1
Alina Roberts
LATO NA PRERII
2
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Casey walczyła ze skrzynią, próbując wydobyć ją z samochodu.
Wczorajszego wieczoru nie miała z tym żadnych problemów, po prostu
skorzystała z pomocy sąsiada. Teraz jednak nie była w stanie jej udźwi-
gnąć. Czuła, że będzie musiała wypakować rzeczy i odbyć kilka wę-
drówek, zamiast jednej. Udało się jej już wyładować resztę bagażu i
śpieszyła się do nowego domu.
Zapadał zmierzch, łagodnie rozpościerając się nad surowymi wido-
kami Kolorado. Casey przystanęła na chwilę, w milczeniu chłonąc
piękno tej ziemi. Piękno, na które trudno było nie zareagować.
- Pomogę pani - rozległ się nagle głęboki głos.
Casey odwróciła się natychmiast i stanęła twarzą w twarz z wysokim -
musiał mieć około metra dziewięćdziesięciu wzrostu - władczym
mężczyzną, Spojrzała prosto w błękitne oczy, błyszczące w wyjątkowo
opalonej twarzy. Zaczerwieniła się nagle.
- Przestraszył mnie pan. - Strach sprawił, że jej głos brzmiał
ostro, nieprzyjemnie.
R
S
3
- Przepraszam. - Mężczyzna uśmiechnął się nieznacznie. - Chcia-
łem poznać nowego właściciela. Pana K. C. Allena.
- To ja jestem K. C. Allen - wyjaśniła, a zdumienie malujące się w
jego oczach, sprawiło jej przyjemność. - Katherine Colleen Allen, w
skrócie Casey. Skoro już pan wie, kim jestem, może teraz pan się
przedstawi?
- Matt Reilly. Jesteśmy sąsiadami.
Uścisnęła wyciągniętą w jej kierunku, pokrytą odciskami rękę i z
powrotem odwróciła się do skrzyni.
Mężczyzna ujął ją za ramiona i bezceremonialnie odsunął na bok.
Bez żadnego wysiłku uniósł skrzynię i ruszył w stronę domu.
- Gdzie mam to postawić? - zapytał.
- Tuż za drzwiami. - Pobiegła przed nim, żeby je otworzyć. - Dzię-
kuję. Sama nie dałabym rady.
Mężczyzna postawił skrzynię na podłodze i rozejrzał się dookoła.
- Widzę, że stary Zach zostawił po sobie parę rzeczy - powiedział.
Casey pokiwała głową. Dom był częściowo umeblowany. Fotel na
biegunach i chyba dosyć niewygodna kanapa zajmowały większość
niewielkiego pokoju gościnnego. W kuchni stał okrągły stół i dwa skła-
dane krzesła. Uśmiechnęła się na wspomnienie staroświeckiego łoża w
jedynej sypialni, którą zajmował teraz jej syn Robbie.
R
S
4
- Czy znał pan pana Morrow? - zapytała w końcu nieznajomego.
- Każdy znał Zacharego Morrow. Był właściwie legendą tych oko-
lic - odrzekł Matt. - Tuż przed śmiercią prosił mnie, abym oddał to
nowemu właścicielowi. Nie spodziewałem się, że będzie nim...
Wręczył jej zaklejoną kopertę. Casey bardzo chciała sprawdzić jej
zawartość, ale nie miała ochoty robić tego przy obcym.
- Tak, Zach to był facet z charakterem - ciągnął mężczyzna. - Był
dumny ze swoich dziwactw.
- Jak to?
- Z tego, że żył bardzo skromnie, niemal na granicy ubóstwa, cho-
ciaż nie było to konieczne. Że odciął się od reszty świata, że miał bar-
dzo niewielu przyjaciół. Ze swojej zaciętej determinacji, żeby utrzymać
tę ziemię, nawet kiedy nie mógł się już nią zajmować. I z uporu, z ja-
kim walczył o pozostawienie w spokoju preriowych piesków.
- Miał prawo to robić, był na swoim terenie -wzięła w obronę swo-
jego dobroczyńcę. Adwokat Zacha już wcześniej poinstruował ją, że,
dziedzicząc jego włości, będzie musiała zrobić wszystko, aby pieski pre-
riowe zadomowiły się na tej ziemi. - A co do obrony tych zwierząt, są-
dzę, że powinien być podziwiany, nie potępiany.
- Jasne, że był, na swojej ziemi - zgodził się niecierpliwie Matt. -
Ale utrudniał życie przyjaciołom, którzy chcieli mu pomóc. A te
R
S
5
pieski preriowe kosztowały jego sąsiadów mnóstwo pieniędzy, nie mó-
wiąc już o kłopotach.
- Być może uważał, że ta pomoc będzie go kosztowała utratę wol-
ności i niezależności - odrzekła Casey. Z dziwnych powodów chciała
przyszpilić tego człowieka, wyglądał na zbyt pewnego siebie. - A jeżeli
chodzi o zwierzęta, obawiam się, że będę musiała stanąć po stronie
pana Morrow.
- Jeszcze jedna - mruknął.
- Jeszcze jedna...?
- Boże, chroń nas od zbawców tego świata - jęknął. - Tacy jak pani
powodują więcej problemów, niż rozwiązują.
- Jestem artystką, panie Reilly, a nie ekologiem - odparła, oszo-
łomiona. Widziała, że zerknął w stronę płócien opartych o ścianę.
- Nie jest tu pani sama, prawda? - zapytał.
- Nie, mam sześcioletniego syna. To była długa podróż, teraz śpi.
Coś jeszcze? - Zdawała sobie sprawę z tego, że jej głos zdradza oznaki
zniecierpliwienia.
- Tak, chcę panią wykupić. Ten kawałek ziemi...
- Przykro mi, ale nie ma mowy o sprzedaży. Zamierzamy tu za-
mieszkać. Mam nadzieję, że to wszystko, co miał mi pan do powiedze-
nia. Jestem bardzo zmęczona, a czeka mnie jeszcze mnóstwo pracy.
- Opuszczam panią, ale nie na długo. Nie może pani tu mieszkać.
Sama z dzieckiem.
R
S
6
- Niech się pan o mnie nie martwi.
W ciągu tych dwóch lat, które minęły od śmierci Dave'a, musiała
walczyć o to, aby być niezależna. Rodzice Dave'a ofiarowali się z po-
mocą, chociaż nie było ich na to stać, ale odmówiła. Musiała poradzić
sobie sama. I udało jej się. Nie zamierzała z tego teraz rezygnować.
- A więc... - popatrzyła znacząco na drzwi.
- Jest późno - powiedział. - Ale wrócę. Nie rozumie pani, na co się
decyduje.
Nic nie odpowiedziała.
- A więc do jutra. - Zamknął za sobą drzwi.
Casey długo patrzyła za nim, bardziej poruszona
swoją reakcją na tego mężczyznę niż czymkolwiek, co mówił.
To dziwne, że jakiś nieznajomy mógł tak nią wstrząsnąć. Ale na tym
koniec! Pierwszy i ostatni raz! Nie musiała się przecież go obawiać. Dom
i ziemia były jej własnością, nikt nie mógł jej zmusić, aby sprzedała je
wbrew własnej woli. Rozsądnie postanowiła więc, że nie będzie więcej
myślała o Matcie Reilly.
Nagle przypomniała sobie o liście, który wciąż kurczowo ściskała
w dłoni. Otworzyła kopertę i zaczęła czytać.
Droga Katherine!
Przykro mi z powodu śmierci Twojej matki, znałem ją przecież od
jej narodzin. Była dla mnie kimś wyjątkowym. Liczyłem na to, że ty i ja
R
S
7
kiedyś się spotkamy, ale teraz wydaje się to niemożliwe. Proszę, przyj-
mij ten podarunek przez wzgląd na jej pamięć. Jak wiesz, pozwoliłem,
aby pieski preriowe zadomowiły się na tej ziemi. Poświęciłem temu całe
życie i nigdy tego nie żałowałem. Proszę, zajmij się nimi.
Z poważaniem,
Zach Morrow
W oczach Casey pokazały się łzy. Przeczytała ponownie list, za-
trzymując się na fragmencie dotyczącym jej matki. Tak bardzo żałowa-
ła, że nie poznała Zacha Morrow. Na pewno polubiłaby go.
Zostawił jej pewne posłanie i była zdecydowana je wypełnić. Otarła
łzy i rozejrzała się dookoła, próbując zrozumieć człowieka, który spędził
tu ponad pięćdziesiąt lat swojego życia.
Zaniedbanie oraz czas wycisnęły swoje piętno na domu i umeblo-
waniu. Kurz nie tylko pokrywał wszystkie sprzęty, zdawał się w nie
wnikać.
Najwyraźniej Zach Morrow niewiele czasu spędzał w domu. Może
powinna szukać odpowiedzi na zewnątrz. Mimo ogromnego zmęczenia
Casey wyszła z domu, próbując zrozumieć ojca chrzestnego swojej
matki.
Niebo lśniło czerwienią i fioletem, stanowiąc wspaniałe tło dla
poszarpanych szczytów. Na ziemi rosły gdzieniegdzie kępki trawy. Na
olbrzymich drzewach, które ocieniały dom, przysiadło hałaśliwe stad-
R
S
8
ko wróbli. Casey uśmiechnęła się szeroko, przysłuchując się ich
świergotowi.
- A więc o to ci chodziło, Zach - wyszeptała.
- Nie zawiodę cię.
Kiedy wróciła do domu, uśmiech zamarł jej na ustach. Rozejrzała
się po zakurzonych pomieszczeniach, które miały teraz być domem jej
i Robbie'ego, i pochyliła głowę. Spod odrapanej farby na szafkach ku-
chennych wyzierało surowe drewno. Zdrapanie jej do końca na pewno
zajmie wiele godzin. Także dębowa podłoga wymagała gruntownego
remontu. Niespodziewanie Casey ponownie się uśmiechnęła. Nie
śpiesz się, wszystko po kolei, przypomniała sobie słowa matki. Nie
wszystko można zrobić w jednej chwili, powtarzała często matka mło-
dej, impulsywnej Casey, której niecierpliwość przysparzała wielu kło-
potów. Dziewczyna zawsze chciała wszystkiego spróbować i właśnie z
tego powodu miewała mnóstwo problemów.
Tym razem ograniczało ją coś bardzo poważnego - pieniądze, a
właściwie ich brak. Dwa tysiące dolarów to było wszystko, co pozosta-
ło po opłaceniu lekarzy Dave'a. Musiała oszczędzać te resztki jego poli-
sy ubezpieczeniowej.
Pobrali się od razu po studiach. Zamierzali przewrócić świat do góry
nogami, ona dzięki swoim zdolnościom plastycznym, a Dave przy po-
mocy własnej firmy komputerowej. Casey chwilowo zrezygnowała ze
R
S
9
swego marzenia, jakim było ilustrowanie książek dla dzieci, i podjęła
się pracy w reklamie, aby pomóc mężowi.
Cztery lata później, kiedy firma Dave'a zaczęła dobrze prospero-
wać, okazało się, że cierpi on na raka mózgu, który praktycznie nie po-
zwalał mu na pracę. Choroba czyniła szybkie postępy, więc Casey tak-
że zrezygnowała z pracy, aby zająć się mężem. Kiedy umarł, walczyła
o to, aby ona i Robbie mieli z czego żyć, ponownie rezygnując ze swo-
jego marzenia. Po śmierci Dave'a dowiedziała się jednak czegoś ważne-
go o sobie - była silna.
Nie chciała się nad sobą litować. Teraz, w tym domu wolnym od
zastawu hipotecznego, przynajmniej nie musiała martwić się o komor-
ne. Do budynku przylegał duży ogród - być może następnego lata będą
jedli własne warzywa. Poyślała, że koniecznie musi się dowiedzieć, co
dobrze rośnie na tej ziemi.
Przede wszystkim jednak musiała gruntownie posprzątać. Teraz by-
ła w stanie jedynie wypakować najniezbędniejsze rzeczy.
Kiedy nacierała się gąbką w maleńkiej łazience, zdała sobie spra-
wę, jak prymitywne są tutaj urządzenia sanitarne. Modliła się w duchu,
żeby nic się nie zepsuło. Ciśnienie wody było niesłychanie słabe.
Po kąpieli Casey włożyła cienką bawełnianą piżamę i wśliznęła się
pod kołdrę. Materac był stary i zniszczony, ale wygodny. Jak to dobrze,
R
S
10
że pan Morrow miał to staroświeckie, składane łóżko na kółkach, na
tyle szerokie, że razem z Robbie'em mogli się na nim pomieścić. Obie-
cała sobie, że któregoś dnia dobudują tu sypialnie. Na razie zmuszeni
byli radzić sobie z tym, co zastali.
Następnego ranka przetarła zmęczone oczy. W snach prześlado-
wał ją Matt Reilly, dokładnie tak jak poprzedniego wieczoru.
Popatrzyła z czułością na Robbie'go. Wyjątkowo długie złotorude
rzęsy ocieniały jego piegowate policzki. W jednej rączce trzymał uko-
chanego pluszowego jednorożca, a drugą przyciskał do brody.
Małżeństwo z Dave'em było boleśnie krótkie, ale nigdy go nie ża-
łowała. Dało jej coś bezcennego -Robbie'ego. Nie chcąc budzić malca,
Casey ostrożnie zeszła na dół i nałożyła szlafrok. Wzięła krótki prysz-
nic - nie odważyła się zużyć zbyt wiele ciepłej wody -i ubrała się po-
śpiesznie. Kiedy weszła do kuchni, odkryła, że zostało trochę jedzenia z
wczorajszego ranka - pół bochenka chleba, dwa banany i mleko. Śnia-
danie nie zapowiadało się zbyt imponująco. Postanowiła więc jak naj-
szybciej dokupić trochę jedzenia.
- Mamo, gdzie jesteś?
- Tutaj, kochanie - odpowiedziała i wpadła do sypialni. - Dzień do-
bry, śpiochu. Byłam pewna, że to ty pierwszy wstaniesz i ruszysz na
poszukiwania.
- Już za późno?
R
S
11
- Nie, kochanie, wcale nie jest późno. - Żartobliwie uszczypnęła go
w nos. - Wstań i pomóż mi złożyć łóżko.
Dlaczego niektóre rzeczy łatwiej się rozkłada niż składa? Przy trze-
ciej bezowocnej próbie opadła na materac, pociągając za sobą Robb-
ie'ego.
- Chyba to tak zostawimy. - Zaczęła stroić śmieszne miny do syna,
ignorując nagłe pukanie do drzwi.
- Widzę, że znowu walczy pani z przedmiotami - rozległ się roz-
bawiony głos. Casey wstała i stanęła twarzą w twarz z Mattem Reilly.
- Zawsze wchodzi pan do cudzych domów bez zaproszenia? - za-
pytała.
- Tylko wtedy, kiedy nie zwraca się uwagi na moje pukanie. Na-
prawdę pukałem. Mogę w czymś pomóc?
- Właśnie próbowaliśmy to złożyć, ale bezskutecznie. - Wskazała
ręką w stronę łóżka.
- Zobaczymy, co da się zrobić. - Po kilku sekundach łóżko było już
na swoim miejscu.
- Dziękuję.
- Nie ma za co. - Popatrzył na Robbie'ego.
- Cześć. Jak się nazywasz?
- Robbie. Mam sześć lat i chodzę do szkoły.
- Cieszę się, że cię poznałem, Robbie. Jestem Mart.
- Ile masz lat, Matt?
- Robbie, to nie twoja sprawa - pośpiesznie wtrąciła Casey. - Idź
się umyć i ubrać.
R
S
12
- Nie ma sprawy - powiedział rozbawiony mężczyzna. - Mam trzy-
dzieści cztery lata. Trochę więcej niż ty, Rob.
Casey wyciągnęła z torby czyste ubrania i wypchnęła syna do ła-
zienki.
- Proszę, tam możemy porozmawiać. – Machnęła ręką w stronę
pokoju gościnnego.
Matt poszedł za nią. Popatrzył krytycznie na sofę i oparł się o
ścianę.
- Wczoraj mówiła pani, że będzie tu mieszkać tylko z synem -
zaczął.
Pokiwała twierdząco głową.
- A pani mąż?
- Umarł dwa lata temu.
Usiłowała zignorować współczucie, które pojawiło się w oczach Mat-
ta. Nie potrzebowała go. Chciała tylko szansy na nowe życie dla siebie i
dla syna.
- Nie zrezygnuję z tej ziemi - powiedziała, przewidując następne
słowa mężczyzny.
- Jestem głodny! - krzyknął Robbie.
- Za moment będzie śniadanie. Zrobimy sobie mały piknik, do-
brze?
- Dobrze!
Casey czuła na sobie spojrzenie Matta. Zastanawiała się, o czym
on teraz myśli. Prawdopodobnie główkuje, jak ją przekonać, aby sprze-
dała ziemię. Nie myliła się.
- Nie będę wam teraz przeszkadzał w śniadaniu, ale jeszcze tu
R
S
13
wrócę. Nawet pani nie wie, na co się pani decyduje - powtórzył, po
czym wyszedł. Robbie stał przy oknie.
- Patrz - westchnął, wskazując na szarego gniadosza, którego dosia-
dał Matt. - Czy nie jest wspaniały?
Casey nie wiedziała, kogo miał na myśli - konia czy jeźdźca.
- To piękny koń - zgodziła się. Miała nadzieję, że
właśnie zwierzę jest przedmiotem zachwytu jej syna.
- Zapewne zobaczymy tu jeszcze mnóstwo koni.
- Czy mógłbym mieć kucyka? Proszę! Naprawdę bym się nim
zajmował.
- Wiesz dobrze, że kupiłabym ci go, gdybym tylko mogła. Teraz
po prostu nie ma takiej możliwości.
- Na widok rozczarowanego spojrzenia syna dodała:
- Jeżeli dostanę tu pracę albo sprzedam kilka moich obrazów, to
wtedy pomyślimy o kucyku.
Robbie przyjął tę niejasną obietnicę ze wzruszającą wiarą w jej sło-
wa. Niebezpiecznie było pozwalać mu wierzyć, że Casey może zrobić
wszystko. Próbowała mu nieraz uświadomić, że i dla niej pewne rzeczy
są niemożliwe, ale nie chciał w to wierzyć.
Kiedy patrzyła na syna, czuła uścisk w gardle. Tak bardzo go kocha-
ła, tak bardzo chciała, żeby był szczęśliwy i bezpieczny. Po śmierci Da-
ve'a stała się nadopiekuńcza. Musi bardzo uważać, żeby nie rozpieścić
chłopca.
R
S
14
]
ROZDZIAŁ DRUGI
Za każdym razem kiedy mijali pasące się krowy, Robbie niemal
krzyczał z zachwytu. Jechali do miasteczka Little Falls. Malec rozglą-
dał się na wszystkie strony, nie chcąc niczego przegapić.
- Popatrz, mamo! - machnął ręką. - Co to za pagórki?
Zerknęła na jego wyciągniętą rękę.
- To nory piesków preriowych - wyjaśniła. – One kopią pod ziemią
i tam mieszkają. Zobaczysz jeszcze wiele takich norek.
Casey odprężyła się i podziwiała mijane widoki. Słońce oświetlało
wysokie trawy na stepie. Tak bardzo chciałaby to namalować - olbrzymi
wiatrak, stodołę, lśniący staw. Zastanawiała się, jakie ferby byłyby do
tego potrzebne - sjena palona, ochra - i roześmiała się sama z siebie.
Zastanawiała się nad malowaniem, kiedy miała tysiące ważniejszych
spraw na głowie.
Little Falls przyjemnie ją zaskoczyło. Krzewy bawełny i osiki ocie-
niały szerokie ulice, na każdym rogu stały donice z pelargoniami. W
środku miasteczka znajdował się niewielki park. Podobało się jej to
R
S
15
miejsce, tutaj można by zamieszkać i założyć rodzinę. Bez trudności
znalazła szkołę podstawową, w której zajęcia zaczynały się za cztery
dni i zapisała Robbie'ego do pierwszej klasy. Odnalazła także bibliotekę
i wyszła z niej obładowana książkami na temat ogrodnictwa i okolicz-
nych dzikich zwierząt. Miała ochotę pobyć tam dłużej, ale niecierpliwe
spojrzenia, jakie jej syn rzucał w stronę wyjścia przekonały ją, aby
odłożyła to na później.
Kiedy szli do sklepu, kilka osób przyjaźnie pokiwało głowami w
ich stronę. W odpowiedzi Casey uśmiechała się nieśmiało, a Robbie
przez cały czas nie przestawał zadawać pytań. Udało im się kupić wszy-
stko, czego potrzebowali i nawet zostało im jeszcze trochę pieniędzy.
W pewnej chwili Casey ujrzała na ulicy wysoką sylwetkę Matta Re-
illy. Wzięła po jednej ciężkiej torbie w każdą rękę i wraz z synem poszła
szybko w stronę samochodu. Odległość od parkingu okazała się być
większa, niż Casey zapamiętała. Robbie wesoło skakał koło matki, omi-
jając starannie łączenia między płytami chodnikowymi. Kobieta po-
myślała, że za chwilę odpadną jej ręce, kiedy nagle usłyszała obok sie-
bie znajomy głos.
- Pani Allen, zdaje się, że moim przeznaczeniem jest zostać pani
wybawcą - powiedział Matt i pośpiesznie wziął od niej ciężkie torby.
R
S
16
- Dam sobie radę - odrzekła chłodno i pomyślała, że kim jak kim,
ale jej wybawcą on na pewno nie będzie.
- Zawsze jest pani taka sympatyczna, czy tylko mnie darzy pani
specjalnymi względami?
Zaczerwieniła się ze wstydu.
- Dziękuję panu - wykrztusiła w końcu. - Te torby są cięższe niż
myślałam.
Uśmiechnęła się, starając się zachowywać bardziej przyjacielsko.
Kiedy doszli do samochodu, Matt położył zakupy na tylnym siedze-
niu.
- Cieszę się, że na panią wpadłem - powiedział. - Chciałem prze-
prosić. Obawiam się, że nie byłem specjalnie sympatyczny wczoraj
wieczorem czy dzisiaj rano.
- Wszystko w porządku - odparła. - Był pan rozczarowany, że nie
sprzedam ziemi.
- To prawda, że chciałbym kupić tę ziemię, ale to jeszcze nie po-
wód, żebym tak się zachowywał.
Wyciągnęła rękę, którą Matt natychmiast ujął w swoje wielkie
dłonie.
- Przyjmę pana przeprosiny, jeżeli pan przyjmie moje - powiedziała. -
Przykro mi, chyba i ja przesadziłam.
- Chciałbym z panią porozmawiać o ziemi. Może zjedlibyśmy ra-
zem kolację? Dzisiaj wieczorem?
Casey poczuła ukłucie rozczarowania. A jednak nie starał się być
przyjacielski. Wciąż pragnął jej ziemi, szukał tylko sposobnej okazji.
R
S
17
- Nie, dziękuję - odmówiła chłodno. - Przykro mi, że pana roz-
czaruję, ale moja własność nie jest na sprzedaż.
- Nie chciałem...
- Wiem, czego pan chciał.
- Jest coś jeszcze - dorzucił nagle.
- Co? - Popatrzyła na niego podejrzliwie.
- Stan pani ogrodzenia. Jeżeli moje bydło wejdzie na pani teren, pa-
ni będzie za to odpowiedzialna. -Przerwał na chwilę. - Naprawdę chcę
pomóc.
- Komu? Sobie czy mnie?
- Pani. - Był wyraźnie zniecierpliwiony. - Nie może pani sama
naprawić ogrodzenia.
- Niby dlaczego?
- Niezależność jest dobra dla tych, którzy mogą sobie na nią po-
zwolić. Niech się pani sama przekona, czy do nich należy. - Nie ukry-
wał irytacji. - Moje ogrodzenie jest w porządku. Pani nie.
Po tych słowach odwrócił się na pięcie i odszedł. Casey przez
chwilę patrzyła za nim w milczeniu.
- Jeszcze jeden zakup - obwieściła Robbie'emu.
- Idziemy do sklepu z narzędziami.
Sklep odnalazła stosunkowo łatwo, natomiast nie miała pojęcia, co
kupić. W końcu podeszła do młodego ekspedienta i wyjaśniła mu swój
problem.
- Nazywam się Kyle Bridges, proszę pani - przedstawił się młody
człowiek.
- Casey Allen.
R
S
18
Kyle zaprowadził ją do półek, na których leżał zwinięty drut kol-
czasty i olbrzymie kombinerki. Kiedy zapytała, jak się montuje ogro-
dzenie, popatrzył na nią ze zdumieniem.
- Chyba nie zamierza pani robić tego sama? - zapytał.
- Oczywiście, że tak. - Zrobiło się jej przykro, że potraktowała go
tak nieuprzejmie, nie był przecież niczemu winien. - Czy może pan to
zwinąć i zapakować?
Chociaż był to wyjątkowo kosztowny zakup, Ca-sey nie zrezygno-
wała. Wciąż brzmiał jej w uszach lekceważący ton głosu Matta Reil-
ly.
Następnego ranka, kiedy Robbie biegał po okolicy, Casey raz po raz
odgarniała z czoła mokre od potu włosy. Bolały ją wszystkie mięśnie,
nie miała już siły. Mimo że założyła skórzane rękawice, i tak ostry drut
zranił jej lewą dłoń.
Ostatkiem sił zaciągnęła kłąb drutu do następnego palika. Zaczęła
go przymocowywać, a kiedy wyprostowała się, aby odgarnąć włosy,
ujrzała, że Matt Reilly schodzi z konia. Podszedł do niej szybko i oparł
się o palik.
Casey była wściekła, że ten człowiek widzi ją w takim stanie. Ze
zdenerwowania upuściła kombinerki, a kiedy pochyliła się, aby je pod-
nieść, mężczyzna był już przy niej.
19
- Takie ogrodzenie nie zatrzymałoby nawet chorego kota, nie mó-
wiąc już o wielkiej, ciężkiej krowie - stwierdził.
Zignorowała tę uwagę i bezskutecznie usiłowała naciągnąć drut.
Zdenerwowana, wyciągnęła z kieszeni metalowy hak i zaczęła przybi-
jać go do palika. Bliskość Matta przeszkadzała jej, w pewnej chwili
niezdarnie upuściła młotek. Ich dłonie zetknęły się, kiedy oboje pochyli-
li się, aby go podnieść. Chociaż Casey miała na rękach grube rękawice,
odniosła wrażenie, że czuje ciepło jego palców. Pośpiesznie cofnęła
dłoń, obawiając się, że Matt może wyczuć jej reakcję.
Przymocowała drut do palika i ruszyła dalej. Mimo jej najlepszych
chęci, drut wciąż luźno zwisał.
- Drut powinien być przymocowany do pierwszego palika i do któ-
regoś z dalszych, wtedy będzie napięty - powiedział Matt, który po-
szedł za nią.
Zmęczenie i jego obecność sprawiały, że Casey czuła się coraz
bardziej niezdarnie. Kiedy naciągała drut, straciła nagle równowagę i
runęła do tyłu.
Matt pochylił się nad nią, a na jego twarzy widniało jednocześnie
przejęcie i rozbawienie. Pomyślała, że jeśli ten facet się roześmieje,
to...
Nie zdążyła dokończyć tej myśli, gdyż mężczyzna wyciągnął rękę w
jej stronę. Dziwne, ale miała wrażenie, że ten upadek zdarzył się z jego
winy. Gapiła się na jego dłoń i miała wielką ochotę ją zignorować.
Jednak zdrowy rozsądek wziął górę nad odczuciami.
R
S
20
Ujęła podaną rękę i natychmiast została pociągnięta w górę. Spra-
wiło jej przyjemność, że oto znajduje się w ramionach Matta Reilly.
Przerażona tą myślą, natychmiast szarpnęła się do tyłu.
- Dziękuję - wymamrotała.
Mężczyzna uniósł brew, ale nic nie powiedział. Nagle zaczął rozpi-
nać guziki swojej koszuli, po czym rzucił ją na ziemię.
- Co... co pan robi? - Znieruchomiała na widok nagiego, opalone-
go torsu.
- Pomagam pani ustawić ogrodzenie.
- To moja sprawa i sama dam sobie radę. - Uporczywie wpatrywała
się w jego szyję. Nie miała ochoty napotkać jego spojrzenia.
- Tak jak dotychczas?
- No dobrze - zgodziła się niechętnie. Skoro tak bardzo chciał po-
móc, nie było powodu, żeby się czegoś przy tej okazji nie nauczyła. -
Co mam robić, szefie?
Matt pokręcił głową.
- Lemoniadę. - Dotknął czubka jej nosa. – Przy okazji, ma pani
brudny nos.
Casey zaczerwieniła się. Wiedziała, że wygląda okropnie. Złotoru-
de, zakurzone włosy opadały jej na twarz. Ubranie, które miała na sobie
było brudne i mokre od potu.
Nie zamierzała jednak nigdzie iść, dopóki nie zobaczy, jak on
przymocowuje drut. Skoro miała tu mieszkać, musiała wiedzieć, jak
R
S
21
grodzić ziemię. Przyglądała się uważnie, jak Matt rozwijał drut i
zamocowywał haki. Po kilku minutach mężczyzna podniósł z ziemi
koszulę i wytarł nią twarz.
- Myślałem, że zrobi pani lemoniadę- powiedział z wyrzutem.
- Właśnie zamierzałam. - Natychmiast odeszła w stronę domu.
Zza pleców usłyszała cichy śmiech i zmusiła się, aby nie obejrzeć się
przez ramię. Zauważyła, że Robbie jest na podwórku i bawi się klockami
lego, które kupili mu dziadkowie. Najwyraźniej znudziło mu się zwiedza-
nie okolicy. Pobiegła do sypialni, ściągnęła z siebie brudne ubranie i po-
szła się wykąpać.
Modliła się w duchu, aby prysznic działał jak należy. Z rozkoszą
pozwalała, by woda spływała po jej rozpalonym ciele. Niechętnie za-
kręciła kurki, wytarła się i włożyła czyste ubranie. Teraz była już w
stanie stawić czoło irytującemu Mattowi Reilly. Uniosła podbródek i
pomaszerowała do kuchni.
Szybko przygotowała lemoniadę, ustawiła dwie szklanki oraz
dzbanek na tacy i wyszła przed dom. Matt podszedł do niej. Sprawiło
jej ulgę, że nałożył na siebie koszulę.
- Skończyłem ten kawałek - oznajmił.
- Dziękuję. - Jak dotąd, bez przerwy mu za coś dziękowała. Ale to
się wkrótce miało zmienić. Sama nauczy się stawiać ogrodzenie i zadba
o ziemię.
- Jest jeszcze mnóstwo do zrobienia. Zach zaniedbał to miejsce.
R
S
22
- Rozejrzał się dookoła. - Miałaby pani o wiele mniej pracy, gdyby nie
te tunele wykopane przez pieski preriowe. Zwierzaki podkopują ziemię
i płot nie może stać prosto.
- A czy nie mogę postawić płotu, omijając norki i tunele?
- Nie, wtedy będzie stał nierówno.
- No cóż, po prostu zrobię to, co w mojej mocy.
- Casey, rozumiem, że lubi pani pieski preriowe. Wszyscy z miasta
uważają, że to urocze zwierzątka. Nie rozumieją jednak, jak strasznie
niszczą one ziemię. Nie tylko ranczerzy ich nie znoszą. Te pieski nisz-
czą także zbiory.
- A więc farmerzy też ich nie znoszą?
- Właśnie. Po za tym, strasznie dużo jedzą. Wie pani, że trzydzieści
dwa pieski jedzą tyle, co owca? Dwieście pięćdziesiąt tyle, co krowa.
Tam, gdzie każde źdźbło trawy jest warte więcej od złota, to katastrofa.
Nie tylko dla ranczerów, dla wszystkich, którzy od nich zależą.
- Nie mogę ich tak po prostu wymordować!
- Nie pani, oczywiście.
Poczuła nagle niesmak.
- Lepiej będzie, jeśli uznamy, że nie zgadzamy się w tym przypad-
ku.
- To jeszcze nie koniec - powiedział. Wskazał ręką dziwaczne
krzesła, na których siedzieli. - Zach sam je zrobił. Z wikliny.
R
S
23
Popatrzyła na krzesła z zainteresowaniem.
- Najwyraźniej miał talent - powiedziała.
- Miał.
Casey westchnęła ciężko i zauważyła, że Matt zmarszczył brwi.
- Przecież pani jest wyczerpana - powiedział.
- O czym pan mówił wcześniej? - Uśmiechnęła się. Nie odwzajem-
nił jej uśmiechu.
- Niech pani rozejrzy się dookoła. W tę ruinę trzeba zainwestować
mnóstwo pieniędzy i pracy. Potrzebny jest też ktoś, kto wie, jak się z
tym obchodzić.
- Ach, rozumiem, przyjrzał mi się pan i uznał, że ja się do tego nie
nadaję. - Dobry humor Casey ulotnił się. - Pozwoli pan, że coś po-
wiem. Zamierzam tu zostać i uczynić z tej ruiny prawdziwy dom.
- Powiedzmy, że potrafi pani zadbać o dom. - Jego ton wskazywał,
że w ogóle w to nie wierzy. - Co z ziemią? Przecież pani nawet nie po-
trafi ustawić ogrodzenia. Z czego będzie pani żyła?
Nawet nie oczekiwał od niej odpowiedzi.
- Jasne, że nie da sobie pani rady, jeśli pozwoli pani na to, aby pieski
preriowe niszczyły tę ziemię. Dlaczego nie przyzna się pani do tego, że
nie da sobie rady, i nie sprzeda ziemi, zanim pani zbankrutuje? Umiera
pani z wyczerpania po wbiciu jednego palika.
- Skoro to taka nic nie warta posiadłość, dlaczego chce pan ją kupić?
Nie wygląda pan na człowieka, który kolekcjonuje zrujnowane domy i
bezużyteczną ziemię.
R
S
24
- Potrzebuje tej posiadłości, bo chcę połączyć dwa kawałki mojej
ziemi. Wtedy będą stanowiły jedną całość. Wszystko stanie się prost-
sze. Dam pani dobrą cenę - dodał. - Więcej, niż dostałaby pani na ryn-
ku.
Casey przecząco potrząsnęła głową.
- Nie mamy gdzie pójść. Ten dom nie jest obciążony hipoteką.
Pewnie nie ma pan pojęcia, co to znaczy martwić się o komorne każ-
dego miesiąca. Ja mam, i proszę mi wierzyć, nie jest to przyjemne. -
Wstała gwałtownie. - No cóż, nie będę pana zatrzymywać.
On także wstał i podszedł do niej. Kiedy ją pocałował, była zbyt za-
szokowana, żeby zaprotestować. Pocałunek był szybki i szorstki, jak
gdyby mężczyzna nie mógł się już dłużej powstrzymać.
- Dlaczego? - wyszeptała.
- Nie wiem. - Wyglądał, jak gdyby był bardzo nieszczęśliwy, jed-
nak mimo to przytulił ją mocno.
Na swoich plecach czuła jego ciepłe dłonie i sprawiło jej to nie-
oczekiwaną przyjemność. Niepokoiła ją ta bliskość i jej własne odczu-
cia. Oderwała się od niego pośpiesznie.
Matt wsadził ręce do kieszeni spodni.
- Zobaczymy się wkrótce - powiedział.
Patrzyła, jak odjeżdża i zastanawiała się, dlaczego nie jest zła. Gniew
byłby całkowicie na miejscu. Ale ciepłe uczucie, które ją przepełniało,
nie miało z gniewem nic wspólnego.
R
S
25
ROZDZIAŁ TRZECI
Casey otarła dłonią spocone czoło i jęknęła na widok drutu. Dzi-
siejsza praca nad ogrodzeniem była równie skuteczna co wczorajsza.
Kobieta zmrużyła oczy i rozglądała się za Robbie'em. Znowu wyruszył
na wycieczkę, ale obiecał, że nie zniknie z jej pola widzenia. Uśmiech-
nęła się, kiedy ujrzała, jak biegnie w jej kierunku.
- Przyniosłem ci prezent - wysapał.
Z uśmiechem przyjęła od niego zmięty bukiet mleczy. Pochyliła się,
by ucałować jego brudną od ziemi dłoń.
- Są prześliczne. Dziękuję ci - powiedziała.
- Naprawdę ci się podobają?
- Ogromnie. Postawimy je dzisiaj na stole. Dobrze się bawiłeś?
- No pewnie. - Jak wszystkie dzieci, łatwo przeskakiwał z jednego
tematu na inny. - Mogę ci pomóc przygotować kolację. Robię świetne
hamburgery.
Casey roześmiała się i przejechała ręką po jego włosach.
R
S
26
- Najlepsze - zgodziła się szybko. - Ale błyskawicznie je zjadasz.
- Zgadnij, co widziałem dzisiaj na polu za domem?
- Co?
- Mnóstwo małych zwierzątek. Wyglądały jak wiewiórki. Tyle że nie
siedziały na drzewach, jak te wiewiórki za domem, tylko koło małych no-
rek w ziemi.
- To były pieski preriowe.
- Wiewiórki to nie pieski. - Potrząsnął głową Robbie.
- Bo to nie są prawdziwe psy - wyjaśniła mu. - Pieski preriowe
wyglądają jak wiewiórki, tylko że żyją pod ziemią. Pamiętasz te małe
pagórki, które widzieliśmy w drodze do miasta?
Ujęła syna za rękę. Szli przed siebie, aż w końcu natrafili na nie-
wielkie pagórki.
- Ludzie nazywają to miasteczkiem piesków preriowych - powie-
działa Casey. - A to są ich domki.
Robbie wyrwał rękę z jej uścisku i uklęknął.
- Nic nie widzę-poskarżył się.
- Pewnie usłyszały, że nadchodzimy i pochowały się. - Pochyliła się
tuż obok niego. - Widzisz te ślady przy norkach?
Chłopiec pokiwał głową.
- To ślady ich nosów.
- Wsadzają nosy w brudną ziemię?
- Mniej więcej - roześmiała się Casey. - Tę ziemię upychają do-
R
S
27
okoła norki. Dlatego norki nie zapadają się, kiedy pada deszcz, poza
tym ich mieszkańcy mają dobre pole obserwacyjne.
- Co to jest pole obserwacyjne?
- Jeden z. piesków uważa na inne zwierzęta, które mogłyby zrobić
krzywdę jemu i jego rodzinie.
Zdrętwiały jej kolana, więc wstała i pociągnęła Robbie'ego za so-
bą.
- Chyba je przestraszyliśmy - powiedziała.
- Przyjrzymy się im kiedy indziej.
- Skąd tyle wiesz o pieskach preriowych? - zapytał Robbie, kiedy
szli w stronę domu.
- Czytałam o nich ubiegłego wieczora. Mnóstwo ludzi, na przykład
Matt Reilly, bardzo ich nie lubi. Ranczerzy chcą się ich pozbyć. Bardzo
chciałabym zrozumieć, dlaczego.
- W szkole też nauczą mnie czytać.
- Wiem. - Casey przycisnęła go mocno do siebie.
- Już piąta po południu, a ja nawet nie zabrałam się za kolację! Ści-
gamy się do domu!
Zaczęła biec, ale bardzo uważała, żeby Robbie ją prześcignął. Nagle
jej syn zatrzymał się jak wryty.
- Mamo, popatrz! - Wskazał rączką najeźdźca na koniu.
Matt Reilly. Co on tu robił?
- Dzień dobry, Casey. Miło cię znowu widzieć.
- Zsiadł z konia i wyciągnął rękę w kierunku Robbie'ego.
R
S
28
Robbie niechętnie uścisnął wyciągniętą dłoń.
- Cześć, Matt - przywitał się chłodno.
Mężczyzna pochylił się nad chłopcem i położył rękę na jego ramieniu.
- Co się stało? - zapytał.
- Nic. - Mały szarpnął się do tyłu.
- Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi.
- Mama powiedziała, że nie lubisz piesków preriowych! - wy-
buchnął Robbie.
- A więc tak - westchnął Matt. Popatrzył z wyrzutem na Casey.
- Powiedziałam mu prawdę - wyjaśniła. - Może pan zaprzeczyć, że
sprawiają panu kłopot i chce się pan ich pozbyć?
- Nie mogę.
- Ja lubię pieski preriowe - powiedział z naciskiem Robbie. - Nie
lubię ciebie.
- Szkoda, że mnie nie lubisz, Robbie, bo ja lubię ciebie. - Matt
spojrzał na zachodzące słońce. - Pieski preriowe też lubię. Ale lubię
także krowy i konie.
- Jak to?
- A tak, że czasami to, co jest dobre dla jednego zwierzęcia, nie jest
dobre dla innych. Pieski preriowe sprawiają, że okolica jest niebez-
pieczna dla krów i koni. - Znów wyciągnął rękę. - Chodź, pokażę ci.
Robbie wahał się przez chwilę, po czym ujął dużą. opaloną dłoń.
- Pani także.
R
S
29
Niechętnie ruszyła za nimi. Szli tą samą drogą, którą Casey przy-
szła tu z synem. Matt przystanął, kiedy doszli na skraj miasteczka pie-
sków preriowych.
- Ciiii - wyszeptał. -Jeżeli nas usłyszą, pochowają się. - Przyklęk-
nął na ziemi.
- Widzicie tego wielkiego? - Wskazał palcem w kierunku płowo-
żółtego zwierzątka, które stało przy jednej z norek. - To strażnik. Kiedy
wyczuje niebezpieczeństwo, zawiadomi innych.
- Zaszczeka - wyjaśniła Casey.
- To niezupełnie szczeknięcie - zaprzeczył Matt. - Zaraz się prze-
konacie, co mam na myśli.
Nagle na niebie pojawił się sokół. Piesek wydał z siebie dźwięk
przypominający ostry gwizd, po czym wyskoczył do góry. W tym mo-
mencie wszystkie zwierzątka pochowały się do norek.
- W taki właśnie sposób pieski preriowe sygnalizują zbliżające się
niebezpieczeństwo. - Matt wstał i otrzepał spodnie.
- Nieźle. - Robbie popatrzył na puste pole. - Czy jeszcze wyjdą?
- Przez pewien czas raczej nie, później co odważniejsze zaczną ry-
zykować. Te zwierzątka są niesłychanie ostrożne. - Ujął chłopca za rękę
i poprowadził go pomiędzy pagórkami. - My widzimy tylko te dziury,
ale pod ziemią są korytarze, które je łączą. Jak myślisz, co się dzieje,
kiedy koń stanie na jedną z takich nor?
R
S
30
- Pewnie zrani się w nogę?
- Tak. Złamie ją. Kiedy koń łamie nogę, czasami już nie wyzdro-
wieje.
- Nigdy?
Matt i Casey wymienili spojrzenia.
- Większość koni nigdy - powiedział powoli mężczyzna. - Teraz już
rozumiesz, dlaczego wielu ranczerów nie chce, aby pieski preriowe żyły
na ich ziemi?
Robbie zmarszczył brwi.
- Tak - odrzekł. - Ale czy tu nie jest na tyle dużo ziemi, żeby i pie-
ski, i konie mogły na niej mieszkać?
- To dobre pytanie. Wielu ludzi już je zadawało, ale jak dotąd, nie
znaleźliśmy na nie odpowiedzi. -Matt ponownie popatrzył na Casey. -
A co pani o tym myśli?
- Sama nie wiem - przyznała. - Chyba chciałabym zadać to samo
pytanie, co Robbie. Dlaczego nie możemy podzielić tej ziemi?
- Myśli pani, że nie próbowaliśmy? - Matt wsadził ręce w kieszenie
spodni. - To nie jest takie proste. Zrozumie to pani za jakiś czas. Powin-
na pani popatrzyć na tę sprawę z obu stron.
- Może rzeczywiście powinnam. - Spojrzała na niego uważnie.
- W porządku. - Przejechał dłonią po włosach. - Rob, mam na-
dzieję, że ty również spróbujesz to zrozumieć. To niełatwe, ale sądzę,
że jesteś na tyle duży, aby przynajmniej spróbować.
R
S
31
- Spróbuję, Matt. - Robbie był zachwycony ostatnią pochwałą.
- Tylko o to cię proszę.
Nagle chłopiec pobiegł przed siebie w kierunku domu, zostawiając
matkę sam na sam z Mattem. Mężczyzna objął ją i oboje podeszli do
jego konia. Casey czuła się nieswojo. Ten drobny, nic nie znaczący gest
sprawiał jej przyjemność.
- To miły dzieciak - zauważył Matt.
- Tak. Dziękuję za to, co pan mówił. Być może któregoś dnia zro-
zumie, że istnieje więcej niż jeden punkt widzenia.
Mężczyzna pokiwał głową. Zamierzał coś powiedzieć, kiedy nagle
pojawił się jeździec na koniu.
- Cześć, Matt!
Casey spojrzała na jasnowłosą młodą kobietę, potem na Reilly'ego.
Podobieństwo między nimi było uderzające.
- To moja siostra, Lisa - powiedział Matt. Lisa zsiadła z konia i po-
deszła do nich.
- Przedstaw mnie - zażądała.
Mężczyzna posłusznie dokonał prezentacji i Lisa wyciągnęła przed
siebie stwardniałą i pokrytą odciskami dłoń.
- Cieszę się, że będzie tu pani mieszkała, pani Allen - powiedziała. -
Ten dom już zbyt długo stał pusty.
- Dziękuję. Proszę mówić mi Casey.
- Dobrze, Casey. Matt mówił mi, że mamy nowego sąsiada. Nic
R
S
32
więcej nie powiedział. - Zachichotała nagle. - Teraz rozumiem, dla-
czego.
Casey zarumieniła się i popatrzyła na mężczyznę, który ściągnął
brwi. Prawdopodobnie nie podobało mu się, że jego siostra tak się
spoufala z nieznajomą.
- Muszę już iść - powiedział. - Zobaczymy się później, Liso. -
Spojrzał na Casey. - Niech pani pomyśli o tym, co mówiłem. Moja
propozycja jest ciągle aktualna.
Kiedy odjechał, Lisa popatrzyła na nią pytająco.
- O co chodzi? - zapytała.
- Twój brat opowiadał nam o pieskach preriowych. Chyba za ni-
mi nie przepada.
- Jak większość ludzi tutaj - zgodziła się Lisa.
- Ale chyba nie to miał na myśli, prawda?
- Nie - potrząsnęła głową Casey. - Chce mnie wykupić. Odmówi-
łam.
- Ach, to - kobieta wzruszyła ramionami. - Mówi o tym od lat. Nie
przejmuj się, to nie zmieni jego stosunku do ciebie.
- Być może ty i on inaczej podchodzicie do życia - powiedziała
ostrożnie Casey.
- Jasne, że tak. Matt jest ambitny i bardzo pracowity. Ja jestem z
gruntu leniwa. Ale robię to, co do mnie należy. Na swój własny spo-
sób.
Casey wątpiła, czy Lisa naprawdę jest leniwa. Pamiętała jej pokry-
tą odciskami dłoń.
R
S
33
- Dostałaś tę ziemię w spadku po Zachu Morrow? - zapytała Lisa.
- Był ojcem chrzestnym mojej matki.
- Przykro mi z powodu jego śmierci, ale cieszę się, że ty tu za-
mieszkasz. - Uśmiechnęła się. - Matt wspominał coś o chłopcu.
- Tak, to mój syn, Robbie. Uważam, że to wspaniały dzieciak, ale
pewnie jestem nieobiektywna. Jutro idzie do pierwszej klasy.
- To świetne miejsce dla dzieciaków. Przyjdź jutro na kolację - wy-
rzuciła z siebie Lisa jednym tchem.
Zaskoczona nieoczekiwanym zaproszeniem, Casey zawahała się
przez chwilę.
- Sama nie wiem - powiedziała. - Po pierwsze, jest Robbie, po
drugie nie wiem, czy to spodobałoby się twojemu bratu.
- Matt nie nosi w sobie urazy - odrzekła Lisa.
- Poza tym sama potrafię podejmować decyzje. Zapraszam także
Robbie'ego. Co ty na to?
- Doskonale.
- Może być o szóstej? Nie chciałabym, aby mały był śpiący.
- Świetnie. A więc do zobaczenia.
Casey przyglądała się, jak dziewczyna odjeżdża. Pomyślała, że być
może znalazła właśnie przyjaciółkę.
R
S
34
ROZDZIAŁ CZWARTY
Casey przełknęła ostatni kęs ciasta.
- To było pyszne - powiedziała. - Wszystko było świetne, a
zwłaszcza stek.
- Hodujemy woły. - Lisa wyglądała na uszczęśliwioną komplemen-
tem. - Matt przez cały czas eksperymentuje, stara się ulepszyć stado.
Tak, żeby mięso było mniej tłuste, ale za to kruche.
- Czy wszyscy w okolicach mają rancza?
- Prawie. Jest też kilku farmerów. No i ci, którzy sprzedają nam
różne rzeczy. Stanowimy jedną dużą, szczęśliwą rodzinę.
- Chyba że komuś zdarzy się lubić pieski preriowe - mruknęła Ca-
sey.
- Ej, ja też lubię pieski preriowe, nie podoba mi się tylko to, co robią
z ziemią - powiedziała Lisa. - Ale nie mówmy o tym teraz. Powiedz mi
lepiej, jak sobie radzisz z domem.
Kiedy Casey wspomniała, że następnego dnia zamierza odnowić
szafki w kuchni, Lisa natychmiast zaoferowała swoją pomoc.
R
S
35
Przyszła zaraz po tym, jak Robbie wyszedł do szkoły. Miała na sobie
dżinsy i podkoszulek, na którym widniał napis: „Wiem już wszystko i co
mam teraz zrobić?" Przyniosła ze sobą odpowiednie narzędzia.
- Skąd masz tę koszulkę? - wybuchnęła śmiechem Casey.
- Matt kazał ją dla mnie zrobić. Zawsze wyśmiewał się z kursów
higieny psychicznej, na które bez przerwy chodziłam. Powiedział kie-
dyś, że nie widzi, żeby mi w czymkolwiek pomagały. Ja powiedziałam,
że teraz wiem już wszystko. Stąd ten podkoszulek.
- Ty i Matt jesteście sobie bardzo bliscy? - Było to raczej stwier-
dzenie niż pytanie.
- Zawsze byliśmy. Oczywiście, Matt jest sporo starszy. Właściwie
to on mnie wychował.
- Jest dziwny, chyba niełatwo go poznać - zaryzykowała Casey.
- Masz rację - zgodziła się jego siostra. - Czasami wydaje mi się, że
znam go świetnie, ale potem robi coś takiego, co mi uświadamia, że w
ogóle go nie znam. Jest o wiele bardziej skomplikowany niż ja. -
Żartobliwie pogroziła Casey pięścią. - Jeśli będziesz mnie wyciągała na
zwierzenia, nigdy nie zaczniemy. Idziemy!
Kiedy weszły do domu, Lisa z podziwem rozejrzała się dookoła.
- Dokonałaś cudów - rzekła. - Zapamiętałam to miejsce jako ponu-
re i przygnębiające. Teraz wydaje się radosne i pełne życia.
R
S
36
- Pochlebiasz mi. Po prostu pozbyłam się tych ciężkich zasłon i
powiesiłam rośliny w oknie.
Pracowały bez przerwy przez następne dwie godziny. Powoli spod
grubych warstw obłażącej farby zaczęło wyłaniać się drewno o miodo-
wym odcieniu.
- Dlaczego ktoś w ogóle pomalował te szafki? - zastanawiała
się głośno Casey. - Teraz już rzadko kiedy widuje się meble z drew-
na. Po co to ukrywać?
- Zach Morrow był prawdziwym dziwakiem - odrzekła Lisa. - Nie
mamy pojęcia, dlaczego zrobił połowę z tych rzeczy, które zrobił. -
Westchnęła ciężko, po czym natychmiast zmieniła temat. - Ej, wybie-
rasz się na jarmark do miasteczka? W tym roku ja jestem w zarządzie.
Co roku próbujemy wymyślić coś ciekawego, żeby przyciągnąć i zain-
teresować ludzi. Mam dwa tygodnie na to, aby zwalić ich z nóg. Masz
może jakiś pomysł.
- A co byś powiedziała na stoisko z portretami? - zaproponowała
Casey. - Albo karykatury?
- Doskonale, czegoś takiego jeszcze u nas nie było. - Lisa zesztyw-
niała nagle. - Ale potrzebujemy artysty. Kogoś, kto zgodzi się pracować
za darmo.
- Ja mogłabym to zrobić. Już kiedyś rysowałam karykatury. To
niezbyt kosztowne zajęcie, potrzebuję tylko papieru i węgla. Albo pa-
steli, jeśli rysunki mają być kolorowe.
- To cudownie że potrafisz rysować. - Lisa roześmiała się głośno.
R
S
37
- Ja chyba będę musiała zadowolić się aparatem fotograficznym.
- Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele. Tak naprawdę nie jestem portre-
cistką, mówimy przecież o naprędce tworzonych karykaturach. Nic
nadzwyczajnego.
- No i dobrze. Nie będziemy mogli zażądać zbyt wiele pieniędzy,
ale spodziewam się, że uzbieramy niezłą sumkę. - Lisa popatrzyła na
Casey. - Słuchaj, wiem, że dopiero co się poznałyśmy, ale czuję się tak,
jak gdybyśmy już były zaprzyjaźnione. W piątek Matt urządza dla mnie
urodzinowe przyjęcie. Przyszłabyś?
- Jesteś pewna, że nie będę przeszkadzać?
- Żartujesz? Tam będzie połowa tego stanu. Powiedz, że przyj-
dziesz.
- Dobrze. Przyjdę. Ale będę musiała wziąć ze sobą Robbie 'ego.
- Nie ma sprawy. Położymy go w jednej z sypialni. Pewnie prześpi
cale przyjęcie.
Kiedy Lisa poszła, Casey zastanawiała się, co dać jej w prezencie.
Nie miała zbyt wiele pieniędzy, musiała więc coś wymyślić - może
namalować obraz?
Wciąż jeszcze o tym myślała, kiedy nagle do kuchni wpadł Robbie.
- Cześć, mamo! - wykrzyknął. - Czy mógłbym wziąć do domu pie-
ska preriowego i zaprzyjaźnić się z nim?
- Zaprzyjaźnić? Obawiam się, że nie, kochanie.
- Dlaczego?
R
S
38
- Pieski preriowe są dzikie. Nie można się z nimi zaprzyjaźnić. -
Najwyraźniej nie rozumiał, spróbowała więc wytłumaczyć mu to w in-
ny sposób. - Byłyby nieszczęśliwe z dala od domu i przyjaciół.
- Chyba masz rację. - Zgodził się szybko. - Kiedy wysiadłem z au-
tobusu, przyglądałem się jednemu. Ma biały ogon. Nazwałem go Ral-
ph.
- Ralph?
- Tak. Chcesz go zobaczyć? - Pociągnął ją za rękę.
Pozwoliła mu poprowadzić się na pole po drugiej stronie szosy.
- Tam jest! - wyszeptał Robbie i wskazał ręką na małe tłuste zwie-
rzątko.
- Skąd możesz wiedzieć, że to akurat Ralph? Dla mnie one wszyst-
kie wyglądają tak samo.
- Ralph ma obszarpane ucho. Spójrz.
Casey wytężyła wzrok i z trudem dostrzegła bliznę na prawym
uchu zwierzaczka.
- Jak ty to w ogóle zauważyłeś? - zapytała.
- Lubię mu się przyglądać. Zauważyłem go dopiero wczoraj. Jest
odważniejszy niż reszta.
- Rozumiem. Ale zdajesz sobie sprawę, że Ralph byłby nieszczę-
śliwy, gdyby mieszkał z nami w domu, prawda?
- Tak... - Chłopiec posmutniał, po czym nagle jego twarz rozja-
śniła się. - Ale możemy tu przychodzić i codziennie na niego patrzeć?
To też będzie świetne.
R
S
39
- Myślę, że możemy - uśmiechnęła się. - Co byś powiedział na
wcześniejszą kolację?
- Powiedziałbym, że taki
- Niedługo będziesz większy ode mnie.
- Dużo, dużo większy - przekomarzał się.
Cztery godziny później, kiedy Robbie już zasnął,
Casey usiadła w kuchni i rozłożyła przed sobą książkę o pieskach
preriowych. Przeczytała w niej, że niektórzy farmerzy zaczęli tępić te
zwierzęta przy pomocy trucizny.
Czy jednak mogła ich za to winić? Cóż z tego, że zwierzątka były
takie rozkoszne, skoro wyrządzały tyle szkód?
Zamknęła gwałtownie książkę, jakby to ona była przyczyną jej na-
rastającego bólu głowy.
- Och, Zach - westchnęła, zrozpaczona. - W co ty mnie wpakowa-
łeś?
- Lisa! - krzyknął Matt. - Przyszła Casey.
W chwilę później odświętnie ubrana Lisa wpadła do holu.
- Tak się cieszę, że przyszliście - uśmiechnęła się do Casey i Rob-
bie'ego.
- Ja również. Wyglądasz świetnie. - Casey wręczyła dziewczynie
prezent.
- Nie będę czekać. - Solenizantka niecierpliwie zaczęła odwijać
paczkę. - Matt twierdzi, że na przyjęciach zachowuję się jak dziecko,
ale naprawdę uwielbiam niespodzianki. - Spojrzała na akwarelę i
R
S
40
westchnęła z zachwytem. - To prześliczne. Ty to namalowałaś?
Casey skinęła głową i zerknęła na Matta, ciekawa, czy jemu też się
podobało.
- Masz talent - powiedział tylko.
- Dziękuję ci bardzo. - Lisa pocałowała ją w policzek, po czym za-
częła przedstawiać ją i Robbie'ego obecnym na przyjęciu ludziom.
Chłopiec dosłownie rzucił się na jedzenie. Casey uśmiechnęła się. Mały
nieczęsto miał okazję jeść tak dobrze i tak dużo.
Kiedy już się najadł, zaczął przeraźliwie ziewać, co nie uszło uwagi
Lisy.
- Chodź, mały - wzięła go za rękę. – Poszukamy jakiegoś miłego
pokoju, gdzie będziesz mógł się zdrzemnąć.
Casey pomyślała, że jej syn wyjątkowo szybko zaakceptował tę ro-
dzinę. Zaczęło się jej kręcić w głowie od poznawania tylu nowych lu-
dzi, postanowiła więc poszukać jakiegoś ustronnego miejsca.
Wyszła na patio i usiadła na sofie, po czym wyciągnęła z torebki
niewielki szkicownik. Rysowała na pozór bezmyślnie, kiedy w pewnej
chwili zdała sobie sprawę, kto pojawił się na papierze. Matt Reilly z ro-
gami.
Z niedowierzaniem wpatrywała się w rysunek. Do diabła. Ten fa-
cet wciąż był w jej myślach, w jej snach, a teraz jeszcze przeszkadzał
pracować. Wyrwała kartkę ze szkicownika, chcąc ją wyrzucić, ale
R
S
41
zmieniła zamiar. To była udana podobizna, a rogi nadawały mężczyź-
nie jakiś diaboliczny charakter. Casey zachichotała. A więc tak wi-
działa tego człowieka? Ciekawe, co by na to powiedział psycho-
analityk?
Nagłe obok niej pojawił się Matt. Zaczerwieniła się i usiłowała
schować rysunek do torebki.
- Mogę zobaczyć? - Usiadł kolo niej.
- To nic ciekawego. Takie tam rysuneczki.
- Jestem pewien, że znakomite. - Delikatnie wyjął kartkę z jej pal-
ców, popatrzył na nią i zachichotał. - Jeśli wszystkie twoje karykatury
będą równie dobre jak ta, zbierzesz mnóstwo pieniędzy na jarmarku.
- Proszę, Matt. Nie chciałam...
- Nie chciałaś narysować mnie czy nie chciałaś dorysowywać mi
rogów?
Na szczęście w tym momencie pojawiła się Lisa z dwoma tale-
rzami przysmaków.
- Co się stało? - zapytała z niepokojem i nie czekając na odpo-
wiedź, spojrzała na Matta. - Co jej zrobiłeś? Widzę, że jest przygnę-
biona.
- Nic. Pokazywała mi właśnie karykaturę. - Wręczył siostrze rysu-
nek. - Co o tym myślisz?
Lisa popatrzyła i wybuchnęła głośnym śmiechem.
- Powieśmy to gdzieś - zaproponowała. - To będzie świetna re-
klama dla Casey.
- Ale ludzie mogliby pomyśleć, że wszystkim będę dorysowywała
R
S
42
rogi czy coś w tym rodzaju - sprzeciwiła się Casey. - Poza tym Matt
mógłby czuć się zakłopotany.
- Wcale nie - odparł Reilly. - Uważam, że z nimi wyglądam dużo
lepiej.
- Widzisz? Ludzie będą zachwyceni. - Lisa popatrzyła błagalnie na
przyjaciółkę. - Nie masz nic przeciwko temu, prawda?
- Nie, oczywiście, że nie - odparła bez przekonania Casey. Kiedy
Lisa odeszła, rzuciła Mattowi wściekłe spojrzenie. -I dobrze ci tak.
Uśmiechnął się tylko w odpowiedzi.
- Lisa! - krzyknął. - Uważaj na ten portret. To pewnie jedyny, jaki
kiedykolwiek będę miał!
- Jedyny podobny - odparowała Casey. - Wszyscy inni rysownicy
staraliby się pewnie, żebyś wyglądał sympatycznie... i byłbyś nie do
rozpoznania.
- Jesteśmy w świetnym humorze, co? Lepiej coś zjedz. - Zanim
zdążyła zaprotestować, wepchnął jej w usta kanapkę. Omal się nie za-
krztusiła.
- Bardzo dziękuję, ale sama się nakarmię. Lepiej pójdę i zobaczę,
co z Robbie'em.
Matt złapał ją za przegub, nie pozwalając wstać.
- Śpi spokojnie - poinformował. - Nie ma powodu, żebyś ucieka-
ła.
- Wcale nie uciekam. Uniósł brew do góry.
- Nie uciekam - powtórzyła.
R
S
43
- Nie? A więc zostań tutaj i dotrzymaj mi towarzystwa.
- Wolę sympatyczniejsze towarzystwo - odgryzła się, próbując
uwolnić ramię.
- Przepraszam. - Uścisk Matta złagodniał. - Nie powinienem był
cię drażnić. Naprawdę cię lubię.
- Sama nie wiem... - Popatrzyła na niego niepewnie.
- No dobrze. Ogłaszam rozejm. Zgoda?
- Zgoda. - Podała mu rękę.
Przejechał palcem po delikatnych żyłkach, widocznych na jej dło-
ni.
- Drżysz - szepnął.
- Nie... To znaczy... jest mi trochę zimno. Natychmiast pożałowała
swojego kłamstwa, gdyż Matt otoczył ją ramieniem i przyciągnął do
siebie.
- Lepiej?
Nie! Było o wiele gorzej, ale przecież tego nie mogła mu powie-
dzieć.
- Tak, dziękuję - wydusiła z siebie. - Czy nie powinieneś wrócić
do gości?
- Nie sądzę, żeby za mną tęsknili. - Pochylił się i pocałował ją de-
likatnie. Bez zastanowienia odwzajemniła pocałunek.
Kiedy w końcu oderwał się od niej, złapała oddech i dotknęła swo-
ich warg. Wstała gwałtownie.
- Muszę... - Odwróciła się i uciekła. Nie poszedł za nią. W pokoju
natychmiast wpadła na Lisę.
R
S
44
- Wszystko w porządku? - zapytała ją przyjaciółka
- Jasne. - Casey zmusiła się do uśmiechu. A czemuż by nie?
- Świetne przyjęcie, Liso - odezwał się nagle nieznajomy głos.
- Dzięki, Sam. Casey Allen, Sam Meacham. Jeszcze jeden sąsiad.
- Słyszałem, że mieszka pani na ziemi Zacha. Sam popatrzył na
nią nieprzyjaźnie.
Pokiwała głową, zdumiona jego wrogością.
- To teraz nasz dom.
- Chodzą plotki, że jest pani równie stuknięta, jak Zach i pozwala
tym zwierzakom niszczyć ziemię.
- Jeśli rozumie pan przez to, że pozwalam, aby kilka piesków
mieszkało na moim terenie, to tak.
- Te zwierzęta rujnują całe połacie ziemi. - Przejechał wielką dłonią
po ustach. - Pani ziemia od północy graniczy z moją. Jeśli któryś z mo-
ich koni albo bydło przejdzie do pani, to...
- Wystarczy, Sam - odezwał się nagle Matt. Niezauważyła, że do
nich podszedł. - Pani Allen właśnie się tu przeprowadziła. Powinniśmy
pomóc jej poczuć się tu jak u siebie w domu.
- Tak, dopóki będzie przestrzegała naszych zasad. - Sam Meacham
odwrócił się i odszedł.
- Przepraszam - szepnęła Casey.
- Właśnie przedstawiałam mu Casey, kiedy na nią wsiadł - wyjaśni-
ła Lisa. - Kurczę, tak mi przykro.
R
S
45
- Wszystko w porządku. - Odetchnęła głęboko. - Chyba nie je-
stem tu zbyt lubiana...
- Nie sądź nas na podstawie słów jednego człowieka - odezwał się
Matt. - On nie jest taki zły, po prostu martwi się o swoją ziemię, tak
jak my wszyscy.
- Sama to zauważyłam. - Rozejrzała się dookoła. - Czy wszyscy
tutaj myślą to samo?
- Większość tak, ale nie wszyscy. Musisz zrozumieć; że ludzie tu-
taj żyją z ziemi. To normalne, że się o nią martwią.
- Rozumiem. Chciałabym tylko, żeby zrozumieli, co ja czuję.
Miała nadzieję, że usłyszy słowa pociechy, ale Matt milczał.
Później, kiedy wróciła do domu, myślała o tym wieczorze. Mniej
martwił ją Sam Meacham niż jej reakcja na Matta. Nie wiedziała, jak
dopuściła do tego, co się stało. Myślała, że tego rodzaju uczucia pogrze-
bała razem z Dave'em. Poradziłaby sobie jeszcze z pożądaniem, ale
to było coś więcej.
Reilly był atrakcyjnym i zarazem niepokojącym mężczyzną. Nie-
bezpieczna kombinacja, musiała coś z tym zrobić. Po chorobie i
śmierci Dave'a stała się zbyt wrażliwa.
Wmawiała sobie, że Matt interesuje się wyłącznie jej ziemią. Poza
tym, też na pewno nie pragnął stałego związku.
R
S
46
W ciągu następnych dwóch bezsennych godzin uświadomiła sobie, że
się okłamuje. Powinna trzymać się z daleka od Matta Reilly. Nie dlate-
go, że pragnął jej ziemi. Dlatego, że zbyt łatwo mogłaby oddać mu
swoje serce.
R
S
47
ROZDZIAŁ PIĄTY
W dniu jarmarku było bardzo gorąco. Casey była równie podekscy-
towana, jak jej syn. Wciąż martwiła się o karykatury. Czy spodobają się
ludziom, czy też będą się obrażali?
Portret Matta, który wisiał w sklepie z narzędziami, budził ol-
brzymie zainteresowanie. Wiedziała od Lisy, że mężczyzna przez cały
czas zastanawiał się, co spowodowało, że widziała go właśnie w taki
sposób.
- O czym myślisz? - spytał Robbie, kiedy dotarli już na miejsce.
- Tak sobie marzę. Dorośli też mają czasem marzenia.
- Lubisz Matta?
- Oczywiście, że tak. - Wstrzymała oddech.
- To dobrze. Ja też.
W chwilę później chłopiec omal się nie zgubił. Na jarmarku było
mnóstwo ludzi. Casey rozglądała się dookoła z przerażeniem. Nie wie-
działa, gdzie jest jej budka i co właściwie tu robi. Uśmiechnęła się
R
S
48
z ulgą, kiedy zobaczyła nadchodzącą Lisę.
- Casey, dzięki Bogu, że tu jesteś! – wykrzyknęła dziewczyna. -
Mam mnóstwo pracy i nikogo do pomocy. Ci, co tu się kręcą, nie po-
mogą mi. Większość z nich tylko udaje, że coś robi.
- Czekam na rozkazy - zasalutowała przyjaciółka.
W tym momencie pojawił się Matt. Popatrzył na siostrę.
- Jak długo tu jesteś? - zapytał.
- Trzy godziny.
- Tak myślałem. - Popchnął ją na stojące obok krzesło. - Nie ru-
szaj się stąd, musisz trochę odpocząć.
- Ale budki - zaprotestowała. - Muszę pokazać Casey, dokąd ma
iść.
- Ja jej pokażę. Dokonałaś cudów, Liso, daj teraz szansę innym.
- Masz rację - pokiwała głową. - Po prostu chciałam, żeby wszyst-
ko było dobrze.
- Chodź - powiedział Matt do Casey. - Pomogę ci rozstawić bud-
kę.
Wziął za ręce ją i Robbie'ego i poprowadził ich na miejsce. Bez
najmniejszego wysiłku rozstawił jej sztalugi i przymocował plakat, któ-
ry miał przyciągnąć uwagę łudzi. Przyjrzał się widniejącej na nim kary-
katurze i uśmiechnął się do Casey.
- Bez rogów?
R
S
49
- Rogi są dla tych, którzy na nie zasłużyli - uśmiechnęła się w
odpowiedzi.
Tym razem nie było między mmi napięcia, tylko rozbawienie. Ca-
sey czuła się wyjątkowo dobrze.
- Myślisz, że to zainteresuje ludzi? - zapytała.
- Nie zdziwiłbym się, gdybyś zarobiła najwięcej pieniędzy z nas
wszystkich.
Ucieszyły ją te słowa. Żeby ukryć zadowolenie, zaczęła pośpiesz-
nie rozkładać swoje rzeczy.
- Czy narysujesz mnie, mamo? - odezwał się nagle Robbie.
- Jasne - odpowiedział za nią Matt. - Będziesz pierwszym klien-
tem.
Casey zaczęła pośpiesznie szkicować syna. Po kilku chwilach spod
jej ołówka począł wyłaniać się piegowaty amorek. Była wdzięczna
Mattowi, że nie patrzył, kiedy rysowała. Gdy skończyła, wręczyła obra-
zek Robbie'emu.
- O rany, to ja! - wykrzyknął. - Wyglądam zabawnie.
- Masz wyglądać zabawnie - powiedział Matt. - Mogę zoba-
czyć?
Casey przyglądała mu się w skupieniu, kiedy oglądał portret.
- Doskonały - uśmiechnął się.
- Powinniśmy to gdzieś powiesić - stwierdziła Lisa, która właśnie
do nich podeszła. - To naprawdę będzie świetna reklama.
R
S
50
Casey uśmiechnęła się, a Matt potargał jasne włosy Robbie'ego.
- Nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy sobie pożyczyli ten por-
tret, Rob? - zapytał.
- Nie. Gdzie go powiesicie?
- Przy wejściu na jarmark - zdecydował Matt. - Tam wszyscy
go zobaczą.
- Jestem gotowa do pracy - odezwała się Casey. Pod wpływem
komplementów poczuła się bardziej pewnie.
- Chciałam być twoją pierwszą klientką, ale chyba będę drugą. -
Lisa uśmiechnęła się do Robbie'go i usiadła na krześle.
- Nie jestem pewna, czy mogę cię narysować -powiedziała Casey z
udawanym oburzeniem.
- Dlaczego?
- Jesteś zbyt doskonała - wtrącił Matt. - Nie ma czego skarykatu-
rować.
- Nie zwracaj na niego uwagi. Po prostu narysuj mnie taką, jaką
jestem - piękną.
Zmieszanie Casey gdzieś zniknęło, tym razem szkicowała szybko
i pewnie. Dorysowała Lisie płową grzywę, czyniąc ją przez to podobną
do kota.
Kiedy dziewczyna zobaczyła swój portret, klasnęła w ręce.
- Jest inny, niż się spodziewałam. O wiele lepszy. - Zapłaciła i
poszła pochwalić się przed znajomymi.
R
S
51
Nagle przed budką Casey utworzyła się kolejka. Rysowała nie-
mal bez przerwy i wszyscy klienci wydawali się zachwyceni oraz za-
skoczeni rezultatami.
Casey pracowała przez cały dzień, robiąc tylko krótkie przerwy na-
jedzenie. Tak jak przewidział Matt, bardzo szybko zarobiła dużo pienię-
dzy.
Kiedy Lisa przyszła pod koniec dnia, aby je zebrać, westchnęła tyl-
ko z zachwytem.
- Wiedziałam, że sobie poradzisz, nie przypuszczałam jednak, że
aż tak dobrze. - Uścisnęła mocno przyjaciółkę. - Zarobiłaś ponad pięć-
set dolarów!
Casey zaczerwieniła się. Kiedy podszedł do nich Matt, jak gdyby
od niechcenia objął ją w talii.
- Nasza artystka zasługuje na nagrodę - powiedział.
- Jaką nagrodę?
- Masz ochotę na konną przejażdżkę, czy jesteś po prostu zwykłym
mieszczuchem?
- Mieszczuchem? Chyba mnie prowokujesz. Oczywiście, że
mam ochotę.
- Świetnie. Przyjdź do mnie o dziewiątej rano w poniedziałek.
Casey zastanowiła się, czy stosunek Matta do niej się zmienił. Być
może coś do niej czuł. Nadal nie miała ochoty w nic się angażować,
ale nie mogła pozbyć się tej myśli.
Już nie miała wrażenia, że on stara się po prostu nakłonić ją do
R
S
52
pozbycia się ziemi. Był nawet pomocny. Czy jego uczucia zmieniły się
w tym samym czasie, co jej? Czy też tylko starał się grać z nią w jakąś
dziwną grę?
Nie, nie chciała w to uwierzyć. Matt Reilly postępował wprost.
Mógł być wrogiem, ale uczciwym.
Następnego ranka, kiedy Robbie poszedł do szkoły, Casey myślała
o swoim planowanym spotkaniu z Mattem.
Od wielu już łat nie jeździła konno. Mimo tego czuła się podeks-
cytowana, kiedy do niego jechała. To będzie ich dzień. Przybyła w
momencie, kiedy Reiłly wyprowadzał kobyłę ze stajni.
- Jesteś gotowa? - zapytał.
- Chyba tak. - Popatrzyła podejrzliwie na klacz.
- Daj spokój, chyba nie boisz się starej Tess, prawda? Jest równie
łagodna, jak koń na biegunach. Po prostu się z nią zaprzyjaźnij. Uwiel-
bia, kiedy się ją drapie po szyi.
Casey ostrożnie wyciągnęła rękę, aby podrapać szyję klaczy. Tess
zadrżała.
- O rany, ona naprawdę to lubi. - Tym razem już odważnie pokle-
pała konia.
- Oczywiście, że tak. Poznajcie się ze sobą, a ja przyprowadzę Jo-
wisza. - Zniknął w stajni i po chwili wyprowadził stamtąd dużego gnia-
dosza.
- Znasz już Jowisza - powiedział.
R
S
53
- Tak, ale nigdy nas oficjanie nie przedstawiono. Chociaż... chy-
ba lepiej, żebyśmy znali się tylko z widzenia.
- Pozwól, że ci pomogę - Matt roześmiał się i podsadził Casey.
Potem dosiadł Jowisza i powoli ruszyli przed siebie.
Na niebie pojawiło się stado kanadyjskich gęsi. Trawa na prerii
uginała się łagodnie przy każdym podmuchu wiatru. Kobieta przymru-
żyła oczy i popatrzyła przed siebie. W oddali widniały postrzępione
wierzchołki gór, już teraz pokryte śniegiem.
- Dobrze, że wzięłam ze sobą szkicownik - powiedziała cicho.
- Oto słowa prawdziwego artysty.
Miała wrażenie, że pod tym co powiedział, kryje się zgorzknienie i
ironia, ale zanim zdążyła go o to zapytać, odezwał się ponownie.
- Czy malujesz również pejzaże?
- Raczej nie. Kiedyś pracowałam w reklamie... Zanim umarł mój
mąż. Któregoś dnia chciałabym się zabrać za ilustrowanie książek dla
dzieci.
- Dlaczego zwlekasz?
- Trzeba mieć sporo czasu, żeby przygotować dobre próbki. Może
teraz, kiedy Robbie zaczął chodzić do szkoły, będę mogła to zrobić.
- Jesteś dobra. Więcej niż dobra - stwierdził z przekonaniem. - Nie
pozwól, żeby twój talent się zmarnował.
R
S
54
- Dlaczego ci na tym zależy? - zapytała, zanim zdążyła pomyśleć.
- Po prostu mi zależy - odrzekł szorstko. - Nawet jeżeli nie powin-
no.
Nie miała okazji zapytać, co przez to rozumie, gdyż w tej samej
chwili pogalopował przed siebie. Tess również ruszyła do przodu, ale
nie była tak szybka jak Jowisz. Casey odetchnęła z ulgą, kiedy ujrzała,
że Matt zatrzymał się nagle.
- Chciałeś od nas uciec? - spytała, kiedy już dojechała do niego.
- Przepraszam. - Otarł czoło chustką.
- Czy powiedziałam coś nie tak?
- Coś mi przyszło do głowy.
Ton jego głosu sprawił, że zaczęła mieć się na baczności. Wokół
ust Matta pojawiły się bruzdy. Nagle Jowisz zarżał niecierpliwie.
- Przypomina mi, że nie znosi stać w miejscu -
uśmiechnął się mężczyzna.
Na widok tego uśmiechu ciężar natychmiast spadł z jej serca.
Kiedy ruszyli, zaczął jej opowiadać rozmaite historie dotyczące tej
ziemi. Mówił tak barwnie, że niema! widziała tych dzielnych męż-
czyzn i kobiety, którzy dawno temu przybyli tu i już na zawsze pozo-
stali. Interesowały ją zwłaszcza kobiety-pionierzy, silne kobiety, które
pracowały, walczyły i umierały u boku swoich mężczyzn.
R
S
55
W jakiś czas później dojechali nad małe jezioro, ocienione krze-
wami bawełny.
- Jak tu pięknie- westchnęła Casey. - Zatrzymamy się?
- Pomyślałem, że może miałabyś na to ochotę.
- Matt zsiadł z konia i pomógł jej. - Obolała?
- Nie bardzo. - Dyskretnie dotknęła swoich pośladków.
- Powiedz mi, kiedy będziesz miała ochotę na masaż. - Wyszcze-
rzył zęby. - Podobno jestem w tym świetny.
Zignorowała tę propozycję.
Matt wyjął tymczasem koc z torby przytroczonej do siodła i rozło-
żył go na ziemi, po czym rozpakował koszyk z jedzeniem. Był tam
smażony kurczak, sałatka ziemniaczana, brzoskwinie i mnóstwo czeko-
ladowego ciasta.
- Ile osób zamierzasz tym nakarmić? - jęknęła z udawanym
przerażeniem Casey.
- Tylko ciebie i siebie. Wiem przecież, jaki z ciebie obżartuch - prze-
komarzał się. - Ale jeżeli zjesz za dużo, Tess cię nie udźwignie, więc le-
piej bądź ostrożna.
Uderzyła go mocno w ramię, a on zaczął przeraźliwie wrzeszczeć.
Kiedy jedli kurczaka, Matt przyglądał się jej z zainteresowa-
niem.
- Mogę sobie ciebie wyobrazić jako żonę pioniera - powiedział.
R
S
56
- Dlaczego?
- Bo masz w sobie ducha walki i wolę, żeby przetrwać. - W jego
oczach było mnóstwo ciepła.
- Przypominasz mi moją babkę. To była niezwykła kobieta.
Równie nieduża jak ty, ale jej potrzeba niezależności doprowadzała
mojego dziadka do rozpaczy.
- Chciałabym ją znać.
- Polubiłaby cię. Bardzo ceniła odwagę. Twierdziła, że przy tym nic
innego się nie liczy.
- Opowiedz mi o niej i o twoim dziadku.
- Właściwie to oni wychowali Lisę i mnie. - Na twarzy Matta po-
jawił się czuły uśmiech. - Mieszkaliśmy z nimi, kiedy rodzice się roz-
wiedli. Mój dziadek bardzo kochał tę ziemię. Zwykł mówić: „Zajmij
się ziemią, a ja zajmę się tobą". Zawsze chciałem zrobić coś, z czego
byłby dumny.
- Jestem pewna, że byłby. - Ujęła jego dłoń.
- Musiałeś bardzo kochać swoich dziadków.
- Byliśmy ze sobą o wiele bliżej, niż większość dzieci i rodziców.
- Czy byli szczęśliwi?
- Byli najszczęśliwszą parą, jaką kiedykolwiek znałem. Tak bar-
dzo się kochali, że niemal bolało, kiedy na nich patrzyłem. Babcia
twierdziła, że ona i dziadek urządzali sobie „dni pamięci". Powie-
działa, że kiedy będę kogoś miał, powinienem też tak robić.
R
S
57
W jego głosie było tyle uczucia, że w oczach Casey pojawiły się
łzy.
- Niewielu ludzi ma okazję tak kochać i być kochanym - powie-
działa. - Jeśli ktoś już zaznał takiej miłości, nie zadowoli się byle jakim
substytutem.
- Tak, przy tym wszystko inne blednie - zgodził się. - Czy ty i twój
mąż tak właśnie się kochaliście?
To było bardzo osobiste pytanie, ale uznała je za całkiem natural-
ne.
- Tak, tyle że to trwało zbyt krótko - szepnęła.
- Chcesz o tym porozmawiać?
Chciała.
- Dave i ja chodziliśmy ze sobą na studiach. Pobraliśmy się zaraz
po dyplomie, a Robbie urodził się rok później. Wszystko szło bardzo
dobrze - nawet firma mojego męża zaczęła prosperować. Zamierzałam
zrezygnować z pracy i trochę mu pomóc. Wtedy właśnie zaczął mie-
wać bóle głowy.
- Co to było? - spytał łagodnie.
- Okazało się, że ma guza mózgu, nie do zoperowania. Kiedy
umarł, nawet ucieszyłam się... Ucieszyłam się, bo nie musiał dłużej
cierpieć.
Matt przytulił ją do siebie. Chętnie poddała się tej pieszczocie,
potrzebowała pociechy. Jednak to pragnienie wkrótce przemieniło się w
inne uczucie, pod wpływem którego gwałtownie się odsunęła.
- A ty? - zapytała, chcąc zmienić temat. – Czy w twoim życiu
jest ktoś szczególny?
R
S
58
Matt w odpowiedzi pochylił głowę i delikatnie dotknął ustami jej
warg. Powoli przejechał po nich językiem. Jak zwykle ten pocałunek
sprawił jej olbrzymią przyjemność. Miała ochotę rzucić mu się w ra-
miona i przytulić twarz do jego szyi, poczuć męski zapach. Nagle zdała
sobie sprawę z tego, co robi i znów odsunęła się. Matt zrozumiał i
opuścił ręce.
Casey oddychała ciężko, rozpaczliwie próbując znaleźć wytłuma-
czenie swojego zachowania. Jej mąż zmarł dwa lata temu, czuła się sa-
motna. Zareagowałaby tak na każdego atrakcyjnego mężczyznę. Jed-
nak gwałtowne bicie serca zaprzeczało temu, co próbowała sobie
wmówić. To nie było poczucie osamotnienia. Wręcz przeciwnie.
- Opowiedz mi o swoich rodzicach - poprosiła.
Chciała, żeby mówił. Nie mógł wtedy jej całować, nie mógł zawracać
jej w głowie.
Kiedy spojrzał na nią, wiedziała, że domyślił się, o co jej chodzi-
ło.
- Nie bardzo jest o czym opowiadać - odparł. - Moja matka była
malarką. Miała wystawę w galerii w Denver, odniosła sukces i wyje-
chała na studia do Nowego Jorku.
- Czy twoja matka nadal żyje? - Z niewiadomych przyczyn sądziła,
że jego rodzice zmarli.
- Mieszka w Paryżu - skinął głową. - Przynajmniej tam mieszkała,
kiedy kontaktowaliśmy się po raz ostatni.
R
S
59
- Nigdy nie wróciła?
- Nie. - Oczy Matta przybrały twardy wyraz. - Nienawidzi
mieszkać na wsi. Mówi, że zawsze ją to odpychało.
- Kiedy odeszła?
- Jakieś dwadzieścia lat temu.
- A więc musiałeś mieć wtedy jakieś czternaście lat. - Co to była za
kobieta, jeśli opuściła swoje dzieci i nie wróciła?
- Prawie piętnaście.
- A twój ojciec?
- Tata był ranczerem z krwi i kości. Kiedyś ranczo było całym jego
życiem. Potem się rozpił i to go zabiło. Gdy zmarł, ranczem zajął się
dziadek, a potem ja.
- Kiedy to było?
- Kiedy skończyłem studia. Miałem dwadzieścia jeden lat. Moi
dziadkowie niedługo później umarli.
- A więc wtedy zająłeś się Lisą i ranczem. - Popatrzyła na niego.
- Była już wtedy prawie dorosła. Słuchaj, to naprawdę nic wielkie-
go. Po prostu zrobiłem to, co do mnie należało. Każdy by tak postą-
pił.
- Nie każdy - zaprzeczyła. Zaczęła wszystko rozumieć. Matt bar-
dzo szybko dorósł. Zbyt szybko.
- Chyba powinniśmy już wracać - powiedział nagle.
R
S
60
Patrzyła na niego w milczeniu. Silny, dynamiczny, a jednak na
tyle bezbronny, że nawet po dwudziestu latach wciąż czuł ból na myśl
o odejściu matki. Ten dysonans fascynował ją, a zarazem przerażał.
W kompletnej ciszy spakowali się i pojechali z powrotem. Tym ra-
zem nie było między nimi tej beztroskiej atmosfery co rano. Po pew-
nym czasie Casey poczuła się kompletnie obolała, jazda na Tess stała
się wręcz torturą. Odetchnęła z ulgą, kiedy dotarli wreszcie do stajni.
Zamierzała właśnie zsiąść z konia, kiedy nagle zawahała się, zastana-
wiając się, jak to zrobi. Popatrzyła niepewnie w dół.
- Masz problemy? - spytał Matt. Zanim zdążyła odpowiedzieć,
schwycił ją mocno w talii i postawił na ziemi. W jego oczach widniało
rozbawienie.
- Obolała?
- Trochę. - Jeśli zacznie się śmiać, zabiję go, pomyślała.
- W stajni mam maść dla koni. Świetnie robi na obolałe mięśnie.
- Jeśli jest się koniem. W ostateczności mogłabym za niego ucho-
dzić. - Uśmiechnęła się słabo. Napięcie pomiędzy nimi powoli zaczęło
opadać. Zaprowadzili konie do stajni, rozsiodłali je, a Matt wziął
ręcznik i zaczął wycierać Jowisza. Casey niepewnie powtarzała jego
ruchy na Tess. Gdy skończyli, zamknęli zwierzęta w ich boksach.
R
S
61
- Muszę już iść - powiedziała Casey. – Robbie niedługo wróci ze
szkoły.
Matt nie odpowiedział, tylko pogłaskał ją po policzku. Ten zwykły
gest sprawił, że dziewczyna zadrżała. Nie była zdziwiona, kiedy ją poca-
łował. Była tylko zdziwiona efektem pocałunku.
Ten pocałunek nie był delikatny. Teraz całował ją spragniony, pe-
łen pożądania mężczyzna. W chwilę później oboje leżeli na ziemi.
Matt przyciskał ją do siebie, wciąż nie przerywając całować. Casey
jęknęła cicho. Upał w stajni, zapach koni i siana jeszcze rozgrzewały
atmosferę.
Nie miała pojęcia, jak długo tak leżeli. Kiedy w końcu się od niej
oderwał, natychmiast się odsunęła. Oddychała gwałtownie, próbując
zrozumieć, co zaszło. Matt również wyglądał na oszołomionego.
- Nie powinniśmy byli tego robić - wykrztusiła w końcu.
- Nie będę cię za to przepraszał. - Pomógł jej wstać. - Jeśli będę
miał okazję, zrobię to jeszcze raz.
Popatrzyła na niego uważnie. Czy w jego oczach widniał żal? Nie
wypowiedziane pytania wisiały w powietrzu.
Casey przycisnęła ręce do rozpalonych policzków. Otrzepała włosy
z siana, zastanawiając się, czy Matt spróbuje powtórzyć pocałunek.
Kiedy jednak tego nie zrobił, sama nie wiedziała już, co czuje - ulgę
czy rozczarowanie.
R
S
62
Kiedy jechała do domu, próbowała to wszystko jakoś poskładać.
To był pocałunek. Pocałunek pomiędzy dwojgiem dorosłych ludzi, któ-
rzy się sobie podobali. To proste.
A jednak bardziej skomplikowane niż cokolwiek na świecie.
R
S
63
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Woda wystrzeliła z prysznica niczym gejzer. Casey była przekonana,
że ma halucynacje. Zamknęła kurek, po czym ponownie go odkręciła.
Ciśnienie było bardzo silne.
- Mamo, jesteś cała mokra! - wrzasnął Robbie.
- Wiem, kochanie. Czy to nie cudowne? - Roześmiała się i zmniej-
szyła strumień wody.
- Dlaczego to teraz działa?
- Nie wiem, ale bardzo się z tego cieszę.
Przez cały dzień zastanawiała się, co się stało. Była zachwycona, ale
nie mogła przestać o tym myśleć... Dopiero wieczorem w koszu na
śmieci na podwórzu znalazła rachunek od hydraulika. Rachunek z pod-
pisem Matta Reilly.
Poczuła się nagle zła. On to wszystko zaaranżował. Było mu jej żal.
Ta konna przejażdżka była tylko pretekstem, żeby wyciągnąć ją z do-
mu, aby hydraulik mógł zrobić swoje.
Następnego ranka, kiedy Robbie wyszedł do szkoły, pojechała pro-
sto do domu Matta. Do tego czasu trochę się uspokoiła, jednak nadal
R
S
64
uważała, że nie miał prawa wtrącać się w jej sprawy. Kiedy go znalazła,
rzuciła rachunek na stół.
- No tak. - Skrzyżował ramiona. - Czyli już wiesz.
- Dlaczego to zrobiłeś?
- Ponieważ nie mogłem patrzeć, jak mieszkasz w tej ruinie, nie-
malże bez wody. Czy miałaś jej kiedyś wystarczająco dużo, żeby się
wykąpać, pozmywać naczynia czy też zrobić cokolwiek innego?
- Tak.
- Kiedy? Co drugi dzień? Co dwa dni?
- Dawaliśmy sobie radę. - Uniosła brodę do góry.
- Może nie był to najlepszy pomysł, ale postąpiłem w ten sposób,
bo chciałem ci pomóc.
Popatrzyła na niego uważnie i widząc szczerość na jego twarzy, po-
czuła się nagle zawstydzona.
- Wiem - powiedziała. - Tylko że nie potrzebuję twojego miłosier-
dzia. Możesz to zrozumieć?
- Przykro mi, że cię uraziłem, Casey. Nie o to mi chodziło...
- Wiem. Oddam ci pieniądze, kiedy tylko będę mogła. Jeśli uda mi
się sprzedać któryś z moich obrazów...
- Nie chcę twoich pieniędzy. Chcę... Zresztą, nie ważne. - Odwró-
cił się i pochylił nad biurkiem.
Casey postała jeszcze chwilę, po czym wyszła. Gdy jechała do
domu, walczyły w niej mieszane uczucia. Wiedziała, że Matt jej
R
S
65
współczuł, ale, u diabła, nie potrzebowała jego współczucia. Potrze-
bowała. .. No właśnie, czego? Żeby traktował ją jak kobietę, a nie ko-
goś, nad kim należy się litować. Co ktoś taki, jak Matt Reilly, mógł
wiedzieć o ustawicznej walce o pieniądze na komorne i jedzenie? O
sprzedaży niemal wszystkiego, żeby tylko wystarczyło na zapłacenie
rachunków? O bezsilnym przyglądaniu się agonii ukochanej osoby?
Powoli potrząsnęła głową. Nie, on nie mógłby tego zrozumieć, nie-
zależnie od swoich dobrych chęci.
Żal, który teraz czuła, był absurdalny. Tak naprawdę niczego nie
było pomiędzy nią a Mattem. Nie wiedziała nawet, czy ją lubi. Pociąga-
ła go tylko. Wyłącznie do siebie mogła mieć pretensje o to, że zaczęło
jej na nim zależeć. Parsknęła ze złością. Oczywiście, że nie była w nim
zakochana. Ten dzisiejszy incydent powinien przekonać ją, że zupełnie
do siebie nie pasowali. Wiedziała, że miał dobre intencje. Nie rozumiał
tylko, że czuła się upokorzona.
Dwie godziny później popatrzyła na obrazek, nad którym pracowa-
ła. Dzisiaj szło jej zupełnie fatalnie. Zmięła papier i rzuciła go na pod-
łogę. Kiedy usłyszała pukanie do drzwi, poczuła ulgę, że będzie musia-
ła przerwać malowanie.
Na progu stał Matt z zakłopotanym wyrazem twarzy.
- Mogę wejść?- zapytał.
R
S
66
Casey zawahała się, po czym wzruszyła ramionami.
- Jasne. Dlaczego nie? - Przepuściła go.
- Przyszedłem cię znowu przeprosić.
- Czyżby?
- Nie ułatwiasz mi tego.
- Nie wiedziałam, że powinnam.
- Przepraszam - powiedział.
Ta oszczędność w słowach wzruszyła ją bardziej, niż jakiekolwiek
wyszukane przeprosiny.
- Wszystko w porządku - odrzekła.
- Wcale nie. Obraziłem cię. Sam pewnie bym się wściekł.
- Wiem. - Rzeczywiście wiedziała. Jej gniew rozpłynął się, kiedy
uświadomiła sobie, jak trudna musi być dla niego ta sytuacja.
- Domyślam się, że ktoś taki ja ty musi mieć trudności ze zrozu-
mieniem, co to znaczy - dodała, chcąc go trochę rozluźnić.
Matt zacisnął nagle usta.
- Co to znaczy „ktoś taki jak ty"? - spytał.
Casey uświadomiła sobie, że palnęła gafę.
- Chciałam powiedzieć: ktoś, komu niczego nie brak... - zaczęła.
- Wszystko zdążyłaś sobie poszufladkować, prawda? - Wcisnął ka-
pelusz na głowę i ruszył do drzwi.
- Przepraszam. - Złapała go za ramię. - Nie chciałam tego po-
wiedzieć.
R
S
67
- Skąd możesz wiedzieć, czy i ja czegoś nie przeżyłem? - Odsunął
jej palce.
- Chciałam tylko powiedzieć...
- Wiem, co chciałaś powiedzieć. Wydaje ci się, że jestem w czepku
urodzony.
- A nie?
- Niezupełnie. Zapracowałem na to, co mam. I to ciężko. Niczego
nie dostałem w prezencie.
- Nie to miałam na myśli.
Matt wziął ją za rękę i zaprowadził na werandę.
- Widzisz to?
Nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi. Przed nimi była tylko preria
i odległe góry.
- Ziemia - wyjaśnił. - Czasami może być najgorszym wrogiem
człowieka. Jeśli przez dwa lata pod rząd jest susza, jeśli wybuchnie
pożar na prerii albo cena bydła spada, to ranczo może zbankrutować.
Większość rancz tutaj jest obciążona hipoteką.
- Twoje też?
- Już nie. Ale kiedy przejął je dziadek, byliśmy właściwie bankru-
tami.
- Ale twój ojciec...
- Ojciec rozpił się po odejściu matki i przegrał w karty połowę
ziemi. Resztę zaniedbał. Mój dziadek przez sześć lat spłacał pożyczkę
bankową. Ja przez następne dziesięć odkupywałem to, co stracił ojciec.
- Nie wiedziałam... - Zastanawiała się, czy jej ziemia też kiedyś na-
leżała do Reillych.
R
S
68
- Pewnie, że nie. Jesteś tak pochłonięta upewnianiem się, czy aby
nikt nie uraził twojej dumy, że nie masz czasu słuchać. Może gdybyś
miała, zorientowałabyś się, że my tutaj pomagamy sobie wzajemnie.
Tylko tyle chciałem zrobić. Każdy stąd na moim miejscu zrobiłby to
samo.
- Nie wiedziałam - powtórzyła.
- Przestań być taka uparta i pozwól mi sobie pomóc. - Odsunął
kosmyk włosów z jej policzka. - Fałszywa duma nic ci nie da, nie
tylko tutaj, wszędzie.
- Przepraszam. - Casey popatrzyła na czubki swoich butów.
- Wszystko w porządku. - Uniósł jej brodę do góry. Wyraz jego
oczu zaniepokoił ją bardziej niż zwykle. - Chcesz mi udowodnić, że mi
przebaczyłaś?
Spojrzała na niego podejrzliwie.
- Jasne - powiedziała po chwili wahania.
Ku jej zdumieniu wskazał ręką na biurko.
- Pokaż mi, nad czym pracujesz. Chciałbym to zobaczyć.
- To, co dzisiaj zrobiłam, jest nic nie warte. - Pokazała mu stertę
papierów na podłodze.
- Udało ci się zainteresować sobą jakiegoś wydawcę?
- To na razie nic konkretnego. Dla niego właśnie robię te obrazki.
Niestety, nie mogłam mu wysłać zbyt wiele. - Ugryzła się nagle w ję-
zyk.
R
S
69
- Dlaczego nie?
Westchnęła. Teraz musiała mu powiedzieć.
- Papier, farby. To sporo kosztuje.
- Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Rzuciła mu znacząc spojrze-
nie.
- Dobrze, dobrze. Zrozumiałem. - Matt podniósł ręce w obronnym
geście. - Jeśli jednak następnym razem będziesz potrzebowała pomocy,
zawiadom mnie o tym. Taki tutaj zwyczaj, wiesz?
- Dobrze.
- Jednak chciałbym zobaczyć twoje obrazki -upierał się. - Masz
jakieś?
- Bardzo stare. Przez ostatnie dwa lata... niełatwo było mi praco-
wać.
- A mogę zobaczyć, czym się teraz zajmujesz?
- To tylko szkice do książki dla dzieci. Nie sądzę, żeby cię zainte-
resowały.
- Zobaczymy.
Casey zniknęła w kuchni i wróciła stamtąd z całą masą obrazków.
Wybrała kilka najlepszych i wręczyła Mattowi.
- Ciągle jeszcze je dopracowuję - powiedziała.
Mężczyzna długo przyglądał się jej ulubionemu obrazkowi. Akwarel-
ka przedstawiała małego chłopca, łowiącego ryby.
- Jesteś naprawdę dobra - stwierdził z podziwem. -Ten wydawca
powinien cię błagać o więcej.
- A ty dobrze robisz mojemu ego - uśmiechnęła się.
R
S
70
Delikatnie dotknął palcem jej warg.
- Lepiej już sobie pójdę. Po prostu chciałem... oczyścić atmosferę.
- Z tymi słowami odwrócił się i wyszedł z domu.
Casey podeszła do okna i przyglądała się, jak odjeżdża. Uchylił ka-
pelusza w jej kierunku, zupełnie jak gdyby był świadomy, że na niego
patrzy. Zaczerwieniła się i natychmiast zaciągnęła zasłony.
- Pani Allen, ostrzegałem panią. Ostrzegałem Matta. A teraz się
stało. Pewnie jest pani z tego zadowolona.
Casey z przerażeniem wpatrywała się w Sama Meachama.
- Co się stało, panie Meacham? - zapytała powoli.
- Sheilah złamała nogę.
- Tak mi przykro. Jak ona się czuje? Mogę w czymś pomóc?
Czy jest w szpitalu?
- W szpitalu? - parsknął. - Dlaczego miałaby być w szpitalu? Jest
w stajni, to oczywiste.
Zsiadł z konia i powoli zbliżył się do Casey. Cofnęła się o krok.
- Położył pan żonę w stajni? - wykrztusiła.
- Żonę? Czy pani zwariowała? Sheilah to moja najlepsza klacz.
- A więc Sheilah jest tylko koniem - westchnęła z ulgą. - Tak się
cieszę.
R
S
71
Twarz Meachama spurpurowiała, na jego czole pojawiła się żyła.
- Tylko koniem? Pani jest stuknięta! Mój najlepszy koń złamał no-
gę, a pani się cieszy? Ale z pani okropna baba!
- Panie Meacham, nie rozumiem. Mówi mi pan, że Sheilah złama-
ła nogę. Przykro mi, ale nie bardzo widzę, co to ma wspólnego ze
mną.
- To przez te małe paskudztwa, które biegają sobie po pani ziemi.
Tak ją przekopały, że koń nie da rady przejść.
Casey odetchnęła głęboko. Matt ostrzegał ją, że to się może wy-
darzyć, ale była zbyt uparta, żeby go słuchać. Jednak ciągle nie czuła
się tak całkiem winna.
- Skoro stało się to na pana terenie, nie rozumiem...
- Nie na moim. Przewróciła jeden z tych pani wszawych palików i
miała wypadek na pani ziemi. - Popatrzył na nią z zaciętym wyrazem
twarzy.
- Panie Meacham, jest mi bardzo przykro. Jeżeli mogłabym coś
zrobić...
- Ma pani cholerną rację. Może pani zapłacić weterynarzowi. A je-
śli Sheilah nie wyzdrowieje, zaskarżę panią. Chciałem, żeby została ko-
niem wyścigowym, a potem klaczą rozpłodową. Teraz jest nic niewarta.
- Ale to nie moja wina...
R
S
72
- Jest pani taka sama, jak Zach. Gorsza. Zach był przynajmniej
jednym z nas. Pani nie ma tutaj czego szukać - burknął gniewnie Mea-
cham na odchodnym.
Casey przyglądała mu się, dopóki nie zniknął.
- Nie uda mu się - wyszeptała do siebie. – Nie może pociągnąć
mnie do odpowiedzialności.
Wiedziała, że się okłamuje. Matt ją ostrzegał, nie posłuchała. Jeżeli
Sheilah nie wyzdrowieje... Potrząsnęła głową, nie chcąc o tym my-
śleć.
Z opuszczoną głową powlokła się na pole. Miasteczko piesków
preriowych jak zawsze tętniło życiem. Jedno tłuste zwierzątko stało
na straży. Na jej widok gwizdnęło ostro i przewróciło się na plecy.
To wystarczyło, żeby wszystkie pieski nagle zniknęły.
Jak takie prześliczne stworzenia mogły wyrządzić tyle szkód? Ca-
sey stała nieruchomo i zastanawiała się, co ma robić. W pewnej chwili
odwróciła się i ruszyła do domu. Po drodze spotkała znajomą postać na
koniu.
Matt. Nie widziała go od trzech dni, od czasu, kiedy przyszedł
„oczyścić atmosferę". Poczuła nagłe i gwałtowne pragnienie, żeby
uciec. Jego zaciśnięte usta nie zapowiadały niczego dobrego.
Kiedy do niej podszedł, przez chwilę stali w milczeniu. W końcu
Casey zdecydowała się odezwać.
R
S
73
- Domyślam się, że słyszałeś o koniu pana Meachama - powie-
działa.
- Pewnie, cały kraj o tym słyszał. - Matt przejechał ręką po wło-
sach. - Obawiałem się, że to się stanie. Dlaczego mnie nie słuchałaś?
Oszołomiona jego ostrym tonem i brakiem zrozumienia, Casey
poczuła ukłucie złości.
- Dlatego, że nie chciałam, aby wymordowano setki zwierząt! -
wybuchnęła.
- A więc dlatego pozwolisz umrzeć innemu cennemu zwierzęciu?
Czy ty wiesz, co się dzieje z koniem, który złamał nogę?
Nie odpowiedziała.
- Zostaje zabity. Zastrzelony.
- Ale nie zawsze. - Jej gniew zamienił się w przerażenie. - Sama
czytałam o koniu wyścigowym, który złamał nogę i wyzdrowiał.
- To był wyjątek. Sheilah ma mniej niż pięćdziesiąt procent szans
na wyzdrowienie.
- Powiedziałam panu Meachamowi, że jest mi bardzo przykro. Nie
wiem, co jeszcze mogłabym zrobić. - Z rezygnacją opuściła głowę. -
Nigdy nie chciałam nikomu zrobić krzywdy, a zwłaszcza bezbronnym
zwierzętom.
- Posłuchaj, Casey, wiem, że nie chciałaś, aby to się stało. Jadę te-
raz do Sama, żeby zobaczyć, czy można coś zrobić. - Popatrzył na nią
uważnie. - Jednego tylko nie rozumiem. Dlaczego wciąż bronisz tych
R
S
74
zwierząt, skoro świetnie wiesz, co robią? Przecież to nie jest zagro-
żony gatunek.
Machnęła głową wskazując mu, żeby poszedł za nią do domu. Z
blaszanego pudełka wyjęła list od Zacha i wręczyła go Mattowi. Re-
illy przeczytał i gwizdnął przeciągle.
- Powinienem był się domyślić, że to jego pomysł. W każdym razie
nie jesteś tym w żaden sposób zobowiązana - ani w świetle prawa, ani
moralnie. Wiesz o tym.
- Równie mocno jak Zach chciałabym, aby nie mordowano pie-
sków preriowych, ale teraz zaczynam widzieć drugą stronę problemu.
Naprawdę nie wiem, co mam robić.
- Pojadę teraz do Sama i pogadam z nim. To nie jest mściwy czło-
wiek. Na pewno uda mi się przemówić mu do rozumu.
Nagle Casey poczuła się tym wszystkim zmęczona. Niepotrzebny
był jej jeszcze jeden problem. Nie potrzebowała też i nie chciała miło-
sierdzia Meachama czy też Matta.
- Nie przejmuj się mną - warknęła. - To moja sprawa i dam sobie
radę.
- Tak jak dotychczas. - Wyciągnął rękę w jej stronę, ale udała, że
tego nie widzi. -I tak porozmawiam z Samem. - Kiedy nie odpowiada-
ła, dodał: - Zobaczymy się wkrótce.
I znowu patrzyła, jak odchodzi. Chciała go zawołać i powiedzieć
R
S
75
że jest jej bardzo przykro. Przyszedł tu zaofiarować jej pomoc, a ona
znowu ją odrzuciła. I wszystko z powodu tej przeklętej dumy!
R
S
76
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Kiedy kilka dni później Casey udała się do sklepu z narzędziami,
wcale nie miała zamiaru podsłuchiwać. Zamierzała tylko zakupić parę
niezbędnych rzeczy, jednak mimowolnie zaczęła przysłuchiwać się
głośnej rozmowie.
- Słyszałeś, że Sam Meacham zamierza urządzić polowanie na pie-
ski preriowe? Dostał szału, kiedy jego Sheilah wpadła w jedną z tych
dziur. Teraz wychodzi z siebie i ciągle o tym gada.
Zerknęła w bok, żeby zobaczyć, kto to mówi. Nie znany jej gruby,
łysy mężczyzna w dżinsach i kowbojkach rozmawiał z Kyle Bridge-
sem.
- Słyszałem, że chce przeznaczyć nagrodę dla tego, który ustrzeli
najwięcej - rzekł Kyle.
- To pomoże nam, ranczerom. - Mężczyzna popatrzył na Kyle'a. -
Tobie też nie zaszkodzi. Ludzie będą robili zapasy w mieście, nie mó-
wiąc już o turystach.
- Będę musiał uzupełnić skład amunicji - powiedział Bridges.
R
S
77
- Przekaż ją Mattowi i Samowi. - Łysy powoli pokiwał głową. - To
od nich wszystko zależy.
- A co Matt ma z tym wspólnego?
- Żartujesz? Reilly tak samo nie cierpi tych zwierzaków, jak my
wszyscy. Wyrządzają mu mnóstwo szkód.
Casey stała nieruchomo, nie chcąc się zdradzić. To musi być jakaś
pomyłka, pomyślała. Chociaż Matt nie znosi piesków, z całą pewnością
nie wdałby się w coś takiego.
- Jesteś pewien? - spytał Kyle. - To mi nie pasuje do Matta.
- Pewnie, że jestem. Wiem to od Sama.
Casey poczuła nagle gorzki smak w ustach. Poczekała, aż mężczyź-
ni odwrócą się do niej plecami i cicho wysunęła się ze sklepu.
Kiedy dotarła do domu, zastanawiała się, co zrobić. Za chwilę
przyjdzie Lisa, żeby bejcować szafki. Nagle przypomniała sobie, po
co poszła do sklepu - po farbę i pędzle.
- Byłaś w sklepie i zapomniałaś kupić pędzle? - Lisa potrząsnęła
głową z udawanym przerażeniem.
- Przepraszam. - Casey uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Może
odłożymy to do jutra?
- Nie ma mowy. Weźmiemy stare pędzle. -Dziewczyna zaczęła
wycierać szafki i po chwili popatrzyła surowo na Casey. - Co, mam to
robić sama?
78
- Przepraszam. - Złapała za ścierkę i bezsensownie zaczęła wycie-
rać czystą już szafkę.
- Zostaw to. - Lisa łagodnie popchnęła przyjaciółkę na krzesło. -
Co się dzieje?
- Nic. Po prostu... nie, nic.
- Musi to być jakieś niezwykle ważne nic.
Kiedy Casey milczała, Lisa pokręciła głową, ale nie powiedziała już
nic więcej.
Pracowały w milczeniu, a monotonna robota doskonale pasowała
do obecnego nastroju Casey. Kiedy skończyły, Lisa popatrzyła z uzna-
niem na lśniące drewno.
- Dziękuję ci - westchnęła Casey. - Sama nigdy bym tego nie
skończyła.
- Po to są właśnie przyjaciele. -W spojrzeniu dziewczyny krył się po-
dziw. - Mimo wrodzonej skromności muszę przyznać, że odwaliłyśmy
kawał dobrej roboty.
- Szafki wyglądają wspaniale - zgodziła się Casey i z westchnie-
niem opadła na krzesło, po czym poderwała się nagle. - Cholera! - Od-
kleiła pędzel od dżinsów i nagle jej oczy napełniły się łzami.
- Casey, co się stało? - Lisa delikatnie dotknęła jej ramienia. - Nie
mów mi tylko, że to dlatego, że usiadłaś na pędzlu.
- Nic mi nie jest. Ja tylko...
- Wyglądasz jak ktoś, kto właśnie zgubił wygrany los na loterię. -
Przyjaciółka uśmiechnęła się krzywo. - Możesz się wypłakać na moim
ramieniu.
R
S
79
Casey odetchnęła głęboko.
- Słyszałaś o tym polowaniu na pieski preriowe? - zapytała. Miała
nadzieję, że wszystko okaże się jedną wielką pomyłką.
- Czy słyszałam? Całe miasto aż huczy.
- Podobno stoi za tym Sam Meacham.
- To prawda, Matt mi mówił. A więc o to chodzi, tak? Martwi cię
to polowanie.
- Tak.
- Ale jest coś jeszcze, prawda? - nalegała Lisa. -I to ma coś
wspólnego z Mattem.
Casey zastanawiała się, czy nie skłamać i doszła do wniosku, że nie
ma na to siły.
- Porozmawiamy o tym kiedy indziej, dobrze?
- Jasne. - Lisa zaczęła czyścić pędzle. - Matt jest moim bratem,
ale czasem potrafi być okropny. Oczywiście, nadal możesz płakać na
moim ramieniu.
- Będę o tym pamiętać. - Casey marzyła, aby jak najszybciej zostać
sama i trochę pomyśleć. - Jeszcze raz dziękuję ci za pomoc.
- Rozumiem tę aluzję - uśmiechnęła się Lisa.
- Przepraszam. - Casey bezskutecznie usiłowała odwzajemnić
uśmiech.
- Nie ma sprawy. Przecież jesteśmy przyjaciółkami.
Dwa dni później Casey ponownie wybrała się do Little Falls. Kie-
dy weszła do sklepu z narzędziami, stanęła twarzą w twarz z
R
S
80
człowiekiem, którego wcale nie miała ochoty spotkać.
- Musimy porozmawiać. - Matt ujął ją za ramię.
- O czym?
- W każdym razie nie tutaj. - Rozejrzał się po zatłoczonym skle-
pie. - Zjesz ze mną lunch?
Poczuła nagły przypływ nadziei. Zapyta go o to polowanie, on z
pewnością zaprzeczy, że miał z tym coś wspólnego, i wtedy...
Pozwoliła mu zaprowadzić się do najbliższej restauracji. Żadne z
nich nie odezwało się ani słowem, dopóki kelner nie przyniósł posiłku.
Matt ujął ją za rękę.
- Słuchaj, wiem, że jest ci przykro z powodu tego polowania - za-
czął. - Właśnie o tym chciałem porozmawiać.
Błagam, powiedz, że nie masz z tym nic wspólnego, modliła się w
duchu.
- Chyba możemy...
- Czy rozmawiałeś z Samem Meachamem o tym polowaniu? -
przerwała.
- Poszedłem pogadać o Sheilah - powiedział ostrożnie. - Prze-
cież ci mówiłem.
- Czy rozmawialiście o polowaniu i sprzedaży biletów na to wi-
dowisko?
- Rozmawialiśmy o wielu sprawach.
- Rozmawialiście o mordowaniu piesków?
- Tak - odrzekł. - Ale to nie jest tak, jak myślisz.
R
S
81
A więc to była prawda. Czuła, że trudno jej oddychać.
- Nie chcę słyszeć niczego więcej. Zawsze wiedziałam, że nasze
poglądy się różnią, ale... - łzy napłynęły jej do oczu. - Nie wierzyłam w
to, chociaż wszyscy tak twierdzili. Ludzie są tak podnieceni, jakby to
było Boże Narodzenie, a nie zbiorowe morderstwo.
- To nie morderstwo.
- A jak byś to nazwał? Banda uzbrojonych ludzi strzelająca do
bezbronnych zwierząt?
- Wcale nie próbujesz zrozumieć drugiej strony - powiedział ze
złością. - To oznacza też pieniądze dla tych, którzy mogliby zbankru-
tować.
- A więc to się tylko liczy, prawda? Pieniądze.
- Pewnie, że się liczy. Bez pieniędzy ludzie głodują. Właśnie ty po-
winnaś rozumieć to najlepiej.
Casey wstała gwałtownie. Matt chwycił ją za rękę.
- Jeśli tylko pozwolisz mi wyjaśnić... - zaczął. Jego dotyk nadal
oddziaływał na nią w niezwykły sposób. Wiedziała, że mężczyzna ma
rację, a ona jest po prostu niesprawiedliwa, jednak nie mogła się pogo-
dzić z tym, co planowali ludzie.
- Nie zamierzam z tobą walczyć - powiedział. - Ale nie mogę też
odwrócić się plecami do ludzi, którzy od lat są moimi przyjaciółmi. Oni
uważają, że tak będzie lepiej dla ziemi. Nie mogę się z nimi nie zgo-
dzić. Może istnieje jakieś inne, lepsze wyjście, ale...
R
S
82
- Przykro mi, Matt. Wiem, że musisz zrobić to, co uważasz za słusz-
ne. Ale ja także. - Ponownie wstała.
Tym razem nie próbował jej zatrzymać.
Wyszła z restauracji z podniesioną głową. Gdyby ktoś na nią patrzył,
nie domyśliłby się nigdy, jak wielki czuje ból.
W domu bezmyślnie przeglądała gazetę, aż w końcu natrafiła na ar-
tykuł, który przyciągnął jej uwagę. Czytelnicy mieli napisać, co sądzą o
planowanym polowaniu na pieski preriowe. W dwie godziny później
wyjęła kartkę papieru z maszyny. Błyskawicznie wsadziła ją do koper-
ty, zaadresowała i wrzuciła do skrzynki.
Dwa dni później otworzyła gazetę z mieszaniną strachu i nadziei. Jej
list opublikowano w całości. Teraz wydał się jej o wiele bardziej oskar-
życielski niż wtedy, kiedy go pisała i przestraszyła się. Co o tym pomy-
śli Matt?
Wkrótce miała się dowiedzieć.
Kiedy rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi, wiedziała, że to
on. Otworzyła i wydał jej się tak groźny, że nieświadomie cofnęła się
parę kroków.
Nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka i zatrzasnął za
sobą drzwi.
- Dlaczego? Dlaczego to zrobiłaś? - Machnął gazetą, którą trzymał
w ręce. - Przedstawiłaś nas jako żądnych krwi sadystów.
- Przykro mi, że widzisz to w ten spoób. Napisałam tylko, co się
R
S
83
dzieje. Jeśli tobie i twoim przyjaciołom to się nie podoba...
- Nie podoba? Każde towarzystwo opieki nad zwierzętami w tym
stanie natychmiast się do nas przyczepi.
- Przykro mi - powtórzyła. - Nie mogę przyglądać się bezczynnie,
jak ty i Sam Meacham organizujecie rzeź.
- Gdybyś tylko dała mi trochę czasu...
- Na co?
- Na znalezienie jakiegoś wyjścia. Teraz Sam i inni są tak rozwście-
czeni, że z pewnością się nie cofną.
- A dlaczego uważasz, że zrobiliby to w innym wypadku?
- Jest szansa. Była szansa - poprawił się. - Czy ty naprawdę my-
ślisz, że tego chciałem? Naprawdę?
Ujął ramiona dziewczyny i potrząsnął nią lekko.
- Nie wiem, Matt. - Popatrzyła mu prosto w oczy. - Kiedyś tak my-
ślałam. Teraz sama już nie wiem.
Reilly powoli opuścił ręce.
- Nie chciałem tego, i to nie tylko z twojego powodu. Nigdy nie po-
lowałem, nie pociągało mnie to. To... - Wzruszył z rezygnacją ramio-
nami. – Gdybyś tylko poczekała. Pracowałem nad czymś, co mogło
by... Jaki to ma teraz sens?
Spojrzenie Casey złagodniało.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi, że tak to odbierasz? - zapytała.
R
S
84
- Próbowałem, nie pamiętasz?
Pamiętała nie tylko to. Pamiętała jego pocałunki, namiętność, która
była pomiędzy nimi, nawet kiedy się kłócili. A najlepiej pamiętała, co
czuła, kiedy znajdowała się w jego ramionach.
Matt przyciągnął ją do siebie i pocałował. Jęknęła cicho z rozkoszy.
Teraz wszystko wydawało się takie proste. Jednak chwilę później męż-
czyzna cofnął się gwałtownie.
- Przykro mi - wyszeptała Casey. - Chciałabym, żeby mogło być
inaczej.
- Ja też, kochanie. - Matt ponownie mocno ją przytulił. - Ja też. Te-
raz muszę już iść. Być może, da się coś z tym wszystkim zrobić.
Odwrócił się i szybko wyszedł. Oszołomiona Casey chciała go za-
wołać, obiecać, że zrobi wszystko, jeśli tylko z nią zostanie.
Kiedy przyszedł list od miejscowej firmy prawniczej, nie była spe-
cjalnie zdziwiona. Sam Meacham żądał od niej odszkodowania w wy-
sokości stu tysięcy dolarów. Skąd miała wziąć tyle pieniędzy? Wciąż bo-
rykała się z trudnościami finansowymi.
Właśnie reperowała płot, gdy w pewnej chwili ujrzała, że Sam
zmierza w jej kierunku. Zignorowała pragnienie, żeby się ukryć i wyszła
mu naprzeciw.
Popatrzył na płot i wymamrotał coś o cholernej idiotce.
R
S
85
- Przyszedłem, żeby coś pani powiedzieć. - Wysiadł z wysłużone-
go samochodu.
- Jeżeli chodzi o pozew...
- Z Sheilah wszystko w porządku. Wysłałem pozew, bo się wku-
rzyłem. Matt wyjaśnił mi, że nie powinienem pani skarżyć. Ale i tak nie
dlatego tu jestem.
Casey poczuła ulgę i złość jednocześnie. Kiedy w końcu Matt
nauczy się, że ona sama potrafi radzić sobie z własnymi problemami?
- A więc dlaczego pan tu jest? - zapytała.
- Chodzi o polowanie na pieski preriowe. - Urwał i zaczął przestę-
pować z nogi na nogę. - Odwołaliśmy je.
Casey nie wierzyła własnym uszom.
- Odwołaliście je? - powtórzyła. - Dlaczego?
Sam przejechał ręką po zarośniętej szczęce.
- To było tak -ja i Matt gadaliśmy o tym. Powiedział, że ci wszyscy
z miasta zwalą się nam na głowę, jeśli to zrobimy. Nie potrzeba nam tu
jakichś obcych. A poza tym obiecał... - Przerwał nagle.
- Co?
- Nie pani sprawa. Matt powiedział, że zajmie się wszystkim, więc
się zajmie. Jedyne, co powinna pani wiedzieć to to, że nie będzie po-
lowania. - Popatrzył na nią ostro. - Ale to wcale nie znaczy, że podoba
mi się, jak te paskudztwa niszczą ziemię.
- Wiem, panie Meacham. Staram się naprawić płot. Po prostu
zajmuje mi to więcej czasu, niż się spodziewałam.
R
S
86
- No cóż, ja i chłopaki coś na to poradzimy. Pojutrze. I, proszę pa-
ni...
- Tak? - Wciąż nie mogła uwierzyć w to, co przed chwilą usłysza-
ła.
- Niech pani już nie bawi się z tym płotem. Ładna z pani dziewczy-
na, ale nie ma pani pojęcia o naprawianiu płotów, to fakt.
Kiedyś obraziłaby się za taką uwagę. Jednak miał rację. Nie miała
pojęcia o naprawianiu ogrodzeń.
- Dziękuję, panie Meacham - powiedziała. - Miły z pana czło-
wiek.
Mężczyzna zaczerwienił się gwałtownie i rozejrzał dookoła.
- Niech pani nie mówi takich rzeczy - mruknął. - Ktoś mógłby
usłyszeć.
- To będzie nasz sekret - szepnęła. Wyciągnęła rękę w jego stronę,
bezskutecznie próbując ukryć uśmiech.
Niechętnie uścisnął jej dłoń, po czym włożył kapelusz i ruszył w
kierunku samochodu.
- Panie Meacham?
- Tak? - Spojrzał na nią ze zniecierpliwieniem.
- Dlaczego Matt sam mi nie powiedział, że polowanie zostało od-
wołane?
Sam z zakłopotaniem podrapał się za uchem.
- Matt nie lubi dużo gadać. - Wsiadł do samochodu i po chwili od-
jechał.
Uśmiech na twarzy Casey powoli gasł. Reilly po raz kolejny roz-
R
S
87
wiązał jej problemy. Najpierw przekonał Sama, aby wycofał oskarże-
nie, potem zaś skłonił go do odwołania polowania. Dlaczego nie mógł
zrozumieć, że nie potrzebowała nikogo do opieki?
Po prostu potrzebowała jego.
Nie było oskarżenia, nie było polowania. Powinna czuć się szczę-
śliwa. Przekonywała samą siebie, że tak jest. Gdyby tylko Matt powie-
dział jej o tym osobiście. Gdyby zaufał jej i uwierzył, że potrafi się sa-
ma sobą zająć.
R
S
88
ROZDZIAŁ ÓSMY
Tydzień później Casey zobaczyła kopertę w skrzynce i wstrzyma-
ła oddech. Ujrzała na odwrocie adres wydawcy, któremu posłała próbki
i drżącymi palcami rozerwała kopertę. Przeczytała uważnie znajdujący
się w środku list.
- Przyjęli! - wrzasnęła, - Przyjęli moje rysunki!
Dziesięć minut później wpychała Robbie'ego do samochodu. Chciała
jak najszybciej powiedzieć o tym Mattowi.
- Ale dlaczego musimy jechać akurat teraz? -protestował malec. -
Chciałem...
- Dlatego - odrzekła krótko. Dlatego, że chcę powiedzieć Mattowi i
udowodnić mu, że nie potrzebuję opiekuna. Potrzebuję jego, pomy-
ślała.
- To znaczy dlaczego?
- Dlatego, że jestem szczęśliwa i chcę się tym podzielić z przyja-
ciółmi.
Stary samochód podskakiwał na wyboistej drodze w takim samym
rytmie, jak serce Casey.
- Jest u siebie - powiedziała gospodyni Reillych, kiedy dotarli na
R
S
89
miejsce. - Idź sama. Ja i Robbie zaczekamy w kuchni. Mam coś dla
niego.
Oczy chłopca rozszerzyły się. Casey zapukała do drzwi pokoju
Matta i nagle poczuła się bardzo niepewnie. Kiedy otworzył, uśmiech-
nęła się nerwowo.
- Matt, wydawca do mnie napisał. Podobało mu się to, co naryso-
wałam. Mówi o kontrakcie na inne książki. Może... - Przerwała, żeby
zaczerpnąć oddech.
- Mówiłem, że ci się uda. - Uśmiechnął się szeroko.
- Chce się ze mną spotkać. Osobiście. Czy możesz w to uwierzyć?
- A gdzie jest ten wydawca?
- W Nowym Jorku. Czy to nie wspaniale? Zawsze chciałam tam je-
chać, tam jest przecież najwięcej wydawnictw.
- Tak. Wspaniale. Kiedy wyjeżdżasz? - zapytał obojętnym tonem.
- Tak szybko, jak to tylko możliwe. - Nagle uścisnęła go mocno. -I
wszystko zawdzięczam tobie.
- Nie mam z tym nic wspólnego. - Delikatnie wyplątał się z jej ob-
jęć. - To ty masz talent.
- Ale ty mnie zachęciłeś, żebym spróbowała. Bez tego pewnie nig-
dy nie zebrałabym się na odwagę i nie wysłała swoich prac.
- To wszystko zawdzięczasz wyłącznie swojemu talentowi, Casey.
Nie staraj się go umniejszyć.
Popatrzyła na niego ze zdumieniem.
R
S
90
- Nie jesteś szczęśliwy, Matt?
- Oczywiście, że jestem. - Delikatnie pocałował ją w czoło. -
Mówiłaś Lisie?
- Jeszcze nie.
- Dlaczego nie powiesz jej teraz? Jest w stodole. Na pewno chcia-
łaby o tym wiedzieć.
- Dobrze. - Casey zawahała się. - Nie pójdziesz ze mną?
- Przyjdę za kilka minut. Muszę coś skończyć.
Mimo że jej entuzjazm gdzieś się ulotnił, Casey starała się zachować
pogodny wyraz twarzy.
- Jasne - powiedziała i zniknęła.
- Czy to nie wspaniałe, Matt? - wykrzyknęła Lisa, kiedy w końcu
przyszedł do stajni.
- Fantastyczne.
Casey zauważyła z niepokojem, że w jego oczach nie ma uśmie-
chu.
- Zaproponowałam, że zajmę się Robbie'em, kiedy Casey będzie w
Nowym Jorku - dodała Lisa. - Teraz musimy tylko wyposażyć ją w ja-
kieś wystrzałowe ciuchy i będzie gotowa.
Casey czekała, aż Matt coś powie.
- Wygląda na to, że już jesteś gotowa - rzekł po chwili.
Lisa popatrzyła na brata ze zdumieniem.
- Chyba już pójdę - powiedziała Casey. - Jest późno, muszę przy-
gotować kolację.
R
S
91
- Zostańcie u nas na kolacji - zaproponowała Lisa. - Musimy to
jakoś uczcić.
- Dziękuję, ale lepiej nie. Robbie musi się wcześnie położyć, ja
zresztą też. Dzięki za wysłuchanie moich rewelacji.
Kiedy odjeżdżali, Casey stłumiła impuls, aby podejść do Matta i
zapytać go, o co chodzi. W drodze do domu nie czuła już radości. Słu-
chała, jak Robbie z przejęciem opowiadał, co też będzie robił u Lisy,
i co jakiś czas rzucała tylko zdawkowe „uhm".
Wieczorem zastanawiała się nad zachowaniem Matta. Przysięgła-
by, że na początku był zachwycony, ale jego nastrój popsuł się wyraź-
nie, kiedy obwieściła, że jedzie do Nowego Jorku na spotkanie z wy-
dawcą. Jeszcze tydzień temu całował ją tak, że do dziś nie mogła o tym
zapomnieć, a teraz... teraz traktował ją jak kogoś obcego.
Być może tylko tak się jej wydawało. Potrząsnęła gwałtownie gło-
wą. Nie, Matt naprawdę nie był zachwycony. Do tej chwili nie zdawała
sobie sprawy, jak bardzo zależało jej na aprobacie mężczyzny. Jego
obojętność bardzo ją bolała.
Następnego dnia, kiedy Robbie wyszedł do szkoły, pojechała prosto
do Mata. Był w stajni, czyścił właśnie Jowisza.
- Co słychać? - uśmiechnął się do niej półgębkiem.
Zawahała się.
R
S
92
- Chciałam ci podziękować za to, że skłoniłeś Sama Meachama do
wycofania oskarżenia i rezygnacji z polowania.
- Nie dziękuj mi, to był pomysł Sama. Po prostu uświadomiłem
mu parę spraw.
- Wolałabym, żebyś pozwolił mi samej się tym zająć, ale rozu-
miem, dlaczego to zrobiłeś. I jestem ci wdzięczna.
- Naprawdę? Wątpię. - Z powrotem zajął się Jowiszem.
Chciała, żeby na nią spojrzał, ale wydawał się być bardzo pochło-
nięty pracą.
- Co do wczoraj... zastanawiałam się, czy cię nie uraziłam albo... -
urwała i popatrzyła na niego niepewnie.
- Dlaczego tak uważasz? - zapytał.
- Pewnie bez powodu. Tylko że wydawałeś mi się taki odległy. -
Teraz wszystko zależało od niego.
- Odległy? Pokiwała głową.
- Ostatnio mam mnóstwo spraw na głowie.
- A więc cieszysz się z tego, że jadę do Nowego Jorku? Nie masz
nic przeciwko temu?
- Jasne, że się cieszę. Dlaczego nie miałbym się cieszyć?
Czy miał zamiar odpowiadać pytaniem na każde jej pytanie?
- Tylko się zastanawiałam.
R
S
93
- Jesteś szczęśliwa, prawda? - Popatrzył na nią. - Będziesz ilu-
strowała książki dla dzieci. Twoje marzenie się spełniło.
- Tak, ale może nie powinnam jechać. W każdym razie jeszcze nie
teraz. Mam wyjechać za pięć dni, ale Robbie zdążył już przyzwyczaić
się do tego miejsca i...
- Nie jechać? I zrezygnować z takiej szansy? -Podszedł do Casey i
ujął jej twarz w dłonie. - Jasne, że powinnaś jechać. Będę trzymał za
ciebie kciuki. Wszyscy będziemy.
- Dziękuję. - Jej usta zadrżały, ale zdołała się uśmiechnąć.
- Lepiej już idź. - Opuścił ręce. - Na pewno masz mnóstwo pracy.
Ja też mam sporo roboty.
Casey pobladła, słysząc szorstką nutę w jego głosie.
- Zobaczymy się jutro?- zapytała.
- Raczej nie. Muszę wyjechać, nie będzie mnie przez parę dni.
- Ale chyba zobaczę cię, zanim pojadę, prawda?
Matt pochylił się i potrząsnął przecząco głową.
- Będę bardzo zajęty - powiedział. - Szerokiej drogi.
- Dzięki. - Powoli wychodziła ze stajni. Liczyła na to, że Matt
jeszcze coś powie. Cokolwiek.
Udało się jej jakoś dotrzeć do domu, chociaż czuła się fatalnie.
Przysięgła sobie w duchu, że nie uroni ani jednej łzy z powodu tego
człowieka.
R
S
94
Ta jedna jedyna łza spływająca po jej policzku nie liczyła się.
Obiecała Lisie, że spotkają się w mieście na zakupach. W każdych
innych okolicznościach byłaby zachwycona perspektywą kupowania
nowych ubrań. Teraz stać ją było jedynie na przymierzanie sukienek,
które wybierała dla niej przyjaciółka.
Wyczuwała zdumienie Lisy, ale nie próbowała usprawiedliwiać
swojego braku entuzjazmu. Jak miałaby wytłumaczyć to, czego sama
nie rozumiała?
Próbując wykrzesać z siebie chociaż odrobinę radości z powodu
wyjazdu do Nowego Jorku, Casey spędziła resztę popołudnia na prze-
glądaniu świeżo zakupionych ubrań. Przejechała palcem po morelowej
sukience. Czy podobałaby się Mattowi?
Ze złością wrzuciła sukienkę do szafy. Skoro jego nic to nie obcho-
dzi, to nie. Miała przed sobą wyjątkową szansę, nie mogła jej zaprzepa-
ścić. Tylko dlaczego wciąż zbierało się jej na płacz? Nie musiała długo
zastanawiać się nad odpowiedzią.
Reilly jasno dał jej do zrozumienia, że nie jest nią zainteresowany.
Podsunęła mu tyle możliwości, gdyby chciał, wykorzystałby którąś.
Jęknęła z bólem, kiedy przypomniała sobie jego poranną obojętność.
Nagle postanowiła, że zabierze Robbie'ego do Nowego Jorku.
Nigdy już tu nie wrócą. Nawet myśl o tym, że znów będą musieli
zaczynać wszystko od początku, nie wpłynęła na zmianę jej decyzji.
R
S
95
Nie mogła żyć tak blisko Matta ze świadomością, że on nie odwzajem-
nia jej... miłości.
Następnego dnia powiedziała Lisie o swoich planach.
- Wcale nie chciałam, żeby tak się stało - próbowała wyjaśnić swo-
je uczucia. - Kiedy się zorientowałam, próbowałam go znienawidzić.
Nie wyszło.
- Miłości nie można mieć na zamówienie. - Lisa patrzyła na nią ze
współczuciem. - Jesteś pewna co do Matta? To znaczy co do jego
uczuć?
- Dał mi to jasno do zrozumienia. Lisa zaklęła pod nosem.
- Mój braciszek zasługuje na kopniaka - mruknęła.
- Pomożesz mi załatwić kilka spraw?
- Zdaj się na mnie. Na pewno chcesz sprzedać dom?
Casey pokiwała głową.
- Dobra - powiedziała dziewczyna. - Matt będzie zadwolony. Od
dawna chciał tej ziemi.
- Liso, nie chcę, żeby on o tym wiedział. Przynajmniej do momen-
tu, póki ja i Robbie nie wyjedziemy. Dobrze?
- Dobrze, ale...
- Żadnych „ale", tak będzie lepiej. - Casey urwała nagle. - Pieski
preriowe...
- Sam Meacham zrezygnował z oskarżenia, prawda? - zapytała
przyjaciółka.
R
S
96
- Tak. Sheilah wyzdrowiała. Powiedział też, że odwołał polowanie
i pomoże mi naprawić płoty.
- Więc w czym problem?
- Wciąż czuję się odpowiedzialna za te zwierzęta na ziemi Zacha.
- Nie pozwolę, żeby ktoś zrobił im krzywdę - obiecała Lisa. - Jeszcze
nie wiem jak, ale coś wymyślę.
- Jesteś moją najlepszą przyjaciółką. - Casey uściskała ją mocno. -
Wybacz, że cię proszę, abyś oszukiwała Matta, ale to nie potrwa długo.
W rezultacie przecież wszystko się dobrze skończy - dostanie tę ziemię.
- Tak, pewnie tak. - Lisa nie wydawała się przekonana. - Masz
szczęście, nie będzie go w czasie tego weekendu. Czy ty i Robbie zdą-
życie przygotować się do wyjazdu w ciągu dwóch dni?
- Będziemy gotowi - obiecała Casey. - Liso, ja tak bardzo nie
chcę jechać!
- A więc zostań. Może z czasem wszystko się ułoży między tobą a
Mattem.
- Nie, nie chcę się oszukiwać. - Casey potrząsnęła głową. - Byłaś
wspaniałą przyjaciółką, nigdy cię nie zapomnę. Jakoś ci się odwdzię-
czę.
Lisa pociągnęła nosem i przejechała ręką po oczach.
- Jeśli nie przestaniesz, za chwilę będę płakała jak dziecko - po-
wiedziała.
R
S
97
- Mamo, czy możemy pożegnać się z Ralphem? - spytał Robbie w
sobotę rano, kiedy Casey i Lisa załadowały walizki do samochodu.
Casey popatrzyła na zegarek. Bardzo chciała już jechać. Jedno
spojrzenie na syna przekonało ją, że tych kilka minut nie będzie zbyt
wielką stratą.
- Oczywiście, że możemy - powiedziała.
Kiedy Robbie odbiegł, żeby znaleźć Ralpha, Casey rozejrzała się do-
okoła. Brązowa ziemia lśniła w porannym słońcu. Mimo że wielu lu-
dziom nie podobałby się ten krajobraz, ona uważała, że jest piękny.
Czy uda się im jeszcze znaleźć jakieś miejsce, które będą mogli
nazwać domem?
R
S
98
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Casey zauważyła, że jedzie za nią wóz policyjny. Jego kierowca
machał do niej, żeby zjechała na pobocze. Zdumiona, natychmiast za-
stosowała się do polecenia.
- Proszę pani, mam rozkaz, żeby panią zatrzymać - powiedział
dziecinnie wyglądający policjant.
Kiedy wyciągnęła rękę po dowód rejestracyjny i prawo jazdy nie
zauważyła, że policjant lekko się uśmiecha.
- Nie rozumiem - pokręciła głową. - Czy zrobiłam coś nie tak?
- Proszę iść za mną - odrzekł spokojnie.
Casey skinęła głową, nie miała wyboru. Robbie, który od jakiegoś
czasu drzemał, popatrzył na nią i przetarł zaspane oczy.
- Mamo, dlaczego się zatrzymaliśmy? - zapytał.
- Musimy iść z panem policjantem - odpowiedziała.
Podniecony perspektywą konfrontacji z prawdziwym policjan-
R
S
99
tem, Robbie natychmiast zapomniał o smutku z powodu wyjazdu.
- Będziemy aresztowani? Przekroczyłaś szybkość? Pójdziemy do
więzienia? Wezmą nasze odciski palców? - dopytywał się gorączko-
wo.
- Nie wiem! - wrzasnęła, przygnębiona opóźnieniem i ewentual-
nymi następstwami zatrzymania.
Chłopczyk natychmiast umilkł. Popatrzył na dół, na swoje ręce.
- Przepraszam - szepnął drżącym głosem.
- Nie, Robbie, to ja przepraszam. - Pogłaskała go po głowie. - Nie
powinnam na ciebie krzyczeć. Po prostu jestem trochę zdenerwowa-
na.
- Nie ma sprawy, mamo. Zajmę się tobą.
- Wiem, że tak, kochanie. - Uśmiechnęła się czule do syna.
Policjant o chłopięcym wyglądzie otworzył drzwi samochodu, ge-
stem wskazując jej i dziecku, aby wsiedli. Robbie kurczowo trzymał ją
za rękę. Następnie samochód ruszył, a obaj policjanci zaczęli ze sobą
rozmawiać, co jakiś czas zerkając w jej kierunku.
Niepokój Casey wzrastał. Zacisnęła mocniej rękę na dłoni syna.
- Mamo, to boli! - krzyknął Robbie.
- Przepraszam - powiedziała szeptem. - Nie wiem, czego oni od
nas chcą.
Kiedy się zatrzymali, sierżant odwrócił się w jej kierunku z szero-
kim uśmiechem na twarzy.
R
S
100
- Pani Allen, proszę ze mną.
W odpowiedzi Casey popatrzyła na Robbie'ego. Sierżant zauważył
jej pełne niepokoju spojrzenie.
- Proszę się nie denerwować - powiedział. - Młody człowiek może
tu zostać z oficerem McBride.
Następnie sierżant zaprowadził ją do pomieszczenia, na którym by-
ło napisane „Tylko dla personelu". Ku zdumieniu Casey zostawił ją
tam i zamknął za sobą drzwi.
Z początku myślała, że jest zupełnie sama, dopiero jakiś ruch w od-
ległym kącie pokoju przyciągnął jej uwagę.
- O, nie - wyszeptała.
Matt podszedł do niej powoli. Wyglądał niesłychanie ponuro. Nie
miała dokąd uciec, więc nawet nie ruszyła się z miejsca.
Mężczyzna zatrzymał się o jakiś metr od niej. Miał przekrwione
oczy, a jego ubranie wyglądało tak, jak gdyby w nim spał. A Casey
pragnęła w tej chwili tylko tego, żeby wziął ją w ramiona i mocno poca-
łował. Zamiast mu to jednak zaproponować, zapytała spokojnym, jak
sądziła, głosem:
- To ty kazałeś mnie ta przywieźć? - Nie czekając na odpowiedź, do-
dała: - Dlaczego? I jak ci się to udało?
- Sierżant jest moim przyjacielem - wyjaśnił Matt. - W promie-
niu stu pięćdziesięciu kilometrów wszyscy policjanci znali twój rysopis
i numer prawa jazdy.
R
S
101
- To niezgodne z prawem.
- Troszeczkę - przyznał.
- Nie powinno cię tu być - powiedziała. - Miałeś gdzieś wyjechać.
- Jak widzisz, nie wyjechałem. Dotarłem do lotniska i zdałem sobie
sprawę, że nigdzie nie pojadę. Wróciłem, żeby spróbować... - Nagle
podszedł do niej i przytulił ją z całych sił.
- A dokąd jechałeś? - zapytała go po chwili.
- Do Salt Lake City.
- Nie wiedziałam, że prowadzisz tam jakieś interesy.
- Nie prowadzę. To w Provo.
- Provo?
- Korespondowałem z doktorem Jeffersem z Brigham Young
University. To specjalista od przesiedlania dzikich zwierząt.
Kiedy zrozumiała, uśmiechnęła się szeroko.
- Pieski preriowe - szepnęła. - Możemy je przesiedlić.
- Właśnie. - Pokiwał powoli głową. - Chciałem oszczędzić zarówno
je, jak i ziemię. Jeden profesor na tym uniwersytecie napisał pracę dok-
torską o przesiedleniu kolonii piesków preriowych. Można tak zrobić.
Pochłania to mnóstwo czasu i pieniędzy, ale jest możliwe.
- A więc tam pojechałeś dwa tygodnie temu? -domyśliła się. - Dla-
czego mi nie powiedziałeś?
R
S
102
- Chciałem.
- Więc dlaczego?
- Z dwóch powodów. Po pierwsze, nie byłem pewien, czy ci się to
spodoba.
- A dlaczego miałoby mi się nie podobać? -Uniosła w górę
brew.
- Zdaje się, że słyszałaś coś o równowadze w naturze?
- Masz na myśli to, że populacja zwierząt sama dba o siebie?
Pokiwał głową, obserwując ją uważnie.
- Pieski preriowe staną się częścią tej równowagi, razem z innymi
dzikimi zwierzętami.
Przełknęła ślinę. Teraz pieski będą doskonałym łupem jastrzębi,
kojotów i węży.
- To chyba dobry pomysł - powiedziała.
- Nawet jeśli miałoby to znaczyć, że pieski preriowe nie przeżyją?
Pokiwała z wahaniem głową.
- Jaki jest ten drugi powód, dla którego nie chciałeś mi powie-
dzieć? - zapytała.
- Jeśli sobie przypominasz, zazwyczaj nie bardzo chciałaś mnie
słuchać. - Uśmiechnął się nieznacznie. - Musiałem być pewien przed
rozmową z tobą. A poza tym, nie chciałem twojej wdzięczności.
- Dlaczego?
- Dlatego że pragnąłem czegoś o wiele ważniejszego.
R
S
103
- Czego? - ośmieliła się zapytać.
- Twojej... miłości.
- Przecież ją masz. Zawsze ją miałeś.
- Jak mogłem być pewien? - Pogłaskał ją delikatnie po szyi. - Dla-
czego wyjechałaś, Casey?
Próbowała oderwać się od niego, ale zacieśnił uścisk.
- Jadę do Nowego Jorku, zapomniałeś?
- Zabrałaś ze sobą wszystko, nawet Robbie'ego. To mi nie wyglą-
da na krótką wycieczkę. Chcę znać prawdę.
- Zamierzałam wyjechać - przyznała.
- Na zawsze? Pokiwała głową.
- Dlaczego?
Casey wbiła wzrok w wiszący na ścianie kalendarz.
- Uznałam, że to zbyt dobra okazja, żeby ją przepuścić. Robbie zo-
baczy Nowy Jork, ja będę miała czas, aby spotkać się z innymi wy-
dawcami, trochę pozwiedzamy. Jeśli wszystko dobrze się ułoży, być
może zostaniemy tam na stałe.
- A co z nami? - zapytał i ujął ją pod brodę.
- Co z nami? - powtórzyła.
- Odjechałaś bez pożegnania.
- Pożegnaliśmy się, czyżbyś zapomniał?
- Pamiętam tylko, że zachowywałem się jak głupiec. Pamiętam też,
że chciałem to zrobić. - Pocałował ją nagle. -I to. - Tym razem pocało-
R
S
104
wał ją w szyje.
- Myślałam, że nic cię nie obchodzę. - Powiedziała, gdy tylko odzy-
skała głos. - Nie mogłabym być tak blisko ciebie i wiedzieć, że ty mnie
nie...
- Nie co?
- Nie kochasz - wydusiła z siebie. Nawet w tej chwili wciąż ją to
bolało.
- I to ma dla ciebie znaczenie?
Powoli pokiwała głową.
- Popatrz na mnie - zażądał. - Kocham cię. Kocham cię tak bardzo,
że mnie to przeraża. Chciałem pozwolić ci odejść, lecz nagle zdałem
sobie sprawę, że nie potrafię.
- Dlaczego? Dlaczego chciałeś, żebym odeszła?
- Chciałem, żebyś mogła pojechać do Nowego Jorku i zrobić ka-
rierę, której tak pragnęłaś. Zasługujesz na to, żeby twoje marzenia się
ziściły.
- Wszystko, czego pragnę, jest tutaj. Ty. Robbie. Nic innego nie
ma znaczenia.
- A co z twoją pracą?
Ujrzała zwątpienie w jego oczach i natychmiast zrobiło jej się żal
nastolatka, który nigdy nie pogodził się z odejściem matki.
- Matka zawsze oskarżała mojego ojca o to, że ją tłamsi. - Matt po-
patrzył w bok. - Twierdziła, że nie zrobiła kariery z powodu rodziny.
Pragnęła uznania, sławy w świecie sztuki.
R
S
105
- I nie otrzymała tego?
- Można tak powiedzieć. Po pierwszym sukcesie zignorowano ją.
Oskarżała wszystkich i wszystko, nie dopuszczała do siebie możliwo-
ści, że po prostu nie miała talentu. W końcu opuściła nas.
- I boisz się, że ze mną będzie tak samo?
- Nie. Wiem, że jesteś dobra. Na tyle dobra, że ci się uda. Nie
chciałem stać na twojej drodze. Dla ciebie - dla nas. Za bardzo cię ko-
cham.
- Ja też cię kocham. - To wyznanie wzruszyło ją.
- Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, że jesteś ważniejszy, niż ja-
kakolwiek praca? Wydawca chce, żebym zilustrowała książkę dla dzie-
ci. Może nawet całą serię książek, ale żadna z nich się nie liczy, jeżeli
miałabym ciebie stracić.
- Nie stracisz mnie, ale zdaję sobie sprawę z tego, że praca jest dla
ciebie bardzo ważna. Czy tutaj mogłabyś być szczęśliwa? Nowy Jork
może zaoferować ci o wiele więcej. My nie możemy się z tym równać.
- Chcę mieć prawdziwy dom, a to może dać mi tylko człowiek, nie
miasto.... - Zawahała się na moment. - Mimo wszystko muszę jechać
do Nowego Jorku i ustalić pewne rzeczy.
- Ale nie beze mnie.
Miałam nadzieję, że to powiesz. - Uśmiechnęła się, ale uśmiech
szybko zniknął z jej ust, kiedy uświadomiła sobie, że mogła go stracić.
- Książki mogę ilustrować wszędzie, ale bez ciebie nawet i to straci
R
S
106
urok.
- Wiem. Ja czuję to samo. - Pocałował ją, na początku delikatnie,
potem coraz bardziej namiętnie.
- Dlaczego mnie ścigałeś? - zapytała.
Skrzywił się i potarł ręką zarośniętą szczękę.
- Lisa porozmawiała ze mną. Sam powinienem był się wszystkie-
go domyślić, ale zachowywałem się jak kretyn. Chcę wspólnych dni z
tobą, Casey, całego mnóstwa takich dni. Zastanawiałem się, czy nie
przerobić jednego z pokoi na studio. Tam jest mnóstwo światła i...
- Kocham cię. - Pocałowała go nagle. - Nawet gdybyśmy mieli
żyć w namiocie, byłabym szczęśliwa. Z tobą...
- Czyżbyś prosiła mnie o rękę? - zapytał.
- Może...
- Ty mała czarownico. - Uścisnął ją mocno. - Narażasz mnie na
męki.
- A co ze mną? Czasami mam wrażenie, że mnie nawet nie lubisz.
- „Lubisz" to mało powiedziane.
Objęła ramionami jego szyję.
- Teraz już wszystko jest w porządku - wyszeptała. - Nareszcie je-
steśmy razem.
Pocałował ją delikatnie. Ten pocałunek był obietnicą tego, co czeka-
ło ich przez resztę życia.
R
S
107
Nagle Casey cofnęła się i popatrzyła na niego z powagą.
- Co do Robbie'ego... - zaczęła.
- Już się dowiedziałem, co należy robić w kwestii adopcji. Mam
nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu - uśmiechnął się Matt. - On
zapoczątkuje naszą rodzinę. Będzie świetnym starszym bratem dla resz-
ty naszych dzieci.
- Naszych dzieci?
- Przynajmniej dwoje. O rudych lokach i brązowych oczach, jak
ich matka.
- Nie - sprzeciwiła się. - Będą miały kasztanowe włosy i niebie-
skie oczy, jak ich ojcic.
- Już teraz zaczynasz się ze mną kłócić?
- Zaczekam z tym, aż będziemy małżeństwem. -Głos uwiązł jej w
gardle. - Kocham cię tak bardzo, że to aż boli.
- Na pewno nie tak bardzo, jak ja ciebie.
Gwałtowne pukanie do drzwi przerwało ich rozmowę. McBride spoj-
rzał na nich przepraszająco.
- Przepraszam, że państwu przeszkadzam, ale ten młody człowiek
czuje się trochę samotny - powiedział.
Robbie wpadł do pokoju i uśmiechnął się szeroko na ich widok.
- Cześć, mamo, cześć, Matt, chcę do domu! - wykrzyknął.
Casey i Matt uśmiechnęli się i oderwali od siebie.
R
S
108
- Musimy się chyba do tego przyzwyczaić. - Matt ujął rękę chłop-
ca.
Casey patrzyła na nich z rozczuleniem. Miłość przyszła nagle, nie-
spodziewanie, we właściwym czasie.
R
S