Centkiewiczowie Alina i Czesław Na białym szlaku

background image

ALINA i CZESŁAW

CENTKIEWICZOWIE

NA BIAŁYM

SZLAKU

background image
background image

NA BIAŁYM SZLAKU
Nagły poryw szarpnął mocniej sunącym wolno nad kotliną wagonikiem. Pędzone wiatrem kłęby śniegu
zasłoniły wszystko dokoła. Zwisające nad naszymi głowami grube, stalowe liny tonęły w białej kurzawie.

W kabinie raz po raz terkotał telefon. To z Myślenickich Turni uprzedzano nas o zbliżaniu się do każdej

podpory. Mijaliśmy właśnie piątą.

Odrzucony od szyby nagłym podmuchem, schwyciłem oburącz słupek pośrodku kabiny. Stojący obok mnie

mechanik z obsługi kolejki linowej zatoczył się jak pijany. Przez chwilę wyczekiwaliśmy nowego uderzenia
wiatru. Nie nadeszło. Huśtaliśmy się w powietrzu tam i z powrotem. Raptem jednostajny turkot rolek
przesuwających się po linie zamilkł. Słychać było teraz tylko suchy skrzyp. Wisieliśmy w miejscu, unie-
ruchomieni, zagubieni w białej zadymce.

Ostry dzwonek telefonu zabrzęczał mi tuż nad uchem. Mechanik schwycił słuchawkę.
— Tak. Jest nas dwu. Na szczęście tylko dwu. Mufa nawaliła, mówicie? Niedobrze. To znaczy, że dłużej

nas tu potrzymacie. Pospieszcie się. Sami rozumiecie. Cholerne zimno na górze. Zamarznąć nie zamarzniemy
chyba, ale... halo! Nie słyszę... Halo! Halo! Nic nie pomogło szarpanie za widełki, naciskanie guzika,
pokrzykiwanie. Mój towarzysz zrezygnowany powiesił słuchawkę.

— Mufa nawaliła, telefon nawalił — powiedział machając ręką. W głosie jego nie było niepokoju czy na-

wet złości.

— Będziemy tu wisieć tak z parę godzin. Póki chłopcy z Zakopanego nie usuną uszkodzeń — dorzucił w

formie wyjaśnienia, nie patrząc nawet na mnie.

— To fatalne — odpowiedziałem. — Zależało mi bardzo na tym, by dziś dostać się na Kasprowy. Po-

trzebują mnie tam w Obserwatorium. Tak się spieszyłem na tę ostatnią kolejkę!

Wzruszenie ramion było jedyną odpowiedzią na moje utyskiwanie. Wyrażało z jednej strony całkowitą

bezradność, a z drugiej świadczyło, że zawieszony ze mną w powietrzu człowiek jest raczej nieskory do
rozmów.

Zresztą i sytuacja nie nastrajała do beztroskiej gawędy. Wiatr szarpał wagonikiem, jakby usiłował go znieść

lub rzucić w przepaść, bił w szyby kłębami śniegu. Poprzez cienkie ściany rozbujanej kabiny coraz silniej
przenikał mróz.

— Zupełnie jak w Arktyce... — mruknąłem sam do siebie sięgając machinalnie po fajkę.
Mechanik obrócił się gwałtownie.
— Co pan powiedział, skąd pan... — zaczął przyglądając mi się bacznie, jakby dopiero teraz mnie dojrzał.
Uśmiechnąłem się mimo woli.

Zawieszony nad zawaloną śniegiem przepaścią, odcięty od świata, huczący niby dzwon pod uderzeniami
śnieżycy wagonik, jękliwy poświst wiatru, mróz... ileż mi nasuwały wspomnień. Sam nie wiem, kiedy zacząłem
mówić.

Towarzysz mój słuchał w milczeniu, pykając z krót

kiej fajeczki. O nic nie pytał. Parę razy otwierał usta, jakby chciał coś dorzucić, ale się powstrzymał. Chwilami
przytakiwał mi, chwilami jakby zaprzeczał. Raz po raz zaciągał się mocnym dymem.

Wokół nas szybko zapadał mrok krótkiego, zimowego dnia. Suchy skrzyp nad naszymi głowami nabierał

jękliwych tonów, przypominających do złudzenia zgrzyt płóz trących o lód.

— Zdziwiłem się, że pan zna Arktykę, bo i mnie ona nieobca. Szmat czasu tam się przeżyło... — po-

wiedział wreszcie, gdy umilkłem.

Teraz ja spojrzałem na niego ciekawie. Szerokie bary wsparte o słupek wzbudzały zaufanie. Spod nar-

ciarskiej czapki ciemne, głęboko osadzone oczy patrzyły w zapadający zewnątrz mrok, jakby dostrzegały tam
jeszcze lodowe pustkowie. Takie dziwne, niewi- dzące oczy miewają często radiotelegrafiści stacji polarnych,
którzy wiele lat spędzili w Arktyce.

— Gdzie pan był, w jakich stronach, kiedy?
Nie odpowiadał na moje pytania.
— Jak ten wiatr wyje... — rzekł wreszcie jakby z przymusem.
W kabinie zapadła cisza.
i— Nie chciałbym tu być sam jeden. Zawsze we dwóch weselej jakoś, raźniej. Tak samo jak w Arktyce —

rzuciłem od niechcenia.

— Zawsze we dwóch weselej jakoś, raźniej — powtórzył jak echo. — Nie, panie! To nieprawda. Lepiej

być nieraz samotnym, choćby to nie wiem ile miało kosztować. We dwóch czasem diabelnie trudno wytrzymać.
Diabelnie trudno! — powtórzył z pasją. — Mamy czas, opowiem coś panu. Sam pan przyzna. Prawdziwą
historię, z życia, nie taką, o jakich się czyta.

— Coś z własnych przeżyć?... — zacząłem, ale prze

background image

rwał mi szybko, nie chcąc widać dopuścić do dalszych pytań.

— W Arktyce spędziłem dobre kilka lat. — I znów zamilkł, jakby namyślając się, od czego zacząć.
— Miałem tam wielu przyjaciół różnych narodowości — ciągnął po chwili. — Jeden z nich, Sikorski,

zwany przez duńskich traperów po prostu Sikorą, znał dobrze Daleką Północ. Nie darmo spędził tam osiem lat.
To szmat czasu. Znęcony nadzieją łatwego zarobku wśród łowców fok, o których tak wiele opowiadali między
sobą nasi marynarze, zaciągnął się w Norwegii na myśliwski statek. Bez żalu opuścił kuter rybacki, na którym
on i jego kolega z trudem wiązali w kraju koniec z końcem. Prześladował ich pech. Na jednych rejsach mało
łowili, a gdy innym razem powracali do Gdyni z pełnym ładunkiem, dowiadywali się, że ceny na ryby tak
spadły, iż z trudem pokrywali własne koszty. Czasem to nawet dokładali, a nie było z czego. Sikora dość miał
takiego życia. Postanowił gdzie indziej próbować szczęścia.

Ale i na norweskich statkach myśliwskich także nie dorobił się majątku. Pan sam wie, jak to jest. Nielek- ko

żyć. Wypadnie zły sezon, to nie tylko, że nic się nie zarobi, ale się jeszcze zostaje dłużnym armatorowi statku.

Przytaknąłem ze zrozumieniem. Tak, znałem dobrze z opowiadań moich norweskich przyjaciół tę niewolę,

w jaką popada rybak pracujący sezonowo na obcym kutrze, te długi, jakie zaciąga wobec swego chlebodawcy
nic nie przywożąc z połowu. A morza północne są kapryśne...

— ...Z czasem Sikora przerzucił się na traperstwo — mówił dalej mechanik, podciągając kolana pod brodę.
Siedzieliśmy teraz obaj na ławie, dotykając się ramionami. Cieplej tak było i jakoś przytulniej.
— ...Ciężka to i trudna praca, ale na brak rozmaitości nie można narzekać. Pełne przygód i niebez-

pieczeństw życie weszło jakoś Sikorze w krew. Zaprzyjaźnił się z wieloma ludźmi. Gdzież lepiej poznaje się
człowieka niż na szlaku? Dzielni, odważni, koleżeńscy traperzy stali mu się jakby wielką rodziną, a pustkowia
Alaski, Spitsbergenu czy Grenlandii domem. Bo też gdzie on się nie włóczył! Znał pan zapewne takich ludzi?
Prawda?

...Czy dużo sensu miało na stałe takie życie, taka włóczęga — nad tym się Sikora nie zastanawiał. Jedno

tylko wiedział — że już nie umie się temu oprzeć... Nosiło go z miejsca na miejsce. Nigdzie dłużej nie został.
Niby to narzekał, niby to chciał coś odmienić w swym życiu, ale nie tak łatwo wyrzec się włóczęgi, gdy ktoś w
niej raz zasmakował.

Czasem odzywała się w nim tęsknota za krajem, za dźwiękiem polskiej mowy, za osiedleniem się gdzieś na

stałe. Najgorzej mu to doskwierało — wie pan kiedy? — gdy w powietrzu zapachniało wiosną. Taką naszą,
zwykłą wiosną. Odtajałe po mrozie pola, sznury ptactwa powracającego do gniazd, a przede wszystkim zapach
ziemi, tej ziemi, która wkrótce miała pokryć się świeżą zielenią.
• Zapach rozgrzanych słońcem pól nie dawał mu spokoju. Snuł wtedy najrozmaitsze projekty, żegnał się z

przyjaciółmi, zbierał do powrotu — a potem znów wyjazd odkładał. I tak mijały lata...
Zapadła cisza. Mróz powoli malował na szybach zasnutej dymem kabiny jakieś dziwaczne wzory. Chłód

przenikał grube ubrania. Ręce i nogi grabiały z zimna. Nie śmiałem się poruszyć, by nie spłoszyć tego dziwnego
nastroju, by nie przerwać toku niespodziewanego opowiadania.

background image

— Ja niezbyt chętnie mówię — zauważył odgadując moje myśli mechanik. — Koledzy, rodzina nazywają

mnie mrukiem. Kobieta moja także często się skarży. „Już jak ty oczy wlepisz w jeden punkt i słowa z ciebie nie
można wyciągnąć, to wiadomo, że wspominasz te przeklęte lody" — mówi i pochlipuje.

No cóż, w Arktyce rzeczywiście nauczyłem się milczeć. Milczało się z konieczności, gdy człowiek sam

wędrował setki kilometrów za zwierzyną, milczało się nawet, gdy zbieraliśmy się w kilku. Opowiedziało się,
bywa, wszystkie nowiny, wypaliło się fajki, dobrze było i pomilczeć w swoim gronie. Zna pan to także, prawda?
— pyknął parę razy z fajeczki. — Ale za to jak zacznę mówić, nie mogę się zatrzymać — dodał, jakby na swe
usprawiedliwienie. — Na czym to skończyłem?...

— I tak mijały lata... — powtórzyłem bezwiednie jego słowa.
— ...Tak. Wreszcie przyszła wojna. W pierwszej chwili Sikora chciał za wszelką cenę wrócić do kraju. Już

teraz się nie namyślał. Ale wypadki potoczyły się szybko. O powrocie nie było mowy. Pozostał więc na
Grenlandii, tam gdzie zastał go wybuch wojny.

Gdy na wyspę dochodziły z rzadka wiadomości* o zbrodniach popełnianych przez hitlerowców w Polsce, o

potwornościach faszystowskiej okupacji, Sikora z początku nie dawał im wiary. Nie mógł po prostu. Podczas
swej włóczęgi na Dalekiej Północy spotykał wielu traperów Niemców, miał nawet wśród nich przyjaciół. Nie
mógł pojąć, żeby ci ludzie mogli stać się tak bezwzględni, tak okrutni.

Po ataku faszystów na Danię i Norwegię zgłosił się do wojska. Rwał się do walki, ale znów nic z tego nie

wyszło. Polecono mu zostać na Grenlandii. „Będziecie
10
pilnować wschodnich wybrzeży przed nieprzyjacielem. Znacie dobrze teren, tu jesteście potrzebni".

Może pan nie wie nawet, że podczas ostatniej wojny Amerykanie pobudowali na Grenlandii lotniska. Za-

miast przewozić samoloty na statkach — hitlerowcy storpedowaliby je od razu — maszyny przesyłano drogą
powietrzną. Czy pan uwierzy, że w ostatnich miesiącach wojny sto dwadzieścia do stu pięćdziesięciu samolotów
dziennie przewijało się nad wyspą? Tak, tak!... — dorzucił nie bez cienia przechwałki.

— Lotniska wznoszono na zachodnim wybrzeżu. Wschodnie, pustynne, trudno dostępne, ciche było i

spokojne. Żaden z traperów przydzielonych do pilnowania tego wybrzeża nie mógł zrozumieć, czego
nieprzyjaciel mógłby szukać na tym pustkowiu. Ale rozkaz był rozkazem.

Wraz z Duńczykiem, zwanym Wielkim Olafem, i poganiaczem Eskimosem Karim, Sikora został wyznaczo-

ny do patrolowania trudnego odcinka ciągnącego się od Kraju Lamberta do Fiordu Franciszka Józefa. Nawet
tubylcy rzadko tam zaglądali. Kiedyś dotarła podobno do tych stron jakaś wyprawa naukowa, ale jej uczestnicy
ledwie wyszli z życiem z tej głuszy. Stracili część sprzętu i psy. Taki, wie pan, zapomniany przez Boga i ludzi
zakątek świata, jakich nie brak w Arktyce.

Na przestrzeni setek kilometrów lód i tylko lód. Bo czyż można liczyć tych parę nagich skał i wąski pasek

nadbrzeża pokryty w lecie piargami? Nawet kry na morzu nie tają w tych stronach przez cały okrągły rok.

Zna pan morze pokryte lodem aż po horyzont? Wszystko skrzy się i bieli w słońcu, jak pola diamentów...
Wyciągnięta w dal ręka wskazywała zarosłą lodem

li

background image

szybę, ale ja, podobnie jak mój towarzysz, miałem teraz przed oczyma oślepiającą biel pokrytego krą, tonącego
w słońcu morza.

— ...Na brak zajęcia patrol nie narzekał. Całymi miesiącami był w ruchu. Krótkie dni odpoczynku spędzał

w bazie myśliwskiej, w której zainstalowano niewielką radiostację. Jesienią i wiosną dowożono tam psimi
zaprzęgami żywność dla ludzi i zwierząt, zamienne lampy do radiostacji, gazety sprzed paru miesięcy i
wszystko, co było potrzebne kilku patrolom spotykającym się od czasu do czasu w bazie.

Żeby pan wiedział, jaki tam wtedy panował ruch! Ludziom nie zamykały się usta. Przy mocnej, pachnącej

kawie w blaszanych kubkach, które parzyły ręce, i przy kieliszku dobrej wódki nie milkły rozmowy. Ci z patroli
dowiadywali się nowin ze świata, przybysze Wysłuchiwali opowiadań traperów. Ile kto upolował lisów, na kogo
napadł niedźwiedź, kto z kim miał jakieś zadawnione porachunki i jak je załatwić. Najmniej wspominano o
wrogu, bo go nikt nie widział na wschodnich wybrzeżach Grenlandii. Z początku mówiono dużo, jakby chciano
wynagrodzić sobie całe tygodnie milczenia. A gdy już wszystko zostało powiedziane, gdy rozmowa tliła się już
jak ogieniek w wygasającym ognisku, goście zabierali się do powrotu.

I znów na pustkowiu życie toczyło się zwykłym trybem. Traperzy szykowali swe zaprzęgi i ruszali w drogę,

każdy na objazd swej trasy. Wzdłuż wybrzeża, co sto, sto pięćdziesiąt kilometrów, sklecali ze skrzyń po
konserwach małe domki wsparte kamieniami, obsypane ziemią, a w zimie zabezpieczane śniegiem.

Zna pan takie domki? W pełza się do nich na czworakach, wyprostować się trudno. Pan nie zmieściłby się

tam razem z Wielkim Olafem. To był olbrzym. Ręce
u
miał jak bochny chleba. Kiedy uścisnął serdecznie dłoń, to kości mógł pogruchotać. A przy tym dobry — choć
do rany przyłóż. Wystarczyło spojrzeć na jego pogodną zawsze, uśmiechniętą twarz, żeby wiedzieć, z jakim
człowiekiem ma się do czynienia. A jaki był silny!... Mówię „był", bo ukatrupili go hitlerowcy. Zginął przez tę
potworną wojnę. Nie wiadomo za co, dlaczego. Ale o tym opowiem później...

Nie nudzi pana moje ględzenie? Jak pan będzie miał dosyć, proszę mi otwarcie powiedzieć. Kiedy się zacz-

nie mówić o Arktyce, a wie się, że ktoś drugi zrozumie człowieka, że nie będzie zaraz na wszystko wydziwiał i
stawiał głupich pytań — to skończyć trudno. A zresztą, co my tu mamy lepszego do roboty?

Zapomniana fajka już dawno wygasła w jego szerokiej dłoni. Machinalnym ruchem wytrząsnął z niej

popiół.

— ...Traperzy przebiegali miesięcznie setki kilometrów. Jedyną ich rozrywką było tropienie białych lisów.

Na trasie zastawiali sidła własnego wyrobu.

Poganiacz Kari ze zgorszeniem patrzył na swych towarzyszy. Bywało, okolica pełna zwierzyny — żyć nie

umierać — a oni, zamiast dłużej tam pozostać, pędzą dalej, nie zatrzymując się. Nie mógł wcale zrozumieć, że
rozkaz to rozkaz. Tłumacz Eskimosowi, co to jest wojna!

Co prawda to obaj traperzy, Sikora i Wielki Olaf, też nie bardzo rozumieli, przed czym mają strzec tego nie-

dostępnego, pustynnego wybrzeża. Nauczyli się obsługiwać radiostację zainstalowaną w bazie, ale nie mieli o
czym donosić władzom. Meldunki brzmiały wciąż tak samo: „Wszystko w porządku. Wroga nie wykryliśmy".
Widząc zwały lodu piętrzące się u wybrzeży, po

background image

patrywali na siebie z uśmiechem. Rozumieli się bez słów. Jakiż statek ryzykowałby przybić tutaj, po co, w jakim
celu?...

Tak mijały tygodnie za tygodniami, miesiące, a później lata. Sikora krążył niezmordowanie po wybrzeżu

wraz ze swymi towarzyszami, zapuszczał się od czasu do czasu w głąb lądu, polował, odsyłał na południe wyspy
piękne skóry białych lisów i niewiele, po prawdzie, wiedział z tego, co się dzieje na świecie. Jedno było tylko
pewne — wróg nie zwracał najmniejszej uwagi na zagubioną w lodach Grenlandię, operował gdzieś diabelnie
daleko, podchodził nad Wołgę, panoszył się w Afryce, zajmował prawie całą Europę. Wreszcie na wschodzie
coś się zmieniło. Stalingrad!... Coraz częściej zaczynały nadchodzić wieści o nowych klęskach wroga.

Sikora nieraz rozmyślał nad tym, że trzeba starać się o przerzucenie gdzieś tam, gdzie mógłby brać czynny

udział w walce, ale z dowództwa duńskiego wciąż nadchodziła jedna i ta sama odpowiedź: Patrolować
wybrzeże!

Wiosna 1944 roku nie była szczęśliwa dla patrolu Sikory. Zwierzyna szła gdzieś bokiem, mróz nie po-

puszczał. Zimno, wietrzno. Od czasu do czasu wicher gnał z północy śnieżne zamiecie. Pierwsze promienie
słońca oświetliły skute lodem wody. Ani krzyku ptactwa, ani huku pękającej kry, jak to zwykle bywa na wiosnę
w Arktyce.

Pewnego razu patrol spieszył do bazy, żeby spotkać się z tymi, co przychodzili z południa. Ze zbytniego

pośpiechu nigdy nie wyjdzie nic dobrego. Popędzając psy, nikt nie dostrzegł, że zaprzęg w pełnym rozpędzie
wpada na śnieżny most zawieszony ponad rozpadliną w lodzie.

Trzask, biała kurzawa, głuchy huk walącego się

U

w przepaść śniegu. Psy, drapiąc lód pazurami, utrzyj mały się nad przeciwległą krawędzią, ale sanie zawisły w
próżni. Biegnący przed zaprzęgiem Kari, widząc, co się dzieje, upadł na ziemię tuż przy psie przodowniku i
złapał w czas za rzemienie uprzęży. Uratowano psy, wyciągnięto lekko uszkodzone sanie, ale cały prawie sprzęt,
namioty, plecaki z żywnością znalazły się na dnie szczeliny. Ludzie nie zaglądali nawet w głąb śnieżnego leja. I
tak wiadomo, że liczy setki metrów. Cudem sami uniknęli śmierci.

A co dalej? Do najbliższej bazy z żywnością było około stu kilometrów. Na domiar złego rozszalała się

burza śnieżna. Trzeba było spieszyć, spieszyć co sił, żeby nie zostać w tym białym piekle. Ruszyć, tak, ale w
którą stronę? Traperzy liczyli tylko na niezawodny instynkt poganiacza, który, Jak jego ziomkowie, umiał
zawsze znaleźć drogę wśród ciemności i zamieci.

Nie zważając na kłęby śniegu bijące w twarz, zasypujące oczy, szybko naprawili sanie i usiedli na nich,

żeby zyskać na czasie. Cóż to była za jazda! Wiatr dął w plecy, psy, jakby rozumiejąc, że od nich zależy
ocalenie, pędziły niby szatany. Sanie spadały jak huragan po stromych zboczach, wpełzały powoli pod górą.
Oślepieni śniegiem ludzie niewiele przed sobą widzieli. Raptem pies przodownik szczeknął raz, drugi i ostro
skręcił w prawo. Inne psy ze skowytem przyspieszyły biegu. Nie sposób je było zatrzymać. Tak zachowuje się
zaprzęg, gdy zbliża się do osiedla. Traperzy zdziwili się — skąd tutaj mogli wziąć się ludzie?...

Mechanik znów umilkł. Uparcie nabijał fajką tytoniem. Widać było, że wspomnienia Jedne przez drugie

cisną mu się do głowy, że walczy z ich nawałem\ że teraz dopiero zacznie się właściwa opowieść, że wszystko,
co słyszałem dotychczas, było tylko wstępem.

background image

— ...Z wiru śnieżnego — usłyszałem znów jego przytłumiony głos — wyłonił się raptem jakiś kształt.

Jeden, drugi. Coś zaczerniło się przed zaprzęgiem. W nozdrza uderzył zapach dymu. Jeszcze chwila. Patrol
ujrzał tuż przed sobą kilka ludzkich postaci. Ciemnozielone mundury, na futrzanych czapach jaśniały podłużne,
srebrne znaczki.

Sikora pierwszy zrozumiał. Jednym ruchem wyrwał z rąk zdumionego poganiacza bicz i krzycząc zaczął co

sił okładać psy. Sanie zakręciły na miejscu. Posłuszne zwierzęta runęły naprzód. Po kilku chwilach dziwny obóz
zginął w tumanach śniegu.

Nikt nie zadawał pytań. Traperzy wiedzieli, gdzie dostali się przypadkiem. Każdy rozumiał, co jest jego

obowiązkiem. Pędzić co sił i natychmiast zawiadomić władze, że na Kuhnóya usadowił się wróg. Ten wróg, na
którego czekali przeszło trzy lata, w którego istnienie przestali wreszcie wierzyć.

„Będą nas z pewnością ścigać — gorączkował się Wielki Olaf, opatrując broń. Jego spokojna zwykle twarz

wyrażała zdumienie. — Ilu ich tam mogło być?"

Nikt nie umiał odpowiedzieć. Wszystko stało się tak nagle. Po prostu trudno uwierzyć, że to nie przywi-

dzenie, nie jakieś straszne, koszmarne przywidzenie.

„Może nie będą nas ścigać w taką zawieję?" — mamrotał do siebie poganiacz, nie bardzo jeszcze rozu-

miejąc, czemu nie przeczekać burzy, w ukryciu za śnieżnym wałem, czemu gonić i gonić, jakby się wyzywało
do walki złe duchy mrozu.

„Zrobią wszystko, żeby nas dopędzić, by nas schwytać, zanim zdołamy złożyć meldunek — warknął Wielki

Olaf. — Jedyne szczęście, że pada. Zawieja zatrze nasze ślady".

Pędzą smagane biczem, poganiane krzykiem psy. Ludzie biegną naprzód, przecierając szlak. Raz po raz

wskakują na sanie, żeby zyskać na czasie. Najbliższa skrytka z żywnością znajduje się w odległości jakichś
trzydziestu kilometrów. Trzeba do niej jak najszybciej dotrzeć, zabrać coś do jedzenia i pędzić ile sił do
radiostacji z meldunkiem.

Ale przyroda jest bez litości. Wiatr przycicha. Zawieja ustaje. Płaty śniegu coraz wolniej wirują w po-

wietrzu. Niebo przeciera się z wolna. Tu i ówdzie poprzez chmury przezierają już płaty błękitu. Widoczność
wspaniała.

Oto wreszcie skrytka z żywnością. Zziajane psy przypadają brzuchami do lodu, dyszą ciężko i liżą śnieg.

Niektóre skowyczą żałośnie, wyciągając przed siebie poobijane do krwi łapy. Stwardniałymi od pracy na mrozie
palcami poganiacz delikatnie wyjmuje im spomiędzy pazurów kawałki twardego jak krzemień lodu. Wbiły się
one zwierzętom pod skórę niby igły stalowe.

Pies przodownik stara się zwrócić na siebie uwagę Sikory. Uważa, widać, że należy mu się pochwała.
Z rozwartego szeroko pyska strugami spływa piana. Kudłaty grzbiet paruje. Ale Sikora nie zwraca na nic

uwagi. Wie, że tylko pośpiech może ocalić życie ludziom i psom. Na rozpalenie ogniska nie ma czasu. Parę
uderzeń toporkiem. Z rozbitej skrzyni wylatuje kilka puszek konserw i suchary. To wszystko. Psy dostają po
kawale zmarzniętego mięsa foki. Popatrując z niepokojem na zawianą śniegiem równinę, traperzy pospiesznie
łykają kawały mięsa i przemarznięte, twarde jak kość suchary.

„Ruszamy".
„Prędzej!" — poganiają się nawzajem.
Gdy minął pierwszy moment zaskoczenia, zdają sobie sprawę z tego, że hitlerowski obóz na Kuhnóya

musiał być założony przed wieloma miesiącami, za

background image

pewne jeszcze jesienią ubiegłego roku. Teraz lody nie do przebycia ciągną się setkami kilometrów wzdłuż
wybrzeży. Nie przedarłby się przez nie żaden statek. Ale jeśli obóz jest tu od tak dawna, patrol musiał prze^
chodzić nie opodal. Jak to się stało, że nikt nic nie zauważył? Wróg dobrze przyczaił się w ukryciu, nie chciał
widocznie zwracać na siebie uwagi.

„Może i teraz nie zaczną pogoni?"
„Może myślą, że to zwykły zaprzęg eskimoski wpadł znienacka do ich obozu" — pocieszają się nawzajem

ludzie z patrolu, ale żaden z nich nie wierzy w to, co mówi. Nie opuszcza ich niepokój.

Nad grzbietami zmęczonych psów śwista bicz. I znów traperzy na zmianę biegną przed zaprzęgiem, ubijając

świeży śnieg swymi szerokimi, futrzanymi butami.

Z jasnego, bezchmurnego zda się nieba prószą pojedyncze płaty. Po chwili gęsta zasłona znów spowija cały

świat. O parę kroków nic nie widać. Wiatr miecie w twarz białe kłęby, kurzawa zapiera oddech.

Patrol nie zwalnia. Ufni w swój instynkt traperzy prą naprzód w kierunku bazy. Sikora brnie po śniegu,

zapada się miejscami po kolana. Ciężko mu na sercu. Gnębią go wyrzuty sumienia. Przed paroma miesiącami
zauważył na wybrzeżu zatarte, ledwie widoczne ślady płóz. Nie zwrócił na nie wówczas uwagi, sądząc, iż to
dawny ślad jego własnych sań. Któż inny zechciałby wędrować po tym pustkowiu?

«Slepy chyba byłem — wyrzuca sobie. — Jak mogłem zawieść zaufanie władz, które nam powierzyły

pieczę nad tym odcinkiem? Jak mogłem zlekceważyć sobie rozkaz, ba, wyśmiewać go nawet nieraz. Ale po co
wróg usadowił się na tym pustkowiu? Czemu nie dawał dotychczas znaku życia? Co zamierzał?... Na pewno
hitlerowcy pędzą teraz za nami. Musimy im umknąć! Czy mają psy?»

Mimo woli ręka jego zaciska się mocno na kolbie karabinka zawieszonego przez pierś. Nie pójdzie im tak

łatwo...

I znów krótki odpoczynek, by dać wytchnienie zwierzętom. Zgonione do. ostatka, leżą jak martwe. Krwawe

plamy na śniegu znaczą ich ślad. Trzeba zaraz ruszać w dalszą drogę. Traperzy już dawno powinni dotrzeć do
celu, a bazy wciąż nie widać. Czyżby zmylili drogę?

„Złe duchy są przeciwko nam — szepcze trwożnie Kari. ~ To one zaprowadziły nas do obozu wroga, to one

ciągną nas teraz po bezdrożach! Nic im się nie oprze, jesteśmy zgubieni".

Ze skośnych, czarnych oczu wygląda lęk.
„Głupstwa pleciesz! — krzyczy ze złością Sikora, który nie znosi biadania. — Musimy tylko trochę zwol-

nić. Dojedziemy do jakiegoś punktu, znamy tu przecież każdy pagórek, każdą rozpadlinę, stamtąd z łatwością
trafimy do bazy".

„Przeklęta zadymka! W pośpiechu nie posługiwaliśmy się nawet kompasem" — dorzuca Wielki Olaf.
Ale nie tak łatwo przekonać zabobonnego poganiacza. Bez słowa wskazuje towarzyszom na przecierające

się znowu niebo. To sprawy złych duchów, ani chybi. Wiatr słabnie. I znów wielkie płaty śniegu krążą z wolna
w powietrzu. Za chwilę zabłyśnie słońce. A wówczas pogoń odnajdzie z łatwością ślady patrolu. Żylasta, ciemna
ręka sięga do zawieszonego na piersi amuletu, w którym zaszyta jest królicza łapka. Może ona go ochroni!
Eskimos mruczy słowa zaklęcia.

Wyczerpane psy same zwalniają kroku. Raptem, jak na komendę, podnoszą w górę oszronione pyski, strzy-

gą uszami. Sierść jeży im się na grzbiecie. Nabiegłe krwią oczy wpatrują się w jakiś jeden punkt. Lada

background image

chwila runą naprzód. Kari bez namysłu chwyta drążek sań i całym ciężarem wpiera się w śnieg. Jedno szarp-
nięcie zaprzęgu wali go z nóg.

Dwaj pozostali ludzie patrzą z napięciem w dal. Nic nie widać. Wytężają słuch. Cisza. Ale nie, psy się nie

mylą. Powiew wiatru niesie jakiś nowy dźwięk.

Sikora i Wielki Olaf porwali za broń w chwili, gdy powietrzem targnęła sucha, szybka seria pistoletu ma-

szynowego.

Kule gwizdnęły tuż nad uchem Sikory. W odpowiedzi z lufy broni biegnącego naprzód Olafa wykwita

obłoczek dymu, Kari pada płasko na śnieg, kryjąc głowę przed gradem ołowiu.

Sikora spokojnie, jak na polowaniu, prowadzi muszkę sztucera po krawędzi śnieżnych pagórków. Gdy na

ułamek sekundy miga mu przed oczyma jakiś ciemniejszy punkt — pociąga za cyngiel. Chce repetować broń.
Raptem ręka jego nieruchomieje.

„Hande hoch!" — rozlega się za jego plecami gardłowy okrzyk. Krzykowi towarzyszy huk broni. Wielki

Olaf zatrzymuje się raptem w biegu, robi pół obrotu w stronę nieprzyjaciela, pada na kolana, a potem jakimś
płynnym ruchem osuwa się w śnieg.

Sikora dostrzega go kątem oka. Jego karabinek huczy bez przerwy, ale traper strzela wciąż na oślep. Pośród

białych pagórków, skąd padają strzały, nie widać nieprzyjaciela. Gdzież podziały się te przeklęte ciemnozielone
mundury? Co stało się z Wielkim Olafem? Jego karabin milczy. On sam leży nieruchomo na śniegu. Czyżby był
ranny?

Nie przestając strzelać, przygięty wpół do ziemi, Sikora krótkimi skokami stara się zbliżyć do przyjaciela.

Gdy do przebycia zostaje mu zaledwie parę kroków, gdy jest tuż, tuż... czuje raptem straszne uderzenie w ramię,
tępy ból w czaszce...

Powoli odzyskuje przytomność. Krwawa zasłona na oczach rzednie, rozpływa się. Sikora z trudem podnosi

powieki. Jasne, poszarpane obłoczki mkną po lazurze nieba. W pierwszej chwili nie może zebrać myśli. Do jego
świadomości dociera jedno jedyne pytanie: »Co z Wielkim Olafem?« Próbuje zerwać się, ale przejmujący ból w
ramieniu wali go z powrotem na śnieg. Ogniste koła tańczą przed oczyma, »Jestem ranny« — uświadamia sobie.

„Miałeś diabelne szczęście" — odzywa się tuż przy nim gardłowy głos.
Traper z trudem otwiera oczy. Stojący obok wysoki mężczyzna ma na zielonym mundurze sięgający ziemi

biały kitel ochronny. »To dlatego nie było ich widać na śniegu* — myśli nie bez goryczy Sikora.

„Miałeś szczęście — powtarza nienawistny głos — moja kula przypadkiem uderzyła w twój karabin. Kolbą

dostałeś w szczękę tak mocno, żeś stracił przytomność. Znokautowałem cię na odległość — dorzuca kpiąco.
Wtóruje mu chóralny śmiech kilku ludzi. — No, podnieś się wreszcie, bez mazgaj stwa. Nic ci właściwie nie
jest!" — mówi ten sam głos po norwesku, z silnym niemieckim akcentem.

Sikora nie słyszy drwin. Powoli opiera się na lewej ręce i z trudem unosi. Chwiejąc się na nogach, idzie z

wolna. Wzrok jego szuka czegoś uporczywie. Wielki Olaf leży wciąż nieruchomo. W zaciśniętej dłoni trzyma
jeszcze karabinek. Zastygłe rysy wyrażają zdziwienie. Zbielałe wargi otwarte są jak do krzyku. Śmierć
zaskoczyła go znienacka. »Nie męczył się« — myśli z ulgą Sikora.

„Trzeba go pochować" — mówi głośno, nie podnosząc oczu.
Odpowiada mu milczenie. Jak automat kieruje się w stronę swych sań, wyciąga z nich łopatę i zaczyna

background image

kopać. Z pasją, nie czując już bólu w ramieniu, odwala śnieg. Tuż obok wznosi się wzgórek z kamieni. Do niego
zapewne biegł Wielki Olaf, za nim chciał schronić się przed gradem nieprzyjacielskich kul. Te kamienie
przywalą go teraz swym ciężarem. Niełatwo wykopać dół w skutej mrozem ziemi. Sikora z trudem odrywa
zamarzłe bryły i odłamy skał. Sam nie wie, skąd starcza mu na to sił. Pot zalewa oczy, ostry przeszywający ból
w ramieniu dokucza coraz bardziej, ale traper nie ustaje w pracy. Gdyby mu nie pozwolono pochować
przyjaciela, rzuciłby się chyba z łopatą na wrogów. Żaden z nich się nie poruszył. Otaczają go teraz zwartym,
milczącym kołem. »Jak stado wilków « — myśli z nienawiścią traper. Nie wie nawet, ilu ich jest. Ani razu nie
podniósł ńa nich oczu.

Powoli, ostrożnie przesuwa ciało zabitego na sam brzeg wykopanego dołu. Potem, wciąż milcząc, idzie do

sań. Wyciąga z nich śpiwór Wielkiego Olafa. Jak obudzony z głębokiego snu Kari, nad którym stoi żołnierz z
karabinem, rusza za nim. Wspólnie wsuwają do śpiwora ciało zabitego, wspólnie układają mu ręce na piersiach.
Wielki Olaf spoczywa już na dnie śnieżnej jamy. Pierwszą warstwę śniegu zsypują delikatnie, ostrożnie, jakby
nie chcieli wyrządzić krzywdy towarzyszowi, który nigdy nikomu nie zrobił nic złego, który leży tu zimny jak
głaz dlatego tylko, że na świecie toczy się straszliwa, krwawa wojna. Dopiero teraz, gdy zamarzłe grudy sypią
się na pierś przyjaciela, Sikora zdaje sobie sprawę z tego, że Wielki Olaf odszedł na zawsze. Ruchy obu ludzi
stają się coraz szybsze, coraz bardziej gorączkowe. Serce wali jak młot.

Wilgotna mgła przesłania oczy Sikorze. Żaden dźwięk nie wydobywa się z zaciśniętego gardła. Opuszcza

głowę, by ukryć przed wrogiem wzruszenie.

„Wagner jjg słyszy za sobą znajomy gardłowy głos. — Weź teraz z sań butelkę po piwie i włóż do niej

kartkę z napisem: Olaf Petersen — Duńczyk, urodzony w Svenborgu pierwszego maja tysiąc dziewięćset
osiemnastego roku, zmarł dnia siódmego kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku".

Sikora całym ciałem obraca się w stronę, z której dochodzi głos. Nie wierzy własnym uszom. Spojrzenie

jego napotyka blade, niebieskie, zimne jak stal oczy. Na starannie wygolonej, pociągłej twarzy błąka się
wyzywający uśmiech.

„Dziwisz się, skąd wiem tak dokładnie, kto zginął? My wszystko o was wiemy. Twój życiorys także znam

dokładnie. Nazywasz się Sikorski, jesteś Polakiem. Tak czy nie?

Wiem, gdzie znajduje się wasza baza, jak jest zaopatrzona. Ale to głupstwo. Powiem ci więcej. Nie tak

dawno spowodowaliśmy wielką katastrofę lotniczą nakładając się na długość fali waszych radiostacji, po-
sługując się waszym szyfrem. Zaleciłem załogom waszych samolotów, by leciały we wskazanym przez nas
kierunku. Usłuchały oczywiście. Ślepo trzymały się wyznaczonego przez nas kursu. Wszystkie maszyny
roztrzaskały się o szczyty górskie. Do tego właśnie dążyliśmy. — W gardłowym głosie przebija nuta drwiny,
nuta triumfu. — Nasza stacja meteorologiczna, nazwijmy ją tak — ciągnie dalej rad z wrażenia — pracuje na
Kuhnóya już od dziewięciu miesięcy. Słyszysz? Od dziewięciu miesięey, a wy, wasz patrol pilnujący tego
właśnie odcinka wybrzeża, nic o nas dotychczas nie wiedzieliście! Co ty na to? Dobrze spełniliście wasz
obowiązek, nie ma co mówić!

Teraz, gdyśmy już was zlikwidowali, nasi ludzie na wschodnich wybrzeżach Grenlandii będą mieć święty

spokój. Waszą radiostację przeniesiemy do siebie i, jak
zs

background image

wy dotychczas, będziemy w dalszym ciągu nadawać uspokajające meldunki do władz duńskich w Scoresby-
sund: »Wszystko w porządku. Wroga nie odkryliśmy*... Cha, cha, cha!..."

Sikora zaciska bezsilnie pięści. Twarz szarzeje mu, jakby wyciekła z niej cała krew. Każde słowo to po-

liczek, który musi znieść, na który nie może odpowiedzieć.

„Nie potrzebowaliśmy was wcale gonić ani nawet iść po waszych śladach. Po co? — ciągnie dalej hitlero-

wiec upajając się bezsilnością jeńca. — Wiedzieliśmy z góry, że najpierw zatrzymacie się przy skrytce z
żywnością, a potem popędzicie do radiostacji. To nam bardzo ułatwiło pościg. Nie wiem, czy inaczej do-
gonilibyśmy was. Szybko jechaliście, trzeba to przyznać, ale my przecięliśmy wam po prostu drogę. Długo was
nie ruszaliśmy, bo nie przeszkadzaliście nam. Ale teraz koniec z zabawą. To wojna!" — w głosie oficera brzmi
groźba. Odwraca się od Sikory.

„Sierżancie!"
Jeden z ludzi pręży się na baczność.
„Ja z tym Polakiem wrócę wprost do naszej stacji. To niedaleko. Wy zabierzcie ludzi i sanie z Eskimosem.

Polecam wam dotrzeć do duńskiej bazy, zdemontować urządzenia radiostacji, zabrać je razem z zapasami
żywności i przewieźć do nas. Będziemy mieli przynajmniej jakąś odmianę w jadłospisie. Resztę zniszczyć!"

„Rozkaz, Herr Oberleutnant! — Stukot obcasów narciarskich buciorów towarzyszy służbistej odpowiedzi.

— Może jeden z naszych ludzi będzie panu towarzyszyć, żeby dopilnować jeńca, Herr Oberleutnant?"

„Nie bójcie się, dam sobie z nim radę. Ale wiecie co, Braun? Pogoda się psuje. Może będę musiał po

siedzieć gdzieś dłużej, przeczekać zadymkę. Dajcie mi na wszelki wypadek kawałek rzemienia, żebym miał
czym skrępować mu ręce. Nie, nie teraz jeszcze! Po co? — porucznik zatrzymuje usłużnego sierżanta, który
rzuca się w stronę Sikory. — To tylko na wypadek przymusowego nocowania. Zabiorę także ze sobą jedne małe
sanki. Jeniec pociągnie bagaż".

Sikora stoi bez ruchu, wpatrzony w świeżo wzniesiony kopiec. Każde słowo wroga przygniata mu pierś,

niczym te złomy skalne zsypane na ciało Wielkiego Olafa. »Szczęśliwy jesteś, przyjacielu, żeś nie dożył tej
chwili !<c — myśli pełen goryczy.

„Nie rozumiem, co on mówi — szepcze do Sikory przerażony poganiacz. — Co oni z nami zrobią?"
„Milczeć! Ani pary z gęby!" — rozlega się gardłowy głos.
Wkrótce dwa zaprzęgi ruszają na południe. Eskimos z przerażeniem ogląda się jeszcze na Sikorę. Ciemna

ręka odruchowo zaciska się na amulecie.

Niebo zwisa nad ziemią, szare, ołowiane, ciężkie niby złom granitu...
— Czy zauważył pan, że nigdzie niebo nie wydaje się takie przeogromne jak w Arktyce?
Odpowiadam machinalnie skinieniem głowy. Przeżywam tragedię Sikory, jakbym ja sam był pojmanym

przez faszystów jeńcem. Trudno mi w pierwszej chwili zorientować się, gdzie właściwie jestem. Wiatr przy-
cichł. Nasz wagonik kołysze się miarowym jakimś, jednostajnym ruchem, przypominającym do złudzenia
przypływ i odpływ morskiej fali. Chwilami poprzez śnieg, drobny, tnący w szyby jak drut, przezierają jasne
plamy okien Obserwatorium Meteorologicznego na Kasprowym Wierchu. Wyglądają jak światła zabłąkanego
we mgle statku. W naszej kabinie jest ciem

background image

no. Przez mleczny opar wiszącego w powietrzu dymu rozbłyskują tylko mdłe ogieńki fajek.

Nie czekając na odpowiedź, mechanik ciągnie dalej jakimś monotonnym, zmatowiałym głosem:
— ...I oto Sikora zostaje sam na sam z wrogiem. „Bierz sanki! — rzuca rozkaz hitlerowiec, znacząco ?

przesuwając na piersi automat. —• Nie próbuj nawet uciekać. Zginiesz jak twój przyjaciel. A jesteś mi po- i
trzebny do odszyfrowania niektórych waszych depesz", c

»Ten człowiek jest chyba niespełna rozumu. Jemu się wydaje, że mu w czymkolwiek pomogę* — myśli z

nienawiścią Sikora i milcząc zakłada na ramię rzemienną szelkę. Jeszcze jedno, ostatnie spojrzenie na wzgórek
śnieżny, pod którym Wielki Olaf spoczywa.

„Ruszaj!" — W gardłowym głosie brzmi twardo nuta rozkazu.
Ale marsz nie trwa długo. Znów sypnęło śniegiem. Porucznik spieszy się. Nie chciałby robić postojów w

drodze, ale. gdy raz i drugi oślepiony zadymką wali się jak długi w rozpadlinę, zmienia zamiar.

„Wzniesiesz mi tu mur z brył śnieżnych. Tak jak to robią Eskimosi. Masz!" — rzuca jeńcowi długi, stalowy

nóż do wykrawania śniegu.

Sikora kurczowo zaciska dłoń na trzonku. Oficer błyskawicznym ruchem kładzie rękę na automacie.

Rozumieją się bez słów.

Systematycznie, powoli wykrawa traper ze śniegu duże, regularne bloki i nie spiesząc się układa jedne na

drugich. Burza się wzmaga. Wiatr miecie śniegiem. Zwarte kłęby biją po oczach. Wokół ciemnieje.

„Co tak się grzebiesz? Prędzej!" — przynagla niecierpliwie oficer. Nie wypuszczając broni z ręki, zaczyna

rozwiązywać plecak. Wyjmuje blok czekolady i ze smakiem odgryza kawałek po kawałku.

„Rozbijemy namiot. Ta przeklęta burza może trwać

kilkanaście godzin. Gdyby przyszła trochę wcześniej, umknęlibyście nam. Mieliśmy szczęście!" — dorzuca z
zadowoleniem.

Rozkazującym gestem wskazuje traperowi worek z namiotem leżącym na sankach.
Silne podmuchy wiatru wyszarpują z rąk cieniutki jedwab, wydymają go jak balon. Powolne, ospałe ruchy

jeńca gniewają porucznika.

„Nie tak! Cóż ty, nigdy nie ustawiałeś namiotu, niezdaro!" — wrzeszczy, starając się zagłuszyć szum

wiatru. Widząc, jak nieskładnie idzie jeńcowi zwykłe skręcanie drążków, rozwścieczony rzuca automat na
plecak i z krzykiem: „Patrz, tak trzeba robić!" — wyrywa mu je z ręki.

Szybkim jak błyskawica rzutem ciała Polak wali się na wroga. Oficer jak kłoda pada na śnieg. Zanim zdołał

wykonać najmniejszy ruch, czuje chłód lufy automatu na skroni. Swego własnego automatu...

W głosie opowiadającego brzmi nuta triumfu. Obrócił się cały w moją stronę.

background image

mmmmmmmmmmmmmmmmm^^m

— Role zmieniły się, rozumie pan? W jednej chwili, w jednym ułamku sekundy, jeniec stał się panem

sytuacji.

...Patrzy w pobladłą twarz wroga i naciska powoli cyngiel.
„Oko za oko. Ząb za ząb. Takie jest prawo. Za Wielkiego Olafa. Nie miałby mi tego za złe. Nawet on, który

brzydził się przelewem krwi" — szepcze przez zaciśnięte zęby.

Z nieruchomych bladoniebieskich oczu oficera wyziera lęk. Spokojne rysy wykrzywia grymas. Palec Sikory

zatrzymuje się raptem. W uszach dźwięczą mu zasłyszane przed paroma zaledwie godzinami słowa: xTeraz,
gdyśmy was zlikwidowali, nasi ludzie na wschodnich wybrzeżach będą mieli wreszcie spokój«.

Nasi ludzie na wschodnich wybrzeżach... To znaczy, że jest ich tu więcej, że stacja na Kuhnóya nie jest

jedyną placówką wroga...

»Nie wolno mi go zabić! Musi powiedzieć, gdzie ich szukać!« — myśli Sikora, ale widząc zacięte, pełne

nienawiści spojrzenie, zdaje sobie sprawę, że wróg nie odpowie mu na pytanie. Nie spuszczając z niego oczu,
sięga po rzemienie i zaciska je mocno na wyciągniętych rękach oficera. Szybko przegląda zawartość plecaka.
Zwykłe drobiazgi podróżne, żywność na trzy, cztery dni, oprawny w skórę notes. A w nim na pierwszej stronie
starannie wykaligrafowane nazwisko: Karl Weber, porucznik strzelców górskich, urodzony 5 grudnia 1918 roku,
Stuttgart. Rówieśnik Wielkiego Olafa... Z notesu wypada fotografia oficera. Trudno by z niej rozpoznać
wykrzywione teraz nienawiścią rysy. Pogodne oczy, wesoły, beztroski uśmiech. Co wojna zrobiła z tego
człowieka?

Sikora wzdryga się mimo woli. Niełatwe stoi przed

nim zadanie. Siłą nie zmusi jeńca do mówienia. Musi go odprowadzić do placówki duńskiej w Scoresbysund.
Niech władze zadecydują, co z nim począć. Może im hitlerowiec łatwiej wyjawi jakieś ważne tajemnice
wojskowe.

Ale placówka ta znajduje się w odległości siedmiuset kilkudziesięciu kilometrów. To nie byle co. Czy da

radę?...

Wpatrzone w niego z bezsilną wściekłością blado- niebieskie oczy mówią mu jasno, jaką cenę przyjdzie

płacić za spełnienie obowiązku. Ale chwila wahania jest krótka. Nawykły do szybkich decyzji traper wie, że nie
wolno mu cofnąć się przed największym nawet wysiłkiem. I że trzeba działać szybko.

Sprawnymi ruchami rozstawia namiot. Teraz idzie mu to jak z płatka. Otwierając puszkę konserw uświa-

damia sobie, że oprócz paru kęsów podczas pościgu nie miał nic w ustach od przeszło trzech dni. Wciąż nie
spuszczając jeńca z oczu, rozwiązuje mu ręce i wskazuje na puszkę.
„Masz, jedz! — mimo woli przybiera ten sam rozkazujący ton, jakim niedawno przemawiał do niego
hitlerowiec. Odpowiada mu pogardliwe milczenie. — Jak nie, to nie, nie będę cię prosił" — mówi, krępując
znów ręce Webera. Przez ścianki namiotu przebija jękliwy świst wiatru.

Traper usiłuje zebrać rozproszone myśli. Wypadki potoczyły się z taką zawrotną szybkością... Teraz dopiero

czuje, jak bardzo jest zmęczony, jak chętnie odpocząłby. A tu czeka go ciężki marsz. Musi wyruszyć korzystając
z pierwszego przejaśnienia i kierować się w głąb lądu, by uniknąć pościgu. Śnieg prószy jeszcze, gdy zwija
obóz. „Prędzej, prędzej" — pogania jeńca, który umyślnie stara się zwolnić tempo marszu.

background image

Droga pnie się po zboczu coraz bardziej stromo. Lodowiec, setkami kilometrów pokrywający wnętrze

Grenlandii, leży na wysokim płaskowyżu...

Mechanik umilkł, zajęty znów swoją fajką. Wsłuchując się w jego monotonny głos doznawałem chwilami

wrażenia, że dawno zapomniał o mej obecności, że mówi sam do siebie. Jakby teraz nie mógł już zamilknąć.

Znam dobrze ten nawyk ludzi, którzy długo przebywali samotnie na Dalekiej Północy, tam gdzie jedynym

dźwiękiem przerywającym otaczającą ciszę bywa dźwięk własnego głosu.

W ogarniętej mrokiem kabinie wagoniku trudno rozróżnić cokolwiek. Słaby błysk zapalanej raz po raz

zapałki na krótką tylko chwilę oświetla zwróconą ku mnie twarz opowiadającego, sieć zmarszczek wokół oczu,
głębokie rysy biegnące od nosa do ust. One to nadają tej młodej stosunkowo twarzy jakiś surowy wyraz.

— ...Siedemset kilometrów śnieżnego pustkowia... Jeden plecak z niewielką ilością żywności, jedna me-

nażka, jedna łyżka, jedeh nóż, jeden dwuosobowy śpiwór i dwu ludzi gotowych w każdej chwili skoczyć sobie
do gardła. Dwu ludzi nie spuszczających z siebie oczu dniem i nocą, nocą i dniem. Czy pan to rozumie?...

Już pierwszy nocleg jest straszny! Sikora musi dzielić śpiwór z wrogiem. Nie ma innego wyjścia. Pęta mu

ręce i nogi rzemieniem. Tym rzemieniem, który dla niego był przeznaczony. Do dłoni hitlerowca przywiązuje
swoją. Najmniejszy ruch budzi go z ciężkiego, niespokojnego snu, w jaki zapada mimo swej woli. Zdaje sobie
sprawę z tego, że Weber skorzysta z pier
wszej okazji, by go ukatrupić. Teraz nie będzie mu zależeć na tym, by Polaka doprowadzić do obozu. Będzie za
wszelką cenę chciał odzyskać wolność, a nade wszystko — zmyć hańbę, jaka go spotkała. Jego, hitlerowskiego
oficera!

Mówi się: walka na śmierć i życie. Tak, to była właśnie taka walka.
Z odczytanych naprędce notatek traper dowiaduje się, że Weber jest doświadczonym alpinistą. Meteorolog z

zawodu, pięć lat spędził na Spitsbergenie jako traper, zaprawiając się do polarnych trudów. Tak, Hitler starannie
przygotowywał swych ludzi do podboju świata...

»Może wśród moich towarzyszy Niemców byli tacy jak ten — myśli ze zgrozą Sikora. — Może w nich

wszystko było wtedy fałszem? Udając, że polują, wyciągali od nas różne informacje, wskazówki, sporządzali
mapy terenu, zbierali potrzebne im na później wiadomości. Może już wtedy zaprawiali się do strasznej rzezi,
jaką rozpętali na świecie?*

Skracając wypoczynki traper prze dalej. Pokrywany wciąż nowymi zaspami nie przetarty szlak trudny jest

do przebycia. Przecięta bruzdami, śliska jak szkło skorupa lodu, z którego wiatr zmiótł śnieg, przechodzi
miejscami w miękkie, grząskie błoto. Lodowiec skrzy się i migoce w oślepiających promieniach słońca niby
przyprószony diamentowym pyłem. Mimo pogodnego dnia temperatura utrzymuje się niska, dwadzieścia pięć
stopni poniżej zera. Na otwartej przestrzeni hula mroźny wiatr.

Traper z biciem serca wpatruje się w każdy ciemniejszy punkt na lśniącej bieli śniegu. Za każdym razem

stwierdza z ulgą, że to tylko granitowe skałki, z których spełzł lód. I znów z niepokojem bada horyzont. Obawia
się pościgu.
si

background image

Droga biegnie teraz w dół. Pełno tu głębokich rozpadlin w lodzie, pagórków i kotlin. W jednej z nich Sikora

postanawia rozbić namiot. Podprowadza jeńca pod niewielki kamienny wał zasypany śniegiem. Nie czekając
rozkazu Niemiec sam wyciąga swe ręce. Gdy nachylony do przodu Polak ma na nich zacisnąć rzemień, ręce
podrywają się raptownie do góry, ale cios nie dosięga twarzy. Zaciśnięte pięści migają tylko przed oczyma
Sikory, który z całych sił odpycha wroga i chwyta leżący w śniegu automat.

Z opuszczoną głową, ciężko dysząc, hitlerowiec powoli podnosi się z ziemi.
„W tył zwrot, siadaj! Za następną próbą — strzelam!" — w głosie trapera brzmi groźba.
Tej nocy Sikora długo nie może zmrużyć oka. Gdyby nie silny mróz, wolałby stokroć owinąć się kocem niż

dzielić śpiwór z wrogiem. Stara się czuwać, ale znużenie robi swoje. Oczy zamykają się same. Morzy go sen. Po
paru chwilach budzi się z dreszczem lęku. Tuż przy swej twarzy widzi pełne zimnej nienawiści spojrzenie.
Gwałtownie podnosi głowę. Hitlerowiec przymyka od razu powieki, pierś jego porusza się w takt równego
oddechu. Spi czy udaje? Co zamierzał? Żyje tylko myślą o zemście...

Następny dzień marszu jest jeszcze cięższy. Od czasu do czasu zrywa się śnieżna nawałnica. Trzeba przy-

stawać, szukać schronienia. Dwu ludzi pod ciasnym pokryciem namiotu siedzi tuż obok. Dotykają się niemal
kolanami, a dalecy są od siebie, jakby dzieliły ich nieprzebyte lądy i morza. Wszelkie próby nawiązania
rozmowy hitlerowiec zbywa pełnym wzgardy milczeniem. O nic nie prosi, za nic nie dziękuje, zapytywany nie
odpowiada. Przymyka od czasu do czasu oczy, jakby nie mógł już znieść widoku Polaka. Jeśli spojrzy
przypadkiem — to nie na niego, ale „przez niego",
tak jak się patrzy przez przezroczystą szybę. Zna pan to, prawda? I tu, w Polsce, hitlerowcy tak spoglądali na
naszych.

Ale Sikora nie zraża się łatwo. Gdy oficer gubi futrzane rękawice — a straszna to zguba w tym klimacie —

traper bez wahania oddaje mu swoje na czas, gdy krępuje jeńcowi ręce. Jeśli zahamowany jest normalny bieg
krwi, najłatwiej o odmrożenie. Nie wolno do tego dopuścić.

Kiedyś podczas śnieżnej zadymki Weber rozbija sobie kolano. Traper pomaga mu je rozetrzeć, a potem

starannie bandażuje oderwanym z koca pasem. Sprawiedliwie dzieli malejący szybko zapas żywności. Dzieli
nawet drogocenny tytoń, którego resztki skrzętnie wytrząsa z kapciucha. Nie może znieść łakomego spojrzenia,
jakie jeniec rzuca spode łba na tlącą się fajkę. Ręce krępuje mu tylko na noc, w dzień zostawiając swobodę
ruchów, ale gdy idący przed nim jeniec przystaje na chwilę, palec trapera automatycznie opiera się na spuście.

Nadchodzą głodne dni. Nie tylko oszczędnie wydzielana żywność jest na ukończeniu, brak także nafty.

Coraz bardziej daje się we znaki pragnienie. Sikora decyduje się zejść na brzeg. Wprost w paszczę wroga.
Zaniepokojeni tajemniczym zniknięciem swego dowódcy żołnierze przeszukują pewnie całe wybrzeże. Ale nie
ma innego wyjścia. Trzeba ryzykować.

Zejście po lodowcu jest ciężkie i niebezpieczne, cięższe niż wspinanie się w górę. Traper przywiązuje We-

bera i siebie do sanek. I oto dwaj wrogowie idą połączeni liną asekuracyjną jak dwaj alpiniści na trudnym
przejściu w górach. Hitlerowiec potyka się i pada. Szarpnięty gwałtownie linką traper traci równowagę, toczy się
w dół i zatrzymuje dopiero przy Niemcu. Obaj jednocześnie zrywają się na nogi. W oczach jeń

background image

ca migocą się niebezpieczne błyski. Szybko przykrywa oczy powiekami, jakby chciał je ukryć. Ale Sikora wie,
co zamierza wróg. Podczas dalszej wędrówki od- wiązuje niepostrzeżenie opasującą go wpół linę. Trzy- ma ją
tylko mocno w dłoni.

Weber zsuwa się ostrożnie po gładkim, prawie prostopadłym zboczu granitowej skały. Raptem szarpie z

całych sił za linkę i obraca się gwałtownie do tyłu. Sanki przelatują obok niego... ale tylko sanki. Sikora stoi w
górze z ręką na automacie. Hitlerowiec nie wytrzymuje nerwowo. Z ust jego bluzga stek najbrudniejszych
przekleństw. Norweskie słowa mieszają się z niemieckimi.

Na następnym biwaku traper wyjątkowo starannie krępuje ręce i nogi jeńca. Sam wyrusza na zwiady. Po

godzinie marszu dostrzega w dali świeże ślady płóz. Rozgląda się ostrożnie na wszystkie strony, a potem,
przylgnąwszy do lodu, pełznie naprzód. Wystarcza mu jedno spojrzenie. To zaprzęg Eskimosa Kari. Przeszedł
tędy niedawno, przed godziną, może przed dwoma. Krawędzie odciśniętych na śniegu śladów zsypują się przy
najlżejszym dotknięciu. Hitlerowcy przeszukują widocznie okolice. Może są gdzieś w pobliżu? A może nawet,
jak on, zatrzymali się tu na noc?

Sikora przywiera jeszcze ciaśniej do śniegu. Dobrze zrobił narzucając na futro biały, ochronny płaszcz.
Po powrocie do namiotu spostrzega, że jeniec jest dziwnie podniecony. Jakby czuł, że jego ludzie znajdują

się gdzieś w pobliżu. Zdaje sobie widać sprawę z tego, że niebezpieczne dla Polaka wybrzeże — dla niego może
stać się wybawieniem. Nie rozumie tylko, po co tu zeszli.

Tę noc traper spędza na czuwaniu. Nie wchodzi nawet do namiotu. Jak pies grenlandzki skulony w po-

śpiesznie wygrzebanej w śniegu jamie, stara się stracić
jak najmniej ciepła. Owija starannie ręce kilkoma warstwami koca, mimo to grabieją mu z zimna.

Porusza nieustannie palcami, by nie dopuścić do odmrożenia. Okryte pęcherzykami, jak po odmrożeniu,

policzki swędzą go i palą. Płatami schodzi z nich skóra. Odbite od śniegu promienie słońca parzyły dziś nie-
miłosiernie. Męczy go niewygodna pozycja, dokucza zimno — ale to wszystko jest jeszcze stokroć lepsze niż
spanie w śpiworze, niż przymusowa bliskość pełnego nienawiści człowieka* Walczy ze snem. Z trudem otwiera
zapuchnięte powieki. Wie, że ten sen mógłby z łatwością stać się dla niego ostatnim. Dużo dałby teraz za
szczyptę tytoniu do napełnienia fajki. Wydaje mu się chwilami, że czuje wonny zapach dymu. Nawet głód nie
męczy go teraz tak bardzo, jak potrzeba palenia. A kapciuch pusty... Co pewien czas traper unosi głowę,
rozgląda się wokół, odchyla nauszniki futrzanej czapki. Słucha.

Po jasnym lazurze nieba wędrują luźne, pierzaste obłoki. Ciszę przerywa przejmujący krzyk mewy. Jak

srebrzysta strzała pruje powietrze swym szybkim lotem. Zawisa na chwilę nieruchomo nad głową wtulonego w
jamę śnieżną człowieka, a potem nagle oddala się jak porwana podmuchem wiatru. Białe pióra lśnią w słońcu.

Pokryte bruzdami czoło Sikory wypogadza się na chwilę. «Dokąd wędrujesz, samotny ptaku?» — myśli, z

zazdrością śledząc swobodny lot mewy.

Dla niego nie ma teraz wypoczynku. Znikła beztroska poprzednich lat. Śmierć krąży wokół, podstępna,

mściwa.

Gdy po paru godzinach ruszają dalej, Weber zatrzymuje się nagle jak wryty. Jemu także wystarcza jeden

rzut oka na ślady w śniegu. Pełen nadziei rozgląda się wokół.

background image

„Gdy krzyknę: padnij! — natychmiast wykonasz rozkaz. Jeśli nas zauważą — pierwszą kulę poślę tobie!"

— ostrzega traper. Mówi spokojnie, ale porucznik wie, że ten człowiek nie cofnie się teraz przed wykonaniem
groźby.

W odległości około dziesięciu kilometrów od brzegu Sikora raptownie skręca na północ. Nagła otucha wstę-

puje w jeńca, który od początku nie wie, jaki los go czeka. Może Polak zrezygnował wreszcie z tego kluczenia
po lodowcu?A może?...

„Jeśli odprowadzisz mnie do naszej stacji na Kuh- noya — daruję ci życie! — krzyczy. — Będziesz korzy-

stać z praw jeńca. Włos ci nie spadnie z głowy! Po skończonej wojnie możesz sobie wrócić do swego kraju lub
pozostać tu w Grenlandii. Będziesz mógł polować, będziemy od ciebie nabywać futra, staniesz się bogaty, ja ci
to obiecuję!"

Gardłowy głos wykrzykuje coś jeszcze, ale Sikora już nie słyszy. Czerwona mgła przesłania mu oczy, w

głowie szumi. Oto butny oficer ofiarowuje mu życie, bogactwo, jakby był pewien, że to oni, hitlerowcy, wygrają
tę wojnę, że to oni będą rządzić światem...

Zaciska bezsilnie pięści i raz jeszcze postanawia sobie zrobić wszystko, co będzie w jego mocy, by dopro-

wadzić wroga do Scoresbysund.

Na widok jego zmienionej twarzy oficer milknie. Rysy zastygają mu w jakiejś mściwej, zimnej wściekłości.
Parogodzinny forsowny marsz nuży obu ludzi. Wieje lodowaty wiatr, ale z nich strugami spływa pot.

Ledwie idą. Wreszcie Sikora energicznym ruchem zatrzymuje jeńca. Wydobywa z sanek krótką łopatkę saperską
i wskazując małą zaspę śnieżną pod wielkim głazem, mówi sucho:

„Kop!"

Weber stoi chwilę bez ruchu wpatrzony w twarz mówiącego, jakby chciał odgadnąć jego zamiar, jakby się

bał zrozumieć... Przenosi wzrok z twarzy na zawieszony na szyi automat i znów spogląda pytająco. Z oczu
wygląda mu lęk, obłędny lęk. Dolna warga zaczyna drżeć, na czole perlą się drobne kropelki potu.

„Kop! Na co czekasz? Odwal te kamienie!" — krzyczy niecierpliwie traper.
Łopatka zaczyna powoli odgarniać śnieg. Jeniec blednie i czerwienieje na przemian. Oddech jego staje się

coraz krótszy, coraz bardziej przyspieszony. Nagle usuwa się na śnieg i wsparty plecami o załom skalny siedzi
tak bez ruchu z przymkniętymi oczami...

Mój towarzysz raptem urwał.
— Wie pan, co on myślał?! — krzyknął naraz, zrywając się na równe nogi. Pchnięty gwałtownym ruchem

wagonik zakołysał się silnie. Jakby nagle ożył.

— On myślał, że kopie dla siebie grób!...
Przysunął twarz do mojej twarzy, jakby chcąc

sprawdzić wrażenie, jakie wywarły na mnie jego słowa. Nerwowo usiłował zapalić fajkę, która wcale nie zgasła.

— Rozumie pan? Sikorze nie przyszłoby nigdy nic podobnego do głowy. Toż chyba największa podłość.

Ale każdy sądzi po sobie. Weber pamiętał, że tak robili jego koledzy w Polsce, we Francji, w całej okupowanej
Europie. Kto wie, może on sam znęcał się w ten sposób nad bezbronnymi, a teraz myślał, że przyjdzie mu za to
zapłacić?

Gdy zobaczył pod śniegiem otwór pieczary, a w nim po prostu skrzynkę konserw i bańkę z naftą, głupią

musiał mieć minę, co? Wstydził się, że go strach obleciał!

background image

— ...Sikora niewiele uwagi poświęcał dziwnemu zachowaniu jeńca. Nie miał czasu na to. Pod osłoną głazu

rozpalił szybko maszynkę, stopił lód, krusząc go na niewielkie kawałki, rozpuścił w wodzie mięso z puszki. Byle
prędzej! Spieszył się bardzo. Teraz, gdy zdobył już żywność, po którą odważył się zejść na wybrzeże, musi
czym prędzej uciekać stąd w głąb lądu. Szkoda tylko, że skrytka jest tak skromnie zaopatrzona. Nie na długo
starczy tych zapasów. A co potem? Ale nie czas na rozmyślania. Jeśli hitlerowcy są tu gdzieś w pobliżu, mogą
po śladach odnaleźć jego obóz. Na tę myśl traper zrywa się z miejsca, zwija namiot i rusza w dalszą drogę.

Przed nim rozpościera się gładka, płaska przybrzeżna równina. Przypomina powierzchnię przyprószonego

śniegiem morza. Łatwo, ale bardzo niebezpiecznie byłoby nią iść. Lepiej już kierować się w głąb lądu, dotrzeć
po lodowcu do Ziemi Payera, a stamtąd dopiero skręcić na południe.

W niewielkiej odległości, o jakieś sto, sto dwadzieścia kilometrów, w Zatoce Mackenzie znajduje się

duńska radiostacja. Sto dwadzieścia kilometrów to nie siedemset... Ale cóż z tego? Hitlerowcy dobrze o niej
wiedzą i na pewno ze wszystkich stron pilnują dojścia.

Nie ma wyboru. Trzeba decydować się na ciężką, długą drogę po lodowcu.
Tego dnia marsz trwa szesnaście godzin.
Kto nie był w Arktyce, kto sam nie wydeptał własnymi nogami tego pustynnego szlaku — ten nigdy nie

zrozumie, co znaczy takich szesnaście godzin.

Płaski przybrzeżny pas przechodzi wkrótce w nierówny, poprzecinany pasmami lodowca i wzgórz, teren.

Nad lodami zawisa czasem mleczny opar mgły, w której majaczą od czasu do czasu czarne, strzeliste jak
tatrzańskie turnie nunataki. Eskimosi omijają z da
la te sterczące spod powłoki lodowej szczyty. Boją się, uważają je za miejsca pobytu złych duchów mrozu.
Podstępne rozpadliny w lodzie, których dna nie dojrzysz, gładkie, oślizłe ściany, na których noga nie znajduje
oparcia — nużą szybko.

Szesnaście godzin marszu oddala ludzi od skrytki z żywnością zaledwie o dwadzieścia kilometrów. Zmor-

dowani do granic wytrzymałości, zatrzymują się wreszcie w głębokiej, ukrytej przed ludzkim okiem kotlinie.

Weber nie czekając rozkazu .zabiera się sam do rozstawiania namiotu. Sikora patrzy z ulgą, jak zręcznie

zwija się ten milczący człowiek. Może wreszcie nie trzeba mu będzie krępować rąk? To tylko upokarza i
wznieca złość. Może wreszcie zrozumiał, że dziś nie czas na nienawiść, że nie ze sobą powinni teraz walczyć,
lecz z tym wrogim światem, co ich otacza. Zjednoczyć siły, żeby się nie dać, żeby nie zginąć!

W chwili gdy zajęty tymi myślami traper obraca się, by zdjąć z maszynki kociołek, kątem oka dostrzega, jak

ręka hitlerowca powoli, ostrożnie wyciąga się w stronę myśliwskiego noża. Sikora rzucił go przed chwilą na
brezent pokrywający sanie. Nie wierzy własnym oczom! Wzbiera w nim gniew, jednak nie okazuje nic po sobie.
Może to przywidzenie? Ale nie! Ręka pełznie wytrwale, chwilami nieruchomieje dla niepoznaki, by znów za
moment przybliżyć się nieznacznie do celu.
Gwałtownym ruchem Sikora stawia garnek z kipiącą zupą pomiędzy nóż a rękę. Gorący płyn zalewa płótno
namiotu. Oficer zaciska usta, blednie, w milczeniu odwraca głowę.

I znów tej nocy Sikora mocno, bezlitośnie krępuje ręce swego jeńca. Jakby się w Polaku coś załamało. Za

jego staranie, za jego koleżeńskość tak mu odpłacono. Nie ma widać w tym sercu miejsca na inne uczu-

background image

cie — wciąż nienawiść i tylko nienawiść. Postanawia niczego już od jeńca nie oczekiwać.

» Widać w hitlerowcu nie może obudzić się człowiek* — myśli zniechęcony.
I tak wędrują dalej białym szlakiem. Mimo wysiłków, by utrzymać to samo tempo marszu, idą coraz

wolniej. Z każdym dniem mocniej biją serca i długo nie mogą się uspokoić. Już po paru pierwszych krokach
łomocą, jakby wyskoczyć miały z piersi.

Ledwie żywi wpełzają na biwaku do śpiwora. Leżą przywarci do siebie, milczący, z otwartymi oczyma,

obaj jednakowo czujni. Czasem mimo woli zapadają w spokojny sen bez marzeń, chociaż Sikora stara się nie
zmrużyć oka, póki nie posłyszy przy swej twarzy ciężkiego, miarowego oddechu.

W dzień traper nie spuszcza czujnych oczu z jeńca, stara się nigdy nie obrócić do niego plecami, pilnuje, by

nóż nie znalazł się w zasięgu wrogiej dłoni...

— Przyjemne, co? A pan mówił, że w dwóch zawsze raźniej, jakoś weselej... — W głosie mechanika

brzmi wyrzut. — To koszmar, panie!

Milczę. Wsłuchując się w opowiadanie, widzę niemal dwu ludzi z trudem brnących po śniegu, dwu wrogów

skutych, jak galernicy, jednym łańcuchem, nie spuszczających z siebie oczu, dwu więźniów białego szlaku...

— To koszmar! — powtarza obok mnie pełen goryczy głos. — Ledwie można wytrzymać.
— ...Czasem, jak rój natrętnych komarów, oblegają Sikorę wątpliwości. Nie wie, czy słusznie postąpił, czy

ten śmiertelny trud był naprawdę potrzebny. Czy nie prościej było zastrzelić jeńca, a samemu przedrzeć się do
najbliższej placówki duńskiej? „Czy ktoś mógłby

background image

mi to wziąć za złe?" — zastanawia się i nie znajduje odpowiedzi na to pytanie. Ale takie chwile trwają krótko.
Uspokaja go myśl, że jednak nie mógł zrobić inaczej.

Mijają tak trzy tygodnie, dwadzieścia jeden dni. A ileż to godzin?... Ziejący oślepiającym blaskiem biały

szlak ciągnie się w nieskończoność. Przepastne na setki kilometrów, głębokie rozpadliny, przyprószone świeżym
śniegiem, czyhają na ofiarę jak wilcze doły. Wieje z nich chłodem grobu.

W nieskazitelnej bieli, niby po lśniącym obrusie rozłożonym na jakimś olbrzymim stole, pełzną jak mrówki

dwie ludzkie postacie. Poruszają się wolno, wolniutko, dobywając ostatka sił.

Nikt z podwładnych Herr Oberleutnanta Karla Webera nie poznałby teraz swego dumnego dowódcy.

Zawsze nieskazitelnie ubrany, ogolony i pachnący mocną kolońską wodą, dziś jakże opłakany ma wygląd.
Strzępy ubrania nie przypominają w niczym eleganckiego, zielonego munduru. Nie lepiej wygląda Sikora. Obaj
mają wychudłe, pokryte szorstkim, zmierzwionym zarostem policzki, poczerniałe od słońca i wiatru, spękane,
pobrużdżone twarze, zapadnięte w głąb czaszki oczy, skryte pod zapuchniętymi powiekami.

Przed ślepotą śnieżną chronią ich ciemne okulary, ale i one okazują się zbyt słabe. Spod grubej warstwy

brudu trudno rozeznać rysy twarzy. Wytapiana z lodu woda jest zbyt cenna, by używać jej do mycia. Sikora, jak
skąpiec, wydziela każdą kroplę nafty. Odrobina jej tylko bulgoce na dnie blaszanki...

— Zresztą sam pan wie najlepiej, nic tak jak brud nie chroni twarzy przed ranami, jakie powodują odbite od

śniegu promienie słoneczne. Zwłaszcza na wiosnę. Prawda?

— ...Bardziej podobni do upiorów niż ludzi, Polak i Niemiec ledwie się wloką. Omdlałe ze znużenia nogi

odmawiają posłuszeństwa. Obrzmiałe, odparzone stopy pieką nieznośnie, obuwie drze się na chropowatej
powierzchni lodu. Pasami oddartymi z koca bandażują spuchnięte kostki. Ledwie poruszają nogami. Już nie one
ich niosą — to oni sami jakimś straszliwym wysiłkiem ciągną je za sobą, nie pozwalając im na dłuższy
wypoczynek. Walczą ze snem, ze śnieżną zamiecią, z mgłą, co jak wata zatyka im usta, brną po pas w głębokich
zaspach, potykają się, padają, powstają. Męczy ich głód. Sikora co dzień zmniejsza racje, ale wciąż dzieli je
sprawiedliwie. Nie nauczono go wilczych praw wojny. Nie przyjdzie mu nawet do głowy, by jeńca morzyć
głodem.

Znikąd żadnej nadziei na żywność. Szlak, którym idą, to martwa pustynia. Głód skręca kiszki. Przed

zmęczonymi blaskiem słońca oczyma pojawiają się misy pełne smażonego mięsa, chrupiące suchary... A tu sił
ubywa.

Czasem traper miewa jakieś dziwne majaki. Wydaje mu się, że dostrzega już przed sobą w dali delikatną

koronkę masztów radiostacji w Scoresbysund. Przeciera oczy. Rzeczywiście. Jak mógł dotychczas ich nie
zauważyć? Nie, to nie zjawa. Smukłe, strzeliste, wyraźnie czernią się na bieli lodu. Spogląda na jeńca, chciałby
go zapytać, czy on coś widzi, ale Weber idzie wciąż z nisko opuszczoną głową.

Sikora mimo woli przyspiesza kroku, nie czuje już nawet bólu odparzonych stóp. Ale oto maszty oddalają

się, błękitnieją, rozwiewają w przezroczystym powietrzu. Dokoła, jak okiem sięgnąć, ciągnie się niczym nie
skażona biel śniegu.

Innym razem kamienny kopiec mami trapera swym podobieństwem do pełnej zapasów żywności bazy. Dro

background image

go kosztują go te majaki. Rozgoryczony, postanawia niczemu już nie wierzyć.
Weber przystaje często. Już teraz nie udaje. Po prostu brak mu sił. Wtedy Sikora, bez słowa, odbiera od niego
sanki i ciągnie je sam. Robi to machinalnie. Właściwie jest mu już wszystko jedno...

— Zna pan to uczucie odrętwienia, gdy człowiek niczego nie jest ciekaw, niczego się nie spodziewa, ni-

czego nie pragnie?... Gdy na wszystko patrzy z jednakową obojętnością, niezdolny do odróżnienia złego od
dobrego. To straszne uczucie. Trudno jest z nim walczyć, bo człowiek jest słaby, jakby ogarnięty jakimś
bezwładem. Biada temu, kto go nie przezwycięży. Jest stracony... Takie zobojętnienie to oznaka zbliżającego się
końca.

— ...Sikora broni się resztkami świadomości. Wie, że jeżeli się teraz załamie, nie będzie mieć sił na dalszą

drogę.

I nie wiadomo już, co jest straszniejsze: piekący ból odparzonych stóp, nieznośny przykurcz zesztywniałych

od marszu mięśni, swędzenie porażonych słońcem oczu czy ta straszliwa obojętność?...

Pragnienie dokucza silniej niż głód. Ssanie lodu niewiele pomaga, nie przynosi żadnej ulgi spieczonym

wargom. Ludzie z nienawiścią patrzą na ścielącą się pod ich stopami wodę, zakutą, zaklętą jakby w skałę.

Na postojach rozgorączkowane oczy na wpół przytomnie śledzą słabe języki ognia liżące garnek, w którym

na dnie topnieje trochę lodu. Na podtrzymanie ogniska poszło już wszystko, co było do spalenia w saniach: parę
poprzeczek, krótka rączka saperskiej łopatki, jakieś szmaty, papiery. Wstrętny, letni płyn
___________________
bez smaku, po którym pływają czarne płaty sadzy, nie gasi pragnienia.

Nadzieja wstępuje w serce trapera, gdy na horyzoncie dostrzega majaczące w porannej, przejrzystej mgle

zarysy gór Scoresby. To już nie majaki. Cel podróży bliski osiągnięcia, ale jak iść naprzód bez paliwa, bez
jedzenia?

Na pustynnym wybrzeżu fiordu Nathorst znajduje się niewielki domek myśliwski. Sikora pamięta go do-

brze. Na myśl o tym, że można będzie gdzieś wreszcie odpocząć, ogrzać się i najeść do syta, nabiera nowych sił.
Podniecony, nie zwracając uwagi na uparte milczenie towarzysza, dzieli się z nim swą radością. Weber słucha,
jak zwykle nie odpowiadając.

Tempo marszu wzrasta. Trzeba opuścić się po stro- miźnie lodowca w dół, zejść na wybrzeże. Wysoka na

kilkaset metrów ściana wznosi się prawie prostopadle. Znów lina asekuracyjna łączy dwóch ludzi. Jeśli jeden
pośliźnie się, drugi musi go ratować. W przeciwnym razie u podnóża skały zostaną dwa trupy.

Traper krótkimi okrzykami zachęca jeńca do wysiłku:
„Oprzyj się na mnie, tam za zakrętem zobaczysz chatę! To już niedaleko!'

1

Gdy docierają wreszcie do zakrętu, na skrzącej bieli nie widać żadnego ciemniejszego punktu, żadnego

wzniesienia. „Czyżby śnieg zawalił ściany? Widać od dawna nikt tu nie był!" — zaniepokojony Sikora
przyspiesza kroku, wyprzedza jeńca, przeciera oczy. Pod cienką, zlodowaciałą warstwą śniegu widnieje czarny,
prostokątny zarys. To wszystko. Traper stoi jak skamieniały, nie nachyla się nawet. Zgaszonymi oczyma
spogląda na zbliżającego się powoli hitlerowca.

„To chyba robota waszych ludzi" — mówi z naci

background image

skiem. Obaj długo stoją nad zgliszczami. Weber podnosi wreszcie głowę.

„A może to któryś z waszych traperów zaprószył nieostrożnie ogień? Może to tylko przypadek?"
Polak' wzdryga się mimo woli. Gardłowy głos przypomina mu straszne chwile. Słyszy go po raz pierwszy

od kilku tygodni.

„Rozkładamy obóz. Musimy koniecznie pomyśleć o zdobyciu mięsa i tłuszczu. Ognisko roznieci się z tego

nie dopalonego drzewa. Trzeba je tylko wygrzebać spod lodu". — Traper przybiera energiczny ton. Wydaje
zarządzenia głosem rześkim, ale już po paru chwilach obaj ludzie poruszają się ciężko i ospale. Znikła nadzieja
— a z nią resztka sił.

Ziemia Scoresby to kraina białych niedźwiedzi. Sikora pamięta o tym. Nieraz przed wojną polował tu z

traperami. Natychmiast po wypiciu cienkiej zupki z nie dogotowanych resztek fasoli, wygrzebanych z dna
plecaka, krępuje jak zwykle ręce i nogi więźnia, pomaga mu zaszyć się w śpiwór, a sam wyrusza na po-
szukiwanie zwierzyny.

Jak ciężko iść o pustym żołądku! Wydaje się, że kiszki przyrosły do krzyża. Człowiek przystaje co kilka

kroków. Ciemne płaty coraz częściej zataczają przed oczyma jakieś dziwne kr^i. Parokrotnie wydaje się Sikorze,
że na bieli śniegu żółci się plama niedźwiedziego futra. Ostrożnie, z ręką na cynglu, skrada się, wstrzymuje
oddech. Cóż, kiedy to znów złudzenie, znów te przeklęte majaki! Po każdym rozczarowaniu ogarnia go coraz
silniejsze zniechęcenie. Przysiada znużony na jakimś zrębie skalnym. Tak dobrze jest odpocząć chwilę, o
niczym nie myśleć. Ale co to? Nastawia ucha.

Wiatr niesie nowy, dziwny dźwięk. Niby jakieś wołanie, jakiś krzyk. Traper zrywa z głowy czapkę, by

lepiej słyszeć. Dźwięk powtarza się, naglący, natarczywy. Sikora rzuca się w stronę obozu. Zdaje sobie sprawę z
tego, jak wolno biegnie, chociaż dobywa wszystkich sił.

Tuż obok namiotu widzi wielką, brudnożółtawą plamę. Czyżby niedźwiedź?
»Znów przywidzenie* — przebiega mu przez głowę pełna goryczy myśl, ale tym razem wyraźnie słyszy

krzyk. Przeraźliwy krzyk jeńca. W biegu zrywa broń z ramienia. Widzi, źe zwierzę pochyla łeb nad leżącym,
szarpie zębami śpiwór, podnosi olbrzymią łapę... Sikora krzyczy. Nie ze strachu, nie! Chce zwrócić na siebie
uwagę napastnika. Gdy łeb obraca się w jego stronę, pociąga za cyngiel! Suchy trzask. Ale strzał nie pada.
Daremnie traper szarpie zacinający się zamek. Niedźwiedź, jakby zdawał sobie sprawę z bezsilności człowieka,
znów pochyla się nad swą ofiarą. Jedno uderzenie potężnej łapy może zmiażdżyć głowę bezbronnego,
skrępowanego jeńca.

Sikora rzuca nieprzydatny automat, wyrywa zza pasa toporek i bez chwili namysłu skacze naprzód. Jest tuż,

tuż. Zwierzę w półobrocie unosi się na tylnych łapach. Jest ogromne. Traper, co sił w ramieniu, uderza w
rozwartą w ryku paszczę. Ostrze topora ześlizguje się i wcina w szyję. Bluzga krew. Przednie łapy
rozwścieczonego zwierzęcia opadają na głowę człowieka. Ogarnia go głęboka ciemność.

Nie wie, jak długo leży bez przytomności.
Poprzez szum w głowie z wolna powraca świadomość. Krew na odzieży przypomina Sikorze, co zaszło. Z

trudem unosi głowę, ciąży mu jak nalana ołowiem. Rozgląda się wokół. Ani śladu niedźwiedzia, ani śladu jeńca,
sanek, broni. »Uciekł — uświadamia sobie. — Nie zabił mnie, ale zostawił bez broni i śpiwora. Zostawił, żebym
zdychał powoli z zimna i głodu!...«

background image

Przymyka oczy. Nie ma sił, by myśleć. Ogarnia go straszliwe znużenie. Światło razi. Tępy ból rozsadza

czaszkę. Dłoń machinalnie zgarnia śnieg i niesie do spękanych warg. Znowu traci przytomność.

Majaczy mu się rozhuśtane sztormem morze, nieznany statek. On na pokładzie sam. Sam przeciw burzy.

Potężne, grzywiaste fale unoszą dziób wysoko pod niebo, to znów rzucają w wodną czeluść. Szczyt masztu
zatacza po ciemnym niebie tajemnicze kręgi. Sikora nie może utrzymać równowagi, chwieje się na szeroko
rozstawionych nogach, rozpościera ręce szukając jakiegoś oparcia, usiłuje złapać za liny, słup, burtę.
Nadaremnie. Wszystko cofa się, ucieka. Raptem jakaś potężna siła odrywa go od desek pokładu, unosi i ciska z
impetem w dół. Chce krzyknąć, ale żaden dźwięk nie wydobywa się z zaciśniętego gardła. Z uczuciem
strasznego lęku czeka na chwilę, gdy pękająca od bólu głowa uderzy o lśniącą powierzchnię wody.

Nagle wszystko się zmienia. Otacza go gęsta, czarna chmura, przesiąknięta jakimś znajomym zapachem,

Uczucie lęku pierzcha. Cóż to tak pięknie pachnie?

Z otaczającej mgły wyłania się zarys postaci w strzępach zielonego munduru. Sikora nie wierzy swym

oczom. Czyżby to wciąż był sen? O parę kroków, odwrócony do niego tyłem, stoi Weber. Tak, to on. Nie opodal
pełne ładunku sanki. Na wierzchu błyszczy w słońcu wypolerowana stal automatu.

»Dlaczego wrócił? Po co?...« — zastanawia się Polak.
Niemiec pochyla się nad nim, W wyciągniętej ręce trzyma dymiącą menażkę. To od niej bije ten wspaniały

zapach.

„Masz, jedz!"
Gorący, tłusty rosół z niedźwiedziego mięsa parzy podniebienie, ale nie ma siły, która by oderwała usta

trapera od brzegu menażki. Przerywa jedzenie dopiero w chwili, gdy widzi dno.

Jasne, niebieskie oczy wytrzymują spokojnie jego pełne pytań spojrzenie. Weber długo milczy.
„Dziwisz się pewnie, czemu cię nie zabiłem? — mówi wreszcie z trudem. — Ja sam siebie nie mogę zro-

zumieć. Okryłem dwukrotnie hańbą mundur oficera Wehrmachtu — zostając twym jeńcem i teraz, przed
niespełna dwoma dniami, gdyś leżał tu nieprzytomny, a ja miałem w ręku broń. Długo czekałem na taką chwilę.
Cóż z tego, kiedy nadeszła za późno. Ale nie żałuję tego! Nie wiem, czy mnie zrozumiesz...

Przewędrowaliśmy razem szlak, razem zdychaliśmy z głodu. Nie skrzywdziłeś mnie, choć mogłeś to nieraz

zrobić, sprawiedliwie dzieliłeś żywność wtedy, gdy sam nie dojadałeś. Ocaliłeś mi życie. Ty, stary myśliwy,
dobrze wiedziałeś, czym grozi walka wręcz z białym niedźwiedziem.

Nie mogłem cię zabić, ot, po prostu nie mogłem!" — dorzuca z pasją.
W ciągu kilku następnych dni Sikora z półsłówek Webera dowiaduje się, z jakim trudem zdołał się on

wyswobodzić z pęt i pobiec po śladach zranionego zwierzęcia, jak ciężko mu było poćwiartować zdobycz i
przyciągnąć samemu mięso na sankach do obozu.

Weber z początku odzywa się niechętnie, jakby to, co powiedział Sikorze, wyczerpało na dłuższy czas jego

zapas słów, ale powoli przyzwyczaja się do mówienia.

Jakże inaczej wygląda dalsza droga... To już nie ten koszmarny, pełen nienawistnego milczenia marsz. Na-

wet postoje przestają być udręką. Obaj ludzie spokojnie zapadają w głęboki sen, który pokrzepia. Między nimi
leży nabita broń. Obaj mogą po nią w każdej chwili sięgnąć.

background image

Może to dziwne, chociaż mnie się wydaje zupełnie naturalne. Wczoraj wrogowie, dziś towarzysze szlaku —

nie mają przed sobą tajemnic. Niemcowi nie zamykają sią usta. Tłumaczy Polakowi, jaką musiał stoczyć z sobą
walkę, by we wrogu dojrzeć po prostu człowieka... Tego nikt go nie uczył.

Mówi dużo, bezładnie, jakby chciał z siebie zrzucić jakiś ciężar, wyzwolić się od czegoś, co go dręczy.
Ostry dzwonek telefonu przerywa opowiadanie. Długo terkocze, zanim mechanik chwyta słuchawkę.
— Zreperowaliście! To dobrze! Nie, nie zamarzliśmy, ale niewiele brakuje. Ledwie rozprostowałem nogi.

Nie, nie spaliśmy. Tak sobie rozmawiamy. Macie rację — we dwóch zawsze weselej, jakoś raźniej — roześmiał
się zwracając twarz w moją stronę. W ciemności błysnęły jego białe zęby.

— Już niedługo podciągną nas na Kasprowy — zwrócił się do mnie wieszając słuchawkę.
Z trudem odskrobaliśmy paznokciami gruby pancerz szronu powlekającego szybę. W małym otworze na tle

granatowego nieba zalśniły tysiące gwiazd. W ich srebrzystej poświacie ostro zarysowały się pokryte świeżą
bielą okoliczne szczyty.

Podsunąłem memu towarzyszowi kapciuch. Z trudem nabił fajkę zgrabiałymi z zimna palcami.
— Czeka pan na zakończenie? Ano, historia prosta, chociaż może niezwyczajna — powiedział po chwili,

wypuszczając z ust kłąb dymu.

— ...W miarę jak dwaj ludzie zbliżali się do Sco- resbysund, Polak szedł coraz wolniej. Bał się po prostu

chwili, gdy przyjdzie mu oddać towarzysza w ręce władz wojskowych. Bo widzi pan, Weber nie był już teraz dla
niego jeńcem, był po prostu towarzyszem
tego ciężkiego marszu. A to łączy. Biały szlak dokonał swego.

Zamiast dwóch wrogów — szło teraz dwu ludzi.
Gdy z dala zaczerniły się wysmukłe maszty radiostacji, obaj zamilkli.
Co przyniosą najbliższe chwile?
Ale wszystko odbyło się zupełnie inaczej, niż to sobie Sikora wyobrażał. Życie stwarza czasem najbardziej

nieprawdopodobne historie. Prawda?

Chwili tej traper nie zapomni chyba nigdy. Czarny barak na bieli śniegu przybrany był w łopoczące na

wierzchu sztandary.

Gruby sierżant, u którego się zameldował, nie dał mu przyjść do słowa.
„Pokój, pokój! — bełkotał ściskając ręce obu ludzi. A widząc, że słaniają się na nogach ledwie żywi ze

zmęczenia, podsunął im krzesła. — Pokój! — krzyczał, widząc, że jeszcze nie rozumieją. — Zawieszenie broni,
nie ma już wojny! Słyszycie?"

Polak i Niemiec dotarli do Scoresbysund w dniu ósmym maja tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego

roku... Zawieszenie broni na świecie przyszło później niż przymierze, jakie ze sobą zawarli.

Mechanik zamilkł.
— Sikora już nigdy nie zobaczył towarzysza szlaku — kończył po chwili. — Daremnie starał się do-

wiedzieć, jaki los spotkał Webera po powrocie do rodzinnego Stuttgartu. Nie wiedział, czy Niemiec znalazł dom
w zburzonym wojną mieście. Ale jednego był pewien — Wielki Olaf był ostatnią jego ofiarą.

Kabina kolejki stuknęła wreszcie o oblodzony pomost stacji na Kasprowym Wierchu, kilka par rąk wycią-

gnęło się do nas jednocześnie.

background image

— Nie zamarzliście?
— No, jak tam, żyjecie?

Sikora, aleś chyba dostał lepszą szkołę niż w tej twojej Arktyce? — krzyknął jakiś wesoły głos.

Mechanik spojrzał na mnie z zakłopotaniem. Uśmiechnąłem się do niego porozumiewawczo. I tak wyczułem od
dawna, że mówił o sobie.
„DO OSTATNIEJ KROPLI PALIWA"
Silna fala Oceanu Indyjskiego podnosiła wyżej niż co dnia smukły dziób naszego statku. Trzeszczały spojenia,
pojękiwały żałośnie olinowania, chłodny podmuch uparcie odrywał nas od burty i siekł twarze słonymi
bryzgami, zrywanymi z grzbietów rozkołysanych fal. Powracający z Antarktydy polarnicy niechętnie na ogół
opowiadali o sobie. Ale czasem byle głupstwo, ot, choćby urywek do znużenia na zimowisku powtarzanej
melodii, jakiś jękliwy skrzyp w olinowaniach czy strzęp mgły uparcie wlokącej się za statkiem, wyzwalało w
nich potrzebę mówienia. A wtedy słowa płynęły same, niepowstrzymanym potokiem. Ludzie uwalniali się od
milczenia, jakby lodowy pancerz, w jaki ich zakuł Biały Ląd, pękał i zaczynał odpadać kawałek po kawałku.
Chwil takich wyczekiwaliśmy cierpliwie. Tego wieczoru zaczął mówić Pierow.
— Trudno o gorszy dzień niż ten, w którym rozdzwonił się w naszej radiostacji po całym osiedlu sygnał CQ!
CQ! CQ! — wołanie o pomoc. Nadała go stacja belgijska imienia Księcia Boduena. Przed pięcioma dniami
wyleciało z niej kilku badaczy. Zaginęli

background image

bez wieści. Towarzysze ich wzywali pomocy lotniczej. Jak najspieszniej. Sami nie rozporządzali drugim sa-
molotem. Nie mieli także dość silnej maszyny Australijczycy ze stacji imienia Mawsona. Zwrócili się więc do
nas.

W Mirnym szalała zamieć. Rozigrały się tego dnia wszystkie złe moce Antarktydy. Sztormowy wicher miótł

po całym osiedlu kłęby śniegu, oślepiał, przewracał, zerwał i odrzucił daleko, gdzieś na samą krawędź
przybrzeżnego lądu, zakotwiczony na lotnisku śmigłowiec.

Piekielna pogoda na start. I piekielnie daleka droga. Odległości na Antarktydzie nie można liczyć zwykłymi

kilometrami, a było ich przed nami ponad trzy tysiące.

Dowódca naszej wyprawy Tołstikow znajdował się w tym czasie w głębi lodowego kontynentu, w dalekiej

drodze na „biegun zimna". On musiał zadecydować. Nasi radiotelegrafiści ledwie zdołali nawiązać łączność,
przebijając się przez niedostępne lody, z odległą o dwa tysiące kilometrów kolumną ciągników.

Odpowiedź brzmiała:
Lecieć natychmiast na pomoc! Wybrać najlepszych ludzi i najlepszą maszynę!
Zarządzono alarm. Otrzymaliśmy rozkaz:
Przygotować samolot typu LI-2 do startu. Zabrać zapasowe beczki z benzyną. Sprawdzić ekwipunek.

Załadować żywność dla sześciu ludzi załogi oraz dodatkową dla zrzucenia rozbitkom. Samolot poprowadzi szef
lotnictwa Pierow. Nawigatorem mianuje się Bród- kina.

Zanim jeszcze nadeszła radiodepesza z głębi lądu, byliśmy już w pełni przygotowani. I tak wiedzieliśmy

z góry, co odpowie nasze dowództwo. Gdy tylko burza przycichła, zawarczały silniki. Ale śnieżyca powróciła z
jeszcze większą siłą.

Start był ciężki. Bardzo ciężki. Przelot do australijskiej stacji Mawsona też nie należał do najlżejszych.

Widoczność chwilami zerowa, maszyna oblodzona, a tu burza śnieżna ani myśli ustać!

Raptem przez pracujące równo silniki przebiegł delikatny dreszcz. Ledwie wyczuwalny. Zwiększyć ciśnie-

nia w urządzeniu przeciwoblodzeniowym nie mogłem. Szło pełną mocą. W sterach ogonowych wyczuwałem
opór. Nie musiałem wyglądać przez okno. I tak wiedziałem, że cała powierzchnia skrzydeł lśni pod prze-
zroczystą, szybko rosnącą warstwą lodu.

Pierow zaciągnął się głęboko dymem. Papieros tlił tylko w przesiąkniętym wilgocią oparze mgły, która

białym całunem spowijała nasz statek, ale pogrążony we wspomnieniach pilot nawet tego nie dostrzegł.

— Pchnąłem powoli manetkę gazu do oporu — podjął po chwili. — Silniki zagrały głębokim basem. Spra-

wiło mi to ulgę. Gdyby nie ich ryk — cisza, jaka panowała w kabinie, zadławiłaby mnie po prostu. Czułem ją na
plecach, na ramionach, na piersi. Nie spuszczaliśmy oczu z wysokościomierza. Strzałka chwilę jeszcze drgała na
miejscu. Wreszcie powoli zaczęła skręcać w lewo. Opadaliśmy. Podciągnąłem orczyk. Musiałem wyrównać lot.

Łatwo powiedzieć — musiałem. Mów Antarktydzie, że życzysz sobie tego czy owego. To harda gospodyni.

Tu ona nami rządzi. A twardą ma rękę, trzeba przyznać.

Jak tu raptem zamieć nie walnie w okna! Jak nie targnie mi całą maszyną! Nie widziałem nic. Absolutnie

nic. Ot, tak jak teraz. Nie, chyba jeszcze go

background image

rzej! — ręka pilota zacisnęła się na oślizłej burcie, o którą staliśmy wsparci. — Wiedziałem jedno, muszę
podnieść maszynę. Za wszelką cenę. Przez niebezpieczne przelatywaliśmy strony. Wybrzeża Księcia Leopolda i
Księżniczki Astridy są górzyste, szczyty sięgają ponad dwa tysiące metrów. Altimetr wykazuje zaledwie
osiemset pięćdziesiąt... A z maszyny wycisnąłem już wszystko!

Silniki na najwyższych obrotach ryczały pełną mocą. Ale to nie był ten zwycięski, uspokajający ton. Coś w

nich chrypiało. Nie, nie było żadnego defektu — zaprzeczył, widząc niepokój w naszych oczach. — Tylko
wiecie... Silniki grają przecież różnymi tonami. A każdy coś mówi. Przynajmniej nam, lotnikom polarnym.

Był jeden sposób, aby podnieść maszynę do góry, był. Po prostu wyrzucić zapasowe beczki z benzyną.

Czułem, że za mymi plecami pierwszy mechanik tylko czeka na rozkaz. Nie on jeden zresztą. Wszyscy. Ale ja
bardzo nie chciałem do tego dopuścić. To już naprawdę jest ostateczność.

Wybawił mnie Brodkin. Coś do mnie krzyczał, coś gwałtownie wciskał mi w rękę.
Długo wpatrywałem się w pośpiesznie skreślony jego ręką komunikat meteorologiczny, zanim go zrozu-

miałem.

Z Mirnego donoszono, że już niedługo nad Wybrzeżem Larsa Christensena powinniśmy dostać śię w obszar

przejaśnień, a dalej, aż do samej stacji Mawsona, panuje piękna pogoda. To było pocieszające. A co beczek nie
wyrzuciłem, to nie wyrzuciłem!

Pilot uśmiechnął się tym dziecinnym, rozbrajającym uśmiechem, który nadawał jego twarzy jakiś chłopięcy

wygląd. Trudno było wówczas uwierzyć, że wspaniały ten człowiek ma za sobą dwadzieścia parę
lat pracy w lotnictwie polarnym. Przeszło trzy miliony kilometrów ponad lodami obu krańców świata —
Arktyką i Antarktydą — to mówi samo za siebie.

— Startując byłem święcie przekonany, że znajdę jakąś lukę w tym chmurnym niebie, ale wściekłe ude-

rzenia śnieżycy nie ustawały — ciągnął dalej po chwili. — Wydawało mi się jednak, że silniki mocniej zagrały,
że w ich ryku przebijał rażniejszy ton.

„Dobrze jest! Za kwadrans, najwyżej za dwadzieścia minut, powinniśmy już tam być!" — darł mi się nad

głową nawigator, przekrzykując szum maszyn. A on potrafi głośno krzyknąć, sami chyba nieraz dyszeliście.

Dwadzieścia minut to bardzo mało, prawda? Ale czasem diabelnie dużo. Któż z nas nie doświadczał tego na

własnej skórze!

Burza śnieżna urwała się tak nagle, jak przyszła. Z białej ciemności wyskoczyliśmy raptem w inny świat.

Jaskrawe światło oślepiało. Nim zdążyłem zmrużyć oczy, zmartwiałem. Przed nami na kursie wyrósł szczyt.
Jeden jedyny czarny punkt w tym świecie bieli. W odległości jakichś trzech kilometrów. Niewiele więcej niż pół
minuty lotu. Umknąłem w ostatnim momencie...

Przejaśnienie przyszło w porę. Radiotelegrafista nawiązał tymczasem łączność z Australijczykami. W Maw-

son oczekiwało nas lotnisko wytyczone beczkami. Tysiąc siedemset kilometrów przelecieliśmy w niecałe sześć
godzin.

Natychmiast po wylądowaniu rzuciliśmy się w sześciu, całą załogą naszego „N-495", do tankowania ben-

zyny. Myślicie, że Australijczycy dali się nam czegoś dotknąć? Ale skąd! Nim zdążyliśmy dopaść beczek, już
schwycili nas w swoje bary. A to wszystko jeden w drugiego chłopy na schwał, nie ułomki.
5T

background image

„Wyście już swoje zrobili. Benzynę my zatankujemy. Niech was o to głowa nie boli!" — krzyczeli waląc

nas po plecach. A ręce mają twarde. Kochane chłopaki! To polarnicy z prawdziwego zdarzenia! Jedni zaciągnęli
nas do domku stacji, drudzy już pod- taczali beczki pod samolot i dalejże pompować paliwo do zbiorników.
Znali się na robocie jak mało kto. Im mogłem spokojnie zostawić maszynę.

W niewielkiej, czystej izbie czekał nas zastawiony jak w święto stół. Czego tam nie było! Popijając, zwy-

czajem gospodarzy, najpierw gorące kakao, a potem zamrożoną whisky, dopytaliśmy się dokładnie, co zaszło u
Belgów. W Mirnym wiedzieliśmy jedno — ludzie potrzebują naszej pomocy.

„5 grudnia kierownik stacji de Gerlache wyleciał z paroma towarzyszami w teren. Nie dawali o sobie znaku

życia, ale początkowo na stacji Boduena nikt się tym widać nie przejmował — opowiadali jeden przez drugiego
podnieceni Australijczycy. — Aż tu nagle w pięć dni później budzą nas gwałtowne sygnały: CQ, CQ, CQ...
Belgowie zupełnie potracili głowy, błagając o pomoc. Od nas do stacji belgijskiej jest zbyt daleko. W żaden
sposób nie dalibyśmy rady. Wysłaliśmy natychmiast depeszę do Mirnego. Wiedzieliśmy, że nie odmówicie!"

Stację Boduena zalegała wciąż gęsta mgła. Musieliśmy czekać, aż się przejaśni. Nie odstępowaliśmy od

radioodbiornika. Każda godzina jest cenna podczas akcji ratowniczej.

Pilot milknie wpatrzony w sunący leniwie za statkiem biały opar. Mgła rzednie. Tu i ówdzie ciągną jeszcze

po morzu zwiewne strzępy pędzone silnym podmuchem wiatru. Czerwony pas światła na zachodzie przedziera
się przez ciężki nawis chmur, kładzie
na długiej, szarej fali niespokojne, purpurowe błyski, z rozkołysanego morza ciągnie przejmujący chłód. Z
rzadka, coraz rzadziej, zajaśnieje od czasu do czasu na horyzoncie przygaszona biel lodowych gór. Wyżarte
morską falą, przypominają z dala ochronne mury warownych zamczysk czy kratery wygasłych wulkanów, w
których woda drąży cierpliwie jakieś przedziwne łuki i przejścia.

— W godzinę zaledwie po odebraniu od Belgów komunikatu, że z Wybrzeża Księżniczki Ranghildy, na

którym znajduje się ich stacja, schodzi mgła, byliśmy już w powietrzu — ciągnął po chwili Pierow, zapalając
znów papierosa. — Pogoda piękna. Ani jednej chmurki na niebie. Wiatr mieliśmy, jak na zamówienie, w plecy.
Tam one zawsze wieją ze wschodu. „Nie pomoże nam ten »zefirek« w powrotnej drodze" — pomyśleliśmy
od'razu. „Gdy wybierasz się na jeden dzień, żywności zabierz na tydzień" — mawialiśmy często w Arktyce. A
cóż dopiero tu, na Antarktydzie? Ot, choćby i wtedy! Uznaliśmy, że warto by jedną beczkę zapasowej benzyny
zostawić gdzieś po drodze. Najlepiej u Japończyków, w Stacji Showa na Ziemi Księcia Olafa.

Brodkin, jak zawsze pierwszy, zauważył na wpół zawalone śniegiem maszty radiowe.
Po wylądowaniu podciągnąłem maszynę pod same zabudowania. Nikt nie wybiegł nam na powitanie. Pusto,

głucho, drzwi i okna pozabijane deskami. Japończycy zamknęli widać swoją placówkę na zimę, a teraz latem —
jeszcze nie przybyli. Zostawiliśmy beczkę, zamocowali solidnie, żeby wichura jej nie porwała, w drzwi
wetknęliśmy notatkę: kim jesteśmy

1

po co tu przybyliśmy, taki, wiecie, polarny „bilet wizytowy", i dalej w

drogę! Dokładnego położenia belgijskiej stacji nie znaliśmy.

background image

Ani my, ani Australijczycy, ani nawet Norwegowie, którzy pierwsi sporządzali mapy tego terenu.

Nie ma w tym zresztą nic dziwnego. To Antarktyda! Wiedzieliśmy tylko, że stacja imienia Księcia Bo-

duena leży w odległości mniej więcej szesnastu kilometrów od brzegu, a co gorsze — nie posiada urządzeń do
naprowadzania samolotów.

Lecimy i lecimy. Już dawno według mapy powinniśmy być na miejscu, a tu nic! Biel. Jednostajna, niczym

nie skażona biel. Wyobrażacie sobie", jak denerwował się nasz nawigator? On też pierwszy dojrzał wreszcie w
dali czerwony słupek dymu. Umówiony sygnał: „Lądowisko dobre". Ledwie wysiedliśmy z maszyn, żeby trochę
nogi rozprostować, z miejsca mówimy Belgom:

„Natychmiast odlatujemy na poszukiwania! Wskażcie, w jakim kierunku udali się wasi koledzy".
„Sami nie wiemy" — odpowiadają bezradnie.
„Jak to?"
„Naprawdę nie wiemy — powtarzają zmieszani. - - Nie uprzedzili nas wyruszając. Myśleli, że jeszcze tego

samego dnia wrócą!"

„Nie uprzedzili!", „myśleli..." Rozumiecie? Może wy zrozumiecie? Bo myśmy wtedy nie byli w stanie po-

jąć!

Zaskoczony, sądziłem z początku, że to jakieś nieporozumienie. Parokrotnie zadawaliśmy to samo pytanie. I

po angielsku, i po francusku. Nadaremnie. Belgowie naprawdę nie mieli pojęcia, dokąd wyruszyli ich
towarzysze... Niewiarygodne, nie do pojęcia w an- tarktycznych warunkach, a jednak... prawdziwe. — Nie
dopalony papieros zatacza w powietrzu wielki łuk, zanim pochłonie go fala. W zapadającym mroku twarz pilota
zaciera się. Tylko oczy mu płoną.

„Kiedy mieliście ostatnią łączność z zaginionym sa

molotem?" — pytam jeszcze, żeby czegośkolwiek przynajmniej się dowiedzieć.

„Wcale — odpowiadają coraz bardziej stropieni. — W naszej awionetce jest tylko odbiornik do rejestracji

sygnałów czasu..."

Zdumienie odebrało mi mowę. W milczeniu popatrzyliśmy na siebie z towarzyszami. Bo i cóż tu mówić?

Jak przeprowadzić akcję ratowniczą?

Samolot polarny bez nadajnika? I to gdzie — na tych pustkowiach? Czy to jest dziś dopuszczalne? Czemu

to przypisać? Brakowi doświadczenia, lekkomyślności, brawurze? Myślicie, moi drodzy, że to już koniec
niespodzianek? Skądże! Dowiadujemy się z kolei, że dowódca w małej awionetce mógł przewozić na prace
terenowe zaledwie jednego człowieka. Zostawiał go o jakieś dwieście kilometrów od bazy, a sam zawracał po
drugiego... Potem po trzeciego...

Pilot nie mówił już zwykłym, spokojnym tonem. W jego głosie drży z trudem opanowywane wzburzenie.

Po tylu latach pracy nad lodami nie jest w stanie pojąć, jak można tak ryzykować. To Antarktyda, to tysiące
kilometrów lodowych pustkowi! Lada moment może zerwać się burza śnieżna, sztormowy wicher i
uniemożliwić dalsze loty. Nikt nie wie, na jak długo. Godziny, dni czy tygodnie. Może nastąpić uszkodzenie
samolotu, przymusowe lądowanie po drodze!

— Paru ludzi zawsze da sobie jakoś łatwiej radę, gdy warunki zmuszają do czekania, ale jeden, samotny? Z

góry skazany jest na zagładę. Tutaj wśród lodów łatwo zatraca się instynkt samozachowawczy. Do walki ze
wszystkim, co otacza, dołącza się walka z samym sobą. Zmordowany, zagubiony, samotny człowiek wie, że
wystarczy wtulić się w ten biały puch,

background image

przymknąć powieki i już ogarnia go spokój. Nie potrzebuje walczyć z uderzeniami wichru, napinać obolałych
mięśni, nie czuje mrozu, nie szuka gorączkowo jakiegoś ciemnego punktu w tym morzu bieli. I wszystko, co jest
wrogie, wydaje mu się naraz przyjazne, łatwe, dostępne. Byle tylko nie ruszyć się, nie drgnąć, nie powrócić do
obezwładniającego ciało bólu. Jeśli ktoś nie znajdzie siły, aby wyrwać się z tego spokoju, z tej błogości — jest
stracony. Ech, któż z nas tego nie zna! — pilot urywa, jakby żałował, że dał się porwać, kto wie, może
wspomnieniom? — Wszystko przez tych Belgów! — dodaje po chwili.

„Jakież możecie nam daę informacje o zaginionych? — pytamy wreszcie zrezygnowanych Belgów. —

Gdzie ich mamy szukać?"

Ktoś wetknął mi w rękę fotografię.
„Może tam się udali? Ot, tu, w okolicy tej góry. Nazywamy ją Sfinksem".
Fotografia, trzeba przyznać, wspaniała. Z błyszczącej bieli lodowców wystrzela w niebo wydłużona, ostra,

prostopadła ściana granitu. Ale gdzie znaleźć? Gdzie leży Góra Kryształowa, której nazwa powtarza się często w
ustach Belgów? Zastępca kierownika tłumaczy gorąco, chaotycznie. Zarzuca nas potokiem słów. Może boi się,
źe zniechęceni brakiem jakichkolwiek wskazówek, zaniechamy poszukiwań? Czuję wlepione w moją twarz
spojrzenia. Błagalne, wylęknione, bezradne. I, nie drwijcie sobie ze mnie — Pierow odnajduje znów swój
rozbrajający uśmiech — żal mi się zrobiło tych chłopaków. Doprawdy żal. Oni nie wiedzieli może, na co się
ważą. Żaden z nich nie był nigdy w polarnych warunkach. Nie zrozumieli, źe to walka, okrutna, nieubłagana. Że
wróg jest groźny jak nigdzie na świecie. Przypłynęli na ten zlodowaciały od milionów lat kraniec ziemi
nieopatrznie, lekko
myślnie, tak jak się jedzie na wycieczkę. A gdy przyszło wypić piwo, którego sami sobie nawarzyli, ogarnął ich
strach, zwykły ludzki strach...

Pilot milknie. Jakie chwile wspomina? Nie brak przecież różnych przeżyć w jego życiu pełnym niebez-

pieczeństw, napięcia i niełatwo osiąganych zwycięstw. Pogrążony w myślach, dziwnie postarzały, patrzy na
morze, wsłuchuje się w szum wzbierającej fali. Czy zechce jeszcze coś powiedzieć? Czekamy chwilę w mil-
czeniu.

— Gdy nad wieczorem wystartowaliśmy na poszukiwanie, wiedzieliśmy jńż z opowiadań Belgów, źe

owego Sfinksa można znaleźć o „jakieś" dwieście kilometrów od widocznych z okien stacji szczytów Trillin-
gen, a Górę Kryształową „gdzieś" na zachód od Sfinksa. Dużo to nie było wprawdzie, ale więcej niż nic. Z takim
nawigatorem jak nasz Brodkin igłę w stogu siana znajdziesz.

Czas naglił. To już była przecież ósma doba od chwili wyjścia zaginionych ze stacji. Żywności mieli jeszcze

wprawdzie na parę dni, ale... my znamy Antarktydę i wiemy, jakie niespodzianki potrafi zgotować ludziom.

Start znów był trudny! Zerwał się nagle wiatr i cały świat zawirował w śnieżnej kurzawie, ale to mi nie

pierwszyzna. Trzy kilometry ślizgałem się na pełnym gazie, zanim zdołałem maszynę oderwać od rozmiękłego
śniegu. Z opowiadań dwu Belgów, których zabrałem ze sobą, wynikało, że próbowali już iść na ratunek
zaginionych. Wyruszyli z bazy terenowej na „śnieżnych kotach", tych, wiecie, lekkich pojazdach
mechanicznych, ale cóż? Jeden wóz utknął w jakiejś
szczelinie. Szczeliny zatrzymały również psie zaprzęgi.

background image

Śmigłowiec stojący w terenowej bazie był, jak wspomniałem, nie do wykorzystania, bo jego jedyny pilot de
Gerlache właśnie zaginął — w głosie pilota nie ma już zdumienia ani tego cienia goryczy, który przebijał z
poprzednich słów.

— Ponad dwieście kilometrów przeleciałem na południe od Trillingen. I nic! Brodkin zmienił kurs na

zachodni. Jemu wierzyłem ślepo. On ma dobry węch, jak przystało na sławnego nawigatora.

Mrużąc filuternie oko, Pierow rozgląda się wokół, czy nie zabłyśnie gdzieś w pobliżu nas srebrzysta czu-

pryna kolegi. Ale zapadający mrok i chłodny powiew ciągnący od morza wystraszyły ludzi. Dosyć już mieli
przez kilkanaście miesięcy, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność, i tego zimna, i tej wiecznej mgły. Na
górnym pokładzie hula wiatr. Głośnymi klaśnięciami podrywa brezenty z łodzi ratunkowych, szarpie i skręca
flagę, gwiżdże w olinowaniach swą monotonną pieśń. Jesteśmy sami.

— Nawigator miał rację. Coś się wreszcie przed nami zaczerniło — ciągnął dalej. — Jakaś góra samotna w

dali, nic a nic niepodobna do tej z fotografii. Gdy byliśmy już na wysokości skalnych szczytów, znów ta bestia,
nasz nawigator, każe mi zmieniać kurs. Bez przekonania zatoczyłem wielki łuk i o mało nie krzyknąłem ze
zdumienia. Sfinks! Zupełnie jak na zdjęciu! Do dziś dnia nie rozumiem, jak Brodkin naprowadził nas na tę górę!
Długo krążyliśmy wokół samotnego szczytu. Zatoczyłem jeden krąg, drugi, trzeci. I znów nic. Wymarłe, białe
pustkowie. Ani śladu życia. W dole nierówna, biała powierzchnia wygląda, jakby wzburzone fale oceanu
zamarły nagle, zakrzepły w lód. A tu benzyna na ukończeniu. Zły byłem jak sto diab
łów. Takiej akcji ratowniczej nie przeprowadzałem jeszcze w życiu. Ale nawigator nie dawał wciąż za wygraną.

Na południowy zachód od Sfinksa wyrosły wreszcie z bieli jakieś nowe szczyty. Błyszczały z dali, mieniły

się w słońcu jak diamenty. Bo też to była właśnie owa Kryształowa Góra. Myślałem, że nasi Belgowie poszaleją
z radości. Nareszcie jakiś ślad, jakaś nić, po której może uda się dojść do kłębka...

Po powrocie zatankowaliśmy benzynę, trochę tylko odpoczęliśmy, coś niecoś przegryźliśmy. I dalej w dro-

gę. — Pilot z niesmakiem odrzuca zamokły papieros. Porwany wspomnieniami, mówi teraz szybko, chwilami
trudno go zrozumieć. — Przy następnym locie zamiast Belgów, którzy w niczym nie mogli być nam pomocni,
zabrałem więcej paliwa. Wiedzieliśmy już, że sprawa jest diablo trudna. Taka właśnie na miarę Antarktydy. Ze
zdumieniem w okolicy Sfinksa wypatrzyliśmy czerwony kadłub belgijskiej awionetki. Czyżby już, tak łatwo?
Lotem nurkowym, prawie jak na myśliwcu, opadłem na dół.

Wsparta skrzydłem w lodowe zbocze, przywalona częściowo śniegiem, leżała nieruchoma. Wokół pustka.

Może śpią we wnętrzu, może?... Ale gdzie lądować? Taka pchełka jak ich awionetka mogła siąść na tym
najeżonym wysokimi torosami, spadzistym lodowym stoku, ale my? Na wielotonowym transportowcu?
Miejsce do lądowania nie bez trudu, a nawet dużego ryzyka, znalazłem dopiero w odległości czterech
kilometrów. Kołowaliśmy długo, maszyna podskakiwała jak na zębach olbrzymiej piły. Gdy stanęła wreszcie
szczęśliwie, pot lat się ze mnie strugami. Jeden przez drugiego wszyscy cisnęli się do wyjścia. Pierwszy
wyskoczył mechanik. I jak nie rąbnie o lód! Już drugi leży jak długi. Trzeci. „Co u licha" — po-
m. m

background image

myślałem i za pierwszym krokiem — trrach! — ja także leżę.
Drodzy moi — Pierow zwraca się gwałtownie do nas — to nie był lód, to gładka, idealnie wypolerowana, śliska
jak szkło powierzchnia. Ani pyłku śniegu, wiatr wymiótł wszystek jak wielką miotłą. Ani miejsca, by
bezpiecznie postawić nogę. Tych kilometrów lodowej zasadzki nie zapomni żaden z nas do końca życia. Na
przejście ich straciliśmy ponad półtorej godziny. I tak dziw, że wyszliśmy z całymi nogami i rękami.
Awionetka była pusta. Na szczęście znaleźliśmy kartkę sprzed czterech dni, z 10 grudnia.
Wszyscy żywi. Opuszczamy samolot. Idziemy na północ.

I znów benzyna na ukończeniu, powrót do stacji po nowy zapas paliwa, przegląd maszyny.
„Odpocznijcież wreszcie!" — nalegają Belgowie, widząc nasze wysiłki.
„Nie pora na odpoczynek" — odpowiadam, chociaż wszystkie młoty świata dźwięczą mi w skołatanej gło-

wie. Czyż mam tłumaczyć Belgom, że każde zwolnienie tempa w tej akcji ratowniczej to wyrok śmierci na ich
towarzyszy?

I znów zawisamy w powietrzu. I znów pod nami rozciąga się niezmierzone morze bieli. Ale przyznam się

wam, że chętniej siedziałem przy sterze niż wśród tych biedaków w stacji.

Cóż tu dużo mówić. Belgowie byli przygnębieni, łatwo poddawali się zwątpieniom. Ukrywali to zresztą, jak

mogli. Rozumieli, że życie ich towarzyszy jest w naszych rękach. Widzieli nie tylko nasze wysiłki, ale i nasze
niepowodzenia. I to ich trapiło. My ani na

background image

chwilę nie traciliśmy nadziei. Może to lepiej, może gorzej. Tacy już jesteśmy.

Uradziliśmy prowadzić poszukiwania w kierunku Sfinksa zakosami, w odstępach dziesięciokilometro-

wych. Diabelnie dużo trzeba na to benzyny, ale dopiero wtedy można powiedzieć, że teren jest „przeczesany".
Ileż to razy rozbitkowie śledzą z rozpaczą szybujący w górze samolot, a załoga nie dostrzega ich na bieli śniegu?
Ale przedtem zawróciliśmy jeszcze raz do uszkodzonej awionetld. A nuż rozbitkowie zobaczyli nas, zawrócili, a
nuż czekają? Nadaremnie! Jaskrawa czerwień awionetki ginęła pod nawiewanymi przez wiatr strugami śniegu.
Oblodzone skrzydła lśniły tylko w ostatnich promieniach słońca. Wokół pusto. Cicho.

„Ludzie!" — przejmujący krzyk mechanika całą załogę postawił raptem na nogi. Ale to było tylko złudze-

nie. Cień lodowy bryły. Nie pierwszy i nie ostatni fałszywy alarm...

Za następnym lotem mieliśmy więcej szczęścia. Na wschód od Sfinksa dostrzegliśmy porzucone części

ekwipunku. Lądowanie było piekielnie ciężkie. Czułem, jak kamień wmarznięty w lód drze mi płozę. Niemało
kłopotu miałem z nią po powrocie do stacji. Obraz, jaki ujrzeliśmy, powiedział nam wiele. Wśród porzuconych
w nieładzie śpiworów, ciepłej odzieży, zapasów żywności, aparatów — daremnie szukaliśmy kartki. Belgowie
nie pomyśleli, aby zostawić po sobie jakieś wskazówki, jakiś ślad dla tych, którzy przybędą im na pomoc.
Czyżby zwątpili? I znów na dnie zbiorników zabulgotała resztka benzyny. Cztery tysiące koni mechanicznych
pożera wiele paliwa...

Trzeba było jeszcze raz z niczym zawrócić do stacji. Biedni Belgowie popatrywali na nas z taką rozpaczą,

że postoje skracaliśmy tylko do tankowania benzyny.
Niewiele jej już pozostało. Aż wreszcie, po którymś tam locie, na niewielkim płacie śniegu dostrzegliśmy jakieś
zagłębienie. Opuściłem maszynę w dół.

To ślady ludzkich stóp. Było ich czterech. Mieli sanie. Musieli tędy przechodzić po 13 grudnia, po burzy

śnieżnej, która zatrzymała nas w Mawson. Szli na północ, w kierunku Trillingen. Poderwałem maszynę w górę.
Oczy wychodziły nam z orbit, ale i tym razem nic więcej nie wypatrzyliśmy na martwej pustyni.

Nie chcieliśmy tego dnia psuć radości Belgom, ale do Mirnego nadaliśmy radiogram:
Benzyna na ukończeniu, nasza i belgijska, wystarczy tylko na jeden lot wywiadowczy i na drogą powrotną

do Mawson. Co robić?

Upłynęła godzina, może trochę więcej, przybiega do mnie z wypiekami na twarzy radiotelegrafista.
Prowadzić poszukiwania do ostatniej kropli paliwa. Z Boduena zabierze was w styczniu lub lutym łamacz

lodu „Ob".

Takiej odpowiedzi oczekiwaliśmy! — Głos Pierowa nabiera twardych tonów. — Komunikaty meteorolo-

giczne nie pocieszające. Na czystym dotychczas niebie pojawia się sieć pierzastych stratusów — zły to znak. A
tu konieczny jest pośpiech.

Tej nocy długo, dłużej niż zwykle, siedzieliśmy z Brodkinem nad mapą. Wiele linii naszych dotychcza-

sowych lotów przecinało już biel nie znanych dotąd obszarów. I nic. Jeśli te ostatnie próby nie przyniosą
zwycięstwa, ludzie zginą. Po raz setny chyba rozważaliśmy sytuację.

Pozostało nam tylko prowadzić poszukiwania jeszcze gęstszymi niż dotąd zakosami.
I znów w powietrzu. Żebyście wiedzieli, jak diabel

background image

nie trudno odnaleźć zagubionych na martwym pustkowiu ludzi! Co chwila zmieniałem kierunek. Nawroty
wykonywałem teraz co pięć kilometrów.

Czterdzieści kilometrów w jedną stronę, pięć na północ i znów czterdzieści. Jeden nawrót, piąty, dziesiąty.

Wciąż nic. Brodkin skrzętnie wykreślał na mapie przebytą drogę.

„Resztka benzyny" — melduje mi znów mechanik. Kładę maszynę na skrzydło. Ostrym wirażem zawracam.

Na północ, do bazy. Ciężko mi na sercu. Już tylko jeden raz będę mógł wystartować. Ostatni raz. Czyżby tyle
trudu miało pójść na marne? Czyżbym doprawdy nie potrafił uratować tych ludzi?

To już piąta godzina lotu tego dnia. A ile ich było przedtem? Coraz częściej wydaje mi się, że coś do-

strzegam na oślepiającej bieli. Byle cień powoduje alarm, oczy pieką, jesteśmy wszyscy piekielnie zmęczeni.
Przysiągłbym, że czerwieni się coś daleko przed nami. Bezwiednie kieruję tam maszynę. Obniżam lot. Słyszę
krzyk: „Namiot!" Pikuję wprost na czerwoną plamę. Wydawało mi się, że całe niebo spada razem ze mną w dół.
Płótno wydęło się jak balon pod pędem powietrza, zatrzepotało. Obudziłem ich. Od razu zaczęli wyskakiwać —
jeden za drugim. Wymachiwali rękami. A więc nareszcie!

Ale jak lądować? Pod nami lód zryty, zjeżony za- strugami. Odnaleźć zaginionych i... zostać z nimi na tym

pustkowiu? Wybieram dość daleko jako tako płaską przestrzeń, siadam szczęśliwie i dalejże maszynę podciągać
do rozbitków.

De Gerlache pierwszy był przy drzwiach samolotu. Zdrów i cały. Pozostali bardzo wyczerpani. Co tu dużo

mówić — zwątpili w ocalenie. Dwu musieliśmy wnieść do maszyny. Stan ich był ciężki, nogi poodmrażane.
Resztki żywności: garść rodzynków, tubka skondenso
wanego mleka i parę sucharów, nie na długo by starczyły. Mieli przed sobą jeszcze ponad dwieście kilometrów,
przechodzili najwyżej półtora na godzinę. Dwieście kilometrów lodowego pustkowia o głodzie, bez sił. Może
dowlekliby się w końcu do stacji, a może nie... — Pierow milknie. — Ot i wszystko! — rzuca na zakończenie
opowieści o głośnej na całym świecie akcji ratunkowej. Do przesady skromny, nie będzie mówić o setkach
depesz gratulacyjnych, o wysokich odznaczeniach, orderach i podziękowaniach, jakich nie szczędzono załodze i
jej dowódcy za wspaniały dowód męstwa, poświęcenia i doświadczenia polarnego. Z jednego naprawdę jest
dumny — że imię jego raz na zawsze zostanie związane z Antarktydą. Najwyższy szczyt w nowo odkrytym
łańcuchu górskim na Ziemi Księżniczki Ranghildy Belgowie nazwali — Szczytem Pierowa.

1

Światło topowe rzuca z góry bladą smugę na pokład, na tonącą w mroku smukłą sylwetkę lotnika. Wiatr

zawodzi w olinowaniach.

background image

Jak daleko wzrok sięga, grzbiety fal bielą się jasnymi smugami piany. Pędzą na nas potężne, groźne, z

hukiem nacierają na statek. Pokład tańczy pod stopami. W górze czubki masztów kreślą szerokie kręgi na
ciemniejącym szybko niebie. Na morzu migocą światła pozycyjne jakiegoś statku płynącego naprzeciw.
Przesuwają się z wolna, oddalają, maleją. I już nie wiadomo, czy to statek, czy gwiazdy wschodzące nisko nad
horyzontem.

Spomiędzy ciężkich zwałów chmur rozbłyśnie może niedługo tajemniczy, urzekający Krzyż Południa, je-

dyny ongiś drogowskaz żeglarzy, którzy ośmielali się wypłynąć na te odległe wody. Wzrok mimo woli szuka tak
dobrze znanych zarysów niewidocznej tu, na niebie Dalekiego Południa, Wielkiej Niedźwiedzicy. Słona bryza
oceanu przynosi naraz zapach świeżo zoranej skiby, budzi tęsknotę za dźwiękiem ojczystej mowy. Za nieśmiałą
zielenią pierwszych pąków, które nas powitają teraz w kraju, za tym wszystkim, co pozostawiliśmy na północnej
półkuli Ziemi.

W taki wieczór, jak dzisiaj, chętnie sięga się do wspomnień.
A nuż Pierow jeszcze coś opowie?...

RYCERZ WIELKIEJ PRZYGODY
Żywności starczy już tylko na parę dni! Mężczyzna z sekstansem przy oku nie drgnął. Jakby rozpaczliwy krzyk
towarzysza nie dotarł do jego świadomości. Jakby nie wiedział, że na dnie worów pozostały zaledwie okruchy
sucharów.

— Bossie, słyszysz? Za tydzień najdalej nie będziemy mieli czego włożyć do gęby!
Człowiek z sekstansem wymierzonym wprost w słońce odwrócił powoli głowę i spojrzał niewidzącymi

oczami na krzyczącego.

— Do bieguna zostało nam niecałe sto osiemdziesiąt kilometrów. Rozumiesz? Tylko! Zaledwie pięć dni

marszu! — wybuchnął.

Szeroka, prostokątna prawie szczęka znamionująca upór wysunęła się bardziej do przodu. Spojrzenie objęło

na moment sanie, jakby mężczyzna raz jeszcze chciał zmierzyć, zważyć wzrokiem leżące tam resztki prowiantu,
i nagle przygasło. Na twarzy odmalowała się gwałtowna walka. Trwała krótko. Ułamek sekundy.

— Zawracamy! — rzucił tonem człowieka nawykłego do rozkazywania. Trzej towarzysze opuścili głowy.

I oni rozumieli, że jeśli przejdą przestrzeń, jaka

background image

dzieli ich od celu wyprawy — od bieguna południowego Ziemi — nikt żywy nie powróci.

Słuchajcie! — w głosie Shackletona dźwięczy pasja. — Zawracamy, to prawda, ale spróbujmy przejść

jeszcze choćby parę kilometrów! Jak można

I ludzie rzucają wszystko na lód. Wydłużają krok, przyspieszają w milczeniu. Oddech staje się coraz

krótszy, coraz trudniejszy. Krew pulsuje wciąż mocniej w skroniach, wzrok się mąci. Dalej, jeszcze dalej! Mimo
siarczystego mrozu pot zalewa oczy. Dalej, jak najdalej! Niebo i lód stapiają się w jedną przeogromną całość.
Daremnie wzrok szuka wzniesienia, jakiegoś ciemniejszego punktu. 7Tokół ciągnie się jednostajna, bezkresna
MeL Dopadają wreszcie niewielkiego wzgórka i resztką sił wbijają w śnieg drzewce sztandaru.

Szarpnięta wichurą flaga zaledwie parę razy za- trzepocze na wietrze i ścięta lodowym podmuchem zastyga

zderuchomo, jak wszystko wokół na szklistej tafli biegunowego płaskowyżu.

Wzrok dowódcy mimo woli biegnie na południe. Tam rozwiewa sie marzenie o zwyciestwie.
„Parę garści sucharów więcej i stanąłbym na biegunie. Byłbym pierś, szy w miejscu, którego nie oglądały

ludzkie oczy, którego nie zmącił dźwięk ludzkiego głosu...-** — myśli z goryczą.

Lcdowaty podmuch przywołuje go do rzeczywistości
Zesztywnianymi pakami pośpiesznie kreśli:
77 dniu 9 stycznia 1909 r. osiągnęliśmy $8*23? Sud i 162° Zst.
Szeleszczącą na mroźnym wietrze kartkę wsuwa do mosiężnego cylindra, który dźwiga ze sobą. Miał go

złożyć dopiero na biegunie...

I tak nikt jeszcze nie dotarł dalej niż my na

południe! Nikt na świecie: — krzyczy, by podtrzymać na duchu towarzyszy, ale oni go nie dyszą.

Mroźny wicher podrywa z lodu śnieżną kurzawę i siecze twarze, paraliżuje ruchy.
Każdy odwrót jest ciężki, a cóż dopiero odwrót o głodzie. Racje dzienne ustawicznie są zmniejszane. Byle

tylko odnaleźć składy żywnościowe, zak lacboe w drodze na biegun. Byle kh w tym białym piekle nie
przeoczyć. W szalejącej wokół zadymce polarnicy angielscy natrafiają na pierwszy przypadkiem. Do drugiego
przejść trzeba ponad dwieście kilometrów Od obozu wyprawy u stóp wulkanu Erebus nad Iforzesn Rossa dzieli
ich jeszcze-, tysiąc trzysta.

Zginiemy, jeśli zwolnimy kroku! — ostrzega dowódca.

Jest twardy dla innych i bezwzględny dla siebie. Z trudem idzie na pokrytych ranami stopach, ale idzie

pierwszy, zagrzewa do wytrwania, podnosi na duchu. Towarzysze polarni uwielbiają swego bossa. Wierzą mu
ślepo, gotowi zrobić wszystko niemal, czego zażąda

Dzień upłvwa za dniem na strasznym marszu. Chwilami wydaje się, że serce wyskoczy z piersi- Zawroty

głowy, krwotoki, biegunka zdają się mniej dokuczać, gdy wreszcie polarnicy schodzą z niegościnnego, wyso-
kiego płaskowyżu. Wiatr wieje im teraz w płecy, pomaga pchać sanie, na których rozpięli żagiel. A2e sił wciąż
mniej. I głód dokucza.

Żywności starczy nam tylko sa «2eić dni; od następnego składu dzieli nas znów dwieście kilometrów —

notuje Shackleton w dzienniku podróży. Widząc, że jeden z towarzyszy ledwie trzyma ńą na nogach, dowódca
na postoju wsuwa mu swój suchar do ręki.

Zjedz. Nie jestem głodny. Zjedz, mówię: To rozkaz!

background image

■ff

Mimo wysiłków tempo marszu słabnie z dnia na dzień. O każdy krok ciężko przychodzi walczyć. Coraz

częściej ci silni, zdrowi mężczyźni potykają się, padają i nie mogą powstać. Są nie opodal składu, widzą
wyraźnie wzgórek oznaczony tyczką, który kryje żywność, naftę. I nie ruszają się z miejsca. Brak im sił. Jeden
wreszcie, najsilniejszy, z trudem przepełza na czworakach tę niewielką przestrzeń i przynosi towarzyszom
jedzenie.

Na domiar złego kurczy się słupek spirytusu w termometrze. Minus czterdzieści stopni. Następnego dnia

minus pięćdziesiąt. Mróz zbiera bogate żniwo odmrożeń.

— Dajże wreszcie wytchnąć, bossie. Dzień choćby! — błagają raz po raz polarnicy.
— Zginiemy, jeśli zwolnimy! — odpowiada niezmiennie dowódca i pierwszy daje sygnał do wymarszu.
Daleka przed nimi jeszcze droga. Wie, że jeśli ustaną, nie podniosą się więcej. Pod okrutnym niebem

Antarktydy, wśród wichrów i lodowych śnieżyc, nie ma odpoczynku. Jest śmierć. A on postanowił wytrwać.
Powrócić żywy, utrzymać przy życiu wszystkich. Zwyciężony nie chce uznać się za pokonanego.

Jego czujne oko dostrzega, że jeden z polarników ledwie ciągnie za sobą nogi. Kuleje coraz silniej, często

pada. Podczas postoju dowódca sprawdza, że stopy towarzysza są zimne jak lodowa bryła. Bez chwili namysłu
rozgrzewa je na swej nagiej piersi. Ciepłem swego ciała przywraca im życie. Pewnego dnia ktoś szarpie go
gwałtownie za ramię.
— Bossie, nasz obóz, tam, widzisz?
Na widnokręgu rysują się mgliste zarysy wulkanu. Słup ognia wisi jak chmura nad kraterem. Dowódca sam
sobie nie dowierza. Radość zalewa mu serce. Stara
się ją hamować. Przeciera oczy. Nie, to nie złudzenie. To obóz. Budynki, pawilon magnetyczny, wszystko jak na
dłoni! Widocznie pomylił się w swych obliczeniach. Przyspiesza kroku, nie czując bólu odmrożonych stóp. Ale
obraz nagle błękitnieje, wiotczeje. Ciemne kłęby dymu wsiąkają w błękit, mętnieją zarysy krateru, nikną z oczu
budynki. I już nic nie ma wokół, prócz bieli. Niczemu tu nie można wierzyć...

Siedem tygodni marszu ciągnie się w nieskończoność.
— Już niedaleko, chłopcy. Jeszcze parę dni — powtarza coraz częściej dowódca, chociaż sam nie wierzy

w to, co mówi.

— Powiedz, bossie, czy to możliwe, że ludzie, tam daleko, na świecie, śpią, jedzą do woli? To chyba nie-

prawda!

„Jeść i spać" — oto dwa marzenia. Nieosiągalne, nierzeczywiste. Przed zmęczonymi blaskiem odbitym od

lodu oczyma raz po raz jawią się misy pełne smażonego mięsa, pachnie chrupiące, świeże pieczywo. Ludzie
mówią tylko o jedzeniu, gdy na postoju wcisną się do wilgotnych, zimnych śpiworów na krótkie chwile
odpoczynku. Wygrzebują łapczywie spod śniegu najmniejszy kawałek sierści w miejscu, w którym przed
dwoma miesiącami, w drodze do bieguna, musieli zastrzelić ostatniego kucyka islandzkiego. Ogryzają chciwie
każdą najmniejszą kostkę, wysysają najdrobniejszy ślad zamarzłego szpiku.
Rozkopując śnieg w poszukiwaniu tych skarbów — notuje w dzienniku podróży dowódca — odnalazłem jakąś
czerwoną bryłkę lodu, ślad krwi. Jak najcenniejszy dar wrzuciliśmy ją do garnka, a zupa smakowała nam jak
wyborny, pożywny rosół.
W kilka dni później znów notuje: Jesteśmy tak osła-
Ti

background image

Pjgj
bieni, że z trudem unosimy puste worki i plecaki. Wieczorem, gdy wpelzamy do namiotu, ledwie przeciągamy
nogi przez próg. Wpierw jedną, później chwila odpoczynku, a dopiero potem drugą.

19 lutego nastrój zaczyna się poprawiać. W dali polarnicy widzą ogromny pióropusz dymu, niby chmura

wiszący nad kraterem Erebusa. U stóp wulkanu leży ich obóz. Powraca nadzieja. Ale straszna burza śnieżna przy
mrozie dochodzącym do czterdziestu czterech stopni zatrzymuje zgłodniałych na długie cztery doby, gonią
resztkami sił. Przywarci jeden do drugiego leżą w śpiworach, zbyt już zmęczeni, by o czymkolwiek myśleć.

Od obozu dzieli ich zaledwie kilkadziesiąt kilometrów. W ostatnim, obficiej niż inne zaopatrzonym w

żywność, składzie dowódca z trwogą odczytuje pozostawioną dla niego kartkę.

Statek przypłynął. Stan morza bardzo ciężki. Kapitan boi się wmarznięcia w lód. Przynagla do pośpiechu.

Spieszcie, oczekujemy was każdego dnia. Musimy odpłynąć przed końcem lutego.

Ludzie podrywają się na nogi. Jest już 26. Prędzej, prędzej! Po paru pierwszych krokach dwu pada na

ziemię. Odmrożone stopy odmawiają posłuszeństwa, W oczach maluje się rozpacz.

— Zostańcie tutaj. Żywności wam starczy. Za parę dni powrócimy was zabrać — decyduje dowódca i ra-

zem z trzecim rusza co sił do obozu.

Porytą odmrożeniami twarz rozjaśnia uśmiech ulgi. Tym razem to nie złudzenie, nie fatamorgana. Tylko

patrzeć, a ci ze statku wezmą ich w ramiona, nakarmią, ogrzeją. Ale czemu dym nie bije z komina? Gdzież są
ludzie? Zapominając o zmęczeniu, obaj biegną. Nikt nie wychodzi im na spotkanie. Ani śladu życia. Jak
burza Shackleton wpada do opustoszałej izby. Drżącymi rękami porywa leżącą pośrodku stołu kopertę. Przed
oczyma tańczą mu czarne płaty, gdy czyta głośno:

Czekaliśmy do ostatniej chwili. Każdy dzień zwłoki jest groźny dla statku. „Nimrod" będzie dryfować przy

brzegach tylko do 26. Dłużej nie pozwalają...

— Odpłynęli! — przerywa mu w pół zdania przeraźliwy krzyk.
— Odpłynęli! — powtarza jak echo dowódca i sam nie poznaje swego głosu.
A więc taką porażkę zgotowała im Antarktyda — przymusowe zimowanie. Któż zdoła je przetrzymać? Ze

ściśniętym sercem rozgląda się przez moment po wyziębionej izbie, opustoszałych kojach. Wydaje mu się, że
słyszy gwar znajomych, przyjaznych głosów. Jak dobrze było zasiadać wśród kolegów po powrocie z jakiejś
wyprawy. Z wnętrza izby buchało ciepło, smakowite zapachy, brzęk naczyń wtórował rozmowom. Cóż by dał w
tej chwili, żeby posłyszeć monotonny stukot maszyny do szycia, na której naprawiano zużytą odzież. A dziś?
Pustka, głusza.

— Chodź! — krzyczy naraz, otrząsając się ze wspomnień. — Statek nie mógł jeszcze daleko odpłynąć!

Chodźże prędzej! — pociąga za sobą oszołomionego towarzysza.

Chwyta bez namysłu siekierę, wypada na dwór, rzuca się do pobliskiego pawilonu magnetycznego. Stuk

rąbanych desek mąci ciszę. Jeszcze chwila i ciemna smuga dymu wzbija się wysoko w powietrze. Jak krzyk
rozpaczy, jak wołanie o pomoc.

Niełatwo płoną przemarznięte belki. Shackleton dwoi się i troi. Gorączkowo rąbie drzewo, podsyca wciąż

płomień, nie spuszczając z oczu szarej linii wid

background image

nokręgu. Płyną godziny za godzinami. Czas ciągnie się w nieskończoność, smuga dymu coraz leniwiej pełznie w
górę. Horyzont pusty jest i głuchy.

Po co to wszystko? Za pół godziny najwyżej ogień zgaśnie. I co wtedy, bossie? — słyszy za sobą

rozpaczliwy szept.
Palce Shackletona zaciskają się raptem na ramieniu towarzysza. Głos dźwięczy triumfem.
— Wtedy zaokrętujesz się! Patrz, tam!
Stalową linię w dali przecina ciemna plama dymu bijącego z komina statku.

Co za szczęście, żeście rozpalili ogień. Nie odważyłbym się nigdy zawrócić, gdyby nie ten dym. Jutro

byłoby za późno. Dłużej nie mogłem czekać! Straciłem już wszelką nadzieję. Byłem w rozpaczy! — Kapitan
„Nimroda" długo nie wypuszcza ze swych objęć Shackletona. A... inni? A reszta? — pyta niespokojnie.

Chorzy. Zostali w tyle. Pędziliśmy jak szaleńcy naprzód. Byle zdążyć!

Czy daleko? Powiedz! Wysyłam natychmiast ludzi. Trzeba ich jak najszybciej zabrać. Każda godzina jest

droga.
Rysy dowódcy tężeją.
— Idę z nimi. Muszę. Przyrzekłem, że wrócę.
Daremnie kapitan przekonuje dowódcę. Daremnie
wszyscy proszą, by pozostał na statku, by odpoczął.
Ocean z godziny na godzinę zasnuwa się grubszą skorupą młodego lodu. „Nimrod" trzy doby krąży wzdłuż
brzegów. Kapitan ani na chwilę nie schodzi z posterunku. Jest niespokojny. Lada moment lód może się zewrzeć
wokół statku.

Pełna naprzód! — komenderuje z ulgą, w chwili gdy ekipa ratunkowa z chorymi wchodzi wreszcie na

pokład.
Na rufie „Nimroda" długo widać samotną postać.
Shackleton nie myśli o odpoczynku. Jak urzeczony chłonie ostatnie, oślepiające bielą, błyski ciągnącego się po
horyzont wyniosłego czoła Bariery Lodowej Rossa. Krwawą łunę, która rozświetla granatowe zwały chmur nad
kraterem wulkanu i zapala purpurowe iskierki na krawędziach lodu. Bezlitosną białą pustynię, która mu już
dwukrotnie zadawała porażkę.

Siedem lat minęło od pierwszej. Każda niemal godzina, każdy szczegół owej pamiętnej wyprawy wryły mu

się w pamięć. Z jakim trudem przekonał, ubłagał podówczas kapitana statku ,,Discovery", by zabrał go, młodego
oficera marynarki, bez żadnego doświadczenia polarnego, w daleki, niebezpieczny rejs na wymarzoną od
najmłodszych lat Antarktydę. Z Anglii wypłynął jako marynarz, ale już w sześć miesięcy póź- niej, gdy statek
dobijał do brzegów Białego Lądu, dowódca wyprawy Robert Scott włączył go w skład swej ekspedycji.

Siedem lat temu po raz pierwszy ujrzał zarys skutego od milionów lat w lodowy pancerz Szóstego Kon-

tynentu. Oniemiał na widok, jaki roztoczył się przed jego oczyma z gondoli balonu kulistego, który na uwięzi
wzniósł się wysoko ponad pokład statku. Jak daleko wzrok sięgał, rozciągał się w dole Lodowiec Rossa,
olbrzymi obszar zastygłych w lód fal oceanu. Na wspomnienie tej chwili Shackleton uśmiecha się gorzko. Nikt
wówczas jeszcze na świecie nie wiedział, jaką męką jest przedzierać się pieszo przez ich gęstwinę.

Scott polecił wtedy wprowadzić na zimę statek do zatoki u stóp wulkanu Erebus. „Jakże przyjdzie nam żyć

tu, w ogłuszającym huku wybuchów, w świecie nieustającej walki ognia, siarki i lawy z lodem, w tym piekle
purpury, czerni i bieli" — mówili wówczas z przerażeniem uczestnicy wyprawy. Ale Shackleton

background image

od pierwszej chwili poczuł się w swym żywiole. Nic go nie przerażało, nic nie zdołało zniechęcić.

Na zimowisku od pierwszych dni rozpoczęto prace naukowe. Do ustawionych niedaleko brzegu klatek

meteorologicznych przeprowadzono od statku grubą linę. Biada obserwatorowi, który nieopatrznie, choćby na
chwilę, wypuścił ją z ręki. Całymi godzinami mógł błądzić w śnieżnej kurzawie i nie trafić z powrotem.

Drugi punkt obserwacyjny na szczycie pobliskiego wzgórza był jeszcze cięższy do obsługi. Dzień w dzień

w mrokach polarnej nocy, w zadymce czy podczas huraganowych wichrów wspinali się tam niezmordowanie
dwaj ludzie. Shackleton i doktor wyprawy Wilson nierzadko powracali podobni do lodowych sopli. Ale z
uporem, wytrwale następnego dnia rozpoczynali swą mozolną wędrówkę. Ich to zawezwał do siebie Scott w
końcu czerwca.

Wiosną wyruszam na południe, w głąb lądu. Dokąd dojdą? Nie wiem. Jak najdalej. Czy chcecie dzielić ze

mną trudy i niebezpieczeństwa? Niczego prócz nich nie mogę wam obiecać. Będziemy iść po nie tkniętych stopą
ludzką obszarach. Nikt na świecie nie wie, co nas tam czeka. Nikt nie zaręczy, czy stamtąd wrócimy. Nie
potrzebujecie mi dawać odpowiedzi. Po waszych twarzach widzę, że wybór mój był słuszny. Dziękuję wam.

Od tej pamiętnej chwili czas dłużył się nieznośnie Shackletonowi. Na początku listopada trzy pary sań

zaprzężone w dziewiętnaście psów ruszyły w nieznaną drogę. Cel — południe. Najbardziej południowy punkt
ziemskiego globu. Biegun. Ale chociaż polarnicy przygotowani byli na najgorsze, rzeczywistość przeszła
wszelkie oczekiwania.

Dzień po dniu jedno i to samo. Siarczysty mróz,

waląca z nóg wichura, ślepota śnieżna tysiącem ukłuć rażąca wzrok, hamująca ruchy. Zwały sypkiego śniegu, z
których ciężko wydostać sanie i psy. Przepastne szczeliny w lodzie — raz przesłonięte białym oparem mgły, raz
skryte pod kruchym, śnieżnym mostem. Straszne, długotrwałe, huraganowe burze zmuszające do postojów.

Całą sforę psów trzeba było wprzęgać do ciężko załadowanych sań, aby przyciągnąć je o parę kilometrów i

zawracać po następne. Przechodząc w ten sposób trzydzieści kilometrów dziennie, polarnicy posuwali się
naprzód zaledwie kilka. Psy zaczęły padać. Niechętnie jadły suszoną rybę, która w tropikach uległa zepsuciu.

Martwy Lodowiec Rossa zdawał ciągnąć się bez końca. Cały czas polarnicy szli wzdłuż majaczących w dali

łańcuchów górskich o nieznanych szczytach, sięgających trzech tysięcy metrów. Zapasy żywności były na
wykończeniu.

Wyczerpani walką z wiejącym bez przerwy od bieguna, przenikającym na wskroś, wiatrem, z nielitości-

wym mrozem, postanowili wreszcie zawrócić. Od celu dzieliło ich jeszcze ponad osiemset kilometrów...

Shackleton wzdryga się mimo woli. Ten pierwszy odwrót był także straszny. Ostatnie psy zginęły z wy-

czerpania i głodu. Niedożywieni ludzie zapadli na szkorbut. On sam cierpiał najbardziej. Opadł zupełnie z sił,
pluł krwią, nie mógł utrzymać się na opuchniętych nogach. Nieprzytomnego towarzysze musieli ciągnąć na
sankach przez ostatnie czterdzieści kilometrów.
Scott postanowił pozostać w zatoce na jeszcze jedno zimowanie. Shackletona ciężko chorego, pomimo pro-
testów i błagań, odesłał do kraju.
„I znów marzyłem o jednym tylko — wspomina wsparty o burtę polarnik — próbować raz jeszcze,

background image

zwyciężyć! A teraz ta druga, straszna porażka. Cięższa do zniesienia od pierwszej, tuż przed osiągnięciem
bieguna... O wielką stawkę grałem. I przegrałem. A jednak nie uznam się za pokonanego!"

— Można dokonać czegoś więcej! Przejdę stąd — dotąd! — Palce szeroko rozpostartej dłoni zdecydowa-

nym gestem wpierają się w dwa przeciwległe krańce Białego Lądu.

Zgrupowani w sali admiralicji z uwagą wpatrują się w ciężką, masywną sylwetkę mówiącego. Z rozłożonej

przed nimi na stole, mapy Antarktydy zieją bielą nieznane, nie tknięte stopą ludzką olbrzymie przestrzenie. Upór
malujący się na twarzy Shackletona rokuje nadzieje. Jego bohaterska postawa w walce z przeciwnościami daje
pewność, że człowiek ten gotów jest znów porwać się do wielkiego czynu. To rok 1913. Anglia pragnie
zabłysnąć czymś, co w części przynajmniej zrównoważy blask sławy otaczającej Amundsena — niezrównanego
zdobywcę bieguna południowego Ziemi. Sławy, której zazdrości teraz wielkiemu Norwegowi cały świat.
Osiągnięcie Shackletona pozwoli może społeczeństwu angielskiemu zapomnieć o klęsce — zaszczytnej
wprawdzie, ale jednak klęsce — bohaterskiego Scotta.

Podejmując się ambitnie „dokonać więcej" niż Amundsen i Scott, Shackleton wie, na co się waży Ten

szaleńczo uparty człowiek docenia wagę niebezpieczeństwa. Któż lepiej niż on pamięta, co znaczy walka z
najcięższymi warunkami klimatycznymi świata? Tylko człowiek mężny i nieustępliwy, człowiek niezłomnej
woli, zdobędzie się na powrót do Białego Piekła. Któż posiada te cechy w większym stopniu niż on, Rycerz
Wielkiej Przygody?

Geograficzny biegun południowy Ziemi jest zdo

byty, to prawda, ale Szósty Kontynent nie zdradził jeszcze człowiekowi części nawet swych tajemnic.
Shackleton stawia przed sobą nowy cel: przejście od Atlantyku do Pacyfiku, od brzegów Morza Weddel- la
poprzez biegun do brzegów Morza Rossa. Trzy i pół tysiąca kilometrów w poprzek lodowej pustyni, po nie
tkniętych stopą ludzką przestrzeniach!
Długo rozważa się w Anglii projekt szaleńczej na pierwszy rzut oka wyprawy. Wreszcie zapada decyzja:
„Próbować!" Przygotowania trwają przeszło rok.
Ósmego dnia pierwszej wojny światowej na angielskim krążowniku „Warspite" patrolującym wody Oceanu
Atlantyckiego wszczęto alarm. W dali na horyzoncie bielały jakieś żagle. Swój czy wróg?

Skądże swój na tych wodach?

Czemu nie wywiesza flagi? Elektryczne dzwonki podrywają ludzi na nogi.

Pełna naprzód!

Kurs 187!

Alarm!

Pogotowie bojowe!

Dzwonki brzęczą bez przerwy, wszędzie. W wieżach bojowych, w składach amunicji, w maszynowni!

Tupot butów na deskach pokładu milknie. Do wież pancernych biegną przez telefon rozkazy. Szczękają zamki.
Długie lufy armatnie powoli unoszą się w górę.

Baterie przygotowane!

-— Wyrzutnie torpedowe gotowe! — dochodzą za chwilę na mostek kapitański kolejne meldunki.
Marynarze w napięciu czekają tylko ostatniego rozkazu; „Ognia!"
— Czegóż oni, tam w górze, zwlekają? — niecierpliwi się obsługa dział i wyrzutni.

background image

— Może wreszcie coś się zacznie dziać!
— To na pewno jakaś niemiecka pułapka. Wiadomo. Jak to sobie spokojnie płynie. Niby nigdy nic. Znamy

się na tym!

— Jeśli my pierwsi nie damy ognia, opuszczą burty i wtedy nas poczęstują.
— Na cóż, u licha, stary jeszcze czeka? — gorączkują się marynarze.
Dowódca statku podziela zdanie załogi — to wojna. Trzeba się mieć na baczności. W chwili gdy podnosi

rękę, by dać rozkaz: „Ognia!", rozlega się za nim wołanie:

— Panie komandorze, ważna radiodepesza! Niechętnie, odrywając wzrok od lornety, w której

szkłach natrętnie bielą się żagle tajemniczego trójmasztowca, dowódca rzuca okiem na depeszę i raptem blednie.

Odwołać alarm bojowy natychmiast! Odwołać! — krzyczy zmienionym głosem.

Wypuszcza z rąk lornetę. Nogi pod nim drżą. Opiera się o burtę. Na czoło występują mu krople potu.
Stojący opodal przy telemetrze oficer nie posiada się ze zdumienia. Pierwszy raz widzi w takim stanie swego
zawsze zrównoważonego zwierzchnika. Ocierając zroszone nagle potem czoło, dowódca rzuca mu krótko:

— To „Endurance", statek Shackletona. Płynie na południe, na Antarktydę. A mało brakowało, żebym go

nie storpedował.

Przed niespełna tygodniem nad z takim trudem przygotowaną polarną wyprawą zawisło nieoczekiwanie in-

ne, nie mniejsze niebezpieczeństwo.

Rankiem 1 sierpnia 1914 roku cała Anglia gromadziła się przed rozwieszonymi nocą czerwonymi afiszami

o mobilizacji. Początek pierwszej wojny światowej. Shackleton już z portu z ciężkim sercem wysłał do
admiralicji depeszę, kończąc ją słowami:

...statek, wyposażenie i ludzie są oczywiście do dyspozycji panów...
Odpowiedź przyszła lakoniczna:
— Płynąć!
Polarnik odetchnął z ulgą. Nie lękał się pola bitwy. Sądził jednak, że więcej zdziałać może walcząc z lo-

dami, z nieznanym. Podobnie rozumował zapewne Churchill, którego podpis widniał na radiodepeszy
admiralicji. Wytrawny polityk nie dopuszczał do siebie myśli, że wojna może potrwać długo, dłużej niż pół
roku.

Niewiele brakowało, a oddalający się od wojennej pożogi statek wyprawy zetknąłby się z nią po raz trzeci.

Korsarska eskadra krążowników niemieckich pod dowództwem admirała von Spee, uciekając w końcu grudnia
przed pogonią alianckiej floty, schroniła się na Wyspy Falklandzkie. Początkowo admirał myślał o zawinięciu
do wybrzeży Południowej Georgii. Kurs zmienił nieoczekiwanie w ostatniej chwili.

W tym właśnie czasie, niczego nie podejrzewając, załoga „Endurance" uzupełniła tam zapasy słodkiej wody

przed dalszym rejsem na Dalekie Południe.

Nieprzerwanym szeregiem na spotkanie statku płyną majestatyczne lodowe kolosy o kształcie stołów-

olbrzy- mów. Lśnią jakąś dziwną, połyskliwą bielą, jakby wchłonęły w siebie wszystkie promienie letniego słoń-
ca. Groźne, złowrogie zwiastuny Białego Lądu. Coraz ich więcej i więcej. Jak mur obronny stają na drodze
»Endurance", zacieśniają wokół statku złowieszczy
krąg.

background image

Pełna naprzód! — krzyczy pełen trwogi dowódca. On wie, co to znaczy ugrzęznąć wśród nich.
— Pełna naprzód! —- powtarza bezradnie co dnia. Ale cóż począć może krucha łupinka statku wobec na*

pierających zewsząd milionów ton lodu.

Wszystkie moce Antarktydy zdawały się nam wskazywać drogą odwrotu, tę jedyną, której zdecydowany

byłem nie wybrać —- notuje w dzienniku pokładowym.

W miarę uciążliwego posuwania się na południe pack gęstnieje. W ciągu czternastu dni statek przepływa

zaledwie cztery stopnie geograficzne. Napie- rany potężną siłą młody lód tworzy bariery nie do przebycia.

W połowie lutego 1015 roku „Endurance" staje bez~ silnie, wmarznięty w chaos brył Morza Weddella. Sta-

tek zdany jeit teraz na łaskę i niełaskę prądów morskich i wiatrów. Któż może wiedzieć, na jak długo?
Przychodzą chwile, w których straszny napór lodów słabnie, powraca nadzieja. Cóż, kiedy trwa krótko! Pada
rozkaz: „Oszczędzać węgla!"

I znów lód rusza do ataku, groźny, nieustępliwy, niosący zagładę.
Wydaje się, że żyją jakimi własnym życiem — zapisuje dalej Shackleton — wpadają z impetem jedne na

drugie, kruszą się, spiętrzają, łącząc swe siły w ogłuszającym huku jakby tysięcy dział.

W końcu lutego słońce po raz pierwszy zapada pod horyzont. Foki skryły się już pod lodem, ucichł krzyk

przelotnego ptactwa. To zapowiedź polarnej nocy. Dowódca chodzi chmurny. Nikt nie śmie się do niego zbliżyć.
Któż mógł przewidzieć, że wyjątkowo wczesna tego roku zima zetnie lodem morze, nie pozwoli wyprawie dobić
do brzegów Białego Lądu? Czyżby jesz
u
cze jedna, trzecia porażka? „Nie — odpowiada sam sobie dowódca. — Ten, co umie czekać, jest nfe do
zwyciężenia".

Uwięziona w zimowych lodach załoga żyje pracowitym życiem przygotowań do wiosennych dni. Żyje na-

dzieją wyzwolenia.

W końcu lipca pierwszy wąski pas światła na horyzoncie budzi radość. Nie dzieli jej tylko dowódca. Całymi

godzinami wsłuchuje się w ledwie dosłyszalny zrazu pod szklistą, grubą pokrywą, przybierający na sile oddech
morza. Lód pęka wokół statku. Dźwięk narasta, potężnieje, przechodzi wreszcie w dudniący, nieprzerwany
grzmot. Spiętrzają się wokół burt białe zwaliska. Jedna myśl nie opuszcza ani na chwilę Shackletona. Myśl
straszna. Co będzie, jeżeli statek nie wytrzyma?

W rocznicę odbicia od macierzystego portu, wypchnięty potworną siłą napierającego lodu, „Endurance"

chyli się na bok. Tylko patrzeć, jak legnie na burcie. Cztery dni i cztery noce załoga walczy o jego życie. Na
próżno. Ludzie nie odchodzą od pomp, ale woda w ładowniach nie ustępuje. Nic już nie jest w stanie uratować
statku. Trzask i huk wyginanych z potworną siłą desek brzmią jak jęki żywej istoty. Ludzie wyrzucają na lód
trzy szalupy okrętowe, namioty, ekwipunek, żywność. W ślad za nimi — pięćdziesiąt psów.

Do łoskotu pękających belek dołączają się naraz dziwne dźwięki. Ni to płacz, ni to jęk. Zaskoczeni, nie

wiedzieliśmy początkowo, skąd pochodziły. Po chwili dopiero zrozumieliśmy. Kilka pingwinów cesarskich
wyszło z morza na lód. Nie odrywając oczu od statku w agonii, ptaki biły potężnymi skrzydłami powietrze,

background image

a z ich gardzieli płynęła pod niebo ta ponura, żałobna pieśń — wspomina jeden z uczestników wyprawy.

Statek z wolna pogrąża się w morzu.
Tyle trudu włożyłem w wyprawę. Tyle nadziei wiązałem z ,J£ndurancei oto na moich oczach, po prawie

trzystu dniach lodowej pułapki, zwyciężony statek konał — notuje Shackleton.

Co dalej? Najbliższy zamieszkały ląd znajduje się o jakieś tysiąc trzysta kilometrów. Najbliższa bezludna

wysepka — o przeszło sześćset pięćdziesiąt. Marsz po krach, wśród zębatych torosów splątanych w jedną masę,
wydaje się wprost nie do pomyślenia.

Sytuacja tragiczna. Samotni, bezbronni, bez nadziei na jakąkolwiek pomoc, ludzie unoszeni są dryfem lodu

na północ, na najburzliwszy ocean świata. Ale boss nie potrafi przyjąć z pokorą klęski.

— Wytrzymamy! — rzuca losowi wyzwanie.
Opróżnia kieszenie, ciska do morza swój chronometr.
— Niech każdy z was zrobi to samo — mówi towarzyszom. — Od tej chwili czas przestaje dla nas po

prostu istnieć! Musimy rozpocząć życie od nowa.

Obóz na krze, pod którym zieje morska głębia, otrzymuje nazwę „Ocean-Camp". Zmniejszona do trzystu

trzydziestu gramów racja dzienna musi oszukać głód każdego z dwudziestu siedmiu rozbitków. Przygodnie
schwytane pingwiny i upolowane foki urozmaicają skąpe, jednostajne jedzenie.

Dryf na krze przepływa monotonnie. Mroźno i głodno jest w Obozie Oceanu. Dni upływają wolno za

dniami. Ludzie powoli wpadają w apatię. Groźne to niebezpieczeństwo, groźniejsze niemal od otaczających
lodów. Dowódca studiuje bez przerwy mapę. Na początku listopada daje rozkaz wymarszu.

— Pójdziemy po krach w kierunku wyspy Paulet. Tam może znajdziemy zapasy, jakie pozostawili Szwedzi.

Ich statek „Antarctic" także zdruzgotały lody. Tak, moi drodzy! Nie my pierwsi przeżywamy podobną
katastrofę. I tak samo wyratujemy się jak oni. Nie kryję przed wami trudów. Droga jest piekielnie ciężka,
wysepka daleko, o jakieś pięćset kilometrów. Jedno wam przyrzekam — zrobię, co w mojej mocy, żebyśmy
powrócili wszyscy razem do kraju.

— Racja, może nie jest jeszcze z nami tak źle.
— Boss wie, co mówi!
— Idziemy, chłopcy!
Ramiona prostują się bezwiednie, oczy nabierają blasku. Boss znajdzie zawsze jakieś wyjście, wiadomo.
Już pierwsze dni marszu są trudne. Cóż znaczą słabe, małe siekiery wobec lodowych zwałów, wśród któ-

rych trzeba wyrąbać przejścia? Ludzie simą powoli. Wymijają nieustannie barykady bezładnie spiętrzonych brył,
obchodzą je, nakładając drogi. Każdy krok może tu być ostatnim. Załadowane na sanie ciężkie, wielkie szalupy
okrętowe zapadają wciąż w mokry, lepki śnieg, opóźniają marsz. W ciągu siedmiu dni rozbitkowie przechodzą
zaledwie szesnaście kilometrów. Ale wreszcie i na to brak już sił.

W końcu grudnia pada rozkaz:
— Zatrzymać się. Rozbijamy obóz.
I znów rozpoczyna się wyczekiwanie. Na co? Na przychylny wiatr? Na promień słońca w południe, żeby

przeprowadzić pomiar astronomiczny i ustalić, jak daleko zniosły rozbitków prądy morskie? Wyczekiwanie o
chłodzie i głodzie. Próba nieludzkiej cierpliwości.

— Obóz nazwiemy chyba „Patience-Camp" — próbuje żartować dowódca, żeby dodać towarzyszom od-

wagi.

background image

r------------------
I Żaden z nich nie powinien dowiedzieć się, jak ciężka, jak beznadziejna jest w rzeczywistości sytuacja. ' Już i
tak coraz częściej unika spojrzeń oczu zapadłych w głąb czaszki. Maluje się w nich nieme pytanie, na które nie
ma odpowiedzi.

Mijają tygodnie za tygodniami. W obozowisku nic się nie zmienia. Żywności coraz mniej i mniej. Znikły

pingwiny, foki nie zawsze da się teraz upolować. Głodowe racje nie dodają energii. Byle tylko udało się dotrzeć
na czas do jakiegoś najmniejszego choćby skrawka stałej ziemi. Gnana dryfem kra, na której znajduje się Obóz
Cierpliwości, pokruszy się rychło i rozsypie w zetknięciu z cieplejszymi wodami Oceanu Atlantyckiego.
Kwiecień blisko. Lód zaczyna coraz częściej pękać pod stopami.

Shackleton godzinami wpatruje się znów w mapę. Czerni się tam, na trasie dryfu kry, kilka małych

punkcików — wysepek. W nich jedyna nadzieja ocalenia.

Los odmawia jej rozbitkom. Prąd morski gna krę z zawrotną szybkością. Lodowy wicher miecie bez

przerwy śnieżnymi kłębami. Giną w niej majaczące w dali mgliste zarysy i pierwszej, i następnej wysepki
Dowódca rzuca się znów do mapy.

Jest jeszcze jedna, ostatnia na naszej drodze! — woła do swego zastępcy, Wilda. — Jeśli nie zdołamy

do niej dobić, zginiemy. Patrz! — krzyczy wskazując na pocięty równoleżnikami i południkami ogromny obszar
oceanu, którego nie mąci już żaden, najmniejszy choćby, punkcik lądu.

— Opuścić łodzie na wodę! Spieszyć się! — rozkazuje.
Wykorzystując wolne od lodu kanały pomiędzy krami, rozbitkowie co tchu opuszczają szalupy ratunkowe.

Zbierają wszystkie siły do ostatniej walki. Tak
widać trzeba, skoro boss każe. Nie śpią, nie jedzą, nie odchodzą od wioseł. Gdy na drodze do wyspy staje im
wielkie, lodowe pole, przeciągają przez nie ciężkie łodzie i znów płyną dalej, popędzani lękiem, gnani nadzieją.
Wokół trzeszczy lód, pękają kry, na których niedawno jeszcze odpoczywali. Nadciąga jedna śnieżna nawałnica,
za nią druga, trzecia, dziesiąta. Wiatr na wyścigi z prądem morskim znoszą ludzi z wytkniętego szlaku,
dwudziestoparostopniowy mróz ścina fale szkliwem młodego lodu. W ciągu przeszło stu godzin rozbitkowie nie
odstępują od wioseł.

To ich ratuje. Nieprzytomni ze zmęczenia, dobijają wreszcie do pustynnych wybrzeży wysepki.
Szklista, bezludna, prawie całkowicie skuta lodem Wyspa Słoni wydaje się im zakątkiem raju. Po stu

sześćdziesięciu pięciu dniach dryfu — jakiś skrawek stałej ziemi.

background image

— Należał się nam ten odpoczynek — wzdycha Wild.
— Cóż z tego? Wiesz, że od Południowej Georgii dzieli nas jeszcze ponad tysiąc pięćset kilometrów

oceanu? — rzuca twardo dowódca. — Nie przedostaniemy się tam wszyscy. Za późno. Mieliśmy już próbkę
tego piekła. Ty zostaniesz tu z ludźmi. Ja zabieram pięciu najsilniejszych i wyruszam po pomoc. Teraz, od razu.
Nie wolno zwlekać. Żywności zabieram na miesiąc.

— Jak to, tylko?
— Jeśli po miesiącu nie dotrę do wyspy, no to i tak już nie będzie nam potrzebna.
Słowa protestu zamierają Wildowi na ustach. Wie, że i tym razem boss ma słuszność.
Wiedziałem, że nasza łódź ratunkowa nie grzeszy wielkością, ale dziś, w zestawieniu z ogromną, wzburzoną

falą, z tą podróżą w poprzek oceanu, wydała mi się dziwnie mała — notuje Shackleton.

Nie chce myśleć, czy uda mu się na tej łupinie przebyć ogromną przestrzeń. Ale czy można czekać

bezradnie na dzikiej, bezludnej wysepce, aż się ktoś zjawi? Każdego dnia mróz może ściąć luźno pływającą krę
w jednolity pancerz — w zaporę nie do przebycia.

Przypadkowo ubita foka, wygrzebany gdzieś z głębi worków żagiel, zamocowany w ostatniej chwili,

ładunek męstwa, uporu, żelaznej nieustępliwości — oto z czym Shackleton wyrusza na ocean, w niespełna dobę
po wylądowaniu na Wyspie Słoni.

— Jeżelibym nie wrócił — mówi do swego zastępcy — poprowadzisz wyprawę. Zajmiesz się nimi tak,

jak ja bym się sam zajął — dorzuca po chwili, patrząc na wychudłe, obszarpane sylwetki towarzyszy.

— Wrócisz, bossie.
— Jeżeli przeżyję...
— Nigdy jeszcze nie zawiodłeś!
Ciemne, niskie chmury kłębią się nad horyzontem. Mała łupinka w jednej chwili niknie z oczu. Jakby ją

pochłonął ocean.

Już trzeciego dnia podróży żeglarze ledwie trzymają się na nogach. Za każdym uderzeniem fali podrywane

wiatrem bryzgi spadają na nich kaskadami wody, która po chwili ścina się w szkliwo lodu. Zesztyw- niałe
krawędzie kurtek tną jak nożem skórę rąk i karku. Sól morska rozżera rany. Przemoczeni, ogłuszeni
nieustającym łoskotem, jak automaty ślepo wykonują rozkazy bossa. Ani chwili wytchnienia. Ani chwili od-
poczynku. Krótkie godziny snu w namokłym, lodowatym śpiworze nie pozwalają zapomnieć o otaczającym
koszmarze.
Wiatr tężeje. Z dnia na dzień rośnie, potężnieje fala. Przez prowizoryczny pokład woda wlewa się do wnętrza
szalupy. Coraz więcej wody. Grzbiet pęka tym, co ją na zmianę wyczerpują, bez ustanku, bez wytchnienia.
Szalupa wciąż głębiej zanurza się w morze pod ciężarem narastającego lodu. Coraz leniwiej, coraz oporniej
dziób wpełza na nadbiegającą falę.

— Bossie, toniemy!
— Rąbać lód! Rąbać!
— I wszystko, co się da, za burtę!

Para przemoczonych śpiworów, zapasowe, ciężkie wiosła, kotwica — idą w jednej chwili na dno.

Długie godziny trwa walka o życie. Omdlałe z wysiłku ramiona odmawiają posłuszeństwa. Uwolniona

background image

od setek kilogramów ciężaru szalupa zaczyna znów piąć się wytrwale na wierzchołki fal 1 spływać lekko w
bruzdy.
Sztorm powoli przycicha. Tylko jeszcze wysoko w górze odganiane wiatrem czernią się zwały chmur. Chwilami
przedziera się między nimi promień nisko zawieszonego nad horyzontem słońca. Dodaje otuchy, budzi nadzieje.
— Najgorsze już poza namit — krzyczy Shackleton.
Słoneczne dni mijają szybko. Ludzie nie czują nawet głodu, nie narzekają, że nie mają gdzie spać.
— Chłopcy, już tylko połowa drogi, już niedaleko!
Dziesiątego dnia słońce niknie znów pod ołowianym nawisem chmur. Miecie z nich śniegiem. Z czubków
gwałtownie rozkołysanych fal wiatr zmiata płachty piany. Sztorm jest silniejszy od wszystkich poprzednich.
Ściany wody z łoskotem walą się na szalupę, grzebią, duszą ludzi. Tym razem nic już chyba nie zdoła ich
uratować.
— Żagiel! Postawić żagiel!
Shackleton usiłuje przekrzyczeć burzę, widząc z przerażeniem, £e fala zerwała i unosi kotwicę sztormową.
Każda sekunda jest teraz droga. W każdej chwili szalupa może stanąć bokiem do fali. A wtedy koniec. Morze
będzie przetaczać ich jak beczułkę.
— Żagiel!
— Zerwie go wiatr, połamie nam maszt!

Postawić żagiel! To jedyny ratunek! Nie mamy już nic do stracenia!

I znów przemija burza. Ludzie są zbyt słabi, żeby się cieszyć.

Za dzień, za dwa będziemy na miejscu! pociesza ich Shackleton.

— Nie dożyjemy, bossie, tego nikt nie przetrzyma.
Po dwu dobach jakiś ptak przysiada na olinowaniu
masztu. Pierwszy od tylu długich miesięcy. Zwiastuje bliskość lądu.
Ale dopiero krzyk Shackletona — Ziemia! — stawia załogę na nogi.
Trzy doby ludzie walczyć muszą jeszcze ze wzburzonym morzem, zanim zdołają wylądować na zachodnim,
bezludnym brzegu. Ale to nie koniec. Norweska baza wielorybnicza Strómness, do której zdąża Shackleton,
znajduje się po przeciwnej stronie, na wybrzeżu wschodnim. Nie sposób opłynąć wyspy przy tym stanie morza.
Trzeba przejść w poprzek. A przejść ją — to przedrzeć się przez wysokie, nieznane pasmo gór...
Ludzie patrzą bez słowa na poszarpane szczyty, wyłaniające się z mgły, na spływające z nich języki lodowców.
Któż zdoła się po nich wspiąć?

Wy dwaj idziecie ze mną — mówi spokojnie dowódca. — Reszta zostanie i będzie czekać. Naprzód!

I znów rozpoczyna się walka z losem, z przestrzenią, walka z własną wytrzymałością...
— Szefie!
Przez uchylone drzwi do gabinetu kierownika bazy wielorybniczej w Strómness wsuwa się ostrożnie głowa
dozorcy magazynów.

Nie przeszkadzaj! Nie widzisz, że kończę sprawozdanie. Statek pod parą, ostatni w tyra roku, a ty... —

wybucha siedzący za biurkiem mężczyzna.
Ale magazynier nie ustępuje.

Jakichś trzech obdartusów chce z panem mówić. Już, natychmiast. Strasznie na nich patrzeć. Brodate to,

brudne, cuchnące. Dzieciaki od nich uciekają.
— Odpędź ich i daj mi wreszcie spokój.
Nie odejdą. Mówią, że przyszli z zachodnich wy

background image

brzeży — dozorca mruży porozumiewawczo oko. — Fantazji im nie brak, co, szefie?

Co? Mówią, że przyszli zza gór? — kierownik wybucha śmiechem. — To dobry kawał. Jestem tu już pięć

lat. Nie słyszałem, żeby ktokolwiek ośmielił się wejść po tych lodowcach na szczyt, a oni...
Deski podłogi w sąsiednim pokoju zatrzeszczały. Na miejscu odsuniętego dozorcy ktoś staje na progu. Straszna
postać, za nią druga, trzecia.

Co to za najście? Czego chcecie? Kim jesteście? — głos kierownika brzmi groźnie.

Hagerup, nie poznaje mnie pan?
Zaskoczony Norweg daremnie szuka w pamięci. Głos dziwnie znajomy, ale ta twarz obrośnięta, te oczy
błyszczące gorączką w strawionej głodem twarzy, te łachmany.
— To ja, Shackleton!
Kilka chwil mija, nim kierownik wielorybniczej stacji uwierzy, że ma przed sobą jednego z największych
polarników dwudziestego wieku. Dawno już opłakano go jako straconego.
Sypią się rozkazy:

Zatrzymać odpływający statek, wysłać szalupy ratownicze po tych, co zostali na zachodnim wybrzeżu!

Kąpiel, jedzenie!
Przejęci wielorybnicy uwijają się jak w ukropie.
— Co z wojną? Skończona?

Trwa wciąż jeszcze. Milion zabitych. Świat oszalał. Ale powiedz lepiej, jakżeście się przedarli w poprzek

wyspy, przez te szczyty, to nieprawdopodobne. Nikt nigdy tego dotąd nie dokonał.

Sam nie wiem, nie rozumiem. To był koszmar. —- Wystarczy spojrzeć na udręczoną twarz Shackletona,

by zrozumieć, co kryje się pod tymi słowami.

Lądowanie na pustynnym wybrzeżu Południowej Georgii nie położyło kresu męce. Rozbitkowie wlekli się z

trudem po nieznanych pustynnych górach. Wyczerpani do ostatnich granic, drzemali idąc. Przytomność wracała
w chwili, gdy pod stopami rozwierała się raptem czeluść przepaści. Nawracali z drogi, obchodzili przeszkody,
podnosili się po upadkach i szli dalej. Nie pozwalali sobie na odpoczynek, po którym nie mieliby sił powstać. A
gdy do porażonego zmęczeniem mózgu zakradało się pytanie: „czy warto?", przed oczyma dowódcy pojawiały
się twarze wyczekujących na Wyspie Słoni towarzyszy. Pełne ufności, nadziei. Wtedy podnosił się i szedł dalej.

Tracąc chwilami przytomność, ludzie pięli się uparcie po stromych piarżyskach, po urwistych zboczach,

widząc zamiast górskich szczytów rozkołysane grzbiety fal. Przybliżały się olbrzymie, groźne i oddalały, by
znów powrócić monotonnym, wahadłowym ruchem rozkołysanego burzą morza.
Po dwudziestu godzinach wspinaczki w zimnym świetle wychylającego się spoza gór księżyca majaczy
przełęcz. Nareszcie. Tam, po drugiej stronie górskiego pasma, leży Strómness.
Kres cierpień, przyjazny uścisk ludzkich dłoni, jedzenie do syta, gorąca kąpiel, wypoczynek.
Raptem pod stopami rozwiera się szczelina. To jeszcze nie Strómness! Tam nie ma lodowca. Zabłądzili. I
wszyscy jak jeden walą się na śnieg. Ani kroku dalej. Spać, spać, za wszelką cenę. Nawet jeśli ceną tą jest życie.

O wschodzie słońca zrywa się przejmujący, lodowaty podmuch. Dowódca raz jeszcze podrywa towarzyszy

do marszu w nieznane.
Pół godziny upływa, zanim zdoła ich wybudzić. Sen ten byłby ostatnim.

background image

— Już niedługo! — krzyczy, szarpiąc na wpół przytomnych.
Za załomem skalnym otwiera się wreszcie, niespodziewanie, długo oczekiwany widok — morze, a w dole

ponad brzegiem zabudowania stacji, ludzie... Ryk syreny budzi wielorybnicze osiedle, statek szykuje się do
drogi. Ostatni w tym sezonie.

Dowódca pamięta o przyrzeczeniu. Wypływa natychmiast na Wyspy Falklandzkie, żeby stamtąd jak naj-

szybciej zorganizować akcję ratowniczą. Na próżno. Nie ma na Falklandach takiego statku, który mógłby
0 tej porze roku wpłynąć w lód. Shackleton nie ustępuje. Sie na wszystkie strony alarmujące radiodepe- sze. Do
Anglii, do Ameryki Południowej. Do władz, do przyjaciół. Nikt nie może mu oddać do dyspozycji
odpowiedniego statku przed upływem wielu miesięcy. Czy dwudziestu dwu ludzi na Wyspie Słoni ma zginąć?

Shackletona prześladuje wspomnienie tych, którzy walczyli u jego boku, ich pełne ufności spojrzenia

1 słowa, jakimi go pożegnali: „Wiemy, bossie, że wrócisz. Nigdy jeszcze nie zawiodłeś!"

Rząd Urugwaju zgadza się w końcu dać Anglikowi niewielki statek Instytutu Rybackiego. Shackleton

wypływa pełen nadziei. Już po paru dniach jednak zawraca. Na drodze stanęły ruchome masy lodu. Lodu nie do
przebycia.

— Niechże pan zrezygnuje wreszcie! Zima za pasem.
— Toż to czyste szaleństwo!
— Zrobił pan wszystko, co było w ludzkiej mocy, dla tych ludzi. Wszyscy zaświadczymy. Popłynie pan

wczesną wiosną, kiedy się lód rozejdzie.

— Nie pora teraz wyruszać na morze, to wyzywanie losu — tłumaczą mu wszyscy na Wyspach Falk-

landzkich.

— Czy doprawdy warto ryzykować własnym życiem dla dwudziestu paru ludzi? — dorzucają w najlepszej

wierze niektórzy.

— Toż to wojna. Każdej godziny na polach bitwy giną setki, tysiące. A pan się upiera...
Shackleton patrzy na swych rozmówców, jakby ich po raz pierwszy widział, słucha ich i nie rozumie, co

mówią.

— Ależ ja im obiecałem, że wrócę. Oni mi wierzą, ufają. Na wiosnę mogę już nikogo z nich nie zastać

przy życiu.

I znów alarmujące depesze biegną w świat. Czas upływa, ten drogocenny czas. Jeszcze trochę, a ocean skuje

się zimowym lodem. Nie mogąc znieść dłużej bezczynnego wyczekiwania na odpowiedź, Shackleton wynajmuje
stary, solidny kuter dalekomorski. Może on prześliźnie się łatwiej niż większy statek.

Jeszcze jedna próba. I jeszcze jeden zawód. Na morzu sztorm goni za sztormem. Wielkie lodowe pola na-

pierają na słabe burty. Nowy powrót, nowe perswazje tych, co polarnika uważają za pomyleńca.

— Jeszcze raz muszę spróbować! Ostatni, przyrzekam wam — uspokaja wszystkich, ani na chwilę nie

przerywając starań.

Rząd chilijski oddaje mu wreszcie do dyspozycji swój najmocniejszy statek „Yelcho". Pod jednym wa-

runkiem: Shackleton nie będzie nim forsować ciężkiego lodu. Tego stalowe poszycie nie wytrzyma. Shackleton
przyrzeka z ciężkim sercem. Nie ma innego wyjścia. To ostatnia, rozpaczliwa próba.

Dzień i noc nie schodzi z pokładu, wypatrując białej linii na zasłanym mgłą horyzoncie. Uwierzyć mu dziś

trudno, że ocean ten przemierzył na wątłej, prymitywnej szalupie. „Yelcho" swobodnie płynie naprzód. Wokół
ani śladu lodu. Czy to aby nie jakieś

background image

czary? Kapitan nieufnie spogląda na polarnika. Nie wie sam, czy może się cieszyć. Kreśli pospiesznie znak
krzyża na piersi, odżegnując się od nieczystych sil. Mila za milą, statek prze naprzód po wolnym od lodów
oceanie.

W strzępach uchodzącej mgły, na horyzoncie lśnią już lodowce Wyspy Słoni. Shackleton twarz ma ka-

mienną, tylko serce mu bije przyspieszonym rytmem.

Jego bystre spojrzenie bada niespokojnie urwiste brzegi. Czy nie za późno? Minęły cztery długie miesiące...

Czy pozostał jeszcze ktoś przy życiu?

W kręgu szkieł dostrzega wreszcie małe sylwetki poruszających się ludzi. Żyją! A więc dopiął swego. Teraz

dopiero czuje, jak bardzo jest zmęczony.

— Wszyscy zdrowi? — pyta, ściskając Wilda, którego obrośniętą, wychudłą twarz z trudem rozpoznaje

pod grubą warstwą brudu. — Czekaliście mnie?

— Każdego dnia. Co ranka powtarzałem ludziom: „Pogotowie! Zwijać śpiwory. Boss nie zawiedzie. Może

zjawić się tu lada chwila".

— I wierzyli?
— Wszyscy jak jeden. Gdyby nie to... Nie zastałby pan nas chyba przy życiu — dorzuca ciszej po chwili.
Wojna toczy się jeszcze, w chwili gdy polarna wyprawa powraca do kraju.
Ludzie, o których życie dowódca wyprawy walczył z taką zajadłą, nieustępliwą zaciętością, zostają od razu

wcieleni do wojska. W niespełna rok później połowa ich ginie na polu walki...

Trzy ciosy, jakie zgotował Shackletonowi wymarzony Szósty Kontynent, nie zdołały go załamać. W kilka

lat później wypływa na Antarktydę po raz czwarty* by przeprowadzać badania Ziemi Enderby. Czwarty i
ostatni. Lata trudów i walk dokonują swego.
Serce nie wytrzymuje. Jak żołnierz na posterunku — boss umiera na statku.

Zgodnie ze swym życzeniem spoczywa w niewielkiej osadzie wielorybniczej na Południowej Georgii. U

samych wrót Antarktydy,

Cmentarz w górskiej samotni, do której dociera tylko ryk fal i krzyk mew, jest najbardziej wstrząsającym,

jaki kiedykolwiek w życiu widziałem — pisze jeden z badaczy — tak samotnym, jak samotni musieli być w
ostatnich godzinach swego życia ci, którzy tu spoczywają.

background image

SOS-LUDZIE NA KRZE!
Przez olbrzymie pustkowia Arktyki, poprzez ryk zimowego sztormu i ciemności nocy polarnej przedzierały się
krótkie sygnały radiowe:
„Czeluskin" tonie!
Załoga opuszcza statek!
Złowroga wieść biegła z anteny na antenę, budząc wszędzie poruszenie i grozę.
Dnia 13 lutego 1934 roku o godzinie piętnastej minut trzydzieści w odległości stu pięćdziesięciu pięciu mil od
Półwyspu Północnego i stu czterdziestu czterech mil od półwyspu Wellen „Czeluskin" zatonął zmiażdzony
naporem lodów — podawała radiostacja moskiewska.
Wkrótce potem rozgłośnie Warszawy, Pragi, Berlina, Paryża, Pekinu i Nowego Jorku powtórzyły tę wiadomość.
|Czeluskin" zatonął! — grzmiały głośniki.
„Czeluskin" zatonął! — wołały olbrzymie litery na pierwszych stronach gazet.

Stało się to, czegośmy się wszyscy tak obawiali. Na północnym szlaku morskim ciężkie lody zgniotły statek

jak wątłą łupinę orzecha. Na szczęście załoga ocalała.

Na zaśnieżonych ulicach Warszawy ludzie zatrzymują się i z przejęciem komentują katastrofę. Podobne

sceny zapewne rozgrywają się teraz na całym świecie. Myśli wszystkich kierują się tam, hen, ku kruchej krze, na
której sto czworo ludzi oczekuje pomocy.

Jaki był cel dalekiej wyprawy? Po co „Czeluskin" przedzierał się zimą przez groźne lody Dalekiej Północy?

Czy po to, by dokonać nowych odkryć geograficznych, by ustalić jakiś rekord?

Odpowiedź na te pytania nasunie się każdemu, kto spojrzy uważnie na mapę świata. Droga morska z Europy

do Azji wzdłuż północnych wybrzeży Syberii jest prawie sześć razy krótsza od trasy wokół południowego cypla
Afryki. Nic też dziwnego, że w ciągu całych stuleci niejednokrotnie próbowano przedzierać się przez lody.
W XVII wieku, znęceni nadzieją wielkich zysków, kupcy europejscy słali jedne po drugich karawany statków,
polecając im dotrzeć tą drogą na Daleki Wschód. Wszystkie wysiłki spełzały jednak na niczym. Wyprawy cofały
się przed ciężkimi lodami Morza Karskiego, zawracały, zimowały w strasznych warunkach nocy polarnej lub
ginęły bez wieści. Lód pokrywający powierzchnię północnych mórz na tej ogromnej — liczącej prawie osiem
tysięcy kilometrów — trasie zatrzymywał najodważniejszych.

Wydawało się, że człowiek nie zdoła nigdy wedrzeć się w głąb Dalekiej Północy, że nie pokona przyrody. A

jednak...
Od pierwszych dni swego istnienia Związek Radziec

background image

ki kładł wielki nacisk na wykorzystanie Północnego Szlaku Morskiego ponad Syberią. Zagospodarowanie
pustynnych przestrzeni i podniesienie stopy życiowej tubylców — stały się ważnymi zagadnieniami państwa.

Na daleką Północ wyruszały lądem i morzem liczne wyprawy badawcze. Z czasem wyrosły tam nowe stacje

naukowe, nowe miasta i porty. Na pustynnych niegdyś przestrzeniach lodowych osiedlali się ludzie, którzy nie
chcieli głodować ani marznąć, lecz pracować w możliwie najdogodniejszych warunkach. Dostarczenie budulca,
przyrządów naukowych, żywności, książek i wszystkiego, co było niezbędne do życia, stało się sprawą palącą.
Chcąc zaspokoić te rosnące w szybkim tempie potrzeby i jednocześnie włączyć do planowej gospodarki
bogactwa naturalne Syberii, Związek Radziecki dążył uparcie do przekształcenia groźnego Północnego Szlaku
Morskiego w normalną trasę nawigacyjną.

Początkowo sieć stacji naukowych pokryła tysiące kilometrów wybrzeża między Murmańskiem a ujściem

rzek Ob i Jenisjej. Następnie przyszła kolej na olbrzymi odcinek wschodniej Arktyki. Od Cieśniny Beringa aż po
ujście rzeki Leny.

Rezultaty systematycznie przeprowadzanych badań hydrologicznych i meteorologicznych nie dały na siebie

długo czekać. Ludzie coraz więcej wiedzieli o Dalekiej Północy, coraz skuteczniej walczyli z przeszkodami,
jakie piętrzyła przed nimi na każdym kroku przyroda.

O ostatecznym zwycięstwie człowieka nad lodem zadecydowało użycie najnowocześniejszych środków

technicznych. Na pomoc bezsilnym transportowcom pospieszyły wielkie łamacze lodu. Tam gdzie nie mogły
przedrzeć się statki, tam płynęły kierowane z powietrza przez pilotów wywiadu lotniczego łamacze lodu
i ciężarem potężnych kadłubów miażdżyły i kruszyły oporne bryły. Krok za krokiem człowiek posuwał się
naprzód, dążąc do wykorzystania najdogodniejszych szlaków morskich.

Jeszcze w roku 1931 wybitny niemiecki uczony, specjalista w zakresie badań polarnych, Breitfuss, pisał:
W naszym okresie geologicznym transsyberyjska droga wodna nie może mieć żadnego praktycznego

znaczenia.

Opanowanie Przejścia Północno-Wschodniego, bo tak nazywano drogę morską ponad Syberią, wydawało

się niezwykle trudnym, niewykonalnym wprost zadaniem. Ale polarnicy Związku Radzieckiego, którzy od lat
pracowali nad rozwiązaniem tego zagadnienia, już wówczas mieli pewność, że trasę tę można będzie w
przyszłości wykorzystać dla celów nawigacyjnych.

Poważne osiągnięcia praktyczne na poszczególnych odcinkach Przejścia Północno-Wschodniego skłoniły

Instytut Arktyki w Leningradzie do zorganizowania wielkiej polarnej wyprawy, która po raz pierwszy w historii
miała przebyć całą trasę z Europy do Azji w czasie jednego sezonu nawigacyjnego.
W lecie 1932 roku łamacz lodu „Sibiriakow" wypłynął I Archangielska, udając się w daleki, niebezpieczny rejs.
Początkowo podróż odbywała się bez przygód. Z macierzystego portu łamacz lodu skierował się do cieśniny
Matoczłrin Szar, dzielącej wyspy Nowej Ziemi, potem opłynął Ziemię Północną. W dalszej drodze wyprawa
napotkała wielkie pola lodowe, wśród których statek ugrzązł, straciwszy swobodę ruchów. Zaczął się uciążliwy,
przymusowy dryf na południe. Tam jeszcze cięższy lód zalegał olbrzymie przestrzenie wzdłuż wybrzeży
czukockich aż po Cieśninę

background image

Beringa. W pobliżu wyspy Koluczin — miejsca zwanego przez marynarzy „cmentarzyskiem statków" —
wydarzyła się pierwsza katastrofa: poważne uszkodzenie śruby okrętowej. Podczas walki z lodami zgubiono
jedną łopatkę, a z trzech pozostałych ocalały tylko kawałki. Przed wstawieniem zapasowej śruby trzeba było
przeładować przeszło czterysta ton węgla i zapasów żywności z rufy na dziób łamacza lodu.

Do pracy jak jeden mąż stanęli wszyscy uczestnicy wyprawy: marynarze, dowództwo, cały personel nau-

kowy. Uszkodzenie szybko usunięto, ale już następnego dnia przyszła nowa katastrofa. Wytopiło się łożysko
oporowe wału głównego, a w ślad za tym odłamał i poszedł na dno koniec wału ze świeżo nałożoną śrubą.
Północny Ocean Lodowaty brał odwet na śmiałkach, którzy odważyli się zakłócić spokój jego wód.

O dalszej podróży do Cieśniny Beringa nie mogło być mowy. Powolny, uciążliwy, przymusowy dryf dawał

się wszystkim we znaki. Co gorsze, nad załogą zawisła groźba przymusowego zimowania. Pędzony wiatrem i
prądami morskimi „Sibiriakow" tułał się wśród lodów. Wreszcie w okolicy półwyspu Sierdce- -Kamień
uszczęśliwiona załoga dostrzegła cieńszy lód. Tu i ówdzie zaczęły przebłyskiwać pasma czystej wody.

Wyrwani z przymusowej bezczynności ludzie stanęli znowu ochoczo do pracy. Z brezentów okrętowych

sporządzili prowizoryczne żagle i wykorzystując sprzyjające wiatry spłynęli na wschód.

Po pewnym czasie radiostacje Dalekiej Północy odebrały skąpe słowa depeszy kierownika naukowego wy-

prawy, profesora Otto Szmidta:

...1 października łamacz lodu „Sibiriakow" dopłynął pod żaglami do wschodnich krańców kontynentu

azjatyckiego. Z trudem wydostaliśmy się z dryfujących lodów na czyste wody. Poważne uszkodzenie śruby
okrętowej przedłużyło nasz rejs z czterdziestu pięciu na sześćdziesiąt pięć dni, ale wyznaczone zadanie
zdołaliśmy wykonać.

Udany rejs „Sibiriakowa" odbił się głośnym echem po całym świecie. Po raz pierwszy w historii Arktyki

statek zdołał przebić się tą niedostępną trasą podczas jednego krótkiego sezonu nawigacyjnego. Czemuż by inne
nie miały pójść w jego ślady? Nie zdobyty dotąd szlak morski mógł stać się nową trasą nawigacyjną.

Doceniając w pełni wagę zagadnienia, Związek Radziecki w grudniu 1932 roku powołał do życia Zarząd

Główny Północnej Drogi Morskiej, na czele którego stanął profesor Szmidt. Do najważniejszych zadań nowo
powstałej placówki należało:

...Całkowite opanowanie trasy morskiej z Morza Białego do Cieśniny Beringa, nazwanej obecnie Północną

Drogą Morską, wyposażenie tej trasy we wszystkie urządzenia potrzebne do normalnej nawigacji oraz
utrzymanie stałej, regularnej komunikacji na całej tej przestrzeni...

Postawieni przed olbrzymim zadaniem polarnicy radzieccy zabrali się energicznie do dzieła. Już w na-

stępnym roku wiele nowych wypraw badawczych wypłynęło na morze Dalekiej Północy.

„Sibiriakow" miał dotrzeć do Półwyspu Czeluskina, najbardziej na północ wysuniętego cypla Azji — ła-

macz lodu „Gieorgij Siedow" do dalekiej Ziemi Północnej — potężny „Krassin" miał przeprowadzić pierwszą
karawanę statków transportowych do ujścia rzeki Leny, a „Tajmyr" w ciągu jednego sezonu nawigacyj-

background image

HRBHB1
nego — odbywać dwa rejsy na Ziemię Franciszka Józefa, żeby zmienić obsługę pracującej tam stacji naukowej.
Ale to jeszcze nie wszystko. Z Oceanu Spokojnego do wybrzeży Półwyspu Czukockiego i Wysp Niedźwiedzich'
wyruszył parowiec „Lejtnant Szmidt" z poleceniem uruchomienia tam nowej badawczej stacji polarnej.

Tego pamiętnego lata wyprawa na „Czeluskinie" popłynęła w swój daleki rejs jako czternasta z kolei. Ce-

lem jej było przebycie raz jeszcze całej trasy „Sibiria- kowa" na statku innego typu oraz zmiana załogi na
Wyspie Wrangla, która od czterech lat była odcięta od świata zwałami ciężkich lodów. „Czeluskin" wiózł dla
niej nową radiostację, baterie akumulatorowe do oświetlenia, składany dom, lekarstwa, książki oraz zapas
żywności na dalsze trzy lata.

Na czele wyprawy stanął znów doświadczony polarnik, profesor Szmidt. Oto wyjątki z jego przemówienia

w dniu rozpoczęcia rejsu:

Sądząc z licznych zapytań, społeczeństwo nasze interesuje się żywo zagadnieniem, czemu ekspedycja,

mająca przepłynąć Północny Ocean Lodowaty z zachodu na wschód, nie wyrusza na potężnym ,JCrassi- nie" czy
„Sibiriakouńe", ale właśnie na „Czeluskinie", który wcale nie jest łamaczem lodów, lecz transportowcem.

Wyprawa „Sibińakowa" dowiodła nam, że Północną Drogę Morską można przebyć na łamaczu lodów w

ciągu jednego sezonu nawigacyjnego. Naszym zadaniem będzie przekonać się, jak statek tego typu, co „Cze-
luskin", da sobie radę w ciężkich lodach. Zestauńając doświadczenia różnych wypraw, będziemy wiedzieli, jak
w przyszłości budować naszą polarną flotyllę transportową.

Sądząc z poprzednich rejsów „Czeluskin" doskonale daje sobie radę z wiatrem i falą, nie tracąc przy tym na

szybkości. Ładowność jego wynosi przeszło trzy i pół tysiąca ton, to jest prawie trzy razy tyle, ile ładowność
„Sibiriakowa". Moc maszyn obu statków jest jednakowa: po dwa tysiące czterysta koni parowych.

Pod względem odporności kadłub „Czeluskina" jest czymś pośrednim między zwykłym transportowcem a

łamaczem lodu, kształt zaś jego jest tak obliczony, żeby lodu nie miażdżyć, ale go rozpychać.

Rejs na „Czeluskinie", potraktowany jako część planu w wielkim dziele opanowania Północnej Drogi Mor-

skiej, należy do bardzo trudnych, ale ciekawych doświadczeń.

W skład wyprawy weszli doświadczeni uczestnicy rejsu na „Sibiriakowie", z kapitanem Woroninem na

czele. Kierownictwo naukowe spoczęło w rękach profesora Szmidta, który zgromadził na statku wielu wy-
bitnych uczonych i specjalistów. Byli tam fizycy, biologowie, hydrologowie i inżynierowie budowy statków.
Wśród kobiet nie brak było lekarek i pracownic naukowych, które nie zlękły się ciężkich warunków życia na
Dalekiej Północy. Nie brakło także dzieci, gdyż kilkunastu ludzi wraz z rodzinami płynęło na Wyspę Wrangla na
przeciąg kilku lat.

Na pokładzie statku znajdował się mały, jednoosobowy samolot, na którym pilot Babuszkin, jeden z asów

polarnego lotnictwa, miał dokonywać wywiadów w promieniu stu dwudziestu pięciu kilometrów.

Na początku podróży wszystkim bardzo dokuczało gwałtowne kołysanie. Statek tego typu, co „Czeluskin",

nie znosi otwartego morza, a amplituda wychyleń wynosiła prawie sześćdziesiąt stopni. Z własnych wspo

background image

mnień wiemy dobrze, jak wygląda podróż na takim Istatku: najpierw człowiek boi się umrzeć, potem pragnie
rychłego skonu, a wreszcie poczyna się obawiać, że... a nuż nie umrze.

Gdy wypłynięto na Morze Karskie, zwane „Lodownią Północy", kołysanie ustało. Drogę zastąpiły wysokie

zwały kry. Takiego nagromadzenia lodu nie notowano od trzydziestu lat. Oto zaczynała się Arktyka...

Od pierwszej chwili załoga „Czeluskina" walczyła z niesłychanymi przeciwnościami. Dokoła statku raz po

raz jak stalowe szczęki zwierał się lód. Pilot codziennie musiał dokonywać kilku wzlotów i szukać drogi wśród
spiętrzonych brył. Między Ziemią Północną a Wyspą Scot-Gausena natrafiono na pola lodowe przecięte
kanałami wodnymi w kierunku północnym, to znaczy prostopadłym do trasy statku. Z dnia na dzień żegluga
stawała się coraz uciążliwsza. Wywiad lotniczy wykazał, że statek torował sobie drogę w głąb olbrzymiej zatoki.
Pokrywa starego, wieloletniego lodu była tak gruba, że nie tylko „Czeluskin", ale żaden z najsilniejszych
łamaczów lodu na świecie nie zdołałby jej pokruszyć. Gdyby nie cenne wiadomości z powietrza, kapitan statku
musiałby stracić wiele czasu na znalezienie wyjścia, a tymczasem wiatry mogłyby napędzić nowe zwały kry
zamykając mu odwrót.
Z mostka kapitańskiego padały bez przerwy energiczne rozkazy:
— Pełna naprzód
— Stop!
— Cała wstecz!
Pod naciskiem napierających zewsząd brył lodowych w przedniej części statku utworzyła się wreszcie szcze
lina. Fale wtargnęły do cysterny ze słodką wodą. Zarządzono alarm. Na wezwanie profesora Szmidta cały
personel naukowy stawił się do pracy: uczeni, współzawodnicząc z marynarzami, dzielnie dźwigali na obolałych
plecach ciężkie wory, paki i skrzynie. Chcąc dokonać choćby prowizorycznej naprawy, trzeba było przenieść na
tył statku ponad sto pięćdziesiąt ton węgla i wiele ton żywności, żeby dziób mógł unieść się do góry.
Przeniesiono. Na szczelinę nałożono cementowy plaster, kadłub wzmocniono belkami i statek ruszył w dalszą
drogę.

W pobliżu półwyspu Tajmyr sytuacja stała się znów groźna — wszędzie lód nie do przebycia. Profesor

Szmidt zawezwał przez radio pomocy „Krassina". Skoro tylko wielki łamacz lodu zbliżył się burta w burtę,
zagrzmiały windy, poszły w ruch dźwigi. Otucha wstąpiła w serca ludzi.

Po przeładowaniu części węgla i usunięciu najpoważniejszych uszkodzeń „Czeluskin" popłynął swobodnie

ślad w ślad za kruszącym lód „Krassinem". Wkrótce jednak flotylle transportowców płynące z ujścia rzeki
Jenisjej do Murmańska odwołały „Krassina" i załoga została znów zdana na własne siły. Z trudem przebijała się
teraz przez lodowe zapory, torując sobie drogę za pomocą dynamitu. Wokół piętrzyły się wciąż groźniejsze,
wciąż wyższe zwały. Coraz trudniej było posuwać się naprzód.

Wśród ciężkich chwil, jakie przeżywała załoga, nie brak było także radosnych: na statku urodziła się

dziewczynka. „Nasza córeczka" — mówili o niej z czułością wszyscy. Dano jej na imię Karina, na pamiątkę
Morza Karskiego, z którym tak ciężko musiano walczyć. Maleńka Karina i niewiele od niej starsza Ala,
córeczka jednego z radiotelegrafistów, były ulubienicami wszystkich. One jedne nie zdawały sobie sprawy

background image


z otaczających niebezpieczeństw. A tych nie brakowało na każdym kroku.

W mrokach nocy polarnej niezmierzone pola lodowe wznosiły się, to znów opadały jednostajnym ruchem w

morską głębię. Od czasu do czasu wielkie bryły, ociekające potokami wody, z hukiem i trzaskiem biły o burty.
Gdy udało się wreszcie wypłynąć na czyste od lodów wody, przyszło nowe groźne niebezpieczeństwo — gęsta,
nieprzenikniona płachta mgły zakryła słońce i wszystko spowiła białym całunem. O parę kroków nie było nic
widać. W złowrogiej ciszy ryczały głucho syreny. Mimo że w promieniu kilkuset kilometrów nie było żywej
duszy, echo mogło uprzedzić o niebezpiecznej bliskości niedostrzegalnych we mgle brzegów.

W połowie września na krach w pobliżu statku wylądował wreszcie hydroplan i zabrał na Wyspę Wrangla

nowych radiotelegrafistów.

W czterdzieści dni po opuszczeniu Murmańska lody zwarły się dokoła „Czeluskina" na wysokości wyspy

Koluczin, w odległości dwustu osiemdziesięciu kilometrów od Oceanu Spokojnego.

Statek znieruchomiał i wmarznięty w pole lodowe stał się igraszką prądów morskich. Niby skazańcy, pa-

trzący na przygotowanie do egzekucji, ludzie w sza- rzyźnie nadciągającej nocy polarnej patrzyli, jak w
szczelinach między krą woda błyskawicznie zamarza, a morze dokoła przeistacza się w zwartą, jednolitą, białą
pustynię. Jak okiem sięgnąć — lód, tylko lód, wszędzie lód.

Czasem ustawały wichry, a wtedy zapadała pełna wyczekiwania cisza. Niesamowity nastrój potęgowała

jeszcze zorza polarna, która rozświetlała niebo wspaniałą łuną barwnych kaskad.
Dnia 26 września „Czeluskin" przez całą dobę stał
uwięziony w jednym miejscu. Nie zważając na szalejącą wokół zamieć, profesor Szmidt postanowił wysłać na
saniach dwudziestu pięciu ludzi z dynamitem aż na sam skraj pola lodowego.

Podłożono ładunek. Lód tęczową fontanną wytrysnął w górę. Ucisk zelżał. „Czeluskin" drgnął, ale po chwili

znowu znieruchomiał. Po dwudziestu czterech godzinach wytężonej pracy wyprawa powróciła z niczym.

Postanowiono wypróbować inny silny środek: termit.
Pali się on jasno, niebieskim płomieniem. Temperatura dochodzi do trzech tysięcy stopni. Kra wokół statku

szybko topnieje. Ze szczelin buchają żarem zielonawe języki. W mroku zakładamy ładunek tuż przed dziobem.
Ciężka masa statku jest ledwo dostrzegalna na tle nieba. Ludzie biegają z pochodniami. Roztopiona kra
rozluźnia się. „Czeluskin" przepływa kilka mil i znowu pj stop.

Maszyny pracują na małych obrotach. Statek zatrzymuje się wskutek silnego natarcia kry. Głuche uderzenie

w lewą burtę. Przyrządy wykazują siłę ciśnienia lodu na kadłub statku. I znów stoimy — notuje w swym
pamiętniku jeden z uczestników wyprawy.

Ze względu na pokrycie kanałów wodnych grubą warstwą lodu pilot Babuszkin musiał przebudować swój

samolot wywiadowczy i zamienić pływaki na płozy. Przed każdym lotem musiał teraz wyszukiwać odpowiednie
pole startowe.

— Takiego chaosu brył lodowych nie widziałem jeszcze nigdy. Wszystko połamane, powyrywane. Trudno

jest chodzić po krach, nie ma mowy o startowaniu -— żalił się, a przecież niejedno niebezpieczeństwo przeżył
już w czasie swej długoletniej pracy na Dalekiej Północy.

background image

I
Od tej chwili los „Czeluskina" zależał już tylko od przypadku. Na początku października kra, w którą wmarzł
statek, podpłynęła do wyspy Koluczin. Czukcze, myśliwi z okolicznych osiedli, dotarli na saniach do statku i
zabrali ośmiu chorych, dla których dalsza podróż w tych ciężkich warunkach mogła być niebezpieczna.

Profesor Szmidt zarządził stałe pogotowie. Lada moment mogła zajść konieczność opuszczenia statku. Spo-

kojnie opracowano w najdrobniejszych szczegółach plan zejścia na lód.

W połowie października wyprawa znalazła się w odległości zaledwie siedemdziesięciu sześciu kilometrów

od Cieśniny Beringa. Wskutek naporu wichrów lody tworzyły tam wielkie szczeliny. Statek wsuwał się w nie
zwinnie, by po chwili znów znaleźć się przed olbrzymimi zaporami spiętrzonych bloków.

Woda w szczelinach zamarzła tworząc coraz grubszy pancerz lodu. Każdy metr drogi wywalczony był

ciężką i niebezpieczną pracą całego zespołu. Wciąż trzeba było rozbijać dynamitem nowe zapory, które coraz
ciaśniejszym pierścieniem otaczały statek.

W pierwszych dniach listopada sytuacja uległa pewnej poprawie.
„Czeluskin" ze swym polem lodowym dotarł do wyspy Diomid leżącej pośrodku Cieśniny Beringa. Wywiad

lotniczy, który w tych decydujących chwilach nie ustawał ani na moment, zameldował dowództwu, że zaledwie
dziesięć kilometrów dzieliło statek od wolnego morza.

Wśród ludzi zapanowała radość. Niestety — przedwczesna. Niesłychanej mocy tajfuny, szalejące w tym

czasie na wodach Oceanu Spokojnego, jakby sprzysięgły się przeciw wyprawie. Jeden potężny podmuch wichru
odsunął „Czeluskina" daleko na północ.

Rozpoczął się przymusowy dryf, najpierw ku brzegom amerykańskim, później w kierunku północno-za-

chodnim. Statek obracał się w różnych kierunkach, zatrzymywał i cofał, zdany całkowicie na łaskę prądów
morskich, tworzących tu jakieś dziwne zygzaki, pętle i koła.

Personel naukowy, zapominając o groźnej sytuacji, każdą chwilę wykorzystywał na przeprowadzenie roz-

maitych pomiarów i obserwacji w tej nie zbadanej dotychczas części oceanu.

W początkach grudnia sytuacja załogi uległa poprawie. Okoliczne pola lodowe zaczęły pękać z hukiem —

ruszyły znów śruby statku. Ale już w kilka dni później lody ponownie zwarły się wokół „Czeluskina".

Nadzieja na szybkie wydostanie się z pułapki spełzła na niczym. Zimowanie stało się nieuniknione.
W połowie grudnia łamacz lodu „Litke" uczynił ostatnią próbę przebicia się do „Czeluskina". Zwały lodu

były jednak tak olbrzymie, że udało mu się podpłynąć tylko na odległość czterdziestu kilometrów, po czym
musiał zawrócić z silnie uszkodzonymi burtami. Gdyby pozostał dłużej wśród lodów, byłby prawdopodobnie
również skazany na zimowanie.

Jednocześnie pilot, chcąc przeprowadzić dla podpływającego na pomoc statku wywiad o stanie lodu,

uszkodził podczas startu swój samolot. Gdy mechanicy okrętowi doprowadzili go do stanu używalności, wywiad
lotniczy okazał się już zbyteczny — otoczony lodami nie do przebycia „Czeluskin" dryfował wraz z nimi w
kierunku Wyspy Wrangla.

W końcu grudnia statek znalazł się w odległości dwustu kilometrów od brzegów Azji.
Natarcia lodu stawały się z dnia na dzień coraz gwałtowniejsze.

background image

Pewnego dnia dowództwo dało rozkaz wyładowania ekwipunku i żywności na krę. Katastrofa wydawała się
nieunikniona.
Podzielona na niewielkie oddziały załoga pracowała bez chwili wytchnienia, znosząc ciężary na lód. Gdy już
wszystko zostało przygotowane do opuszczenia statku, nacisk zelżał, pole lodowe zaczęło pękać, utworzyły się
szerokie szczeliny i kanały. Niebezpieczeństwo było zażegnane. Na jak długo?
W dniu 3 stycznia lody zepchnęły statek na południowy wschód. Sytuacja pogarszała się z dnia na dzień. Nawet
najsilniejszy łamacz lodu nie wytrzymałby nacisku tak olbrzymiej potęgi napierających zewsząd pól lodowych, a
cóż dopiero transportowiec tego typu, co „Czeluskin". Olbrzymie kry piętrzyły się jedna na drugiej wielkimi,
kilkukilometrowymi zwałami.

Dnia 13 lutego rozpoczął się ostateczny atak. Wokół szalała śnieżna zamieć, mróz dochodził do trzydziestu

stopni, potężny wiatr północny wiał z siłą siedmiu stopni w skali Beauforta. Straszliwe zwały lodu powoli, lecz
nieubłaganie wspinały się jedne na drugie, podpełzały do statku. Rosła potężna, groźna biała ściana. Raptem cała
masa olbrzymim ciężarem runęła na lewą burtę. Przez pół godziny słychać było tylko trzask i huk brył lodu
walących się na pokład.

Zarządziłem alarm, zaczęto wyładowywać zapasy — wspomina w swych pamiętnikach profesor Szmidt. —

Ludzie stanęli na wyznaczonych miejscach jak zawsze w sposób zorganizowany i zdyscyplinowany. Jeszcze nie
zabrano się do roboty, kiedy szczelina w lodzie zaczęła rozszerzać się, a wzdłuż niej, napierając na bok statku,
ruszyła na nas połowa pola lodowego. Mocny metal kadłuba nie od razu się poddał. Widać
było, jak kra wtłacza się w burtę, a nad nią pęcznieją, wyginają się arkusze poszycia.

Lód napierał powoli, z potężną siłą. Żelazne blachy pękały wzdłuż szwów, z trzaskiem wylatywały nity.

Lewa burta w jednej chwili została rozpruta od ładowni na dziobie aż do końca pokładu na rufie. Wyłom ten
odbierał nam niewątpliwie możność pływania, ale nie oznaczał jeszcze katastrofy, ponieważ znajdował się
powyżej poziomu wody. Wkrótce jednak napierające pole lodowe przebiło statek poniżej tej linii — woda
wtargnęła do maszynowni i kotłowni. Napór lodów przebiwszy burtę ruszył kocioł z miejsca, zerwał rury i
zamknął wentyle. Na szczęście wybuch nie nastąpił, ponieważ para zaczęła szybko ulatywać przez liczne
otwory.

„Czeluskin" skazany był na zagładę — za godzinę, dwie ani śladu z niego nie pozostanie.
Wyładunek postępował szybko, w zupełnym porządku, wykazując świetne zalety naszego zespołu. Bez

najwyższego wysiłku nie uporalibyśmy się z tą ciężką pracą, bo lód napierał teraz coraz mocniej. Nowy atak
przerwał burtę przy pierwszej i drugiej ładowni. Dziób statku zaczął pogrążać się szybko. Wkrótce pozostała już
tylko jedna ładownia na rufie, oddzielona wodoszczelną przegrodą, ale nie mogła ona zrównoważyć ciężaru
wody zalewającej statek. Samolot, który stal na dziobie, wyładowaliśmy dopiero wtedy, gdy poziom pokładu
zrównał się z powierzchnią kry. W kilka chwil później dziób pogrążył się w wodzie.

Na rufie trwała nadal wytężona praca. Radiotelegrafista Krenkiel nadał ostatnią radiodepeszę i zdemontował

szybko aparaty. Zdołano przenieść je na lód i uratować to, co było przewidziane w programie. W ostatnich
minutach kilkunastu ludzi, którzy pozo

background image

stali na tonącym statku, ratowało to, co można było jeszcze uratować: poodwiązywali wszystko, co znajdowało
się na pokładzie, a nawet poodrąbywali liny przytrzymujące części różnych urządzeń, przypuszczając, że woda
wyniesie te przedmioty na powierzchnię. Istotnie — znaczna część ładunku wypłynęła i przydała się do
zagospodarowania obozu.

Wkrótce fale zaczęły zalewać górny pokład. Jeszcze chwila, jeszcze dwie — i cały statek pójdzie pod wodę.
„Wszyscy na lód!" padł rozkaz. Ostatni zeszli z pokładu kapitan Woronin i profesor Szmidt. Fale wtargnęły

na rufę, porywając z pokładu wszystkie urządzenia. Intendent, który pośliznął się i upadł, został przygnieciony
przez toczące się beczki. Nie powstał już nigdy. Statek zanurzył się razem z nim, ukazując na mgnienie oka
wysoko podniesione śrubę i ster. To był koniec. Wśród trzasku i huku walących się wciąż mas lodu „Czeluskin"
poszedł na dno.

Na krze znalazło schronienie sto czworo ludzi. W tym dziesięć kobiet i dwoje małych dzieci. Jedno z nich,

maleńka Karinka, liczyło zaledwie sześć miesięcy.

Wśród ciemności nocy, w zadymkę śnieżną, ogłoszono pierwszy apel. Nie brakowało nikogo z wyjątkiem

intendenta.

Śmierć jego była ciężkim ciosem dla towarzyszy. Był jednym z tych nieustraszonych, którzy nie myśląc

0 sobie służyli innym do ostatniego tchnienia.

Profesor Szmidt powiedział krótko:
—• Towarzysze, nie mamy statku, to prawda, ale wiemy, że ojczyzna nie opuści nas, że przyjdzie nam z

pomocą! Okażmy się godnymi jej obywatelami
1 stwórzmy wzorową osadę tu, wśród lodów Dalekiej Północy.

Z pośpiechem zaczęto rozbijać obozowisko, Nie po

lio
szło łatwo. Lód kruszył się, kołki drewniane wylatywały, wiatr smagał twarze, targał płótnem rozstawionych w
pośpiechu namiotów, zapierał oddech. Minęły długie godziny, nim pomęczeni ludzie mogli nareszcie odpocząć
w futrzanych workach do spania, które stanowiły jedyną, niewystarczającą ochronę przed mrozem,

Ale nie wszyscy spali. W pogrążonym we śnie obozie czuwali radiotelegrafiści, zajęci montowaniem apa-

ratu nadawczo-odbiorczego. Doświadczony polarnik, radiotelegrafista Ernest Krenkiel, wiedział, że od nich
zależy w wielkiej mierze teraz los rozbitków.

W szarzyżnle polarnego zmroku mozolnie ustawiali maszty, walcząc ile sił ze wzmagającym się wichrem.

W nocy wreszcie udało się schwycić głosy z radiostacji w Wellen i na Półwyspie Północnym. Dopytywały się
nispokojnie o los „Czeluskina". Ale telegrafiści słuchali ich zrazu bezsilni, nie mogąc odpowiedzieć —
prowizoryczna antena nadawcza była zbyt krótka. Stacje polarne nie mogły jeszcze odbierać wysyłanych z kry
depesz. Radiotelegrafiści byli tak wyczerpani, że dopiero nazajutrz przystąpili do przedłużenia anteny.

Profesor Szmidt raz po raz podchodził do Krenkla i z obawą powtarzał:
— Czy jesteś pewien, że nawiążemy łączność?..,
Po wielu nieudanych próbach radiostacja w Wellen odpowiedziała. Profesor, opanowany, zazwyczaj zrów-

noważony profesor, pobiegł wtedy pędem do namiotu radiotelegrafistów, żeby jak najszybciej podyktować do
Moskwy radiogram:

Dnia 13 lutego o godzinie piętnastej minut trzydzieści w odległości stu pięćdziesięciu pięciu mil od Pół-

wyspu Północnego i stu czterdziestu czterech mil od

background image

półwyspu Wellen „Czeluskin" zatonął, zmiażdżony naporem lodów.

Gdy statek zaczął pogrążać się w morzu — wspomina w swych pamiętnikach kapitan „Czeluskina" Wo-

ronin — nie dawaliśmy sygnału SOS, zdając sobie dobrze sprawę, że wzywanie szybkiej pomocy na tej
szerokości geograficznej, o tej porze roku byłoby zupełnie bezcelowe. Nasz radiotelegrafista w rekordowym
czasie zmontował tymczasową radiostację, przez którą profesor Szmidt nadał komunikat o katastrofie.

Następnego dnia rozbitkowie nadali do kraju dokładne sprawozdanie z zaszłych wypadków, prosząc

jednocześnie, żeby rodziny członków wyprawy nie wysyłały chwilowo żadnych dodatkowych zapytań. Ko-
nieczność oszczędnego używania akumulatorów nie pozwalała bowiem na przesyłanie prywatnych depesz.

W kraju po otrzymaniu wiadomości o zatonięciu statku powołano natychmiast do życia Komitet Ratun-

kowy, na którego czele stanął W. Kujbyszew, wiceprzewodniczący Rady Komisarzy Ludowych.

Wieść o zatonięciu „Czeluskina" wstrząsnęła całym światem. Wszystkie dzienniki prześcigały się w poda-

waniu wiadomości o losach wyprawy.

W Związku Radzieckim przystąpiono niezwłocznie do organizowania akcji ratunkowej na wielką skalę. Ale

olbrzymie przestrzenie, które miejsce katastrofy oddzielały o tysiące kilometrów od jakichkolwiek większych
ośrodków, stanowiły nie lada przeszkodę. A przecież należało się spieszyć. Każdy tydzień, każdy dzień zwłoki
mógł zadecydować o losach rozbitków.

Na półwyspie Wellen na czele bezpośredniej akcji ratunkowej stanęła „nadzwyczajna trójka". Zawezwała

ona Czukczów, myśliwych z okolicznych osad nadbrzeżnych, żeby na najbliższym od obozu rozbitków

background image

§
półwyspie Onman jak najszybciej zebrali wszystkie psy pociągowe i renifery. Przypuszczano, że przy spo-
kojniejszej pogodzie uda się przedostać do rozbitków. Czukcze jak jeden mąż odpowiedzieli na apel. Dobrze
wiedzieli, czym grozi pozostanie na krze lodowej. Iluż ich braci w ten sposób poniosło śmierć. Następnego dnia
sześćdziesiąt psich zaprzęgów czekało już na rozkaz wymarszu.

Na Półwyspie Północnym i w Zatoce Opatrzności, gdzie znajdowały się ośrodki lotnicze Zarządu Głównego

Północnej Drogi Morskiej, ogłoszono alarm — wszystkie maszyny przygotować natychmiast do startu! Wydano
również zarządzenie, aby polarne stacje przeprowadzały stale dodatkowe obserwacje i podawały regularnie
prognozy pogody oraz ruchu lodu.

Początkowo rozbitków nurtowało pytanie, co przedsięwziąć: czekać pomocy czy też czym prędzej opuścić

krę i starać się dotrzeć o własnych siłach do lądu odległego zaledwie o dwieście pięćdziesiąt kilometrów. Ale
profesor Szmidt szybko rozstrzygnął te wątpliwości. Zdecydował, że wyprawa pozostanie na krze, że będzie
oczekiwać pomocy z kraju.

Historia wypraw polarnych uczy, że marsz po lodzie pokrywającym ocean jest bardzo niebezpieczny. Wielu

śmiałków przypłaciło go życiem. Tak zginął szwedzki profesor Malmgreen po katastrofie włoskiego sterowca
„Italia". Odstraszającym przykładem była wyprawa austriacka Weyprechta, która po opuszczeniu zatopionego
statku zdołała przejść zaledwie dwa i pół kilometra w ciągu pięćdziesięciu pięciu dni. Po katastrofie balonu
piesza wędrówka badacza polarnego Andrćego i jego towarzyszy zakończyła się także tragicznie.

Obecnie jednak sytuacja rozbitków była wyjątkowa. Nigdy w Arktyce katastrofa nie naraziła na niebez-

pieczeństwo tylu ludzi. Sto cztery osoby, w tym ko
biety i małe dzieci. Nie można było z nimi próbować uciążliwego i niebezpiecznego marszu po lodach. To
byłoby szaleństwem! Tym bardziej że dotychczas żadna z ekspedycji nie mogła z taką pewnością i zaufaniem
oczekiwać pomocy z kraju. Rozbitkowie wiedzieli, że wyczerpane zostaną wszystkie sposoby, przy użyciu
wszystkich możliwych środków, by wyrwać ich jak najszybciej z niebezpieczeństwa.

To zaufanie sprawiło, że od pierwszej chwili obóz Szmidta żył pod znakiem spokojnej, wytężonej pracy.

Stworzyć wszelkie pozory prawie normalnego życia, zagospodarować się w miarę możności najdogodniej i
nawiązać kontakt z krajem — stało się hasłem obozu na krze. Poczucie łączności ze światem było bardzo ważne
dla przezwyciężenia grozy otaczających warunków. Na prośbę profesora Szmidta zorganizowano w Moskwie
specjalne audycje radiowe, „ostatnie wiadomości", przeznaczone dla rozbitków.

Niestrudzony Krenkiel był dobrym duchem obozu. Dzięki jego staraniu, umiejętności i trudom utrzymy-

wano ten pomost między krą a milionami ludzi w kraju. Zawsze wesół i pełen zapału, rzadko kiedy zdejmował
słuchawki z uszu.

— Co ciebie właściwie ciągnie w te strony? — pytano go czasem.
— Trucizna Dalekiej Północy odpowiadał z niezmąconym uśmiechem. — Widzicie, to tak jest: jak

zimujesz w Arktyce, nie możesz po prostu końca doczekać, ale jak wrócisz na Wielką Ziemię, ogarnia cię znów
tęsknota za nocą polarną, za mrozem, za śniegiem, los ciągnie z powrotem w lód. I tak w kółko.

Życie w obozie organizowało się szybko i sprawnie. Już w połowie lutego stanął na krze barak 1 brezentu,

kuchnia i piekarnia. Jednocześnie wykończono dla pięćdziesięciu osób schronienie z belek i desek wyło

background image

wionych po katastrofie z morza. Ale skąd wziąć szyby, żeby w baraku nie było ciemno? Zamiast nich wstawiono
klisze fotograficzne lub próżne butelki, a szpary zatkano pomysłowo filcem. Było więc i widno, i ciepło. Piec do
ogrzewania namiotu zrobiono z pustej, stalowej beczki, rury wzięto po prostu z łodzi ratunkowych. Próżne
puszki od konserw znakomicie zastępowały filiżanki i łyżki. W drewnianym kuble, stanowiącym część sprzętu
przeciwpożarowego, doskonale nosiło się obiady. Drzwi namiotu wisiały na zawiasach z płótna żaglowego,
szydła do szycia ciepłego obuwia sporządzono z kawałków drutu. Ludzie prześcigali się w pomysłach, byli
uszczęśliwieni, gdy każdy dzień przynosił jakieś nowe ulepszenia.

Początkowo kucharze okrętowi musieli gotować stojąc na mrozie, szybko jednak wzniesiono im przytulny

barak. Zapas żywności powinien był — według obliczeń — starczyć na dwa i pół miesiąca. Po wyłowieniu z
morza skrzyń okazało się, że wystarczy jej na znacznie dłużej. Podstawowy jadłospis, składający się z konserw,
kasz i kartofli, urozmaicało początkowo mięso wieprzowe, gdyż uratowano także trzy prosięta zarżnięte na
godzinę przed katastrofą.

W odległości pięciu kilometrów od obozu rozbitkowie znaleźli dość gładką przestrzeń, nadającą się po

oczyszczeniu na lądowisko dla samolotów. Żaden łamacz lodu nie zdołałby się teraz przedostać do kry rozbit-
ków. Pomoc mogła nadejść tylko z powietrza. Natychmiast przystąpiono do wyrównania powierzchni na
przestrzeni pięciuset na sto pięćdziesiąt metrów. Tam też stanęły dwa namioty dla stałej obsługi lotniska.
Obsługa ta, w liczbie trzech ludzi, utrzymywała z obozem stały kontakt za pomocą sygnalizacji optycznej.

Na Morzu Czukockim najmniejsza zmiana kierunku wiatru wystarczy, by z równych, gładkich tafli po

wstał nagle nieopisany chaos białych brył, tworząc zatory wysokości czasem pięciu — ośmiu metrów. Po każdej
burzy, po każdym nowym ataku lodu, bez względu na zmęczenie, mróz czy śnieżycę, trzeba było budować od
nowa całe lądowisko. Musiało być w każdej chwili gotowe na przyjęcie samolotów. Od tego zależało ocalenie.
Podczas miesięcy spędzonych na krze rozbitkowie piętnaście razy zaczynali od nowa ciężką pracę nad
przygotowaniem lotniska i piętnaście razy Arktyka wniwecz obracała ich wysiłki.

Do połowy lutego nie spodziewano się pomocy lotniczej. Samolot znajdujący się w Wellen nie posiadał

zgęszczonego powietrza potrzebnego do uruchomienia silnika. Myśliwi Czukcze z psimi zaprzęgami, którzy
wyruszyli do Zatoki Opatrzności, mieli zawiadomić znajdujących się tam lotników, by w jak najkrótszym czasie
dostarczyli do Wellen butle ze zgęszczonym powietrzem. Ale to także wymagało czasu.

Siedem dni upłynęło od chwili zatonięcia statku, nim rozbitkowie dowiedzieli się, że pierwszy samolot

startuje na krę. Postanowiono przede wszystkim wysłać z obozu kobiety i dzieci. Zgromadzili się już wszyscy na
lotnisku, a wtedy nadeszła wiadomość, że z powodu defektów silnika lot trzeba było odłożyć...

W kilka dni później Bg nowy alarm: samolot wylatuje z Wellen! Wszystkie kobiety pod eskortą innych

uczestników ekspedycji znów wyszły na odległe lotnisko, dzieci dowieziono na sankach. Minęła godzina jedna,
druga, trzecia. Radiotelegrafista z Wellen zawiadomił Krenkla, że maszyna musiała zawrócić z pół drogi.

Dnia 24 lutego po raz trzeci czekano z napięciem na przybycie samolotu. I znowu bezskutecznie. Szalejąca

z wielką siłą zamieć śnieżna przeszkodziła lotnikom w starcie.

background image

Psie zaprzęgi również nie zdołały przedostać się do obozu rozbitków. Lód był w nieustannym ruchu. Kra

pękała pod saniami.

Wielka szczelina przeszła przez sam środek obozu, oddzielając barak od namiotu. Pod nią głębia oceanu.

Dzięki natychmiastowej akcji ratowniczej udało się rozbitkom ocalić zapasy żywności ze składu, pod którym kra
pękała. Umieszczono je wreszcie w bezpiecznym miejscu, a nad wodą przerzucono kładki.

Warunki atmosferyczne pogarszały się z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Szalała śnieżna zamieć. Żaden

pilot nie odważył się przez jakiś czas wystartować.

Na całym świecie miliony ludzi słuchały codziennie radiowych komunikatów i zaglądały do gazet, przejęte

jedną myślą: jaki los spotkał rozbitków, jak ich uratować, jak dopomóc? Do Komitetu Ratunkowego wpływały
setki i tysiące zgłoszeń ze wszystkich krańców Związku Radzieckiego. Jedni zgłaszali swój udział w akcji
ratowniczej, inni podawali najrozmaitsze projekty w sprawie zorganizowania pomocy.

Udoskonaliłem samolot typu R-5, zdolny do użytku o każdej porze roku i na wszystkich szerokościach geo-

graficznych. Obiecują na dziesiąty dzień od chwili startu dotrzeć do obozu Szmidta i zająć się przerzuceniem
ludzi na ląd. Maszyna gotowa. Mogę startować choćby jutro. Czekam rozkazu.
Pilot polarny Wodopjanow

Jestem gotów oddać całe swoje doświadczenie, a jeśli zajdzie potrzeba, i życie, żeby uratować rozbitków z

„Czeluskina". Czekam tylko polecenia.
Profesor Samojlowicz

Kochany towarzyszu Kujbyszew, pomóżcie obozowi Szmidta. Tam jest mój tatuś. Uratujcie go. Kocham

bardzo tatusia.
Alinka

Pisały załogi statków, fabryk; pisała młodzież szkolna, dzieci. Wynalazcy i konstruktorzy prześcigali się w

projektach. Mimo że niektóre z nich były naiwne lub fantastyczne, rozpatrywano wszystkie, gdyż każdy z nich
mógł zawierać jakieś słuszne i celowe uwagi.

Niezwykle ciężka w warunkach nocy i zimy polarnej akcja ratownicza rozwijała się na olbrzymią skalę.

Pośpiech był konieczny, a jednocześnie trzeba było jak najprzezorniej obmyślić wszystkie szczegóły, a to
pochłaniało organizatorom wiele czasu. Wymagało rozwagi i wielkich zasobów doświadczenia.

Wyprawy polarne bardziej niż jakiekolwiek inne wymagają wielostronnego przepracowania organizacji,

ekwipunku i doboru ludzi; przygotowania do nich trwają zwykle kilka lat. Tym razem jednak należało działać
natychmiast. A więc w Moskwie pracowano gorączkowo, bez chwili wytchnienia, zapominając o śnie i
odpoczynku.

W tym szalonym tempie pracy pamiętano jednak, że jeśli każdy dzień zwłoki może zaważyć na losie

rozbitków, to każde niedopatrzenie wynikające z pośpiechu może być zgubą dla ratujących. Wszyscy pracowali
w najwyższym wysiłku, wiedząc, że nie wolno zawieść zaufania tych, którzy z wiarą oczekują pomocy.

W pierwszych dniach marca z Władywostoku wypłynął statek „Smoleńsk" z pięcioma samolotami na

pokładzie. W Pietropawłowsku na Kamczatce parowiec „Stalingrad" otrzymał rozkaz udania się na Morze
Beringa i dotarcia na północ tak daleko, by samoloty,

background image

które miał na pokładzie, mogły dolecieć do głównej bazy ratunkowej w Wellen. Oprócz tego wysłano tam
jeszcze jedną maszynę z Zatoki Opatrzności.

Dostarczenie do Wellen paliwa do samolotów i żywności dla załóg ratowniczych oraz rozbitków, których

spodziewano się tam lada dzień, było sprawą niełatwą. Setki kilometrów, dzielących ten punkt od najbliższych
osiedli, przebyć można było tylko drogą powietrzną. Podróż sankami zaprzężonymi w psy zajęłaby zbyt wiele
czasu. Samoloty musiały być tak przystosowane, by mogły przebijać się przez burze śnieżne i wichry, odporne
na ciężkie warunki polarne i na temperaturę spadającą często do czterdziestu stopni poniżej zera. Musiały to być
maszyny wieloosobowe, a więc w większości wypadków dwusilnikowe.

Wreszcie dnia 5 marca rozbitkowie otrzymali radosną wieść — stan atmosferyczny pozwalał na start

pierwszego samolotu ratowniczego z Wellen. Istotnie, rano samolot ANT-4, pilotowany przez doświadczonego
lotnika polarnego, Lapidiewskiego, wyleciał z Wellen drogą na półwysep Sierdce-Kamień.

Po dwu godzinach lotu — opowiadał on później — ukazuje się przede mną czarna linia, odcinająca się

wyraźnie od zwałów lodu i szczelin między nimi. Zniżam lot i widzę zarysy domu, lotnisko, samolot Ba-
buszkina i trzech ludzi rozpościerających na lodzie znak w postaci olbrzymiej litery T, mającej wskazać mi
kierunek lądowania. Pole lądowania bardzo małe, zaledwie czterysta na sto metrów. Postanawiam jednak
ryzykować. Najpierw dwa okrążenia, aby zaznajomić się z terenem, i wreszcie — było nie było —- ląduję.
Udało się.

Widzę biegnących ku nam ludzi. Zatrzymuje ich wielka szczelina, oddzielająca obóz od lotniska. Część

z nich wraca do obozu po łódź i po chwili przeprawiają się na naszą stronę. Babuszkin znalazł się przy nas jeden
z pierwszych, a wkrótce po nim przybył Szmidt i jego zastępca Bobrow. Wszyscy witają nas z serdeczną
radością, częstują nas gorącym kakao. Wyciągamy z samolotu świeże mięso jelenie, sześć naładowanych
akumulatorów do radiostacji, lampy i smary. Potem oglądamy zaimprowizowane lotnisko: niepokoją nas jego
małe wymiary. Decyduję się na zabranie dziesięciu kobiet i dwojga dzieci oraz akumulatorów do naładowania.

Przekonać kobiety, że mają pierwsze opuścić obóz, nie było prostą sprawą — żądały kategorycznie, żeby

najpierw zabierać chorych.

Odciągamy samolot na kraniec płaszczyzny, podgrzewamy silnik. Start! Okrążamy obóz i po dwóch godzi-

nach lotu jesteśmy znów w Wellen. Zmarzliśmy okropnie — sześć godzin na mrozie: w Wellen jest trzydzieści
trzy stopnie, ale w obozie Szmidta mróz dochodzi do trzydziestu ośmiu stopni poniżej zera. Okulary pokrywają
się od mrozu parą, musiałem więc nałożyć maskę reniferową. Na nasze spotkanie wyległa cała, nieliczna zresztą,
ludność osady. Wszyscy niezwykle serdecznie witają przybyłych.

W obozie Szmidta panuje wzorowy porządek, żadnej paniki ani przygnębienia. Zapominając o grozie oto-

czenia, po skończonej pracy wszyscy omawiają dostarczone drogą radiową nowiny z kraju. Widząc zaintere-
sowanie i sympatię, z jaką cały naród śledzi losy obozu, nie czują się osamotnieni.

Z niecierpliwością oczekujemy pogody, żeby po raz drugi odbyć lot do obozu.
Następnego dnia po przylocie Lapidiewskiego kra pęka znowu. Nowa szczelina szerokości około pięćdzie

background image

sięciu metrów rozwiera się gwałtownie, rozrywa na dwoje, barak, w którym dotąd mieszkały kobiety. Pęka
również lód pod kuchnią. Ale rozbitkowie ze spokojem patrzą na trzaskającą z hukiem krę. Przylot maszyny
dodał wszystkim otuchy.

Bohaterski lot Lapidiewskiego głośnym echem odbił się na całym świecie, budząc ogólny podziw. Siedem

nieudanych prób nie odstraszyło ani pilota, ani obserwatora. Otrzymawszy wiadomości o przewidywanych
pomyślnych warunkach atmosferycznych, nie zawahali się startować podczas zamieci. Cel został osiągnięty.
Dziesięć kobiet i dwie małe dziewczynki znalazły się poza zasięgiem niebezpieczeństwa.

Ale Arktyka wytacza przeciw ludziom nową broń. Pogoda znów się psuje. Na obóz napierają ze wszystkich

stron potężne zwały lodu. Mimo zamieci, która oślepia, i wichru, który zbija z nóg, ludzie zawzięcie bronią
cienkiej skorupy lodu — jej przecież zawdzięczają życie. Każdy uzbrojony w żerdź lub łopatę, na wyznaczonym
odcinku odpycha napływające kry. Głębokie szczeliny, wyrwy zmieniają topografię obozu, zmuszają do
budowania coraz nowych kładek i mostków.

Babuszkin ze swym mechanikiem własnymi siłami naprawiają uszkodzoną awionetkę, żeby startować do

Wellen, jak tylko pozwolą na to warunki atmosferyczne. Na razie temperatura utrzymująca się na trzydziestu
kilku stopniach poniżej zera uniemożliwia start."

Nie tylko pilot na krze niecierpliwie oczekuje pogody. Na pomoc rozbitkom zdąża już siedemnaście

samolotów. Lotnik Bołotow załadował w Leningradzie na trzy platformy kolejowe olbrzymi samolot i wraz ze
swym mechanikiem ma zamiar dojechać w dniu 20 marca do Władywostoku, a stamtąd prze
ładować wszystko na statek, który dowiezie ich do bazy innych samolotów w Pietropawłowsku na Kamczatce.

Przez Ural, Syberię, Kraj Zabajkalski ekspresem mknie do Chabarowska pilot Wodopjanow.
Wyprzedzają go o dwie doby lotnicy syberyjscy z Irkucka: Gałyszew i Doronin. Dnia 10 marca mają

spotkać się w Chabarowsku i stamtąd lecieć dalej na północ.

W Wellen znajdują się już trzy aparaty, a na Półwyspie Północnym jeden — Kukanowa. Przez Amerykę

jadą już lotnicy Lewaniewski i Slepniew, by wystartować z Alaski.

Statki „Smoleńsk" i „Stalingrad" wiozą do Zatoki Opatrzności siedem innych maszyn. Nim minie parę dni,

siedemnaście samolotów będzie czekać gotowych do startu na pomoc rozbitkom.

Wiadomości te oszałamiają ludzi na krze, wywołują wśród nich radosny nastrój.
W Wankarem na przyjęcie samolotów gorączkowo przygotowuje się lądowisko. Za cenę wielkiego wysiłku.

Wankarem to maleńka osada Czukczów. Jest ich tylko siedemdziesięciu.

Niewiele ludzi na całym świecie znało do niedawna nazwę tego pustynnego półwyspu, zagubionego wśród

lodów Dalekiej Północy. Mieszkańcy Wybrzeża, Czukcze, trudnią się polowaniem na białe niedźwiedzie, morsy
i foki. W lecie ciągną tu ich bracia z tundry, zajmujący się hodowlą reniferów. Najbliższą osadą jest Sierdce-
Kamień, oddalone o dwieście kilometrów. Znajduje się tam zaledwie trzydzieści jurt. O sto trzydzieści
kilometrów dalej leży osada Wellen, siedziba centralna Półwyspu Czukockiego. Liczy ona sześćdziesiąt dwie
jurty i parę budynków, w których mieszczą się władze administracyjne Zarządu Północnej Drogi

background image

I Morskiej, dość silna radiostacja, obsługująca miejscową placówkę meteorologiczną, i obserwatorium geo-
fizyczne. Mieszka tam sto pięćdziesięcioro ludzi. Jest także lekarz. Wellen to główna baza żywnościowa dla
całej tej pustynnej okolicy. W roku 1933 dowieziono tu przeszło czterysta ton żywności.

Z Wellen do Zatoki Opatrzności droga daleka — przeszło czterysta kilometrów. Przestrzeń tę można

przebyć na saniach z szybkością zaledwie dziesięciu do dwudziestu kilometrów na dobę — przy tym droga ta nie
należy do bezpiecznych. Jedynie samoloty umożliwiają komunikację w bezludnym, pustynnym kraju, gdzie
każda podróż saniami trwać musi tygodnie i miesiące, połączona z największymi trudami i niebezpie-
czeństwami.

Luty i marzec należą na Dalekiej Północy do najbardziej niebezpiecznego okresu dla komunikacji lotniczej.

Ciągłe burze, zamiecie śnieżne, mrozy i mgły uniemożliwiają zasadniczo loty i tylko w przerwach,
wykorzystując każdą chwilę pogody, można startować. Przy wyborze baz lotniczych dla akcji ratunkowej trzeba
było kierować się względami meteorologicznymi: stan atmosfery w miejscu startu powinien być taki sam, jak w
obozie rozbitków. Niewielkie radiostacje w Wellen, na Półwyspie Północnym i na półwyspie Jukan nie były
przygotowane do tak intensywnej pracy. Ze statków uwięzionych zimą wśród lodów na Północnym Oceanie
Lodowatym wysłano do pomocy własnych telegrafistów.

Jeden z nich przeszedł pieszo sto kilometrów po polach lodowych, aby zgłosić swe usługi radiostacji w

Wellen. Podróż jego odbywała się w najcięższych warunkach. Szedł samotny, potykając się o ostre zręby
lodowe, przeskakując mniejsze szczeliny między krami, okrążając większe, narażony na ciągłe niebezpie
czeństwo. Wyczerpany, ostatkiem sił dotarł wreszcie do radiostacji.

Wypadków takich było więcej.
Ze względu na trudności, z jakimi lotnictwo musiało walczyć na Dalekiej Północy, w Moskwie zdecydowa-

no wysłać na pomoc łamacz lodu „Krassin". Znajdował się on wtedy w dokach Leningradu, gdzie przechodził
remont po awariach odniesionych w poprzednim rejsie na Morzu Karskim. Czas remontu obliczano na cztery
miesiące, ale dzięki wysiłkowi robotników i inżynierów, którzy sami zdecydowali, aby pracować bez
wytchnienia dzień i noc, zdołano ukończyć pracę w ciągu osiemnastu dni i przygotować statek do nowej
podróży.

„Krassin" miał do wyboru dwie trasy: jedną przez Morze Śródziemne i Kanał Sueski wokół Azji, drugą

przez Ocean Atlantycki, Kanał Panamski i wzdłuż zachodnich brzegów Ameryki Północnej. Nad wyborem
jednej z nich pracowała specjalna komisja.

Droga północna nad Syberią, mimo że najkrótsza, była w tym czasie nawet dla tak potężnego łamacza lodu,

jak „Krassin" nie do przebycia. Wybrano więc dłuższą trasę przez Kanał Panamski. Radiostacje Dalekiej
Północy jedna po drugiej słały w świat komunikaty. Statki płynące na pomoc rozbitkom przeczekiwały sztorm
na Morzu Ochockim i Morzu Beringa. Poprzez zasłony zamieci śnieżnej i mgły na falach eteru przebijały się od
czasu do czasu dalekie radiodepesze:

Tu mówi „Stalingrad". Tu mówi |Stalingrad
W ciągu doby posunęliśmy się zaledwie osiemdziesiąt mil w kierunku wschodnim. Okrążamy torosy,

szukając na próżno odpowiedniego pola startowego- Grubość lodu: jeden do półtora metra. Temperatura mi- nus
osiem stopni. Wschodni silny wiatr i gęsta mgła.

background image

Tu „Smoleńsk". Tu „Smoleńsk".
Minęliśmy ostatnio Wyspy Kurylskie. Kierujemy się wzdłuż ukrytych we mgle brzegów Kamczatki. Już

trzecią dobę płyniemy pod wiatr. Fale przelewają się po pokładzie. Pokład pokrywa się grubą skorupą lodową.

Któż mógł przypuszczać, że stary, powolny „Smoleńsk", pracujący jako statek pomocniczy dla rybaków,

zamieni się w lotniskowiec, spieszący na pomoc uwięzionym na krze rozbitkom. Na pokładzie umocowano pięć
samolotów. Naczelnik grupy, pilot Kamanin, zawiadomił Komitet Ratunkowy:

Nasza grupa ratownicza składa się z pięciu samolotów typu R-5, przystosowanych do lotów polarnych.

Chcemy drogą morską dostarczyć je do Zatoki Opatrzności, a dalej drogą powietrzną do Wellen. Liczymy na to,
że przelot będzie trwał cztery i pół godziny. Stamtąd natychmiast wystartujemy, aby jak najszybciej dotrzeć do
obozu Szmidta. Z Wellen będziemy przewozili rozbitków na „Smoleńsk".

Fale zalewają pokład statku i okryte szczelnie brezentem ratownicze samoloty grupy Kamanina. Gdy

huraganowy wicher kładzie statek na lewą burtę, spod pokładu słychać szczekanie i ujadanie. To dwanaście
wielkich kamczackich psów, które mają przedzierać się przez lody do obozu Szmidta, gdyby zawiodły samoloty.

Olbrzymi front akcji ratunkowej ogarnia tysiące kilometrów powietrza, mórz i lądów.
W Wellen czeka tylko na pogodę samolot Lapidiewskiego. Jeżeli zamieć śnieżna i mgły zatrzymałyby

maszynę, psie zaprzęgi pomknęłyby szybko z Wellen do Wankarem, żeby oczekującym tam samolotom gru
py Kamanina dowieźć benzynę, oliwę i butle z powietrzem.

Maszyny te tymczasem znajdują się jeszcze za górskim łańcuchem Kamczatki, w Zatoce Olutorskiej. W

dniu 14 marca „Smoleńsk" przedziera się przez otaczające go lody i dociera do Olutorska, gdzie „Stalingrad"
kończył właśnie wyładunek dwóch samolotów.

Mimo fatalnych warunków atmosferycznych pilot Lapidiewski wystartował w dniu 14 marca z bazy w

Wellen, by dostarczyć do Wankarem półtorej tony benzyny i trzy balony zgęszczonego powietrza. Wydawać by
się mogło, że tak krótka trasa nie przedstawia większego niebezpieczeństwa, ale Lapidiewski dostał się w
szalejącą zamieć, która pokryła samolot powłoką śniegu i lodu.

Obciążony aparat zaczął opadać — katastrofa wydawała się nieunikniona.
Tylko niezwykłej sprawności i doświadczeniu pilota zawdzięczać należy ocalenie. Lapidiewski widząc, że

nie uniknie zderzenia z ziemią, splanował tak umiejętnie, że jedynie tylko podwozie zostało uszkodzone.
Przygodę tę pilot przypłacił lekkimi, na szczęście, obrażeniami. Przez dwa dni nie było o nim wiadomości,
miliony ludzi czytało znów z trwogą:

Lapidiewski wystartował z Wellen w kierunku Wankarem, ale nie przybył tam w oznaczonym czasie.

Przedsięwzięto wszelkie środki ratownicze. Wysłano patrole na nartach. Psie zaprzęgi w drodze. Zamieć
utrudnia poszukiwania.

Chcąc odciążyć stację w Wellen, grupę kobiet i dzieci przewiezionych z obozu wysłano na saniach do Za-

toki Wawrzyńca. W ciągu piętnastu godzin udało się im przebyć przestrzeń stu kilometrów. Każde sanie

background image

zaprzężone były w dwanaście psów, a sanie dla dzieci specjalnie osłonięte. Szybko przedarto się przez burzę
śnieżną, która spotkała ich po drodze.

W Chabarowsku lotnicy Doronin, Gałyszew i Wodo- pjanow kończyli montaż przywiezionych aparatów i

po pomyślnych próbach zdecydowali się wystartować do Wellen. Samoloty miały do przebycia pięć tysięcy ki-
lometrów nad prawie nie znanym pustynnym krajem i dotychczas nie zbadanym wysokim łańcuchem gór. Nawet
w lecie trasa tego przelotu uważana była za jedną z najbardziej niebezpiecznych, a cóż dopiero w czasie ciężkiej
zimy polarnej.

Start, odkładany kilkakrotnie z powodu fatalnych warunków atmosferycznych, nastąpił wreszcie w dniu 17

marca. Koło Niżnie-Tambowska samoloty wpadły w silną burzę śnieżną. Wodopjanow musiał zawrócić do
Chabarowska. A jeżeli on zawrócił — to burza musiała być rzeczywiście groźna. Nieustraszony pilot przeżył już
siedem ciężkich katastrof lotniczych. Na rok przed zatonięciem „Czeluskina" z trudem odnaleziono go podczas
nocy polarnej przy szczątkach rozbitego samolotu. Mechanik poniósł śmierć, pilot był ranny i ledwie trzymał się
na nogach. Wydawało się, że już nigdy nie powróci do lotnictwa, ale gdy tylko wyszedł ze szpitala, zaczął
znowu latać, a wkrótce potem jeden z pierwszych zgłosił się na ochotnika do Komitetu Ratunkowego, żeby jak
najprędzej pospieszyć na pomoc rozbitkom „Czeluskina".

— Przeczytałem podanie. Chce pan za wszelką cenę wziąć udział w naszej akcji? — spytał kierownik Za-

rządu Moskiewskiego Lotnictwa Cywilnego. — Ile ma pan lat?

— Trzydzieści cztery.
— Proszę poczekać do czterdziestu. Wtedy pan poleci. To niezwykle ciężkie zadanie.
Milczałem, — wspomina Wodopjanow w swych pamiętnikach. — Bo cóż można było odpowiedzieć. Kie-

rownik chodził po swym gabinecie. Raptem zatrzymał się przede mną i spytał krótko:

— Ile ludzi siedzi na krze?
— Jeszcze koło setki.
—■ A więc gdy wy z mechanikiem dolecicie, będzie więcej. Rozbijecie tam samolot i was jeszcze trzeba

będzie ratować na dodatek. Zrozumiał pan? To wszystko.

„O, nie — pomyślałem. — To nie wszystko. Ja nie zrezygnuję
I dopiął swego, biorąc czynny udział w akcji.
W czasie gdy piloci Doronin i Gałyszew lecieli w kierunku Ochocka, do walki z Arktyką wystąpiło nowych

pięć samolotów typu R-5 i dwie lekkie amfibie typu Sz-4, wyładowane ze „Smoleńska" i „Stalingradu" na
brzegach Zatoki Olutorskiej. Dnia 21 marca pięć samolotów pod wodzą pilota Kamanina wystartowało z
Olutorska, biorąc kurs na Anadyr.

Z wysokości dwóch i pół tysiąca metrów ujrzeliśmy pod sobą pokryte śniegiem, oślepiające blaskiem ostre

iglice grzbietów górskich — pisze pilot Mołokow. — Rozproszone światło skracało odległość od najbliższych
wierzchołków. Trasa była bardzo ciężka. Nie widzieliśmy nigdzie miejsca, gdzie można byłoby lądować bez
katastrofy.

Na takich trasach piloci polami z większym niż kiedykolwiek napięciem śledzą pracę silników, czujni na

najdrobniejszą zmianę w równomiernym szumie.

Lecimy już cztery godziny, a Majna Pylgi wciąż nie widać, chociaż odległa jest zaledtme o czterysta pięć-

dziesiąt kilometrów od Olutorki. Mroźny f|f§|| dmie

background image

nam w twarz i hamuje pęd maszyny. Samolotem zaczęło rzucać. Widoczność raptownie zmalała. W końcu piątej
godziny z ulgą dostrzegamy osadę Czukczów. Lądujemy. Ze względu na późną porę decydujemy się tu
nocować, a następnego ranka lecieć dalej na północ do Anadyru.

Grupa Kamanina zbliżała się już do Majna Pylgi, a z Olutorki próbowały wznieść się w powietrze dwie

amfibie typu Sz-4. Niestety, lot możliwy dla silnych bojowych samolotów typu R-5 stał się zgubny dla lekkich
amfibii. Na wysokości piętnastu metrów wpadły w silną trąbę powietrzną, która roztrzaskała je o ziemię. Lotnicy
wyszli, na szczęście, bez szwanku, ale obie maszyny odpadły z szeregów.

W tym czasie Wodopjanow dopędzał Gałyszewa i Do- ronina, skracając każdą minutę odpoczynku. Bo i

jakżeż odpoczywać, gdy się ma świadomość, że tam rozbitkowie oczekują pomocy, że każdy nowy dzień zwłoki
może dla nich stać się ostatnim.

W końcu wszyscy trzej piloci spotkali się na lotnisku ochockim. W ciągu trzech dni przebyli już połowę

drogi. Aparaty w. dobrym stanie, humory i nastrój doskonały, mimo że mróz rozsadzał termometry rtęciowe,
że ...słowa padały z ust ze szmerem, jakby tarły się o siebie zamarzające cząsteczki pary. Z rana w namiocie
włosy przymarzały do śpiwora, a psom trzeba było zakładać na łapy pończochy ze skóry renifera, bo ścierały je
sobie do krwi...

Przed dalszym lotem dopędza odważnych lotników radiodepesza z kraju:
Piloci Gałyszew, Doronin, Wodopjanow.
Jeszcze raz przypominam wam o decydującym znaczeniu waszych maszyn w akcji ratowania rozbitków.

Wykorzystujcie każdy odpowiedni moment, ale pamię
tajcie zachowywać wszelkie środki ostrożności. Wyrna,- ga się od was nie brawury, ale uratowania całej eks-
pedycji. Czy to słuszne, że wybraliście ryzykowną drogę przez łańcuch górski? Czy nie trzeba będzie z kolei was
ratować?

Wam, doświadczonym i wypróbowanym lotnikom, nie wyznaczam marszruty. Jeżeli jesteście pewni —

lećcie, ale muszę wam przypomnieć, że bohaterstwo polega na uratowaniu za wszelką cenę rozbitków, a nie na
akrobacji powietrznej. Pozdrowienia.
Kujbyszew

Lotnikom wydawało się, że przebyli już najtrudniejszą część trasy. Tymczasem następny odcinek nad nie

zbadanym pasmem Gór Anadyrskich okazał się jeszcze bardziej niebezpieczny.

Pasmo to nie jest wysokie — zaledwie dwa tysiące metrów —- ale jeśli silnik zawiedzie, nie ma ratunku dla

pilota. Gdyby nawet udało mu się znaleźć w dolinie możliwe do lądowania miejsce, wydostać go może stamtąd
tylko specjalna ekspedycja. Piesza, na saniach z psimi zaprzęgami. Całe tygodnie upłynęłyby, zanim
przedostałaby się tam.

Lotników nie odstraszają jednak niebezpieczeństwa — mają aparaty dostosowane do lotów polarnych.

Jednym czterogodzinnym skokiem przebywają niebezpieczne pasmo i zbliżają się do obozu rozbitków na
odległość prawie sześciuset kilometrów. Lądują w Wa- gajewie, jedynej zabezpieczonej od wiatru zatoce Morza
Ochockiego. To już ostatnie lotnisko zdatne do lądowania. Im dalej na północ, tym rzadsze są osady ludzkie,
tym trudniej znaleźć lądowisko.
Start wyznaczony jest na dzień następny, ale późnym świtem gęsta śnieżyca spowija zatokę. Tego dnia ani
następnych żaden samolot nie może lecieć dalej.

background image

I w zatoce Wagajewo, i na lotnisku Anadyru lotnicy wyczekiwali z niecierpliwością, aż przejaśni się zacią-

gnięte niebo. Ale silniki samolotów musiały zamilknąć na cały długi tydzień...

Przez Chabarowsk wyruszył z Moskwy do Władywostoku specjalny pociąg w składzie dziewiętnastu

wagonów, mający dostarczyć tam dwa sterówce. Dowódcą transportu był pilot Birnbaum, jeden z trzech
aeronautów, którzy wznieśli się na wysokość dziewiętnastu kilometrów w gondoli balonu stratosferycznego. Po
przeładowaniu sterowców na statek miano wyruszyć do Pietropawłowska.

Sterówce nie wymagają specjalnego lotniska, łatwo lądują i mogą zabrać za jednym razem osiemnastu pa-

sażerów na odległość czterystu kilometrów. Wielką przeszkodę natomiast stanowi dla nich zbyt wielka
płaszczyzna oporu. Wicher o szybkości przekraczającej dwanaście metrów na sekundę uniemożliwia im lot.

Zdecydowano się więc użyć je do akcji ratowniczej dopiero w ostatecznym wypadku.
Na pokład statku zabrano również samolot Bołotowa typu T-4. Dzięki specjalnej konstrukcji skrzydeł może

on lądować, przy dużym nawet obciążeniu, z szybkością nie przekraczającą siedemdziesięciu kilometrów na
godzinę — a to pozwala doświadczonemu pilotowi lądować na małych stosunkowo lądowiskach.

Dnia 25 marca wieczorem statek wypłynął z Pietropawłowska na północ. W tym samym czasie wybrzeże

Kamczatki i Morza Ochockiego ogarnął potężny cyklon. Temperatura spadła do jedenastu stopni poniżej zera.
Gęsta, zbita masa śniegu nie pozwalała nic widzieć na odległość kilku metrów. W ogłuszającym ryjku wiatru i
huku pędzącej kry lodowej statek metr za metrem z trudem przebijał się na północ.

background image

Grupa Kamanina, składająca się z pięciu samolotów, już 21 marca wystartowała w kierunku Anadyru. Sa-

moloty przelatywały nad pustynnym pasmem górskim, walcząc cały czas z niesłychanymi trudnościami. Przez
kilka dni nie było o nich żadnej wiadomości, wysłano nawet ekspedycje ratunkowe. Okazało się, że maszyny
próbowały kilkakrotnie wznieść się ponad szczyty Anadyru, ale za każdym razem gwałtowne burze cofały je z
powrotem.

Z pięciu samolotów dwa doleciały, dwa utknęły w drodze, a ostatni pozostał na jednym z etapów, oddawszy

pozostałym swą benzynę, czym umożliwił im dalszy lot. Samoloty zatrzymane w drodze usiłowały dogonić
swych towarzyszy, ale bezpośrednio po starcie dostały się w straszną trąbę powietrzną i roztrzaskały o ziemię.
Ludzie wyszli bez szwanku.

Równolegle z akcją ratunkową w Azji postępowała akcja w Ameryce. Lotnicy Lewaniewski i Slepniew,

którzy przebywali tam w sprawie zorganizowania dla rozbitków pomocy z kontynentu amerykańskiego, dnia 10
marca otrzymali rozkaz bezzwłocznego wyjazdu na Alaskę.

Po piętnastu dniach obaj piloci byli już w Fairbanks, a w dwie doby później wystartowali na zakupionych

przez Związek Radziecki aparatach Pacific Alaska Airways. Warunki atmosferyczne były bardzo uciążliwe.
Samoloty zatrzymały się w Nulato, by potem przelecieć do Nome na Alasce. Dnia 30 marca Lewaniewski
wystartował z Nome w kierunku Wankarem, zabierając na swym samolocie dyrektora Zarządu Głównego
Północnej Drogi Morskiej, Uszakowa.

Na lotnisku w Wankarem dzień i noc bez przerwy płonęły ogniska. Dawno powinna była ukazać się ocze

kiwana przez wszystkich maszyna, a Lewaniewskiego wciąż jeszcze nie ma. Niepokój ogarnął ludzi. Bo też było
się czym niepokoić. Dopiero po kilku dniach w obozie Szmidta dowiedziano się o ryzykownym przelocie w
chmurach, który o mało nie zakończył się tragicznie.

Nad wybrzeżem Alaski mieliśmy doskonałą pogodę — opowiadał Uszakow. — W Cieśninie Beringa silny

wiatr zaczął hamować pęd maszyny, ale niebo było wciąż czyste. Dopiero niedaleko Wellen wpadliśmy w
sztorm. Przezwyciężając go minęliśmy Wellen, lecąc w kierunku Sierdce-Kamień. Na wysokości pięciuset
metrów napotkaliśmy niskie, ciężkie chmury, które przytłaczając samolot do ziemi, zmusiły nas do koszącego
lotu na osiemdziesięciu metrach. Koło przylądka Onman gęsta mgła zastąpiła nam drogę, ścieląc się tuż nad
ziemią. Nie można lecieć tak dalej. Nie znając dokładnie obrysu Kamiennego Wybrzeża, Lewaniewski
zdecydował się zboczyć nieco na północ. Nagle tuż przed samolotem wyrosła olbrzymia skała. Zdawało się, że
roztrzaskanie maszyny jest nieuniknione. Jednakże Lewaniewski błyskawicznie ustawił samolot prawie pionowo
i przelecieliśmy, zawadzając nieomal o granitową ścianę. W ślad za pierwszą skałą — druga. Ręka lotnika
nacisnęła dźwignię i samolot znowu uniknął niebezpieczeństwa. Dalszy lot w takiej mgle byłby szaleństwem.

Zdecydowaliśmy przebijać się w górę. Strzałka wy- sokościomierza wskazywała tysiąc metrów. Mgła.

Wzbijamy się na półtora tysiąca metrów. Wciąż mgła. Gdy samolot osiągnął dwa i pół tysiąca metrów, z przera-
żeniem ujrzałem, że skrzydła aparatu zaczynają błyszczeć — samolot obmarzał. Lodowa skorupa rosła szybko.
Oblodzona, ociężała maszynaf tracąc coraz bardziej

background image

na wysokości, zaczęła opadać w dół. Daremnie Lewa- niewski „prostował" aparat — ciągnęło nas niepo-,
wstrzymanie w dół.
Nie wiem już, jak długo trwało to bohaterskie zmaganie się lotnika z żywiołem. W pewnej chwili ujrzeliśmy pod
sobą powierzchnię lodu. Przy pierwszym uderzeniu oderwała się lewa płoza. Lewaniewski poderwał samolot.
Widzę, jak kluczem rozbija przed sobą szybę tak oblodzoną, że nic przez nią nie widać. Samolot obniża się,
czuję silne szarpnięcie. Druga płoza oderwana, tym razem umyślnie przez pilota (lądowanie z jedną płozą jest
niemożliwe). Po raz trzeci zbliżamy się do gładkiej powierzchni lodów. Pilot postanowił widać lądować na
brzuchu maszyny. W chwili zetknięcia z lodem milkną silniki wyłączone przez Lewaniewskiego. Słyszę straszny
zgrzyt wlokącego się po lodzie aparatu. Po jakichś dwustu metrach zatrzymujemy się przed wysokimi torosami.
Patrzę na Lewaniewskiego. Siedzi bez ruchu.

Zygmunt! — krzyczę. Milczy i nie rusza się z miejsca. Przez głowę przelatuje mi straszna myśl: Nie żyje!

Ciągnę go za rękaw. Drgnął i z wolna obrócił głowę. Cała twarz zalana jest krwią. Gdy wyciągnąłem go z
kabiny, ledwo stał na nogach. Szybko porwałem koszulę i założyłem mu opatrunek. Pozostawiwszy rannego pod
opieką mechanika, pobiegłem ku brzegowi, gdzie widać było jedną maleńką jurtę czukocką. Z wielką trudnością
porozumiałem się ze staruszką i małym chłopcemj jedynymi tu mieszkańcami. Dowiedziałem się, że w
odległości ośmiu, dziesięciu kilometrów znajduje się osiedle. Po dwóch godzinach dobrnąłem tam i zabrałem
dwa psie zaprzęgi, którymi dowiozłem Lewaniewskiego do wioski. Następnego dnia psimi zaprzęgami
wyruszyliśmy do Wankarem.

Zdawało się, że Arktyka odparła śmiałe ataki samolotów i z tej nierównej walki wyszła zwycięsko. Wszy-

stkie gazety świata pełne były zwątpienia i ponurych przepowiedni. Nawet znakomity norweski badacz polarny,
profesor Sverdrup, z niepokojem patrzył na ciężkie straty, jakie poniosły dotychczasowe wyprawy lotnicze.

Wiem dobrze, że piloci radzieccy mają ogromne doświadczenie w lotach arktycznyćh — pisał pełen zwąt-

pienia. — Mam do nich pełne zaufanie. Wspaniałe loty Lapidiewskiego, Wodopjanowa i innych umocniły mnie
jeszcze w tym przekonaniu. Wątpię jednak, by udało się przewieźć na kontynent wszystkich rozbitków. Pro-
ponuję, żeby lotnicy dostarczyli żywności, lekarstw i ubrań, by chociaż w ten sposób umożliwić rozbitkom
pobyt na krze do czasu, zanim dotrze tam „Krassin", a nie nastąpi to tak prędko. Żaden łamacz lodu nie przedrze
się przez Cieśninę Beringa, dopóki temperatura powietrza nie wzrośnie tam do zera, to znaczy najwcześniej w
końcu maja.

Zgodnie z zasadniczym planem akcji ratunkowej w dniu 23 marca łamacz lodu „Krassin" wypłynął z

Leningradu.
— Wracajcie ze Szmidtem! — wołano na pożegnanie. — Przywieźcie nam rozbitków!

Potężny statek o wyporności dziewięciu tysięcy ton został specjalnie przystosowany do tej ciężkiej podróży,

zaopatrzony w najnowsze aparaty nawigacyjne, z umyślnie dobudowanymi po obu stronach kadłuba kilami,
które miały uchronić go od kołysania w czasie podróży przez otwarty Atlantyk.

Chcąc zabezpieczyć kile przed uszkodzeniem przy zetknięciu z lodami Zatoki Botnickiej, łamacz lodu

„Jermak" wyprowadził „Krassina" na Bałtyk. Kile

background image

1

miały być zdjęte z chwilą wejścia w lody Arktyki. Trasa statku wynosiła z górą dwanaście tysięcy mil morskich,
przy czym ze względu na pośpiech ładowanie węgla przewidziane było tylko w czterech punktach. Zasadniczym
celem podróży łamacza lodu była pomoc rozbitkom, nawet w przypadku, gdyby akcja była opóźniona — miał
on nie zawracać z drogi, ale próbować przedrzeć się Północną Drogą Morską ze wschodu na zachód. Tego
rodzaju rejs byłby pierwszym w historii wypraw polarnych.

Czas płynął. Położenie rozbitków na krze stawało się z każdą chwilą groźniejsze. Nieustanne burze kruszyły

lodowe pole, pod nogami otwierały się niespodziewanie coraz nowe szczeliny. Kapitan Winogradów tak opisuje
jeden z silniejszych ataków:

Ciemne, ołowiane chmury pokrywają niebo, z rzadka ukazują się gwiazdy i sine światło księżyca. W ciem-

nościach nic nie można dostrzec. Wszystko tworzy jedną białą powierzchnię i tylko iskry z piecyków, prze-
błyskujące przez płótno namiotów, zdradzają obecność ludzi. Idę do baraku. Muszę dobrze uważać na szczeliny
utworzone przez ostatnie ruchy lodów.

W baraku wre życie. Kapitan Woronin zajęty jest obliczeniami astronomicznymi, inni prowadzą dyskusję na

temat ostatnich odczytów. Wszyscy starają się skupić wokół pieca — ich chluby. Drzewa jest zbyt mało, trzeba
oszczędzać: nafty i benzyny mamy jeszcze trochę. Jedną z pustych żelaznych beczek przerobiliśmy na piec.
Wewnątrz umieściliśmy grubą blachę żelazną, na którą przez rurkę spływa kroplami nafta i spala się,
wydzielając błogosławione ciepło. Prosty pomysł, ale bez żadnych prawie narzędzi jak trudny do wykonania! W
baraku panuje przyjemne ciepło, można siedzieć w samym swetrze; temperatura wynosi trzy

stopnie powyżej zera — tuż nad podłogą, i piętnaście stopni — pod sufitem.

Na zewnątrz mróz dochodzi do trzydziestu pięciu stopni, dmie silny wiatr. O godzinie dziewiątej dyżurny

wzywa wszystkich do śpiworów. Cisza nocna. Przed zaśnięciem przypominają mi się ostatnie wydarzenia dnia:
lotnisko po raz szósty zniszczone przez kry, ratownicza akcja samolotowa i... jutrzejsza praca.

Raptem budzi mnie silny wstrząs — zdążyłem zauważyć, że światło kopcącej lampki drgnęło gwałtownie.

Poprzez niewidoczne szczeliny wciska się z jękiem wiatr. Niepokój ogarnia wszystkich. Za chuńlę z trudem
otwieramy drzwi. Silne uderzenie wichru wtłacza nas z powrotem do wnętrza. Przed nami ciemność — śnieg
tnie w twarz. Przez szum i ryk wichru słychać tylko ruch lodu, jego skrzypienie i głuche wzdychanie. Ogromne
bryły wznoszą się powoli nad powierzchnię pola, wyciskane jakąś potężną mocą. Dwa olbrzymie pola lodowe
napierają na siebie, jakby próbując sił. Ciężka sytuacja...

Gorączkowo rzucamy się, by uprzątnąć nasz dobytek z pobliża tego pola walki. Już zdawało się, że nacisk

lodu zelżał, że uciszyło się trochę, ale po chwili bloki lodowe zwarły się z jeszcze większą siłą. Powstała nagle
szczelina rozszerzała się szybko, w innym miejscu zaczęły piętrzyć się góry lodu, które uderzały o siebie i
zmiażdżone padały w wodę, przesuwając się powoli w stronę baraków i namiotów.

Alarm w całym obozie. W szarej poświacie widzę przez nieustającą zamieć, jak ludzie z narażeniem życia

skaczą z kry na krę, by przyjść nam z pomocą. Ratujemy najpierw beczki z naftą — każda z nich to
przynajmniej dzień naszego życia. Z chaosu lodów wyciągamy skrzynki z żywnością, ty kilkunastu odciągamy
łódź ratunkową jak najdalej od tego białego piekła.

background image

wm

Powoli burza cichnie, wiatr się uspokaja. Porządkujemy uratowane przedmioty, naprawiamy rozbity barak.

Rozrzucone śpiwory, futra, skrzynki świadczą
0 walce, jaka się tu rozegrała. Wyczerpani nerwowo
1 bez sił prawie, idziemy spać. Może za chwilę znów trzeba będzie poderwać się do nowej walki o życie.

Lotnisko wybudowane z tak wielkim trudem, kosztem tylu wysiłków, podczas owej pamiętnej nocy czę-

ściowo uległo zagładzie. Równa, gładka powierzchnia lądowiska, o której z taką dumą profesor Szmidt za-
wiadamiał Komitet Ratunkowy w Moskwie, znikła bez śladu. I znów trzeba było zaczynać wszystko od po-
czątku. Znów piędź po piędzi wyrównywać olbrzymie pola lodowe, żeby stworzyć ekipom ratowniczym
warunki możliwe do lądowania. W ciągu kilku dni szalała zamieć, mróz dochodził do czterdziestu stopni, a
tymczasem brygada za brygadą, na nic nie zważając, szły toczyć bój z Arktyką.

Postanowiono przygotować także inne, nowe lądowisko. Wybrano wielką płaszczyznę i z dużym nakładem

pracy zajęto się jej wyrównaniem. Żywności nie brakowało, ale jednostajne jedzenie, złożone z konserw, brak
surowych jarzyn groziły szkorbutem. Niektórzy z przerażeniem spostrzegli, że zęby zaczynają im się chwiać w
dziąsłach, inni skarżyli się na silne bóle w stawach. Ale groza szkorbutu została zażegnana. Na szczęście
ustrzelono dużą białą niedźwiedzicę. Potrzebnego dla organizmu świeżego mięsa nie zabrakło w obozie.

Na podziw zasługują prawdziwe bohaterstwo i odporność nerwowa, wykazane przez wszystkich rozbitków.

Profesor Szmidt tak zorganizował życie w obozie, by nikt nie pozostawał bezczynny. Wszyscy wolni od
obowiązkowych dyżurów brali udział w kursach dokształcających, opracowywali referaty, przeprowadzali
dyskusje, komentując ostatnie wydarzenia w kraju i na świecie, oraz uczyli się obcych języków. Wielkim po-
wodzeniem cieszyła się gazetka ścienna, w której z humorem opisywano tragiczne często wydarzenia dnia.
Poszczególne brygady współzawodniczyły ze sobą w pracy. Coraz więcej pojawiało się przodowników,
wzmacniały się w ten sposób więzy prawdziwego koleżeństwa. Jednocześnie prześcigano się w pomysłowości i
wysiłku, żeby jedna wielka rodzina na krze jak najmniej odczuwała nieustającą grozę położenia.

Duszą organizacji obozu był uczestnik wyprawy na „Sibiriakowie" Bobrow. Pomagała mu dzielnie grupa

tych, którzy poprzedniego roku pływali razem z nim. Zaprawieni do walki z Arktyką, chętnie służyli to-
warzyszom swym bogatym doświadczeniem polarnym i niewyczerpanym zapasem humoru.

Z kraju rodziny rozbitków donosiły przez radio:
Zdrowi, pełni otuchy, czekamy już wkrótce naszych bohaterów.
Mamy nadzieję, że już niedługo się zobaczymy — odpowiadał im zazwyczaj w imieniu całej grupy profesor

Szmidt.

Po długiej i mozolnej pracy Babuszkinowi udało się wreszcie doprowadzić do porządku swój samolot.
Ostatniego dnia marca zdołał puścić w ruch silnik i wraz z profesorem Szmidtem dokonał kilku lotów nad

obozem. Na razie nie mógł lecieć do Wellen, ponieważ tamtejsza radiostacja uprzedziła obóz o złych warunkach
atmosferycznych. W dwa dni później pilot odważył się jednak wraz ze swym mechanikiem przedrzeć do Wellen,
żeby przewieźć tam z obozu część cennych chronometrów i teodolitów.

background image

m
Nadchodziły decydujące dni. Jedni pracowali z zapamiętaniem. Inni wpadali w rozpacz, byli bliscy ostatecznego
załamania, a wtedy jedno słowo uwielbianego w obozie Szmidta wystarczało, żeby rozładować napiętą
atmosferę i wywołać na twarz uśmiech. Wszyscy wiedzieli, że profesor słów nie rzuca na wiatr. To, co po-
wiedział, było święte. Ufano mu też bezgranicznie.. Szmidt nie wiedział chyba sam, co to lęk, potrafił więc
innych natchnąć odwagą, a tej nie mogło zabraknąć rozbitkom w ich rozpaczliwym położeniu. Ofiarny, śmiały, z
każdego potrafił wykrzesać to, co było w człowieku najlepszego.

Gdy nad obozem zapadnie cisza nocnego odpoczynku, ludzie jak kłody walą się na posłania, zapominając o

niebezpieczeństwie, niezdolni do najmniejszego ruchu. Niech się dzieje, co chce! Ale profesor czuwa. Nie dla
niego odpoczynek.

W ciasnym namiocie radiostacji pali się chwiejny płomyczek ogarka. Ani na chwilę nie zagaśnie. Na tle

płótna falującego pod uderzeniami wichury odcinają się dwie przysunięte do siebie głowy. Szmidta i Kren- kla.
Zgrabiałymi z zimna palcami radiotelegrafista notuje wytrwale, co mu dyktuje profesor. A dyktuje długo.

W parę godzin później, rankiem, twarze tych, co najbardziej upadli na duchu, rozjaśnia radość. Radio-

telegrafista wręcza uroczyście każdemu świstek papieru. Ostatnie wiadomości z nocnego nasłuchu. Po-
zdrowienia, słowa otuchy od bliskich, z kraju. Ludzie czytają je po wiele razy. I jeden przez drugiego cisną się
wokół Szmidta. Każdy chce z nim podzielić się swoją radością, powiedzieć, że dziś gotów jest do każdej pracy,
że już teraz nigdy nie zwątpi, że... Podpu- chnięte, zaczerwienione bezsennością oczy profesora nabierają
jakiegoś młodzieńczego blasku. On jeden zna
prawdę. On i radiotelegrafista. Godziny nocnej pracy nie poszły na marne.

Na krze pojawiały się wciąż nowe rysy, rozstępowa- ły dawne szczeliny.
Radiotelegrafista Krenkiel nadawał do kraju:
Zużywamy wszystkie siły na przygotowanie lotniska. Pracujemy od rana do wieczora, na trzy zmiany. Gdy

skończymy jedno, zaczynamy drugie, zapasowe. Brak potrzebnych narządzi daje się we znaki. Ręce i plecy —
oto nasze podstawowe narzędzia. Z ich pomocą walczymy z torosami. Setki ton lodu przerzucamy wciąż z
miejsca na miejsce. Utrzymanie równej powierzchni lądowiska przekracza wprost ludzkie siły. Każda zmiana
kierunku wiatru lub ruchu kry zamienia wyróumaną z takim trudem płaszczyznę w nieopisany chaos brył
lodowych. Utrzymujemy jednak lotnisko w nieustannym pogotowiu. Siedzimy bez przerwy ruch samolotów
dążących na pomoc. W nich cała nasza nadzieja.

Od pierwszych dni kwietnia lotnicy czynili gorączkowe przygotowania do ostatecznego „szturmu" na obóz

Szmidta. Mgła, tak bardzo utrudniająca loty, zdarza się w kwietniu stosunkowo rzadziej, a temperatura jest
wyższa w porównaniu z marcową. Warunki atmosferyczne północnych wybrzeży Półwyspu Czukockiego i
Półwyspu Beringa różnią się znacznie między sobą. Brzegi czukockie znajdują się pod wpływem konty-
nentalnych antycyklonów, a Cieśnina Beringa pod wpływem cyklonów Oceanu Spokojnego. W cieśninie jest
więc o wiele cieplej i w kwietniu temperatura waha się od dziewięciu do piętnastu stopni poniżej zera.
Jakkolwiek wiatry były nadal bardzo silne, mogły się czasem zdarzać okresy dłuższej ciszy.

background image

W prasie krajowej coraz częściej odzywały się głosy pełne obaw o dalszy los rozbitków. Nie było to jednak

zwątpienie. Wszyscy oczekiwali niecierpliwie chwili, w której łamacz lodu „Krassin" dotrze wreszcie do kry.
Uczynili wszystko, co było w ludzkiej mocy, żeby uratować rozbitków.

Brak jednak było nadal wieści z tundry, z bezludnych grzbietów górskich, nad którymi przelatywać musieli

lotnicy. Czas płynął.

W całym kraju wszyscy są zgodni, wszyscy żądają tego samego: działać jak najszybciej, spieszyć na ra-

tunek! Ze wszystkich ośrodków przemysłowych, ze wsi, miast, miasteczek i osiedli, z najdalszych zakątków
kraju napływają do Komitetu Ratunkowego go- ręce prośby: — Poślijcie nas na pomoc!

Miliony ludzi gotowe są oddać życie, żeby uratować rozbitków, błagają o włączenie do akcji ratunkowej.
Na szczęście obawy były przedwczesne. Pierwsze dni kwietnia przyniosły zmianę sytuacji na lepsze.
Dnia 3 kwietnia lotnik Slepniew wyleciał z Nome na Alasce i po paru godzinach przybył do Wellen.

Wszystkie ekspedycje ratunkowe zbierają się w Wankarem. Piloci Kamanin, Slepniew i Mołokow w dniu 5
kwietnia startują z Wellen, a Gałyszew, Wodopjanow i Doronin — z Anadyru. Gorączkowo przeprowadzane
wywiady lotnicze stwierdzają pomyślne warunki atmosferyczne i nawigacyjne. Nadzieja napełnia znów serca.

Do Pietropawłowska dociera już statek „Sowiet". Znajdujące się na nim ekspedycje ratunkowe przeła-

dowano szybko na „Stalingrad", który ma płynąć dalej na północ. O zakroju akcji świadczy zaopatrzenie
,-,Stalingradu" w wodę, węgiel i żywność — na trzy miesiące.

Dnia 7 kwietnia z Wankarem startują trzy samoloty: pilotów Slepniewa, Kamanina i Mołokowa, który

wiezie ze sobą Uszakowa.

Do obozu Szmidta pierwszy dociera pilot Slepniew. Lot trwa czterdzieści pięć minut. W chwili lądowania

podwozie samolotu zostaje lekko uszkodzone, tak że maszyna musi jeszcze na kilka dni pozostać w obozie.

Trudno opisać radość, z jaką powitali nas rozbitkowie na krze — pisze Slepniew. — Idziemy razem z

Uszakowem pośród wałów lodowych. W ciągu godziny marszu, jaka dzieli obóz od lądowiska, nieustannie
odpowiadamy na pytania, jakimi nas wszyscy zasypują.

Oto nareszcie obóz. Słynny obóz Szmidta, jak go nazywamy w Moskwie. Kilka płóciennych namiotów z

dachami z dykty. Rozerwany na pół barak. Nad skromnym namiotem Szmidta powiewa flaga. Nasz stary — jak
mówią o nim z miłością rozbitkowie — jest poważnie chory. Nie pozwolono mu wyjść na nasze spotkanie. W
namiocie powitał nas pogodny zawsze, pełen otuchy w powodzenie lotniczych grup ratunkowych. Przylot nasz
— pierwszy po długiej przerwie — podniósł rozbitków na duchu. Postanawiamy zanocować w obozie.

Wkrótce nadlecieli także piloci Kamanin i Mołokow, którzy po krótkim postoju wystartowali z powrotem z

pięcioma pasażerami. W kabinie samolotu mogły zmieścić się tylko dwie osoby.

Czasu było mało — chętnych dużo. Mołokow postanowił przewieźć dwoje ludzi w skrytkach spadochro-

nowych w formie cygar, mieszczących się pod skrzydłami samolotu. Lot w tych warunkach był bardzo ciężki,
od wiatru i mrozu dodatkowi pasażerowie natychmiast lodowacieli. W pierwszej chwili żaden z roz

background image

bitków nie decydował się lecieć w tak niewygodnych i na pierwszy rzut oka niepewnych warunkach, ale przy
następnych lotach cisnęli się gromadnie do skrytek. Wystarczyła ostatnia burza i zamieć, żeby całkowicie
zmienić poglądy na taki drobiazg jak „wygody podróży na stały ląd".

Dzięki swemu genialnemu w prostocie rozwiązaniu pilot Mołokow, mając najmniejszy, dwuosobowy sa-

molot, wywiózł najwięcej, bo trzydziestu dziewięciu rozbitków.

Uszakow pozostał w ciągu trzech dni w obozie, by bezpośrednio stamtąd kierować akcją ratowniczą. W

chwili przybycia samolotów rozbitkowie mieścili się w jednym baraku i dziesięciu lekkich namiotach. Wewnątrz
namiotów było dość ciepło: małe piecyki grzały, a oświetlenia dostarczały specjalnie skonstruowane lampy
benzynowe. Żywności, opału i odzieży obóz miał pod dostatkiem. Ale jak zaznaczał Uszakow, tylko na pozór
życie rozbitków układało się spokojnie — naprawdę było to życie na wulkanie.

Wszyscy z minuty na minutę spodziewali się nowego ataku lodów. Nie dały na siebie długo czekać. Ruszyły

już następnego dnia. W południe potężny wał jednym uderzeniem zniósł kuchnię. Całą noc lód z hukiem
kotłował się i gromadził dokoła obozu. Rankiem nowe uderzenie zniosło barak i znów od podstaw zburzyło
lotnisko. Przez cały dzień pierścień śmierci zaciskał się coraz silniej, zmieniając co chwila wygląd obozu.

Rozbitkowie raz jeszcze stanęli do walki. Każdy zajął wyznaczony posterunek. Przeciągnęli samolot Slep-

niewa na drugie lotnisko, znajdujące się w odległości półtora kilometra od pierwszego, i... czekali, co będzie
dalej.

W obozie wyczuwało się naprężenie i niepokój —

powodów do tego nie brakło. Pogoda znowu się popsuła. Mołokow dwukrotnie startował z Wankarem, ale
wszystko nadaremnie. Niska mgła zalegająca lody nie pozwoliła mu odnaleźć obozu i zmusiła do powrotu.

Następnego dnia pilot Slepniew ukończył remont swego aparatu i zabrał do Wankarem znów sześcioro

ludzi. Po powrocie lotnik opowiadał:

Biorąc pod uwagą, że odległość miądzy lotniskiem a obozem rozbitków wynosi przeszło cztery kilometry,

zabrałem do samolotu osiem psów i sanie, żeby ułatwić transport rzeczy. Gdy samolot mój nieszczęśliwie wy-
lądował w torosaćh, łamiąc sobie podwozie, zdumieni rozbitkowie zobaczyli, że wyskoczyło z niego tylko dwoje
ludzi. Reszta wypełzła na czworakach... Przerażeni nową katastrofą, popędzili co sił w nogach na pomoc... i z
prawdziwą radością przekonali się o swej pomyłce. Były to psy, które dzielnie dopomagały rozbitkom przewieźć
na lotnisko aparaty i ekwipunek.

background image

Mimo niesprzyjających warunków atmosferycznych lotnicy Mołokow i Kamanin przylatują raz po raz do

obozu i wywożą szesnaścioro ludzi. W dniu 10 kwietnia pobili rekord, przewożąc na stały ląd dwadzieścia dwie
osoby.

Przykład prawdziwego bohaterstwa daje towarzyszom profesor Szmidt. Od pierwszej chwili aż do ostatniej

zawsze pamięta o wszystkich, nigdy o sobie. Gdy Uszakow przybył do obozu, przekonał się z przerażeniem, że
profesor jest ciężko chory, że przypuszczalnie ma zapalenie płuc.

Leżał w namiocie blady, wyczerpany, z wysoką temperaturą. Udawał z trudem, że nic mu nie jest. Choroba

jego była ciężkim ciosem dla całego obozu. Zabrakło naraz ludziom widoku lekko przygarbionej sylwetki i
spojrzenia dobrych oczu. Gorączka dochodziła do czterdziestu stopni. Zewsząd padały trwożliwe pytania:

— Jak się czuje nasz stary? Jak mu dopomóc?
Mimo wszystkich nalegań i próśb profesor kategorycznie odmówił opuszczenia obozu. Stan jego budził

jednak poważne obawy. Uszakow zwrócił się do Komitetu Ratunkowego w Moskwie z prośbą, żeby polecono
natychmiast wywieźć chorego na Alaskę. Znając charakter Szmidta prosił, by polecenie opuszczenia obozu
przyszło w formie wyraźnego rozkazu.

Jeden z uczestników wyprawy tak opisuje te chwile:
Krenkiel siedział przy radioaparacie. Szmidt leżał. Bobrow przeniósł się do innego namiotu, chcąc, żeby

chory miał więcej spokoju. Od czasu do czasu profesor słysząc, że działa radiostacja, otwierał oczy i pytał
Krenkla cichym głosem, co słychać, albo — zbyt słaby, żeby mówić — popatrywał tylko na niego. Radio
telegrafista rozumiał to nieme pytanie i odczytywał mu notatki z dziennika radiowego.
Wreszcie Krenkiel otrzymał radiogramy z Moskwy.
Komitet Ratunkowy żąda, żeby Szmidta niezwłocznie, poza kolejką, przewieźć na Alaskę. Donoście nam
codziennie o stanie zdrowia chorego.
Kujbyszew
Do Szmidta.
Z uwagi na chorobę poleca się panu przekazać kierownictwo ekspedycji — zastępcy Bobrowowi i polecieć na
Alaskę. Wszyscy zasyłają panu serdeczne pozdrowienia i życzenia szybkiego powrotu do zdrowia.
Kujbyszew
Gdy zamilkł stuk klucza, Krenkiel nie wiedział, co począć. Z jednej strony ucieszył się, że Szmidt zostanie
wywieziony z kry, na której rozbitkom groziło wciąż niebezpieczeństwo, z drugiej czuł, że nie będzie w stanie
odczytać mu tych depesz. Co robić? Niewiele myśląc pobiegł po radę do Bobrowa. Zastępca naczelnika długo
chodził tam i z powrotem przed wejściem do namiotu, nim zebrał się na odwagę. Bo też to, co miał powiedzieć
Szmidtowi, nie było wcale proste.
Gdy wszedł do namiotu, profesor otworzył oczy i powitał go swym zwykłym, miłym uśmiechem.

No, jak tam zdrowie, lepiej? — spytał Bobrow zaczerpnąwszy powietrza.

— Dziękuję. Jak zawsze dobrze.

Wiesz, mój drogi — oświadczył Bobrow siadając u nóg chorego — samoloty pracują świetnie. Wywo-

żenie odbywa się bez przeszkód. W obozie pozostało już tylko niewiele ludzi.
Szmidt kiwnął głową.

background image

Dzisiaj wszyscy chorzy zostali przewiezieni poza kolejką. Pozostali tylko sami zdrowi.

Szmidt znowu skinął gową.

Teraz kolej na ciebie, jesteś przecież chory — ciągnął dalej z wysiłkiem Bobrow.

Cóż to wszystko ma znaczyć? — spytał słabym głosem profesor, podnosząc głowę. Zapomniałeś chyba o

naszej umowie: ty przedostatni, ja ostatni.

No wiesz, warunki ,się zmieniają. Ja jestem zdrów, a ty chory. Można zmienić kolejność.

— Nie, nie można. Opuszczę krę ostatni.

Ależ zrozum. W razie nowego natarcia lodów, my, zdrowi, będziemy po prostu czuć się skrępowani twoją

obecnością. Kra może popękać, namioty mogą zatonąć. Jak zostaniesz na mrozie bez ochrony przed wiatrem?
Może być z tobą bardzo kiepsko. Do tego nie wolno przecież dopuścić. To byłby skandal! Powiedzą, że nie
potrafiliśmy cię uratować wtedy, kiedy to było możliwe.
Szmidt milczał uparcie. Zrozpaczony Bobrow przypuścił nowy atak:

Co z ciebie za naczelnik, kiedy leżysz chory. Nie ma już z ciebie żadnego pożytku.

— Jak to? Co to ma znaczyć?

Dosyć, już dostatecznie długo byłeś naczelnikiem. Teraz ja nim jestem.

— No, no, nie żartuj — uśmiechnął się blado Szmidt.

Co za „no, no"? Jesteś chory. Samoloty pracują doskonale. Dostaniesz ogrzewaną maszynę. Powiedz

tylko „tak". Tego oczekujemy od ciebie.

Przepraszam, dotychczas nikt mnie jeszcze nie zwolnił z pełnienia mych obowiązków.

Jak to „nie"? Co tu mam z tobą dłużej gadać! — krzyknął zrozpaczony Bobrow.

Pot lał się z niego ciurkiem. Na nic zdały się wszy
stkie dyplomatyczne wybiegi. Podał naczelnikowi książkę radiostacji.

Szmidt długo i uważnie czytał depeszę. Bobrow podtrzymywał książkę. Profesor oparł się o poduszkę i za-

mknął oczy. Po upływie chwili otworzył je.

— Co rozkazujesz, towarzyszu naczelniku? — spytał spokojnie.
Bobrow rzucił się do niego. Ucałowali się serdecznie.
— Z Wankarem leci już po ciebie ogrzewany samolot —«■ oświadczył z radością Bobrow.
Profesor usiłował jeszcze protestować, ale wreszcie musiał pogodzić się z losem. Przed odlotem otrzymał

nową depeszę:

Od samego początku Komitet Ratunkowy postawił przed ekipami ratowniczymi trudne zadanie uratowania

całego zespołu wyprawy. Odlot pana w niczym nie osłabi energii naszych bohaterskich pilotów. Uczyniono
wszystko, żeby przewieźć na ląd całą załogą. Może pan opuścić krą z bezwzględną pewnością, ze spokojnym
sumieniem — ani jednego człowieka nie oddamy na pastwą lodów.
Kujbyszew

Lotnikiem, któremu przypadł w udziale zaszczyt wywiezienia z kry profesora Szmidta, był sławny pilot

Mołokow.

W kilka dni później Mołokow i Kamanin siedmioma odważnymi lotami zabierają znów z obozu trzydziestu

ośmiu rozbitków.

Wiatr hula po opustoszałej krze. Kuchnia nieczynna. Większość namiotów zieje pustką. Pozostali ludzie

skupiają się, żeby nie czuć osamotnienia — w gromadzie zawsze raźniej. Nie śpią nawet: prowadzą długie roz-
mowy. Gdy zaczyna świtać, zabierają się na nowo do oczyszczania i wyrównywania lotniska, które zmniej

background image

sza się z każdą chwilą pod naporem kry. Lądowanie i start są coraz bardziej niebezpieczne — za każdym razem
lotnik ryzykuje nie tylko maszynę, ale i życie.

W tym czasie trójka — Doronin, Gałyszew i Wodopjanow — czeka tylko pogody, żeby przedrzeć się do

Wankarem. Komitet Ratunkowy otrzymuje meldunek:

Samoloty zmontowane i przygotowane do startu. Przeczekujemy szalejącą wciąż zamieć. Przy najmniej szej

możliwości startujemy. Wierzymy w swoje doświadczenie, silniki i samoloty. Powierzone nam zadanie
wypełnimy do końca.
Doronin, Gałyszew, Wodopjanow

W ostatniej chwili samolot Gałyszewa odpada. Po przeleceniu ponad czterech tysięcy kilometrów silnik

odmawia posłuszeństwa. Trzeba zostawić go w Ana- dyrze. Lotnicy Doronin i Wodopjanow wznoszą się sami w
powietrze. Komitet Ratunkowy otrzymuje znów radiogram:

Wystartowałem z Anadyru. Leciałem według kompasu ponad górami w kierunku Wankarem. Silny boczny

wiatr zniósł mnie na lewo. Wylądowałem na Półwyspie Północnym. Rano, natychmiast po uzupełnieniu paliwa,
startuję do Wankarem.
Wodopjanow

„Leciałem ponad górami według kompasu". Jak to prosto, zwyczajnie brzmi. A w tych kilku słowach za-

wiera się cała epopeja bohaterstwa. Lotnik leciał samotnie przy trzydziestokilkustopniowym mrozie ponad nie
zbadanymi szczytami górskimi. W wypadku katastrofy byłby zgubiony.

Leciałem pięć godzin, mając zaufanie do silnika, ponad szczytami, tam gdzie nie ma żadnej możliwości

lądowania — melduje dalej Wodopjanow.

Na Półwyspie Północnym pilot jednym tchem przeczytał pomyślną prognozę pogody i natychmiast, nie

zatrzymując się, wystartował na północo-zachód, wprost do kry rozbitków.

Udało mu się wspaniale. Od razu odnalazł obóz. Dla lepszej orientacji — jeden krąg ponad lotniskiem i mi-

strzowskie lądowanie. Zabrawszy czterech rozbitków, odwiózł ich do Wankarem. Znów lądowanie, opróżnienie
samolotu i powtórny lot do obozu, skąd zabrał następnie troje ludzi.

Wodopjanow wyprzedził Doronina tylko o parę godzin. Doronin jednym skokiem odbył drogę z Anadyru

do Wankarem. Lądując na lotnisku, zażądał jedynie rozładowania samolotu i nie gasząc silnika wystartował do
obozu.

Podczas startu z trzema rozbitkami na pokładzie pilot źle obliczył długość lotniska i przed oderwaniem się

od lodu złamał sobie lewą płozę. Mechanicy obozowi rzucili się natychmiast do naprawy. Po sześciu godzinach
pracy maszyna wzbiła się znowu w powietrze.

Tym razem wywieziono z kry dwadzieścia osób. W ciągu ostatnich dni zabrano łącznie osiemdziesiąt

cztery.

W obozie na krze pozostało zaledwie sześciu ludzi i osiem psów. Ostatnia noc była znów pełna niepokoju.

Przez otwarte na oścież drzwi namiotów widać było tlące się wewnątrz kaganki. Odblask rzucanego przez nie
światła pełgał po brezentowych ścianach. W jednym z namiotów syczał monotonnie palący się prymus. Na krze
co chwila tworzyły się nowe szczeliny, dookoła trzeszczał groźnie lód. Pola lodowe nacierały bez przerwy.
Ani na chwilę nie zmrużyłem oka — wspomina tę dziwną noc kapitan Woronin. — W namiocie paliła

background image

się latarnia. Po spożyciu posiłku wymyłem naczynia i poukładałem wszystko porządnie. Według zwyczajów
morskich postanowiłem zostawić żywność i rzeczy, mogące przydać się człowiekowi, którego losy zagnają
może kiedyś na tę samotną krę lodową. Chciałem, żeby obóz Szmidta nawet po opuszczeniu go przez ludzi
sprawiał wrażenie planowego i zorganizowanego życia.

O świcie wyszedłem z namiotu. W przyrodzie panowała cisza. Otrzymaliśmy właśnie wiadomość, że wy-

startowały po nas samoloty. Zatarasowałem więc wejście do namiotu, żeby zabłąkany niedźwiedź nie zniszczył
pozostawionych tam zapasów.

Krenkiel nadal ostatnią depeszę:
Północny Ocean Lodowaty. Obóz Szmidta. 13 kwietnia. Godzina pierwsza zero pięć. W dniu wczorajszym

zakończono przewożenie ludzi i cennego materiału naukowego na stały ląd.

W tej chwili otrzymaliśmy radiogram o starcie trzech samolotów. Po raz ostatni zapalamy sygnały dymne.

Gdy tylko przylecą maszyny, przerywamy łączność radiową. Samoloty nadleciały właśnie. Lądowały
szczęśliwie. Zdejmuję radiostację. Opuszczamy wkrótce obóz.

Lotnicy Kamanin, Mołokow i Wodopjanow po raz ostatni wylądowali w opustoszałym obozie.
Dziwnie było spojrzeć teraz na zasłonięte przez zwały lodowe, ziejące pustką namioty. Jak wiele przeżyła tu

setka ludzi w ciągu dwóch miesięcy, które upłynęły od chwili katastrofy...

Trzy samoloty z łatwością zabrały ostatnich rozbitków. Psy umieszczono pod skrzydłami, w sieci spado-

chronowej, podwieszonej pod dolnym płatem.

Krenkiel poprosił Wodopjanowa, by raz jeszcze za

toczył krąg nad obozem. Wszyscy ze wzruszeniem spoglądali z góry na krę, gdzie przeżyli tyle niezwykłych
chwil.

Zakończyło się życie obozu. Na krze pozostał tylko uszkodzony samolot. W Wankarem przygotowano

wszystkie możliwe środki lokomocji, żeby przewieźć rozbitków przez Wellen do Zatoki Opatrzności, dokąd
jednocześnie zdążały całą parą „Smoleńsk" i „Stalingrad". Na statkach tych dostali się do Władywostoku, a
stamtąd koleją do Moskwy.

Profesora Szmidta przewieziono drogą powietrzną do Nome na Alasce i umieszczono w lecznicy. Gdy tylko

przyszedł do sił, przewieziono go samolotem do Fairbanks, a stamtąd statkiem do San Francisco. Dalsza droga
przez Nowy Jork — Paryż — Warszawę do Moskwy była jedną wielką manifestacją na cześć bohaterskiego
polarnika.

Na dworcu w Warszawie powitaliśmy go z głębokim wzruszeniem z ramienia Polskiego Koła Polarnego.

Profesor Szmidt i jego towarzysz Uszakow w rozmowie z nami podkreślili doniosłość podróży i badań
„Czeluskina" — w dziele opanowania Arktyki przez człowieka.

Profesor Szmidt sprawił na mnie głębokie, niezapomniane wrażenie. Jego oczy mają w sobie coś przej-

mującego, jest pełen wiary w możliwości i osiągnięcia nauki. Promieniuje od niego dobroć, a jednocześnie hart
żelaznej woli.

Po powrocie do Moskwy profesor Szmidt spotkał się z resztą swych towarzyszy, którzy nadjechali specjal-

nym pociągiem przez Syberię.

Moskwa nie pamiętała podobnego entuzjazmu. Lu-

background image

dzie szaleli po prostu z radości i uniesienia — witając uratowanych. Dzielnie się spisali. Opanowanie, dyscy-
plina, koleżeństwo cechowały ich w chwili, gdy znaleźli się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Burze śnieżne, mgły i srogie mrozy nie odstraszyły lotników spieszących z pomocą towarzyszom.
I chociaż niewielka kra, na której walczyła tak dzielnie załoga „Czeluskina", dawno już znikła w morskich

falach, zawsze pozostanie pamięć o ludziach, którzy umieli bohatersko znosić swój los, i o tych, którzy ich z
takim oddaniem ratowali.
PUŁKOWNIK ORVIN MYLIŁ SIĘ
Schodzili powoli po stromym, kamienistym zboczu, pokrytym tu i ówdzie brudnymi płatami śniegu. Szli
milcząc. Z trudem unosili nogi w ciężkich, oblepionych świeżą gliną butach. Łopaty o długich drzewcach
utrudniały im marsz. Gdy przypadkiem któraś z nich zadzwoniła o skałę, z wyrzutem spoglądali na towarzysza
mącącego panującą w powietrzu ciszę.

W oddali górujący nad wyspą stożek wygasłego wulkanu płonął jaskrawym światłem.
Nisko zwisająca nad ziemią czerwona tarcza słońca nie rozświetlała ponurego krajobrazu, rzucając od skał

długie, wiejące chłodem cienie. Strome bloki zastygłej lawy, rozrzucone bezładnie, rysowały się czarnymi
plamami na bieli śniegu. Gdzieniegdzie ubogie kępki zrudziałych mchów czepiały się dna głębokich rozpadlin.
Poszarpane, urwiste, spadające prostopadle na wody brzegi przypominały posępne ruiny starych twierdz. Dalej
szumiało miarowo siwe, rozkołysane morze. Na horyzoncie leżał opar mgły.

Podmuchy wiatru niosły raz po raz ostry swąd spalenizny. Ludzie zwolnili kroku. Przed nimi, w dolinie

spowitej smugami ciemnego dymu, dogasał niewielki

background image

drewniany barak, wokół którego uwijało się kilka postaci.

Jeden z mężczyzn, wysoki, przygarbiony, o długiej przypominającej łeb koński twarzy, nerwowym ruchem

wyciągnął z kieszeni munduru zatłuszczony kap- ciuch. Nie przerywając wciąż milczenia, trzej inni zatrzymali
się także i napełnili fajki. Niebieski dymek przesłonił na chwilę zmęczone, ściągnięte troską twarze.

— No i cóż, zostaliśmy bez dachu nad głową — westchnął ciężko jeden z nich.
— Pilnuj, żebyś teraz samej głowy nie stracił — odburknął niechętnie drugi.
— Potracimy, potracimy. Tylko patrzeć, jak śmierć nas wszystkich zabierze!
Mężczyzna o końskiej twarzy obrócił się i z lękiem spojrzał na wzgórze, z którego zeszli. Wszystkie oczy

skierowały się w tę stronę. Na tle bladego, jakby wypłowiałego nieba, tuż pod szczytem, majaczyły niewyraźnie
trzy drewniane krzyże.

— Biedak! Taki młody. Wyglądał jak żywy po śmierci... — zachrypiał znów ten sam głos, a długa twarz

przybrała wyraz lęku. — Wszyscy za nim pójdziemy.

— Nie darmo ten przeklęty kawałek ziemi od wieków nazywali marynarze „Wyspą Diabelską" — podjął

drugi.

— Przestańcież raz! Cicho, Olaf! Lepiej chodź prędzej! Musimy coś przegryźć i przespać się, choćby z

parę godzin. Niedługo znów się do nas dobiorą.

Z wychłostanej wiatrem twarzy mówiącego bił spokój graniczący z obojętnością. Zniszczona wojskowa

bluza z trudem opinała szerokie jak u niedźwiedzia bary.

— Dość tych grobowych min! Im też niewesoło! —■

wskazał łopatą na krzątających się w dymie pogorzeliska.

g§ Sierżanta to nic nie wzruszy; serce ma z kamienia — zaczął Olaf, ale widząc, że nikt go nie słucha,

powlókł się za innymi, mamrocząc coś do siebie.

Pod ocaloną od pożaru przybudówką kuchenną rzucili wreszcie na ziemię łopaty. Nikt nie zadawał im

pytań. Młody, jasnooki porucznik o twarzy dziecka spojrzał pytająco na sierżanta; pokiwali obaj głowami. Bo i
cóż było mówić. Ubył im dziś trzeci kolega. Dziś on, jutro inny. Ot, zwykły żołnierski los...

Wołanie dyżurnego „kolacja!" nie wywołało, jak dawniej, radosnego rozgwaru. Posiłek upływał w ponurym

nastroju. Żołnierze w milczeniu obsiedli ciasno jedyną ocalałą izbę. Mechanicznym ruchem podnosili do ust
łyżki, nie wiedząc nawet, co jedzą. Wszystko i tak przesiąkło gryzącym swędem: powietrze, ubranie, każdy kęs
niesionej do ust strawy.

— Trzech zabitych w ciągu jednego tygodnia... Takich strat nie mieliśmy jeszcze... — mruknął porucznik

sam do siebie, ale jego uwaga otworzyła innym usta.

Wszyscy naraz zaczęli mówić. Wszyscy o jednym i tym samym.
— Dwa i trzy naloty na dobę to nic jeszcze, ale ta przerażająca celność... — donośny głos zagłuszył inne.
— I ty im się dziwisz, Larsen? Powiedz sam, czy nie mają dość czasu, by wypatrzyć nas z powietrza?
— Nie, oni nadlatują, jakby... — zaczął Larsen i zamilkł.
— A może by tak, panie poruczniku — podjął po chwili — raz jeszcze przenieść moją radiostację? Dziś

znów ją nam wymacali Przed wejściem do groty pięć bomb. To już trzecie z kolei miejsce. Jak oni zdołali
wykryć je wszystkie z powietrza? Ani razu się nie omylili.

background image

Zapytany ze źle ukrywanym zniecierpliwieniem spojrzał w twarz radiotelegrafisty. Sucha, energiczna, na

pierwszy rzut oka tchnąca młodością, nosiła na sobie piętno znoju i ciężkich trudów. Głęboko osadzone oczy
patrzyły czujnie spod nastroszonych brwi.

— A ty zawsze swoje i swoje. Jesteś nudny. Jak wymacali? Mówiłem ci już. Przecie to jasne. Dziwię się,

że ty o to pytasz. Godzinę przed nalotem nadawałeś do bazy radiodepeszę. To wystarczy. Za pomocą
nowoczesnych urządzeń radiowych można wykryć z powietrza położenie nadajnika. Uczyli mnie o tym. Nasza
armia posiada także podobne aparaty — odpowiedział nie podlegającym dyskusji głosem.
tssa*. To nie to... — Larsen znów urwał. „Co takiemu tłumaczyć, że plecie bzdury. Nie ma przecież na świecie
urządzeń zdolnych wykryć z powietrza nieczynną radiostację. Żółtodziób! Myśli, że wszystkie rozumy posiadł.
Niech lepiej wszyscy w to wierzą" — pomyślał z irytacją i zamilkł, ubijając mocno tytoń w fajce.

—- On ma słuszność. Trzeba przenieść dziś jeszcze naszą radiostację. I to nie czekając!
Ostry głos sierżanta poderwał wszystkich. Olbrzym rzadko kiedy wdawał się w długie dyskusje.
Niebieskie oczy porucznika, świecące błękitem jasnym jak oczy dziecka, obrzuciły sierżanta niechętnym

spojrzeniem.

— Tak sądzisz, Ewald? Nie widzę doprawdy potrzeby. Dziś bombardowali to miejsce, jutro zrzucą bomby

w inne. Ale skoro się obaj tak przy tym upieracie... — zaczął niezdecydowanie.

Sierżant nie czekał na koniec zdania.
— Żywo, chłopcy, żywo! Larsen, pokaż im, gdzie mają zanieść twoje aparaty. Olaf, ruszże się raz od stołu,

w drodze opowiesz im resztę. Isbiórn, gdzie ten
się znów podziewa? Isbiórn! — huczał po całej kotlinie jego donośny głos.

Na dolinę zapadał powoli mrok. Zarysy przybrzeżnych skał przybierały niesamowite kształty, jak przy-

czajone do skoku potwory. Nad samotnym szczytem zapalały się pierwsze gwiazdy. Zmęczonych żołnierzy
szybko zmorzył twardy sen. Zasypiali, gdzie kto stał, gdzie mógł, na podłodze, w baraku kuchennym, w na-
prędce rozstawionych namiotach. Tylko w dali, na wzgórzu, czuwał wartownik, a spod potężnego nawisu
skalnego, pod którym rozłożono sprzęt radiostacji, raz po raz błyskał płomyk gasnącej szybko na wietrze
zapałki.

Nie zważając na przenikający chłód nocy, Larsen siedział przed grotą, pogrążony w myślach.
Nawałnica nieprzyjacielskiego ognia jak grom z jasnego nieba uderzyła w stację na pustynnej wyspie Jan

Mayen, grożąc całkowitym zniszczeniem, siejąc lęk. Okropne poczucie bezradności nurtowało dwudziestu ludzi
załogi. Poddał mu się nawet sierżant, doświadczony wyga, co to w życiu i na wozie bywał, i pod wozem, nieraz
tonął i zawsze się wyratował, przymierał głodem, ale zawsze jakoś wyżył. Dzielny, twardy, a nawet jego
zmieniły te piekielne naloty! Dobrze przynajmniej, że to on jest zastępcą dowódcy, ten młodzik słucha czasem
jego rad.

Wylot fajki jarzącym, mdłym światełkiem rozbłyskiwał raz po raz w ciemności jak robaczek świętojański.

Myśl Larsena mimo woli powracała wciąż do grozy nalotów. Łączności jakoś dotąd nie przerwały, ale za-
łamywały ludzi, a to już było zwycięstwo wroga! Ot, choćby stary Olaf. Zęby radiotelegrafisty zacisnęły się
mocniej na ustniku fajki. Wiedział, że niekoniecznie trzeba stracić rękę lub nogę na wojnie, by zostać wo

background image

jennym inwalidą. Olaf słynął ongiś ze swej nieustraszonej odwagi. Jak nikt umiał stawiać czoła przeciwnościom.
A dziś? Wróg zakatował na śmierć jego trzech synów, spokojnych jak on rybaków. Ginęli na oczach ojca.
Uciekł z Norwegii na Islandię, gdzie zgłosił się na ochotnika do ochrony stacji meteorologicznej na wyspie.
Pracował za trzech. A teraz — te celne naloty, ta bezradność. Przyszedł lęk, zabobonny lęk, któremu poddawali
się inni. Jeśli tak dalej pójdzie?...

Raptem wytężył słuch. Wydawało mu się, że dolatuje z dali złowrogi szum zbliżających się maszyn. Ale to

było tylko złudzenie. Z usianego gwiezdnym piaskiem nieba spływał spokój. Lekki podmuch wiatru niósł od
brzegu monotonny plusk fali. Gęstniejący opar mlecznej mgły podchodził coraz bliżej, przesłaniając
widoczność.

„Podczas takiej mgły lądowaliśmy tutaj. Ona nas uratowała" — pomyślał i jak na taśmie filmowej prze-

sunęły się przed jego oczyma pierwsze chwile na Jan Mayenie.

Pierwsze kroki na ostatnim wolnym od wroga skrawku norweskiej ziemi... To było tak niedawno, zaledwie

parę miesięcy temu, a jakże wszystko wydawało się inne. Na rozkaz dowództwa, stacjonującego na Islandii,
podpływali do skalistych wybrzeży samotnej wysepki, nie wiedząc, co tam zastaną — hitlerowską bazę czy
pustkę? Walka na śmierć i życie czy możność pożytecznej pracy dla kraju?

Kuter ukradkiem prześlizgiwał się po pilnie strzeżonych przez nieprzyjacielskie łodzie i samoloty wodach

Morza Grenlandzkiego. Dopłynęli jakoś szczęśliwie. Ale wróg czuwał. Tuż przy brzegach Wyspy Diabelskiej
wysoko nad nimi zabrzęczały naraz silniki samolotów. Z pokładu kutra wzniosły się gotowe do strzału lufy
przeciwlotniczych działek. Raptem tuman
mgły spowił wyspę ciężką, lepką zasłoną. Słabł w niej stopniowo huk silników, aż wreszcie zupełnie ustał.
Tymczasem byli uratowani! Mgła, zdradziecka mgła, odwieczny wróg ludzi morza, w tej decydującej chwili
stała się ich sprzymierzeńcem.

Na samo wspomnienie Larsenowi mocniej zabiło serce. A jak waliło wtedy, gdy pierwszy wyskakiwał na

brzeg tonący w mglistym oparze. Reszta ludzi wyczekiwała na jego sygnał. On jeden znał każdy niemal zakątek
wyspy, on jeden, czujny na każdy niemal dźwięk, przekradał się we mgle znanymi z dawnych lat przejściami.
Podmuchy wiatru rozrywały raz po raz biały mur, a wtedy można było zobaczyć, że okoliczne wzgórza i
zawalona śniegiem kotlina były puste. Żadnych śladów ludzkich stóp. W powietrzu gruchnął oczekiwany strzał.
Sygnał do lądowania.

Jakaż wtedy zapanowała radość! Z jakim zapałem zakładali stację, ustawiali anteny, wznosili baraki.

Pierwszy komunikat meteorologiczny na Islandię, do dowództwa, brzmiał jak zwycięska fanfara. Policzki
żołnierzy tryskały rumieńcem, oczy lśniły radością. Wszyscy dorodni, w nowych mundurach, przypominali
bardziej drużynę sportową niż oddział wojskowy. Parę miesięcy upłynęło na spokojnej pracy. Patrolowanie
wyspy, obserwacje meteorologiczne, obsługa radiostacji, wreszcie wypady narciarskie na okoliczne szczyty, a
także pod sam stożek górującego nad całą wyspą wulkanu. Od czasu do czasu obserwowali przez lornetę polową
szybujące wysoko w górze nieprzyjacielskie samoloty, ćwiczyli maskowanie przed nalotem. Nieraz na
rozkołysanych falach w dali widzieli, jak załoga nieprzyjacielskiej łodzi podwodnej ładowała akumulatory. To
dodawało tylko jednostajnemu trybowi życia uroku Wielkiej Przygody.

— Szkoda, że nie można ich łupnąć. Ręka świerzbi...

background image

—Ani się domyślają, że ich obserwujemy.
— Nic o nas nie wiedzą. A to głupcy! Siedzimy tu pod ich bokiem, jak u Pana Boga za piecem — cieszyli

się, przeprowadzając obserwacje i nadając regularne komunikaty meteorologiczne. Ważne to były wiadomości
dla oddziału operacyjnego dowództwa norweskiego na Islandii. Wyspa Jan Mayen była podówczas jedyną tak
daleko na północnym Atlantyku wysuniętą placówką aliancką.

Ale nic nie trwa wiecznie. Przed niespełna dwoma tygodniami nad wyspą zawisły znienacka samoloty ze

[złowrogim znakiem swastyki na skrzydłach. Jak sępy opadły na cichą kotlinę, zrzucając dziesiątki bomb, tłukąc
z ciężkiej broni pokładowej, siejąc zamęt i lęk. Któż mógł przypuszczać, że to był dopiero początek? W kilka
godzin później znów zawyły na niebie silniki, a ziemia rozdygotała się od wybuchów. Trzeci nalot przyniósł
wrogowi sukces. Płomień pożarł częściowo budynek radiostacji, z którego byli tak bardzo dumni. Aparatura na
szczęście ocalała. Jakby tknięty jakimś przeczuciem, Larsen przeniósł ją poprzedniej nocy do groty w górach.

Następne ataki powtarzały się w niewiele godzin po poprzednich. I tak dzień po dniu. Oczekiwanie nie-

przyjacielskich maszyn wyczerpywało bardziej niż same naloty. To nie one były straszne. Wiadomo, wojna.
Przerażająca była jakaś nieomylna celność bomb i ognia broni pokładowej. Tajemnicza, niezrozumiała. Nie
pomagało żadne maskowanie. Rozwieszona nad barakiem siatka nie pozwalała dojrzeć go z powietrza. A
jednak?... Przenoszone raz po raz do różnych miejsc zapasy żywności już następnego dnia były bombardowane.
Skąd wróg wiedział, gdzie je znajdzie? Nie szukał ich nawet. Nadlatywał i zrzucał bomby jak na
prowadzony na cel. A radiostacja? Wymacywano ją od razu. Dziw, że dotąd ocalała.

Niebo milczało tylko wówczas, gdy wyspę spowijały chmury. Ale to także było dziwne, tak dziwne, że

budziło lęk. Mgła i niskie chmury nad Jan Mayenem — to zjawisko miejscowe, obejmujące niewielki obszar.
Skąd mógł o nim wiedzieć wróg, startujący z odległych wybrzeży Norwegii? Z początku członkowie stacji
meteorologicznych łudzili się, że to może przypadek. Ale nie. To powtarzało się systematycznie. Gdy tylko
niebo wolne było od chmur, z regularnością zegarka, we wschodniej części nieba ucho łowiło słabe początkowo,
ledwie dosłyszalne brzęczenie. Jakby wyroiły się pszczoły z ula. A potem szybko, coraz szybciej przechodziło w
nienawistny, dudniący huk.

Larsen wystukał niecierpliwie popiół z fajki. Palenie nie przynosiło mu już, jak dotąd, ulgi. Czuł, że dobrze

byłoby trochę zdrzemnąć się i nabrać sił, ale wiedział, że i tak nie zmruży oka. Pociągnął z manierki parę łyków
gorącej kawy. Ot, co tu dużo mówić. I jego także zaczynał nurtować lęk. Miał ciągle wrażenie, że coś się czai za
nim, podkrada, baczy na każdy ruch, przenika jego myśl. Było to dziwne, nie dające się opisać uczucie. Nie
doznawał go jeszcze nigdy. Bo jakże bronić się przed niewidzialnym? Jak walczyć z nieuchwytnym?

Na blednącym niebie jedna po drugiej przygasały gwiazdy. Sierpniowa noc dobiegała końca. Uwieńczony

chmurami stożek wulkanu nabierał w pierwszych promieniach wschodzącego> słońca różowego odblasku. W
miarę jak purpurowa tarcza wznosiła się nad horyzontem, na morzu nikła mgła, szarpnięta silniejszym
podmuchem, rozwiewała się w niebieskawe smugi.

Tu i ówdzie odzywały się jękliwe mewy, wtórując trzepoczącej w powietrzu chmurze srebrzystobiałego

background image

ptactwa. Czysty od chmur błękit nieba był zapowiedzią pięknego dnia -— ciężkiego dnia.

Dość tego — powiedział głośno Larsen, jakby rzucając komuś wyzwanie.

Samoloty nadpłynęły wcześniej niż zwykle. Ze wzgórza, na którym stał wartownik, rozległ się świdrujący uszy
dźwięk gongu.
t- Alarm!
Uderzenia w stalową szynę stawały się coraz szybsze, dźwięk coraz wyższy.
— Na stanowiska!
— Kryć się! Nadchodzą!
■— Strzelać tylko na pewnego, gdy będą pikować!
— Zgasić ogień pod kuchnią!
Polecenia i rozkazy krzyżowały się w czystym, kryształowym powietrzu.
Ludzie zniknęli jak zdmuchnięci potężnym podmuchem wichru. Ptaki umilkły, jakby i one czuły niebez-
pieczeństwo. Pozostały tylko martwe, nieruchome skały i błyszczące w promieniach słońca zbocza zastygłej
lawy.
Odległe brzęczenie wzrastało, potężniało z każdą chwilą. Między wysokimi, strzępiastymi obłoczkami na niebie
zalśniło srebrem kilka kresek. W przyśpieszonym rytmie serc wyczekujących ludzi ciemniały, pęczniały groźne,
czarne krzyże na skrzydłach.
— Trzy. Tylko trzy — wyszeptał z ulgą Larsen.
Ręce jego zacisnęły się do bólu na rączkach karabinu maszynowego. Niebo huczało grzmotem silników.
Maszyny zatoczyły krąg, zmieniły szyk i, lecąc jedna za drugą, opadały w dół.
„Będą bombardować wczorajsze stanowisko radiostacji" — pomyślał z mściwą radością. Jakby w odpowiedzi
samoloty opadły z gwizdem i zawisły tuż nad

- - E I
rozrzuconą, pooraną w poprzednim nalocie bombami ziemią. W chwili gdy powietrzem miał targnąć wybuch,
dziób pierwszej maszyny poderwał się raptownie w górę. W ślad za nim poszły inne. W ogłuszającym wyciu
silników samoloty pięły się w górę. Osłupiały patrzył z niedowierzaniem. „Czemu nie bombardują?" Raptem
wszystkie maszyny wykonały zwrot przez lewe skrzydła i, lekko pikując, zawisły nad nowym stanowiskiem
radiostacji. Larsen zadrżał. Widział czarne, śmiercionośne punkty. Jeden po drugim odrywały się od srebrnych
podbrzuszy. Powietrzem targnął straszny huk. Jeden, drugi, trzeci. Radiotelegrafista czuł, jak przemożna siła
odrywa go od karabinu, unosi w górę i ciska z impetem o skały. Ziemia dygotała. Straszny wir wtłaczał
powietrze do ust, rozsadzał płuca, odrywał przywarte kurczowo do granitu ciało. Niesione podmuchem odłamki
skał z gwizdem przelatywały nad głowami.
Ostre, zachłystujące się chwilami gdakanie karabinu maszynowego wyrwało Larsena z odrętwienia. Do
rn

background image

padł swego stanowiska, przywarł do celownika i pociągnął za spust. Jedna z maszyn zmieniła szyk i, siekąc z
karabinu maszynowego, zaatakowała jego pozycję. I znów grad kul i odłamków zwalił się z nieba. Jakby się
oberwała chmura. Worki z piaskiem, którymi byli obłożeni żołnierze, drgały niby żywe. W powietrzu zawisł
gęsty słup pyłu. Huk nie ustawał.

„Wszystko zrąbią' 185 przebiegło Larsenowi przez głowę. Schwycił go żal, że tak głupio przyjdzie zginąć.

Jak stado baranów przeznaczonych na rzeź.

I znów ogłuszający huk rozdarł powietrze. Czy ostatni? Maszyny krążyły w powietrzu, odlatywały i

zawracały bezkarnie. Wreszcie nad wyspą zaległa cisza. Wydawała się nie do zniesienia. Radiotelegrafista
wysunął ostrożnie zza worka głowę. Słońce przysłaniała gęsta, dławiąca chmura. Potężny grzmot wybuchów
przetaczał się jeszcze w dali, w miejscu, w którym przed godziną zaledwie założono nowy skład żywności. A
więc i o tym wiedzieli? Z bezsilną rozpaczą spojrzał w górę. Podmuch wiatru rozpędził na moment czarne,
przesiąknięte prochem chmury. Na jasnym rąbku błękitu, hen wysoko, sunęły wolno pierzaste, prześwietlone
słońcem obłoki. Z daleka sierżant dawał mu ręką jakieś znaki. Coś krzyczał szeroko otwartymi ustami, ale głos
nie dochodził do ogłuszonych hukiem uszu radiotelegrafisty. Wreszcie zrozumiał. Samoloty powracały...

Wypielęgnowana, o wąskich palcach, dłoń pułkownika Orvina zawisła przez chwilę nad klawiaturą lśnią-

cych przycisków.

—- Wiadomości, które mi pan przekazał, są wielkiej, bardzo wielkiej wagi. Sądzę, iż będzie celowe zor-

ganizować natychmiast krótką naradę.

Na widok cienia niepokoju, jaki prześliznął się po twarzy mężczyzny, dorzucił pośpiesznie:
— Nie zatrzymuję pana. Nikt nie dowie się, jakimi drogami doszedłem do tych informacji. Bardzo cen-

nych dla nas, powtarzam. Proszę być najzupełniej spokojnym.

Za dotknięciem przycisków z głośnika ukrytego pod biurkiem prawie natychmiast odezwały się trzy różne

głosy.

— Poproszę panów do siebie. Tak, natychmiast — rzucił w odpowiedzi pułkownik.
Mężczyzna pośpiesznie zapinał płaszcz. Chwilę stał, jakby niezdecydowany. Pułkownik wyszedł zza biurka

i serdecznie uścisnął mu dłoń. Na odgłos dyskretnego pukania do drzwi wskazał skryte kotarą wyjście.

— Tamtędy. Nikt pana nie zobaczy.
Gdy drzwi zatrzasnęły się za gościem, z gładko wygolonej twarzy pułkownika znikł uśmiech. Ciężkim

krokiem wrócił do biurka, zapalił nerwowo papierosa i przez chwilę gonił spojrzeniem sinawe kółka dymu,
ulatujące ku sufitowi. Ocknął się wreszcie i energicznym gestem zaprosił stojących w drzwiach trzech oficerów
do zajęcia miejsc.

— Otrzymałem wiadomości wielkiej wagi. Niestety, bardzo dla nas niepomyślne. Bezspornie wiarygodne

— dorzucił, widząc niedowierzanie malujące się na twarzach oficerów. Chwilę jeszcze milczał.

— Panie pułkowniku, przecież ostatnio nasza sytuacja zdawała się polepszać... Nieprzyjaciel nie wykazy-

wał żadnej, no, może przesadzam, prawie żadnej aktywności — zaczął niepewnie jeden z przybyłych.

— Znamy to zjawisko. Cisza przed burzą. Nie wróży zazwyczaj nic dobrego. Otóż, panowie, przechodząc

do rzeczy... — Lekko dotknął ukrytego pod blatem biurka przycisku. Zza bezszelestnie rozsuniętej story ukazała

background image

się wielka, ścienna mapa, na której wybrzeża Norwegii, Islandii i Grenlandii pokryte były barwnymi plamami
tajemniczych liczb i znaków. — W naszych fiordach, o, tu i tam, i jeszcze tu — mówiąc to pułkownik wpinał w
mapę szpilki — wróg translokuje specjalne oddziały wojskowe oraz gromadzi uzbrojone kutry i łodzie
desantowe. Akcja, jak się wydaje, jest pomyślana na większą skalę. Musimy zastanowić się, jak jej
przeszkodzić...

Oficerowie nie spuszczali oczu ze swego dowódcy. Mówił spokojnie, niskim, przytłumionym głosem, pro-

sto i zwięźle. Wiadomości nie były pocieszające.

— Przed kilkoma dniami — ciągnął dalej — znaczna ilość nieprzyjacielskich łodzi podwodnych opuściła

swe bazy, udając się na wody Grenlandii. To mnie bardzo niepokoi, przyznaję.

— Czy nie należy obawiać się desantu na wyspę Jan Mayen? Wróg od niedawna rozpoczął tam nękające

naloty — rzucił jeden z oficerów.

Pułkownik zamyślił się chwilę.
— Tego się także obawiam. Jakie są ostatnie wiadomości stamtąd?
— Wczoraj wieczorem dowódca załogi meldował, że wróg odkrył i zbombardował nowy schron

radiostacji. Barak spłonął. Co dziwniejsze, uległ także zniszczeniu magazyn żywności, niedawno przeniesiony
gdzieś w góry, dalej od stacji.

— A meldunki z dzisiejszego nasłuchu?
— Dzisiaj... — oficer umilkł na chwilę. — Niestety w dwu pierwszych terminach radiotelegrafista nasz nie

zdołał nawiązać łączności z wyspą.

Głęboka zmarszczka przecięła czoło dowódcy. Nacisnął przycisk.
— Jan Mayen milczy nadal. Czekamy na wieczorny termin. Nasłuch trwa bez przerwy. W wypadku na

wiązania łączności natychmiast zawiadomimy — meldował telegraficznym stylem szef łączności.

Gabinet zaległa cisza.
—- Może to zwykłe uszkodzenie radiostacji? Larsen da sobie z nim szybko radę — odezwał się znów jeden

z oficerów.

— Tak, ale czy poza Larsenem mamy jeszcze na wyspie innych radiooperatorów?
Ton, jakim pułkownik zadał to pytanie, był rzeczowy, spokojny, ale obecni zrozumieli, co dowódca miał na

myśli. Pociski nie wybierają. Każdy nalot niósł śmierć.

Larsen sam nie wiedział, jak długo leżał ogłuszony wybuchem. Ocknął się wreszcie i z trudem usiłował

sobie coś przypomnieć. Gdy uświadomił sobie, co zaszło, zlany zimnym potem rzucił się do radiostacji. Z
przerażeniem myślał, co tam zastanie. Nogi zaciążyły mu jak nalane ołowiem. Znów wymacali! Dość było
spojrzeć. Ziemia i skały tuż przed wejściem do groty przedstawiały okropny widok. Jakby je przeorał jakiś
olbrzymi lemiesz. Głębokie leje wybite bombami zachodziły jedne na drugie, odsłaniając nagie płyty skalne.
Rzucił się do groty. Tam parę dużych odłamków skalnych leżało tuż obok nadajnika. Wszystko pokrywała
wokół gruba warstwa pyłu i kurz. Aparatura ocalała.

Radiotelegrafista stał chwilę nieruchomy, tylko mu serce waliło głośno w piersi. Myśli plątały się. Odru-

chowo nabił fajkę, zapalił i, nie dotykając niczego, ciężkim krokiem zawrócił do obozu.

Przed porucznikiem zobaczył w dwuszeregu żołnierzy, Bogu dzięki — wszystkich. Nie. Kogoś brak. Uczuł

nagły chłód w sercu. Przyspieszył bezwiednie kroku.

W błękitnych oczach oficera, które dziwnie odbija

background image

ły od zszarzałej, pokrytej pyłem twarzy, czaiła się jeszcze groza. W odpowiedzi na pytające spojrzenie ra-
diotelegrafisty bezradnie rozłożył ręce.

Nigdzie go nie ma. Myśleliśmy, że poszedł z tobą. Zaginął bez śladu. Może podmuch zrzucił go do mo-

rza? Zaraz, jeszcze roześlę patrole.

Leży gdzieś biedaczyna ze zdruzgotaną czaszką, wszyscy tu niedługo zginiemy — zachrypiał Olaf.

Powiedzcież raz, kogo brak! — krzyknął nie panując nad sobą Larsen.

— Isbiorna — odpowiedziało naraz kilka głosów.

Isbiorna? — po twarzy radiotelegrafisty przebiegł jakiś dziwny skurcz. — Isbiorna — powtórzył i

raptownie odwrócił się w stronę gór. Przyłożył do ust złożone w trąbkę ręce i z całych sił huknął:
— Isbiórn, Is-biórn, I-s-b-i-o-r-n!
Porucznik szarpnął się w bok.
— Coś ty?
Sierżant wyjął z ust fajkę i z niepokojem patrzył na przyjaciela.
— Co on robi?

Rozum mu odebrało — rozległy się zatrwożone szepty.

Olaf, patrząc w kierunku gór, bezwiednym ruchem skreślił na piersi znak krzyża. A Larsen, nie zwracając na nic
uwagi, co sił w płucach krzyczał:
— I-s-b-i-o-r-n! I-s-b-i-o-r-n!
Nagle Olaf rzucił się naprzód, trzęsącą ręką wskazując na pole lawy. Długa twarz zbielała, jakby wyciekła z niej
krew. Na zboczu, tuż pod krzyżami, coś się z wolna poruszało. * — Śmierć! — wrzasnął. — Idzie po nas.

Głupiec! To Isbiórn! — krzyknął radiotelegrafista i, nie odpowiadając na zdumione spojrzenie porucznika,

wyszedł naprzeciw przybliżającej się postaci.
182

— Prędzej! — przynaglał: — Prędzej!
Żołnierz szedł powoli, jakby mierzył jakąś odległość, jakby coś pętało mu nogi. Raz po raz potykał się o zo-

raną wybuchami ziemię. Wydawało się, że nigdy nie dojdzie. Spod opadającego na oczy ciężkiego hełmu
patrzyły na dowódcę wylękłe oczy. Pobladła twarz lśniła strużkami potu.

— Melduję, że, że... szedłem właśnie po amunicję — zaczął nieskładnie, stanąwszy wreszcie przed

dowódcą.

— Po amunicję, gdzie?! — wrzasnął porucznik.
— Tam — wyciągnięta w tył ręka wykonała nieokreślony bliżej ruch.
— Co ty bredzisz? Z czyjego rozkazu? — w głosie oficera brzmiała długo tłumiona wściekłość.
„Za chwilę wybuchnie" — przebiegło Larsenowi przez głowę. Wystąpił służbiście naprzód.
— Panie poruczniku, melduję, że bomby spadły tuż u wejścia do groty, w której ukrywaliśmy radiostację.

Aparatura jest cała.

Oficer skurczył się, zmalał, jak przygnieciony jakimś ciężarem. Bez słowa, szybkim krokiem ruszył w kie-

runku pieczary, w której ukryta była radiostacja. Sierżant i Larsen z trudem mogli za nim nadążyć. O Isbiorna
już nikt się nie troszczył.

— Skąd wiedziałeś, że ten smarkacz nie zginął? Co on tam robił w górach? Dlaczego tam polazł? — pytał

podejrzliwie sierżant, długimi susami dopędzając przyjaciela.

Uśmiech rozjaśnił pełną troski twarz radiotelegrafisty.
— A co miał robić? To straszny nerwus. Boi się wszystkiego. Rozumiesz? Wszystkiego. Jest nieprzy-

tomny ze strachu. Zwiał po prostu, gdzie mógł najdalej.
183

background image

— Jak oni znów odkryli radiostację? Jak? Nie rozumiem! — powtarzał z uporem Larsen, pokazując

porucznikowi zniszczenia. — Ostatni komunikat nadesłałem kilka godzin przed nalotem. Nadałem oczywiście
szyfrem. W jaki sposób wykryli od razu jej położenie? Samoloty nadleciały tu na pewniaka.

Sierżant stał bez słowa. W głowie czuł zamęt. Młody oficer ściągnął z głowy stalowy hełm i machinalnie

Sierżant gwizdnął lekko przez zęby.

To tak! Może masz rację. Ja już dawno zauważyłem, że on godził się na wszystko, byle nocą nie pełnić

warty. Wolał zjeżdżać na tyłku z większych stromizn, bo to zawsze wolniej i bezpieczniej niż na deskach. To tak
się ma sprawa! Czekaj, dam ja mu szkołę. Już ja go oduczę strachu.
Larsen przystanął raptownie.

Aniami się waż, stary. Jeśli chcesz mieć z chłopaka pocieeł^ę, uważaj na niego, ale tak, żeby nie odczuł,

że my ćoś wiemy. A inni? Żyć by mu nie dali. Może to nie zwykły tchórz? Może przeżył coś okropnego jak
Olaf? Uciekł przed hitlerowcami z Norwegii. Nigdy nie wspomni o swym domu, o swych bliskich. To ambitna
sztuka. Nie rusz go teraz. To nie czas. Nieszczęście gotowe. Ani mi się waż — powtórzył groźniej.

— Dobrze, już dobrze — przytaknął sierżant. —- Ja, widzisz, tylko tak, dla jego dobra...
Zwolnił kroku. Szczęki jego zwarły się, a przez twarz przebiegł wyraz niechęci. „Larsen znajdzie zawsze

dla każdego wymówkę. Już ja się zajmę tym szczeniakiem sam. Właśnie dla «jego dobra»!"

— Jak tu się przedostać? — jęknął porucznik, stając przed olbrzymim lejem. Zorana odłamkami bomb,

obnażona skała przed grotą mówiła wyraźnie, co było celem nalotu.

wycierał zlepione potem kosmyki włosów. Czuł się jakby otoczony jakimś murem nie do przebycia, bezsilny,
bezradny.

— Nowoczesne aparaty... —- zaczął, ale radiotelegrafista machnął niecierpliwie ręką. — No więc co? Po-

wiedz sam. Duchy? Musimy przecież szukać jakiegoś wytłumaczenia. Tak dalej być nie może! Rozumiesz? —
krzyknął zmienionym głosem za .znikającym gdzieś w głębi groty Larsenem.

— Sierżancie! — w szepcie stojącego obok porucznika Ewald wyczuł bardziej, niż dosłyszał, jakiś dziwny

ton. — Sierżancie — zabrzmiał głos tak cichy, że podszedł jeszcze bliżej.

— Czemu rozbili budynek radiostacji dopiero wówczas, gdy Larsen wyniósł z niej całą aparaturę? —

Oficer dotykał niemal ustami jego ucha. Sierżant czuł na twarzy przyśpieszony, niespokojny oddech. — A nie
wiecie, gdzie się podział nasz zapasowy nadajnik typu QHM? Taki mały, krótkofalowy? Ostatni raz widziałem
go na kutrze przed wyładunkiem. Przecież nie zapadł się pod ziemię.

Sierżant wytrzeszczył oczy i patrzył bezmyślnie na poruszające się szybko, prawie bezdźwięcznie, pobladłe

wargi dowódcy.

„Co on chce przez to powiedzieć? Co on bredzi? Zwariował!"— pomyślał przerażony. Nie od dzisiaj

wariatów lękał się bardziej niż nieprzyjacielskich pocisków.

Na dziecinnej, pokrytej jasną szczeciną młodzieńczego zarostu twarzy porucznika malowało się napięcie.
— Przecież Larsen już dawno panu meldował, że zapasowa radiostacja przez zapomnienie nie została

wyładowana. Sam słyszałem. Zresztą najlepiej byłoby jego samego o to zapytać.

background image

— Czy jej na pewno nie ma na wyspie? Możesz mi przysiąc na to?
— Przysiąc, nie przysięgnę, ale jak Larsen mówi...
Przez twarz porucznika przebiegł dziwny skurcz.
— Tak myślisz? — rozbiegane oczy napotkały pełne zdumienia spojrzenie sierżanta i uciekły gdzieś w

bok. — No tak, możliwe. Tak, tak. Teraz sobie przypominam. Rzeczywiście — rzucił wymijająco. Nie takiej
widać spodziewał się odpowiedzi. Żałował wyraźnie swego pytania. Zamknął się jak ślimak w skorupie,

— Aparatura nie może tu zostać w żadnym przypadku — głos wychodzącego z groty Larsena przerwał

nieprzyjemną ciszę. — Trzeba ją znów gdzieś ukryć. Ale gdzie? Może w tej dużej grocie, w Dolinie Haakona,
dalej od obozu?

Sierżant nie spuszczał ani na chwilę wzroku z twarzy porucznika, ale z szybko przysłoniętych powiekami

oczu nic nie zdołał wyczytać.

— Zrób, jak chcesz. Sam wiesz najlepiej! — usłyszał wreszcie jego niechętny głos.
Czekał w milczeniu. „Spyta Larsena sam wreszcie czy nie spyta o tę krótkofalówkę?" Ale pytanie nie padło.
Nadciągające z obu stron jednocześnie zwały ciężkich szaroburych chmur przesłoniły słońce. Żołnierze

pracowali gorączkowo, wiedząc, źe to może tylko krótka chwila przerwy między nalotami. Isbiórn uwijał się za
dwu przy Larsenie, jakby chcąc okazać mu swą wdzięczność, ale w zamęcie i tak nikt nie zwracał na niego
uwagi, Olaf zapomniał o biadoleniu; sierżant nie pamiętał nawet dziwnej rozmowy z porucznikiem. Wszyscy
pochłonięci byli jedną tylko myślą: co przyniosą następne godziny?

Przerzucone na nowe stanowiska karabiny maszy

nowe starannie zamaskowano siecią obronną. Poprzednie gniazda pozostawiono bez zmian, nie ruszając nawet
worków z piaskiem.

— Ani chybi, będą je atakować. A niech tu sobie walą, ile wlezie —■ cieszył się sierżant, poganiając ludzi.
Larsen miał już na końcu języka, że i on tak się łudził, przenosząc wczoraj radiostację, ale po co psuć humor

przyjacielowi...

0zwykłej porze w południe wzgórze rozdzwoniło się dźwiękiem stalowej szyny. I znów ogłuszający huk

silników wstrząsnął powietrzem, jakby się niebo miało zawalić.

1

znów ani jedna bomba nie spadła na stare stanowiska. Głębokie wyrwy, ziejące świeżymi ranami w

skałach, ułożyły się sznurem wokół nowych pozycji.

Brzęczenie samolotów ucichło już dawno, a przywarci do ziemi żołnierze leżeli wciąż bez ruchu jak martwi.
Cisza panowała nad obozem. Cisza zalegała w szczątkach budynku gospodarskiego, wśród stłoczonych na

podłodze, niespokojnym snem śpiących żołnierzy. W ciszy pogrążone były małe, jednoosobowe namioty rozbite
pod skałami. Smugi mgły, białymi płachtami zalegające całą kotlinę, przewijały się tylko między nimi
bezszelestnie jak zwiewne woale.

Nie wszystkich tej nocy imał się sen. Larsen w swej grocie nie odstępował od radiostacji; sierżant, z wy-

gasłą fajką w zębach, przysiadł na niewielkim kamieniu, ukrytym w cieniu skały. Nie myślał o niczym. Nie miał
sił myśleć. W głowie czuł zamęt.

Ocknął się nagle z półsnu. Nie podnosząc powiek, nic zmieniając rytmu oddechu, zamienił się cały w słuch.

Coś obok niego poruszało się, coś zachrzęśclło

background image

we mgle. Wyczuł raczej, niż posłyszał, czyjeś skradające się kroki.

— Śpi? — dobiegł go ledwie dosłyszalny szept.
Jakiś cień, za nim drugi, pochylonych do ziemi ludzi,

otarły się niemal o niego. Całą siłą woli powstrzymał krzyk: „Stój! Kto idzie?" Skradające się kroki ucichły we
mgle. Bez namysłu ruszył ich śladem. Szedł na słuch.

Gdyby nie głuszone mgłą uderzenia butów o skałę i lekki chrobot osypujących się kamyków, nie wie-

działby, gdzie się kierować. Milczeli jak zaklęci. Dokąd szli? Po co, 0 tej porze, w ciemnościach? Kierowali się
w stronę kotliny, gdzie zmagazynowano część żywności. Czyżby chcieli skraść konserwy? Czemu? Jedzenia
było w bród. A więc?

Myśli jak błyskawice przebiegały przez skołataną głowę sierżanta. Ukryta w skałach kotlina nie miała

żadnego wyjścia. A zresztą — gdzie tu można było iść i po co?

Ludzie przystanęli. Żeby lepiej usłyszeć, co mówią, sierżant podpełzł na brzuchu. Czuł, że musi dowiedzieć

się, o czym mówią, że jeśli tego nie zrobi teraz, może być za późno. Nieostrożnie zaczepiony nogą kamień
potoczył się po pochyłości, pociągając za sobą białą lawinę żwiru. Wąską strugą sypał się z szumem, • który w
uszach sierżanta grzmiał ogłuszającym łoskotem. Znieruchomiał na moment. Wstrzymał oddech.

— To nic, to lisy — rozległ się stłumiony, cichy głos. —- Krążą wokół nas coraz ciaśniejszym kołem.

Jakby już czuły padlinę.

— Jak tak dalej potrwa, to będą miały co żreć. Nas nie będzie komu grzebać.
Sierżant podciągnął się ostrożnie w stronę mówiących. Kto to taki? Mgła głuszyła rozmowę. Dobiegały go

tylko urywki.

— ...jego się trzeba strzec. Ja ci to mówię nie pierwszy raz. Bądź z nim ostrożny...
Przywarty do ziemi człowiek słyszał, jak mocno biło mu serce. O kim mowa? Kto? Chociaż szczycił się

znajomością wszystkich ludzi w oddziale, nie sposób było ich rozpoznać po stłumionym szepcie.

-^ Musisz wykraść się z namiotu tak, żeby cię nikt nie spostrzegł. Pilnuj się tego draba, sierżanta... Ten

chyba nigdy nie śpi i nie je. Chciałby nas tylko musztrować i spędzać do kupy. A tak i nie upilnuje. Ja ci to
mówię.

Sierżant z trudem stłumił stęknięcie. Ręce jego bezwiednie zacisnęły się na jakimś kamieniu. „A moja

kabura z pistoletem w namiocie..." — pomyślał, wytężając jednocześnie słuch.

— Dość tego. Raz muszę przekonać się, czy nie ma wśród nas zdrajcy. Ludzie dawno między sobą gadają.

Każdy na kogo innego wskazuje.

— Sami musimy znaleźć, a potem bez ceregieli. Kula w łeb, i koniec. Nie będziemy czekać, aż nas wy-

kończą z powietrza.

Głosy przycichły, jakby wsiąkły w mgłę.
Sierżant przeczekał chwilę, podczołgał się jeszcze bliżej i znów usłyszał wyraźnie.
— On jeden może informować tych drani, gdzie co ukrywamy i — co najważniejsze — jaka będzie po-

goda. Od czego jest telegrafistą i do tego meteorologiem? Podkradnij się cicho do groty. Tylko żeby cię nie
zauważył. Po stuku klucza spróbuj odczytać z daleka, co on im nadaje. Od czego tam siedzi dzień i noc? Nosa
nie wytknie stamtąd.

— No tak — podjął niezdecydowanie drugi głos. — Sami nie mogą mieć ciągle takiego szczęścia. Ledwie

schowamy tych parę skrzynek konserw, a oni już je łapią na pewniaka.

background image

— Ech, co tam konserwy, oni i nas wykończą, jeśli tak dłużej potrwa. Ja nie chcę umierać!
Sierżant czuł, jak zalewa go fala zimnego potu. Czaszka pękała mU pod naporem myśli. Jak to? Oni także

podejrzewają? I to kogo? Larsena? I kto, kto? Cisi, spokojni chłopcy. Małomówny Ole, drugi telegrafista Roald
— do trzech wydawałoby się nie potrafi zliczyć. Co się dzieje na wyspie? Jak przeciwdziałać złu?

Nie słuchał już dłużej oddalających się głosów. To, czego się dowiedział, wystarczało w zupełności. Przy-

ciskając rozpaloną twarz do zimnej skały, chwilę jeszcze leżał bez ruchu. „A może naprawdę jest wśród nas jakiś
zdrajca? Kto?"

Straszne pytanie tłukło się po głowie, mąciło myśli. Przed oczyma przesuwały się kolejno twarze żołnierzy

— blade, nie golone, wymizerowane. Sierżant nie czuł, że przenika go dojmujący chłód, że upływają minuty,
może godziny. Niebo szarzało blaskiem powracającego dnia. W tej strasznej chwili uświadomił sobie z
przerażającą jasnością, że wróg mógł istotnie otrzymywać informacje drogą radiową. Larsen nie wchodził w
rachubę, ale jeśli naprawdę zapasową radiostację wyładowano z kutra? Jeśli ktoś ją od razu ukrył, a teraz się nią
posługuje? Targnęła nim fala przerażenia. A może to ten? Wiecznie gdzieś ginie... Zamajaczyła mu przed
oczyma drobna, chłopięca twarz, lękliwie pochylone ramiona. Ale czyżby ta wiecznie wylękniona niezdara
umiała posługiwać się nadajnikiem?...

Sierżant porwał się na równe nogi i szybkim krokiem ruszył w stronę uśpionego obozu. Chwyciwszy kaburę

z pistoletem i latarkę elektryczną ze swego namiotu, ostrożnie podkradł się do budynku gospodarczego. Wąski
snop światła przesunął się szybko po
twarzach śpiących żołnierzy — i raptem znieruchomiał.

Śpiwór pod ścianą był pusty. Jeszcze raz strumień światła omiótł całą izbę. Tak, brakowało tych dwóch, co

poszli podsłuchiwać Larsena, i tego... A więc nie mylił się.

Ciężkim krokiem odchodził, rozglądając się wokół. „Larsen mówił, że to nerwus, że boi się ciemności..."

Sierżantowi coś w gardle zabulgotało z hamowanej wściekłości.

W szarym świetle brzasku wracając spostrzegł naraz nie opodal obozu porucznika, przed którym stał na

baczność Isbiórn.

„Przyłapał go?..." — przebiegło mu przez głowę. Z trudem hamował kroki, by nie podbiec do rozma-

wiających.

— Nie mogłem oka zmrużyć. Wyszedłem na mały przegląd — westchnął porucznik w odpowiedzi na jego

pytające spojrzenie. — On także nie spał — ciągnął, obrzucając wyprężonego żołnierza niechętnym spojrze-
niem. — No idź, połóż się, będziesz znów nieprzytomny w ciągu dnia.

—A gdzie się włóczył? — sierżant podejrzliwym spojrzeniem odprowadził oddalającego się szybko żoł-

nierza.

Porucznik wzruszył ze zniechęceniem ramionami.
—Nie mógł spać, tak jak ja i wy. Mam go już powyżej uszu. Niedorajda!
—Niedorajda! — syknął sierżant takim tonem, że w oczach porucznika zamigotała nie ukrywana cieka-

wość.

„A może by mu powiedzieć, co podejrzewam? — zawahał się przez chwilę sierżant, ale powstrzymał

pierwszy odruch. — Gotów jeszcze obrócić wszystko przeciwko Larsenowi ten żółtodziób" — pomyślał.

background image

I znów ogarnęła go fala bezsilnej złości na wszystkich i wszystko.

„Jak by tu zacząć z nim rozmowę?" — biedził się idąc do Larsena. Mimo woli zwolnił kroku. Niezdecy-

dowany przystanął wreszcie u wejścia do groty, w której mieściła się radiostacja. Jego potężne bary przesłoniły
cały otwór. Chwilę nasłuchiwał jednostajnego stuku klucza. „Diablo trudno. Że też mi przyszło parać się takimi
sprawami. Tfu!"

— Słuchaj, stary — zaczął nieporadnie, sadowiąc się na oślizłym od wilgoci głazie koło Larsena. — Py-

tam, ot tak sobie, na wszelki wypadek. Wiem, że ci się nic nie stanie. Boże uchowaj, ale sam rozumiesz, jako
sierżant powinienem ó wszystkim wiedzieć — szarpnął za kołnierz wiatrówki, jakby coś krępowało mu szyję.

Znad odbiornika spojrzały na niego przygasłe, śmiertelnie znużone oczy w sieci drobnych zmarszczek.
Umilkł zmieszany.
— Czyś ty wypił, Ewald? Plieciesz bez sensu. Nic nie rozumiem. Mów po prostu, o co ci chodzi. — Lar-

sen wyłączył maszyny i podsunął przyjacielowi kap- ciuch, sam machinalnie napełniając fajkę.

Sierżant długo nabierał szczyptę tytoniu i z trudem przełykał ślinę. Czuł się jak człowiek, który skacze do

wody nie umiejąc pływać.

— Powiedz, który z naszych umie obchodzić się z radiem. Poza tobą, oczywiście — wyrzucił wreszcie z

siebie jednym tchem.

Zapadło milczenie. Tylko spadające z wilgotnych ścian krople wody podzwaniały monotonnie o zrąb

skalny. Larsen powoli zapalał fajkę. Zaciągnął się wreszcie głęboko, skrywając twarz za gęstym obłokiem dymu.

— Masz rację — powiedział wolno, a z głosu jego przebijało wielkie znużenie. — Bomby i kule nie wy-

bierają. Moim zastępcą jest Roald, o tym wiesz dobrze. Któż poza tym? Chyba tylko Isbiórn. Ma ukończony
kurs. Sądzę, że w razie potrzeby dałby sobie radę. Nie wiem tylko, jakim tempem nadaje i...

Sierżant nie panował już dłużej nad sobą, skoczył na równe nogi.
— Do diabła z tempem! Czy ty rozumiesz, co to znaczy?
Nie patrząc na niego, Larsen pokiwał głową.
— Rozumiem, Ewald, rozumiem. Nie mam ci tego wcale za złe. Nikt nie jest na tym świecie wieczny.

Masz rację. Nie pomyślałem, że któregoś dnia może mnie po prostu zabraknąć. Okazji po temu nie brak.

Sierżant z rozpaczą podniósł ręce do góry.
— Nie o to idzie! —- krzyknął, ale Larsen już naciągał słuchawki na uszy, jakby tym samym kładąc kres

rozmowie. Znużonym gestem wskazał na pokryte długimi kolumnami cyfr kartki i włączył nadajnik.

— Znów zaszyfrowane depesze naszego porucznika. Ten nie próżnuje —f mruknął z dziwną dezaprobatą,

kładąc rękę na kluczu. Grotę wypełnił monotonny szum.
Sierżant chwilę jeszcze stał jak osłupiały, ważąc w myślach to, co usłyszał.

„A więc to ten. Ani chybi! Gdybym jeszcze mógł wyjaśnić sprawę tej przeklętej zapasowej radiostacji.

Wydaje się, że trzymałbym w ręku wszystkie nici. No, a wtedy!" Oczy Ewalda błysnęły złym światłem. Bez
słowa wybiegł z groty.

Chmurny, dżdżysty dzień, z częstymi falami deszczu, przyniósł załodze odrobinę wytchnienia. Można było

nie lękać się nalotów. Ale ludzie poruszali się
193
■1

background image

osowiale. Tylko donośny głos sierżanta mógł zmusić ich do koniecznych zajęć. Małomówny zazwyczaj, dziś
otwierał usta tylko po to, by wydawać rozkazy.

Larsen z fajką w zębach przechadzał się wielkimi krokami po obozie i milczał. Nie zwracał uwagi na in-

nych. Nie odpowiadał, gdy go pytano. Chodził i milczał.

Żołnierze rozmawiali przeważnie szeptem. Milkli raptownie na widok obcego, nie należącego do ich grupki.

Przy lada okazji wynikały gwałtowne sprzeczki o drobiazg, ot po prostu z niczego, o miejsce na śpiwór, o
zabranie kawałka mydła. Odgrzebywali jakieś dawno zapomniane urazy. Wyolbrzymiane ciągłym napięciem,
były jak lont, do którego przyłoży się ogień. Chwila odpoczynku trwała zresztą krótko.

— Roznosić żywność, amunicję i sprzęt w różne, jak najbardziej oddalone od siebie miejsca. Wsuwać pod

skałki, kryć, maskować jak najlepiej, żeby z powietrza nie można ich było dostrzec — powtarzał niezmordo-
wanie porucznik.

— Sierżancie, prowadźcie dokładnie ewidencję tego, co i gdzie chowamy — upominał co chwilę Ewalda,

który ledwie hamował zniecierpliwienie.

— Jeszcze moment, a nie wytrzymam. Co on mnie tu będzie pouczał! — mruknął wreszcie, z trudem po-

wstrzymując wybuch.

W pojedynkę lub po dwu czy trzech żołnierze porywali skrzynie na plecy i rozbiegali się wśród dolin i

wąwozów.

— Isbiórn! Która to skrzynia konserw?
— Siódma! — odkrzyknął nie zatrzymując się chłopak.
„Czemu biegnie tak szybko? Czemu sam dźwiga taki ciężar?" — przemknęło Ewaldowi przez głowę.

Niewiele myśląc, podążył w ślad za żołnierzem,
który znikał już za zakrętem wąskiej górskiej ściany.

— Dobrze wybrał, nie ma co mówić! — mruknął podejrzliwie, widząc, jak Isbiórn nagle znika między

dwoma blokami skalnymi. W paru susach znalazł się u wejścia i ostrożnie zajrzał do środka. Odwrócony tyłem
do niego żołnierz na klęczkach wydawał się czymś bardzo zajęty.

— Co tam robisz? — huknął sierżant takim głosem, że kilka kamyków oderwało się od skalnej ściany i z

chrzęstem osypało się na dół. Isbiórn zaskoczony tym niespodziewanym wtargnięciem drgnął gwałtownie. Z ręki
jego wypadła puszka konserw i z łoskotem potoczyła się po kamieniach.

„Mam cię!" — pomyślał mściwie sierżant, przeciskając z trudem swe szerokie bary i wpełzając na

czworakach do groty. Jednym raptownym rzutem ostrego światła latarki omiótł ją całą. Granitowa,

background image

niewielka, o lśniących wilgocią ścianach, prawie cała zastawiona była skrzyniami. W kącie walała się jakaś stara
puszka po konserwach i parę ogryzków.

— Co to za brudy? Wyprzątnąć! — warknął sierżant, ukrywając swe rozczarowanie.
— Tak jest, wyprzątnąć — szepnął pokornie chłopak. Na jego twarzy oświetlonej wąskim snopem światła

malowało się wyraźne zmieszanie.

— Ruszaj! Na co czekasz? — huknął sierżant.
Nie zwracając uwagi na ociągającego się z wyjściem żołnierza, pośpiesznie, ale bardzo dokładnie obejrzał

ściany, opukał jedną po drugiej skrzynki z konserwami, pilnie nasłuchując, czy wszystkie wydają taki sam ton.
Nie dostrzegł niczego podejrzanego. Kopnął ze złością niedogryzki i wypełzł z groty niezadowolony z siebie. I
nieprzekonany.

W obozie czekała go niespodzianka.
— Sierżancie, gdzie się podpiewa Olaf? Wszyscy już po dwa razy obrócili z ciężarami, a ten jak się zawie-

ruszył gdzieś w górach... Jedni po drugich gdzieś mi giną. Zabraniam tego! Zabraniam, słyszeliście?! —•
wściekał się porucznik. W głosie jego dźwięczał gniew i jakiś podejrzliwy ton.

Ewald spojrzał na swego przełożonego z nie ukrywanym lękiem. Czyżby posądzał już nawet Olafa? W tym

momencie na ścieżce ostro spadającej ze wznoszącego się nad obozem wzgórza ukazała się wysoka,
przygarbiona sylwetka. Olaf biegł co sił w nogach, wymachiwał rękami.

— Patrzcie! — chrypiał z daleka. — Patrzcie! To tam znalazłem! — Jedną ręką wskazywał pagórek, na

którym bielały trzy krzyże, drugą, zaciśniętą, wymachiwał przed nosem sierżanta.

— Tam, obok nich. Poszedłem się pomodlić o spokój ich duszy. Leżą sobie spokojni, cisi, nic nie słyszą,

ni
czego się już nie lękają. — Olaf oddychał pośpiesznie. Jego długa twarz promieniała szczęściem. — Patrzę, a tu
coś błyszczy między kamieniami. Sami zobaczycie!

Z piersi sierżanta wyrwał się okrzyk. Jak echo odpowiedział mu porucznik. Larsen przetarł oczy sam sobie

nie dowierzając. Na rozwartej, wielkiej jak bochen chleba dłoni leżał niewielki, błyszczący przedmiot...

Szmer głosów, brzęk kieliszków pokrywały dźwięki argentyńskiego tanga, dyskretnie sączącego się z roz-

wieszonych na ścianach głośników. Barwne stroje młodych, umalowanych kobiet odcinały się wesołymi pla-
mami od jednolitych, eleganckich mundurów. Między stolikami bezszelestnie krążyły kelnerki. Pod przysłoniętą
abażurem lampą, w rogu zapełnionej po brzegi, zadymionej sali Liv-Baru w Reykjavik, rozprawiało dwu
młodych oficerów. Wypróżniona do połowy butelka koniaku, zarumienione policzki i żywy ton rozmowy
świadczyły, iż nie marnowali czasu.

— Spójrz — szturchnął kapitan swego towarzysza, wskazując na postawnego mężczyznę, który stanął na

progu. ~ Sam stary dziś przyszedł. Nieczęsto mu się zdarza. Widzisz, jak mile rozdziela uśmiechy w prawo i w
lewo. A przed paroma godzinami zaledwie bałem się, że rozszarpie mnie w kawałki. I to za co? Za tę przeklętą
Diabelską Wyspę. Pomyśl sam!

— A cóż tam nowego? — rzucił od niechcenia porucznik. — Rąbią ich, i to wszystko. — Podniósł kieliszek

i wychylił go do dna, przymykając z zadowoleniem oczy. — Mnie jest jeszcze gorzej i nie skarżę się! Margarett
nie przyszła, chociaż mi obiecała dzisiejszy wieczór — westchnął komicznie, zaciągając się dymem z papierosa.
— Tobie tylko głupstwa w głowie — obruszył się

background image

kapitan. — Tam, na wyspie — zaczął szeptem, nachylając się przez stół do przyjaciela — od tego bom-
bardowania z kretesem chyba powariowali. Ten ich dowódca, wiesz, taki młodzik z panieńską buzią, zasypuje
nas teraz bez przerwy szyfrowanymi depeszami.

— Czego on chce? — zainteresował się wreszcie porucznik.
— Ba, czego chce! Żeby on sam wiedział. W jednej depeszy pyta: „Czy na pewno nie wyładowano na

Mayenie zapasowej stacji radiowej typu QHM?" Tak jakby ktoś miał u nas pamiętać o takim drobiazgu. W
drugiej podaje: „Podejrzewam, że samoloty nieprzyjacielskie są informowane z ziemi o stanie pogody na wyspie
i o rozmieszczeniu składów żywności". W następnej, że ma nie bardzo jasno sprecyzowaną pretensję do jakiegoś
żołnierzyka, który z opóźnieniem stawił się na zbiórkę po alarmie i ciągle gdzieś się zapodziewa...

— Co za brednie! — porucznik wzruszył pogardliwie ramionami. — Któż by się tym przejmował — i

odstawiając pusty kieliszek, zerknął niecierpliwie na zegarek.

— Ale dzisiejsza depesza — ciągnął nie zrażony brakiem zainteresowania kapitan — to szczyt wszyst-

kiego. Posłuchaj tylko: „Czy Larsen jest pewnym, zupełnie pewnym człowiekiem?" Najlepszy kawał to to, że
Larsen sam nadaje te depesze, nie znając oczywiście szyfru. A dalej: „Podejrzewam, że zaginiona radiostacja
typu QHM znajduje się wbrew zapewnieniom Larsena na wyspie. Szeregowiec Olaf Gunnarson znalazł dziś w
górach lampę zapasową z tego nadajnika". Mówię ci, jakem rozszyfrował te depesze, to mi resztki włosów na
głowie dęba stanęły. Ten młodzik z wyspy nie wie, że Larsen to przyjaciel naszego starego. To...

— Wiem, wiem. Orvin dałby się za niego porąbać — przerwał żywo porucznik. — To zaczyna być intere-

sujące. No, i co dalej?

Obie głowy przybliżyły się do siebie.
— Dalej? To jest właśnie najgorsze. Melduję się u starego. Patrzę uważnie spod oka, jak on na to za-

reaguje. Ciekawe, co? A on czyta, i nic. Żeby mu jeden mięsień drgnął w twarzy, żeby się zmarszczył. Nic. Ale
jak podniósł na mnie oczy, to się kolana pode mną jakoś dziwnie ugięły. Skool! — oficer nalał koniaku do
kieliszków i obaj jednym haustem wychylili złocisty trunek.

— „Kiedy otrzymał pan zapytanie, co się stało z nadajnikiem QHM?" — rzucił mi, wiesz takim „swoim"

tonem. Zaczynam wyjaśniać, jak sprawa stoi; że w magazynie aparatu nie ma, a kuter, który odwiózł załogę na
Jan Mayen, pływa gdzieś teraz przy wybrzeżach Grenlandii, że nie zdołałem jeszcze z kapitanem nawiązać
łączności, że o nadajniku pamiętam, ale tyle jest przecież rzeczy ważniejszych... I tu wpadłem. Stary spojrzał
znów na mnie tym świdrującym spojrzeniem, sam wiesz zresztą najlepiej, i jak się nie przyczepi do słowa
„ważniejszych"! Czego ja od niego nie usłyszałem! Rozgadał się. Powiedział mi, co sądzi o tym bubku,
dowódcy z Jan Mayena, i o mnie, jako o oficerze łączności. Nikt mnie tak jeszcze nigdy nie sponiewierał!...

Z wypiekami na twarzy kapitan wyliczał wszystkie gorzkie słowa, jakie usłyszał od swego dowódcy, ale

porucznik zerkał coraz częściej w drugi koniec sali, skąd raz po raz dochodziły wybuchy śmiechu i rozbawione
głosy.

— Stary gotów się teraz do mnie przyczepić. Ale ja sobie nie pozwolę kołków ciosać na głowie. To nie jest

sprawiedliwie!... — usłyszał jeszcze, odpowiadając

background image

na uśmiech przechodzącej koło stolika kobiety. Zerwał się z krzesła.

— Wybacz, mój drogi. Przyszła Margarett. Sam rozumiesz...
Nie przejmując się odejściem kolegi, kapitan dolał sobie jeszcze koniaku i pogrążył się sam w rozpamię-

tywaniu swej krzywdy. I to za co? Za tych głupców z Jan Mayena?...

W południe mgła spowijająca wyspę i morze białą, nieprzeniknioną zasłoną zaczęła rzednąć. Ciężkie na-

wisy chmur unosiły się w górę, a tam, porwane jakimś silnym powiewem, odpływały w daL Tylko ośnieżony
stożek wulkanu ginął jak zwykle pod ciężką, spiętrzoną, szaroburą czapą.

— Dziś chyba będzie spokój ||| rozchodząc się po obozie, żołnierze z otuchą spoglądali na przejaśniające

się niebo.

Zszarzałe, wymięte zmęczeniem, pokryte jakby maskami twarze ożywiły się wreszcie, pojaśniały pod

bladymi promieniami słońca. Tu i ówdzie rozległy się wesołe okrzyki, a nawet głośny wybuch śmiechu, rzadki
gość w obozie.

Pi- Już niedługo zachód. Nie przylecą.
Słońce każdego dnia wcześniej zapadało za górskie pasma. Coraz wcześniej cała dolina pogrążała się w

mrocznym cieniu.

Larsen rozprostował z ulgą grzbiet, aż kości zatrzeszczały.
— Ewald, daj rozkaz, żeby się ludzie trochę umyli, poprali sobie bieliznę, zaraz inaczej się poczują.
Sierżant spojrzał pytająco na porucznika, a gdy ten kiwnął głową, co sił w płucach dmuchnął w gwizdek. Z

zadowoleniem patrzył, jak z pobliskich pagórków
zbiegli posłusznie. Ale co to? Czemu nie do niego? Już gotów do krzyku, odsunął gwizdek od warg.

W tej samej chwili ze wzgórza dobiegł go ogłuszający dźwięk gongu. Alarm.

1

Najpierw ujrzał przeskakujące z obłoku na obłok srebrzyste punkciki, a potem do uszu jego doszedł,

przerywany, potężniejący z każdą chwilą, wibrujący, nienawistny dźwięk.

Skąd wróg wiedział, że nad wyspą nagle zapanowała pogoda?... To straszne pytanie nurtowało wszystkich,

napawało zabobonnym lękiem, utwierdzało w podejrzeniach, odbierało chęć do walki Tym straszniejsze, że nie
było na nie odpowiedzi Dwadzieścia par oczu śledziło maszyny krążące nad obozem. Wydawało się, że wróg
czegoś wypatruje, że nie jest zdecydowany. Naraz z błyskawiczną szybkością samoloty skupiły się, zwarły szyki
i opadły w dół.
Z wąwozu, w którym ukryto radiostację, buchnął pod samo niebo słup dymu, ognia i kamieni. Dudniący huk
wielokrotnym echem przetoczył się po górach. Maszyny poderwały się i zawisły nad doliną. I znów straszliwy
huk targnął powietrzem.

Ziemia drżała jeszcze, gdy ziejąc ogniem broni pokładowej, samolot jak huragan wtargnął na stanowiska

Norwegów, przytłaczając i wciskając wszystkich w ziemię.

Armatki i karabiny maszynowe rozszalały się histerycznym jazgotem w chwili, gdy ostatnia maszyna, lecąc

tuż nad głowami ludzi, nikła w obłokach.

Dusząc się zalegającym nisko horyzont, gryzącym, wyciskającym z oczu łzy dymem, potykając się na

przeoranej bombami ziemi, na nic nie zważając, ludzie jeden przez drugiego pędzili do groty. Nie ulegało
wątpliwości, że i tym razem radiostacja była celem ataku.

background image

W Pierwszy ii wejścia stanął zdyszany Larsen. To, co ujrzał poprzez wiszącą jeszcze w powietrzu szarą zasłonę,

zaparło mu oddech. Dwa odłamki bomby z potworną siłą wbiły się w sam środek nadajnika.
— Czy da się naprawić? — usłyszał obok siebie pełen trwogi szept. Przeczący ruch głowy był jedyną

odpowiedzią na pytanie porucznika.

— A więc jesteśmy odcięci! To koniec! — W głosie młodego oficera brzmiała rozpacz.
— Jaki koniec? Nie jest tak źle. Odbiornik nienaruszony. Będziemy dalej prowadzić nasłuch. Nasze mil-

czenie wywoła w sztabie niepokój. Zrozumieją, że coś się stało. Poradzą nam może jakoś, przyjdą z pomocą —
odpowiedział sprawdzając gorączkowo aparaturę.

— Czy zdążą? — usłyszał ciężkie westchnienie porucznika.
Larsen cierpliwie wyczekiwał godzin nasłuchu. Już drugą noc walczy ze snem.
Wilgotny chłód przenikał go do szpiku kości. Powoli kręcił gałkę kondensatora, czujny na każdy zasłyszany

dźwięk. Coś bez przerwy trzeszczało w słuchawkach syczało, pogwizdywało. Fosforyzujące białym światłem
strzałki zegara dobiegały oczekiwanej godziny. Nic. Cisza. Czyżby o nich zapomniano? A może w oddziale
operacyjnym dowództwa norweskiego myślą, że wszyscy na wyspie zginęli? Ręce zacisnęły się mocniej na
gałkach. Wyłowił wreszcie w szumie słaby, znajomy sygnał. Z dalekiej Islandii radiotelegrafista nadawał
cierpliwie umowne znaki. Powtarzał je w nieskończoność. Larsen wytężył słuch. Daremnie.

Odbiór rwał się, sygnały ginęły, by po chwili powrócić, zniekształcone, z nową siłą. Nic nie można było

zrozumieć.

„Tego nam jeszcze brakowało! Zaburzenia w jono-

sferze" — pomyślał z rezygnacją. Ale nie dawał za wygraną.
Świat, daleki świat, tętnił życiem. Co chwila z syku i gwizdów ucho wyławiało jakieś znaki.

Niezrozumiałe. Zaszyfrowane.

Raptem w słuchawkach zadźwięczał złowieszczy sygnał.

S.O.S. S.O.S. S.O.S.

Powtórzony zaledwie parę razy, ucichł. Larsen chwilę jeszcze szukał gorączkowo. Cisza.

„Toną" — pomyślał ze skurczem serca. Nie zastanawiał się nawet, kto wzywa pomocy. Swój czy wróg?

Toną ludzie.

Gałka kondensatora dobiegła do końca skali. W chwili gdy już miał wyłączyć odbiornik, z powodzi dźwię-

ków wyłowił słowa „Jan Mayen", a potem jakiś niezrozumiały szyfr. Przycisnął mocniej słuchawkę do uszu. Kto
mówi o wyspie? Swój czy wróg? Nieznana stacja umilkła. Larsen ostrożnie przesunął gałkę. W eterze
krzyżowały się bez przerwy sygnały. Jakaś silna stacja nadawała międzynarodowym kodem „potwierdzenie
odbioru", a dalej nie szyfrowanym tekstem: „Trzynastego, godzina piąta pięćdziesiąt. Powtarzam — piąta
pięćdziesiąt". Tekst otwarty — to rzadkość w czasie wojny. „Widać nic ważnego, ale trzeba będzie słuchać o tej
godzinie. To już za kilka dni. Jak szybko leci ten czas..." — pomyślał, wsuwając odbiornik głęboko pod
wystający blok skalny.
U wejścia do groty otoczyła go ciemność — zapowiedź polarnej nocy. Po raz pierwszy w życiu pomyślał o niej
bez przykrości. „Jeśli uda się przetrwać, koniec z nalotami" — pomyślał z mściwą radością. Przez chwilę śledził
bezmyślnie pasma chmur przesłaniających raz po raz srebrną tarczę księżyca. Znów powróciła natrętna, dręcząca
myśl: „Skąd ta piekielna

background image

celność? Czym się to skończy?" — I znów szarpnął nim niezrozumiały, zwierzęcy lęk.

Przysiadł na skałce przed grotą, żeby wypalić fajkę, ale nie zdążył nawet wyciągnąć jej z kieszeni, kiedy

zmorzył go sen. Ciężki, pełen koszmarów. Majaczyły mu się przed oczyma twarze dawnych, nieżyjących już
towarzyszy. Coś chcieli mu powiedzieć, przed czymś ostrzec i rozwiewali się nagle, niknęli jak mgła, gdy na nią
padnie promień słońca. I znów powracali natarczywi, wyciągali ręce, prowadzili go za sobą na strome stoki
górskie, za którymi ziała czarna, bezdenna przepaść...

Zerwał się na równe nogi.
— Tfu, do diabła z takimi widziadłami — mruknął z obrzydzeniem, zapalając fajkę. Gdy kłąb dymu prze-

słonił mu na chwilę oczy, na oświetlonym księżycem najbliższym grzbiecie górskim mignęło coś, jakby prze-
mykająca postać ludzka. Serce zatłukło mu silniej w piersi. Spojrzał raz jeszcze. Ale ostro zarysowująca się na
tle ciemnego nieba grań pusta była, nieruchoma, martwa.

„Zwariowałem. Nie tylko we śnie, ale i na jawie mam już przywidzenia. I jak tu się dziwić takiemu

Olafowi?"

Ciężkim krokiem zawrócił do groty, całym wysiłkiem woli walcząc ze snem, uruchomił odbiornik i znów

pogrążył się w nasłuchu.

— Masz, przyniosłem ci coś do jedzenia. Przecież ty niedługo zemrzesz chyba z głodu — usłyszał nad

sobą głos sierżanta. — Złapałeś już Islandię? Nie? Wiesz co, stary, to skłam. Powiedz, że płyną nam na pomoc
krążowniki, torpedowce, co chcesz, źe leci cała eskadra samolotów. Po dzisiejszym nalocie wszyscy są jak
przetrąceni. Nie mogę dać sobie z nimi rady. A przecież znów cudem wyszliśmy cało. Jeden karabin
maszynowy doszczętnie rozbity, ale drugi nie uszkodzony. Mogłoby być gorzej. Wszyscy jednak potracili
zupełnie głowy. Porucznik na każdego patrzy jak na wroga. Olaf lamentuje, przepowiada rychły koniec. A to
cacko, które znalazł pod krzyżem... Wiem, wiem, już mówiłeś, że sam nic z tego nie rozumiesz. Zwariować
można. Jedyna nadzieja w tobie. Zaklinam cię na wszystko. Skłam! Niech chociaż na jakiś czas chłopcy
odzyskają nadzieję, niech się uspokoją...

Larsen ściągnął powoli z uszu słuchawki. Zaczerwienionymi z bezsenności oczyma popatrzył uważnie na

pochyloną nad nim, rozgorączkowaną twarz. Niełatwo było Ewalda doprowadzić do takiego stanu.

— Co mi się tak przypatrujesz? — zaniepokoił się sierżant.
— Dawno nie słyszałem, żebyś tyle naraz powiedział — zażartował Larsen, uśmiechając się słabo. — Nie

potrzebuję, mój drogi, kłamać. Nie. Nie mam jeszcze żadnej wiadomości — zaprzeczył, widząc radosny błysk w
oczach przyjaciela. — Ale i tak wiem, że nie zostawią nas bez pomocy.
Sierżant zasępił się. Z trudem ukrył gest zniecierpliwienia.

— Ech, ty zawsze wszystkim wierzysz! „Pomocy", jakiej tam „pomocy — przedrzeźniał. — Nasze do-

wództwo na Islandii nie może pozwolić sobie na przegnanie tych paru samolotów, ja wiem, a tu trzeba działać. I
to natychmiast! Nie przebywasz tyle wśród ludzi, co ja. Nie domyślasz się nawet, co wygadują. Jeden boi się
drugiego, jeden drugiego podejrzewa...

— Biedacy! — mruknął Larsen.
„Ładni mi biedacy! Żebyś ty, bracie, wiedział, co o tobie mówią, o co ciebie posądzają..." — przemknęło

Ewaldowi przez głowę. Pykał przez chwilę machinalnie dawno wygasłą fajkę. W ciszy słychać było wy

background image

raźnie, jak cyka zegarek na ręce Larsena. Sierżant podniósł się ciężko z miejsca.

— Dobrze, skłamię. Powiem, że nasze dowództwo obiecało pomoc, ale zaczekamy do jutra, dobrze? /Może

się coś do tego czasu wyjaśni, ftie odchodź /Jeszcze — zatrzymał Larsen wychodzącego. — Pamiętasz naszą
rozmowę? Wtedy gdy szukałeś na wszelki wypadek zastępców dla mnie, dla mojej radiostacji? — Mówiąc to z
żalem popatrzył na rozebraną ną drobne kawałki, zniszczoną aparaturę. — Nie wiem', czy ci wtedy mówiłem, że
doskonałym operatorem jest Isbiórn. To zdolny smarkacz. Sam odbiera i nadaje, ponad sto dwadzieścia znaków
na minutę. Sprawdziłem. Nie gorzej ode mnie, chociaż ja mam za sobą lata praktyki. Co ci jest, stary?

Sierżant przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie słowa. Z szeroko otwartych ust wypadła mu fajka. Złapał

ją w powietrzu i machinalnie wepchnął cybuch między zęby.

— Co? Ma praktykę, powiadasz? — wybuchnął wreszcie.
— Ja także się zdziwiłem. Nie mniej od ciebie. Jestem bardzo rad z tego. Mało wiemy właściwie jedni o

drugich.

Zajęty swymi myślami radiotelegrafista nie dostrzegł zmienionej twarzy towarzysza.
— Larsen! Powiedz mi, czy ty naprawdę znasz dobrze Isbidrna? — zaczął nagle podnieconym, zaczepnym

tonem. — Ale wiesz, to, co się nazywa „dobrze". Ciągle go bronisz przed wszystkimi. Ty jeden zresztą.

— Nie, nie ja jeden — zaprotestował żywo radiotelegrafista. — Wyobraź sobie, nasz porucznik nie wysłał

go kiedyś na nocny patrol. Bardzo ładnie postąpił, uważam.

Sierżant pokiwał z politowaniem głową.
— O, tak, nasz porucznik się nim opiekuje — zadrwił — to prawda, tak samo jak i tobą. Niech cię Bóg

uchowa od takiej opieki.

— Wiem, że mnie nie lubi. Nie rozumiem tylko dlaczego. O wszystko ma pretensję. I o tę nie wyładowaną

stację QHM, i jakieś inne sprawy, sam nawet nie wiem o co. Ale ja się tym nie przejmuję. Nie moja rzecz ■—
wytrząsnął spokojnie popiół z fajki.

— Tym lepiej — Ewald popatrzył na niego znacząco, akcentując dobitnie wyrazy, a widząc, że to nie

odnosi skutku, wzruszył ramionami. — Powiedz mi lepiej, stary, co ty wiesz o tym smarkaczu. Powiedz mi
wszystko. — Sierżant z trudem hamował wzburzenie. — Bo niby on do trzech zliczyć nie umie, a tu raptem
okazuje się wspaniałym radiotelegrafistą. Chudy jak tyka, a co wieczór widzę, jak ściąga ze stołu
i chowa ukradkiem do kieszeni kostki cukru i całe kawały mięsa. Ja mam dobre oko. Przede mną nic się nie
ukryje, o, nie. Po co, pytam? Po co? Jeśliby sam zeżarł to wszystko, co zabiera ze stołu, obrósłby tłuszczem,
ruszyć by się nie mógł!... Dla kogo on to wynosi?

Larsen wzruszył tylko ramionami.
— A skądże ja mogę wiedzieć? Może karmi po prostu lisy? Zauważyłem, że bardzo lubi zwierzęta.
Sierżant aż się zachłysnął. Nie panując nad sobą wyrżnął z całych sił fajką o skałę. Rozprysła się w kawałki.
— Ty, tyl — dyszał. — Gdybyśmy złapali tego twego pupilka przy QHM, to także byś znalazł dla niego

jakieś wytłumaczenie! Skąd on może mieć wprawę? Skąd — pytam?

— Nie on jeden. Uspokój się. Olaf nie jest wcale gorszym od niego operatorem. Jego także przeegzami-

2or

background image

I nowałem. Mówię ci, pierwszorzędny. Okazuje się, że sam kiedyś obsługiwał radiostację na swoim kutrze.

— Co? Olaf także?
Sierżant złapał się za głowę. Zerwał się jak oparzony, uderzył głową o zrąb skalny i wypadł z groty,

mamrocząc: — Ja chyba zwariuję!

— Już zwariowałeś, mój drogi, już! Żeby taką piękną fajkę połamać! Taką fajkę... — Larsen kiwał z ubo-

lewaniem głową, starając się cierpliwie złożyć podniesione z ziemi kawałki drzewa.

W przestronnym gabinecie zapadła cisza. Puszysty dywan tłumił odgłos kroków. Siedzący na brzeżku fotela

oficer nerwowym ruchem zwijał w coraz ciaśniej- szy rulon trzymaną w ręku mapę synoptyczną.

— Nie jestem meteorologiem. Nie wiem dokładnie, jak przygotowujecie waszą prognozę pogody, ale pro-

szę mi wyjaśnić, panie poruczniku, czemu załoga naszego samolotu calutką noc latała na próżno nad Morzem
Grenlandzkim i poza mgłą niczego nie mogła dostrzec.

Pułkownik Orvin przemierzał dalej pokój szybkimi, nerwowymi krokami. Na jego starannie wygolonej

twarzy znać było przemęczenie. W głosie brzmiało nie ukrywane niezadowolenie.

— Nasi piloci — podjął po chwili — zmarnowali cenny czas, nie mówiąc już o ryzyku. Nie zdołali nawet

nawiązać łączności z załogą Jan Mayena, na czym specjalnie mi zależało. Gorzej. Nie dostrzegli nawet samej
wyspy. A wyście gwarantowali nam dobrą widzialność: gwarantowali ■— powtarzam. Jak to się dzieje, że wróg
jest lepiej poinformowany niż my? Jego samoloty nadlatują nad wyspę Jan Mayen tylko w warunkach
doskonałej widoczności. Rozumie pan, tylko. Ani jednego nalotu chybione-
288
go, ani jednego we mgle. Jak się to dzieje? — powtórzył twardo. — Czyżby hitlerowska służba meteorologiczna
stała o tyle wyżej od nas? Jak pan to potrafi wytłumaczyć?

Szef służby meteorologicznej coraz niżej chylił głowę. Na twarzy jego malowała się udręka. Chwilę mil-

czał, jakby mocując się z sobą, wreszcie jednym tchem wyrzucił:

— Nie potrafię, panie pułkowniku. Ja sam niejednokrotnie zadawałem sobie to pytanie. I nie tylko ja. Wróg

posiada przecież mniej placówek meteorologicznych niż my, nie rozporządza tyloma danymi z Dalekiej
Północy, co nasza służba pogody. A co najważniejsze — mgła na wyspie Jan Mayen jest najczęściej zjawiskiem
miejscowym, nie obejmuje po prostu innych połaci Morza Grenlandzkiego. Żaden meteorolog nie jest w stanie
jej przewidzieć ani stąd, z Islandii, ani z naszych norweskich wybrzeży. Nie jest w stanie, powtarzam!

— Czy nie operujemy wobec tego przestarzałymi metodami? — ostrym głosem rzucone pytanie zawisło w

powietrzu. Pułkownik zatrzymał się w swej wędrówce po pokoju i stanął przed porucznikiem, mierząc go
jednym z tych badawczych, przenikliwych spojrzeń, których jak ognia bali się jego podwładni. — Bo przecież
wróg zawsze bezbłędnie wybiera dobrą pogodę.

To chyba otrzymuje wiadomości bezpośrednio z wyspy — wybuchnął, nie panując dłużej nad sobą

porucznik.

— Czy... pan chce przez to powiedzieć... — Orvin cedził wolno słowa, a spojrzenie jego stało się zimne

jak stal — że Larsen współpracuje z wrogiem? Tego chyba pan nie miał na myśli, panie poruczniku — dodał,
hamując z trudem podrażnienie. — Ja skłaniam
|

209

background image

się do przypuszczenia, że przyczyny pomyłek należy szukać w przestarzałych metodach naszych meteorologów,
bo nie chciałbym powiedzieć w ich... nieudolności.

Twarz porucznika bladła i czerwieniała na przemian. Słabym ruchem głowy zaprzeczał, usiłując coś

wtrącić, ale pułkownik nie dał mu przyjść do ,słowa.

— Proszę ustalić możliwie starannie prognozę pogody i podać mi, kiedy piloci nasi, nadlatując nad wyspę,

nie napotkają znów niskich chmur lub mgły. Sprawa jest bardzo pilna f— ciągnął dalej, patrząc ponad głową
swego podwładnego. — I bardzo poważna. Kierujemy nad Jan Mayen samoloty, które muszą zrzucić tam
radiostację. Niestety, zbyt słabi jesteśmy dzisiaj — w głosie zabrzmiała gorycz — by posłać nasze maszyny
podczas dnia i przepędzić wroga znad wyspy! Ale za wszelką cenę musimy, panie poruczniku, wiedzieć, czy na
Mayenie są jeszcze żywi. A jeśli są — dowieść, że o nich nie zapomnieliśmy. To dla mnie sprawa ogromnej
wagi. Poza tym muszę zawczasu przygotować ich na niebezpieczeństwa, z jakich oni sami nie mogą zdawać
sobie nawet w tej chwili sprawy. I to jak najszybciej, powtarzam. To byłoby chwilowo wszystko. Dziękuję panu.
Proszę dobrze przemyśleć naszą rozmowę i... wyciągnąć z niej na przyszłość odpowiednie wnioski.

Rozdzierający ciszę nocną gong wywołał w obozie nieopisaną panikę. Nocny nalot — tego jeszcze nie było.

Wyrwani ze snu, na wpół przytomni żołnierze wyskakiwali z namiotów i bezładnie rzucali się w stronę gór.
Wpadali na siebie, potykali się o jakieś liny, druty, przewracali nawzajem. Z zamętu krzyków i nawoływań
wybił się wreszcie nabrzmiały wściekłością głos sierżanta. Misterny kunszt wysławiania bosma
nów, pływających pod wszystkimi banderami świata, nie był obcy staremu wydze. Nieprzerwany potok
przekleństw chlusnął z jego ust i przywrócił porządek. Z ciemności zaczęły wyłaniać się ludzkie postacie, nie-
które jeszcze w bieliźnie.

Rozkaz: „Na stanowiska" — przerwał nagle jazgotliwy terkot karabinu maszynowego. Kule gwizdnęły tuż

nad głowami żołnierzy, rzuciły ich o ziemię, przydu- siły do śliskiej, oblodowaciałej skały. Przywarci do niej
ciasno, nie śmieli nabrać oddechu. Karabin maszynowy bił z niewielkiej odległości. Seria pocisków przeorywała
skały tuż obok leżących. Zaciekłe ujadanie zdawało się zwiastować koniec wszystkiemu i wszystkim. Rozkaz:
„Naprzód", wydany w jakiejś sekundzie ciszy, poderwał tylko niektórych.

Świecące pociski z pobliskiego pagórka cięły czerń nieba różnobarwnym wachlarzem. Zielone, czerwone,

żółte. W odpowiedzi długimi seriami zagrały ręczne pistolety, oślepiającym płomieniem rozgorzał wybuch
ręcznego granatu.

Karabin maszynowy urwał raptem, jakby się zaciął.
Nie przestając strzelać, żołnierze rzucili się skokami w jego stronę.
Sierżant pierwszy był na szczycie.
— Czyś ty... — mełł w ustach jakieś straszne przekleństwa.
— Samolot przeleciał tuż nade mną. Strzelałem do niego.
W niebieskim świetle latarki elektrycznej twarz Isbiorna blada była jak płótno. Zaciskał jeszcze kurczowo

dłoń na spuście karabinu maszynowego.

Larsen w ostatniej chwili uchwycił zaciśniętą w kułak potężną pięść sierżanta.
— Nie bij! Później z nim pogadasz.
Niebo nagle zahuczało.

background image

— Samoloty. Były tu już nad nami. Ja właśnie do nich... — wyszeptał zdławionym głosem chłopak.
— Jeszcześ tu? Zjeżdżaj — huknął groźnie sierżant, zakładając gorączkowo nową taśmę.
Znieruchomieli żołnierze, zamiast kryć się, nasłuchiwali rosnącego ryku silników. Tuż nad nimi na czerni

chmur zapaliły się nagle, zamigotały kolorowymi punktami zielone i rubinowe światła.

— Nasi! — wrzasnął nie swoim głosem radiotelegrafista i co tchu zawrócił do obozu.
— Nasi! — powtórzył za nim jak echo osłupiały sierżant.
Wysoko w górze zalśniła jasna smuga. Opadając w dół, tuż nad ziemią, rakieta rozprysła się milionami

małych gwiazdeczek.

— Nasi, nasi! — darli się teraz jeden przez drugiego żołnierze.
Z lufy rakietnicy wytrysnął w górę płomień. Nad obozem zawisła na chwilę żółta kula, potem czerwona,

wreszcie zielona. Silniki samolotów huczały teraz już nad głowami żołnierzy. Gdzieś na tle czarnego nieba
zamigotały rozbłyski reflektora, kropki... kreski...

Larsen na głos odczytywał rozkaz.
Już po paru chwilach na ziemi zajaśniały olśniewającym światłem pochodnie magnezjowe, wyznaczając

obszar, na który powinny pójść zrzuty. W ich świetle zalśniła bielą półkula spadochronu.

Za nią druga, trzecia.
Larsen pierwszy przyskoczył do ciężkiego, aluminiowego zasobnika, jakby wiedział, że znajdzie tam coś

dla siebie. Po chwili uszczęśliwiony trzymał w ręku miniaturową radiostację. Szybko nawiązał łączność z
samolotem dowódcy.

— Przelecieliśmy nad wyspą, nie dostrzegając jej początkowo w ciemności. Zawróciliśmy dopiero na

wasz znak — słyszał wyraźnie w słuchawce głos pilota. — Pomysł był świetny. Ogień świecących pocisków
waszego karabinu maszynowego widzieliśmy już z daleka, ułatwił nam świetnie rozpoznanie terenu.

Larsen zakrztusił się śmiechem. A więc Isbiórn z winowajcy stawał się bohaterem dnia. Jaką minę zrobi na

to sierżant?

Nie zgasły jeszcze na niebie światełka odlatujących samolotów, a już z niewidzialnych w mroku chmur

sypnął lodowaty deszcz ze śniegiem. Słaby zrazu wiatr potężniał. Z chwili na chwilę przybierał na sile. Narastał
niepowstrzymany łoskot fali. Z dna morskiego porywała odłamki lawy i z impetem tłukła nimi o brzeg.
Rozkołysana woda huczała coraz mocniej, miotała się, niby w jakimś długo utajonym, niewyczerpanym gniewie.
Grzywiaste bałwany gnały na wyspę groźne, spienione, jakby ją miały zetrzeć w proch. Na morzu rozszalał się
sztorm.

Czwartego dnia rozkołysane morze zaczęło przyci- chać. Biały kołnierz piany wokół wyspy ciemniał po-

woli. Czarny wał chmur uniósł się nieco w górę, odsłaniając tu i ówdzie jasny błękit nieba. Uspokojonymi
nawiązaniem łączności z dowództwem na Islandii ludźmi znów targnął dawny lęk. Czyżby wszystko miało
powrócić? I naloty, i spustoszenie, i groza?

— Nie tracić czasu, chłopcy, zwijać się! — poganiał sierżant.

Barometr idzie na pogodę. Sami wiecie, co to znaczy — wtórował mu Larsen, pomagając żołnierzom

przeciągnąć armatkę przeciwlotniczą na nowe stanowisko.
Przerwali pracę, gdy zapadał już mrok. Z daleko wysuniętego w morze cypla, na którym, według wska-

background image

zówek dowództwa, ustawiano działko, wzrok obejmował olbrzymi obszar wodnej przestrzeni.

J

ak tylko się rozwidni, trzeba natychmiast obłożyć stanowisko workami z piaskiem i dobrze zamasko-

wać siatką — upominał porucznik.

— No pewnie! Mogliby tu nas powystrzelać jak kaczki. Co za pomysł mieli w dowództwie, żeby nam

kazać to działo właśnie tu ustawić? — mruczał niezadowolony sierżant. — Siedzą spokojnie przy biurkach i
wydaje im się, że wszystkie rozumy zjedli. —— Lepiej by raz i drugi przegonili te przeklęte maszyny. Dopiero
mielibyśmy spokój — odezwał się ktoś z goryczą.

— Przegonili? Czym? Mało to jest punktów waż- nieszych niż te diabelskie kamienie? Sami musimy się

jakoś z tym uporać. Ale co Orvinowi strzeliło do głowy z tym działem, to trudno zrozumieć — porucznik
zwrócił się z pretensją do Larsena, jakby jego czyniąc winnym za „fantazję" pułkownika.

— Stary wie, co robi. On ma dobrze w głowie — w głosie radiotelegrafisty brzmiała pewność.
Wróg zjawił się wcześniej, niż go oczekiwano. Tym razem przeraźliwy dźwięk gongu nie zwiastował na-

lotu. Na niebie panowała niczym nie zmącona cisza. Niebezpieczeństwo przyszło z morza.

Nie opodal brzegu siwe, spienione fale przeciął ledwie zrazu widoczny peryskop. W chwilę później nad

powierzchnię wody wynurzyły się wieżyczka i stalowy pokład.

Nie czekając komendy, żołnierze podskoczyli do działka. Długa lufa opadła w dół z piorunującą szybkością.

Porucznik przywarł twarzą do dalmierza. W chwili gdy na wieżyczce podniosła się klapa i wysunęła się spod
niej głowa, powietrzem targnął huk-

background image

[Pierwszy pocisk uderzył tuż przed dziobem łodzi podwodnej i wzbił w powietrze słup wody. Następny

octerwał płat stalowej blachy.

Szybkostrzelne działo zaniosło się straszliwym jazgotem. Pocisk walił za pociskiem, tnąc kadłub wzdłuż

linii wodnejy rwąc i skręcając jak papier opancerzenie. Kłąb dymu buchnął z wieżyczki. W jednym mgnieniu
oka łódź podwodna i morze dookoła znikły za czarną, nieprzejrzystą zasłoną. Przez chwilę nie było nic . widać.

Raptem wysoki, czerwony snop ognia rozdarł powietrze. Na ułamek sekundy wrzecionowate cielsko,

wyrzucone potworną siłą wybuchu, ukazało się w całej okazałości nad powierzchnią wody. Niby słomka
skruszona potężną dłonią wygięło się w kabłąk, roz- pękło na dwoje i znikło w kłębach dymu. Powietrzem
wstrząsnął głęboki huk wybuchu, przetoczył się echem po okolicznych górach i gdzieś między nimi zamarł.

Gdy wiatr rozpędził resztki czarnego dymu, w miejscu, gdzie łódź podwodna zapadła w morze, nie było

widać nic. Zupełnie nic. Powierzchnia wody burzyła się jeszcze czas jakiś, a potem i to ustało.

Żołnierze stali jak wryci, niezdolni do najmniejszego ruchu. Wpatrzeni w morze nie rozumieli sami jeszcze,

co się stało. Może to tylko sen? Ale nie. Drażniący nozdrza zapach prochu, błysk mosiężnych łusek na czerni
skały mówiły, że to była prawda.

Pierwszy oprzytomniał sierżant.
— Melduję, poruczniku, że zatopiliśmy... — zaczął, ale przerwał mu krzyk.
Krzyczeli wszyscy naraz, padali sobie w objęcia, jakby teraz dopiero odzyskali mowę.
— Larsen! Meldunek do dowództwa. Która teraz godzina?
Radiotelegrafista spojrzał na zegarek.
— Piąta pięćdziesiąt dziewięć — odpowiedział ma
chinalnie. — „Piąta pięćdziesiąt, piąta pięćdziesiąt" — tłukło mu się uporczywie w mózgu. Przez chwilę

wytężył myśl, nie mogąc sobie uświadomić, czemu przywiązuje taką wagę do tej godziny.

Który dziś mamy? — spytał wreszcie nie swoim głosem.

— A kto to wie? Dziś trzynasty chyba. Czemu?
Larsen bez odpowiedzi pobiegł do radiostacji. Czas
wymieniony w nie szyfrowanej wiadomości, którą przypadkiem schwycił przez radio, zgadzał się co do minuty z
godziną pojawienia się łodzi podwodnej. Jeszcze jedna niewiadoma. Trzeba zawiadomić o tym oddział
operacyjny dowództwa. I to natychmiast.

Wysłać na brzeg patrole! — krzyknął porucznik. — Może coś jeszcze wypłynie? Patrzcie uważnie.

Przyciągnąć na brzeg pontony gumowe!
„Czyż Orvin przewidywał, że niemiecka łódź podwodna tu się zjawi? Skąd mógł o tym wiedzieć? Gdyby nie to
działo, jeszcze trochę, a byłoby po nas" — myślał sierżant i wydając rozkazy, nie spuszczał jednocześnie z oczu
morza, przeszukując pilnie każdą bruzdę wodną. Ale w kręgu lornety polowej, prócz napływających bez końca z
horyzontu długich grzebieni fal i szeroko rozlanej na morzu plamy tłuszczu, nic nie zdradzało tragedii, jaka się
tu rozegrała przed niewieloma minutami.
— Głowę daję, że widziałem. Ja wam to mówię.
— Coś widział? Powtórz!
Rozgorączkowany porucznik przebił się przez krąg żołnierzy otaczających drugiego radiotelegrafistę.
— Roald mówi, że widział rakietę.
— Tam, w północnej części wyspy.

Wtedy, kiedy zatapialiśmy łódź podwodną — odpowiedziało naraz kilka głosów.

background image

— Melduję, panie poruczniku, że jak się obróciłem po naboje, coś błysnęło w tamtej stronie — ręka żoł-

nierza zatoczyła koło na zachód od stożka wulkanu. — Dobrze nie widziałem, oczy miałem zalane potem, ale to
na pewno była rakieta.

— Jakiego koloru? — spytał sierżant.
— Nie powiem, nie zauważyłem.
— Rakieta, nie rakieta, ale trzeba by zbadać okolice Zatoki Morsów.
— Nie gorsze są tam warunki do lądowania niż przy naszym brzegu. Ale musimy to sprawdzić. I to jak

najszybciej...

— Weźcie dwu ludzi, sierżancie. I ty, Roald, też dwu. Wy pójdziecie od strony morza. Ewald od gór.
— Może ja pójdę z Roaldem?
— Nie. Ty musisz zostać w obozie. Może uda ci się od razu nawiązać łączność z dowództwem.
Larsen wzruszył ramionami. „Nie, to nie. Radźcie sobie beze mnie" — pomyślał z goryczą. Odchodząc

słyszał, że porucznik każe Isbittrnowi także pozostać.

„A jednak nie jest taki zły — przemknęło mu znów przez głowę. — Chłopak umarłby chyba ze strachu,

gdyby go teraz wysłać z patrolem. Do świtu jeszcze daleko".

Samotny stożek wulkanu w niebieskiej poświacie ostro odcinał od usianego gwiazdami nieba. Okrągła

tarcza księżyca ciągnęła po morzu smugę srebrzystego blasku. Tysiące światełek łamało się, nikło i znów
rozbłyskiwało na spokojnej powierzchni wody. Larsen nie mógł oczu oderwać od dziwnej gry świateł. Pozwa-
lały zapomnieć o tym, co dręczyło, dusiło za gardło, nie dawało mu spokoju.

Na ścieżce prowadzącej do obozu zatętniły nagle czyjeś kroki.
— Porucznik cię wzywa. Rzucaj wszystko! — krzyknął żołnierz i zawrócił biegiem.
Larsen nie mógł za nim nadążyć. Po drodze widział, jak ludzie w pośpiechu przenosili karabin maszynowy.

Inni mijali go bez słowa, z przewieszonymi przez szyję automatami. Przyspieszył kroku. Sześciu żołnierzy w
pełnym uzbrojeniu stało przed porucznikiem.

— Znasz przejście do Zatoki Morsów od strony wybrzeża! Poprowadzisz ich natychmiast na pomoc sier-

żantowi.

— Na pomoc? — Larsen wytrzeszczył oczy.
— Desant nieprzyjacielski na wyspie! Zaatakowano niespodziewanie patrol Roalda. Ostrzelano go z broni

maszynowej. Nasi na szczęście mieli ze sobą granaty. Obrzucili nimi nieprzyjaciela, dzięki temu oderwali się od
niego i zdołali zbiec do obozu — wołał oficer przerywanym głosem.

— A Ewald?
— Przecież mówię ci. Masz iść mu na pomoc. Nie rozumiesz? Roald i jego ludzie widzieli błyski ognia w

górach — rozkrzyczał się podniecony porucznik. — My tu szykujemy obronę. Obsadzamy wszystkie przejścia.

Ktoś kładł już Larsenowi w rękę automat, ktoś podawał mu ciężki chlebak wypełniony granatami. Widać

było, że żołnierze z patrolu rwą się do*czynu. Może wreszcie przyjdzie im zmierzyć się z prawdziwym
wrogiem, nie z tym niewidzialnym, nieuchwytnym, który ich wyniszczał bezkarnie. Po zatopieniu łodzi
podwodnej wstąpił w nich duch bojowy.
Radiotelegrafista bez słowa ruszył w stronę niewidocznej prawie w ciemnościach górskiej ścieżyny. Z dala
jeszcze słyszał rozdrażniony krzyk: — Gdzie Isbiórn? Przyprowadźcie go do mnie.

background image

— Nie ma — odpowiedział jakiś głos. — Nie kładł się chyba dzisiaj spać. Śpiwór nie naruszony.
Oddalając się szybko, cały zamieniony w słuch, Larsen starał się wzrokiem przedrzeć otaczające ciemności.

Na szczęście srebrna tarcza księżyca wypełzła już znów zza chmur, zalewając wyspę zimnym, jasnym blaskiem.

Raptem długie serie z automatów rzuciły cały patrol na ziemię. Kule skakały jak żywe po skałkach.
— Z trudem ściągam broń z pleców — opowiadał później Larsen — ale jeszcze nie strzelam. Oprzytom-

niałem z pierwszego wrażenia, podciągam się za jakiś kamień, wychylam ostrożnie głowę. Z trzech pozycji
buchają płomyki. Trzy automaty. Czyżby?...

„Przestańcie!" — krzyczę do moich ludzi. A ci nic. Zapalili się i walą seriami.
„Przestańcie, bo łby porozwalam!" — ryczę, ile sił w płucach. To dopiero poskutkowało. Jak my zaprze-

staliśmy ognia, to tamci też zamilkli.

„Ewald! — wołam korzystając z chwili ciszy. — Ewald!" Cisza. Tylko to przeklęte echo podchwytuje mój

krzyk i jakby na drwiny odpowiada: ...wald, ...wald. Dopiero teraz, przyznaję, ciarki przeszły mi po grzbiecie, a
więc jednak wróg na wyspie. Cisza trwała krótko, ale mnie się wydawało, że to cała wieczność. Zerwałem się na
równe nogi, klnąc na czym świat stoi, gdy dobiegł mnie z tamtej strony znajomy głos:

„Larsen, to ty?"
„...To ty" — śmieje się echo.
Nigdy w życiu tak prędko nie biegłem. Paru susami dopadłem Ewalda. Pierwszy raz, od czasu jak się

znamy, podniosłem na niego rękę. Byłbym miazgę zrobił z tego człowieka. Ledwiem się pohamował. A on na
mnie z pyskiem:

„Co się tu dzieje, do jasnej cholery? Ktoś strzelał do nas, rzucał granatami. I uciekł. Przeszukałem wszystkie

kąty. Ani śladu wroga. Wracam zmordowany do obozu, a ty mnie tak przyjmujesz?"

Nogi się pode mną ugięły. Mało brakowało, a zastrzeliłbym starego przyjaciela! Niech to wszystko licho

weźmie!

— Zdrowie stracę przez tę Diabelską Wyspę! Już dłużej nie wytrzymam kapitan rzucił z impetem teczkę z

papierami na stół. Z kieszeni wyciągnął chustkę i otarł nią z czoła kropelki potu. Po całym pokoju rozszedł się
zapach mocnej wody koloń- skiej.

Znad kilku biurek uniosły się zaciekawione twarze młodych oficerów.

Co ci się stało? *r- Skąd wracasz?

—Jeszcze pytacie? Od starego. Dziś znowu było piekło. Ja już naprawdę nie wytrzymam — powtórzył.

Powiedzcie sami, czy to moja wina, że z nastaniem zimy zorze polarne występują coraz częściej, że łączność
radiowa z Jan Mayenem rwie się chwilami, że oni tam już do cna powariowali? Niedawno mało się nie
postrzelali, a teraz znów...

— Co się przejmujesz, uspokój się — jeden z kolegów podał wzburzonemu kapitanowi papierosa, drugi

podsunął mu zapalniczkę.

— On przesadza — wycedził przez zęby trzeci, pochylając się nad biurkiem.

Przesadzam? — Kapitan otworzył gwałtownie teczkę. — Odczytam wam urywek ostatniej depeszy.

Posłuchajcie: „Strzelec Isbiórn naprawdę karmi lisy". Ważne, co? A przecież taką wiadomość zanotowali nam
radiotelegrafiści. Referuję tę depeszę Orvinowi, a on

background image

na mnie: „Co pan mi głowę zawraca jakimiś lisami. Roi się przecież od nich na wyspie".
„Sądziłem — mówię układnie — że to może jakiś szyfr znany jedynie panu pułkownikowi".
„Pan myślał"... — odpowiada mi. Tylko tyle powiedział.

Kapitan rozejrzał się po twarzach kolegów, na których ukazały się dyskretne uśmiechy. Każdy z nich

wiedział, co znaczyło takie odezwanie się pułków- nika.
— Melduję mu dalej — ciągnął kapitan — że od chwili zatopienia łodzi podwodnej rytm nalotów zelżał
wyraźnie. Jest ich bezsprzecznie mniej, a co ważniejsze, nie zawsze są tak celne, jak przedtem. „Tym lepiej" —
odpowiada mi zimno. Pewnie że lepiej. Ale czemu to przypisać? Nie rozumieją tego na wyspie. Chcą się
dowiedzieć, co dowództwo o tym myśli. Zwracam jeszcze uwagę, że ani jedna bomba nie padła ostatnio na
schron radiostacji ani na składy z żywnością. A on tak sobie, od niechcenia mówi: „Prawdopodobnie nauczyli
się wreszcie maskowania. A jeśli nie, to muszę założyć, że ich dawniejsze meldunki... powiedzmy, przesadzały.
Może zresztą przyzwyczaili się do nalotów? Poza tym zatopienie łodzi i nawiązanie łączności z nami musiało
podnieść ich na duchu" — recytował kapitan, do złudzenia naśladując sposób mówienia i ruchy swego dowódcy.

Potoki wody lały się z nieba jednym niepowstrzymanym strumieniem. Ukośnie zacinający deszcz mętnymi

strugami spływał po zwilgotniałej szybie. W jasnej zazwyczaj izbie świeżo zmontowanego baraku panował dziś
półmrok. Zamoldy kable. Ucichł równomierny terkot silnika polowej elektrowni. Chwiejny.
żółtawy płomyk nierówno obciętego knota lampki naftowej drażnił wzrok, rzucał niespokojne smugi światła na
stół i siedzących przy nim mężczyzn. Wydłużone cienie tańczyły jak żywe po ścianach i suficie.

Wtulony w kąt pryczy, na wpół drzemiąc, Larsen śledził spod przymkniętych powiek dziwną grę cieni.

Przygarbione nad stołem ramiona Roalda, naprawiającego porwaną bluzę wielką jak gwóźdź igłą, rysowały się
na ścianie czarną plamą, niby jakiś przedpotopowy stwór. Żołnierz mamrotał coś tam do siebie, a na cieniu ruch
ten przypominał przeżuwanie pokarmu.

Długie, zmierzwione włosy sierżanta, który zawzięcie czyścił swą z trudem naprawioną fajkę, wyglądały jak

grzbiet jeźozwierza uchylającego się przed spadającą na niego raz po raz olbrzymią, płasko zakończoną łapą.
Nie. Łapa — to przecież tylko cień wzniesionej z kartą ręki Olafa.

Stary marynarz zabijał pasjansami wlokący się w nieskończoność czas ulewy i zapadające nad wyspą

ciemności polarnej nocy. Jego duże, stwardniałe dłonie dotykały zatłuszczonych kart mocno, a zarazem
delikatnie. Sierżant podnosił chwilami głowę sponad fajki, a wówczas na ścianie grzbiet jeźozwierza wyginał się
w dziwaczny kabłąk.

Larsen przymknął oczy. Monotonny szum ulewy usypiał. Rozmowa nie kleiła się jakoś. Ludzie już dawno

opowiedzieli sobie wszystko. W strasznych chwilach bombardowania oduczyli się w ogóle mówić. Milczeli i
teraz, wsłuchując się w monotonny stukot kropli dzwoniących o dach baraku. Panującą w izbie ciszę przerywał
szelest stronic ilustrowanego pisma, które znaleźli w zrzutach. Krzyczące barwy ilustracji i kolorowych reklam
dziwnie odbijały się od zniszczonych mundurów, zarośniętych twarzy i żółtawego

background image

światła lampki. Porucznik po raz setny chyba, ziewając przerzucał zatłuszczone, pogięte kartki.

W sinym dymie fajek snującym się po izbie, w niepewnie pełgających po stole smugach czaiła się nuda. Dni

wlokły się teraz za dniami, jeden podobny do drugiego. Niczym nie różniły się od nocy. Dżdżyste, zimne,
ciemne. Tygodnie biegły za tygodniami. Przebrzydłe, ziejące wilgocią. Apatyczni ludzie zaprzestali nawet
swarów. Znikły dokuczliwe podejrzenia, zapomniano wzajemnych uraz. Ich miejsce zajęło przeogromne
znużenie.

—- Olaf, nie tu. Źle kładziesz — odezwał się sierżant. — Niech no mi który poda mój scyzoryk. Leży pod

poduszką na pryczy.

Rozejrzał się po izbie.
— Isbiórna oczywiście nie ma. — W głosie jego brzmiało niezadowolenie. rr^Gdzie się znów podziewa w

taką ulewę?

„Oho, zaraz się zacznie awantura..." — pomyślał sennie Larsen i z trudem podniósł się z miejsca. Wzrok

jego padł na okno. Drgnął i znieruchomiał.

Na czarnym tle zalanej deszczem szyby zamajaczyła jakaś twarz. Okropna. Upiornie blada. Ni to maska po-

śmiertna, ni to trupia czaszka. Chciał krzyknąć, ale ze ściśniętego gardła nie wydobył się żaden głos. Zamknął na
moment oczy. Po chwili, która wydawała mu się wiekiem, spojrzał znów w okno. Mętne smugi deszczu
spływały po szybie, za którą czerniła się noc. Odetchnął z ulgą. Podszedł bliżej. Nic.

— Nerwy! —| mruknął z niezadowoleniem.
— Larsen, co się tak grzebiesz, dajesz wreszcie czy nie? — niecierpliwił się sierżant.
Ręka radiotelegrafisty drżała lekko, gdy podawał Ewaldowi scyzoryk, ale nikt nie zwrócił na to uwagi-
— Wyszedł. Słowo daję, wyszedł. Pierwszy 1H

w życiu — chrapliwy głos Olafa wyrwał wszystkich z sennego milczenia. Marynarz wodził po obecnych
osłupiałym wzrokiem. — Pierwszy raz! Chyba w taką noc. Sam, bez meldowania — powtórzył.

— Zapalimy sobie, chłopcy, na tę intencję. Spróbujcie mego tytoniu. Zrobiłem nową mieszankę. —

Sierżant podsunął mu napełniony kapciuch.

— To dobra wróżba, jak pasjans wychodzi. Zwłaszcza taki trudny, jak ten, grób Napoleona — dorzucił z

uznaniem.

Olaf roztarł szczyptę tytoniu w palcach i pociągnął nosem.
— Niezła — pochwalił. — Ale jak tu mówić o dobrej wróżbie. Nam już nic nie pomoże. Nic nas dobrego

nie czeka na tej Wyspie Diabelskiej.

— Znów zaczynasz swoje, stary.
Zobaczycie sami. Nie ominie was, niedowiarki — zachrypiał, a w jego głosie było tyle przekonania, że

Larsenowi ciarki przeszły po plecach.

Wracając do swego kąta, z niepokojem zerknął znów w stronę okna, ale na ciemnym prostokącie srebrzyły

się tylko smugi deszczu.

Olaf, widząc, że nikt go nie słucha, westchnął ponuro i zaczął znowu rozkładać karty. Zapadła cisza. Ulewa

biła wciąż po dachu z monotonnym szumem, któremu wtórował jednostajny cykot chronometru, pracowicie
odmierzającego czas.

Na skrzyp otwieranych drzwi nikt nie podniósł głowy. Do przedsionka wtargnął niesiony wiatrem deszcz.
— Zamykać! Wieje po nogach — zaczął gderliwie Olaf.
Nagle powietrzem targnął jego nieludzki krzyk. Oczy Larsena wyszły z orbit. Na tle czarnego otworu drzwi,

tuż przed nim, bieliła się twarz. Ta sama twarz. Ni to maska, ni to czaszka trupia. Jarzące fosforyzu

background image

jącym blaskiem oczy patrzyły jakby wprost na niego. W nozdrza uderzył stęchły, mdlący, trupi odór. Zjawa
drgnęła. Poruszyły się bezkrwiste usta, nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Błagalnym ruchem wyciągnęły się
obie ręce, z jękiem runęła na próg, odsłaniając błyszczący stalą wylot lufy pistoletu automatycznego,
niespokojnie drgający w rękach mglisto rysującej się w ciemności postaci.

— W najbliższych dniach musimy zrzucić naszych komandosów w okolicy Bergen. Wszystko

przygotowane. Załogi samolotów czekają tylko na rozkaz startu. A rozkaz ten uzależniamy w pierwszym rzędzie
od komunikatu meteorologicznego. Jak ocenia pan warunki lotu? Dziś czy w najbliższych dniach? Zwlekać
długo nie możemy, zastrzegam. Musimy wiedzieć, co nasi ludzie zastaną na miejscu. — Pułkownik zgniótł
nerwowo niedopałek papierosa. — Rzecz oczywista, że niskie chmury lub mgła mogą udaremnić całą naszą
akcję. Tu nie może być żadnych niespodzianek. Żadnych! — powtórzył z naciskiem.
Na odgłos dyskretnego pukania Orvin zmarszczył niecierpliwie brwi.
— Uprzedziłem wyraźnie, żeby nam nie przeszkadzano — rzucił z chmurą na czole, nie patrząc nawet w
stronę stojącego na progu podoficera łączności.
— Panie pułkowniku, depesza, ważna depesza z Jan Mayena, myślałem, że... — plątał się, zaskoczony takim
przyjęciem.
— Proszę zostawić — przerwał mu sucho dowódca — przejrzę za chwilę. Teraz jestem naprawdę bardzo
zajęty.
A gdy drzwi tylko zamknęły się za nieproszonym gościem, powrócił natychmiast do przerwanej rozmowy.

— Musimy mieć dobrą prognozę pogody — powtórzył. — Tak dobrą, jak miewał wróg nadlatujący nad Jan

Mayena — ręką wskazał na leżący przed nim na biurku meldunek. — I chociaż tego wyraźnie nie powiedział, w
spojrzeniu rzuconym na meteorologa widać było, że myślą powraca do owych „przestarzałych" metod pracy, o
jakich nieraz mu już mówił.

Porucznik nabrał oddechu i wodząc pracowicie palcem po mapie synoptycznej z przejęciem przeprowadzał

szczegółowo analizę sytuacji.

— Na południe od nas, panie pułkowniku, zalega duży obszar wyżowy. U zachodnich wybrzeży krajów

skandynawskich w chwili obecnej mamy głęboki cyklon z jednej strony z frontem okludowanym, prze-
biegającym o tu, od Jan Mayena, wzdłuż wybrzeży norweskich, a z drugiej z frontem chłodnym, zalegającym
Morze Północne oraz Wielką Brytanię. U wierzchołka wielkiego wycinka, to jest na wybrzeżu południowej
Norwegii, występuje wyraźnie silne pogłębienie układu, w związku z czym należy oczekiwać powstania nowego
ośrodka antycyklonicznego, który, rzecz oczywista, może pociągnąć za sobą trudne jeszcze w chwili obecnej do
przewidzenia...

Orvin słuchał z rezygnacją; kilkakrotnie powściągał gest zniecierpliwienia, wreszcie nie wytrzymał i sięgnął

po radiodepeszę z Diabelskiej Wyspy. Spojrzał na nią, otworzył szeroko oczy i zapomniał o bożym świecie.
Nie przestając mówić meteorolog raz po raz rzucał ukradkowe spojrzenia na twarz dowódcy. Spokojna
zazwyczaj, znakomicie maskująca jego uczucia, zmieniła się nie do poznania. Nie bardzo wiedział, co ze sobą
począć — zamilknąć czy też mówić dalej. W oczach, które na niego raptem spojrzały znad gęsto zapisanego
arkusza papieru, zamigotał jakiś dziwny
227

background image

Ibłysk. Pułkownik przesunął ręką po czole, jakby chcąc zebrać rozproszone myśli.

— A więc jednak miał pan rację, poruczniku. Pan jedyny — wyrzucił z siebie. — Proszę! — rzucił ofi-

cerowi przez biurko radiodepeszę. — To niesłychane! — szepnął.

Meteorolog przebiegł szybko oczyma kilka pierwszych zdań.
— A nie mówiłem... — zaczął triumfująco, ale przerwał mu kategoryczny gest Orvina.
— Proszę czytać dalej. Do końca. Głośno. To się po prostu w głowie nie mieści!
—. . gdy odzyskał wreszcie przytomność, zeznał,

iż przed dwoma miesiącami został zrzucony na spadochronie w okolicy Północnej Laguny, wyżynnej, najmniej
dostępnej części wyspy. Geolog z zawodu, dłuższy czas przed wojną pracował na Jan Mayenie i znakomicie
poznał teren. Obecnie wyposażony w radiostację krótkofalową typu QHM, taką samą, jaka nie została
wyładowana na wyspie, przez cały czas kierował nalotami..."

Porucznik podniósł głowę i spojrzał znacząco na Orvina.
— Przez cały czas kierował nalotami — powtórzył, delektując się tym zwrotem. — A więc to nie prze-

starzałe... — zaczął, ale Orvin dał mu znak, by czytał dalej.

— „...każdorazowo uprzedzając nieprzyjaciela o stanie pogody nad wyspą i wskazując dokładnie położenie

magazynów, stanowisk radiostacji oraz obrony przeciwlotniczej. Załoga łodzi podwodnej miała pod jego
kierownictwem ostatecznie zlikwidować naszą stację. Niespodziewane zatopienie łodzi pokrzyżowało wszystkie
plany wroga. Wskutek wyczerpania baterii szpieg utracił łączność radiową z samolotami. Patrole nasze
uniemożliwiały mu ponadto porozumiewanie za pomocą rakiet. Skończyły mu się także zapasy żywności.
Głodował, chwytał ptaki w sidła, podkradał, o ile się dało, nasze magazyny. To go zgubiło. Szeregowiec Isbiórn
spostrzegł, że ktoś kradnie resztki żywności pozostawiane przez niego co dnia w grocie dla lisów. Upewniło go
w tym mniemaniu zniknięcie puszki konserw. Nie alarmował dowództwa, bojąc się, że zostanie wyśmiany. Na
własną rękę starał się wyśledzić winowajcę. Dziś, mimo ulewnego deszczu, podczas kolejnych czatów u wejścia
do groty spostrzegł nagle przed sobą skradającą się postać z bronią w ręku. Po krótkiej walce rozbroił
nieznajomego i pod groźbą odebranego pistoletu doprowadził go do obozu..."

— A więc, panie pułkowniku — porucznik powrócił do swojej myśli — to nie przestarzałe metody...
— Człowiek czasem błądzi. Przyznaję się do mojej omyłki — Orvin rozłożył ręce. — Szukałem, jak mo-

głem, przyczyn niezrozumiałej łatwości, z jaką wróg niszczył naszą placówkę. Tam na Wyspie Diabelskiej szła
stawka o wielką sprawę — o życie ludzkie. Szczęście, że tak wszystko się skończyło. Ale nie czas dziś o tym
mówić. Powróćmy chwilowo do naszych komandosów. To jak tam było, panie poruczniku, bo już doprawdy nie
pamiętam — tu cyklon, tam anty- cyklon...

background image

SZTURMAN ZE „ŚWIĘTEJ ANNY"
Sztorm nie ustawał. Ryk burzy zlewał się z przeciągłym wyciem wiatru w olinowaniach masztu. W kabinie
nawigacyjnej pochylony nad zasłanym mapami stolikiem mężczyzna raz po raz podnosił głowę, nasłuchując
pilnie, jak gdyby z tego chaosu dźwięków starał się wyłowić najgroźniejszy — trzask pękających desek poszycia
statku.

— Wytrzyma chyba, mocny jest — powiedział wreszcie półgłosem. — Zejdę pod pokład. Tam wszystkim

wydawać się musi, że to nadeszły nasze ostatnie chwile...

Słabe światło rozkołysanej lampy naftowej oświetliło na chwilę twarz marynarza. Spod jasnego zarostu

przezierały młode, energiczne rysy, ale czoło przecięte było zmarszczkami, a w szarych oczach czaiło się zmę-
czenie.

Na odgłos stukania do drzwi mężczyzna drgnął. Nie zdążył jeszcze odpowiedzieć, gdy do kabiny wtargnęły

naraz kłęby śniegu. Potężny podmuch wiatru wepchnął jakąś postać okutaną w futra po czubek nosa. Na twarzy
mężczyzny ukazał się uśmiech, z oczu znikło znużenie. Ruchem ręki wskazał krzesło.

— Proszę siadać.
Przybysz w milczeniu otrzepywał śnieg z futra i wreszcie z westchnieniem ulgi zajął wskazane miejsce.

Spod odrzuconego energicznym ruchem kaptura wysunęły się długie, czarne włosy, brązowe oczy z ufnością
spojrzały na mężczyznę.

Przez chwilę panowała cisza przerywana tylko zawodzeniem wichru za cienkimi ściankami kabiny.
— Szturmanie — miękki, kobiecy głos dziwnie zabrzmiał w tym otoczeniu. — Boję się, bardzo się boję...
W oczach mężczyzny odmalowało się zdziwienie.
— Pani, siostro?
— Tak, boję się o naszych ludzi. Nie mogę im nic dopomóc. Bajew znów zaczyna bredzić. Opowiada o lą-

dzie, który podobno wczoraj dostrzegł z bocianiego gniazda. Nie zdaje sobie sprawy, źe od paru tygodni leży
chory. Nasz Piotr płakał dziś, wspominając swe dzieci. „Już nigdy ich nie zobaczę!" — mówił. A ja jestem
bezsilna...
Szturman z troską spojrzał na zmęczoną, wychudłą twarz młodej kobiety, na podkrążone oczy.

Ilu dziś mamy chorych? — zapytał. Siostra z rezygnacją wzruszyła ramionami.

Poza nami, szturmanie, mechanikiem Konradem i kucharzem wszyscy cierpią. Jedni mniej, inni więcej.

— Na co?
— To chyba szkorbut. Brak ruchu, jednostajne potrawy, rozgoryczenie. Medycyna nie zna lekarstwa na tę

straszną chorobę. Chorym pomogłyby z pewnością świeże jarzyny, surowe mięso, ale skądże ja to wszystko
wezmę, skąd?

Szturman z pasją uderzył pięścią w stół, aż cyrkle, linijki i ołówki podskoczyły do góry.
— Tyle razy powtarzałem, że nie wolno bezczynnie czekać, aż statek wyswobodzi się z lodów. Niczego się

nie osiągnie samym tylko wyczekiwaniem. Trzeba było

background image

polować, polować, jeszcze raz polować. Pani wie przecież od kucharza, siostro Ermino, że skończyły się już
zapasy świeżego mięsa zgromadzonego w lecie. Teraz w zimie nie pora zdobywać nowe. Mamy tylko konserwy
i tę wstrętną soloną słoninę, na widok której każdy dostaje mdłości. To, co możemy dać chorym, nie uleczy ich
przecież.

— Szturmanie, ludzie proszą bardzo, żeby pan zeszedł do nich pod pokład. „Albanow ślęczy wciąż nad

tymi książkami, wszystkie rozumy już chyba posiadł, niech powie nam, kiedy się coś wreszcie zmieni na lepsze
w naszym życiu" — mówią. Proszę im nie odmawiać tej przyjemności. Nikt tak jak pan nie umie podnieść
chorych na duchu! — W głosie siostry dźwięczy prośba.

— „Zmieni na lepsze" — powtórzył z goryczą Albanow. — A cóż się może zmienić? Chyba tylko na gor-

sze. Proszę, niech pani sama spojrzy.

Energicznym ruchem zsunął papiery z leżącej przed nim mapy.
— Gdy przed rokiem wpłynęliśmy o tak późnej porze roku na Morze Karskie, nikt z nas nie pomyślał,

czym to grozi. Pamięta pani, siostro, ten ostrzegawczy komunikat Instytutu Meteorologicznego? „Stan lodów na
Morzu Barentsa jest wyjątkowo ciężki. Tak ciężkiego nie notowano od dwudziestu lat", A myśmy, mimo
wszystko, popłynęli. Ech, co tu wspominać, stało się i nie odstanie.

Lód zwarł się wokół naszej „Świętej Anny" — ciągnął po chwili spokojniej — tu, przy wybrzeżu półwyspu

Jamał. To było pierwsze ostrzeżenie. Już wtedy powodów do'niepokoju nie brakowało. Rozmawiałem o tym
nieraz z porucznikiem Brusiłowero. Ostrzegałem go, uprzedzałem. W księgach locji wyczytałem, iż tu właśnie
przed trzydziestu laty w podobnej
jak nasza sytuacji znalazły się dwa statki. „Varaa" wiózł holenderską wyprawę na Wyspę Dicksona, ot, tu —
ostro za temperowanym ołówkiem wparł się w pociętą siecią równoleżników i południków mapę, — Obok
płynął „Dimphne", wiozący duńską ekspedycję na Półwysep Czeluskina. Los tych obu statków podobny był do
naszego; wmarzły oba w tym samym miejscu, co „Święta Anna".

I... co się z nimi stało? Szturman rozłoży bezradnie ręce.

Jeden został przez prąd morski wyniesiony z powrotem na sam środek Wrót Karskich. Drugi — zmiaż-

dżony przez lód.

To straszne — szepnął zaledwie dosłyszalnie kobiecy głos.

— Tak, to niewesołe. Ale dryf naszego statku przebiega zupełnie inaczej, niżby ktokolwiek mógł przypu-

szczać. To mnie jedynie pociesza. Jeśli zdołamy się wyratować z tej ciężkiej sytuacji, przywieziemy do kraju
niezwykle ciekawe dla nauki dane. Rozumie pani? Prąd morski niesie nas na północ. To wielka niespodzianka
dla nauki. W żadnym opisie locji nikt nie wspomina o takim kierunku. Cierpienia nasze nie pójdą na marne, jeśli
poznamy dokładnie prądy w tej części Morza Karskiego...

—Czy dlatego wybiega pan co parę godzin na pokład do swoich termometrów i ciągle coś notuje, zapisuje,

mierzy? — brązowe oczy patrzyły z ciekawością na szturmana.

—Tak. Ale nie wszyscy mnie rozumieją.
—Cóż z tego? Konrad opowiada o panu z podziwem. Inni, jak to ludzie. Jedni chwalą, drudzy wydziwiają.

Uważają, że niepotrzebny trud, bo i tak nikt przecież tędy nie popłynie dobrowolnie.
— Kto wie? A może?

background image

Do kabiny wtargnął raptem pęd mroźnego powietrza.
— Siostro, kapitan wzywa panią — rozległ się od progu głos.
— Idę, już idę, Konradzie — siostra zerwała się z miejsca, pośpiesznie naciągnęła kaptur i zapięła szczel-

nie futro.

— Czy kapitan czuje się dziś gorzej? — głos szturmana zabrzmiał naraz dziwnie obco.
— Nie. Tak jak zwykle. Ale cóż, wszystkie stawy ma opuchnięte, porusza się z trudnością... — tu siostra

zrobiła przerwę. — Wie pan zresztą sam najlepiej, jaki zrobił się nerwowy, niecierpliwy, wiecznie ze wszyst-
kiego niezadowolony, jak trudno mu dogodzić... Proszę przyjść do nas, szturmanie. Proszę bardzo.

Ledwie drzwi zamknęły się za siostrą, głęboka zmarszczka przecięła czoło marynarza. Jak rój uprzy-

krzonych much obiegły go wspomnienia. Przed niespełna rokiem spotkał na ulicy w Murmańsku dawnego
znajomego, eleganckiego porucznika Brusiłowa.

— Cieszę się, że pana widzę. Mam wspaniałą propozycję. Pojedzie pan na moim statku „Święta Anna" jako

zastępca kapitana, mój zastępca — zaczął bez wstępu porucznik, potrząsając energicznie ręką Alba- nowa. —
Pełniąc służbę na Morzu Wschodnio-Syberyj- skim, widziałem masę zwierzyny morskiej, tysiące fok, morsów i
białych niedźwiedzi. Wie pan przecież, jak cenne są ich skóry. To nieprzebrane bogactwo. Tam nikt nie poluje
poza tubylcami, a tych jest garstka.

Po powrocie postanowiłem zorganizować własną wyprawę na te wody. Wystąpiłem już z marynarki. W

ciągu jednego sezonu łowieckiego zrobimy majątek. Statek już kupiłem. Mówię panu, cudo nie statek. Tak się
szczęśliwie złożyło, że mój wuj, bogaty ziemianin
■H
spod Moskwy, zapalił się do tego projektu i pożyczył mi pieniędzy. Po jednym zaledwie rejsie zwrócę mu je z
nadwyżką. No co, szturmanie, zgoda?

Czarne oczy porucznika płonęły entuzjazmem. Widać było, źe nic nie jest w stanie odwieść go od wy-

marzonej podróży, źe nic go poza nią nie obchodzi. Widząc wahanie Albanowa, zaczął od razu wtajemniczać go
w dalsze szczegóły.

Oszołomiony wymową Brusiłowa, jego łatwo udzielającym się zapałem i perspektywą ciekawej wyprawy

na nieznane obszary Dalekiej Północy, szturman nie dał się długo prosić. Po paru dniach wchodził już na pokład.

Brusiłow nic nie przesadził. „Święta Anna" była niezwykle pięknym statkiem. Źaglowo-parowy szku- ner, z

silnikiem o mocy czterdziestu koni mechanicznych, kilkadziesiąt lat pływał już po północnych morzach jako
jednostka ratownicza, a później myśliwska.

Solidna konstrukcja i dobry stan dawały pewność, że mimo tylu lat nieustannej pracy w Arktyce, nieraz

jeszcze wyjdzie zwycięsko z ciężkiej walki z lodem.

Brusiłow nie żałował pieniędzy na luksusowe urządzenie wnętrza. Podłogę kabin zaścielały puszyste dy-

wany, masywne meble wykonane były z mahoniu, ściany lśniły białym lakierem.
Niemniej bogato wyposażył wyprawę w ciepłą odzież i zapasy żywności. Obliczony na dwudziestu czterech
ludzi jadłospis był wyjątkowo urozmaicony i obfity. Niczego tam nie brakowało. Ponad cztery tony najlepszej
mąki, ryż, kasze, groch, mięso w konserwach, sprowadzone specjalnie z Australii, pół tony różnych marmolad i
konserw, masło, sery, czekolada oraz wiele gatunków win i wódek.

background image

— Naszym obszarem łowieckim będzie Morze Wschodnio-Syberyjskie i okolice Cieśniny Beringa. To

przebogate, obfitujące w zwierzynę tereny. Nikt tam jeszcze nie dotarł — mówił z przechwałką Bru- siłow.

— Którędyż dostaniecie się do Cieśniny Beringa? — zapytywali z niedowierzaniem przyjaciele. —■ Czy

przez Kanał Sueski?

— Ależ skądże. To zbyt wielka strata czasu. Popłyniemy sobie po prostu wzdłuż północnych wybrzeży

Syberii.

— Jak to? To niemożliwe! Przecież prócz Norden- skiolda nikt nie przedarł się tą trasą.
— On przepłynął, to i ja przepłynę. Jeśli nawet nie uda się nam dokonać tego wyczynu w ciągu jednego

sezonu nawigacyjnego, to sobie przezimujemy w lodach. Zabieram mnóstwo zapasów. Polując po drodze na
zwierzęta morskie, od których roją się lody Arktyki, nie zginiemy z głodu. Myślę nawet, że uda nam się zawinąć
do Władywostoku z pełnymi łupu lukami. Po to przecież płynę. Możecie nam pozazdrościć. To wspaniała,
jedyna w swoim rodzaju wyprawa.

„Jakże byłem łatwowierny! — myśli teraz Albanow, wsłuchując się w nie milknący łoskot burzy. — Nie

zdawałem sobie wówczas sprawy, że Brusiłow to zapaleniec, że odważy się na taką wyprawę, nie znając
ciężkich warunków żeglugi wśród lodów, że zarozumiały, uparty, ambitny, nikogo nie usłucha...

Początkowo wszyscy byliśmy pod jego urokiem, oszołomieni tą pewnością siebie, która nie znosi naj-

mniejszych sprzeciwów, tym młodzieńczym zapałem. Jeden tylko lekarz okrętowy, w ostatniej chwili odmówił
wzięcia udziału w ryzykownej, jego zdaniem, wyprawie. Jakżeśmy z niego kpili! Zresztą na to miej-

Ą

background image

sce zgłosiła się natychmiast drobna, energiczna kobieta — siostra miłosierdzia".

Siostra Ermina... Albanow widzi wyraźnie przed sobą młodą, świeżą twarzyczkę o rumianych policzkach, o

ufnych, błyszczących oczach.

— To daleka i dla kobiety ciężka wyprawa. | Czy naprawdę decyduje się pani płynąć z nami? Czy nie

obawia się pani? — pytał z niedowierzaniem. /

— Dam sobie jakoś radę. Muszę. To, co zarobię na waszym statku, pozwoli mi wysłać młodszego brata na

politechnikę. Pomagam mu w nauce. Wytrzymacie wy, wytrzymam i ja. Wszyscy mówią, że nikt jeszcze nigdy
nie podróżował w tak wspaniałych warunkach — brzmiała energiczna odpowiedź.

I tak się zaczęło. Na statku panował radosny nastrój. Wszystkiego, było w bród. Ciepło, jasno, wygodnie.

„Święta Anna" z dumnie rozpostartymi żaglami pruła lekko fale Morza Barentsa i jak klin wcinała się w lodowe
pola.

Pod pokładem nie milkły wesołe piosenki. Nikogo nie przerażały groźne przepowiednie meteorologiczne

ani nawet ciężkie lody u wrót Morza Karskiego. Nim lato polarne dobiegło końca, już grube, jak podczas zimy,
pola lodowe jednolitą warstwą zasłały horyzont. Wszystko zapowiadało wyjątkowo srogą zimę. Któż by się tym
jednak przejmował? Wydawało się, że piękny, mocny, lśniący lakierem i mosiądzem statek przezwycięży
najcięższe przeszkody.

|— Powtarzałem panu, szturmanie, że los mi sprzyja — przechwalał się chętnie Brusiłow — nie darmo

mówiła mi stara Cyganka, że urodziłem się pod szczęśliwą gwiazdą. Niech się pan niczym nie przejmuje, proszę
polegać na mnie.

A później...
Szturman uśmiecha się gorzko.

238

A później? Na wysokości półwyspu Jamał lody unieruchomiły statek. Dryf „Świętej Anny" nie przebiegał

tak, jak pierwotnie przypuszczano. Prąd morski znosił wyprawę na północ zamiast na wschód. Zaniepokojony
tym nieznanym kierunkiem spływu szturman całe dnie spędzał nad książkami, szukając jakiegoś wytłumaczenia
tego dziwnego zjawiska, nagabywał wielokrotnie kapitana, czy nie należałoby opuścić statku i pieszo kierować
się na najbliższy ląd.

— Ani myślę — odpowiadał niezmiennie Brusiłow. — „Święta Anna" wytrzyma każdy napór lodów.

Zaczekamy. Zobaczymy, co los nam przyniesie. Wierzę w swoje szczęście. Czyż nie zna pan, szturmanie, kie-
runku prądów morskich w tej części oceanu? Któregoś dnia z pewnością zawrócimy i popłyniemy, jak to
mieliśmy w planie, na wschód. A. może po prostu strach pana obleciał? Niech się pan od razu przyzna?

Cóż można było odpowiedzieć na takie kpiny, zresztą początkowo i przez załogę przyjmowane gromkimi

wybuchami śmiechu. Brusiłow nie dopuszczał do siebie myśli o jakiejkolwiek zmianie w swych pierwotnych
zamiarach, nie przejmował się opisami dryfu innych statków, nie zatrwożył ich tragicznym losem.
Bezczynne wyczekiwanie na to, co przyniesie przyszłość, coraz bardziej ciążyło szturmanowi. Zdając sobie
sprawę z doniosłości dokładnego wytyczenia trasy tego odmiennego od wszystkich poprzednich dryfu, pełen
inicjatywy Albanow postanowił przeprowadzać stałe pomiary astronomiczne. To pożyteczne zajęcie podnosiło
go na duchu i pozwalało zapomnieć o jednostajnym, beznadziejnym trybie życia na uwięzionym w lodach
statku. Po pewnym czasie do pomiarów astronomicznych dołączył jeszcze obserwacje meteorologiczne.
239

background image

Co ci z tego przyjdzie? — pytali z niedowierzaniem niektórzy towarzysze, dziwiąc się, jak możjia

dobrowolnie przysparzać sobie tyle pracy. Nie chcieli słuchać, gdy Albanow tłumaczył im z zapałem, po' co to
robi, wzruszali tylko ramionami. Do pomocy w tej żmudnej, systematycznej pracy zgłosił się tylko jeden
ochotnik. Cichy, spokojny, małomówny mechanik Konrad.

Tygodnie mijały za tygodniami. Dryf na północ trwał.
W lecie 1913 roku „Święta Anna" znalazła się pomiędzy Nową Ziemią a archipelagiem Ziemi Franciszka

Józefa.

Pewnego ranka z bocianiego gniazda rozległ się alarmujący krzyk, który wszystkich postawił na nogi.
— Woda, wolna od lodu woda!
Kto żyw tłoczył się na pokład. Ludzie śmieli się, ściskali, krzyczeli i płakali ze wzruszenia na widok

rozkołysanych fal. Na horyzoncie... ale nie wokół statku. Czterysta czy pięćset metrów dzieliło „Świętą Annę"
od czystych wód. Wszyscy jak jeden rzucili się do łomów i kilofów. Ale lód nie ustępował. Twardy był jak
granit. Pomogłyby tylko miny. Ale wtedy okazało się, że Brusiłow zapomniał o dynamicie. Ładunki z czarnego,
strzelniczego prochu były zbyt słabe.

Brak dynamitu na statku wywołał pierwsze poważne nieporozumienie między szturmanem a dowódcą.

Albanow nie mógł o tym spokojnie myśleć. Pamiętać o dywanach, o lustrach, o winie, a zapomnieć o dyna-
micie!... Tak nie postępuje człowiek odpowiedzialny za los całej załogi.

Z bezsilną wściekłością patrzyli ludzie na lodowe zapory dzielące ich od wolnego morza. Później przyszło

zniechęcenie, najstraszniejszy wróg człowieka.

I znów dni wolno upływały za dniami, a każdy jak kropla wody podobny do poprzedniego. Mijały tygodnie.

W sierpniu padła komenda:

— Przygotować statek do zimowania.
Druga zima była straszna. Pokryci sadzą, zaniedbani, osowiali ludzie snuli się bez celu pod pokładem.

Brodate twarze coraz częściej przybierały wyraz beznadziejnego znużenia.

Załogę pożerała bezczynność i nuda. Jeden po drugim marynarze zapadali na szkorbut. „Święta Anna"

zamieniła się w wielki, dryfujący szpital...

Dość tych wspomnień! Albanow zrywa się z krzesła, narzuca pośpiesznie kożuszek i wybiega z kabiny na-

wigacyjnej. Obiecał siostrze, że odwiedzi chorych.

Uderzenie wiatru zapiera oddech, śnieg oślepia. W olinowaniach oblodzonych masztów zawodzi wiatr,

skrzypią jękliwie reje. Na zasypanym śniegiem pokładzie nie widać żywej duszy. Na mostku kapitańskim tylko
opuszczone koło sterowe trzyma wytrwale swą wartę. Obraca się powoli, zmienia kurs to w lewo, to znów w
prawo, jakby kierowane jakąś niewidzialną dłonią. I tak bez przerwy przez dni i noce, noce i dni, które się
niczym od siebie nie różnią.

A pod pokładem? Od chwili gdy na statku zabrakło nafty, którą zbyt hojnie szafowano na początku podróży,

pod pokładem panuje ciemność. Tonie w niej blask lakierowanych ścian, wykładanych tu i ówdzie boazerią,
gaśnie połysk mahoniowych mebli. Puszyste dywany pokrywa gruba warstwa topniejącego miejscami szronu.
Pełgające światełko zakopconego knota, który tli się w naczyniu napełnionym tłuszczem foki czy morsa, słabo
oświetla wnętrze statku. W kątach kabin i mrocznych korytarzy lśnią wszystkimi barwami tęczy groźne bryły
lodu. Za mało zabrano węgla...

background image

Mróz — władca Arktyki — wkroczył zwycięsko na dryfujący statek. Niewiele pomaga gruba warstwa

wojłoku włożona pod oszalowanie z desek. Prycze trzeba odsuwać od ścian, żeby nie przymarzły do nich koce.
W szczelnie zamkniętych, dusznych pomieszczeniach gromadzi się wilgoć. Woda kapie z sufitu, szybko schodzą
ze ścian płaty białego lakieru. Sczerniałe, oślizłe drzewo pokrywa się siwą warstwą szronu.

W kubryku na widok Albanowa zapanowała radość. Z tonących w mroku wilgotnych prycz jedna po drugiej

unoszą się głowy. Na brodatych, zarośniętych twarzach zjawia się rzadki gość — uśmiech.

— Szturmanie, jakżeż tam z pogodą?
— Kiedyż wreszcie skończy się ten przeklęty sztorm?
— Czy nie widać gdzieś wolnego od lodów morza? — sypią się ze wszystkich stron pytania.
Tylko kilka twarzy na widok Albanowa odwraca się niechętnie do powleczonych szkliwem lodu ścian.

Wszyscy wiedzą, że szturman ani na jeden dzień nie przerywa swej obserwacji, ale wiedzą także, że gniewa to
dowódcę.

— Toż to czyste wariactwo mierzyć trzy razy na dobę temperaturę powietrza, ciśnienie, szybkość wiatru i

opisywać chmury na niebie. Na co to komu? Płyniemy na statku myśliwskim, a nie naukowym. Jeśli mój
zastępca ma czas na takie wymysły, to jego rzecz. Pozwalam na to pod warunkiem, że nic o tym nie będę
wiedzieć — zapowiedział opryskliwie Brusiłow. Nie potrafił pogodzić się z porażką.

Schorowany, niecierpliwy, zawiedziony w swych ambitnych nadziejach, nie znosi teraz pogodnego, czyn-

nego, lubianego przez załogę Albanowa. Raz po raz czyni mu jakieś niesłuszne wymówki, cofa bez uprze
dzenia wydane przez szturmana rozkazy, podrywa autorytet i chętnie ośmiesza go przed załogą.

— Siadajcie tu, szturmanie, tu bliżej, muszę wam coś powiedzieć.
Stary, doświadczony marynarz Bajew ciągnie Albanowa za połę kożuszka. Na czole chorego perli się pot.

Oczy błyszczą gorączką.

Szturman rozgląda się po ciemnym kubryku, jakby kogoś jeszcze szukał.
— Siostra? Jest u kapitana. Jak zawsze.
— On wymaga, żeby tylko nim się zajmowała. A nas tu tylu... — żalą się z kąta jakieś ochrypłe głosy.
— Dajcie jej żyć. Biedna kobieta i tak uwija się, jak może.
— Każdemu stara się dogodzić, słucha wszystkich naszych skarg, dla każdego znajdzie dobre słowo...
— Kiedy ta biedaczka ma czas na sen czy choćby jakiś odpoczynek?
Albanow słucha pochwał z rozjaśnioną twarzą.
— Może właśnie dlatego jest zdrowa, że tak się uwija — mówi poważnie. — Gdy tylko ucichnie burza,

chciałbym, żebyście się zajęli uprzątnięciem śniegu z pokładu. Nawiało tam całe góry. Spróbujcie się podnieść.
Ruch na świeżym powietrzu dobrze wam zrobi. Tutaj rozchorować się można od tego zaduchu. A może to
właśnie wy pierwsi dojrzycie wolne od lodów morze?...

I znów mijają dni za dniami. Nikt ich już nie liczy. Dryf na północ trwa. Jak długo przyjdzie jeszcze cierpieć

wśród lodów? Czy nie ma żadnej nadziei? Ludzie stają się coraz bardziej rozgoryczeni. Byle drobiazg
wyprowadza ich z równowagi. Sprzeczkom nie ma końca.

background image

Mimo zapasów świeżego mięsa, jakie udało się zgromadzić podczas lata, brak już wielu produktów. Na opał

idą grodzie okrętowe, ale i one nie zapewniają ciepła.

I znów ledwie się tli mdłe światło wiecznie kopcących knotów, i znów tłusty kożuch sadzy pokrywa

wszystko. Ciemno, wilgotno, zimno. Z nową siłą wybuchają swary i niesnaski. Brusiłow nie umie położyć im
kresu. Co gorsza, jest tym, który roznieca waśnie swym nieodpowiednim postępowaniem z ludźmi.

Raz po raz pomiędzy dowódcą wyprawy a jego zastępcą dochodzi do burzliwych scen. Reszta załogi bierze

w nich żywy udział, rozpada się na dwa wrogie obozy, które zaczynają się wzajemnie zwalczać. Wszelkie próby
załagodzenia sytuacji, które cierpliwie podejmuje zgodny Albanow, spełzają na niczym. Pewnego dnia,
doprowadzony do ostateczności niesłusznymi pretensjami Brusiłowa, szturman zapomina o swym zwykłym
opanowaniu.

— W takim razie proszę o zwolnienie mnie z zajmowanego stanowiska! — woła dotknięty do żywego.
Ani przez chwilę nie myśli, że chory dowódca chorej załogi mógłby zwolnić swego zastępcę od pełnienia

obowiązków służbowych. Ale tu czeka go niespodzianka. Urażony Brusiłow na złość wyraża zgodę.

W pokładowym dzienniku podróży widnieje sucha notatka:
„Waleriana Iwanowicza Albanowa zwalniam z dniem dzisiejszym od pełnienia czynności służbowych".
Na tę wiadomość wśród załogi zawrzało jak w ulu. Jedni cieszyli się złośliwie z porażki szturmana, który

pozostał na statku w roli uciążliwego pasażera, inni oburzeni przysięgali, iż nie darują dowódcy tej nie
przemyślanej decyzji.

— Na porachunki osobiste dość będzie czasu na lą

dzie. Tu powinniśmy zgodnie, ramię w ramię, walczyć
0 życie — mówili z goryczą.

Mijają miesiące. Dryf na północ wciąż trwa. W końcu sierpnia wyprawa Brusiłowa płynie na wysokości

południowych wysp archipelagu Ziemi Franciszka Józefa, we wrześniu dociera do północnych wybrzeży. Od
tego miejsca „Święta Anna" skręca niespodziewanie na zachód.

Ten sam potężny prąd morski, z którym dryfował ongiś Nansenowski „Fram", porywa teraz rosyjski

szkuner. Licząc, że prąd ten płynie z szybkością dwóch
1 pół mili morskiej na dobę, można przypuszczać, że „Święta Anna" dopiero w listopadzie lub grudniu mogłaby
znaleźć się na szerokości Archipelagu Spitsber- geńskiego. Listopad czy grudzień w Arktyce — to głęboka noc
polarna. „Fram" wypłynął na te wody latem i to pozwoliło mu na oswobodzenie się z lodów. Wyprawę
Brusiłowa w zimie oczekuje dalszy przymusowy dryf na zachód. Jak długo?

Latem „Święta Anna" może znaleźć się na szerokości północnych wybrzeży Grenlandii, gdzie swobodna

nawigacja jest niemożliwa nawet w tej porze roku. Sytuacja wydaje się zupełnie beznadziejna. Żywność na
statku topnieje w oczach. W żadnym przypadku nie wystarczy jej do końca przymusowego dryfu.

A więc — zagłada? Czy nie ma doprawdy żadnego wyjścia?...
— Ależ jest! — odpowiada kategorycznie Albanow, gdy statek dryfuje w styczniu wzdłuż północnych wy-

brzeży Ziemi Franciszka Józefa. — Jest jedno, jedyne.

W księżycowej poświacie lub w słabym blasku ogni zorzy polarnej na południu majaczą zarysy szczytów

górskich. Można je dojrzeć z bocianiego gniazda. Przy- ciągają wzrok, nęcą nadzieją ocalenia.

background image

— Gdy tylko pierwsze promienie słońca ukażą się nad horyzontem, musimy wszyscy opuścić „Świętą

Annę" i pieszo po krach przedrzeć się do tego lądu. To jedyny ratunek! — gorączkuje się Albanow, ale dowódca
nie chce nawet słyszeć o tym projekcie.

— Będziemy czekać!
— Czekać? Na co? Na jakiś szczęśliwy przypadek? Dość tego biernego oczekiwania na to, co nam przy-

niesie los. Możemy liczyć tylko na własne siły. Pozostać na statku bezczynnie, z założonymi rękami, to wyjść na
spotkanie śmierci. To niegodna człowieka postawa! — nalega szturman.

— Będziemy czekać. Latem prąd wyniesie nas na wolne od lodów wody. Musi wynieść. Jestem tego

pewien.

W głosie Brusiłowa brzmi upór. Niepowodzenia i choroba wywołują w tym energicznym ongiś człowieku

lęk prz?d decyzją.

— Ja czekać nie będę. Idę pieszo do wybrzeży. Byliśmy już od nich tak blisko. Mimo zachodniego kie-

runku dryfu prąd znosi nas ustawicznie na północ... Jeśli mam zginąć, to zginę walcząc do upadłego!

— Nikt panu nie broni! — brzmi szorstka odpowiedź.
Decyzja Albanowa lotem błyskawicy obiega statek, budzi pogrzebane już dawno nadzieje.
— Idę z panem, szturmanie — oświadcza pierwszy Konrad. — Będę panu pomagać w pomiarach, przy-

dam się, zobaczy pan. Proszę mnie zabrać ze sobą! — nalega.

Cieśla Piotr ociera łzy, przestaje biadać, chwyta swą piłę i siekierę, wrzuca do marynarskiego worka i bie-

gnie do Albanowa.

— Kiedy wyruszamy? — pyta niecierpliwie.
— Szybko pomkniemy na południe, własne nogi to

najpewniejszy środek lokomocji — marzy Bajew. — Wiecie co? Od razu poczułem się zdrowszy — mówi
towarzyszom.

Następnego dnia połowa załogi chce opuścić statek.
— A pani, siostro Er mino, z nami, prawda?
Pytanie szturmana brzmi jak prośba.
Kobieta stoi przed nim bez słowa, z pochyloną głową. Długo milczy. W brunatnych oczach widnieje roz-

pacz.

— Ja, ja muszę zostać. Moi chorzy... sami rozumiecie — odpowiada wreszcie przerywanym głosem.
Tym razem szturman opuszcza głowę. Czuje, że decyzja jest nieodwołalna. Nie musiała przyjść łatwo.
W ciągu jednej doby ziejący nudą i martwą ciszą statek zatętnił znów życiem. W mrocznych, prze-

marzniętych ładowniach zawrzała praca. Wesoło dźwięczały siekiery i młoty, poświstywały piły. Ktoś zanucił
jakąś dawno zapomnianą melodię. Do pieszej wędrówki wszystko trzeba samemu przygotować: sanie, kajaki,
namioty, buty, ubrania, plecaki. Na „Świętej Annie" brakowało materiału na wykonanie tego sprzętu. Dębowe
drzwi przerabiano więc na płozy do sań, na narty, z ciężkich żagli szyto namioty. Ludzie pracowali z zapałem.
Przestali się skarżyć i biadać. Nadzieja na ucieczkę z lodowej niewoli dodawała wszystkim sił.

Brusiłow chętnie zgodził się na wymarsz części załogi. Tracą wprawdzie ludzi, ale pozostawało więcej

żywności dla reszty.

Zmęczeni całodzienną, gorączkową pracą ludzie jak martwi walili się na prycze, a wtedy Albanow całe noce

spędzał w kabinie nawigacyjnej. Z książki pokładowej przepisywał skrzętnie wyniki wszystkich pomiarów
astronomicznych, od samego początku rejsu.

Brusiłow niechętnie patrzył na jego prace.
— Czyste wariactwo. Na co to komu? Nikt prze

background image

cież dobrowolnie nie popłynie tą przeklętą trasą — powtarzał z uporem.

Albanow milczał, nie przerywając ani na chwilę żmudnej roboty. Z uporem przepisywał długie kolumny

cyfr, a nawet krótkie notatki.
Na jego polecenie Konrad zaszywał w żaglowe płótno kajety z wynikami obserwacji meteorologicznych.

Siostra Ermina pieczołowicie przygotowywała apteczkę dla wyruszających w daleką podróż. Drobnym

pismem oznaczała torebki i butelki, podając, jak i kiedy należało zażywać lekarstwo. To wszystko, co mogła
zrobić dla odchodzących.
— Myślami i sercem będę wam towarzyszyć — powiedziała kiedyś cicho.

W początkach kwietnia „Święta Anna" skręca znów na północ. Prądy morskie zagnały statek pod osiem-

dziesiąty trzeci stopień i osiemnaście minut szerokości północnej — zaledwie siedem stopni geograficznych od
bieguna.

Ciężka jest chwila rozstania. Kilka okrzyków, kilka mocnych uścisków dłoni. Pozostający na statku wrę-

czają tym, którzy odchodzą, listy do rodzin. Spora to paczka — około trzech kilo listów. W niepamięć idą
zadawnione żale i urazy. Porucznik i szturman podają sobie dłoń jak dwaj przyjaciele. Wzruszenie ściska krtań.
W niejednych oczach błyszczą łzy.

Jaki los spotka tych, co pieszo po lodach wyruszają w nieznane? Lepszy czy gorszy niż towarzyszy, którzy

pozostają na łasce dryfu?
W ciągu pięciuset czterdziestu pięciu długich, ciężkich dni przepłynęli razem przeszło trzy tysiące osiemset
kilometrów, przeżyli wiele ciężkich chwil. Niełatwe jest rozstanie. Czy spotkają się jeszcze kiedyś?... Jedyną
mapą orientacyjną, według której Albanow
248
prowadzi swą grupę przez lodowe pola, jest szkic z książki Fridtjofa Nansena z jego wędrówki po pod-
biegunowych obszarach.

Pół tony żywności, siedem kajaków, sprzęt i ekwipunek załadowane na siedmiu saniach z trudem ciągnąć

będzie czternastu ludzi... Jak długo, jak daleko?...

Pierwszy odpoczynek następuje już po półgodzinnym marszu — to skutki dwu lat bezczynności, niedosta-

tecznego odżywiania i szkorbutu, który nie oszczędził nikogo. '

Wędrówka po krach jest znacznie uciążliwsza i trudniejsza, niż przypuszczano. Co kilka kroków masze-

rująca wolno kolumna musi okrążać zwały lodowe, które zastępują jej drogę.

Po przejściu pierwszych kilometrów okazuje się, że zbudowane na statku sanie mają zbyt wąskie płozy, zbyt

głęboko wcinają się w śnieg, utrudniają marsz.

Albanow postanawia zmienić system posuwania się po lodzie. Wszyscy razem ciągną dwie, trzy pary sań na

przestrzeni kilku kilometrów, po czym zawracają po resztę. Żółwi to marsz, ale nie ma innego wyjścia.

Wiosenne śnieżyce wybuchają w Arktyce znienacka. Nie zapowiada ich żadna chmurka na czystym, blado-

niebieskim sklepieniu. Nagle gwałtowne uderzenie wiatru zmienia wszystko. Cały świat tonie w białym tumanie.
Miałki, ostry jak piasek śnieg wiruje tuż nad ziemią, wciska się w oczy, zapiera oddech, wali z nóg.
Dobrze jest otulić się grubym kożuchem i spać, kiedy brezentowe płótno namiotu jęczy i drga pod gwałtownymi
uderzeniami wichru, budzić się tylko na skromny posiłek i dalej spać lub drzemać. Przed ocza-

1111

przesuwają

się wtedy obrazy dawnych przeżyć.
249

background image

Wszystkie wydają się takie piękne i takie bardzo odległe.

W ciągu długich, pracowitych pięciu dni strudzeni ludzie wciąż jeszcze widzą za sobą smukłe maszty opu-

szczonego statku. Błyszczące w słońcu, pokryte szronem olinowania długo przyciągają wzrok szturmana. Jaki to
los czeka „Świętą Annę", statek, z którym wszyscy wiązali tyle wspaniałych nadziei? Spokojny, długotrwały
dryf, na który beztrosko liczy dowódca, czy też katastrofa?

W ciemności nocy polarnej, w ogłuszającym huku napierających zwałów mogą runąć maszty, gruchocząc

wszystko na pokładzie. Popękają spojenia kadłuba, a ludzie w popłochu rzucą się do ucieczki. Co stanie się
wówczas z towarzyszami, z porywczym, nieszczęśliwym dowódcą, z dobrą, cichą siostrą Erminą?... Dość tej
słabości. Trzeba zebrać wszystkie siły.

Marsz po lodzie pokrywającym ocean kryje w sobie straszną niespodziankę. Przeprowadzając regularnie

pomiary astronomiczne, Albanow stwierdza z przerażeniem, że brnąc z takim trudem naprzód, mała grupka nie
posuwa się wcale w kierunku południowym, lecz... cofa się wciąż na północ. Ta sama tragedia, którą przeżywali
w czasie swych pieszych wędrówek Norweg Fridtjof Nansen i Włoch Cagni, i Szwed Andrśe, i Amerykanin De
Long, nie omija teraz rosyjskich podróżników.

Szybkość dryfu kry lodowej zależy od prądów morskich oraz wiatrów, a nie od woli człowieka. Kierunek

dryfu — także. Trzeba czekać, aż kierunek ten sam się zmieni, a czekając — przeć dalej naprzód.

Dziesiątego dnia wędrówki trzej marynarze przychodzą do Albanowa z prośbą.
— Szturmanie, zawrócę na statek, za stary widać już jestem. Brak mi sił. Zawadzałbym wam tylko. Już chy-

ba nigdy nie zobaczę moich dzieci — cieśla Piotr ociera zaczerwienione od płaczu oczy. — Ten przeklęty
szkorbut tak nas wykończył — dodaje, jakby usprawiedliwiając się. — Oni także już nie wytrzymują marszu —
wskazuje na dwu marynarzy.

Albanow obejmuje go serdecznie.
— Wracaj, bracie, nie mam do ciebie żalu. Nas czeka jeszcze ciężka przeprawa. Może na statku będzie ci

lżej. A pozdrówcie ode mnie wszystkich.

Trzy ludzkie postacie szybko zniknęły za spiętrzonymi jak ośnieżony las torosami.
Jeszcze kilka razy zaczerniły się na bieli lodu niewielkie punkciki, coraz dalej, coraz dalej, aż wreszcie

znikły z oczu.

Szturman przedłuża postój. Ciężko mu na sercu. Może trzej ludzie zabłądzą w chaosie lodowym, może je-

szcze raz zmienią decyzję?

background image

Nie powracają jednak. Ich sanie idą na ugotowanie strawy.
Niewielki zapas tłuszczu, jaki zabrano ze statku, jest już na ukończeniu. A w kanałach wodnych ani śladu

zwierzyny. Wokół ciągnie się martwa, wroga pustynia lodowa. Gdybyż przynajmniej powiał północny wiatr i
wzdął ustawione na saniach żagle! Północny wiatr — to upragniony dryf na południe.

Czasami przychodzi oczekiwany powiew, a wówczas ludzie odzyskują słabnące siły, śmieją się, śpiewają

dawno zapomniane pieśni. Nic to, że brak opału nie pozwala im na zagrzanie strawy czy wytopienie z lodu
słodkiej wody. Piją wszyscy wodę morską, słoną i gorzką, zagryzają twardymi sucharami. Nie skarżą się ani na
głód, ani na pragnienie.

Ale oto zjawia się nowe niebezpieczeństwo. Jaskrawe promienie słońca rażą, oślepiają zmęczone blaskiem

oczy. Wydaje się, że setki, tysiące kłujących szpilek wbija się w źrenice. Tępy, ani na chwilę nie ustępujący ból
świdruje czaszkę. Pod zamknięte powieki wdziera się oślepiający blask słonecznych promieni odbitych od
nieskończonej śmiertelnej bieli.

Znużeni, na wpół oślepieni ludzie wprzęgają się do sań i idą, kierując się śladami tych, których nie dotknęła

jeszcze straszna ślepota śnieżna.

Szturman dzieli los większości. Idzie z zamkniętymi oczyma, wpierając się mocno w szelkę od sań, prze-

rzuconą przez piersi. Potyka się, pada, powstaje, od czasu do czasu otwiera z trudem chore oczy, by sprawdzić,
czy towarzysze utrzymują właściwy kierunek marszu.

Okulary, sporządzone z potłuczonych butelek na statku, nie chronią wcale przed zabójczymi promieniami

słońca. Uczestnicy wyprawy na „Świętej Annie" nieraz zapadali już poprzedniego lata na tę cho
252
robę, ale na statku wystarczyło skryć się na przeciąg kilku dni pod pokładem, poleżeć z zamkniętymi oczyma.
Siostra Ermina kładła na powieki chłodne kompresy... Tu nie ma schronienia, nie wolno przerwać marszu. Za
wszelką cenę trzeba iść naprzód. Trzeba zapomnieć o delikatnym dotknięciu kobiecych dłoni.

Droga staje się coraz uciążliwsza. Kanały wodne wśród gęsto rozrzuconych torosów rozlewają się miej-

scami w szerokie jezioro. Gdybyż jeszcze przynajmniej kanały te nadawały się do spływu! Ale nie — one tylko
przecinają w poprzek drogę, utrudniając marsz. Gdybyż, zamiast spiętrzonych lodowych brył, przed
wędrowcami rozciągała się szeroka równina!

Marzenie o równinie staje się w końcu manią prześladowczą niektórych wędrowców. We dnie o niej tylko

mówią, podczas snu otępiali zmęczeniem wykrzykują jakieś niezrozumiałe słowa, rzucają się niespokojnie,
dręczeni koszmarnymi majakami. Na którymś postoju Bajew przybiega do szturmana z radosną nowiną:

— Widziałem równinę lodową! Jak okiem sięgnąć, równa, równiutka jak stół płaszczyzna. Może ciągnąć się

aż do wybrzeży wysp archipelagu Ziemi Franciszka Józefa? Niech pan sam popatrzy, szturmanie, ot tam.

Ludzie z trudem otwierają obolałe oczy. Jest pochmurno, słońce skryło się za ciężkim zwałem chmur,

można wreszcie spojrzeć przed siebie. Albanow nie wierzy towarzyszowi, ale idzie z nim na pobliski wzgórek
lodowy.

Ani śladu równiny. Z gąszczu torosów sterczą tylko tu i ówdzie oblodzone szpikulce płyt lodowych. Pro-

mienie słońca zapalają nagle w zrębach tysiące barw. Ale Bajew nie ustępuje.
253

background image

— Niech pan mi nie broni pójść samemu dalej — prosi. — Ja znajdę tę równinę, na pewno znajdę. Za-

prowadzę was do niej. Widziałem ją przecież na własne oczy. Równa, równiutka jak stół...

— Nie pozwalam! — krzyczy Albanow, widząc w oczach marynarza obłąkańcze błyski.
Ale on już nie słucha dowódcy. Jak szalony pędzi szukać równiny, której nie ma. Jeszcze z dala dobiega

jego żałosny krzyk:

— Widziałem, sam widziałem, na własne oczy!... Bajew nie powrócił nigdy do obozu. Dwudniowe po-

szukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów. Opętany marzeniem o gładkiej drodze marynarz zginął w jakiejś
rozpadlinie.

Z wolna maleje grupka wędrowców. Już tylko dziesięciu ludzi zwija obóz i rusza w dalszą drogę. Tym ra-

zem szczęście uśmiecha się do nich wreszcie. Na krawędzi szerokiego kanału wodnego coś czernieje na lodzie.
Jakiś wrzecionowaty kształt. Foka. Jedna, druga, trzecia. Całe stado fok...

Ukryci za zwałami lodu wędrowcy pogwizdują wesoło na różne tony. Ciekawe zwierzęta podpływają

zwinnie na odległość strzału. Nareszcie tłuszcz na opał, nareszcie świeże mięso! Ludzie jedzą gotowane, pie-
czone, smażone, parzą sobie usta gorącym jedzeniem, są wreszcie syci. Śmieją się znów i znów sobie pod-
śpiewują.

— Przeszliśmy już, według moich obliczeń, około stu kilometrów — oznajmia im z dumą Albanow w po-

łowie maja. — Średnio idziemy trzy i pół kilometra dziennie, nawet trochę mniej.

— Ale ile jeszcze mamy przed sobą?
Na to pytanie nie ma odpowiedzi. Mapa sporządzona na podstawie szkicu nie jest dokładna. By nie dopuścić

do dalszych pytań, szturman zarządza uroczysty
obiad — zupa, na wodzie morskiej, z resztek suszonych śliwek, przyprawiona skondensowanym mlekiem z
puszki. Do tego suchary. Cóż za wspaniała, niezapomniana uczta!

Potem przychodzą znów głodne dni — woda morska i suchary. Spiętrzony gąszcz torosów nigdy się chyba

nie skończy. Czasami udaje się wędrowcom część drogi przebyć kajakami. Są wtedy szczęśliwi. Kajaki suną
lekko po wodzie, obolałe nogi odpoczywają. Znów wyrasta niespodziewana przeszkoda — krawędź lodowego
pola. Jak wroga armia stają przed ludźmi nowe zwały, dalej znów trzeba iść pieszo. Milkną rozmowy. Otępiali,
zmęczeni ludzie z trudem podnoszą nogi, coraz częściej zatrzymują się na krótki choćby odpoczynek.

Albanow idzie naprzód z przymkniętymi oczyma, bezwiednie wsłuchuje się w miarowy skrzyp płóz. Chory,

zatraca powoli poczucie rzeczywistości. Wydaje mu się, że jest na południu, w kraju. Widzi wyraźnie przed sobą
portowe wybrzeże Baku. Letnie słońce dopieka. Leniwie szemrze fala, bijąc o kamienny brzeg. Stragany i sklepy
złocą się przepychem południowych owoców. Zapach ich jest tak silny, że odurza...

Naraz człowiek potyka się, otwiera oczy i widzi z przerażeniem nieskazitelną biel. Ale wystarczy znów

przymknąć powieki, a wspomnienia natarczywie cisną się do głowy. Tu kołysze się palma, w której cieniu
siadywał w upalne dni, tam wykwitają jakieś purpurowe kwiaty. Całe mnóstwo kwiatów, a jakie barwy! I znów
odurzający zapach dojrzałych, nabrzmiałych sokiem owoców! Czyżby jego towarzysze nie czuli, jak pachną
pomarańcze, cytryny, banany? To niemożliwe, przecież ten zapach aż dusi!...

Dni wolno mijają za dniami. W końcu maja niektórzy wędrowcy wloką się ostatkiem sił. Na nogach

background image

otwierają się zadawnione rany, stawy bolą, zęby chwieją się w dziąsłach. Szkorbut... Straszna choroba znowu
dosięga ludzi. Już tylko dziewięciu wprzęga się do sań. Jeden z marynarzy ustaje, idzie w tyle, by nie
zatrzymywać innych. Pozostali ciągną trzy pary sań kilka kilometrów, pozostawiają jednego lub dwu towa-
rzyszy, żeby rozbili obóz, a sami powracają po resztę ekwipunku.

Sporządzenie strawy staje się coraz mniej skomplikowane. Jedyna kuchenka własnego wyrobu tonie w

nurtach oceanu, podobny los spotyka dubeltówkę. Ludzie jedzą już teraz surowe mięso, szczęśliwi, jeśli tylko
uda im się coś upolować.

Wciąż jeszcze nie widać upragnionego lądu, ale krajobraz zaczyna się z wolna zmieniać. Coraz częstsze

kanały wodne przecinają drogę. Nie zawsze udaje się je przepłynąć. Tu i ówdzie powierzchnię wody pokrywa
gęsta kasza lodowa — trzeba ją wówczas okrążać, nakładając wiele kilometrów drogi.

Pomiary astronomiczne wykazują, że wędrowcy przekroczyli już osiemdziesiąty drugi równoleżnik. Gdzież

są zatem upragnione wyspy, na które powinni już teraz natrafić? Zmęczony bielą wzrok daremnie szuka na
horyzoncie jakiejś ciemniejszej smugi.

Wreszcie zrywa się silny wiatr. Ułatwia dalszą podróż, raduje ludzi. Jeden tylko Albanow nie cieszy się

razem z innymi. „Gdy kry płyną tak szybko na południe, to znaczy, że nie ma na ich drodze żadnej przeszkody
— myśli — a te przeszkody to przecież wyspy, do których dążymy. Jeśli ten szybki dryf potrwa jeszcze, prąd
może nas znieść na otwarty ocean, a tam już nie będzie ratunku..."
Ale szturman nie dzieli się swymi obawami z resztą towarzyszy. Bo i po cóż ich straszyć, po co zatruwać
ostatnie może chwile? I tak nie brak trosk. Sanie co
raz głębiej grzęzną w rozmokłym śniegu, ludzie często zapadają po kolana w zdradliwych szczelinach, zapasy
sucharów maleją z dnia na dzień.

Pewnego dnia uwagę Albanowa przykuwa zmiana w nużąco jednostajnym krajobrazie. W regularnych

odstępach czasu szczeliny w lodzie zwężają się, to znów rozchodzą. Czyżby przypływy i odpływy? Byłby to
znak, że gdzieś w pobliżu leży jakiś ląd. „A może Już koło niego przepłynęliśmy?" Na tę myśl szturman rzuca
wszystko i wybiega z namiotu. Na zamglonym horyzoncie różowią się dwa niewielkie obłoczki. Może to
wreszcie ląd? Ten upragniony, oczekiwany gorąco ląd, do którego dążą? A jeżeli to tylko złudzenie?.,.

Nie ufając sam sobie, milczy. Nie chce narażać towarzyszy na jeszcze Jedno rozczarowanie.
Z goryczą stwierdza, że niektórzy z nich nie chcą pracować. Apatycznie czekają na rozkazy, wypełniają je

niechętnie, niedbale, ot tak, aby zbyć. Daremnie tłumaczy im, że jedynym ratunkiem jest pośpiech. Gdyby nie ta
bierność, z którą walczy od początku podróży, dawno dotarliby Już do wybrzeży.

Kolejne pomiary wskazują, źe w ciągu tygodnia przedryfowali około stu kilometrów. To już nie tylko wiatr.

Jakiś nieznany, mocny prąd morski znosi ich widać teraz na południe.

Poniedziałek, 9 czerwca. Wczoraj dął w dalszym ciągu Nord West i West Nord Nord. Jakkolwiek w ciągu

dnia było pochmurno, udało mi się określić wysokość słońca — pisze Albanow w swych notatkach.

Znajdujemy się pod 80°52' szerokości północnej i 40° 20' długości wschodniej. Temu ostatniemu pomiarowi

nie dowierzam zresztą zbytnio.

Wieczorem, koło dziewiątej, wdrapałem się jak ża

background image

wsze na wysoki wał lodu, żeby obejrzeć horyzont. Poza „wyspami", które okazały się w rezultacie zwykłymi tor
osami lub po prostu obłokiem, dojrzałem coś w kierunku Sud Est, coś, co mną wstrząsnęło do głębi. Nogi
odmówiły mi posłuszeństwa, usiadłem na grudzie lodowej, pospiesznie przetarłem oczy i szkła lornety. Była to
wyraźna, srebrzysta kreska, nieco szersza, jakby wypukła pośrodku. Ciągnęła się przez cały horyzont i
stopniowo znikała na wschodzie. Wypukłość, przylegająca jakby do linii horyzontu, wyraźnie odcinała się na
niebieskim tle nieba. Barwą swą przypominała księżyc w dziennym świetle.

...Nocą co najmniej pięć razy wychodziłem z namiotu, by patrzeć przez lornetę, i za każdym razem

znajdowałem ten kawałek księżyca na swoim miejscu. Czasem był jaśniejszy, czasem ciemniał, ale kształt i
barwy pozostawali

1

bez zmian.

Dziuń mnie, że żaden z moich towarzyszy nic jeszcze nie widzi. Powstrzymuję się z trudem, by nie wpaść

do namiotu i nie krzyknąć na całe gardło: „Cóż tak siedzicie jak kukły? Spicie czy co? Czy nie widzicie, że
dobijamy do celu, że widać już ląd?"

W końcu Konrad spostrzega ziemię na horyzoncie, krzyczy jak szalony, zwołuje innych. On, taki mało-

mówny, cichy, opanowany, sam nie wie, jak okazać swą radość.

A więc nadchodzi wreszcie kres cierpień. Grupę wędrowców opanowuje podniecenie.
— Szturmanie, za wolno się poruszamy!
— Kiedy dojdziemy do tej ziemi?
— Rzućmy kajaki, sanie, zabierzmy tylko plecaki, szybciej się tam dostaniemy! — gorączkują się.
Ale Albanow jest rozsądny. Nie pozwala niczego porzucić. Wie, że od nieznanego lądu dzieli ich jeszcze

przynajmniej czterdzieści, może nawet pięćdziesiąt kilometrów. A jeżeli kierunek dryfu raptem się zmieni?
Ludzie sarkają początkowo, próbują stawiać opór, ale po kilku dniach przekonują się, że szturman ma rację. W
miarę przybliżania się do lądu kra lodowa staje się coraz bardziej połamana, coraz częściej trzeba z sań
zdejmować kajaki i opuszczać je na wodę.

Nieznany ląd kusi ponętnymi obietnicami. Nie wszyscy wytrzymują żółwie tempo marszu z obciążeniem.
— Szturmanie, pójdę jutro rano na wywiad razem ze sternikiem — proponuje któregoś dnia jeden z ma-

rynarzy.

Albanow jest zaskoczony. Przecież ci dwaj to największe leniuchy, trzeba ich zawsze popędzać, zaganiać do

roboty, pilnować, a wywiad to dodatkowa, ciężka praca. Po powrocie do obozu muszą wraz z innymi wyruszyć
naprzód i jeszcze raz iść po nierównych, pokruszonych krach. „To bliskość lądu tak wpływa może na ludzi" —
myśli szturman.

— Dobrze. Weźcie jak zwykle trochę sucharów i dubeltówkę z nabojami.
Następnego ranka, w miarę jak słońce wznosiło się nad horyzontem, w małym obozie rósł niepokój. Zwia-

dowcy nie powrócili. Tymczasem stwierdzono brak najlepszej pary butów, ciepłej bielizny, całego wora
sucharów i lornety morskiej. W obozie zawrzało.

— Dogonić tych złodziei, rozprawić się z nimi, jak na to zasługują!
— Pogoń nie ma żadnego sensu — odpowiada krótko Albanow. — Musimy zachować wszystkie siły, by

dotrzeć do lądu!

Siedmiu ludzi nie może jednak ciągnąć dobytku. Ląd wydaje się bliski... Po krótkiej naradzie postanawiają

porzucić dwie pary sań, dwa kajaki i namiot.
aga

background image

Słuszna na pierwszy rzut oka decyzja pociągnie za sobą później straszne następstwa.

Błyszczące lodowce, czarne szczyty górskie są coraz bliżej, ale i droga coraz cięższa. Kry pokruszone na

drobne odłamki z trudem utrzymują ciężar ludzi i sań. Kanały wodne rozszerzają się, tworząc trudne do prze-
bycia rozlewiska.

Gdy wreszcie ludzie docierają do upragnionego lądu, przed nimi wyrasta prawie stumetrowej wysokości

prostopadła, śliska ściana. Nigdzie żadnego występu, żadnego skrawka ziemi, o który można by się zaczepić.

Co począć?
Milkną rozmowy, wszyscy z nienawiścią spoglądają na złowrogą, zielonkawoniebieską masę lodu. Są tylko

dwa wyjścia — iść do odległego o jakieś dziesięć kilometrów półwyspu lub czekać, co będzie dalej.

Przejść dziesięć kilometrów! Łatwo to powiedzieć, ale wokół lód pokruszony jest na drobne odłamki. Każdy

fałszywy krok grozi kąpielą, a kąpiel taka może się skończyć tylko śmiercią.

Czekać? Na co czekać? Chyba tylko na powolną śmierć głodową. Cały zapas żywności na siedmiu ludzi

wynosi zaledwie dwa i pół kilograma sucharów, kilo soli i garść proszku na zupę. Ani odrobiny tłuszczu czy
mięsa. Wydzielane oszczędnie suchary popija się wodą morską.

Bystre spojrzenie szturmana odkrywa wreszcie w tej prostopadłej, sterczącej ścianie niewielką szczelinę za-

sypaną śniegiem.

Powoli, robiąc stopnie w stwardniałym śniegu, wspierając się na harpunie, ludzie mozolnie pną się w gorę-

Lód twardy jak skała pryska spod kilofów, pot zalewa oczy. Do przejścia mają około trzydzieści piętę

1

"' a trzeba

jeszcze wciągnąć kajaki i sanie. Szturman popędza towarzyszy.

background image

— Prędzej l Prędzej I
W chwili gdy wciągają na górę ostatni ładunek, gdy ostatni człowiek wspina się po wyrąbywanych mozol-

nie stopniach, kro, na której dopłynęli do lodowca, pęka z hukiem, przewraca się i porwana morskim prądem
odpływa na pełne morze.

Z piersi wydziera się westchnienie ulgi — strasznego uniknęli losu.
Z samego szczytu wspaniały roztacza się widok: Jakieś wyspy, cieśniny, pasma górskie na horyzoncie, ale

nie czas na odpoczynek. Lodowiec to martwy obszar, omijają go z dala zwierzęta. Trzeba znów zebrać wszystkie
siły i czym prędzej uciekać stąd na zachód, do widniejącego we mgle skalistego półwyspu. Przynaglani ludzie
ledwie trzymają się na nogach, ale szturman nie daje im chwili wytchnienia. Zostać tu — to zginąć!

Jaki wyborny smak mają surowe jajko mew i alek! A ptaki gotowane, pieczone!... Co za dziwne uczucie

mieć pod stopami stoły ląd, dotykać zielonego mchu, spojrzeć na złocisty kwiat maku polarnego, ścielącego się
nisko, tuż przy soniej ziemi. Ziemio! Pierwszy ląd po dwu lotach dryfu, po przejściu trzystu kilometrów lodowej
pustyni.

Myśl szturmana biegnie na północ, do „Świętej Anny", do ludzi, którzy tom pozostali, do siostry Erminy.

Jaki los im przypadnie w udziale?...

Grupo Albanowa spotyka dwu uciekinierów, którzy ustali w drodze, ale zgodnie wybacza im niecny po-

stępek. Syci, pijani szczęściem ludzie są wspaniałomyślni.

Pierwszej nocy nikt nie śpi w obozie. Wszyscy snują projekty, wydoje się, że to Już kres wędrówki.
Tylko Albanowa dręczą niepokojące myśli. Co to

za ląd? Wyspo, oczywiście, ale Jaka? Tego nikt nie wie.

Odpowiedź przychodzi niespodziewanie. Podczas polowanie marynarze odkrywają przypadkiem niewielki

wzgórek. Zdziwieni Jego prawidłowym kształtem, rozrzucają kamienie; wewnątrz znajdują butelką, a w niej
notatkę kierownika angielskiej wyprawy polarnej — Fredericko Jacksona — z 1896 roku.

Od tej chwili wszystko staje się Jasne. Grupa Albanowa dotarła do Ziemi Aleksandry i po przejściu lodowca

znalazło się na najbardziej na zachód wysuniętym cyplu archipelagu Ziemi Franciszka Józefa. Niewiele
brakowało, a prąd morski wyniósłby ludzi wraz z krami na otwarte wody Oceanu Atlantyckiego.

Na południe połyskuje szeroki kanał wolny od lodu. Jakże łatwo byłoby nim popłynąć do półwyspu Floro,

gdzie przypuszczalnie znajdują się budynki i zapasy żywności pozostawione przez wyprawę Jacksona, ale... do
dyspozycji pozostały im tylko dwa kajaki. To skutki lekkomyślnej, egoistycznej ucieczki dwu towarzyszy.
Mając teraz do dyspozycji wszystkie łodzie, cała grupa mogłaby w ciągu zaledwie paru dni dopłynąć do
półwyspu Flora. A tak może zmieścić się tylko część ludzi, reszta musi iść pieszo do widniejącej na południu
zatoki.

Pięciu marynarzy z Albanowem na czele płynie W dwu kajakach. Spokojne wody szerokiego kanału dodają

im otuchy. Z dala od czasu do czasu widać pieszą grupę, która idąc bez obciążenia, stara się nie pozostawać w
tyle.
Kilkakrotnie podpływają do nich morsy. Potworów nie odstrasza nawet odgłos strzałów. Albanow obawia się
otoku tych wielkich zwierząt, które jednym uderzeniem kła mogłyby rozpruć delikatne poszycie łodzi. Gdy obie
grupy spotykają się znowu, jest już tylko

background image

u
ośmiu ludzi. Jeden z marynarzy pieszej grupy zmarł w drodze, nie wytrzymując trudów ciężkiej podróży. Teraz
Albanow płynie z Konradem, któremu trudno iść na opuchniętych nogach. Do drugiego kajaka wsiada trzech
chorych na szkorbut. Na Przylądku Granta Albanow czeka znów na spotkanie z resztą, ale grupa piesza nie
nadchodzi. Co ją zatrzymuje? Czy może przytrafiło się znów coś złego?

Teraz już tylko dziesięciomilowa cieśnina dzieli wędrowców od półwyspu Flora, celu podróży. Czas nagli.

Każda chwila jest droga. Jeśli zachowały się tam budynki i zapasy żywności sprzed prawie dwudziestu lat,
zimowanie nie będzie wcale takie straszne. Ale czy się zachowały? Dwadzieścia lat — szmat czasu!

„Z nadejściem wiosny można by próbować płynąć nai Nową Ziemię lub Spitsbergen, a stamtąd..." Ale myśl

szturmana nie sięga tak daleko.

Czas upływa, pieszej grupy nie widać. Albanowa nęka niepokój. Którejś nocy jeden z chorych umiera.

Pozostaje już tylko czterech ludzi. Jak tak dalej pójdzie, nikt się nie wyratuje... Szturman postanawia nie czekać
dłużej.

Podczas bezwietrznej, słonecznej pogody oba kajaki wypływają na morze. Gdy znajdują się na środku

cieśniny, zrywa się sztorm. Gładka powierzchnia wody burzy się, spienione fale zalewają łodzie. Ciężka
arktyczna mgła spowija morze gęstym, nieprzeniknionym całunem. Drugi kajak znika z oczu.

Szturman postanawia szukać ratunku na najbliższej krze lodowej.
Niepodobna było dłużej walczyć z wichrem, prądem i mglą — notuje w dzienniku podróży. — Wybraliśmy

górą lodową i ciągnąc za sobą kajak wdrapaliśmy się na nią od strony nawietrznej.

Nie było to spokojne schronienie. Wzburzona fala biła w lodową górę, wystającą zaledwie dwa metry ponad

wodę. Wiatr przenikał zmoczonych ludzi. Troska o losy towarzyszy płynących w drugim kajaku nie dawała
spokoju. Czy udało im się wyratować? Znikli tak nagle we mgle. A piesza grupa? Co spowodowało opóźnienie?
Albanow i Konrad popatrują na siebie z niepokojem.

Wyczerpani walką ze sztormem, postanawiają przespać burzę i głód, nabrać sił przed dalszą walką. Ściągają

buty, owijają się szczelnie kożuchami, wsuwają się w nie tak, jakby to był śpiwór. Nogi jednego dotykają
pleców drugiego. Tak będzie cieplej.

Przebudzenie nasze było straszne. Ze snu wyrwał nas straszliwy trzask, poczuliśmy, że spadamy bły-

skawicznie gdzieś w dół. W oka mgnieniu nasz podwójny śpiwór był pełen wody. Pogrążyliśmy się w morzu,
odpychając się nawzajem nogami, czyniąc rozpaczliwe wysiłki, żeby wydostać się ze zdradzieckiego worka.
Niestety, dołożyliśmy wszelkich starań, żeby jak najdokładniej owinąć się w kożuchy. Poły jednego zachodziły
głęboko na drugi. Ponadto kożuchy nasze były już przedtem wilgotne, w ciągu siedmiu godzin obmarzły i
zesztywniały. Znaleźliśmy się w takiej sytuacji, jak kot wrzucony w worku do wody. Nie mógłbym określić, ile
czasu trwała ta szarpanina. Wydaje mi się, że strasznie długo.

Z niezwykłą jasnością przesunęły mi się przed oczyma różne obrazy z naszej podróży: śmierć... zaginięcie

towarzyszy... a teraz kołej na nas... Przez głowę przemknęła mi myśł: Kto dowie się o naszej śmierci? Od-
powiedź przyszła sama: Nikt! Ta myśl była najstraszniejsza — nikt nie będzie wiedział, że zginęliśmy...

W tej chwili stopy moje natrafiły na nogi Konrada.

background image

Wypchnęliśmy się nawzajem z worka i zrzuciliśmy \ wreszcie z siebie kożuchy. W następnej chwili sta- liśmy
po piersi w wodzie, na podwodnej części naszej lodowej góry. Wokół nas pływały rozproszone: buty, czapki,
koce, rękawice. Łapaliśmy, co tylko się dało, i rzucaliśmy na krę. Kożuchy były tak ciężkie, że z trudem we
dwóch unieśliśmy je do góry. Wiatr dął jeszcze silnie. Nogi nasze w skarpetkach traciły powoli czucie, staliśmy
przecież na lodzie.

Trzęśliśmy się z zimna i ze strachu. Szczękaliśmy zębami. Stojąc wciąż w wodzie, łamałem sobie głowę —

co robić dalej? Przecież zamarzniemy.

Jakby w odpowiedzi na to pytanie, z wierzchołka góry lodowej obsunął się do wody nasz kajak... Teraz

wiedzieliśmy już, co mamy robić. Wrzuciliśmy do niego mokre ubranie, wyżęliśmy skarpety i bluzy i wło-
żyliśmy na siebie. Porąbaliśmy sanie, wzięliśmy ze sobą część drzewa, wsiedliśmy do kajaka i dalej wiosłować.

Mój BożeI Z jaką zawziętością wiosłowaliśmy. Nie zależało nam na szybkości, lecz na rozgrzaniu się. Wio-

słowaliśmy do zupełnego wyczerpania, i to tylko chyba nas uratowało.

Sześć godzin, strasznych, długich godzin, trwała walka z zimnem, przeciwnym wiatrem i prądem morskim.
Sześć godzin minęło, zanim szturman i mechanik zdołali dobić do brzegu. Gdy wreszcie stanęli na lądzie,

zaczęli biegać jak szaleńcy, skakać, tupać, by rozgrzać skostniałe z zimna nogi. Wrzący rosół z upolowanych
ptaków parzył podniebienie, ale nie rozgrzewał. Otuleni w mokre kożuchy w półśnie 1 w malignie przetrwali
jakoś noc.

Rankiem Albanow trząsł się cały w gorączce. Kon

rad miał odmrożone palce u nóg. Obaj pragnęli odpocząć, zasnąć, ale to byłoby równoznaczne z poddaniem się.
Czyż na to tyle wycierpieli, by ulec? Zepchnęli kajak na wodę i resztkami sił popłynęli w stronę półwyspu Flora.
Teraz ważył się ich los. Nie mieli żadnych zapasów. Czterdzieści ładunków do dubeltówki, z tego tylko dziesięć
z kulami, nie wystarczy na długo, nawet gdy wokół będzie pełno zwierzyny...

„Jeśli nie znajdziemy na półwyspie zapasów żywności, sporządzimy sobie łuk i strzały, przeżyjemy Jakoś

do wiosny" — myśli z uporem szturman.

Kajak przybija wreszcie do brzegu. Uboga polarna roślinność wydaje się obu ludziom wspaniała. Szum

spływającej z okolicznych lodowców wody brzmi w ich uszach jak najpiękniejsza muzyka. Wokół ciągną się
zwały skalne, a dalej wznoszą wysokie, prawie prostopadłe skały granitu. Nad nimi, jak najpiękniejsze klejnoty,
lśni błękitnawa biel lodowców.

A w dali?... Dom, prawdziwy, drewniany dom z kominem. Serce wali Jak młot.
Drżącymi ze wzruszenia rękami odrywają oblodzoną deskę zamykającą drzwi. Ogarnia ich głęboka ciem-

ność. Po chwili dopiero rozróżniają w kątach drewniane prycze, piecyk, rozrzucone w nieładzie garnki, jakieś
koce i szmaty. Na stole stoi na wpół otwarta skrzynka, a w niej dziesiątki rozmaitych puszek — konserwy
mięsne. W miarę jak wzrok przyzwyczaja się do ciemności, odkrywają coraz to nowe skarby. Pod grubą warstwą
lodu i zeskorupiałego śniegu stoją nienaruszone skrzynie z żywnością, świecami, mydłem. Suchary, herbata,
kawa, czekolada.
Oniemiali z wrażenia, nie wznoszą już nawet okrzyków radości. Pokazują sobie w milczeniu, co znaleźli, a
spojrzenia ich mówią więcej niż słowa. Z pasją człowieka, który wie dobrze, czym Jest głód,

background image

1
który nieraz głodem przymierał, szturman gromadzi skrzętnie wszystkie butle, beczki, skrzynie. Wszystko się
przyda. Przecież reszta towarzyszy — grupa piesza i ci z kajaka — powinna lada chwila zjawić się tutaj.
Widzieli z daleka skały półwyspu. Znają kierunek, nie mogą zabłądzić. Co to będzie za radość, gdy ujrzą te
nieprzebrane skarby!

Każda niemal godzina przynosi jakieś nowe odkrycia. W niewielkich szopach wzniesionych w pobliżu

budynku Konrad znajduje amunicję. Całe skrzynie amunicji.

Z rozpalonego do czerwoności piecyka bucha żar. Wesoło bulgoce w garnku zupa, w której pływają sma-

kowite oka tłuszczu. W izdebce panuje wzorowy porządek. Po usunięciu zasp śniegu i lodu podróżnicy piorą
strzępy swych koszul i kąpią się w gorącej wodzie. Po raz pierwszy od chwili opuszczenia „Świętej Anny" myją
się mydłem, którego pełna skrzynia stoi w kącie.

Siostra Ermina oddała im na drogę swój kawałek mydła, ostatni, ale i tak nie na długo wystarczył. I znów

myśl szturmana biegnie ku „Świętej Annie". I serce ściska się bólem.

Czas upływa. Ani piesza grupa, ani marynarze z kajaka nie dają o sobie znaku życia. Konrad szybko po-

wraca do zdrowia. Gorzej jest ze szturmanem.

Straszny wysiłek ostatnich miesięcy, niepokój o zaginionych towarzyszy wyczerpują jego odporność. Rzuca

się w gorączce i majaczy. Wydaje mu się, że ktoś wzywa go na ratunek, że ktoś czeka jego pomocy... Konrad
zdaje sobie sprawę ze stanu chorego. Któregoś ranka załadowuje na kajak żywność i broń.

— Popłynę do miejsca, w którym rozbiliśmy ostatni obóz. Poszukam ich jeszcze. Wszystko lepsze niż taka

niepewność. Za jakieś dwa dni wrócę.

Szturman z wdzięcznością spogląda na towarzysza, ale te dwa dni to jeszcze jedna ciężka próba.
Na morzu zrywa się sztorm. Poprzez rosnący za oknami budynku szum coraz groźniej przebija łoskot fal

bijących o brzegi. „Czemu zgodziłem się, żeby wypłynął sam? Co stanie się, jeśli i on nie powróci?" — myśli, a
myśl taka może doprowadzić do szaleństwa.

Trzeciego ranka na uspokojonej fali zamajaczył wreszcie kajak. Konrad powraca szczęśliwie, ale powraca

sam. Nie znalazł nigdzie śladu zaginionych. Ani tych z pieszej grupy, ani tych z kajaku.

Obaj ludzie stoją długo, spleceni mocnym uściskiem. Radość ocalenia miesza się z bólem z powodu utraty

towarzyszy.

Szturman z wolna powraca do sił. Czas upływa podróżnikom na gorączkowych przygotowaniach do nocy

polarnej. Przetrwali już tyle, że niestraszna wydaje im się teraz nadciągająca zima. Polują na morsy, których całe
stada gromadzą się przy wybrzeżach półwyspu. Jeden mors to masa tłuszczu, mięsa i skóry, która posłuży do
uszczelnienia izdebki. Albanow systematycznie uzupełnia swoje notatki, które szczęśliwie ocalały w czasie
katastrofy z kajakiem, ukryte w skórzanej torbie.

Któregoś ranka szykuje na brzegu broń, chciałby zapolować na morsy. Nagle staje jak wryty. Na horyzoncie

w oparach mgły majaczą jakby wysokie maszty. Statek tu, o tej porze roku? To chyba złudzenie. Przeciera ręką
oczy, ale obraz rysuje się coraz wyraźniej, coraz natarczywiej. Znajomy dziwnie zarys olinowań...

Czyżby to „święty Focjusz", statek wyprawy Gieor- gija Siedowa?...

background image

A

Albanow krzyczy jak szalony, strzela w powietrze, wola nieobecnego Konrada, wymachuje rękami.
Blady ze wzruszenia, wbiega wreszcie na pokład statku i melduje kapitanowi:
— Szturman Albanow ze statku „Święta Anna". Przybywam pieszo spod osiemdziesiątego trzeciego

równoleżnika. Jest nas tylko dwu. Przeszliśmy trzysta kilometrów po krach..

1

.

Z podziwem i grozą wysłuchują ludzie z załogi niezwykłej opowieści. I o ciężkim marszu po lodach, i o

dotarciu do Ziemi Franciszka Józefa, i o zaginięciu towarzyszy.

Wobec spóźnionej pory roku „Święty Focjusz" musi spieszyć do kraju, by uniknąć trzeciego z kolei zimo-

wania w lodach Arktyki. Ale przed wypłynięciem w powrotny rejs załoga przeszukuje starannie okoliczne
zatoki, wybrzeża i wyspy. Na próżno huczą armatnie wystrzały, daremnie wyje syrena okrętowa... Wszystko na
nic.

Z rozpostartymi na wietrze żaglami „Święty Focjusz" mknie szybko na południe, lekko prując szarozielone

wody Morza Barentsa. Jak okiem sięgnąć, połyskują w słońcu rozkołysane grzbiety morskich fal.

Wsparty o burtę szturman nie może oczu nasycić tym upragnionym widokiem.
„Morze wolne od lodu. Jakże gorąco wyczekiwaliśmy przez cały czas dryfu takiego właśnie morza. Gdy

deski poszycia pękały od mrozu, a statek dygotał pod naporem sztormu, marzyliśmy o chwili, w której nasza
»Swięta Anna* spłynie wreszcie na takie jak te, wolne od lodów wody..."

Albanow widzi wyraźnie przed sobą tak dobrze znane twarze towarzyszy. I tę jedną, nigdy nie zapomnianą.

Brązowe oczy patrzą na niego wyczekująco.

„Dotrzymam przyrzeczenia. Zaopiekuję się twoim bratem, ale czy ciebie ujrzę jeszcze kiedyś w życiu,

siostro?"

Dotknięcie czyjejś ręki wyrywa raptem Albanowa ze wspomnień.
— Szukam pana, szturmanie, od dawna — młody, niewysoki mężczyzna ściska mocno jego dłoń. — Dzi-

siejszej nocy nie zmrużyłem przez pana oka. Materiały, które przywiózł pan z waszej wędrówki po nieznanych
obszarach, są niezwykle cenne. Są po prostu pasjonujące. W świecie nauki wywołają sensację.

Albanow ze wzruszeniem wpatruje się w energiczną twarz z ostro zarysowanym podbródkiem.
— Nie wszystko zdołaliśmy z Konradem uratować, czy to, co ocalało, posiada doprawdy jakąś naukową

wartość?

— Ależ tak, szturmanie, jestem pełen podziwu dla was. Oddał pan wielką usługę nauce. Nie przesadzam.

Nazwisko pana przejdzie kiedyś do najświetniejszych kart historii badań Arktyki!

— W północnej części Morza Karskiego musi znajdować się jakaś nie znana nam dotąd wyspa. Do wnio-

sku tego doszedłem na podstawie szczegółowej analizy wyciągów z dziennika pokładowego, dostarczonych
przez Waleriana Albanowa, szturmana „Świętej Anny", statku zaginionego tragicznie wśród lodów...

Składając to oświadczenie w olbrzymiej sali Akademii Nauk Związku Radzieckiego, profesor Włodzimierz

Wize, znakomity uczony i polarnik, ze wzruszeniem przypomina sobie niezwykłe spotkanie przy wybrzeżach
Ziemi Franciszka Józefa — spotkanie sprzed czternastu lat.

W niespełna dwa lata później wyprawa naukowa na łamaczu lodów „Sadko" wypływa na Morze Karskie

background image

i we wskazanym przez profesora miejscu odnajduje skalistą, pokrytą wiecznym lodem wyspę, której istnienia
nikt dotychczas nie podejrzewał.

Notatki szturmana i wyniki obserwacji meteorologicznych, z takim trudem przeprowadzane i chronione

podczas pieszej wędrówki, spełniają inną jeszcze, niezmiernie ważną rolę. Trasa jego prowadziła przez obszary
oznaczane dotąd na mapach jako ziemie: Peter- manna i Króla Oskara. Otóż ziemie te nie istnieją w
rzeczywistości. Na podstawie dostarczonych przez Albanowa materiałów skreślono je z map Arktyki.

I tak imię bohaterskiego szturmana przeszło do historii Dalekiej Północy.

TAJEMNICA STACJI POLARNEJ
Ze szklanej, zmętniałej tafli wyjrzała ku niemu ściągnięta, krędowo blada twarz, o mocno zaciśniętych wargach.
Powoli uniósł dłoń i przeciągnął nią po jasnym, zmierzwionym zaroście. Jakaś obca, wychudła ręka w lustrze
powtórzyła ten sam ruch. Oczy mężczyzny z pełnym niedowierzania zdumieniem badały każdy szczegół twarzy,
biegły śladem każdej zmarszczki, jakby nie mogły wciąż jeszcze pojąć, iż widzą własne odbicie.

Z trudem przełknął ślinę. Czuł, że wzbiera w nim fala bezsilnej złości. „Co się ze mnie zrobiło, wyglądam

jak upiór. Nils dobrze wiedział, co robi, chowając przede mną lusterko".

— „Dużo lepiej wyglądasz. Nie przejmuj się, Gun- narze. Wiosna nadchodzi. Wszystko teraz pójdzie lżej.

Zobaczysz!" — przedrzeźniał w głos nieobecnego kolegę. — Jakże mam się nie przejmować? Wykończyła mnie
ta przeklęta zima...

Zaciśnięta pięść jednym ruchem strąciła ze ściany lusterko. Gunnar kopnął wzgardliwie potłuczone szkło.

Teraz z ulgą popatrzył na gołe deski ściany, tonące w szarym brzasku powracającego dnia — już nie ciemności,
jeszcze nie pełnego światła. Przez zapotniałe
—UL

background image

szyby przebijała nieśmiało mleczna ściana mgły. Jednym szarpnięciem zaciągnął zasłonę. Przywykł do
ciemności nocy polarnej, chociaż znienawidził je z całego serca. „To one wyssały ze mnie wszystkie siły —
pomyślał znów z rozpaczą —- to one z pełnego życia człowieka zostawiły widmo.

A Nils? Wcale się nie zmienił... Zawsze pełen energii, wesoły, jak w chwili przyjazdu na wyspę. A przecież

on długie, ciężkie miesiące zimy musiał harować za dwu, sam wszystko robić: przeprowadzać pomiary,
obserwacje, obsługiwać całą aparaturę radiową, rąbać drzewo na opał, gotować, zmywać, prać, i jeszcze znaj-
dował czas, by zapolować, zdobyć trochę świeżego mięsa. Jak on to wszystko zdołał pogodzić?" — myśli z
zazdrością Gunnar.

A w dodatku Nils jest dobry. Trudno wyobrazić sobie troskliwszą opiekę niż ta, którą otoczył towarzysza.

Ale to jeszcze bardziej drażniło Gunnara, wyprowadzało z równowagi. Chwilami wydawało mu się, że za to
właśnie nienawidzi go jeszcze bardziej.

„Spróbuję łyknąć świeżego powietrza, może nabiorę trochę rumieńców" — pomyślał z rezygnacją, otrzą-

sając się jednocześnie ze wstrętem na samo wspomnienie chłoszczących podmuchów wiatru. Dwa długie
tygodnie zamknięcia w dusznej izbie nie pozostały bez śladu.

Gdy szarpnął drzwiami, oślepił go blask. Fala świeżego, mroźnego powietrza zatamowała na chwilę oddech.

Z trudem uniósł powieki, ale zaraz odruchowo zamknął je i skurczył się jeszcze bardziej, wtulając głowę w
ramiona. Znów otworzył oczy, niechętnie powiódł nimi dokoła. Ani śladu mgły, która przed chwilą jeszcze
kłębiła się pęd oknami. Surowy arktyczny krajobraz roztaczał się teraz w całym zimowym przepychu. Jak okiem
sięgnąć, biel lodów lśniła w słońcu
wszystkimi barwami tęczy. U nadbrzeża jesienna fala spiętrzyła wielkie zwaliska torosów. W głębi lądu
błękitniały zlodowaciałe zarysy gór. W powietrzu panowała jakaś ogromna cisza. Taka cisza, jaką zna tylko
świat lodów.

Suchy śnieg zaskrzypiał pod nartami. Zza węgła domu szybko wysunęła się smukła, wysoka sylwetka.
— Gunnar, lepiej wyglądasz, dobrze, żeś wreszcie wstał, zaraz będziesz zdrowszy. W powietrzu pachnie

wprost wiosną. Czujesz? Dzień trwa już przeszło dwie godziny. Nareszcie mamy trochę słońca. Widzisz, jak
wysoko już stoi? Patrz!

Kijek od nart wskazywał blady krąg światła nad górskim pasmem, ale wzrok Gunnara nie pobiegł jego

śladem. Zatrzymał się na twarzy Nilsa, chciwie badając każdy jej szczegół. Pociągła, starannie ogolona, z lekko
zapadniętymi, zaróżowionymi teraz od wysiłku policzkami, tryskała wprost zdrowiem. Uśmiech rozjaśniał szare,
dobre oczy. Na ośnieżonej czapce światło rozpalało srebrzyste iskierki. Gunnar zasępił się jeszcze bardziej.

—Widzisz te pardwy? Ugotujemy z nich pyszny rosół. Byłbym może więcej upolował, bo natrafiłem na

całe stadko, ale spieszyłem się bardzo na obserwacje. Gdybym wiedział, że wstaniesz... Pewnie sam chcesz je
dziś przeprowadzać. Dobrze ci to zrobi. Cudowne powietrze, pije się jak nektar, to samo zdrowie! — w głosie
brzmiała radosna nuta.

Nie. Przecież widzisz, że ledwie trzymam się na nogach — burknął opryskliwie Gunnar.

Nils bezradnie spojrzał na zmienione złością regularne rysy, na skuloną postać, brudny, niedbale zawiązany
szalik. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale szczęki jego zacisnęły się, z ust nie padło żadne słowo. Pochylony,
długo wykruszał z futrzanych spodni przy-

background image

marzłe do włosia grudki śniegu. Widać było, że pasował się ze sobą. Podniósł wreszcie głowę, był znów jak
zawsze opanowany.

— No to sam pójdę zrobić obserwacje. Masz, zabierz ptaki do izby, niech tymczasem odtają.
Upolowane pardwy rozsypały się wieńcem na śniegu, u stóp Gunnara.
Nils wbiegł szybko do wnętrza domu i już po chwili z zeszytem w ręku. długim, posuwistym krokiem szedł

w stronę klatek meteorologicznych.

Gunnar z zazdrością śledził swobodne ruchy towarzysza. Mimo woli rozprostował przygarbione plecy. On

także by chętnie biegał, gdyby nie ta nie kończąca się zima, ten paraliżujący najlepsze chęci wieczny brak
energii. Ot, choćby i teraz: wiedział, że powinien nie tylko zabrać leżące na mrozie ptaki, ale je także oskubać,
przełamać się, wziąć wreszcie czynny udział w pracowitym życiu radiostacji, ale nie umiał zdobyć się na ten
wysiłek.

— Niech je sobie sam oprawia! — mruknął niechętnie i znów z rozpaczą wrócił do swoich myśli. Ta

przerażająca twarz w lustrze, jego twarz...

Zaledwie dziesięć miesięcy upłynęło od chwili, gdy na skalisty brzeg dalekiej wysepki przy wschodnich

wybrzeżach Grenlandii wyskoczyło dwu młodych ludzi. Nie przerażało ich wówczas ani odosobnienie, ani
odcięcie od świata. Zdrowi byli, młodzi, polubili się i zżyli podczas podróży na statku. Pełni zapału i gotowości
na wszystko, co ich tu czekało, dziwili się po trosze dwóm radiotelegrafistom, którzy z takim pośpiechem
zaznajamiali swych następców z urządzeniami stacji i tak przynaglali załogę statku, by co prędzej odbić od
brzegu. Dowiedziawszy się, że Nils i Gunnar po raz pierwszy będą zimować w Arktyce, zaczęli iw się uważnie
przyglądać.
276

— Uważajcie na noc polarną. To paskudny, najgorszy okres na tym pustkowiu. Ciężko go przetrzymać.

Bardzo ciężko, sami zobaczycie. No, trzymajcie się, chłopcy, nie dajcie się! — upominali, odciągając każdego z
osobna na stronę. Ze sobą nie rozmawiali prawie wcale, ale na to Nils i Gunnar nie zwrócili uwagi.

Na przestrogi towarzyszy odpowiadali beztroskim śmiechem.
— Wielkie rzeczy — sto dni ciemności. Jest się też czego bać. To śmieszne!
— Gunnar, przeziębisz się! Nie stój tak bez ruchu. Weź narty, przejdź się trochę, od razu będziesz zdrów!

— Nils wracał już z obserwacji. W biegu porwał z ziemi zamarznięte pardwy, przyjaznym gestem wepchnął
towarzysza w głąb izby i zasiadł przy radioodbiorniku. Po chwili już zaszumiały maszyny nadajnika.

— A może ty sam nadasz dziś tę depeszę. Tekst już ci zaszyfrowałem, chcesz? No chodź. Zrobi ci to na

pewno przyjemność po tak długiej przerwie.

Nijako jest wciąż odmawiać. Gunnar niechętnie nałożył słuchawki na uszy, z trudem opanowywał rosnące

podrażnienie. Miękki łuk ust znów wykrzywił grymas gniewu. „Czy on się nigdy nie odczepi? Z góry wiem, co
mi powie. Ciągle tylko ■ te rady, te rozkazy. Zrób to, zrób tamto. Mam tego dość. Sam wiem, co mam robić".

— Podrzuć, proszę, parę drewienek do ognia, boję się, że wygaśnie. Ja tymczasem narąbię nowych —

usłyszał znów.

I tak bez ustanku. Ten sam głos, te same słowa przez długich dziesięć miesięcy! „Zeby on wreszcie raz

zamilkł" — pomyślał nienawistnie.

Przy obiedzie, z oczami wbitymi w talerz, z trudem

background image

przymuszał się do słuchania. Rosół z ugotowanych ptaków był wyśmienity, ale po co go zaraz chwalić. Nilsa i
tak wszystko cieszyło. Ciągle coś nowego tu wynajdywał, wszędzie łaził, znał każdy niemal zakątek wysepki.
Zanim śnieg skrył wszystko pod białą, puszystą pokrywą, znosił do domu jakieś mchy, porosty, kamyki,
opisywał je, numerował, układał, a teraz przechowywał niby cenne skarby. O Arktyce mógł mówić godzinami,
jak stary wyga polarny. A właściwie, co on widział w tym beznadziejnym pustkowiu, w którym każdy dzień był
jakby powolnym zamieraniem?

Gunnar nie słuchał. Rad by zatkać uszy. Każde słowo go drażni. Na pytania odpowiada z rzadka, mono-

sylabami. Oddycha wreszcie z ulgą, kiedy Nils mówi:

— Ja sam zmyję naczynia, wyjdź trochę na dwór, póki jest jeszcze jasno, przejdź się, dobrze ci to zrobi.
Z uczuciem przekornej satysfakcji zaszywa się znów w śpiwór, głęboko, jak najgłębiej, po sam czubek ja-

snych włosów. Byle nie widzieć światła, byle nie słyszeć tego przyjaznego głosu, którego nie może znieść
dłużej!

A przecież gdy płynęli na tę daleką, zagubioną w sercu Arktyki wysepkę, on sam cieszył się nawet więcej

od Nilsa. Czy Arktyką? Nie, chyba raczej Wielką Przygodą, jaką obiecywał sobie przeżyć. A Nils?

— Pracowałem już w różnych radiostacjach — mówił spokojnie. — Tu i tam przeprowadzałem obserwa-

cje meteorologiczne. Trzeba spróbować i Dalekiej Północy. Przeczytałem o tym kraju wszystko, co tylko
znalazłem w bibliotece. Lekko tam nie jest, o, nie. Ale płacą dużo, mało potrącają za dobre wyżywienie. Mnie
nie stać na takie w Kopenhadze. Poza tym strasznie potrzebuję pieniędzy. Brata i siostrę muszę dalej kształcić.
Chciałbym ich wykierować na ludzi. Rodzice nie żyją. Muszę dużo zarobić.

Tak mówił wówczas. A teraz wszystko go tu zajmuje, pociąga. Wśród tych wiecznych śniegów, na tym

zaklętym pustkowiu, czuje się jak ryba w wodzie.

Gunnara inne powody skłoniły do wyjazdu na Daleką Północ. Nie pociągnęła go ani surowa przyroda, ani

walka z przeciwnościami. Nie szukał także zarobku. Mieszkał w Kopenhadze i pracował jako starszy
radiotelegrafista w duńskiej służbie meteorologicznej. Przystojny, wesół, lubiany, wszędzie chętnie widziany,
zarabiał nieźle i właściwie nie pragnął zmiany w swoim dotychczasowym, wygodnym, beztroskim życiu. A je-
dnak było coś, co wytrącało go z równowagi — zachwyt, jaki dostrzegał w oczach swej dziewczyny Ka- ren na
widok radiotelegrafistów powracających ze stacji polarnych na Grenlandii. A gdy zaczęła po kilka razy
powtarzać od jednego z nich opowiadania i przerywała co chwila wykrzyknikami „to wspaniałe, to
nadzwyczajne!" — uczuł zazdrość. Pragnął za wszelką cenę zwrócić znów na siebie całą jej uwagę. Pewnego
razu, ni z tego, ni z owego, ot tak sobie w żartach powiedział:

— Wybieram się na zimowanie w stacji polarnej. Na najdalej na północ wysuniętej placówce przy

wschodnich wybrzeżach Grenlandii.

Dziewczyna oniemiała z wrażenia, błękitne oczy zalśniły szczęściem.
Nazajutrz wczesnym rankiem, przed wyjściem do biura, przybiegł do Gunnara ojciec. Ze łzami w oczach

zaczął ściskać syna, nie dając mu przyjść do słowa.

— Czułem, wiedziałem, że tak kiedyś wreszcie postąpisz, ty, wnuk i prawnuk rybaków. Nie zawiodłem się

na tobie.

Z początku młody radiotelegrafista nie bardzo rozumiał, o czym ojciec mówi, co go tak wzruszyło. Ale oto

nie upłynęło parę dni, a już pół miasta wiedziało

background image

0 wyjeździe Gunnara w arktyczne lody. Znajomi w tramwaju, w sklepie, na ulicy przyjaźnie poklepywali go po
ramieniu, nie szczędzili pochwał,

x

rad

1 wskazówek. Uczniowie z pobliskiej szkoły wodzili za nim pełnymi zachwytu oczyma.

Koledzy w biurze zgotowali mu owację, przynieśli nawet butelkę starego wina, by wypić za pomyślność

wyprawy.

— Dziś Grenlandia, jutro biegun północny. A może wsławisz się jakimś odkryciem?... Arktyka to jest do-

piero życie!

Gunnar w pierwszej chwili nie przejmował się rozgłosem ani plotkami, jakie krążyły na jego temat.

Uśmiechał się pobłażliwie, gdy Karen znosiła mu ciepłe rękawice, skarpety, swetry własnej roboty. Opowiadał
jej chętnie o niebezpieczeństwach życia na Dalekiej Północy. Popuszczał nawet wodze fantazji, wiedział, że
dziewczyna oczekuje od niego sensacji i powtórzy przyjaciółkom wszystko, co słyszała. Karen z zapałem
odgrywała rolę ukochanej polarnika. „Przejdzie jej z czasem" — pocieszał się, nie bardzo sam wiedząc, jak
ostatecznie wyjść z honorem z całej tej sprawy. Dopiero wówczas zaczął się niepokoić na dobre, gdy ofiarowała
mu na imieniny swą podobiznę z podpisem: „Memu polarnemu bohaterowi". To zaczynało być poważne.

Na dobitek złego wezwał go do siebie równocześnie szef radiostacji, któremu wiele zawdzięczał. Zaczął od

wymówek.

— Już parę lat pracujemy ze sobą, a ja ostatni dowiaduję się o twym zamiarze. Czy tak być powinno?

Przecież nie od dzisiaj pewnie myślisz o wyjeździe na stację polarną. Taka decyzja musi długo dojrzewać w
człowieku. Ale bądź spokojny, nie będę ci robił żadnych trudności, chętnie zwolnię cię na ten rok, Gun-
280
narze. Ja sam bym popłynął, gdyby nie wiek, dom, rodzina. Zazdroszczę ci, mój mały!

Po tej rozmowie Gunnar wyszedł zupełnie oszołomiony. Coś działo się poza nim. Bezwiednie rozpętał jakąś

lawinę, która teraz przywalała go swym ciężarem. Uwikłał się w sprawę, w której nie widział wyjścia. Jak
wytłumaczyć dziś wszystkim, że to był żart, zwykły żart... Na to nie pozwalała ambicja. Wycofać się było już za
późno. Z ciężkim sercem podpisał umowę na wyjazd do Arktyki.

Niezbyt trudna, zajmująca trzymiesięczna praktyka w Obserwatorium Meteorologicznym pod Kopenhagą

dobiegała końca i młody radiotelegrafista sam w końcu uwierzył, iż powziął słuszną decyzję.

To były cudowne, niezapomniane chwile. Upalne", słoneczne dni, rozkochana w swym bohaterze dziew-

czyna, nimb niezwykłości, jaki go otoczył, nęcąca perspektywa ciekawych przeżyć w groźnych lodach Dalekiej
Północy. Jak w bajce.

Pierwsze wrażenia z ciekawej morskiej podróży, a potem ze skalistej, smaganej wichrem wysepki —

spełniały najśmielsze marzenia. Z początku wszystko szło zresztą jak z płatka. Ciężka, codzienna praca miała
nęcący posmak pionierskich wyczynów, a cóż dopiero oczekujące jeszcze w przyszłości przygody. Tego nie
mogło zabraknąć! Wysepka była nie zamieszkana, rzadko, co prawda, nawiedzana przez zwierzynę, ale
spodziewać się tu można było wszystkiego. Ogromne stada ptactwa polarnego, gnieżdżącego się w przy-
brzeżnych skałach, napełniały powietrze łopotem skrzydeł i nieustannym rozgwarem. Zimą po skutym lodem
oceanie mogli przywędrować eskimoscy myśliwi z pobliskich wybrzeży grenlandzkiego lądu. Nie powinno tu
też zabraknąć fok i morsów. Kto wie, może nawet białych niedźwiedzi?
281

background image

Punkt meteorologiczny wyposażony w radiostację otwarto na tym pustkowiu niedawno. Synoptycy upierali

się bowiem, że w miejscu, gdzie na mapie sieci stacji meteorologicznych ziała pustką biała plama, łamią się
wiatry, że tu właśnie decyduje się pogoda. Toteż młodzi radiotelegrafiści dumni byli ze swej samotni. To nic, że
do skalistej wysepki nawet w lecie tak trudno dopłynąć, to nic, że była tak odległa od wszystkich innych stacji
polarnych. Początkowo łączność radiowa wypełniała pustkę. Gunnar uszczęśliwiony przemycał do swoich, do
Karen, długie depesze, w których przygoda goniła przygodę. On sam oczywiście występował w nich jako
bohater. Dobrze wiedział, że właśnie tego oczekiwała. Od swej dziewczyny otrzymywał pełne uwielbienia listy,
z których po trosze pokpiwali jego koledzy z radiostacji w Angmagssa- lik, przekazujący wiadomości na odległą
wysepkę.

Z czasem sytuacja zaczęła ulegać stopniowej zmianie. Szary, wypełniony codzienną, ciężką pracą dzień nie

nadawał się do opowiadania. Podobny był jeden do drugiego jak krople wody. Zabrakło też czasu i pomysłu do
niezwykłych opowieści, bo też nie było tu ani białych niedźwiedzi, z którymi radiotelegrafista rzekomo tyle razy
staczał bohaterskie walki, ani odzianych w skóry dzikich łowców eskimoskich. Nie było żadnej odmiany. Nawet
wiatr za oknami i skrzyp masztów radiowych powtarzały tę samą, wiecznie jednakową, jękliwą melodię.
Wszystko to już spowszedniało, a codzienne obowiązki jak kamień młyński zaciążyły z czasem młodemu
radiotelegrafiście.

Słupek rtęci w termometrze spadał wciąż niżej i niżej. Szybkimi krokami zbliżała się zima. Lśniącym

szkliwem lodu powlokła okoliczne szczyty, grubym pancerzem skuła morze. Raz po raz zamieć grzebała
wysepkę pod białym, puszystym całunem. Po dach domu, po komin. To znów sztormowa wichura targała
wściekle masztami radiostacji, grożąc zniszczeniem, siejąc lęk. Zamknięcie w izbie, stopniowy ubytek sił,
nieodłącznie związany z ciemnościami nocy polarnej, działały przygnębiająco. Jednostajny, uregulowany nie-
zmiennie terminami obserwacji tryb życia, w którym nic się nie działo, w którym dwaj ludzie powiedzieli już
sobie wszystko, co mieli do powiedzenia, załamał w końcu Gunnara. Teraz już wszystko go drażniło,
najmniejsza błahostka wyprowadzała z równowagi. Każde jego odezwanie brzmiało jak warknięcie, a milczenie
przepojone było goryczą. Często nie umiał zapanować nad sobą.

Gdy pewnego ranka Nils, odkładając brzytwę, powiedział: „Czemu się nie golisz? Zrób to, od razu po-

czujesz się inaczej" — Gunnar wypadł z izby jak szalony. Biegł w ciemność. Wiatr tamował mu oddech. Padał
w zaspy śnieżne, podnosił się i biegł dalej, nie wiedząc sam, co się z nim dzieje. Zmęczył się wreszcie, czuł, jak
powoli opadał gniew. Chciałby już teraz wrócić, ale nie wiedział, w którą iść stronę. Zabłądźił. Rzucił się znów
na oślep w ciemność. Po paru godzinach, przemarznięty do szpiku kości, na wpół żywy z lęku i zmęczenia,
spostrzegł migocące w dali światełko latarki elektrycznej. Nils go poszukiwał. Gunnar nie śmiał nawet
dziękować towarzyszowi za uratowanie życia. Zajście to na jakiś czas przywróciło między nimi harmonię. Ale
nie na długo. Znów lada drobnostka wystarczała, by wywołać sprzeczkę.
Solidny, systematyczny i pełen inicjatywy Nils wychodził zwycięsko z ciężkiej próby, na jaką noc polarna
wystawia człowieka. Ułożył sobie żelazny rozkład dnia i przestrzegał go surowo. To go uratowało. Słabszy
Gunnar poddał się w zupełności, zgarbił się, wy

background image

chudł, zaniedbał, nieruchoma twarz wyrażała całkowitą bierność. Przestał wysyłać do kraju długie depesze. Nie
czytywał nawet tych, które nadchodziły. Zaczynały się bowiem niezmiennie od słów: „Mój ukochany
bohaterze". Brzmiały dziś jak ironia.

Gunnar wiedział, że straci uznanie ojca, szefa, przyjaciół, może nawet uczucie swej dziewczyny, ale i to z

czasem stawało mu się coraz bardziej obojętne. Z wolna pogrążał się w jakiejś niechęci, nienawiści do
wszystkiego, co go otaczało.

Z czasem zaniechał skreślania dni na kartkach kalendarza, przestał wychodzić na obserwacje, zaczął za-

niedbywać się w innych obowiązkach. Dopiero teraz zrozumiał sens ostrzeżenia radiotelegrafistów, którzy tu
spędzili poprzedni rok. „Uważajcie na noc polarną, to paskudny, najgorszy okres! Trzymajcie się!" To oni
dlatego tak stąd uciekali, szczęśliwi, że uszli z życiem z tego białego piekła.

„Bohater"!... Jakże znienawidził to słowo! Ono przywiodło go tu, na ten koniec świata, z którego nie było

ucieczki, w którym stały mu się wrogie i biel śniegu, i mróz, i ciemność, i mgła. Jaki czeka go tu koniec? Chyba
tylko śmierć. Czatuje na każdym kroku, w każdym zakątku tego po trzykroć przeklętego, arktycz- nego
pustkowia...

Daleka, zagubiona na skutym lodem Morzu Barentsa, wysepka, po której wiecznie hula mroźny wiatr.

Niewielki budynek radiostacji tonie w białych zaspach. Przed nim śnieg. Za nim śnieg. Na prawo śnieg. Na lewo
śnieg. Nad budynkiem zwisają ciężkie, brzemienne śniegiem chmury. Wokół pustka.

W czterech ścianach dwu ludzi. Podczas długich, ciągnących się w nieskończoność miesięcy zimy polarnej

powiedzieli już sobie wszystko, co mieli do powie
dzenia. Nie mają już nic więcej. Absolutnie nic. Z góry jeden odgaduje, co może usłyszeć od drugiego. I nie
chce usłyszeć. Więc obaj milczą. Usta otwierają po to tylko, by pospiesznie wsunąć w nie kęsy jedzenia. Skazani
bezustannie na swą obecność — mają się już wzajemnie dość. Starają się nawet na siebie nie patrzeć.

Z dwu przyjaciół noc polarna zrobiła dwu obcych, wrogich sobie ludzi. Ale gdyby każdego z nich spytać z

osobna, co ma drugiemu do zarzucenia — żaden nie umiałby dać odpowiedzi na to pytanie.

Dni wolno wlokły się za dniami. Gunnar co prawda zabrał się do pracy, ale wszystko robił z przymusem,

niechętnie, ot, byle zbyć. Raz po raz zerkał ukradkiem do odłamka stłuczonego lusterka i z jakimś złośliwym
zadowoleniem znajdował na swej twarzy wciąż nowe bruzdy i zmarszczki.

W radiostacji na wyspie przybywało pracy. Nowo otwarta lotnicza linia pocztowa z Danii do Kanady na-

kładała na radiotelegrafistów obowiązek przeprowadzania dodatkowych obserwacji.

— Patrz, jacy teraz jesteśmy ważni — cieszył się Nils.
— Tego nam jeszcze brakowało — skrzywił się niechętnie Gunnar.
Blada tarcza słońca coraz wyżej wznosiła się nad horyzontem. Dnia przybywało. Nils nasłuchiwał, czy z

błękitniejącego przestworza nie odezwie się krzyk dzikich gęsi, jak wiosną w kraju, do którego coraz częściej
wybiegała myśl. Ale to była Daleka Północ. Wprawdzie wokół radiostacji wąską strużkę wyżłobił delikatny lisi
ślad, a w dali jękliwie nawoływały się pardwy, ale często jeszcze całą wysepkę spowijała nieprzenikniona
z&słona lekkiej mgły. I znów wracała

background image

zimowa, pełna wycia, wściekle ciskająca białymi kłębami śniegu zawierucha. A wtedy Gunnar wciskał głębiej
głowę w futro śpiwora, nie chciał słyszeć jękliwego zawodzenia wichru, niezdolny do najmniejszego wysiłku.
Uczucie strachu paraliżowało ruchy.

Nils nie zważał na pogodę, każdą wolną chwilę poświęcając polowaniu. Znał z książek warunki arktycz- ne,

lękał się groźnego wiosną szkorbutu. Zapas świeżych jarzyn był na ukończeniu, monotonne pożywienie z
konserw jakoś trudno było urozmaicić. Ale nie to było jedynym powodem częstych wypadów Nilsa. Wiedział,
że jego obecność drażni towarzysza, starał się, jak mógł, zejść mu z oczu.

Ścigany chmurnym, niechętnym spojrzeniem Gunnara, rad byłby czasem zapaść się pod ziemię. Począt-

kowo wyciągał kolegę na rozmowy, sam dużo opowiadał, a wiedząc, że bezczynność jest najgorszym wrogiem
człowieka na Dalekiej Północy, prosił często o wyręczenie w pracy, namawiał wreszcie do wspólnych wypraw,
ale wszystkie jego wysiłki spełzły na niczym. Zrezygnował z nich wreszcie. Gunnar zamykał się w sobie jak
ślimak w skorupie, upartym milczeniem zbywając przyjazne słowa.

Jak mógł, skracał zajęcia poza domem. Wolał marznąć w nie ogrzewanej izbie niż rąbać drzewo w szopie,

głodować niż nanosić lodu do wytopienia wody. Jak ognia bał się każdego fizycznego wysiłku.

Razu pewnego, siedząc samotnie w izbie, pogrążony jak zwykle w rozpamiętywaniu swej klęski, spostrzegł

poniewczasie, że dawno już minął termin kolejnej obserwacji. Odruchowo schwycił zeszyt i zawahał się: „Biec
do klatek czy też?..." Już i tak za późno. Mgła, ciemność, zawierucha. A gdyby tak na oko wpisać wyniki
obserwacji? Co to komu zaszkodzi? Nikt tego i tak nie spostrzeże...

To był początek. Później, gdy budzik wydzwaniał jękliwie godzinę obserwacji, Gunnar coraz częściej, nie

ruszając się z miejsca, równym, kaligraficznym pismem wypełniał starannie rubryki zeszytu z obserwacjami...
temperatura powietrza, wilgotność, ciśnienie, szybkość i kierunek wiatru, a nawet rodzaj chmur... Wszystkie
wypełniał, co do jednej. Wpisywanie fikcyjnych danych przeszło wreszcie w nawyk. Już się teraz nie wahał, nie
zastanawiał nawet, co robi. Gdy od czasu do czasu przychodziła myśl, że to przecie zwykłe oszustwo, odpędzał
ją od siebie, jak odpędza się natrętną muchę. „Na przyszły raz na pewno wyjdę" — uspokajał sam siebie. Ale
gdy zbliżała się godzina obserwacji, jak na zawołanie gromadziły się najrozmaitsze przeszkody. A każda z nich
wydawała się bardzo ważną wymówką. Nie umiał im stawiać czoła. To dął silny wiatr, to znów straszyła
gołoledź lub wreszcie mgła przesłaniała widoczność.

Tak działo się pod nieobecność towarzysza. Ale gdy Nils pracował w radiostacji, Gunnar musiał stale mieć

się na baczności.

— Jesteśmy tu nieustannie na służbie — powtarzał często Nils i nie uchylał się od żadnej pracy.
Pewnego dnia wpadł zdyszany do izby. Nie mógł złapać tchu.
— Termin obserwacji już minął? — krzyczał. Szybko chwycił twardy zeszyt, rzucił okiem na starannie

wypełnione rubryki i stanął jak wryty.

— Zdążyłeś już przeprowadzić i wpisać obserwacje? To wspaniale! Zjeżdżając z przełęczy, wypatrywałem

cię przy klatkach meteorologicznych. Wydawało mi się, że nikogo tam nie ma. Nie zauważyłem cię widać w
tym ostrym świetle. Pędziłem na złamanie karku, żeby się nie spóźnić. Ale już dobrze. Grunt, że wszy- sko
zrobione i na czas. To wspaniale! — powtórzył.

background image

Gunnar ani drgnął. W milczeniu zasiadł do nadajnika. Każdy dzień wikłał go w nowe kłamstwa, z którymi

nie umiał dać sobie rady. Ale każde kłamstwo bardziej oddalało go od towarzysza. Wiedząc, że Nils szykuje się
do nowej wyprawy, nie uprzedził go, iż ostatni komunikat z Angmagssalik zapowiadał silny północno-wschodni
wiatr, który mógł łatwo przejść w sztorm... „Mocny jest, da sobie radę — pomyślał. — Jak zobaczy, że dmie, to
najwyżej zawróci! A przynajmniej posiedzę sam w pokoju... nareszcie będę mógł robić, co mi się żywnie
podoba".

Na trzask zamykanych drzwi wpisał od razu na chybił trafił dane do zeszytu obserwacji, wcisnął się głębiej

w futrzane okrycie, przykręcił knot naftowej lampki i rad z samotności leniwie śledził przygasający w piecyku
ogień.

O szyby sypnął naraz z ziemi wichurą śnieg. Jęknęły wysokim tonem odciągi radiowych masztów. Dom

zatrząsł się pod gwałtownym naporem, zadrżał cały w posadach. Wydawało się, że lada chwila wiatr zagarnie go
i zmiecie. Nadszedł zapowiadany sztorm. W tejże samej chwili całą izbę napełniły krótkie, naglące sygnały z
głośnika. Gunnar niechętnie uruchomił nadajnik.

Podajcie dane meteo z ostatniego terminu — naglił pilot samolotu szybującego gdzieś wysoko w chmurach.
Nie zaglądając nawet do zeszytu, radiotelegrafista wystukał odpowiedź, dodając:
Warunki do lotu ciężkie. Widoczność słaba.
Podajcie raz jeszcze wartość ciśnienia atmosferycznego — przybiegło znów żądanie z pędzącej w ciemności

maszyny.

Machinalnie rzuciwszy okiem na starannie wykaligrafowane przed chwilą w zeszycie cyfry, Gunnar szybko

dał odpowiedź. Miał tylko jedno pragnienie — zaszyć się znów w futra, zatkać uszy, nie słyszeć nienawistnego
łoskotu burzy.

Napór sztormu nie ustępował. Ściany radiostacji poddawały się uderzeniom wichury, trzeszczały jak

rozsadzane od wewnątrz pożarem; wydawało się, że lada chwila runą na głowę. Odciągi masztów radiowych
zawodziły ostrym, wysokim tonem, jakby ktoś jęczał czy wzywał bezustannie pomocy.

I tak mijały godziny. Wiał jeszcze wciąż wiatr, ale przycichał z wolna. Nic nie mąciło już upragnionej

samotności. Gunnar z ulgą wsłuchiwał się w milknące gniewne pomruki, w jęk zamierający gdzieś w głębi lądu.
Dawno już nikłe światło dnia za szybą zastąpiła nieprzenikniona czerń nocy. A potem znów kwadrat okna zaczął
z wolna zarysowywać się coraz jaśniejszą plamą powracającego brzasku.

Drzemał z głową wtuloną w ramiona. Ogarnęła go nieprzezwyciężona senność. Nie czuł głodu, mimo że

minęły już godziny kolacji, śniadania i obiadu. Słysząc natrętny brzęk budzika wydzwaniającego niecierpliwie
kolejne terminy, machinalnie uruchamiał radiostację, nadawał szybko z pamięci, ot tak, byle zbyć, i znów
zapadał w półsen. Majaczyły mu się jakieś koszmary. Uciekał przed lawiną, która znienacka runęła, grzebiąc
wszystko pod śniegiem. Szamotał się, wyrywał. Słyszał jakiś rosnący łoskot. Jakby ktoś walił z całych sił w
drzwi, jakby wyważał je siłą. Raptem zerwał się na równe nogi i natychmiast cofnął przerażony.

W. półmroku wprost na niego sunęło na tylnych łapach jakieś zwierzę całe oblepione śniegiem. Ogrom

background image

ne. Wymachiwało łapami, przybliżało się. Gwałtownym ruchem zrzucony kaptur odsłonił śniadą twarz bez
zarostu, z rozpłaszczonym jak od uderzenia nosem, skośne szpary ciemnych oczu i rozwarte w krzyku usta. To
człowiek. Ubrany w futro. Wydaje krótkie, gardłowe okrzyki, coś tłumaczy, pokazuje. W ślad za pierwszą
postacią do izby wtłaczają się inne. Eskimosi! Ilu ich jest? Skąd się tu wzięli, czego chcą? Z niezrozumiałych,
gardłowych dźwięków Gunnar pojmuje, że są bardzo wzburzeni, czegoś się domagają, ale czego? Nic nie
rozumie. Pierwszy Eskimos jednym ruchem ucisza innych, wskazuje sufit, rękami naśladuje ruch ptasich
skrzydeł, pada wreszcie na ziemię, podnosi się jęcząc i ciągnie Gunnara w stronę szeroko rozwartych drzwi. Ten
opiera się. Chwyta go paniczny lęk. Jak błyskawica przebiega przez głowę opowiadanie o szale, jaki ogarnia
grenlandzkich myśliwych zimą, kiedy nadchodzą straszne dni Wielkiego Głodu. Ci ludzie na pewno mają złe
zamiary, chcą go może porwać, zabić. Cofa się w głąb izby, ściska kurczowo w kieszeni futra pistolet, gotów się
bronić. Bronić do upadłego.

Eskimosi zbijają się w gromadkę, coś jeszcze chwilę krzyczą, rozprawiają, a potem jak na komendę wybie-

gają z izby. Wszyscy, co do jednego. Co to wszystko znaczy?

Gunnar boi się zbliżyć do otwartych wciąż na oścież drzwi, przez które miecie śnieżyca. Może to jakaś za-

sadzka? Co robić? Żeby Nils wreszcie wrócił! Po raz pierwszy od wielu miesięcy odczuwa boleśnie brak to-
warzysza. Naraz do głowy przychodzi mu straszna myśl. A jeśli Nils nie wróci, jeśli zginął wśród zamieci? Nie
wiedział przecież, wyruszając z domu, iż zapowiedziana jest burza... Gunnar czuje dziwne ukłucie w sercu.
Widzi, jak podle postąpił, przyrzeka sobie
290
poprawę. Ale nie czas teraz na czcze obietnice. Dzieje się przecież coś złego. Czemu nie zatrzymał tych ludzi,
może wiedzieli coś o Nilsie?

Minuty przechodzą za minutami, pełne udręki. Wydaje się, że czas stanął. Przez otwarte drzwi wiatr miecie

wciąż śniegiem. Nie podsycany ogień dawno już wygasł w piecyku. Radiotelegrafista zaciska zgrabiałe z zimna
palce, aż trzeszczą stawy. Stara się z wolna opanować. Przysięga sobie już nigdy więcej nie przepuścić terminów
nasłuchu, przekazywać dane meteorologiczne. Trudno jest tłumaczyć się później z takiego przeoczenia. Zaczyna
go nurtować niepokój, jaki wnieśli ze sobą do izby Eskimosi.

Czas płynie, ale jakże wolno. Kwadranse, godziny, któż to może wiedzieć? Wtem dreszcz lęku przenika

znów człowieka. Z dali dobiega go naszczekiwanie psów, trzask bicza. Wracają! A może lepiej zamknąć się w
izbie, zabarykadować? Gunnar z trudem przezwycięża ten odruch lęku. Musi się czegoś dowiedzieć o Nilsie.
Wybiega przed dom.

Psy z trudem ciągną pod górę sanie, wiozą coś na nich. Przodem biegną ludzie. Są tuż. Pierwszy zaprzęg

gwałtownie hamuje, zatrzymuje się przed drzwiami radiostacji. Spod stosu futer na saniach dobiega słaby jęk.
Nils?...

Gunnar rzuca się jak szalony naprzód, zrywa z leżącego zaśnieżone skóry. Blada, nieznajoma twarz,

zamknięte oczy, na czole zakrzepła krew.

— Pomóżcie mi wnieść go do izby! — krzyczy bezwiednie, zapominając, że nikt nie rozumie, ale i tak

jakieś ramiona unoszą już rannego.

Trzęsącymi palcami pospiesznie podkręca knot naftowej lampy. Lewa ręka omdlałego zwisa bezwładnie.

Złamana. Ruchy radiotelegrafisty stają się szybkie, zdecydowane. Sprawnie rozcina rękaw futrzanego
291

background image

kombinezonu. Krzyczy na Eskimosów, by rozniecili ogień, naleli wody do kociołka. Ale izba jest już pusta. Ani
żywej duszy. Gdyby nie ten jęczący człowiek, można by myśleć, że to sen, jakiś koszmarny sen. Gunnar rzuca
się do apteczki, szpera w niej chwilę gorączkowo, a gdy się odwraca — staje osłupiały. Pośrodku izby znów
tłoczą się Eskimosi, dźwigają rannego. Gunnar rzuca się do nich. Czemuż go zabierają? Ale nie. Z pryczy pod
ścianą dobiega słaby, znajomy jęk. Czy mu się w oczach dwoi? Po chwili na obu posłaniach leży dwu rannych.
Obaj nieprzytomni. Obaj jęczą.

— Uwaga, uwaga, szczyt przed nami. Ciągnij w górę! Jeszcze! — krzyczy jeden z nich, rzucając się na

pryczy. — Uwaga, uwaga! — powtarza po chwili słabiej.

Wyciągnięte przed siebie ramiona starają się zasłonić przed jakimś groźnym, niewidocznym niebez-

pieczeństwem.

O czym on mówi, kto to jest? Kim są ci obaj biali? Co z Nilsem? Gunnarowi mąci się w głowie. Eskimosi

napełniają całą izbę nieustannym rozgwarem, cuchną potem nie wymytych ciał i skór wyprawianych moczem. I
krzyczą, krzyczą bez chwili wytchnienia.

Radiotelegrafista z trudem przywołuje się znów do porządku. Wyciąga bandaże, środki dezynfekcyjne,

łubki, to znów rzuca wszystko, słysząc słabe wołanie:

— Pić!
Zza drzwi dobiega ujadanie psów. Szczekają wściekle, wyją jak wilki. Eskimosi tłoczą się, jeden przez

drugiego rzucają się na dwór. Trzask bicza, gardłowe krzyki. Na progu staje oblodzony, pokryty szronem
człowiek. Rozgląda się zaskoczony.

— Nils, nareszcie Nils!

background image

Gunnar podbiega do towarzysza, ściska go, chaotycznie wyrzuca z siebie zdania.
Pod wpływem bólu jeden z ludzi odzyskuje na chwilę przytomność.

— Gdzie jestem? Co z Knudem? Ratujcie Knuda! — krzyczy, usiłując się podnieść, i zaraz pada bezsilny

na posłanie.

Nils w lot rozeznaje sytuację.
— To z pewnością piloci z pocztowego samolotu — woła. — Któż mógłby być inny? Ulegli katastrofie.

Rany chyba nieciężkie. Co za szczęście, że żyją. Czy nadeszła już wiadomość o wypadku? Może w samolocie
byli jeszcze inni ludzie? — gorączkuje się pochylony nad rannym.

Pamięta o wszystkim. Jak zawsze. Ale dziś Gunnar patrzy na niego z wdzięcznością. Nie wie, jak okazać

swą radość, że wreszcie nie jest sam. Nils staje mu się bliski, jak ongiś, jak przed tą straszną polarną nocą. Chce
go wyręczyć, biegnie do nadajnika. Szybko otrzymuje połączenie z Angmagssalik.

Od paru godzin wywołujemy was nadaremnie. Czemu milczycie? Czemu nie nadaliście danych z dwu

ostatnich terminów? Kiedy przelatywał nad wami samolot pocztowy? Od dwu dni nie mamy o nim żadnych
wiadomości. Końcowa stacja nie sygnalizowała nam dotychczas przylotu. Jesteśmy bardzo zaniepokojeni.

Gunnar nie potwierdza odbioru radiodepeszy, nie odpowiada nawet na pytania, przechodzi od razu na

nadawanie.

Ile ludzi było w samolocie? Czy słyszycie mnie? Eskimosi przywieźli do nas dwu. Teraz niedawno. Żyją,

ale są nieprzytomni. Nie możemy niczego się dowiedzieć. Czekamy wskazówek — wystukuje w szalonym
tempie.

Po chwili z głośnika jednym ciągiem sypią się znów sygnały:
Pilot i nawigator. Nikogo więcej. Nie wyłączajcie odbiornika. Za dziesięć minut będzie przed mikrofonem

lekarz. Udzieli wam szczegółowych wskazówek, jak postępować z rannymi. Nie wyłączajcie...

Następne dni to walka, uparta walka o życie lotników. Z Angmagssalik leci depesza za depeszą. Wykonując

dokładnie zlecenia niewidocznego lekarza, obaj radiotelegrafiści zapominają o odpoczynku. Co trzy godziny
przekazują wiadomości o stanie zdrowia rannych, a stan ten poprawia się powoli. Lekarz surowo zabrania
wszelkich rozmów. Każdy wstrząs mógłby zaszkodzić zdrowiu rannych. Bo jeśli zaczną mówić, to o czymże,
jak nie o katastrofie. Obaj silnie gorączkują — zapalenie płuc, którego nabawili się, leżąc prawie dwie doby w
rozbitej maszynie. Następuje wreszcie przełamanie. Nie zachodzi obawa o życie.

Eskimosi nie opuszczają radiostacji. Z brył śniegu wznieśli nie opodal igloo. Pomagają, jak umieją, ra-

diotelegrafistom. Przynoszą ze składu węgiel, nie mogąc się dość nadziwić, ile ten czarny kamień daje ciepła,
palą w piecu, nie proszeni przyciągają do izby upolowane foki, wyprawione i poćwiartowane, są serdeczni,
uczynni. Gunnar korzysta chętnie z ich pomocy, zaczyna po trosze rozumieć znaczenie niektórych gardłowych
krótkich okrzyków, które owej koszmarnej nocy napełniły go lękiem. Próbuje nawet sam mówić po eskimosku,
co napełnia myśliwych zachwytem. Chwyta się za wszystko, jakby pękły jakieś okowy, jakby wyrosły mu
skrzydła. Chodzi wyprostowany, nie zagląda już do lusterka. Co trzy godziny z regularnością zegarka wybiega
przeprowadzać obser

background image

wacje meteorologiczne, przeważnie sam nadaje komunikaty. Zmywa naczynia, gotuje. Na każdym kroku stara
się wyręczyć Nilsa, którego Eskimosi uczą trudnej sztuki łowienia fok pod lodem. Jest bardzo zmęczony, ale nie
ma chwili czasu, by o tym pomyśleć. Przenika go radość. Znikła gdzieś groza otępienia i tej strasznej, bezsilnej
nienawiści do wszystkiego, co go otacza. „A może by wysłać depeszę do ojca, do Karen? Teraz dopiero
miałbym im naprawdę o czym donieść" — myśli. Ale na to brak czasu.

Nils z radością spogląda na zmienionego do nie- poznania towarzysza. „Wiedziałem, że to mu przejdzie.

Wiosna zrobiła swoje! A tak się już o niego martwiłem..."

Pewnego dnia lotnicy zaczęli mówić.
— Nie rozumiem sam, co się stało, przecież nie pierwszy raz lecieliśmy tą trasą — opowiada z wysiłkiem

pilot Knud. — Tym razem co prawda w chmurach. Nastawiłem wysokościomierz na podaną przez waszą
radiostację wartość ciśnienia. Jak zawsze. Lecę spokojnie, aż tu raptem przed samym dziobem maszyny wyrasta
z mgły granitowa ściana. Skąd tam? — milknie na chwilę, jakby mu trudno było zebrać myśli. To wina
wysokościomierza — dodaje po chwili.

— Tak, to tylko może być wina przyrządu! — podchwytuje jak echo drugi ranny.
Na dźwięk rozbijającego się naczynia wszyscy trzej spoglądają w stronę Gunnara. Izbę napełnia zapach

kawy. Pobladły, rozszerzonymi oczyma wpatrując się w twarz mówiącego, radiotelegrafista stoi nierucho- • mo,
nie opuszcza nawet rąk, z których wysunął mu się przed chwilą porcelanowy czajnik.

— To nic, nic. W garnku jest jeszcze kawa. Wy

trzyj od razu podłogę. I co dalej, mówcie — niecierpliwi się Nils.

Gunnar stoi wciąż na miejscu, niezdolny do najmniejszego wysiłku. Gorąco rozsadza mu skronie, serce

łomocze. Nie może utrzymać się na zwiotczałych nagle nogach, osuwa się na pierwszy z brzegu stołek, ale nikt
nie zwraca na niego uwagi.

— Skałę dostrzegliśmy jednocześnie z Iwarem — ciągnie dalej pilot. — Poderwałem maszynę w górę.

Dałem pełny gaz. Wciąż skała. Kładę samolot na prawe skrzydło, bo w tamtej stronie mignął mi się między
chmurami płat śniegu. Gdy poczułem, że maszyna brzuchem uderza w lód, wyłączyłem silniki. Jeszcze chwilę
szorowaliśmy po śniegu. Coś się łamało, pękało... Potem ogarnęła mnie ciemność. Jak w grobie.

— Musieliśmy chyba obaj wyrżnąć o coś głową — zaczyna słabym głosem nawigator Iwar. — Ja też nie-

wiele więcej pamiętam. Gdy odzyskałem przytomność, ktoś szarpał mnie, ciągnął, potrząsał. A potem też już nic
nie wiem...

— Co za szczęście, że nie rąbnęliście o skałę, że znaleźli was Eskimosi. Przecież to czysty przypadek.

Gdyby nie oni... — Nils nie może się uspokoić. —* Do licha z takim przyrządem! — woła. — Musiał po prostu
wskazać mniejszą wysokość. Ale dlaczego? Ładna pomyłka o jakieś kilkaset metrów. Mało brakowało, a byłoby
po was!.;;

Gunnar jak pocisk wypada z izby. Nie może słuchać dłużej. Jedna myśl kołacze mu w mózgu, jedna jedyna:

„To nie wysokościomierz, to nie wysokościomierz..."

Jak na taśmie filmowej widzi siebie przy nadajniku owej pamiętnej nocy, gdy nad wysepką rozszalał się

sztorm, słyszy jeszcze w uszach naglące sygnały samolotu. To on, nie spojrzawszy nawet na barometr,

background image

przekazał, tam w powietrze, błędną wiadomość. Przepisał dane po prostu z zeszytu. A w zeszycie? Błędne,
fałszywe, wzięte z głowy... Wypisane ot tak, na oko. To on stał się sprawcą katastrofy. Jakże strasznie mszczą
się chwile słabości. Co robić? Co powiedzieć tym ludziom, którzy z taką ufnością zwracali się do obsługi stacji?
Obsługi, na której ciąży odpowiedzialność za ludzkie życie. Gdyby nie Eskimosi... Co robić? Stanąć przed
rannymi i wyznać: „To moja wina..." Nigdy, przenigdy się na to nie odważy.

Pozornie nic się nie zmienio w życiu dalekiej stacji polarnej. Knud i Iwar powracali szybko do zdrowia. Jak

dzieci cieszyli się odzyskanym życiem. Młodzi byli, weseli. Przekazywali ciągle wiadomości do swych rodzin w
kraju, opowiadali wiele o katastrofie i cudownym ocaleniu. Chętnie brali udział w pracach radiotelegrafistów,
podziwiali ich ofiarność, ale liczyli jednocześnie dni przyjścia statku, który zabierze ich z tego pustkowia.

Gunnar nie śmiał im spojrzeć w oczy. Znikło jak sen radosne uniesienie. Z radiotelegrafisty pozostał cień.

Przygarbił się, poruszał jak automat, zabijał się pracą i najchętniej wymykał z przepełnionej rozgwa- rem
beztroskich głosów izby.

— Nie pracuj tak dużo — niepokoił się Nils, patrząc znów z troską na sine cienie pod oczyma towarzysza,

na wychudzone, ściągnięte rysy. — Czemu nie śpisz, czy ci coś dolega? Powiedz — dopytywał się niespokojnie,
słysząc nocą ciężkie westchnienia.

Ale Gunnar milczał. Nie jadł, nie sypiał. W otępiałej udręką głowie kłębiły się pytania, na które nie

znajdował odpowiedzi.

— Morderca, morderca... — powtarzał bezwiednie, nie mogąc zaznać chwili spokoju.

298

Pewnego ranka powziął wreszcie decyzję.
— Nils, zbudź się, Nils, wyjdź ze mną na dwór. Mam ci coś bardzo ważnego do powiedzenia.
— Czemu nie tutaj? Co ci się stało? — wyrwany ze snu Nils chwytał szybko ubranie, wciągał wiatrówkę,

patrząc z niepokojem na udręczoną twarz towarzysza.

W miarę jak Gunnar szybkim, zduszonym' głosem wyrzucał z siebie całą straszną prawdę, rysy Nilsa ka-

mieniały, szczęki zaciskały się, oczy przybierały obcy, groźny wyraz. Gunnar nie przerywał, nie oszczędzał się,
nie próbował nawet usprawiedliwiać.

— Co mam zrobić, powiedz, czy wyznać wszystko? Poradź! Nie mogę już tak dłużej żyć!
Długą chwilę panowała cisza. Z nadbrzeża dochodził łoskot pękającej kry. Okoliczne pasma gór różowiły

się lekko na tle jaśniejącego nieba. Najwyższy szczyt płonął już czerwienią, jakby objęty łuną pożaru. Nils wciąż
milczał. Niespokojne oczy Gunnara widziały, jak z twarzy towarzysza schodzi powoli nieubłagany, zacięty
wyraz. Widać było, że i on walczył z sobą. Uniosły się wreszcie opuszczone uparcie powieki.

— Rozumiem, musi ci być ciężko... Żal mi cię.
— Czy mam pójść do nich powiedzieć?
Nils podniósł bezradnie ramiona.
— A czy ja wiem? Nie umiem ci poradzić. Sam musisz rozstrzygnąć. Zdajesz sobie dziś sprawę z tego, coś

zrobił, co mogło się stać. Myślę, że lepiej będzie, jeśli wszystko zostanie naszą tajemnicą, tajemnicą naszej
stacji... ale... — teraz spojrzał Gunnarowi prosto w oczy — rozumiesz sam, to zobowiązuje!

— Nils, nie wiedziałem, czy mi wybaczysz. Jeśli mnie zrozumiałeś... chcę ci powiedzieć, że postanowiłem

już pozostać tu, na tej stacji, jeszcze rok, dwa, jeśli będzie potrzeba. Ja muszę sam się przewalczyć,
wypróbować. Rozumiesz? Zginąć lub poczuć się znów
299

background image

człowiekiem. Dziś nie mógłbym spokojnie nikomu spojrzeć w oczy!

Słuchając bezładnie wyrzucanych słów, Nils nie odrywał oczu od surowego, arktycznego krajobrazu, od

zalanej czerwonymi promieniami wstającego słońca nieskończonej bieli lodu. Czuł, ile taka decyzja musi
kosztować towarzysza.

— To jest jedyne wyjście — odpowiedział. — Na twoim miejscu postąpiłbym tak samo.
NA MORZU BARENTSA ROZPOCZĄŁ SIĘ SZTORM

Gdy gruchnął pierwszy strzał, tysiące alek porwało się w górę. Jakby wiatr zmiótł ze skał tuman śniegu. Chyba
ani jedna nie pozostała w gnieździe — Roald mówił szybko, gorączkowo. — Po drugim strzale kilka ptaków
schroniło się w szczelinach. Znów naładowałem szybko jednorurkę. Chciałem koniecznie upolować coś na twoje
przyjęcie, Czesławie. No i cóż? W chwili gdy zamykałem strzelbę, nastąpił wybuch. Cały nabój zamiast w lufę
poszedł w bok, prosto w dłoń. W pierwszej chwili nie poczułem nawet bólu. Zacisnąłem mocno chustkę powyżej
dłoni i wróciłem do radiostacji. Nawet nic nie przyniosłem. Pomyśl tylko! — W głosie młodego radiotelegrafisty
przebija rozgoryczenie.

— Uparł się chłopak, żeby koniecznie dziś zapolować na te nieszczęsne alki — wtrąca się do rozmowy

Ojen. Mówi wolno jak zwykle, rozciągając z lekka sylaby. — Pamiętaliśmy, że zawsze wolałeś świeże ptaki i
ryby niż konserwy. Nieraz wspominaliśmy sobie nasze wspólne polowania. Dobrze się nam tu pracowało z
Polakami, pracowało i żyło. Teraz pustka i głusza. Nie ma do kogo ust otworzyć! Już od ty-

background image

godnia, od chwili gdy nadeszła radiodepesza z Tromso, przygotowujemy wszystko na twoje przyjęcie. Samych
jaj nazbieraliśmy chyba ze dwie kopy. A dziś Roald uparł się, że przyniesie jeszcze alki. No i postarał się...

Ojen pokiwał głową. W jasnym świetle wypełniającym izbę radiostacji dostrzegam błyski srebrnych nitek w

gęstej czuprynie Norwega. Jak ten czas leci...

Z prawdziwym wzruszeniem spoglądam na moich norweskich przyjaciół. Poznałem ich przed trzema laty,

tu właśnie, na Wyspie Niedźwiedziej, gdy zakładaliśmy pierwszą polską stację, w której pracowaliśmy potem
długich trzynaście miesięcy. Niewiele wiedzieliśmy wówczas o ciężkich warunkach polarnych, nie znaliśmy
języka norweskiego, oni oczywiście — polskiego, ale nie to było ważne. Doświadczeni radiotelegrafiści,
rokrocznie pracujący w Arktyce, chętnie wtajemniczali nas we wszystko, co sami wiedzieli. Polubiliśmy się
serdecznie. Bo też czego razem nie przeżywaliśmy —- trosk i radości, grozy i chwil szczęścia. Toteż gdy po
trzech latach znalazłem się znów w Tromso, skorzystałem z pierwszej nadarzającej się okazji, by na pokładzie
małego, cuchnącego ropą i przesiąkniętego zapachem ryb kutra odwiedzić moich przyjaciół na wyspie. I oto
znów jestem w radiostacji norweskiej. Łączy mnie z nią tyle wspomnień, że czuję się tutaj jak u siebie, jak w
domu. Staram się jednak opanować wzruszenie. Norwegowie są bardzo skryci, nie lubią okazywać swych uczuć.
Gdyby ktoś widział nasze powitanie po trzech latach rozłąki, myślałby, iż rozstaliśmy się przed paroma zaledwie
tygodniami. A przecież zwykły, mocny uścisk dłoni powiedział nam wiele więcej niż głośne okrzyki radości.

Z wychudłej, pooranej bruzdami twarzy Ojena patrzą na mnie teraz te same nieugięte, pełne życia oczy.

Może trochę głębiej wpadnięte, może więcej siwych
włosów srebrzy mu się na skroniach, ale Ojena odnajduję takim, jakim go poznałem: zdecydowanego, od-
ważnego, a jednocześnie nieśmiałego jak dziecko. Roald, najmłodszy z ekipy norweskich radiotelegrafistów,
zmężniał i wyrósł jeszcze bardziej. Zawsze chętny do pomocy, zawsze pierwszy w potrzebie. Teraz widać, że
cierpi biedak, choć stara się ukryć to cierpienie.

A Ewald? Jeszcze go tu nie ma. Był zawsze uśmiechnięty, pogodny, dobroduszny — takim pewnie pozostał.

Gospodarzy chyba i teraz chętnie. Gościnny, chce, by dzisiejszy obiad wypadł jak najsmaczniej.

W obszernej izbie radiostacji panuje wzorowy porządek, wszystko lśni i błyszczy jak nowe. W nozdrza bije

zapach szarego mydła. Zapach ten nie jest może przyjemny, ale dla mnie łączy się on nierozerwalnie z
zapowiedzią rzadkich odwiedzin na wyspie. Jakże często w ciągu tych trzech lat wspominałem go z roz-
rzewnieniem.

Wiem z doświadczenia, iż takie gruntowne porządki wymagają pracy. Zwykle na przyjęcie załóg statków

czy kutrów rybackich myliśmy i szorowaliśmy, co tylko się dało. Radiotelegrafiści pomagali nam, my im, bo
przecież wszelkie odwiedziny to wielkie, niezapomniane święto dla każdej załogi każdej stacji polarnej na
Dalekiej Północy. Wielkie urozmaicenie w jednostajnym, pracowitym życiu, urozmaicenie, które musi
wystarczyć na długie miesiące samotności, gdy placówka odcięta zostaje od świata.
Na wprost drzwi, na szerokim stole błyszczą wesoło w słońcu srebrne lampy nadajnika, obok leży klucz do
nadawania i otwarta księga radiostacji. Zbliżam się, sięgam po nią. Mimo woli przerzucam stronice z okresu
naszej pracy na wyspie.

|| Tu trałowiec z Tromso wzywa pomocy — S.O.S, S.O.S!

Tam łamacz lodu prosi o szybką prognozę po

background image

gody — nadaremnie szuka zaginionego podczas burzy holownika. Tu znów puste miejsce. Nie mogliśmy nadać
na czas komunikatu meteorologicznego, bd szalejący na morzu sztorm powywracał nam klatki meteorologiczne.
Wspomnienia cisną się do głowy. Chwile pracy na Wyspie Niedźwiedziej stają przed oczyma jak żywe.

Słyszę skrzyp otwieranych za mną drzwi. „Nie nasmarowane" — przebiega mi przez głowę. Bezwiednie

podnoszę się, by przynieść trochę smaru. Zapomniałem na śmierć, że jestem tu teraz tylko gościem.

Od drzwi bucha znajomy, wonny zapach mocnej kawy. Znad dymiącego dzbana spogląda na mnie szeroka

jak księżyc w pełni, rozjaśniona serdecznym uśmiechem twarz drugiego radiotelegrafisty, Ewalda. W
serdecznym uścisku gruchoce mi niemal dłoń. Ewald nie zmienił się wcale. Te same trochę ociężałe ruchy
dobrodusznego olbrzyma, to samo jasne spojrzenie głęboko osadzonych oczu.

— Czesław, przemarzłeś pewnie porządnie na tym kutrze. Zapomniałeś już może, jakie jest lato u nas w

Arktyce? — pyta przekornie, przyglądając mi się bacznie, jakby chciał sprawdzić, czy się nie zmieniłem.

Chętnie sięgam po kubek. Gorąca, mocna, wonna kawa, Ulubiony napój Norwegów, rozwiązuje wszystkim

języki. Rzucają pytania, nie czekając nawet odpowiedzi. Nie zamykają im się usta. Mówią jeden przez drugiego.
Opowiadają o swych troskach, radościach, osiągnięciach i zamierzeniach, jakby chcieli wynagrodzić sobie długi
czas milczenia.

Nawet Roaldowi zapalają się oczy, gdy wspomina niespodziewane odwiedziny białych niedźwiedzi.
— Wiesz, Czesław, niedźwiedzica z małym chciała koniecznie wejść do tego domku, w którym pracowała

wasza wyprawa. Pamiętasz, jak wtedy czekaliście takich odwiedzin? Jak martwiliście się, że co to za
Niedźwiedzia Wyspa bez niedźwiedzi... — mówi przejęty, wykonując przy tym jakiś nieuważny gest, który
przypomina mu o zranionej ręce. Zaciska zęby, by powstrzymać okrzyk bólu.

— Może ty jeszcze obejrzysz tę ranę — zwraca się do mnie zatroskany Ojen. — Zrobiłem mu wprawdzie

prowizoryczny opatrunek, ale, pamiętasz, chirurg ze mnie nietęgi... Często mi to wymawiałeś...

Staram się delikatnie zdjąć opatrunek. Przesycona krwią gaza przyschła do rany. Spoglądam spod oka na

Roalda. Uśmiecha się blado, ale szczęki ma mocno zaciśnięte, musi bardzo cierpieć. Jednym szarpnięciem
zrywam opatrunek.

Wyciągnięta w moją stronę ręka nie drgnęła. Roald nie syknął nawet. Wytrzymały jest, ale to, co zoba-

czyłem, przeraziło mnie — sina, opuchnięta dłoń, rana szarpana zszyta niezgrabnymi szwami, brzegi mocno
zaczerwienione...

Chcąc przerwać ciszę, która zapanowała w pokoju radiostacji, rzucam pytanie:
— Kiedy to się stało?
— Dziś rano, zaledwie na parę godzin przed twoim przyjazdem — odpowiada pośpiesznie Ojen.
Szybko przecinam niepotrzebnie założone szwy. Otwarta rana wygląda źle, gorzej, niż myślałem.
— Czym ją przemyłeś? — pytam zaniepokojony. Pamiętam, że radiotelegrafiści, nie mając sami dobrze

zaopatrzonej apteczki, z byle głupstwem przybiegali do nas.

— Benzyną, benzyną lotniczą — odpowiada niepewnie Ojen — a potem wysmarowałem jeszcze... olej-

kiem kamforowym. Czy to niedobrze? — pyta wolno, z wahaniem, widząc moje zmarszczone brwi. Przypo

background image

mina teraz wyglądem małego chłopaka, który domyśla się, że coś zbroił.

Przemywanie rany jodobenzyną, zakładanie gazy i bandaża zwalnia mnie chwilowo od odpowiedzi. Nie

chcę teraz przypominać Ojenowi, że tak się przecież nie robi. Chciał jak najlepiej. Postanawiam z nim pomówić
o tym później. Stary polarnik musi raz wreszcie nauczyć się opatrywać rany.

— No, już po wszystkim, aleś sobie dogodził, biedaku! — mówię serdecznie.
Odpowiada mi słaby uśmiech zaciśniętych warg, które siną plamą znaczą się na pobladłej twarzy. Czoło

Roalda zroszone jest drobnymi kropelkami potu.

— Ojen! Teraz należy nam się chyba kieliszek koniaku. Dla Roalda podwójna porcja!
Jak na zawołanie zjawia się Ewald. Na wielkiej tacy, którą też dobrze pamiętam, stoi butelka koniaku, obok

dymi nowy dzbanek czarnej kawy.

— Skool! Na zdrowie! — ręka drży mi lekko, gdy podnoszę kieliszek do ust, nie jestem przecież chirur-

giem. Zrobiłem, co mogłem, ale czy to wystarczy?...

— Tak cieszyliśmy się, że przyjedziesz — mówi ze smutkiem Ewald. — Te alki to miała być niespodzian-

ka na obiad, wiesz, taki „świąteczny"...

— Czesław, boli mnie całe ramię, powiedz, jak długo ta ręka będzie się goić — przerywa z niepokojem

Roald. — Czy aby jej... nie stracę? — dodaje ciszej, z głosu przebija tłumiona rozpacz.

Trudna odpowiedź. Nie chcę straszyć chłopaka, ale i nie mam prawa kłamać. Jestem zupełnie bezsilny.

Lękam się zakażenia. Trzeba Roaldowi jakoś dopomóc. Nie można go tak zostawić.

— W każdym razie uważam, że konieczna jest pomoc lekarska. I to jak najszybciej — odpowiadam zde-

cydowanie.
806

„Jak najszybciej"... łatwo powiedzieć te słowa, ale jak wprowadzić je w czyn w dalekiej stacji polarnej na

Morzu Barentsa.

W izbie rozlega się znajomy, wysoki ton maszyn nadajnika i miarowy stuk klucza. Ojen siedzi już przy

aparacie ze słuchawkami na uszach. Wspomnienia spędzonych na wyspie chwil znów cisną się natarczywie do
głowy. Co tu się zmieniło? Tylko patrzeć, jak wpadnie do izby Staszek z krzykiem, źe coś się popsuło w naszych
aparatach, lub Władek zajdzie po drodze wracając z wielogodzinnego pomiaru magnetyzmu ziemskiego. W
lampach odbiornika rozbłyskuje zabłąkany promień słońca, za oknami świszczę wiatr. Tym samym jękliwym
tonem, tak samo, jak wówczas...

Kościste palce Ojena rytmicznie wystukują kropki i kreski. Nie odrywa ich od klucza. Z nadawania prze-

chodzi na nasłuch, potem znów, nie czekając, uporczywie wywołuje radiostację w Tromsó. Nie ma jeszcze
połączenia. Raptem z głośnika sypią się sygnały Morse^. Tromsó wreszcie odpowiada. Jeszcze parę razy
nadawanie, nasłuch, potwierdzenie odbioru radiodepe- szy. Maszyny obracają się coraz wolniej, wolniej, aż
wreszcie milkną.

— Mamy szczęście — mówi z ulgą Ojen, zdejmując słuchawki z uszu. — Nasz okręt szkoleniowy dziś wla-

nie wypłynął na Morze Barentsa. Mają na pokładzie chirurga. Zaraz nawiążę z nimi łączność. Nasłuchują o
każdej piątej i trzydziestej piątej minucie. To już za chwilę.

Słuchając Ojena dolewam Roaldowi koniaku. Jeśli to zakażenie, alkohol może pomóc chłopcu. Zresztą nie

mam pod ręką żadnych innych środków. Roald milczy. Z wolna na policzkach wykwitają mu ceglaste plamy,
oczy błyszczą. Wpływ alkoholu czy gorączka?

Znów zadźwięczały maszyny radiostacji. Tym razem

317

background image

z głośnika runęła naraz jak burza cała kaskada dźwięków.

— To Lars Larsen — uśmiecha się mimo woli Ojen. — Nie trzeba nawet pytać, kto jest przy kluczu, tylko

on potrafi nadawać w takim szalonym tempie.

Nawiązawszy rozmowę z radiostacją okrętu szkoleniowego Ojen rzuca nam co chwila przez ramię krótkie

wyjaśnienia:

— Są od nas o jakieś sto dziewięćdziesiąt sześć mil... To, psiakość, daleko... Namyślają się... Kapitan

wyraża zgodę... Zmienią kurs... Hura! Zaraz płyną pełną parą do nas!...

Ewald pochyla się nade mną.
— No cóż, dobre i to! Będą tu nie wcześniej niż za jakieś czternaście godzin. Jak myślisz, może mu przy-

rządzić coś smacznego, chciałbym mu jakoś ulżyć — szepcze wskazując ruchem głowy Roalda.

— Zostaw go lepiej w spokoju. Niewiele możemy mu dopomóc. Żeby tylko jak najszybciej przypłynęli...
Mimo zmęczenia nie kładziemy się spać, bo i po co? Na dworze panuje jasność. Zza ciężkich, niskich

chmur blado prześwieca słońce. Dobrze, że to lato. Podczas nocy polarnej żaden statek nie dobiłby do
niebezpiecznych, zdradliwych brzegów Wyspy Niedźwiedziej. Nie darmo cieszą się one złą sławą wśród
marynarzy.

Rozmawiam z przyjaciółmi, a raczej słucham opowiadań Norwegów: o wybuchu piecyka węglowego, który

całą izbę radiostacji pokrył grubą warstwą tłustej sadzy, o sztormie, który zerwał przewody anteny, o awarii
nadajnika, którego nikt na Wyspie Niedźwiedziej nie potrafił naprawić („Ciebie tu nie było" — dorzuca ze
śmiechem Ojen), o zatonięciu kutra rybackiego, o ożenku naszego wspólnego przyjaciela szypra.

— A pamiętasz, jak to było z lawiną? — pyta Ewald. I przed oczyma staje mi tamta niezapomniana,

groźna chwila.

Tuż przede mną rysowała się czarna czeluść. Za późno było na hamowanie. Żeby tylko upaść jak najdalej

od brzegu, żeby tylko się nie obsunąć! Całym ciężarem ciała szarpnąłem narty w bok. Zaryły się w śniegu. Z
trudem podnosząc się, spostrzegłem Norwegów i Staszka, którzy trochę wcześniej przybyli do Zatoki
Południowej. Wszyscy trzej wpatrywali się bacznie w rozkołysane morze. Z dala w ciemności migało rytmicznie
silne światło reflektora.

— Depeszują Morse'em, że nie mogą lądować...
— Za duża fala... — krzyczy jeden przez drugiego.
— No dobrze, ale co będzie z pocztą? — wyrywa mi się mimo woli.
Odcięci od świata srogą zimą polarną i nieustannie szalejącym na Morzu Barentsa sztormem z utęsknieniem

wyczekujemy dawno zapowiedzianej z kraju poczty. Wyczekujemy na próżno od przeszło pięciu miesięcy. A ile
to tygodni, ile dni?...

— Nie martw się. Kapitan łamacza lodu robi, co może. Rozumie nas dobrze. Całą naszą pocztę, listy,

aparaty i świeże jarzyny kazał zapakować w wodoszczelne beczki — pocieszają mnie koledzy.

Ale na mojej twarzy maluje się chyba zawód, bo radiotelegrafista Ewald dorzuca:
— Z łamacza lodu spuszczą na morze łódź, podpłyną kawałek, tyle, ile będą mogli, wyrzucą linę, a my za

jej pomocą wyciągniemy beczki na brzeg. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Wzrok mój przywykł już do ciemności nocy polarnej. Łatwo odróżniam ciężkie zarysy łamacza lodu. Stoi
daleko od nadbrzeża. Silny reflektor migoce bez prze

background image

rwy, jasnym snopem wyrzuca w otaczającą ciemność błyski: krótkie, długie i znów krótkie. Kropki, kreski,
kropki, kreski. Norwedzy odczytują na głos przesyłane alfabetem Morse'a litery, łączą je od razu w słowa i
zdania.

Łódź! Już opuszczają łódź na wodę! — krzyczą raptem obaj naraz.

No, chłopcy, jazda w dół! — komenderuje energicznie Ewald.

Łatwo powiedzieć: jazda w dół. W tym miejscu brzeg spada do morza stromą, prawie prostopadłą ścianą, a ma
przynajmniej czternaście pięter wysokości.

Powinna tu być gdzieś lina stalowa! Założyliśmy ją jeszcze w lecie! — woła Ewald starając się zagłuszyć

łoskot bijącej o brzeg fali. — Poszukajcie jej! Prędzej!

Ściągamy narty z nóg i gorączkowo rozkopujemy śnieg.
— Jest! — krzyczy ktoś wreszcie.
Ostrożnie, jeden za drugim, trzymając się oblodzonej stali, zsuwamy się po stromej pochyłości. Coraz

mocniej ryczy morze. Fale z hukiem rozbijają się o skały. Wąski pas nadbrzeża pokryty jest oblodzonymi
głazami. Kapitan miał więc rację. O lądowaniu tutaj nie może być mowy. Każdy statek roztrzaskałby się zimą o
przybrzeżne skały. Jesteśmy już na dole i wpatrujemy się w ciemność. Na morzu dwie małe łodzie ciężko walczą
z wysoką falą. Przybliżają się do nas wolno, chwilami nikną w rozkołysanych bruzdach, to znów wypływają.
Kiedy jedna z łódek znajduje się już niedaleko brzegu, stojący na jej dziobie marynarz wyrzuca coś z rozma-
chem w naszą stronę. Ciężarek na lince wpada z pluskiem w morze. Chybione. Po chwili marynarz powta

rza manewr, a wtedy wszyscy czterej jak jeden skaczemy naprzód. Brniemy po kolana w wodzie, ale z początku
nie czujemy zimna. Lodowata fala zalewa nas chwilami po piersi. Z uwagą śledzimy rzut. Znów chybiony.
Jeszcze jedna próba. Nic z tego. Jeszcze raz... i jeszcze raz...

Dopiero za dwunastym rzutem udaje się nam schwytać ciężarek... Poprzez ciemności widzimy, jak z łodzi

wyrzucają w morze beczułki z naszą pocztą. Szybko ciągniemy pierwszą z brzegu do siebie. Już jest na naszej
plaży. Teraz kolej na drugą, potem trzecią. Zwijamy się jak w ukropie. Od czasu do czasu spoglądamy na nie z
dumą. Bo i czegóż w nich nie ma! W ociekających teraz wodą, zwykłych sobie beczkach, takich jak setki
innych, leżą aparaty, które ułatwiają

background image

nam pracę, świeże jarzyny, które chronią od szkorbutu, a nade wszystko poczta — upragnione listy od naszych
najbliższych, gazety — „najświeższe wiadomości" sprzed pięciu miesięcy.

Dopiero teraz czujemy, że ubrania nasze pokryły się już cienką, chrzęszczącą przy każdym ruchu warstwą

lodu, dopiero teraz zdajemy sobie sprawę, jak bardzo jesteśmy zmęczeni.

— Dziś wyciągniemy tylko dwie beczki! Po resztę przyjdziemy jutro — zapowiada kategorycznie Ewald.
W pierwszej chwili z żalem popatrujemy na nasze „skarby". Trudno nam będzie je tu zostawić, ale na myśl

o wyciągnięciu tych oślizłych od lodu ciężarów na wysokość czternastu pięter robi nam się słabo.

Po chwili wleczemy już długą, stalową linę. Zakładamy misterną pętlę marynarską na pierwszą z brzegu

beczułkę.

Z trudem wdrapujemy się na strome, oblodzone zbocze. Cztery pary rąk chwytają mocno linę. Beczka sunie

powoli w górę, zagarniając wały śniegu. Coraz trudniej ją ciągnąć. Stawia wciąż większy opór. Raptem trrach!
Lina pęka! Walimy się jak dłudzy na lód. Beczka toczy się, podskakując po oślizłych kamieniach. Byle nie
spadła do wody. Ale nie. Na szczęście zatrzymuje się na brzegu. I znów wszystko trzeba zaczynać od początku.
Gdybyż ci, których listy spoczywają w beczkach, wiedzieli, jak trudno jest odebrać zimą pocztę na dalekiej
Wyspie Niedźwiedziej... A może i lepiej, że nie wiedzą... Niepokoiliby się o nas niepotrzebnie, a my i tak sami
musimy dać sobie radę...

Ciągniemy znów ze wszystkich sił. Nareszcie! Pierwsza beczka jest w górze. Oblodzone, zesztywniałe

ubrania niczym pancerz stalowy utrudniają każdy ruch. Musimy się bardzo spieszyć.

— Wiecie, chłopcy, drugą beczkę wyciągniemy in

812
nym sposobem — proponuje radiotelegrafista Sver- re. — Zaraz wam wyjaśnię, jak...

Po krótkiej naradzie przymocowujemy do drugiej beczułki trzy różnej długości stalowe liny.
— Ja będę ją cały czas popychać w górę — mówi przejęty swą rolą Sverre. — Ewald stanie na zboczu, ty,

Staszku, w połowie drogi, a Czesiek jeszcze wyżej, pod samą krawędzią urwiska. I tak wspólnie wyciągniemy
beczkę. Zrobione?

— Zrobione!
Rozbiegamy się szybko na wyznaczone nam stanowiska. Jeszcze zadyszany, wpieram się od razu mocno

plecami w śnieg, szukając jak najlepszego oparcia. Poprzez rosnący szum wiatru słyszę wreszcie z boku krzyk:

-— Gotowe!
Ciągnę ze wszystkich sił.
Raptem mocne szarpnięcie odrywa mnie prawie od skały. Tuż pod moimi nogami otwiera się szczelina.

Rośnie w oczach. Masy śniegu walą się w dół. Poprzez białą kurzawę widzę Staszka. Koziołkując w powietrzu,
wymachuje rękami jak pływak. Ewald znika także w kłębach śniegu.

Lawina...
Nie śmiem się poruszyć ani nawet głębiej odetchnąć. Czekam z zapartym tchem. Biała kurzawa opada po-

woli. W dole coś się porusza.

— Czesław! Czesiek! — słyszę raptem.
Nie zważając na nic, odkrzykuję co sił w płucach. Ale wciąż boję się poruszyć, pod nogami został mi tylko

wąziutki pas śniegu, poniżej lśni oblodzona granitowa ściana. Jeśli i ja także zlecę w dół, to jak wydostaniemy
się z nadbrzeża? Lawina porwała nam linę.

Muszę za wszelką cenę wdrapać się na górę, tam

313

background image

mamy jeszcze zapasowe. Ale jak to zrobić? Ściągam z ręki brezentową rękawicę i ostrożnie palcami zaczynam
drążyć ponad głową otwór w śniegu. Gdy jest już tak duży, że ramię wchodzi po łokieć, podciągam się powoli w
górę. I tak po trochu, centymetr po centymetrze, pnę się na szczyt zbocza.

Jeszcze jedna chwila, jeszcze jeden wysiłek, silny przerzut ciała przez krawędź i jestem wreszcie na samej

górze. W dole Stach klęczy na śniegu. Obok niego na wpół zagrzebany Ewald, brak tylko Sverrego. Czyżby?...

Rozglądam się, jak zamocować linę. Nigdzie występu skalnego. Niewiele myśląc obwiązuję ją wokół pasa,

wbijam mocno toporek w lód, a sam kładę się na ziemi. Czuję mocne szarpnięcie.

— Sverre żyje! Ogłuszony tylko lawiną, słyszysz? — dobiega mnie z dołu głos.
Przywieram mocniej do powierzchni lodu, ale i to niewiele pomaga. Czuję, że zsuwam się ku krawędzi.

Palce obu rąk bezwiednie wdrążają się w śnieg. Czy długo tak wytrzymam? Raptem, ciężko dysząc, staje koło
mnie Staszek. Bez słowa pada na mnie, przygniatając swym ciężarem. Zrozumiał w mig, o co chodzi.

I znów szarpnięcie za linę. To Ewald. Teraz wspólnie wciągamy Sverrego, który powoli odzyskuje przy-

tomność. Wszyscy czterej w milczeniu ściskamy sobie dłonie.

— A moja fajka? — pyta naraz Sverre.
Jak na komendę wybuchamy wszyscy śmiechem. Już po strachu. Teraz wiemy, że Sverre jest zdrów. W

dobrym nastroju, zapadając po kolana w śnieżne zaspy, ciągniemy sanie do małego myśliwskiego domku. Co
chwila któryś z nas potyka się i pada. Z trudem mieścimy się w ciasnej izdebce skleconej ze skrzyń po
konserwach. Nie zdejmujemy ubrań, muszą
na nas wyschnąć. Czujemy się jak w wilgotnym kompresie. Po paru łykach wrzącej kawy i kilku garściach
sucharów zapadamy w kamienny sen.

— A jednak mój sposób odbierania poczty nie okazał się dobry — mruczy jeszcze z żalem Sverre.
W nocy rozszalała się burza. Sztorm napędził z pełnego morza ogromne masy kry. Rano nie poznaliśmy

wąskiego paska nadbrzeża, na którym w przeddzień jeszcze tak ciężko pracowaliśmy. Biel, wszędzie jak okiem
sięgnąć, nieprzejrzana biel kry. Po naszych beczkach... ani śladu. Znikły, utonęły pod ciężarem setek tysięcy ton
lodu.

Następny statek dotarł do Wyspy Niedźwiedziej dopiero po czterech miesiącach.
Wiosną jeszcze wielokrotnie powracaliśmy do Zatoki Południowej w nadziei, że coś jednak odnajdziemy,

gdy cała kra spłynie. Ale wszystko nadaremnie.

Pocztę z kraju odebrało za nas morze...
Otrząsam się ze wspomnień. Słucham dalej z uwagą tego, co mówią o codziennym pracowitym życiu załogi

stacji polarnej, życiu, w którym na pozór nic się nie dzieje, a które pełne jest niezwykłych wydarzeń — słucham
i równocześnie czuwam, by Roald nie zasnął. Widać, że gorączkę ma coraz wyższą. To chyba jednak zakażenie.
Ogarnia mnie lęk o chłopca. Po głowie snują mi się jakieś strzępki zasłyszanych opowiadań czy może
przeczytanych w dzieciństwie książek. Podobno w puszczy podzwrotnikowej chorego na zakażenie poją
alkoholem, nie dają mu spać. A może tylko po ukąszeniu żmii? Sam już nie wiem, czy nie męczę biedaka
niepotrzebnie?

Myślę tylko o chorym, ale jednocześnie wyczuwam, źe wokół dzieje się coś niedobrego. Uwagę moją przy-

kuwa jakieś dziwne zachowanie Ojena. On zawsze taki

background image

spokojny, taki opanowany, chodzi teraz nachmurzony z kąta w kąt, przystaje i znów rozpoczyna swą bezcelową
wędrówkę. Nie odzywa się ani słowem, nie spojrzy nawet w naszą stronę. Przyglądam mu się uważnie,' chcę
odgadnąć przyczynę dziwnej zmiany, ale nic nie pojmuję. Raptem spostrzegam, że wzrok Ojena coraz częściej
zatrzymuje się na barografie. A więc tu leży przyczyna niepokoju! Wystarczyło mi jedno spojrzenie.
Zrozumiałem. Zmiana ciśnienia atmosferycznego.

Fioletowa linia tuszu na bębnie samopisu opada gwałtownie w dół. Rzucam okiem na stojący nie opodal

wiatromierz. Strzałka powoli, ale nieustannie wychyla się w prawo. Coraz silniej. To zapowiedź sztormu. W
tych warunkach statek nie dobije do naszych brzegów.

A Roald? Co z Roaldem?...
Gwałtowny pęd, wiatru wtłacza do izby Ewalda, porywa ze stołu papiery, wnosi jakiś dziwny niepokój.
Radiotelegrafista powraca właśnie z obserwacji meteorologicznych.
— Kierunek wiatru północno-wschodni — mówi krótko, odpowiadając na nasze pytające spojrzenia. Z

okrągłej twarzy znikł uśmiech — jest teraz pełna powagi. Ewald wie, co oznacza taki wiatr. Ja także
uświadamiam sobie, że to koniec naszych nadziei. Wichurze pędzącej z północo-wschodu na wyspę trudno jest
się oprzeć. To jeden niepowstrzymany, druzgocący wszystko na swej drodze pęd. Wydaje się, że swym
tchnieniem porywa za sobą cały świat.

Ojen, patrząc na mnie z troską, kładzie palce na ustach. Nie trzeba budzić Roalda. Drzemie z odrzuconą w

tył głową, głośno oddychając. Szczęście, że zasnął.

— Najgorsze jest to — zwierza mi się szeptem Ojen — że bez lekarskiej pomocy chłopak może na

prawdę stracić rękę. Ma jeszcze na utrzymaniu matkę i troje młodszego rodzeństwa. Ojciec rybak, zginął na
morzu. Przecież nikt Roalda nie będzie za darmo żywił, sam wiesz, jak to jest, prawda?

Troska maluje się na twarzy radiotelegrafisty. Ewald nie odchodzi od radioodbiornika, jakby to miało przy-

spieszyć nadejście dobrej wiadomości. Jest także mocno zafrasowany.

Poprzez rosnący za oknami szum wichury coraz silniej przebija łoskot fal uderzających o brzeg. W izbie

zapada półmrok. Granatowe nawisy chmur zasłaniają niebo aż po horyzont. Miarowy tykot przyrządów nie
uspokaja teraz nerwów. Nie wiem już sam, ile czasu upływa w tym pełnym napięcia oczekiwaniu. Kwadranse,
godziny, a może dłużej? Zatracam powoli poczucie rzeczywistości. Czy to sen, czy jawa?

Oparty o róg stołu Roald wciąż drzemie. Dręczą go widać jakieś koszmary. Jest rozpalony, rzuca się, coś

krzyczy. Nie mamy serca go budzić. Męczy nas uczucie bezsilności. Niechby już raz przypłynęli!

Raptem z głośnika sypią się znów mocne, krótkie sygnały. W izbie aż huczy.
— Dopływają... Są już gdzieś blisko!... — krzyczy podniecony Ojen nie odrywając ręki od klucza aparatu.
Przebudzony Roald nie spuszcza z niego na wpół przytomnych oczu.
Krótko trwa radość. Po chwili już wyczuwam coś niedobrego. Twarz radiotelegrafisty wyraża zaskoczenie,

zawód. Widać, że Ojen się z czymś nie zgadza, na coś oburza, przeciw czemuś chciałby zaprotestować.

Ciągnę go niecierpliwie za rękaw.
— Sztorm! Na morzu rozpoczął się sztorm. Nie mogą podpłynąć. Nie mogą czy nie chteą. Sam nie wiem

— wyrzuca z siebie jednym tchem. — Proponują, żebyśmy podprowadzili Roalda do Zatoki Południowej. Tyl-

background image

I ko tam mogą próbować. Tu, od naszej strony, nie chcą. Boją się nawet łódź ratowniczą opuścić.

— I to się nazywa pomoc! Wstyd doprawdy! A cóż to za marynarz! — krzyczy zapalczywie Ewald. Nigdy

go nie widziałem tak wzburzonym. — Kutry rybackie od razu by podpłynęły. Zwykli szyprowie nie robiliby
takich historii jak ten cały kapitan! — sapie ze złości.

Z błyszczących gorączką oczu Roalda wyziera lęk. Wie, że w taką wichurę nie zdoła przejść dwudziestu

kilometrów piargów dzielących radiostację od Zatoki Południowej. Jest zbyt ciężko chory.

Co robić?
Czuję utkwiony we mnie wzrok Ojena. Uporczywy i pytający zarazem.
— Czesław, oni się boją, to ich sprawa. Ale może my we dwóch dalibyśmy sobie radę, co? Jak sądzisz?

Przewieźlibyśmy Roalda na pokład, tu, od naszej strony — rzuca spokojnym, ale pełnym napięcia głosem.

Trzy pary oczu wpatrują się we mnie. Bez namysłu kiwam potakująco głową. Na okrągłą twarz Ewalda

wypływa znów szeroki uśmiech. Roald spogląda na nas z ulgą.

— Ewald, ty zostaniesz jako dyżurny radiotelegrafista. Przygotuj tymczasem liny. Czesław, zmień swoje

ubranie i przebierz Roalda. Weźcie coś ciepłego — komenderuje Ojen ze zwykłą sobie energią. — Zaraz
zawiadomię tych z okrętu. Obejdziemy się bez ich łaski — rzuca jeszcze nie bez dumy.

Na dworze nagłe uderzenie wiatru wtłacza nam oddech w płuca, wyciska z oczu łzy. Trudno jest utrzymać

się na nogach. Gwałtowne podmuchy pchają naprzód, porywają nas, przenoszą niemal z miejsca na miejsce.
Trudno się im oprzeć. Przy pomocy paru robotników norweskich, zatrudnionych przy rozbiórce baraków starej
kopalni, przenosimy ciężką morską
łódź. Podczas sztormu tylko w tej zatoce zdołamy ją opuścić na wodę.

Podchodzimy pod sam brzeg urwiska i obaj mimo woli cofamy się. Niepodobna wypłynąć — to szaleństwo!
Wysoka fala dudni wściekle o brzeg. Spieniona u naszych stóp woda kotłuje się i burzy. Gwałtowne po-

dmuchy wiatru podrywają, aż tu, wysoko, bryzgi fal. Na wargach czuję słonogorzki smak.

dacie rady! — krzyczy do nas stary robotnik.
-- Nie próbujcie! — woła z daleka drugi. — To czyste wariactwo! Popatrzcie tylko na morze!
Raz jeszcze spoglądamy niepewnie na spienione szarobure fale. Powleczone białą pianą wyglądają groźnie.

W dali czerni się sylwetka statku. Ten statek — to jedyny ratunek dla naszego Roalda... Zawstydzeni spo-
glądamy na siebie. Rozumiemy się bez słów. Nie czas na wahania. Tu idzie o życie towarzysza.

Wzburzone morze huczy coraz silniej. Wichura odrywa kamienie z nadbrzeżnych skał i rzuca nimi w

otchłań. Chmury opadają coraz niżej, jakby ciężarem swym całą wyspę miały wgnieść pod wodę.

Idziemy dalej wzdłuż brzegu. Ależ dmie!
— Patrz, tutaj — Ojen stara się przekrzyczeć szum wiatru.
Spoglądam w dół. O parę pięter pod nami, w osłoniętej skałami zatoczce, widzę niewielką przestrzeń prawie

spokojnej wody.

Spieszymy się! O każdy krok trzeba ciężko walczyć. Statek będzie czekał na nas tylko dwie godziny. To

niewiele. Ostrożnie, powoli, pokonując straszliwy napór wichury, opuszczamy na linach ciężką łódź. Gdy
zawisa wreszcie nad powierzchnią wody, Ojen pierwszy zsuwa się zwinnie w dół. Odbija natychmiast od

background image

Iskalnej ściany, bo i tu fala rzuca łodzią i może ją roz- |bić. Rozkołysana woda uspokaja się chwilami. Wtedy
Ojen podpływa. Muszę wykorzystać taki krótki moment. Parokrotnie próby zawodzą. Wreszcie zsuwam się po
linie, wskakuję do łodzi i chwytam za wiosło. Teraz dopiero robotnicy ostrożnie spuszczają Roalda. Opasany
liną wisi bezradnie w powietrzu, czekając, aż będziemy mogli podpłynąć. W pewnej chwili Ojen | chwyta go
energicznie za nogi i ściąga do łodzi. Nie mogąc rozplątać zaciśniętego na grubej linie węzła, odcina ją jednym
ruchem noża. Możemy płynąć!

Z całych sił wpieram się w wiosła, ale nie widzę żadnego wyjścia z małej zatoczki. Łoskot fal głuszy krzyk

Ojena, wzniesiona ręka wskazuje mi kierunek. Nie wierzę własnym oczom — o parę metrów, między zrębami
skalnymi, majaczy chwilami wąskie przejście, ale wypłynąć tamtędy na morze — to niemożliwe!

Jęk Roalda dodaje mi sił. Wpieram się znowu w wiosła. Raptem otacza nas masa pyłu wodnego, morze

chlusta na nas długimi językami. Nadchodzi decydująca chwila. Jeśli przegramy — fale rozbiją naszą łódź na
drobne szczapy, o ratunku nie ma wtedy mowy. Kątem oka dostrzegam po obu stronach oślizłe, potężne głazy.
Są tuż, tuż! Wciskamy wiosła prawie pionowo w wodę. Wszystko na nic, znosi nas na skały. Raptem nowa
wysoka fala porywa łódź, przenosi przez wąską gardziel i ciska w wodną kipiel. Czarny brzeg wyspy ginie nam
z oczu — na jego miejscu wyrasta zielona ściana wody.

Wiosłujemy obaj mocno, starając się utrzymać kierunek na falę. Ustawienie łodzi bokiem — to śmierć.

Woda rzuciłaby nas na skały.

Roald leży na dnie łodzi. Zalewany wodą pojękuje chwilami. Musi bardzo cierpieć czując swoją bezrad-

ność. On, taki ruchliwy zawsze, taki odważny.

Fala unosi wysoko w górę i ciska z rozmachem w wodną bruzdę. Horyzont tańczy jak pijany. W górę, w

dół, w górę, w dół!

Przy silniejszych wstrząsach z ust Roalda wyrywa się mimo woli przytłumiony jęk.
W głowie mam zamęt, ruchy stają się automatyczne. Nic już nie widzę; oczy zalane potem i bryzgami słonej

wody. „Jaka może być teraz wysokość fali?" — kołacze mi w mózgu jedna jedyna myśl.

Ojen znów coś krzyczy, na coś wskazuje. Z trudem odwracam zdrętwiałą szyję i widzę za nami ciemną

masę okrętu. Stojąc bokiem do fali osłania nas teraz przed jej impetem. Jeszcze chwila i dobijamy do burty.
Dwóch marynarzy chwyta ostrożnie Roalda i wciąga na pokład. Nie wiem, czy sami dalibyśmy radę. Wspinam
się po trapie jakoś ciężko, niezgrabnie, jakby nie na swoich nogach.

Pod pokładem wyściełane chodnikami korytarze, piękne boazerie, wszystko błyszczy. W głowie mi się

background image

kręci. Ogarnia mnie senność. Siedząc w messie z kapitanem okrętu, bezmyślnie patrzę, jak strużki wody sączą
się z naszych ubrań na puszysty dywan.

Kapitan tłumaczy się gorąco. Zrobił, co było można. Nie mógł ryzykować. To szkolny statek. Sami chyba

rozumiemy. Brzegi wyspy są bardzo niebezpieczne podczas sztormu. Jest pełen podziwu dla naszej odwagi...

Kiwamy machinalnie głowami, chociaż zmęczeni i ogłuszeni nie słyszymy właściwie tego, co do nas mówi.
— Dobrze, żeście przywieźli chorego. To zakażenie. Każda godzina zwłoki jest dla niego groźna — mówi

mężczyzna w białym kitlu, ściskając serdecznie nasze dłonie. — Chory musi pozostać oczywiście u nas —
dodaje. — To dłuższa sprawa. Zostawimy go na Spitsbergenie albo, jeszcze lepiej, po skończonym rejsie
odstawimy do Tromso.

— Czy będzie mógł pracować? — pyta niespokojnie Ojen. Troska o los towarzysza tkwi w nim jak

bolesna zadra.

Lekarz bezradnie rozkłada ręce.
— Mam nadzieję. To się zresztą okaże. Zrobimy wszystko, co będzie w naszej mocy — zapewnia.
— Nie odchodźcie jeszcze. Rozgrzejcie się — dodaje kapitan widząc, że się podnosimy.
— Czas na nas! W radiostacji został tylko jeden człowiek. Sam nie da sobie rady ze wszystkim — od-

powiada zdecydowanie Ojen, porozumiawszy się ze mną spojrzeniem. Roald żegna nas uśmiechem. Mocnym
uściskiem zdrowej ręki dziękuje za pomoc. Możemy o niego być spokojni.

Krótki czas spędzony w zacisznej, ciepłej messie, mocna kawa, a nade wszystko świadomość, źe nasz

wysiłek nie poszedł na marne, że chłopak ma zapew
822
nioną najlepszą, jaka może być w tych warunkach opiekę lekarską — wprowadzają nas w dobry humor. Nie
czujemy nawet zmęczenia. A może nam się tylko tak wydaje?...

Wracamy. Jakiś marynarz namawia nas raz jeszcze, byśmy zaczekali, ale widząc, że to nic nie pomaga,

serdecznie życzy nam szczęśliwego powrotu i bosakiem odpycha naszą łódź. Staramy się szybko odpłynąć jak
najdalej od stalowej burty. Zawsze tó bezpieczniej. Uszy znów mamy pełne łoskotu fal, ale już po paru
pociągnięciach wiosłem czuję, że w przyrodzie coś się zmieniło. Morze jest nadal rozkołysane, wiatr żłobi w
wodzie potężne bruzdy, ale jakby przycichł, jakby wyładowała się już złość żywiołu. Ale nie. Do walki z nami
występuje teraz drugi gospodarz Arktyki — mgła. Okrutny to gospodarz i nielekka z nim walka. Takie raptowne,
nieprzewidziane zmiany pogody tu, na Morzu Barentsa, a zwłaszcza w okolicach naszej wyspy, to rzecz zwykła,
codzienna. Ale ja od nich już odwykłem.

Mgła gęstnieje. Potężne kontury statku zacierają się, mętnieją w białym oparze i wreszcie giną nam z oczu.
—- Musimy płynąć z falą! To nasz kierunek — dobiega mnie jakby z oddali głos Ojena, a przecież dzieli

nas zaledwie odległość jednego metra.

Spoglądam przed siebie. Horyzont kurczy się nagle, tuż przed nami wyrasta nieprzenikniona ściana mgły.

Pracujemy mocno wiosłami. Musimy się bardzo spieszyć. Taka mgła na morzu bywa czasem groźniejsza niż
sztorm. Fala rzuca naszą łodzią. Zatracam powoli poczucie kierunku.

Mgła przygniata nas. Oddychając mocno otwartymi ustami, mam wrażenie, że wchłaniam do płuc watę.

Dusi mnie, dławi, wciska się do gardła. Przejmują-
323

background image

I cym,wilgotnymzim nom przenlk/ikurtkę!swa-ter. Lodowata woda chłoszcze, parzy skórę gołych rak, Rękawice
gdzieś się zapodziały, nie czok szukać, Zgrs- Iblałe dłonie z trądem utrzymują drzewce wioseł, Czują [się Jakby
czymś spętany 1 chciałbym się od tego jak najprędzej uwolnić,

— Mocniej! — krzyczę z wysiłkiem do Ojena.
— Mocniej! — odpowiada mi jak echo Jego zduszony przez mgłę głos.
I znów pełny wysiłek mięśni, Z całych sił uderzamy wiosłami, które coraz to wyskakują z wody, Ramiona

mdleją.

Po dłuższym czasie czuję, że ruchy Ojena stają się wolniejsze, jakby mniej zdecydowane. To nie zmęczenie,

to coś znacznie gorszego. Nie potrzebuje; nawet pytać o przyczynę — czuję, że zbłądziliśmy, źe Norweg rite
wie, w Jakim kierunku płynąć,,.

Przez mgłę przebija słaby, zamierający natychmiast, zgłuszony ryk syreny. Na pożegnanie. Statek

odpłynął, .Jesteśmy sami, Została z nami tylko mgłu. Spowija nas, wznosi się razem z łodzią na falę 1 wraz z nią
opada. W szumie morza wyławiamy raptem Jakiś nowy, groźny dźwh;k. Cóż to takiego? Niespokojny obracam
się do Ojena, Z trudem utrzymując równowag*;, radiotelegrafista stoi na szeroko rozstawionych nogach i
daremnie stara się przebić wzrokiem tę przeklętą zasłonę mgły. Czuję, że I on Jest niespokojny.

Huk wzmaga się, potanieje, dołączają sit; do niego jakieś nowe dźwlęki. Cóż to znowu, czyżby?,..
Rytmiczny dźwięk młócącej wodę śruby okrętowej zbliża sl<; szybko, Idzie wprost na nas, zagłusza, zda

się, wszystkie inne dźwięki. Niebezpieczeństwo tym groźniejsze, że niewidzialne. Jeszcze chwila, a może być po
nas. Z piersi naszych wyrywa się bezwiednie krzyk, A przecież wiemy, że nikt nas nie usłyszy,
SZ4
że nikt nam nie pomoże. Jesteśmy zdani wyłącznie na własne siły,

Raptem na lewo od naszej łodzi wyłania się /, mgły czarna masa ststku, Idzie wprost rut nss, rośnie, po*

tanieje. Jak na komend';, wpieramy s)<; w wiosła, całą mocą odciągamy łódź, byłe prędzej, byle dalej, Paniczny
lek dodaje nam siły, Czy zdążymy Ogłuszający ryk syreny spada na nas Jak burza, wei* ska się w uszy, wdziera
do mózgu,

Po uderzeniu fali biegnącej szeroką bruzdą od rufy łódź przechyla się gwałtownie, nabiera wody.
Statek minął nas, Ginie znów we mgle, Oddychamy z ulgą, przestajemy wiosłować — lęk odebrał nam

wszystkie siły, Ale morze jakby tylko czekało na te właśnie chwile. Strumień wody chlusts przez burtę, zalewa
nas od stóp do głów. W mgnieniu oka jesteśmy po kolana zanurzeni w wodzie. Zrywamy się, prostujemy z
trudem łódź, na zmianę wylewamy z niej wodę. Po chwili ruchy nasze stają si<; znów powolniejsze. Jesteśmy
wyczerpani do cna. Obaj rozumiemy* czego uniknęliśmy. Bez słów,

Gdzieś za nami, w dali, znów huczy syrena, Przytłumiony dźwięk długo niesie się po wodzie, Ale teraz

statek nie jest Już dla nas groźny,

— Jakim cudem wpadli na nas, przecież mieli zaraz odpłynąć na pełne morze — zaczyna wolno Ojen i ma-

cha rę ką.

Czy to nie wszystko Jedno? Znów obaj milczymy. Nie poruszając prowle wiosłami, dryfujemy z prądem po

wzburzonym morzu. Mgła rzednie, Raptem szarpnięta jakimś silniejszym podmuchem wiatru rwie ab; na
strzępy. Rozglądamy się wokół. Przed nsml jak okiem sięgnąć woda, Za nami czarne, stronrje skały wyspy
rysują się groźnie na tle ciemnych, skłębionych nawisów chmur. Za nami?,.. Jakim sposobem?
in

background image

I Ani spostrzegliśmy, we mgle, że fala zniosła nas da- leko na pełny ocean...

Zawracamy co prędzej. | Lepkie strzępy mgieł jak zwiewne woale wloką się jeszcze za naszą łodzią, ale

zaczyna się już przejaśniać. Wiosłujemy spokojnie.

Nad głowami krążą chmary spłoszonego sztormem ptactwa. Żałosnemu kwileniu mew wtóruje ostry krzyk

alek. Bijąc powietrze krótkimi skrzydłami, zataczają nad łodzią szerokie kręgi. Zza chmur wyziera zwycięskie
słońce, zapala srebrne błyski na rozkołysanej jeszcze fali.

Gdy po kilku godzinach, przemoknięci do ostatniej nitki, skostniali i na wpół żywi ze zmęczenia, stajemy

wreszcie w drzwiach radiostacji, Ewald nie wie, jak okazać swą radość: odgrzewać wystygłą kawę w dzbanku
czy przynieść nam co prędzej suche ubrania? W końcu rzuca się do nadajnika.

— Muszę ich zaraz zawiadomić, żeście już wrócili — wyjaśnia pospiesznie. — Zdecydowali się na

opuszczenie łodzi ratunkowych. Postanowili nareszcie was szukać. Rychło w czas, co?

— Jak to, przecież statek już dawno odpłynął!
— Ależ skąd! Chcieli, naturalnie, że chcieli, ale ja im nie pozwoliłem! — uśmiecha się z dumą Ewald. —

Straszyłem ich. Nie dawałem ani chwili spokoju. Alarmowałem ciągle kapitana, że was jeszcze nie ma. Wy-
rzucałem, jak mogli puścić was samych z powrotem. Pytałem: „Na kogo chcecie wychować tych marynarzy,
których szkolicie na statku? Na dzielnych ludzi czy na niedorajdy?

1

' Posłyszał ode mnie parę słów prawdy.

Narobiłem tyle hałasu, że wreszcie przestali się bać sztormu i zawrócili.

Twarz Ewalda wyraża oczekiwanie. Uważa, że należy mu się pochwała.
A my obaj jak na komendę parskamy śmiechem. Nie możemy się powstrzymać. Zanosimy się, aż łzy nam

ciekną po policzkach. Ewald patrzy na nas rozszerzonymi zdumieniem oczyma. Jest na wpół zaniepokojony
naszym zachowaniem. Nic nie rozumie.

— Mogliśmy drogo przypłacić tę spóźnioną pomoc! — wołam wreszcie, krztusząc się jeszcze od śmiechu.
— Przecież oni mało nas nie zatopili zawracając —- wyjaśnia Ojen i ciężko opada na krzesło. Przepłynęli

tuż obok we mgle, jeszcze trochę, a nie byłbyś nas więcej oglądał.

Ewald macha ze zniechęceniem ręką.
— I chciej tu ludziom dobrze zrobić! Za moje starania... A ja myślałem, że was uratuję! No, grunt, że

Roald nie straci ręki, a wy wróciliście zdrowi i cali — dorzuca rozpogodzony, otwierając drzwi kuchni.

Po chwili dochodzi do nas stamtąd odgłos przesuwania garnków i jakieś smakowite zapachy.
Ojen rzuca niespokojnie okiem na zegar, zrywa się z miejsca i siada przy radioodbiorniku. To pora komu-

nikatu meteorologicznego z Tromso. W cieple izby nasze przemoczone ubrania zaczynają parować.

Za oknami wiatr zawodzi swą monotonną pieśń. W uszach, pełnych jeszcze łoskotu morza, brzęczy jed-

nostajny cykot chronometru odmierzającego czas. Wtóruje mu stuk klucza radiostacji. Wstaję, by przeprowadzić
obserwacje meteorologiczne. Trzeba zastąpić nieobecnego Roalda.
Wszystko powraca do zwykłego, pracowitego trybu życia stacji polarnej. Jakby nic nie zaszło. Jakby się nic nie
wydarzyło...


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Centkiewicz A Cz Na białym szlaku
Centkiewiczowie Alina i Czesław Tumbo z Przyladka Dobrej Nadziei
LP I III Centkiewiczowie Alina i Czesław Zaczarowana Zagroda
Centkiewiczowie Alina i Czesław Kierunek Antarktyda
Centkiewiczowie Alina i Czesław Fridtjof, co z ciebie wyrośnie
Centkiewiczowie Alina i Czesław Fridtjof, co z ciebie wyrośnie
Centkiewiczowie Alina i Czesław Okrutny biegun
Centkiewiczowie Alina i Czesław Tumbo nigdy nie zazna spokoju
Centkiewiczowie Alina i Czesław Zaczarowana zagroda
Centkiewiczowie Alina i Czesław Osaczeni wielkim chłodem
Centkiewiczowie Alina i Czeslaw Odarpi syn Egigwy
zaczarowana zagroda ALINA I CZESLAW CENTKIEWICZOWIE
Alina i Czesław Centkiewiczowie Okrutny biegun
Alina i Czesław Centkiewicz biografia
Galaretka na białym winie
Przekładana galaretka z poziomek na białym winie
Zupa z muli na białym winie

więcej podobnych podstron