pielęgniarki, która podała żonie lekarstwo. Odparł, że u niego nie
pracuje pielęgniarka z pieprzykiem na brodzie. Prawdopodobnie zdarzyło się to najgorsze,
czego w skrytości ducha się obawiałem.
Następnie nakręciłem numer instytutu, czując silny, zapierający dech ból w piersi. Zdawało
mi się, że serce wpadło mi do żołądka. Krótko mówiąc, przyczyną bólu był ciąg wydarzeń, w
które zostałem uwikłany, wydarzeń rozwijających się - jak się wydawało - wbrew ogólnym
zasadom prawdopodobieństwa.
Siedem tysięcy jenów... płód trzytygodniowy... hodowla pozamaciczna... szczur ze skrzelami...
wodne ssaki...
Przypadek jest dlatego “przypadkowy", ponieważ zwykle zdarza się bez jakiejkolwiek
przyczyny, poza serialem telewizyjnym. Śmierć mężczyzny... podejrzenia... śmierć kobiety...
dziwne telefony, sprzedaż i kupno płodów ludzkich... pułapka, w którą wpadła żona... Ciąg
wydarzeń, które zaczęły się od czystego przypadku i splotły się, stając się całym ciągiem,
jednym łańcuchem, nie potwierdzającym ani nie negującym niczego, ale owijającym się wokół
mojej szyi niczym stryczek. Czułem się tak, jakby gonił mnie szaleniec, w dodatku bez
istotnej przyczyny. Dla mojego racjonalnego umysłu było to trudne do zniesienia.
Zadzwoniłem do dyżurnego strażnika. Spytałem, czy palą się światła w pokoju komputerowym.
Strażnik zakasłał, odchrząknął i odpowiedział ochrypłym głosem, że światła są wygaszone i że
nikogo nie ma. Zrobiłem kanapkę z serem, popiłem piwem i przygotowałem się znów do
wyjścia.
Żona sądziła, że byłem zły z powodu fatalnej pomyłki popełnionej przez szpital, niewątpliwie
czuła się winna z powodu okazanego mi rozdrażnienia.
- Nie trzeba... Jesteś już zmęczony...
- Czy siedem tysięcy jenów znajdowały się w jakiejś kopercie?
- Nie, wręczono mi je luzem... - Chciała pójść i przynieść otrzymane pieniądze, ale ją
powstrzymałem i włożyłem buty.
- Kiedy będziesz miał trochę czasu? Chciałabym się poradzić w sprawie Yoshio. Zdarza się,
że opuszcza lekcje w szkole. Nauczyciel mnie ostrzegł...
- To nic, jest jeszcze dzieckiem.
- Czy moglibyśmy pojechać nad morze pojutrze, w niedzielę?
- Jeśli zapadną decyzję na jutrzejszym posiedzeniu komisji...
- Yoshio już się z tego cieszy.
W duchu ściskam palcami i miażdżę coś, co przypomina cienkie skorupki od jajka
przenikające do serca, kruszę jedna po drugiej. W milczeniu wychodzę z domu. W każdym
razie to tylko cienkie skorupki. I tak ktoś je pokruszy, jeśli ja tego nie uczynię. Zamiast się
martwić tym, że się kiedyś połamią, to już lepiej będę się czuł, jeśli sam je pokruszę.
Gdy wyszedłem z domu, usłyszałem odgłos kroków przed bramą - ktoś przeszedł przez ulicę i
zniknął w alejce naprzeciwko. Wybrałem tę samą co zwykle trasę w stronę głównej ulicy, i
znowu ktoś szedł za mną, jakby zupełnie przypadkowo. Pewnie to ten sam typ, który się kręcił
poprzednio przed instytutem. Nagle zawróciłem i ruszyłem w przeciwnym kierunku, prosto w
stronę swego opiekuna, który całkowicie zdezorientowany uciekł w boczną uliczkę.
Porównałem go z agentami, o których czytałem, uznałem, że był nieudolny, zachował się jak
amator bez żadnego doświadczenia albo też starał się zwrócić na siebie moją uwagę.
Natychmiast pobiegłem za nim.
Byłem od niego trochę szybszy. Nie biegałem przez dłuższy czas, ale zachowałem niezłą
kondycję. Na następnym skrzyżowaniu mężczyzna się zawahał, nie wiedząc, w którą stronę
biec, dlatego mogłem się do niego zbliżyć. Dzieliło nas ze sto metrów. Dopędziłem go i
chwyciłem za lewą rękę. Mężczyzna chciał się wymknąć, lecz się zachwiał i upadł na jedno
kolano. Ja też z trudem utrzymałem równowagę, ale go nie wypuściłem. Obaj ciężko
dyszeliśmy, nic do siebie nie mówiliśmy, tylko się szarpaliśmy, aby nie pozwolić uciec
przeciwnikowi. Byłem od niego szybszy, ale pod względem siły fizycznej nie mogłem się z nim
równać. Mężczyzna skręcił ciało w bok, nagle się rozluźnił i uderzył mnie głową prosto w
żołądek. Zachwiałem się, straciłem oddech i upadłem, jakby przywaliła mnie ołowiana płyta.
Gdy oprzytomniałem, usłyszałem w dali pospieszne kroki mężczyzny. Widocznie świadomość
straciłem tylko na chwilę. Nie miałem jednak dość sił, by go ścigać - nie opuszczał mnie
omdlewający zapach jego pomady. Gdy wstałem, poczułem ból pod żebrami, jakbym miał jedno
z nich złamane. Usiadłem i zwymiotowałem piwem i kwasami żołądkowymi.
Oczyściłem się z błota, wyszedłem na główną ulicę i wsiadłem do taksówki. Kazałem się
zawieźć pod wskazany adres w Takada-nobaba. To tu mieszkał Tanomogi, lecz nie było go w
domu. Dowiedziałem się od gospodarzy, że jeszcze nie wrócił. Podałem taksówkarzowi adres
instytutu.
Strażnik bardzo się zdenerwował, kiedy mnie zobaczył. Zastałem go bowiem do połowy
nagiego z ręcznikiem zarzuconym na szyję.
- Widzisz? A jednak światło się pali.
- Rzeczywiście, zatelefonuję. Może ktoś wszedł wtedy, gdy się kąpałem. Proszę chwilę
poczekać.
Nie zwracając na niego uwagi, wszedłem do budynku. Osaczyła mnie ciemność, a każdy krok
pobrzmiewał w zalegającej ciszy, jakbym stąpał po cienkiej blasze pokrytej sadzą. W końcu
prześwitujące w drzwiach światło zdradziło obecność człowieka. Oprócz mnie klucze miał
tylko Tanomogi, zapasowe znajdują się w portierni. Czy został i w ogóle nie wychodził? (W
takim razie strażnik skłamał z jakiegoś powodu). A jeśli wychodził, to może wrócił, ponieważ
czegoś zapomniał... W każdym razie znów natrafiłem na kolejny przypadek. Sam nie wiem,
dlaczego spodziewałem się na pewno go zastać. Nie potrafię tego jasno wytłumaczyć, miałem
takie przeczucie. Być może usłyszę, że on też liczył, że mnie spotka, jeśli tu przyjdzie.
Wyjawi prawdę czy skłamie - tego nie wiedziałem, w każdym razie powie to i uśmiechnie się
radośnie... Nie powinienem odpłacać mu podobnym uśmiechem. Nie chciałbym pochopnie go
osądzać, ale jednak wydaje mi się, że już nie mogę traktować go tak ufnie jak dotąd. Chociaż
nie ma powodu sądzić, że współdziała on z moim wrogiem. Przecież zupełnie przypadkowo
wybraliśmy na potrzeby testu prognostycznego księgowego, który następnie został zabity.
Jednak to niepojęte, że od początku traktowałem ten ciąg przypadków, podobny do
nieudolnie skleconej historyjki, jako niewątpliwą rzeczywistość. On wiedział ode mnie więcej
i o krok wcześniej przewidywał. (To on wprowadził tak niezwykły temat jak istnienie ssaków
wodnych, który podbudował hipotezę o płodach rozwijających się poza macicą, którą
początkowo traktowaliśmy jak szalony wymysł tego dobrotliwego księgowego). Chciał mi
powiedzieć coś więcej, uznając to, co mówi, za bzdury, nie spytałem go o szczegóły, szedłem
do domu... Lecz nie czas teraz na puste rozważania, chciałem dowiedzieć się czegoś więcej,
co mogłoby stać się jakąś wskazówką.
20
Drzwi nie były zamknięte na klucz. Zmagając się z bólem żeber przekręciłem gałkę i
gwałtownie pchnąłem drzwi. Zdumiony poczułem na policzkach chłodne powietrze. Jeszcze
bardziej zaskoczyła mnie obecność osoby opierającej się ręką o krzesło przed maszyną i
patrzącej na mnie z wymuszonym uśmiechem. Była to Wada Katsuko. Uśmiechnęła się, lecz po
chwili na jej twarzy pojawiły się oznaki zdziwienia. Widocznie spodziewała się kogoś innego.
- Ty tutaj?
- Ależ mnie pan przestraszył!
- Jestem zaskoczony. Co robisz tu o tej porze?
Wada wzięła głęboki oddech, odwróciła się na pięcie i lekko przysiadła na krześle. Nie wiem,
czy była tego świadoma, ale usiłowała zachowywać się tak, jakby nic się nie stało, chociaż
wyraz jej twarzy ją zdradzał.
- Przepraszam, umówiłam się z Tanomogim.
- Nie ma co przepraszać, ale czy na pewno tutaj się umówiłaś?
- To było nieporozumienie - stwierdziła odwracając wzrok i potrząsając lekko głową to w
prawo, to w lewo. - Mieliśmy zamiar powiedzieć panu o tym wcześniej.
Zatem taka była prawda. Straszliwa prawda. Gorzki uśmiech mimo woli pojawił się na mojej
twarzy.
- No już dobrze. Nie martw się. To znaczy, że tutaj przyjdzie?
- Nie, miał tu na mnie czekać. Kiedy przyszłam, nikogo nie zastałam. Wróciłam więc do domu,
potem poszłam do jego mieszkania, ale tam też go nie było.
Nagle ogarnął mnie przejmujący strach.
- Odebrałaś telefon od strażnika?
- Tak, ale... - Chyba nie zrozumiała intonacji w moim pytaniu, bo uśmiechnęła się z
zakłopotaniem - ...powiedział, że przyszedł sensei, więc uznałam, że mówił o Tanomogim.
No tak. Z punktu widzenia strażnika Tanomogi i ja to sensei.
Było bardzo chłodno, działała klimatyzacja, jakby jeszcze przed chwilą pracowała maszyna
diagnostyczna.
Wada przymrużyła oczy, jakby oślepiło ją światło, i wcisnęła głowę w ramiona.
- No właśnie, myślałam, że wkrótce wróci, więc postanowiłam zaczekać.
To miało sens. Trudno ją o coś podejrzewać. Stałem się zbyt nerwowy. Nawet zmieszanie
strażnika da się wytłumaczyć. Po prostu pomagał spotykać się potajemnie kochankom.
Miłość... Jeśli to miłość, to nie ma się czym martwić. Zwykły przypadek. Nie było niczego
bardziej pewnego niż to realne codzienne poczucie ciągłości.
- Nie chciałam przerywać pracy w instytucie.
- Móc pracować razem, we dwoje, to dobre rozwiązanie.
- Jednak z różnych powodów skomplikowane.
- Rozumiem. - Jakie znowu “rozumiem"? Sam nie wiem dlaczego, ale poczułem się swobodniej
i zebrało mi się na śmiech.
- Przy okazji, ciekawa jestem, czy nie mogłabym wziąć udziału w doświadczeniu, by poznać
moją przyszłość?
- To byłoby interesujące. - Tak, gdyby ona została naszym królikiem doświadczalnym, nie
mielibyśmy tych wszystkich kłopotów.
- Mówię poważnie. - Przesuwając powoli długimi paznokciami po krawędzi pulpitu maszyny
ciągnęła: - Nie rozumiem, dlaczego ludzie muszą żyć.
- Co? Zobaczysz, kiedy będziecie razem, wszystko spowszednieje.
- Co znaczy razem? Czy chodzi o małżeństwo?
- Nieważne. Żyjemy nie dlatego, że możemy sobie wszystko wytłumaczyć. Pragniemy czasem
o tym pomyśleć, ponieważ żyjemy.
- Wszyscy tak mówią. Jednak czy nadal zechcą żyć, kiedy poznają własną przyszłość?
- Czy dlatego chcesz znać prognozę, by tego doświadczyć? To niebezpieczna rozmowa.
- A może pan by się poddał?
- Ja?
- Nie może pan znaleźć spokoju, dopóki nie pozna pan przyszłości. Jeśli życie jest tak cenne,
to dlaczego dopuszczalna jest aborcja, a więc pozbawianie życia dzieci, które winny się
urodzić?
Wstrzymałem oddech i skurczyłem się. Wydało mi się, że usłyszałem dziwny dźwięk.
Wada powiedziała to niewinnym tonem. Przyjąłem, że to tylko wyjątkowy zbieg okoliczności.
- Nie ma powodu, by coś, co nie ma jeszcze świadomości, uznać za człowieka.
- Tak, z punktu widzenia prawa - mówiła dalej tonem niewinnym i czystym - Ale to
oportunizm, to sprzeczność sama w sobie, gdy się twierdzi, że nie wolno zabić przedwcześnie
urodzonego dziecka, a jednocześnie zezwala się na zabijanie. Czy można przyjąć za właściwe
pańskie tłumaczenie? A może to ja czegoś tu nie rozumiem?
- Jeśli zaczniesz tak myśleć, nigdy nie dojdziesz do rozsądnego wniosku... Zgodnie z tym
rozumowaniem można przyjąć, że kobieta, która miała okazję zajść w ciążę i z tego nie
skorzystała, albo mężczyzna, który mógł zapłodnić i tego nie zrealizował, są również
pośrednio mordercami... - Przesadnie głośno się roześmiałem i dodałem: - Teraz też kiedy tak
rozmawiamy bez sensu, popełniamy zabójstwo.
- To możliwe. - Wada poruszyła się i spojrzała prosto na mnie.
- To znaczy, że mamy obowiązek ratować te dzieci?
- Tak, to możliwe - odparła bez śladu uśmiechu.
Nie wiedząc co powiedzieć, podszedłem do okna i włożyłem papierosa do ust. Czułem się jakoś
dziwnie rozgorączkowany, a zarazem skrępowany.
- Wiesz, jesteś niebezpieczną kobietą.
Usłyszałem, jak Wada wstaje. Czekałem nie ruszając się z miejsca. Następnie, nie mogąc
dłużej znieść ciszy, odwróciłem się i rozejrzałem. Stała wyprostowana z zaciętą miną, jakiej
nigdy u niej nie widziałem. Chciałem coś powiedzieć, cokolwiek dodać, i gdy szukałem
właściwych słów, Wada odezwała się pierwsza.
- Proszę dać jasną odpowiedź, a ja pana osądzę.
Roześmiałem się. Śmiałem się zupełnie bez sensu. Wtedy ona też się uśmiechnęła.
- Naprawdę jesteś dziwną dziewczyną.
- To jest sąd - mówiła z poważną miną. - Rozumiem, że pan nie uważa zabijania płodu za
przestępstwo.
- Myśląc w ten sposób, nigdy nie dojdziemy do ostatecznych rozstrzygnięć.
- Wobec tego pan chyba nie ma odwagi wprowadzić własnej przyszłości do maszyny.
- Co przez to rozumiesz?
- O, nic takiego. To wystarczy.
Nagle jakby włączyły się hamulce i z rozpędu serce o mało nie wyskoczyło z ciała wskutek
wstrząsu. Wada spojrzała w sufit szeroko otwartymi oczami i skinęła potwierdzająco. Gdyby
nie zrobiła tak niewinnej miny, na pewno zacząłbym krzyczeć.
Wada spojrzała na zegarek, jakby nic się nie zdarzyło, i westchnęła. Za jej przykładem
rzuciłem okiem na własny. Było pięć po dziewiątej.
- Już późno. Chyba lepiej pójdę do domu.
Uniosła wzrok i uśmiechnęła się, a następnie szybko odwróciła takim ruchem, jakby coś
chwytała w powietrzu, i nagle opuściła pokój. Zaskoczony nie wiedziałem, co robić. Mogłem
tylko na nią patrzeć przez okno: coś powiedziała do strażnika, a następnie bez wahania
skierowała się w stronę bramy.
Z dużym wysiłkiem wyprostowałem nogi. Chciałem chyba pokazać, że nie pozwolę więcej kpić
ze mnie. Aż trudno uwierzyć, że Wada była tak źle do mnie nastawiona, i mogła sobie
pozwolić na tak dziwaczne zachowanie w mojej obecności. Być może, gdybym potraktował jej
zachowanie dosłownie, nie dopatrzył bym się w nim nic szczególnego. Może problem tkwił we
mnie, ponieważ to ja uznałem, że postępuje dziwacznie i niepotrzebnie straciłem panowanie
nad sobą. Muszę się uspokoić i widzieć rzeczy takimi, jakimi są. Muszę jasno rozdzielić to, co
ważne, od tego, co nie jest ważne, i ustalić priorytety, by wiedzieć, co robić najpierw.
Położyłem kartkę papieru na biurku, zakreśliłem wielkie koło i chciałem właśnie wpisać weń
jeszcze jedno mniejsze, gdy złamał się grafit i nie mogłem dokończyć rysunku.
21
Kilkakrotnie zamierzałem wyjść z pracowni, lecz nagle zmieniałem zdanie i nadal czekałem.
Gdyby Tanomogi wiedział, że tu jestem, to niewątpliwie by przyszedł... Już wkrótce powinien
nadejść. Czy to możliwe, żeby mnie celowo chciał w ten sposób denerwować? Nie, muszę
przestać niepotrzebnie się zadręczać.
Dwadzieścia minut... czterdzieści minut... pięćdziesiąt minut... W końcu telefon zadzwonił
dziesięć minut po dziesiątej.
- To pan? Właśnie widziałem się z Wadą. - W głosie Tanomogiego nie brzmiała skrucha, wręcz
podniecenie. - Tak, chciałbym coś panu koniecznie przekazać. Mnie jest obojętne, mógłbym
nawet odwiedzić pana w domu. Ach, tak? To zaraz tam przyjadę.
Patrzyłem w okno i czekałem, przygotowując się w duchu na to spotkanie. Wielokrotnie
powtarzałem sobie pierwsze słowa, jakie miałem zamiar powiedzieć, gdy tylko zjawi się
Tanomogi. Wpatrywałem się w odległy pejzaż nocy. Wydawało mi się, że między niebem a
dachami była rozpięta cienka biała błona. U dołu znajdował się dworzec kolei miejskiej.
Zderzały się tam ze sobą i falowały niezliczone doznania ludzkie i przejawy życia. To zupełnie
tak samo jak z morzem, które wygląda na płaskie, gdy patrzy się na nie z góry. W pejzażu
zawsze panuje porządek. Nawet najdziwniejsze zdarzenia nie mogą odstawać od porządku,
jakim rządzi się daleki widok...
Zatrzymała się taksówka, wysiadł Tanomogi. Spojrzał w górę w okno i pomachał ręką. Upłynęło
równo pięć minut.
- Przez cały czas się rozmijaliśmy.
- Siadaj - wskazałem mu krzesło, które poprzednio zajmowała Wada. Ja pozostałem na tym
samym miejscu, mając światło z tyłu. - Od dawna na ciebie czekałem.
- Cały czas byłem poza domem. Musiałem długo pozostać tam, gdzie byłem...
- No, dobrze... - Starałem się nie zdradzić, że jestem zdenerwowany. - Zostawmy to.
Chciałbym odtąd rejestrować naszą rozmowę. Co o tym sądzisz?
- To znaczy... - Przechylił głowę jakby nie zrozumiał, lecz nie był specjalnie zmieszany.
- Chciałbym jeszcze raz przeanalizować wszystkie zdarzenia, poczynając od dzisiejszego
ranka.
- To niezły pomysł... - potwierdził i energicznie poprawił się na krześle. - Dobrze się składa,
ponieważ ja też o tym myślałem. Sądziłem, że panu nie będzie to odpowiadać, nawet trochę
się z tego powodu martwiłem. Pamięta pan, jaki rozgniewany był pan przed powrotem do
domu?
- Tak... O czym właściwie wtedy rozmawialiśmy?
- Pan powiedział, że ma dosyć zabawy w detektywa.
- Tak, tak, wobec tego teraz zajmijmy się ciągiem dalszym. Proszę nacisnąć włącznik.
Tanomogi pochylił się nad pulpitem i krzyknął ze zdumienia.
- Cały czas był włączony! Lampa włącznika widocznie się przepaliła. Dlatego przedtem nie
zauważyłem. Dziwne...
- A połączenie z nagrywaniem?
- Nastawione na czuły mikrofon.
- To znaczy, że zostaliśmy nagrani. I to od początku.
- Najwidoczniej - odrzekł i z wprawą otworzył przykrywę aparatury, uważnie przejrzał
przyciski i połączenia gęsto splątanych włókien układu. - Faktycznie, coś podobnego... Wada
twierdziła, że ja byłem tuż przed nią i nie chciała dać wiary, gdy zaprzeczyłem. Pomyślałem,
że mówi od rzeczy, lecz teraz rozumiem, o co jej chodziło.
Byłem rozczarowany i rozdrażniony. Bardziej tym, że tak łatwo mnie przejrzał, aniżeli tym,
że mógł to wszystko zaplanować. Gdy utrzymywał, że cały czas przebywał poza domem, w
duchu nawet się trochę ucieszyłem, licząc na to, że wytknę mu sprzeczności w
odpowiedziach, na przykład wspominając fakt włączonej klimatyzacji. Skoro on uderzył
pierwszy, nic już nie mogłem zrobić. Ponieważ nie sprzyjało mi szczęście, na nic nie zdałyby
się skargi.
- Wobec tego może rozpoczniemy od rekapitulacji zarysu wydarzeń?
- Proszę...
- Najpierw wybraliśmy pewnego mężczyznę. Miał posłużyć do badań komisji programowej.
Wybór nie był planowany, co więcej, zupełnie przypadkowy... Mężczyzna został nagle przez
kogoś zabity... Ponieważ znajdowaliśmy się blisko niego, można nas włączyć do kręgu
podejrzanych...
- Zwłaszcza mnie, bo byłem najbliżej.
- W zasadzie jego kochankę uznano za przestępczynię i policja chyba nie była
usatysfakcjonowana takim rozwiązaniem. Co więcej, istnieje domniemanie, że ktoś z grupy
przestępczej zasiał wątpliwości, żeby nas utrzymywać w niepokoju. Wszystko to wydało mi
się mocno podejrzane.
- Zgadzam się.
- Tak czy owak znaleźliśmy się w ślepym zaułku. Gdybyśmy nic nie uczynili, wcześniej czy
później ich macki sięgnęłyby po nas. Zdecydowaliśmy się więc podjąć próbę analizy ciała
zmarłego mężczyzny, aby rzucić wyzwanie prawdziwemu przestępcy. Gdyby próba się
powiodła, otrzymalibyśmy wspaniałe rezultaty jak na nasz pierwszy eksperyment. Ale analiza
potwierdziła jedynie, że przestępcą jest ktoś inny niż kobieta, a poza tym usłyszeliśmy
bajeczkę o handlarzach ludzkimi embrionami. Na dodatek odebrałem telefon z pogróżkami.
- Należy zwłaszcza zwrócić uwagę na szybkość zdobywania informacji na nasz temat...
- Poza tym, głos telefonującego wydał mi się znajomy...
- Jeszcze pan sobie nie przypomniał, czyj to głos?
- Jeszcze nie. Ale już niewiele brakowało. Nie mam jednak wątpliwości, że jest to człowiek
związany z naszym środowiskiem.
- Sądzę, że on sporo wie na temat maszyny prognostycznej. Kiedy chcieliśmy poddać badaniu
kobietę, od razu wyczuł niebezpieczeństwo i zabił ją, zanim dostała się w nasze ręce... Mimo
to nie rozumiem, jak to jest możliwe, żeby śmierć mężczyzny, którego wybraliśmy zupełnie
przypadkowo, była powiązana z kimś z naszego instytutu.
- Oczywiście, nie możemy wykluczyć i takiej możliwości, że przestępca broni się, wskazując
nas. Ale jeśli gdzieś jeszcze kryje się ogniwo, którego istnienia nie przeczuwamy, to
sytuacja robi się poważna.
- Co masz na myśli?
- Zdyskredytowanie maszyny prognostycznej.
- Nie rozumiem...
- No dobrze, idźmy dalej... Tak czy owak zgubiliśmy wszystkie ślady.
- Tak, z punktu widzenia zewnętrznego.
- Lecz oni nie ustali w wysiłkach... Stale powtarzają się telefony z pogróżkami, jesteśmy
śledzeni. Nie można też zapominać o fantastycznej historyjce na temat nowego gatunku
ssaków wodnych. Z tych powodów popadłem w taki podły nastrój, że byłem bliski rezygnacji.
- Właśnie o to pewnie im chodzi...
- Nie, pozwól, że będę kontynuować... Kiedy wróciłem do domu, dowiedziałem się, że podczas
mojej nieobecności zabrano żonę do jakiegoś szpitala położniczego i bez jej ani mojej zgody
zmuszono ją do usunięcia ciąży.
- Naprawdę?
- Żona była w ciąży od trzech tygodni. W dodatku gdy opuszczała szpital, wręczono jej
siedem tysięcy jenów... Chwileczkę... Nie myśl, że z tego powodu jestem gotów uznać teorię o
handlu embrionami ludzkimi. Może raczej chodzi tu o to, że ktoś nie był pewien, czy telefon
z pogróżkami wystarczy, więc wymyślił bardziej efektywny sposób służący zastraszeniu. Aby
ukryć jedno wielkie kłamstwo, sprytny złoczyńca rozsiewa wiele drobnych kłamstewek.
Podejrzewam nawet, że tymi siedmioma tysiącami jenów próbował odwrócić moją uwagę i
skierować ją w stronę najbardziej bezsensownych informacji ujawnionych podczas analizy
ciała zmarłego mężczyzny... No dobrze, pozwól, że powiem do końca... Jego celem jest chyba
doprowadzenie do zaniechania całej sprawy. Ktoś, kto wymyślił ten ohydny handel, poznał
również wyniki analizy. Nie mam racji? Gdybyśmy z wyznań zmarłego nie poznali historii o
handlu embrionami, to nawet opłata w wysokości siedmiu tysięcy jenów czy wzmianka o
trzytygodniowym embrionie nie dałyby nam do myślenia, a tym samym nie stałaby się dla nich
bezpośrednim zagrożeniem. Oni o tym wiedzieli. Czy nie mam racji? Otóż tylko dwóch ludzi
na świecie zna treść tej analizy. Tylko ty i ja. Nie możesz temu zaprzeczyć, prawda?
- Tak, to prawda. - Tanomogi zbladł. Spuścił oczy i chwilę siedział bez ruchu.
- Oczywiście, że nie możesz zaprzeczyć. To jest fakt.
- Jaki fakt?
Powoli zwróciłem się w stronę Tanomogiego i wyprostowanym palcem dotknąłem jego czoła,
następnie akcentując każde słowo, jakbym je wyciskał z siebie, rzuciłem mu w twarz
oskarżenie:
- To ty jesteś przestępcą! To jest ten fakt!
Wbrew oczekiwaniom on ani nie zachwiał się z wrażenia, ani się nie zdenerwował. Nie mógł
jednak ukryć napięcia; patrząc mi prosto w oczy powiedział niespodziewanie spokojnie:
- Czy ja miałem powód?
- Jeśli założymy, że jesteś przestępcą, powód szybko się znajdzie. A może odbyło się to tak:
spotkaliśmy tego mężczyznę całkiem przypadkowo, lecz ty mogłeś wcześniej go namierzyć.
Tego dnia nie mieliśmy specjalnego celu, poza tym byliśmy już zmęczeni. Nic łatwiejszego niż
zaprowadzić mnie do tej kawiarni i skierować moją uwagę na mężczyznę, którego wcześniej
tam zwabiłeś przy współpracy z Kondo. Świetnie ci to poszło. Schwytałeś mnie w pułapkę po
to, żebym bał się policji, a jednocześnie udałeś, że współpracujesz ze mną w poszukiwaniu
przestępcy, by uniknąć moich podejrzeń. Sprytnie to sobie obmyśliłeś, ale sam się zdradziłeś
w najmniej spodziewanym miejscu. Zbytnio liczyłeś na brak motywu.
- A, jak sądzisz, co by się zdarzyło gdyby mi się udało i nie zostałbym wykryty?
- To oczywiste, nie wiesz? Gdy znalazłem się w sytuacji bez wyjścia, czekałeś tylko na
okazję, żeby ode mnie usłyszeć, że winna była kobieta, która popełniła samobójstwo, i wtedy
ogłosić fałszywą prognozę.
- Interesujące przypuszczenie. No więc co pan profesor zamierza zrobić, skoro doszedł już
do takiej konkluzji?
- Pozostaje mi przekazać moje spostrzeżenia i wnioski.
- Może pan? Bez wskazania motywu?
- Motywu?
- Motywu zbrodni, jak dotąd, nie wyjaśniono, jak myślę.
- A ja myślę, że powinieneś raczej spotkać się z adwokatem. W każdym razie musimy podjąć
kroki prawne, w końcu poddadzą cię badaniu za pomocą tej maszyny. Okaże się, że wywołałeś
nie byle jaką aferę. - Nagle opuściły mnie siły, opanowało uczucie bezradności, jakbym po sam
nos został zanurzony w parze. - I pomyśleć, że ty mogłeś coś takiego zrobić. Tyle nadziei w
tobie pokładałem. To niepojęte, że uczyniłeś coś takiego.
- Co Wada powiedziała, kiedy tutaj była?
- Wada? Nic szczególnego. Tak, wydawało mi się, że była bardzo zaniepokojona. Niestety, ją
również unieszczęśliwiłeś. Co się stało, to się nie odstanie.
Tanomogi westchnął i potrząsnął zdecydowanie głową.
- To był interesujący wywód, taki racjonalny. Tyle że popełnił pan błąd, jakże typowy dla
pana.
- Błąd?
- Może błąd to niewłaściwe słowo, nazwijmy to raczej słabym punktem...
- Nie wykręcaj się. Przecież i tak maszyna dokładnie wszystko zarejestrowała.
- To prawda. Każmy więc wydać werdykt, dobrze? - Tanomogi odwrócił się w stronę maszyny
i naciskając guzik powiedział do mikrofonu:
- Przygotować się do wydania werdyktu.
Zapaliło się zielone światło. To znak, że przygotowania zostały zakończone.
- Czy przedstawiony przed chwilą wywód jest błędny?
Zapaliło się czerwone światło sygnalizujące błąd. Tanomogi włączył głośnik i polecił:
- Podać błąd.
W oka mgnieniu maszyna odpowiedziała przez głośnik:
- Jest błąd w ustanowieniu pierwszej hipotezy. “Każdy, kto posiada informacje o kupowaniu i
sprzedawaniu ludzkich embrionów, przewidziałby, że sprawa wyjdzie na jaw podczas analizy
ciała zmarłego".
- Ależ to głos z telefonu! - krzyknąłem i niechcący chwyciłem Tanomogiego za ramię.
- Przecież to pański głos.
- Tak, rzeczywiście. Gdy wyposażaliśmy maszynę w głos, posłużyliśmy się po prostu moim
nagraniem. Nie było wątpliwości, to ten sam głos, który słyszałem przez telefon. To
oczywiste, że powinienem pamiętać o tym, że słyszałem swój głos. Ktoś wykorzystał maszynę i
skopiował mój głos. Krzyknąłem tryumfalnie, gdy chwyciłem za ramię Tanomogiego.
Ostatecznie to ja zdemaskowałem oszustwo. Tak, jesteś chytrym człowiekiem, Tanomogi.
Naprawdę chytrym. Ale nikt jeszcze nie wygrał, posługując się takimi sztuczkami.
Przestępstwo zawsze jest ukarane.
Tanomogi nie próbował oponować, odwrócił wzrok i w ogóle się nie poruszył. Stłumił oddech,
czekał, a w końcu rzekł cicho, jakby przepraszająco:
- Ale to nie jest dowód, prawda? Głos nie ma takich cech indywidualnych jak twarz
człowieka...
Coś mi stanęło w gardle, popłynęły łzy. Wyciągnąłem rękę, żeby je wytrzeć, wtedy Tanomogi
zrobił dwa lub trzy kroki, przechodząc na drugą stronę krzesła, jakby chciał oddalić się ode
mnie.
- I jak maszyna stwierdziła, całe pańskie rozumowanie oparte jest na jednym słabym punkcie,
a mianowicie na przekonaniu, że kupowanie i sprzedaż embrionów to wymysł mężczyzny.
Nawet bezbłędnie wywiedzione rozumowanie doktora upada, gdy się postawi znak zapytania
przy tym słabym punkcie. Oczywiście, ja też nie muszę znać szczegółów dotyczących handlu
płodami. Ponieważ nie mógłbym szukać rozwiązania w pobliżu miejsca zbrodni, pod nosem
policji, nie miałbym innego wyjścia, jak tylko pójść okrężną drogą i posłużyć się tą jedyną
wskazówką. Oczywiście, to tylko hipoteza. Jeśli przyjmiemy, że handel embrionami naprawdę
się odbywa, możemy uzyskać interesujące rezultaty, ale to by oznaczało założenie, że ja
jestem mordercą, nie sądzi pan? Zgodnie z biuletynem wydanym przez Ministerstwo Opieki
Społecznej ostatnio liczba zabiegów jest prawie taka sama jak liczba dzieci urodzonych, to
znaczy ponad dwa miliony rocznie. Gdybyśmy uznali, że kupowanie i sprzedawanie embrionów
jest prawdopodobne, to jest możliwe, że proceder ten uprawia duża organizacja. A jeśli tak,
to jest też możliwe, że człowiek, którego wybraliśmy do badań prognostycznych, był
związany z tą organizacją.
- To śmieszne. Historyjka, którą mógłby wymyślić z nudów ktoś nie mający nic do roboty.
Tanomogi przygryzł wargi i skinął potwierdzająco głową, wyjął z kieszeni fotografię o
rozmiarach karty do gry i cicho położył na krześle.
- Proszę tylko spojrzeć na to. Jest to zdjęcie psa wodnego. Prawdę mówiąc, byłem niedawno
w laboratorium brata Yamamoto. Wybrałem się po zezwolenie na zwiedzenie ich ośrodka i
wtedy otrzymałem to zdjęcie jako materiał informacyjny.
Na fotografii rzeczywiście znajdował się pies pływający w wodzie. Głowę miał zanurzoną,
przednie łapy podgięte, tylne wyciągnięte, a od szyi do grzbietu wznosił się strumyk
bąbelków powietrza.
- Kundel. Widać kilka ciemnych linii w okolicy zgrubienia szyi. Chyba tam są gruczoły. Jego
uszy wyglądają jakoś dziwnie, może dlatego, że to takie zdjęcie. Należy wspomnieć, że po
urodzeniu podobno je trochę przerabiają, jednak kształt pozostaje taki sam. Natomiast oczy
uległy przekształceniu. Wraz z modyfikacją płuc zaszły zmiany w wielu różnych gruczołach.
Podobno transformacja oczu jest nieunikniona z powodu atrofii gruczołów łzowych.
- Przecież to jest potworek operacyjnie powołany do życia!
- Wcale nie. Jeśli chodzi o zwierzęta, które mają skrzela tego samego kształtu, to
przychodzi mi na myśl, powiedzmy rekin. Czy może pan wyobrazić sobie krzyżówkę rekina i
psa? Ten pies powstał dzięki najnowszej technologii planowej ewolucji przy pomocy embrionu
umieszczonego poza macicą. Gdyby pan choćby raz to zobaczył na własne oczy!
- Rozumiem. Czy chcesz przez to powiedzieć, że handel embrionami jest prowadzony w celu
wyhodowania wodnych ludzi?
- Trzytygodniowy embrion nie ma nawet trzech centymetrów długości. Nie byłoby więc
najmniejszego sensu płacić siedem tysięcy jenów za coś takiego, a potem użyć to jako
pożywienie.
Odniosłem wrażenie, że to jakiś koszmar. Przez chwilę przyglądałem się fotografii i wtedy
wydało mi się, że ta utrwalona rzeczywistość po prostu nie jest rzeczywistością. Fałszem
wydało mi się nawet to, iż na zewnątrz mieszkają zwykli ludzie.
- ...I mówisz, że pozwolą mi zwiedzić?
- Tak, nie było to takie łatwe - odrzekł, pochylając się nieco do przodu. - Zgodzili się pod
warunkiem, że nikomu pan o tym nie powie.
- Ale to się nie trzyma kupy... Jeśli założymy, że handel embrionami jest faktem, to pewnie
główny księgowy został zamordowany dlatego, iż chciał się czegoś na ten temat dowiedzieć.
Jak to więc możliwe, by tak potężna organizacja mogła tak po prostu pozwolić nam na
zbliżenie.
- Właśnie, musi mieć własne powody.
- Powody? Tak, powody. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to na pewno nie uzyskalibyśmy zgody,
gdybyśmy mogli trafić tam na jakiś trop. Nawet nie warto tam iść, to po prostu próżny trud...
- Proszę pana... - zaczął niepewnie Tanomogi, przełykając ślinę - przeciwnie, sądzę, że byłaby
to ostatnia szansa.
- Chcesz powiedzieć, że laboratorium zostanie zamknięte?
- Nie mówię o zwiedzaniu, a o ostatniej szansie, jaka stoi przed panem.
- Co to znaczy?
- No dobrze, jeśli taka jest pana postawa, to zrezygnuję z całej tej sprawy, jednak...
Co to było? Pamiętam, że już przedtem słyszałem identyczny dialog. No tak, przecież to są
takie same słowa, jakie nie tak dawno wypowiedziała Wada Katsuko...
- Ten pies... czy ten pies potrafi łowić ryby?
W oczach Tanomogiego pojawił się błysk.
- Tak, łowi różnego rodzaju. Trenują go w tym celu. Gdybyśmy tam pojechali, mogliby
pozwolić nam obejrzeć taki trening.
- To dziwne, że na samą myśl o tym jesteś taki zadowolony. Przecież wybieramy się na
terytorium wroga.
- Ja? Jeśli wszystko pójdzie dobrze, może oczyszczę się z wszelkich podejrzeń.
- Czy pomyślałeś o tym, że możemy już nigdy tu nie wrócić?
Tanomogi roześmiał się.
- Rzeczywiście, wobec tego może powinniśmy zostawić listy pożegnalne...
22
- Tak czy owak, na dziś wystarczy... Jestem wystarczająco zmęczony - powiedziałem
znużonym głosem i uniosłem przyciśnięte do stołu palce, których czubki przez jakiś czas
pozostały spłaszczone i blade.
- Ale... - Tanomogi zaczął swym charakterystycznym, upartym tonem - pewnie jestem
natrętny, ale może jednak byłoby lepiej zakończyć tę sprawę dziś w nocy, skoro i tak to
trzeba zrobić?
- Jaką sprawę?
- To oczywiste, obejrzenie wodnych zwierząt.
- Nie żartuj, dochodzi jedenasta.
- Wiem. Czy jednak w tym wypadku czas nie odgrywa ważnej roli? Do posiedzenia komisji
programowej pozostały tylko trzy dni, a przecież powinniśmy jeszcze wcześniej przedstawić
Tomoyasu porządek obrad. W tej sytuacji mamy do dyspozycji tylko jutrzejszy dzień...
- Nie ma co się o tym rozwodzić, to oczywiste. Czy jednak nie sądzisz, że o tej godzinie
sprawimy im kłopot? A poza tym tam już nikogo nie ma.
- Są. Dyrektor, profesor Yamamoto specjalnie przełożył swój nocny dyżur na dziś.
- Dyrektor na nocnym dyżurze?
- Tak, podobnie jak w szpitalu. Zajmują się tam istotami żywymi. Zrozumie pan, gdy zobaczy,
że to raczej nocą mają najwięcej pracy.
- Słuchaj... - Zapaliłem papierosa, choć nie miałem na to wcale ochoty i oparłem się niedbale o
obrotowe krzesło. Chciałem chyba w ten sposób udowodnić Tanomogiemu, ale pewnie też i
sobie, że jestem jeszcze dość spokojny. - Prawdę mówiąc, myślę, że nie jesteś ze mną
szczery.
Tanomogi wysunął nieco górną wargę i cofnął podbródek. Najwyraźniej chciał mi coś
powiedzieć, ale zachował milczenie.
- Jest wiele spraw, o których chciałbym porozmawiać. Nie jestem zadowolony z rozwoju
wypadków nie tylko z punktu widzenia logiki, ale także i uczuć. Wybacz mi, ale muszę to
powiedzieć: jest mi bardzo nieprzyjemnie.
- Hm, chyba pana rozumiem.
- W takim razie pomówmy raczej o tym, co wiemy, i przestańmy się wzajemnie sprawdzać.
Znaleźliśmy się w ślepym zaułku i w dodatku jesteśmy związani czymś, o czym nie mamy
pojęcia. Ponieważ nie wiemy, co chce osiągnąć nasz przeciwnik, nie możemy mu się
przeciwstawić. Ktoś, kto mnie zniszczy, odniesie korzyść.
- Oczywiście, to dlatego, że ci ludzie obawiają się maszyny prognostycznej.
- Czy to możliwe? Przecież chyba niczego o mnie nie wiedzieli? Zabili kobietę i nie
pozostawili żadnego śladu. Nie mają już czego się bać.
- Jeśli nawet tak jest, nie możemy się wycofać. Po pierwsze, nie zgodzi się na to komisja,
która oczekuje ujawnienia prawdziwego przestępcy.
- Moglibyśmy spróbować ich oszukać przedstawiając analizę czynników osobowości zmarłego
księgowego.
- Nie jestem przekonany. Policja już wie, że działamy w tej sprawie. Przyjęła taktykę
oczekiwania, spodziewając się, że nie uda się nam odnaleźć prawdziwego przestępcy. Co
wtedy? Nasza sytuacja stanie się jeszcze trudniejsza, gdy na przykład podejrzenie padnie
na nas... Jest niedobrze, bardzo niedobrze...
- Przypuśćmy, że rzeczywiście jest tak, jak mówisz. Ale można też rozważyć rzecz
następującą. Oto organizacja, załóżmy, że taka istnieje, będzie nas szantażować, a
likwidując świadka postara się skierować na nas uwagę policji. W takiej sytuacji podejrzenie
na pewno padnie na nas. Chyba nie można tego wykluczyć...
- To nie są żarty. Właśnie tego rodzaju sposób rozumowania jest im na rękę. Tchórzliwi
zawsze wpadają w podobne pułapki. Słyszą, że na zewnątrz są wilki, i nie robią nic, mimo że
wiedzą, iż pozostając na miejscu umrą z głodu. I ostatecznie kończą jako zapomniani
więźniowie w jaskini. Nie, przepraszam, ta cała sytuacja okropnie mnie denerwuje.
- To i tak niczego nie zmieni. Dobrze wiem, czym jest tchórzostwo. Twoje słowa przywiodły
mi coś na myśl... Rzeczywiście, może poczulibyśmy się lepiej. A gdybyśmy sami poszli na
policję i opowiedzieli absolutnie wszystko?
Tanomogi podniósł wzrok i popatrzył na mnie w milczeniu, przygryzając wargę. Nie
wiedziałem, czy był zdumiony, czy zaskoczony.
- Śmiem twierdzić, że ktoś byłby tym zachwycony. Wielu naszych kolegów nie miałoby nic
przeciwko temu, żeby nas stąd wygonili i zamienili to miejsce w zwykły ośrodek zajmujący się
mózgiem elektronicznym wykonującym proste zlecenia. Ponieważ pan nie akceptuje faktu
istnienia handlu embrionami, więc myśli pan, że nawet schwytanie w pułapkę pańskiej żony
miało służyć odwróceniu uwagi. W rzeczywistości oni nie tylko nie ukrywają swego istnienia,
ale podkreślają je. - Lekko uderzając palcami o krawędź maszyny, nagle ściszył głos. - To
właśnie można traktować jako ostrzeżenie, że są gotowi użyć siły przeciw panu w każdym
momencie... Już zabito mężczyznę, zmarła też kobieta...
- Jak sądzisz - co powinniśmy zrobić?
W pewnym momencie, nie spostrzegłem w którym, zacząłem krążyć w wąskiej przestrzeni
między maszynami.
- Nie pozostało nam nic, jak dowiedzieć się, na czym polega ta pułapka. - Gdy nie
odpowiadałem, naciskał mnie dalej. - A gdybyśmy tak powierzyli maszynie uporządkowanie
naszej sytuacji?
- Tego już za wiele! - Nie byłem w stanie ukryć zaskoczenia, co mnie tym bardziej
zdenerwowało. Gdy się zastanowiłem, doszedłem do wniosku, że od pewnego czasu
spodziewałem się po nim tej propozycji. Spodziewałem się i jednocześnie chyba obawiałem.
- Dlaczego? Chyba nie chce pan przez to powiedzieć, że nie ufa maszynie?
- Maszyna działa zgodnie z programem i nie ma tu nic do rzeczy, czy jej ufam czy też nie...
- To znaczy?
- To znaczy, że nie jest to tego rzędu sprawa, żeby posługiwać się maszyną.
- To dziwne... Czy to znaczy, że pan przyznaje mi rację?
- Nie ma w tym nic dziwnego.
- Ale pan się waha. Czy może pan ufać maszynie, a jednocześnie nie ufać prognozie?
- Myśl, co chcesz.
- Tak nie można. W ten sposób otwarcie pan przyznał, że przywiązuje pan raczej wagę do
możliwości maszyny, a nie interesuje się treścią prognozy.
- Kto to powiedział?!
- Czy tak nie jest? Pan nie może się zdecydować nie dlatego, że nie wierzy, a raczej dlatego,
że nie chce wierzyć. W efekcie potwierdził pan to, co mają zwykle do powiedzenia
przeciwnicy maszyny prognostycznej, czyli ludzie, którzy nie chcą przyjąć do wiadomości
przewidywań na przyszłość. Okazuje się więc pan nieodpowiednim człowiekiem na stanowisko
kierownika odpowiedzialnego za laboratorium.
Nagle poczułem się śmiertelnie zmęczony, a mój gniew zmienił się w żal. Ze zmęczenia
poczerwieniała twarz.
- Tak, chyba jest tak, jak twierdzisz... Ludzie w twoim wieku bez wahania mówią tak okrutne
rzeczy...
- Dziwię się, że pan tak to odbiera. - Nagle ton jego głosu się zmienił, stał się ciepły i
przyjazny. - Pan powinien wiedzieć lepiej niż kto inny, że jestem bardzo szczery. Wiem, że
to nieprzyjemne. Mam niewyparzoną gębę.
- Nie chcę stąd odchodzić. Człowiek taki jak ja nie może funkcjonować z dala od tego, co
stworzył. Mimo to, jeśli sprawy wymkną się spod kontroli, zrezygnuję ze wszystkiego i skryję
się w jakimś zakątku. Przecież nie ma chyba innego wyjścia, czyż nie? To zabawne, że
inżynier prognostyk nie chce znać prognozy. Ale ja nie chcę radzić się maszyny i pytać jej,
jak mam postępować.
- Pan jest zmęczony.
- Jesteś chytry, wiesz o tym.
- Dlaczego?
- A dlatego, że nie jesteś do końca szczery.
- Jeśli nie powie pan konkretnie, w jakim punkcie, to... - zaczął Tanomogi zaczepnie.
- Masz w zasadzie rację, że trzeba zebrać wszystkie siły, by wykryć pułapkę. Ciekaw jestem,
czy oglądanie wodnych ssaków jest tak pilnie potrzebne... Och, nie, bez pytania dobrze wiem,
że tak myślisz. Przecież zmarnowałeś pół dnia w tym laboratorium, a teraz, o tak późnej
porze, chcesz za wszelką cenę mnie tam zaciągnąć... To rozumiem... Nawet nie starasz się
wyjaśnić powodu tego działania. Twierdzisz, że handel embrionami jest faktem i że w
laboratorium, prowadząc badania nad rozwojem embrionów poza macicą matki, możemy
znaleźć pewne dane pozwalające rozwiązać problem, ale ja nie mogę w to uwierzyć. Jak
mówisz, do posiedzenia komisji pozostały tylko trzy dni. Nie mam pewności, czy jeżdżenie i
oglądanie wodnych psów lub myszy nie byłoby zwykłą stratą cennego czasu. Natomiast wiem
na pewno, że nadal coś ukrywasz.
- Za wiele pan sobie wyobraża. - Tanomogi uśmiechnął się z lekka zawstydzony, może dlatego,
że ton mego głosu był łagodny.
- Po prostu uważam, że aby ustalić jasny plan działania, musimy koniecznie zacząć od
stwierdzenia, czy rzeczywiście istnieje handel embrionami. Nie mam jednak odwagi pana do
tego zmuszać. Zdaję sobie sprawę, że to szalony pomysł. Wiem, że nikt nie lubi wyobrażać
sobie czegoś, co przekracza granice jego wyobraźni. Ale gdyby pan rzeczywiście choć raz
obejrzał laboratorium, to niewątpliwie uwierzyłby pan w możliwość istnienia handlu
embrionami. Jestem o tym przekonany i dlatego mogę uznać to za niezbity fakt.
- Mam wątpliwości co do tego, czy warto tam jechać jedynie w tej sprawie. Skoro uważasz,
że można przyjąć linię postępowania, posługując się tą hipotezą, to dlaczego nie mielibyśmy
zacząć działać bez składania wizyty w laboratorium?
- Ale czy może pan potraktować sprawę poważnie, mimo że nawet w to pan nie wierzy?
- Postaram się uwierzyć.
- Nie, wciąż pan nie daje wiary. Nie można tak łatwo uwierzyć.
- Powstrzymałem wymuszony mimo woli uśmiech. - O, pan się śmieje, a jest to dowód, że pan
nie przyjmuje tego do wiadomości.
- To głupota.
- Gdyby pan choć trochę uwierzył, nie mógłby się śmiać. Proszę tylko pomyśleć o możliwości
wyhodowania kilku milionów wodnych ludzi rok po roku.
- W tym, co mówisz, jest zbyt wiele niejasności.
- W tej sytuacji każda możliwość wydaje się nierealna. W takich warunkach w ogóle nie
można ustalić żadnej taktyki.
- Wiem, wiem. Wobec tego niech tak będzie. Przyjmijmy, że co roku powołuje się do życia
kilka milionów wodnych ludzi...
- A wśród nich znajduje się pański syn...
Roześmiałem się. Wydałem z siebie suchy, chrypiący głos, ale jednak był to śmiech.
Rzeczywiście, czy mogłem zareagować inaczej, niż tylko się roześmiać... Z głębi mojej
świadomości - jakby trzepocąc nogami i rękami - wypłynęła na powierzchnię rozmowa, którą
odbyłem z żoną przed kilku dniami i do której wówczas nie przywiązywałem prawie żadnej
wagi. Tak, to było chyba nocą w czasie poprzednich obrad komisji. Po powrocie siedziałem na
poduszce ze skrzyżowanymi nogami, mieszając w szklance whisky z wodą, a żona stała obok
mnie i za wszelką cenę starała się zwrócić na siebie moją uwagę. Mówiła coś. Nie wiadomo
dlaczego, ale zrobiło mi się jakoś bardzo nieprzyjemnie. Nie tylko z powodu trudności, jakie
czyniła komisja. Byłem poirytowany i zmęczony i nawet bym nie spojrzał na żonę, gdyby ona
nie starała się z takim uporem ze mną rozmawiać. Drażniła mnie sama obecność żony, czułem
się tak, jakby mnie za coś atakowała. Dlaczego nie pójdziesz i nie kupisz? - odpowiedziałem.
Spojrzałem z ukosa na katalog urządzeń elektrycznych, który wygładzała palcami w miejscu
zagięcia, i znów zwróciłem usta w stronę szklanki. - Kupić, co kupić? - Chyba chodzi ci o
urządzenie klimatyzacyjne do pokoju? - No nie, jesteś niemożliwy... To prawda, nie słuchałem
uważnie tego, o czym mówiła. W świetle wyraźnie bielały jej cienkie włosy spadające na czoło
i tak wiele zdawały się mówić o upływie czasu. Chwilę przedtem opowiadała o dziecku.
Była to kontynuacja tematu z poprzedniej nocy. Żona wybrała się w sprawie ciąży do lekarza,
potem rozmawialiśmy o tym, czy ciążę należy usunąć, czy nie. Gdyby nawet nie o to chodziło,
to i tak mówiłaby o ciąży, ponieważ kobiety podobno lubią ten temat. Niedawno,
przypadkowo, wspomniała coś o tym również Wada Katsuko. Oczywiście, gdy teraz o tym
pomyślałem, zacząłem mieć poważne wątpliwości, czy był to czysty przypadek, czy też nie...
Tak czy owak nie było powodu, żebym mógł inaczej odpowiedzieć na jej wątpliwości. Chodziło
o fizyczną budowę żony, a mianowicie o naturalną skłonność do ciąży pozamacicznej. Nie
mieliśmy więc innego wyjścia, jak tylko sprawę powierzyć lekarzom i dlatego nasza dyskusja
na ten temat prowadziła donikąd. Żona chciała jednak o tym rozmawiać, nie wiedząc, że
zastanawianie się nad tym nie ma sensu. Nie powiem, żebym nie rozumiał jej uczuć, jednak
wydawało mi się głupotą dostosowywanie się do jej nastrojów. Nie myślałem o tym, że
chciałbym mieć jeszcze jedno dziecko, ani też, że nie chciałbym. Uważałem, że nie rodzimy
dzieci, a po prostu, że dzieci się rodzą.
Lekarz powiedział, że tym razem jest nadzieja na normalną ciążę, ale i tak byłoby
bezpieczniej ją usunąć. Posługiwanie się w tej sytuacji moralną oceną przy podejmowaniu
jakiejkolwiek decyzji byłoby fikcją. Trudno jest oddzielić aborcję od dzieciobójstwa, ale czy
łatwo znaleźć różnice między aborcją a antykoncepcją? Prawdą jest, że człowiek żyje dla
przyszłości, a zabójstwo jest złem, ponieważ odbiera człowiekowi przyszłość. Przyszłość jest
niczym innym niż projekcją czasu teraźniejszego. Kto mógłby przyjąć odpowiedzialność za
przyszłość czegoś, co nie ma nawet teraźniejszości. Czy mógłby odwrócić się od
rzeczywistości w imię odpowiedzialności?
- Mówisz, żebym się pozbyła?
- Nikt tego nie mówi. Przecież tłumaczę, że decyzję pozostawiam tobie.
- A ja pytam o twoje zdanie.
- Nie mam zdania. Jest mi wszystko jedno. - Jeśli taka kłótnia wydaje mi się idiotyczna, to
również unikanie sprzeczki jest niemądre. Bliscy sobie ludzie to po prostu tacy, którzy
bezsensownie zadają sobie rany. Wierzyłem jednak we własną logikę i lekceważyłem sprawę,
uważając że jest mi ona obojętna, niezależnie od tego, co zrobi żona. Nie ruszyłem się z
miejsca, podczas gdy żona nagle wyszła, zgniatając w dłoni katalog; po prostu powoli wypiłem
drugą whisky, a już w następnej chwili byłem w stanie zapomnieć o wszystkim.
Wystarczyło to jedno zdanie Tanomogiego mówiące o tym, że moje dziecko może teraz
stawać się wodnym stworzeniem, i od razu cała moja pewność siebie wzięła w łeb. Moje
dziecko, które nie powinno się urodzić, wpatruje się teraz we mnie z mrocznych głębin
wody... Te ciemne pęknięcie u nasady brody to będą skrzela... uszy pozostaną normalne, lecz
w powiekach pojawią się pewne zniekształcenia... białe kończyny pląsające w ciemnej wodzie...
moje dziecko, które nie powinno się urodzić... moje dziecko przekształcone w chwili, gdy
siedziałem w kucki na łóżku odczuwając satysfakcję z tego, że zraniłem żonę i siebie podczas
kłótni... Leniwe samozakłamanie i to głupie zadufanie teraz obróciło się przeciwko mnie... W
ten sposób wzajemne zadawanie sobie ran okazało się całkowicie jednostronne. Żona okrutnie
mnie biczowała za pomocą tego potworka, którym się staje nasze dziecko, urodzone wbrew
naszej woli. Im mocniej chciałem się przed ciosami chronić, tym bardziej czułem się
poraniony, im bardziej chciałem uciec, tym wyraźniej widziałem otwarte szeroko oczy głębin
wody czekające na mnie po drugiej stronie.
Poczułem się nieswojo i przestałem się śmiać.
- To nic nie pomoże... - powiedział Tanomogi, jakby ogłaszał wyrok. - Nadal chciałbym, żeby
pan obejrzał laboratorium, bo inaczej...
- Już dobrze. Dzięki tobie w zasadzie wiem, co należy robić...
- Co więc chce pan robić?
- Powiem po tym, jak obejrzymy to, co jest do oglądania.
Tanomogi odetchnął z ulgą, poszukał po omacku ołówka wetkniętego do kieszeni na piersi i
przystąpił do wyłączenia maszyny.
- Zobacz, maszyna chyba wszystko to nagrywała?
- Nie powiedział pan, żeby wyłączyć... - Otworzył okienko, pokazał licznik rejestrujący czas i
powiedział żartobliwie: - Zostawimy to zamiast naszego testamentu, na wszelki wypadek.
Pokój wypełnił cichy łagodny pomruk. Maszyna wydała mi się inna niż zawsze. Miałem
wrażenie, że tuż za nią droga do przyszłości otwarła przede mną swą złowieszczą paszczę. I
nagle przyszłość przestała być tylko odbitką światłodrukową, a stała się rozszalałą bestią,
mającą własną wolę niezależną od współczesności.
KARTA PROGRAMOWA NR 2
Programowanie jest po prostu operacją redukcji rzeczywistości jakościowej w ilościową.
23
Na zewnątrz panowała cisza i duchota. Pot wypływał spomiędzy palców, jakbym przed chwilą
miał na rękach wyparzone rękawice. Nie było widać gwiazd, tylko księżyc okolony czerwoną
zorzą ukazywał podbrzusze przez chmury. Schodząc na dół, zatrzymaliśmy się w pokoju
straży, skąd Tanomogi gdzieś zatelefonował. Strażnik zachowywał się tak, jakby nas
oczekiwał. Chętnie przyniósł nam po puszce soku. Udawanie, że niczego nie zauważam, nie
sprawiło mi przyjemności.
- Skontaktowałeś się? - zapytałem zgadując, do kogo dzwonił.
- Tak, skontaktowałem się - odpowiedział z uśmiechem na twarzy i szybko wyszedł, a ja za
nim.
Milczeliśmy. Nie zauważyłem, żeby ktoś nas śledził. Wyszliśmy na główną ulicę i wzięliśmy
taksówkę. Wyjąłem chusteczkę, lecz nie zdążyłem wytrzeć kropli potu, która w końcu spadła
z nosa.
- Od Tsukiji, przez Harumi, potem na most prowadzący na teren dwunastej działki zasypanej
zatoki... Rozumie pan? Most nazywa się chyba Yoroi... Stamtąd już niedaleko... - Tanomagi
objaśnił taksówkarzowi trasę.
Kierowca, mężczyzna w średnim wieku, pod służbową czapką miał zawiązany ręczniczek
chroniący twarz przed spływającym potem. Odwrócił głowę do tyłu i spojrzał na nas
podejrzliwie, lecz nic nie powiedział, tylko nacisnął pedał gazu. Mijaliśmy drewniane domy,
zastygłe i skulone w upale, widoczne przez szyby taksówki. Było coraz duszniej, po godzinie
jazdy minęliśmy Harumi, przed nami roztoczył się zdziczały i ziejący grozą widok, obok przy
szerokiej drodze ciągnęły się betonowe mury. W tym czasie wymienialiśmy poglądy bez ładu i
składu, narzekaliśmy też na powtarzające się od kilku lat anomalie pogody, na wysokie
przypływy bez wiadomej przyczyny lub zbyt częste lekkie trzęsienia ziemi. Wydało mi się
też, że zdrzemnąłem się na kilkanaście minut.
W końcu w lepkim wietrze od morza ukazał się błyszczący zielenią most Yoroi. W przesadnym
przytłaczającym pejzaż oświetleniu, wyczuwałem coś mocno niepokojącego. W momencie, w
którym minęliśmy most, rozległ się cichy i krótki odgłos syreny. Był to chyba sygnał
ogłaszający godzinę zero.
Przy drodze stał samochód w kształcie pudła. Pochylony nad silnikiem mężczyzna naprawiał w
nim coś w świetle latarki. Tanomogi zatrzymał taksówkę i zapłacił.
- To tam - powiedział i podszedł do samochodu przy drodze.
Mężczyzna z latarką od razu wyprostował się i ukłonił grzecznie.
Przesiedliśmy się do czekającego na nas samochodu, jechaliśmy jeszcze ze dwadzieścia
minut szeroką drogą, ale wyjątkowo krętą i niebezpieczną. W końcu straciłem poczucie
kierunku, ponieważ minęliśmy trzy mosty i być może nie jechaliśmy już w stronę dwunastego
kwartału zasypanego morza. Nie próbowałem nawet zapytać, ponieważ zakładałem, że i tak
nie uzyskam odpowiedzi. Zresztą, pomyślałem, potem mogą mi wskazać to miejsce na mapie.
Zupełnie niespodziewanie dotarliśmy do celu. Ukazało się jakieś opustoszałe miasteczko, w
którym znajdowały się same magazyny. Zatrzymaliśmy się pod parterowym budynkiem,
otoczonym zwykłym betonowym murem, w miejscu, w którym droga opadała ku morzu. Przy
wejściu z boku wisiała ledwie widoczna drewniana tabliczka z napisem “Instytut Yamamoto".
Na podwórku stały puste, wypłowiałe od słońca i deszczu metalowe pojemniki. Szybko
podniosłem głowę, lecz niestety nic nie dostrzegłem, ponieważ księżyc skrył się za chmurą.
Nawet gdyby się pokazał, nie ułatwiałoby to rozpoznania terenu. Tutaj morskie wybrzeże
otwarte było na wszystkie strony świata z wyjątkiem północy.
Powitał nas sam Yamamoto. Okazał się masywnie zbudowanym mężczyzną o bladej i jakby
brudnej twarzy. Trzymając wizytówkę między tłustymi palcami o głęboko wyciętych, krótkich
paznokciach, powiedział dobrze modulowanym, mocnym głosem: - Mój młodszy brat wiele panu
zawdzięcza. Słuchając go, przypomniałem sobie, że jego brat jest odpowiedzialny za
diagnostykę elektroniczną w Centralnym Szpitalu Ubezpieczeń, i nie mogłem oprzeć się
wrażeniu, że to powiązanie jest dającym do myślenia sygnałem. Poczułem się jak człowiek
cierpiący na amnezję, który został pozbawiony punktu odniesienia. Wyobraziłem sobie, że
odtąd wszystko jest niepewne, enigmatyczne. Starając się ukryć swój niepokój,
odpowiedziałem na jego pozdrowienie nieco obcesowo.
- Faktycznie, bardzo pan podobny.
- Nie, choć mówi się że jesteśmy braćmi, ale naprawdę on jest tylko szwagrem.
Yamamoto roześmiał się wesoło i ruszył przodem. Tutaj obowiązywały białe płaszcze i sandały,
ale jego płaszcz był już mocno pobrudzony, ponieważ Yamamoto pracował z żywymi
stworzeniami. Ręce zwisały mu ociężale po bokach. W odróżnieniu od nas, zajmujących się
niewidocznymi abstrakcyjnymi sprawami, on miał tutaj do czynienia z żywymi, delikatnymi
istotami. Zastanawiałem się, czy jego grube palce nadają się do tego rodzaju pracy. Może
wbrew pozorom takie końce palców są naprawdę zręczne.
Wnętrze budynku wyglądało żałośnie, odrapane ściany przypominały starą szkołę. W końcu
korytarza znajdowała się jednak winda. Wsiedliśmy, a kiedy Yamamoto nacisnął guzik, nagle
ruszyła w dół. Gdybym się wcześniej zastanowił, to przecież bym wiedział, że w parterowym
budynku winda może jechać tylko w dół. Z przyzwyczajenia oczekiwałem ruchu w górę, więc
zdziwiłem się, gdy stało się inaczej, i krzyknąłem ze zdumienia. Yamamoto roześmiał się,
jakby tylko na efekt czekał. Śmiał się jakoś tak niewinnie, jakby zapomniał, że znalazłem się
tutaj w sytuacji nadzwyczajnej, a nie mówiąc o tym, że był środek nocy. Zupełnie nie wyglądał
na osobę, która mogłaby brać udział w konspiracji. Mój gniew i zdecydowana wola ujawnienia
tajemnic laboratorium przerodziła się w oczekiwanie na coś niewiadomego. Stałem więc
pochylony, o nic nie pytając.
Winda opuszczała się powoli, ale zeszła chyba na głębokość jakichś trzech zwykłych pięter.
Na dole obok windy ciągnął się długi korytarz z kilkoma parami drzwi. Gdyby nie panująca tu
chłodna wilgoć, korytarz nie różniłby się wyglądem od innych instytutów badawczych.
Skręciliśmy w prawo i zostaliśmy wprowadzeni do pomieszczenia znajdującego się naprzeciw.
Ujrzeliśmy zaskakujący widok. Stały tam akwaria i układanki z brudnych brył lodu. Połączone
ze sobą małe i duże kadzie były poprzedzielane wymyślnie splątanymi rurami, bańkami i
licznikami. Metalowe pomosty służące pracującym tam ludziom do przechodzenia, ciągnęły się
we wszystkich kierunkach, w niektórych miejscach nawet na poziomie trzech pięter.
Przypominało to maszynownię na statku. Wilgotne, pokryte zieloną farbą ściany wypełniał
ożywiony, niemal oblepiający szum przerywany trzaskiem. W nozdrza biła woń na wpół
wyschłej plaży sąsiadującej z morską płycizną... Często śniło mi się coś podobnego przed
zachorowaniem na grypę.
Stojący na pomoście mężczyzna w białym fartuchu odczytał kolejno dane z liczników, zapisał
je w notesie i odszedł, głośno stukając sandałami. Gdy weszliśmy, nawet nie obejrzał się w
naszą stronę. Dopiero gdy Yamamoto zwrócił się do niego po nazwisku mówiąc “Harada- kun",
ujrzałem, ku mojemu zaskoczeniu, miłą, uśmiechniętą twarz.
- Harada- kun, może byś potem otworzył trzecią wylęgarnię. - Głęboki głos Yamamoto
rozniósł się pobrzmiewającym echem.
- Już przygotowałem.
Yamamoto skinął głową i rozejrzał się.
- Wobec tego pójdziemy. Najpierw może do mojego pokoju... - Ruszył w stronę środkowego
pomostu.
- Proszę spojrzeć. - Tanomogi trącił mnie łokciem, kierując moją uwagę na stojące po obu
stronach pojemniki z wodą. Nie musiał nic mówić; gdy tylko tu weszliśmy, wpatrywałem się w
nie ze zdumieniem.
W pierwszym pojemniku znajdowała się parka dużych szczurów wodnych. Gdyby nie jasne,
brzoskwiniowe szparki w grubej sierści przy karku, otwierające się i zamykające, gdyby nie
mała pierś i beczułkowaty korpus, to niczym by się nie różniły od zwykłych szczurów. W
wodzie poruszały się wyjątkowo zwinnie, nie tylko przebierały łapkami jak pływające psy, lecz
także potrafiły posługiwać się całym ciałem, sprężać się i rozprężać, krążyć żywo i
gwałtownie się obracając, zupełnie jak krewetki. Nie straciły jednak chyba cech gryzoni - gdy
jeden wypłynął na powierzchnię wody, od razu chwycił pływający tam kawałek drewna,
rozgryzł na strzępy i powoli zanurzył się na dno.
Następny szczur nagle ruszył w moją stronę, lecz nim uderzył o ściankę pojemnika, z
wdziękiem obrócił się i wpatrywał się we mnie bez zmrużenia dużych okrągłych oczu,
trzepocząc czerwonym językiem w na wpół otwartym pyszczku.
W następnych zbiornikach również znajdowały się szczury. W czwartym natomiast króliki. W
odróżnieniu od szczurów, króliki wyglądały bardzo źle, wprost żałośnie, nie miały sił się
ruszać, zwinięte niemal w kłębki z sierścią przylepioną do skóry unosiły się blisko dna
pojemnika jak worki.
- Trawożerne nie przystosowują się dobrze. Przypuszczam, że ich sposób asymilacji energii
jest zbyt odmienny. Pierwszemu pokoleniu jakoś udaje się przeżyć, lecz następnym nie -
powiedział Yamamoto, uderzając palcami o zbiornik.
Poprowadził nas na metalowe schody w prawo do pokoju podobnego do pudełka wiszącego pod
sufitem. Tuż przed wejściem mimo woli obejrzałem się i zobaczyłem wielkie zwierzę
połyskujące czernią w pojemniku wielkości samochodu ciężarowego, znajdującym się daleko
na końcu sali. Nagle zwierzę wypłynęło na powierzchnię wody, rozkołysanej niczym galareta, i
ryknęło smętnym, chrypiącym głosem. Była to krowa.
- Zdumiewające, prawda? - Yamamoto uśmiechając się zamknął drzwi. - Jeśli się nie pożałuje
paszy, nawet trawożerne jakoś dają się tu wyhodować. Krowa daje mięso i mleko, można mieć
nawet niezłe zyski, jeśli wyprodukuje się dostatecznie dużo paszy. Żyje w wodzie, trudno
więc posługiwać się dojarkami. Jak na razie używamy małych pompek próżniowych, lecz nie
powiem, żeby to było idealne rozwiązanie. - Wziął do ręki ceramiczny dzbanek i nalał do
kubka. Było to mleko. - Proszę spróbować. Świeżo wydojone, prosto od krowy. Prawie w ogóle
nie różni się od lądowego. Po analizie okazało się, że trochę nieco więcej w nim soli. Po prostu
w czasie dojenia dostaje się do mleka trochę wody morskiej. No, w każdym razie jego zaletą
jest to, że jest świeże.
Szybko wypiłem, żeby go nie urazić, Wydało mi się nawet smaczniejsze od tego, które piję w
domu. Zachęcony, usiadłem na krześle. Tak, poczęstunek miał wywołać wrażenie, że to
spotkanie towarzyskie. Jeśli to było wyreżyserowane, znaczyłoby, że mój gospodarz jest
twardą sztuką.
- Pan na pewno jest zmęczony o tej porze... My jesteśmy przyzwyczajeni - powiedział
Yamamoto, splatając swe grube palce na piersi. Siedział plecami do ściany, przy której stały
obok siebie mikroskopy i inne instrumenty służące do eksperymentów chemicznych. Na
każdym palcu Yamamoto rosło po dziesięć sterczących włosów, przypominających zgrzebła do
czyszczenia zwierząt. Z tyłu za nim było widać wysoki regał i część łóżka ukrytego za
parawanem.
- Nie, my też często siedzimy w pracy do późna.
- Wyobrażam sobie, że pan pracuje nawet do rana... Jeśli chodzi o mnie, to nie tyle jestem
zajęty, co raczej uwiązany charakterem pracy, dla której nie ma różnicy między dniem i
nocą. To jest przeznaczenie. Stworzenia mięsożerne są aktywne nocą, jeżeli udaje się je
oszukać sztucznym światłem. To bardzo dobrze, ale na przykład tresura psów winna odbywać
się na zewnątrz, lecz nie można tego robić w południe. Po prostu boimy się niezdrowej
ciekawości.
- Boi się pan?
- Oczywiście - ciepło zaśmiał się Yamamoto. - Jeśli wystarczy czasu, to pokażemy panu
później... Tymczasem może jeszcze mleka? A może ty też się napijesz, Tanomogi-kun?
Zaskoczony spojrzałem na Tanomogiego. Nawet przy całej sympatyczności Yamamoto, ta
poufałość byłaby nie do przyjęcia dla ludzi, którzy się spotkali kilka razy. Lecz on nawet nie
próbował ukryć, że czuł się tu jak u siebie w domu. Teraz, jakby kontynuując, powiedział:
- Słusznie, nie ma powodu martwić się pasteryzacją. Nawet w tej części Zatoki Tokijskiej
woda jest czysta. Jest dokładnie przefiltrowana i sztucznie przetworzona.
- Dobrze. Teraz pokażę panu model budynku. - Yamamoto wstał i zdjął pokrywę ze stolika
obok regału. Od razu wzniósł się tuman kurzu. - Przepraszam, ale tu nie jest zbyt czysto.
Proszę spojrzeć. To przekrój części instytutu. Nad nim, aż dotąd, jest wszędzie morze, do
powierzchni pozostaje około dziesięciu metrów. Wodę dostarcza się tu rurociągiem. W
urządzeniu filtrującym wykorzystano naturalne ciśnienie. Wydajność wynosi osiem tysięcy
kilolitrów na minutę; ponadto są dwa filtry zapasowe na dwa tysiące kilolitrów, dlatego
słodkiej wody mamy dosyć. Lecz zbyt doskonałe filtrowanie burzy naturalną równowagę i
może dlatego nie służy dobrze rozwojowi hodowli. Następuje zwłaszcza zmniejszenie
zdolności trawiennych i wzrost chorób alergicznych. Dlatego w tym zbiorniku mieszamy wodę
z materią organiczną i nieorganiczną, aby otrzymać wodę zbliżoną jakościowo do morskiej.
Możemy wytworzyć tu każdą odmianę: wodę Morza Czerwonego, z Antarktydy lub z głębin
Morza Japońskiego. Teraz prowadzimy badania dotyczące najodpowiedniejszego składu wody
morskiej do hodowli świń.
- Dlatego można tutaj spokojnie zjeść saskimi z wieprzowiny.
- To prawda. To nasza specjalność. Osoby nie przyzwyczajone jednak nie przepadają za
tym... Gdy ktoś się przyzwyczai, nie może obejść się bez tego przysmaku. Jest smaczniejsza
od wołowiny.
- A pan? Spróbuje pan?
- Nie, na razie dziękuję - odrzekłem ze złością, ponieważ potraktował mnie, jakbym był
kumplem Tanomogiego. - Wolałbym, żebyśmy przystąpili do głównego tematu... - Zdałem sobie
sprawę, że wyraziłem się niezbyt zręcznie, ale nie mogłem się wycofać, więc kontynuowałem,
nawet nie przeczuwając, jakie będą rezultaty. - Tak, przykro mi, że nagle wtargnęliśmy
tutaj. Pan wie od Tanomogiego, po co tu jesteśmy, prawda?
- Nie bardzo, słyszałem że w celach badawczych... Ale proszę się nie martwić. Gdy się
prowadzi życie w separacji od normalnego, zewnętrznego świata, jest bardzo przyjemnie
porozmawiać z kimś takim jak pan... W każdym razie bardzo trudno dostać pozwolenie,
rzadko więc mam okazję spotykać się z ludźmi, chociaż właściwie znajdujemy się w samym
środku Tokio.
- Mówiąc “pozwolenie" ma pan na myśli zgodę na wyjście stąd?
- Nie, chodzi o pozwolenie na przyjęcie gości z zewnątrz.
- Czy to znaczy, że ten instytut należy do jakiegoś urzędu państwowego?
- Nic podobnego! Z urzędami to tak jak u pana, trudno byłoby dochować tego rodzaju
tajemnic, a poza tym wszystko stałoby się bardziej kłopotliwe. - Wzniósł rękę, jakby chciał
mnie powstrzymać od dalszych słów.
- Nie, na to nie mogę odpowiedzieć. Prawdę mówiąc, dla mnie również nie jest jasne, kto
sprawuje tutaj kierownictwo, nie znam też jego charakteru... Ale niewątpliwie, dysponuje ono
dużą siłą... Przeczuwam, że ma w swoim władaniu całą Japonię. Nie przyszło mi do głowy
sprawdzanie tego, ponieważ ufam mu bezgranicznie.
- A ty coś o tym wiesz? - znienacka zapytałem Tanomogiego z wielką siłą w głosie.
- Kto, ja? To absurd! - Tanomogi potrząsnął głową i uniósł brwi ze zdziwieniem, lecz w jego
głosie nie wyczułem najmniejszego wahania.
- W jaki sposób uzyskałeś pozwolenie na moją wizytę?
- Za moim pośrednictwem, oczywiście. - Yamamoto jakby się cieszył, że rozmowa potoczyła
się w tym kierunku. Śmiał się, szczerząc zepsute zęby. - Jestem tu zarządzającym, ale ja
też tego nie rozumiem, trudno więc wymagać, żeby ktoś z zewnątrz pojął decyzję
kierownictwa. Tylko ja znam sposób kontaktowania się z nim, dlatego mogłem w pańskim
imieniu przekazać mu prośbę.
- Rozumiem. - Skorzystałem z okazji, czując, że teraz miałem w ręku kartę atutową.
- Oznaczałoby to, że kolega Tanomogi też kiedyś po raz pierwszy dowiedział się o istnieniu
tego instytutu, musiał więc otrzymać pozwolenie odwiedzenia go na czyjś wniosek, prawda?...
W przeciwnym razie pańskie wyjaśnienie nie miałoby sensu...
- Oczywiście - wtrącił Yamamoto, powstrzymując Tanomogiego przed wypowiedzeniem
czegoś niewłaściwego. - Proszę pozwolić, że objaśnię tę kwestię w kilku słowach. Powiem tyle,
ile trzeba wiedzieć. Dobro tego instytutu wymaga zachowania tajemnicy, o tym już panu
mówiłem; ta zasada obowiązuje zarówno gościa, jak i pracownika, każdy musi dotrzymać
absolutnej tajemnicy. Oczywiście, nie ma tutaj ustaleń prawnych ani też nie składa się
pisemnej przysięgi potwierdzonej pieczęcią i nie ma też formalnych ograniczeń. Tym
ściślejsza jest kontrola. Pokazujemy tylko tym, którzy na pewno tajemnicy dotrzymają. I
mamy szczęście - prawie nikt dotąd nie złamał przyrzeczenia.
- Prawie nikt? To znaczy, iż ktoś okazał się niegodny zaufania?
- Hm, kto to mógł być... Biorąc pod uwagę fakt, że praca tego instytutu ani razu nawet nie
stała się przedmiotem plotek, może należałoby raczej powiedzieć, że nikt nie zdradził
tajemnicy. Obiło mi się o uszy jedynie, że któryś z pracowników, człowiek niskiej kultury,
mógł po pijanemu coś niepotrzebnie powiedzieć. Został za to bardzo surowo ukarany...
- Zlikwidowany?
- Nic podobnego. Nauka poczyniła postępy, nie trzeba zabijać. Jest wiele innych metod,
można na przykład spowodować utratę pamięci.
Zagrałem właściwą kartą. Yamamoto nie zmienił dotychczasowego łagodnego wyrazu twarzy, a
jego głos zachował służbowy ton, natomiast Tanomogi nie zdając sobie z tego sprawy,
nerwowo stukał palcami o krawędź stołu. Ten przyspieszony rytm świadczył, że w naszej
rozmowie zbliżamy się do sedna całej sprawy.
- Jednak nie można mieć całkowitej pewności, że ciała zmarłych nic nie powiedzą, dopóki nie
poćwiartuje się ich na drobne kawałki...
Wyraźnie rozbawiony Yamamoto wybuchnął śmiechem, aż ramiona mu się zatrzęsły.
- To możliwe. Byłoby to dla nas bardzo kłopotliwe, gdyby do tego doszło.
- Ale ja tu czegoś nie rozumiem. Skoro tak się boicie, żeby świat się o was nie dowiedział, to
nie powinniście w ogóle dawać mi pozwolenia. Można jeszcze zrozumieć, gdy ktoś bardzo
gorąco o to prosi, ale w tym wypadku? Czy jednak nie zastawiacie na mnie pułapki, wmuszając
we mnie pozwolenie bez mojej woli, i sugerujecie, że mogę zginąć, jeśli coś powiem - Przy
tym do niczego nie służy taka wiedza, której nie można nikomu przekazać. Czy nie chodzi tu o
to, żeby mnie w ten sposób dręczyć?
- To przesada, nie ma żadnych przeszkód, żeby znający tajemnicę dyskutowali ze sobą tyle,
ile chcą - powiedział Tanomogi.
- Tak jest - podjął temat Yamamoto. - W zasadzie prośbę o pozwolenie na zwiedzanie
załatwia jakaś trzecia osoba, dzięki temu poszerzamy krąg ludzi wykazujących zrozumienie
dla naszych idei, a zachowanie tajemnicy nie jest z tym sprzeczne. Pogłoski czy tak zwana
opinia publiczna, czyli głosy anonimowej większości są czymś zupełnie innym niż oceny
indywidualnych specjalistów rozumiejących istotę rzeczy.
- Co rozumiejących?
- To właśnie powód, dla którego teraz chcę panu coś pokazać. Yamamoto energicznie powstał,
radośnie przymrużył opuchnięte powieki i powtórzył ruch wycierania dłoni o kołnierzyk.
- Pragnąłbym, żeby pan się zainteresował tym z punktu widzenia intelektualnego a nie
faktograficznego. Rozpoczniemy więc od sali wczesnego rozwoju, ale przedtem przedstawię
krótką historię, by wyjaśnić, co stało się punktem wyjścia naszych badań...
- Proszę poczekać. Przedtem chciałbym coś wyjaśnić! - Również wstałem z krzesła, cofnąłem
się o krok i powoli opuszczając uniesioną rękę nad stół, mówiłem: - Kolego Tanomogi,
rozumiem, dlaczego złożyłeś prośbę w moim imieniu, ale dotąd nie wiem, kto taką prośbę
złożył w twoim imieniu. Jeśli uznamy, że zwiedzający stają się swego rodzaju towarzyszami,
to znaczy, że ja mam prawo o tobie wiedzieć również to samo co ty o Hanie, nie sądzisz?
Wobec tego kto i z jakiego powodu wyróżnił cię swoim wyborem?
- Dobrze, powiem. - Tanomogi wstał z miejsca z wątłym uśmiechem na twarzy. - Powiem, bo w
tej sytuacji już mogę to zrobić, ale byłoby mi bardzo przykro, gdyby się pan rozgniewał za
to, że dotąd pana nie poinformowałem.
- Nikt się nie będzie złościł. Chcę znać fakty. Yamamoto wtrącił się, jakby w niczym się nie
orientował.
- Rzeczywiście, fakty to coś takiego, co zawsze fascynuje. - W końcu w ten sposób zdjęto
ciężar z barków Tanomogiego.
- Co do faktów, była to Wada-kun - wyjawił Tanomagi oblizując wargi, jakby się zawstydził.
- Wada?
- Tak, zanim zgłosiła się do pana, przez pewien czas pracowała tutaj... - Yamamoto machał
ręką, jakby chciał wystąpić w roli pośrednika. - Była bardzo zdolną asystentką o
zdecydowanych poglądach, co rzadko zdarza się u kobiet... Nie lubiła jednak patrzeć na
krew, a to duża wada u pracownika tego instytutu. Dlatego zrezygnowała i przeniosła się do
pana; wtedy rekomendował ją mój młodszy brat z Centralnego Szpitala Ubezpieczeń.
- Tak, tak było, przypominam sobie.
Rozsypane ogniwa łańcucha nagle zaskakująco szybko i z łoskotem połączyły się w całość.
Choć moje podejrzenia się rozwiały, to jednak problem wcale nie przestał istnieć. Wyczułem
jakiś podstęp. Najważniejszy sztukmistrz, który tak się popisał, wcale się nie ujawnił. Mimo
podejrzeń poczułem się zafascynowany sposobem połączenia ogniw tego łańcucha. Nagle
przypadkowe, zdawałoby się, wątpliwości i powiązania między głównymi postaciami, okazały
się wyraziste i mocne. Skoro tak, to już do pewnego stopnia mogłem zrozumieć, dlaczego
mnie tutaj przyprowadzono. Naturalnie, pozostaje sprawa zaufania do Tanomogiego... No,
może nie do tego stopnia, co kiedyś, ale zaczęło mi się wydawać, że pojawiła się znów
możliwość obdarzenia go zaufaniem, wziąłem więc głęboki oddech, aż uniosły mi się ramiona, a
następnie wypuściłem powietrze powoli, żeby nie zauważyli.
24
- Pierwszym naszym tematem badawczym była metamorfoza insektów. Ma pan pewną wiedzę
z genetyki, prawda?
- Nie, jestem w tej dziedzinie zupełnym amatorem. Do tego stopnia, że zapomniałem, która
warstwa zarodkowa powstaje jako pierwsza, wewnętrzna czy zewnętrzna.
- Nieważne. Nawet łatwiej będzie mi wyjaśnić prostym językiem. - Yamamoto trzymał w
palcach nie zapalonego papierosa i uderzał nim o stół. Mówił skandując słowo po słowie, jakby
się upewniając, czy go rozumiem. - Oczywiście, nie zamierzaliśmy dokonywać metamorfozy
insektów. Naszym celem, mówiąc najprościej, była planowa przebudowa istot żywych. Tego
rodzaju działania dążące do poprawy gatunku już prowadzono w ograniczonym zakresie.
Byliśmy w stanie - zwłaszcza w odniesieniu do roślin - podwoić liczbę chromosomów. To było
możliwe. Natomiast w wypadku zwierząt nasze wysiłki nie doprowadziły dalej niż do czysto
eksperymentalnego etapu amelioracji gatunku. Chcieliśmy, aby amelioracja gatunków istot
żywych była naszą fundamentalną i dobrze zaplanowaną działalnością. Był to ambitny projekt.
Usiłujemy pokierować sztucznie ewolucją, przyspieszyć ją i nadać jej określony kierunek.
Jak pan wie, rozwój jednostki powtarza rozwój linii systemowej. Mówiąc ściślej, nie
powtarza identycznej formy, zachowuje jednak ścisły związek. Na wczesnym etapie rozwoju,
dzięki odpowiedniemu wysiłkowi, można wyrwać danego osobnika z właściwego mu systemu
genetycznego i wprowadzić w nowy. Jak dotąd, przy bardzo skromnych nakładach,
stworzyliśmy rozmaite, wręcz groteskowe odmiany, np. płotkę o dwu głowach, żabę o
pyszczku jaszczurki, lecz nie oznacza to, że nam się udało poprawić gatunek. Dziecko potrafi
zepsuć zegarek, lecz do zrobienia nowego konieczny jest wyspecjalizowany technik. Rozwój u
zwierząt kierowany jest dwu opozycyjnymi hormonami stymulującymi. Z jednej strony
pozytywna stymulacja pobudza dezintegrację, z drugiej zaś negatywna - hamuje rozpad. Gdy
plus jest silny, powstaje duża liczba małych, złączonych ze sobą komórek. Gdy minusy
zwyciężają, komórki powiększają się bez dyferencjacji. Złożony proces wzajemnego
oddziaływania staje się inherentnym prawem wzrostu w żywej istocie. Jeśli byłoby to
konieczne, mógłbym to wyrazić całką ogólną równania różniczkowego...
- Nazwalibyśmy to w naszym języku feedback, prawda?
- Tak, tak, chodzi o złożone sprzężenie zwrotne. Aby wyjaśnić szczegółowo jego działanie,
zwróciliśmy uwagę na metamorfozę owadów. Od dawna było wiadomo, że przeobrażaniem
insektów rządzą hormony dyferencjacji, wydzielone z komórek nerwowych, a także hormon
larwowy, pochodzący z corpus allatum. I rzeczywiście, udało się nam zobaczyć to, co
powstaje w wyniku eliminacji jednego lub drugiego. Kontrola wzrostu za pomocą
szczegółowych i ilościowych regulacji jest technicznie trudna. Dziewięć lat temu udało się
jednak dokonać eksperymentalnej kontroli prawie jednocześnie w USA i w Rosji. Następnego
roku nasza grupa badawcza, działająca niezależnie, także odkryła tę technikę. Dzięki temu
stworzyliśmy bardzo dziwne insekty. Proszę spojrzeć tutaj.
Yamamoto spoza zasłony wyjął coś, co przypominało wielką klatkę dla ptaków. Wewnątrz
pełzały dwa płaskie szare żyjątka wielkości dłoni. Ich ciała całkowicie pokrywała kleista błona,
z której sterczały na boki twarde włosy równie szare jak skóra. Na ich widok zrobiło mi się
niedobrze.
- Jak pan myśli, co to jest? Ma wyraźnie sześć nóg i jest regularnym insektem. To mucha.
Dziwi się pan? Po prostu larwy wyhodowano, nie dopuszczając do przemiany. Proszę spojrzeć.
Mają pyszczki jak u muchy. Mogą się reprodukować. To jest samiec, a to samiczka. Są trochę
dziwaczne, ale to nie ma szczególnego znaczenia; utrzymujemy je w tym stadium rozwoju dla
upamiętnienia pierwszego sukcesu. Są dzikie: jeśli włoży pan rękę, to natychmiast ją ugryzie.
W okresie godowym wydają dziwne odgłosy, a także popiskują...
- Pewnie dają znać, że można je zjeść po upieczeniu. - Chyba Tanomogi chciał pokazać, że
świetnie się czuje, dlatego wymyślił ten wątpliwy żart.
- A może mówią, że jeśli je zjesz, możesz być długo syty. - Ya mamoto nawet się specjalnie
nie skrzywił z obrzydzenia. - Zaprowadzę pana do sali inkubacji.
Zeszliśmy pomostem do sali hodowlanej, minęliśmy jeszcze jedne drzwi i znów znaleźliśmy
się w mrocznym korytarzu. Yamamoto szedł przodem z pochyloną głową i kontynuował:
- W pewnym momencie urwała się międzynarodowa wymiana informacji na ten temat. Nie,
może nie całkowicie, jeszcze trochę publikowano, ale raczej niemiarodajne dane na temat
techniki hodowania ssaków poza naturalną macicą. Prawdziwe informacje zostały ukryte za
ścianą milczenia. Wystarczy trochę pomyśleć, by zrozumieć, że było to naturalne. Dla takich
ludzi jak my, prowadzących badania, sens milczenia był aż nadto oczywisty. W każdym razie
to, co nastąpiło potem, już nie dotyczyło techniki czy nauki, lecz niosło coś znacznie
poważniejszego i zarazem groźnego. Na samą myśl, że jest to teoretycznie możliwe, a przy
tym pewnie również i technicznie, narastał niepokój... Proszę spojrzeć na tę salę.
Ujrzałem metalowe drzwi z wymalowanym numerem 3. Po otwarciu zobaczyłem oszklony z
trzech stron pojemnik wysoki na ponad trzy metry. Kilkadziesiąt konwejerów, umieszczonych
na kilku poziomach, powoli przesuwało się w lewo i w prawo. Obok nich setki maszyn,
podobnych do szlifierek szkła, poruszało się wolno w górę i w dół. Na dole czterech ludzi w
białych fartuchach przy metalowym stole zajmowało się jakąś operacją.
- Nie mogę was tam wprowadzić. Wnętrze jest sterylizowane. Polecenia wydaję zazwyczaj z
tego miejsca. Proszę patrzeć. Tylko w tej sali w ciągu dnia można wykonać operacje na tysiąc
trzystu embrionach. Oddzielamy je od naturalnej linii rozwojowej zgodnie z ustalonym
programem. To, co pan widzi tuż przed sobą, to embriony krów wodnych. Tak... mówię
prawdę... Początkowo my też drżeliśmy na samą myśl o czymś takim... - Yamamoto zajrzał mi
w twarz i zmarszczył brwi. - W końcu jestem badaczem natury. Na co dzień wysłuchuję wielu
różnych oszczerstw w rodzaju takich, że bezcześcimy przyrodę, My jednak nigdy nie
wątpimy w słuszność naszych badań. Gdy tylko wyobrażę sobie laboratorium, w którym
dokonuje się metamorfoza embrionów...
- Ten widok też jest raczej przerażający.
- To jasne, przyszłość odcięta od dnia dzisiejszego sprawia niesamowite, wręcz groteskowe
wrażenie. Jakiś pierwotny Afrykanin, gdy pojechał po raz pierwszy do wielkiego miasta i
ujrzał wieżowce, pomyślał, że znajduje się w rzeźni dla ludzi. Przepraszam, proszę nie
traktować tego co mówię zbyt dosłownie. Chodzi mi o to, że budzi w nas strach to, co jest
niepojęte w ludzkim życiu. Jest to coś, co nie ma sensu, ale jest silniejsze od nas...
- Więc chce pan powiedzieć, że istnieją przyczyny, dla których tego rodzaju fantastyczne
badania nie napawają pana wstrętem?
Yamamoto kiwnął głową potwierdzająco. Z pewnością i przekonaniem, ale bez emocji, jak
lekarz zapewniający pacjenta, że wszystko jest w porządku. Nie od razu się odezwał,
najpierw otworzył metalowe pudło stojące obok, ustawił włącznik i zwrócił się do pracownika
znajdującego się za szybą:
- Harada-kun, mógłbyś pokazać jedno nasienie, to, które właśnie pan przygotowuje? Tutaj
mamy zwyczaj nazywać “nasieniem" nie poddany operacji embrion świeżo wyjęty z łożyska.
Jeden z pracowników kiwnął głową twierdząco i zdjął ze stołu płaski szklany pojemnik, po
czym wszedł po żelaznych schodkach i przybliżył się do nas. Stanął przed nami z nieco
kpiarskim spojrzeniem i prawie niedostrzegalnym uśmieszkiem na ustach. To nieco złagodziło
moje napięcie. Wtedy Tanomogi cicho chrząknął niemal w samo moje ucho.
- To świnka z Yorkshire - wyjaśnił przez słuchawkę mężczyzna za szybą.
- Jest na miejscu? - zapytał Yamamoto.
- Tak, wszystko się udało - odpowiedział mężczyzna i obrócił szklane naczynie w naszą
stronę. W ciemnoczerwonej żelatynowej substancji unosiła się niczym iskierki wonnych ogni
sztucznych wiązka naczyń krwionośnych, które wychodziły z czegoś, co przypominało insekt.
Yamamoto objaśniał:
- Na początku najtrudniejszą rzeczą jest przystosowanie nasienia do sztucznego łożyska.
Jest to sprawa techniki szczepienia. A raczej chodzi tu o problemy związane z
pozyskiwaniem nasienia i jego przechowywaniem... zanim zostanie dostarczone do nas. To
poważny problem. Oczywiście, w tym celu musimy nawiązywać kontakty z ludźmi z zewnątrz,
ale naraża nas to na dekonspirację.
- Procent udanych inplantacji u świń odmiany Yorkshire wynosi dziś czterdzieści siedem.
Na głos ze słuchawki Yamamoto kiwnął głową potakująco.
- O, na tym stole widać, jak robi się selekcję. To trzeba wykonać ręcznie. Pozostałe
czynności, jak można zauważyć, są całkowicie zautomatyzowane. Maszyna podaje konwejerem
tylko dobrze przyswojone nasienie, kolejno, jedno po drugim wraz z otwarciem każdego
łożyska. Przejście od początku do końca konwejera trwa około dziesięciu dni. Proszę spojrzeć
na te ruchome kurki, niby kogutki potrząsające głową. To one wstrzykują embrionom
określoną dawkę zróżnicowanych hormonów. W łonie naturalnej macicy zachodzi proces
interakcji między hormonami pochodzącymi z embriona a hormonami z ciała matki. Powoduje
on określone zmiany. Tutaj jednak - po dokonaniu analizy pod względem ilościowym i
czasowym - odpowiednio wpływamy na zmiany. Gdybyśmy pozwolili rozwijać się tak samo jak
w naturalnej macicy, wyrosłyby lądowe ssaki, takie jak matka. Tutaj, oczywiście,
stymulujemy ten proces w nieco zmienionych warunkach... Tę modyfikację wyrażamy za
pomocą formuły wydzielania alfa, lecz oszczędzę panu bardziej szczegółowych objaśnień...
- Nasienie różni się czasem liczbą godzin i dni od chwili poczęcia. Jak to równoważycie?
- Bardzo dobre pytanie. W przypadku świń z zasady dobieramy embriony w odstępach
dwutygodniowych. Naturalnie, mimo to zachodzą pewne różnice. Jednak najważniejsze jest
stworzenie warunków, w których modyfikacja przebiega w zgodzie z funkcją alfa do
momentu najistotniejszego, w którym embrion stanie się zwierzęciem wodnym lub wodno-
lądowym. Potem już nie trzeba specjalnie zajmować się stopą wzrostu. Nawet w naturalnym
łonie są różnice, jedne macice są młodsze, inne starsze. Właśnie chodzi o ten najważniejszy
moment, który należy wyraźnie wyodrębnić. Z tego miejsca dobrze tego nie widać. Powstają
zmiany w ubarwieniu łożyska. O, widzi pan? Tamto trochę się zazieleniło. Gdy oczy się
przyzwyczają, łatwo jest dostrzec...
Młody pracownik nazwany Haradą zawrócił, żeby przynieść i pokazać nam wskazany przez
Yamamoto pojemnik. Gdy czekaliśmy na jego powrót, Yamamoto pozwolił mi zapalić papierosa,
on też wyciągnął z kieszeni białego fartucha niedopałek, włożył go do ust i przypalił.
Wpatrywał się w unoszący się dym jak w coś niezwykłego i powiedział:
- Tak, człowiek nabawił się dziwacznych zwyczajów, dlatego że wdycha powietrze...
- Do tego miejsca były to pracownie Trzeciego Laboratorium Genetycznego - zauważył
Tanomogi swym zwykłym tonem, jakby zwracając się do mnie. Chyba się już niecierpliwił.
Mimo napięcia byłem w takim nastroju, jakbym zrobił coś, za co powinien przepraszać;
poczułem wręcz ciarki na skórze. Lecz niczym nie zrażony Yamamoto mówił dalej:
- Tak... Mają one następującą numerację: sala 1 - usuwanie nieczystości, sala 2 -
transplantacja do sztucznego łożyska, następnie ta sala, do której przyszliśmy. Gdy barwa w
łożysku ulegnie zmianie, wtedy przenosimy je do sali 4, gdzie rozpoczyna się proces
przemiany w ssaki wodne. O, widocznie znalazł.
Młody człowiek, którego widzieliśmy przed chwilą, szedł niosąc inny szklany pojemnik;
spieszył się, jakby chciał go podarować. Istotnie, wokół rozszerzonej wiązki naczyń
krwionośnych rysował się niewyraźny cień.
- To znak, że w embrionie rozpoczął się nowy proces wewnętrznego wydzielania. Gdy
stwierdzimy, że coś takiego następuje, od razu przenosimy go do sali numer 4, ale... Harada-
kun, pokaż frontową stronę, dobrze? O, rozwijają się szybko. Cechą charakterystyczną tego
okresu jest niemal pełne wykształcenie się tułowia, nerek i skrzeli, które są już bardzo
aktywne. Duże fałdy u nasady głowy to skrzela. Mniejsza już o żebra, ale dlaczego na tym
etapie jest tak aktywna pierwsza nerka i skrzela, skoro i tak muszą zaniknąć? Przykro mi, że
muszę panu robić niemal cały wykład z biologii, ale już dochodzimy do sprawy
najważniejszej...
Streszczając wyjaśnienia Yamamoto, rzecz ma się następująco: W teorii ewolucji bardzo
ważna jest zasada interakcji, to znaczy zasada, zgodnie z którą zmiany jednego narządu
istoty żywej pociągają za sobą zmiany innego narządu. To bardzo ważne. W procesie rozwoju
osobnika powtarza się wzorzec gatunkowy, a nam chodzi nie tyle o to, żeby po prostu
powtarzać przeszłość, ale o przyspieszenie procesu rozwojowego. Naturalnie, nie wszystko
podlega zmianie. Na przykład krew od początku jest taka sama jak u dorosłego osobnika. Bez
zmian pozostają też te narządy, które są niezbędne w następnym stadium rozwoju. Nawet u
świni jest takie stadium, w którym działa tylko jedna nerka. Tylko dorosła minoga ma jedną
nerkę. Pierwsza nerka po pięciu dniach nie spełnia swych funkcji i podlega atrofii. Potem
wykształca się druga nerka. Na pierwszy rzut oka wygląda to na proces zbędny, zwłaszcza że
druga nerka nie powstaje wraz z zanikiem pierwszej. Ta ostatnia spełnia rolę swego rodzaju
organu wydzielania prowadzącego do powstania drugiej nerki. Z kolei druga nerka zmienia się
w wewnętrzny organ wydzielania, który ostatecznie staje się rzeczywistą nerką końcowego
etapu.
W wypadku skrzeli jest podobnie - połowa bliższa głowy spełnia specyficzne funkcje jako
wewnętrzny gruczoł wydzielania i służy pobudzaniu ewolucji drugiej połowy skrzeli. Te
organy, które powodują przekształcanie się skrzeli, nazywane są gruczołami grasicowymi i
tarczycowymi.
Powstaje więc pytanie, co by się stało, gdyby proces zmian zakończył się, zanim skrzela
ulegną przekształceniu w wewnętrzne gruczoły wydzielania. Właśnie na tym etapie
zatrzymała się ewolucja ryb. Wstrzymanie rozwoju embrionu ssaka w tym momencie nie
spowoduje przekształcenia się w rybę. W najlepszym razie powstanie jakiś potworek, jak np.
bezwolny ślimak. A to dlatego, że nie wszystko ulega powtórzeniu, niektóre części organizmu,
niezbędne rybom ulegają wcześniej atrofii.
W tym miejscu objaśnień Yamamoto uśmiechnął się opuchniętymi wargami i spojrzał na mnie
pytająco.
- Czy wyraziłem się dostatecznie jasno?
Nie czekając na odpowiedź, ruszył w stronę drzwi:
- Zgodnie z porządkiem to jest sala 4, którą powinniśmy teraz pokazać, lecz tutaj znajdują
się obracające się w ciemności szklane kule, pominę więc ją i zaprowadzę pana do ostatniej
sali 5.
- Tak, tak. - Tanomogi zrobił mu przejście i rzucił przez ramię: - Po raz pierwszy mnie też
oprowadzano w tej samej kolejności.
- Jeśli sobie pan życzy, mogę pokazać film nakręcony w podczerwieni.
- Nie, nie interesują mnie zbyt specjalistyczne szczegóły.
- Rozumiem, jeśli pan nie interesuje się sprawami technicznymi, to chyba nie potrzeba...
Dobrze byłoby obejrzeć przynajmniej salę numer 5. Znajduje się tam coś specjalnego.
Znów zeszliśmy w dół po długiej pochylni korytarza.
- W okresie powstania skrzeli trzeba podjąć decyzję, czy je pozostawić bez zmian, czy też
przekształcić w wewnętrzny gruczoł wydzielania, a więc trzeba określić, w którą stronę
skierować proces ewolucji - objaśniał wolno Yamamoto słowo po słowie, jakby obawiając się
nakładania się echa odbijającego się od ścian. - Taka decyzja zależy od jakości hormonów
wydzielanych przez komórki nerwowe, podobnie jak w przeobrażaniu się owadów. Układ
nerwowy to naprawdę dziwna rzecz. Nie tylko jest niezbędny do podtrzymania życia, lecz
jest także źródłem energii dla ewolucji. Jeśli się powstrzyma dopływ hormonów, dyferencja
ulegnie nagle zahamowaniu. Tą metodą stworzyliśmy ową świnkę-ślimaka o długości
siedemdziesięciu centymetrów.
- Czy można to jeść? - wtrącił Tanomogi drwiąco. Chyba specjalnie chciał się popisać cyniczną
postawą, ale mnie zrobiło się nieprzyjemnie.
- Hm, nie widzę powodów, żeby nie było można - odparł Yamamoto, który wcale nie okazał
zdziwienia drwiącym tonem. - Wraz z zahamowaniem dyferencjacji również system nerwowy
zatrzymał się na niskim poziomie rozwoju. W rezultacie ewolucja mięśni, a tym samym
proteiny, na pewno się opóźnia. Myślę więc, że nie jest to smaczne...
Mężczyzna i kobieta w bieli pochylili głowy, gdy nas mijali. Korytarz obniżył się o kolejny
stopień. Od tego miejsca sufit miał kształt łukowaty. Nachylenie stawało się coraz bardziej
strome. Wydało mi się, że słyszę odgłos morza. Może mi tak w uszach szumiało.
- Jeśli wystarczyłoby osiągnięcie stopnia rozwoju nie przekraczającego poziomu świni-
ślimaka - Yamamoto odwrócił się i wykonując takie ruchy rękami, jakby podtrzymywał
niewidoczne pudełko, mówił dalej - operacja utrzymania skrzeli u embriona ssaków byłaby
naprawdę łatwa. Zachowanie organu oddechowego na poziomie skrzeli, przy jednoczesnym
rozwoju reszty ciała nastręcza niemałe trudności. Nie wystarcza tutaj znajomość i
zastosowanie ogólnej teorii pozytywnej i negatywnej funkcji hormonów. Możemy więc być
dumni z rezultatów naszych studiów.
- Jaki długi korytarz...
- Już niedaleko, skręcimy za rogiem i pójdziemy na wprost. Pomieszczenie pozbawione było
drzwi. Wzdłuż ścian ciągnął się podest o szerokości około dwu metrów, natomiast na środku
znajdował się rodzaj krytego basenu. Różnił się od zwyczajnego tym, że wewnątrz zbiornika
paliło się światło, pozwalające widzieć wnętrze jak na dłoni. Z jednej strony wyglądał na
bardzo głęboki, a z drugiej na płytki, pewnie w wyniku załamania się światła. W okienkach w
ścianie po lewej stronie znajdowały się jakieś przyrządy pomiarowe, na prawo w ścianie
również były okna, tylko trochę większe. Zanurzeni w wodzie dwaj mężczyźni w akwalungach
pracowali przy jednym z przyrządów pomiarowych, obok nich wznosiły się w górę słupki
oślepiająco jasnych bąbelków powietrza.
- To weterynarze i hodowcy - powiedział Yamamoto, tłumiąc śmiech, po czym wzdłuż basenu
wprowadził mnie do sali po prawej stronie. Jakże koszmarne wrażenie zrobiło na mnie to
pomieszczenie! Było zawalone bezładnie ułożonymi lekami, instrumentami chirurgicznymi,
akwalungami i różnymi dziwnymi przyrządami elektronicznymi. Głucho brzęczała instalacja
wentylacyjna, lecz nie zdołała rozproszyć świdrującej nozdrza woni. Niewielki wzrostem
mężczyzna o niskim czole, kreślący coś na kratkowanym papierze, wstał z pośpiechem i
zaproponował mi krzesło. Rozejrzałem się i zobaczyłem tylko dwa krzesła, więc odmówiłem.
Zresztą nie chciałem tu długo przebywać.
- Panowie przyszli zwiedzić, proszę więc polecić, żeby pracujący ustawili się tak, aby można
było łatwiej ich obserwować.
Usiedliśmy na brzegu basenu za przykładem mężczyzny, który przyszedł tu, ciągnąc za sobą
kabel mikrofonu, przez który zwrócił się do pracowników znajdujących się w wodzie. Unieśli
twarze i odpowiedzieli na pozdrowienie, machając rękami.
- Za jakieś dwie minuty wyjdzie nowy - powiedział mężczyzna, odwracając głowę w stronę
Yamamoto. I rzeczywiście, pracownik znajdujący się w wodzie sygnalizował coś dwoma
wyprostowanymi palcami.
- Teraz będą się rodzić co pięć, osiem minut. - Yamamoto dał mężczyznom znak wzrokiem. -
Do tego czasu embriony, które pan widział w sali 3 w okresie powstawania skrzeli, zmieniły
się gatunkowo. Na przykład świnie ponad sześć miesięcy są przechowywane w sali 4. Choć
“przechowywanie" to niewłaściwe określenie...
- Coś podobnego! - krzyknąłem mimo woli. - Czy częstotliwość ta nie daje w ciągu sześciu
miesięcy ogromnej liczby?
- Oczywiście, że tak. Na pięciu poziomach, z których każdy dostarcza szesnaście tysięcy
sztuk, mamy osiemdziesiąt tysięcy - powiedział niewysoki mężczyzna, unosząc brodę.
Przytknął jednocześnie czubek palca, wąchając nikotynę.
- Gdyby pan był specjalistą w tym zakresie... - ciągnął zaglądając do zbiornika z wodą -
zainteresowałby się pan na pewno urządzeniami sali numer 4... Dostarczanie pożywienia,
likwidacja odpadów, a także regulacja temperatury, ciśnienia... Zwłaszcza problem
temperatury, którą nieco obniżamy w stosunku do temperatury łona ludzkiego, jest
skomplikowany. Kontrolując przemianę skrzeli, zajmujemy się substancjami sztucznych
gruczołów wydzielania... Można to porównać do sytuacji, w której truciznę kontroluje się za
pomocą trucizny... Nie, chodzi o to, co trzeba zrobić, aby nie rozpuścić kryształków soli
znajdujących się w wodzie. Posługujemy się oczywiście przesyconym koncentratem. No, w
każdym razie udało się nam zatrzymać rozwój samych skrzeli bez wywierania wpływu na inne
narządy.
W basenie czerwone lampki oświetlały urządzenia pomiarowe przy okienkach.
- Idzie! - krzyknął mężczyzna, drapiąc się po głowie.
- To sztuczny poród. - Tanomogi oparł się o brzeg basenu i wychylił do przodu.
Mężczyźni w wodzie dali znak rękoma, przesunęli się na boki, aby piana nie przesłaniała
widoku i stanęli przodem do okienka. Nagle coś je wypełniło: czarne, metalowe pudełko
wyśliznęło się z niego i zatrzymało pięćdziesiąt centymetrów przed nimi. Mężczyźni
natychmiast przystąpili do działania.
- Usuwają sztuczne łożysko.
Mężczyźni otworzyli pudełko i wyjęli plastykową torebkę. W oczach torebka zamieniła się w
dużą kulę. Wnętrze kuli wypełnił mętny czerwony płyn. Jeden z mężczyzn wbił w kulę gumowy
wąż wystający z przyrządu pomiarowego i przekręcił kurek.
- Wysysa płyn z wnętrza. Po oddzieleniu od łożyska natychmiast, wprost odruchowo,
rozpocznie się oddychanie skrzelami, dlatego tę operację trzeba przeprowadzać bardzo
szybko.
Kula się skurczyła, powłoka przylgnęła do tego, co znajdowało się wewnątrz, i wtedy
zarysował się kształt prosięcia. Zwierzę potrząsnęło nóżkami i zaczęło się konwulsyjnie
poruszać. Drugi mężczyzna wbił nóż w torebkę i zdjął powłokę sprawnie jak koszulkę. Nie
zauważyłem, kiedy mężczyzna wziął drążek, wyłowił niepotrzebną już powłokę i wprawnym
ruchem wrzucił ją do bańki stojącej w kącie. Rozeszła się nieznośna woń. To stąd pochodził
ten zapach, który tak mocno czułem od samego początku.
Prosię niepewnie stanęło na przednie nogi, a nad nim uniosła się różowiejąca mgła. Asystujący
mężczyzna przyczepił do węża szczotkę, oczyścił ją z brudu, a następnie włączył odkurzacz.
Gdyby tego nie zrobił, basen szybko wypełniłby się brudem. Za pomocą metalowej strzykawki
wpuścił coś do uszu prosięcia, a wtedy ono podskoczyło.
- Tak czy owak błona bębenkowa jest zbędna, poza tym podatna jest na stany zapalne,
dlatego ucho pokrywamy od razu plastykiem, jak pan widział.
- A kiedy dorośnie... - zaczął mówić Tanomogi, lecz natychmiast zamilkł, jakby uświadomił
sobie, że przeszkodził mi zadać pytanie.
- Proszę, mów pierwszy.
- Moje pytanie jest bardzo proste. Chodzi o to, czy ta pokrywka plastykowa nie poluzuje się
wraz z dorastaniem...
- Użyty przez nas plastyk ma interesujące właściwości. Wbrew prawom grawitacji przepływa
stopniowo w stronę wysokiej temperatury i rozciąga się. A pan o co chce zapytać?
- Jeśli chodzi o mnie, to moje pytanie ma związek z umiejętnością słyszenia w wodzie. Jak
rozstrzygnięto tę sprawę?
- W tej kwestii jeszcze wiele pozostało do zrobienia... Tylko w wypadku ryb nie ma trudności,
słyszą dobrze, mając przykryte uszy.
- To znaczy, że zwierzęta wodne nie są głuche?
- Oczywiście, szczególnie pies morski jest wrażliwy nawet na bardzo ciche dźwięki.
- Często morze nazywa się światem milczenia, jednak głębiny morskie nie są wcale ciche -
rzekł Tanomogi z miną znawcy.
- To absurd! - krzyknął niewysoki mężczyzna i wcisnął się między nas. - Nie ma mniej
hałaśliwego miejsca niż morze dla tych, którzy mają uszy po to, żeby słuchać. Ryby krążą
podśpiewując. Zupełnie jak ptaki w lesie.
- Problemem - wtrącił Yamamoto, pocierając nos z góry na dół swym grubym palcem - jest
raczej wydawanie głosu, a nie słyszenie. Mieliśmy z tym dużo kłopotu, badając możliwość
użycia strun głosowych w stadium oddychania skrzelami. Pies nie umiejący szczekać nie może
nawet pilnować domu. Tylko psa udało się nam jakoś nauczyć.
- Nauczyć? Szczekania?
- Ależ nic podobnego... Nauczyliśmy go zgrzytać zębami zamiast szczekać. Pomysł wzięliśmy
od pewnego gatunku ryb. To było odkrycie, które może być powodem do dumy.
Mężczyzna, który skończył czyszczenie, podskoczył i podpłynął pod powierzchnię wody,
pokazując nam prosię. Zwierzę pokryte białą szczeciną na różowawej skórze otwierało i
zamykało skrzela przypominające fałdę tłuszczu, i patrzyło na nas z wody wytrzeszczonymi
oczami.
- Oczy ma już otwarte?
- Zauważył pan? - Yamamoto uśmiechnął się zadowolony. - Powiedziałem, że poza organem
oddychania wszystkie inne organy pozostają bez zmian, ale w niektórych przypadkach są
jednak drobne różnice. Tu nie chodzi o to, że otwiera oczy, ale o to, że zanikły powieki.
Mężczyzna w wodzie wziął prosię pod pachę, poprawił wyblakły niebieski kombinezon, obrócił
się, jednym ruchem przeciął basen i zniknął w otworze okiennym po przeciwnej stronie.
Pozostał za nim biały pas rozbitych srebrnych bąbelków.
- Gdzie popłynął?
- Do farmy hodowlanej osesków. Okulary! - Zwrócił się w stronę mężczyzny stojącego obok i
podszedł do okien. - Później pokażę panu na karcie anatomicznej, a tymczasem musi pan
przyjąć na wiarę, że hormony pochodzące z zanikłych skrzeli wywierają jeszcze pewien
wpływ na kilka organów. Do najbardziej charakterystycznych cech nowego osobnika należy
brak gruczołu łzowego, ślinowego i potowego. Poza tym nastąpił zanik powiek, degeneracja
strun głosowych itp... Tak, jeśli zaś chodzi o płuca ssaków wodnych, to muszę stwierdzić, że
nieoczekiwanie utraciły tylko tchawice, przewody powietrzne pozostały, oskrzelowe kanały
pootwierały się w ściankach przewodu pokarmowego. Właściwie to nie są płuca, lecz
rozwinięty i przekształcony pęcherzyk rybi. Tak, to tajemnica natury, lecz brak gruczołów
łzawych czy ślinowych nie stanowi żadnego utrudnienia dla mieszkańców wód...
- W takim razie nie może ani płakać, ani się śmiać.
- Bez żartów! Czy zwierzęta w ogóle płaczą lub się śmieją?!
Drugi mężczyzna, który przebywał w wodzie, wspiął się na metalową drabinkę, chyba po to,
by wymienić się z niskim mężczyzną przebywającym dotąd na górze.
Niski mężczyzna przyniósł około dwumetrową cienką rurkę pomalowaną białym lakierem,
następnie odszedł i zaczął przebierać się w granatowy kombinezon. Yamamoto zanurzył rurkę
w wodę zagiętą stroną, natomiast koniec zakończony soczewką przystawił do okienka i
spojrzał przez wystający nad wodą wziernik. Tak, był to odwrócony peryskop.
- Proszę, widać.
Chcąc nie chcąc, wziąłem rurkę w obie dłonie i przytknąłem oko do soczewki. Nie zobaczyłem
niczego prócz jaśniejącego mleczną barwą mroku. Pomyślałem, że soczewka pewnie jest
zaparowana, i gdy chciałem wyjąć chusteczkę, żeby ją przetrzeć, usłyszałem:
- Nie, tak jest dobrze. Proszę tylko cierpliwie chwilę poczekać. Po prostu woda jest mętna. -
Posłuchałem rady i wydało mi się, że coś widzę. Jak się okazało, były to sztuczne piersi.
- Nie można ustrzec się rozlewania mleka podczas karmienia, dlatego woda jest mętna.
- A dlaczego mętna woda nie przepływa tutaj? Nie ma chyba dodatkowej przegrody?
- Oddziela je kurtyna w postaci strumienia wody. Sala karmienia podzielona jest takimi
kurtynami na cztery części, a w każdej z nich temperatura waha się od trzech dziesiątych
stopnia do osiemnastu. Świnki mogą swobodnie przemieszczać się przez te kurtyny. Miejsce
przebywania zmieniają w zależności od tego, w której części otwierają się sztuczne sutki. W
ten sposób zwierzęta, chcąc nie chcąc, przyzwyczajają się do nagłych zmian temperatury
wody. To wywiera korzystny wpływ na rozwój gruczołów łojowych i tłuszczu pod skórą, a
także na sierść.
Stopniowo moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Ukazało się kilkadziesiąt prosiąt
uczepionych pyszczkami do obłych przedmiotów pokrytych licznymi wypustkami podobnymi
do białych sutek. Przypominały kiście winogron zwisające z półek pokrytych białą pleśnią. Od
czasu do czasu między nimi ukazywali się ludzie poruszający się płynnie jak powiewające
flagi. Byli to chyba hodowcy w akwalungach.
- Świnki przebywają tu około miesiąca, do czasu odstawienia od piersi, a potem stopniowo są
odsyłane na podwodne pastwisko.
25
KARTA ZAMÓWIENIA NR 112
Do Instytutu Yamamoto
Proszę natychmiast przesłać lądową pocztą ekspresową
1. Nasienie Yorkshire
2 szt.
2. Psy strzegące przed rekinami
2 szt.
3. Długowłose psy myśliwskie
5 szt.
4. Krowy mleczne, ulepszenie nr 3
8 szt.
5. Szczepionki przeciw chorobie marine snow
200 szt.
Podmorska Farma nr 3
Niigata
- Czy określenie “nasienne Yorkshire" oznacza, że uzyskano odmiany o cechach
dziedzicznych?
Przepłynęliśmy podmorską farmę wielkości małego jeziora łódką wyposażoną w reflektory.
Powietrze było tak ciężkie, że z trudem oddychaliśmy.
- Nie, w pierwszej generacji okazało się to niemożliwe. Ssaki podwodne pierwszej generacji
udaje się ledwo utrzymać. Nie mają one zdolności rozrodczych. Drugie pokolenie powstaje
więc dzięki sztucznemu procesowi poza macicą i dopiero ono jest wyposażone w zdolności
rozrodcze. I tak stworzone drugie pokolenie nazywamy na przykład nasiennymi świniami lub
nasiennymi krowami. Pochłania to dużo wysiłku i czasu, nasienia są więc drogie i dlatego nie
tak bardzo powszechne. Wkrótce nie będą należały do rzadkości zwierzęta wodne zdolne
same się rozmnażać.
- Co to za Podmorska Farma w Niigata?
- Zgodnie z nazwą to podmorska farma.
- To znaczy, że produkuje na rynek?
- Tego nie wiem. Od końca ubiegłego roku wzrasta liczba podobnych zamówień. Najpierw z
pewnością pojawiła się Farma nr 1 w Boso. Poza tym istnieje Farma Głębinowa Pacyfik KL i
inne, których nazwy trudno spamiętać... Liczba zwierząt wyprodukowanych w ten sposób
włącznie ze świniami i krowami wynosi około dwustu tysięcy sztuk, to jest około pięciu
procent liczby zwierząt hodowanych w kraju na lądzie. Te farmy należą do jednej
organizacji, muszą być dochodowym przedsięwzięciem.
- Trudno w to uwierzyć.
- Ach, ja też tego nie rozumiem. Proszę jednak popatrzeć na te zwały na dnie głębin
morskich: to marine snow. Podobno są świetną paszą dla świń. Skoro tak, to są tam
niewyczerpane zapasy. Świnie można paść jak owce na pastwiskach. Istnieją więc
dostateczne przesłanki, by uznać, że inwestycja może być dochodowa.
- O, na dole właśnie doją krowy dojarkami automatycznymi.
- Aż trudno uwierzyć, żeby działalność na tak dużą skalę nie znalazła odzwierciedlenia w
prasie.
- Tak, to musi być bardzo sprawna organizacja... - szybko wtrącił Tanomogi, jakby chciał mnie
do tej organizacji zaagitować. Jeszcze nie mogłem się zdecydować, czy Tanomogi jest moim
wrogiem, czy sojusznikiem, nie potrafiłem więc od razu ocenić, do którego z nas skierował tę
uwagę.
Znalazłem się w kłopotliwej sytuacji. Niewątpliwie, pod wpływem wizyty w tym niezwykłym
miejscu nastąpiła całkowita zmiana w moim myśleniu. Stało się tak, jak przewidywał Tanomogi.
Informacja o handlu embrionami wydała mi się niemal całkowicie prawdopodobna. Zatem
powinienem ponownie rozważyć zdarzenia z ostatnich kilku dni. Zabójstwo księgowego może
się okazać mniej istotne, niż przypuszczałem.
Nawet nie spostrzegłem, kiedy osłabło we mnie pragnienie odnalezienia prawdziwego
przestępcy i pojawiła się refleksja o skradzionym dziecku. W kwestii przestępcy byłem bliski
kompromisu, tym bardziej że za zbrodniarkę uznano kobietę. W ostateczności, gdyby sprawy
się skomplikowały i maszyna prognostyczna była zagrożona, sfałszowałbym czynnik analizy.
Dzięki wizycie złożonej w instytucie przybliżyłem się o krok do prawdy, lecz jednocześnie
wydało mi się, że oddaliłem się od rozwiązania problemu. Jeśli się oddaliłem, to trudno, nic na
to nie poradzę. Już mam dość zajmowania się takimi sprawami. Tanomogi sugeruje, że policja
coś podejrzewa, a przecież policja ceni swój honor. Jeśli kłamstwo byłoby przekłamaniem
maszyny prognostycznej, to niewątpliwie należałoby zachować tajemnicę. Teraz chciałbym
jak najszybciej stąd odejść i spokojnie zasiąść przy maszynie.
Przedtem jednak powinienem koniecznie coś zrobić, a mianowicie odszukać odebrane mi
dziecko i - nim cokolwiek z nim uczynią - spowodować jego śmierć. Dopiero po tym od
wszystkiego umyję ręce. Następnie poszukam naprawdę zwyczajnego człowieka i zacznę
wszystko od początku. Zresztą to chyba Wada wspomniała, że chciałaby poznać własną
przyszłość. Byłaby na pewno sympatycznym królikiem doświadczalnym... Gdy się zestarzeje,
nawet ona przestanie być sympatyczna. Teraz powinienem odkryć przyszłość spokojną,
uplecioną z drobnych radości i nielicznych cierpień. Nie ma w niej nic interesującego, ale
jako materiał eksperymentalny gwarantuje przynajmniej pewny wynik...
- Dlaczego mamy wszystko utrzymywać w tajemnicy?
Tanomogi przerwał milczenie jakby dłużej nie mógł wytrzymać. W tym momencie łódź
przybiła na przeciwległy brzeg. Yamamoto z niezwykłą lekkością jak na mężczyznę tej tuszy
wskoczył na ląd i podał mi rękę. Odpowiedział Tanomogiemu spokojnym tonem, nie okazując
zakłopotania.
- Dlatego, że jest to praca nazbyt rewolucyjna. Wywołałaby niewątpliwie wielkie reperkusje
w kraju i za granicą. Do czego dojdziemy, jeśli będzie się tę pracę konsekwentnie prowadzić
- tego chyba nikt nie wie...
- Jaki zatem ma to sens?
- Zniknęły z mapy kraje zacofane, z którymi można było prowadzić korzystny handel, lepiej
więc tworzyć sztuczne kolonie i korzystnie w nie inwestować, aniżeli prowadzić niepewną grę.
Gdyby pańska maszyna prognostyczna nie dostała się na łamy prasy, to na pewno szefowie
organizacji zgłosiliby się natychmiast, aby dowiedzieć się przyszłości tych podwodnych
kolonii. Już sama myśl o tym, jaki mógłby być wynik tych działań, sprawia przyjemność.
Podobno “Moskwa 2" przewidziała, że przyszłość należy do komunizmu. Pewnie dlatego, że nie
wpadła na trop kolonii podwodnych.
- Zdecydowaliśmy się nie prowadzić prognoz politycznych.
- Oczywiście, byłoby to ograniczenie wolności poprzez przedstawianie społeczeństwu jego
przyszłości.
Wysoki betonowy mur ciągnął się wzdłuż farmy podwodnej. Były w nim drzwi, a w głębi kryty
basen. Trochę większy niż ten, który już widziałem. Po czterech stronach miał okratowane
okna. Właśnie trener w akwalungu trenował lśniącego czernią psa.
- To jest właśnie myśliwski pies długowłosy, o którym wspominało zamówienie. Długą sierść
utwardza się za pomocą specjalnej pomady i dzięki temu chroni się skórę. Takie
przygotowanie jest konieczne, ponieważ pies musi pływać w różnych miejscach i warunkach.
O, proszę zobaczyć, ma gumowe płetwy przyczepione do łap. Gdy nauczy się nimi posługiwać,
stanie się osobnikiem dojrzałym. Jutro rano odjeżdża, przechodzi więc ostatnie ćwiczenia.
Nagle pies wyciągnął szyję, zanurzył głowę, zrobił obrót, wyprostował się jak strzała i
przywarł do kraty, odbił się od niej i w następnej chwili pochwycił rybę.
- Rzecz w tym, aby złapał rybę i nie zagryzł jej - wtrącił Tanomogi.
Yamamoto mówił dalej:
- Gdy ma coś w zębach, nie może oddychać pyskiem, musi to robić przez nos, a wodę wydalać
przez skrzela. Tylko wytrenowany pies potrafi tego dokonać.
Pies włożył pysk do torby trzymanej przez trenera i czekał na zamkniecie otworu, a
następnie rybę puścił. Rzeczywiście, ryba poruszyła się i zaczęła pływać.
- Proszę pana - odezwał się Tanomogi, jakby coś sobie przypomniał - czy wie pan, w jaki
sposób te zwierzęta są przewożone lądem? To bardzo ciekawe. Zna pan cysterny, którymi
transportuje się benzynę, prawda? Otóż podobno w takich samych zbiornikach połączonych
łańcuchami odbywają podróż zwierzęta. Świetny pomysł. Zawsze patrzę ze zdziwieniem, gdy
widzę pięć albo sześć takich cystern połączonych ze sobą.
- Mówisz tak, jakbyś wiedział już wszystko - zauważył Yamamoto nieco drwiąco.
- Absolutnie nie wiem! - szybko odpowiedział Tanomogi podniesionym głosem, a wtedy obaj
roześmiali się wesoło.
Nie dostrzegłem w tym nic śmiesznego. Nie znalazłem dość siły, aby zmusić się do uśmiechu.
Miałem wrażenie, że wraz z ich śmiechem moje zmęczone oczy zapadały się stopniowo coraz
głębiej.
26
Wracaliśmy samochodem należącym do instytutu, więc w obawie przed kierowcą w ogóle ze
sobą nie rozmawialiśmy. Chciałem powiedzieć Tanomogiemu tylko jedną rzecz, ale nie miałem
już ochoty dyskutować z nim na jakiekolwiek tematy. Tanomogi był chyba zmęczony i dlatego
milczał. W końcu usnąłem. Zostałem zbudzony, gdy znaleźliśmy się przed moim domem.
Straszliwie bolała mnie głowa.
- Jutro będę spać do południa.
- Jutro? Przecież jest czwarta rano.
Uśmiechnął się ledwie dostrzegalnie. Zauważyłem kątem oka, jak machał do mnie ręką, gdy
wchodziłem do domu. Ledwie trzymałem się na nogach. Żona nie powiedziała nawet słowa, lecz
to mnie wcale nie zmartwiło. Sięgnąłem po szklaneczkę whisky stojącą przy poduszce i nim
wziąłem ją do ręki, zasnąłem.
Śniło mi się, że wielokrotnie byłem wprowadzany do Instytutu Yamamoto. Oto wsiadam do
samochodu i ruszamy, i zaraz znów dojeżdżam do innego instytutu. Mam wrażenie, że stoję w
pokoju lustrzanym, w którym wszystkie drogi prowadzą do tego instytutu. W bramie mieszka
coś strasznego, tak groźnego, że trudno mi to wyjaśnić. Ponieważ nie zdążam na dzwonek, a
więc spóźniam się do pracy, dlatego chcą mnie ukarać. Za tą bramą rozpoczyna się proces. Z
każdym uderzeniem serca narasta oskarżenie. Muszę się spieszyć i muszę uciekać. Lecz nie
mogę zrozumieć, czy uciekam i czy posuwam się do przodu. I znów przede mną brama do
Instytutu Yamamoto, czekająca na mnie...
Po dziesiątej ocknąłem się i zrozumiałem, że spałem w domu, więc odetchnąłem z ulgą. Wydało
mi się to zabawne, więc mimo woli roześmiałem się. Podobne sny miewałem w młodości, gdy
wracałem na przykład nocą pijany do domu. Próbowałem się jeszcze zdrzemnąć, lecz coś nagle
zaczęło mnie niepokoić - tym razem naprawdę nie mogłem zasnąć.
Wstałem, by ustalić, skąd dochodził odgłos odkurzacza. Okazało się, że z mojej pracowni.
- Przeszkadza? - spytała żona, nie podnosząc głowy ani nie przerywając pracy.
- Niespecjalnie... Chcę cię o coś zapytać.
- Co się z tobą wczoraj działo?
- Pracowałem.
- Zrobiło się późno, więc zadzwoniłam do twego instytutu.
- Pracowałem gdzie indziej! - wykrzyknąłem coraz bardziej poirytowany i wydało mi się, że
naprawdę mam powód do gniewu. Kiedy już nie mogłem opanować złości, zadzwonił telefon.
Odetchnąłem z ulgą, gdy zaprzestał dzwonić.
Telefonowano z redakcji gazety. “Moskwa 2" przewidziała aktywizację grup wysp
wulkanicznych na dnie Pacyfiku, a ponieważ zespół chciałby zająć się badaniem związku tego
zjawiska z podwyższaniem się temperatury w atmosferze, szuka kompetentnego partnera w
Japonii. Redakcja jest zainteresowana, czy Instytut Techniki Obliczeniowej ze swą maszyną
prognostyczną nie ma zamiaru przyjąć tej propozycji. Jak zwykle odmówiłem odpowiedzi,
przypominając, że wszelkich informacji prasie udziela wyłącznie Komisja Programowa lub
Departament Statystki. Uczucie poniżenia, jakiego doznawałem za każdym razem, gdy
otrzymywałem takie telefony, było dziś silniejsze i miało jakieś szczególne znaczenie.
...Za oknem jasne, wprost oślepiające kłębiaste chmury zmieniały kształty w oczach i
rozpływały się w dali. Niżej wisiały gałęzie okryte liśćmi, a w sąsiedztwie rysował się dach, a
także ogród. Jeszcze do wczoraj wierzyłem, że poczucie codziennej ciągłości jest czymś
pożądanym. Lecz dziś myślałem już inaczej. Jeśli to, co wczoraj widziałem, było rzeczywiste,
to czyż nie należałoby powiedzieć, że moje poczucie ciągłości było fałszem, tak bardzo
podobnym do rzeczywistości. Wszystko się odwróciło.
GŁUPOTĄ Z MOJEJ STRONY BYŁO PRZEKONANIE, ŻE POSIADANIE MASZYNY
PROGNOSTYCZNEJ SPRAWI, IŻ ŚWIAT STANIE SIĘ CORAZ WIĘKSZYM
CONTTNUUM, ŻE BĘDZIE SPOKOJNIEJSZY I TAK BARDZO PRZEZROCZYSTY JAK
KRYSZTAŁ MINERAŁU. CZY WIĘC WŁAŚCIWE ZNACZENIE SŁOWA “WIEDZIEĆ" NIE
JEST RACZEJ POSTRZEGANIEM CHAOSU, ANIŻELI WIDZENIEM ŁADU I ZASAD?
- To naprawdę ważna sprawa. Chodzi o szpital położniczy, do którego cię siłą zawieziono.
Powiedz, jak on wyglądał? Chciałbym, abyś dokładnie sobie przypomniała, co to za miejsce.
Żona spojrzała na mnie podejrzliwie i nie odpowiedziała. Oczywiście, nie mogłem oczekiwać od
niej, że zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji. Nie wiedziała także, że mam pewne
podejrzenia. Ponieważ nie mogłem żonie niczego wyjaśnić, denerwowałem się jeszcze
bardziej. Chociaż nie zostałem zobowiązany do ścisłego przestrzegania tajemnicy, to jednak
ujawnienie żonie całej prawdy mogło tylko wszystko niepotrzebnie skomplikować. Czułem się
wprost zdruzgotany, gdy wyobraziłem sobie reakcję żony na wieść o tym, gdzie mogłoby
znajdować się nasze dziecko. Wyrwane z jej łona i sprzedane.
Jakoś musiałem z niej to wydobyć. Może znajdę jakieś sprytne kłamstwo.
- Czy sądzisz, że był to szpital położniczy?
- Dlaczego? - zawahała się nieco.
- Mówiąc szczerze, uważam, że była to czyjaś złośliwość.
- Czyja?
- Kolega z dawnych czasów, ginekolog, dostał pomieszania zmysłów i on mógł to zrobić.
W normalnej sytuacji nie potrafiłbym powiedzieć takiego głupstwa, nie wybuchając
śmiechem, a ponieważ zachowałem całkowicie poważną minę, odniosłem natychmiastowy
efekt. Jej twarz od razu spoważniała. Na pewno dla kobiety nie ma nic bardziej obraźliwego.
Jeśli byłaby to prawda, oznaczałoby, że wziął ją pół żartem, pół serio do łóżka i wyrwał z niej
płód.
- Rzeczywiście, chyba nie był to szpital.
- Więc jak to miejsce wyglądało?
- Hm... - zmrużyła oczy i lekko potrząsając odchyloną do tyłu głową powiedziała: - ...było
zupełnie pusto i strasznie ciemno...
- Czy w pobliżu znajdowało się morze?
- Hm...
- Piętrowy czy parterowy budynek?
- Tak, niski...
- Na podwórku leżało dużo blaszanych baniek?
- Hm...
- Jak wyglądał lekarz? Był wielkim mężczyzną?
- Tak, chyba tak.
- Co? W ogóle nic nie pamiętasz?
- Przecież dostałam jakieś dziwne lekarstwo. Wydaje mi się, że coś sobie przypominam, ale
bardzo niejasno, jakbym straciła pamięć. Natomiast dobrze pamiętam to, co działo się przed
zażyciem leku. Tę pielęgniarkę z pieprzykiem na twarzy poznałabym na ulicy.
Niestety, w Instytucie Yamamoto nie natrafiłem na kobietę z pieprzykiem na twarzy.
Pozostał mi chyba tylko jeden sposób, to znaczy poddanie żony analizie za pomocą maszyny
prognostycznej i odtworzenie jej pamięci. Wiedziałem, że może to się okazać niebezpieczne.
Tak jak dla kobiety Kondo Chikako. Czy warto narażać żonę na takie niebezpieczeństwo?
Moja decyzja nie wynikała z przemyśleń. Prawdopodobnie była rezultatem narastającego
niepokoju. Samo przypuszczenie, co mogło stać się z synem, było wystarczającym powodem,
by sytuacja stała się dla mnie nie do zniesienia.
Wszystko byłoby w porządku, gdybym był ostrożny i nie spuścił żony z oka. Chociaż chyba i
tak byłaby narażona na niebezpieczeństwo. Na samą myśl o tym czułem się znieważony.
Poleciłem żonie:
- Przygotuj się, szybko.
27
Żona popatrzyła na mnie podejrzliwie, ale o nic nie zapytała. Chyba dlatego, że zwróciłem się
do niej zdecydowanym tonem i nie dałem jej możliwości zapytać o cokolwiek. Bywają przecież
takie sytuacje, gdy musi się obejść bez wyjaśnień.
Jednak gdy patrzyłem za nią, jak schodziła na dół się przebrać, a potem na jej zdenerwowaną
minę, nie mogłem powstrzymać chęci usprawiedliwienia się. Chciałem sam siebie zrozumieć,
czy naprawdę próbowałem ją chronić przed niebezpieczeństwem, czy po prostu postanowiłem
posłużyć się nią jako narzędziem. Zastanawiałem się nad tym, pochyliwszy głowę pełen winy i
wątpliwości. Dlaczego jednak poddałem się temu nastrojowi - nie potrafiłem tego wyjaśnić.
Możliwe, że w głębi ducha spodziewałem się jakiegoś przerażającego rezultatu, czyhającego
na nas jakiegoś nieszczęścia? To prawda, że całkowicie straciłem pewność siebie. Nie udało
mi się dokonać oceny sytuacji, oceny w całym tego słowa znaczeniu. Po prostu bezsensownie
ulegałem coraz większemu niepokojowi. Przepełniało mnie zniechęcenie i wola ucieczki za
wszelką cenę. Moje dziecko - nie wiem czy syn, czy córka - urodzi się jako stworzenie wodne
ze skrzelami, w końcu dorośnie i co wtedy będzie sądzić o rodzicach? Na samą tylko myśl o
tym ogarniało mnie przerażenie. Czyż w porównaniu z tym, co go czeka, dzieciobójstwo nie
jest humanitarnym czynem?
Kropla potu spadła mi z czubka nosa. Ocknąłem się. Już prawie dziesięć minut stałem
zamyślony, jeszcze nawet się nie umyłem. Zszedłem na dół, a gdy włożyłem szczoteczkę do
ust, poczułem mdłości, jakbym miał kaca.
Zadzwonił telefon. Czy to znów szantażysta? A może to jeden z tych nieprzyjemnych
telefonów od kogoś, kto zna na wylot wszystkie moje sprawy? Nie wypłukawszy ust
podbiegłem do telefonu. Dzwonił Tomoyasu z Komisji Programowej. Już nie denerwował mnie
jego natarczywy ton, odparłem więc obojętnie pytaniem:
- Co znowu niemożliwe?
- Nie, nie, nie chodzi o to, że jest niemożliwe. Jak na razie postanowiliśmy zachować spokój i
zaczekać.
Jak zwykle. I znów gazety nas nie zauważą. Czekanie i spokój nie interesują prasy. Nie
mówiąc o tym, że ostatnio zainteresowanie mediów znacznie zmalało prawdopodobnie dlatego,
że rozpowszechnił się pogląd, iż maszyna prognostyczna działa przeciwko człowiekowi. Lecz
teraz było mi to całkowicie obojętne. Nie miałem ani czasu, ani chęci zajmować się takimi
sprawami. Gdyby ten tchórz Tomoyasu, który myśli, że chwycił przyszłość za gardło,
dowiedział się choć jedną setną tego, co ja... Milczałem, więc Tomoyasu kontynuował:
- A przy okazji, jak idzie praca? Z góry cieszę się na spotkanie komisji pojutrze...
- Hm, myślę że będę mógł przedstawić interesujący raport, wykorzystując dane podstawowe,
jak na przykład współczynniki ogólne charakteru.
- A co ze sprawą mordercy?
Biała nitka śliny wypłynęła z kącika ust i spadła na zewnętrzną stronę dłoni.
- W ciągu dnia podsumuję sprawozdanie i poproszę Tanomogiego, żeby je panu przedstawił...
- odparłem, odkładając słuchawkę, by uniknąć dalszych pytań.
W tym momencie znów odezwał się dzwonek. Tym razem nie miałem wątpliwości, że był to
telefon od szantażysty, mówiącego głosem podobnym do mojego.
- Czy profesor Katsumi? Tak szybko pan się zgłosił, jakby spodziewał się pan mojego
telefonu... - powiedział śmiejąc się. Nie czekając na odpowiedź spoważniał i dodał: - Nie, nie
“jakby spodziewał się pan", pan po prostu na mnie czekał... Prawda?... W każdym razie pan coś
knuje, coś takiego, przed czym chciałbym pana ostrzec...
W pewnym sensie oczekiwałem tego szantażysty. Za każdym razem gdy chciałem przystąpić
do działania, stawał mi na drodze. Chociaż się go spodziewałem, to jednocześnie byłem w
kłopocie, nie wiedziałem co z tym fantem zrobić. Jeśli jeszcze nie założono podsłuchu u mnie
w domu, to trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś poza Tanomogim, mógł poznać pomysł poddania
żony analizie za pomocą maszyny prognostycznej. Jednak byłoby wręcz nienaturalne, żeby
Tanomogi, który dotąd był niezwykle przebiegły, teraz zdradził się, że to on właśnie kryje się
za tym wszystkim... Zadrżałem, czując w pobliżu niewidzialnego obserwatora.
- Myślisz, że czekałem? To zupełny przypadek!
- Ja wiem. Właśnie rozmawiałeś, nim ja zadzwoniłem, prawda?
Zmieszałem się. Zgodnie z moim przypuszczeniem mogła to być jedynie taśma maszyny
prognostycznej, która przemawiała moim głosem. Wypowiadała jednak słowa odpowiednie do
danej sytuacji, że trudno mi przychodziło sobie wyobrazić, że mogłaby tak precyzyjnie
reagować na moje wypowiedzi.
- Ha ha ha, zaskoczony pan? - Widocznie wyczuł moje zakłopotanie. - Lecz teraz już chyba
pan rozpoznał, kim jestem?
- Kim pan jest?
- Kim? Jeszcze pan nie zrozumiał? Dam więc jeszcze jedną wskazówkę. Telefon, który pan
przed chwilą odebrał, pochodził od Tomoyasu.
- Ach, jesteś Tanomogim! Nie, ty jesteś maszyną. Jesteś tylko głosem. Tobą manipuluje
Tanomogi, na pewno. Chyba tam jesteś. Odpowiedz szybko!
- Mówi pan bez sensu. Jeśli jestem tym, który mówi, to jestem również i tym, który słucha.
Zatelefonowałem z własnej woli. Czy sądzisz, że maszyna, manipulowana przez kogoś, mogłaby
tak dobrze reagować na twoje zachowania? Mówisz mając coś w ustach. Nie zdążyłeś chyba
wypłukać ust i podszedłeś do telefonu, prawda? Jeśli chcesz, mogę poczekać, aż skończysz
płukać. Och, przepraszam! Wcale nie chciałem cię ośmieszać. Ale faktem jest, że mówię z
własnej woli.
- I dlatego powinieneś powiedzieć, kim jesteś!
- Możliwe. Czy naprawdę jeszcze nie zgadłeś? Tak, chyba nie. Profesorze, zauważył pan
przynajmniej, jak bardzo mój głos przypomina pański. Może to jest przypadkowe
podobieństwo - na pewno tak myślisz. Nie? To trudno. Nie starasz się uczyć, nie skłaniasz się
do wysiłku i nie próbujesz wykryć, kim jestem naprawdę. Tymczasem ja jestem po prostu
drugą stroną tej samej monety. Więc ostatecznie dzielę się z tobą przynajmniej częścią tej
ważnej sprawy...
- Dlaczego więc nie przyjdziesz tutaj i nie spotkasz się ze mną? Wtedy byłoby łatwiej z tobą
rozmawiać.
- Tak myślisz? To, niestety, jest niemożliwe. Rozmowa przez telefon jest mniej
skomplikowana...
- Proszę zatem przystąpić do sedna sprawy.
- Dobrze - odpowiedział raczej zdecydowanie. - Podjąłeś groźną w skutkach decyzję.
Zrozumiałem, że muszę być ostrożny. Mój przeciwnik z całkowitą swobodą posługiwał się
słownictwem gangstera, a jednocześnie zachowywał się jak urzędnik państwowy, dając do
zrozumienia, że nie jest kimś całkiem zwyczajnym. Gdyby przyszło mi określić jego zawód, to
skłaniałbym się do opinii, że jest on detektywem szantażystą. Udaje, że potrafi przejrzeć
moje myśli, i w ten sposób próbuje poddać mnie przesłuchaniu, zadając naprowadzające
pytania.
- Zrozumiałe. - Zareagował na moje milczenie lekko pokasłując. - Nic dziwnego, że pan mi nie
ufa. Przyjmuję to. Teraz pan zamierza wyjść z domu razem z żoną. Prawda? Proszę jednak
nie myśleć, że podpatruję pana przez lornetkę z naprzeciwka. Faktem jest, że w tym
momencie ktoś prowadzi obserwację przed pańskim domem. Proszę spojrzeć przez okno na
końcu korytarza. Szybko!
Przynaglony odłożyłem słuchawkę i uczyniłem, co mi kazał. Przed bramą ujrzałem znanego mi
już mężczyznę przechadzającego się ze znudzoną miną. Wróciłem i wziąłem do ręki
słuchawkę, jednak się nie odezwałem.
- I co pan na to? - Mimo mojego milczenia, on wiedział, że już wróciłem. - To ten sam
młodzieniec, z którym pan stoczył walkę. Bardzo zdolny specjalista od skrytobójstwa.
- Skąd, u licha, dzwonisz?
Za wszelką cenę starałem się wypatrzeć, z którego okna mógłby mnie podglądać, mimo że
zdrętwiała mi dłoń i całe ramię. Słuchając go przejrzałem utrwalony w głowie plan osiedla.
- Przecież powiedziałem, że nie dzwonię z bliska. Akurat dobrze się składa, obok przejeżdża
wóz strażacki. Gdy otworzę okno, będziesz chyba mógł usłyszeć... Ale koło domu nic nie
słyszysz...
- Taką sztuczkę można zrobić za pomocą magnetofonu.
- Naturalnie... Więc może podam mój numer telefonu. Gdy usłyszysz numer kierunkowy,
wtedy opuszczą cię wątpliwości. Proszę powiesić słuchawkę i nakręcić ten numer, dobrze?
- Mam tego dosyć. Już wszystko mi jedno.
- Nie, nie może być wszystko jedno - powiedział ostrzegawczym tonem. - To bardzo poważna
sprawa. Widzę to wszystko.
- O co chodzi?
- Nie pojmujesz? - Szantażysta nagłe westchnął i zmienił ton. Było coś tak przejmującego w
jego głosie, że nawet mnie nie uraziła zbytnia bezpośredniość. - Powiedziałem ci już tyle, a
dotąd się nie zorientowałeś? To nie jestem ja. To jesteś ty. To znaczy, ja jestem tobą.
28
Przez dłuższy czas nawet się nie poruszyłem. Nie tylko moje ciało, lecz również myśli zamarły
w bezruchu. To nie było zwykłe zdumienie, lecz jakieś niesamowite pomieszanie spokoju i
wzburzenia, prowadzące niemal do szaleństwa. Przez cały czas myślałem, że chodzi tu o
faceta, którego znam; a teraz zdałem sobie sprawę z tego, że faktycznie jest moim
lustrzanym odbiciem. Pojąłem całą głupotę i śmieszność tej sytuacji... Moje wzburzenie
mogłem porównać do nieprzyjemnie gorzkiego poczucia rozpaczy, jakby we śnie stał się
duchem i spod sufitu patrzył na własne martwe ciało...
Z trudem znalazłem właściwe słowa i złożyłem je w całość.
- Wobec tego ty jesteś ciałem złożonym ze mnie, jesteś swego rodzaju syntezą zbudowaną
przez maszynę prognostyczną.
- Można i tak powiedzieć, ale to nie takie proste. Sztuczny twór nie potrafi rozmawiać -
odpowiadać i pytać, prawda?
Nie zastanawiając się, kiwnąłem twierdząco w stronę niewidzialnego rozmówcy.
- Przecież chyba nie jesteś obdarzony świadomością?
- Skądże... - odpowiedział głos, siąkając cicho nosem. - Ja nie mam ciała. Tak jak
przypuszczałeś, jestem zwyczajną nagraną wcześniej taśmą... Oczywiście, nie mogę sobie
pozwolić jeszcze na takie luksusy, jak posiadanie świadomości. Jestem wyposażony w coś
ważniejszego niż świadomość, a mianowicie w konieczność i pewność. Wiem dokładnie, co się
dzieje w twoich myślach, i to z dużym wyprzedzeniem. Nie jest istotne, jak bardzo starasz
się zachować niezależność, po prostu nie zrobisz nawet jednego kroku poza wcześniej
ustalonym programem.
- Kto więc zaprojektował ci słowa, które wypowiadasz?
- Nikt. Rodzą się w sposób nieuchronny z ciebie samego.
- To znaczy...
- To znaczy, że jestem wartością prognozy drugiego stopnia, która poznała twą przyszłość
dzięki prognozie pierwszego stopnia. Jednym słowem, ja jestem tobą. Jestem tobą, który
pozna ciebie.
Nagle zdałem sobie sprawę, że jestem jakimś małym, odległym obiektem w imponująco
rozległym miejscu, w którym dotąd istniałem. Przemieszczający się ból wciąż krążył z
irytującą szybkością, niczym sygnał świetlny przed japońskim salonem fryzjerskim.
- Zapewne ktoś taki jak Tanomogi spowodował, że zadzwoniłeś do mnie.
- Wciąż jeszcze mówisz od rzeczy. Widocznie nie oceniłeś sytuacji dostatecznie jasno. Moja
wola jest twoją wolą. Tylko że jeszcze nie zdajesz sobie z tego sprawy. Czynię tylko to, co
ty byś prawdopodobnie uczynił, jakbyś poznał swą przyszłość.
- A jak uruchamiasz magnetofon?
- Pytasz o takie bzdury! Oczywiście, proszę kogoś o to. Teraz pomaga mi - zgodnie z twoim
przypuszczeniem - kolega Tanomogi. Ale nie wolno ci myśleć, że jest to spisek uknuty przez
niego przeciw tobie. Jego dotychczasowe zachowanie zależało ode mnie. Fakt, że zależało od
mojej woli, oznacza, że zależało od twojej woli. Jeśli o coś podejrzewasz Tanomogiego, to
lepiej żebyś podejrzewał siebie...
- W porządku, poprzestańmy na tym... Dlaczego dzwonisz do mnie z pogróżkami i wywołujesz
zamieszanie w głowie?
- To nie zamieszanie, to ostrzeżenie.
- Nie ma potrzeby mówić tak oględnie. Ponieważ znasz moją przyszłość, musiałeś też poznać
naszych wrogów, prawda? Czy nie można było działać bardziej bezpośrednio?
- Wrogów? Nadal używasz tego słowa... Skoro tak, to wróg znajduje się wewnątrz. Taki
sposób myślenia staje się naszym wrogiem. Ja staram się tylko uratować cię od katastrofy.
Ach, prawda, dobrze się składa. Tam czeka Sadako... nie, przepraszam, to jednak chyba nie
jest zbyt miłe, gdy w ten sposób mówię o twojej żonie, mimo że ja jestem tobą. No, w
każdym razie mogę mówić o niej “małżonka", no więc małżonka czeka za drzwiami.
Najwyraźniej przysłuchuje się tej dziwnej rozmowie... Chciałbym ją o coś zapytać. Możesz
zawołać ją do telefonu?
- Z pewnością nie.
- Spodziewałem się, że tak zareagujesz. Jeśli chcemy ją wtajemniczyć, to trzeba będzie
wyznać wszystko. A ty nie masz na to dość odwagi. Nawet nie wyjaśniłeś jej powodu wyjścia
z domu, prawda? Zwłaszcza że teraz nie ma najmniejszej potrzeby wychodzić...
- Dlaczego? Nie zamierzam przemilczeć takiej obrazy.
- No dobrze. Jeśli nie chcesz poprosić żony do telefonu, możesz jej to sam powiedzieć.
Chodzi o tę fałszywą pielęgniarkę z pieprzykiem, która uprowadziła twoją żonę. Na pewno
mówiła, że pieprzyk znajdował się na brodzie, czy może raczej był z boku nad górną wargą?
29
Dyszałem ciężko, jakbym zapomniał przez jakiś czas oddychać. W bezkresnej dali zaświtał
wątły promyk i wtedy widok wokół mnie całkowicie się odmienił. Kobieta miała pieprzyk nie na
brodzie, lecz nad górną wargą. Może pamięć jest tak zawodna albo też żona uległa złudzeniu.
Jeśli tak, to czyż tą pielęgniarką nie była faktycznie moja asystentka Wada? Ona ma
pieprzyk nad górną wargą. Wada wstydziła się tego defektu urody, dlatego zwykle
opuszczała głowę, aby nie był on nazbyt widoczny. Naówczas pieprzyk wydawał się znajdować
u dołu twarzy, a w zamglonej pamięci mógł się przesunąć na brodę.
- Sadako! - Wstrząśnięty tą myślą krzyknąłem, aż zagrzmiało w całym domu. - Chodzi o ten
pieprzyk u pielęgniarki.
Natychmiast drzwi się uchyliły i ukazała się w nich skrzywiona ze zdziwienia twarz żony.
- Co się stało? Przestraszyłeś mnie.
- Chodzi mi o ten pieprzyk, czy może znajdował się w tym miejscu, a nie na brodzie?
- Hm, teraz gdy o tym wspomniałeś, wydaje mi się, że w tym.
- Tak, dokładnie tak... - wtrącił się mój telefoniczny rozmówca.
Z pośpiechem machnąłem ręką, jakbym chciał odpędzić od siebie żonę. Ona jednak nie
odchodziła, przyglądając mi się uparcie chłodnym wzrokiem. Dobrze rozumiałem, dlaczego
miała taką minę. Zwrócony do niej tyłem milczałem, przyciskając słuchawkę do ucha. On, czyli
ja, mówił dalej:
- Pielęgniarką istotnie była koleżanka Wada. W tym roku akurat w pierwszy dzień stycznia
przeziębiła się i nie przyszła, gdy współpracownicy instytutu odwiedzili cię w domu z
życzeniami. Dlatego twoja żona jej nie poznała. Jeśli to sobie uświadomisz, to nie będziesz
miał wątpliwości, że nie ma żadnego znaczenia, czy ona jest wrogiem, czy przyjacielem,
prawda?
- Oznaczałoby to, że zrobiła to na moją prośbę, a faktycznie ty ją o to poprosiłeś.
- Z czego znowu jesteś niezadowolony?
Powoli się odwróciłem, lecz żony za mną już nie było.
- ...dlatego właśnie wszystko wydaje się wrogie.
- Tak to wygląda... - odpowiedziała maszyna spokojnie, jakby ze skruchą, a może tylko tak mi
się wydawało. - Uczyniliśmy dla ciebie tyle, ile mogliśmy.
- Wiem, mam tego dość! - Nagle ogarnął mnie wielki gniew. - Proszę przedstawić wniosek. Już
mam dość chodzenia w kółko. Do licha, co chcesz, żebym zrobił?
- To dziwne. Przecież mówiłem, że konkluzja jest oczywista. Nie rób zamieszania i nie
wyprowadzaj żony z domu.
- Dlaczego to ma spowodować zamieszanie?
- Czy sądziłeś, że żona bez uprzednich wyjaśnień zgodzi się posłusznie poddać badaniu
maszyny prognostycznej? Jeśli tak myślałeś, to musisz być nie lada prostakiem. Chyba
pochlebiałeś sobie, uważając się za zimnego faceta, gdy tymczasem byłeś po prostu
znudzonym, konserwatywnym mężczyzną. I to byłaby cała twoja historia. Teraz nawet żona
się nie zgodzi na to, żebyś zaglądał jej do duszy. Nie, nie martw się, nie podejrzewaj jej o
niewierność czy zazdrość. To coś jeszcze gorszego... To jest pogarda i rezygnacja.
- Głupstwa opowiadasz...
- Tak, zasadzka, jak wiesz, pojawia się zwykle tam, gdzie człowiek się jej najmniej
spodziewa. Przeszkoda pojawia się więc nieoczekiwanie i staje się punktem zwrotnym losu...
To znaczy, musisz uchylić rąbka tajemnicy, aby nakłonić żonę do zgody na badania. Wtedy
mimo woli złamiesz przyrzeczenie dane w Instytucie Yamamoto.
- Jeśli przyjmujesz takie założenie...
- Nie, to nie żadne założenie, to już jest decyzja. To tak, jakbyśmy doszli do konkluzji.
Gdybym teraz nie zatelefonował, na pewno uczyniłbyś to. Przecież miałeś drogę wyjścia. Na
przykład mogłeś poprosić pana Yamamoto i załatwić żonie pozwolenie na zwiedzenie jego
instytutu. Ale nic takiego nie przyszło ci do głowy. Zwiedziwszy instytut przyjąłeś, że znana
ci dotąd codzienność stała się odwrotnością rzeczywistości, a mimo to teraz myślisz o tym,
aby zabić swoje dziecko i w ten sposób przeciąć związki z przyszłością i ukryć się w świecie
odwróconym do góry nogami... Czy pamiętasz, że wczoraj w nocy Wada rozmawiając z tobą
powiedziała, że to jest sąd? I tak było, to naprawdę był sąd. To, co ci komunikuję, zapewne
jest już wyrokiem. Okazuje się, że jesteś zaprzysięgłym konserwatystą, co nie pasuje do
obrazu wytwórcy na wskroś nowoczesnej maszyny prognostycznej. To zdumiewające, że
jesteś kimś tak szalenie konserwatywnym.
- Czy zadzwoniłeś po to, żeby głosić kazania?
- Mówisz, jakby to dotyczyło kogoś innego, a przecież ja jestem tobą... No dobrze, w każdym
razie chciałbym maksymalnie ograniczyć liczbę ofiar. Skoro wiesz, że pielęgniarką była
Wada, to nie ma potrzeby poddawać żony analizie maszyny prognostycznej. Jeśli to, co
mówię, trafia do twego przekonania, to już jest dobrze.
- Czy moje dziecko zostało umieszczone w sztucznej macicy, by wyrosło na istotę wodną?
- Tak jest.
- Dlaczego? Dlaczego musiano to zrobić?
- Rozumiem twój niepokój. To, że pragniesz poznać przyczyny... Yamamoto spodziewał się, że
zadasz to pytanie, zechcesz się czegoś dowiedzieć na temat ludzi hodowanych poza
naturalnym łonem matki, i dlatego śmiał się z powodu twojego tchórzostwa. Wystąpiłem więc
z wnioskiem o wydanie dla ciebie zgody na zwiedzanie miejsca, w którym tworzy się ludzi-
akwanów - ludzi żyjących w wodzie. Myślę, że już zakończono rozpatrywanie wniosku i
możesz się zgłosić po odpowiedź bezpośrednio. Chyba po piątej ktoś się tu zjawi...
- Jeszcze tylko jedno... Kim faktycznie jest zabójca księgowego?
- Oczywiście Tanomogi... Ale nie wyciągaj wniosków pochopnie. Pamiętaj, że to ja wydałem
rozkaz, czyli ty wydałeś rozkaz.
- Nic o tym nie wiem.
- Nawet jeśli tak jest, to już nic nie poradzę na to, co się stało.
- Czy jest z tobą Tanomogi? O, teraz pokasłuje.
- Nie, to Wada.
- Wszystko jedno kto, daj mi ją do telefonu.
- Czy chcesz podejść? - spytała maszyna, jakby odwracając się do tyłu. Wkrótce
odpowiedział nosowy i wesoły głosik Wady.
- Ależ, profesorze, pan rozmawia sam ze sobą.
Tak, miała rację. Byłem po tamtej stronie; gdybym zjawił się osobiście, musiałoby to wyglądać
zabawnie, niezależnie od punktu widzenia na tę sprawę. Zdrętwiały mi palce i omal nie
wypadła mi z ręki lepka od potu słuchawka. I w tym samym momencie, gdy chciałem ją mocniej
chwycić, połączenie zostało przerwane. Kiedy spróbowałem oddzwonić, w odpowiedzi
usłyszałem tylko głuche buczenie.
Zresztą tak chyba było lepiej. Jeśli on był drugim mną i wszystko o mnie wiedział, to
niewątpliwie z góry przewidział mój błąd. Ja miałem wciąż wiele pytań. Zakładając, że to on
wydał rozkaz zamordowania księgowego, to musiał jakiś czas przedtem istnieć. A to oznacza,
że on istniał, zanim jeszcze zdecydowałem się zająć przewidywaniem przyszłości
poszczególnych ludzi. Wobec tego kiedy się narodził? W jakim dokładnie momencie to się
stało? A poza tym, kto go stworzył?
Spróbowałem zadzwonić do Tanomogiego. Nie zastałem go jednak w domu. Oczywiście Wady
też nie było.
- Już jestem gotowa - zawołała żona zza drzwi.
- Już nie trzeba.
- Czego nie trzeba?
- Już nie musisz ze mną wychodzić.
Otworzyłem drzwi i zatrzymałem się w rogu sypialni. Żona odwróciła wzrok, rozwiązała
tasiemkę z pasa obi i rzuciła ją przed lustro.
- Słuchaj, powiedz, czy ty mną gardzisz?
Żona uniosła głowę, jakby zdziwiona tym pytaniem, a następnie zaśmiała się jakoś z
przymusem, jakby na przekór sobie.
- Masz na ustach proszek do czyszczenia zębów.
Opadły mi ręce, poczułem się nikim. Chciałem jeszcze coś powiedzieć, lecz faktycznie byłem
nikim. Nie mogłem wiedzieć, że nasze własne oblicza, na które teraz patrzyliśmy -
beznadziejnie uśmiechającej się żony i moje, ubrudzone proszkiem do zębów - oglądamy po
raz ostatni. Cofnąłem się, zamknąłem za sobą drzwi łazienki i odwróciłem się w stronę
umywalki. Wypłukałem usta i zacząłem się golić.
30
Dzwoniłem do pracowni co trzydzieści minut, ponieważ chciałem się dowiedzieć, gdzie
poszedł Tanomogi. Czas oczekiwania skróciłem sobie czytaniem gazety. Jak zwykle to samo:
Międzynarodowe umowy, problemy terytorialne na morzach, szpiegostwo gospodarcze,
niezwykłe upały, podnoszenie się poziomu wód, trzęsienia ziemi, a następnie piękne kobiety,
zabójstwa, pożary i opowieści o dumnej duszy. Zadziwiające było to, że tak okropne zlepki
zjawisk wprawiały mnie w sentymentalny nastrój. Mnie, człowiekowi, który mając
czterdzieści sześć lat wejrzał w skrawek przyszłości, wszystkie sprawy codzienne wydały się
już odległą przeszłością. Poczułem się wyczerpany i pozostawiony sam sobie.
Znów się zdrzemnąłem. Na gazecie, która leżała pod moją głową, pojawiła się mokra plama
wielkości twarzy. Yoshio wrócił ze szkoły, rzucił tornister i gdy znów chciał gdzieś wybiec,
rozległ się gniewny głos żony. Mimo woli zerwałem się na nogi. Chciałem go zawołać i
porozmawiać, lecz w następnej chwili słyszałem już tylko oddalające się i cichnące kroki syna
na ulicy.
Zszedłem na dół. Żona zawołała z kuchni.
- Czy chcesz coś jeść?
- Nie, może później.
Włożyłem drewniaki geta na nogi i postanowiłem się trochę przejść wokół domu, żeby przy
okazji wysuszyć mokrą od potu koszulę.
Ledwie wyszedłem z domu, od razu ujrzałem znajomego szpicla. Zbliżał się powoli w moją
stronę z wyrazem nudy na twarzy, a co parę kroków kopał to w prawo to w lewo kamyki
leżące na chodniku. Spostrzegłszy mnie, zatrzymał się przestraszony. Gdy podszedłem,
uśmiechnął się zakłopotany, spuścił głowę i zaczął się oddalać przyspieszając kroku.
Zatrzymałem go pytaniem.
- Co tu robisz?!
- Och...
Chciałem go zlekceważyć i obejść, ale on odwrócił się i postanowił iść razem ze mną. Niech
robi, co chce. Nie jest chyba tak głupi, żeby napaść na mnie w tym miejscu. Cały czas
dochodził hałas bawiących się w pobliżu dzieci, a wokół mijali nas przechodnie. Szliśmy jakiś
czas razem. Po chwili przerwałem milczenie, chcąc go rozdrażnić:
- Jak pięknie zmykałeś tamtego dnia, pamiętasz? - On uśmiechnął się tylko niewinnie jak
dziecko.
- Ach, zrobiłem to, co mi kazano.
- Oczywiście. Podobno jesteś znakomitym specjalistą od mordowania?
- Co? Robię tylko to, co mi każą.
- A teraz jakie masz rozkazy?
- Hm - mężczyzna nagle spuścił oczy, jakby był zakłopotany. - Kazano mi po prostu pana
śledzić.
- A kto kazał to robić?
- Jak to kto? Przecież pan kazał.
Ach, to tak się rzeczy mają. Ten drugi ja jest widocznie gotów podejmować się nawet
realizacji różnych zamówień, włącznie z zabijaniem. Nie miałem najmniejszego pojęcia, skąd
pojawiła się u mnie taka skłonność. Gdybym nie znajdował się przytłoczony presją i skulony w
kłębek, to moje cierpienie zapłonęłoby goręcej od rozgrzanego grubą warstwą tłuszczu na
brzuchu.
- Ilu ludzi już zabiłeś?
- Och, nie ma o czym mówić, jeszcze nikogo nie zabiłem, od czasu gdy śledzę pana.
Odetchnąłem z ulgą.
- A przedtem?
- Jedenaście osób. Specjalizuję się w metodach, które nie zostawiają żadnych śladów.
Powoduję utratę świadomości, zaciskam nos i usta, w ten sposób następuje uduszenie się. To
trochę kłopotliwe, ale na pewno dla mnie bezpieczne. Gdy pozoruję utonięcie, wprowadzam
wodę przez nos. Wtłaczam ją do płuc, jak przy sztucznym oddychaniu, i tak zostawiam ofiarę
- wygląda to na śmierć przez utonięcie. Mam też sposób na duszenie. Obejmuję gardło całą
szerokością dłoni. To wymaga trochę czasu, ale w ten sposób można uniknąć zostawiania
śladów. Naturalnie, natrafiam niekiedy na dość duży opór, i muszę zastosować śmiertelny
cios; ważne aby nie zostawić widocznych śladów i jednocześnie zablokować siłę przeciwnika.
Tak, zdarza się i łamanie palców w stawach, wbijanie paznokci w oczy... Tak jest, w żadnym
wypadku nie używam narzędzi. Zostawiają ślady. Unieszkodliwiam przeciwnika gołymi
rękami. ...Mogę się pochwalić, że na pierwszy rzut oka oceniam, jaki sposób należy
zastosować w danym przypadku. To chyba rodzaj hipnozy. Uciskam czułe miejsce i powoduję
utratę świadomości, jak podczas śmierci. Jeśli idzie o pana, wiem, co należy wybrać, ale nie
mogę o tym powiedzieć. Przecież nie powinno się uprzedzać wroga, bo wtedy efekt będzie
słabszy. No, może panu mógłbym uchylić rąbka tajemnicy... Tak, chyba nic by nie szkodziło,
gdybym powiedział... No więc jeśli chodzi o pana, to należałoby znaleźć takie miejsce gdzieś
na twarzy, albo w tym miejscu, z boku brzucha.
Co zamierzał uczynić ten drugi “ja" wynajmując takiego typa? Zatrudnił go, ale nie zlecił mu
żadnego konkretnego zadania. Można więc sądzić, że występuje w charakterze mojej
osobistej ochrony, roztoczył nade mną specjalny nadzór. W każdym razie wygląda to teraz
zabawnie. Nie ma żadnego powodu, żebym tak bezwstydnie spacerował z tym mężczyzną.
- Słuchaj, możesz już iść do domu.
- Nie dam się nabrać na ten numer - odpowiedział, chichocząc i spoglądając na mnie kątem
oka. - Przecież sam pan uprzedzał, żebym nie słuchał żadnych rozkazów, jeśli nie są one
przedstawione na piśmie. Nie, nie dam się nabrać. Jeśli pan ma czas, to może by pan poszedł
ze mną coś zjeść? Gdy wychodziłem rano, zapomniałem wziąć ze sobą coś do jedzenia. Już
nawet zrezygnowałem z obiadu, ale nie będzie to chyba sprzeczne z rozkazami, jeśli będzie
mi pan towarzyszył... Bardzo proszę... choćby był to tylko makaron gryczany soba albo
pszenny udon.
W rezultacie uznałem, że odmowa byłaby zbyt kłopotliwa, a poza tym liczyłem, że w ten
sposób może go trochę oswoję. Postawiłem więc mu porcję makaronu w sąsiedniej knajpce.
Przypomniałem sobie, że ja również od rana nic nie jadłem. Nie miałem apetytu, więc
zamówiłem tylko zarusoba, czyli makaron gryczany podawany na bambusowym talerzyku.
Mimo że panował straszny upał, zamówił rosół z makaronem, posypał papryką, aż rosół
poczerwieniał, i nie spiesząc się, jakby chciał wszystko sprawdzić, jadł powoli łyżka po łyżce.
Był tak skoncentrowany na jedzeniu, że nawet nie spostrzegł muchy łażącej mu po twarzy.
Wyglądał ohydniej niż wtedy, gdy opowiadał o mordowaniu.
W telewizji skończyło się jakieś widowisko i wybiła godzina piąta. Mężczyzna zerwał się z
miejsca, rozejrzał i powiedział:
- O piątej miałem zadzwonić i dowiedzieć się, dokąd pana dziś wieczór zaprowadzić. - Z
wyraźnym niepokojem pośpieszył do telefonu i zaczął wystukiwać numer. Po kilku słowach
kiwnął głową, zakończył rozmowę i wrócił ze spokojniejszą miną. - Wszyscy już się podobno
zebrali i chcą, żeby pan przyszedł.
- Dokąd?
- Dokąd? Przecież pan obiecał. O piątej miałem pójść po pana do domu.
To był mężczyzna, którego wysłał po mnie ten drugi ja na zlecenie komisji reprezentującej
pracownię hodowli ludzi podwodnych. Wszystko było takie proste, a wydawało się jakoś
straszliwie pokrętne, i choć było pokrętne, okazało się bardzo proste.
- A teraz do kogo pan dzwonił?
- Do pana Tanomogiego.
- Tanomogi? Co z nim? Czy on ma coś wspólnego z komisją?
- Hm.
- Czy wiesz, gdzie to jest?
- Tak.
Z pośpiechem pierwszy wybiegł z restauracji i od razu zatrzymał taksówkę. Stopniowo koło
się zamknęło, a myśliwy, tropiący zwierzynę pokazał teraz twarz. Spoza poplątanych gałęzi i
pni drzewa ukazała się jego prawdziwa postać. Płać to, co się należy, zwracaj to, co jesteś
winien, a jaki ostatecznie będzie wynik odejmowania? Trzeba jeszcze dokładnie to wyjaśnić.
Nie przejąłem się tym, że byłem w pogniecionej koszuli i w drewniakach geta na gołych
stopach.
Po uregulowaniu rachunku otrzymałem trzydzieści jenów reszty. Tym też się nie zmartwiłem.
Tanomogi zapłaci za taksówkę.
Jak należało się spodziewać mój przewodnik dobrze znał ulice miasta. Kazał taksówkarzowi
celowo kluczyć to w prawo, to w lewo wąskimi zaułkami. Kierunek jazdy wydawał mi się inny od
tego, który sobie wyobraziłem: nie jechaliśmy chyba w stronę ziemi wydartej morzu, dlatego
czułem się coraz bardziej niespokojny. Po chwili znaleźliśmy się na znajomej ulicy. Na
drodze, którą uczęszczałem rano i wieczorem... I wtedy mężczyzna powiedział do kierowcy:
- Proszę skręcić w prawo zaraz za rogiem, przy kiosku papierosowym, przed tym białym
parkanem.
- Nie żartuj! - krzyknąłem mimo woli i zmieszany położyłem ręce na oparciu za kierowcą. - To
przecież budynek Instytutu Techniki Obliczeniowej. To mój instytut.
- Jasne - odrzekł mój towarzysz, przesuwając się w kąt. - Tanomogi powiedział, że to tutaj,
dlatego tu jesteśmy.
Nie miałem powodu twierdzić, że się mylił. W każdym razie zdecydowałem się wysiąść i
zapytać strażnika. Odparł, że faktycznie odbywa się zebranie, i dodał, że polecono mu
zawiadomić, jak tylko przyjadę. Nie może być pomyłki. Mój przewodnik odetchnął z ulgą i
kiwnął głową potwierdzająco, starannie gładząc się po brodzie.
- Który pokój?
- Hm, myślę, że sala maszyny prognostycznej na pierwszym piętrze.
Okna odbijające ciemniejące chmury błyszczały bielą, nic więc nie było widać. Poleciłem
strażnikowi, żeby zapłacił za taksówkę i ruszyłem przed siebie. Kiedy odwróciłem się i
spojrzałem przez ramię, ujrzałem, jak się przyglądał ze zdziwieniem moim drewniakom.
Zabójca stał obok niego z opuszczonymi długimi rękami i śmiał się.
Przy wejściu do budynku zmieniłem obuwie na słomiane sandały przeznaczone dla
odwiedzających.
Po drodze zajrzałem do sali dokumentacji na dole. Pracowity Kimura wraz z czterema
młodszymi pracownikami zajmował się klasyfikowaniem i znakowaniem całej masy materiałów i
danych, mimo że nie wiedział, w jakim celu i kiedy zostaną użyte. To była kuchnia, która
dostarczała pożywienia dla maszyny prognostycznej. Pogrążeni w monotonnej, ale potrzebnej
pracy, byli zadowoleni, dopóki mogli wierzyć w fakty. I chyba nie obchodziło ich, czy maszyna
się pożywi, czy też będzie cierpieć na niestrawność. Prawdę mówiąc, ja też lubię taką
robotę. Pokój studiów był pusty.
Korytarz na pierwszym piętrze, mający tylko jedno okno na końcu, zasnuła już ciemność.
Natężyłem słuch, lecz nie usłyszałem niczego podejrzanego poza odgłosami ulicy. Szedłem
cicho, dotarłem do sali i zajrzałem przez dziurkę od klucza, ale nic nie dostrzegłem.
Gdy położyłem rękę na klamce, powtórzyłem w duchu to, co planowałem powiedzieć zebranym:
O co wam chodzi? Jaka komisja zatwierdziła to zebranie? Kto zezwolił na wykorzystanie
tego pomieszczenia? Maszyna prognostyczna znajduje się pod bardzo ścisłym nadzorem
czynników rządowych, dlatego nawet ja muszę dokładnie informować zwierzchników o
każdym jej uruchomieniu. Teraz żądam wyjaśnień. Nie mogę pozwolić, żebyście robili, co wam
się żywnie podoba. Nie wiem, jakie macie upoważnienie, lecz jedno jest pewne: ja jestem
tutaj za wszystko odpowiedzialny, a nikt mnie o nic nie pytał...
Kalkulując efekty, jednym pchnięciem otworzyłem drzwi. Moją twarz owiał chłodny wiatr.
Nim jeszcze zdążyłem wypowiedzieć pierwsze słowa, stanąłem jak wryty. Byłem całkowicie
zaskoczony. Nie spodziewałem się tego, co zastałem.
Od lewej strony na dwóch krzesłach przed biurkiem siedzieli Yamamoto z Zakładu Rozwoju
Życia Poza Łonem Matki i Wada Katsuko. We wgłębieniu na wprost maszyny stał Tanomogi, a
w kącie ulokował się jego ulubieniec Aiba... Gdy z prawej, przy ekranie telewizyjnym,
ujrzałem Tomoyasu z Komisji Programowej, uśmiechającego się jakby z zażenowaniem,
doznałem niemal wstrząsu. Czułem się zdegustowany własną głupotą, dzięki której
traktowałem dotąd Tomoyasu jak podrzędnego urzędnika.
Nawet jeśli powiem, że przestępca ukrył się w mroku, to i tak nie mogę pogodzić się z
faktem, że go nie zauważyłem. Przecież cały czas żył blisko mnie. Nie wiedziałem więc teraz,
co począć i jak zareagować na tę nową sytuację. Nagle coś zaświtało mi w głowie.
Najgroźniejszym potworem jest ten odmieniec, który był bliskim i zaufanym człowiekiem -
pomyślałem.
- Czekaliśmy na pana - powiedział Tanomogi, występując pół kroku do przodu. Zaproponował
mi wolne krzesło stojące w środku. Pozostali poruszyli się, każdy na swój sposób, aby mnie
powitać. Dzięki temu opuściło mnie napięcie.
- Po co zwołano to zebranie? - zapytałem, zająwszy wskazane krzesło i wyraziwszy
uszanowanie dla Yamamoto, a następnie obrzuciłem wszystkich władczym wzrokiem.
- Dowiedział pan się już trochę z rozmowy telefonicznej, rozważaliśmy pański wniosek o
udzielenie zgody na odwiedzenie zakładu hodowli akwanów, czyli ludzi żyjących w wodzie... -
powiedziała szybko Wada, właściwym sobie poważnym tonem, a następnie włączył się
Yamomoto:
- Tak, dyskutowaliśmy o tym - potwierdził, a na jego wielkiej, wyrażającej coś na kształt
rezygnacji twarzy pojawił się sympatyczny uśmiech.
Nagle znów się zachmurzyło. Coś było nie w porządku. Nie mogłem nadążyć za zbyt nagłymi
zmianami uczuć. Starałem się nie dać po sobie poznać, lecz serce we mnie zamarło.
- Oficjalna nazwa tego zebrania - zabrał głos Tanomogi ugodowym tonem - mogłaby być
następująca: Posiedzenie Zwyczajne Oddziału Instytutu Techniki Obliczeniowej i Komisji
Administracyjnej Eksploatacji Dna Morskiego. Lecz jest zbyt długa, a poza tym nie wyraża
dostatecznie celnie istoty naszej pracy, dlatego zdecydowaliśmy się określić to gremium po
prostu Komisją Oddziałową.
- Co wcale nie umniejsza naszego znaczenia - dodał Aiba.
- Tak, jestem jednocześnie członkiem Komisji Głównej - rzekł Yamamoto, wciąż kiwając się w
tył i w przód. - Zalecono mi brać udział w zebraniach w charakterze specjalnego
obserwatora..
- Kto pozwolił wam na wykorzystanie tego miejsca? - zapytałem bezsilnym głosem,
spuszczając wzrok i patrząc w okolice kolan Tanomogiego.
Usłyszałem głos maszyny prognostycznej.
- Ja pozwoliłem.
- To pański sobowtór, odpowiadający pańskiej prognozie drugiego stopnia - wyjaśnił
Tomoyasu i spojrzał na głośnik, jakby oczekiwał stamtąd akceptacji.
- Jednak to ty jesteś prawdziwym zabójcą! - krzyknąłem piskliwym starczym głosem, który
mnie samego zaskoczył.
- Jeśli wyjmie pan z kontekstu sprawę zabójstwa, nie obejdzie się bez kłopotów. Trzeba
spojrzeć na motywy w relacji do całości...
- Czy nie powinniśmy - Wada potrząsnęła głową poirytowana - rozpocząć od sprawy, która
budzi najwięcej wątpliwości pana Katsumi? Na przykład od wyjaśnienia powodu i czasu, w
którym została skonstruowana jego wartość prognozy drugiego stopnia.
Tak, na pewno, to najbardziej chciałem wiedzieć. Ale jakże drażniło mnie, że poznali mnie na
wylot. Nie potrafiłem nad sobą zapanować, gdy uświadomiłem sobie, że dotąd traktowali mnie
jak jakiegoś tępaka. Nawet Wada.
- Chwileczkę - krzyknąłem nie dopuszczając jej do głosu. - Chcę wiedzieć, czego dotyczy
punkt, od którego chcecie rozpocząć.
- A, o to chodzi...
Tanomogi rozejrzał się, jakby zakłopotany. Pozostali milczeli i wpatrywali się we własne
paznokcie. Wreszcie biorąc tę ciszę za wyraz aprobaty, niechętnie zabrał głos:
- Prawdę mówiąc, konkluzja jest następująca: Pan musi umrzeć.
- Umrzeć? Co za głupstwa...
Bez namysłu spróbowałem podnieść się z krzesła, lecz nie czując nadmiernego niepokoju,
roześmiałem się cynicznie.
- A teraz zamierzamy porozmawiać o powodach... - kontynuował Tanomagi.
- Nie, dziękuję, dość tego!
Powinienem teraz wstać i wyjść stąd, ignorując wszystko, co do mnie mówili. Co mogą mi
zrobić? Nic nie powinno się zdarzyć. Kiedy jednak popatrzyłem na niewzruszone miny i ich
złowieszcze twarze, obleciał mnie nagle strach.
- Ale, proszę pana - wtrąciła się Wada - a może nie powinniśmy jeszcze rezygnować? Proszę
wytrwać do końca.
Wszyscy pokiwali poważnie głowami, a Tanomogi odezwał się takim głosem, jakby chciał mnie
podnieść na duchu:
- No właśnie, konkluzja jest logiczna, a w logice wiele zależy od przyjętej hipotezy. Chcemy
użyć wszelkich dostępnych nam środków, aby pana uratować. Proszę nie tracić nadziei.
Wierzymy, że poznawszy tę konkluzję pan sam może znaleźć przesłanki, które pozwolą ją
zmienić. A teraz proszę posłuchać.
31
Przecież logika nie zabija człowieka! A przynajmniej “logika" skazująca mnie na śmierć nie ma
żadnego sensu. Ci ludzie popełniają straszliwy błąd! Nie zostanę tu po to, żeby walczyć z tego
rodzaju logiką, ale dlatego, że poważnie potraktowałem ich słowa. W każdym razie dwie
osoby zostały zamordowane, wydarto płód z łona kobiety, a ponadto zatrudniono mistrza
skrytobójców. W sytuacji, z jaką miałem do czynienia, nie było ważne, czy coś jest logiczne
czy nielogiczne. Jeżeli podjęli określoną decyzję, to ją zrealizują. Naprawdę, nawet
słuchanie ich było poniżające. Nie mogłem jednak kopnąć krzesła i odejść. Wydało mi się, że
czas się zatrzymał, gdy ja pozostawałem w bezruchu.
- Zacznijmy może wyjaśniać wszystko po kolei... - Tanomogi mówił z pośpiechem, jakby bojąc
się, że mu przerwę. - O istnieniu tej organizacji dowiedziałem się we wrześniu ubiegłego
roku. Tak, akurat skończono budowę maszyny prognostycznej i mogliśmy już pokazywać na
ekranie rozbijanie szklanki w przyszłości. Pamięta pan? Dzięki poparciu pana Yamamoto z
Centralnego Szpitala Ubezpieczeń przyszła do pracy u nas koleżanka Wada... Najpierw
podaję konkluzję. Wydaje mi się bowiem, że wszystkiego dowiedziałem się od Wady...
Wada musnęła mnie wzrokiem, jakby chciała mnie wybadać.
- Nie powiedziałam o tym od razu. Najpierw przeprowadziłam bardzo trudny test - rzekła.
- Tak, wiem - potwierdził Tanomogi, spoglądając kątem oka. -To był trudny test. Tak trudny,
że początkowo odniosłem wrażenie, iż wcale jej na mnie nie zależy. W każdym razie
opowiedziała mi punkt po punkcie fantastycznie romantyczną opowieść o naszej przyszłości,
którą może nam pokazać maszyna prognostyczna. Byłem przekonany, że Wada jest poetką.
No tak, traktowałem ją dość ceremonialnie, podczas gdy poddawała mnie strasznemu testowi.
- Był to test służący stwierdzeniu, do jakiego stopnia jest on w stanie przyjąć przyszłość
całkowicie odciętą od przeszłości. Staraliśmy się bowiem wykryć, czym się bardziej
interesuje, programowaniem czy maszyną prognostyczną. Oczywiście, przeprowadziliśmy
również pobieżny test pańskiej osoby, profesorze. Pamięta pan?
Słuchając jej odniosłem wrażenie, że istotnie tak było. Nic konkretnego nie mogłem sobie
przypomnieć, ale pamiętałem, jak bawiły mnie nonsensy, które opowiadała ta dziewczyna.
Chciałem jej teraz na nie odpowiedzieć, ale mimo wysiłku nie byłem w stanie wypowiedzieć
choćby jednego słowa.
- Przegrał pan, profesorze. Pan nawet nie próbował rozważyć możliwości, w której przyszłość
zdradza i odrzuca teraźniejszość. To znaczy... zaraz, jak mam to powiedzieć... to znaczy
maszyna prognostyczna nie może odpowiedzieć, jeżeli nie zada się jej poprawnie
sformułowanego pytania. Sama nie potrafi stawiać sobie pytań. Dlatego bardzo istotne stają
się kwalifikacje pytającego. Pan nie ma wystarczających kwalifikacji do zadawania pytań.
- Nie masz racji. Najważniejsze są fakty! - zawołałem ochrypłym głosem. - Prognozowanie to
nie jest opowiadanie bajek. To logiczna konkluzja, która wynika z faktów, zawsze z faktów!
Wygadujecie nonsensy, o których nawet wspominać nie warto...
- Czyżby? Czyżby maszyna mogła reagować tylko na fakty? Czy nie jest potrzebna zamiana
tych faktów na problemy?
- Dość tego. Uprzedzam, że jestem inżynierem, a nie filozofem.
- Tak. Pański wybór tematów ma zawsze określony charakter, ograniczony pewnym wzorem.
- O co wam chodzi? - Pochyliłem się, rękę położyłem na oparciu krzesła i starałem się mówić
zdecydowanie i głośno, lecz z trudem wydobywałem słowa z gardła. - Nie interesuje mnie, co
wygadujesz, Tanomogi, bo to ty jesteś mordercą! A ty, Wada-kun, jesteś prowodyrem grupy,
która porwała mi dziecko! Uważam, że jesteś szalona. Zdumiewa mnie pańska dwulicowość,
panie Tomoyasu. Żeby tak mnie oszukiwać bez najmniejszych skrupułów? Nawet nie wiem, jak
mam na to zareagować.
- Przecież ja... - Tomoyasu szukając ratunku spuścił wzrok i wpatrywał się w podłogę. -
Starałem się w miarę możliwości nie dopuszczać do pogorszenia sytuacji.
- To prawda - rzeki Yamamoto, próbując mnie powstrzymać otwartą dłonią. - Tomoyasu
znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. W każdym razie próbował nie dopuścić, by
dwuwarstwowość organizacji stała się zbyt widoczna. Przyjął więc postawę na pierwszy rzut
oka dwuznaczną.
- Dwuwarstwowa, podwójna organizacja...
- Nie, proszę poczekać, wróćmy do początku. - Tanomogi podszedł bliżej, przed drzwiami
odwrócił się, stanął i zgiętymi palcami oparł się o brzeg biurka. - Profesorze, myślę, że z
grubsza wie pan, o co chodzi. Od jakiegoś czasu w tajemnicy posługujemy się maszyną
prognostyczną dla potrzeb Towarzystwa Eksploatacji Terenów Podwodnych. Nie, licznik nie
jest precyzyjny. Udawało się nam cofać czas i ustawiać go zgodnie z potrzebami za pomocą
specjalnego aparatu.
- Kto dał pozwolenie na tego rodzaju działanie?
- Hm, to ja zostałem kierownikiem tej organizacji... Oczywiście, dlatego najpierw się
sprzeciwiłem. Mimo zapewnień, że Towarzystwo Eksploatacji Terenów Podwodnych ma tu
większe uprawnienia niż rząd, ubolewałem jednak nad tym, że zostałem kierownikiem bez
pańskiej wiedzy i zgody. Towarzystwo tego zażądało. Chyba im się bardzo spieszyło... Mimo
że rozwój kolonii podwodnych stał się już procesem nieodwracalnym, byłem bardzo
niespokojny. Gdy tylko usłyszeli o ukończeniu maszyny prognostycznej, natychmiast tu
przybiegli. Nie mogli jednak wystąpić z oficjalną propozycją współpracy. Chodzi bowiem o
organizację, której istnienie jest utrzymywane w absolutnej tajemnicy... Właśnie wtedy
przysłali koleżankę Wadę, aby mnie wybadała. Gdy stwierdziła, że się nadaję, zostałem
wytypowany na kierownika... Jednak odmówiłem. Chciałem pana namówić, żeby pan odpowiadał
za tę tajną organizację. Znalazłem się w niezręcznej sytuacji, ponieważ razem pracowaliśmy.
Naprawdę martwiłem się tym, że pan wcześniej czy później odkryje informacje, które
wprowadziliśmy do maszyny. Oczywiście, przy pańskim poczuciu obowiązku, nie można było
się spodziewać, żeby pan uruchomił maszynę bez pozwolenia Komisji Programowej.
- I widzi pan - wtrąciła Wada poirytowanym tonem - pan był bardziej zainteresowany samą
maszyną aniżeli przyszłością.
- Czy to ważne? Mogłabyś tego nie mówić - zdecydowanie przerwał jej Tanomogi. -
Przewidując taką postawę, towarzystwo działające za pośrednictwem Tomoyasu wymyśliło
mechanizm pozwalający wprowadzać w stan zamrożenia działalność Komisji Programowej.
Taka nienaturalna sytuacja nie mogła jednak trwać długo. Trzeba było sprawę jakoś
rozstrzygnąć...
- Rozumiem, więc postanowiliście mnie zabić.
- Nic podobnego, zrozumiano to znacznie później. Nawet koleżanka Wada bardzo o pana się
martwiła. Towarzystwo stale przedstawiało plan pozbycia się pana w sposób legalny, ale nie
wyrażaliśmy na to zgody. Nie mogliśmy zrobić czegoś tak okrutnego. Wiedzieliśmy, jak
ważna była dla pana ta maszyna. To właśnie Wada zaproponowała, żeby poddać pana analizie i
spróbować przewidzieć przyszłość. Nie uzyskaliśmy zbyt dobrych rezultatów. Uznaliśmy, że
trochę nieodpowiedzialnie byłoby wyciągać wnioski na podstawie nieprecyzyjnego
przybliżenia. Zdecydowaliśmy więc wykorzystać maszynę do bardzo dokładnego określenia
kroków, jakie należałoby podjąć. Chcieliśmy wiedzieć, jak zacząłby pan postępować, gdyby
pan uzyskał konkretną wiedzę na temat rozwoju kolonii podmorskich.
- Jaki więc był wynik?
- Ach! - Tanomogi zaczął mówić przez zaciśnięte usta, rysując na rogu biurka kwadraty jeden
przy drugim.
- Trzęsienie ziemi?! - wykrzyknął nagle Aiba, spoglądając na sufit. W tym momencie
uświadomiłem sobie, że moje nogi od stóp do kolan zataczają koła. Trwało to około czterech
sekund i ustało.
- Więc... - przynaglałem, a on potwierdzająco skinął głową.
- Tak, więc zrozumieliśmy, że jednak rezultaty są złe.
- Co to znaczy “złe"?
- To znaczy, że nie wytrzymał pan próby. To znaczy, że nie mógł pan wyobrazić sobie
przyszłości inaczej niż jako continuum aktualnej codzienności. Mimo że pan pokładał duże
nadzieje w maszynie prognostycznej, nie był pan w stanie zaakceptować i nadążyć za szybko
zmieniającą się, oderwaną od teraźniejszości, przyszłością, która może zanegować
rzeczywistość i nawet ją zniszczyć. Co do programowania, to pan jest chyba najlepszym
specjalistą, jakiego posiadamy, lecz programowanie jest prostą operacją polegającą na
redukowaniu danych jakościowych do ilościowych. Jeśli ponownie nie dokona się syntezy
zamieniając dane ilościowe w jakościowe, nigdy nie pozna się przyszłości. To jest oczywiste,
że pan pozostał optymistą pod tym względem. Nie potrafił pan wyobrazić sobie przyszłości
inaczej jak tylko mechaniczne przedłużenie ilościowej rzeczywistości. W rezultacie był pan w
stanie konceptualnie zainteresować się przewidywaniem przyszłości, ale zupełnie nie potrafił
znieść przyszłości rzeczywistej.
- Nic nie rozumiem. Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć.
- Proszę poczekać, wyjaśnię konkretnie, a później pokażę na ekranie. Chodzi o to, że przyjął
pan postawę zdecydowanej negacji przyszłości, a w końcu zaczął pan wątpić w możliwości
prognostyczne maszyny.
- Nic o tym nie wiem. Dlaczego pan posługuje się formą czasu przeszłego?
- Nic na to nie poradzę. Taką prognozę przedstawiła maszyna. A pan złamał obietnicę po to,
aby sprzeciwić się materializacji przyszłości, bo na przykład kilka godzin temu był pan bliski
ujawnienia tajemnic organizacji.
- Co to ma za znaczenie? Co w tym złego, że nie zgadzam się na kolonie podwodnych ludzi?
Przecież mój sprzeciw jest częścią możliwej, wspaniałej przyszłości jako prognozy drugiego
stopnia w nowych warunkach, prawda? Wierzę, że warto wykorzystać maszynę
prognostyczną po to, aby zapobiec tak nonsensownej przyszłości.
- Czy chce pan powiedzieć, że celem działania maszyny prognostycznej nie jest tworzenie
przyszłości, lecz tylko konserwowanie teraźniejszości?
- No, chyba tak... - wtrąciła się Wada pokasłując. - Oto podstawy myślenia pana Katsumi. Nie
warto już mówić na ten temat, nic to nie pomoże...
- To jednostronne stanowisko - odparłem, z trudem opanowując wzbierający gniew. - Chyba
to niemożliwe, by kolonie podwodne były jedyną przyszłością. Nie ma nic groźniejszego od
monopolizowania prognoz. Czyż nie przestrzegałem was przed tym aż do znudzenia? To
faszyzm. To jest równoznaczne z daniem politykowi mocy boskiej. Dlaczego więc nie staracie
się przewidzieć przyszłości, która nastąpiłaby po ujawnieniu tajemnicy?
- Robiliśmy takie przewidywania - odparł Tanomogi bezbarwnym głosem. - Otrzymaliśmy
informację, że pan zostanie zabity.
- Przez kogo?
- Przez tego skrytobójcę, który czeka na zewnątrz.
32
Chcą więc mnie zabić? W tym celu posługują się zdumiewająco pokrętną teorią. Mógłbym
zrozumieć, gdyby - znając prognozę - chcieli przeciwdziałać, ale oni starają się do niej
dostosować, a mnie zabić. Nie mogłem pojąć, po co przygotowano prognozę. Być może właśnie
po to, aby mnie zabić.
- To nieprawda - nagle z głośnika odezwało się moje drugie ja, czyli owa wartość prognozy
drugiego stopnia. Poczułem się tak, jakby moje ubranie stało się przezroczyste. Nie mogłem
ukryć zażenowania.
- Co jest nieprawdą?
- To, o czym teraz mówiłeś.
Spojrzenia Tanomogiego i innych zebranych osób przeszywały mnie na wylot.
- W każdym razie - dochodził głos maszyny - nastąpiło jakieś nieporozumienie. Kolega
Tanomogi wcale nie przyjął prognozy z zadowoleniem. Przeciwnie, z całą powagą zaczął myśleć
o tym, jak cię uratować. I wtedy zwrócił się o radę do mnie.
- To druga pańska osobowość, to wartość prognozy drugiego stopnia - wtrącił z pośpiechem
Tanomogi. - Któż ma poważniej myśleć o swoim losie jak nie sam zainteresowany. Poza tym ja
znam pana lepiej niż pan siebie.
- Słusznie, masz rację. Wszystko to, co następuje, wynika z moich planów. Ja jestem twoim
idealnym odbiciem i dlatego, mówiąc innymi słowami, stało się to z twojej woli, której sam
sobie nie uświadamiałeś.
- A morderstwo? A pułapka zastawiona na żonę?
- No tak, za to nikt nie odpowiada. To zrobiłeś sam, dla siebie.
- Przestań ze mnie kpić! - odparłem i utkwiłem wzrok w twarzy Tanomogiego, który zamknął
oczy i uciskał skronie opuszkami palców.
- W istocie rzeczy to był czysto teoretyczny plan - mówił łagodnym głosem, mocno
akcentując słowa, jakby włożył mi rękę we wnętrzności, mieszał w nich i gładził. - Chyba tak,
proszę spróbować pomyśleć. Wszystko przeprowadzono mając na uwadze tylko jeden cel. A
mianowicie, co zrobić, żebyś poznał przyszłość i znalazł się w warunkach uniemożliwiających
wyjawienie prawdy o tajnej organizacji. Dlatego nawet pierwsze morderstwo miało dwa cele.
Po pierwsze, chodziło o to, żeby rzucić podejrzenie na ciebie i sprawić, byś zaczął wątpić i
uświadomił sobie, że już nie możesz polegać na świecie zewnętrznym. Następnie chodziło o
to, aby przygotować cię do następnych sytuacji przez ogłoszenie wiadomości o handlu
embrionami...
- Ale czy to nie dziwne? Przecież to ja wpadłem na pomysł, żeby przedstawić prognozę życia
jakiegoś pojedynczego człowieka, a mężczyznę, który został potem zamordowany, spotkałem
całkowicie przypadkowo na ulicy...
- To nieprawda. Pomysł podsunęła ci maszyna. Zresztą plan został skonstruowany wcześniej i
zakładał taką sytuację. Gdybyś jej nie zaakceptował, Tanomogi by się tym zajął i zwrócił
twoją uwagę na tego konkretnego mężczyznę. Uczynił to zresztą bardzo zręcznie.
Podejrzliwy księgowy sprawdził książeczkę oszczędnościową i ostatecznie zapędził kobietę w
kozi róg, zmusił ją w końcu do mówienia. Bezmyślnie wspomniała o handlu płodami ludzkimi i
dzięki temu mężczyzna poznał tajemnicę. Zgodnie z zasadami organizacji, oboje musieli
zostać uciszeni. Pod pretekstem spotkania z kimś ze szpitala mężczyzna udał się na
umówione miejsce, do którego zaprowadził cię Tanomogi. Wiesz już, co się stało potem.
Tanomogi zabił mężczyznę, a ja zatelefonowałem do ciebie z pogróżkami. Kobieta zażyła
lekarstwo dostarczone jej przez Aibę i bez sprzeciwu popełniła samobójstwo.
- To zbyt okrutne.
- Tak, być może okrutne. Trudno przecież racjonalnie usprawiedliwiać zabójstwo, niezależnie
od tego, na jaką sprawiedliwość by się powoływano.
- Nie można też rozważać sprawy zabójstwa w ramach jakiejś ogólnej teorii. Morderstwo
jest z gruntu złe, ponieważ odbiera człowiekowi przyszłość. Planowałeś pozbawić życia
dziecko, prawda?
- To zupełnie inna sprawa...
- Dlaczego? Wcale nie inna. Nie potrafiłeś zaakceptować przyszłości dziecka i dlatego z
zimną krwią zignorowałeś jego życie. W tych zmiennych czasach, gdy nie ma jednej formy
przyszłości, w czasach, w których trzeba poświęcić jedną przyszłość, by uratować inną,
morderstwa są nieuniknione. Czy nie mam racji? Co byś zrobił, gdyby ona nie umarła?
Poddałbyś ją analizie za pomocą maszyny i dowiedział o istnieniu akwanów. Na pewno
narobiłbyś dużo hałasu.
- Naturalnie.
- Jesteś szczery. To trzeba ci przyznać. Opinia publiczna byłaby oburzona, tłum
zaatakowałby farmę hodowli akwanów i tym samym pogrzebał całą przyszłość...
- Skąd o tym wiesz?
- Powiedziała nam to maszyna, którą ty zbudowałeś.
- Nawet jeśli tak się stało, nic nie upoważnia cię do osądzania teraźniejszości na podstawie
przyszłości, która jeszcze się nie zaczęła.
- Nie chodzi tu o prawo, lecz o wolę.
- Jeśli o wolę, to tym bardziej nie.
- I ty to mówisz?! Przecież to ty rozbudziłeś śpiącą przyszłość. Widocznie nadal nie
rozumiesz tego, co sam wywołałeś. Kiedy kogoś ugryzie pies, zwykle odpowiada jego
właściciel. Nie powinieneś chyba uskarżać się na to, że ciebie pozostawiono przy życiu,
zamiast tej kobiety.
- Tak - wtrącił się Tanomogi. - Niektórzy podzielali tę opinię.
- Mimo to nie zrezygnowałeś do ostatniego momentu. Staraliśmy się zrobić wszystko co
możliwe, a Tanomogi usłuchał mojej rady i wziął na siebie bardzo trudne zadanie zabicia
księgowego.
- Lecz ja tylko...
- Nie, to dzięki Tanomogiemu skończyło się bez straszliwego przeżycia, jakim jest
niespodziewane skazanie na karę. Podglądając przyszłość, choćby tylko przez chwilę,
otrzymałeś szansę uniknięcia przestępstwa... Tak, przy tym masz syna. Ach, ty jeszcze nie
wiesz... To jest syn. Nie, to nie był mój pomysł, najwięcej zawdzięczamy Wadzie...
Nasze oczy się spotkały. Wada nie odwróciła wzroku. Zbladła po czubek nosa, tylko jej oczy
błyszczały jak u ptaka. Nagle przypomniałem sobie rozmowę z wczorajszego wieczora,
podczas której powiedziała mi, że jestem sądzony. Patrzyła na mnie z potępiającą miną i
najwyraźniej nie czuła się nawet odrobinę nieswojo. Nie przestraszysz zjawy robiąc do niej
groźną minę. Mój gniew zduszony zdumieniem utknął w gardle usztywniając szyję jak deską.
- ...Dzięki Wadzie mogłeś połączyć się z przyszłością. Zachowując twojego syna i
przeznaczając mu los akwana, daliśmy wyraz naszej wdzięczności. Uhonorowaliśmy cię jako
twórcę maszyny prognostycznej. Rozumiesz? Oznacza to, że mogłeś uniknąć przestępstwa
wobec przyszłości. To bardzo dużo. Zbrodnia przeciw przyszłości różni się od zbrodni
przeciw przeszłości i teraźniejszości tym, że jest podstawowa i rozstrzygająca.
- Nie żartuj. Mój syn został kalekim niewolnikiem. Za co więc mam być wdzięczny? Jestem
tak zaskoczony, że trudno mi cokolwiek powiedzieć.
- Poczekaj chwilę. To tylko nieporozumienie wynikające z nieznajomości rzeczy. Ale to
wyjaśnimy później... W każdym razie zaprowadziłem cię do Instytutu Yamamoto dopiero
wtedy, gdy to wszystko zrobiliśmy. Najpierw ta wizyta wydała ci się bez sensu. Według
ciebie nie miała żadnego związku z sytuacją, w jakiej się znajdowaliśmy. Gdy się nad tym
zastanowisz, to zrozumiesz, że nawet w idealnym sądzie nie potraktowano by cię tak
sprawiedliwie. Umożliwiono ci wniknięcie w część tajemnic przyszłości, która cię głęboko
interesowała, a o której wcześniej nic nie potrafiłeś powiedzieć. To wszystko, co mogłem
dotąd dla ciebie zrobić, już nie mam wyboru, czas na twoją decyzję. Pokładałem w tobie
wielkie nadzieje. Czy wkroczysz odważnie w przyszłość, czy też się wycofasz.
- Zatem?
- Nie ma potrzeby wyjaśniać, to przecież dotyczy ciebie, powinieneś wszystko wiedzieć...
Mimo naszego wysiłku, nie zmieniłeś się. Swoją nieudolnością doprowadziłeś do sytuacji, z
której nie ma wyjścia, musisz wszystko opowiedzieć żonie. Powiedzieliśmy ci to trochę
okrężną drogą, lecz ostatecznie nic się nie zmieniło w kwestii pierwszej prognozy. Gdybyśmy
cię zostawili w spokoju, na pewno wyjawiłbyś światu nasz sekret, prawda? Dlatego
ściągnęliśmy cię tutaj, by ostatecznie rozwiązać problem...
- Pan Yamamoto mówił wczoraj, że nie zawsze zabijacie, że stosujecie inne, łagodniejsze
metody...
- Tak jest, zwykle obiera się sposób, który nie zwraca uwagi. Tak czy owak, towarzystwo
potrzebuje codziennie ośmiuset embrionów. Wyobrażasz sobie, że co najmniej osiemset
ciężarnych kobiet dowiaduje się codziennie o skupowaniu ludzkich embrionów, nie
wspominając o lekarzach i pośrednikach? W ciągu roku daje to dwieście dziewięćdziesiąt
tysięcy osób. Najciekawsze, że mimo to udaje się nam zachować tajemnicę. Aby nie wzbudzić
zbytniej ciekawości, posługujemy się niezbyt uczciwym chwytem mówiąc kobietom, że są
wspólniczkami ciężkiego przestępstwa. Lęk wywołany oddaniem płodu za siedem tysięcy
jenów wystarcza, by zamknąć im usta. Nie udałoby się to, gdyby zabieg był bezpłatny...
Istotnie, pewnie myślisz, że to niepotrzebny wydatek. Ale biorąc pod uwagę rozmiar
podmorskiej kolonii, której organizacja powinna być ostatecznie ukończona, roczna
inwestycja w wysokości trzech miliardów jenów to niewiele. Nie sądzisz, że siedem tysięcy
jenów za ludzkie życie to niezbyt wiele? Tę cenę podobno ustalił psycholog. Z punktu
widzenia obecnego wskaźnika cen jest to suma jak najbardziej właściwa, odpowiednia do ceny
duszy... To naprawdę ciekawe... Nie, oczywiście, przekazanie twojej żonie siedmiu tysięcy
jenów znaczyło coś innego. Była to demonstracja uzasadniona określonym celem. Nie ma
jednolitej ceny za dusze. W każdym razie jeśli weźmiesz pod uwagę dużą liczbę osób
związanych z tą sprawą, to zrozumiesz, że niewykluczone są przecieki. Zresztą nie jest
ważne, jak szeroko rozchodzą się pogłoski, dopóki nie wydostają się poza krąg
zainteresowanych. Kończą się najwyżej chorobą żołądka lub jakąś przypadłością u osoby,
której doskwiera świadomość uczestniczenia w tym procederze. Można nawet powiedzieć, że
owe pogłoski są nawet korzystne. Ale jeśli tajemnica przedostaje się na zewnątrz, sytuacja
przedstawia się inaczej. Wtedy pogłoski wykraczają poza jednostkowe indywidualne
przypadki, stają się opinią publiczną i rozprzestrzeniają w szalonym tempie jak epidemia
grypy. Naturalnie, musimy natychmiast podejmować odpowiednie kroki, tak jak w wypadku
tej kobiety. Właściwie pomyłkę popełnił pośrednik, ale w stosunku do niej zastosowano
najwyższy wymiar kary w celu ostrzeżenia innych. Przysparza nam to kłopotów. Nie, nie
chodzi tu o najwyższy wymiar kary, którego wykonanie nie jest szczególnie trudne, lecz o
pozbycie się ciała. Dlatego używamy sposobów, które nie pozostawiają śladów. Na przykład
można doprowadzić do śmiertelnego strachu lub - jeśli to nie poskutkuje - wywołać sztuczne
szaleństwo. Nie myślisz chyba, że lepiej jest zwariować niż umrzeć.
- Trudno coś pewnego powiedzieć, jeśli dotyczy to kogoś obcego.
- Kogoś obcego? Mówisz głupstwa. Twoja śmierć jest jednocześnie moją śmiercią. Ale nie
bądźmy sentymentalni. Przecież gdybyś potrafił myśleć nie poddając się uczuciom, to
oczywiście doszedłbyś do tego samego wniosku. Zdecydowanie lepiej jest umrzeć, aniżeli żyć
jak szmata, zwłaszcza że nasze towarzystwo dla osamotnionej rodziny oferuje pewne
ubezpieczenie.
- Ubezpieczenie? To bardzo uprzejme... Lecz jeśli twoja wola jest moją wolą, to byłoby to
swego rodzaju samobójstwo. Nie wypłacają ubezpieczeń samobójcom.
- Nie powinieneś się tym martwić. Będzie to wyglądało na śmierć przypadkową. Wiadomo już,
że dotkniesz linii wysokiego napięcia i zginiesz od wstrząsu.
33
Ile czasu upłynęło - nie wiem, lecz na dworze zrobiło się już ciemno. Nikt się nie poruszył: w
tej ciszy uparcie trzymałem się tylko swego czasu, jak we śnie. Czułem się tak, jakbym budził
się i zdumiony znów zapadał w sen. Gdybym tylko mógł pozostać w tym stanie, a milczenie
trwało wiecznie, być może następna chwila nigdy by nie nadeszła.
Czy myślałem o czymś w ciągu tego czasu? Chyba tak, lecz naprawdę tylko o mało ważnych
sprawach. Czy Tanomogiemu spodnie prasowała gospodyni domu, czy też może koleżanka
Wada? Chyba blankiet ubezpieczenia znów wepchnąłem do kieszeni i zapomniałem o nim... I
tak błądziłem w labiryncie niespokojnych myśli, lecz nawet nie drgnąłem. Tylko moje uczucia,
gdyby miały skrzydła, na pewno by uleciały. Czekałem wiec na szansę z napiętymi mięśniami,
jak kot wpatrujący się w dziurę, gotowy do skoku. Ach, kot nie jest tu zwykłym porównaniem.
W tym momencie ciągłość codzienności, w postaci symetrycznej do zerwanej ciągłości,
ukazała mi się w postaci werandy obmytej promieniami słońca, wpadającymi przez szpaler
wistarii... Dopóki istnieje ta krawędź werandy - myślałem - dopóty mam szansę przetrwać.
Muszę jakoś przetrwać i uratować się.
Nagle zaskrzypiało krzesło i Aiba wstał z miejsca.
- Może powoli zaczniemy? Chyba już czas.
- Chcecie mnie zabić?! - krzyknąłem i mimo woli zerwałem się z miejsca, przewracając
krzesło.
- Nie o to chodzi - wybąkał zaskoczony Tanomogi. Wada poparła go.
- Mamy jeszcze ponad dwie godziny. Korzystając z tego, musimy pokazać farmę hodowli
akwanów. Chcielibyśmy także koniecznie przedstawić obraz prognostyczny podmorskiej
kolonii, jeśli pan nie ma nic przeciwko temu...
- Nie ma tu miejsca na żadne “jeśli". To oczywiste, że chce obejrzeć - brutalnie wtrąciła się
maszyna. - To było od początku przewidziane, więc przedłużono czas dany nam do dyspozycji
do dziewiątej. Niezależnie od siły twoich argumentów, on nie jest jeszcze przekonany. Na
pewno będzie stawiać opór.
- Więc można rozpocząć? - zapytał Aiba, wyciągając rękę w stronę maszyny ponad ramieniem
Tomoyasu.
- Czy mógłbym przedtem dostać trochę wody? - zapytał Tomoyasu, z wahaniem spoglądając
na Wadę i jednocześnie odwracając wzrok od Aiby.
- Może puszkę soku?
- Przepraszam, ale bardzo chce mi się pić.
- Nie szkodzi. I tak trzeba Kimurze i pracującym na dole powiedzieć, że dziś zostaniemy
tutaj do późna, więc oni mogą iść wcześniej do domu.
- To znaczy, że Kimura i jego ludzie także wiedzą o tej organizacji?! - wykrzyknąłem,
zwracając się w stronę Wady, która nagle poderwała się z miejsca i ruszyła do wyjścia, jakby
ślizgała się na łyżwach.
- Nie, nie wiedzą - odpowiedział Tanomogi, a ja pochyliłem się ku drzwiom i skoczyłem, z całej
siły odbijając się od podłogi. Ale nim ręce dosięgnęły klamki, drzwi otworzyły się z drugiej
strony. Z trudem zachowałem równowagę, gdy drogę zablokował mi ów samozwańczy mistrz
skrytobójstwa, ten sam młody mężczyzna, który mnie śledził. Uśmiechnął się z
zażenowaniem, opuścił ręce, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić.
- Mimo wszystko próbuje pan stawiać opór. To niedobrze, profesorze.
W odpowiedzi rzuciłem się na niego. Nie miałem innego wyjścia - musiałem o całej sytuacji
opowiedzieć Kimurze i prosić go o ratunek. Ci ludzie na pewno oszaleli. Mierząc lewym
barkiem w pierś zabójcy i wykorzystując jego nieuwagę, chciałem wyminąć go z prawej
strony. Przynajmniej zamierzałem tak zrobić. Widać źle skalkulowałem, bo poczułem silne
uderzenie w lewy bok i gdy wydało mi się, że już zostałem w tę stronę obrócony, w następnym
momencie - ku mojemu zaskoczeniu - rzuciło mną o przeciwległą ścianę. Wydało mi się, że
dolna część ciała spadła gdzieś w nieznaną głębię. Z krocza, spomiędzy palców i z uszu
spoglądało na mnie mnóstwo oczu. W końcu, gdy wróciło już normalne poczucie przestrzeni,
pod sercem pozostał narastający ból.
Podtrzymywany z obu stron przez Tanomogiego i Tomoyasu znalazłem się na poprzednim
miejscu.
- Proszę wytrzeć pot... - szepnęła Wada i delikatnie położyła mi na dłoni równo złożoną
chusteczkę. Obok stał Yamamoto, kiwając głową do tyłu i do przodu, jakby chciał dać do
zrozumienia, że to bardzo naganne zachowanie. Spostrzegłem, że mężczyzna nie zmieniając
postawy rozchylił cienkie wargi i jakby trochę zawstydzony powiedział:
- Tak, profesor nakazał mi tak postępować w podobnych sytuacjach. Początkowo myślałem, że
pan żartuje. Przykro mi, ale co miałem zrobić...
- Już wystarczy. Odejdź stąd i poczekaj. - To powiedziała maszyna, ale mężczyzna nie
odróżnił chyba jej głosu od mojego, gdyż nie zwracając na mnie uwagi kiwnął zamaszyście
głową na potwierdzenie i odszedł. Skrzypienie butów sprawiało wrażenie, jakby kleiły się do
podłogi.
- Proszę rozpoczynać, mimo wszystko - rzekła Wada i także opuściła pokój.
- To co robisz i co mówisz jest zgodne z przewidywaniem - powiedziała maszyna karcąco,
podkreślając każde słowo.
Tanomogi zgasił światło. Aiba włączył telewizor.
Nagle, jakby sprowokowany przez ciemność, zacząłem krzyczeć. Lecz w gardle mi zaschło, a
głos okazał się słabszy, niż się spodziewałem.
- Dlaczego musicie robić takie rzeczy? Jeśli zamierzacie mnie zabić, dlaczego nie uczynicie
tego od razu?
- Nam to nie przeszkadza. Jeżeli pan powie, że naprawdę nie chce pan oglądać tych
obrazków... - z pewnym wahaniem odpowiedział Tanomogi, widoczny w niebieskawym świetle
lampy kineskopowej.
Milczałem, siedziałem bez ruchu, z trudem znosząc dotkliwy ból w boku...
Interludium
TELEWIZYJNY OBRAZ FARMY HODOWLANEJ AKWANÓW
KOMENTARZ YAMAMOTO
Na ekranie pojawiają się metalowe drzwi, na których widnieje wymalowany białą farbą numer
3.
Wchodzi młody mężczyzna w bieli. Odwraca się w stronę kamery i patrzy mrużąc oczy, jakby
oślepiały go lampy.
- Najpierw pokój porodowy. Proszę teraz popatrzeć na swoje dziecko. (Zwraca się do
chłopca) Gotowy?
- Tak, proszę pana. Sala nr 3 jest to pomieszczenie...
- Nie, wyjaśnienia są niepotrzebne. Pokaż tylko, jak wygląda syn profesora...
(Chłopiec kiwa głową i otwiera drzwi. Wnętrze identyczne jak w pomieszczeniu rozwojowym
świń... Chłopiec wchodzi po żelaznych schodkach i znika w głębi).
- Tym korytarzem na prawo można wyjść na tyły budynku, który widzieliśmy wczoraj...
Pamięta pan? Basen, w którym trenowano psa... Przejście piechotą tunelem podziemnym
zajmuje ponad trzydzieści minut, więc planujemy zbudować kolejkę.
(Chłopiec wraca, trzymając w rękach szklane naczynie).
- Czy wszystko w porządku? Przyjęło się?
- Tak, proszę pana.
(Zbliżenie szklanego pojemnika. Na planie pokazuje się zwinięty embrion w kształcie rybki
medaka. Przezroczyste serce pulsuje jak mgiełka rozgrzanego powietrza. Naczynia
krwionośne, niby tryskające iskry ogni sztucznych w mroku, zanurzone są w galaretowatej
substancji).
- To pański syn. Jak się podoba? Wygląda bardzo zdrowo. Możemy już pójść dalej.
(Ściemnienie) Ach, proszę chwilę poczekać. Muszą przygotować. Ta farma hodowli akwanów z
grubsza dzieli się na trzy działy: narodziny i rozwój, pielęgnacja niemowląt i szkolenie. Dział
pierwszy niczym się nie różni od odpowiedniego działu zwierzęcego, dlatego teraz go pominę.
Różnica między działem pielęgnacji niemowląt a działem szkolenia polega na tym, że w jednym
zajmujemy się akwariami od urodzenia do piątego roku życia, w dziale szkolenia natomiast -
dziećmi od szóstego roku wzwyż. Jednak dzieci powyżej sześciu lat pochodzą z okresu, w
którym zaledwie rozpoczęliśmy eksperymenty, tak więc ten dział jest niewielki, znajduje się
w nim jedno ośmioletnie i ośmioro siedmioletnich dzieci. Mamy natomiast sto osiemdziesiąt
jeden sześciolatków i czterdzieści tysięcy pięciolatków. Liczba dzieci do czwartego roku
życia powiększa się. z roku na rok od dziewięćdziesięciu do stu. Dlatego też od przyszłego
roku dział szkoleniowy będzie miał już odpowiedni wymiar. Obecnie w kilku miejscach na dnie
morza trwają przyspieszone prace budowlane. W jednym obozie szkoleniowym zmieści się od
trzech do dziesięciu tysięcy osobników, a w dwudziestu jeden miejscach...
- Przepraszam, że kazałem czekać...
(Głos przerwał wyjaśnienia, pojawiło się światło na ekranie. Oto widok ogromnego basenu.
Jak okiem sięgnąć, długie półki podzielone na mniejsze przedziały. Stoją obok siebie w wielu
szeregach i na wielu poziomach. W każdym przedziale pływają niemowlęta akwanów w
najrozmaitszych pozycjach).
- To jest dział pielęgnacji niemowląt jeszcze ssących mleko. Zostają tutaj przeniesione
bezpośrednio z sali porodowej. W ciągu dnia przybywa od pięciuset do ponad tysiąca
noworodków. Idealnie byłoby chować je tutaj przez pięć miesięcy, ale wówczas należałoby
przygotować sto dwadzieścia tysięcy łóżeczek. A to jest niemożliwe. Dlatego pozostają w
tym pomieszczeniu przez dwa miesiące. Spośród pozostałych co miesiąc wybieramy po
trzysta, czyli razem dziewięćset, w celu testowania i zatrzymujemy w tym dziale. Pozostałe
po ukończeniu dwu miesięcy są wysyłane do oddziałów dziecięcych związanych z określonymi
miejscami planowanej eksploatacji dna morskiego. Instruktorów jest wciąż za mało, to
prawdziwy powód do zmartwienia, a i tak śmiertelność jest niska. No więc w tym basenie
znajduje się trzynaście tysięcy maluchów, a podobnych jest pięć, ponadto jest basen
modelowy dla dzieci mających od trzech do pięciu miesięcy, są też oddziały szkoleniowe dla
tych, które już wyszły z basenu dziecięcego. Pokażę teraz w kolejności, proszę najpierw
popatrzeć na te karmiące urządzenia...
(Kamera najeżdża na jeden z przedziałów. Jest to boks zrobiony z bakelitu. Wewnątrz
bieleje niemowlę akwana, pomarszczone, z dużą głową opuszczoną do dołu, a nogami w górze;
śpi w tej dziwacznej pozycji poruszając skrzelami. W górnej części boksu znajduje się
szereg wystających guzów, połączonych cienkimi przewodami z grubą rurą biegnącą w górę.
W dole też jest podobna rura, lecz w każdym boksie zainstalowano tylko jedno
odprowadzenie).
- Górna rura to przewód mleczny, dolna jest odprowadzeniem nieczystości...
(Podpłynął inżynier w akwalungu, kiwnął potwierdzająco i lekko postukał palcem w boks.
Niemowlę przebudziło się i żywo ruszając skrzelami powoli się obróciło, podniosło głowę i
przyssało się do jednej z “sutek" pod sufitem. Wyglądało jak zwyczajne ludzkie niemowlę.
Dziwne było tylko to, że z każdym łykiem mleko przelewało się przez skrzela. Całe wnętrze
boksu zasnuło się bielą; przez dolną rurę musi się wylewać zużyta woda, a wpływać świeża).
...ale najtrudniejsze jest utrzymanie odpowiedniej temperatury ciała, a nie wyżywienie. Wraz
z powstaniem skrzeli zachodzi szereg zmian w gruczołach wydzielania zewnętrznego, zgodnie
z zasadą wzajemnego oddziaływania narządów. Spodziewaliśmy się zmian w skórze i
gromadzenia się pod nią tłuszczu, ale nie wiedzieliśmy dokładnie, jak poważne będą to
zmiany. Mieliśmy też duże kłopoty z czynnościami fizjologicznymi skóry, a również z jej
odpornością na ciśnienie. Gdybyśmy poubierali dorastające dzieci w koszulki z plastyku, nie
moglibyśmy zachować stałej temperatury ciała, ponieważ woda jest złym przewodnikiem
ciepła. Odnieśliśmy jednak dość duży sukces... Problem w tym, jaką temperaturę powinna
mieć woda w czasie karmienia niemowląt. Jak panu wiadomo, zwierzęta ciepłokrwiste mają
temperaturę ciała niezależną od otoczenia, są więc w stanie zużyć znacznie więcej energii. W
wypadku akwanów zdolność dostosowania się do środowiska uległa znacznej aktywizacji, co
przy braku dostatecznej uwagi mogło doprowadzić do nadmiernego obniżenia temperatury
ciała. Na przykład różnica między ciepłotą ciała ryb a temperaturą wody wynosi dwa lub trzy
stopnie. Gdyby przez jakieś niedopatrzenie stało się tak z nowym rodzajem ludzkim, nad
którym tyle pracowaliśmy, człowiek wody przemieniłby się w bezwartościowy twór niskiego
rzędu. Wobec tego postawiliśmy pytanie, czy akwanów należy chować w wodzie o
temperaturze trzydziestu pięciu stopni ciepła czy też w innej? Niełatwo było na to
odpowiedzieć. Musieliśmy brać pod uwagę zarówno sprawę wzmocnienia skóry, jak i
narastania tkanki tłuszczowej. Jednak udało się problem rozwiązać. Oto górna rura - tego
stąd nie widać - podzielona jest na dwie warstwy. Z jednej warstwy płynie mleko, z drugiej -
morska woda o temperaturze sześciu stopni. Przewód mleczny jest połączony z sutkami, lecz
można nim dowolnie sterować z pokoju operacyjnego i dzięki temu trzy razy dziennie
wykorzystać po sześć obrotów co dziesięć i osiem sekund. Wtedy z trzydziestu sutek tryska
zimna woda. Innymi słowy, stosuje się masaż za pomocą zimnej wody pod ciśnieniem. Dzięki
temu osiągnięto nieoczekiwany rezultat. Niestety, nie będzie pan mógł zobaczyć, jak
niemowlęta szaleją (chichocząc pomachał ręką).
Myślę, że tyle wystarczy w tym miejscu. Chodźmy dalej. W kolejności przed nami znajduje
się modelowy basen, a nieco dalej odrębne baseny dla poszczególnych roczników. Nie mamy
zbyt wiele czasu, ominiemy pośrednie etapy i obejrzymy tylko ostatni - pięciolatków.
Zobaczymy, jak one sobie żyją.
(Wyciemnienie, pojawia się nowa scena. Basen wielkości klasy w szkole podstawowej. Na
mniej więcej trzydzieścioro dzieci połowę stanowią chłopcy; dzieci zabawiają się pływając
swobodnie wokoło, z gumowymi płetwami na stopach, to znów odpoczywając w
najróżniejszych pozycjach. Te wodne dzieci mają twarze bez wątpienia japońskie, lecz oczy
są dziwnie szeroko otwarte i nie mrugają. Włosy sterczą niczym wodorosty, przy gardle
widać szczeliny dla skrzeli, a także płaskie zapadnięte piersi.
Przestrzeń wypełnia szczęk przypominający pocieranie zardzewiałego metalu. Plątanina rur
spuszczonych z sufitu. Duże i małe kawałki drewna pływające w wodzie. Pętle do
przeskakiwania, na różnej wysokości wystają ze ściany kołki rozmaitych kształtów).
- Ten odgłos to zgrzytanie zębów dzieci. To właśnie sposób na prowadzenie rozmowy.
Akwanom struny głosowe zanikły, ale nawet gdyby się zachowały, nie można by ich użyć w
wodzie. Akwanowie posługują się więc rodzajem alfabetu Morse'a, opartego na gramatyce
języka japońskiego, można więc ich mowę tłumaczyć. Zaletą tego języka jest możliwość
porozumiewania się za pomocą różnych przedmiotów, w ogóle bez użycia ust. Dwoje ludzi
może prowadzić dialog uderzając jednym palcem o drugi i jednocześnie jeść, można też
wygłaszać przemówienie pocierając stopami o podłogę. Połączono pismo pionowe z poziomym.
Obecnie dysponujemy około osiemdziesięcioma byłymi inżynierami łączności bezprzewodowej,
którzy władają językiem akwanów. Zaczęła też pracę specjalna maszyna tłumacząca, w której
zainstalowano mózg elektroniczny, możemy więc prowadzić kształcenie na zaawansowanym
poziomie. O, widzi pan? Z jakim skupieniem słuchają rozkazu z nadajnika?
(Dzieci pilnie wpatrują się w kierunku, z którego widocznie dochodzą sygnały, lecz nagle
rzucają się przed siebie w stronę wyjścia z lewej strony. Kamera podąża za nimi. Pojawiają
się dwie kobiety w akwalungach. Jedna stoi obok dużego pudełka, a druga pociera jedną pałką
o drugą - widocznie wydaje jakieś polecenia. Dzieci najpierw ustawiają się w szeregu. Jedna
z kobiet wyjmuje z pudełka jakieś przedmioty wielkości książeczek w wydaniu kieszonkowym
i podaje kolejno dzieciom. Jedno dziecko natychmiast wbija zęby w swoją porcję).
- To czas posiłku.
(Kobieta z pałkami bije dziecko, które zaczęło już jeść. Wszystkie inne rozbiegają się
zgrzytając zębami).
- Ponieważ źle się zachowało, zostało ukarane. Bardzo tu dbamy o dyscyplinę. Nie wolno im
jeść przed powrotem do pokoi.
- Czy to dziecko teraz się uśmiechało?
- Hm, w ich ekspresji uczuć zaszła zmiana, więc to nie był uśmiech ludzki. Wraz z płucami
atrofii uległa również diafragma, więc właściwie nie mogą się śmiać. A co ciekawe, te
dzieciaki nie płaczą. Po prostu nie mogą. Gruczoły łzowe zniknęły wraz z innymi gruczołami
wydzielania zewnętrznego.
- Chociaż nie ronią łez, to jednak chyba płaczą w jakiś inny sposób?
- Jak powiedział James, człowiek nie dlatego płacze, że jest smutny, lecz jest smutny,
ponieważ płacze. One nie mają gruczołów łzowych, więc być może nie znają uczucia smutku.
- To okrutne!
- Co takiego?
- To jednak zbyt bolesne...
- Niepotrzebnie pan im współczuje. (Śmieje się). To strata czasu. Chodźmy dalej. Tu jest
wzorcowa szkółka dla sześciolatków i starszych.
- (Z tv): Proszę o przerwę, jeśli można.
- Tak, naturalnie. Muszą przetransportować kamerę łodzią podwodną, ponieważ odległość
jest dość duża. W tym czasie proszę zapalić światło.
WAŻNE SPRAWOZDANIE PRZEDSTAWIONE PRZEZ TOMOYASU W CZASIE PRZERWY,
DOTYCZĄCE HIPOTEZY ZWIĄZANEJ Z KOŃCEM CZWARTEJ EPOKI
MIĘDZYLODOWCOWEJ
- Jestem tylko funkcjonariuszem, będę mówić krótko, jak najprościej. Profesor Katsumi już
wie o tym, lecz dziś rano znowu telefonowano z redakcji gazety. Chodzi mianowicie o
radziecką propozycję w sprawie wspólnych badań aktywizacji wysp wulkanicznych
znajdujących się na dnie Pacyfiku. Prawdę mówiąc, dzięki Tanomogiemu my dosyć dawno
skończyliśmy badania. Prawdopodobnie Rosjanie mają również pewne wyobrażenie o tym, co
my już wiemy ale wykorzystują je do gry politycznej, tak dla nich typowej...
- Proszę się skracać - ostrzegł Tanomogi.
- Rozumiem... Jestem laikiem w tych sprawach, mógłbym rzecz zbyt uprościć. W każdym
razie chodzi o to, że w rzeczywistości na dnie całego Pacyfiku następuje aktywizacja
podwodnych wulkanów. Prawdopodobnie ma to również związek z ostatnimi anomaliami
pogody, takimi jak podniesienie się temperatury na półkuli północnej. Już od dawna istniały na
ten temat rozmaite teorie. Uważano na przykład, że jest to skutek czarnych plam na słońcu
lub wzrostu stężenia dwutlenku węgla w atmosferze wskutek nadmiernego zużycia energii
przez człowieka. Ale te hipotezy nie wyjaśniają zjawiska do końca.
Wiemy, że lodowiec, jako pozostałość po Czwartej Epoce Lodowcowej, i czapa lodowa na
biegunie południowym topnieją, więc naturalnie poziom wody musi się podnieść.
Stwierdziliśmy również, że stopień podnoszenia się poziomu wód nie odpowiada naszym
obliczeniom. Doszliśmy do wniosku, że podobnie jak w poprzedniej - Trzeciej Epoce
Międzylodowcowej, kiedy to lód całkowicie stopniał w ciągu tysiąca lat, również i teraz
poziom morza podniesie się o sto metrów. Zresztą w związku z tym wiele krajów przeniosło
miasta i fabryki na wyżyny. Przykro mi, że nasz rząd, powołując się na brak płaskowyżu,
uznał, iż lepiej zostawić sprawy własnemu biegowi. Dostrzegł problem, lecz udaje, że on nie
istnieje...
Okazało się jednak, że od ostatniego Roku Geodezyjnego poziom wód wzrósł znacznie
bardziej, niż wynikałoby to z topnienia lodowców. Jeśli wierzyć obliczeniom, przybyło
trzykrotnie więcej wody, niż się spodziewano. Niektórzy naukowcy mówią nawet, że trzy i pół
razy więcej. Nie sposób też wyjaśnić obniżania się w wielu miejscach poziomu gruntu
zwykłym odpływem wód podskórnych. Istnieje prawdopodobieństwo, że woda morska jest
gdzieś odtwarzana. Być może rzecz w zwiększonej aktywności podwodnych wulkanów. Trzeba
też brać pod uwagę fakt, że gazy wulkaniczne to w większości para. Kto wie, może prawdziwe
jest założenie, iż obecna woda morska zrodziła się z tego gazu. Ja tego nie rozumiem, ale coś
w tym musi być.
Biorąc pod uwagę stopień podnoszenia się poziomu wód w morzach, najprawdopodobniej
zaczyna się dziać coś niepojętego, wprost absurdalnego. Na przykład zgodnie z nową teorią -
oczywiście powtarzam za uczonymi - to, co nazywamy Ziemią, powstało pierwotnie z
nabrzmienia i uniesienia się w górę, pod wpływem wysokiej temperatury, materii
promieniotwórczej znajdującej się w skorupie ziemskiej. Nic dziwnego, że kryje się w niej
mnóstwo magmy. Z biegiem lat ta substancja nabrzmiewa, w niezbyt częstych interwałach
przejawia aktywność wulkaniczną i w każdej chwili może wybuchnąć. Lecz i to rozumowanie
nie wyjaśnienia zjawiska dostatecznie. Co więcej, z powodu nawarstwiającej się lawy skorupa
grubieje, rośnie jej ciężar, w końcu nie wytrzymuje parcia i pęka jak rozdeptana purchawka,
z której unosi się zawartość. W którym miejscu wybuchnie i strzeli swą zawartością? Na
pewno na styku dna morskiego i lądu.
Podobno zdarzało się to co pięćdziesiąt do dziewięćdziesięciu milionów lat, bez wyjątku. W
obszarach wokół pasa brzegowego Pacyfiku pojawiły się podejrzane ruchy. Zachodzą one
właśnie w pasie trzęsień znanym jako Ognisty Pierścień Pacyfiku. Przepraszam, ale prawdę
mówiąc, nie rozumiem tego. Jeśli jest tak, jak powiedziałem, to wzrost temperatury i
podnoszenie się poziomu morza nie oznacza zjawisk typowych dla okresu
międzylodowcowego, lecz najprawdopodobniej jest rezultatem zapowiadającej się jednej z
największych katastrof zdarzających się co pięćdziesiąt milionów lat. Opieram się tutaj na
hipotezie końca Czwartej Epoki Międzylodowcowej.
Nie wiem, gdzie tę teorię najpierw ogłoszono, ale wywołała ona panikę w wielu krajach i
doprowadziła do rezygnacji z zaleceń Międzynarodowego Roku Geodezyjnego. Przyjęto
bowiem założenie, że w niezbyt odległej przyszłości wybuchnie naraz kilkaset podwodnych
wulkanów, woda będzie podnosić się co roku o trzydzieści metrów, a po czterdziestu latach
jej poziom podniesie się ponad tysiąc metrów. Gdyby wiadomość o tym została opublikowana,
wybuchłoby nieprawdopodobne zamieszanie. Porządek publiczny zostałby całkowicie
zburzony. Pomijając tak rozległy kraj jak ZSRR, na pewno całkowicie zostałaby zniszczona
Europa, podobnie stałoby się z Ameryką z wyjątkiem szczytów Gór Skalistych. Z Japonii,
profesorze, pozostałoby pięć albo sześć punkcików - najwyższe wzniesienia. Aby podjąć
odpowiednie działania strategiczne, rząd musi mieć całkowitą pewność, że żadna wiadomość
na ten temat nie przedostanie się do szerszych kręgów społecznych.
Rząd zdecydował się nie mieszać w to innych krajów w zamian za niewtrącanie się ich w nasze
sprawy wewnętrzne, ale ponieważ w składzie rządu wciąż zachodzą zmiany, nie ma więc
pewności, czy można jego członkom zaufać. I dlatego postanowiono powołać swego rodzaju
Komisję Ocalenia, wspieraną przez kręgi finansjery. Komisja się rozwiązała, a w jej miejsce
powstało Towarzystwo Rozwoju Kolonii Podmorskich.
- To nieuczciwe działanie!
Poczułem pieczenie na końcu języka, jakby wlano mi do gardła żrący kwas. Czy naprawdę
rozgniewałem się, czy tylko pomyślałem, że powinienem się gniewać, albo też udawałem
gniew? Nie wiedziałem, lecz czułem, że w tym momencie należałoby krzyczeć.
- Jeśli o tym wszystkim wiedziałeś... - zacząłem, lecz zdrętwiałe szczęki odmawiały
posłuszeństwa - dlaczego od razu nie powiedziałeś? Gdybym wiedział od początku, na pewno
inaczej bym się zachował.
- Czy naprawdę? - zapytał ostro Tanomogi, podnosząc wzrok.
- Oczywiście, że tak! - zawołałem, choć był to raczej jęk. - Jak można było ukrywać tak
bardzo niepokojącą wiadomość?!
- Uważam, że nie można było inaczej. Gdybym wcześniej uchylił rąbka tajemnicy, pan
profesor na pewno jeszcze usilniej starałby się uchwycić aktualnej rzeczywistości i toczył
bezsensowne boje.
- Dlaczego?
- Ponieważ upadek Ziemi napawałby pana trwogą.
- Na pewno!
- Czy istnienie akwanów mogłoby uwolnić pana od tej trwogi?
Próbowałem odpowiedzieć, lecz nie mogłem. Zacząłem chrypieć, jakbym się przeziębił.
Wydałem z siebie pisk bezradnego zwierzątka. Górna część ciała była rozgrzana, lecz od
kolan czułem dziwny chłód. Jakby śmierć wpełzała we mnie od dołu.
- Ja - Tanomogi mówił powoli - traktuję podwodne wulkany jako zjawisko drugorzędne.
- Dlaczego? - zapytałem coraz bardziej niespokojny.
- Współczesność to nie jest Epoka Międzylodowcowa, to po prostu kres Czwartej Epoki
Międzylodowcowej. Nie, to być może początek nowych ruchów geologicznych.
- No dobrze, niezależnie od tego, czy nastąpi katastrofa, czy nie, założenie kolonii
podwodnych ma i tak ogromne znaczenie. Nie dlatego, że jest nieuniknione, lecz po prostu w
pozytywnym sensie, ponieważ jest kreacją nowego świata. Osobiście uważam problem
podnoszenia się poziomu wód w morzach za dobrą okazję do skłonienia decydentów, by jasno
określili poczynania, które muszą być podjęte.
- To herezja! Tanomogi-san, to herezja.
- Niech będzie i herezja, widocznie różnimy się z Tomoyasu postawami. Oczywiście,
profesorze, chociaż wspólnie działamy, to jednak niekoniecznie wyznajemy tę samą filozofię.
Prawda, Tomoyasu-san? Mówiąc szczerze, to kręgi finansjery zamierzały potajemnie trochę
na tym zarobić. Zresztą, czy można uznać, że na darmo wyrzucają własne pieniądze na rzecz
przyszłości?
- Przesadzasz - rzekł Tomoyasu z gniewną miną, podnosząc brodę. - Czy to jest rzecz
drugorzędna, czy trzeciorzędna, to i tak miasta i pola, i wszystko inne na pewno zatonie.
Tylko to jest pewne.
Znów pojawia się obraz telewizyjny, tym razem z widokiem szkoły ćwiczeń dla modelowych
akwanów, komentuje Yamamoto:
(...na tle nieboskłonu czerniejącego morza w rozkołysanej wodzie unosi się bielejący i
błyszczący przedmiot w kształcie tulipana wspartego na jednej łodydze).
- To jest budynek modelowej szkoły. Ciekawy architektonicznie, prawda? Wykonany
całkowicie z plastyku, ściany mają przestrzeń wypełnioną gazem. Dzięki temu unosi się w
wodzie. W ten sposób różni się od struktury naziemnej, uzależnionej od przyciągania
ziemskiego. Wewnątrz mieszkają akwany. Mogą swobodnie się poruszać, nie zwracając uwagi
ani na sufit, ani na podłogę. Nie muszą być skazane na jeden poziom. Wyjścia i wejścia u góry
są stale otwarte. Widzi pan, jaka to prosta kombinacja? Przy tym cokolwiek o niej
powiedzieć, jedno jest pewne: jest wygodna. Wewnątrz nie potrzeba powietrza, nie trzeba
też przejmować się przeciekami ani ciśnieniem wody. Morze w głębi jest spokojne i ciche...
(Budynek się przybliża).
- Jest duży, prawda?
- Aktualnie przebywa w nim tylko dwustu czterdziestu mieszkańców, ale gdy przybędzie
dzieci, będzie tu mogło zamieszkać nawet tysiąc. Mieści się tu szkoła i internat. Niezły
budynek. W przyszłości stanie tutaj dwadzieścia jeden takich samych budowli. Co roku po
trzysta osób, od piątego do dziesiątego roku życia, łącznie dwadzieścia jeden tysięcy. Łatwo
je budować. Wkrótce przystąpimy do masowej produkcji. Przywozi się cztery naraz, każdy
złożony, mieszczący się na jednej ciężarówce, wystarczy na miejscu połączyć części, wpuścić
gaz, i to wszystko. Może jedynie umocowanie fundamentu na dnie morza jest pracochłonne.
(Kamera pełznie po ścianie w górę. Pojawiają się kolejne pasma łagodnego światła. Źródło
światła jest chyba wbudowane w ściany. Przez ekran przepływa ławica ryb).
- Proszę patrzeć uważnie. Światła lekko się rozjaśniają, to znów ściemniają. Ten rytm różni
się nieco na kolejnych poziomach. W ten sposób światło pełni rolę wabika dla ryb. Rozmaite
gatunki różnie reagują na natężenie światła, schodzą więc w dół. A tam czeka na nie szeroko
otwarte wejście. To rodzaj technicznie nowoczesnej sieci. Myślę, że ta metoda łowienia ryb
upowszechni się w przyszłości. Jest bardzo efektywna. Co więcej, rybacy, którzy tu
przybywają...
- Co to znaczy “tu"?
- Chyba w połowie drogi między Urayasu i Kisarazu.
- Jak zdołaliście dotąd utrzymać tajemnicę?
- Akurat w tym miejscu jest pięćdziesiąt do sześćdziesięciu metrów głębokości. Poza tym
wybraliśmy stąd muł na jakieś dwadzieścia metrów, to znaczy na wysokość budynku. Na tę
głębokość nie można dopłynąć bez odpowiedniego sprzętu do nurkowania. A na naszych
uczniów zwracamy baczną uwagę...
- Co tu robią trenerzy?
- Teraz wydłużają wsporniki, by dach znajdował się dwadzieścia metrów od powierzchni
wody.
(Kamera dochodzi do górnej części konstrukcji. Ukazuje się duża okrągła dziura w środku
wypukłej powierzchni. A w niej unosi się w wodzie chłopiec opierający się nogą o brzeg
otworu. Przy jego plecach pływa ryba wielkości dłoni).
- Przypłynął nam na spotkanie. To jest akwan numer jeden. Najstarszy. Ma osiem lat, lecz
wygląda na dwanaście lub nawet więcej. W morzu wszystko dojrzewa zaskakująco szybko.
Czytałem w jakiejś publikacji Akademii Nauk ZSRR, że oceaniczne rośliny wykazują prawie
stuprocentową biologiczną aktywność w porównaniu z pięcioprocentową roślin lądowych. A co
do zwierząt, to wystarczy przypomnieć, że słoń potrzebuje około czterdziestu lat do
osiągnięcia dorosłości, podczas gdy dwu- lub trzyletni wieloryb jest zdolny do wydania na
świat potomstwa.
(Chłopiec otwiera usta, zgrzyta zębami i opuszcza głowę. Lekko odpycha rybę, która chce się
otrzeć o jego wargi. Wygląda, jakby się uśmiechał. Być może chodzi tu o coś innego. Jego
ciało okrywa szara kurtka i kombinezon, na stopach ma płetwy. Jasne włosy unoszą się w
wodzie. Gdyby nie ostrość spojrzenia dziwnie szeroko otwartych owalnych oczu, jego z
wyglądu delikatne, pełne wdzięku ciało niczym nie różniłoby się od dziewczęcego,
prawdopodobnie z powodu ciśnienia wody. Tylko te skrzela i zapadła klatka piersiowa
sprawiają niesamowite wrażenie).
- Ryba jest oswojona. Chłopiec lubi zwierzęta. Jego imię przełożone na język mówiony brzmi
Iriri. To tylko symbol. Proszę jeszcze popatrzeć tam, na górę...
(Zbliżenie powierzchni dachu. Pod chyba plastykowym pokryciem coś bujnie rośnie).
- To się nazywa Scenedesmus quadricanda, typ chlorelli, lecz od samego początku tę
słodkowodną roślinę zaaklimatyzowaliśmy do rozwoju w morskiej wodzie. Jest idealnym
źródłem pożywienia, zawiera ponad dwanaście rodzajów ważnych kwasów aminowych. Ciastka
zrobione z tego są ulubionym pokarmem dzieci.
(Chłopiec zgina lekko nogi w kolanach i w tej pozycji spokojnie zanurza się w otworze.
Zgrzyta zębami wzywając rybę. Kamera prowadzi go od tyłu. Chłopiec wykonuje obrót i
rzutem głowy w dół przyspiesza. Stopy z płetwami poruszają się delikatnym rytmem. W dali
czeka wiele dzieci uczepionych poręczy biegnącej w dół otworu w ścianie, to znów
przepływających prostopadle przed kamerą. Hałasują jak rój owadów...)
- Dobrze oswojona ryba. Trenując w ten sposób moglibyśmy chować ryby jak zwierzęta
domowe. - Zwraca się w stronę mikrofonu: - Mógłbyś w tym miejscu zatrzymać?
(Głucha odpowiedź w głośniku):
- Chciałby pan zobaczyć salę robót?
- Tak, na moment.
(Kamera zatrzymuje się. Widok na ścianę i długi rząd owalnych drzwi w równym szeregu
przypomina ule).
- Na razie pokoje stoją puste, lecz tutaj znajduje się większość sal ćwiczeniowych.
(Zbliża się do jednego z wejść. Chłopiec złapał rybkę i wpycha swoje włosy do jej pyszczka,
lecz nagle rusza dalej i znika w głębi).
- Nazywamy je klasami, ale później będą tu małe fabryki, w których będzie można prowadzić
doświadczenia fizyczne i produkować żywność. Za pięć lat, gdy najstarsza klasa stanie się
załogą pracowniczą, będą samowystarczalni pod każdym względem.
- Co będą robić po zakończeniu nauki?
- Buduje się już podmorskie fabryki, więc tam znajdą zatrudnienie. Inni będą pracować w
podwodnych kopalniach, na polach naftowych... Mamy teraz problem z brakiem rąk do pracy
na podwodnych pastwiskach. Tam też będą mile widziani. Najzdolniejsi zostaną skierowani do
wydziałów specjalnych, by kształcić się na lekarzy, inżynierów, techników. Będą pomagać
ludziom i w przyszłości nas zastąpią.
(Tomoyasu ostrzegająco:)
- Istnieje całkowicie odmienny pogląd na temat tego specjalnego kształcenia.
- To żaden problem. Są granice tego, co mogą zrobić ludzie lądowi, a poza tym ich liczba jest
absolutnie niewystarczająca.
(Ukazuje się wnętrze pokoju. Nie ma tu jakichś specjalnych stołów do pracy, tylko zewsząd -
z podłogi, ze ścian, z sufitu - wystają kołki i haki, wiszą różne półki. Niektóre narzędzia są
nawet uczepione do balonów, chłopiec spogląda dumnie w kamerę, to znów na narzędzia,
porównuje je).
- Proszę zobaczyć, to są wynalazki Iriri. - (Do mikrofonu:) - Czy mógłbyś któregoś użyć?
(Odgłos skrzypienia... Chłopiec kiwa głową, bierze narzędzia, łączy je z rurą wystającą w rogu
pokoju).
- Sprężone powietrze. To główna energia pod wodą. Dysponują też prochem zgazyfikowanym
i płynnym gazem.
(Chłopiec przekręca kurek. Narzędzie zaczyna drgać i wypuszczać bąble. Ulatują pod sufit,
gdzie łączą się w dużą kulę, która zostaje wessana przez otwór w suficie. Ryba płynie za tą
kulą i próbuje chwycić w pyszczek. Potem chłopiec przykłada drgający kołek do winylowej
deski i natychmiast ją przecina).
- To jest automatyczna piła. Niezwykłe, prawda? Sam to wymyślił. I wszystko wykonał
ręcznie. Sala robót wyposażona jest w rozmaite narzędzia. Tutaj plastyk zastępuje metal,
można więc powiedzieć, że opanowanie wykorzystania plastyku jest podstawą podwodnego
życia. To trochę dziwne... To dziecko ma zaledwie osiem lat. Pod wodą dojrzewa bardzo
szybko, nie tylko fizycznie.
- A skąd czerpiecie energię? Do produkcji plastyku potrzebne są dość wysokie temperatury,
a przy tym światło w tym pokoju...
- Oczywiście, elektryczne. Wraz z rozwojem techniki izolacyjnej udało się stosunkowo łatwo
wprowadzić tu energię elektryczną. Zresztą to jeden z najtrudniejszych problemów. W
każdym razie nie sposób sobie poradzić tutaj bez elektryczności.
- Nie?
- Absolutnie nie. Nawet gdyby wykorzystać do ogrzewania i wytwarzania mocy dynamicznej
inne źródło. Na przykład jeśli idzie o łączność, fale elektryczne są bezużyteczne w wodzie.
Należy, oczywiście, posłużyć się falami ultradźwiękowymi, ale do ich wysłania i przyjęcia
potrzebna jest elektryczność. Ponadto w odpowiednim czasie chcielibyśmy posłużyć się
sprężonym powietrzem dla zachowania samowystarczalności i uniezależnienia się od lądu.
Teraz jesteśmy połączeni kablem. W przyszłości będą w użyciu miniaturowe generatory
atomowe, albo też wytworzymy efektywny generator na ciężkie oleje lub generator gazowy,
funkcjonujący dzięki sile nośnej wody. Tak czy inaczej musimy się uniezależnić. Wtedy
można by podwodny instytut założyć daleko od lądu, czy nawet zbudować ogromne miasto. To
nie sen... Och, znów wynalazek?
(Tym razem na jednej trzeciej wysokości chłopiec wyciągnął prosty drążek z pedałami. Gdy
postawił go pionowo, oparł się o niego, nacisnął pedał i uniósł się w górę, a następnie pochylił i
wtedy popłynął w bok. Było to możliwe dzięki obracającej się śrubie na końcu drążka).
- To podwodny rower. Chłopiec jest zadowolony, wręcz dumny, gdy oglądamy, jak na nim
jeździ.
- Zaskakująco towarzyski.
- Tak, Iriri jest wyjątkowo towarzyski. On pierwszy był poddany eksperymentowi, na pewno
popełniliśmy szereg błędów w procesie jego rozwoju. Na przykład nie zniknęły mu całkowicie
gruczoły wydzielania zewnętrznego. Może pan zauważył, że jego oczy są owalne. Pozostały
jeszcze nieznaczne ślady gruczołów łzowych z lewej strony. To pewnie przyczyna
niedoskonałego spalania.
- Niedoskonałego spalania?
- Czy pan wie, że ludzkie emocje w dużym stopniu zależą od wrażliwości skóry i błony
śluzowej? Na przykład “czuć się przyjemnie", “czuć szorstkość, lepkie swędzenie" - to tylko
kilka przykładów określeń wyrażających metaforycznie wewnętrzny nastrój lub zewnętrzną
atmosferę. Te zewnętrzne odczucia ciała, mówiąc krótko, są wyrazem instynktownego
pragnienia zachowania morza w nas samych. Może wydawać się, że zbaczam z tematu, proszę
jednak o chwilę cierpliwości, bo to chyba jest istotne. Jak pan wie, ludzie są wysoce
rozwiniętymi stworzeniami lądowymi, zbudowanymi prawie wyłącznie ze składników morza, z
krwi, kości i plazmy. Nie tylko początki życia były wynikiem krystalizacji morza, lecz także
później życie cały czas zależy od morza. Nawet po wyjściu z morza zachowała się jego
cząstka na skórze. Człowiek jest do tego stopnia związany z morzem, że kiedy zachoruje,
musi się leczyć solankowymi zastrzykami. Skóra jest niczym innym jak tylko transformatą
morza. Chociaż jej odporność jest duża, to jednak od czasu do czasu musi sięgać po pomoc
morza. Gruczoły wydzielania zewnętrznego wzmacniają zmęczoną skórę. Łzy są morzem oczu.
Dlatego też nasze odczucia, tzn. stymulacja i kontrola gruczołów wydzielania zewnętrznego,
są wyrazem walki morza z zagrożeniem ze strony lądu.
- Bez tego nie byłoby uczuć?
- Nie, tego nie powiedziałem, lecz twierdzę, że mają one całkowicie inną jakość, niż to sobie
dotąd wyobrażaliśmy. Teraz akwani są w wodzie i na razie muszą walczyć z atmosferą.
Chodzi o to, że ryba nie zna strachu przed ogniem.
(Chłopiec zręcznie manipuluje rowerem wodnym i rozpoczyna grę w berka z oswojoną rybą).
- Gdy patrzę na inne dzieci i porównuję je z Iririm, czasem ogarnia mnie niepokój.
Zastanawiam się, czy nie są pozbawione uczuć lub czy nie mają innych serc.
- To znaczy, że tylko ten chłopiec przypomina człowieka?
- Tak, można zrozumieć, co robi. - (Stawał się coraz bardziej sentymentalny). - Można
jednak postawić pytanie, czy lądowe serce nie jest w morzu tylko sprawą niecałkowitego
spalania?
(Goniąc za rybą chłopiec przepływa obok kamery i znika).
- Czy nie jest to źródłem jego inteligencji?
- Nie, inne dzieci nie są wcale mniej zdolne od niego. Na przykład dziecko o trzy miesiące
młodsze skonstruowało zegarek oparty na zasadzie alternacji bąbelków wodnych. Nazywamy
to zegarem, lecz jego wskazówki obracają się co piętnaście minut.
(Kamera przesuwa się w ślad za chłopcem w stronę jego kolegów).
(Odzyskał spokój, teraz znów mówił jasno, tonem urzędowym).
- Ten środkowy pokład jest przeznaczony na mieszkania, poniżej znajdują się odrębne klasy
dla poszczególnych roczników. Podobnie jak u nas, ich nauka również rozpoczyna się od
pisania, czytania i arytmetyki. Nie jesteśmy pewni, co robić dalej, na razie przyjęliśmy
program dostosowany do ich warunków życia, a więc położyliśmy nacisk na fizykę ciała
płynnego i chemię molekularną. Nie jesteśmy w stanie dokładnie przewidzieć ich potrzeb.
Dopiero gdy wykształcą własnych nauczycieli, będą mogli ustalić właściwy program nauki. W
końcu powietrze i woda zbyt się różnią z punktu widzenia zmysłowego.
(Szereg balkonów, jeden nad drugim... bawiące się dzieci... jedne wykazują nie skrywaną
ciekawość, inne są prawie obojętne).
- Może nie ma nawet potrzeby o tym wspominać, ale tutaj nie uczą się ani historii, ani
geografii czy nauk społecznych. Nie mogliśmy się zdecydować, jak im przyswoić wiedzę na
temat stosunków międzyludzkich, a także stosunków między akwanami.
(Tomoyasu pociągnął nosem).
- To oczywiste. Byłoby błędem zaszczepiać w nich wieczny żal...
- Nie... - (Lekko potrząsnął głową). - Mówiąc to przeceniasz ludzi lądowych.
(Zarówno pełne ciekawości, jak i wykazujące obojętność dzieci charakteryzuje niezwykły
chłód, z jakim patrzą na ciebie. Odnosi się wrażenie, że stałeś się przedmiotem. Można
zrozumieć słowa Yamamoto, który wspomniał, że wydają się nie mieć uczuć.
Jakiś figlarz podbiega do kamery i próbuje zasłonić obiektyw rękami... Dziewczynka
zachłannie obserwuje robaka pełzającego po ścianie... Grupa chłopców otacza Iririego i
wnikliwie ogląda jego rower... Dziewczynka chwyta zabłąkaną rybkę i wpycha ją sobie do ust,
a wtedy stojący obok chłopiec wkłada jej palec do nosa, potrząsa nią i zmusza do wyplucia...
Inna dziewczynka unosząca się na plecach pozwala chłopcu lizać się pod pachami... Mieszana
żeńsko-męska grupa, chyba dyżurnych, krąży wycierając ściany za pomocą odkurzacza
poruszanego sprężonym gazem. Jakiś chłopiec głaszcze po pysku psa wodnego, który wtulił
ogon między nogi...)
- To byłoby tyle w dużym skrócie. Aiba, proszę już wyłączyć...
(Ktoś mimo woli westchnął głośno... Obraz na ekranie zadrżał, skurczył się do jednego punktu
i zniknął, pozostawiając po sobie cień...)
ODBITKA ŚWIATŁODRUKOWA
34
Nikt się nie poruszył, gdy w monitorze zniknął drgający, malejący obraz. Nikt też nie zapalił
w pokoju światła ani się o to nie upomniał. Może jeszcze będzie jakiś ciąg dalszy -
pomyślałem, odetchnąwszy z ulgą. Przynajmniej przez ten czas pozostanę przy życiu.
Gdy cisza się przedłużała, szybko narastał strach. Dziwne, że tak bardzo przytłoczyło mnie
to, co zobaczyłem na ekranie, i chociaż buntowałem się wewnętrznie, obudziło się we mnie
zainteresowanie. Mimo woli zastanawiałem się nad stosunkiem liczby chłopców do dziewcząt -
wydało mi się, że w przybliżeniu było ich tyle samo. To znów myślałem o przyszłych ślubach,
poddawałem się więc całkiem ludzkiemu, jak mi się wydawało, nastrojowi panującemu w sali
ćwiczeń. Znów powróciłem do ciemności, oprzytomniałem i pomyślałem, że to może ja jestem
poddany eksperymentowi. I czekam na śmierć... Filiżanka współczucia podana skazańcowi...
Zastanawiałem się, czy mi powiedzą, iż zaszła jakaś zmiana w sposobie zadania mi
śmiertelnego ciosu.
Paznokcie wbijały mi się w dłonie. Miałem wrażenie, że zostałem unieruchomiony w gipsie, i
tak trwałem uczepiwszy się tej chwili. A może po prostu zostałem zmuszony przez swoje
alter ego, ową wartość prognozy drugiego stopnia, do myślenia, że to ja sam pragnę śmierci?
Co zasiało we mnie zwątpienie w możliwości maszyny prognostycznej? Otóż zgoda na
dyktowane przez nią wyroki losu i mimowolne poddanie się biegowi rzeczy zamknęło mnie w
bezsensownym kręgu teorii cyklu, która przypomina jedynie wróżenie za pomocą medalu o
jednakowych obu stronach. A przecież żeby odrzucić bezsensowną śmierć, chyba nie
wystarczy przeświadczenie, że nie chcę umierać.
Pomyślałem, że już dłużej nie wytrzymam. Lecz myśl nie jest równoznaczna z działaniem.
Oczywiście, nie chodzi o to, że nie zdawałem sobie sprawy z własnej sytuacji. Ta martwa
cisza nie pozwalała mi oderwać się poprzez natężenie uczuć, pewną szansę dawało mi raczej
złagodzenie napięcia. Napięcie przenikało mnie do tego stopnia, że mięśnie w całym ciele
zesztywniały niczym stara skóra, więc zwykłe poruszenie głową mogło wywołać zgrzyt.
Wreszcie Aiba podniósł głowę i wstał z miejsca; widocznie chciał o coś zapytać. Korzystając z
okazji obróciłem się gwałtownie, jakbym chciał wyrwać się z więzów. Struny głosowe
stwardniały, jakby usztywnione parafiną, i wydały żałosny dźwięk. W tym momencie
całkowicie straciłem szacunek dla samego siebie.
- Na pewno trudniej żyć na lądzie niż w morzu. Właśnie z powodu tych trudności istoty żywe
rozwinęły się i przekształciły w ludzi. Mimo wszystko nie mogę zaakceptować niczego z tego
planu...
- Tak przypuszczałam - mruknęła Wada.
- To uprzedzenie. - Yamamoto odzyskał równowagę i przybrał optymistyczny ton. - To pewne,
że walka z przyrodą doprowadziła do ewolucji żywych stworzeń. Faktem jest również, że
cztery epoki lodowcowe i trzy epoki międzylodowcowe spowodowały rozwój od
Australopiteka do współczesnego człowieka. Nie pamiętam, kto tak ładnie powiedział, że to
stworzenie, które nazywamy człowiekiem, jest po prostu uczniem zrodzonym z chusteczki
czarnoksiężnika, któremu na imię Lodowiec. Rodzaj ludzki ostatecznie podbił przyrodę.
Prawie wszystkie twory natury poddał melioracji, z dzikich stworzeń uczynił sztuczne. To
znaczy człowiek posiadł siłę pozwalającą zmienić ewolucję z czegoś przypadkowego w coś
świadomego. Czyż więc nie można uważać, że cel, do którego żywe stworzenia dążyły
wypełzając z morza na ląd, już nie istnieje? Dawniej musieliśmy wciąż polerować stare
soczewki, teraz soczewki ze sztucznego tworzywa od początku są gładkie i błyszczące.
Już minęła epoka, w której obowiązywała prawda, że cierpienie uszlachetnia. Człowiek sam
wyzwolił się z dzikości. Czyż nie nadszedł właściwy czas, by wreszcie zrekonstruował siebie
zgodnie z racjonalnymi zasadami? Gdyby to uczynił, koło walki i ewolucji by się zamknęło.
Myślę, że nadszedł czas powrotu do morza, które jest pierwotnym domem człowieka nie jako
niewolnika, lecz pana i władcy.
I chociaż nie wiadomo dlaczego westchnąłem, odzyskałem siłę i powiedziałem:
- Lecz niewolnik pozostaje niewolnikiem. Przecież są ludem kolonialnym, nie mają ani swego
rządu, ani swoich polityków.
- Teraz tak - wtrącił się zniecierpliwiony Tanomogi. - Lecz w każdej epoce nowe rodziło się
zwykle z niewolnictwa.
- Ale czy akceptacja akwanów nie oznacza jednocześnie negacji nas samych? Ludzie na lądzie
staną się za życia reliktem przeszłości.
- Trzeba to znieść, wytrwać mimo zerwania ciągłości, bo jest to równoznaczne ze
zwróceniem się ku przyszłości...
- Ale jeśli ja jestem zdrajcą dla akwanów, to czyż wy nie jesteście zdrajcami ludzi żyjących
na lądzie?!
- Profesorze, a może jednak należałoby pomyśleć nieco inaczej? - Tomoyasu potrząsnął
głową, pokazując jak jemu łatwo przychodzi zrozumieć to wszystko. - Z jednej strony ulice
wypełniają się bezrobotnymi i pogarsza się wciąż sytuacja na rynku...
- Oczywiście, oczywiście, zawsze można uzasadniać tak czy siak... Ale nie macie żadnego
prawa utrzymywać w tajemnicy tak straszliwych planów. Absolutnie nie macie prawa!
- Jednak mamy. To prawo dane akwanom przez maszynę prognostyczną. Poza tym, gdy
nadejdzie właściwy czas, ogłosimy je publicznie.
- Kiedy?
- Gdy większość matek będzie miała chociaż jedno dziecko żyjące w wodzie. Kiedy
uprzedzenia do akwanów znikną, gdy minie lęk, który zniekształca rzeczywistość... Do tego
czasu strach przed potopem stanie się realny i ludzie będą musieli wybierać między wojną o
resztki lądu a akwanami jako przedstawicielami przyszłości. Oczywiście, lud - dodał,
odsuwając hałaśliwie krzesło - lud wybierze akwanów.
Gdy skończył mówić, odwrócił się, rozejrzał i dał jakiś znak Aibie. Ten gest wydał mi się
okropnie bezlitosny, przestraszyłem się go tak, jakbym w ciemności uderzył się o róg
budynku. Aiba w mgnieniu oka zerwał się z miejsca i włożył do maszyny wcześniej
przygotowaną kartę z programem. Poruszył kilka przycisków, patrząc przez okienko
kontrolne.
Nagle w lewym boku poczułem ból, jakby mnie ktoś ukłuł igłą. To nie była igła, lecz prawa ręka
Tanomogiego. Nie zauważyłem, kiedy stanął obok mnie, pochylił się i cicho powiedział:
- Profesorze, to prognoza przyszłości... To blue print prawdziwej przyszłości... Wyobrażam
sobie, jak bardzo chciał pan ją poznać.
35
Maszyna opowiedziała następującą historię:
Na głębokości pięciu tysięcy metrów nagle uniosła się równina pokryta grubą, podziurawioną
warstwą błota, niby sierścią wymarłego zwierzęcia. I natychmiast rozsypała się, zmieniła się
w ciemną chmurę, zabulgotała i wygasiła gwiazdki planktonu przepływającego ławicą przy
czarnej przezroczystej ścianie.
Obnażyła się popękana skalna płyta. Ze szczelin wypłynęła iskrząca się brązowa, galaretowata
masa, która plując ogromnymi bąblami powietrza nabrzmiewała na obszarze kilku metrów, a
następnie rozpostarła gałęzie jak korzenie starej sosny. Jaśniejąca w mroku magma znikała z
pola widzenia. Po niej pozostał ogromny słup pary, który przebił warstwę marine snow,
zamienił się w wir i rozpadając się bezgłośnie parł do góry. Lecz ten słup też zniknął pośród
cząsteczek wielkiej wody i nigdy nie dotarł do odległej powierzchni morza.
Właśnie w tym momencie, dwie mile morskie dalej, statek frachtowo-pasażerski “Nanchô-
maru" płynął w stronę Jokohamy. Niespodziewane drżenie i skrzypienie statku, trwające
krótką chwilę, zaniepokoiło pasażerów i załogę. Nawet stojący na mostku drugi oficer zwrócił
uwagę na stado wyskakujących bezładnie w górę delfinów i nagłą zmianą barwy morza. Nie
uznał jednak za stosowne zanotować tego w księdze pokładowej. Na niebie świeciło lipcowe
słońce podobne do roztopionej rtęci.
W tym czasie niewidoczne pulsowanie morza już przekształciło się w długie fale tsunami,
które z niewiarygodną szybkością siedmiuset dwudziestu kilometrów na godzinę zmierzały w
stronę lądu...
Tsunami przeszły jak powiew wiatru ponad kilku pastwiskami podwodnymi, nad polami
naftowymi i lasem “tulipanów". Wielu akwanów pochłoniętych poszukiwaniem rybiej ikry
nawet nie zauważyło jakiejkolwiek zmiany.
Następnego ranka fale tsunami zalały wybrzeże od Shizuoki po Bôsô. Statek “Nanchô-maru"
otrzymał wiadomość, że Jokohama nie istnieje, zatrzymał się więc na otwartym morzu.
Kapitan statku całkowicie zdezorientowany wyrażeniem “Jokohama nie istnieje" jeszcze
bardziej zdziwił się postawą pasażerów. Co oznacza ich spokój? - zastanawiał się. To dziwne
zachowanie charakteryzowało ich od początku. Pasażerowie, którzy wynajęli ten statek,
załadowali nań ogromną maszynę i gdy przybyli do celu, nawet nie zamierzali jej wyładować.
Kazali zawrócić statek, a podczas podróży wciąż wchodzili i wychodzili z ładowni, zamienionej
przez nich na jakąś pracownię, i coś robili przy tej maszynie. Kim jest ten Tanomogi i jego
ludzie? - rozmyślał kapitan.
- Ach, to ty jesteś?
- Oczywiście.
- Milczałeś wiedząc, że port w Jokohamie zostanie zniszczony.
- Nie, nie milczałem. Większość się uratowała, ponieważ ostrzeżono ich wcześniej.
- Więc ja też znalazłem się na tym statku?
- Nie, profesorze, pan już dawno...
Fala powodzi się nie cofała. Chłopiec i dziewczynka chodzili podnieceni wzdłuż brzegu morza
w poszukiwaniu zdobyczy. Podnieśli coś myśląc, że to bransoletka, ale były to sztuczne zęby.
Niczego wartościowego nie znaleźli. Wtedy dziewczynka zobaczyła topielca. Przerażona
chciała zawrócić, lecz chłopiec uparł się, żeby odwrócić ciało twarzą do góry. Nagle topielec
sam się odwrócił, szczerząc zęby i wysuwając język, po czym odpłynął w morze. Faktycznie
był to akwan-zwiadowca. Nie wiedząc o tym, dziewczynka dostała histerii i straciła
przytomność.
Woda nie ustąpiła, a nieustające trzęsienia ziemi i pogłoski o dziwacznych topielcach
napawały ludzi dodatkowym niepokojem. Najbardziej przerażała wprost niewiarygodna
wiadomość, że rząd zniknął. Oczywiście, była to tylko plotka, ale nie całkiem bezpodstawna.
Po prostu rząd już się przeniósł na morze.
Budynki rządowe stały na podmorskim wzniesieniu, otoczone skalną pustynią i lasem
wodorostów. Z drugiej strony pod łagodnym zboczem, za dwudziestometrowym rowem stały
trzy fabryki w kształcie pomarańczowych tulipanów, produkujące głównie magnezjum i
plastyk. Patrzący na ten dziwny krajobraz urzędnicy, znajdujący się w budynku w kształcie
cylindrycznej tuby wypełnionej powietrzem i wspartym na trzech nogach, byli bardzo zajęci
przygotowaniem ogłoszenia.
Po pewnym czasie z anteny wystawionej nad powierzchnię morza popłynęło w świat
następujące oświadczenie:
Ostatecznie doszliśmy do końca Czwartej Epoki Międzylodowcowej i wstąpiliśmy w
nową erę geologiczną, musimy jednak uniknąć nieprzemyślanego działania i paniki.
Rząd, działając w ścisłej tajemnicy, stworzył człowieka żyjącego w wodzie, rozwijał też
podwodne kolonie, aby odtąd móc utrzymywać międzynarodowe stosunki na
korzystnych warunkach. Dziś istnieje już osiem podmorskich miast zamieszkanych
przez ponad trzysta tysięcy akwanów.
Akwani są szczęśliwi i posłuszni, przyrzekli też nieść wszelką pomoc w związku z
katastrofą. Wkrótce dotrą do was środki ratunkowe, prawie wszystkie będą wysłane z
dna morza.
Japonia zgłosiła prawa do obszarów morskich określonych w odrębnym piśmie.
Na zakończenie oświadczamy, że w stosunku do matek mających dzieci akwanów
przewiduje się specjalną dostawę środków zaopatrzenia. Proszę czekać na odrębne
ogłoszenie, które wkrótce nastąpi.
(Część audycji dotycząca specjalnych racji cieszyła się dużym zainteresowaniem, ponieważ
zdecydowana większość matek nabyła już ten przywilej).
Za budynkiem rządowym stały obok siebie jeszcze trzy trochę mniejsze budowle o podobnym
kształcie. Były to bardzo pomysłowo skonstruowane domy mieszkalne wyposażone nawet w
helikoptery umieszczone na dachach. W rozległym ogrodzie otoczonym kolczastym drutem,
który miał za zadanie nie dopuścić na teren akwariów, znajdowały się doliny, rafy koralowe,
różnobarwne gaje roślin wodnych. Mieszkali tu ludzie oddychający powietrzem, którzy w
pogodne dni, jeśli nie zajmowali się chwytaniem owadów, to zakładali akwalungi i wpatrywali
się w pulsujące przez fale promienie słońca, jakby przez szczeliny w matowym szkle.
Niektóre rodziny wychodziły na wycieczki z automatycznymi harpunami. Wynajęcie pokoju
było bardzo kosztowne, więc bez rządowej pomocy nie sposób było dostać mieszkanie.
Oznacza to więc, że nie każdy, kto tylko wyraził życzenie, mógł tutaj zamieszkać.
Poza tym na lądzie można było jakoś przeżyć. Pracowały jeszcze elektrownie, fabryki,
funkcjonowały ulice handlowe. Mimo wciąż zbliżającej się linii brzegowej i postępującej
inflacji, zwykli ludzie mieszkali na lądzie. Naturalnie, było coraz trudniej żyć, więc wielu
pracowało jako brygadierzy na farmach podwodnych i dzięki temu mogło jakoś związać koniec
z końcem. Dziwny ruch zrodził się wśród matek na lądzie, a jego celem było utrzymywanie
bliskich kontaktów z własnymi dziećmi. Akwani jednak nie byli w stanie zrozumieć takich
pragnień, więc nawet nie starali się odpowiedzieć na życzenia matek. Rząd udawał, że nie
dostrzega problemu. Powstały jednak prywatne przedsiębiorstwa organizujące zbiorowe
wycieczki pod morze i czerpały z tego niemałe zyski.
Zdarzył się wypadek: jakieś dziecko w akwalungu wystrzeliło z harpuna przez płot i zabiło
akwana. Rząd oświadczył, że nie ma podstaw prawnych do rozstrzygnięcia tego wypadku, co
rozgniewało akwanów. Część zareagowała strajkiem. Chcąc nie chcąc, rząd musiał przyznać
równość wobec prawa akwanom. W ten sposób spór został rozstrzygnięty, ale odtąd stosunki
między obu stronami zmieniły się radykalnie. Po kilku latach do rządu dopuszczono także
rekrutujących się spośród akwanów specjalistów z dziedziny prawa, handlu i inżynierii.
Wraz z upływem lat wzmogło się tempo podnoszenia się poziomu wody. Ludzie nadal przenosili
się na wyżej położone tereny i w ten sposób wyzbyli się nawyku życia osiadłego. Nie było już
kolei ani elektrowni. Ludzie żyli bez celu, z jałmużny dawanej przez akwanów. Na niektórych
brzegach ktoś przedsiębiorczy zainstalował wodne teleskopy, umożliwiające oglądanie życia
w morzu. To był pomysł. Znudzeni ludzie zużywali nędzne zarobki na oglądanie swych dzieci i
wnuków.
Kilka lat później nawet teleskopy pordzewiały na dnie morza.
- Co więc się stało z innymi? Z tymi, do których za ogrodzenie nie wolno było wchodzić
akwanom?
- Mieszkali tam cały czas.
- Bezpiecznie?
- Tak, bezpiecznie, lecz strażnicy z harpunami nie nosili już akwalungów. Zresztą zastąpiono
ich strażnikami wywodzącymi się spośród akwanów. Po prostu akwani zdecydowali się
zachować oddychających powietrzem jako cennych potomków rodzaju ludzkiego.
- Czy to już wystarczy, Tomoyasu-san?
- Taak, tak czy owak w tym czasie ja też już umrę.
W końcu akwani wyłonili własny rząd, który został uznany przez opinię międzynarodową. Co
więcej, w wielu krajach zdecydowano się pójść ich śladem i obrać drogę akwanów.
Lecz jedna rzecz martwiła akwanów. A mianowicie, pojawiła się dziwna choroba. Zdarzał się,
co prawda, tylko jeden przypadek na kilkadziesiąt tysięcy osobników. Najprawdopodobniej
choroba była dziedziczna. Możliwe, że wywodziła się z funkcjonowania gruczołów wydzielania
zewnętrznego pierwszego pokolenia Iririego. Urzędowo nazwano ją chorobą lądową. Kiedy
wykrywano ją u kogokolwiek, zalecano leczenie operacyjne.
36
- Przecież mówiłem! - krzyknąłem ze złośliwym tryumfem.
- Co takiego?
- Teraz na nich kolej, niech cierpią z powodu lądu!
Nikt nie odpowiedział. Bez rozglądania się wokół siebie, mogłem odczytać jak na dłoni miny
zebranych przy mnie. Nawet podniecona Wada ściągnęła wargi w trąbkę, udając, że tym
razem już przekroczyła granicę miłości i nienawiści. I prawdę mówiąc, na nic by teraz się nie
zdały moje złośliwości.
- Jest to tak odległe i niepojęte, że można stracić zmysły... - powiedział szeptem ktoś
stojący za mną. Chyba Yamamoto. Naprawdę daleko... Ta przyszłość jest tak odległa, jak
zamierzchła starożytność... Nagle zadrżałem. Powietrze, które wypuszczałem, cofnęło się i
utknęło w gardle, wywołując pisk podobny do dźwięku pękniętego fletu.
Widocznie wszystkie materiały zostały zebrane i przedstawione mi. Ale co miałem z nimi
zrobić? Czy powinienem udawać, że godzę się na taką przyszłość, czekając na okazję ucieczki
i możliwość rozgłoszenia wszystkiego publicznie? Jeśli w sprawiedliwości była jakaś moralna
wartość, należało tak postąpić. W przeciwnym wypadku może powinienem odważnie przyznać,
że jestem wrogiem przyszłości i szykować się na śmierć? Tak powinienem chyba zrobić, jeśli
honor jeszcze coś znaczy. Jeśli nie wierzyłem w przyszłość, powinienem zaakceptować
pierwszą alternatywę, jeśli wierzyłem, to tę drugą...
Gdybym powiedział, że się wahałem, nie byłbym ścisły. Możliwe, że tylko wmawiałem sobie, iż
powinienem się wahać. Prawdopodobnie nie podejmę żadnej decyzji i bez wątpienia zostanę
zabity i wyrzucony na śmietnik. Najgorsze, że nie potrafiłem już w nic wierzyć. Wydało mi
się, że stałem się zupełnie bezwartościowy i zasługuję na nazwę śmiecia. Prawdopodobnie
maszyna naprawdę dokładnie wszystko przewidziała...
Miałem wrażenie, że w duszy rozmawiam sam ze sobą, lecz nagle myśl moja zmieniła się w
słowa.
- Czy można tak całkowicie wierzyć w nieomylność maszyny?
- Jednak w dalszym ciągu pan myśli tak jak przedtem, prawda? - W glosie Tanomogiego
zdumienie mieszało się ze współczuciem.
- Słuchaj, istnieje chyba możliwość błędu, prawda? Im przyszłość jest bardziej odległa, tym
błąd może być większy... Gdyby tylko jeszcze chodziło o błąd... A kto zagwarantuje, że to
wszystko nie jest fantazją maszyny? Mogła wszystko wymyślić, zmieniając to, co okazało się
dla niej niezrozumiałe, a inne dane upraszczając po to, by rezultat okazał się prawdopodobny.
W końcu gdyby pojawił się jakiś twór z trojgiem oczu, maszyna automatycznie poprawiłaby
na dwoje...
- To jest zgodne z prognozą. Gdy pan w pewnym momencie zacznie wątpić w zdolność
maszyny, wówczas... - Dalszy ciąg zdania zagłuszył kaszel.
- Wcale nie twierdzę, że wątpię. Czy powątpiewanie i absolutna akceptacja to jedyne
możliwe postawy? Chodzi mi tylko o to, że jakaś inna przyszłość...
- Inna przyszłość?
- Zachowujecie się tak, jakbyście byli dobroczyńcami dla akwanów, ale czy rzeczywiście
ludzie-ryby w przyszłości podziękują wam, jak się spodziewacie? Raczej śmiertelnie was
znienawidzą.
- Świnia się nie rozgniewa, gdy nazwie się ją świnią.
Nagle w całym ciele poczułem znużenie i odrętwienie, więc zamilkłem. Miałem wrażenie, że
patrząc na gwiazdy, widzę bezkresną przestrzeń wszechświata i zbiera mi się na płacz. Nie
była to ani rozpacz, ani przeczucie, a raczej równowaga między ograniczonością myśli i
bezsilnością ciała.
- Ale - odezwałem się, szukając na ślepo słów - co się stało z moim dzieckiem?
- Jest bezpieczne - odpowiedziała łagodnie Wada, jakby z daleka. - To nasz prezent dla pana,
profesorze. To wszystko, co mogliśmy zrobić.
37
Po tym wszystkim maszyna opowiedziała następującą historię:
Pewien chłopiec pracował jako uczeń na podwodnych polach naftowych. Pewnego razu, gdy
pomagał reperować wieżę radiową należącą do przedsiębiorstwa naftowego, która unosiła się
na morzu w plastykowej łodzi, bez większego zastanowienia wyskoczył na powierzchnię. A
trzeba dodać, że nie miał na sobie kombinezonu nadwodnego. (Jest to ubranie używane przez
akwanów do pracy nad wodą, zaopatrzone w aparat doprowadzający świeżą wodę morską do
skrzeli). Od tego czasu nie mógł zapomnieć cudownego wrażenia, jakiego wtedy doznał.
Opuszczanie wody było ściśle zabronione przez administrację urzędu zdrowia. Jeśli wykryto
tego rodzaju wykroczenie, surowo za nie karano. Dlatego chłopiec nikomu nic nie powiedział,
zachował wszystko w tajemnicy.
Wiatr widocznie porwał coś z jego skóry, gdyż chłopiec nie mógł zapomnieć owego uczucia
niepokoju. Ulegał ustawicznej pokusie, oddalał się od swego miasta i odpływał daleko, gdy
tylko nadarzała się okazja. Zawsze udawał się w tę samą stronę, a mianowicie ku wyżynie,
która dawno temu była ponoć lądem. W tym miejscu w czasie przypływu i odpływu pojawiał się
szybki strumień wody. Tworzyły się wiry, unosiły z dna morza w górę masy mułu, które mąciły
wodę, to znów ukazywały się jakby ruchome skały, zmieniające się w ściany mgły. Widząc to
wszystko, chłopiec wyobrażał sobie chmury nad lądem. Oczywiście, nawet teraz są chmury na
niebie: w czasie zajęć szkolnych z przyrody oglądał je na filmie. Lecz obecnie chmury są
monotonne. Dawniej, gdy wielkie lądy pokrywały Ziemię, chmury przybierały najrozmaitsze
kształty pod wpływem bogatej konfiguracji lądów. Niebo kryło się za bajecznymi, jakby
wziętymi ze snów, zwałami chmur. Ciekawe, z jakimi uczuciami patrzyli na nie dawni
mieszkańcy Ziemi?
Oczywiście, mieszkańcy lądów nie wydawali się chłopcu niezwykli. Zawsze kiedy chciał, mógł
pójść do muzeum i obejrzeć komorę powietrzną, a w niej, pośród mebli domowych, które -
jak mówiono - pochodziły z dawnych czasów, zobaczyć ludzi poruszających się nieporadnie i
pełzających po podłodze, przypominających raczej otępiałe i pozbawione życia zwierzęta.
Mieli oni wypiętą, nie dopasowaną do reszty, górną część ciała, z powodu powietrznego
pojemnika zwanego płucami. Były to ułomne stworzenia, które muszą posługiwać się
dziwacznymi sprzętami, zwanymi krzesłami, po to, aby utrzymać zwykłą postawę. Nie potrafił
nawet wyobrazić sobie takiego życia. Podczas zajęć ze sztuki uczono go, że dawna sztuka
ludzi lądowych - terranów - była niedojrzała, prymitywna.
Na przykład muzyka to - zgodnie z definicją - sztuka drgań. Drgania fal wodnych o różnej
długości otulają skórę całego ciała. W wypadku terranów w grę wchodzą tylko wibracje
powietrza. Przy tym drgania te mogą być rozpoznawane tylko przez bardzo mały, szczególny
organ, zwany błoną bębenkową. Dlatego - jak mówiono - była to muzyka monotonna, o
niewielkim zróżnicowaniu...
Gdy patrzyło się na terranów w muzeum, można było odnieść takie wrażenie. Lecz nikt nie
potrafił sobie wyobrazić jedynie na podstawie przypuszczeń, czym w rzeczywistości była ich
muzyka. A może istniał tam specjalny świat, zupełnie odmienny od tego, jaki wyobrażano
sobie z pozycji podwodnej? Łatwo zmieniające się, lekkie powietrze... Tańczące po niebie
chmury o wszelkich możliwych kształtach... świat bajecznych snów, świat nierealny...
W książkach historycznych pisano o tym, jak to na tej wyniszczonej i przepełnionej
cierpieniami Ziemi pokryci ranami przodkowie akwanów dzielnie walczyli do końca. Z
perspektywy czasu można uznać, że ich również cechował frontier spirit. Mimo
konserwatyzmu mieli odwagę wbić skalpel we własne ciało, by zamienić się w akwanów.
Niezależnie od motywów, jakimi się kierowali; należy im się wdzięczność i szacunek za
odwagę, która zrodziła nasze istnienie.
Czyż można wyczuć taką odwagę i rozmach, patrząc dziś na terranów znajdujących się w
muzeum? Uczeni orzekli, że ich niski stopień rozwoju jest raczej atrofią, która nastąpiła
wskutek utraty podmiotowej roli. Chociaż myślę, że tak mogło być, uważamy że nie można
wykluczyć, iż ukryło się w nich coś niepojętego również dla nich samych. Co więcej, czy to
możliwe, by nic innego nie posiadali prócz frontier spirit? Chłopiec nie analizował problemu
precyzyjnie, ale odkąd owiał go wiatr, czuł się wprost oczarowany tym światem przeszłości,
który jeszcze funkcjonował za ścianą powietrza. Studia nad formami życia epoki lądowej
osiągnęły dość wysoki poziom. Nawet w podręcznikach dla szkół podstawowych poświęcano
dość dużo miejsca epoce lądowej. Natomiast o życiu wewnętrznym ludzi nie można było
wywnioskować przez zwykłą analogię, ponieważ zachodziła duża rozbieżność w życiu
umysłowym akwanów i terranów. Należy też wziąć pod uwagę szczególnie niekorzystny wpływ
choroby lądowej, która mogła być tylko rodzajem wrodzonej choroby umysłowej. Historia
życia wodnego była jednak krótka i w kierowaniu społecznością akwanów nadal występowały
elementy działania opartego na zasadzie prób i błędów, dlatego też choroba ta miała wciąż
zdolność szerzenia się i zarażania umysłów. Właśnie ta obawa powodowała, że niezbyt
entuzjastycznie zajmowano się tą gałęzią nauki. Pokusa złamania tabu tym bardziej
rozbudzała uczucia młodzieży.
Nim chłopiec zdał sobie z tego sprawę, codziennie, po skończonej pracy, odbywał dalekie,
potajemne wycieczki. Jeździł na skuterze wodnym, poszukując śladów lądowego życia ludzi
tak daleko, jak tylko czas mu pozwalał, musiał bowiem zdążyć przed zamknięciem internatu,
w którym mieszkał. Przejeżdżał nad podwodnym pastwiskiem rozciągającym się na dnie pod
błękitnymi promieniami, mając nad sobą połyskujące mętne fale, jakby oglądane od
wewnętrznej strony przez pofalowane szkło, albo też obok obserwatorium atmosfery
podtrzymywanego na niezliczonych bojach, albo też przecinał pianę bąbelków wypuszczanych
przez fabrykę, niczym dym z czynnego wulkanu.
Dysponując ograniczonym czasem, nie mógł dotrzeć do szczytu dostatecznie wysokiego, by
móc wydostać się ponad wodę. W najbliższej okolicy nie było już lądu.
Pewnego dnia chłopiec podszedł do nauczyciela muzyki i zdecydował się go zapytać o to, czy
muzykę lądową naprawdę można było słyszeć jedynie uszami, czy może raczej przypominała
wiatr, a więc dało się również wyczuć na skórze. Nauczyciel zdecydowanie potrząsnął głową i
zaprzeczył.
- Widzisz, wiatr jest tylko ruchem powietrza, a nie wibracją.
- Czyż nie mówiono, że pieśń płynie z wiatrem?
- Woda przenosi muzykę, ale nie jest muzyką. Nadawanie powietrzu innego znaczenia, niż
posiada ono jako surowiec przemysłowy jest niedopuszczalnym mistycyzmem.
Lecz chłopiec usłyszał w powietrzu o wiele więcej, niż dopuszczał nauczyciel. Trudno więc
było mu uwierzyć w to, co on mówił. Postanowił upewnić się jeszcze raz samodzielnie, czy
wiatr jest, czy nie jest muzyką.
Wkrótce potem rozpoczęły się trzydniowe święta. Chłopiec wykorzystał je na wycieczkę
statkiem z kolegami, którzy chcieli obejrzeć ruiny. Ich szybka łódź w ciągu zaledwie pół dnia
zawiozła ich do wielkich ruin w miejscu, które kiedyś nosiło nazwę Tokio. Znajdował się tam
dobrze wyposażony obóz wraz z kioskami sprzedającymi piękne pamiątki, a nawet zoo
zwierząt lądowych, które cieszyły się międzynarodowym rozgłosem. Niewątpliwie był to
bardzo interesujący ośrodek rozrywki. W każdym razie rozganianie ławic ryb pośród szczelin
i korytarzy w labiryncie ponurego rumowiska, przypominającego ułożone warstwami liczne
pudełka, było ciekawą, wprost sensacyjną zabawą. Kiedy patrzyło się z góry na miasto,
ukazywały się takie dziwne rzeczy, jak pasy zwane ulicami, wyglądające niczym rozciągnięta
sieć. Można by je nazwać tunelami bez dachu, służącymi do chodzenia. Terranie nie mogli
rozstawać się z ziemią, musieli używać powierzchni ziemi do chodzenia, więc widocznie tego
rodzaju środki były im niezbędne. Cóż to za bezsensowne zużycie przestrzeni! Na pierwszy
rzut oka wyglądało to zabawnie, ale po zastanowieniu się, ten krajobraz przyprawiał o
wzruszenie. Ślady walki ich przodków ze ścianą, jaką była powierzchnia ziemi... Wysiłek i
różnego rodzaju pomysły służące choćby częściowemu zmniejszeniu wagi ciała i
przeciwstawienie się przyciąganiu ziemskiemu... Tam nawet plastykowe pudełko wypełnione
powietrzem spadało z góry na dół... Podział ziemi, rozdrapywanie jej między siebie... W tym
to okresie ludzie podpierając się na dwu cienkich nogach, wprawiali ciała w ruch po ziemi..
Susza, wiatr... gdzie nawet woda, zamieniona w krople zwane deszczem, spadała z góry na
dół... Pusta przestrzeń...
Chłopiec nie miał jednak czasu na podziwianie takich cudów. Podziwianie i ciekawość
pozostawił swym naiwnym jeszcze kolegom i zgodnie z planem zaczął płynąć samotnie,
kierując się w głąb lądu. Gdyby płynął cały dzień w stronę północno-zachodnią, powinien
dotrzeć do pozostałości owego lądu, o którym uczył się na lekcji geografii. Stopniowo słońce
chyliło się ku horyzontowi i nastąpił moment, w którym fale błyszczały najpiękniej. Im dalej,
tym krajobraz stawał się ciemniejszy i bardziej monotonny. W tym pasie, świeżo
przyłączonym do morza, cienie śmierci wydawały się czaić wszędzie.
Oglądając się do tyłu, mógł jeszcze zobaczyć nad ruinami “Tokio" światła teleskopowych
iluminacji, unoszące się niby fluoryzujące ryby. Nagle ogarnął go lęk, przez chwilę się
zastanowił, czy nie powinien wrócić, lecz wbrew rozsądkowi nogi same kierowały go w
przeciwną stronę.
Chłopiec płynął i płynął. Mijał coraz ostrzejsze nierówności, wystające skały i głębokie parowy,
szkielety lądowych roślin sterczące niby kolce i wątłe białe plamy skupione na szczycie
wzgórza... Może to kości zwierząt lądowych, które pomarły stłoczone w jednym miejscu,
zapędzone tu przez podchodzące morze.
Chłopiec płynął całą noc. Trzykrotnie odpoczywał, posilał się słodką galaretką, którą zabrał ze
sobą, i schwytanymi rybami. Ponieważ dotychczas nigdy nie pływał dłużej niż piętnaście minut
bez skutera, był teraz tak zmęczony, że prawie stracił czucie w nogach i rękach. Mimo to
płynął, a gdy w końcu nadszedł świt, dotarł do upragnionego celu: tu ziemia uniosła się i
przecięła powierzchnię morza. Była to tylko wysepka o zaledwie półkilometrowym obwodzie,
wystająca tylko nieznacznie nad powierzchnię wody...
Resztkami sil chłopiec wpełzł na ląd. Wyobrażał sobie, że aby usłyszeć muzykę wiatru,
powinien wyprostować się i stanąć na lądzie, lecz nie był w stanie się poruszyć, leżał
bezwładnie na ziemi, jak gdyby jego ciało nagle wchłonęło ciężar świata. Mógł jedynie
poruszać jednym palcem. Poza tym oddychanie sprawiało mu ból, czuł się tak, jakby w czasie
zapasów dostał nieregulaminowy cios w skrzela. Zakładając, że również w powietrzu
znajdował się tlen, nie przejmował się tym specjalnie.
Wiał upragniony wiatr. Obmywał mu zwłaszcza oczy i jakby w odpowiedzi coś z oczu zaczęło
płynąć. Był szczęśliwy. Może to były łzy, pomyślał, i zdał sobie sprawę z tego, że to jest
lądowa choroba. Już nie próbował się poruszyć.
Wkrótce przestał oddychać.
Upłynęło jeszcze wiele dni i nocy, gdy morze pochłonęło również i tę wysepkę, a martwe ciało
porwał prąd morski i uniósł w nieznane.
Teraz ja pomyślałem, czy jeszcze mogę unieść palec. Nie, przypuszczalnie nie mogę. Podobnie
jak palec tego akwana, który wypełznął na ląd, mój również był ciężki jak ołów.
W dali rozległ się gwizd pociągu. Z dudnieniem przejechał samochód ciężarowy. Ktoś cicho
zakasłał. Kilka razy zadrżały ramy okienne, zadźwięczały szyby. To chyba zerwał się wiatr. I
wtedy za drzwiami rozległy się zbliżające się kroki owego mistrzowskiego skrytobójcy,
którego jakby przyssane do podłogi buty na gumowych podeszwach powodowały
charakterystyczny szelest. Jeszcze nie mogę w to uwierzyć... A poza tym czy człowiek -
tylko dlatego, że istnieje - już musi brać na siebie jakieś obowiązki? Myślę, że w zasadzie
tak jest. W kłótniach między rodzicami a dziećmi zwykle sądzą dzieci... Niezależnie od
intencji, to chyba twórca jest sądzony przez stworzonego - takie są reguły tej
rzeczywistości.
Kroki zatrzymują się przed drzwiami.
Postscriptum
Spór o to, czy przyszłość jest pozytywna, czy negatywna, jest znany od dawna. Wiele dzieł
literatury wyrażało w postaci przyszłości zarówno pozytywny, jak i negatywny obraz świata.
Lecz ja nie przyjąłem ani jednej, ani drugiej postawy. Nękały mnie poważne wątpliwości, czy
ktokolwiek ma prawo osądzać przyszłość i ją wartościować. Uznałem, że jeśli ktoś nie ma
prawa zanegować określonej przyszłości, to tym bardziej nie ma prawa jej afirmować.
Prawdziwa przyszłość pojawi się jako “rzecz" po drugiej stronie przepaści, która dzieli ją od
współczesnego systemu ocen. Na przykład co pomyślałby człowiek z okresu Muromachi, gdyby
nagle ożył i ujrzał teraźniejszość? Czy współczesność jest piekłem, czy też rajem? Cokolwiek
by pomyślał, tylko jedno byłoby pewne, że on nie ma już żadnego prawa do wydawania
jakichkolwiek ocen. To współczesność, a nie on, ocenia i decyduje.
Dlatego ja też uznałem, że przedmiotem mojego osądu nie powinna być przyszłość, lecz
przeciwnie, musi być teraźniejszość. Zatem taka przyszłość nie jest utopią ani piekłem, nie
może też być obiektem snobistycznej ciekawości. Krótko mówiąc, jest chyba po prostu
niczym innym jak pewnym społeczeństwem przyszłości, które prawdopodobnie osiągnie
znacznie wyższy poziom niż współczesne. Nie ma zresztą większego znaczenia, poza odrobiną
goryczy w oczach tych, którzy są pogrążeni w przeżywaniu mikroskopijnej ciągłości, zwanej
codziennością czasu współczesnego.
Przyszłość wydaje werdykt “winny" na to poczucie ciągłości zwyczajnego życia. Właśnie ten
problem traktuję jako szczególnie ważny w tych krytycznych czasach i decyduję się
uchwycić tę postać przyszłości, która wtargnęła we współczesność jako strona sądząca.
Nasze poczucie ciągłości musi umrzeć w momencie, gdy ujrzy przyszłość. Aby zrozumieć
przyszłość, nie wystarczy po prostu żyć w teraźniejszości. Musimy jasno sobie uświadomić,
że największa wina kryje się właśnie w tym zwyczajnym porządku, który nazywamy
codziennością.
Prawdopodobnie nie istnieje coś takiego jak okrutna przyszłość. Jest okrutna dlatego, że
właśnie jest przyszłością. Odpowiedzialność za okrucieństwo spoczywa jednak na
teraźniejszości, niezdolnej zaakceptować przepaści dzielącej od przyszłości.
Ta powieść ukazywała się w dziewięciu odcinkach na łamach miesięcznika “Sekai". W ciągu
tych dziewięciu miesięcy zadręczałem się świadomością okrucieństwa tej przepaści
rozumianej jako zerwanie ciągłości. I zrozumiałem, że nie można całkowicie uciec od
okrucieństwa.
Czytelnik ma swobodę wyboru. Może w powieści odnaleźć zarówno nadzieję, jak i
rozczarowanie. Jakiegokolwiek wyboru dokona, i tak chyba nie będzie mógł uniknął
konfrontacji z okrucieństwem przyszłości. Jeśli ktoś uniknie tej bolesnej próby, na przykład
wyznając filozofię nadziei i wiary w przyszłość, to i tak jego nadzieja pozostanie pobożnym
życzeniem.
Zastanówmy się, czy nie toniemy zbyt głęboko w powodzi nadziei i rozczarowań, ocen
subiektywnych, podejmowanych ze względu na poczucie codziennej ciągłości?
Powieść kończy się śmiercią tego poczucia ciągłości, lecz nie przynosi zrozumienia istoty
rzeczy ani żadnego rozwiązania. Na pewno pogrąży czytelnika w tysiącu kłębiących się
wątpliwości.
Jest wiele spraw, których ja też jeszcze nie rozumiem. Na przykład: jaką właściwie postawę
zajmuje asystent Tanomogi? Czy jest po prostu reprezentantem jakiegoś kapitalisty? Czy
też rewolucjonistą działającym na rozkaz społeczności akwanów, przekazywanym za pomocą
maszyny prognostycznej? Albo może jest reformistą, któremu przyświeca intencja
manipulowania kapitalistami, czyniącymi dobro, choć chcą czynić zło? Niepewność
towarzyszyła mi przez cały czas, gdy pisałem. Zresztą nadal nie mam wyrobionego zdania. Nie
mogę się pozbyć tej jednej wątpliwości.
W zasadzie zrealizowałem cel napisania tej powieści, jeśli tylko udało mi się przybliżyć
czytelnikowi konfrontację z okrucieństwem przyszłości, jeśli wywołałem ból i napięcie i w ten
sposób doprowadziłem do wewnętrznego dialogu.
Zatem gdy podniesiesz oczy znad tej książki, będziesz miał przed sobą własną rzeczywistość
i być może poczujesz się zaskoczony... Parafrazując doktora Katsumiego, najstraszniejszą
bowiem rzeczą na świecie jest odkrycie stanu wyjątkowego objawiającego się pośród
najbliższych sobie spraw i rzeczy.
Abe Kôbô
Czerwiec 1959