Centkiewicz A Cz Na białym szlaku


CENTKIEWICZOWIE

ALINA i CZESŁAW

NA BIAŁYM SZLAKU

„DO OSTATNIEJ KROPLI PALIWA"

Silna fala Oceanu Indyjskiego podnosiła wyżej niż co dnia smukły dziób naszego statku. Trzeszczały spoje­nia, pojękiwały żałośnie olinowania, chłodny podmuch uparcie odrywał nas od burty i siekł twarze słonymi bryzgami, zrywanymi z grzbietów rozkołysanych fal. Powracający z Antarktydy polarnicy niechętnie na ogół opowiadali o sobie. Ale czasem byle głupstwo, ot, choćby urywek do znużenia na zimowisku powtarza­nej melodii, jakiś jękliwy skrzyp w olinowaniach czy strzęp mgły uparcie wlokącej się za statkiem, wy­zwalało w nich potrzebę mówienia. A wtedy słowa płynęły same, niepowstrzymanym potokiem. Ludzie uwalniali się od milczenia, jakby lodowy pancerz, w ja­ki ich zakuł Biały Ląd, pękał i zaczynał odpadać ka­wałek po kawałku.

Chwil takich wyczekiwaliśmy cierpliwie. Tego wie­czoru zaczął mówić Pierow.

— Trudno o gorszy dzień niż ten, w którym roz­dzwonił się w naszej radiostacji po całym osiedlu sy­gnał CQ! CQ! CQ! — wołanie o pomoc. Nadała go stacja belgijska imienia Księcia Boduena. Przed pię­cioma dniami wyleciało z niej kilku badaczy. Zaginęli

bez wieści. Towarzysze ich wzywali pomocy lotniczej. Jak najspieszniej. Sami nie rozporządzali drugim sa­molotem. Nie mieli także dość silnej maszyny Austra­lijczycy ze stacji imienia Mawsona. Zwrócili się więc do nas.

W Mirnym szalała zamieć. Rozigrały się tego dnia wszystkie złe moce Antarktydy. Sztormowy wicher miótł po całym osiedlu kłęby śniegu, oślepiał, prze­wracał, zerwał i odrzucił daleko, gdzieś na samą kra­wędź przybrzeżnego lądu, zakotwiczony na lotnisku śmigłowiec.

Piekielna pogoda na start. I piekielnie daleka droga. Odległości na Antarktydzie nie można liczyć zwykły­mi kilometrami, a było ich przed nami ponad trzy ty­siące.

Dowódca naszej wyprawy Tołstikow znajdował się w tym czasie w głębi lodowego kontynentu, w dalekiej drodze na „biegun zimna". On musiał zadecydować. Nasi radiotelegrafiści ledwie zdołali nawiązać łączność, przebijając się przez niedostępne lody, z odległą o dwa tysiące kilometrów kolumną ciągników.

Odpowiedź brzmiała:

Lecieć natychmiast na pomoc! Wybrać najlepszych ludzi i najlepszą maszynę!

Zarządzono alarm. Otrzymaliśmy rozkaz:

Przygotować samolot typu LI-2 do startu. Zabrać zapasowe beczki z benzyną. Sprawdzić ekwipunek. Załadować żywność dla sześciu ludzi załogi oraz do­datkową dla zrzucenia rozbitkom. Samolot poprowadzi szef lotnictwa Pierow. Nawigatorem mianuje się Bród- kina.

Zanim jeszcze nadeszła radiodepesza z głębi lądu, byliśmy już w pełni przygotowani. I tak wiedzieliśmy

z góry, co odpowie nasze dowództwo. Gdy tylko bu­rza przycichła, zawarczały silniki. Ale śnieżyca powró­ciła z jeszcze większą siłą.

Start był ciężki. Bardzo ciężki. Przelot do austra­lijskiej stacji Mawsona też nie należał do najlżejszych. Widoczność chwilami zerowa, maszyna oblodzona, a tu burza śnieżna ani myśli ustać!

Raptem przez pracujące równo silniki przebiegł de­likatny dreszcz. Ledwie wyczuwalny. Zwiększyć ciśnie­nia w urządzeniu przeciwoblodzeniowym nie mogłem. Szło pełną mocą. W sterach ogonowych wyczuwałem opór. Nie musiałem wyglądać przez okno. I tak wie­działem, że cała powierzchnia skrzydeł lśni pod prze­zroczystą, szybko rosnącą warstwą lodu.

Pierow zaciągnął się głęboko dymem. Papieros tlił tylko w przesiąkniętym wilgocią oparze mgły, która białym całunem spowijała nasz statek, ale pogrążony we wspomnieniach pilot nawet tego nie dostrzegł.

— Pchnąłem powoli manetkę gazu do oporu — pod­jął po chwili. — Silniki zagrały głębokim basem. Spra­wiło mi to ulgę. Gdyby nie ich ryk — cisza, jaka panowała w kabinie, zadławiłaby mnie po prostu. Czułem ją na plecach, na ramionach, na piersi. Nie spuszczaliśmy oczu z wysokościomierza. Strzałka chwi­lę jeszcze drgała na miejscu. Wreszcie powoli zaczęła skręcać w lewo. Opadaliśmy. Podciągnąłem orczyk. Musiałem wyrównać lot.

Łatwo powiedzieć — musiałem. Mów Antarktydzie, że życzysz sobie tego czy owego. To harda gospodyni. Tu ona nami rządzi. A twardą ma rękę, trzeba przy­znać.

Jak tu raptem zamieć nie walnie w okna! Jak nie targnie mi całą maszyną! Nie widziałem nic. Abso­lutnie nic. Ot, tak jak teraz. Nie, chyba jeszcze go­

rzej! — ręka pilota zacisnęła się na oślizłej burcie, o którą staliśmy wsparci. — Wiedziałem jedno, muszę podnieść maszynę. Za wszelką cenę. Przez niebezpiecz­ne przelatywaliśmy strony. Wybrzeża Księcia Leopol­da i Księżniczki Astridy są górzyste, szczyty sięgają ponad dwa tysiące metrów. Altimetr wykazuje za­ledwie osiemset pięćdziesiąt... A z maszyny wycisnąłem już wszystko!

Silniki na najwyższych obrotach ryczały pełną mo­cą. Ale to nie był ten zwycięski, uspokajający ton. Coś w nich chrypiało. Nie, nie było żadnego defek­tu — zaprzeczył, widząc niepokój w naszych oczach. — Tylko wiecie... Silniki grają przecież różnymi tonami. A każdy coś mówi. Przynajmniej nam, lotnikom po­larnym.

Był jeden sposób, aby podnieść maszynę do góry, był. Po prostu wyrzucić zapasowe beczki z benzyną. Czułem, że za mymi plecami pierwszy mechanik tylko czeka na rozkaz. Nie on jeden zresztą. Wszyscy. Ale ja bardzo nie chciałem do tego dopuścić. To już na­prawdę jest ostateczność.

Wybawił mnie Brodkin. Coś do mnie krzyczał, coś gwałtownie wciskał mi w rękę.

Długo wpatrywałem się w pośpiesznie skreślony je­go ręką komunikat meteorologiczny, zanim go zrozu­miałem.

Z Mirnego donoszono, że już niedługo nad Wybrze­żem Larsa Christensena powinniśmy dostać śię w ob­szar przejaśnień, a dalej, aż do samej stacji Mawsona, panuje piękna pogoda. To było pocieszające. A co beczek nie wyrzuciłem, to nie wyrzuciłem!

Pilot uśmiechnął się tym dziecinnym, rozbrajającym uśmiechem, który nadawał jego twarzy jakiś chło­pięcy wygląd. Trudno było wówczas uwierzyć, że wspaniały ten człowiek ma za sobą dwadzieścia parę

lat pracy w lotnictwie polarnym. Przeszło trzy mi­liony kilometrów ponad lodami obu krańców świa­ta — Arktyką i Antarktydą — to mówi samo za siebie.

— Startując byłem święcie przekonany, że znajdę jakąś lukę w tym chmurnym niebie, ale wściekłe ude­rzenia śnieżycy nie ustawały — ciągnął dalej po chwi­li. — Wydawało mi się jednak, że silniki mocniej za­grały, że w ich ryku przebijał rażniejszy ton.

„Dobrze jest! Za kwadrans, najwyżej za dwadzieś­cia minut, powinniśmy już tam być!" — darł mi się nad głową nawigator, przekrzykując szum maszyn. A on potrafi głośno krzyknąć, sami chyba nieraz dy­szeliście.

Dwadzieścia minut to bardzo mało, prawda? Ale cza­sem diabelnie dużo. Któż z nas nie doświadczał tego na własnej skórze!

Burza śnieżna urwała się tak nagle, jak przyszła. Z białej ciemności wyskoczyliśmy raptem w inny świat. Jaskrawe światło oślepiało. Nim zdążyłem zmru­żyć oczy, zmartwiałem. Przed nami na kursie wy­rósł szczyt. Jeden jedyny czarny punkt w tym świecie bieli. W odległości jakichś trzech kilometrów. Nie­wiele więcej niż pół minuty lotu. Umknąłem w ostat­nim momencie...

Przejaśnienie przyszło w porę. Radiotelegrafista na­wiązał tymczasem łączność z Australijczykami. W Maw- son oczekiwało nas lotnisko wytyczone beczkami. Ty­siąc siedemset kilometrów przelecieliśmy w niecałe sześć godzin.

Natychmiast po wylądowaniu rzuciliśmy się w sze­ściu, całą załogą naszego „N-495", do tankowania ben­zyny. Myślicie, że Australijczycy dali się nam czegoś dotknąć? Ale skąd! Nim zdążyliśmy dopaść beczek, już schwycili nas w swoje bary. A to wszystko jeden w drugiego chłopy na schwał, nie ułomki.

5T

„Wyście już swoje zrobili. Benzynę my zatankuje­my. Niech was o to głowa nie boli!" — krzyczeli wa­ląc nas po plecach. A ręce mają twarde. Kochane chłopaki! To polarnicy z prawdziwego zdarzenia! Je­dni zaciągnęli nas do domku stacji, drudzy już pod- taczali beczki pod samolot i dalejże pompować paliwo do zbiorników. Znali się na robocie jak mało kto. Im mogłem spokojnie zostawić maszynę.

W niewielkiej, czystej izbie czekał nas zastawiony jak w święto stół. Czego tam nie było! Popijając, zwy­czajem gospodarzy, najpierw gorące kakao, a potem zamrożoną whisky, dopytaliśmy się dokładnie, co za­szło u Belgów. W Mirnym wiedzieliśmy jedno — lu­dzie potrzebują naszej pomocy.

„5 grudnia kierownik stacji de Gerlache wyleciał z paroma towarzyszami w teren. Nie dawali o sobie znaku życia, ale początkowo na stacji Boduena nikt się tym widać nie przejmował — opowiadali jeden przez drugiego podnieceni Australijczycy. — Aż tu nagle w pięć dni później budzą nas gwałtowne sygna­ły: CQ, CQ, CQ... Belgowie zupełnie potracili głowy, błagając o pomoc. Od nas do stacji belgijskiej jest zbyt daleko. W żaden sposób nie dalibyśmy rady. Wy­słaliśmy natychmiast depeszę do Mirnego. Wiedzie­liśmy, że nie odmówicie!"

Stację Boduena zalegała wciąż gęsta mgła. Musie­liśmy czekać, aż się przejaśni. Nie odstępowaliśmy od radioodbiornika. Każda godzina jest cenna podczas akcji ratowniczej.

Pilot milknie wpatrzony w sunący leniwie za stat­kiem biały opar. Mgła rzednie. Tu i ówdzie ciągną jeszcze po morzu zwiewne strzępy pędzone silnym podmuchem wiatru. Czerwony pas światła na zacho­dzie przedziera się przez ciężki nawis chmur, kładzie

na długiej, szarej fali niespokojne, purpurowe błyski, z rozkołysanego morza ciągnie przejmujący chłód. Z rzadka, coraz rzadziej, zajaśnieje od czasu do czasu na horyzoncie przygaszona biel lodowych gór. Wyżarte morską falą, przypominają z dala ochronne mury wa­rownych zamczysk czy kratery wygasłych wulkanów, w których woda drąży cierpliwie jakieś przedziwne łuki i przejścia.

— W godzinę zaledwie po odebraniu od Belgów komunikatu, że z Wybrzeża Księżniczki Ranghildy, na którym znajduje się ich stacja, schodzi mgła, byliśmy już w powietrzu — ciągnął po chwili Pierow, zapala­jąc znów papierosa. — Pogoda piękna. Ani jednej chmurki na niebie. Wiatr mieliśmy, jak na zamówie­nie, w plecy. Tam one zawsze wieją ze wschodu. „Nie pomoże nam ten »zefirek« w powrotnej drodze" — pomyśleliśmy od'razu. „Gdy wybierasz się na jeden dzień, żywności zabierz na tydzień" — mawialiśmy często w Arktyce. A cóż dopiero tu, na Antarktydzie? Ot, choćby i wtedy! Uznaliśmy, że warto by jedną beczkę zapasowej benzyny zostawić gdzieś po dro­dze. Najlepiej u Japończyków, w Stacji Showa na Zie­mi Księcia Olafa.

Brodkin, jak zawsze pierwszy, zauważył na wpół za­walone śniegiem maszty radiowe.

Po wylądowaniu podciągnąłem maszynę pod same zabudowania. Nikt nie wybiegł nam na powitanie. Pusto, głucho, drzwi i okna pozabijane deskami. Ja­pończycy zamknęli widać swoją placówkę na zimę, a teraz latem — jeszcze nie przybyli. Zostawiliśmy beczkę, zamocowali solidnie, żeby wichura jej nie po­rwała, w drzwi wetknęliśmy notatkę: kim jesteśmy 1 po co tu przybyliśmy, taki, wiecie, polarny „bilet wizytowy", i dalej w drogę! Dokładnego położenia belgijskiej stacji nie znaliśmy.

Ani my, ani Australijczycy, ani nawet Norwegowie, którzy pierwsi sporządzali mapy tego terenu.

Nie ma w tym zresztą nic dziwnego. To Antarkty­da! Wiedzieliśmy tylko, że stacja imienia Księcia Bo- duena leży w odległości mniej więcej szesnastu kilo­metrów od brzegu, a co gorsze — nie posiada urządzeń do naprowadzania samolotów.

Lecimy i lecimy. Już dawno według mapy powin­niśmy być na miejscu, a tu nic! Biel. Jednostajna, ni­czym nie skażona biel. Wyobrażacie sobie", jak dener­wował się nasz nawigator? On też pierwszy dojrzał wreszcie w dali czerwony słupek dymu. Umówiony sygnał: „Lądowisko dobre". Ledwie wysiedliśmy z ma­szyn, żeby trochę nogi rozprostować, z miejsca mówi­my Belgom:

„Natychmiast odlatujemy na poszukiwania! Wskaż­cie, w jakim kierunku udali się wasi koledzy".

„Sami nie wiemy" — odpowiadają bezradnie.

„Jak to?"

„Naprawdę nie wiemy — powtarzają zmieszani. - - Nie uprzedzili nas wyruszając. Myśleli, że jeszcze te­go samego dnia wrócą!"

„Nie uprzedzili!", „myśleli..." Rozumiecie? Może wy zrozumiecie? Bo myśmy wtedy nie byli w stanie po­jąć!

Zaskoczony, sądziłem z początku, że to jakieś nie­porozumienie. Parokrotnie zadawaliśmy to samo py­tanie. I po angielsku, i po francusku. Nadaremnie. Belgowie naprawdę nie mieli pojęcia, dokąd wyruszyli ich towarzysze... Niewiarygodne, nie do pojęcia w an- tarktycznych warunkach, a jednak... prawdziwe. — Nie dopalony papieros zatacza w powietrzu wielki łuk, zanim pochłonie go fala. W zapadającym mroku twarz pilota zaciera się. Tylko oczy mu płoną.

„Kiedy mieliście ostatnią łączność z zaginionym sa­

molotem?" — pytam jeszcze, żeby czegośkolwiek przy­najmniej się dowiedzieć.

„Wcale — odpowiadają coraz bardziej stropieni. — W naszej awionetce jest tylko odbiornik do rejestracji sygnałów czasu..."

Zdumienie odebrało mi mowę. W milczeniu popa­trzyliśmy na siebie z towarzyszami. Bo i cóż tu mó­wić? Jak przeprowadzić akcję ratowniczą?

Samolot polarny bez nadajnika? I to gdzie — na tych pustkowiach? Czy to jest dziś dopuszczalne? Cze­mu to przypisać? Brakowi doświadczenia, lekkomyśl­ności, brawurze? Myślicie, moi drodzy, że to już ko­niec niespodzianek? Skądże! Dowiadujemy się z kolei, że dowódca w małej awionetce mógł przewozić na prace terenowe zaledwie jednego człowieka. Zosta­wiał go o jakieś dwieście kilometrów od bazy, a sam zawracał po drugiego... Potem po trzeciego...

Pilot nie mówił już zwykłym, spokojnym tonem. W jego głosie drży z trudem opanowywane wzburze­nie. Po tylu latach pracy nad lodami nie jest w stanie pojąć, jak można tak ryzykować. To Antarktyda, to tysiące kilometrów lodowych pustkowi! Lada mo­ment może zerwać się burza śnieżna, sztormowy wi­cher i uniemożliwić dalsze loty. Nikt nie wie, na jak długo. Godziny, dni czy tygodnie. Może nastąpić uszko­dzenie samolotu, przymusowe lądowanie po drodze!

— Paru ludzi zawsze da sobie jakoś łatwiej radę, gdy warunki zmuszają do czekania, ale jeden, samot­ny? Z góry skazany jest na zagładę. Tutaj wśród lo­dów łatwo zatraca się instynkt samozachowawczy. Do walki ze wszystkim, co otacza, dołącza się walka z sa­mym sobą. Zmordowany, zagubiony, samotny czło­wiek wie, że wystarczy wtulić się w ten biały puch,

przymknąć powieki i już ogarnia go spokój. Nie po­trzebuje walczyć z uderzeniami wichru, napinać obo­lałych mięśni, nie czuje mrozu, nie szuka gorączkowo jakiegoś ciemnego punktu w tym morzu bieli. I wszy­stko, co jest wrogie, wydaje mu się naraz przyjazne, łatwe, dostępne. Byle tylko nie ruszyć się, nie drgnąć, nie powrócić do obezwładniającego ciało bólu. Jeśli ktoś nie znajdzie siły, aby wyrwać się z tego spokoju, z tej błogości — jest stracony. Ech, któż z nas tego nie zna! — pilot urywa, jakby żałował, że dał się porwać, kto wie, może wspomnieniom? — Wszystko przez tych Belgów! — dodaje po chwili.

„Jakież możecie nam daę informacje o zaginio­nych? — pytamy wreszcie zrezygnowanych Belgów. — Gdzie ich mamy szukać?"

Ktoś wetknął mi w rękę fotografię.

„Może tam się udali? Ot, tu, w okolicy tej góry. Nazywamy ją Sfinksem".

Fotografia, trzeba przyznać, wspaniała. Z błyszczą­cej bieli lodowców wystrzela w niebo wydłużona, ostra, prostopadła ściana granitu. Ale gdzie znaleźć? Gdzie leży Góra Kryształowa, której nazwa powtarza się często w ustach Belgów? Zastępca kierownika tłuma­czy gorąco, chaotycznie. Zarzuca nas potokiem słów. Może boi się, źe zniechęceni brakiem jakichkolwiek wskazówek, zaniechamy poszukiwań? Czuję wlepione w moją twarz spojrzenia. Błagalne, wylęknione, bez­radne. I, nie drwijcie sobie ze mnie — Pierow odnaj­duje znów swój rozbrajający uśmiech — żal mi się zrobiło tych chłopaków. Doprawdy żal. Oni nie wie­dzieli może, na co się ważą. Żaden z nich nie był ni­gdy w polarnych warunkach. Nie zrozumieli, źe to walka, okrutna, nieubłagana. Że wróg jest groźny jak nigdzie na świecie. Przypłynęli na ten zlodowaciały od milionów lat kraniec ziemi nieopatrznie, lekko­

myślnie, tak jak się jedzie na wycieczkę. A gdy przy­szło wypić piwo, którego sami sobie nawarzyli, ogar­nął ich strach, zwykły ludzki strach...

Pilot milknie. Jakie chwile wspomina? Nie brak przecież różnych przeżyć w jego życiu pełnym niebez­pieczeństw, napięcia i niełatwo osiąganych zwycięstw. Pogrążony w myślach, dziwnie postarzały, patrzy na morze, wsłuchuje się w szum wzbierającej fali. Czy zechce jeszcze coś powiedzieć? Czekamy chwilę w mil­czeniu.

— Gdy nad wieczorem wystartowaliśmy na poszu­kiwanie, wiedzieliśmy jńż z opowiadań Belgów, źe owego Sfinksa można znaleźć o „jakieś" dwieście kilo­metrów od widocznych z okien stacji szczytów Trillin- gen, a Górę Kryształową „gdzieś" na zachód od Sfink­sa. Dużo to nie było wprawdzie, ale więcej niż nic. Z takim nawigatorem jak nasz Brodkin igłę w stogu siana znajdziesz.

Czas naglił. To już była przecież ósma doba od chwi­li wyjścia zaginionych ze stacji. Żywności mieli jesz­cze wprawdzie na parę dni, ale... my znamy Antark­tydę i wiemy, jakie niespodzianki potrafi zgotować ludziom.

Start znów był trudny! Zerwał się nagle wiatr i ca­ły świat zawirował w śnieżnej kurzawie, ale to mi nie pierwszyzna. Trzy kilometry ślizgałem się na pełnym gazie, zanim zdołałem maszynę oderwać od rozmiękłe­go śniegu. Z opowiadań dwu Belgów, których zabra­łem ze sobą, wynikało, że próbowali już iść na ra­tunek zaginionych. Wyruszyli z bazy terenowej na „śnieżnych kotach", tych, wiecie, lekkich pojazdach mechanicznych, ale cóż? Jeden wóz utknął w jakiejś

szczelinie. Szczeliny zatrzymały również psie zaprzęgi.

Śmigłowiec stojący w terenowej bazie był, jak wspo­mniałem, nie do wykorzystania, bo jego jedyny pilot de Gerlache właśnie zaginął — w głosie pilota nie ma już zdumienia ani tego cienia goryczy, który przebijał z poprzednich słów.

— Ponad dwieście kilometrów przeleciałem na po­łudnie od Trillingen. I nic! Brodkin zmienił kurs na zachodni. Jemu wierzyłem ślepo. On ma dobry węch, jak przystało na sławnego nawigatora.

Mrużąc filuternie oko, Pierow rozgląda się wokół, czy nie zabłyśnie gdzieś w pobliżu nas srebrzysta czu­pryna kolegi. Ale zapadający mrok i chłodny powiew ciągnący od morza wystraszyły ludzi. Dosyć już mieli przez kilkanaście miesięcy, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność, i tego zimna, i tej wiecznej mgły. Na górnym pokładzie hula wiatr. Głośnymi klaśnięciami podrywa brezenty z łodzi ratunkowych, szarpie i skrę­ca flagę, gwiżdże w olinowaniach swą monotonną pieśń. Jesteśmy sami.

— Nawigator miał rację. Coś się wreszcie przed na­mi zaczerniło — ciągnął dalej. — Jakaś góra samotna w dali, nic a nic niepodobna do tej z fotografii. Gdy byliśmy już na wysokości skalnych szczytów, znów ta bestia, nasz nawigator, każe mi zmieniać kurs. Bez przekonania zatoczyłem wielki łuk i o mało nie krzyk­nąłem ze zdumienia. Sfinks! Zupełnie jak na zdjęciu! Do dziś dnia nie rozumiem, jak Brodkin naprowadził nas na tę górę! Długo krążyliśmy wokół samotnego szczytu. Zatoczyłem jeden krąg, drugi, trzeci. I znów nic. Wymarłe, białe pustkowie. Ani śladu życia. W do­le nierówna, biała powierzchnia wygląda, jakby wzbu­rzone fale oceanu zamarły nagle, zakrzepły w lód. A tu benzyna na ukończeniu. Zły byłem jak sto diab­

łów. Takiej akcji ratowniczej nie przeprowadzałem jeszcze w życiu. Ale nawigator nie dawał wciąż za wygraną.

Na południowy zachód od Sfinksa wyrosły wreszcie z bieli jakieś nowe szczyty. Błyszczały z dali, mieniły się w słońcu jak diamenty. Bo też to była właśnie owa Kryształowa Góra. Myślałem, że nasi Belgowie po­szaleją z radości. Nareszcie jakiś ślad, jakaś nić, po której może uda się dojść do kłębka...

Po powrocie zatankowaliśmy benzynę, trochę tylko odpoczęliśmy, coś niecoś przegryźliśmy. I dalej w dro­gę. — Pilot z niesmakiem odrzuca zamokły papieros. Porwany wspomnieniami, mówi teraz szybko, chwila­mi trudno go zrozumieć. — Przy następnym locie za­miast Belgów, którzy w niczym nie mogli być nam pomocni, zabrałem więcej paliwa. Wiedzieliśmy już, że sprawa jest diablo trudna. Taka właśnie na miarę Antarktydy. Ze zdumieniem w okolicy Sfinksa wy­patrzyliśmy czerwony kadłub belgijskiej awionetki. Czyżby już, tak łatwo? Lotem nurkowym, prawie jak na myśliwcu, opadłem na dół.

Wsparta skrzydłem w lodowe zbocze, przywalona częściowo śniegiem, leżała nieruchoma. Wokół pustka. Może śpią we wnętrzu, może?... Ale gdzie lądować? Taka pchełka jak ich awionetka mogła siąść na tym najeżonym wysokimi torosami, spadzistym lodowym stoku, ale my? Na wielotonowym transportowcu?

Miejsce do lądowania nie bez trudu, a nawet du­żego ryzyka, znalazłem dopiero w odległości czterech kilometrów. Kołowaliśmy długo, maszyna podskaki­wała jak na zębach olbrzymiej piły. Gdy stanęła wreszcie szczęśliwie, pot lat się ze mnie strugami. Jeden przez drugiego wszyscy cisnęli się do wyjścia. Pierwszy wyskoczył mechanik. I jak nie rąbnie o lód! Już drugi leży jak długi. Trzeci. „Co u licha" — po-

m. m

myślałem i za pierwszym krokiem — trrach! — ja także leżę.

Drodzy moi — Pierow zwraca się gwałtownie do nas — to nie był lód, to gładka, idealnie wypolero­wana, śliska jak szkło powierzchnia. Ani pyłku śniegu, wiatr wymiótł wszystek jak wielką miotłą. Ani miej­sca, by bezpiecznie postawić nogę. Tych kilometrów lodowej zasadzki nie zapomni żaden z nas do końca życia. Na przejście ich straciliśmy ponad półtorej go­dziny. I tak dziw, że wyszliśmy z całymi nogami i rę­kami.

Awionetka była pusta. Na szczęście znaleźliśmy kartkę sprzed czterech dni, z 10 grudnia.

Wszyscy żywi. Opuszczamy samolot. Idziemy na pół­noc.

I znów benzyna na ukończeniu, powrót do stacji po nowy zapas paliwa, przegląd maszyny.

„Odpocznijcież wreszcie!" — nalegają Belgowie, wi­dząc nasze wysiłki.

„Nie pora na odpoczynek" — odpowiadam, chociaż wszystkie młoty świata dźwięczą mi w skołatanej gło­wie. Czyż mam tłumaczyć Belgom, że każde zwolnie­nie tempa w tej akcji ratowniczej to wyrok śmierci na ich towarzyszy?

I znów zawisamy w powietrzu. I znów pod nami roz­ciąga się niezmierzone morze bieli. Ale przyznam się wam, że chętniej siedziałem przy sterze niż wśród tych biedaków w stacji.

Cóż tu dużo mówić. Belgowie byli przygnębieni, łat­wo poddawali się zwątpieniom. Ukrywali to zresztą, jak mogli. Rozumieli, że życie ich towarzyszy jest w naszych rękach. Widzieli nie tylko nasze wysiłki, ale i nasze niepowodzenia. I to ich trapiło. My ani na

chwilę nie traciliśmy nadziei. Może to lepiej, może gorzej. Tacy już jesteśmy.

Uradziliśmy prowadzić poszukiwania w kierunku Sfinksa zakosami, w odstępach dziesięciokilometro- wych. Diabelnie dużo trzeba na to benzyny, ale do­piero wtedy można powiedzieć, że teren jest „prze­czesany". Ileż to razy rozbitkowie śledzą z rozpaczą szybujący w górze samolot, a załoga nie dostrzega ich na bieli śniegu? Ale przedtem zawróciliśmy jeszcze raz do uszkodzonej awionetld. A nuż rozbitkowie zo­baczyli nas, zawrócili, a nuż czekają? Nadaremnie! Ja­skrawa czerwień awionetki ginęła pod nawiewanymi przez wiatr strugami śniegu. Oblodzone skrzydła lśni­ły tylko w ostatnich promieniach słońca. Wokół pusto. Cicho.

„Ludzie!" — przejmujący krzyk mechanika całą za­łogę postawił raptem na nogi. Ale to było tylko złudze­nie. Cień lodowy bryły. Nie pierwszy i nie ostatni fałszywy alarm...

Za następnym lotem mieliśmy więcej szczęścia. Na wschód od Sfinksa dostrzegliśmy porzucone części ekwipunku. Lądowanie było piekielnie ciężkie. Czu­łem, jak kamień wmarznięty w lód drze mi płozę. Nie­mało kłopotu miałem z nią po powrocie do stacji. Obraz, jaki ujrzeliśmy, powiedział nam wiele. Wśród porzuconych w nieładzie śpiworów, ciepłej odzieży, za­pasów żywności, aparatów — daremnie szukaliśmy kartki. Belgowie nie pomyśleli, aby zostawić po sobie jakieś wskazówki, jakiś ślad dla tych, którzy przybędą im na pomoc. Czyżby zwątpili? I znów na dnie zbior­ników zabulgotała resztka benzyny. Cztery tysiące koni mechanicznych pożera wiele paliwa...

Trzeba było jeszcze raz z niczym zawrócić do stacji. Biedni Belgowie popatrywali na nas z taką rozpaczą, że postoje skracaliśmy tylko do tankowania benzyny.

Niewiele jej już pozostało. Aż wreszcie, po którymś tam locie, na niewielkim płacie śniegu dostrzegliśmy jakieś zagłębienie. Opuściłem maszynę w dół.

To ślady ludzkich stóp. Było ich czterech. Mieli sa­nie. Musieli tędy przechodzić po 13 grudnia, po burzy śnieżnej, która zatrzymała nas w Mawson. Szli na północ, w kierunku Trillingen. Poderwałem maszynę w górę. Oczy wychodziły nam z orbit, ale i tym razem nic więcej nie wypatrzyliśmy na martwej pustyni.

Nie chcieliśmy tego dnia psuć radości Belgom, ale do Mirnego nadaliśmy radiogram:

Benzyna na ukończeniu, nasza i belgijska, wystarczy tylko na jeden lot wywiadowczy i na drogą powrotną do Mawson. Co robić?

Upłynęła godzina, może trochę więcej, przybiega do mnie z wypiekami na twarzy radiotelegrafista.

Prowadzić poszukiwania do ostatniej kropli paliwa. Z Boduena zabierze was w styczniu lub lutym łamacz lodu „Ob".

Takiej odpowiedzi oczekiwaliśmy! — Głos Pierowa nabiera twardych tonów. — Komunikaty meteorolo­giczne nie pocieszające. Na czystym dotychczas niebie pojawia się sieć pierzastych stratusów — zły to znak. A tu konieczny jest pośpiech.

Tej nocy długo, dłużej niż zwykle, siedzieliśmy z Brodkinem nad mapą. Wiele linii naszych dotychcza­sowych lotów przecinało już biel nie znanych dotąd obszarów. I nic. Jeśli te ostatnie próby nie przyniosą zwycięstwa, ludzie zginą. Po raz setny chyba rozwa­żaliśmy sytuację.

Pozostało nam tylko prowadzić poszukiwania jeszcze gęstszymi niż dotąd zakosami.

I znów w powietrzu. Żebyście wiedzieli, jak diabel­

nie trudno odnaleźć zagubionych na martwym pustko­wiu ludzi! Co chwila zmieniałem kierunek. Nawroty wykonywałem teraz co pięć kilometrów.

Czterdzieści kilometrów w jedną stronę, pięć na północ i znów czterdzieści. Jeden nawrót, piąty, dzie­siąty. Wciąż nic. Brodkin skrzętnie wykreślał na mapie przebytą drogę.

„Resztka benzyny" — melduje mi znów mechanik. Kładę maszynę na skrzydło. Ostrym wirażem zawra­cam. Na północ, do bazy. Ciężko mi na sercu. Już tyl­ko jeden raz będę mógł wystartować. Ostatni raz. Czyżby tyle trudu miało pójść na marne? Czyżbym doprawdy nie potrafił uratować tych ludzi?

To już piąta godzina lotu tego dnia. A ile ich było przedtem? Coraz częściej wydaje mi się, że coś do­strzegam na oślepiającej bieli. Byle cień powoduje alarm, oczy pieką, jesteśmy wszyscy piekielnie zmę­czeni. Przysiągłbym, że czerwieni się coś daleko przed nami. Bezwiednie kieruję tam maszynę. Obniżam lot. Słyszę krzyk: „Namiot!" Pikuję wprost na czerwoną plamę. Wydawało mi się, że całe niebo spada razem ze mną w dół. Płótno wydęło się jak balon pod pędem powietrza, zatrzepotało. Obudziłem ich. Od razu zaczęli wyskakiwać — jeden za drugim. Wymachiwali rękami. A więc nareszcie!

Ale jak lądować? Pod nami lód zryty, zjeżony za- strugami. Odnaleźć zaginionych i... zostać z nimi na tym pustkowiu? Wybieram dość daleko jako tako pła­ską przestrzeń, siadam szczęśliwie i dalejże maszynę podciągać do rozbitków.

De Gerlache pierwszy był przy drzwiach samolotu. Zdrów i cały. Pozostali bardzo wyczerpani. Co tu dużo mówić — zwątpili w ocalenie. Dwu musieliśmy wnieść do maszyny. Stan ich był ciężki, nogi poodmrażane. Resztki żywności: garść rodzynków, tubka skondenso­

wanego mleka i parę sucharów, nie na długo by star­czyły. Mieli przed sobą jeszcze ponad dwieście kilome­trów, przechodzili najwyżej półtora na godzinę. Dwie­ście kilometrów lodowego pustkowia o głodzie, bez sił. Może dowlekliby się w końcu do stacji, a może nie... — Pierow milknie. — Ot i wszystko! — rzuca na zakoń­czenie opowieści o głośnej na całym świecie akcji ra­tunkowej. Do przesady skromny, nie będzie mówić o setkach depesz gratulacyjnych, o wysokich odzna­czeniach, orderach i podziękowaniach, jakich nie szczędzono załodze i jej dowódcy za wspaniały dowód męstwa, poświęcenia i doświadczenia polarnego. Z jed­nego naprawdę jest dumny — że imię jego raz na zawsze zostanie związane z Antarktydą. Najwyższy szczyt w nowo odkrytym łańcuchu górskim na Ziemi Księżniczki Ranghildy Belgowie nazwali — Szczytem Pierowa. 1

Światło topowe rzuca z góry bladą smugę na po­kład, na tonącą w mroku smukłą sylwetkę lotnika. Wiatr zawodzi w olinowaniach.

Jak daleko wzrok sięga, grzbiety fal bielą się jasny­mi smugami piany. Pędzą na nas potężne, groźne, z hukiem nacierają na statek. Pokład tańczy pod sto­pami. W górze czubki masztów kreślą szerokie kręgi na ciemniejącym szybko niebie. Na morzu migocą światła pozycyjne jakiegoś statku płynącego naprzeciw. Przesuwają się z wolna, oddalają, maleją. I już nie wiadomo, czy to statek, czy gwiazdy wschodzące nisko nad horyzontem.

Spomiędzy ciężkich zwałów chmur rozbłyśnie może niedługo tajemniczy, urzekający Krzyż Południa, je­dyny ongiś drogowskaz żeglarzy, którzy ośmielali się wypłynąć na te odległe wody. Wzrok mimo woli szu­ka tak dobrze znanych zarysów niewidocznej tu, na niebie Dalekiego Południa, Wielkiej Niedźwiedzicy. Słona bryza oceanu przynosi naraz zapach świeżo zo­ranej skiby, budzi tęsknotę za dźwiękiem ojczystej mowy. Za nieśmiałą zielenią pierwszych pąków, które nas powitają teraz w kraju, za tym wszystkim, co pozostawiliśmy na północnej półkuli Ziemi.

W taki wieczór, jak dzisiaj, chętnie sięga się do wspomnień.

A nuż Pierow jeszcze coś opowie?...

RYCERZ WIELKIEJ PRZYGODY

Żywności starczy już tylko na parę dni! Mężczyzna z sekstansem przy oku nie drgnął. Jakby rozpaczliwy krzyk towarzysza nie dotarł do jego świa­domości. Jakby nie wiedział, że na dnie worów pozo­stały zaledwie okruchy sucharów.

— Bossie, słyszysz? Za tydzień najdalej nie będzie­my mieli czego włożyć do gęby!

Człowiek z sekstansem wymierzonym wprost w słoń­ce odwrócił powoli głowę i spojrzał niewidzącymi oczami na krzyczącego.

— Do bieguna zostało nam niecałe sto osiemdziesiąt kilometrów. Rozumiesz? Tylko! Zaledwie pięć dni mar­szu! — wybuchnął.

Szeroka, prostokątna prawie szczęka znamionująca upór wysunęła się bardziej do przodu. Spojrzenie obję­ło na moment sanie, jakby mężczyzna raz jeszcze chciał zmierzyć, zważyć wzrokiem leżące tam resztki prowiantu, i nagle przygasło. Na twarzy odmalowała się gwałtowna walka. Trwała krótko. Ułamek se­kundy.

— Zawracamy! — rzucił tonem człowieka nawykłe­go do rozkazywania. Trzej towarzysze opuścili głowy. I oni rozumieli, że jeśli przejdą przestrzeń, jaka

dzieli ich od celu wyprawy — od bieguna południo­wego Ziemi — nikt żywy nie powróci.

— Słuchajcie! — w głosie Shackletona dźwięczy pasja. — Zawracamy, to prawda, ale spróbujmy przejść jeszcze choćby parę kilometrów! Jak można

I ludzie rzucają wszystko na lód. Wydłużają krok, przyspieszają w milczeniu. Oddech staje się coraz krótszy, coraz trudniejszy. Krew pulsuje wciąż moc­niej w skroniach, wzrok się mąci. Dalej, jeszcze dalej! Mimo siarczystego mrozu pot zalewa oczy. Dalej, jak najdalej! Niebo i lód stapiają się w jedną przeogromną całość. Daremnie wzrok szuka wzniesienia, jakiegoś ciemniejszego punktu. 7Tokół ciągnie się jednostajna, bezkresna MeL Dopadają wreszcie niewielkiego wzgór­ka i resztką sił wbijają w śnieg drzewce sztandaru.

Szarpnięta wichurą flaga zaledwie parę razy za- trzepocze na wietrze i ścięta lodowym podmuchem za­styga zderuchomo, jak wszystko wokół na szklistej tafli biegunowego płaskowyżu.

Wzrok dowódcy mimo woli biegnie na południe. Tam rozwiewa sie marzenie o zwyciestwie.

„Parę garści sucharów więcej i stanąłbym na bie­gunie. Byłbym pierś, szy w miejscu, którego nie oglą­dały ludzkie oczy, którego nie zmącił dźwięk ludzkie­go głosu...-** — myśli z goryczą.

Lcdowaty podmuch przywołuje go do rzeczywistości

Zesztywnianymi pakami pośpiesznie kreśli:

77 dniu 9 stycznia 1909 r. osiągnęliśmy $8*23? Sud i 162° Zst.

Szeleszczącą na mroźnym wietrze kartkę wsuwa do mosiężnego cylindra, który dźwiga ze sobą. Miał go złożyć dopiero na biegunie...

— I tak nikt jeszcze nie dotarł dalej niż my na

południe! Nikt na świecie: — krzyczy, by podtrzymać na duchu towarzyszy, ale oni go nie dyszą.

Mroźny wicher podrywa z lodu śnieżną kurzawę i siecze twarze, paraliżuje ruchy.

Każdy odwrót jest ciężki, a cóż dopiero odwrót o głodzie. Racje dzienne ustawicznie są zmniejszane. Byle tylko odnaleźć składy żywnościowe, zak lacboe w drodze na biegun. Byle kh w tym białym piekle nie przeoczyć. W szalejącej wokół zadymce polarnicy an­gielscy natrafiają na pierwszy przypadkiem. Do dru­giego przejść trzeba ponad dwieście kilometrów Od obozu wyprawy u stóp wulkanu Erebus nad Iforzesn Rossa dzieli ich jeszcze-, tysiąc trzysta.

— Zginiemy, jeśli zwolnimy kroku! — ostrzega do­wódca.

Jest twardy dla innych i bezwzględny dla siebie. Z trudem idzie na pokrytych ranami stopach, ale idzie pierwszy, zagrzewa do wytrwania, podnosi na duchu. Towarzysze polarni uwielbiają swego bossa. Wierzą mu ślepo, gotowi zrobić wszystko niemal, czego zażąda

Dzień upłvwa za dniem na strasznym marszu. Chwi­lami wydaje się, że serce wyskoczy z piersi- Zawroty głowy, krwotoki, biegunka zdają się mniej dokuczać, gdy wreszcie polarnicy schodzą z niegościnnego, wyso­kiego płaskowyżu. Wiatr wieje im teraz w płecy, po­maga pchać sanie, na których rozpięli żagiel. A2e sił wciąż mniej. I głód dokucza.

Żywności starczy nam tylko sa «2eić dni; od na­stępnego składu dzieli nas znów dwieście kilome­trów — notuje Shackleton w dzienniku podróży. Wi­dząc, że jeden z towarzyszy ledwie trzyma ńą na nogach, dowódca na postoju wsuwa mu swój suchar do ręki.

— Zjedz. Nie jestem głodny. Zjedz, mówię: To roz­kaz!

■ff

Mimo wysiłków tempo marszu słabnie z dnia na dzień. O każdy krok ciężko przychodzi walczyć. Coraz częściej ci silni, zdrowi mężczyźni potykają się, pada­ją i nie mogą powstać. Są nie opodal składu, widzą wyraźnie wzgórek oznaczony tyczką, który kryje żyw­ność, naftę. I nie ruszają się z miejsca. Brak im sił. Jeden wreszcie, najsilniejszy, z trudem przepełza na czworakach tę niewielką przestrzeń i przynosi towa­rzyszom jedzenie.

Na domiar złego kurczy się słupek spirytusu w ter­mometrze. Minus czterdzieści stopni. Następnego dnia minus pięćdziesiąt. Mróz zbiera bogate żniwo od­mrożeń.

— Dajże wreszcie wytchnąć, bossie. Dzień choćby! — błagają raz po raz polarnicy.

— Zginiemy, jeśli zwolnimy! — odpowiada nie­zmiennie dowódca i pierwszy daje sygnał do wymar­szu.

Daleka przed nimi jeszcze droga. Wie, że jeśli usta­ną, nie podniosą się więcej. Pod okrutnym niebem Antarktydy, wśród wichrów i lodowych śnieżyc, nie ma odpoczynku. Jest śmierć. A on postanowił wytrwać. Powrócić żywy, utrzymać przy życiu wszystkich. Zwy­ciężony nie chce uznać się za pokonanego.

Jego czujne oko dostrzega, że jeden z polarników ledwie ciągnie za sobą nogi. Kuleje coraz silniej, czę­sto pada. Podczas postoju dowódca sprawdza, że stopy towarzysza są zimne jak lodowa bryła. Bez chwili na­mysłu rozgrzewa je na swej nagiej piersi. Ciepłem swego ciała przywraca im życie. Pewnego dnia ktoś szarpie go gwałtownie za ramię.

— Bossie, nasz obóz, tam, widzisz?

Na widnokręgu rysują się mgliste zarysy wulkanu. Słup ognia wisi jak chmura nad kraterem. Dowódca sam sobie nie dowierza. Radość zalewa mu serce. Stara

się ją hamować. Przeciera oczy. Nie, to nie złudzenie. To obóz. Budynki, pawilon magnetyczny, wszystko jak na dłoni! Widocznie pomylił się w swych obliczeniach. Przyspiesza kroku, nie czując bólu odmrożonych stóp. Ale obraz nagle błękitnieje, wiotczeje. Ciemne kłęby dymu wsiąkają w błękit, mętnieją zarysy krateru, nik­ną z oczu budynki. I już nic nie ma wokół, prócz bieli. Niczemu tu nie można wierzyć...

Siedem tygodni marszu ciągnie się w nieskończo­ność.

— Już niedaleko, chłopcy. Jeszcze parę dni — po­wtarza coraz częściej dowódca, chociaż sam nie wierzy w to, co mówi.

— Powiedz, bossie, czy to możliwe, że ludzie, tam daleko, na świecie, śpią, jedzą do woli? To chyba nie­prawda!

„Jeść i spać" — oto dwa marzenia. Nieosiągalne, nierzeczywiste. Przed zmęczonymi blaskiem odbitym od lodu oczyma raz po raz jawią się misy pełne sma­żonego mięsa, pachnie chrupiące, świeże pieczywo. Lu­dzie mówią tylko o jedzeniu, gdy na postoju wcisną się do wilgotnych, zimnych śpiworów na krótkie chwile odpoczynku. Wygrzebują łapczywie spod śniegu najmniejszy kawałek sierści w miejscu, w którym przed dwoma miesiącami, w drodze do bieguna, musieli zastrzelić ostatniego kucyka islandzkiego. Ogryzają chciwie każdą najmniejszą kostkę, wysysają najdrob­niejszy ślad zamarzłego szpiku.

Rozkopując śnieg w poszukiwaniu tych skarbów — notuje w dzienniku podróży dowódca — odnalazłem jakąś czerwoną bryłkę lodu, ślad krwi. Jak najcenniej­szy dar wrzuciliśmy ją do garnka, a zupa smakowała nam jak wyborny, pożywny rosół.

W kilka dni później znów notuje: Jesteśmy tak osła-

Ti

Pjgj

bieni, że z trudem unosimy puste worki i plecaki. Wieczorem, gdy wpelzamy do namiotu, ledwie przecią­gamy nogi przez próg. Wpierw jedną, później chwila odpoczynku, a dopiero potem drugą.

19 lutego nastrój zaczyna się poprawiać. W dali po­larnicy widzą ogromny pióropusz dymu, niby chmura wiszący nad kraterem Erebusa. U stóp wulkanu leży ich obóz. Powraca nadzieja. Ale straszna burza śnież­na przy mrozie dochodzącym do czterdziestu czterech stopni zatrzymuje zgłodniałych na długie cztery doby, gonią resztkami sił. Przywarci jeden do drugiego leżą w śpiworach, zbyt już zmęczeni, by o czymkolwiek myśleć.

Od obozu dzieli ich zaledwie kilkadziesiąt kilome­trów. W ostatnim, obficiej niż inne zaopatrzonym w żywność, składzie dowódca z trwogą odczytuje po­zostawioną dla niego kartkę.

Statek przypłynął. Stan morza bardzo ciężki. Kapi­tan boi się wmarznięcia w lód. Przynagla do pośpiechu. Spieszcie, oczekujemy was każdego dnia. Musimy od­płynąć przed końcem lutego.

Ludzie podrywają się na nogi. Jest już 26. Prędzej, prędzej! Po paru pierwszych krokach dwu pada na ziemię. Odmrożone stopy odmawiają posłuszeństwa, W oczach maluje się rozpacz.

— Zostańcie tutaj. Żywności wam starczy. Za parę dni powrócimy was zabrać — decyduje dowódca i ra­zem z trzecim rusza co sił do obozu.

Porytą odmrożeniami twarz rozjaśnia uśmiech ulgi. Tym razem to nie złudzenie, nie fatamorgana. Tylko patrzeć, a ci ze statku wezmą ich w ramiona, nakar­mią, ogrzeją. Ale czemu dym nie bije z komina? Gdzież są ludzie? Zapominając o zmęczeniu, obaj biegną. Nikt nie wychodzi im na spotkanie. Ani śladu życia. Jak

burza Shackleton wpada do opustoszałej izby. Drżą­cymi rękami porywa leżącą pośrodku stołu kopertę. Przed oczyma tańczą mu czarne płaty, gdy czyta głośno:

Czekaliśmy do ostatniej chwili. Każdy dzień zwłoki jest groźny dla statku. „Nimrod" będzie dryfować przy brzegach tylko do 26. Dłużej nie pozwalają...

— Odpłynęli! — przerywa mu w pół zdania prze­raźliwy krzyk.

— Odpłynęli! — powtarza jak echo dowódca i sam nie poznaje swego głosu.

A więc taką porażkę zgotowała im Antarktyda — przymusowe zimowanie. Któż zdoła je przetrzymać? Ze ściśniętym sercem rozgląda się przez moment po wyziębionej izbie, opustoszałych kojach. Wydaje mu się, że słyszy gwar znajomych, przyjaznych głosów. Jak dobrze było zasiadać wśród kolegów po powrocie z jakiejś wyprawy. Z wnętrza izby buchało ciepło, smakowite zapachy, brzęk naczyń wtórował rozmo­wom. Cóż by dał w tej chwili, żeby posłyszeć monoton­ny stukot maszyny do szycia, na której naprawiano zużytą odzież. A dziś? Pustka, głusza.

— Chodź! — krzyczy naraz, otrząsając się ze wspo­mnień. — Statek nie mógł jeszcze daleko odpłynąć! Chodźże prędzej! — pociąga za sobą oszołomionego to­warzysza.

Chwyta bez namysłu siekierę, wypada na dwór, rzuca się do pobliskiego pawilonu magnetycznego. Stuk rąbanych desek mąci ciszę. Jeszcze chwila i ciemna smuga dymu wzbija się wysoko w powietrze. Jak krzyk rozpaczy, jak wołanie o pomoc.

Niełatwo płoną przemarznięte belki. Shackleton dwoi się i troi. Gorączkowo rąbie drzewo, podsyca wciąż płomień, nie spuszczając z oczu szarej linii wid­

nokręgu. Płyną godziny za godzinami. Czas ciągnie się w nieskończoność, smuga dymu coraz leniwiej peł­znie w górę. Horyzont pusty jest i głuchy.

— Po co to wszystko? Za pół godziny najwyżej ogień zgaśnie. I co wtedy, bossie? — słyszy za sobą rozpaczliwy szept.

Palce Shackletona zaciskają się raptem na ramieniu towarzysza. Głos dźwięczy triumfem.

— Wtedy zaokrętujesz się! Patrz, tam!

Stalową linię w dali przecina ciemna plama dymu bijącego z komina statku.

— Co za szczęście, żeście rozpalili ogień. Nie odwa­żyłbym się nigdy zawrócić, gdyby nie ten dym. Jutro byłoby za późno. Dłużej nie mogłem czekać! Straciłem już wszelką nadzieję. Byłem w rozpaczy! — Kapitan „Nimroda" długo nie wypuszcza ze swych objęć Shack­letona. A... inni? A reszta? — pyta niespokojnie.

— Chorzy. Zostali w tyle. Pędziliśmy jak szaleńcy naprzód. Byle zdążyć!

— Czy daleko? Powiedz! Wysyłam natychmiast lu­dzi. Trzeba ich jak najszybciej zabrać. Każda godzina jest droga.

Rysy dowódcy tężeją.

— Idę z nimi. Muszę. Przyrzekłem, że wrócę.

Daremnie kapitan przekonuje dowódcę. Daremnie

wszyscy proszą, by pozostał na statku, by odpoczął.

Ocean z godziny na godzinę zasnuwa się grubszą skorupą młodego lodu. „Nimrod" trzy doby krąży wzdłuż brzegów. Kapitan ani na chwilę nie schodzi z posterunku. Jest niespokojny. Lada moment lód może się zewrzeć wokół statku.

— Pełna naprzód! — komenderuje z ulgą, w chwili gdy ekipa ratunkowa z chorymi wchodzi wreszcie na pokład.

Na rufie „Nimroda" długo widać samotną postać.

Shackleton nie myśli o odpoczynku. Jak urzeczony chłonie ostatnie, oślepiające bielą, błyski ciągnącego się po horyzont wyniosłego czoła Bariery Lodowej Rossa. Krwawą łunę, która rozświetla granatowe zwa­ły chmur nad kraterem wulkanu i zapala purpurowe iskierki na krawędziach lodu. Bezlitosną białą pustynię, która mu już dwukrotnie zadawała porażkę.

Siedem lat minęło od pierwszej. Każda niemal go­dzina, każdy szczegół owej pamiętnej wyprawy wryły mu się w pamięć. Z jakim trudem przekonał, ubłagał podówczas kapitana statku ,,Discovery", by zabrał go, młodego oficera marynarki, bez żadnego doświadcze­nia polarnego, w daleki, niebezpieczny rejs na wyma­rzoną od najmłodszych lat Antarktydę. Z Anglii wy­płynął jako marynarz, ale już w sześć miesięcy póź- niej, gdy statek dobijał do brzegów Białego Lądu, dowódca wyprawy Robert Scott włączył go w skład swej ekspedycji.

Siedem lat temu po raz pierwszy ujrzał zarys sku­tego od milionów lat w lodowy pancerz Szóstego Kon­tynentu. Oniemiał na widok, jaki roztoczył się przed jego oczyma z gondoli balonu kulistego, który na uwię­zi wzniósł się wysoko ponad pokład statku. Jak daleko wzrok sięgał, rozciągał się w dole Lodowiec Rossa, olbrzymi obszar zastygłych w lód fal oceanu. Na wspo­mnienie tej chwili Shackleton uśmiecha się gorzko. Nikt wówczas jeszcze na świecie nie wiedział, jaką męką jest przedzierać się pieszo przez ich gęst­winę.

Scott polecił wtedy wprowadzić na zimę statek do zatoki u stóp wulkanu Erebus. „Jakże przyjdzie nam żyć tu, w ogłuszającym huku wybuchów, w świecie nieustającej walki ognia, siarki i lawy z lodem, w tym piekle purpury, czerni i bieli" — mówili wówczas z przerażeniem uczestnicy wyprawy. Ale Shackleton

od pierwszej chwili poczuł się w swym żywiole. Nic go nie przerażało, nic nie zdołało zniechęcić.

Na zimowisku od pierwszych dni rozpoczęto prace naukowe. Do ustawionych niedaleko brzegu klatek meteorologicznych przeprowadzono od statku grubą linę. Biada obserwatorowi, który nieopatrznie, choćby na chwilę, wypuścił ją z ręki. Całymi godzinami mógł błądzić w śnieżnej kurzawie i nie trafić z powrotem.

Drugi punkt obserwacyjny na szczycie pobliskiego wzgórza był jeszcze cięższy do obsługi. Dzień w dzień w mrokach polarnej nocy, w zadymce czy podczas huraganowych wichrów wspinali się tam niezmordo­wanie dwaj ludzie. Shackleton i doktor wyprawy Wil­son nierzadko powracali podobni do lodowych sopli. Ale z uporem, wytrwale następnego dnia rozpoczynali swą mozolną wędrówkę. Ich to zawezwał do siebie Scott w końcu czerwca.

Wiosną wyruszam na południe, w głąb lądu. Dokąd dojdą? Nie wiem. Jak najdalej. Czy chcecie dzielić ze mną trudy i niebezpieczeństwa? Niczego prócz nich nie mogę wam obiecać. Będziemy iść po nie tkniętych stopą ludzką obszarach. Nikt na świecie nie wie, co nas tam czeka. Nikt nie zaręczy, czy stamtąd wróci­my. Nie potrzebujecie mi dawać odpowiedzi. Po wa­szych twarzach widzę, że wybór mój był słuszny. Dziękuję wam.

Od tej pamiętnej chwili czas dłużył się nieznośnie Shackletonowi. Na początku listopada trzy pary sań zaprzężone w dziewiętnaście psów ruszyły w nieznaną drogę. Cel — południe. Najbardziej południowy punkt ziemskiego globu. Biegun. Ale chociaż polarnicy przy­gotowani byli na najgorsze, rzeczywistość przeszła wszelkie oczekiwania.

Dzień po dniu jedno i to samo. Siarczysty mróz,

waląca z nóg wichura, ślepota śnieżna tysiącem ukłuć rażąca wzrok, hamująca ruchy. Zwały sypkiego śnie­gu, z których ciężko wydostać sanie i psy. Przepastne szczeliny w lodzie — raz przesłonięte białym oparem mgły, raz skryte pod kruchym, śnieżnym mostem. Straszne, długotrwałe, huraganowe burze zmuszające do postojów.

Całą sforę psów trzeba było wprzęgać do ciężko za­ładowanych sań, aby przyciągnąć je o parę kilometrów i zawracać po następne. Przechodząc w ten sposób trzydzieści kilometrów dziennie, polarnicy posuwali się naprzód zaledwie kilka. Psy zaczęły padać. Nie­chętnie jadły suszoną rybę, która w tropikach uległa zepsuciu.

Martwy Lodowiec Rossa zdawał ciągnąć się bez koń­ca. Cały czas polarnicy szli wzdłuż majaczących w dali łańcuchów górskich o nieznanych szczytach, sięgają­cych trzech tysięcy metrów. Zapasy żywności były na wykończeniu.

Wyczerpani walką z wiejącym bez przerwy od bie­guna, przenikającym na wskroś, wiatrem, z nielitości- wym mrozem, postanowili wreszcie zawrócić. Od celu dzieliło ich jeszcze ponad osiemset kilometrów...

Shackleton wzdryga się mimo woli. Ten pierwszy odwrót był także straszny. Ostatnie psy zginęły z wy­czerpania i głodu. Niedożywieni ludzie zapadli na szkorbut. On sam cierpiał najbardziej. Opadł zupełnie z sił, pluł krwią, nie mógł utrzymać się na opuchnię­tych nogach. Nieprzytomnego towarzysze musieli ciąg­nąć na sankach przez ostatnie czterdzieści kilometrów.

Scott postanowił pozostać w zatoce na jeszcze jedno zimowanie. Shackletona ciężko chorego, pomimo pro­testów i błagań, odesłał do kraju.

„I znów marzyłem o jednym tylko — wspomina wsparty o burtę polarnik — próbować raz jeszcze,

zwyciężyć! A teraz ta druga, straszna porażka. Cięższa do zniesienia od pierwszej, tuż przed osiągnięciem bieguna... O wielką stawkę grałem. I przegrałem. A jednak nie uznam się za pokonanego!"

— Można dokonać czegoś więcej! Przejdę stąd — dotąd! — Palce szeroko rozpostartej dłoni zdecydowa­nym gestem wpierają się w dwa przeciwległe krańce Białego Lądu.

Zgrupowani w sali admiralicji z uwagą wpatrują się w ciężką, masywną sylwetkę mówiącego. Z rozło­żonej przed nimi na stole, mapy Antarktydy zieją bie­lą nieznane, nie tknięte stopą ludzką olbrzymie prze­strzenie. Upór malujący się na twarzy Shackletona rokuje nadzieje. Jego bohaterska postawa w walce z przeciwnościami daje pewność, że człowiek ten go­tów jest znów porwać się do wielkiego czynu. To rok 1913. Anglia pragnie zabłysnąć czymś, co w części przynajmniej zrównoważy blask sławy otaczającej Amundsena — niezrównanego zdobywcę bieguna po­łudniowego Ziemi. Sławy, której zazdrości teraz wiel­kiemu Norwegowi cały świat. Osiągnięcie Shackletona pozwoli może społeczeństwu angielskiemu zapomnieć o klęsce — zaszczytnej wprawdzie, ale jednak klę­sce — bohaterskiego Scotta.

Podejmując się ambitnie „dokonać więcej" niż Amundsen i Scott, Shackleton wie, na co się waży Ten szaleńczo uparty człowiek docenia wagę niebezpie­czeństwa. Któż lepiej niż on pamięta, co znaczy walka z najcięższymi warunkami klimatycznymi świata? Tylko człowiek mężny i nieustępliwy, człowiek nie­złomnej woli, zdobędzie się na powrót do Białego Piekła. Któż posiada te cechy w większym stopniu niż on, Rycerz Wielkiej Przygody?

Geograficzny biegun południowy Ziemi jest zdo­

byty, to prawda, ale Szósty Kontynent nie zdradził jeszcze człowiekowi części nawet swych tajemnic. Shackleton stawia przed sobą nowy cel: przejście od Atlantyku do Pacyfiku, od brzegów Morza Weddel- la poprzez biegun do brzegów Morza Rossa. Trzy i pół tysiąca kilometrów w poprzek lodowej pustyni, po nie tkniętych stopą ludzką przestrzeniach!

Długo rozważa się w Anglii projekt szaleńczej na pierwszy rzut oka wyprawy. Wreszcie zapada decyzja: „Próbować!" Przygotowania trwają przeszło rok.

Ósmego dnia pierwszej wojny światowej na angiel­skim krążowniku „Warspite" patrolującym wody Oce­anu Atlantyckiego wszczęto alarm. W dali na horyzon­cie bielały jakieś żagle. Swój czy wróg?

— Skądże swój na tych wodach?

— Czemu nie wywiesza flagi? Elektryczne dzwonki podrywają ludzi na nogi.

— Pełna naprzód!

— Kurs 187!

— Alarm!

— Pogotowie bojowe!

Dzwonki brzęczą bez przerwy, wszędzie. W wie­żach bojowych, w składach amunicji, w maszynowni! Tupot butów na deskach pokładu milknie. Do wież pancernych biegną przez telefon rozkazy. Szczękają zamki. Długie lufy armatnie powoli unoszą się w górę.

— Baterie przygotowane!

-— Wyrzutnie torpedowe gotowe! — dochodzą za chwilę na mostek kapitański kolejne meldunki.

Marynarze w napięciu czekają tylko ostatniego roz­kazu; „Ognia!"

— Czegóż oni, tam w górze, zwlekają? — niecier­pliwi się obsługa dział i wyrzutni.

— Może wreszcie coś się zacznie dziać!

— To na pewno jakaś niemiecka pułapka. Wiadomo. Jak to sobie spokojnie płynie. Niby nigdy nic. Znamy się na tym!

— Jeśli my pierwsi nie damy ognia, opuszczą burty i wtedy nas poczęstują.

— Na cóż, u licha, stary jeszcze czeka? — gorączku­ją się marynarze.

Dowódca statku podziela zdanie załogi — to wojna. Trzeba się mieć na baczności. W chwili gdy podnosi rękę, by dać rozkaz: „Ognia!", rozlega się za nim wo­łanie:

— Panie komandorze, ważna radiodepesza! Niechętnie, odrywając wzrok od lornety, w której

szkłach natrętnie bielą się żagle tajemniczego trój­masztowca, dowódca rzuca okiem na depeszę i raptem blednie.

— Odwołać alarm bojowy natychmiast! Odwołać! — krzyczy zmienionym głosem.

Wypuszcza z rąk lornetę. Nogi pod nim drżą. Opiera się o burtę. Na czoło występują mu krople potu.

Stojący opodal przy telemetrze oficer nie posiada się ze zdumienia. Pierwszy raz widzi w takim stanie swego zawsze zrównoważonego zwierzchnika. Ociera­jąc zroszone nagle potem czoło, dowódca rzuca mu krótko:

— To „Endurance", statek Shackletona. Płynie na południe, na Antarktydę. A mało brakowało, żebym go nie storpedował.

Przed niespełna tygodniem nad z takim trudem przy­gotowaną polarną wyprawą zawisło nieoczekiwanie in­ne, nie mniejsze niebezpieczeństwo.

Rankiem 1 sierpnia 1914 roku cała Anglia gromadzi­ła się przed rozwieszonymi nocą czerwonymi afiszami

o mobilizacji. Początek pierwszej wojny światowej. Shackleton już z portu z ciężkim sercem wysłał do admiralicji depeszę, kończąc ją słowami:

...statek, wyposażenie i ludzie są oczywiście do dy­spozycji panów...

Odpowiedź przyszła lakoniczna:

— Płynąć!

Polarnik odetchnął z ulgą. Nie lękał się pola bitwy. Sądził jednak, że więcej zdziałać może walcząc z lo­dami, z nieznanym. Podobnie rozumował zapewne Churchill, którego podpis widniał na radiodepeszy admiralicji. Wytrawny polityk nie dopuszczał do siebie myśli, że wojna może potrwać długo, dłużej niż pół roku.

Niewiele brakowało, a oddalający się od wojennej pożogi statek wyprawy zetknąłby się z nią po raz trzeci. Korsarska eskadra krążowników niemieckich pod dowództwem admirała von Spee, uciekając w koń­cu grudnia przed pogonią alianckiej floty, schroniła się na Wyspy Falklandzkie. Początkowo admirał myślał o zawinięciu do wybrzeży Południowej Georgii. Kurs zmienił nieoczekiwanie w ostatniej chwili.

W tym właśnie czasie, niczego nie podejrzewając, załoga „Endurance" uzupełniła tam zapasy słodkiej wody przed dalszym rejsem na Dalekie Południe.

Nieprzerwanym szeregiem na spotkanie statku płyną majestatyczne lodowe kolosy o kształcie stołów-olbrzy- mów. Lśnią jakąś dziwną, połyskliwą bielą, jakby wchłonęły w siebie wszystkie promienie letniego słoń­ca. Groźne, złowrogie zwiastuny Białego Lądu. Coraz ich więcej i więcej. Jak mur obronny stają na drodze »Endurance", zacieśniają wokół statku złowieszczy

krąg.

Pełna naprzód! — krzyczy pełen trwogi dowódca. On wie, co to znaczy ugrzęznąć wśród nich.

— Pełna naprzód! —- powtarza bezradnie co dnia. Ale cóż począć może krucha łupinka statku wobec na* pierających zewsząd milionów ton lodu.

Wszystkie moce Antarktydy zdawały się nam wska­zywać drogą odwrotu, tę jedyną, której zdecydowany byłem nie wybrać —- notuje w dzienniku pokładowym.

W miarę uciążliwego posuwania się na południe pack gęstnieje. W ciągu czternastu dni statek prze­pływa zaledwie cztery stopnie geograficzne. Napie- rany potężną siłą młody lód tworzy bariery nie do przebycia.

W połowie lutego 1015 roku „Endurance" staje bez~ silnie, wmarznięty w chaos brył Morza Weddella. Sta­tek zdany jeit teraz na łaskę i niełaskę prądów mor­skich i wiatrów. Któż może wiedzieć, na jak długo? Przychodzą chwile, w których straszny napór lodów słabnie, powraca nadzieja. Cóż, kiedy trwa krótko! Pada rozkaz: „Oszczędzać węgla!"

I znów lód rusza do ataku, groźny, nieustępliwy, nio­sący zagładę.

Wydaje się, że żyją jakimi własnym życiem — zapisuje dalej Shackleton — wpadają z impetem jedne na drugie, kruszą się, spiętrzają, łącząc swe siły w ogłuszającym huku jakby tysięcy dział.

W końcu lutego słońce po raz pierwszy zapada pod horyzont. Foki skryły się już pod lodem, ucichł krzyk przelotnego ptactwa. To zapowiedź polarnej nocy. Do­wódca chodzi chmurny. Nikt nie śmie się do niego zbliżyć. Któż mógł przewidzieć, że wyjątkowo wczesna tego roku zima zetnie lodem morze, nie pozwoli wy­prawie dobić do brzegów Białego Lądu? Czyżby jesz­

u

cze jedna, trzecia porażka? „Nie — odpowiada sam sobie dowódca. — Ten, co umie czekać, jest nfe do zwyciężenia".

Uwięziona w zimowych lodach załoga żyje pracowi­tym życiem przygotowań do wiosennych dni. Żyje na­dzieją wyzwolenia.

W końcu lipca pierwszy wąski pas światła na hory­zoncie budzi radość. Nie dzieli jej tylko dowódca. Ca­łymi godzinami wsłuchuje się w ledwie dosłyszalny zrazu pod szklistą, grubą pokrywą, przybierający na sile oddech morza. Lód pęka wokół statku. Dźwięk narasta, potężnieje, przechodzi wreszcie w dudniący, nieprzerwany grzmot. Spiętrzają się wokół burt białe zwaliska. Jedna myśl nie opuszcza ani na chwilę Shackletona. Myśl straszna. Co będzie, jeżeli statek nie wytrzyma?

W rocznicę odbicia od macierzystego portu, wy­pchnięty potworną siłą napierającego lodu, „Enduran­ce" chyli się na bok. Tylko patrzeć, jak legnie na burcie. Cztery dni i cztery noce załoga walczy o jego życie. Na próżno. Ludzie nie odchodzą od pomp, ale woda w ładowniach nie ustępuje. Nic już nie jest w stanie uratować statku. Trzask i huk wyginanych z potworną siłą desek brzmią jak jęki żywej istoty. Ludzie wyrzucają na lód trzy szalupy okrętowe, na­mioty, ekwipunek, żywność. W ślad za nimi — pięć­dziesiąt psów.

Do łoskotu pękających belek dołączają się naraz dziwne dźwięki. Ni to płacz, ni to jęk. Zaskoczeni, nie wiedzieliśmy początkowo, skąd pochodziły. Po chwili dopiero zrozumieliśmy. Kilka pingwinów cesarskich wyszło z morza na lód. Nie odrywając oczu od statku w agonii, ptaki biły potężnymi skrzydłami powietrze,

a z ich gardzieli płynęła pod niebo ta ponura, żałobna pieśń — wspomina jeden z uczestników wyprawy.

Statek z wolna pogrąża się w morzu.

Tyle trudu włożyłem w wyprawę. Tyle nadziei wią­załem z ,J£ndurancei oto na moich oczach, po prawie trzystu dniach lodowej pułapki, zwyciężony statek ko­nał — notuje Shackleton.

Co dalej? Najbliższy zamieszkały ląd znajduje się o jakieś tysiąc trzysta kilometrów. Najbliższa bezlud­na wysepka — o przeszło sześćset pięćdziesiąt. Marsz po krach, wśród zębatych torosów splątanych w jedną masę, wydaje się wprost nie do pomyślenia.

Sytuacja tragiczna. Samotni, bezbronni, bez nadziei na jakąkolwiek pomoc, ludzie unoszeni są dryfem lodu na północ, na najburzliwszy ocean świata. Ale boss nie potrafi przyjąć z pokorą klęski.

— Wytrzymamy! — rzuca losowi wyzwanie.

Opróżnia kieszenie, ciska do morza swój chronometr.

— Niech każdy z was zrobi to samo — mówi towa­rzyszom. — Od tej chwili czas przestaje dla nas po prostu istnieć! Musimy rozpocząć życie od nowa.

Obóz na krze, pod którym zieje morska głębia, otrzy­muje nazwę „Ocean-Camp". Zmniejszona do trzystu trzydziestu gramów racja dzienna musi oszukać głód każdego z dwudziestu siedmiu rozbitków. Przygodnie schwytane pingwiny i upolowane foki urozmaicają skąpe, jednostajne jedzenie.

Dryf na krze przepływa monotonnie. Mroźno i gło­dno jest w Obozie Oceanu. Dni upływają wolno za dniami. Ludzie powoli wpadają w apatię. Groźne to niebezpieczeństwo, groźniejsze niemal od otaczających lodów. Dowódca studiuje bez przerwy mapę. Na po­czątku listopada daje rozkaz wymarszu.

— Pójdziemy po krach w kierunku wyspy Paulet. Tam może znajdziemy zapasy, jakie pozostawili Szwe­dzi. Ich statek „Antarctic" także zdruzgotały lody. Tak, moi drodzy! Nie my pierwsi przeżywamy podobną katastrofę. I tak samo wyratujemy się jak oni. Nie kryję przed wami trudów. Droga jest piekielnie cięż­ka, wysepka daleko, o jakieś pięćset kilometrów. Jedno wam przyrzekam — zrobię, co w mojej mocy, żebyśmy powrócili wszyscy razem do kraju.

— Racja, może nie jest jeszcze z nami tak źle.

— Boss wie, co mówi!

— Idziemy, chłopcy!

Ramiona prostują się bezwiednie, oczy nabierają blasku. Boss znajdzie zawsze jakieś wyjście, wiadomo.

Już pierwsze dni marszu są trudne. Cóż znaczą sła­be, małe siekiery wobec lodowych zwałów, wśród któ­rych trzeba wyrąbać przejścia? Ludzie simą powoli. Wymijają nieustannie barykady bezładnie spiętrzo­nych brył, obchodzą je, nakładając drogi. Każdy krok może tu być ostatnim. Załadowane na sanie ciężkie, wielkie szalupy okrętowe zapadają wciąż w mokry, lepki śnieg, opóźniają marsz. W ciągu siedmiu dni roz­bitkowie przechodzą zaledwie szesnaście kilometrów. Ale wreszcie i na to brak już sił.

W końcu grudnia pada rozkaz:

— Zatrzymać się. Rozbijamy obóz.

I znów rozpoczyna się wyczekiwanie. Na co? Na przychylny wiatr? Na promień słońca w południe, żeby przeprowadzić pomiar astronomiczny i ustalić, jak da­leko zniosły rozbitków prądy morskie? Wyczekiwanie o chłodzie i głodzie. Próba nieludzkiej cierpliwości.

— Obóz nazwiemy chyba „Patience-Camp" — pró­buje żartować dowódca, żeby dodać towarzyszom od­wagi.

r

I Żaden z nich nie powinien dowiedzieć się, jak cięż­ka, jak beznadziejna jest w rzeczywistości sytuacja. ' Już i tak coraz częściej unika spojrzeń oczu zapadłych w głąb czaszki. Maluje się w nich nieme pytanie, na które nie ma odpowiedzi.

Mijają tygodnie za tygodniami. W obozowisku nic się nie zmienia. Żywności coraz mniej i mniej. Znikły pingwiny, foki nie zawsze da się teraz upolować. Gło­dowe racje nie dodają energii. Byle tylko udało się dotrzeć na czas do jakiegoś najmniejszego choćby skrawka stałej ziemi. Gnana dryfem kra, na której znajduje się Obóz Cierpliwości, pokruszy się rychło i rozsypie w zetknięciu z cieplejszymi wodami Oceanu Atlantyckiego. Kwiecień blisko. Lód zaczyna coraz częściej pękać pod stopami.

Shackleton godzinami wpatruje się znów w mapę. Czerni się tam, na trasie dryfu kry, kilka małych punkcików — wysepek. W nich jedyna nadzieja oca­lenia.

Los odmawia jej rozbitkom. Prąd morski gna krę z zawrotną szybkością. Lodowy wicher miecie bez przerwy śnieżnymi kłębami. Giną w niej majaczące w dali mgliste zarysy i pierwszej, i następnej wy­sepki Dowódca rzuca się znów do mapy.

— Jest jeszcze jedna, ostatnia na naszej drodze! — woła do swego zastępcy, Wilda. — Jeśli nie zdołamy do niej dobić, zginiemy. Patrz! — krzyczy wskazując na pocięty równoleżnikami i południkami ogromny obszar oceanu, którego nie mąci już żaden, najmniej­szy choćby, punkcik lądu.

— Opuścić łodzie na wodę! Spieszyć się! — roz­kazuje.

Wykorzystując wolne od lodu kanały pomiędzy kra­mi, rozbitkowie co tchu opuszczają szalupy ratunko­we. Zbierają wszystkie siły do ostatniej walki. Tak

widać trzeba, skoro boss każe. Nie śpią, nie jedzą, nie odchodzą od wioseł. Gdy na drodze do wyspy staje im wielkie, lodowe pole, przeciągają przez nie ciężkie łodzie i znów płyną dalej, popędzani lękiem, gnani na­dzieją. Wokół trzeszczy lód, pękają kry, na których niedawno jeszcze odpoczywali. Nadciąga jedna śnieżna nawałnica, za nią druga, trzecia, dziesiąta. Wiatr na wyścigi z prądem morskim znoszą ludzi z wytknięte­go szlaku, dwudziestoparostopniowy mróz ścina fale szkliwem młodego lodu. W ciągu przeszło stu godzin rozbitkowie nie odstępują od wioseł.

To ich ratuje. Nieprzytomni ze zmęczenia, dobijają wreszcie do pustynnych wybrzeży wysepki.

Szklista, bezludna, prawie całkowicie skuta lodem Wyspa Słoni wydaje się im zakątkiem raju. Po stu sześćdziesięciu pięciu dniach dryfu — jakiś skrawek stałej ziemi.

— Należał się nam ten odpoczynek — wzdycha Wild.

— Cóż z tego? Wiesz, że od Południowej Georgii dzieli nas jeszcze ponad tysiąc pięćset kilometrów oceanu? — rzuca twardo dowódca. — Nie przedosta­niemy się tam wszyscy. Za późno. Mieliśmy już prób­kę tego piekła. Ty zostaniesz tu z ludźmi. Ja zabie­ram pięciu najsilniejszych i wyruszam po pomoc. Te­raz, od razu. Nie wolno zwlekać. Żywności zabieram na miesiąc.

— Jak to, tylko?

— Jeśli po miesiącu nie dotrę do wyspy, no to i tak już nie będzie nam potrzebna.

Słowa protestu zamierają Wildowi na ustach. Wie, że i tym razem boss ma słuszność.

Wiedziałem, że nasza łódź ratunkowa nie grzeszy wielkością, ale dziś, w zestawieniu z ogromną, wzbu­rzoną falą, z tą podróżą w poprzek oceanu, wydała mi się dziwnie mała — notuje Shackleton.

Nie chce myśleć, czy uda mu się na tej łupinie przebyć ogromną przestrzeń. Ale czy można czekać bezradnie na dzikiej, bezludnej wysepce, aż się ktoś zjawi? Każdego dnia mróz może ściąć luźno pływa­jącą krę w jednolity pancerz — w zaporę nie do przebycia.

Przypadkowo ubita foka, wygrzebany gdzieś z głę­bi worków żagiel, zamocowany w ostatniej chwili, ładunek męstwa, uporu, żelaznej nieustępliwości — oto z czym Shackleton wyrusza na ocean, w niespeł­na dobę po wylądowaniu na Wyspie Słoni.

— Jeżelibym nie wrócił — mówi do swego zastęp­cy — poprowadzisz wyprawę. Zajmiesz się nimi tak,

jak ja bym się sam zajął — dorzuca po chwili, patrząc na wychudłe, obszarpane sylwetki towarzyszy.

— Wrócisz, bossie.

— Jeżeli przeżyję...

— Nigdy jeszcze nie zawiodłeś!

Ciemne, niskie chmury kłębią się nad horyzontem. Mała łupinka w jednej chwili niknie z oczu. Jakby ją pochłonął ocean.

Już trzeciego dnia podróży żeglarze ledwie trzyma­ją się na nogach. Za każdym uderzeniem fali podry­wane wiatrem bryzgi spadają na nich kaskadami wo­dy, która po chwili ścina się w szkliwo lodu. Zesztyw- niałe krawędzie kurtek tną jak nożem skórę rąk i kar­ku. Sól morska rozżera rany. Przemoczeni, ogłuszeni nieustającym łoskotem, jak automaty ślepo wykonują rozkazy bossa. Ani chwili wytchnienia. Ani chwili od­poczynku. Krótkie godziny snu w namokłym, lodo­watym śpiworze nie pozwalają zapomnieć o otaczają­cym koszmarze.

Wiatr tężeje. Z dnia na dzień rośnie, potężnieje fala. Przez prowizoryczny pokład woda wlewa się do wnę­trza szalupy. Coraz więcej wody. Grzbiet pęka tym, co ją na zmianę wyczerpują, bez ustanku, bez wy­tchnienia.

Szalupa wciąż głębiej zanurza się w morze pod cię­żarem narastającego lodu. Coraz leniwiej, coraz opor­niej dziób wpełza na nadbiegającą falę.

— Bossie, toniemy!

— Rąbać lód! Rąbać!

— I wszystko, co się da, za burtę!

Para przemoczonych śpiworów, zapasowe, ciężkie wiosła, kotwica — idą w jednej chwili na dno.

Długie godziny trwa walka o życie. Omdlałe z wy­siłku ramiona odmawiają posłuszeństwa. Uwolniona

od setek kilogramów ciężaru szalupa zaczyna znów piąć się wytrwale na wierzchołki fal 1 spływać lekko w bruzdy.

Sztorm powoli przycicha. Tylko jeszcze wysoko w górze odganiane wiatrem czernią się zwały chmur. Chwilami przedziera się między nimi promień nisko zawieszonego nad horyzontem słońca. Dodaje otuchy, budzi nadzieje.

— Najgorsze już poza namit — krzyczy Shackleton.

Słoneczne dni mijają szybko. Ludzie nie czują na­wet głodu, nie narzekają, że nie mają gdzie spać.

— Chłopcy, już tylko połowa drogi, już niedaleko!

Dziesiątego dnia słońce niknie znów pod ołowia­nym nawisem chmur. Miecie z nich śniegiem. Z czub­ków gwałtownie rozkołysanych fal wiatr zmiata płach­ty piany. Sztorm jest silniejszy od wszystkich poprzed­nich. Ściany wody z łoskotem walą się na szalupę, grzebią, duszą ludzi. Tym razem nic już chyba nie zdoła ich uratować.

— Żagiel! Postawić żagiel!

Shackleton usiłuje przekrzyczeć burzę, widząc z przerażeniem, £e fala zerwała i unosi kotwicę sztor­mową. Każda sekunda jest teraz droga. W każdej chwili szalupa może stanąć bokiem do fali. A wtedy koniec. Morze będzie przetaczać ich jak beczułkę.

— Żagiel!

— Zerwie go wiatr, połamie nam maszt!

— Postawić żagiel! To jedyny ratunek! Nie mamy już nic do stracenia!

I znów przemija burza. Ludzie są zbyt słabi, żeby się cieszyć.

— Za dzień, za dwa będziemy na miejscu! po­ciesza ich Shackleton.

— Nie dożyjemy, bossie, tego nikt nie przetrzyma.

Po dwu dobach jakiś ptak przysiada na olinowaniu

masztu. Pierwszy od tylu długich miesięcy. Zwiastuje bliskość lądu.

Ale dopiero krzyk Shackletona — Ziemia! — sta­wia załogę na nogi.

Trzy doby ludzie walczyć muszą jeszcze ze wzbu­rzonym morzem, zanim zdołają wylądować na zachod­nim, bezludnym brzegu. Ale to nie koniec. Norweska baza wielorybnicza Strómness, do której zdąża Sha­ckleton, znajduje się po przeciwnej stronie, na wy­brzeżu wschodnim. Nie sposób opłynąć wyspy przy tym stanie morza. Trzeba przejść w poprzek. A przejść ją — to przedrzeć się przez wysokie, nieznane pasmo gór...

Ludzie patrzą bez słowa na poszarpane szczyty, wy­łaniające się z mgły, na spływające z nich języki lo­dowców. Któż zdoła się po nich wspiąć?

— Wy dwaj idziecie ze mną — mówi spokojnie do­wódca. — Reszta zostanie i będzie czekać. Naprzód!

I znów rozpoczyna się walka z losem, z przestrzenią, walka z własną wytrzymałością...

— Szefie!

Przez uchylone drzwi do gabinetu kierownika bazy wielorybniczej w Strómness wsuwa się ostrożnie gło­wa dozorcy magazynów.

— Nie przeszkadzaj! Nie widzisz, że kończę spra­wozdanie. Statek pod parą, ostatni w tyra roku, a ty... — wybucha siedzący za biurkiem męż­czyzna.

Ale magazynier nie ustępuje.

— Jakichś trzech obdartusów chce z panem mówić. Już, natychmiast. Strasznie na nich patrzeć. Brodate to, brudne, cuchnące. Dzieciaki od nich uciekają.

— Odpędź ich i daj mi wreszcie spokój.

Nie odejdą. Mówią, że przyszli z zachodnich wy­

brzeży — dozorca mruży porozumiewawczo oko. — Fantazji im nie brak, co, szefie?

— Co? Mówią, że przyszli zza gór? — kierownik wybucha śmiechem. — To dobry kawał. Jestem tu już pięć lat. Nie słyszałem, żeby ktokolwiek ośmielił się wejść po tych lodowcach na szczyt, a oni...

Deski podłogi w sąsiednim pokoju zatrzeszczały. Na miejscu odsuniętego dozorcy ktoś staje na progu. Straszna postać, za nią druga, trzecia.

— Co to za najście? Czego chcecie? Kim jesteś­cie? — głos kierownika brzmi groźnie.

Hagerup, nie poznaje mnie pan?

Zaskoczony Norweg daremnie szuka w pamięci. Głos dziwnie znajomy, ale ta twarz obrośnięta, te oczy błyszczące gorączką w strawionej głodem twarzy, te łachmany.

— To ja, Shackleton!

Kilka chwil mija, nim kierownik wielorybniczej sta­cji uwierzy, że ma przed sobą jednego z największych polarników dwudziestego wieku. Dawno już opłakano go jako straconego.

Sypią się rozkazy:

— Zatrzymać odpływający statek, wysłać szalupy ratownicze po tych, co zostali na zachodnim wybrzeżu!

Kąpiel, jedzenie!

Przejęci wielorybnicy uwijają się jak w ukropie.

— Co z wojną? Skończona?

— Trwa wciąż jeszcze. Milion zabitych. Świat osza­lał. Ale powiedz lepiej, jakżeście się przedarli w po­przek wyspy, przez te szczyty, to nieprawdopodobne. Nikt nigdy tego dotąd nie dokonał.

— Sam nie wiem, nie rozumiem. To był koszmar. —- Wystarczy spojrzeć na udręczoną twarz Shackletona, by zrozumieć, co kryje się pod tymi słowami.

Lądowanie na pustynnym wybrzeżu Południowej Georgii nie położyło kresu męce. Rozbitkowie wlekli się z trudem po nieznanych pustynnych górach. Wy­czerpani do ostatnich granic, drzemali idąc. Przytom­ność wracała w chwili, gdy pod stopami rozwierała się raptem czeluść przepaści. Nawracali z drogi, ob­chodzili przeszkody, podnosili się po upadkach i szli dalej. Nie pozwalali sobie na odpoczynek, po którym nie mieliby sił powstać. A gdy do porażonego zmęcze­niem mózgu zakradało się pytanie: „czy warto?", przed oczyma dowódcy pojawiały się twarze wyczekujących na Wyspie Słoni towarzyszy. Pełne ufności, nadziei. Wtedy podnosił się i szedł dalej.

Tracąc chwilami przytomność, ludzie pięli się upar­cie po stromych piarżyskach, po urwistych zboczach, widząc zamiast górskich szczytów rozkołysane grzbie­ty fal. Przybliżały się olbrzymie, groźne i oddalały, by znów powrócić monotonnym, wahadłowym ruchem rozkołysanego burzą morza.

Po dwudziestu godzinach wspinaczki w zimnym świetle wychylającego się spoza gór księżyca majaczy przełęcz. Nareszcie. Tam, po drugiej stronie górskiego pasma, leży Strómness.

Kres cierpień, przyjazny uścisk ludzkich dłoni, je­dzenie do syta, gorąca kąpiel, wypoczynek.

Raptem pod stopami rozwiera się szczelina. To je­szcze nie Strómness! Tam nie ma lodowca. Zabłądzili. I wszyscy jak jeden walą się na śnieg. Ani kroku da­lej. Spać, spać, za wszelką cenę. Nawet jeśli ceną tą jest życie.

O wschodzie słońca zrywa się przejmujący, lodowa­ty podmuch. Dowódca raz jeszcze podrywa towarzy­szy do marszu w nieznane.

Pół godziny upływa, zanim zdoła ich wybudzić. Sen ten byłby ostatnim.

— Już niedługo! — krzyczy, szarpiąc na wpół przy­tomnych.

Za załomem skalnym otwiera się wreszcie, niespo­dziewanie, długo oczekiwany widok — morze, a w do­le ponad brzegiem zabudowania stacji, ludzie... Ryk syreny budzi wielorybnicze osiedle, statek szykuje się do drogi. Ostatni w tym sezonie.

Dowódca pamięta o przyrzeczeniu. Wypływa natych­miast na Wyspy Falklandzkie, żeby stamtąd jak naj­szybciej zorganizować akcję ratowniczą. Na próżno. Nie ma na Falklandach takiego statku, który mógłby

0 tej porze roku wpłynąć w lód. Shackleton nie ustę­puje. Sie na wszystkie strony alarmujące radiodepe- sze. Do Anglii, do Ameryki Południowej. Do władz, do przyjaciół. Nikt nie może mu oddać do dyspozycji odpowiedniego statku przed upływem wielu miesię­cy. Czy dwudziestu dwu ludzi na Wyspie Słoni ma zginąć?

Shackletona prześladuje wspomnienie tych, którzy walczyli u jego boku, ich pełne ufności spojrzenia

1 słowa, jakimi go pożegnali: „Wiemy, bossie, że wró­cisz. Nigdy jeszcze nie zawiodłeś!"

Rząd Urugwaju zgadza się w końcu dać Angliko­wi niewielki statek Instytutu Rybackiego. Shackleton wypływa pełen nadziei. Już po paru dniach jednak za­wraca. Na drodze stanęły ruchome masy lodu. Lodu nie do przebycia.

— Niechże pan zrezygnuje wreszcie! Zima za pasem.

— Toż to czyste szaleństwo!

— Zrobił pan wszystko, co było w ludzkiej mocy, dla tych ludzi. Wszyscy zaświadczymy. Popłynie pan wczesną wiosną, kiedy się lód rozejdzie.

— Nie pora teraz wyruszać na morze, to wyzywa­nie losu — tłumaczą mu wszyscy na Wyspach Falk- landzkich.

— Czy doprawdy warto ryzykować własnym życiem dla dwudziestu paru ludzi? — dorzucają w najlepszej wierze niektórzy.

— Toż to wojna. Każdej godziny na polach bitwy giną setki, tysiące. A pan się upiera...

Shackleton patrzy na swych rozmówców, jakby ich po raz pierwszy widział, słucha ich i nie rozumie, co mówią.

— Ależ ja im obiecałem, że wrócę. Oni mi wierzą, ufają. Na wiosnę mogę już nikogo z nich nie zastać przy życiu.

I znów alarmujące depesze biegną w świat. Czas upływa, ten drogocenny czas. Jeszcze trochę, a ocean skuje się zimowym lodem. Nie mogąc znieść dłużej bezczynnego wyczekiwania na odpowiedź, Shackleton wynajmuje stary, solidny kuter dalekomorski. Może on prześliźnie się łatwiej niż większy statek.

Jeszcze jedna próba. I jeszcze jeden zawód. Na mo­rzu sztorm goni za sztormem. Wielkie lodowe pola na­pierają na słabe burty. Nowy powrót, nowe perswazje tych, co polarnika uważają za pomyleńca.

— Jeszcze raz muszę spróbować! Ostatni, przyrze­kam wam — uspokaja wszystkich, ani na chwilę nie przerywając starań.

Rząd chilijski oddaje mu wreszcie do dyspozycji swój najmocniejszy statek „Yelcho". Pod jednym wa­runkiem: Shackleton nie będzie nim forsować ciężkie­go lodu. Tego stalowe poszycie nie wytrzyma. Sha­ckleton przyrzeka z ciężkim sercem. Nie ma innego wyjścia. To ostatnia, rozpaczliwa próba.

Dzień i noc nie schodzi z pokładu, wypatrując bia­łej linii na zasłanym mgłą horyzoncie. Uwierzyć mu dziś trudno, że ocean ten przemierzył na wątłej, pry­mitywnej szalupie. „Yelcho" swobodnie płynie na­przód. Wokół ani śladu lodu. Czy to aby nie jakieś

czary? Kapitan nieufnie spogląda na polarnika. Nie wie sam, czy może się cieszyć. Kreśli pospiesznie znak krzyża na piersi, odżegnując się od nieczystych sil. Mila za milą, statek prze naprzód po wolnym od lodów oceanie.

W strzępach uchodzącej mgły, na horyzoncie lśnią już lodowce Wyspy Słoni. Shackleton twarz ma ka­mienną, tylko serce mu bije przyspieszonym rytmem.

Jego bystre spojrzenie bada niespokojnie urwiste brzegi. Czy nie za późno? Minęły cztery długie mie­siące... Czy pozostał jeszcze ktoś przy życiu?

W kręgu szkieł dostrzega wreszcie małe sylwetki po­ruszających się ludzi. Żyją! A więc dopiął swego. Te­raz dopiero czuje, jak bardzo jest zmęczony.

— Wszyscy zdrowi? — pyta, ściskając Wilda, któ­rego obrośniętą, wychudłą twarz z trudem rozpoznaje pod grubą warstwą brudu. — Czekaliście mnie?

— Każdego dnia. Co ranka powtarzałem ludziom: „Pogotowie! Zwijać śpiwory. Boss nie zawiedzie. Mo­że zjawić się tu lada chwila".

— I wierzyli?

— Wszyscy jak jeden. Gdyby nie to... Nie zastałby pan nas chyba przy życiu — dorzuca ciszej po chwili.

Wojna toczy się jeszcze, w chwili gdy polarna wy­prawa powraca do kraju.

Ludzie, o których życie dowódca wyprawy walczył z taką zajadłą, nieustępliwą zaciętością, zostają od ra­zu wcieleni do wojska. W niespełna rok później połowa ich ginie na polu walki...

Trzy ciosy, jakie zgotował Shackletonowi wymarzo­ny Szósty Kontynent, nie zdołały go załamać. W kil­ka lat później wypływa na Antarktydę po raz czwar­ty* by przeprowadzać badania Ziemi Enderby. Czwar­ty i ostatni. Lata trudów i walk dokonują swego.

Serce nie wytrzymuje. Jak żołnierz na posterunku — boss umiera na statku.

Zgodnie ze swym życzeniem spoczywa w niewiel­kiej osadzie wielorybniczej na Południowej Georgii. U samych wrót Antarktydy,

Cmentarz w górskiej samotni, do której dociera tyl­ko ryk fal i krzyk mew, jest najbardziej wstrząsają­cym, jaki kiedykolwiek w życiu widziałem — pisze jeden z badaczy — tak samotnym, jak samotni musieli być w ostatnich godzinach swego życia ci, którzy tu spoczywają.

SOS-LUDZIE NA KRZE!

Przez olbrzymie pustkowia Arktyki, poprzez ryk zi­mowego sztormu i ciemności nocy polarnej przedzie­rały się krótkie sygnały radiowe:

„Czeluskin" tonie!

Załoga opuszcza statek!

Złowroga wieść biegła z anteny na antenę, budząc wszędzie poruszenie i grozę.

Dnia 13 lutego 1934 roku o godzinie piętnastej mi­nut trzydzieści w odległości stu pięćdziesięciu pięciu mil od Półwyspu Północnego i stu czterdziestu czte­rech mil od półwyspu Wellen „Czeluskin" zatonął zmiażdzony naporem lodów — podawała radiostacja moskiewska.

Wkrótce potem rozgłośnie Warszawy, Pragi, Berli­na, Paryża, Pekinu i Nowego Jorku powtórzyły tę wiadomość.

|Czeluskin" zatonął! — grzmiały głośniki.

„Czeluskin" zatonął! — wołały olbrzymie litery na pierwszych stronach gazet.

Stało się to, czegośmy się wszyscy tak obawiali. Na północnym szlaku morskim ciężkie lody zgniotły sta­tek jak wątłą łupinę orzecha. Na szczęście załoga ocalała.

Na zaśnieżonych ulicach Warszawy ludzie zatrzy­mują się i z przejęciem komentują katastrofę. Podobne sceny zapewne rozgrywają się teraz na całym świecie. Myśli wszystkich kierują się tam, hen, ku kruchej krze, na której sto czworo ludzi oczekuje pomocy.

Jaki był cel dalekiej wyprawy? Po co „Czeluskin" przedzierał się zimą przez groźne lody Dalekiej Pół­nocy? Czy po to, by dokonać nowych odkryć geogra­ficznych, by ustalić jakiś rekord?

Odpowiedź na te pytania nasunie się każdemu, kto spojrzy uważnie na mapę świata. Droga morska z Eu­ropy do Azji wzdłuż północnych wybrzeży Syberii jest prawie sześć razy krótsza od trasy wokół południo­wego cypla Afryki. Nic też dziwnego, że w ciągu ca­łych stuleci niejednokrotnie próbowano przedzierać się przez lody.

W XVII wieku, znęceni nadzieją wielkich zysków, kupcy europejscy słali jedne po drugich karawany statków, polecając im dotrzeć tą drogą na Daleki Wschód. Wszystkie wysiłki spełzały jednak na niczym. Wyprawy cofały się przed ciężkimi lodami Morza Karskiego, zawracały, zimowały w strasznych warun­kach nocy polarnej lub ginęły bez wieści. Lód pokry­wający powierzchnię północnych mórz na tej ogrom­nej — liczącej prawie osiem tysięcy kilometrów — trasie zatrzymywał najodważniejszych.

Wydawało się, że człowiek nie zdoła nigdy wedrzeć się w głąb Dalekiej Północy, że nie pokona przyrody. A jednak...

Od pierwszych dni swego istnienia Związek Radziec­

ki kładł wielki nacisk na wykorzystanie Północnego Szlaku Morskiego ponad Syberią. Zagospodarowanie pustynnych przestrzeni i podniesienie stopy życiowej tubylców — stały się ważnymi zagadnieniami państwa.

Na daleką Północ wyruszały lądem i morzem liczne wyprawy badawcze. Z czasem wyrosły tam nowe sta­cje naukowe, nowe miasta i porty. Na pustynnych nie­gdyś przestrzeniach lodowych osiedlali się ludzie, któ­rzy nie chcieli głodować ani marznąć, lecz pracować w możliwie najdogodniejszych warunkach. Dostarcze­nie budulca, przyrządów naukowych, żywności, ksią­żek i wszystkiego, co było niezbędne do życia, stało się sprawą palącą. Chcąc zaspokoić te rosnące w szyb­kim tempie potrzeby i jednocześnie włączyć do pla­nowej gospodarki bogactwa naturalne Syberii, Zwią­zek Radziecki dążył uparcie do przekształcenia groź­nego Północnego Szlaku Morskiego w normalną trasę nawigacyjną.

Początkowo sieć stacji naukowych pokryła tysiące kilometrów wybrzeża między Murmańskiem a ujściem rzek Ob i Jenisjej. Następnie przyszła kolej na ol­brzymi odcinek wschodniej Arktyki. Od Cieśniny Be­ringa aż po ujście rzeki Leny.

Rezultaty systematycznie przeprowadzanych badań hydrologicznych i meteorologicznych nie dały na sie­bie długo czekać. Ludzie coraz więcej wiedzieli o Da­lekiej Północy, coraz skuteczniej walczyli z przeszko­dami, jakie piętrzyła przed nimi na każdym kroku przyroda.

O ostatecznym zwycięstwie człowieka nad lodem zadecydowało użycie najnowocześniejszych środków technicznych. Na pomoc bezsilnym transportowcom pospieszyły wielkie łamacze lodu. Tam gdzie nie mogły przedrzeć się statki, tam płynęły kierowane z powie­trza przez pilotów wywiadu lotniczego łamacze lodu

i ciężarem potężnych kadłubów miażdżyły i kruszyły oporne bryły. Krok za krokiem człowiek posuwał się naprzód, dążąc do wykorzystania najdogodniejszych szlaków morskich.

Jeszcze w roku 1931 wybitny niemiecki uczony, spe­cjalista w zakresie badań polarnych, Breitfuss, pisał:

W naszym okresie geologicznym transsyberyjska droga wodna nie może mieć żadnego praktycznego znaczenia.

Opanowanie Przejścia Północno-Wschodniego, bo tak nazywano drogę morską ponad Syberią, wyda­wało się niezwykle trudnym, niewykonalnym wprost zadaniem. Ale polarnicy Związku Radzieckiego, któ­rzy od lat pracowali nad rozwiązaniem tego zagadnie­nia, już wówczas mieli pewność, że trasę tę można będzie w przyszłości wykorzystać dla celów nawiga­cyjnych.

Poważne osiągnięcia praktyczne na poszczególnych odcinkach Przejścia Północno-Wschodniego skłoniły Instytut Arktyki w Leningradzie do zorganizowania wielkiej polarnej wyprawy, która po raz pierwszy w historii miała przebyć całą trasę z Europy do Azji w czasie jednego sezonu nawigacyjnego.

W lecie 1932 roku łamacz lodu „Sibiriakow" wy­płynął I Archangielska, udając się w daleki, niebez­pieczny rejs.

Początkowo podróż odbywała się bez przygód. Z ma­cierzystego portu łamacz lodu skierował się do cieś­niny Matoczłrin Szar, dzielącej wyspy Nowej Ziemi, potem opłynął Ziemię Północną. W dalszej drodze wyprawa napotkała wielkie pola lodowe, wśród któ­rych statek ugrzązł, straciwszy swobodę ruchów. Zaczął się uciążliwy, przymusowy dryf na południe. Tam jeszcze cięższy lód zalegał olbrzymie prze­strzenie wzdłuż wybrzeży czukockich aż po Cieśninę

Beringa. W pobliżu wyspy Koluczin — miejsca zwa­nego przez marynarzy „cmentarzyskiem statków" — wydarzyła się pierwsza katastrofa: poważne uszkodze­nie śruby okrętowej. Podczas walki z lodami zgubiono jedną łopatkę, a z trzech pozostałych ocalały tylko kawałki. Przed wstawieniem zapasowej śruby trzeba było przeładować przeszło czterysta ton węgla i za­pasów żywności z rufy na dziób łamacza lodu.

Do pracy jak jeden mąż stanęli wszyscy uczestnicy wyprawy: marynarze, dowództwo, cały personel nau­kowy. Uszkodzenie szybko usunięto, ale już następ­nego dnia przyszła nowa katastrofa. Wytopiło się łoży­sko oporowe wału głównego, a w ślad za tym odłamał i poszedł na dno koniec wału ze świeżo nałożoną śrubą. Północny Ocean Lodowaty brał odwet na śmiałkach, którzy odważyli się zakłócić spokój jego wód.

O dalszej podróży do Cieśniny Beringa nie mogło być mowy. Powolny, uciążliwy, przymusowy dryf da­wał się wszystkim we znaki. Co gorsze, nad załogą zawisła groźba przymusowego zimowania. Pędzony wiatrem i prądami morskimi „Sibiriakow" tułał się wśród lodów. Wreszcie w okolicy półwyspu Sierdce- -Kamień uszczęśliwiona załoga dostrzegła cieńszy lód. Tu i ówdzie zaczęły przebłyskiwać pasma czystej wody.

Wyrwani z przymusowej bezczynności ludzie stanęli znowu ochoczo do pracy. Z brezentów okrętowych spo­rządzili prowizoryczne żagle i wykorzystując sprzyja­jące wiatry spłynęli na wschód.

Po pewnym czasie radiostacje Dalekiej Północy ode­brały skąpe słowa depeszy kierownika naukowego wy­prawy, profesora Otto Szmidta:

...1 października łamacz lodu „Sibiriakow" dopły­nął pod żaglami do wschodnich krańców kontynentu

azjatyckiego. Z trudem wydostaliśmy się z dryfują­cych lodów na czyste wody. Poważne uszkodzenie śru­by okrętowej przedłużyło nasz rejs z czterdziestu pię­ciu na sześćdziesiąt pięć dni, ale wyznaczone zadanie zdołaliśmy wykonać.

Udany rejs „Sibiriakowa" odbił się głośnym echem po całym świecie. Po raz pierwszy w historii Arktyki statek zdołał przebić się tą niedostępną trasą pod­czas jednego krótkiego sezonu nawigacyjnego. Czemuż by inne nie miały pójść w jego ślady? Nie zdobyty dotąd szlak morski mógł stać się nową trasą nawi­gacyjną.

Doceniając w pełni wagę zagadnienia, Związek Ra­dziecki w grudniu 1932 roku powołał do życia Zarząd Główny Północnej Drogi Morskiej, na czele którego stanął profesor Szmidt. Do najważniejszych zadań no­wo powstałej placówki należało:

...Całkowite opanowanie trasy morskiej z Morza Białego do Cieśniny Beringa, nazwanej obecnie Pół­nocną Drogą Morską, wyposażenie tej trasy we wszy­stkie urządzenia potrzebne do normalnej nawigacji oraz utrzymanie stałej, regularnej komunikacji na ca­łej tej przestrzeni...

Postawieni przed olbrzymim zadaniem polarnicy radzieccy zabrali się energicznie do dzieła. Już w na­stępnym roku wiele nowych wypraw badawczych wy­płynęło na morze Dalekiej Północy.

„Sibiriakow" miał dotrzeć do Półwyspu Czeluskina, najbardziej na północ wysuniętego cypla Azji — ła­macz lodu „Gieorgij Siedow" do dalekiej Ziemi Pół­nocnej — potężny „Krassin" miał przeprowadzić pier­wszą karawanę statków transportowych do ujścia rzeki Leny, a „Tajmyr" w ciągu jednego sezonu nawigacyj-

HRBHB1

nego — odbywać dwa rejsy na Ziemię Franciszka Jó­zefa, żeby zmienić obsługę pracującej tam stacji naukowej. Ale to jeszcze nie wszystko. Z Oceanu Spo­kojnego do wybrzeży Półwyspu Czukockiego i Wysp Niedźwiedzich' wyruszył parowiec „Lejtnant Szmidt" z poleceniem uruchomienia tam nowej badawczej sta­cji polarnej.

Tego pamiętnego lata wyprawa na „Czeluskinie" po­płynęła w swój daleki rejs jako czternasta z kolei. Ce­lem jej było przebycie raz jeszcze całej trasy „Sibiria- kowa" na statku innego typu oraz zmiana załogi na Wyspie Wrangla, która od czterech lat była odcięta od świata zwałami ciężkich lodów. „Czeluskin" wiózł dla niej nową radiostację, baterie akumulatorowe do oświetlenia, składany dom, lekarstwa, książki oraz za­pas żywności na dalsze trzy lata.

Na czele wyprawy stanął znów doświadczony polar­nik, profesor Szmidt. Oto wyjątki z jego przemówie­nia w dniu rozpoczęcia rejsu:

Sądząc z licznych zapytań, społeczeństwo nasze in­teresuje się żywo zagadnieniem, czemu ekspedycja, mająca przepłynąć Północny Ocean Lodowaty z za­chodu na wschód, nie wyrusza na potężnym ,JCrassi- nie" czy „Sibiriakouńe", ale właśnie na „Czeluskinie", który wcale nie jest łamaczem lodów, lecz transpor­towcem.

Wyprawa „Sibińakowa" dowiodła nam, że Północną Drogę Morską można przebyć na łamaczu lodów w cią­gu jednego sezonu nawigacyjnego. Naszym zadaniem będzie przekonać się, jak statek tego typu, co „Cze­luskin", da sobie radę w ciężkich lodach. Zestauńając doświadczenia różnych wypraw, będziemy wiedzieli, jak w przyszłości budować naszą polarną flotyllę trans­portową.

Sądząc z poprzednich rejsów „Czeluskin" doskonale daje sobie radę z wiatrem i falą, nie tracąc przy tym na szybkości. Ładowność jego wynosi przeszło trzy i pół tysiąca ton, to jest prawie trzy razy tyle, ile ładowność „Sibiriakowa". Moc maszyn obu statków jest jednakowa: po dwa tysiące czterysta koni paro­wych.

Pod względem odporności kadłub „Czeluskina" jest czymś pośrednim między zwykłym transportowcem a łamaczem lodu, kształt zaś jego jest tak obliczony, żeby lodu nie miażdżyć, ale go rozpychać.

Rejs na „Czeluskinie", potraktowany jako część pla­nu w wielkim dziele opanowania Północnej Drogi Mor­skiej, należy do bardzo trudnych, ale ciekawych do­świadczeń.

W skład wyprawy weszli doświadczeni uczestnicy rejsu na „Sibiriakowie", z kapitanem Woroninem na czele. Kierownictwo naukowe spoczęło w rękach pro­fesora Szmidta, który zgromadził na statku wielu wy­bitnych uczonych i specjalistów. Byli tam fizycy, bio­logowie, hydrologowie i inżynierowie budowy statków. Wśród kobiet nie brak było lekarek i pracownic nau­kowych, które nie zlękły się ciężkich warunków ży­cia na Dalekiej Północy. Nie brakło także dzieci, gdyż kilkunastu ludzi wraz z rodzinami płynęło na Wyspę Wrangla na przeciąg kilku lat.

Na pokładzie statku znajdował się mały, jednooso­bowy samolot, na którym pilot Babuszkin, jeden z asów polarnego lotnictwa, miał dokonywać wywia­dów w promieniu stu dwudziestu pięciu kilometrów.

Na początku podróży wszystkim bardzo dokuczało gwałtowne kołysanie. Statek tego typu, co „Czeluskin", nie znosi otwartego morza, a amplituda wychyleń wy­nosiła prawie sześćdziesiąt stopni. Z własnych wspo­

mnień wiemy dobrze, jak wygląda podróż na takim Istatku: najpierw człowiek boi się umrzeć, potem pra­gnie rychłego skonu, a wreszcie poczyna się obawiać, że... a nuż nie umrze.

Gdy wypłynięto na Morze Karskie, zwane „Lodo­wnią Północy", kołysanie ustało. Drogę zastąpiły wy­sokie zwały kry. Takiego nagromadzenia lodu nie notowano od trzydziestu lat. Oto zaczynała się Ark­tyka...

Od pierwszej chwili załoga „Czeluskina" walczyła z niesłychanymi przeciwnościami. Dokoła statku raz po raz jak stalowe szczęki zwierał się lód. Pilot co­dziennie musiał dokonywać kilku wzlotów i szukać drogi wśród spiętrzonych brył. Między Ziemią Pół­nocną a Wyspą Scot-Gausena natrafiono na pola lodo­we przecięte kanałami wodnymi w kierunku północ­nym, to znaczy prostopadłym do trasy statku. Z dnia na dzień żegluga stawała się coraz uciążliwsza. Wy­wiad lotniczy wykazał, że statek torował sobie drogę w głąb olbrzymiej zatoki. Pokrywa starego, wielolet­niego lodu była tak gruba, że nie tylko „Czeluskin", ale żaden z najsilniejszych łamaczów lodu na świecie nie zdołałby jej pokruszyć. Gdyby nie cenne wiado­mości z powietrza, kapitan statku musiałby stracić wiele czasu na znalezienie wyjścia, a tymczasem wia­try mogłyby napędzić nowe zwały kry zamykając mu odwrót.

Z mostka kapitańskiego padały bez przerwy ener­giczne rozkazy:

— Pełna naprzód

— Stop!

— Cała wstecz!

Pod naciskiem napierających zewsząd brył lodowych w przedniej części statku utworzyła się wreszcie szcze­

lina. Fale wtargnęły do cysterny ze słodką wodą. Za­rządzono alarm. Na wezwanie profesora Szmidta cały personel naukowy stawił się do pracy: uczeni, współ­zawodnicząc z marynarzami, dzielnie dźwigali na obo­lałych plecach ciężkie wory, paki i skrzynie. Chcąc dokonać choćby prowizorycznej naprawy, trzeba było przenieść na tył statku ponad sto pięćdziesiąt ton węgla i wiele ton żywności, żeby dziób mógł unieść się do góry. Przeniesiono. Na szczelinę nałożono ce­mentowy plaster, kadłub wzmocniono belkami i statek ruszył w dalszą drogę.

W pobliżu półwyspu Tajmyr sytuacja stała się znów groźna — wszędzie lód nie do przebycia. Profesor Szmidt zawezwał przez radio pomocy „Krassina". Sko­ro tylko wielki łamacz lodu zbliżył się burta w burtę, zagrzmiały windy, poszły w ruch dźwigi. Otucha wstą­piła w serca ludzi.

Po przeładowaniu części węgla i usunięciu najpo­ważniejszych uszkodzeń „Czeluskin" popłynął swo­bodnie ślad w ślad za kruszącym lód „Krassinem". Wkrótce jednak flotylle transportowców płynące z ujścia rzeki Jenisjej do Murmańska odwołały „Kras­sina" i załoga została znów zdana na własne siły. Z trudem przebijała się teraz przez lodowe zapory, torując sobie drogę za pomocą dynamitu. Wokół pię­trzyły się wciąż groźniejsze, wciąż wyższe zwały. Co­raz trudniej było posuwać się naprzód.

Wśród ciężkich chwil, jakie przeżywała załoga, nie brak było także radosnych: na statku urodziła się dziewczynka. „Nasza córeczka" — mówili o niej z czu­łością wszyscy. Dano jej na imię Karina, na pamiątkę Morza Karskiego, z którym tak ciężko musiano wal­czyć. Maleńka Karina i niewiele od niej starsza Ala, córeczka jednego z radiotelegrafistów, były ulubieni­cami wszystkich. One jedne nie zdawały sobie sprawy

z otaczających niebezpieczeństw. A tych nie brako­wało na każdym kroku.

W mrokach nocy polarnej niezmierzone pola lodo­we wznosiły się, to znów opadały jednostajnym ru­chem w morską głębię. Od czasu do czasu wielkie bryły, ociekające potokami wody, z hukiem i trza­skiem biły o burty. Gdy udało się wreszcie wypłynąć na czyste od lodów wody, przyszło nowe groźne nie­bezpieczeństwo — gęsta, nieprzenikniona płachta mgły zakryła słońce i wszystko spowiła białym całunem. O parę kroków nie było nic widać. W złowrogiej ciszy ryczały głucho syreny. Mimo że w promieniu kilkuset kilometrów nie było żywej duszy, echo mogło uprze­dzić o niebezpiecznej bliskości niedostrzegalnych we mgle brzegów.

W połowie września na krach w pobliżu statku wy­lądował wreszcie hydroplan i zabrał na Wyspę Wran­gla nowych radiotelegrafistów.

W czterdzieści dni po opuszczeniu Murmańska lody zwarły się dokoła „Czeluskina" na wysokości wyspy Koluczin, w odległości dwustu osiemdziesięciu kilo­metrów od Oceanu Spokojnego.

Statek znieruchomiał i wmarznięty w pole lodowe stał się igraszką prądów morskich. Niby skazańcy, pa­trzący na przygotowanie do egzekucji, ludzie w sza- rzyźnie nadciągającej nocy polarnej patrzyli, jak w szczelinach między krą woda błyskawicznie za­marza, a morze dokoła przeistacza się w zwartą, jed­nolitą, białą pustynię. Jak okiem sięgnąć — lód, tylko lód, wszędzie lód.

Czasem ustawały wichry, a wtedy zapadała pełna wyczekiwania cisza. Niesamowity nastrój potęgowała jeszcze zorza polarna, która rozświetlała niebo wspa­niałą łuną barwnych kaskad.

Dnia 26 września „Czeluskin" przez całą dobę stał

uwięziony w jednym miejscu. Nie zważając na szale­jącą wokół zamieć, profesor Szmidt postanowił wysłać na saniach dwudziestu pięciu ludzi z dynamitem aż na sam skraj pola lodowego.

Podłożono ładunek. Lód tęczową fontanną wytrysnął w górę. Ucisk zelżał. „Czeluskin" drgnął, ale po chwili znowu znieruchomiał. Po dwudziestu czterech godzi­nach wytężonej pracy wyprawa powróciła z niczym.

Postanowiono wypróbować inny silny środek: termit.

Pali się on jasno, niebieskim płomieniem. Tempera­tura dochodzi do trzech tysięcy stopni. Kra wokół statku szybko topnieje. Ze szczelin buchają żarem zielonawe języki. W mroku zakładamy ładunek tuż przed dziobem. Ciężka masa statku jest ledwo dostrze­galna na tle nieba. Ludzie biegają z pochodniami. Roz­topiona kra rozluźnia się. „Czeluskin" przepływa kil­ka mil i znowu pj stop.

Maszyny pracują na małych obrotach. Statek za­trzymuje się wskutek silnego natarcia kry. Głuche uderzenie w lewą burtę. Przyrządy wykazują siłę ci­śnienia lodu na kadłub statku. I znów stoimy — notuje w swym pamiętniku jeden z uczestników wyprawy.

Ze względu na pokrycie kanałów wodnych grubą warstwą lodu pilot Babuszkin musiał przebudować swój samolot wywiadowczy i zamienić pływaki na płozy. Przed każdym lotem musiał teraz wyszukiwać odpowiednie pole startowe.

— Takiego chaosu brył lodowych nie widziałem je­szcze nigdy. Wszystko połamane, powyrywane. Trudno jest chodzić po krach, nie ma mowy o startowaniu -— żalił się, a przecież niejedno niebezpieczeństwo prze­żył już w czasie swej długoletniej pracy na Dalekiej Północy.

I

Od tej chwili los „Czeluskina" zależał już tylko od przypadku. Na początku października kra, w którą wmarzł statek, podpłynęła do wyspy Koluczin. Czuk­cze, myśliwi z okolicznych osiedli, dotarli na saniach do statku i zabrali ośmiu chorych, dla których dalsza podróż w tych ciężkich warunkach mogła być nie­bezpieczna.

Profesor Szmidt zarządził stałe pogotowie. Lada mo­ment mogła zajść konieczność opuszczenia statku. Spo­kojnie opracowano w najdrobniejszych szczegółach plan zejścia na lód.

W połowie października wyprawa znalazła się w od­ległości zaledwie siedemdziesięciu sześciu kilometrów od Cieśniny Beringa. Wskutek naporu wichrów lody tworzyły tam wielkie szczeliny. Statek wsuwał się w nie zwinnie, by po chwili znów znaleźć się przed olbrzymimi zaporami spiętrzonych bloków.

Woda w szczelinach zamarzła tworząc coraz grub­szy pancerz lodu. Każdy metr drogi wywalczony był ciężką i niebezpieczną pracą całego zespołu. Wciąż trzeba było rozbijać dynamitem nowe zapory, które coraz ciaśniejszym pierścieniem otaczały statek.

W pierwszych dniach listopada sytuacja uległa pew­nej poprawie.

„Czeluskin" ze swym polem lodowym dotarł do wy­spy Diomid leżącej pośrodku Cieśniny Beringa. Wy­wiad lotniczy, który w tych decydujących chwilach nie ustawał ani na moment, zameldował dowództwu, że zaledwie dziesięć kilometrów dzieliło statek od wol­nego morza.

Wśród ludzi zapanowała radość. Niestety — przed­wczesna. Niesłychanej mocy tajfuny, szalejące w tym czasie na wodach Oceanu Spokojnego, jakby sprzysię­gły się przeciw wyprawie. Jeden potężny podmuch wichru odsunął „Czeluskina" daleko na północ.

Rozpoczął się przymusowy dryf, najpierw ku brze­gom amerykańskim, później w kierunku północno-za- chodnim. Statek obracał się w różnych kierunkach, zatrzymywał i cofał, zdany całkowicie na łaskę prą­dów morskich, tworzących tu jakieś dziwne zygzaki, pętle i koła.

Personel naukowy, zapominając o groźnej sytuacji, każdą chwilę wykorzystywał na przeprowadzenie roz­maitych pomiarów i obserwacji w tej nie zbadanej do­tychczas części oceanu.

W początkach grudnia sytuacja załogi uległa po­prawie. Okoliczne pola lodowe zaczęły pękać z hu­kiem — ruszyły znów śruby statku. Ale już w kilka dni później lody ponownie zwarły się wokół „Cze­luskina".

Nadzieja na szybkie wydostanie się z pułapki spełzła na niczym. Zimowanie stało się nieuniknione.

W połowie grudnia łamacz lodu „Litke" uczynił ostatnią próbę przebicia się do „Czeluskina". Zwały lodu były jednak tak olbrzymie, że udało mu się pod­płynąć tylko na odległość czterdziestu kilometrów, po czym musiał zawrócić z silnie uszkodzonymi burtami. Gdyby pozostał dłużej wśród lodów, byłby prawdopo­dobnie również skazany na zimowanie.

Jednocześnie pilot, chcąc przeprowadzić dla podpły­wającego na pomoc statku wywiad o stanie lodu, uszkodził podczas startu swój samolot. Gdy mechanicy okrętowi doprowadzili go do stanu używalności, wy­wiad lotniczy okazał się już zbyteczny — otoczony lodami nie do przebycia „Czeluskin" dryfował wraz z nimi w kierunku Wyspy Wrangla.

W końcu grudnia statek znalazł się w odległości dwustu kilometrów od brzegów Azji.

Natarcia lodu stawały się z dnia na dzień coraz gwałtowniejsze.

Pewnego dnia dowództwo dało rozkaz wyładowania ekwipunku i żywności na krę. Katastrofa wydawała się nieunikniona.

Podzielona na niewielkie oddziały załoga pracowała bez chwili wytchnienia, znosząc ciężary na lód. Gdy już wszystko zostało przygotowane do opuszczenia statku, nacisk zelżał, pole lodowe zaczęło pękać, utwo­rzyły się szerokie szczeliny i kanały. Niebezpieczeń­stwo było zażegnane. Na jak długo?

W dniu 3 stycznia lody zepchnęły statek na połud­niowy wschód. Sytuacja pogarszała się z dnia na dzień. Nawet najsilniejszy łamacz lodu nie wytrzymałby na­cisku tak olbrzymiej potęgi napierających zewsząd pól lodowych, a cóż dopiero transportowiec tego typu, co „Czeluskin". Olbrzymie kry piętrzyły się jedna na drugiej wielkimi, kilkukilometrowymi zwałami.

Dnia 13 lutego rozpoczął się ostateczny atak. Wokół szalała śnieżna zamieć, mróz dochodził do trzydziestu stopni, potężny wiatr północny wiał z siłą siedmiu stopni w skali Beauforta. Straszliwe zwały lodu po­woli, lecz nieubłaganie wspinały się jedne na drugie, podpełzały do statku. Rosła potężna, groźna biała ścia­na. Raptem cała masa olbrzymim ciężarem runęła na lewą burtę. Przez pół godziny słychać było tylko trzask i huk brył lodu walących się na pokład.

Zarządziłem alarm, zaczęto wyładowywać zapasy — wspomina w swych pamiętnikach profesor Szmidt. — Ludzie stanęli na wyznaczonych miejscach jak zawsze w sposób zorganizowany i zdyscyplinowany. Jeszcze nie zabrano się do roboty, kiedy szczelina w lodzie zaczęła rozszerzać się, a wzdłuż niej, napierając na bok statku, ruszyła na nas połowa pola lodowego. Mocny metal kadłuba nie od razu się poddał. Widać

było, jak kra wtłacza się w burtę, a nad nią pęcznieją, wyginają się arkusze poszycia.

Lód napierał powoli, z potężną siłą. Żelazne blachy pękały wzdłuż szwów, z trzaskiem wylatywały nity. Lewa burta w jednej chwili została rozpruta od ła­downi na dziobie aż do końca pokładu na rufie. Wy­łom ten odbierał nam niewątpliwie możność pływania, ale nie oznaczał jeszcze katastrofy, ponieważ znajdo­wał się powyżej poziomu wody. Wkrótce jednak napie­rające pole lodowe przebiło statek poniżej tej linii — woda wtargnęła do maszynowni i kotłowni. Napór lo­dów przebiwszy burtę ruszył kocioł z miejsca, zerwał rury i zamknął wentyle. Na szczęście wybuch nie na­stąpił, ponieważ para zaczęła szybko ulatywać przez liczne otwory.

„Czeluskin" skazany był na zagładę — za godzinę, dwie ani śladu z niego nie pozostanie.

Wyładunek postępował szybko, w zupełnym porząd­ku, wykazując świetne zalety naszego zespołu. Bez najwyższego wysiłku nie uporalibyśmy się z tą ciężką pracą, bo lód napierał teraz coraz mocniej. Nowy atak przerwał burtę przy pierwszej i drugiej ładowni. Dziób statku zaczął pogrążać się szybko. Wkrótce pozostała już tylko jedna ładownia na rufie, oddzielona wodo­szczelną przegrodą, ale nie mogła ona zrównoważyć ciężaru wody zalewającej statek. Samolot, który stal na dziobie, wyładowaliśmy dopiero wtedy, gdy poziom pokładu zrównał się z powierzchnią kry. W kilka chwil później dziób pogrążył się w wodzie.

Na rufie trwała nadal wytężona praca. Radiotele­grafista Krenkiel nadał ostatnią radiodepeszę i zde­montował szybko aparaty. Zdołano przenieść je na lód i uratować to, co było przewidziane w programie. W ostatnich minutach kilkunastu ludzi, którzy pozo­

stali na tonącym statku, ratowało to, co można było jeszcze uratować: poodwiązywali wszystko, co znaj­dowało się na pokładzie, a nawet poodrąbywali liny przytrzymujące części różnych urządzeń, przypuszcza­jąc, że woda wyniesie te przedmioty na powierzchnię. Istotnie — znaczna część ładunku wypłynęła i przy­dała się do zagospodarowania obozu.

Wkrótce fale zaczęły zalewać górny pokład. Jeszcze chwila, jeszcze dwie — i cały statek pójdzie pod wodę.

„Wszyscy na lód!" padł rozkaz. Ostatni zeszli z po­kładu kapitan Woronin i profesor Szmidt. Fale wtarg­nęły na rufę, porywając z pokładu wszystkie urządze­nia. Intendent, który pośliznął się i upadł, został przy­gnieciony przez toczące się beczki. Nie powstał już nigdy. Statek zanurzył się razem z nim, ukazując na mgnienie oka wysoko podniesione śrubę i ster. To był koniec. Wśród trzasku i huku walących się wciąż mas lodu „Czeluskin" poszedł na dno.

Na krze znalazło schronienie sto czworo ludzi. W tym dziesięć kobiet i dwoje małych dzieci. Jedno z nich, maleńka Karinka, liczyło zaledwie sześć miesięcy.

Wśród ciemności nocy, w zadymkę śnieżną, ogłoszo­no pierwszy apel. Nie brakowało nikogo z wyjątkiem intendenta.

Śmierć jego była ciężkim ciosem dla towarzyszy. Był jednym z tych nieustraszonych, którzy nie myśląc

0 sobie służyli innym do ostatniego tchnienia.

Profesor Szmidt powiedział krótko:

—• Towarzysze, nie mamy statku, to prawda, ale wiemy, że ojczyzna nie opuści nas, że przyjdzie nam z pomocą! Okażmy się godnymi jej obywatelami

1 stwórzmy wzorową osadę tu, wśród lodów Dalekiej Północy.

Z pośpiechem zaczęto rozbijać obozowisko, Nie po­

lio

szło łatwo. Lód kruszył się, kołki drewniane wylaty­wały, wiatr smagał twarze, targał płótnem rozstawio­nych w pośpiechu namiotów, zapierał oddech. Minęły długie godziny, nim pomęczeni ludzie mogli nareszcie odpocząć w futrzanych workach do spania, które sta­nowiły jedyną, niewystarczającą ochronę przed mro­zem,

Ale nie wszyscy spali. W pogrążonym we śnie obo­zie czuwali radiotelegrafiści, zajęci montowaniem apa­ratu nadawczo-odbiorczego. Doświadczony polarnik, radiotelegrafista Ernest Krenkiel, wiedział, że od nich zależy w wielkiej mierze teraz los rozbitków.

W szarzyżnle polarnego zmroku mozolnie ustawiali maszty, walcząc ile sił ze wzmagającym się wichrem. W nocy wreszcie udało się schwycić głosy z radiostacji w Wellen i na Półwyspie Północnym. Dopytywały się nispokojnie o los „Czeluskina". Ale telegrafiści słu­chali ich zrazu bezsilni, nie mogąc odpowiedzieć — prowizoryczna antena nadawcza była zbyt krótka. Stacje polarne nie mogły jeszcze odbierać wysyłanych z kry depesz. Radiotelegrafiści byli tak wyczerpani, że dopiero nazajutrz przystąpili do przedłużenia an­teny.

Profesor Szmidt raz po raz podchodził do Krenkla i z obawą powtarzał:

— Czy jesteś pewien, że nawiążemy łączność?..,

Po wielu nieudanych próbach radiostacja w Wellen odpowiedziała. Profesor, opanowany, zazwyczaj zrów­noważony profesor, pobiegł wtedy pędem do namiotu radiotelegrafistów, żeby jak najszybciej podyktować do Moskwy radiogram:

Dnia 13 lutego o godzinie piętnastej minut trzydzie­ści w odległości stu pięćdziesięciu pięciu mil od Pół­wyspu Północnego i stu czterdziestu czterech mil od

półwyspu Wellen „Czeluskin" zatonął, zmiażdżony na­porem lodów.

Gdy statek zaczął pogrążać się w morzu — wspo­mina w swych pamiętnikach kapitan „Czeluskina" Wo- ronin — nie dawaliśmy sygnału SOS, zdając sobie dobrze sprawę, że wzywanie szybkiej pomocy na tej szerokości geograficznej, o tej porze roku byłoby zu­pełnie bezcelowe. Nasz radiotelegrafista w rekordo­wym czasie zmontował tymczasową radiostację, przez którą profesor Szmidt nadał komunikat o katastrofie.

Następnego dnia rozbitkowie nadali do kraju do­kładne sprawozdanie z zaszłych wypadków, prosząc jednocześnie, żeby rodziny członków wyprawy nie wy­syłały chwilowo żadnych dodatkowych zapytań. Ko­nieczność oszczędnego używania akumulatorów nie po­zwalała bowiem na przesyłanie prywatnych depesz.

W kraju po otrzymaniu wiadomości o zatonięciu statku powołano natychmiast do życia Komitet Ratun­kowy, na którego czele stanął W. Kujbyszew, wice­przewodniczący Rady Komisarzy Ludowych.

Wieść o zatonięciu „Czeluskina" wstrząsnęła całym światem. Wszystkie dzienniki prześcigały się w poda­waniu wiadomości o losach wyprawy.

W Związku Radzieckim przystąpiono niezwłocznie do organizowania akcji ratunkowej na wielką skalę. Ale olbrzymie przestrzenie, które miejsce katastrofy oddzielały o tysiące kilometrów od jakichkolwiek więk­szych ośrodków, stanowiły nie lada przeszkodę. A prze­cież należało się spieszyć. Każdy tydzień, każdy dzień zwłoki mógł zadecydować o losach rozbitków.

Na półwyspie Wellen na czele bezpośredniej akcji ratunkowej stanęła „nadzwyczajna trójka". Zawezwa­ła ona Czukczów, myśliwych z okolicznych osad nad­brzeżnych, żeby na najbliższym od obozu rozbitków

§

półwyspie Onman jak najszybciej zebrali wszystkie psy pociągowe i renifery. Przypuszczano, że przy spo­kojniejszej pogodzie uda się przedostać do rozbitków. Czukcze jak jeden mąż odpowiedzieli na apel. Dobrze wiedzieli, czym grozi pozostanie na krze lodowej. Iluż ich braci w ten sposób poniosło śmierć. Następnego dnia sześćdziesiąt psich zaprzęgów czekało już na roz­kaz wymarszu.

Na Półwyspie Północnym i w Zatoce Opatrzności, gdzie znajdowały się ośrodki lotnicze Zarządu Głów­nego Północnej Drogi Morskiej, ogłoszono alarm — wszystkie maszyny przygotować natychmiast do star­tu! Wydano również zarządzenie, aby polarne stacje przeprowadzały stale dodatkowe obserwacje i poda­wały regularnie prognozy pogody oraz ruchu lodu.

Początkowo rozbitków nurtowało pytanie, co przed­sięwziąć: czekać pomocy czy też czym prędzej opuścić krę i starać się dotrzeć o własnych siłach do lądu od­ległego zaledwie o dwieście pięćdziesiąt kilometrów. Ale profesor Szmidt szybko rozstrzygnął te wątpliwo­ści. Zdecydował, że wyprawa pozostanie na krze, że będzie oczekiwać pomocy z kraju.

Historia wypraw polarnych uczy, że marsz po lodzie pokrywającym ocean jest bardzo niebezpieczny. Wielu śmiałków przypłaciło go życiem. Tak zginął szwedzki profesor Malmgreen po katastrofie włoskiego sterowca „Italia". Odstraszającym przykładem była wyprawa austriacka Weyprechta, która po opuszczeniu zatopio­nego statku zdołała przejść zaledwie dwa i pół kilo­metra w ciągu pięćdziesięciu pięciu dni. Po katastrofie balonu piesza wędrówka badacza polarnego Andrćego i jego towarzyszy zakończyła się także tragicznie.

Obecnie jednak sytuacja rozbitków była wyjątkowa. Nigdy w Arktyce katastrofa nie naraziła na niebez­pieczeństwo tylu ludzi. Sto cztery osoby, w tym ko­

biety i małe dzieci. Nie można było z nimi próbować uciążliwego i niebezpiecznego marszu po lodach. To byłoby szaleństwem! Tym bardziej że dotychczas żad­na z ekspedycji nie mogła z taką pewnością i zaufa­niem oczekiwać pomocy z kraju. Rozbitkowie wiedzie­li, że wyczerpane zostaną wszystkie sposoby, przy uży­ciu wszystkich możliwych środków, by wyrwać ich jak najszybciej z niebezpieczeństwa.

To zaufanie sprawiło, że od pierwszej chwili obóz Szmidta żył pod znakiem spokojnej, wytężonej pracy. Stworzyć wszelkie pozory prawie normalnego życia, zagospodarować się w miarę możności najdogodniej i nawiązać kontakt z krajem — stało się hasłem obozu na krze. Poczucie łączności ze światem było bardzo ważne dla przezwyciężenia grozy otaczających warun­ków. Na prośbę profesora Szmidta zorganizowano w Moskwie specjalne audycje radiowe, „ostatnie wia­domości", przeznaczone dla rozbitków.

Niestrudzony Krenkiel był dobrym duchem obozu. Dzięki jego staraniu, umiejętności i trudom utrzymy­wano ten pomost między krą a milionami ludzi w kra­ju. Zawsze wesół i pełen zapału, rzadko kiedy zdej­mował słuchawki z uszu.

— Co ciebie właściwie ciągnie w te strony? — py­tano go czasem.

— Trucizna Dalekiej Północy odpowiadał z nie­zmąconym uśmiechem. — Widzicie, to tak jest: jak zimujesz w Arktyce, nie możesz po prostu końca do­czekać, ale jak wrócisz na Wielką Ziemię, ogarnia cię znów tęsknota za nocą polarną, za mrozem, za śnie­giem, los ciągnie z powrotem w lód. I tak w kółko.

Życie w obozie organizowało się szybko i sprawnie. Już w połowie lutego stanął na krze barak 1 brezen­tu, kuchnia i piekarnia. Jednocześnie wykończono dla pięćdziesięciu osób schronienie z belek i desek wyło­

wionych po katastrofie z morza. Ale skąd wziąć szyby, żeby w baraku nie było ciemno? Zamiast nich wsta­wiono klisze fotograficzne lub próżne butelki, a szpa­ry zatkano pomysłowo filcem. Było więc i widno, i ciepło. Piec do ogrzewania namiotu zrobiono z pustej, stalowej beczki, rury wzięto po prostu z łodzi ratun­kowych. Próżne puszki od konserw znakomicie zastę­powały filiżanki i łyżki. W drewnianym kuble, stano­wiącym część sprzętu przeciwpożarowego, doskonale nosiło się obiady. Drzwi namiotu wisiały na zawiasach z płótna żaglowego, szydła do szycia ciepłego obuwia sporządzono z kawałków drutu. Ludzie prześcigali się w pomysłach, byli uszczęśliwieni, gdy każdy dzień przynosił jakieś nowe ulepszenia.

Początkowo kucharze okrętowi musieli gotować sto­jąc na mrozie, szybko jednak wzniesiono im przytulny barak. Zapas żywności powinien był — według obli­czeń — starczyć na dwa i pół miesiąca. Po wyłowieniu z morza skrzyń okazało się, że wystarczy jej na znacz­nie dłużej. Podstawowy jadłospis, składający się z kon­serw, kasz i kartofli, urozmaicało początkowo mięso wieprzowe, gdyż uratowano także trzy prosięta za­rżnięte na godzinę przed katastrofą.

W odległości pięciu kilometrów od obozu rozbitkowie znaleźli dość gładką przestrzeń, nadającą się po oczy­szczeniu na lądowisko dla samolotów. Żaden łamacz lodu nie zdołałby się teraz przedostać do kry rozbit­ków. Pomoc mogła nadejść tylko z powietrza. Natych­miast przystąpiono do wyrównania powierzchni na przestrzeni pięciuset na sto pięćdziesiąt metrów. Tam też stanęły dwa namioty dla stałej obsługi lotniska. Obsługa ta, w liczbie trzech ludzi, utrzymywała z obo­zem stały kontakt za pomocą sygnalizacji optycznej.

Na Morzu Czukockim najmniejsza zmiana kierunku wiatru wystarczy, by z równych, gładkich tafli po­

wstał nagle nieopisany chaos białych brył, tworząc zatory wysokości czasem pięciu — ośmiu metrów. Po każdej burzy, po każdym nowym ataku lodu, bez względu na zmęczenie, mróz czy śnieżycę, trzeba było budować od nowa całe lądowisko. Musiało być w każ­dej chwili gotowe na przyjęcie samolotów. Od tego zależało ocalenie. Podczas miesięcy spędzonych na krze rozbitkowie piętnaście razy zaczynali od nowa ciężką pracę nad przygotowaniem lotniska i piętnaście razy Arktyka wniwecz obracała ich wysiłki.

Do połowy lutego nie spodziewano się pomocy lot­niczej. Samolot znajdujący się w Wellen nie posiadał zgęszczonego powietrza potrzebnego do uruchomienia silnika. Myśliwi Czukcze z psimi zaprzęgami, którzy wyruszyli do Zatoki Opatrzności, mieli zawiadomić znajdujących się tam lotników, by w jak najkrótszym czasie dostarczyli do Wellen butle ze zgęszczonym po­wietrzem. Ale to także wymagało czasu.

Siedem dni upłynęło od chwili zatonięcia statku, nim rozbitkowie dowiedzieli się, że pierwszy samolot startuje na krę. Postanowiono przede wszystkim wy­słać z obozu kobiety i dzieci. Zgromadzili się już wszy­scy na lotnisku, a wtedy nadeszła wiadomość, że z po­wodu defektów silnika lot trzeba było odłożyć...

W kilka dni później Bg nowy alarm: samolot wyla­tuje z Wellen! Wszystkie kobiety pod eskortą innych uczestników ekspedycji znów wyszły na odległe lot­nisko, dzieci dowieziono na sankach. Minęła godzina jedna, druga, trzecia. Radiotelegrafista z Wellen za­wiadomił Krenkla, że maszyna musiała zawrócić z pół drogi.

Dnia 24 lutego po raz trzeci czekano z napięciem na przybycie samolotu. I znowu bezskutecznie. Sza­lejąca z wielką siłą zamieć śnieżna przeszkodziła lotni­kom w starcie.

Psie zaprzęgi również nie zdołały przedostać się do obozu rozbitków. Lód był w nieustannym ruchu. Kra pękała pod saniami.

Wielka szczelina przeszła przez sam środek obozu, oddzielając barak od namiotu. Pod nią głębia oceanu. Dzięki natychmiastowej akcji ratowniczej udało się rozbitkom ocalić zapasy żywności ze składu, pod któ­rym kra pękała. Umieszczono je wreszcie w bezpiecz­nym miejscu, a nad wodą przerzucono kładki.

Warunki atmosferyczne pogarszały się z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Szalała śnieżna zamieć. Żaden pilot nie odważył się przez jakiś czas wystar­tować.

Na całym świecie miliony ludzi słuchały codziennie radiowych komunikatów i zaglądały do gazet, przejęte jedną myślą: jaki los spotkał rozbitków, jak ich ura­tować, jak dopomóc? Do Komitetu Ratunkowego wpły­wały setki i tysiące zgłoszeń ze wszystkich krańców Związku Radzieckiego. Jedni zgłaszali swój udział w akcji ratowniczej, inni podawali najrozmaitsze pro­jekty w sprawie zorganizowania pomocy.

Udoskonaliłem samolot typu R-5, zdolny do użytku o każdej porze roku i na wszystkich szerokościach geo­graficznych. Obiecują na dziesiąty dzień od chwili startu dotrzeć do obozu Szmidta i zająć się przerzuce­niem ludzi na ląd. Maszyna gotowa. Mogę startować choćby jutro. Czekam rozkazu.

Pilot polarny Wodopjanow

Jestem gotów oddać całe swoje doświadczenie, a je­śli zajdzie potrzeba, i życie, żeby uratować rozbitków z „Czeluskina". Czekam tylko polecenia.

Profesor Samojlowicz

Kochany towarzyszu Kujbyszew, pomóżcie obozowi Szmidta. Tam jest mój tatuś. Uratujcie go. Kocham bardzo tatusia.

Alinka

Pisały załogi statków, fabryk; pisała młodzież szkol­na, dzieci. Wynalazcy i konstruktorzy prześcigali się w projektach. Mimo że niektóre z nich były naiwne lub fantastyczne, rozpatrywano wszystkie, gdyż każdy z nich mógł zawierać jakieś słuszne i celowe uwagi.

Niezwykle ciężka w warunkach nocy i zimy polar­nej akcja ratownicza rozwijała się na olbrzymią skalę. Pośpiech był konieczny, a jednocześnie trzeba było jak najprzezorniej obmyślić wszystkie szczegóły, a to pochłaniało organizatorom wiele czasu. Wymagało roz­wagi i wielkich zasobów doświadczenia.

Wyprawy polarne bardziej niż jakiekolwiek inne wymagają wielostronnego przepracowania organizacji, ekwipunku i doboru ludzi; przygotowania do nich trwają zwykle kilka lat. Tym razem jednak należało działać natychmiast. A więc w Moskwie pracowano gorączkowo, bez chwili wytchnienia, zapominając o śnie i odpoczynku.

W tym szalonym tempie pracy pamiętano jednak, że jeśli każdy dzień zwłoki może zaważyć na losie rozbitków, to każde niedopatrzenie wynikające z po­śpiechu może być zgubą dla ratujących. Wszyscy pra­cowali w najwyższym wysiłku, wiedząc, że nie wolno zawieść zaufania tych, którzy z wiarą oczekują po­mocy.

W pierwszych dniach marca z Władywostoku wy­płynął statek „Smoleńsk" z pięcioma samolotami na pokładzie. W Pietropawłowsku na Kamczatce parowiec „Stalingrad" otrzymał rozkaz udania się na Morze Beringa i dotarcia na północ tak daleko, by samoloty,

które miał na pokładzie, mogły dolecieć do głównej bazy ratunkowej w Wellen. Oprócz tego wysłano tam jeszcze jedną maszynę z Zatoki Opatrzności.

Dostarczenie do Wellen paliwa do samolotów i żyw­ności dla załóg ratowniczych oraz rozbitków, których spodziewano się tam lada dzień, było sprawą niełatwą. Setki kilometrów, dzielących ten punkt od najbliż­szych osiedli, przebyć można było tylko drogą powie­trzną. Podróż sankami zaprzężonymi w psy zajęłaby zbyt wiele czasu. Samoloty musiały być tak przysto­sowane, by mogły przebijać się przez burze śnieżne i wichry, odporne na ciężkie warunki polarne i na temperaturę spadającą często do czterdziestu stopni poniżej zera. Musiały to być maszyny wieloosobowe, a więc w większości wypadków dwusilnikowe.

Wreszcie dnia 5 marca rozbitkowie otrzymali ra­dosną wieść — stan atmosferyczny pozwalał na start pierwszego samolotu ratowniczego z Wellen. Istotnie, rano samolot ANT-4, pilotowany przez doświadczo­nego lotnika polarnego, Lapidiewskiego, wyleciał z Wellen drogą na półwysep Sierdce-Kamień.

Po dwu godzinach lotu — opowiadał on później — ukazuje się przede mną czarna linia, odcinająca się wyraźnie od zwałów lodu i szczelin między nimi. Zni­żam lot i widzę zarysy domu, lotnisko, samolot Ba- buszkina i trzech ludzi rozpościerających na lodzie znak w postaci olbrzymiej litery T, mającej wskazać mi kierunek lądowania. Pole lądowania bardzo małe, zaledwie czterysta na sto metrów. Postanawiam jednak ryzykować. Najpierw dwa okrążenia, aby zaznajomić się z terenem, i wreszcie — było nie było —- ląduję. Udało się.

Widzę biegnących ku nam ludzi. Zatrzymuje ich wielka szczelina, oddzielająca obóz od lotniska. Część

z nich wraca do obozu po łódź i po chwili przepra­wiają się na naszą stronę. Babuszkin znalazł się przy nas jeden z pierwszych, a wkrótce po nim przybył Szmidt i jego zastępca Bobrow. Wszyscy witają nas z serdeczną radością, częstują nas gorącym kakao. Wy­ciągamy z samolotu świeże mięso jelenie, sześć nała­dowanych akumulatorów do radiostacji, lampy i sma­ry. Potem oglądamy zaimprowizowane lotnisko: niepo­koją nas jego małe wymiary. Decyduję się na zabra­nie dziesięciu kobiet i dwojga dzieci oraz akumulato­rów do naładowania.

Przekonać kobiety, że mają pierwsze opuścić obóz, nie było prostą sprawą — żądały kategorycznie, żeby najpierw zabierać chorych.

Odciągamy samolot na kraniec płaszczyzny, podgrze­wamy silnik. Start! Okrążamy obóz i po dwóch godzi­nach lotu jesteśmy znów w Wellen. Zmarzliśmy okrop­nie — sześć godzin na mrozie: w Wellen jest trzydzie­ści trzy stopnie, ale w obozie Szmidta mróz dochodzi do trzydziestu ośmiu stopni poniżej zera. Okulary po­krywają się od mrozu parą, musiałem więc nałożyć maskę reniferową. Na nasze spotkanie wyległa cała, nieliczna zresztą, ludność osady. Wszyscy niezwykle serdecznie witają przybyłych.

W obozie Szmidta panuje wzorowy porządek, żadnej paniki ani przygnębienia. Zapominając o grozie oto­czenia, po skończonej pracy wszyscy omawiają dostar­czone drogą radiową nowiny z kraju. Widząc zaintere­sowanie i sympatię, z jaką cały naród śledzi losy obozu, nie czują się osamotnieni.

Z niecierpliwością oczekujemy pogody, żeby po raz drugi odbyć lot do obozu.

Następnego dnia po przylocie Lapidiewskiego kra pęka znowu. Nowa szczelina szerokości około pięćdzie­

sięciu metrów rozwiera się gwałtownie, rozrywa na dwoje, barak, w którym dotąd mieszkały kobiety. Pęka również lód pod kuchnią. Ale rozbitkowie ze spoko­jem patrzą na trzaskającą z hukiem krę. Przylot ma­szyny dodał wszystkim otuchy.

Bohaterski lot Lapidiewskiego głośnym echem odbił się na całym świecie, budząc ogólny podziw. Siedem nieudanych prób nie odstraszyło ani pilota, ani obser­watora. Otrzymawszy wiadomości o przewidywanych pomyślnych warunkach atmosferycznych, nie zawa­hali się startować podczas zamieci. Cel został osiągnię­ty. Dziesięć kobiet i dwie małe dziewczynki znalazły się poza zasięgiem niebezpieczeństwa.

Ale Arktyka wytacza przeciw ludziom nową broń. Pogoda znów się psuje. Na obóz napierają ze wszyst­kich stron potężne zwały lodu. Mimo zamieci, która oślepia, i wichru, który zbija z nóg, ludzie zawzięcie bronią cienkiej skorupy lodu — jej przecież zawdzię­czają życie. Każdy uzbrojony w żerdź lub łopatę, na wyznaczonym odcinku odpycha napływające kry. Głę­bokie szczeliny, wyrwy zmieniają topografię obozu, zmuszają do budowania coraz nowych kładek i most­ków.

Babuszkin ze swym mechanikiem własnymi siłami naprawiają uszkodzoną awionetkę, żeby startować do Wellen, jak tylko pozwolą na to warunki atmosfe­ryczne. Na razie temperatura utrzymująca się na trzydziestu kilku stopniach poniżej zera uniemożliwia start."

Nie tylko pilot na krze niecierpliwie oczekuje po­gody. Na pomoc rozbitkom zdąża już siedemnaście samolotów. Lotnik Bołotow załadował w Leningra­dzie na trzy platformy kolejowe olbrzymi samolot i wraz ze swym mechanikiem ma zamiar dojechać w dniu 20 marca do Władywostoku, a stamtąd prze­

ładować wszystko na statek, który dowiezie ich do bazy innych samolotów w Pietropawłowsku na Kam­czatce.

Przez Ural, Syberię, Kraj Zabajkalski ekspresem mknie do Chabarowska pilot Wodopjanow.

Wyprzedzają go o dwie doby lotnicy syberyjscy z Irkucka: Gałyszew i Doronin. Dnia 10 marca mają spotkać się w Chabarowsku i stamtąd lecieć dalej na północ.

W Wellen znajdują się już trzy aparaty, a na Pół­wyspie Północnym jeden — Kukanowa. Przez Ame­rykę jadą już lotnicy Lewaniewski i Slepniew, by wystartować z Alaski.

Statki „Smoleńsk" i „Stalingrad" wiozą do Zatoki Opatrzności siedem innych maszyn. Nim minie parę dni, siedemnaście samolotów będzie czekać gotowych do startu na pomoc rozbitkom.

Wiadomości te oszałamiają ludzi na krze, wywołują wśród nich radosny nastrój.

W Wankarem na przyjęcie samolotów gorączkowo przygotowuje się lądowisko. Za cenę wielkiego wysił­ku. Wankarem to maleńka osada Czukczów. Jest ich tylko siedemdziesięciu.

Niewiele ludzi na całym świecie znało do niedawna nazwę tego pustynnego półwyspu, zagubionego wśród lodów Dalekiej Północy. Mieszkańcy Wybrzeża, Czuk­cze, trudnią się polowaniem na białe niedźwiedzie, morsy i foki. W lecie ciągną tu ich bracia z tundry, zajmujący się hodowlą reniferów. Najbliższą osadą jest Sierdce-Kamień, oddalone o dwieście kilometrów. Znajduje się tam zaledwie trzydzieści jurt. O sto trzy­dzieści kilometrów dalej leży osada Wellen, siedziba centralna Półwyspu Czukockiego. Liczy ona sześćdzie­siąt dwie jurty i parę budynków, w których mieszczą się władze administracyjne Zarządu Północnej Drogi

I Morskiej, dość silna radiostacja, obsługująca miejsco­wą placówkę meteorologiczną, i obserwatorium geo­fizyczne. Mieszka tam sto pięćdziesięcioro ludzi. Jest także lekarz. Wellen to główna baza żywnościowa dla całej tej pustynnej okolicy. W roku 1933 dowieziono tu przeszło czterysta ton żywności.

Z Wellen do Zatoki Opatrzności droga daleka — przeszło czterysta kilometrów. Przestrzeń tę można przebyć na saniach z szybkością zaledwie dziesięciu do dwudziestu kilometrów na dobę — przy tym droga ta nie należy do bezpiecznych. Jedynie samoloty umo­żliwiają komunikację w bezludnym, pustynnym kraju, gdzie każda podróż saniami trwać musi tygodnie i mie­siące, połączona z największymi trudami i niebezpie­czeństwami.

Luty i marzec należą na Dalekiej Północy do naj­bardziej niebezpiecznego okresu dla komunikacji lot­niczej. Ciągłe burze, zamiecie śnieżne, mrozy i mgły uniemożliwiają zasadniczo loty i tylko w przerwach, wykorzystując każdą chwilę pogody, można startować. Przy wyborze baz lotniczych dla akcji ratunkowej trzeba było kierować się względami meteorologiczny­mi: stan atmosfery w miejscu startu powinien być taki sam, jak w obozie rozbitków. Niewielkie ra­diostacje w Wellen, na Półwyspie Północnym i na półwyspie Jukan nie były przygotowane do tak inten­sywnej pracy. Ze statków uwięzionych zimą wśród lo­dów na Północnym Oceanie Lodowatym wysłano do pomocy własnych telegrafistów.

Jeden z nich przeszedł pieszo sto kilometrów po polach lodowych, aby zgłosić swe usługi radiostacji w Wellen. Podróż jego odbywała się w najcięższych warunkach. Szedł samotny, potykając się o ostre zręby lodowe, przeskakując mniejsze szczeliny między kra­mi, okrążając większe, narażony na ciągłe niebezpie­

czeństwo. Wyczerpany, ostatkiem sił dotarł wreszcie do radiostacji.

Wypadków takich było więcej.

Ze względu na trudności, z jakimi lotnictwo musiało walczyć na Dalekiej Północy, w Moskwie zdecydowa­no wysłać na pomoc łamacz lodu „Krassin". Znajdo­wał się on wtedy w dokach Leningradu, gdzie prze­chodził remont po awariach odniesionych w poprzed­nim rejsie na Morzu Karskim. Czas remontu obliczano na cztery miesiące, ale dzięki wysiłkowi robotników i inżynierów, którzy sami zdecydowali, aby pracować bez wytchnienia dzień i noc, zdołano ukończyć pracę w ciągu osiemnastu dni i przygotować statek do no­wej podróży.

„Krassin" miał do wyboru dwie trasy: jedną przez Morze Śródziemne i Kanał Sueski wokół Azji, drugą przez Ocean Atlantycki, Kanał Panamski i wzdłuż zachodnich brzegów Ameryki Północnej. Nad wybo­rem jednej z nich pracowała specjalna komisja.

Droga północna nad Syberią, mimo że najkrótsza, była w tym czasie nawet dla tak potężnego łamacza lodu, jak „Krassin" nie do przebycia. Wybrano więc dłuższą trasę przez Kanał Panamski. Radiostacje Dale­kiej Północy jedna po drugiej słały w świat komunika­ty. Statki płynące na pomoc rozbitkom przeczekiwały sztorm na Morzu Ochockim i Morzu Beringa. Poprzez zasłony zamieci śnieżnej i mgły na falach eteru prze­bijały się od czasu do czasu dalekie radiodepesze:

Tu mówi „Stalingrad". Tu mówi |Stalingrad

W ciągu doby posunęliśmy się zaledwie osiemdzie­siąt mil w kierunku wschodnim. Okrążamy torosy, szukając na próżno odpowiedniego pola startowego- Grubość lodu: jeden do półtora metra. Temperatura mi- nus osiem stopni. Wschodni silny wiatr i gęsta mgła.

Tu „Smoleńsk". Tu „Smoleńsk".

Minęliśmy ostatnio Wyspy Kurylskie. Kierujemy się wzdłuż ukrytych we mgle brzegów Kamczatki. Już trzecią dobę płyniemy pod wiatr. Fale przelewają się po pokładzie. Pokład pokrywa się grubą skorupą lo­dową.

Któż mógł przypuszczać, że stary, powolny „Smo­leńsk", pracujący jako statek pomocniczy dla ryba­ków, zamieni się w lotniskowiec, spieszący na pomoc uwięzionym na krze rozbitkom. Na pokładzie umoco­wano pięć samolotów. Naczelnik grupy, pilot Kamanin, zawiadomił Komitet Ratunkowy:

Nasza grupa ratownicza składa się z pięciu samolo­tów typu R-5, przystosowanych do lotów polarnych. Chcemy drogą morską dostarczyć je do Zatoki Opa­trzności, a dalej drogą powietrzną do Wellen. Liczymy na to, że przelot będzie trwał cztery i pół godziny. Stamtąd natychmiast wystartujemy, aby jak najszyb­ciej dotrzeć do obozu Szmidta. Z Wellen będziemy przewozili rozbitków na „Smoleńsk".

Fale zalewają pokład statku i okryte szczelnie bre­zentem ratownicze samoloty grupy Kamanina. Gdy huraganowy wicher kładzie statek na lewą burtę, spod pokładu słychać szczekanie i ujadanie. To dwanaście wielkich kamczackich psów, które mają przedzierać się przez lody do obozu Szmidta, gdyby zawiodły sa­moloty.

Olbrzymi front akcji ratunkowej ogarnia tysiące kilometrów powietrza, mórz i lądów.

W Wellen czeka tylko na pogodę samolot Lapidiew­skiego. Jeżeli zamieć śnieżna i mgły zatrzymałyby maszynę, psie zaprzęgi pomknęłyby szybko z Wellen do Wankarem, żeby oczekującym tam samolotom gru­

py Kamanina dowieźć benzynę, oliwę i butle z po­wietrzem.

Maszyny te tymczasem znajdują się jeszcze za gór­skim łańcuchem Kamczatki, w Zatoce Olutorskiej. W dniu 14 marca „Smoleńsk" przedziera się przez ota­czające go lody i dociera do Olutorska, gdzie „Stalin­grad" kończył właśnie wyładunek dwóch samolotów.

Mimo fatalnych warunków atmosferycznych pilot Lapidiewski wystartował w dniu 14 marca z bazy w Wellen, by dostarczyć do Wankarem półtorej tony benzyny i trzy balony zgęszczonego powietrza. Wy­dawać by się mogło, że tak krótka trasa nie przedsta­wia większego niebezpieczeństwa, ale Lapidiewski do­stał się w szalejącą zamieć, która pokryła samolot po­włoką śniegu i lodu.

Obciążony aparat zaczął opadać — katastrofa wy­dawała się nieunikniona.

Tylko niezwykłej sprawności i doświadczeniu pilota zawdzięczać należy ocalenie. Lapidiewski widząc, że nie uniknie zderzenia z ziemią, splanował tak umie­jętnie, że jedynie tylko podwozie zostało uszkodzone. Przygodę tę pilot przypłacił lekkimi, na szczęście, obra­żeniami. Przez dwa dni nie było o nim wiadomości, miliony ludzi czytało znów z trwogą:

Lapidiewski wystartował z Wellen w kierunku Wan­karem, ale nie przybył tam w oznaczonym czasie. Przedsięwzięto wszelkie środki ratownicze. Wysłano patrole na nartach. Psie zaprzęgi w drodze. Zamieć utrudnia poszukiwania.

Chcąc odciążyć stację w Wellen, grupę kobiet i dzie­ci przewiezionych z obozu wysłano na saniach do Za­toki Wawrzyńca. W ciągu piętnastu godzin udało się im przebyć przestrzeń stu kilometrów. Każde sanie

zaprzężone były w dwanaście psów, a sanie dla dzieci specjalnie osłonięte. Szybko przedarto się przez bu­rzę śnieżną, która spotkała ich po drodze.

W Chabarowsku lotnicy Doronin, Gałyszew i Wodo- pjanow kończyli montaż przywiezionych aparatów i po pomyślnych próbach zdecydowali się wystartować do Wellen. Samoloty miały do przebycia pięć tysięcy ki­lometrów nad prawie nie znanym pustynnym krajem i dotychczas nie zbadanym wysokim łańcuchem gór. Nawet w lecie trasa tego przelotu uważana była za jedną z najbardziej niebezpiecznych, a cóż dopiero w czasie ciężkiej zimy polarnej.

Start, odkładany kilkakrotnie z powodu fatalnych warunków atmosferycznych, nastąpił wreszcie w dniu 17 marca. Koło Niżnie-Tambowska samoloty wpadły w silną burzę śnieżną. Wodopjanow musiał zawrócić do Chabarowska. A jeżeli on zawrócił — to burza mu­siała być rzeczywiście groźna. Nieustraszony pilot przeżył już siedem ciężkich katastrof lotniczych. Na rok przed zatonięciem „Czeluskina" z trudem odnale­ziono go podczas nocy polarnej przy szczątkach rozbi­tego samolotu. Mechanik poniósł śmierć, pilot był ran­ny i ledwie trzymał się na nogach. Wydawało się, że już nigdy nie powróci do lotnictwa, ale gdy tylko wy­szedł ze szpitala, zaczął znowu latać, a wkrótce potem jeden z pierwszych zgłosił się na ochotnika do Komi­tetu Ratunkowego, żeby jak najprędzej pospieszyć na pomoc rozbitkom „Czeluskina".

— Przeczytałem podanie. Chce pan za wszelką cenę wziąć udział w naszej akcji? — spytał kierownik Za­rządu Moskiewskiego Lotnictwa Cywilnego. — Ile ma pan lat?

— Trzydzieści cztery.

— Proszę poczekać do czterdziestu. Wtedy pan po­leci. To niezwykle ciężkie zadanie.

Milczałem, — wspomina Wodopjanow w swych pa­miętnikach. — Bo cóż można było odpowiedzieć. Kie­rownik chodził po swym gabinecie. Raptem zatrzymał się przede mną i spytał krótko:

— Ile ludzi siedzi na krze?

— Jeszcze koło setki.

—■ A więc gdy wy z mechanikiem dolecicie, będzie więcej. Rozbijecie tam samolot i was jeszcze trzeba bę­dzie ratować na dodatek. Zrozumiał pan? To wszy­stko.

„O, nie — pomyślałem. — To nie wszystko. Ja nie zrezygnuję

I dopiął swego, biorąc czynny udział w akcji.

W czasie gdy piloci Doronin i Gałyszew lecieli w kie­runku Ochocka, do walki z Arktyką wystąpiło nowych pięć samolotów typu R-5 i dwie lekkie amfibie typu Sz-4, wyładowane ze „Smoleńska" i „Stalingradu" na brzegach Zatoki Olutorskiej. Dnia 21 marca pięć sa­molotów pod wodzą pilota Kamanina wystartowało z Olutorska, biorąc kurs na Anadyr.

Z wysokości dwóch i pół tysiąca metrów ujrzeliśmy pod sobą pokryte śniegiem, oślepiające blaskiem ostre iglice grzbietów górskich — pisze pilot Mołokow. — Rozproszone światło skracało odległość od najbliższych wierzchołków. Trasa była bardzo ciężka. Nie widzie­liśmy nigdzie miejsca, gdzie można byłoby lądować bez katastrofy.

Na takich trasach piloci polami z większym niż kie­dykolwiek napięciem śledzą pracę silników, czujni na najdrobniejszą zmianę w równomiernym szumie.

Lecimy już cztery godziny, a Majna Pylgi wciąż nie widać, chociaż odległa jest zaledtme o czterysta pięć­dziesiąt kilometrów od Olutorki. Mroźny f|f§|| dmie

nam w twarz i hamuje pęd maszyny. Samolotem za­częło rzucać. Widoczność raptownie zmalała. W końcu piątej godziny z ulgą dostrzegamy osadę Czukczów. Lądujemy. Ze względu na późną porę decydujemy się tu nocować, a następnego ranka lecieć dalej na północ do Anadyru.

Grupa Kamanina zbliżała się już do Majna Pylgi, a z Olutorki próbowały wznieść się w powietrze dwie amfibie typu Sz-4. Niestety, lot możliwy dla silnych bojowych samolotów typu R-5 stał się zgubny dla lek­kich amfibii. Na wysokości piętnastu metrów wpadły w silną trąbę powietrzną, która roztrzaskała je o zie­mię. Lotnicy wyszli, na szczęście, bez szwanku, ale obie maszyny odpadły z szeregów.

W tym czasie Wodopjanow dopędzał Gałyszewa i Do- ronina, skracając każdą minutę odpoczynku. Bo i jak­żeż odpoczywać, gdy się ma świadomość, że tam roz­bitkowie oczekują pomocy, że każdy nowy dzień zwło­ki może dla nich stać się ostatnim.

W końcu wszyscy trzej piloci spotkali się na lotni­sku ochockim. W ciągu trzech dni przebyli już połowę drogi. Aparaty w. dobrym stanie, humory i nastrój doskonały, mimo że mróz rozsadzał termometry rtę­ciowe, że ...słowa padały z ust ze szmerem, jakby tarły się o siebie zamarzające cząsteczki pary. Z rana w na­miocie włosy przymarzały do śpiwora, a psom trzeba było zakładać na łapy pończochy ze skóry renifera, bo ścierały je sobie do krwi...

Przed dalszym lotem dopędza odważnych lotników radiodepesza z kraju:

Piloci Gałyszew, Doronin, Wodopjanow.

Jeszcze raz przypominam wam o decydującym zna­czeniu waszych maszyn w akcji ratowania rozbitków. Wykorzystujcie każdy odpowiedni moment, ale pamię­

tajcie zachowywać wszelkie środki ostrożności. Wyrna,- ga się od was nie brawury, ale uratowania całej eks­pedycji. Czy to słuszne, że wybraliście ryzykowną dro­gę przez łańcuch górski? Czy nie trzeba będzie z kolei was ratować?

Wam, doświadczonym i wypróbowanym lotnikom, nie wyznaczam marszruty. Jeżeli jesteście pewni — lećcie, ale muszę wam przypomnieć, że bohaterstwo polega na uratowaniu za wszelką cenę rozbitków, a nie na akrobacji powietrznej. Pozdrowienia.

Kujbyszew

Lotnikom wydawało się, że przebyli już najtrudniej­szą część trasy. Tymczasem następny odcinek nad nie zbadanym pasmem Gór Anadyrskich okazał się jesz­cze bardziej niebezpieczny.

Pasmo to nie jest wysokie — zaledwie dwa tysiące metrów —- ale jeśli silnik zawiedzie, nie ma ratunku dla pilota. Gdyby nawet udało mu się znaleźć w doli­nie możliwe do lądowania miejsce, wydostać go może stamtąd tylko specjalna ekspedycja. Piesza, na saniach z psimi zaprzęgami. Całe tygodnie upłynęłyby, zanim przedostałaby się tam.

Lotników nie odstraszają jednak niebezpieczeń­stwa — mają aparaty dostosowane do lotów polarnych. Jednym czterogodzinnym skokiem przebywają nie­bezpieczne pasmo i zbliżają się do obozu rozbitków na odległość prawie sześciuset kilometrów. Lądują w Wa- gajewie, jedynej zabezpieczonej od wiatru zatoce Mo­rza Ochockiego. To już ostatnie lotnisko zdatne do lądowania. Im dalej na północ, tym rzadsze są osady ludzkie, tym trudniej znaleźć lądowisko.

Start wyznaczony jest na dzień następny, ale póź­nym świtem gęsta śnieżyca spowija zatokę. Tego dnia ani następnych żaden samolot nie może lecieć dalej.

I w zatoce Wagajewo, i na lotnisku Anadyru lotnicy wyczekiwali z niecierpliwością, aż przejaśni się zacią­gnięte niebo. Ale silniki samolotów musiały zamilknąć na cały długi tydzień...

Przez Chabarowsk wyruszył z Moskwy do Włady­wostoku specjalny pociąg w składzie dziewiętnastu wagonów, mający dostarczyć tam dwa sterówce. Do­wódcą transportu był pilot Birnbaum, jeden z trzech aeronautów, którzy wznieśli się na wysokość dziewięt­nastu kilometrów w gondoli balonu stratosferycznego. Po przeładowaniu sterowców na statek miano wyru­szyć do Pietropawłowska.

Sterówce nie wymagają specjalnego lotniska, łatwo lądują i mogą zabrać za jednym razem osiemnastu pa­sażerów na odległość czterystu kilometrów. Wielką przeszkodę natomiast stanowi dla nich zbyt wielka płaszczyzna oporu. Wicher o szybkości przekracza­jącej dwanaście metrów na sekundę uniemożliwia im lot.

Zdecydowano się więc użyć je do akcji ratowniczej dopiero w ostatecznym wypadku.

Na pokład statku zabrano również samolot Bołotowa typu T-4. Dzięki specjalnej konstrukcji skrzydeł może on lądować, przy dużym nawet obciążeniu, z szybko­ścią nie przekraczającą siedemdziesięciu kilometrów na godzinę — a to pozwala doświadczonemu pilotowi lądować na małych stosunkowo lądowiskach.

Dnia 25 marca wieczorem statek wypłynął z Pietro­pawłowska na północ. W tym samym czasie wybrzeże Kamczatki i Morza Ochockiego ogarnął potężny cy­klon. Temperatura spadła do jedenastu stopni poniżej zera. Gęsta, zbita masa śniegu nie pozwalała nic wi­dzieć na odległość kilku metrów. W ogłuszającym ryj­ku wiatru i huku pędzącej kry lodowej statek metr za metrem z trudem przebijał się na północ.

Grupa Kamanina, składająca się z pięciu samolotów, już 21 marca wystartowała w kierunku Anadyru. Sa­moloty przelatywały nad pustynnym pasmem górskim, walcząc cały czas z niesłychanymi trudnościami. Przez kilka dni nie było o nich żadnej wiadomości, wysłano nawet ekspedycje ratunkowe. Okazało się, że maszyny próbowały kilkakrotnie wznieść się ponad szczyty Ana­dyru, ale za każdym razem gwałtowne burze cofały je z powrotem.

Z pięciu samolotów dwa doleciały, dwa utknęły w drodze, a ostatni pozostał na jednym z etapów, od­dawszy pozostałym swą benzynę, czym umożliwił im dalszy lot. Samoloty zatrzymane w drodze usiłowały dogonić swych towarzyszy, ale bezpośrednio po starcie dostały się w straszną trąbę powietrzną i roztrzaskały o ziemię. Ludzie wyszli bez szwanku.

Równolegle z akcją ratunkową w Azji postępowała akcja w Ameryce. Lotnicy Lewaniewski i Slepniew, którzy przebywali tam w sprawie zorganizowania dla rozbitków pomocy z kontynentu amerykańskiego, dnia 10 marca otrzymali rozkaz bezzwłocznego wyjazdu na Alaskę.

Po piętnastu dniach obaj piloci byli już w Fairbanks, a w dwie doby później wystartowali na zakupionych przez Związek Radziecki aparatach Pacific Alaska Air­ways. Warunki atmosferyczne były bardzo uciążliwe. Samoloty zatrzymały się w Nulato, by potem przele­cieć do Nome na Alasce. Dnia 30 marca Lewaniewski wystartował z Nome w kierunku Wankarem, zabiera­jąc na swym samolocie dyrektora Zarządu Głównego Północnej Drogi Morskiej, Uszakowa.

Na lotnisku w Wankarem dzień i noc bez przerwy płonęły ogniska. Dawno powinna była ukazać się ocze­

kiwana przez wszystkich maszyna, a Lewaniewskiego wciąż jeszcze nie ma. Niepokój ogarnął ludzi. Bo też było się czym niepokoić. Dopiero po kilku dniach w obozie Szmidta dowiedziano się o ryzykownym prze­locie w chmurach, który o mało nie zakończył się tragicznie.

Nad wybrzeżem Alaski mieliśmy doskonałą pogo­dę — opowiadał Uszakow. — W Cieśninie Beringa silny wiatr zaczął hamować pęd maszyny, ale niebo było wciąż czyste. Dopiero niedaleko Wellen wpadli­śmy w sztorm. Przezwyciężając go minęliśmy Wellen, lecąc w kierunku Sierdce-Kamień. Na wysokości pięciuset metrów napotkaliśmy niskie, ciężkie chmury, które przytłaczając samolot do ziemi, zmusiły nas do koszącego lotu na osiemdziesięciu metrach. Koło przy­lądka Onman gęsta mgła zastąpiła nam drogę, ścieląc się tuż nad ziemią. Nie można lecieć tak dalej. Nie znając dokładnie obrysu Kamiennego Wybrzeża, Le­waniewski zdecydował się zboczyć nieco na północ. Nagle tuż przed samolotem wyrosła olbrzymia skała. Zdawało się, że roztrzaskanie maszyny jest nieunik­nione. Jednakże Lewaniewski błyskawicznie ustawił samolot prawie pionowo i przelecieliśmy, zawadzając nieomal o granitową ścianę. W ślad za pierwszą ska­łą — druga. Ręka lotnika nacisnęła dźwignię i samo­lot znowu uniknął niebezpieczeństwa. Dalszy lot w ta­kiej mgle byłby szaleństwem.

Zdecydowaliśmy przebijać się w górę. Strzałka wy- sokościomierza wskazywała tysiąc metrów. Mgła. Wzbi­jamy się na półtora tysiąca metrów. Wciąż mgła. Gdy samolot osiągnął dwa i pół tysiąca metrów, z przera­żeniem ujrzałem, że skrzydła aparatu zaczynają błysz­czeć — samolot obmarzał. Lodowa skorupa rosła szyb­ko. Oblodzona, ociężała maszynaf tracąc coraz bardziej

na wysokości, zaczęła opadać w dół. Daremnie Lewa- niewski „prostował" aparat — ciągnęło nas niepo-, wstrzymanie w dół.

Nie wiem już, jak długo trwało to bohaterskie zma­ganie się lotnika z żywiołem. W pewnej chwili ujrze­liśmy pod sobą powierzchnię lodu. Przy pierwszym uderzeniu oderwała się lewa płoza. Lewaniewski po­derwał samolot.

Widzę, jak kluczem rozbija przed sobą szybę tak oblodzoną, że nic przez nią nie widać. Samolot obniża się, czuję silne szarpnięcie. Druga płoza oderwana, tym razem umyślnie przez pilota (lądowanie z jedną płozą jest niemożliwe). Po raz trzeci zbliżamy się do gład­kiej powierzchni lodów. Pilot postanowił widać lądo­wać na brzuchu maszyny. W chwili zetknięcia z lodem milkną silniki wyłączone przez Lewaniewskiego. Sły­szę straszny zgrzyt wlokącego się po lodzie aparatu. Po jakichś dwustu metrach zatrzymujemy się przed wysokimi torosami. Patrzę na Lewaniewskiego. Siedzi bez ruchu.

Zygmunt! — krzyczę. Milczy i nie rusza się z miejsca. Przez głowę przelatuje mi straszna myśl: Nie żyje! Ciągnę go za rękaw. Drgnął i z wolna obró­cił głowę. Cała twarz zalana jest krwią. Gdy wyciągną­łem go z kabiny, ledwo stał na nogach. Szybko porwa­łem koszulę i założyłem mu opatrunek. Pozostawiwszy rannego pod opieką mechanika, pobiegłem ku brzego­wi, gdzie widać było jedną maleńką jurtę czukocką. Z wielką trudnością porozumiałem się ze staruszką i małym chłopcemj jedynymi tu mieszkańcami. Dowie­działem się, że w odległości ośmiu, dziesięciu kilome­trów znajduje się osiedle. Po dwóch godzinach dobrną­łem tam i zabrałem dwa psie zaprzęgi, którymi do­wiozłem Lewaniewskiego do wioski. Następnego dnia psimi zaprzęgami wyruszyliśmy do Wankarem.

Zdawało się, że Arktyka odparła śmiałe ataki samo­lotów i z tej nierównej walki wyszła zwycięsko. Wszy­stkie gazety świata pełne były zwątpienia i ponurych przepowiedni. Nawet znakomity norweski badacz po­larny, profesor Sverdrup, z niepokojem patrzył na ciężkie straty, jakie poniosły dotychczasowe wyprawy lotnicze.

Wiem dobrze, że piloci radzieccy mają ogromne do­świadczenie w lotach arktycznyćh — pisał pełen zwąt­pienia. — Mam do nich pełne zaufanie. Wspaniałe loty Lapidiewskiego, Wodopjanowa i innych umocniły mnie jeszcze w tym przekonaniu. Wątpię jednak, by udało się przewieźć na kontynent wszystkich rozbitków. Pro­ponuję, żeby lotnicy dostarczyli żywności, lekarstw i ubrań, by chociaż w ten sposób umożliwić rozbitkom pobyt na krze do czasu, zanim dotrze tam „Krassin", a nie nastąpi to tak prędko. Żaden łamacz lodu nie przedrze się przez Cieśninę Beringa, dopóki tempera­tura powietrza nie wzrośnie tam do zera, to znaczy najwcześniej w końcu maja.

Zgodnie z zasadniczym planem akcji ratunkowej w dniu 23 marca łamacz lodu „Krassin" wypłynął z Leningradu.

— Wracajcie ze Szmidtem! — wołano na pożegna­nie. — Przywieźcie nam rozbitków!

Potężny statek o wyporności dziewięciu tysięcy ton został specjalnie przystosowany do tej ciężkiej podró­ży, zaopatrzony w najnowsze aparaty nawigacyjne, z umyślnie dobudowanymi po obu stronach kadłuba kilami, które miały uchronić go od kołysania w czasie podróży przez otwarty Atlantyk.

Chcąc zabezpieczyć kile przed uszkodzeniem przy zetknięciu z lodami Zatoki Botnickiej, łamacz lodu „Jermak" wyprowadził „Krassina" na Bałtyk. Kile

1

miały być zdjęte z chwilą wejścia w lody Arktyki. Trasa statku wynosiła z górą dwanaście tysięcy mil morskich, przy czym ze względu na pośpiech łado­wanie węgla przewidziane było tylko w czterech punk­tach. Zasadniczym celem podróży łamacza lodu była pomoc rozbitkom, nawet w przypadku, gdyby akcja była opóźniona — miał on nie zawracać z drogi, ale próbować przedrzeć się Północną Drogą Morską ze wschodu na zachód. Tego rodzaju rejs byłby pierw­szym w historii wypraw polarnych.

Czas płynął. Położenie rozbitków na krze stawało się z każdą chwilą groźniejsze. Nieustanne burze kruszyły lodowe pole, pod nogami otwierały się niespodziewanie coraz nowe szczeliny. Kapitan Winogradów tak opisu­je jeden z silniejszych ataków:

Ciemne, ołowiane chmury pokrywają niebo, z rzadka ukazują się gwiazdy i sine światło księżyca. W ciem­nościach nic nie można dostrzec. Wszystko tworzy jed­ną białą powierzchnię i tylko iskry z piecyków, prze- błyskujące przez płótno namiotów, zdradzają obecność ludzi. Idę do baraku. Muszę dobrze uważać na szczeli­ny utworzone przez ostatnie ruchy lodów.

W baraku wre życie. Kapitan Woronin zajęty jest obliczeniami astronomicznymi, inni prowadzą dyskusję na temat ostatnich odczytów. Wszyscy starają się sku­pić wokół pieca — ich chluby. Drzewa jest zbyt mało, trzeba oszczędzać: nafty i benzyny mamy jeszcze tro­chę. Jedną z pustych żelaznych beczek przerobiliśmy na piec. Wewnątrz umieściliśmy grubą blachę żelazną, na którą przez rurkę spływa kroplami nafta i spala się, wydzielając błogosławione ciepło. Prosty pomysł, ale bez żadnych prawie narzędzi jak trudny do wy­konania! W baraku panuje przyjemne ciepło, można siedzieć w samym swetrze; temperatura wynosi trzy

stopnie powyżej zera — tuż nad podłogą, i piętnaście stopni — pod sufitem.

Na zewnątrz mróz dochodzi do trzydziestu pięciu stopni, dmie silny wiatr. O godzinie dziewiątej dyżurny wzywa wszystkich do śpiworów. Cisza nocna. Przed zaśnięciem przypominają mi się ostatnie wydarzenia dnia: lotnisko po raz szósty zniszczone przez kry, ra­townicza akcja samolotowa i... jutrzejsza praca.

Raptem budzi mnie silny wstrząs — zdążyłem za­uważyć, że światło kopcącej lampki drgnęło gwałtow­nie. Poprzez niewidoczne szczeliny wciska się z jękiem wiatr. Niepokój ogarnia wszystkich. Za chuńlę z tru­dem otwieramy drzwi. Silne uderzenie wichru wtłacza nas z powrotem do wnętrza. Przed nami ciemność — śnieg tnie w twarz. Przez szum i ryk wichru słychać tylko ruch lodu, jego skrzypienie i głuche wzdychanie. Ogromne bryły wznoszą się powoli nad powierzchnię pola, wyciskane jakąś potężną mocą. Dwa olbrzymie pola lodowe napierają na siebie, jakby próbując sił. Ciężka sytuacja...

Gorączkowo rzucamy się, by uprzątnąć nasz dobytek z pobliża tego pola walki. Już zdawało się, że nacisk lodu zelżał, że uciszyło się trochę, ale po chwili bloki lodowe zwarły się z jeszcze większą siłą. Powstała nagle szczelina rozszerzała się szybko, w innym miej­scu zaczęły piętrzyć się góry lodu, które uderzały o siebie i zmiażdżone padały w wodę, przesuwając się powoli w stronę baraków i namiotów.

Alarm w całym obozie. W szarej poświacie widzę przez nieustającą zamieć, jak ludzie z narażeniem ży­cia skaczą z kry na krę, by przyjść nam z pomocą. Ratujemy najpierw beczki z naftą — każda z nich to przynajmniej dzień naszego życia. Z chaosu lodów wy­ciągamy skrzynki z żywnością, ty kilkunastu odciąga­my łódź ratunkową jak najdalej od tego białego piekła.

wm

Powoli burza cichnie, wiatr się uspokaja. Porządku­jemy uratowane przedmioty, naprawiamy rozbity ba­rak. Rozrzucone śpiwory, futra, skrzynki świadczą

0 walce, jaka się tu rozegrała. Wyczerpani nerwowo

1 bez sił prawie, idziemy spać. Może za chwilę znów trzeba będzie poderwać się do nowej walki o życie.

Lotnisko wybudowane z tak wielkim trudem, kosz­tem tylu wysiłków, podczas owej pamiętnej nocy czę­ściowo uległo zagładzie. Równa, gładka powierzchnia lądowiska, o której z taką dumą profesor Szmidt za­wiadamiał Komitet Ratunkowy w Moskwie, znikła bez śladu. I znów trzeba było zaczynać wszystko od po­czątku. Znów piędź po piędzi wyrównywać olbrzy­mie pola lodowe, żeby stworzyć ekipom ratowniczym warunki możliwe do lądowania. W ciągu kilku dni szalała zamieć, mróz dochodził do czterdziestu stopni, a tymczasem brygada za brygadą, na nic nie zważa­jąc, szły toczyć bój z Arktyką.

Postanowiono przygotować także inne, nowe lądowi­sko. Wybrano wielką płaszczyznę i z dużym nakładem pracy zajęto się jej wyrównaniem. Żywności nie bra­kowało, ale jednostajne jedzenie, złożone z konserw, brak surowych jarzyn groziły szkorbutem. Niektórzy z przerażeniem spostrzegli, że zęby zaczynają im się chwiać w dziąsłach, inni skarżyli się na silne bóle w stawach. Ale groza szkorbutu została zażegnana. Na szczęście ustrzelono dużą białą niedźwiedzicę. Potrzeb­nego dla organizmu świeżego mięsa nie zabrakło w obozie.

Na podziw zasługują prawdziwe bohaterstwo i od­porność nerwowa, wykazane przez wszystkich rozbit­ków. Profesor Szmidt tak zorganizował życie w obozie, by nikt nie pozostawał bezczynny. Wszyscy wolni od

obowiązkowych dyżurów brali udział w kursach do­kształcających, opracowywali referaty, przeprowadzali dyskusje, komentując ostatnie wydarzenia w kraju i na świecie, oraz uczyli się obcych języków. Wielkim po­wodzeniem cieszyła się gazetka ścienna, w której z hu­morem opisywano tragiczne często wydarzenia dnia. Poszczególne brygady współzawodniczyły ze sobą w pracy. Coraz więcej pojawiało się przodowników, wzmacniały się w ten sposób więzy prawdziwego kole­żeństwa. Jednocześnie prześcigano się w pomysłowości i wysiłku, żeby jedna wielka rodzina na krze jak najmniej odczuwała nieustającą grozę położenia.

Duszą organizacji obozu był uczestnik wyprawy na „Sibiriakowie" Bobrow. Pomagała mu dzielnie grupa tych, którzy poprzedniego roku pływali razem z nim. Zaprawieni do walki z Arktyką, chętnie służyli to­warzyszom swym bogatym doświadczeniem polarnym i niewyczerpanym zapasem humoru.

Z kraju rodziny rozbitków donosiły przez radio:

Zdrowi, pełni otuchy, czekamy już wkrótce naszych bohaterów.

Mamy nadzieję, że już niedługo się zobaczymy — odpowiadał im zazwyczaj w imieniu całej grupy pro­fesor Szmidt.

Po długiej i mozolnej pracy Babuszkinowi udało się wreszcie doprowadzić do porządku swój samolot.

Ostatniego dnia marca zdołał puścić w ruch silnik i wraz z profesorem Szmidtem dokonał kilku lotów nad obozem. Na razie nie mógł lecieć do Wellen, po­nieważ tamtejsza radiostacja uprzedziła obóz o złych warunkach atmosferycznych. W dwa dni później pilot odważył się jednak wraz ze swym mechanikiem prze­drzeć do Wellen, żeby przewieźć tam z obozu część cennych chronometrów i teodolitów.

m

Nadchodziły decydujące dni. Jedni pracowali z za­pamiętaniem. Inni wpadali w rozpacz, byli bliscy osta­tecznego załamania, a wtedy jedno słowo uwielbianego w obozie Szmidta wystarczało, żeby rozładować napiętą atmosferę i wywołać na twarz uśmiech. Wszyscy wie­dzieli, że profesor słów nie rzuca na wiatr. To, co po­wiedział, było święte. Ufano mu też bezgranicznie.. Szmidt nie wiedział chyba sam, co to lęk, potrafił więc innych natchnąć odwagą, a tej nie mogło zabraknąć rozbitkom w ich rozpaczliwym położeniu. Ofiarny, śmiały, z każdego potrafił wykrzesać to, co było w czło­wieku najlepszego.

Gdy nad obozem zapadnie cisza nocnego odpoczyn­ku, ludzie jak kłody walą się na posłania, zapominając o niebezpieczeństwie, niezdolni do najmniejszego ru­chu. Niech się dzieje, co chce! Ale profesor czuwa. Nie dla niego odpoczynek.

W ciasnym namiocie radiostacji pali się chwiejny płomyczek ogarka. Ani na chwilę nie zagaśnie. Na tle płótna falującego pod uderzeniami wichury odcinają się dwie przysunięte do siebie głowy. Szmidta i Kren- kla. Zgrabiałymi z zimna palcami radiotelegrafista no­tuje wytrwale, co mu dyktuje profesor. A dyktuje długo.

W parę godzin później, rankiem, twarze tych, co najbardziej upadli na duchu, rozjaśnia radość. Radio­telegrafista wręcza uroczyście każdemu świstek pa­pieru. Ostatnie wiadomości z nocnego nasłuchu. Po­zdrowienia, słowa otuchy od bliskich, z kraju. Ludzie czytają je po wiele razy. I jeden przez drugiego cisną się wokół Szmidta. Każdy chce z nim podzielić się swoją radością, powiedzieć, że dziś gotów jest do każ­dej pracy, że już teraz nigdy nie zwątpi, że... Podpu- chnięte, zaczerwienione bezsennością oczy profesora nabierają jakiegoś młodzieńczego blasku. On jeden zna

prawdę. On i radiotelegrafista. Godziny nocnej pracy nie poszły na marne.

Na krze pojawiały się wciąż nowe rysy, rozstępowa- ły dawne szczeliny.

Radiotelegrafista Krenkiel nadawał do kraju:

Zużywamy wszystkie siły na przygotowanie lotniska. Pracujemy od rana do wieczora, na trzy zmiany. Gdy skończymy jedno, zaczynamy drugie, zapasowe. Brak potrzebnych narządzi daje się we znaki. Ręce i ple­cy — oto nasze podstawowe narzędzia. Z ich pomocą walczymy z torosami. Setki ton lodu przerzucamy wciąż z miejsca na miejsce. Utrzymanie równej po­wierzchni lądowiska przekracza wprost ludzkie siły. Każda zmiana kierunku wiatru lub ruchu kry zamie­nia wyróumaną z takim trudem płaszczyznę w nieopi­sany chaos brył lodowych. Utrzymujemy jednak lot­nisko w nieustannym pogotowiu. Siedzimy bez prze­rwy ruch samolotów dążących na pomoc. W nich cała nasza nadzieja.

Od pierwszych dni kwietnia lotnicy czynili gorącz­kowe przygotowania do ostatecznego „szturmu" na obóz Szmidta. Mgła, tak bardzo utrudniająca loty, zda­rza się w kwietniu stosunkowo rzadziej, a temperatura jest wyższa w porównaniu z marcową. Warunki atmo­sferyczne północnych wybrzeży Półwyspu Czukockiego i Półwyspu Beringa różnią się znacznie między sobą. Brzegi czukockie znajdują się pod wpływem konty­nentalnych antycyklonów, a Cieśnina Beringa pod wpływem cyklonów Oceanu Spokojnego. W cieśninie jest więc o wiele cieplej i w kwietniu temperatura waha się od dziewięciu do piętnastu stopni poniżej zera. Jakkolwiek wiatry były nadal bardzo silne, mo­gły się czasem zdarzać okresy dłuższej ciszy.

W prasie krajowej coraz częściej odzywały się głosy pełne obaw o dalszy los rozbitków. Nie było to jednak zwątpienie. Wszyscy oczekiwali niecierpliwie chwili, w której łamacz lodu „Krassin" dotrze wreszcie do kry. Uczynili wszystko, co było w ludzkiej mocy, że­by uratować rozbitków.

Brak jednak było nadal wieści z tundry, z bezlud­nych grzbietów górskich, nad którymi przelatywać mu­sieli lotnicy. Czas płynął.

W całym kraju wszyscy są zgodni, wszyscy żądają tego samego: działać jak najszybciej, spieszyć na ra­tunek! Ze wszystkich ośrodków przemysłowych, ze wsi, miast, miasteczek i osiedli, z najdalszych zakąt­ków kraju napływają do Komitetu Ratunkowego go- ręce prośby: — Poślijcie nas na pomoc!

Miliony ludzi gotowe są oddać życie, żeby uratować rozbitków, błagają o włączenie do akcji ratunkowej.

Na szczęście obawy były przedwczesne. Pierwsze dni kwietnia przyniosły zmianę sytuacji na lepsze.

Dnia 3 kwietnia lotnik Slepniew wyleciał z Nome na Alasce i po paru godzinach przybył do Wellen. Wszystkie ekspedycje ratunkowe zbierają się w Wan­karem. Piloci Kamanin, Slepniew i Mołokow w dniu 5 kwietnia startują z Wellen, a Gałyszew, Wodopja­now i Doronin — z Anadyru. Gorączkowo przepro­wadzane wywiady lotnicze stwierdzają pomyślne wa­runki atmosferyczne i nawigacyjne. Nadzieja napełnia znów serca.

Do Pietropawłowska dociera już statek „Sowiet". Znajdujące się na nim ekspedycje ratunkowe przeła­dowano szybko na „Stalingrad", który ma płynąć da­lej na północ. O zakroju akcji świadczy zaopatrzenie ,-,Stalingradu" w wodę, węgiel i żywność — na trzy miesiące.

Dnia 7 kwietnia z Wankarem startują trzy samolo­ty: pilotów Slepniewa, Kamanina i Mołokowa, który wiezie ze sobą Uszakowa.

Do obozu Szmidta pierwszy dociera pilot Slepniew. Lot trwa czterdzieści pięć minut. W chwili lądowania podwozie samolotu zostaje lekko uszkodzone, tak że maszyna musi jeszcze na kilka dni pozostać w obozie.

Trudno opisać radość, z jaką powitali nas rozbitko­wie na krze — pisze Slepniew. — Idziemy razem z Uszakowem pośród wałów lodowych. W ciągu go­dziny marszu, jaka dzieli obóz od lądowiska, nieustan­nie odpowiadamy na pytania, jakimi nas wszyscy za­sypują.

Oto nareszcie obóz. Słynny obóz Szmidta, jak go nazywamy w Moskwie. Kilka płóciennych namiotów z dachami z dykty. Rozerwany na pół barak. Nad skromnym namiotem Szmidta powiewa flaga. Nasz stary — jak mówią o nim z miłością rozbitkowie — jest poważnie chory. Nie pozwolono mu wyjść na na­sze spotkanie. W namiocie powitał nas pogodny za­wsze, pełen otuchy w powodzenie lotniczych grup ra­tunkowych. Przylot nasz — pierwszy po długiej prze­rwie — podniósł rozbitków na duchu. Postanawiamy zanocować w obozie.

Wkrótce nadlecieli także piloci Kamanin i Mołokow, którzy po krótkim postoju wystartowali z powrotem z pięcioma pasażerami. W kabinie samolotu mogły zmieścić się tylko dwie osoby.

Czasu było mało — chętnych dużo. Mołokow posta­nowił przewieźć dwoje ludzi w skrytkach spadochro­nowych w formie cygar, mieszczących się pod skrzy­dłami samolotu. Lot w tych warunkach był bardzo ciężki, od wiatru i mrozu dodatkowi pasażerowie na­tychmiast lodowacieli. W pierwszej chwili żaden z roz­

bitków nie decydował się lecieć w tak niewygodnych i na pierwszy rzut oka niepewnych warunkach, ale przy następnych lotach cisnęli się gromadnie do skry­tek. Wystarczyła ostatnia burza i zamieć, żeby całko­wicie zmienić poglądy na taki drobiazg jak „wygody podróży na stały ląd".

Dzięki swemu genialnemu w prostocie rozwiązaniu pilot Mołokow, mając najmniejszy, dwuosobowy sa­molot, wywiózł najwięcej, bo trzydziestu dziewięciu rozbitków.

Uszakow pozostał w ciągu trzech dni w obozie, by bezpośrednio stamtąd kierować akcją ratowniczą. W chwili przybycia samolotów rozbitkowie mieścili się w jednym baraku i dziesięciu lekkich namiotach. We­wnątrz namiotów było dość ciepło: małe piecyki grza­ły, a oświetlenia dostarczały specjalnie skonstruowane lampy benzynowe. Żywności, opału i odzieży obóz miał pod dostatkiem. Ale jak zaznaczał Uszakow, tylko na pozór życie rozbitków układało się spokojnie — na­prawdę było to życie na wulkanie.

Wszyscy z minuty na minutę spodziewali się nowego ataku lodów. Nie dały na siebie długo czekać. Ruszyły już następnego dnia. W południe potężny wał jednym uderzeniem zniósł kuchnię. Całą noc lód z hukiem kotłował się i gromadził dokoła obozu. Rankiem nowe uderzenie zniosło barak i znów od podstaw zbu­rzyło lotnisko. Przez cały dzień pierścień śmierci za­ciskał się coraz silniej, zmieniając co chwila wygląd obozu.

Rozbitkowie raz jeszcze stanęli do walki. Każdy za­jął wyznaczony posterunek. Przeciągnęli samolot Slep- niewa na drugie lotnisko, znajdujące się w odległości półtora kilometra od pierwszego, i... czekali, co będzie dalej.

W obozie wyczuwało się naprężenie i niepokój —

powodów do tego nie brakło. Pogoda znowu się po­psuła. Mołokow dwukrotnie startował z Wankarem, ale wszystko nadaremnie. Niska mgła zalegająca lody nie pozwoliła mu odnaleźć obozu i zmusiła do powrotu.

Następnego dnia pilot Slepniew ukończył remont swego aparatu i zabrał do Wankarem znów sześcioro ludzi. Po powrocie lotnik opowiadał:

Biorąc pod uwagą, że odległość miądzy lotniskiem a obozem rozbitków wynosi przeszło cztery kilometry, zabrałem do samolotu osiem psów i sanie, żeby ułatwić transport rzeczy. Gdy samolot mój nieszczęśliwie wy­lądował w torosaćh, łamiąc sobie podwozie, zdumieni rozbitkowie zobaczyli, że wyskoczyło z niego tylko dwoje ludzi. Reszta wypełzła na czworakach... Prze­rażeni nową katastrofą, popędzili co sił w nogach na pomoc... i z prawdziwą radością przekonali się o swej pomyłce. Były to psy, które dzielnie dopomagały roz­bitkom przewieźć na lotnisko aparaty i ekwipunek.

Mimo niesprzyjających warunków atmosferycznych lotnicy Mołokow i Kamanin przylatują raz po raz do obozu i wywożą szesnaścioro ludzi. W dniu 10 kwietnia pobili rekord, przewożąc na stały ląd dwadzieścia dwie osoby.

Przykład prawdziwego bohaterstwa daje towarzy­szom profesor Szmidt. Od pierwszej chwili aż do ostat­niej zawsze pamięta o wszystkich, nigdy o sobie. Gdy Uszakow przybył do obozu, przekonał się z przeraże­niem, że profesor jest ciężko chory, że przypuszczalnie ma zapalenie płuc.

Leżał w namiocie blady, wyczerpany, z wysoką tem­peraturą. Udawał z trudem, że nic mu nie jest. Cho­roba jego była ciężkim ciosem dla całego obozu. Za­brakło naraz ludziom widoku lekko przygarbionej syl­wetki i spojrzenia dobrych oczu. Gorączka dochodziła do czterdziestu stopni. Zewsząd padały trwożliwe py­tania:

— Jak się czuje nasz stary? Jak mu dopomóc?

Mimo wszystkich nalegań i próśb profesor katego­rycznie odmówił opuszczenia obozu. Stan jego budził jednak poważne obawy. Uszakow zwrócił się do Ko­mitetu Ratunkowego w Moskwie z prośbą, żeby pole­cono natychmiast wywieźć chorego na Alaskę. Znając charakter Szmidta prosił, by polecenie opuszczenia obozu przyszło w formie wyraźnego rozkazu.

Jeden z uczestników wyprawy tak opisuje te chwile:

Krenkiel siedział przy radioaparacie. Szmidt leżał. Bobrow przeniósł się do innego namiotu, chcąc, żeby chory miał więcej spokoju. Od czasu do czasu profesor słysząc, że działa radiostacja, otwierał oczy i pytał Krenkla cichym głosem, co słychać, albo — zbyt sła­by, żeby mówić — popatrywał tylko na niego. Radio­

telegrafista rozumiał to nieme pytanie i odczytywał mu notatki z dziennika radiowego.

Wreszcie Krenkiel otrzymał radiogramy z Moskwy.

Komitet Ratunkowy żąda, żeby Szmidta niezwłocz­nie, poza kolejką, przewieźć na Alaskę. Donoście nam codziennie o stanie zdrowia chorego.

Kujbyszew

Do Szmidta.

Z uwagi na chorobę poleca się panu przekazać kie­rownictwo ekspedycji — zastępcy Bobrowowi i pole­cieć na Alaskę. Wszyscy zasyłają panu serdeczne po­zdrowienia i życzenia szybkiego powrotu do zdrowia.

Kujbyszew

Gdy zamilkł stuk klucza, Krenkiel nie wiedział, co począć. Z jednej strony ucieszył się, że Szmidt zostanie wywieziony z kry, na której rozbitkom groziło wciąż niebezpieczeństwo, z drugiej czuł, że nie będzie w sta­nie odczytać mu tych depesz. Co robić? Niewiele myśląc pobiegł po radę do Bobrowa. Zastępca naczelnika długo chodził tam i z powrotem przed wejściem do namiotu, nim zebrał się na odwagę. Bo też to, co miał powiedzieć Szmidtowi, nie było wcale proste.

Gdy wszedł do namiotu, profesor otworzył oczy i powitał go swym zwykłym, miłym uśmiechem.

— No, jak tam zdrowie, lepiej? — spytał Bobrow zaczerpnąwszy powietrza.

— Dziękuję. Jak zawsze dobrze.

— Wiesz, mój drogi — oświadczył Bobrow siadając u nóg chorego — samoloty pracują świetnie. Wywo­żenie odbywa się bez przeszkód. W obozie pozostało już tylko niewiele ludzi.

Szmidt kiwnął głową.

— Dzisiaj wszyscy chorzy zostali przewiezieni poza kolejką. Pozostali tylko sami zdrowi.

Szmidt znowu skinął gową.

— Teraz kolej na ciebie, jesteś przecież chory — ciągnął dalej z wysiłkiem Bobrow.

— Cóż to wszystko ma znaczyć? — spytał słabym głosem profesor, podnosząc głowę. Zapomniałeś chyba o naszej umowie: ty przedostatni, ja ostatni.

— No wiesz, warunki ,się zmieniają. Ja jestem zdrów, a ty chory. Można zmienić kolejność.

— Nie, nie można. Opuszczę krę ostatni.

— Ależ zrozum. W razie nowego natarcia lodów, my, zdrowi, będziemy po prostu czuć się skrępowani twoją obecnością. Kra może popękać, namioty mogą zatonąć. Jak zostaniesz na mrozie bez ochrony przed wiatrem? Może być z tobą bardzo kiepsko. Do tego nie wolno przecież dopuścić. To byłby skandal! Powie­dzą, że nie potrafiliśmy cię uratować wtedy, kiedy to było możliwe.

Szmidt milczał uparcie. Zrozpaczony Bobrow przy­puścił nowy atak:

— Co z ciebie za naczelnik, kiedy leżysz chory. Nie ma już z ciebie żadnego pożytku.

— Jak to? Co to ma znaczyć?

— Dosyć, już dostatecznie długo byłeś naczelnikiem. Teraz ja nim jestem.

— No, no, nie żartuj — uśmiechnął się blado Szmidt.

— Co za „no, no"? Jesteś chory. Samoloty pracują doskonale. Dostaniesz ogrzewaną maszynę. Powiedz tylko „tak". Tego oczekujemy od ciebie.

— Przepraszam, dotychczas nikt mnie jeszcze nie zwolnił z pełnienia mych obowiązków.

— Jak to „nie"? Co tu mam z tobą dłużej gadać! — krzyknął zrozpaczony Bobrow.

Pot lał się z niego ciurkiem. Na nic zdały się wszy­

stkie dyplomatyczne wybiegi. Podał naczelnikowi książkę radiostacji.

Szmidt długo i uważnie czytał depeszę. Bobrow pod­trzymywał książkę. Profesor oparł się o poduszkę i za­mknął oczy. Po upływie chwili otworzył je.

— Co rozkazujesz, towarzyszu naczelniku? — spytał spokojnie.

Bobrow rzucił się do niego. Ucałowali się serdecznie.

— Z Wankarem leci już po ciebie ogrzewany samo­lot —«■ oświadczył z radością Bobrow.

Profesor usiłował jeszcze protestować, ale wreszcie musiał pogodzić się z losem. Przed odlotem otrzymał nową depeszę:

Od samego początku Komitet Ratunkowy postawił przed ekipami ratowniczymi trudne zadanie uratowa­nia całego zespołu wyprawy. Odlot pana w niczym nie osłabi energii naszych bohaterskich pilotów. Uczy­niono wszystko, żeby przewieźć na ląd całą załogą. Może pan opuścić krą z bezwzględną pewnością, ze spokojnym sumieniem — ani jednego człowieka nie oddamy na pastwą lodów.

Kujbyszew

Lotnikiem, któremu przypadł w udziale zaszczyt wywiezienia z kry profesora Szmidta, był sławny pilot Mołokow.

W kilka dni później Mołokow i Kamanin siedmioma odważnymi lotami zabierają znów z obozu trzydziestu ośmiu rozbitków.

Wiatr hula po opustoszałej krze. Kuchnia nieczynna. Większość namiotów zieje pustką. Pozostali ludzie sku­piają się, żeby nie czuć osamotnienia — w gromadzie zawsze raźniej. Nie śpią nawet: prowadzą długie roz­mowy. Gdy zaczyna świtać, zabierają się na nowo do oczyszczania i wyrównywania lotniska, które zmniej­

sza się z każdą chwilą pod naporem kry. Lądowanie i start są coraz bardziej niebezpieczne — za każdym razem lotnik ryzykuje nie tylko maszynę, ale i życie.

W tym czasie trójka — Doronin, Gałyszew i Wodo­pjanow — czeka tylko pogody, żeby przedrzeć się do Wankarem. Komitet Ratunkowy otrzymuje meldunek:

Samoloty zmontowane i przygotowane do startu. Przeczekujemy szalejącą wciąż zamieć. Przy najmniej szej możliwości startujemy. Wierzymy w swoje do­świadczenie, silniki i samoloty. Powierzone nam zada­nie wypełnimy do końca.

Doronin, Gałyszew, Wodopjanow

W ostatniej chwili samolot Gałyszewa odpada. Po przeleceniu ponad czterech tysięcy kilometrów silnik odmawia posłuszeństwa. Trzeba zostawić go w Ana- dyrze. Lotnicy Doronin i Wodopjanow wznoszą się sami w powietrze. Komitet Ratunkowy otrzymuje znów radiogram:

Wystartowałem z Anadyru. Leciałem według kom­pasu ponad górami w kierunku Wankarem. Silny bocz­ny wiatr zniósł mnie na lewo. Wylądowałem na Pół­wyspie Północnym. Rano, natychmiast po uzupełnie­niu paliwa, startuję do Wankarem.

Wodopjanow

„Leciałem ponad górami według kompasu". Jak to prosto, zwyczajnie brzmi. A w tych kilku słowach za­wiera się cała epopeja bohaterstwa. Lotnik leciał sa­motnie przy trzydziestokilkustopniowym mrozie po­nad nie zbadanymi szczytami górskimi. W wypadku katastrofy byłby zgubiony.

Leciałem pięć godzin, mając zaufanie do silnika, po­nad szczytami, tam gdzie nie ma żadnej możliwości lądowania — melduje dalej Wodopjanow.

Na Półwyspie Północnym pilot jednym tchem prze­czytał pomyślną prognozę pogody i natychmiast, nie zatrzymując się, wystartował na północo-zachód, wprost do kry rozbitków.

Udało mu się wspaniale. Od razu odnalazł obóz. Dla lepszej orientacji — jeden krąg ponad lotniskiem i mi­strzowskie lądowanie. Zabrawszy czterech rozbitków, odwiózł ich do Wankarem. Znów lądowanie, opróżnie­nie samolotu i powtórny lot do obozu, skąd zabrał na­stępnie troje ludzi.

Wodopjanow wyprzedził Doronina tylko o parę go­dzin. Doronin jednym skokiem odbył drogę z Anadyru do Wankarem. Lądując na lotnisku, zażądał jedynie rozładowania samolotu i nie gasząc silnika wystarto­wał do obozu.

Podczas startu z trzema rozbitkami na pokładzie pi­lot źle obliczył długość lotniska i przed oderwaniem się od lodu złamał sobie lewą płozę. Mechanicy obozo­wi rzucili się natychmiast do naprawy. Po sześciu go­dzinach pracy maszyna wzbiła się znowu w powietrze.

Tym razem wywieziono z kry dwadzieścia osób. W ciągu ostatnich dni zabrano łącznie osiemdziesiąt cztery.

W obozie na krze pozostało zaledwie sześciu ludzi i osiem psów. Ostatnia noc była znów pełna niepokoju. Przez otwarte na oścież drzwi namiotów widać było tlące się wewnątrz kaganki. Odblask rzucanego przez nie światła pełgał po brezentowych ścianach. W jed­nym z namiotów syczał monotonnie palący się prymus. Na krze co chwila tworzyły się nowe szczeliny, dooko­ła trzeszczał groźnie lód. Pola lodowe nacierały bez przerwy.

Ani na chwilę nie zmrużyłem oka — wspomina tę dziwną noc kapitan Woronin. — W namiocie paliła

się latarnia. Po spożyciu posiłku wymyłem naczynia i poukładałem wszystko porządnie. Według zwyczajów morskich postanowiłem zostawić żywność i rzeczy, mogące przydać się człowiekowi, którego losy zagnają może kiedyś na tę samotną krę lodową. Chciałem, żeby obóz Szmidta nawet po opuszczeniu go przez ludzi sprawiał wrażenie planowego i zorganizowanego życia.

O świcie wyszedłem z namiotu. W przyrodzie pano­wała cisza. Otrzymaliśmy właśnie wiadomość, że wy­startowały po nas samoloty. Zatarasowałem więc wej­ście do namiotu, żeby zabłąkany niedźwiedź nie zni­szczył pozostawionych tam zapasów.

Krenkiel nadal ostatnią depeszę:

Północny Ocean Lodowaty. Obóz Szmidta. 13 kwiet­nia. Godzina pierwsza zero pięć. W dniu wczorajszym zakończono przewożenie ludzi i cennego materiału naukowego na stały ląd.

W tej chwili otrzymaliśmy radiogram o starcie trzech samolotów. Po raz ostatni zapalamy sygnały dymne. Gdy tylko przylecą maszyny, przerywamy łączność radiową. Samoloty nadleciały właśnie. Lądo­wały szczęśliwie. Zdejmuję radiostację. Opuszczamy wkrótce obóz.

Lotnicy Kamanin, Mołokow i Wodopjanow po raz ostatni wylądowali w opustoszałym obozie.

Dziwnie było spojrzeć teraz na zasłonięte przez zwa­ły lodowe, ziejące pustką namioty. Jak wiele przeżyła tu setka ludzi w ciągu dwóch miesięcy, które upłynęły od chwili katastrofy...

Trzy samoloty z łatwością zabrały ostatnich rozbit­ków. Psy umieszczono pod skrzydłami, w sieci spado­chronowej, podwieszonej pod dolnym płatem.

Krenkiel poprosił Wodopjanowa, by raz jeszcze za­

toczył krąg nad obozem. Wszyscy ze wzruszeniem spo­glądali z góry na krę, gdzie przeżyli tyle niezwykłych chwil.

Zakończyło się życie obozu. Na krze pozostał tylko uszkodzony samolot. W Wankarem przygotowano wszystkie możliwe środki lokomocji, żeby przewieźć rozbitków przez Wellen do Zatoki Opatrzności, dokąd jednocześnie zdążały całą parą „Smoleńsk" i „Stalin­grad". Na statkach tych dostali się do Władywostoku, a stamtąd koleją do Moskwy.

Profesora Szmidta przewieziono drogą powietrzną do Nome na Alasce i umieszczono w lecznicy. Gdy tyl­ko przyszedł do sił, przewieziono go samolotem do Fairbanks, a stamtąd statkiem do San Francisco. Dal­sza droga przez Nowy Jork — Paryż — Warszawę do Moskwy była jedną wielką manifestacją na cześć bo­haterskiego polarnika.

Na dworcu w Warszawie powitaliśmy go z głębokim wzruszeniem z ramienia Polskiego Koła Polarnego. Profesor Szmidt i jego towarzysz Uszakow w rozmo­wie z nami podkreślili doniosłość podróży i badań „Czeluskina" — w dziele opanowania Arktyki przez człowieka.

Profesor Szmidt sprawił na mnie głębokie, nieza­pomniane wrażenie. Jego oczy mają w sobie coś przej­mującego, jest pełen wiary w możliwości i osiągnięcia nauki. Promieniuje od niego dobroć, a jednocześnie hart żelaznej woli.

Po powrocie do Moskwy profesor Szmidt spotkał się z resztą swych towarzyszy, którzy nadjechali specjal­nym pociągiem przez Syberię.

Moskwa nie pamiętała podobnego entuzjazmu. Lu-

dzie szaleli po prostu z radości i uniesienia — witając uratowanych. Dzielnie się spisali. Opanowanie, dyscy­plina, koleżeństwo cechowały ich w chwili, gdy zna­leźli się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Burze śnieżne, mgły i srogie mrozy nie odstraszyły lotników spieszących z pomocą towarzyszom.

I chociaż niewielka kra, na której walczyła tak dzielnie załoga „Czeluskina", dawno już znikła w mor­skich falach, zawsze pozostanie pamięć o ludziach, którzy umieli bohatersko znosić swój los, i o tych, którzy ich z takim oddaniem ratowali.

PUŁKOWNIK ORVIN MYLIŁ SIĘ

Schodzili powoli po stromym, kamienistym zboczu, pokrytym tu i ówdzie brudnymi płatami śniegu. Szli milcząc. Z trudem unosili nogi w ciężkich, oblepio­nych świeżą gliną butach. Łopaty o długich drzew­cach utrudniały im marsz. Gdy przypadkiem któ­raś z nich zadzwoniła o skałę, z wyrzutem spoglą­dali na towarzysza mącącego panującą w powietrzu ciszę.

W oddali górujący nad wyspą stożek wygasłego wul­kanu płonął jaskrawym światłem.

Nisko zwisająca nad ziemią czerwona tarcza słońca nie rozświetlała ponurego krajobrazu, rzucając od skał długie, wiejące chłodem cienie. Strome bloki zastygłej lawy, rozrzucone bezładnie, rysowały się czarnymi plamami na bieli śniegu. Gdzieniegdzie ubogie kępki zrudziałych mchów czepiały się dna głębokich rozpad­lin. Poszarpane, urwiste, spadające prostopadle na wo­dy brzegi przypominały posępne ruiny starych twierdz. Dalej szumiało miarowo siwe, rozkołysane morze. Na horyzoncie leżał opar mgły.

Podmuchy wiatru niosły raz po raz ostry swąd spa­lenizny. Ludzie zwolnili kroku. Przed nimi, w dolinie spowitej smugami ciemnego dymu, dogasał niewielki

drewniany barak, wokół którego uwijało się kilka postaci.

Jeden z mężczyzn, wysoki, przygarbiony, o długiej przypominającej łeb koński twarzy, nerwowym ru­chem wyciągnął z kieszeni munduru zatłuszczony kap- ciuch. Nie przerywając wciąż milczenia, trzej inni za­trzymali się także i napełnili fajki. Niebieski dymek przesłonił na chwilę zmęczone, ściągnięte troską twarze.

— No i cóż, zostaliśmy bez dachu nad głową — westchnął ciężko jeden z nich.

— Pilnuj, żebyś teraz samej głowy nie stracił — odburknął niechętnie drugi.

— Potracimy, potracimy. Tylko patrzeć, jak śmierć nas wszystkich zabierze!

Mężczyzna o końskiej twarzy obrócił się i z lękiem spojrzał na wzgórze, z którego zeszli. Wszystkie oczy skierowały się w tę stronę. Na tle bladego, jakby wy­płowiałego nieba, tuż pod szczytem, majaczyły niewy­raźnie trzy drewniane krzyże.

— Biedak! Taki młody. Wyglądał jak żywy po śmierci... — zachrypiał znów ten sam głos, a długa twarz przybrała wyraz lęku. — Wszyscy za nim pój­dziemy.

— Nie darmo ten przeklęty kawałek ziemi od wie­ków nazywali marynarze „Wyspą Diabelską" — podjął drugi.

— Przestańcież raz! Cicho, Olaf! Lepiej chodź prę­dzej! Musimy coś przegryźć i przespać się, choćby z parę godzin. Niedługo znów się do nas dobiorą.

Z wychłostanej wiatrem twarzy mówiącego bił spo­kój graniczący z obojętnością. Zniszczona wojskowa bluza z trudem opinała szerokie jak u niedźwiedzia bary.

— Dość tych grobowych min! Im też niewesoło! —■

wskazał łopatą na krzątających się w dymie pogorze­liska.

g§ Sierżanta to nic nie wzruszy; serce ma z kamie­nia — zaczął Olaf, ale widząc, że nikt go nie słucha, powlókł się za innymi, mamrocząc coś do siebie.

Pod ocaloną od pożaru przybudówką kuchenną rzu­cili wreszcie na ziemię łopaty. Nikt nie zadawał im pytań. Młody, jasnooki porucznik o twarzy dziecka spojrzał pytająco na sierżanta; pokiwali obaj głowami. Bo i cóż było mówić. Ubył im dziś trzeci kolega. Dziś on, jutro inny. Ot, zwykły żołnierski los...

Wołanie dyżurnego „kolacja!" nie wywołało, jak dawniej, radosnego rozgwaru. Posiłek upływał w po­nurym nastroju. Żołnierze w milczeniu obsiedli ciasno jedyną ocalałą izbę. Mechanicznym ruchem podnosili do ust łyżki, nie wiedząc nawet, co jedzą. Wszystko i tak przesiąkło gryzącym swędem: powietrze, ubranie, każdy kęs niesionej do ust strawy.

— Trzech zabitych w ciągu jednego tygodnia... Ta­kich strat nie mieliśmy jeszcze... — mruknął porucznik sam do siebie, ale jego uwaga otworzyła innym usta.

Wszyscy naraz zaczęli mówić. Wszyscy o jednym i tym samym.

— Dwa i trzy naloty na dobę to nic jeszcze, ale ta przerażająca celność... — donośny głos zagłuszył inne.

— I ty im się dziwisz, Larsen? Powiedz sam, czy nie mają dość czasu, by wypatrzyć nas z powietrza?

— Nie, oni nadlatują, jakby... — zaczął Larsen i za­milkł.

— A może by tak, panie poruczniku — podjął po chwili — raz jeszcze przenieść moją radiostację? Dziś znów ją nam wymacali Przed wejściem do groty pięć bomb. To już trzecie z kolei miejsce. Jak oni zdołali wykryć je wszystkie z powietrza? Ani razu się nie omylili.

Zapytany ze źle ukrywanym zniecierpliwieniem spojrzał w twarz radiotelegrafisty. Sucha, energiczna, na pierwszy rzut oka tchnąca młodością, nosiła na so­bie piętno znoju i ciężkich trudów. Głęboko osadzone oczy patrzyły czujnie spod nastroszonych brwi.

— A ty zawsze swoje i swoje. Jesteś nudny. Jak wymacali? Mówiłem ci już. Przecie to jasne. Dziwię się, że ty o to pytasz. Godzinę przed nalotem nada­wałeś do bazy radiodepeszę. To wystarczy. Za pomocą nowoczesnych urządzeń radiowych można wykryć z powietrza położenie nadajnika. Uczyli mnie o tym. Nasza armia posiada także podobne aparaty — odpo­wiedział nie podlegającym dyskusji głosem.

tssa*. To nie to... — Larsen znów urwał. „Co takiemu tłumaczyć, że plecie bzdury. Nie ma przecież na świe­cie urządzeń zdolnych wykryć z powietrza nieczynną radiostację. Żółtodziób! Myśli, że wszystkie rozumy posiadł. Niech lepiej wszyscy w to wierzą" — po­myślał z irytacją i zamilkł, ubijając mocno tytoń w fajce.

—- On ma słuszność. Trzeba przenieść dziś jeszcze naszą radiostację. I to nie czekając!

Ostry głos sierżanta poderwał wszystkich. Olbrzym rzadko kiedy wdawał się w długie dyskusje.

Niebieskie oczy porucznika, świecące błękitem jas­nym jak oczy dziecka, obrzuciły sierżanta niechętnym spojrzeniem.

— Tak sądzisz, Ewald? Nie widzę doprawdy potrze­by. Dziś bombardowali to miejsce, jutro zrzucą bomby w inne. Ale skoro się obaj tak przy tym upieracie... — zaczął niezdecydowanie.

Sierżant nie czekał na koniec zdania.

— Żywo, chłopcy, żywo! Larsen, pokaż im, gdzie mają zanieść twoje aparaty. Olaf, ruszże się raz od stołu, w drodze opowiesz im resztę. Isbiórn, gdzie ten

się znów podziewa? Isbiórn! — huczał po całej kotlinie jego donośny głos.

Na dolinę zapadał powoli mrok. Zarysy przybrzeż­nych skał przybierały niesamowite kształty, jak przy­czajone do skoku potwory. Nad samotnym szczytem zapalały się pierwsze gwiazdy. Zmęczonych żołnierzy szybko zmorzył twardy sen. Zasypiali, gdzie kto stał, gdzie mógł, na podłodze, w baraku kuchennym, w na­prędce rozstawionych namiotach. Tylko w dali, na wzgórzu, czuwał wartownik, a spod potężnego nawisu skalnego, pod którym rozłożono sprzęt radiostacji, raz po raz błyskał płomyk gasnącej szybko na wietrze zapałki.

Nie zważając na przenikający chłód nocy, Larsen siedział przed grotą, pogrążony w myślach.

Nawałnica nieprzyjacielskiego ognia jak grom z ja­snego nieba uderzyła w stację na pustynnej wyspie Jan Mayen, grożąc całkowitym zniszczeniem, siejąc lęk. Okropne poczucie bezradności nurtowało dwudzie­stu ludzi załogi. Poddał mu się nawet sierżant, do­świadczony wyga, co to w życiu i na wozie bywał, i pod wozem, nieraz tonął i zawsze się wyratował, przymierał głodem, ale zawsze jakoś wyżył. Dzielny, twardy, a nawet jego zmieniły te piekielne naloty! Dobrze przynajmniej, że to on jest zastępcą dowódcy, ten młodzik słucha czasem jego rad.

Wylot fajki jarzącym, mdłym światełkiem rozbłyski­wał raz po raz w ciemności jak robaczek świętojański. Myśl Larsena mimo woli powracała wciąż do grozy nalotów. Łączności jakoś dotąd nie przerwały, ale za­łamywały ludzi, a to już było zwycięstwo wroga! Ot, choćby stary Olaf. Zęby radiotelegrafisty zacisnęły się mocniej na ustniku fajki. Wiedział, że niekoniecznie trzeba stracić rękę lub nogę na wojnie, by zostać wo­

jennym inwalidą. Olaf słynął ongiś ze swej nieustra­szonej odwagi. Jak nikt umiał stawiać czoła przeciw­nościom. A dziś? Wróg zakatował na śmierć jego trzech synów, spokojnych jak on rybaków. Ginęli na oczach ojca. Uciekł z Norwegii na Islandię, gdzie zgło­sił się na ochotnika do ochrony stacji meteorologicznej na wyspie. Pracował za trzech. A teraz — te celne naloty, ta bezradność. Przyszedł lęk, zabobonny lęk, któremu poddawali się inni. Jeśli tak dalej pójdzie?...

Raptem wytężył słuch. Wydawało mu się, że dola­tuje z dali złowrogi szum zbliżających się maszyn. Ale to było tylko złudzenie. Z usianego gwiezdnym piaskiem nieba spływał spokój. Lekki podmuch wiatru niósł od brzegu monotonny plusk fali. Gęstniejący opar mlecznej mgły podchodził coraz bliżej, przesłaniając widoczność.

„Podczas takiej mgły lądowaliśmy tutaj. Ona nas uratowała" — pomyślał i jak na taśmie filmowej prze­sunęły się przed jego oczyma pierwsze chwile na Jan Mayenie.

Pierwsze kroki na ostatnim wolnym od wroga skrawku norweskiej ziemi... To było tak niedawno, zaledwie parę miesięcy temu, a jakże wszystko wyda­wało się inne. Na rozkaz dowództwa, stacjonującego na Islandii, podpływali do skalistych wybrzeży samot­nej wysepki, nie wiedząc, co tam zastaną — hitlerow­ską bazę czy pustkę? Walka na śmierć i życie czy możność pożytecznej pracy dla kraju?

Kuter ukradkiem prześlizgiwał się po pilnie strze­żonych przez nieprzyjacielskie łodzie i samoloty wo­dach Morza Grenlandzkiego. Dopłynęli jakoś szczęśli­wie. Ale wróg czuwał. Tuż przy brzegach Wyspy Dia­belskiej wysoko nad nimi zabrzęczały naraz silniki samolotów. Z pokładu kutra wzniosły się gotowe do strzału lufy przeciwlotniczych działek. Raptem tuman

mgły spowił wyspę ciężką, lepką zasłoną. Słabł w niej stopniowo huk silników, aż wreszcie zupełnie ustał. Tymczasem byli uratowani! Mgła, zdradziecka mgła, odwieczny wróg ludzi morza, w tej decydującej chwili stała się ich sprzymierzeńcem.

Na samo wspomnienie Larsenowi mocniej zabiło serce. A jak waliło wtedy, gdy pierwszy wyskakiwał na brzeg tonący w mglistym oparze. Reszta ludzi wy­czekiwała na jego sygnał. On jeden znał każdy niemal zakątek wyspy, on jeden, czujny na każdy niemal dźwięk, przekradał się we mgle znanymi z dawnych lat przejściami. Podmuchy wiatru rozrywały raz po raz biały mur, a wtedy można było zobaczyć, że oko­liczne wzgórza i zawalona śniegiem kotlina były puste. Żadnych śladów ludzkich stóp. W powietrzu gruchnął oczekiwany strzał. Sygnał do lądowania.

Jakaż wtedy zapanowała radość! Z jakim zapałem zakładali stację, ustawiali anteny, wznosili baraki. Pierwszy komunikat meteorologiczny na Islandię, do dowództwa, brzmiał jak zwycięska fanfara. Policzki żołnierzy tryskały rumieńcem, oczy lśniły radością. Wszyscy dorodni, w nowych mundurach, przypominali bardziej drużynę sportową niż oddział wojskowy. Parę miesięcy upłynęło na spokojnej pracy. Patrolowanie wyspy, obserwacje meteorologiczne, obsługa radiosta­cji, wreszcie wypady narciarskie na okoliczne szczyty, a także pod sam stożek górującego nad całą wyspą wulkanu. Od czasu do czasu obserwowali przez lor­netę polową szybujące wysoko w górze nieprzyjaciel­skie samoloty, ćwiczyli maskowanie przed nalotem. Nieraz na rozkołysanych falach w dali widzieli, jak załoga nieprzyjacielskiej łodzi podwodnej ładowała akumulatory. To dodawało tylko jednostajnemu try­bowi życia uroku Wielkiej Przygody.

— Szkoda, że nie można ich łupnąć. Ręka świerzbi...

— Ani się domyślają, że ich obserwujemy.

— Nic o nas nie wiedzą. A to głupcy! Siedzimy tu pod ich bokiem, jak u Pana Boga za piecem — cieszyli się, przeprowadzając obserwacje i nadając regularne komunikaty meteorologiczne. Ważne to były wiado­mości dla oddziału operacyjnego dowództwa norwe­skiego na Islandii. Wyspa Jan Mayen była podówczas jedyną tak daleko na północnym Atlantyku wysunię­tą placówką aliancką.

Ale nic nie trwa wiecznie. Przed niespełna dwoma tygodniami nad wyspą zawisły znienacka samoloty ze [złowrogim znakiem swastyki na skrzydłach. Jak sępy opadły na cichą kotlinę, zrzucając dziesiątki bomb, tłukąc z ciężkiej broni pokładowej, siejąc zamęt i lęk. Któż mógł przypuszczać, że to był dopiero początek? W kilka godzin później znów zawyły na niebie silniki, a ziemia rozdygotała się od wybuchów. Trzeci nalot przyniósł wrogowi sukces. Płomień pożarł częściowo budynek radiostacji, z którego byli tak bardzo dumni. Aparatura na szczęście ocalała. Jakby tknięty jakimś przeczuciem, Larsen przeniósł ją poprzedniej nocy do groty w górach.

Następne ataki powtarzały się w niewiele godzin po poprzednich. I tak dzień po dniu. Oczekiwanie nie­przyjacielskich maszyn wyczerpywało bardziej niż sa­me naloty. To nie one były straszne. Wiadomo, wojna. Przerażająca była jakaś nieomylna celność bomb i ognia broni pokładowej. Tajemnicza, niezrozumiała. Nie pomagało żadne maskowanie. Rozwieszona nad ba­rakiem siatka nie pozwalała dojrzeć go z powietrza. A jednak?... Przenoszone raz po raz do różnych miejsc zapasy żywności już następnego dnia były bombar­dowane. Skąd wróg wiedział, gdzie je znajdzie? Nie szukał ich nawet. Nadlatywał i zrzucał bomby jak na­

prowadzony na cel. A radiostacja? Wymacywano ją od razu. Dziw, że dotąd ocalała.

Niebo milczało tylko wówczas, gdy wyspę spowi­jały chmury. Ale to także było dziwne, tak dziwne, że budziło lęk. Mgła i niskie chmury nad Jan Mayenem — to zjawisko miejscowe, obejmujące niewielki obszar. Skąd mógł o nim wiedzieć wróg, startujący z odle­głych wybrzeży Norwegii? Z początku członkowie sta­cji meteorologicznych łudzili się, że to może przy­padek. Ale nie. To powtarzało się systematycznie. Gdy tylko niebo wolne było od chmur, z regularnością ze­garka, we wschodniej części nieba ucho łowiło słabe początkowo, ledwie dosłyszalne brzęczenie. Jakby wy­roiły się pszczoły z ula. A potem szybko, coraz szybciej przechodziło w nienawistny, dudniący huk.

Larsen wystukał niecierpliwie popiół z fajki. Pa­lenie nie przynosiło mu już, jak dotąd, ulgi. Czuł, że dobrze byłoby trochę zdrzemnąć się i nabrać sił, ale wiedział, że i tak nie zmruży oka. Pociągnął z ma­nierki parę łyków gorącej kawy. Ot, co tu dużo mówić. I jego także zaczynał nurtować lęk. Miał ciągle wraże­nie, że coś się czai za nim, podkrada, baczy na każdy ruch, przenika jego myśl. Było to dziwne, nie dające się opisać uczucie. Nie doznawał go jeszcze nigdy. Bo jakże bronić się przed niewidzialnym? Jak wal­czyć z nieuchwytnym?

Na blednącym niebie jedna po drugiej przygasały gwiazdy. Sierpniowa noc dobiegała końca. Uwieńczony chmurami stożek wulkanu nabierał w pierwszych pro­mieniach wschodzącego> słońca różowego odblasku. W miarę jak purpurowa tarcza wznosiła się nad ho­ryzontem, na morzu nikła mgła, szarpnięta silniejszym podmuchem, rozwiewała się w niebieskawe smugi.

Tu i ówdzie odzywały się jękliwe mewy, wtórując trzepoczącej w powietrzu chmurze srebrzystobiałego

ptactwa. Czysty od chmur błękit nieba był zapowie­dzią pięknego dnia -— ciężkiego dnia.

— Dość tego — powiedział głośno Larsen, jakby rzucając komuś wyzwanie.

Samoloty nadpłynęły wcześniej niż zwykle. Ze wzgó­rza, na którym stał wartownik, rozległ się świdrujący uszy dźwięk gongu.

t- Alarm!

Uderzenia w stalową szynę stawały się coraz szyb­sze, dźwięk coraz wyższy.

— Na stanowiska!

— Kryć się! Nadchodzą!

■— Strzelać tylko na pewnego, gdy będą pikować!

— Zgasić ogień pod kuchnią!

Polecenia i rozkazy krzyżowały się w czystym, kry­ształowym powietrzu.

Ludzie zniknęli jak zdmuchnięci potężnym podmu­chem wichru. Ptaki umilkły, jakby i one czuły niebez­pieczeństwo. Pozostały tylko martwe, nieruchome ska­ły i błyszczące w promieniach słońca zbocza zastygłej lawy.

Odległe brzęczenie wzrastało, potężniało z każdą chwilą. Między wysokimi, strzępiastymi obłoczkami na niebie zalśniło srebrem kilka kresek. W przyśpieszo­nym rytmie serc wyczekujących ludzi ciemniały, pęcz­niały groźne, czarne krzyże na skrzydłach.

— Trzy. Tylko trzy — wyszeptał z ulgą Larsen.

Ręce jego zacisnęły się do bólu na rączkach kara­binu maszynowego. Niebo huczało grzmotem silników. Maszyny zatoczyły krąg, zmieniły szyk i, lecąc jedna za drugą, opadały w dół.

„Będą bombardować wczorajsze stanowisko radio­stacji" — pomyślał z mściwą radością. Jakby w odpo­wiedzi samoloty opadły z gwizdem i zawisły tuż nad

- - E I

rozrzuconą, pooraną w poprzednim nalocie bombami ziemią. W chwili gdy powietrzem miał targnąć wy­buch, dziób pierwszej maszyny poderwał się raptow­nie w górę. W ślad za nim poszły inne. W ogłuszają­cym wyciu silników samoloty pięły się w górę. Osłu­piały patrzył z niedowierzaniem. „Czemu nie bombar­dują?" Raptem wszystkie maszyny wykonały zwrot przez lewe skrzydła i, lekko pikując, zawisły nad no­wym stanowiskiem radiostacji. Larsen zadrżał. Wi­dział czarne, śmiercionośne punkty. Jeden po drugim odrywały się od srebrnych podbrzuszy. Powietrzem targnął straszny huk. Jeden, drugi, trzeci. Radiotelegra­fista czuł, jak przemożna siła odrywa go od karabinu, unosi w górę i ciska z impetem o skały. Ziemia dy­gotała. Straszny wir wtłaczał powietrze do ust, rozsa­dzał płuca, odrywał przywarte kurczowo do granitu ciało. Niesione podmuchem odłamki skał z gwizdem przelatywały nad głowami.

Ostre, zachłystujące się chwilami gdakanie karabi­nu maszynowego wyrwało Larsena z odrętwienia. Do­

rn

padł swego stanowiska, przywarł do celownika i po­ciągnął za spust. Jedna z maszyn zmieniła szyk i, sie­kąc z karabinu maszynowego, zaatakowała jego pozy­cję. I znów grad kul i odłamków zwalił się z nieba. Jakby się oberwała chmura. Worki z piaskiem, którymi byli obłożeni żołnierze, drgały niby żywe. W powietrzu zawisł gęsty słup pyłu. Huk nie usta­wał.

„Wszystko zrąbią' 185 przebiegło Larsenowi przez głowę. Schwycił go żal, że tak głupio przyjdzie zginąć. Jak stado baranów przeznaczonych na rzeź.

I znów ogłuszający huk rozdarł powietrze. Czy ostatni? Maszyny krążyły w powietrzu, odlatywały i zawracały bezkarnie. Wreszcie nad wyspą zaległa cisza. Wydawała się nie do zniesienia. Radiotelegra­fista wysunął ostrożnie zza worka głowę. Słońce przy­słaniała gęsta, dławiąca chmura. Potężny grzmot wy­buchów przetaczał się jeszcze w dali, w miejscu, w któ­rym przed godziną zaledwie założono nowy skład żywności. A więc i o tym wiedzieli? Z bezsilną rozpa­czą spojrzał w górę. Podmuch wiatru rozpędził na moment czarne, przesiąknięte prochem chmury. Na jasnym rąbku błękitu, hen wysoko, sunęły wolno pie­rzaste, prześwietlone słońcem obłoki. Z daleka sier­żant dawał mu ręką jakieś znaki. Coś krzyczał szeroko otwartymi ustami, ale głos nie dochodził do ogłuszo­nych hukiem uszu radiotelegrafisty. Wreszcie zrozu­miał. Samoloty powracały...

Wypielęgnowana, o wąskich palcach, dłoń pułkow­nika Orvina zawisła przez chwilę nad klawiaturą lśnią­cych przycisków.

—- Wiadomości, które mi pan przekazał, są wiel­kiej, bardzo wielkiej wagi. Sądzę, iż będzie celowe zor­ganizować natychmiast krótką naradę.

Na widok cienia niepokoju, jaki prześliznął się po twarzy mężczyzny, dorzucił pośpiesznie:

— Nie zatrzymuję pana. Nikt nie dowie się, jakimi drogami doszedłem do tych informacji. Bardzo cen­nych dla nas, powtarzam. Proszę być najzupełniej spokojnym.

Za dotknięciem przycisków z głośnika ukrytego pod biurkiem prawie natychmiast odezwały się trzy różne głosy.

— Poproszę panów do siebie. Tak, natychmiast — rzucił w odpowiedzi pułkownik.

Mężczyzna pośpiesznie zapinał płaszcz. Chwilę stał, jakby niezdecydowany. Pułkownik wyszedł zza biur­ka i serdecznie uścisnął mu dłoń. Na odgłos dyskretne­go pukania do drzwi wskazał skryte kotarą wyjście.

— Tamtędy. Nikt pana nie zobaczy.

Gdy drzwi zatrzasnęły się za gościem, z gładko wy­golonej twarzy pułkownika znikł uśmiech. Ciężkim krokiem wrócił do biurka, zapalił nerwowo papierosa i przez chwilę gonił spojrzeniem sinawe kółka dymu, ulatujące ku sufitowi. Ocknął się wreszcie i energicz­nym gestem zaprosił stojących w drzwiach trzech ofi­cerów do zajęcia miejsc.

— Otrzymałem wiadomości wielkiej wagi. Niestety, bardzo dla nas niepomyślne. Bezspornie wiarygodne — dorzucił, widząc niedowierzanie malujące się na twa­rzach oficerów. Chwilę jeszcze milczał.

— Panie pułkowniku, przecież ostatnio nasza sytu­acja zdawała się polepszać... Nieprzyjaciel nie wykazy­wał żadnej, no, może przesadzam, prawie żadnej ak­tywności — zaczął niepewnie jeden z przybyłych.

— Znamy to zjawisko. Cisza przed burzą. Nie wróży zazwyczaj nic dobrego. Otóż, panowie, przechodząc do rzeczy... — Lekko dotknął ukrytego pod blatem biurka przycisku. Zza bezszelestnie rozsuniętej story ukazała

się wielka, ścienna mapa, na której wybrzeża Norwe­gii, Islandii i Grenlandii pokryte były barwnymi pla­mami tajemniczych liczb i znaków. — W naszych fior­dach, o, tu i tam, i jeszcze tu — mówiąc to pułkownik wpinał w mapę szpilki — wróg translokuje specjalne oddziały wojskowe oraz gromadzi uzbrojone kutry i łodzie desantowe. Akcja, jak się wydaje, jest po­myślana na większą skalę. Musimy zastanowić się, jak jej przeszkodzić...

Oficerowie nie spuszczali oczu ze swego dowódcy. Mówił spokojnie, niskim, przytłumionym głosem, pro­sto i zwięźle. Wiadomości nie były pocieszające.

— Przed kilkoma dniami — ciągnął dalej — znacz­na ilość nieprzyjacielskich łodzi podwodnych opuściła swe bazy, udając się na wody Grenlandii. To mnie bardzo niepokoi, przyznaję.

— Czy nie należy obawiać się desantu na wyspę Jan Mayen? Wróg od niedawna rozpoczął tam nękające naloty — rzucił jeden z oficerów.

Pułkownik zamyślił się chwilę.

— Tego się także obawiam. Jakie są ostatnie wia­domości stamtąd?

— Wczoraj wieczorem dowódca załogi meldował, że wróg odkrył i zbombardował nowy schron radiostacji. Barak spłonął. Co dziwniejsze, uległ także zniszczeniu magazyn żywności, niedawno przeniesiony gdzieś w gó­ry, dalej od stacji.

— A meldunki z dzisiejszego nasłuchu?

— Dzisiaj... — oficer umilkł na chwilę. — Niestety w dwu pierwszych terminach radiotelegrafista nasz nie zdołał nawiązać łączności z wyspą.

Głęboka zmarszczka przecięła czoło dowódcy. Na­cisnął przycisk.

— Jan Mayen milczy nadal. Czekamy na wieczorny termin. Nasłuch trwa bez przerwy. W wypadku na­

wiązania łączności natychmiast zawiadomimy — mel­dował telegraficznym stylem szef łączności.

Gabinet zaległa cisza.

—- Może to zwykłe uszkodzenie radiostacji? Larsen da sobie z nim szybko radę — odezwał się znów je­den z oficerów.

— Tak, ale czy poza Larsenem mamy jeszcze na wyspie innych radiooperatorów?

Ton, jakim pułkownik zadał to pytanie, był rzeczo­wy, spokojny, ale obecni zrozumieli, co dowódca miał na myśli. Pociski nie wybierają. Każdy nalot niósł śmierć.

Larsen sam nie wiedział, jak długo leżał ogłuszony wybuchem. Ocknął się wreszcie i z trudem usiłował sobie coś przypomnieć. Gdy uświadomił sobie, co za­szło, zlany zimnym potem rzucił się do radiostacji. Z przerażeniem myślał, co tam zastanie. Nogi zacią­żyły mu jak nalane ołowiem. Znów wymacali! Dość było spojrzeć. Ziemia i skały tuż przed wejściem do groty przedstawiały okropny widok. Jakby je przeorał jakiś olbrzymi lemiesz. Głębokie leje wybite bombami zachodziły jedne na drugie, odsłaniając nagie płyty skalne. Rzucił się do groty. Tam parę dużych odłam­ków skalnych leżało tuż obok nadajnika. Wszystko po­krywała wokół gruba warstwa pyłu i kurz. Apara­tura ocalała.

Radiotelegrafista stał chwilę nieruchomy, tylko mu serce waliło głośno w piersi. Myśli plątały się. Odru­chowo nabił fajkę, zapalił i, nie dotykając niczego, ciężkim krokiem zawrócił do obozu.

Przed porucznikiem zobaczył w dwuszeregu żołnie­rzy, Bogu dzięki — wszystkich. Nie. Kogoś brak. Uczuł nagły chłód w sercu. Przyspieszył bezwiednie kroku.

W błękitnych oczach oficera, które dziwnie odbija­

ły od zszarzałej, pokrytej pyłem twarzy, czaiła się je­szcze groza. W odpowiedzi na pytające spojrzenie ra­diotelegrafisty bezradnie rozłożył ręce.

— Nigdzie go nie ma. Myśleliśmy, że poszedł z tobą. Zaginął bez śladu. Może podmuch zrzucił go do mo­rza? Zaraz, jeszcze roześlę patrole.

— Leży gdzieś biedaczyna ze zdruzgotaną czaszką, wszyscy tu niedługo zginiemy — zachrypiał Olaf.

— Powiedzcież raz, kogo brak! — krzyknął nie pa­nując nad sobą Larsen.

— Isbiorna — odpowiedziało naraz kilka głosów.

— Isbiorna? — po twarzy radiotelegrafisty prze­biegł jakiś dziwny skurcz. — Isbiorna — powtórzył i raptownie odwrócił się w stronę gór. Przyłożył do ust złożone w trąbkę ręce i z całych sił huknął:

— Isbiórn, Is-biórn, I-s-b-i-o-r-n!

Porucznik szarpnął się w bok.

— Coś ty?

Sierżant wyjął z ust fajkę i z niepokojem patrzył na przyjaciela.

— Co on robi?

— Rozum mu odebrało — rozległy się zatrwożone szepty.

Olaf, patrząc w kierunku gór, bezwiednym ruchem skreślił na piersi znak krzyża. A Larsen, nie zwraca­jąc na nic uwagi, co sił w płucach krzyczał:

— I-s-b-i-o-r-n! I-s-b-i-o-r-n!

Nagle Olaf rzucił się naprzód, trzęsącą ręką wska­zując na pole lawy. Długa twarz zbielała, jakby wy­ciekła z niej krew. Na zboczu, tuż pod krzyżami, coś się z wolna poruszało. * — Śmierć! — wrzasnął. — Idzie po nas.

— Głupiec! To Isbiórn! — krzyknął radiotelegrafi­sta i, nie odpowiadając na zdumione spojrzenie po­rucznika, wyszedł naprzeciw przybliżającej się postaci.

182

— Prędzej! — przynaglał: — Prędzej!

Żołnierz szedł powoli, jakby mierzył jakąś odległość, jakby coś pętało mu nogi. Raz po raz potykał się o zo­raną wybuchami ziemię. Wydawało się, że nigdy nie dojdzie. Spod opadającego na oczy ciężkiego hełmu patrzyły na dowódcę wylękłe oczy. Pobladła twarz lśniła strużkami potu.

— Melduję, że, że... szedłem właśnie po amuni­cję — zaczął nieskładnie, stanąwszy wreszcie przed dowódcą.

— Po amunicję, gdzie?! — wrzasnął porucznik.

— Tam — wyciągnięta w tył ręka wykonała nieokre­ślony bliżej ruch.

— Co ty bredzisz? Z czyjego rozkazu? — w głosie oficera brzmiała długo tłumiona wściekłość.

„Za chwilę wybuchnie" — przebiegło Larsenowi przez głowę. Wystąpił służbiście naprzód.

— Panie poruczniku, melduję, że bomby spadły tuż u wejścia do groty, w której ukrywaliśmy radiostację. Aparatura jest cała.

Oficer skurczył się, zmalał, jak przygnieciony jakimś ciężarem. Bez słowa, szybkim krokiem ruszył w kie­runku pieczary, w której ukryta była radiostacja. Sierżant i Larsen z trudem mogli za nim nadążyć. O Isbiorna już nikt się nie troszczył.

— Skąd wiedziałeś, że ten smarkacz nie zginął? Co on tam robił w górach? Dlaczego tam polazł? — pytał podejrzliwie sierżant, długimi susami dopędzając przy­jaciela.

Uśmiech rozjaśnił pełną troski twarz radiotelegra­fisty.

— A co miał robić? To straszny nerwus. Boi się wszystkiego. Rozumiesz? Wszystkiego. Jest nieprzy­tomny ze strachu. Zwiał po prostu, gdzie mógł naj­dalej.

183

— Jak oni znów odkryli radiostację? Jak? Nie ro­zumiem! — powtarzał z uporem Larsen, pokazując porucznikowi zniszczenia. — Ostatni komunikat na­desłałem kilka godzin przed nalotem. Nadałem oczy­wiście szyfrem. W jaki sposób wykryli od razu jej po­łożenie? Samoloty nadleciały tu na pewniaka.

Sierżant stał bez słowa. W głowie czuł zamęt. Młody oficer ściągnął z głowy stalowy hełm i machinalnie

Sierżant gwizdnął lekko przez zęby.

— To tak! Może masz rację. Ja już dawno zauwa­żyłem, że on godził się na wszystko, byle nocą nie pełnić warty. Wolał zjeżdżać na tyłku z większych stromizn, bo to zawsze wolniej i bezpieczniej niż na deskach. To tak się ma sprawa! Czekaj, dam ja mu szkołę. Już ja go oduczę strachu.

Larsen przystanął raptownie.

— Aniami się waż, stary. Jeśli chcesz mieć z chło­paka pocieeł^ę, uważaj na niego, ale tak, żeby nie od­czuł, że my ćoś wiemy. A inni? Żyć by mu nie dali. Może to nie zwykły tchórz? Może przeżył coś okrop­nego jak Olaf? Uciekł przed hitlerowcami z Norwegii. Nigdy nie wspomni o swym domu, o swych bliskich. To ambitna sztuka. Nie rusz go teraz. To nie czas. Nieszczęście gotowe. Ani mi się waż — powtórzył groźniej.

— Dobrze, już dobrze — przytaknął sierżant. —- Ja, widzisz, tylko tak, dla jego dobra...

Zwolnił kroku. Szczęki jego zwarły się, a przez twarz przebiegł wyraz niechęci. „Larsen znajdzie za­wsze dla każdego wymówkę. Już ja się zajmę tym szczeniakiem sam. Właśnie dla «jego dobra»!"

— Jak tu się przedostać? — jęknął porucznik, stając przed olbrzymim lejem. Zorana odłamkami bomb, obnażona skała przed grotą mówiła wyraźnie, co było celem nalotu.

wycierał zlepione potem kosmyki włosów. Czuł się jakby otoczony jakimś murem nie do przebycia, bez­silny, bezradny.

— Nowoczesne aparaty... —- zaczął, ale radiotelegra­fista machnął niecierpliwie ręką. — No więc co? Po­wiedz sam. Duchy? Musimy przecież szukać jakiegoś wytłumaczenia. Tak dalej być nie może! Rozumiesz? — krzyknął zmienionym głosem za .znikającym gdzieś w głębi groty Larsenem.

— Sierżancie! — w szepcie stojącego obok porucz­nika Ewald wyczuł bardziej, niż dosłyszał, jakiś dziw­ny ton. — Sierżancie — zabrzmiał głos tak cichy, że podszedł jeszcze bliżej.

— Czemu rozbili budynek radiostacji dopiero wów­czas, gdy Larsen wyniósł z niej całą aparaturę? — Oficer dotykał niemal ustami jego ucha. Sierżant czuł na twarzy przyśpieszony, niespokojny oddech. — A nie wiecie, gdzie się podział nasz zapasowy nadajnik typu QHM? Taki mały, krótkofalowy? Ostatni raz widzia­łem go na kutrze przed wyładunkiem. Przecież nie zapadł się pod ziemię.

Sierżant wytrzeszczył oczy i patrzył bezmyślnie na poruszające się szybko, prawie bezdźwięcznie, pobladłe wargi dowódcy.

„Co on chce przez to powiedzieć? Co on bredzi? Zwariował!"— pomyślał przerażony. Nie od dzisiaj wariatów lękał się bardziej niż nieprzyjacielskich po­cisków.

Na dziecinnej, pokrytej jasną szczeciną młodzień­czego zarostu twarzy porucznika malowało się na­pięcie.

— Przecież Larsen już dawno panu meldował, że zapasowa radiostacja przez zapomnienie nie została wyładowana. Sam słyszałem. Zresztą najlepiej byłoby jego samego o to zapytać.

— Czy jej na pewno nie ma na wyspie? Możesz mi przysiąc na to?

— Przysiąc, nie przysięgnę, ale jak Larsen mówi...

Przez twarz porucznika przebiegł dziwny skurcz.

— Tak myślisz? — rozbiegane oczy napotkały peł­ne zdumienia spojrzenie sierżanta i uciekły gdzieś w bok. — No tak, możliwe. Tak, tak. Teraz sobie przy­pominam. Rzeczywiście — rzucił wymijająco. Nie ta­kiej widać spodziewał się odpowiedzi. Żałował wyraź­nie swego pytania. Zamknął się jak ślimak w skorupie,

— Aparatura nie może tu zostać w żadnym przy­padku — głos wychodzącego z groty Larsena przerwał nieprzyjemną ciszę. — Trzeba ją znów gdzieś ukryć. Ale gdzie? Może w tej dużej grocie, w Dolinie Haako­na, dalej od obozu?

Sierżant nie spuszczał ani na chwilę wzroku z twa­rzy porucznika, ale z szybko przysłoniętych powieka­mi oczu nic nie zdołał wyczytać.

— Zrób, jak chcesz. Sam wiesz najlepiej! — usły­szał wreszcie jego niechętny głos.

Czekał w milczeniu. „Spyta Larsena sam wreszcie czy nie spyta o tę krótkofalówkę?" Ale pytanie nie padło.

Nadciągające z obu stron jednocześnie zwały cięż­kich szaroburych chmur przesłoniły słońce. Żołnierze pracowali gorączkowo, wiedząc, źe to może tylko krót­ka chwila przerwy między nalotami. Isbiórn uwijał się za dwu przy Larsenie, jakby chcąc okazać mu swą wdzięczność, ale w zamęcie i tak nikt nie zwracał na niego uwagi, Olaf zapomniał o biadoleniu; sierżant nie pamiętał nawet dziwnej rozmowy z porucznikiem. Wszyscy pochłonięci byli jedną tylko myślą: co przy­niosą następne godziny?

Przerzucone na nowe stanowiska karabiny maszy­

nowe starannie zamaskowano siecią obronną. Poprzed­nie gniazda pozostawiono bez zmian, nie ruszając na­wet worków z piaskiem.

— Ani chybi, będą je atakować. A niech tu sobie walą, ile wlezie —■ cieszył się sierżant, poganiając ludzi.

Larsen miał już na końcu języka, że i on tak się łudził, przenosząc wczoraj radiostację, ale po co psuć humor przyjacielowi...

0 zwykłej porze w południe wzgórze rozdzwoniło się dźwiękiem stalowej szyny. I znów ogłuszający huk silników wstrząsnął powietrzem, jakby się niebo miało zawalić.

1 znów ani jedna bomba nie spadła na stare stano­wiska. Głębokie wyrwy, ziejące świeżymi ranami w skałach, ułożyły się sznurem wokół nowych pozycji.

Brzęczenie samolotów ucichło już dawno, a przy­warci do ziemi żołnierze leżeli wciąż bez ruchu jak martwi.

Cisza panowała nad obozem. Cisza zalegała w szcząt­kach budynku gospodarskiego, wśród stłoczonych na podłodze, niespokojnym snem śpiących żołnierzy. W ciszy pogrążone były małe, jednoosobowe namioty rozbite pod skałami. Smugi mgły, białymi płachtami zalegające całą kotlinę, przewijały się tylko między nimi bezszelestnie jak zwiewne woale.

Nie wszystkich tej nocy imał się sen. Larsen w swej grocie nie odstępował od radiostacji; sierżant, z wy­gasłą fajką w zębach, przysiadł na niewielkim kamie­niu, ukrytym w cieniu skały. Nie myślał o niczym. Nie miał sił myśleć. W głowie czuł zamęt.

Ocknął się nagle z półsnu. Nie podnosząc powiek, nic zmieniając rytmu oddechu, zamienił się cały w słuch. Coś obok niego poruszało się, coś zachrzęśclło

we mgle. Wyczuł raczej, niż posłyszał, czyjeś skrada­jące się kroki.

— Śpi? — dobiegł go ledwie dosłyszalny szept.

Jakiś cień, za nim drugi, pochylonych do ziemi ludzi,

otarły się niemal o niego. Całą siłą woli powstrzymał krzyk: „Stój! Kto idzie?" Skradające się kroki ucichły we mgle. Bez namysłu ruszył ich śladem. Szedł na słuch.

Gdyby nie głuszone mgłą uderzenia butów o skałę i lekki chrobot osypujących się kamyków, nie wie­działby, gdzie się kierować. Milczeli jak zaklęci. Dokąd szli? Po co, 0 tej porze, w ciemnościach? Kierowali się w stronę kotliny, gdzie zmagazynowano część żyw­ności. Czyżby chcieli skraść konserwy? Czemu? Jedze­nia było w bród. A więc?

Myśli jak błyskawice przebiegały przez skołataną głowę sierżanta. Ukryta w skałach kotlina nie miała żadnego wyjścia. A zresztą — gdzie tu można było iść i po co?

Ludzie przystanęli. Żeby lepiej usłyszeć, co mówią, sierżant podpełzł na brzuchu. Czuł, że musi dowiedzieć się, o czym mówią, że jeśli tego nie zrobi teraz, może być za późno. Nieostrożnie zaczepiony nogą kamień potoczył się po pochyłości, pociągając za sobą białą lawinę żwiru. Wąską strugą sypał się z szumem, • który w uszach sierżanta grzmiał ogłuszającym łoskotem. Znieruchomiał na moment. Wstrzymał oddech.

— To nic, to lisy — rozległ się stłumiony, cichy głos. —- Krążą wokół nas coraz ciaśniejszym kołem. Jakby już czuły padlinę.

— Jak tak dalej potrwa, to będą miały co żreć. Nas nie będzie komu grzebać.

Sierżant podciągnął się ostrożnie w stronę mówią­cych. Kto to taki? Mgła głuszyła rozmowę. Dobiegały go tylko urywki.

— ...jego się trzeba strzec. Ja ci to mówię nie pierw­szy raz. Bądź z nim ostrożny...

Przywarty do ziemi człowiek słyszał, jak mocno biło mu serce. O kim mowa? Kto? Chociaż szczycił się zna­jomością wszystkich ludzi w oddziale, nie sposób było ich rozpoznać po stłumionym szepcie.

-^ Musisz wykraść się z namiotu tak, żeby cię nikt nie spostrzegł. Pilnuj się tego draba, sierżanta... Ten chyba nigdy nie śpi i nie je. Chciałby nas tylko musz­trować i spędzać do kupy. A tak i nie upilnuje. Ja ci to mówię.

Sierżant z trudem stłumił stęknięcie. Ręce jego bez­wiednie zacisnęły się na jakimś kamieniu. „A moja kabura z pistoletem w namiocie..." — pomyślał, wytę­żając jednocześnie słuch.

— Dość tego. Raz muszę przekonać się, czy nie ma wśród nas zdrajcy. Ludzie dawno między sobą gadają. Każdy na kogo innego wskazuje.

— Sami musimy znaleźć, a potem bez ceregieli. Ku­la w łeb, i koniec. Nie będziemy czekać, aż nas wy­kończą z powietrza.

Głosy przycichły, jakby wsiąkły w mgłę.

Sierżant przeczekał chwilę, podczołgał się jeszcze bliżej i znów usłyszał wyraźnie.

— On jeden może informować tych drani, gdzie co ukrywamy i — co najważniejsze — jaka będzie po­goda. Od czego jest telegrafistą i do tego meteorolo­giem? Podkradnij się cicho do groty. Tylko żeby cię nie zauważył. Po stuku klucza spróbuj odczytać z da­leka, co on im nadaje. Od czego tam siedzi dzień i noc? Nosa nie wytknie stamtąd.

— No tak — podjął niezdecydowanie drugi głos. — Sami nie mogą mieć ciągle takiego szczęścia. Ledwie schowamy tych parę skrzynek konserw, a oni już je łapią na pewniaka.

— Ech, co tam konserwy, oni i nas wykończą, jeśli tak dłużej potrwa. Ja nie chcę umierać!

Sierżant czuł, jak zalewa go fala zimnego potu. Czaszka pękała mU pod naporem myśli. Jak to? Oni także podejrzewają? I to kogo? Larsena? I kto, kto? Cisi, spokojni chłopcy. Małomówny Ole, drugi tele­grafista Roald — do trzech wydawałoby się nie potra­fi zliczyć. Co się dzieje na wyspie? Jak przeciwdzia­łać złu?

Nie słuchał już dłużej oddalających się głosów. To, czego się dowiedział, wystarczało w zupełności. Przy­ciskając rozpaloną twarz do zimnej skały, chwilę je­szcze leżał bez ruchu. „A może naprawdę jest wśród nas jakiś zdrajca? Kto?"

Straszne pytanie tłukło się po głowie, mąciło my­śli. Przed oczyma przesuwały się kolejno twarze żoł­nierzy — blade, nie golone, wymizerowane. Sierżant nie czuł, że przenika go dojmujący chłód, że upływa­ją minuty, może godziny. Niebo szarzało blaskiem po­wracającego dnia. W tej strasznej chwili uświadomił sobie z przerażającą jasnością, że wróg mógł istotnie otrzymywać informacje drogą radiową. Larsen nie wchodził w rachubę, ale jeśli naprawdę zapasową ra­diostację wyładowano z kutra? Jeśli ktoś ją od razu ukrył, a teraz się nią posługuje? Targnęła nim fala przerażenia. A może to ten? Wiecznie gdzieś ginie... Zamajaczyła mu przed oczyma drobna, chłopięca twarz, lękliwie pochylone ramiona. Ale czyżby ta wiecznie wylękniona niezdara umiała posługiwać się nadajni­kiem?...

Sierżant porwał się na równe nogi i szybkim kro­kiem ruszył w stronę uśpionego obozu. Chwyciwszy kaburę z pistoletem i latarkę elektryczną ze swego namiotu, ostrożnie podkradł się do budynku gospodar­czego. Wąski snop światła przesunął się szybko po

twarzach śpiących żołnierzy — i raptem znierucho­miał.

Śpiwór pod ścianą był pusty. Jeszcze raz strumień światła omiótł całą izbę. Tak, brakowało tych dwóch, co poszli podsłuchiwać Larsena, i tego... A więc nie mylił się.

Ciężkim krokiem odchodził, rozglądając się wokół. „Larsen mówił, że to nerwus, że boi się ciemności..." Sierżantowi coś w gardle zabulgotało z hamowanej wściekłości.

W szarym świetle brzasku wracając spostrzegł naraz nie opodal obozu porucznika, przed którym stał na baczność Isbiórn.

„Przyłapał go?..." — przebiegło mu przez głowę. Z trudem hamował kroki, by nie podbiec do rozma­wiających.

— Nie mogłem oka zmrużyć. Wyszedłem na mały przegląd — westchnął porucznik w odpowiedzi na je­go pytające spojrzenie. — On także nie spał — ciągnął, obrzucając wyprężonego żołnierza niechętnym spojrze­niem. — No idź, połóż się, będziesz znów nieprzytom­ny w ciągu dnia.

— A gdzie się włóczył? — sierżant podejrzliwym spojrzeniem odprowadził oddalającego się szybko żoł­nierza.

Porucznik wzruszył ze zniechęceniem ramionami.

— Nie mógł spać, tak jak ja i wy. Mam go już po­wyżej uszu. Niedorajda!

— Niedorajda! — syknął sierżant takim tonem, że w oczach porucznika zamigotała nie ukrywana cieka­wość.

„A może by mu powiedzieć, co podejrzewam? — zawahał się przez chwilę sierżant, ale powstrzymał pierwszy odruch. — Gotów jeszcze obrócić wszystko przeciwko Larsenowi ten żółtodziób" — pomyślał.

I znów ogarnęła go fala bezsilnej złości na wszystkich i wszystko.

„Jak by tu zacząć z nim rozmowę?" — biedził się idąc do Larsena. Mimo woli zwolnił kroku. Niezdecy­dowany przystanął wreszcie u wejścia do groty, w któ­rej mieściła się radiostacja. Jego potężne bary prze­słoniły cały otwór. Chwilę nasłuchiwał jednostajne­go stuku klucza. „Diablo trudno. Że też mi przyszło parać się takimi sprawami. Tfu!"

— Słuchaj, stary — zaczął nieporadnie, sadowiąc się na oślizłym od wilgoci głazie koło Larsena. — Py­tam, ot tak sobie, na wszelki wypadek. Wiem, że ci się nic nie stanie. Boże uchowaj, ale sam rozumiesz, jako sierżant powinienem ó wszystkim wiedzieć — szarpnął za kołnierz wiatrówki, jakby coś krępowało mu szyję.

Znad odbiornika spojrzały na niego przygasłe, śmier­telnie znużone oczy w sieci drobnych zmarszczek.

Umilkł zmieszany.

— Czyś ty wypił, Ewald? Plieciesz bez sensu. Nic nie rozumiem. Mów po prostu, o co ci chodzi. — Lar­sen wyłączył maszyny i podsunął przyjacielowi kap- ciuch, sam machinalnie napełniając fajkę.

Sierżant długo nabierał szczyptę tytoniu i z trudem przełykał ślinę. Czuł się jak człowiek, który skacze do wody nie umiejąc pływać.

— Powiedz, który z naszych umie obchodzić się z radiem. Poza tobą, oczywiście — wyrzucił wreszcie z siebie jednym tchem.

Zapadło milczenie. Tylko spadające z wilgotnych ścian krople wody podzwaniały monotonnie o zrąb skalny. Larsen powoli zapalał fajkę. Zaciągnął się wreszcie głęboko, skrywając twarz za gęstym obłokiem dymu.

— Masz rację — powiedział wolno, a z głosu jego przebijało wielkie znużenie. — Bomby i kule nie wy­bierają. Moim zastępcą jest Roald, o tym wiesz dobrze. Któż poza tym? Chyba tylko Isbiórn. Ma ukończony kurs. Sądzę, że w razie potrzeby dałby sobie radę. Nie wiem tylko, jakim tempem nadaje i...

Sierżant nie panował już dłużej nad sobą, skoczył na równe nogi.

— Do diabła z tempem! Czy ty rozumiesz, co to znaczy?

Nie patrząc na niego, Larsen pokiwał głową.

— Rozumiem, Ewald, rozumiem. Nie mam ci tego wcale za złe. Nikt nie jest na tym świecie wieczny. Masz rację. Nie pomyślałem, że któregoś dnia może mnie po prostu zabraknąć. Okazji po temu nie brak.

Sierżant z rozpaczą podniósł ręce do góry.

— Nie o to idzie! —- krzyknął, ale Larsen już na­ciągał słuchawki na uszy, jakby tym samym kładąc kres rozmowie. Znużonym gestem wskazał na pokryte długimi kolumnami cyfr kartki i włączył nadajnik.

— Znów zaszyfrowane depesze naszego porucznika. Ten nie próżnuje —f mruknął z dziwną dezaprobatą, kładąc rękę na kluczu. Grotę wypełnił monotonny szum.

Sierżant chwilę jeszcze stał jak osłupiały, ważąc w myślach to, co usłyszał.

„A więc to ten. Ani chybi! Gdybym jeszcze mógł wyjaśnić sprawę tej przeklętej zapasowej radiosta­cji. Wydaje się, że trzymałbym w ręku wszystkie nici. No, a wtedy!" Oczy Ewalda błysnęły złym światłem. Bez słowa wybiegł z groty.

Chmurny, dżdżysty dzień, z częstymi falami desz­czu, przyniósł załodze odrobinę wytchnienia. Można było nie lękać się nalotów. Ale ludzie poruszali się

193

■1

osowiale. Tylko donośny głos sierżanta mógł zmusić ich do koniecznych zajęć. Małomówny zazwyczaj, dziś otwierał usta tylko po to, by wydawać rozkazy.

Larsen z fajką w zębach przechadzał się wielkimi krokami po obozie i milczał. Nie zwracał uwagi na in­nych. Nie odpowiadał, gdy go pytano. Chodził i mil­czał.

Żołnierze rozmawiali przeważnie szeptem. Milkli raptownie na widok obcego, nie należącego do ich grupki. Przy lada okazji wynikały gwałtowne sprzecz­ki o drobiazg, ot po prostu z niczego, o miejsce na śpiwór, o zabranie kawałka mydła. Odgrzebywali ja­kieś dawno zapomniane urazy. Wyolbrzymiane ciąg­łym napięciem, były jak lont, do którego przyłoży się ogień. Chwila odpoczynku trwała zresztą krótko.

— Roznosić żywność, amunicję i sprzęt w różne, jak najbardziej oddalone od siebie miejsca. Wsuwać pod skałki, kryć, maskować jak najlepiej, żeby z powietrza nie można ich było dostrzec — powtarzał niezmordo­wanie porucznik.

— Sierżancie, prowadźcie dokładnie ewidencję tego, co i gdzie chowamy — upominał co chwilę Ewalda, który ledwie hamował zniecierpliwienie.

— Jeszcze moment, a nie wytrzymam. Co on mnie tu będzie pouczał! — mruknął wreszcie, z trudem po­wstrzymując wybuch.

W pojedynkę lub po dwu czy trzech żołnierze po­rywali skrzynie na plecy i rozbiegali się wśród dolin i wąwozów.

— Isbiórn! Która to skrzynia konserw?

— Siódma! — odkrzyknął nie zatrzymując się chło­pak.

„Czemu biegnie tak szybko? Czemu sam dźwiga taki ciężar?" — przemknęło Ewaldowi przez gło­wę. Niewiele myśląc, podążył w ślad za żołnierzem,

który znikał już za zakrętem wąskiej górskiej ściany.

— Dobrze wybrał, nie ma co mówić! — mruknął podejrzliwie, widząc, jak Isbiórn nagle znika między dwoma blokami skalnymi. W paru susach znalazł się u wejścia i ostrożnie zajrzał do środka. Odwrócony tyłem do niego żołnierz na klęczkach wydawał się czymś bardzo zajęty.

— Co tam robisz? — huknął sierżant takim głosem, że kilka kamyków oderwało się od skalnej ściany i z chrzęstem osypało się na dół. Isbiórn zaskoczony tym niespodziewanym wtargnięciem drgnął gwałtow­nie. Z ręki jego wypadła puszka konserw i z łosko­tem potoczyła się po kamieniach.

„Mam cię!" — pomyślał mściwie sierżant, przeci­skając z trudem swe szerokie bary i wpełzając na czworakach do groty. Jednym raptownym rzutem ostrego światła latarki omiótł ją całą. Granitowa,

niewielka, o lśniących wilgocią ścianach, prawie cała zastawiona była skrzyniami. W kącie walała się jakaś stara puszka po konserwach i parę ogryzków.

— Co to za brudy? Wyprzątnąć! — warknął sier­żant, ukrywając swe rozczarowanie.

— Tak jest, wyprzątnąć — szepnął pokornie chło­pak. Na jego twarzy oświetlonej wąskim snopem światła malowało się wyraźne zmieszanie.

— Ruszaj! Na co czekasz? — huknął sierżant.

Nie zwracając uwagi na ociągającego się z wyjściem żołnierza, pośpiesznie, ale bardzo dokładnie obejrzał ściany, opukał jedną po drugiej skrzynki z konserwa­mi, pilnie nasłuchując, czy wszystkie wydają taki sam ton. Nie dostrzegł niczego podejrzanego. Kopnął ze złością niedogryzki i wypełzł z groty niezadowolony z siebie. I nieprzekonany.

W obozie czekała go niespodzianka.

— Sierżancie, gdzie się podpiewa Olaf? Wszyscy już po dwa razy obrócili z ciężarami, a ten jak się zawie­ruszył gdzieś w górach... Jedni po drugich gdzieś mi giną. Zabraniam tego! Zabraniam, słyszeliście?! —• wściekał się porucznik. W głosie jego dźwięczał gniew i jakiś podejrzliwy ton.

Ewald spojrzał na swego przełożonego z nie ukry­wanym lękiem. Czyżby posądzał już nawet Olafa? W tym momencie na ścieżce ostro spadającej ze wzno­szącego się nad obozem wzgórza ukazała się wysoka, przygarbiona sylwetka. Olaf biegł co sił w nogach, wymachiwał rękami.

— Patrzcie! — chrypiał z daleka. — Patrzcie! To tam znalazłem! — Jedną ręką wskazywał pagórek, na którym bielały trzy krzyże, drugą, zaciśniętą, wyma­chiwał przed nosem sierżanta.

— Tam, obok nich. Poszedłem się pomodlić o spokój ich duszy. Leżą sobie spokojni, cisi, nic nie słyszą, ni­

czego się już nie lękają. — Olaf oddychał pośpiesznie. Jego długa twarz promieniała szczęściem. — Patrzę, a tu coś błyszczy między kamieniami. Sami zobaczycie!

Z piersi sierżanta wyrwał się okrzyk. Jak echo od­powiedział mu porucznik. Larsen przetarł oczy sam sobie nie dowierzając. Na rozwartej, wielkiej jak bo­chen chleba dłoni leżał niewielki, błyszczący przed­miot...

Szmer głosów, brzęk kieliszków pokrywały dźwięki argentyńskiego tanga, dyskretnie sączącego się z roz­wieszonych na ścianach głośników. Barwne stroje mło­dych, umalowanych kobiet odcinały się wesołymi pla­mami od jednolitych, eleganckich mundurów. Między stolikami bezszelestnie krążyły kelnerki. Pod przy­słoniętą abażurem lampą, w rogu zapełnionej po brze­gi, zadymionej sali Liv-Baru w Reykjavik, rozprawiało dwu młodych oficerów. Wypróżniona do połowy bu­telka koniaku, zarumienione policzki i żywy ton roz­mowy świadczyły, iż nie marnowali czasu.

— Spójrz — szturchnął kapitan swego towarzysza, wskazując na postawnego mężczyznę, który stanął na progu. ~ Sam stary dziś przyszedł. Nieczęsto mu się zdarza. Widzisz, jak mile rozdziela uśmiechy w prawo i w lewo. A przed paroma godzinami zaledwie bałem się, że rozszarpie mnie w kawałki. I to za co? Za tę przeklętą Diabelską Wyspę. Pomyśl sam!

— A cóż tam nowego? — rzucił od niechcenia po­rucznik. — Rąbią ich, i to wszystko. — Podniósł kie­liszek i wychylił go do dna, przymykając z zadowo­leniem oczy. — Mnie jest jeszcze gorzej i nie skarżę się! Margarett nie przyszła, chociaż mi obiecała dzi­siejszy wieczór — westchnął komicznie, zaciągając się dymem z papierosa. — Tobie tylko głupstwa w głowie — obruszył się

kapitan. — Tam, na wyspie — zaczął szeptem, na­chylając się przez stół do przyjaciela — od tego bom­bardowania z kretesem chyba powariowali. Ten ich dowódca, wiesz, taki młodzik z panieńską buzią, zasy­puje nas teraz bez przerwy szyfrowanymi depeszami.

— Czego on chce? — zainteresował się wreszcie po­rucznik.

— Ba, czego chce! Żeby on sam wiedział. W jednej depeszy pyta: „Czy na pewno nie wyładowano na Mayenie zapasowej stacji radiowej typu QHM?" Tak jakby ktoś miał u nas pamiętać o takim drobiazgu. W drugiej podaje: „Podejrzewam, że samoloty nie­przyjacielskie są informowane z ziemi o stanie pogody na wyspie i o rozmieszczeniu składów żywności". W następnej, że ma nie bardzo jasno sprecyzowaną pretensję do jakiegoś żołnierzyka, który z opóźnie­niem stawił się na zbiórkę po alarmie i ciągle gdzieś się zapodziewa...

— Co za brednie! — porucznik wzruszył pogardli­wie ramionami. — Któż by się tym przejmował — i odstawiając pusty kieliszek, zerknął niecierpliwie na zegarek.

— Ale dzisiejsza depesza — ciągnął nie zrażony brakiem zainteresowania kapitan — to szczyt wszyst­kiego. Posłuchaj tylko: „Czy Larsen jest pewnym, zupełnie pewnym człowiekiem?" Najlepszy kawał to to, że Larsen sam nadaje te depesze, nie znając oczy­wiście szyfru. A dalej: „Podejrzewam, że zaginiona radiostacja typu QHM znajduje się wbrew zapewnie­niom Larsena na wyspie. Szeregowiec Olaf Gunnarson znalazł dziś w górach lampę zapasową z tego nadaj­nika". Mówię ci, jakem rozszyfrował te depesze, to mi resztki włosów na głowie dęba stanęły. Ten młodzik z wyspy nie wie, że Larsen to przyjaciel naszego sta­rego. To...

— Wiem, wiem. Orvin dałby się za niego porąbać — przerwał żywo porucznik. — To zaczyna być intere­sujące. No, i co dalej?

Obie głowy przybliżyły się do siebie.

— Dalej? To jest właśnie najgorsze. Melduję się u starego. Patrzę uważnie spod oka, jak on na to za­reaguje. Ciekawe, co? A on czyta, i nic. Żeby mu je­den mięsień drgnął w twarzy, żeby się zmarszczył. Nic. Ale jak podniósł na mnie oczy, to się kolana pode mną jakoś dziwnie ugięły. Skool! — oficer nalał ko­niaku do kieliszków i obaj jednym haustem wychylili złocisty trunek.

— „Kiedy otrzymał pan zapytanie, co się stało z na­dajnikiem QHM?" — rzucił mi, wiesz takim „swoim" tonem. Zaczynam wyjaśniać, jak sprawa stoi; że w ma­gazynie aparatu nie ma, a kuter, który odwiózł załogę na Jan Mayen, pływa gdzieś teraz przy wybrzeżach Grenlandii, że nie zdołałem jeszcze z kapitanem na­wiązać łączności, że o nadajniku pamiętam, ale tyle jest przecież rzeczy ważniejszych... I tu wpadłem. Sta­ry spojrzał znów na mnie tym świdrującym spojrze­niem, sam wiesz zresztą najlepiej, i jak się nie przy­czepi do słowa „ważniejszych"! Czego ja od niego nie usłyszałem! Rozgadał się. Powiedział mi, co sądzi o tym bubku, dowódcy z Jan Mayena, i o mnie, jako o ofi­cerze łączności. Nikt mnie tak jeszcze nigdy nie spo­niewierał!...

Z wypiekami na twarzy kapitan wyliczał wszystkie gorzkie słowa, jakie usłyszał od swego dowódcy, ale porucznik zerkał coraz częściej w drugi koniec sali, skąd raz po raz dochodziły wybuchy śmiechu i roz­bawione głosy.

— Stary gotów się teraz do mnie przyczepić. Ale ja sobie nie pozwolę kołków ciosać na głowie. To nie jest sprawiedliwie!... — usłyszał jeszcze, odpowiadając

na uśmiech przechodzącej koło stolika kobiety. Zerwał się z krzesła.

— Wybacz, mój drogi. Przyszła Margarett. Sam ro­zumiesz...

Nie przejmując się odejściem kolegi, kapitan dolał sobie jeszcze koniaku i pogrążył się sam w rozpamię­tywaniu swej krzywdy. I to za co? Za tych głupców z Jan Mayena?...

W południe mgła spowijająca wyspę i morze białą, nieprzeniknioną zasłoną zaczęła rzednąć. Ciężkie na­wisy chmur unosiły się w górę, a tam, porwane jakimś silnym powiewem, odpływały w daL Tylko ośnieżony stożek wulkanu ginął jak zwykle pod ciężką, spiętrzo­ną, szaroburą czapą.

— Dziś chyba będzie spokój ||| rozchodząc się po obozie, żołnierze z otuchą spoglądali na przejaśniające się niebo.

Zszarzałe, wymięte zmęczeniem, pokryte jakby ma­skami twarze ożywiły się wreszcie, pojaśniały pod bladymi promieniami słońca. Tu i ówdzie rozległy się wesołe okrzyki, a nawet głośny wybuch śmiechu, rzad­ki gość w obozie.

Pi- Już niedługo zachód. Nie przylecą.

Słońce każdego dnia wcześniej zapadało za górskie pasma. Coraz wcześniej cała dolina pogrążała się w mrocznym cieniu.

Larsen rozprostował z ulgą grzbiet, aż kości za­trzeszczały.

— Ewald, daj rozkaz, żeby się ludzie trochę umy­li, poprali sobie bieliznę, zaraz inaczej się po­czują.

Sierżant spojrzał pytająco na porucznika, a gdy ten kiwnął głową, co sił w płucach dmuchnął w gwizdek. Z zadowoleniem patrzył, jak z pobliskich pagórków

zbiegli posłusznie. Ale co to? Czemu nie do niego? Już gotów do krzyku, odsunął gwizdek od warg.

W tej samej chwili ze wzgórza dobiegł go ogłusza­jący dźwięk gongu. Alarm.1

Najpierw ujrzał przeskakujące z obłoku na obłok srebrzyste punkciki, a potem do uszu jego doszedł, przerywany, potężniejący z każdą chwilą, wibrujący, nienawistny dźwięk.

Skąd wróg wiedział, że nad wyspą nagle zapa­nowała pogoda?... To straszne pytanie nurtowało wszy­stkich, napawało zabobonnym lękiem, utwierdzało w podejrzeniach, odbierało chęć do walki Tym strasz­niejsze, że nie było na nie odpowiedzi Dwadzieścia par oczu śledziło maszyny krążące nad obozem. Wy­dawało się, że wróg czegoś wypatruje, że nie jest zde­cydowany. Naraz z błyskawiczną szybkością samoloty skupiły się, zwarły szyki i opadły w dół.

Z wąwozu, w którym ukryto radiostację, buchnął pod samo niebo słup dymu, ognia i kamieni. Dudniący huk wielokrotnym echem przetoczył się po górach. Maszyny poderwały się i zawisły nad doliną. I znów straszliwy huk targnął powietrzem.

Ziemia drżała jeszcze, gdy ziejąc ogniem broni po­kładowej, samolot jak huragan wtargnął na stano­wiska Norwegów, przytłaczając i wciskając wszystkich w ziemię.

Armatki i karabiny maszynowe rozszalały się hi­sterycznym jazgotem w chwili, gdy ostatnia maszyna, lecąc tuż nad głowami ludzi, nikła w obłokach.

Dusząc się zalegającym nisko horyzont, gryzącym, wyciskającym z oczu łzy dymem, potykając się na przeoranej bombami ziemi, na nic nie zważając, ludzie jeden przez drugiego pędzili do groty. Nie ulegało wątpliwości, że i tym razem radiostacja była celem ataku.

W Pierwszy ii wejścia stanął zdyszany Larsen. To, co ujrzał poprzez wiszącą jeszcze w powietrzu szarą za­słonę, zaparło mu oddech. Dwa odłamki bomby z po­tworną siłą wbiły się w sam środek nadajnika.

— Czy da się naprawić? — usłyszał obok siebie pe­łen trwogi szept. Przeczący ruch głowy był jedyną odpowiedzią na pytanie porucznika.

— A więc jesteśmy odcięci! To koniec! — W głosie młodego oficera brzmiała rozpacz.

— Jaki koniec? Nie jest tak źle. Odbiornik niena­ruszony. Będziemy dalej prowadzić nasłuch. Nasze mil­czenie wywoła w sztabie niepokój. Zrozumieją, że coś się stało. Poradzą nam może jakoś, przyjdą z pomo­cą — odpowiedział sprawdzając gorączkowo aparaturę.

— Czy zdążą? — usłyszał ciężkie westchnienie po­rucznika.

Larsen cierpliwie wyczekiwał godzin nasłuchu. Już drugą noc walczy ze snem.

Wilgotny chłód przenikał go do szpiku kości. Po­woli kręcił gałkę kondensatora, czujny na każdy za­słyszany dźwięk. Coś bez przerwy trzeszczało w słu­chawkach syczało, pogwizdywało. Fosforyzujące bia­łym światłem strzałki zegara dobiegały oczekiwanej godziny. Nic. Cisza. Czyżby o nich zapomniano? A mo­że w oddziale operacyjnym dowództwa norweskiego myślą, że wszyscy na wyspie zginęli? Ręce zacisnęły się mocniej na gałkach. Wyłowił wreszcie w szumie słaby, znajomy sygnał. Z dalekiej Islandii radiotele­grafista nadawał cierpliwie umowne znaki. Powtarzał je w nieskończoność. Larsen wytężył słuch. Daremnie.

Odbiór rwał się, sygnały ginęły, by po chwili po­wrócić, zniekształcone, z nową siłą. Nic nie można by­ło zrozumieć.

„Tego nam jeszcze brakowało! Zaburzenia w jono-

sferze" — pomyślał z rezygnacją. Ale nie dawał za wygraną.

Świat, daleki świat, tętnił życiem. Co chwila z syku i gwizdów ucho wyławiało jakieś znaki.

Niezrozumiałe. Zaszyfrowane.

Raptem w słuchawkach zadźwięczał złowieszczy sy­gnał.

S.O.S. S.O.S. S.O.S.

Powtórzony zaledwie parę razy, ucichł. Larsen chwi­lę jeszcze szukał gorączkowo. Cisza.

„Toną" — pomyślał ze skurczem serca. Nie zasta­nawiał się nawet, kto wzywa pomocy. Swój czy wróg? Toną ludzie.

Gałka kondensatora dobiegła do końca skali. W chwi­li gdy już miał wyłączyć odbiornik, z powodzi dźwię­ków wyłowił słowa „Jan Mayen", a potem jakiś nie­zrozumiały szyfr. Przycisnął mocniej słuchawkę do uszu. Kto mówi o wyspie? Swój czy wróg? Nieznana stacja umilkła. Larsen ostrożnie przesunął gałkę. W ete­rze krzyżowały się bez przerwy sygnały. Jakaś silna stacja nadawała międzynarodowym kodem „potwier­dzenie odbioru", a dalej nie szyfrowanym tekstem: „Trzynastego, godzina piąta pięćdziesiąt. Powtarzam — piąta pięćdziesiąt". Tekst otwarty — to rzadkość w czasie wojny. „Widać nic ważnego, ale trzeba bę­dzie słuchać o tej godzinie. To już za kilka dni. Jak szybko leci ten czas..." — pomyślał, wsuwając odbior­nik głęboko pod wystający blok skalny.

U wejścia do groty otoczyła go ciemność — zapo­wiedź polarnej nocy. Po raz pierwszy w życiu po­myślał o niej bez przykrości. „Jeśli uda się przetrwać, koniec z nalotami" — pomyślał z mściwą radością. Przez chwilę śledził bezmyślnie pasma chmur przesła­niających raz po raz srebrną tarczę księżyca. Znów po­wróciła natrętna, dręcząca myśl: „Skąd ta piekielna

celność? Czym się to skończy?" — I znów szarpnął nim niezrozumiały, zwierzęcy lęk.

Przysiadł na skałce przed grotą, żeby wypalić fajkę, ale nie zdążył nawet wyciągnąć jej z kieszeni, kiedy zmorzył go sen. Ciężki, pełen koszmarów. Majaczyły mu się przed oczyma twarze dawnych, nieżyjących już towarzyszy. Coś chcieli mu powiedzieć, przed czymś ostrzec i rozwiewali się nagle, niknęli jak mgła, gdy na nią padnie promień słońca. I znów powracali na­tarczywi, wyciągali ręce, prowadzili go za sobą na strome stoki górskie, za którymi ziała czarna, bezden­na przepaść...

Zerwał się na równe nogi.

— Tfu, do diabła z takimi widziadłami — mruknął z obrzydzeniem, zapalając fajkę. Gdy kłąb dymu prze­słonił mu na chwilę oczy, na oświetlonym księżycem najbliższym grzbiecie górskim mignęło coś, jakby prze­mykająca postać ludzka. Serce zatłukło mu silniej w piersi. Spojrzał raz jeszcze. Ale ostro zarysowu­jąca się na tle ciemnego nieba grań pusta była, nie­ruchoma, martwa.

„Zwariowałem. Nie tylko we śnie, ale i na jawie mam już przywidzenia. I jak tu się dziwić takiemu Olafowi?"

Ciężkim krokiem zawrócił do groty, całym wysił­kiem woli walcząc ze snem, uruchomił odbiornik i znów pogrążył się w nasłuchu.

— Masz, przyniosłem ci coś do jedzenia. Przecież ty niedługo zemrzesz chyba z głodu — usłyszał nad sobą głos sierżanta. — Złapałeś już Islandię? Nie? Wiesz co, stary, to skłam. Powiedz, że płyną nam na pomoc krążowniki, torpedowce, co chcesz, źe leci cała eskadra samolotów. Po dzisiejszym nalocie wszyscy są jak przetrąceni. Nie mogę dać sobie z nimi rady. A przecież znów cudem wyszliśmy cało. Jeden karabin

maszynowy doszczętnie rozbity, ale drugi nie uszko­dzony. Mogłoby być gorzej. Wszyscy jednak potracili zupełnie głowy. Porucznik na każdego patrzy jak na wroga. Olaf lamentuje, przepowiada rychły koniec. A to cacko, które znalazł pod krzyżem... Wiem, wiem, już mówiłeś, że sam nic z tego nie rozumiesz. Zwario­wać można. Jedyna nadzieja w tobie. Zaklinam cię na wszystko. Skłam! Niech chociaż na jakiś czas chłopcy odzyskają nadzieję, niech się uspokoją...

Larsen ściągnął powoli z uszu słuchawki. Zaczer­wienionymi z bezsenności oczyma popatrzył uważnie na pochyloną nad nim, rozgorączkowaną twarz. Nie­łatwo było Ewalda doprowadzić do takiego stanu.

— Co mi się tak przypatrujesz? — zaniepokoił się sierżant.

— Dawno nie słyszałem, żebyś tyle naraz powie­dział — zażartował Larsen, uśmiechając się słabo. — Nie potrzebuję, mój drogi, kłamać. Nie. Nie mam je­szcze żadnej wiadomości — zaprzeczył, widząc radosny błysk w oczach przyjaciela. — Ale i tak wiem, że nie zostawią nas bez pomocy.

Sierżant zasępił się. Z trudem ukrył gest zniecier­pliwienia.

— Ech, ty zawsze wszystkim wierzysz! „Pomocy", jakiej tam „pomocy — przedrzeźniał. — Nasze do­wództwo na Islandii nie może pozwolić sobie na prze­gnanie tych paru samolotów, ja wiem, a tu trzeba działać. I to natychmiast! Nie przebywasz tyle wśród ludzi, co ja. Nie domyślasz się nawet, co wygadują. Jeden boi się drugiego, jeden drugiego podejrzewa...

— Biedacy! — mruknął Larsen.

„Ładni mi biedacy! Żebyś ty, bracie, wiedział, co o tobie mówią, o co ciebie posądzają..." — przemknęło Ewaldowi przez głowę. Pykał przez chwilę machinal­nie dawno wygasłą fajkę. W ciszy słychać było wy­

raźnie, jak cyka zegarek na ręce Larsena. Sierżant podniósł się ciężko z miejsca.

— Dobrze, skłamię. Powiem, że nasze dowództwo obiecało pomoc, ale zaczekamy do jutra, dobrze? /Mo­że się coś do tego czasu wyjaśni, ftie odchodź /Jesz­cze — zatrzymał Larsen wychodzącego. — Pamiętasz naszą rozmowę? Wtedy gdy szukałeś na wszelki wy­padek zastępców dla mnie, dla mojej radiostacji? — Mówiąc to z żalem popatrzył na rozebraną ną drobne kawałki, zniszczoną aparaturę. — Nie wiem', czy ci wtedy mówiłem, że doskonałym operatorem jest Isbiórn. To zdolny smarkacz. Sam odbiera i nadaje, ponad sto dwadzieścia znaków na minutę. Sprawdzi­łem. Nie gorzej ode mnie, chociaż ja mam za sobą lata praktyki. Co ci jest, stary?

Sierżant przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie słowa. Z szeroko otwartych ust wypadła mu fajka. Złapał ją w powietrzu i machinalnie wepchnął cybuch między zęby.

— Co? Ma praktykę, powiadasz? — wybuchnął wreszcie.

— Ja także się zdziwiłem. Nie mniej od ciebie. Je­stem bardzo rad z tego. Mało wiemy właściwie jedni o drugich.

Zajęty swymi myślami radiotelegrafista nie do­strzegł zmienionej twarzy towarzysza.

— Larsen! Powiedz mi, czy ty naprawdę znasz dobrze Isbidrna? — zaczął nagle podnieconym, za­czepnym tonem. — Ale wiesz, to, co się nazywa „do­brze". Ciągle go bronisz przed wszystkimi. Ty jeden zresztą.

— Nie, nie ja jeden — zaprotestował żywo radio­telegrafista. — Wyobraź sobie, nasz porucznik nie wysłał go kiedyś na nocny patrol. Bardzo ładnie po­stąpił, uważam.

Sierżant pokiwał z politowaniem głową.

— O, tak, nasz porucznik się nim opiekuje — za­drwił — to prawda, tak samo jak i tobą. Niech cię Bóg uchowa od takiej opieki.

— Wiem, że mnie nie lubi. Nie rozumiem tylko dla­czego. O wszystko ma pretensję. I o tę nie wyładowa­ną stację QHM, i jakieś inne sprawy, sam nawet nie wiem o co. Ale ja się tym nie przejmuję. Nie moja rzecz ■— wytrząsnął spokojnie popiół z fajki.

— Tym lepiej — Ewald popatrzył na niego zna­cząco, akcentując dobitnie wyrazy, a widząc, że to nie odnosi skutku, wzruszył ramionami. — Powiedz mi lepiej, stary, co ty wiesz o tym smarkaczu. Powiedz mi wszystko. — Sierżant z trudem hamował wzburze­nie. — Bo niby on do trzech zliczyć nie umie, a tu raptem okazuje się wspaniałym radiotelegrafistą. Chu­dy jak tyka, a co wieczór widzę, jak ściąga ze stołu

i chowa ukradkiem do kieszeni kostki cukru i całe kawały mięsa. Ja mam dobre oko. Przede mną nic się nie ukryje, o, nie. Po co, pytam? Po co? Jeśliby sam zeżarł to wszystko, co zabiera ze stołu, obrósłby tłusz­czem, ruszyć by się nie mógł!... Dla kogo on to wy­nosi?

Larsen wzruszył tylko ramionami.

— A skądże ja mogę wiedzieć? Może karmi po pro­stu lisy? Zauważyłem, że bardzo lubi zwierzęta.

Sierżant aż się zachłysnął. Nie panując nad sobą wyrżnął z całych sił fajką o skałę. Rozprysła się w kawałki.

— Ty, tyl — dyszał. — Gdybyśmy złapali tego twe­go pupilka przy QHM, to także byś znalazł dla niego jakieś wytłumaczenie! Skąd on może mieć wprawę? Skąd — pytam?

— Nie on jeden. Uspokój się. Olaf nie jest wcale gorszym od niego operatorem. Jego także przeegzami-

2or

I nowałem. Mówię ci, pierwszorzędny. Okazuje się, że sam kiedyś obsługiwał radiostację na swoim kutrze.

— Co? Olaf także?

Sierżant złapał się za głowę. Zerwał się jak opa­rzony, uderzył głową o zrąb skalny i wypadł z groty, mamrocząc: — Ja chyba zwariuję!

— Już zwariowałeś, mój drogi, już! Żeby taką pięk­ną fajkę połamać! Taką fajkę... — Larsen kiwał z ubo­lewaniem głową, starając się cierpliwie złożyć pod­niesione z ziemi kawałki drzewa.

W przestronnym gabinecie zapadła cisza. Puszysty dywan tłumił odgłos kroków. Siedzący na brzeżku fo­tela oficer nerwowym ruchem zwijał w coraz ciaśniej- szy rulon trzymaną w ręku mapę synoptyczną.

— Nie jestem meteorologiem. Nie wiem dokładnie, jak przygotowujecie waszą prognozę pogody, ale pro­szę mi wyjaśnić, panie poruczniku, czemu załoga na­szego samolotu calutką noc latała na próżno nad Mo­rzem Grenlandzkim i poza mgłą niczego nie mogła dostrzec.

Pułkownik Orvin przemierzał dalej pokój szybki­mi, nerwowymi krokami. Na jego starannie wygolo­nej twarzy znać było przemęczenie. W głosie brzmia­ło nie ukrywane niezadowolenie.

— Nasi piloci — podjął po chwili — zmarnowali cenny czas, nie mówiąc już o ryzyku. Nie zdołali na­wet nawiązać łączności z załogą Jan Mayena, na czym specjalnie mi zależało. Gorzej. Nie dostrzegli nawet samej wyspy. A wyście gwarantowali nam do­brą widzialność: gwarantowali ■— powtarzam. Jak to się dzieje, że wróg jest lepiej poinformowany niż my? Jego samoloty nadlatują nad wyspę Jan Mayen tylko w warunkach doskonałej widoczności. Rozumie pan, tylko. Ani jednego nalotu chybione-

288

go, ani jednego we mgle. Jak się to dzieje? — powtó­rzył twardo. — Czyżby hitlerowska służba meteorolo­giczna stała o tyle wyżej od nas? Jak pan to potrafi wytłumaczyć?

Szef służby meteorologicznej coraz niżej chylił gło­wę. Na twarzy jego malowała się udręka. Chwilę mil­czał, jakby mocując się z sobą, wreszcie jednym tchem wyrzucił:

— Nie potrafię, panie pułkowniku. Ja sam niejedno­krotnie zadawałem sobie to pytanie. I nie tylko ja. Wróg posiada przecież mniej placówek meteorologicz­nych niż my, nie rozporządza tyloma danymi z Dale­kiej Północy, co nasza służba pogody. A co najważ­niejsze — mgła na wyspie Jan Mayen jest najczę­ściej zjawiskiem miejscowym, nie obejmuje po pro­stu innych połaci Morza Grenlandzkiego. Żaden me­teorolog nie jest w stanie jej przewidzieć ani stąd, z Islandii, ani z naszych norweskich wybrzeży. Nie jest w stanie, powtarzam!

— Czy nie operujemy wobec tego przestarzałymi metodami? — ostrym głosem rzucone pytanie zawisło w powietrzu. Pułkownik zatrzymał się w swej węd­rówce po pokoju i stanął przed porucznikiem, mierząc go jednym z tych badawczych, przenikliwych spoj­rzeń, których jak ognia bali się jego podwładni. — Bo przecież wróg zawsze bezbłędnie wybiera dobrą po­godę.

— To chyba otrzymuje wiadomości bezpośrednio z wyspy — wybuchnął, nie panując dłużej nad sobą porucznik.

— Czy... pan chce przez to powiedzieć... — Orvin cedził wolno słowa, a spojrzenie jego stało się zimne jak stal — że Larsen współpracuje z wrogiem? Tego chyba pan nie miał na myśli, panie poruczniku — do­dał, hamując z trudem podrażnienie. — Ja skłaniam

| 209

się do przypuszczenia, że przyczyny pomyłek należy szukać w przestarzałych metodach naszych meteorolo­gów, bo nie chciałbym powiedzieć w ich... nieudol­ności.

Twarz porucznika bladła i czerwieniała na prze­mian. Słabym ruchem głowy zaprzeczał, usiłując coś wtrącić, ale pułkownik nie dał mu przyjść do ,słowa.

— Proszę ustalić możliwie starannie prognozę po­gody i podać mi, kiedy piloci nasi, nadlatując nad wy­spę, nie napotkają znów niskich chmur lub mgły. Sprawa jest bardzo pilna f— ciągnął dalej, patrząc po­nad głową swego podwładnego. — I bardzo poważna. Kierujemy nad Jan Mayen samoloty, które muszą zrzucić tam radiostację. Niestety, zbyt słabi jesteśmy dzisiaj — w głosie zabrzmiała gorycz — by posłać nasze maszyny podczas dnia i przepędzić wroga znad wyspy! Ale za wszelką cenę musimy, panie poruczni­ku, wiedzieć, czy na Mayenie są jeszcze żywi. A jeśli są — dowieść, że o nich nie zapomnieliśmy. To dla mnie sprawa ogromnej wagi. Poza tym muszę za­wczasu przygotować ich na niebezpieczeństwa, z jakich oni sami nie mogą zdawać sobie nawet w tej chwili sprawy. I to jak najszybciej, powtarzam. To byłoby chwilowo wszystko. Dziękuję panu. Proszę dobrze przemyśleć naszą rozmowę i... wyciągnąć z niej na przyszłość odpowiednie wnioski.

Rozdzierający ciszę nocną gong wywołał w obozie nieopisaną panikę. Nocny nalot — tego jeszcze nie było. Wyrwani ze snu, na wpół przytomni żołnierze wyskakiwali z namiotów i bezładnie rzucali się w stro­nę gór. Wpadali na siebie, potykali się o jakieś liny, druty, przewracali nawzajem. Z zamętu krzyków i na­woływań wybił się wreszcie nabrzmiały wściekłością głos sierżanta. Misterny kunszt wysławiania bosma­

nów, pływających pod wszystkimi banderami świata, nie był obcy staremu wydze. Nieprzerwany potok przekleństw chlusnął z jego ust i przywrócił porządek. Z ciemności zaczęły wyłaniać się ludzkie postacie, nie­które jeszcze w bieliźnie.

Rozkaz: „Na stanowiska" — przerwał nagle jazgotli­wy terkot karabinu maszynowego. Kule gwizdnęły tuż nad głowami żołnierzy, rzuciły ich o ziemię, przydu- siły do śliskiej, oblodowaciałej skały. Przywarci do niej ciasno, nie śmieli nabrać oddechu. Karabin ma­szynowy bił z niewielkiej odległości. Seria pocisków przeorywała skały tuż obok leżących. Zaciekłe uja­danie zdawało się zwiastować koniec wszystkiemu i wszystkim. Rozkaz: „Naprzód", wydany w jakiejś sekundzie ciszy, poderwał tylko niektórych.

Świecące pociski z pobliskiego pagórka cięły czerń nieba różnobarwnym wachlarzem. Zielone, czerwone, żółte. W odpowiedzi długimi seriami zagrały ręczne pistolety, oślepiającym płomieniem rozgorzał wybuch ręcznego granatu.

Karabin maszynowy urwał raptem, jakby się zaciął.

Nie przestając strzelać, żołnierze rzucili się skokami w jego stronę.

Sierżant pierwszy był na szczycie.

— Czyś ty... — mełł w ustach jakieś straszne prze­kleństwa.

— Samolot przeleciał tuż nade mną. Strzelałem do niego.

W niebieskim świetle latarki elektrycznej twarz Isbiorna blada była jak płótno. Zaciskał jeszcze kurczo­wo dłoń na spuście karabinu maszynowego.

Larsen w ostatniej chwili uchwycił zaciśniętą w ku­łak potężną pięść sierżanta.

— Nie bij! Później z nim pogadasz.

Niebo nagle zahuczało.

— Samoloty. Były tu już nad nami. Ja właśnie do nich... — wyszeptał zdławionym głosem chłopak.

— Jeszcześ tu? Zjeżdżaj — huknął groźnie sierżant, zakładając gorączkowo nową taśmę.

Znieruchomieli żołnierze, zamiast kryć się, nasłu­chiwali rosnącego ryku silników. Tuż nad nimi na czerni chmur zapaliły się nagle, zamigotały koloro­wymi punktami zielone i rubinowe światła.

— Nasi! — wrzasnął nie swoim głosem radiotelegra­fista i co tchu zawrócił do obozu.

— Nasi! — powtórzył za nim jak echo osłupiały sierżant.

Wysoko w górze zalśniła jasna smuga. Opadając w dół, tuż nad ziemią, rakieta rozprysła się miliona­mi małych gwiazdeczek.

— Nasi, nasi! — darli się teraz jeden przez drugiego żołnierze.

Z lufy rakietnicy wytrysnął w górę płomień. Nad obozem zawisła na chwilę żółta kula, potem czerwona, wreszcie zielona. Silniki samolotów huczały teraz już nad głowami żołnierzy. Gdzieś na tle czarnego nieba zamigotały rozbłyski reflektora, kropki... kreski...

Larsen na głos odczytywał rozkaz.

Już po paru chwilach na ziemi zajaśniały olśniewa­jącym światłem pochodnie magnezjowe, wyznaczając obszar, na który powinny pójść zrzuty. W ich świetle zalśniła bielą półkula spadochronu.

Za nią druga, trzecia.

Larsen pierwszy przyskoczył do ciężkiego, alumi­niowego zasobnika, jakby wiedział, że znajdzie tam coś dla siebie. Po chwili uszczęśliwiony trzymał w ręku miniaturową radiostację. Szybko nawiązał łączność z samolotem dowódcy.

— Przelecieliśmy nad wyspą, nie dostrzegając jej początkowo w ciemności. Zawróciliśmy dopiero na

wasz znak — słyszał wyraźnie w słuchawce głos pilota. — Pomysł był świetny. Ogień świecących pocisków waszego karabinu maszynowego widzieliś­my już z daleka, ułatwił nam świetnie rozpoznanie terenu.

Larsen zakrztusił się śmiechem. A więc Isbiórn z wi­nowajcy stawał się bohaterem dnia. Jaką minę zrobi na to sierżant?

Nie zgasły jeszcze na niebie światełka odlatujących samolotów, a już z niewidzialnych w mroku chmur sypnął lodowaty deszcz ze śniegiem. Słaby zrazu wiatr potężniał. Z chwili na chwilę przybierał na sile. Na­rastał niepowstrzymany łoskot fali. Z dna morskiego porywała odłamki lawy i z impetem tłukła nimi o brzeg. Rozkołysana woda huczała coraz mocniej, mio­tała się, niby w jakimś długo utajonym, niewyczer­panym gniewie. Grzywiaste bałwany gnały na wyspę groźne, spienione, jakby ją miały zetrzeć w proch. Na morzu rozszalał się sztorm.

Czwartego dnia rozkołysane morze zaczęło przyci- chać. Biały kołnierz piany wokół wyspy ciemniał po­woli. Czarny wał chmur uniósł się nieco w górę, od­słaniając tu i ówdzie jasny błękit nieba. Uspokojonymi nawiązaniem łączności z dowództwem na Islandii ludź­mi znów targnął dawny lęk. Czyżby wszystko miało powrócić? I naloty, i spustoszenie, i groza?

— Nie tracić czasu, chłopcy, zwijać się! — poga­niał sierżant.

— Barometr idzie na pogodę. Sami wiecie, co to znaczy — wtórował mu Larsen, pomagając żołnierzom przeciągnąć armatkę przeciwlotniczą na nowe stano­wisko.

Przerwali pracę, gdy zapadał już mrok. Z daleko wysuniętego w morze cypla, na którym, według wska-

zówek dowództwa, ustawiano działko, wzrok obejmo­wał olbrzymi obszar wodnej przestrzeni.

Jak tylko się rozwidni, trzeba natychmiast obło­żyć stanowisko workami z piaskiem i dobrze zamasko­wać siatką — upominał porucznik.

— No pewnie! Mogliby tu nas powystrzelać jak kaczki. Co za pomysł mieli w dowództwie, żeby nam kazać to działo właśnie tu ustawić? — mruczał nie­zadowolony sierżant. — Siedzą spokojnie przy biur­kach i wydaje im się, że wszystkie rozumy zjedli. —— Lepiej by raz i drugi przegonili te przeklęte ma­szyny. Dopiero mielibyśmy spokój — odezwał się ktoś z goryczą.

— Przegonili? Czym? Mało to jest punktów waż- nieszych niż te diabelskie kamienie? Sami musimy się jakoś z tym uporać. Ale co Orvinowi strzeliło do głowy z tym działem, to trudno zrozumieć — po­rucznik zwrócił się z pretensją do Larsena, jakby jego czyniąc winnym za „fantazję" pułkownika.

— Stary wie, co robi. On ma dobrze w głowie — w głosie radiotelegrafisty brzmiała pewność.

Wróg zjawił się wcześniej, niż go oczekiwano. Tym razem przeraźliwy dźwięk gongu nie zwiastował na­lotu. Na niebie panowała niczym nie zmącona cisza. Niebezpieczeństwo przyszło z morza.

Nie opodal brzegu siwe, spienione fale przeciął le­dwie zrazu widoczny peryskop. W chwilę później nad powierzchnię wody wynurzyły się wieżyczka i stalowy pokład.

Nie czekając komendy, żołnierze podskoczyli do działka. Długa lufa opadła w dół z piorunującą szyb­kością. Porucznik przywarł twarzą do dalmierza. W chwili gdy na wieżyczce podniosła się klapa i wy­sunęła się spod niej głowa, powietrzem targnął huk-

[Pierwszy pocisk uderzył tuż przed dziobem łodzi podwodnej i wzbił w powietrze słup wody. Następny octerwał płat stalowej blachy.

Szybkostrzelne działo zaniosło się straszliwym jaz­gotem. Pocisk walił za pociskiem, tnąc kadłub wzdłuż linii wodnejy rwąc i skręcając jak papier opancerzenie. Kłąb dymu buchnął z wieżyczki. W jednym mgnieniu oka łódź podwodna i morze dookoła znikły za czarną, nieprzejrzystą zasłoną. Przez chwilę nie było nic . widać.

Raptem wysoki, czerwony snop ognia rozdarł po­wietrze. Na ułamek sekundy wrzecionowate cielsko, wyrzucone potworną siłą wybuchu, ukazało się w ca­łej okazałości nad powierzchnią wody. Niby słomka skruszona potężną dłonią wygięło się w kabłąk, roz- pękło na dwoje i znikło w kłębach dymu. Powietrzem wstrząsnął głęboki huk wybuchu, przetoczył się echem po okolicznych górach i gdzieś między nimi zamarł.

Gdy wiatr rozpędził resztki czarnego dymu, w miej­scu, gdzie łódź podwodna zapadła w morze, nie było widać nic. Zupełnie nic. Powierzchnia wody burzyła się jeszcze czas jakiś, a potem i to ustało.

Żołnierze stali jak wryci, niezdolni do najmniejsze­go ruchu. Wpatrzeni w morze nie rozumieli sami je­szcze, co się stało. Może to tylko sen? Ale nie. Draż­niący nozdrza zapach prochu, błysk mosiężnych łusek na czerni skały mówiły, że to była prawda.

Pierwszy oprzytomniał sierżant.

— Melduję, poruczniku, że zatopiliśmy... — zaczął, ale przerwał mu krzyk.

Krzyczeli wszyscy naraz, padali sobie w objęcia, jakby teraz dopiero odzyskali mowę.

— Larsen! Meldunek do dowództwa. Która teraz godzina?

Radiotelegrafista spojrzał na zegarek.

— Piąta pięćdziesiąt dziewięć — odpowiedział ma­

chinalnie. — „Piąta pięćdziesiąt, piąta pięćdziesiąt" — tłukło mu się uporczywie w mózgu. Przez chwilę wy­tężył myśl, nie mogąc sobie uświadomić, czemu przy­wiązuje taką wagę do tej godziny.

— Który dziś mamy? — spytał wreszcie nie swoim głosem.

— A kto to wie? Dziś trzynasty chyba. Czemu?

Larsen bez odpowiedzi pobiegł do radiostacji. Czas

wymieniony w nie szyfrowanej wiadomości, którą przypadkiem schwycił przez radio, zgadzał się co do minuty z godziną pojawienia się łodzi podwodnej. Jesz­cze jedna niewiadoma. Trzeba zawiadomić o tym od­dział operacyjny dowództwa. I to natychmiast.

— Wysłać na brzeg patrole! — krzyknął porucz­nik. — Może coś jeszcze wypłynie? Patrzcie uważnie. Przyciągnąć na brzeg pontony gumowe!

„Czyż Orvin przewidywał, że niemiecka łódź pod­wodna tu się zjawi? Skąd mógł o tym wiedzieć? Gdy­by nie to działo, jeszcze trochę, a byłoby po nas" — myślał sierżant i wydając rozkazy, nie spuszczał je­dnocześnie z oczu morza, przeszukując pilnie każdą bruzdę wodną. Ale w kręgu lornety polowej, prócz napływających bez końca z horyzontu długich grze­bieni fal i szeroko rozlanej na morzu plamy tłuszczu, nic nie zdradzało tragedii, jaka się tu rozegrała przed niewieloma minutami.

— Głowę daję, że widziałem. Ja wam to mówię.

— Coś widział? Powtórz!

Rozgorączkowany porucznik przebił się przez krąg żołnierzy otaczających drugiego radiotelegrafistę.

— Roald mówi, że widział rakietę.

— Tam, w północnej części wyspy.

— Wtedy, kiedy zatapialiśmy łódź podwodną — odpowiedziało naraz kilka głosów.

— Melduję, panie poruczniku, że jak się obróciłem po naboje, coś błysnęło w tamtej stronie — ręka żoł­nierza zatoczyła koło na zachód od stożka wulkanu. — Dobrze nie widziałem, oczy miałem zalane potem, ale to na pewno była rakieta.

— Jakiego koloru? — spytał sierżant.

— Nie powiem, nie zauważyłem.

— Rakieta, nie rakieta, ale trzeba by zbadać okoli­ce Zatoki Morsów.

— Nie gorsze są tam warunki do lądowania niż przy naszym brzegu. Ale musimy to sprawdzić. I to jak najszybciej...

— Weźcie dwu ludzi, sierżancie. I ty, Roald, też dwu. Wy pójdziecie od strony morza. Ewald od gór.

— Może ja pójdę z Roaldem?

— Nie. Ty musisz zostać w obozie. Może uda ci się od razu nawiązać łączność z dowództwem.

Larsen wzruszył ramionami. „Nie, to nie. Radźcie sobie beze mnie" — pomyślał z goryczą. Odchodząc słyszał, że porucznik każe Isbittrnowi także pozostać.

„A jednak nie jest taki zły — przemknęło mu znów przez głowę. — Chłopak umarłby chyba ze strachu, gdyby go teraz wysłać z patrolem. Do świtu jeszcze daleko".

Samotny stożek wulkanu w niebieskiej poświacie ostro odcinał od usianego gwiazdami nieba. Okrągła tarcza księżyca ciągnęła po morzu smugę srebrzystego blasku. Tysiące światełek łamało się, nikło i znów rozbłyskiwało na spokojnej powierzchni wody. Larsen nie mógł oczu oderwać od dziwnej gry świateł. Pozwa­lały zapomnieć o tym, co dręczyło, dusiło za gardło, nie dawało mu spokoju.

Na ścieżce prowadzącej do obozu zatętniły nagle czyjeś kroki.

— Porucznik cię wzywa. Rzucaj wszystko! — krzy­knął żołnierz i zawrócił biegiem.

Larsen nie mógł za nim nadążyć. Po drodze wi­dział, jak ludzie w pośpiechu przenosili karabin ma­szynowy. Inni mijali go bez słowa, z przewieszonymi przez szyję automatami. Przyspieszył kroku. Sześciu żołnierzy w pełnym uzbrojeniu stało przed poruczni­kiem.

— Znasz przejście do Zatoki Morsów od strony wy­brzeża! Poprowadzisz ich natychmiast na pomoc sier­żantowi.

— Na pomoc? — Larsen wytrzeszczył oczy.

— Desant nieprzyjacielski na wyspie! Zaatakowano niespodziewanie patrol Roalda. Ostrzelano go z broni maszynowej. Nasi na szczęście mieli ze sobą granaty. Obrzucili nimi nieprzyjaciela, dzięki temu oderwali się od niego i zdołali zbiec do obozu — wołał oficer prze­rywanym głosem.

— A Ewald?

— Przecież mówię ci. Masz iść mu na pomoc. Nie rozumiesz? Roald i jego ludzie widzieli błyski ognia w górach — rozkrzyczał się podniecony porucznik. — My tu szykujemy obronę. Obsadzamy wszystkie przej­ścia.

Ktoś kładł już Larsenowi w rękę automat, ktoś po­dawał mu ciężki chlebak wypełniony granatami. Wi­dać było, że żołnierze z patrolu rwą się do*czynu. Może wreszcie przyjdzie im zmierzyć się z prawdzi­wym wrogiem, nie z tym niewidzialnym, nieuchwyt­nym, który ich wyniszczał bezkarnie. Po zatopieniu łodzi podwodnej wstąpił w nich duch bojowy.

Radiotelegrafista bez słowa ruszył w stronę niewi­docznej prawie w ciemnościach górskiej ścieżyny. Z dala jeszcze słyszał rozdrażniony krzyk: — Gdzie Isbiórn? Przyprowadźcie go do mnie.

— Nie ma — odpowiedział jakiś głos. — Nie kładł się chyba dzisiaj spać. Śpiwór nie naruszony.

Oddalając się szybko, cały zamieniony w słuch, Larsen starał się wzrokiem przedrzeć otaczające ciem­ności. Na szczęście srebrna tarcza księżyca wypełzła już znów zza chmur, zalewając wyspę zimnym, jasnym blaskiem.

Raptem długie serie z automatów rzuciły cały patrol na ziemię. Kule skakały jak żywe po skałkach.

— Z trudem ściągam broń z pleców — opowiadał później Larsen — ale jeszcze nie strzelam. Oprzytom­niałem z pierwszego wrażenia, podciągam się za jakiś kamień, wychylam ostrożnie głowę. Z trzech pozycji buchają płomyki. Trzy automaty. Czyżby?...

„Przestańcie!" — krzyczę do moich ludzi. A ci nic. Zapalili się i walą seriami.

„Przestańcie, bo łby porozwalam!" — ryczę, ile sił w płucach. To dopiero poskutkowało. Jak my zaprze­staliśmy ognia, to tamci też zamilkli.

„Ewald! — wołam korzystając z chwili ciszy. — Ewald!" Cisza. Tylko to przeklęte echo podchwytuje mój krzyk i jakby na drwiny odpowiada: ...wald, ...wald. Dopiero teraz, przyznaję, ciarki przeszły mi po grzbiecie, a więc jednak wróg na wyspie. Cisza trwała krótko, ale mnie się wydawało, że to cała wieczność. Zerwałem się na równe nogi, klnąc na czym świat stoi, gdy dobiegł mnie z tamtej strony znajomy głos:

„Larsen, to ty?"

„...To ty" — śmieje się echo.

Nigdy w życiu tak prędko nie biegłem. Paru su­sami dopadłem Ewalda. Pierwszy raz, od czasu jak się znamy, podniosłem na niego rękę. Byłbym miazgę zrobił z tego człowieka. Ledwiem się pohamował. A on na mnie z pyskiem:

„Co się tu dzieje, do jasnej cholery? Ktoś strzelał do nas, rzucał granatami. I uciekł. Przeszukałem wszy­stkie kąty. Ani śladu wroga. Wracam zmordowany do obozu, a ty mnie tak przyjmujesz?"

Nogi się pode mną ugięły. Mało brakowało, a za­strzeliłbym starego przyjaciela! Niech to wszystko li­cho weźmie!

— Zdrowie stracę przez tę Diabelską Wyspę! Już dłużej nie wytrzymam kapitan rzucił z impe­tem teczkę z papierami na stół. Z kieszeni wycią­gnął chustkę i otarł nią z czoła kropelki potu. Po ca­łym pokoju rozszedł się zapach mocnej wody koloń- skiej.

Znad kilku biurek uniosły się zaciekawione twarze młodych oficerów.

— Co ci się stało? *r- Skąd wracasz?

— Jeszcze pytacie? Od starego. Dziś znowu było piekło. Ja już naprawdę nie wytrzymam — powtó­rzył. Powiedzcie sami, czy to moja wina, że z nasta­niem zimy zorze polarne występują coraz częściej, że łączność radiowa z Jan Mayenem rwie się chwilami, że oni tam już do cna powariowali? Niedawno mało się nie postrzelali, a teraz znów...

— Co się przejmujesz, uspokój się — jeden z kole­gów podał wzburzonemu kapitanowi papierosa, drugi podsunął mu zapalniczkę.

— On przesadza — wycedził przez zęby trzeci, po­chylając się nad biurkiem.

— Przesadzam? — Kapitan otworzył gwałtownie teczkę. — Odczytam wam urywek ostatniej depeszy. Posłuchajcie: „Strzelec Isbiórn naprawdę karmi lisy". Ważne, co? A przecież taką wiadomość zanotowali nam radiotelegrafiści. Referuję tę depeszę Orvinowi, a on

na mnie: „Co pan mi głowę zawraca jakimiś lisami. Roi się przecież od nich na wyspie".

„Sądziłem — mówię układnie — że to może jakiś szyfr znany jedynie panu pułkownikowi".

„Pan myślał"... — odpowiada mi. Tylko tyle po­wiedział.

Kapitan rozejrzał się po twarzach kolegów, na któ­rych ukazały się dyskretne uśmiechy. Każdy z nich wiedział, co znaczyło takie odezwanie się pułków- nika.

— Melduję mu dalej — ciągnął kapitan — że od chwili zatopienia łodzi podwodnej rytm nalotów zelżał wyraźnie. Jest ich bezsprzecznie mniej, a co ważniej­sze, nie zawsze są tak celne, jak przedtem. „Tym lepiej" — odpowiada mi zimno. Pewnie że lepiej. Ale czemu to przypisać? Nie ro­zumieją tego na wyspie. Chcą się dowiedzieć, co do­wództwo o tym myśli. Zwracam jeszcze uwagę, że ani jedna bomba nie padła ostatnio na schron radiostacji ani na składy z żywnością. A on tak sobie, od niechce­nia mówi: „Prawdopodobnie nauczyli się wreszcie ma­skowania. A jeśli nie, to muszę założyć, że ich daw­niejsze meldunki... powiedzmy, przesadzały. Może zre­sztą przyzwyczaili się do nalotów? Poza tym zatopie­nie łodzi i nawiązanie łączności z nami musiało podnieść ich na duchu" — recytował kapitan, do złu­dzenia naśladując sposób mówienia i ruchy swego do­wódcy.

Potoki wody lały się z nieba jednym niepowstrzy­manym strumieniem. Ukośnie zacinający deszcz męt­nymi strugami spływał po zwilgotniałej szybie. W ja­snej zazwyczaj izbie świeżo zmontowanego baraku pa­nował dziś półmrok. Zamoldy kable. Ucichł równo­mierny terkot silnika polowej elektrowni. Chwiejny.

żółtawy płomyk nierówno obciętego knota lampki naf­towej drażnił wzrok, rzucał niespokojne smugi światła na stół i siedzących przy nim mężczyzn. Wydłużone cienie tańczyły jak żywe po ścianach i suficie.

Wtulony w kąt pryczy, na wpół drzemiąc, Larsen śledził spod przymkniętych powiek dziwną grę cieni. Przygarbione nad stołem ramiona Roalda, naprawia­jącego porwaną bluzę wielką jak gwóźdź igłą, ryso­wały się na ścianie czarną plamą, niby jakiś przedpo­topowy stwór. Żołnierz mamrotał coś tam do siebie, a na cieniu ruch ten przypominał przeżuwanie po­karmu.

Długie, zmierzwione włosy sierżanta, który zawzię­cie czyścił swą z trudem naprawioną fajkę, wyglądały jak grzbiet jeźozwierza uchylającego się przed spada­jącą na niego raz po raz olbrzymią, płasko zakończoną łapą. Nie. Łapa — to przecież tylko cień wzniesionej z kartą ręki Olafa.

Stary marynarz zabijał pasjansami wlokący się w nieskończoność czas ulewy i zapadające nad wyspą ciemności polarnej nocy. Jego duże, stwardniałe dło­nie dotykały zatłuszczonych kart mocno, a zarazem delikatnie. Sierżant podnosił chwilami głowę sponad fajki, a wówczas na ścianie grzbiet jeźozwierza wy­ginał się w dziwaczny kabłąk.

Larsen przymknął oczy. Monotonny szum ulewy usypiał. Rozmowa nie kleiła się jakoś. Ludzie już dawno opowiedzieli sobie wszystko. W strasznych chwilach bombardowania oduczyli się w ogóle mówić. Milczeli i teraz, wsłuchując się w monotonny stukot kropli dzwoniących o dach baraku. Panującą w izbie ciszę przerywał szelest stronic ilustrowanego pisma, które znaleźli w zrzutach. Krzyczące barwy ilustracji i kolorowych reklam dziwnie odbijały się od zniszczo­nych mundurów, zarośniętych twarzy i żółtawego

światła lampki. Porucznik po raz setny chyba, ziewa­jąc przerzucał zatłuszczone, pogięte kartki.

W sinym dymie fajek snującym się po izbie, w nie­pewnie pełgających po stole smugach czaiła się nuda. Dni wlokły się teraz za dniami, jeden podobny do drugiego. Niczym nie różniły się od nocy. Dżdżyste, zimne, ciemne. Tygodnie biegły za tygodniami. Prze­brzydłe, ziejące wilgocią. Apatyczni ludzie zaprzestali nawet swarów. Znikły dokuczliwe podejrzenia, zapo­mniano wzajemnych uraz. Ich miejsce zajęło prze­ogromne znużenie.

—- Olaf, nie tu. Źle kładziesz — odezwał się sier­żant. — Niech no mi który poda mój scyzoryk. Leży pod poduszką na pryczy.

Rozejrzał się po izbie.

— Isbiórna oczywiście nie ma. — W głosie jego brzmiało niezadowolenie. rr^Gdzie się znów podziewa w taką ulewę?

„Oho, zaraz się zacznie awantura..." — pomyślał sennie Larsen i z trudem podniósł się z miejsca. Wzrok jego padł na okno. Drgnął i znieruchomiał.

Na czarnym tle zalanej deszczem szyby zamajaczyła jakaś twarz. Okropna. Upiornie blada. Ni to maska po­śmiertna, ni to trupia czaszka. Chciał krzyknąć, ale ze ściśniętego gardła nie wydobył się żaden głos. Za­mknął na moment oczy. Po chwili, która wydawała mu się wiekiem, spojrzał znów w okno. Mętne smugi deszczu spływały po szybie, za którą czerniła się noc. Odetchnął z ulgą. Podszedł bliżej. Nic.

— Nerwy! —| mruknął z niezadowoleniem.

— Larsen, co się tak grzebiesz, dajesz wreszcie czy nie? — niecierpliwił się sierżant.

Ręka radiotelegrafisty drżała lekko, gdy podawał Ewaldowi scyzoryk, ale nikt nie zwrócił na to uwagi-

— Wyszedł. Słowo daję, wyszedł. Pierwszy 1H

w życiu — chrapliwy głos Olafa wyrwał wszystkich z sennego milczenia. Marynarz wodził po obecnych osłupiałym wzrokiem. — Pierwszy raz! Chyba w taką noc. Sam, bez meldowania — powtórzył.

— Zapalimy sobie, chłopcy, na tę intencję. Spró­bujcie mego tytoniu. Zrobiłem nową mieszankę. — Sierżant podsunął mu napełniony kapciuch.

— To dobra wróżba, jak pasjans wychodzi. Zwła­szcza taki trudny, jak ten, grób Napoleona — dorzucił z uznaniem.

Olaf roztarł szczyptę tytoniu w palcach i pociągnął nosem.

— Niezła — pochwalił. — Ale jak tu mówić o dobrej wróżbie. Nam już nic nie pomoże. Nic nas dobrego nie czeka na tej Wyspie Diabelskiej.

— Znów zaczynasz swoje, stary.

Zobaczycie sami. Nie ominie was, niedowiarki — zachrypiał, a w jego głosie było tyle przekonania, że Larsenowi ciarki przeszły po plecach.

Wracając do swego kąta, z niepokojem zerknął znów w stronę okna, ale na ciemnym prostokącie srebrzyły się tylko smugi deszczu.

Olaf, widząc, że nikt go nie słucha, westchnął po­nuro i zaczął znowu rozkładać karty. Zapadła cisza. Ulewa biła wciąż po dachu z monotonnym szumem, któremu wtórował jednostajny cykot chronometru, pracowicie odmierzającego czas.

Na skrzyp otwieranych drzwi nikt nie podniósł gło­wy. Do przedsionka wtargnął niesiony wiatrem deszcz.

— Zamykać! Wieje po nogach — zaczął gderliwie Olaf.

Nagle powietrzem targnął jego nieludzki krzyk. Oczy Larsena wyszły z orbit. Na tle czarnego otworu drzwi, tuż przed nim, bieliła się twarz. Ta sama twarz. Ni to maska, ni to czaszka trupia. Jarzące fosforyzu­

jącym blaskiem oczy patrzyły jakby wprost na niego. W nozdrza uderzył stęchły, mdlący, trupi odór. Zjawa drgnęła. Poruszyły się bezkrwiste usta, nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Błagalnym ruchem wyciągnę­ły się obie ręce, z jękiem runęła na próg, odsłaniając błyszczący stalą wylot lufy pistoletu automatycznego, niespokojnie drgający w rękach mglisto rysującej się w ciemności postaci.

— W najbliższych dniach musimy zrzucić naszych komandosów w okolicy Bergen. Wszystko przygotowa­ne. Załogi samolotów czekają tylko na rozkaz startu. A rozkaz ten uzależniamy w pierwszym rzędzie od komunikatu meteorologicznego. Jak ocenia pan wa­runki lotu? Dziś czy w najbliższych dniach? Zwlekać długo nie możemy, zastrzegam. Musimy wiedzieć, co nasi ludzie zastaną na miejscu. — Pułkownik zgniótł nerwowo niedopałek papierosa. — Rzecz oczywista, że niskie chmury lub mgła mogą udaremnić całą naszą akcję. Tu nie może być żadnych niespodzianek. Żad­nych! — powtórzył z naciskiem.

Na odgłos dyskretnego pukania Orvin zmarszczył niecierpliwie brwi.

— Uprzedziłem wyraźnie, żeby nam nie przeszka­dzano — rzucił z chmurą na czole, nie patrząc nawet w stronę stojącego na progu podoficera łączności.

— Panie pułkowniku, depesza, ważna depesza z Jan Mayena, myślałem, że... — plątał się, zaskoczony takim przyjęciem.

— Proszę zostawić — przerwał mu sucho dowód­ca — przejrzę za chwilę. Teraz jestem naprawdę bar­dzo zajęty.

A gdy drzwi tylko zamknęły się za nieproszonym gościem, powrócił natychmiast do przerwanej rozmo­wy.

— Musimy mieć dobrą prognozę pogody — powtó­rzył. — Tak dobrą, jak miewał wróg nadlatujący nad Jan Mayena — ręką wskazał na leżący przed nim na biurku meldunek. — I chociaż tego wyraźnie nie powie­dział, w spojrzeniu rzuconym na meteorologa widać było, że myślą powraca do owych „przestarzałych" metod pracy, o jakich nieraz mu już mówił.

Porucznik nabrał oddechu i wodząc pracowicie pal­cem po mapie synoptycznej z przejęciem przeprowa­dzał szczegółowo analizę sytuacji.

— Na południe od nas, panie pułkowniku, zalega duży obszar wyżowy. U zachodnich wybrzeży krajów skandynawskich w chwili obecnej mamy głęboki cy­klon z jednej strony z frontem okludowanym, prze­biegającym o tu, od Jan Mayena, wzdłuż wybrzeży norweskich, a z drugiej z frontem chłodnym, zalegają­cym Morze Północne oraz Wielką Brytanię. U wierz­chołka wielkiego wycinka, to jest na wybrzeżu połud­niowej Norwegii, występuje wyraźnie silne pogłębie­nie układu, w związku z czym należy oczekiwać po­wstania nowego ośrodka antycyklonicznego, który, rzecz oczywista, może pociągnąć za sobą trudne jeszcze w chwili obecnej do przewidzenia...

Orvin słuchał z rezygnacją; kilkakrotnie powściągał gest zniecierpliwienia, wreszcie nie wytrzymał i się­gnął po radiodepeszę z Diabelskiej Wyspy. Spojrzał na nią, otworzył szeroko oczy i zapomniał o bożym świe­cie.

Nie przestając mówić meteorolog raz po raz rzucał ukradkowe spojrzenia na twarz dowódcy. Spokojna zazwyczaj, znakomicie maskująca jego uczucia, zmie­niła się nie do poznania. Nie bardzo wiedział, co ze sobą począć — zamilknąć czy też mówić dalej. W oczach, które na niego raptem spojrzały znad gęsto zapisanego arkusza papieru, zamigotał jakiś dziwny

227

Ibłysk. Pułkownik przesunął ręką po czole, jakby chcąc zebrać rozproszone myśli.

— A więc jednak miał pan rację, poruczniku. Pan jedyny — wyrzucił z siebie. — Proszę! — rzucił ofi­cerowi przez biurko radiodepeszę. — To niesłychane! — szepnął.

Meteorolog przebiegł szybko oczyma kilka pierw­szych zdań.

— A nie mówiłem... — zaczął triumfująco, ale prze­rwał mu kategoryczny gest Orvina.

— Proszę czytać dalej. Do końca. Głośno. To się po prostu w głowie nie mieści!

— gdy odzyskał wreszcie przytomność, zeznał,

iż przed dwoma miesiącami został zrzucony na spado­chronie w okolicy Północnej Laguny, wyżynnej, naj­mniej dostępnej części wyspy. Geolog z zawodu, dłuż­szy czas przed wojną pracował na Jan Mayenie i zna­komicie poznał teren. Obecnie wyposażony w radio­stację krótkofalową typu QHM, taką samą, jaka nie została wyładowana na wyspie, przez cały czas kie­rował nalotami..."

Porucznik podniósł głowę i spojrzał znacząco na Orvina.

— Przez cały czas kierował nalotami — powtórzył, delektując się tym zwrotem. — A więc to nie prze­starzałe... — zaczął, ale Orvin dał mu znak, by czytał dalej.

— „...każdorazowo uprzedzając nieprzyjaciela o sta­nie pogody nad wyspą i wskazując dokładnie położenie magazynów, stanowisk radiostacji oraz obrony prze­ciwlotniczej. Załoga łodzi podwodnej miała pod jego kierownictwem ostatecznie zlikwidować naszą stację. Niespodziewane zatopienie łodzi pokrzyżowało wszyst­kie plany wroga. Wskutek wyczerpania baterii szpieg utracił łączność radiową z samolotami. Patrole nasze

uniemożliwiały mu ponadto porozumiewanie za pomo­cą rakiet. Skończyły mu się także zapasy żywności. Głodował, chwytał ptaki w sidła, podkradał, o ile się dało, nasze magazyny. To go zgubiło. Szeregowiec Isbiórn spostrzegł, że ktoś kradnie resztki żywności pozostawiane przez niego co dnia w grocie dla lisów. Upewniło go w tym mniemaniu zniknięcie puszki kon­serw. Nie alarmował dowództwa, bojąc się, że zostanie wyśmiany. Na własną rękę starał się wyśledzić wino­wajcę. Dziś, mimo ulewnego deszczu, podczas kolej­nych czatów u wejścia do groty spostrzegł nagle przed sobą skradającą się postać z bronią w ręku. Po krótkiej walce rozbroił nieznajomego i pod groźbą odebranego pistoletu doprowadził go do obozu..."

— A więc, panie pułkowniku — porucznik powrócił do swojej myśli — to nie przestarzałe metody...

— Człowiek czasem błądzi. Przyznaję się do mojej omyłki — Orvin rozłożył ręce. — Szukałem, jak mo­głem, przyczyn niezrozumiałej łatwości, z jaką wróg niszczył naszą placówkę. Tam na Wyspie Diabelskiej szła stawka o wielką sprawę — o życie ludzkie. Szczę­ście, że tak wszystko się skończyło. Ale nie czas dziś o tym mówić. Powróćmy chwilowo do naszych ko­mandosów. To jak tam było, panie poruczniku, bo już doprawdy nie pamiętam — tu cyklon, tam anty- cyklon...

SZTURMAN ZE „ŚWIĘTEJ ANNY"

Sztorm nie ustawał. Ryk burzy zlewał się z prze­ciągłym wyciem wiatru w olinowaniach masztu. W ka­binie nawigacyjnej pochylony nad zasłanym mapami stolikiem mężczyzna raz po raz podnosił głowę, nasłu­chując pilnie, jak gdyby z tego chaosu dźwięków sta­rał się wyłowić najgroźniejszy — trzask pękających desek poszycia statku.

— Wytrzyma chyba, mocny jest — powiedział wre­szcie półgłosem. — Zejdę pod pokład. Tam wszystkim wydawać się musi, że to nadeszły nasze ostatnie chwile...

Słabe światło rozkołysanej lampy naftowej oświet­liło na chwilę twarz marynarza. Spod jasnego zarostu przezierały młode, energiczne rysy, ale czoło przecięte było zmarszczkami, a w szarych oczach czaiło się zmę­czenie.

Na odgłos stukania do drzwi mężczyzna drgnął. Nie zdążył jeszcze odpowiedzieć, gdy do kabiny wtargnęły naraz kłęby śniegu. Potężny podmuch wiatru wepchnął jakąś postać okutaną w futra po czubek nosa. Na twarzy mężczyzny ukazał się uśmiech, z oczu znikło znużenie. Ruchem ręki wskazał krzesło.

— Proszę siadać.

Przybysz w milczeniu otrzepywał śnieg z futra i wreszcie z westchnieniem ulgi zajął wskazane miej­sce. Spod odrzuconego energicznym ruchem kaptura wysunęły się długie, czarne włosy, brązowe oczy z ufnością spojrzały na mężczyznę.

Przez chwilę panowała cisza przerywana tylko za­wodzeniem wichru za cienkimi ściankami kabiny.

— Szturmanie — miękki, kobiecy głos dziwnie za­brzmiał w tym otoczeniu. — Boję się, bardzo się boję...

W oczach mężczyzny odmalowało się zdziwienie.

— Pani, siostro?

— Tak, boję się o naszych ludzi. Nie mogę im nic dopomóc. Bajew znów zaczyna bredzić. Opowiada o lą­dzie, który podobno wczoraj dostrzegł z bocianiego gniazda. Nie zdaje sobie sprawy, źe od paru tygodni leży chory. Nasz Piotr płakał dziś, wspominając swe dzieci. „Już nigdy ich nie zobaczę!" — mówił. A ja jestem bezsilna...

Szturman z troską spojrzał na zmęczoną, wychudłą twarz młodej kobiety, na podkrążone oczy.

— Ilu dziś mamy chorych? — zapytał. Siostra z rezygnacją wzruszyła ramionami.

— Poza nami, szturmanie, mechanikiem Konradem i kucharzem wszyscy cierpią. Jedni mniej, inni więcej.

— Na co?

— To chyba szkorbut. Brak ruchu, jednostajne po­trawy, rozgoryczenie. Medycyna nie zna lekarstwa na tę straszną chorobę. Chorym pomogłyby z pewnością świeże jarzyny, surowe mięso, ale skądże ja to wszy­stko wezmę, skąd?

Szturman z pasją uderzył pięścią w stół, aż cyrkle, linijki i ołówki podskoczyły do góry.

— Tyle razy powtarzałem, że nie wolno bezczynnie czekać, aż statek wyswobodzi się z lodów. Niczego się nie osiągnie samym tylko wyczekiwaniem. Trzeba było

polować, polować, jeszcze raz polować. Pani wie prze­cież od kucharza, siostro Ermino, że skończyły się już zapasy świeżego mięsa zgromadzonego w lecie. Teraz w zimie nie pora zdobywać nowe. Mamy tylko kon­serwy i tę wstrętną soloną słoninę, na widok której każdy dostaje mdłości. To, co możemy dać chorym, nie uleczy ich przecież.

— Szturmanie, ludzie proszą bardzo, żeby pan ze­szedł do nich pod pokład. „Albanow ślęczy wciąż nad tymi książkami, wszystkie rozumy już chyba posiadł, niech powie nam, kiedy się coś wreszcie zmieni na lepsze w naszym życiu" — mówią. Proszę im nie od­mawiać tej przyjemności. Nikt tak jak pan nie umie podnieść chorych na duchu! — W głosie siostry dźwię­czy prośba.

— „Zmieni na lepsze" — powtórzył z goryczą Alba­now. — A cóż się może zmienić? Chyba tylko na gor­sze. Proszę, niech pani sama spojrzy.

Energicznym ruchem zsunął papiery z leżącej przed nim mapy.

— Gdy przed rokiem wpłynęliśmy o tak późnej porze roku na Morze Karskie, nikt z nas nie pomyślał, czym to grozi. Pamięta pani, siostro, ten ostrzegawczy komunikat Instytutu Meteorologicznego? „Stan lodów na Morzu Barentsa jest wyjątkowo ciężki. Tak cięż­kiego nie notowano od dwudziestu lat", A myśmy, mimo wszystko, popłynęli. Ech, co tu wspominać, stało się i nie odstanie.

Lód zwarł się wokół naszej „Świętej Anny" — ciągnął po chwili spokojniej — tu, przy wybrzeżu półwyspu Jamał. To było pierwsze ostrzeżenie. Już wtedy powodów do'niepokoju nie brakowało. Rozma­wiałem o tym nieraz z porucznikiem Brusiłowero. Ostrzegałem go, uprzedzałem. W księgach locji wyczy­tałem, iż tu właśnie przed trzydziestu laty w podobnej

jak nasza sytuacji znalazły się dwa statki. „Varaa" wiózł holenderską wyprawę na Wyspę Dicksona, ot, tu — ostro za temperowanym ołówkiem wparł się w pociętą siecią równoleżników i południków mapę, — Obok płynął „Dimphne", wiozący duńską ekspedycję na Półwysep Czeluskina. Los tych obu statków po­dobny był do naszego; wmarzły oba w tym samym miejscu, co „Święta Anna".

— I... co się z nimi stało? Szturman rozłoży bezradnie ręce.

— Jeden został przez prąd morski wyniesiony z po­wrotem na sam środek Wrót Karskich. Drugi — zmiaż­dżony przez lód.

— To straszne — szepnął zaledwie dosłyszalnie ko­biecy głos.

— Tak, to niewesołe. Ale dryf naszego statku prze­biega zupełnie inaczej, niżby ktokolwiek mógł przypu­szczać. To mnie jedynie pociesza. Jeśli zdołamy się wyratować z tej ciężkiej sytuacji, przywieziemy do kraju niezwykle ciekawe dla nauki dane. Rozumie pani? Prąd morski niesie nas na północ. To wielka niespodzianka dla nauki. W żadnym opisie locji nikt nie wspomina o takim kierunku. Cierpienia nasze nie pójdą na marne, jeśli poznamy dokładnie prądy w tej części Morza Karskiego...

— Czy dlatego wybiega pan co parę godzin na po­kład do swoich termometrów i ciągle coś notuje, zapi­suje, mierzy? — brązowe oczy patrzyły z ciekawością na szturmana.

— Tak. Ale nie wszyscy mnie rozumieją.

— Cóż z tego? Konrad opowiada o panu z podzi­wem. Inni, jak to ludzie. Jedni chwalą, drudzy wy­dziwiają. Uważają, że niepotrzebny trud, bo i tak nikt przecież tędy nie popłynie dobrowolnie.

— Kto wie? A może?

Do kabiny wtargnął raptem pęd mroźnego powietrza.

— Siostro, kapitan wzywa panią — rozległ się od progu głos.

— Idę, już idę, Konradzie — siostra zerwała się z miejsca, pośpiesznie naciągnęła kaptur i zapięła szczel­nie futro.

— Czy kapitan czuje się dziś gorzej? — głos sztur­mana zabrzmiał naraz dziwnie obco.

— Nie. Tak jak zwykle. Ale cóż, wszystkie stawy ma opuchnięte, porusza się z trudnością... — tu siostra zrobiła przerwę. — Wie pan zresztą sam najlepiej, jaki zrobił się nerwowy, niecierpliwy, wiecznie ze wszyst­kiego niezadowolony, jak trudno mu dogodzić... Pro­szę przyjść do nas, szturmanie. Proszę bardzo.

Ledwie drzwi zamknęły się za siostrą, głęboka zmarszczka przecięła czoło marynarza. Jak rój uprzy­krzonych much obiegły go wspomnienia. Przed nie­spełna rokiem spotkał na ulicy w Murmańsku dawne­go znajomego, eleganckiego porucznika Brusiłowa.

— Cieszę się, że pana widzę. Mam wspaniałą pro­pozycję. Pojedzie pan na moim statku „Święta Anna" jako zastępca kapitana, mój zastępca — zaczął bez wstępu porucznik, potrząsając energicznie ręką Alba- nowa. — Pełniąc służbę na Morzu Wschodnio-Syberyj- skim, widziałem masę zwierzyny morskiej, tysiące fok, morsów i białych niedźwiedzi. Wie pan przecież, jak cenne są ich skóry. To nieprzebrane bogactwo. Tam nikt nie poluje poza tubylcami, a tych jest gar­stka.

Po powrocie postanowiłem zorganizować własną wyprawę na te wody. Wystąpiłem już z marynarki. W ciągu jednego sezonu łowieckiego zrobimy majątek. Statek już kupiłem. Mówię panu, cudo nie statek. Tak się szczęśliwie złożyło, że mój wuj, bogaty ziemianin

■H

spod Moskwy, zapalił się do tego projektu i pożyczył mi pieniędzy. Po jednym zaledwie rejsie zwrócę mu je z nadwyżką. No co, szturmanie, zgoda?

Czarne oczy porucznika płonęły entuzjazmem. Wi­dać było, źe nic nie jest w stanie odwieść go od wy­marzonej podróży, źe nic go poza nią nie obchodzi. Widząc wahanie Albanowa, zaczął od razu wtajemni­czać go w dalsze szczegóły.

Oszołomiony wymową Brusiłowa, jego łatwo udzie­lającym się zapałem i perspektywą ciekawej wyprawy na nieznane obszary Dalekiej Północy, szturman nie dał się długo prosić. Po paru dniach wchodził już na pokład.

Brusiłow nic nie przesadził. „Święta Anna" była niezwykle pięknym statkiem. Źaglowo-parowy szku- ner, z silnikiem o mocy czterdziestu koni mecha­nicznych, kilkadziesiąt lat pływał już po północnych morzach jako jednostka ratownicza, a później myś­liwska.

Solidna konstrukcja i dobry stan dawały pewność, że mimo tylu lat nieustannej pracy w Arktyce, nieraz jeszcze wyjdzie zwycięsko z ciężkiej walki z lodem.

Brusiłow nie żałował pieniędzy na luksusowe urzą­dzenie wnętrza. Podłogę kabin zaścielały puszyste dy­wany, masywne meble wykonane były z mahoniu, ścia­ny lśniły białym lakierem.

Niemniej bogato wyposażył wyprawę w ciepłą odzież i zapasy żywności. Obliczony na dwudziestu czterech ludzi jadłospis był wyjątkowo urozmaicony i obfity. Niczego tam nie brakowało. Ponad cztery tony naj­lepszej mąki, ryż, kasze, groch, mięso w konserwach, sprowadzone specjalnie z Australii, pół tony różnych marmolad i konserw, masło, sery, czekolada oraz wiele gatunków win i wódek.

— Naszym obszarem łowieckim będzie Morze Wschodnio-Syberyjskie i okolice Cieśniny Beringa. To przebogate, obfitujące w zwierzynę tereny. Nikt tam jeszcze nie dotarł — mówił z przechwałką Bru- siłow.

— Którędyż dostaniecie się do Cieśniny Beringa? — zapytywali z niedowierzaniem przyjaciele. —■ Czy przez Kanał Sueski?

— Ależ skądże. To zbyt wielka strata czasu. Popły­niemy sobie po prostu wzdłuż północnych wybrzeży Syberii.

— Jak to? To niemożliwe! Przecież prócz Norden- skiolda nikt nie przedarł się tą trasą.

— On przepłynął, to i ja przepłynę. Jeśli nawet nie uda się nam dokonać tego wyczynu w ciągu jed­nego sezonu nawigacyjnego, to sobie przezimujemy w lodach. Zabieram mnóstwo zapasów. Polując po drodze na zwierzęta morskie, od których roją się lody Arktyki, nie zginiemy z głodu. Myślę nawet, że uda nam się zawinąć do Władywostoku z pełnymi łupu lukami. Po to przecież płynę. Możecie nam pozazdro­ścić. To wspaniała, jedyna w swoim rodzaju wy­prawa.

„Jakże byłem łatwowierny! — myśli teraz Albanow, wsłuchując się w nie milknący łoskot burzy. — Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że Brusiłow to za­paleniec, że odważy się na taką wyprawę, nie znając ciężkich warunków żeglugi wśród lodów, że zarozu­miały, uparty, ambitny, nikogo nie usłucha...

Początkowo wszyscy byliśmy pod jego urokiem, oszołomieni tą pewnością siebie, która nie znosi naj­mniejszych sprzeciwów, tym młodzieńczym zapałem. Jeden tylko lekarz okrętowy, w ostatniej chwili od­mówił wzięcia udziału w ryzykownej, jego zdaniem, wyprawie. Jakżeśmy z niego kpili! Zresztą na to miej-

Ą

sce zgłosiła się natychmiast drobna, energiczna kobieta — siostra miłosierdzia".

Siostra Ermina... Albanow widzi wyraźnie przed so­bą młodą, świeżą twarzyczkę o rumianych policzkach, o ufnych, błyszczących oczach.

— To daleka i dla kobiety ciężka wyprawa. | Czy naprawdę decyduje się pani płynąć z nami? Czy nie obawia się pani? — pytał z niedowierzaniem. /

— Dam sobie jakoś radę. Muszę. To, co zarobię na waszym statku, pozwoli mi wysłać młodszego brata na politechnikę. Pomagam mu w nauce. Wytrzymacie wy, wytrzymam i ja. Wszyscy mówią, że nikt jeszcze nigdy nie podróżował w tak wspaniałych warunkach — brzmiała energiczna odpowiedź.

I tak się zaczęło. Na statku panował radosny na­strój. Wszystkiego, było w bród. Ciepło, jasno, wygod­nie. „Święta Anna" z dumnie rozpostartymi żaglami pruła lekko fale Morza Barentsa i jak klin wcinała się w lodowe pola.

Pod pokładem nie milkły wesołe piosenki. Nikogo nie przerażały groźne przepowiednie meteorologiczne ani nawet ciężkie lody u wrót Morza Karskiego. Nim lato polarne dobiegło końca, już grube, jak podczas zi­my, pola lodowe jednolitą warstwą zasłały horyzont. Wszystko zapowiadało wyjątkowo srogą zimę. Któż by się tym jednak przejmował? Wydawało się, że piękny, mocny, lśniący lakierem i mosiądzem statek przezwy­cięży najcięższe przeszkody.

|— Powtarzałem panu, szturmanie, że los mi sprzy­ja — przechwalał się chętnie Brusiłow — nie darmo mówiła mi stara Cyganka, że urodziłem się pod szczę­śliwą gwiazdą. Niech się pan niczym nie przejmuje, proszę polegać na mnie.

A później...

Szturman uśmiecha się gorzko.

238

A później? Na wysokości półwyspu Jamał lody unie­ruchomiły statek. Dryf „Świętej Anny" nie przebiegał tak, jak pierwotnie przypuszczano. Prąd morski zno­sił wyprawę na północ zamiast na wschód. Zaniepoko­jony tym nieznanym kierunkiem spływu szturman całe dnie spędzał nad książkami, szukając jakiegoś wy­tłumaczenia tego dziwnego zjawiska, nagabywał wie­lokrotnie kapitana, czy nie należałoby opuścić statku i pieszo kierować się na najbliższy ląd.

— Ani myślę — odpowiadał niezmiennie Brusi­łow. — „Święta Anna" wytrzyma każdy napór lodów. Zaczekamy. Zobaczymy, co los nam przyniesie. Wierzę w swoje szczęście. Czyż nie zna pan, szturmanie, kie­runku prądów morskich w tej części oceanu? Któregoś dnia z pewnością zawrócimy i popłyniemy, jak to mieliśmy w planie, na wschód. A. może po prostu strach pana obleciał? Niech się pan od razu przyzna?

Cóż można było odpowiedzieć na takie kpiny, zre­sztą początkowo i przez załogę przyjmowane gromkimi wybuchami śmiechu. Brusiłow nie dopuszczał do siebie myśli o jakiejkolwiek zmianie w swych pier­wotnych zamiarach, nie przejmował się opisami dryfu innych statków, nie zatrwożył ich tragicznym losem.

Bezczynne wyczekiwanie na to, co przyniesie przy­szłość, coraz bardziej ciążyło szturmanowi. Zdając sobie sprawę z doniosłości dokładnego wytyczenia tra­sy tego odmiennego od wszystkich poprzednich dryfu, pełen inicjatywy Albanow postanowił przeprowadzać stałe pomiary astronomiczne. To pożyteczne zajęcie podnosiło go na duchu i pozwalało zapomnieć o jedno­stajnym, beznadziejnym trybie życia na uwięzionym w lodach statku. Po pewnym czasie do pomiarów astronomicznych dołączył jeszcze obserwacje meteo­rologiczne.

239

— Co ci z tego przyjdzie? — pytali z niedowierza­niem niektórzy towarzysze, dziwiąc się, jak możjia dobrowolnie przysparzać sobie tyle pracy. Nie chcieli słuchać, gdy Albanow tłumaczył im z zapałem, po' co to robi, wzruszali tylko ramionami. Do pomocy w tej żmudnej, systematycznej pracy zgłosił się tylko jeden ochotnik. Cichy, spokojny, małomówny mechanik Konrad.

Tygodnie mijały za tygodniami. Dryf na północ trwał.

W lecie 1913 roku „Święta Anna" znalazła się po­między Nową Ziemią a archipelagiem Ziemi Francisz­ka Józefa.

Pewnego ranka z bocianiego gniazda rozległ się alar­mujący krzyk, który wszystkich postawił na nogi.

— Woda, wolna od lodu woda!

Kto żyw tłoczył się na pokład. Ludzie śmieli się, ściskali, krzyczeli i płakali ze wzruszenia na widok rozkołysanych fal. Na horyzoncie... ale nie wokół stat­ku. Czterysta czy pięćset metrów dzieliło „Świętą An­nę" od czystych wód. Wszyscy jak jeden rzucili się do łomów i kilofów. Ale lód nie ustępował. Twardy był jak granit. Pomogłyby tylko miny. Ale wtedy okazało się, że Brusiłow zapomniał o dynamicie. Ładunki z czarnego, strzelniczego prochu były zbyt słabe.

Brak dynamitu na statku wywołał pierwsze poważ­ne nieporozumienie między szturmanem a dowódcą. Albanow nie mógł o tym spokojnie myśleć. Pamiętać o dywanach, o lustrach, o winie, a zapomnieć o dyna­micie!... Tak nie postępuje człowiek odpowiedzialny za los całej załogi.

Z bezsilną wściekłością patrzyli ludzie na lodowe zapory dzielące ich od wolnego morza. Później przy­szło zniechęcenie, najstraszniejszy wróg człowieka.

I znów dni wolno upływały za dniami, a każdy jak kropla wody podobny do poprzedniego. Mijały tygod­nie. W sierpniu padła komenda:

— Przygotować statek do zimowania.

Druga zima była straszna. Pokryci sadzą, zaniedba­ni, osowiali ludzie snuli się bez celu pod pokładem. Brodate twarze coraz częściej przybierały wyraz bez­nadziejnego znużenia.

Załogę pożerała bezczynność i nuda. Jeden po dru­gim marynarze zapadali na szkorbut. „Święta Anna" zamieniła się w wielki, dryfujący szpital...

Dość tych wspomnień! Albanow zrywa się z krzesła, narzuca pośpiesznie kożuszek i wybiega z kabiny na­wigacyjnej. Obiecał siostrze, że odwiedzi chorych.

Uderzenie wiatru zapiera oddech, śnieg oślepia. W olinowaniach oblodzonych masztów zawodzi wiatr, skrzypią jękliwie reje. Na zasypanym śniegiem po­kładzie nie widać żywej duszy. Na mostku kapitańskim tylko opuszczone koło sterowe trzyma wytrwale swą wartę. Obraca się powoli, zmienia kurs to w lewo, to znów w prawo, jakby kierowane jakąś niewidzialną dłonią. I tak bez przerwy przez dni i noce, noce i dni, które się niczym od siebie nie różnią.

A pod pokładem? Od chwili gdy na statku zabrakło nafty, którą zbyt hojnie szafowano na początku po­dróży, pod pokładem panuje ciemność. Tonie w niej blask lakierowanych ścian, wykładanych tu i ówdzie boazerią, gaśnie połysk mahoniowych mebli. Puszyste dywany pokrywa gruba warstwa topniejącego miejsca­mi szronu. Pełgające światełko zakopconego knota, który tli się w naczyniu napełnionym tłuszczem foki czy morsa, słabo oświetla wnętrze statku. W kątach kabin i mrocznych korytarzy lśnią wszystkimi barwa­mi tęczy groźne bryły lodu. Za mało zabrano węgla...

Mróz — władca Arktyki — wkroczył zwycięsko na dryfujący statek. Niewiele pomaga gruba warstwa wojłoku włożona pod oszalowanie z desek. Prycze trze­ba odsuwać od ścian, żeby nie przymarzły do nich koce. W szczelnie zamkniętych, dusznych pomieszcze­niach gromadzi się wilgoć. Woda kapie z sufitu, szyb­ko schodzą ze ścian płaty białego lakieru. Sczerniałe, oślizłe drzewo pokrywa się siwą warstwą szronu.

W kubryku na widok Albanowa zapanowała radość. Z tonących w mroku wilgotnych prycz jedna po dru­giej unoszą się głowy. Na brodatych, zarośniętych twa­rzach zjawia się rzadki gość — uśmiech.

— Szturmanie, jakżeż tam z pogodą?

— Kiedyż wreszcie skończy się ten przeklęty sztorm?

— Czy nie widać gdzieś wolnego od lodów mo­rza? — sypią się ze wszystkich stron pytania.

Tylko kilka twarzy na widok Albanowa odwraca się niechętnie do powleczonych szkliwem lodu ścian. Wszyscy wiedzą, że szturman ani na jeden dzień nie przerywa swej obserwacji, ale wiedzą także, że gniewa to dowódcę.

— Toż to czyste wariactwo mierzyć trzy razy na dobę temperaturę powietrza, ciśnienie, szybkość wiatru i opisywać chmury na niebie. Na co to komu? Płynie­my na statku myśliwskim, a nie naukowym. Jeśli mój zastępca ma czas na takie wymysły, to jego rzecz. Pozwalam na to pod warunkiem, że nic o tym nie będę wiedzieć — zapowiedział opryskliwie Brusiłow. Nie po­trafił pogodzić się z porażką.

Schorowany, niecierpliwy, zawiedziony w swych ambitnych nadziejach, nie znosi teraz pogodnego, czyn­nego, lubianego przez załogę Albanowa. Raz po raz czyni mu jakieś niesłuszne wymówki, cofa bez uprze­

dzenia wydane przez szturmana rozkazy, podrywa autorytet i chętnie ośmiesza go przed załogą.

— Siadajcie tu, szturmanie, tu bliżej, muszę wam coś powiedzieć.

Stary, doświadczony marynarz Bajew ciągnie Alba­nowa za połę kożuszka. Na czole chorego perli się pot. Oczy błyszczą gorączką.

Szturman rozgląda się po ciemnym kubryku, jakby kogoś jeszcze szukał.

— Siostra? Jest u kapitana. Jak zawsze.

— On wymaga, żeby tylko nim się zajmowała. A nas tu tylu... — żalą się z kąta jakieś ochrypłe głosy.

— Dajcie jej żyć. Biedna kobieta i tak uwija się, jak może.

— Każdemu stara się dogodzić, słucha wszystkich naszych skarg, dla każdego znajdzie dobre słowo...

— Kiedy ta biedaczka ma czas na sen czy choćby jakiś odpoczynek?

Albanow słucha pochwał z rozjaśnioną twarzą.

— Może właśnie dlatego jest zdrowa, że tak się uwija — mówi poważnie. — Gdy tylko ucichnie bu­rza, chciałbym, żebyście się zajęli uprzątnięciem śnie­gu z pokładu. Nawiało tam całe góry. Spróbujcie się podnieść. Ruch na świeżym powietrzu dobrze wam zrobi. Tutaj rozchorować się można od tego zaduchu. A może to właśnie wy pierwsi dojrzycie wolne od lo­dów morze?...

I znów mijają dni za dniami. Nikt ich już nie liczy. Dryf na północ trwa. Jak długo przyjdzie jeszcze cierpieć wśród lodów? Czy nie ma żadnej nadziei? Lu­dzie stają się coraz bardziej rozgoryczeni. Byle dro­biazg wyprowadza ich z równowagi. Sprzeczkom nie ma końca.

Mimo zapasów świeżego mięsa, jakie udało się zgro­madzić podczas lata, brak już wielu produktów. Na opał idą grodzie okrętowe, ale i one nie zapewniają ciepła.

I znów ledwie się tli mdłe światło wiecznie kopcą­cych knotów, i znów tłusty kożuch sadzy pokrywa wszystko. Ciemno, wilgotno, zimno. Z nową siłą wy­buchają swary i niesnaski. Brusiłow nie umie położyć im kresu. Co gorsza, jest tym, który roznieca waśnie swym nieodpowiednim postępowaniem z ludźmi.

Raz po raz pomiędzy dowódcą wyprawy a jego za­stępcą dochodzi do burzliwych scen. Reszta załogi bierze w nich żywy udział, rozpada się na dwa wro­gie obozy, które zaczynają się wzajemnie zwalczać. Wszelkie próby załagodzenia sytuacji, które cierpli­wie podejmuje zgodny Albanow, spełzają na niczym. Pewnego dnia, doprowadzony do ostateczności nie­słusznymi pretensjami Brusiłowa, szturman zapomina o swym zwykłym opanowaniu.

— W takim razie proszę o zwolnienie mnie z zaj­mowanego stanowiska! — woła dotknięty do żywego.

Ani przez chwilę nie myśli, że chory dowódca cho­rej załogi mógłby zwolnić swego zastępcę od pełnie­nia obowiązków służbowych. Ale tu czeka go niespo­dzianka. Urażony Brusiłow na złość wyraża zgodę.

W pokładowym dzienniku podróży widnieje sucha notatka:

„Waleriana Iwanowicza Albanowa zwalniam z dniem dzisiejszym od pełnienia czynności służbowych".

Na tę wiadomość wśród załogi zawrzało jak w ulu. Jedni cieszyli się złośliwie z porażki szturmana, który pozostał na statku w roli uciążliwego pasażera, inni oburzeni przysięgali, iż nie darują dowódcy tej nie przemyślanej decyzji.

— Na porachunki osobiste dość będzie czasu na lą­

dzie. Tu powinniśmy zgodnie, ramię w ramię, walczyć

0 życie — mówili z goryczą.

Mijają miesiące. Dryf na północ wciąż trwa. W koń­cu sierpnia wyprawa Brusiłowa płynie na wysokości południowych wysp archipelagu Ziemi Franciszka Jó­zefa, we wrześniu dociera do północnych wybrzeży. Od tego miejsca „Święta Anna" skręca niespodziewanie na zachód.

Ten sam potężny prąd morski, z którym dryfował ongiś Nansenowski „Fram", porywa teraz rosyjski szkuner. Licząc, że prąd ten płynie z szybkością dwóch

1 pół mili morskiej na dobę, można przypuszczać, że „Święta Anna" dopiero w listopadzie lub grudniu mo­głaby znaleźć się na szerokości Archipelagu Spitsber- geńskiego. Listopad czy grudzień w Arktyce — to głę­boka noc polarna. „Fram" wypłynął na te wody latem i to pozwoliło mu na oswobodzenie się z lodów. Wy­prawę Brusiłowa w zimie oczekuje dalszy przymusowy dryf na zachód. Jak długo?

Latem „Święta Anna" może znaleźć się na szerokości północnych wybrzeży Grenlandii, gdzie swobodna na­wigacja jest niemożliwa nawet w tej porze roku. Sy­tuacja wydaje się zupełnie beznadziejna. Żywność na statku topnieje w oczach. W żadnym przypadku nie wystarczy jej do końca przymusowego dryfu.

A więc — zagłada? Czy nie ma doprawdy żadnego wyjścia?...

— Ależ jest! — odpowiada kategorycznie Albanow, gdy statek dryfuje w styczniu wzdłuż północnych wy­brzeży Ziemi Franciszka Józefa. — Jest jedno, jedyne.

W księżycowej poświacie lub w słabym blasku ogni zorzy polarnej na południu majaczą zarysy szczytów górskich. Można je dojrzeć z bocianiego gniazda. Przy- ciągają wzrok, nęcą nadzieją ocalenia.

— Gdy tylko pierwsze promienie słońca ukażą się nad horyzontem, musimy wszyscy opuścić „Świętą Annę" i pieszo po krach przedrzeć się do tego lądu. To jedyny ratunek! — gorączkuje się Albanow, ale do­wódca nie chce nawet słyszeć o tym projekcie.

— Będziemy czekać!

— Czekać? Na co? Na jakiś szczęśliwy przypadek? Dość tego biernego oczekiwania na to, co nam przy­niesie los. Możemy liczyć tylko na własne siły. Pozo­stać na statku bezczynnie, z założonymi rękami, to wyjść na spotkanie śmierci. To niegodna człowieka po­stawa! — nalega szturman.

— Będziemy czekać. Latem prąd wyniesie nas na wolne od lodów wody. Musi wynieść. Jestem tego pewien.

W głosie Brusiłowa brzmi upór. Niepowodzenia i choroba wywołują w tym energicznym ongiś czło­wieku lęk prz?d decyzją.

— Ja czekać nie będę. Idę pieszo do wybrzeży. By­liśmy już od nich tak blisko. Mimo zachodniego kie­runku dryfu prąd znosi nas ustawicznie na północ... Jeśli mam zginąć, to zginę walcząc do upadłego!

— Nikt panu nie broni! — brzmi szorstka odpo­wiedź.

Decyzja Albanowa lotem błyskawicy obiega statek, budzi pogrzebane już dawno nadzieje.

— Idę z panem, szturmanie — oświadcza pierwszy Konrad. — Będę panu pomagać w pomiarach, przy­dam się, zobaczy pan. Proszę mnie zabrać ze sobą! — nalega.

Cieśla Piotr ociera łzy, przestaje biadać, chwyta swą piłę i siekierę, wrzuca do marynarskiego worka i bie­gnie do Albanowa.

— Kiedy wyruszamy? — pyta niecierpliwie.

— Szybko pomkniemy na południe, własne nogi to

najpewniejszy środek lokomocji — marzy Bajew. — Wiecie co? Od razu poczułem się zdrowszy — mówi towarzyszom.

Następnego dnia połowa załogi chce opuścić statek.

— A pani, siostro Er mino, z nami, prawda?

Pytanie szturmana brzmi jak prośba.

Kobieta stoi przed nim bez słowa, z pochyloną gło­wą. Długo milczy. W brunatnych oczach widnieje roz­pacz.

— Ja, ja muszę zostać. Moi chorzy... sami rozumie­cie — odpowiada wreszcie przerywanym głosem.

Tym razem szturman opuszcza głowę. Czuje, że de­cyzja jest nieodwołalna. Nie musiała przyjść łatwo.

W ciągu jednej doby ziejący nudą i martwą ciszą statek zatętnił znów życiem. W mrocznych, prze­marzniętych ładowniach zawrzała praca. Wesoło dźwię­czały siekiery i młoty, poświstywały piły. Ktoś zanucił jakąś dawno zapomnianą melodię. Do pieszej wędrówki wszystko trzeba samemu przygotować: sanie, kajaki, namioty, buty, ubrania, plecaki. Na „Świętej Annie" brakowało materiału na wykonanie tego sprzętu. Dę­bowe drzwi przerabiano więc na płozy do sań, na nar­ty, z ciężkich żagli szyto namioty. Ludzie pracowali z zapałem. Przestali się skarżyć i biadać. Nadzieja na ucieczkę z lodowej niewoli dodawała wszystkim sił.

Brusiłow chętnie zgodził się na wymarsz części za­łogi. Tracą wprawdzie ludzi, ale pozostawało więcej żywności dla reszty.

Zmęczeni całodzienną, gorączkową pracą ludzie jak martwi walili się na prycze, a wtedy Albanow całe noce spędzał w kabinie nawigacyjnej. Z książki po­kładowej przepisywał skrzętnie wyniki wszystkich po­miarów astronomicznych, od samego początku rejsu.

Brusiłow niechętnie patrzył na jego prace.

— Czyste wariactwo. Na co to komu? Nikt prze­

cież dobrowolnie nie popłynie tą przeklętą trasą — powtarzał z uporem.

Albanow milczał, nie przerywając ani na chwilę żmudnej roboty. Z uporem przepisywał długie kolum­ny cyfr, a nawet krótkie notatki.

Na jego polecenie Konrad zaszywał w żaglowe płót­no kajety z wynikami obserwacji meteorologicznych.

Siostra Ermina pieczołowicie przygotowywała ap­teczkę dla wyruszających w daleką podróż. Drobnym pismem oznaczała torebki i butelki, podając, jak i kie­dy należało zażywać lekarstwo. To wszystko, co mo­gła zrobić dla odchodzących.

— Myślami i sercem będę wam towarzyszyć — po­wiedziała kiedyś cicho.

W początkach kwietnia „Święta Anna" skręca znów na północ. Prądy morskie zagnały statek pod osiem­dziesiąty trzeci stopień i osiemnaście minut szerokości północnej — zaledwie siedem stopni geograficznych od bieguna.

Ciężka jest chwila rozstania. Kilka okrzyków, kilka mocnych uścisków dłoni. Pozostający na statku wrę­czają tym, którzy odchodzą, listy do rodzin. Spora to paczka — około trzech kilo listów. W niepamięć idą zadawnione żale i urazy. Porucznik i szturman podają sobie dłoń jak dwaj przyjaciele. Wzruszenie ściska krtań. W niejednych oczach błyszczą łzy.

Jaki los spotka tych, co pieszo po lodach wyruszają w nieznane? Lepszy czy gorszy niż towarzyszy, któ­rzy pozostają na łasce dryfu?

W ciągu pięciuset czterdziestu pięciu długich, cięż­kich dni przepłynęli razem przeszło trzy tysiące osiem­set kilometrów, przeżyli wiele ciężkich chwil. Niełat­we jest rozstanie. Czy spotkają się jeszcze kiedyś?... Jedyną mapą orientacyjną, według której Albanow

248

prowadzi swą grupę przez lodowe pola, jest szkic z książki Fridtjofa Nansena z jego wędrówki po pod­biegunowych obszarach.

Pół tony żywności, siedem kajaków, sprzęt i ekwi­punek załadowane na siedmiu saniach z trudem ciąg­nąć będzie czternastu ludzi... Jak długo, jak daleko?...

Pierwszy odpoczynek następuje już po półgodzinnym marszu — to skutki dwu lat bezczynności, niedosta­tecznego odżywiania i szkorbutu, który nie oszczędził nikogo. '

Wędrówka po krach jest znacznie uciążliwsza i trud­niejsza, niż przypuszczano. Co kilka kroków masze­rująca wolno kolumna musi okrążać zwały lodowe, które zastępują jej drogę.

Po przejściu pierwszych kilometrów okazuje się, że zbudowane na statku sanie mają zbyt wąskie pło­zy, zbyt głęboko wcinają się w śnieg, utrudniają marsz.

Albanow postanawia zmienić system posuwania się po lodzie. Wszyscy razem ciągną dwie, trzy pary sań na przestrzeni kilku kilometrów, po czym zawraca­ją po resztę. Żółwi to marsz, ale nie ma innego wyj­ścia.

Wiosenne śnieżyce wybuchają w Arktyce znienacka. Nie zapowiada ich żadna chmurka na czystym, blado- niebieskim sklepieniu. Nagle gwałtowne uderzenie wiatru zmienia wszystko. Cały świat tonie w białym tumanie. Miałki, ostry jak piasek śnieg wiruje tuż nad ziemią, wciska się w oczy, zapiera oddech, wali z nóg.

Dobrze jest otulić się grubym kożuchem i spać, kie­dy brezentowe płótno namiotu jęczy i drga pod gwał­townymi uderzeniami wichru, budzić się tylko na skromny posiłek i dalej spać lub drzemać. Przed ocza- 1111 przesuwają się wtedy obrazy dawnych przeżyć.

249

Wszystkie wydają się takie piękne i takie bardzo od­ległe.

W ciągu długich, pracowitych pięciu dni strudzeni ludzie wciąż jeszcze widzą za sobą smukłe maszty opu­szczonego statku. Błyszczące w słońcu, pokryte szro­nem olinowania długo przyciągają wzrok szturmana. Jaki to los czeka „Świętą Annę", statek, z którym wszyscy wiązali tyle wspaniałych nadziei? Spokojny, długotrwały dryf, na który beztrosko liczy dowódca, czy też katastrofa?

W ciemności nocy polarnej, w ogłuszającym huku napierających zwałów mogą runąć maszty, gruchocząc wszystko na pokładzie. Popękają spojenia kadłuba, a ludzie w popłochu rzucą się do ucieczki. Co stanie się wówczas z towarzyszami, z porywczym, nieszczę­śliwym dowódcą, z dobrą, cichą siostrą Erminą?... Dość tej słabości. Trzeba zebrać wszystkie siły.

Marsz po lodzie pokrywającym ocean kryje w so­bie straszną niespodziankę. Przeprowadzając regularnie pomiary astronomiczne, Albanow stwierdza z przera­żeniem, że brnąc z takim trudem naprzód, mała grup­ka nie posuwa się wcale w kierunku południowym, lecz... cofa się wciąż na północ. Ta sama tragedia, którą przeżywali w czasie swych pieszych wędrówek Norweg Fridtjof Nansen i Włoch Cagni, i Szwed Andrśe, i Amerykanin De Long, nie omija teraz rosyjskich po­dróżników.

Szybkość dryfu kry lodowej zależy od prądów mor­skich oraz wiatrów, a nie od woli człowieka. Kierunek dryfu — także. Trzeba czekać, aż kierunek ten sam się zmieni, a czekając — przeć dalej naprzód.

Dziesiątego dnia wędrówki trzej marynarze przy­chodzą do Albanowa z prośbą.

— Szturmanie, zawrócę na statek, za stary widać już jestem. Brak mi sił. Zawadzałbym wam tylko. Już chy-

ba nigdy nie zobaczę moich dzieci — cieśla Piotr ocie­ra zaczerwienione od płaczu oczy. — Ten przeklęty szkorbut tak nas wykończył — dodaje, jakby uspra­wiedliwiając się. — Oni także już nie wytrzymują marszu — wskazuje na dwu marynarzy.

Albanow obejmuje go serdecznie.

— Wracaj, bracie, nie mam do ciebie żalu. Nas cze­ka jeszcze ciężka przeprawa. Może na statku będzie ci lżej. A pozdrówcie ode mnie wszystkich.

Trzy ludzkie postacie szybko zniknęły za spiętrzony­mi jak ośnieżony las torosami.

Jeszcze kilka razy zaczerniły się na bieli lodu nie­wielkie punkciki, coraz dalej, coraz dalej, aż wreszcie znikły z oczu.

Szturman przedłuża postój. Ciężko mu na sercu. Mo­że trzej ludzie zabłądzą w chaosie lodowym, może je­szcze raz zmienią decyzję?

Nie powracają jednak. Ich sanie idą na ugotowanie strawy.

Niewielki zapas tłuszczu, jaki zabrano ze statku, jest już na ukończeniu. A w kanałach wodnych ani śladu zwierzyny. Wokół ciągnie się martwa, wroga pustynia lodowa. Gdybyż przynajmniej powiał północny wiatr i wzdął ustawione na saniach żagle! Północny wiatr — to upragniony dryf na południe.

Czasami przychodzi oczekiwany powiew, a wówczas ludzie odzyskują słabnące siły, śmieją się, śpiewają dawno zapomniane pieśni. Nic to, że brak opału nie pozwala im na zagrzanie strawy czy wytopienie z lodu słodkiej wody. Piją wszyscy wodę morską, słoną i gorzką, zagryzają twardymi sucharami. Nie skarżą się ani na głód, ani na pragnienie.

Ale oto zjawia się nowe niebezpieczeństwo. Jaskra­we promienie słońca rażą, oślepiają zmęczone bla­skiem oczy. Wydaje się, że setki, tysiące kłujących szpilek wbija się w źrenice. Tępy, ani na chwilę nie ustępujący ból świdruje czaszkę. Pod zamknięte po­wieki wdziera się oślepiający blask słonecznych pro­mieni odbitych od nieskończonej śmiertelnej bieli.

Znużeni, na wpół oślepieni ludzie wprzęgają się do sań i idą, kierując się śladami tych, których nie do­tknęła jeszcze straszna ślepota śnieżna.

Szturman dzieli los większości. Idzie z zamkniętymi oczyma, wpierając się mocno w szelkę od sań, prze­rzuconą przez piersi. Potyka się, pada, powstaje, od czasu do czasu otwiera z trudem chore oczy, by spraw­dzić, czy towarzysze utrzymują właściwy kierunek marszu.

Okulary, sporządzone z potłuczonych butelek na statku, nie chronią wcale przed zabójczymi promie­niami słońca. Uczestnicy wyprawy na „Świętej An­nie" nieraz zapadali już poprzedniego lata na tę cho­

252

robę, ale na statku wystarczyło skryć się na przeciąg kilku dni pod pokładem, poleżeć z zamkniętymi oczy­ma. Siostra Ermina kładła na powieki chłodne kom­presy... Tu nie ma schronienia, nie wolno przerwać marszu. Za wszelką cenę trzeba iść naprzód. Trze­ba zapomnieć o delikatnym dotknięciu kobiecych dłoni.

Droga staje się coraz uciążliwsza. Kanały wodne wśród gęsto rozrzuconych torosów rozlewają się miej­scami w szerokie jezioro. Gdybyż jeszcze przynajmniej kanały te nadawały się do spływu! Ale nie — one tyl­ko przecinają w poprzek drogę, utrudniając marsz. Gdybyż, zamiast spiętrzonych lodowych brył, przed wędrowcami rozciągała się szeroka równina!

Marzenie o równinie staje się w końcu manią prze­śladowczą niektórych wędrowców. We dnie o niej tyl­ko mówią, podczas snu otępiali zmęczeniem wykrzy­kują jakieś niezrozumiałe słowa, rzucają się niespo­kojnie, dręczeni koszmarnymi majakami. Na którymś postoju Bajew przybiega do szturmana z radosną no­winą:

— Widziałem równinę lodową! Jak okiem sięgnąć, równa, równiutka jak stół płaszczyzna. Może ciągnąć się aż do wybrzeży wysp archipelagu Ziemi Franciszka Józefa? Niech pan sam popatrzy, szturmanie, ot tam.

Ludzie z trudem otwierają obolałe oczy. Jest po­chmurno, słońce skryło się za ciężkim zwałem chmur, można wreszcie spojrzeć przed siebie. Albanow nie wierzy towarzyszowi, ale idzie z nim na pobliski wzgó­rek lodowy.

Ani śladu równiny. Z gąszczu torosów sterczą tylko tu i ówdzie oblodzone szpikulce płyt lodowych. Pro­mienie słońca zapalają nagle w zrębach tysiące barw. Ale Bajew nie ustępuje.

253

— Niech pan mi nie broni pójść samemu dalej — prosi. — Ja znajdę tę równinę, na pewno znajdę. Za­prowadzę was do niej. Widziałem ją przecież na wła­sne oczy. Równa, równiutka jak stół...

— Nie pozwalam! — krzyczy Albanow, widząc w oczach marynarza obłąkańcze błyski.

Ale on już nie słucha dowódcy. Jak szalony pędzi szukać równiny, której nie ma. Jeszcze z dala dobiega jego żałosny krzyk:

— Widziałem, sam widziałem, na własne oczy!... Bajew nie powrócił nigdy do obozu. Dwudniowe po­szukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów. Opę­tany marzeniem o gładkiej drodze marynarz zginął w jakiejś rozpadlinie.

Z wolna maleje grupka wędrowców. Już tylko dzie­sięciu ludzi zwija obóz i rusza w dalszą drogę. Tym ra­zem szczęście uśmiecha się do nich wreszcie. Na kra­wędzi szerokiego kanału wodnego coś czernieje na lodzie. Jakiś wrzecionowaty kształt. Foka. Jedna, dru­ga, trzecia. Całe stado fok...

Ukryci za zwałami lodu wędrowcy pogwizdują we­soło na różne tony. Ciekawe zwierzęta podpływają zwinnie na odległość strzału. Nareszcie tłuszcz na opał, nareszcie świeże mięso! Ludzie jedzą gotowane, pie­czone, smażone, parzą sobie usta gorącym jedzeniem, są wreszcie syci. Śmieją się znów i znów sobie pod­śpiewują.

— Przeszliśmy już, według moich obliczeń, około stu kilometrów — oznajmia im z dumą Albanow w po­łowie maja. — Średnio idziemy trzy i pół kilometra dziennie, nawet trochę mniej.

— Ale ile jeszcze mamy przed sobą?

Na to pytanie nie ma odpowiedzi. Mapa sporządzona na podstawie szkicu nie jest dokładna. By nie dopuś­cić do dalszych pytań, szturman zarządza uroczysty

obiad — zupa, na wodzie morskiej, z resztek suszo­nych śliwek, przyprawiona skondensowanym mlekiem z puszki. Do tego suchary. Cóż za wspaniała, nieza­pomniana uczta!

Potem przychodzą znów głodne dni — woda morska i suchary. Spiętrzony gąszcz torosów nigdy się chyba nie skończy. Czasami udaje się wędrowcom część drogi przebyć kajakami. Są wtedy szczęśliwi. Kajaki suną lekko po wodzie, obolałe nogi odpoczywają. Znów wyrasta niespodziewana przeszkoda — krawędź lodo­wego pola. Jak wroga armia stają przed ludźmi nowe zwały, dalej znów trzeba iść pieszo. Milkną rozmowy. Otępiali, zmęczeni ludzie z trudem podnoszą nogi, co­raz częściej zatrzymują się na krótki choćby odpo­czynek.

Albanow idzie naprzód z przymkniętymi oczyma, bezwiednie wsłuchuje się w miarowy skrzyp płóz. Cho­ry, zatraca powoli poczucie rzeczywistości. Wydaje mu się, że jest na południu, w kraju. Widzi wyraźnie przed sobą portowe wybrzeże Baku. Letnie słońce dopieka. Leniwie szemrze fala, bijąc o kamienny brzeg. Stragany i sklepy złocą się przepychem południowych owoców. Zapach ich jest tak silny, że odurza...

Naraz człowiek potyka się, otwiera oczy i widzi z przerażeniem nieskazitelną biel. Ale wystarczy znów przymknąć powieki, a wspomnienia natarczywie cisną się do głowy. Tu kołysze się palma, w której cieniu siadywał w upalne dni, tam wykwitają jakieś purpu­rowe kwiaty. Całe mnóstwo kwiatów, a jakie barwy! I znów odurzający zapach dojrzałych, nabrzmiałych sokiem owoców! Czyżby jego towarzysze nie czuli, jak pachną pomarańcze, cytryny, banany? To niemożliwe, przecież ten zapach aż dusi!...

Dni wolno mijają za dniami. W końcu maja nie­którzy wędrowcy wloką się ostatkiem sił. Na nogach

otwierają się zadawnione rany, stawy bolą, zęby chwie­ją się w dziąsłach. Szkorbut... Straszna choroba znowu dosięga ludzi. Już tylko dziewięciu wprzęga się do sań. Jeden z marynarzy ustaje, idzie w tyle, by nie zatrzymywać innych. Pozostali ciągną trzy pary sań kilka kilometrów, pozostawiają jednego lub dwu towa­rzyszy, żeby rozbili obóz, a sami powracają po resztę ekwipunku.

Sporządzenie strawy staje się coraz mniej skompli­kowane. Jedyna kuchenka własnego wyrobu tonie w nurtach oceanu, podobny los spotyka dubeltówkę. Ludzie jedzą już teraz surowe mięso, szczęśliwi, jeśli tylko uda im się coś upolować.

Wciąż jeszcze nie widać upragnionego lądu, ale kraj­obraz zaczyna się z wolna zmieniać. Coraz częstsze kanały wodne przecinają drogę. Nie zawsze udaje się je przepłynąć. Tu i ówdzie powierzchnię wody po­krywa gęsta kasza lodowa — trzeba ją wówczas okrą­żać, nakładając wiele kilometrów drogi.

Pomiary astronomiczne wykazują, że wędrowcy prze­kroczyli już osiemdziesiąty drugi równoleżnik. Gdzież są zatem upragnione wyspy, na które powinni już teraz natrafić? Zmęczony bielą wzrok daremnie szuka na horyzoncie jakiejś ciemniejszej smugi.

Wreszcie zrywa się silny wiatr. Ułatwia dalszą po­dróż, raduje ludzi. Jeden tylko Albanow nie cieszy się razem z innymi. „Gdy kry płyną tak szybko na południe, to znaczy, że nie ma na ich drodze żadnej przeszkody — myśli — a te przeszkody to przecież wyspy, do których dążymy. Jeśli ten szybki dryf po­trwa jeszcze, prąd może nas znieść na otwarty ocean, a tam już nie będzie ratunku..."

Ale szturman nie dzieli się swymi obawami z resztą towarzyszy. Bo i po cóż ich straszyć, po co zatruwać ostatnie może chwile? I tak nie brak trosk. Sanie co­

raz głębiej grzęzną w rozmokłym śniegu, ludzie często zapadają po kolana w zdradliwych szczelinach, zapasy sucharów maleją z dnia na dzień.

Pewnego dnia uwagę Albanowa przykuwa zmiana w nużąco jednostajnym krajobrazie. W regularnych odstępach czasu szczeliny w lodzie zwężają się, to znów rozchodzą. Czyżby przypływy i odpływy? Byłby to znak, że gdzieś w pobliżu leży jakiś ląd. „A może Już koło niego przepłynęliśmy?" Na tę myśl szturman rzuca wszystko i wybiega z namiotu. Na zamglonym horyzoncie różowią się dwa niewielkie obłoczki. Może to wreszcie ląd? Ten upragniony, oczekiwany gorą­co ląd, do którego dążą? A jeżeli to tylko złudze­nie?.,.

Nie ufając sam sobie, milczy. Nie chce narażać to­warzyszy na jeszcze Jedno rozczarowanie.

Z goryczą stwierdza, że niektórzy z nich nie chcą pracować. Apatycznie czekają na rozkazy, wypełniają je niechętnie, niedbale, ot tak, aby zbyć. Daremnie tłumaczy im, że jedynym ratunkiem jest pośpiech. Gdyby nie ta bierność, z którą walczy od początku podróży, dawno dotarliby Już do wybrzeży.

Kolejne pomiary wskazują, źe w ciągu tygodnia przedryfowali około stu kilometrów. To już nie tylko wiatr. Jakiś nieznany, mocny prąd morski znosi ich widać teraz na południe.

Poniedziałek, 9 czerwca. Wczoraj dął w dalszym cią­gu Nord West i West Nord Nord. Jakkolwiek w ciągu dnia było pochmurno, udało mi się określić wysokość słońca — pisze Albanow w swych notatkach.

Znajdujemy się pod 80°52' szerokości północnej i 40° 20' długości wschodniej. Temu ostatniemu pomia­rowi nie dowierzam zresztą zbytnio.

Wieczorem, koło dziewiątej, wdrapałem się jak ża­

wsze na wysoki wał lodu, żeby obejrzeć horyzont. Po­za „wyspami", które okazały się w rezultacie zwykły­mi tor osami lub po prostu obłokiem, dojrzałem coś w kierunku Sud Est, coś, co mną wstrząsnęło do głębi. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, usiadłem na grudzie lodowej, pospiesznie przetarłem oczy i szkła lornety. Była to wyraźna, srebrzysta kreska, nieco szersza, jak­by wypukła pośrodku. Ciągnęła się przez cały hory­zont i stopniowo znikała na wschodzie. Wypukłość, przylegająca jakby do linii horyzontu, wyraźnie odci­nała się na niebieskim tle nieba. Barwą swą przypo­minała księżyc w dziennym świetle.

...Nocą co najmniej pięć razy wychodziłem z na­miotu, by patrzeć przez lornetę, i za każdym razem znajdowałem ten kawałek księżyca na swoim miejscu. Czasem był jaśniejszy, czasem ciemniał, ale kształt i barwy pozostawali1 bez zmian.

Dziuń mnie, że żaden z moich towarzyszy nic jesz­cze nie widzi. Powstrzymuję się z trudem, by nie wpaść do namiotu i nie krzyknąć na całe gardło: „Cóż tak siedzicie jak kukły? Spicie czy co? Czy nie wi­dzicie, że dobijamy do celu, że widać już ląd?"

W końcu Konrad spostrzega ziemię na horyzoncie, krzyczy jak szalony, zwołuje innych. On, taki mało­mówny, cichy, opanowany, sam nie wie, jak okazać swą radość.

A więc nadchodzi wreszcie kres cierpień. Grupę wę­drowców opanowuje podniecenie.

— Szturmanie, za wolno się poruszamy!

— Kiedy dojdziemy do tej ziemi?

— Rzućmy kajaki, sanie, zabierzmy tylko plecaki, szybciej się tam dostaniemy! — gorączkują się.

Ale Albanow jest rozsądny. Nie pozwala niczego po­rzucić. Wie, że od nieznanego lądu dzieli ich jeszcze

przynajmniej czterdzieści, może nawet pięćdziesiąt ki­lometrów. A jeżeli kierunek dryfu raptem się zmieni? Ludzie sarkają początkowo, próbują stawiać opór, ale po kilku dniach przekonują się, że szturman ma rację. W miarę przybliżania się do lądu kra lodowa staje się coraz bardziej połamana, coraz częściej trzeba z sań zdejmować kajaki i opuszczać je na wodę.

Nieznany ląd kusi ponętnymi obietnicami. Nie wszy­scy wytrzymują żółwie tempo marszu z obciążeniem.

— Szturmanie, pójdę jutro rano na wywiad razem ze sternikiem — proponuje któregoś dnia jeden z ma­rynarzy.

Albanow jest zaskoczony. Przecież ci dwaj to naj­większe leniuchy, trzeba ich zawsze popędzać, zaga­niać do roboty, pilnować, a wywiad to dodatkowa, ciężka praca. Po powrocie do obozu muszą wraz z in­nymi wyruszyć naprzód i jeszcze raz iść po nierów­nych, pokruszonych krach. „To bliskość lądu tak wpły­wa może na ludzi" — myśli szturman.

— Dobrze. Weźcie jak zwykle trochę sucharów i du­beltówkę z nabojami.

Następnego ranka, w miarę jak słońce wznosiło się nad horyzontem, w małym obozie rósł niepokój. Zwia­dowcy nie powrócili. Tymczasem stwierdzono brak najlepszej pary butów, ciepłej bielizny, całego wora sucharów i lornety morskiej. W obozie zawrzało.

— Dogonić tych złodziei, rozprawić się z nimi, jak na to zasługują!

— Pogoń nie ma żadnego sensu — odpowiada krót­ko Albanow. — Musimy zachować wszystkie siły, by dotrzeć do lądu!

Siedmiu ludzi nie może jednak ciągnąć dobytku. Ląd wydaje się bliski... Po krótkiej naradzie postana­wiają porzucić dwie pary sań, dwa kajaki i namiot.

aga

Słuszna na pierwszy rzut oka decyzja pociągnie za so­bą później straszne następstwa.

Błyszczące lodowce, czarne szczyty górskie są coraz bliżej, ale i droga coraz cięższa. Kry pokruszone na drobne odłamki z trudem utrzymują ciężar ludzi i sań. Kanały wodne rozszerzają się, tworząc trudne do prze­bycia rozlewiska.

Gdy wreszcie ludzie docierają do upragnionego lądu, przed nimi wyrasta prawie stumetrowej wysokości prostopadła, śliska ściana. Nigdzie żadnego występu, żadnego skrawka ziemi, o który można by się zaczepić.

Co począć?

Milkną rozmowy, wszyscy z nienawiścią spoglądają na złowrogą, zielonkawoniebieską masę lodu. Są tyl­ko dwa wyjścia — iść do odległego o jakieś dziesięć kilometrów półwyspu lub czekać, co będzie dalej.

Przejść dziesięć kilometrów! Łatwo to powiedzieć, ale wokół lód pokruszony jest na drobne odłamki. Każdy fałszywy krok grozi kąpielą, a kąpiel taka może się skończyć tylko śmiercią.

Czekać? Na co czekać? Chyba tylko na powolną śmierć głodową. Cały zapas żywności na siedmiu ludzi wynosi zaledwie dwa i pół kilograma sucharów, kilo soli i garść proszku na zupę. Ani odrobiny tłuszczu czy mięsa. Wydzielane oszczędnie suchary popija się wodą morską.

Bystre spojrzenie szturmana odkrywa wreszcie w tej prostopadłej, sterczącej ścianie niewielką szczelinę za­sypaną śniegiem.

Powoli, robiąc stopnie w stwardniałym śniegu, wspie­rając się na harpunie, ludzie mozolnie pną się w gorę- Lód twardy jak skała pryska spod kilofów, pot zale­wa oczy. Do przejścia mają około trzydzieści piętę1"' a trzeba jeszcze wciągnąć kajaki i sanie. Szturman po­pędza towarzyszy.

— Prędzej l Prędzej I

W chwili gdy wciągają na górę ostatni ładunek, gdy ostatni człowiek wspina się po wyrąbywanych mozol­nie stopniach, kro, na której dopłynęli do lodowca, pęka z hukiem, przewraca się i porwana morskim prądem odpływa na pełne morze.

Z piersi wydziera się westchnienie ulgi — strasz­nego uniknęli losu.

Z samego szczytu wspaniały roztacza się widok: Jakieś wyspy, cieśniny, pasma górskie na horyzoncie, ale nie czas na odpoczynek. Lodowiec to martwy ob­szar, omijają go z dala zwierzęta. Trzeba znów zebrać wszystkie siły i czym prędzej uciekać stąd na zachód, do widniejącego we mgle skalistego półwyspu. Przy­naglani ludzie ledwie trzymają się na nogach, ale szturman nie daje im chwili wytchnienia. Zostać tu — to zginąć!

Jaki wyborny smak mają surowe jajko mew i alek! A ptaki gotowane, pieczone!... Co za dziwne uczucie mieć pod stopami stoły ląd, dotykać zielonego mchu, spojrzeć na złocisty kwiat maku polarnego, ścielące­go się nisko, tuż przy soniej ziemi. Ziemio! Pierwszy ląd po dwu lotach dryfu, po przejściu trzystu kilo­metrów lodowej pustyni.

Myśl szturmana biegnie na północ, do „Świętej An­ny", do ludzi, którzy tom pozostali, do siostry Erminy. Jaki los im przypadnie w udziale?...

Grupo Albanowa spotyka dwu uciekinierów, którzy ustali w drodze, ale zgodnie wybacza im niecny po­stępek. Syci, pijani szczęściem ludzie są wspaniało­myślni.

Pierwszej nocy nikt nie śpi w obozie. Wszyscy snu­ją projekty, wydoje się, że to Już kres wędrówki.

Tylko Albanowa dręczą niepokojące myśli. Co to

za ląd? Wyspo, oczywiście, ale Jaka? Tego nikt nie wie.

Odpowiedź przychodzi niespodziewanie. Podczas po­lowanie marynarze odkrywają przypadkiem niewielki wzgórek. Zdziwieni Jego prawidłowym kształtem, roz­rzucają kamienie; wewnątrz znajdują butelką, a w niej notatkę kierownika angielskiej wyprawy polarnej — Fredericko Jacksona — z 1896 roku.

Od tej chwili wszystko staje się Jasne. Grupa Alba­nowa dotarła do Ziemi Aleksandry i po przejściu lo­dowca znalazło się na najbardziej na zachód wysunię­tym cyplu archipelagu Ziemi Franciszka Józefa. Nie­wiele brakowało, a prąd morski wyniósłby ludzi wraz z krami na otwarte wody Oceanu Atlantyckiego.

Na południe połyskuje szeroki kanał wolny od lo­du. Jakże łatwo byłoby nim popłynąć do półwyspu Floro, gdzie przypuszczalnie znajdują się budynki i za­pasy żywności pozostawione przez wyprawę Jacksona, ale... do dyspozycji pozostały im tylko dwa kajaki. To skutki lekkomyślnej, egoistycznej ucieczki dwu towa­rzyszy. Mając teraz do dyspozycji wszystkie łodzie, cała grupa mogłaby w ciągu zaledwie paru dni dopły­nąć do półwyspu Flora. A tak może zmieścić się tylko część ludzi, reszta musi iść pieszo do widniejącej na południu zatoki.

Pięciu marynarzy z Albanowem na czele płynie W dwu kajakach. Spokojne wody szerokiego kanału do­dają im otuchy. Z dala od czasu do czasu widać pieszą grupę, która idąc bez obciążenia, stara się nie pozo­stawać w tyle.

Kilkakrotnie podpływają do nich morsy. Potworów nie odstrasza nawet odgłos strzałów. Albanow obawia się otoku tych wielkich zwierząt, które jednym ude­rzeniem kła mogłyby rozpruć delikatne poszycie łodzi. Gdy obie grupy spotykają się znowu, jest już tylko

u

ośmiu ludzi. Jeden z marynarzy pieszej grupy zmarł w drodze, nie wytrzymując trudów ciężkiej podróży. Teraz Albanow płynie z Konradem, któremu trudno iść na opuchniętych nogach. Do drugiego kajaka wsia­da trzech chorych na szkorbut. Na Przylądku Granta Albanow czeka znów na spotkanie z resztą, ale grupa piesza nie nadchodzi. Co ją zatrzymuje? Czy może przytrafiło się znów coś złego?

Teraz już tylko dziesięciomilowa cieśnina dzieli wędrowców od półwyspu Flora, celu podróży. Czas nagli. Każda chwila jest droga. Jeśli zachowały się tam budynki i zapasy żywności sprzed prawie dwu­dziestu lat, zimowanie nie będzie wcale takie straszne. Ale czy się zachowały? Dwadzieścia lat — szmat czasu!

„Z nadejściem wiosny można by próbować płynąć nai Nową Ziemię lub Spitsbergen, a stamtąd..." Ale myśl szturmana nie sięga tak daleko.

Czas upływa, pieszej grupy nie widać. Albanowa nęka niepokój. Którejś nocy jeden z chorych umiera. Pozostaje już tylko czterech ludzi. Jak tak dalej pój­dzie, nikt się nie wyratuje... Szturman postanawia nie czekać dłużej.

Podczas bezwietrznej, słonecznej pogody oba kajaki wypływają na morze. Gdy znajdują się na środku cieśniny, zrywa się sztorm. Gładka powierzchnia wo­dy burzy się, spienione fale zalewają łodzie. Ciężka arktyczna mgła spowija morze gęstym, nieprzeniknio­nym całunem. Drugi kajak znika z oczu.

Szturman postanawia szukać ratunku na najbliższej krze lodowej.

Niepodobna było dłużej walczyć z wichrem, prądem i mglą — notuje w dzienniku podróży. — Wybraliśmy górą lodową i ciągnąc za sobą kajak wdrapaliśmy się na nią od strony nawietrznej.

Nie było to spokojne schronienie. Wzburzona fala biła w lodową górę, wystającą zaledwie dwa metry ponad wodę. Wiatr przenikał zmoczonych ludzi. Tro­ska o losy towarzyszy płynących w drugim kajaku nie dawała spokoju. Czy udało im się wyratować? Znikli tak nagle we mgle. A piesza grupa? Co spowodowało opóźnienie? Albanow i Konrad popatrują na siebie z niepokojem.

Wyczerpani walką ze sztormem, postanawiają prze­spać burzę i głód, nabrać sił przed dalszą walką. Ścią­gają buty, owijają się szczelnie kożuchami, wsuwają się w nie tak, jakby to był śpiwór. Nogi jednego do­tykają pleców drugiego. Tak będzie cieplej.

Przebudzenie nasze było straszne. Ze snu wyrwał nas straszliwy trzask, poczuliśmy, że spadamy bły­skawicznie gdzieś w dół. W oka mgnieniu nasz po­dwójny śpiwór był pełen wody. Pogrążyliśmy się w morzu, odpychając się nawzajem nogami, czyniąc rozpaczliwe wysiłki, żeby wydostać się ze zdradzie­ckiego worka. Niestety, dołożyliśmy wszelkich starań, żeby jak najdokładniej owinąć się w kożuchy. Poły jednego zachodziły głęboko na drugi. Ponadto kożu­chy nasze były już przedtem wilgotne, w ciągu siedmiu godzin obmarzły i zesztywniały. Znaleźliśmy się w ta­kiej sytuacji, jak kot wrzucony w worku do wody. Nie mógłbym określić, ile czasu trwała ta szarpanina. Wy­daje mi się, że strasznie długo.

Z niezwykłą jasnością przesunęły mi się przed oczy­ma różne obrazy z naszej podróży: śmierć... zaginięcie towarzyszy... a teraz kołej na nas... Przez głowę prze­mknęła mi myśł: Kto dowie się o naszej śmierci? Od­powiedź przyszła sama: Nikt! Ta myśl była najstrasz­niejsza — nikt nie będzie wiedział, że zginęliśmy...

W tej chwili stopy moje natrafiły na nogi Konrada.

Wypchnęliśmy się nawzajem z worka i zrzuciliśmy \ wreszcie z siebie kożuchy. W następnej chwili sta- liśmy po piersi w wodzie, na podwodnej części naszej lodowej góry. Wokół nas pływały rozproszone: buty, czapki, koce, rękawice. Łapaliśmy, co tylko się dało, i rzucaliśmy na krę. Kożuchy były tak ciężkie, że z trudem we dwóch unieśliśmy je do góry. Wiatr dął jeszcze silnie. Nogi nasze w skarpetkach traciły po­woli czucie, staliśmy przecież na lodzie.

Trzęśliśmy się z zimna i ze strachu. Szczękaliśmy zębami. Stojąc wciąż w wodzie, łamałem sobie gło­wę — co robić dalej? Przecież zamarzniemy.

Jakby w odpowiedzi na to pytanie, z wierzchołka góry lodowej obsunął się do wody nasz kajak... Teraz wiedzieliśmy już, co mamy robić. Wrzuciliśmy do nie­go mokre ubranie, wyżęliśmy skarpety i bluzy i wło­żyliśmy na siebie. Porąbaliśmy sanie, wzięliśmy ze so­bą część drzewa, wsiedliśmy do kajaka i dalej wio­słować.

Mój BożeI Z jaką zawziętością wiosłowaliśmy. Nie zależało nam na szybkości, lecz na rozgrzaniu się. Wio­słowaliśmy do zupełnego wyczerpania, i to tylko chyba nas uratowało.

Sześć godzin, strasznych, długich godzin, trwała walka z zimnem, przeciwnym wiatrem i prądem mor­skim.

Sześć godzin minęło, zanim szturman i mechanik zdołali dobić do brzegu. Gdy wreszcie stanęli na lą­dzie, zaczęli biegać jak szaleńcy, skakać, tupać, by rozgrzać skostniałe z zimna nogi. Wrzący rosół z upo­lowanych ptaków parzył podniebienie, ale nie rozgrze­wał. Otuleni w mokre kożuchy w półśnie 1 w malignie przetrwali jakoś noc.

Rankiem Albanow trząsł się cały w gorączce. Kon­

rad miał odmrożone palce u nóg. Obaj pragnęli od­począć, zasnąć, ale to byłoby równoznaczne z podda­niem się. Czyż na to tyle wycierpieli, by ulec? Ze­pchnęli kajak na wodę i resztkami sił popłynęli w stro­nę półwyspu Flora. Teraz ważył się ich los. Nie mieli żadnych zapasów. Czterdzieści ładunków do dubel­tówki, z tego tylko dziesięć z kulami, nie wystarczy na długo, nawet gdy wokół będzie pełno zwierzyny...

„Jeśli nie znajdziemy na półwyspie zapasów żyw­ności, sporządzimy sobie łuk i strzały, przeżyjemy Ja­koś do wiosny" — myśli z uporem szturman.

Kajak przybija wreszcie do brzegu. Uboga polarna roślinność wydaje się obu ludziom wspaniała. Szum spływającej z okolicznych lodowców wody brzmi w ich uszach jak najpiękniejsza muzyka. Wokół ciągną się zwały skalne, a dalej wznoszą wysokie, prawie pro­stopadłe skały granitu. Nad nimi, jak najpiękniejsze klejnoty, lśni błękitnawa biel lodowców.

A w dali?... Dom, prawdziwy, drewniany dom z ko­minem. Serce wali Jak młot.

Drżącymi ze wzruszenia rękami odrywają oblodzoną deskę zamykającą drzwi. Ogarnia ich głęboka ciem­ność. Po chwili dopiero rozróżniają w kątach drew­niane prycze, piecyk, rozrzucone w nieładzie garnki, jakieś koce i szmaty. Na stole stoi na wpół otwarta skrzynka, a w niej dziesiątki rozmaitych puszek — konserwy mięsne. W miarę jak wzrok przyzwyczaja się do ciemności, odkrywają coraz to nowe skarby. Pod grubą warstwą lodu i zeskorupiałego śniegu stoją nie­naruszone skrzynie z żywnością, świecami, mydłem. Suchary, herbata, kawa, czekolada.

Oniemiali z wrażenia, nie wznoszą już nawet okrzy­ków radości. Pokazują sobie w milczeniu, co znaleźli, a spojrzenia ich mówią więcej niż słowa. Z pasją człowieka, który wie dobrze, czym Jest głód,

1

który nieraz głodem przymierał, szturman gromadzi skrzętnie wszystkie butle, beczki, skrzynie. Wszystko się przyda. Przecież reszta towarzyszy — grupa piesza i ci z kajaka — powinna lada chwila zjawić się tutaj. Widzieli z daleka skały półwyspu. Znają kierunek, nie mogą zabłądzić. Co to będzie za radość, gdy ujrzą te nieprzebrane skarby!

Każda niemal godzina przynosi jakieś nowe odkry­cia. W niewielkich szopach wzniesionych w pobliżu budynku Konrad znajduje amunicję. Całe skrzynie amunicji.

Z rozpalonego do czerwoności piecyka bucha żar. Wesoło bulgoce w garnku zupa, w której pływają sma­kowite oka tłuszczu. W izdebce panuje wzorowy po­rządek. Po usunięciu zasp śniegu i lodu podróżnicy piorą strzępy swych koszul i kąpią się w gorącej wo­dzie. Po raz pierwszy od chwili opuszczenia „Świętej Anny" myją się mydłem, którego pełna skrzynia stoi w kącie.

Siostra Ermina oddała im na drogę swój kawałek mydła, ostatni, ale i tak nie na długo wystarczył. I znów myśl szturmana biegnie ku „Świętej Annie". I serce ściska się bólem.

Czas upływa. Ani piesza grupa, ani marynarze z ka­jaka nie dają o sobie znaku życia. Konrad szybko po­wraca do zdrowia. Gorzej jest ze szturmanem.

Straszny wysiłek ostatnich miesięcy, niepokój o za­ginionych towarzyszy wyczerpują jego odporność. Rzu­ca się w gorączce i majaczy. Wydaje mu się, że ktoś wzywa go na ratunek, że ktoś czeka jego pomocy... Konrad zdaje sobie sprawę ze stanu chorego. Któregoś ranka załadowuje na kajak żywność i broń.

— Popłynę do miejsca, w którym rozbiliśmy ostatni obóz. Poszukam ich jeszcze. Wszystko lepsze niż taka niepewność. Za jakieś dwa dni wrócę.

Szturman z wdzięcznością spogląda na towarzysza, ale te dwa dni to jeszcze jedna ciężka próba.

Na morzu zrywa się sztorm. Poprzez rosnący za oknami budynku szum coraz groźniej przebija łoskot fal bijących o brzegi. „Czemu zgodziłem się, żeby wypłynął sam? Co stanie się, jeśli i on nie powró­ci?" — myśli, a myśl taka może doprowadzić do sza­leństwa.

Trzeciego ranka na uspokojonej fali zamajaczył wreszcie kajak. Konrad powraca szczęśliwie, ale po­wraca sam. Nie znalazł nigdzie śladu zaginionych. Ani tych z pieszej grupy, ani tych z kajaku.

Obaj ludzie stoją długo, spleceni mocnym uściskiem. Radość ocalenia miesza się z bólem z powodu utraty towarzyszy.

Szturman z wolna powraca do sił. Czas upływa podróżnikom na gorączkowych przygotowaniach do no­cy polarnej. Przetrwali już tyle, że niestraszna wydaje im się teraz nadciągająca zima. Polują na morsy, któ­rych całe stada gromadzą się przy wybrzeżach pół­wyspu. Jeden mors to masa tłuszczu, mięsa i skóry, która posłuży do uszczelnienia izdebki. Albanow sy­stematycznie uzupełnia swoje notatki, które szczęśli­wie ocalały w czasie katastrofy z kajakiem, ukryte w skórzanej torbie.

Któregoś ranka szykuje na brzegu broń, chciałby zapolować na morsy. Nagle staje jak wryty. Na ho­ryzoncie w oparach mgły majaczą jakby wysokie masz­ty. Statek tu, o tej porze roku? To chyba złudzenie. Przeciera ręką oczy, ale obraz rysuje się coraz wyraź­niej, coraz natarczywiej. Znajomy dziwnie zarys olino­wań...

Czyżby to „święty Focjusz", statek wyprawy Gieor- gija Siedowa?...

A

Albanow krzyczy jak szalony, strzela w powietrze, wola nieobecnego Konrada, wymachuje rękami.

Blady ze wzruszenia, wbiega wreszcie na pokład statku i melduje kapitanowi:

— Szturman Albanow ze statku „Święta Anna". Przybywam pieszo spod osiemdziesiątego trzeciego równoleżnika. Jest nas tylko dwu. Przeszliśmy trzy­sta kilometrów po krach..1.

Z podziwem i grozą wysłuchują ludzie z załogi nie­zwykłej opowieści. I o ciężkim marszu po lodach, i o dotarciu do Ziemi Franciszka Józefa, i o zaginięciu towarzyszy.

Wobec spóźnionej pory roku „Święty Focjusz" musi spieszyć do kraju, by uniknąć trzeciego z kolei zimo­wania w lodach Arktyki. Ale przed wypłynięciem w powrotny rejs załoga przeszukuje starannie okolicz­ne zatoki, wybrzeża i wyspy. Na próżno huczą ar­matnie wystrzały, daremnie wyje syrena okrętowa... Wszystko na nic.

Z rozpostartymi na wietrze żaglami „Święty Fo­cjusz" mknie szybko na południe, lekko prując szaro­zielone wody Morza Barentsa. Jak okiem sięgnąć, po­łyskują w słońcu rozkołysane grzbiety morskich fal.

Wsparty o burtę szturman nie może oczu nasycić tym upragnionym widokiem.

„Morze wolne od lodu. Jakże gorąco wyczekiwa­liśmy przez cały czas dryfu takiego właśnie morza. Gdy deski poszycia pękały od mrozu, a statek dygotał pod naporem sztormu, marzyliśmy o chwili, w której nasza »Swięta Anna* spłynie wreszcie na takie jak te, wolne od lodów wody..."

Albanow widzi wyraźnie przed sobą tak dobrze zna­ne twarze towarzyszy. I tę jedną, nigdy nie zapo­mnianą. Brązowe oczy patrzą na niego wyczekująco.

„Dotrzymam przyrzeczenia. Zaopiekuję się twoim bratem, ale czy ciebie ujrzę jeszcze kiedyś w życiu, siostro?"

Dotknięcie czyjejś ręki wyrywa raptem Albanowa ze wspomnień.

— Szukam pana, szturmanie, od dawna — młody, niewysoki mężczyzna ściska mocno jego dłoń. — Dzi­siejszej nocy nie zmrużyłem przez pana oka. Materia­ły, które przywiózł pan z waszej wędrówki po nie­znanych obszarach, są niezwykle cenne. Są po prostu pasjonujące. W świecie nauki wywołają sensację.

Albanow ze wzruszeniem wpatruje się w energiczną twarz z ostro zarysowanym podbródkiem.

— Nie wszystko zdołaliśmy z Konradem uratować, czy to, co ocalało, posiada doprawdy jakąś naukową wartość?

— Ależ tak, szturmanie, jestem pełen podziwu dla was. Oddał pan wielką usługę nauce. Nie przesadzam. Nazwisko pana przejdzie kiedyś do najświetniejszych kart historii badań Arktyki!

— W północnej części Morza Karskiego musi znaj­dować się jakaś nie znana nam dotąd wyspa. Do wnio­sku tego doszedłem na podstawie szczegółowej analizy wyciągów z dziennika pokładowego, dostarczonych przez Waleriana Albanowa, szturmana „Świętej Anny", statku zaginionego tragicznie wśród lodów...

Składając to oświadczenie w olbrzymiej sali Aka­demii Nauk Związku Radzieckiego, profesor Włodzi­mierz Wize, znakomity uczony i polarnik, ze wzrusze­niem przypomina sobie niezwykłe spotkanie przy wy­brzeżach Ziemi Franciszka Józefa — spotkanie sprzed czternastu lat.

W niespełna dwa lata później wyprawa naukowa na łamaczu lodów „Sadko" wypływa na Morze Karskie

i we wskazanym przez profesora miejscu odnajduje skalistą, pokrytą wiecznym lodem wyspę, której istnie­nia nikt dotychczas nie podejrzewał.

Notatki szturmana i wyniki obserwacji meteorolo­gicznych, z takim trudem przeprowadzane i chronione podczas pieszej wędrówki, spełniają inną jeszcze, nie­zmiernie ważną rolę. Trasa jego prowadziła przez obsza­ry oznaczane dotąd na mapach jako ziemie: Peter- manna i Króla Oskara. Otóż ziemie te nie istnieją w rzeczywistości. Na podstawie dostarczonych przez Albanowa materiałów skreślono je z map Arktyki.

I tak imię bohaterskiego szturmana przeszło do histo­rii Dalekiej Północy.

TAJEMNICA STACJI POLARNEJ

Ze szklanej, zmętniałej tafli wyjrzała ku niemu ścią­gnięta, krędowo blada twarz, o mocno zaciśniętych wargach. Powoli uniósł dłoń i przeciągnął nią po ja­snym, zmierzwionym zaroście. Jakaś obca, wychudła ręka w lustrze powtórzyła ten sam ruch. Oczy męż­czyzny z pełnym niedowierzania zdumieniem badały każdy szczegół twarzy, biegły śladem każdej zmarszcz­ki, jakby nie mogły wciąż jeszcze pojąć, iż widzą wła­sne odbicie.

Z trudem przełknął ślinę. Czuł, że wzbiera w nim fala bezsilnej złości. „Co się ze mnie zrobiło, wyglą­dam jak upiór. Nils dobrze wiedział, co robi, chowając przede mną lusterko".

— „Dużo lepiej wyglądasz. Nie przejmuj się, Gun- narze. Wiosna nadchodzi. Wszystko teraz pójdzie lżej. Zobaczysz!" — przedrzeźniał w głos nieobecnego ko­legę. — Jakże mam się nie przejmować? Wykończyła mnie ta przeklęta zima...

Zaciśnięta pięść jednym ruchem strąciła ze ściany lusterko. Gunnar kopnął wzgardliwie potłuczone szkło. Teraz z ulgą popatrzył na gołe deski ściany, tonące w szarym brzasku powracającego dnia — już nie ciem­ności, jeszcze nie pełnego światła. Przez zapotniałe

—UL

szyby przebijała nieśmiało mleczna ściana mgły. Je­dnym szarpnięciem zaciągnął zasłonę. Przywykł do ciemności nocy polarnej, chociaż znienawidził je z ca­łego serca. „To one wyssały ze mnie wszystkie siły — pomyślał znów z rozpaczą —- to one z pełnego życia człowieka zostawiły widmo.

A Nils? Wcale się nie zmienił... Zawsze pełen ener­gii, wesoły, jak w chwili przyjazdu na wyspę. A prze­cież on długie, ciężkie miesiące zimy musiał harować za dwu, sam wszystko robić: przeprowadzać pomiary, obserwacje, obsługiwać całą aparaturę radiową, rąbać drzewo na opał, gotować, zmywać, prać, i jeszcze znaj­dował czas, by zapolować, zdobyć trochę świeżego mię­sa. Jak on to wszystko zdołał pogodzić?" — myśli z zazdrością Gunnar.

A w dodatku Nils jest dobry. Trudno wyobrazić so­bie troskliwszą opiekę niż ta, którą otoczył towarzy­sza. Ale to jeszcze bardziej drażniło Gunnara, wypro­wadzało z równowagi. Chwilami wydawało mu się, że za to właśnie nienawidzi go jeszcze bardziej.

„Spróbuję łyknąć świeżego powietrza, może nabiorę trochę rumieńców" — pomyślał z rezygnacją, otrzą­sając się jednocześnie ze wstrętem na samo wspo­mnienie chłoszczących podmuchów wiatru. Dwa długie tygodnie zamknięcia w dusznej izbie nie pozostały bez śladu.

Gdy szarpnął drzwiami, oślepił go blask. Fala świe­żego, mroźnego powietrza zatamowała na chwilę od­dech. Z trudem uniósł powieki, ale zaraz odruchowo zamknął je i skurczył się jeszcze bardziej, wtulając głowę w ramiona. Znów otworzył oczy, niechętnie po­wiódł nimi dokoła. Ani śladu mgły, która przed chwi­lą jeszcze kłębiła się pęd oknami. Surowy arktyczny krajobraz roztaczał się teraz w całym zimowym prze­pychu. Jak okiem sięgnąć, biel lodów lśniła w słońcu

wszystkimi barwami tęczy. U nadbrzeża jesienna fala spiętrzyła wielkie zwaliska torosów. W głębi lądu błękitniały zlodowaciałe zarysy gór. W powietrzu pa­nowała jakaś ogromna cisza. Taka cisza, jaką zna tylko świat lodów.

Suchy śnieg zaskrzypiał pod nartami. Zza węgła do­mu szybko wysunęła się smukła, wysoka sylwetka.

— Gunnar, lepiej wyglądasz, dobrze, żeś wreszcie wstał, zaraz będziesz zdrowszy. W powietrzu pachnie wprost wiosną. Czujesz? Dzień trwa już przeszło dwie godziny. Nareszcie mamy trochę słońca. Widzisz, jak wysoko już stoi? Patrz!

Kijek od nart wskazywał blady krąg światła nad górskim pasmem, ale wzrok Gunnara nie pobiegł jego śladem. Zatrzymał się na twarzy Nilsa, chciwie bada­jąc każdy jej szczegół. Pociągła, starannie ogolona, z lekko zapadniętymi, zaróżowionymi teraz od wysiłku policzkami, tryskała wprost zdrowiem. Uśmiech roz­jaśniał szare, dobre oczy. Na ośnieżonej czapce światło rozpalało srebrzyste iskierki. Gunnar zasępił się jesz­cze bardziej.

— Widzisz te pardwy? Ugotujemy z nich pyszny rosół. Byłbym może więcej upolował, bo natrafiłem na całe stadko, ale spieszyłem się bardzo na obser­wacje. Gdybym wiedział, że wstaniesz... Pewnie sam chcesz je dziś przeprowadzać. Dobrze ci to zrobi. Cu­downe powietrze, pije się jak nektar, to samo zdro­wie! — w głosie brzmiała radosna nuta.

— Nie. Przecież widzisz, że ledwie trzymam się na nogach — burknął opryskliwie Gunnar.

Nils bezradnie spojrzał na zmienione złością regu­larne rysy, na skuloną postać, brudny, niedbale za­wiązany szalik. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale szczęki jego zacisnęły się, z ust nie padło żadne słowo. Pochylony, długo wykruszał z futrzanych spodni przy-

marzłe do włosia grudki śniegu. Widać było, że paso­wał się ze sobą. Podniósł wreszcie głowę, był znów jak zawsze opanowany.

— No to sam pójdę zrobić obserwacje. Masz, za­bierz ptaki do izby, niech tymczasem odtają.

Upolowane pardwy rozsypały się wieńcem na śnie­gu, u stóp Gunnara.

Nils wbiegł szybko do wnętrza domu i już po chwili z zeszytem w ręku. długim, posuwistym krokiem szedł w stronę klatek meteorologicznych.

Gunnar z zazdrością śledził swobodne ruchy towa­rzysza. Mimo woli rozprostował przygarbione plecy. On także by chętnie biegał, gdyby nie ta nie kończąca się zima, ten paraliżujący najlepsze chęci wieczny brak energii. Ot, choćby i teraz: wiedział, że powinien nie tylko zabrać leżące na mrozie ptaki, ale je także oskubać, przełamać się, wziąć wreszcie czynny udział w pracowitym życiu radiostacji, ale nie umiał zdobyć się na ten wysiłek.

— Niech je sobie sam oprawia! — mruknął nie­chętnie i znów z rozpaczą wrócił do swoich myśli. Ta przerażająca twarz w lustrze, jego twarz...

Zaledwie dziesięć miesięcy upłynęło od chwili, gdy na skalisty brzeg dalekiej wysepki przy wschodnich wybrzeżach Grenlandii wyskoczyło dwu młodych lu­dzi. Nie przerażało ich wówczas ani odosobnienie, ani odcięcie od świata. Zdrowi byli, młodzi, polubili się i zżyli podczas podróży na statku. Pełni zapału i goto­wości na wszystko, co ich tu czekało, dziwili się po trosze dwóm radiotelegrafistom, którzy z takim po­śpiechem zaznajamiali swych następców z urządzenia­mi stacji i tak przynaglali załogę statku, by co prędzej odbić od brzegu. Dowiedziawszy się, że Nils i Gunnar po raz pierwszy będą zimować w Arktyce, zaczęli iw się uważnie przyglądać.

276

— Uważajcie na noc polarną. To paskudny, najgor­szy okres na tym pustkowiu. Ciężko go przetrzymać. Bardzo ciężko, sami zobaczycie. No, trzymajcie się, chłopcy, nie dajcie się! — upominali, odciągając każ­dego z osobna na stronę. Ze sobą nie rozmawiali pra­wie wcale, ale na to Nils i Gunnar nie zwrócili uwagi.

Na przestrogi towarzyszy odpowiadali beztroskim śmiechem.

— Wielkie rzeczy — sto dni ciemności. Jest się też czego bać. To śmieszne!

— Gunnar, przeziębisz się! Nie stój tak bez ruchu. Weź narty, przejdź się trochę, od razu będziesz zdrów! — Nils wracał już z obserwacji. W biegu po­rwał z ziemi zamarznięte pardwy, przyjaznym gestem wepchnął towarzysza w głąb izby i zasiadł przy radio­odbiorniku. Po chwili już zaszumiały maszyny na­dajnika.

— A może ty sam nadasz dziś tę depeszę. Tekst już ci zaszyfrowałem, chcesz? No chodź. Zrobi ci to na pewno przyjemność po tak długiej przerwie.

Nijako jest wciąż odmawiać. Gunnar niechętnie na­łożył słuchawki na uszy, z trudem opanowywał rosną­ce podrażnienie. Miękki łuk ust znów wykrzywił gry­mas gniewu. „Czy on się nigdy nie odczepi? Z góry wiem, co mi powie. Ciągle tylko ■ te rady, te rozkazy. Zrób to, zrób tamto. Mam tego dość. Sam wiem, co mam robić".

— Podrzuć, proszę, parę drewienek do ognia, boję się, że wygaśnie. Ja tymczasem narąbię nowych — usłyszał znów.

I tak bez ustanku. Ten sam głos, te same słowa przez długich dziesięć miesięcy! „Zeby on wreszcie raz zamilkł" — pomyślał nienawistnie.

Przy obiedzie, z oczami wbitymi w talerz, z trudem

przymuszał się do słuchania. Rosół z ugotowanych pta­ków był wyśmienity, ale po co go zaraz chwalić. Nilsa i tak wszystko cieszyło. Ciągle coś nowego tu wynaj­dywał, wszędzie łaził, znał każdy niemal zakątek wy­sepki. Zanim śnieg skrył wszystko pod białą, puszystą pokrywą, znosił do domu jakieś mchy, porosty, kamy­ki, opisywał je, numerował, układał, a teraz przecho­wywał niby cenne skarby. O Arktyce mógł mówić go­dzinami, jak stary wyga polarny. A właściwie, co on widział w tym beznadziejnym pustkowiu, w którym każdy dzień był jakby powolnym zamieraniem?

Gunnar nie słuchał. Rad by zatkać uszy. Każde sło­wo go drażni. Na pytania odpowiada z rzadka, mono­sylabami. Oddycha wreszcie z ulgą, kiedy Nils mówi:

— Ja sam zmyję naczynia, wyjdź trochę na dwór, póki jest jeszcze jasno, przejdź się, dobrze ci to zrobi.

Z uczuciem przekornej satysfakcji zaszywa się znów w śpiwór, głęboko, jak najgłębiej, po sam czubek ja­snych włosów. Byle nie widzieć światła, byle nie sły­szeć tego przyjaznego głosu, którego nie może znieść dłużej!

A przecież gdy płynęli na tę daleką, zagubioną w ser­cu Arktyki wysepkę, on sam cieszył się nawet więcej od Nilsa. Czy Arktyką? Nie, chyba raczej Wielką Przygodą, jaką obiecywał sobie przeżyć. A Nils?

— Pracowałem już w różnych radiostacjach — mó­wił spokojnie. — Tu i tam przeprowadzałem obserwa­cje meteorologiczne. Trzeba spróbować i Dalekiej Pół­nocy. Przeczytałem o tym kraju wszystko, co tylko znalazłem w bibliotece. Lekko tam nie jest, o, nie. Ale płacą dużo, mało potrącają za dobre wyżywienie. Mnie nie stać na takie w Kopenhadze. Poza tym strasznie potrzebuję pieniędzy. Brata i siostrę muszę dalej kształcić. Chciałbym ich wykierować na ludzi. Rodzi­ce nie żyją. Muszę dużo zarobić.

Tak mówił wówczas. A teraz wszystko go tu zajmu­je, pociąga. Wśród tych wiecznych śniegów, na tym zaklętym pustkowiu, czuje się jak ryba w wodzie.

Gunnara inne powody skłoniły do wyjazdu na Da­leką Północ. Nie pociągnęła go ani surowa przyroda, ani walka z przeciwnościami. Nie szukał także zarob­ku. Mieszkał w Kopenhadze i pracował jako starszy radiotelegrafista w duńskiej służbie meteorologicznej. Przystojny, wesół, lubiany, wszędzie chętnie widziany, zarabiał nieźle i właściwie nie pragnął zmiany w swoim dotychczasowym, wygodnym, beztroskim życiu. A je­dnak było coś, co wytrącało go z równowagi — za­chwyt, jaki dostrzegał w oczach swej dziewczyny Ka- ren na widok radiotelegrafistów powracających ze stacji polarnych na Grenlandii. A gdy zaczęła po kilka razy powtarzać od jednego z nich opowiadania i przerywała co chwila wykrzyknikami „to wspaniałe, to nadzwyczajne!" — uczuł zazdrość. Pragnął za wszel­ką cenę zwrócić znów na siebie całą jej uwagę. Pewne­go razu, ni z tego, ni z owego, ot tak sobie w żartach powiedział:

— Wybieram się na zimowanie w stacji polarnej. Na najdalej na północ wysuniętej placówce przy wschodnich wybrzeżach Grenlandii.

Dziewczyna oniemiała z wrażenia, błękitne oczy za­lśniły szczęściem.

Nazajutrz wczesnym rankiem, przed wyjściem do biura, przybiegł do Gunnara ojciec. Ze łzami w oczach zaczął ściskać syna, nie dając mu przyjść do słowa.

— Czułem, wiedziałem, że tak kiedyś wreszcie po­stąpisz, ty, wnuk i prawnuk rybaków. Nie zawiodłem się na tobie.

Z początku młody radiotelegrafista nie bardzo ro­zumiał, o czym ojciec mówi, co go tak wzruszyło. Ale oto nie upłynęło parę dni, a już pół miasta wiedziało

0 wyjeździe Gunnara w arktyczne lody. Znajomi w tramwaju, w sklepie, na ulicy przyjaźnie poklepy­wali go po ramieniu, nie szczędzili pochwał, xrad

1 wskazówek. Uczniowie z pobliskiej szkoły wodzili za nim pełnymi zachwytu oczyma.

Koledzy w biurze zgotowali mu owację, przynieśli nawet butelkę starego wina, by wypić za pomyślność wyprawy.

— Dziś Grenlandia, jutro biegun północny. A może wsławisz się jakimś odkryciem?... Arktyka to jest do­piero życie!

Gunnar w pierwszej chwili nie przejmował się roz­głosem ani plotkami, jakie krążyły na jego temat. Uśmiechał się pobłażliwie, gdy Karen znosiła mu cie­płe rękawice, skarpety, swetry własnej roboty. Opo­wiadał jej chętnie o niebezpieczeństwach życia na Da­lekiej Północy. Popuszczał nawet wodze fantazji, wie­dział, że dziewczyna oczekuje od niego sensacji i po­wtórzy przyjaciółkom wszystko, co słyszała. Karen z zapałem odgrywała rolę ukochanej polarnika. „Przej­dzie jej z czasem" — pocieszał się, nie bardzo sam wiedząc, jak ostatecznie wyjść z honorem z całej tej sprawy. Dopiero wówczas zaczął się niepokoić na do­bre, gdy ofiarowała mu na imieniny swą podobiznę z podpisem: „Memu polarnemu bohaterowi". To zaczy­nało być poważne.

Na dobitek złego wezwał go do siebie równocześnie szef radiostacji, któremu wiele zawdzięczał. Zaczął od wymówek.

— Już parę lat pracujemy ze sobą, a ja ostatni dowiaduję się o twym zamiarze. Czy tak być powinno? Przecież nie od dzisiaj pewnie myślisz o wyjeździe na stację polarną. Taka decyzja musi długo dojrzewać w człowieku. Ale bądź spokojny, nie będę ci robił żad­nych trudności, chętnie zwolnię cię na ten rok, Gun-

280

narze. Ja sam bym popłynął, gdyby nie wiek, dom, ro­dzina. Zazdroszczę ci, mój mały!

Po tej rozmowie Gunnar wyszedł zupełnie oszoło­miony. Coś działo się poza nim. Bezwiednie rozpętał jakąś lawinę, która teraz przywalała go swym cięża­rem. Uwikłał się w sprawę, w której nie widział wyj­ścia. Jak wytłumaczyć dziś wszystkim, że to był żart, zwykły żart... Na to nie pozwalała ambicja. Wycofać się było już za późno. Z ciężkim sercem podpisał umo­wę na wyjazd do Arktyki.

Niezbyt trudna, zajmująca trzymiesięczna praktyka w Obserwatorium Meteorologicznym pod Kopenhagą dobiegała końca i młody radiotelegrafista sam w koń­cu uwierzył, iż powziął słuszną decyzję.

To były cudowne, niezapomniane chwile. Upalne", słoneczne dni, rozkochana w swym bohaterze dziew­czyna, nimb niezwykłości, jaki go otoczył, nęcąca per­spektywa ciekawych przeżyć w groźnych lodach Da­lekiej Północy. Jak w bajce.

Pierwsze wrażenia z ciekawej morskiej podróży, a potem ze skalistej, smaganej wichrem wysepki — spełniały najśmielsze marzenia. Z początku wszystko szło zresztą jak z płatka. Ciężka, codzienna praca mia­ła nęcący posmak pionierskich wyczynów, a cóż do­piero oczekujące jeszcze w przyszłości przygody. Tego nie mogło zabraknąć! Wysepka była nie zamieszkana, rzadko, co prawda, nawiedzana przez zwierzynę, ale spodziewać się tu można było wszystkiego. Ogromne stada ptactwa polarnego, gnieżdżącego się w przy­brzeżnych skałach, napełniały powietrze łopotem skrzy­deł i nieustannym rozgwarem. Zimą po skutym lodem oceanie mogli przywędrować eskimoscy myśliwi z po­bliskich wybrzeży grenlandzkiego lądu. Nie powinno tu też zabraknąć fok i morsów. Kto wie, może nawet białych niedźwiedzi?

281

Punkt meteorologiczny wyposażony w radiostację otwarto na tym pustkowiu niedawno. Synoptycy upie­rali się bowiem, że w miejscu, gdzie na mapie sieci stacji meteorologicznych ziała pustką biała plama, ła­mią się wiatry, że tu właśnie decyduje się pogoda. Toteż młodzi radiotelegrafiści dumni byli ze swej sa­motni. To nic, że do skalistej wysepki nawet w lecie tak trudno dopłynąć, to nic, że była tak odległa od wszystkich innych stacji polarnych. Początkowo łącz­ność radiowa wypełniała pustkę. Gunnar uszczęśliwio­ny przemycał do swoich, do Karen, długie depesze, w których przygoda goniła przygodę. On sam oczy­wiście występował w nich jako bohater. Dobrze wie­dział, że właśnie tego oczekiwała. Od swej dziewczyny otrzymywał pełne uwielbienia listy, z których po tro­sze pokpiwali jego koledzy z radiostacji w Angmagssa- lik, przekazujący wiadomości na odległą wysepkę.

Z czasem sytuacja zaczęła ulegać stopniowej zmia­nie. Szary, wypełniony codzienną, ciężką pracą dzień nie nadawał się do opowiadania. Podobny był jeden do drugiego jak krople wody. Zabrakło też czasu i po­mysłu do niezwykłych opowieści, bo też nie było tu ani białych niedźwiedzi, z którymi radiotelegrafista rzekomo tyle razy staczał bohaterskie walki, ani odzia­nych w skóry dzikich łowców eskimoskich. Nie było żadnej odmiany. Nawet wiatr za oknami i skrzyp masztów radiowych powtarzały tę samą, wiecznie je­dnakową, jękliwą melodię. Wszystko to już spowsze­dniało, a codzienne obowiązki jak kamień młyński za­ciążyły z czasem młodemu radiotelegrafiście.

Słupek rtęci w termometrze spadał wciąż niżej i ni­żej. Szybkimi krokami zbliżała się zima. Lśniącym szkliwem lodu powlokła okoliczne szczyty, grubym pancerzem skuła morze. Raz po raz zamieć grzebała

wysepkę pod białym, puszystym całunem. Po dach domu, po komin. To znów sztormowa wichura targała wściekle masztami radiostacji, grożąc zniszczeniem, siejąc lęk. Zamknięcie w izbie, stopniowy ubytek sił, nieodłącznie związany z ciemnościami nocy polarnej, działały przygnębiająco. Jednostajny, uregulowany nie­zmiennie terminami obserwacji tryb życia, w którym nic się nie działo, w którym dwaj ludzie powiedzieli już sobie wszystko, co mieli do powiedzenia, załamał w końcu Gunnara. Teraz już wszystko go drażniło, najmniejsza błahostka wyprowadzała z równowagi. Każde jego odezwanie brzmiało jak warknięcie, a mil­czenie przepojone było goryczą. Często nie umiał zapanować nad sobą.

Gdy pewnego ranka Nils, odkładając brzytwę, po­wiedział: „Czemu się nie golisz? Zrób to, od razu po­czujesz się inaczej" — Gunnar wypadł z izby jak sza­lony. Biegł w ciemność. Wiatr tamował mu oddech. Padał w zaspy śnieżne, podnosił się i biegł dalej, nie wiedząc sam, co się z nim dzieje. Zmęczył się wresz­cie, czuł, jak powoli opadał gniew. Chciałby już teraz wrócić, ale nie wiedział, w którą iść stronę. Zabłądźił. Rzucił się znów na oślep w ciemność. Po paru godzi­nach, przemarznięty do szpiku kości, na wpół żywy z lęku i zmęczenia, spostrzegł migocące w dali świa­tełko latarki elektrycznej. Nils go poszukiwał. Gunnar nie śmiał nawet dziękować towarzyszowi za uratowa­nie życia. Zajście to na jakiś czas przywróciło między nimi harmonię. Ale nie na długo. Znów lada drobnost­ka wystarczała, by wywołać sprzeczkę.

Solidny, systematyczny i pełen inicjatywy Nils wy­chodził zwycięsko z ciężkiej próby, na jaką noc polar­na wystawia człowieka. Ułożył sobie żelazny rozkład dnia i przestrzegał go surowo. To go uratowało. Słab­szy Gunnar poddał się w zupełności, zgarbił się, wy­

chudł, zaniedbał, nieruchoma twarz wyrażała całko­witą bierność. Przestał wysyłać do kraju długie de­pesze. Nie czytywał nawet tych, które nadchodziły. Zaczynały się bowiem niezmiennie od słów: „Mój uko­chany bohaterze". Brzmiały dziś jak ironia.

Gunnar wiedział, że straci uznanie ojca, szefa, przy­jaciół, może nawet uczucie swej dziewczyny, ale i to z czasem stawało mu się coraz bardziej obojętne. Z wolna pogrążał się w jakiejś niechęci, nienawiści do wszystkiego, co go otaczało.

Z czasem zaniechał skreślania dni na kartkach ka­lendarza, przestał wychodzić na obserwacje, zaczął za­niedbywać się w innych obowiązkach. Dopiero teraz zrozumiał sens ostrzeżenia radiotelegrafistów, którzy tu spędzili poprzedni rok. „Uważajcie na noc polarną, to paskudny, najgorszy okres! Trzymajcie się!" To oni dlatego tak stąd uciekali, szczęśliwi, że uszli z życiem z tego białego piekła.

„Bohater"!... Jakże znienawidził to słowo! Ono przy­wiodło go tu, na ten koniec świata, z którego nie było ucieczki, w którym stały mu się wrogie i biel śniegu, i mróz, i ciemność, i mgła. Jaki czeka go tu koniec? Chyba tylko śmierć. Czatuje na każdym kroku, w każ­dym zakątku tego po trzykroć przeklętego, arktycz- nego pustkowia...

Daleka, zagubiona na skutym lodem Morzu Ba­rentsa, wysepka, po której wiecznie hula mroźny wiatr. Niewielki budynek radiostacji tonie w białych zaspach. Przed nim śnieg. Za nim śnieg. Na prawo śnieg. Na lewo śnieg. Nad budynkiem zwisają ciężkie, brzemienne śniegiem chmury. Wokół pustka.

W czterech ścianach dwu ludzi. Podczas długich, ciągnących się w nieskończoność miesięcy zimy polar­nej powiedzieli już sobie wszystko, co mieli do powie­

dzenia. Nie mają już nic więcej. Absolutnie nic. Z gó­ry jeden odgaduje, co może usłyszeć od drugiego. I nie chce usłyszeć. Więc obaj milczą. Usta otwierają po to tylko, by pospiesznie wsunąć w nie kęsy jedze­nia. Skazani bezustannie na swą obecność — mają się już wzajemnie dość. Starają się nawet na siebie nie patrzeć.

Z dwu przyjaciół noc polarna zrobiła dwu obcych, wrogich sobie ludzi. Ale gdyby każdego z nich spytać z osobna, co ma drugiemu do zarzucenia — żaden nie umiałby dać odpowiedzi na to pytanie.

Dni wolno wlokły się za dniami. Gunnar co prawda zabrał się do pracy, ale wszystko robił z przymusem, niechętnie, ot, byle zbyć. Raz po raz zerkał ukradkiem do odłamka stłuczonego lusterka i z jakimś złośli­wym zadowoleniem znajdował na swej twarzy wciąż nowe bruzdy i zmarszczki.

W radiostacji na wyspie przybywało pracy. Nowo otwarta lotnicza linia pocztowa z Danii do Kanady na­kładała na radiotelegrafistów obowiązek przeprowa­dzania dodatkowych obserwacji.

— Patrz, jacy teraz jesteśmy ważni — cieszył się Nils.

— Tego nam jeszcze brakowało — skrzywił się nie­chętnie Gunnar.

Blada tarcza słońca coraz wyżej wznosiła się nad horyzontem. Dnia przybywało. Nils nasłuchiwał, czy z błękitniejącego przestworza nie odezwie się krzyk dzikich gęsi, jak wiosną w kraju, do którego coraz częściej wybiegała myśl. Ale to była Daleka Północ. Wprawdzie wokół radiostacji wąską strużkę wyżłobił delikatny lisi ślad, a w dali jękliwie nawoływały się pardwy, ale często jeszcze całą wysepkę spowijała nieprzenikniona z&słona lekkiej mgły. I znów wracała

zimowa, pełna wycia, wściekle ciskająca białymi kłę­bami śniegu zawierucha. A wtedy Gunnar wciskał głę­biej głowę w futro śpiwora, nie chciał słyszeć jękli­wego zawodzenia wichru, niezdolny do najmniejszego wysiłku. Uczucie strachu paraliżowało ruchy.

Nils nie zważał na pogodę, każdą wolną chwilę po­święcając polowaniu. Znał z książek warunki arktycz- ne, lękał się groźnego wiosną szkorbutu. Zapas świe­żych jarzyn był na ukończeniu, monotonne pożywienie z konserw jakoś trudno było urozmaicić. Ale nie to było jedynym powodem częstych wypadów Nilsa. Wie­dział, że jego obecność drażni towarzysza, starał się, jak mógł, zejść mu z oczu.

Ścigany chmurnym, niechętnym spojrzeniem Gun­nara, rad byłby czasem zapaść się pod ziemię. Począt­kowo wyciągał kolegę na rozmowy, sam dużo opowia­dał, a wiedząc, że bezczynność jest najgorszym wro­giem człowieka na Dalekiej Północy, prosił często o wyręczenie w pracy, namawiał wreszcie do wspól­nych wypraw, ale wszystkie jego wysiłki spełzły na niczym. Zrezygnował z nich wreszcie. Gunnar zamy­kał się w sobie jak ślimak w skorupie, upartym mil­czeniem zbywając przyjazne słowa.

Jak mógł, skracał zajęcia poza domem. Wolał mar­znąć w nie ogrzewanej izbie niż rąbać drzewo w szo­pie, głodować niż nanosić lodu do wytopienia wody. Jak ognia bał się każdego fizycznego wysiłku.

Razu pewnego, siedząc samotnie w izbie, pogrą­żony jak zwykle w rozpamiętywaniu swej klęski, spo­strzegł poniewczasie, że dawno już minął termin ko­lejnej obserwacji. Odruchowo schwycił zeszyt i za­wahał się: „Biec do klatek czy też?..." Już i tak za późno. Mgła, ciemność, zawierucha. A gdyby tak na oko wpisać wyniki obserwacji? Co to komu zaszkodzi? Nikt tego i tak nie spostrzeże...

To był początek. Później, gdy budzik wydzwaniał jękliwie godzinę obserwacji, Gunnar coraz częściej, nie ruszając się z miejsca, równym, kaligraficznym pi­smem wypełniał starannie rubryki zeszytu z obser­wacjami... temperatura powietrza, wilgotność, ciśnie­nie, szybkość i kierunek wiatru, a nawet rodzaj chmur... Wszystkie wypełniał, co do jednej. Wpisywa­nie fikcyjnych danych przeszło wreszcie w nawyk. Już się teraz nie wahał, nie zastanawiał nawet, co robi. Gdy od czasu do czasu przychodziła myśl, że to przecie zwykłe oszustwo, odpędzał ją od siebie, jak odpędza się natrętną muchę. „Na przyszły raz na pewno wyj­dę" — uspokajał sam siebie. Ale gdy zbliżała się go­dzina obserwacji, jak na zawołanie gromadziły się naj­rozmaitsze przeszkody. A każda z nich wydawała się bardzo ważną wymówką. Nie umiał im stawiać czoła. To dął silny wiatr, to znów straszyła gołoledź lub wreszcie mgła przesłaniała widoczność.

Tak działo się pod nieobecność towarzysza. Ale gdy Nils pracował w radiostacji, Gunnar musiał stale mieć się na baczności.

— Jesteśmy tu nieustannie na służbie — powtarzał często Nils i nie uchylał się od żadnej pracy.

Pewnego dnia wpadł zdyszany do izby. Nie mógł złapać tchu.

— Termin obserwacji już minął? — krzyczał. Szyb­ko chwycił twardy zeszyt, rzucił okiem na starannie wypełnione rubryki i stanął jak wryty.

— Zdążyłeś już przeprowadzić i wpisać obserwacje? To wspaniale! Zjeżdżając z przełęczy, wypatrywałem cię przy klatkach meteorologicznych. Wydawało mi się, że nikogo tam nie ma. Nie zauważyłem cię widać w tym ostrym świetle. Pędziłem na złamanie karku, żeby się nie spóźnić. Ale już dobrze. Grunt, że wszy- sko zrobione i na czas. To wspaniale! — powtórzył.

Gunnar ani drgnął. W milczeniu zasiadł do nadaj­nika. Każdy dzień wikłał go w nowe kłamstwa, z któ­rymi nie umiał dać sobie rady. Ale każde kłamstwo bardziej oddalało go od towarzysza. Wiedząc, że Nils szykuje się do nowej wyprawy, nie uprzedził go, iż ostatni komunikat z Angmagssalik zapowiadał silny północno-wschodni wiatr, który mógł łatwo przejść w sztorm... „Mocny jest, da sobie radę — pomyślał. — Jak zobaczy, że dmie, to najwyżej zawróci! A przy­najmniej posiedzę sam w pokoju... nareszcie będę mógł robić, co mi się żywnie podoba".

Na trzask zamykanych drzwi wpisał od razu na chy­bił trafił dane do zeszytu obserwacji, wcisnął się głę­biej w futrzane okrycie, przykręcił knot naftowej lampki i rad z samotności leniwie śledził przygasający w piecyku ogień.

O szyby sypnął naraz z ziemi wichurą śnieg. Jęk­nęły wysokim tonem odciągi radiowych masztów. Dom zatrząsł się pod gwałtownym naporem, zadrżał cały w posadach. Wydawało się, że lada chwila wiatr za­garnie go i zmiecie. Nadszedł zapowiadany sztorm. W tejże samej chwili całą izbę napełniły krótkie, na­glące sygnały z głośnika. Gunnar niechętnie uruchomił nadajnik.

Podajcie dane meteo z ostatniego terminu — naglił pilot samolotu szybującego gdzieś wysoko w chmu­rach.

Nie zaglądając nawet do zeszytu, radiotelegrafista wystukał odpowiedź, dodając:

Warunki do lotu ciężkie. Widoczność słaba.

Podajcie raz jeszcze wartość ciśnienia atmosferycz­nego — przybiegło znów żądanie z pędzącej w ciem­ności maszyny.

Machinalnie rzuciwszy okiem na starannie wykali­grafowane przed chwilą w zeszycie cyfry, Gunnar szybko dał odpowiedź. Miał tylko jedno pragnienie — zaszyć się znów w futra, zatkać uszy, nie słyszeć nie­nawistnego łoskotu burzy.

Napór sztormu nie ustępował. Ściany radiostacji poddawały się uderzeniom wichury, trzeszczały jak rozsadzane od wewnątrz pożarem; wydawało się, że lada chwila runą na głowę. Odciągi masztów radio­wych zawodziły ostrym, wysokim tonem, jakby ktoś jęczał czy wzywał bezustannie pomocy.

I tak mijały godziny. Wiał jeszcze wciąż wiatr, ale przycichał z wolna. Nic nie mąciło już upragnionej samotności. Gunnar z ulgą wsłuchiwał się w milknące gniewne pomruki, w jęk zamierający gdzieś w głębi lądu. Dawno już nikłe światło dnia za szybą zastąpiła nieprzenikniona czerń nocy. A potem znów kwadrat okna zaczął z wolna zarysowywać się coraz jaśniejszą plamą powracającego brzasku.

Drzemał z głową wtuloną w ramiona. Ogarnęła go nieprzezwyciężona senność. Nie czuł głodu, mimo że minęły już godziny kolacji, śniadania i obiadu. Sły­sząc natrętny brzęk budzika wydzwaniającego niecier­pliwie kolejne terminy, machinalnie uruchamiał ra­diostację, nadawał szybko z pamięci, ot tak, byle zbyć, i znów zapadał w półsen. Majaczyły mu się jakieś koszmary. Uciekał przed lawiną, która znienacka ru­nęła, grzebiąc wszystko pod śniegiem. Szamotał się, wyrywał. Słyszał jakiś rosnący łoskot. Jakby ktoś wa­lił z całych sił w drzwi, jakby wyważał je siłą. Rap­tem zerwał się na równe nogi i natychmiast cofnął przerażony.

W. półmroku wprost na niego sunęło na tylnych ła­pach jakieś zwierzę całe oblepione śniegiem. Ogrom­

ne. Wymachiwało łapami, przybliżało się. Gwałtow­nym ruchem zrzucony kaptur odsłonił śniadą twarz bez zarostu, z rozpłaszczonym jak od uderzenia nosem, skośne szpary ciemnych oczu i rozwarte w krzyku usta. To człowiek. Ubrany w futro. Wydaje krótkie, gardłowe okrzyki, coś tłumaczy, pokazuje. W ślad za pierwszą postacią do izby wtłaczają się inne. Eskimosi! Ilu ich jest? Skąd się tu wzięli, czego chcą? Z nie­zrozumiałych, gardłowych dźwięków Gunnar pojmuje, że są bardzo wzburzeni, czegoś się domagają, ale czego? Nic nie rozumie. Pierwszy Eskimos jednym ruchem ucisza innych, wskazuje sufit, rękami naśla­duje ruch ptasich skrzydeł, pada wreszcie na ziemię, podnosi się jęcząc i ciągnie Gunnara w stronę szeroko rozwartych drzwi. Ten opiera się. Chwyta go paniczny lęk. Jak błyskawica przebiega przez głowę opowiada­nie o szale, jaki ogarnia grenlandzkich myśliwych zi­mą, kiedy nadchodzą straszne dni Wielkiego Głodu. Ci ludzie na pewno mają złe zamiary, chcą go może po­rwać, zabić. Cofa się w głąb izby, ściska kurczowo w kieszeni futra pistolet, gotów się bronić. Bronić do upadłego.

Eskimosi zbijają się w gromadkę, coś jeszcze chwilę krzyczą, rozprawiają, a potem jak na komendę wybie­gają z izby. Wszyscy, co do jednego. Co to wszystko znaczy?

Gunnar boi się zbliżyć do otwartych wciąż na oścież drzwi, przez które miecie śnieżyca. Może to jakaś za­sadzka? Co robić? Żeby Nils wreszcie wrócił! Po raz pierwszy od wielu miesięcy odczuwa boleśnie brak to­warzysza. Naraz do głowy przychodzi mu straszna myśl. A jeśli Nils nie wróci, jeśli zginął wśród za­mieci? Nie wiedział przecież, wyruszając z domu, iż zapowiedziana jest burza... Gunnar czuje dziwne ukłu­cie w sercu. Widzi, jak podle postąpił, przyrzeka sobie

290

poprawę. Ale nie czas teraz na czcze obietnice. Dzieje się przecież coś złego. Czemu nie zatrzymał tych ludzi, może wiedzieli coś o Nilsie?

Minuty przechodzą za minutami, pełne udręki. Wy­daje się, że czas stanął. Przez otwarte drzwi wiatr miecie wciąż śniegiem. Nie podsycany ogień dawno już wygasł w piecyku. Radiotelegrafista zaciska zgra­białe z zimna palce, aż trzeszczą stawy. Stara się z wolna opanować. Przysięga sobie już nigdy więcej nie przepuścić terminów nasłuchu, przekazywać dane meteorologiczne. Trudno jest tłumaczyć się później z takiego przeoczenia. Zaczyna go nurtować niepokój, jaki wnieśli ze sobą do izby Eskimosi.

Czas płynie, ale jakże wolno. Kwadranse, godziny, któż to może wiedzieć? Wtem dreszcz lęku przenika znów człowieka. Z dali dobiega go naszczekiwanie psów, trzask bicza. Wracają! A może lepiej zamknąć się w izbie, zabarykadować? Gunnar z trudem prze­zwycięża ten odruch lęku. Musi się czegoś dowiedzieć o Nilsie. Wybiega przed dom.

Psy z trudem ciągną pod górę sanie, wiozą coś na nich. Przodem biegną ludzie. Są tuż. Pierwszy zaprzęg gwałtownie hamuje, zatrzymuje się przed drzwiami radiostacji. Spod stosu futer na saniach dobiega słaby jęk. Nils?...

Gunnar rzuca się jak szalony naprzód, zrywa z le­żącego zaśnieżone skóry. Blada, nieznajoma twarz, zamknięte oczy, na czole zakrzepła krew.

— Pomóżcie mi wnieść go do izby! — krzyczy bez­wiednie, zapominając, że nikt nie rozumie, ale i tak jakieś ramiona unoszą już rannego.

Trzęsącymi palcami pospiesznie podkręca knot nafto­wej lampy. Lewa ręka omdlałego zwisa bezwładnie. Złamana. Ruchy radiotelegrafisty stają się szybkie, zdecydowane. Sprawnie rozcina rękaw futrzanego

291

kombinezonu. Krzyczy na Eskimosów, by rozniecili ogień, naleli wody do kociołka. Ale izba jest już pu­sta. Ani żywej duszy. Gdyby nie ten jęczący człowiek, można by myśleć, że to sen, jakiś koszmarny sen. Gunnar rzuca się do apteczki, szpera w niej chwilę gorączkowo, a gdy się odwraca — staje osłupiały. Pośrodku izby znów tłoczą się Eskimosi, dźwigają ran­nego. Gunnar rzuca się do nich. Czemuż go zabierają? Ale nie. Z pryczy pod ścianą dobiega słaby, znajomy jęk. Czy mu się w oczach dwoi? Po chwili na obu posłaniach leży dwu rannych. Obaj nieprzytomni. Obaj jęczą.

— Uwaga, uwaga, szczyt przed nami. Ciągnij w gó­rę! Jeszcze! — krzyczy jeden z nich, rzucając się na pryczy. — Uwaga, uwaga! — powtarza po chwili słabiej.

Wyciągnięte przed siebie ramiona starają się za­słonić przed jakimś groźnym, niewidocznym niebez­pieczeństwem.

O czym on mówi, kto to jest? Kim są ci obaj biali? Co z Nilsem? Gunnarowi mąci się w głowie. Eski­mosi napełniają całą izbę nieustannym rozgwarem, cuchną potem nie wymytych ciał i skór wyprawia­nych moczem. I krzyczą, krzyczą bez chwili wytchnie­nia.

Radiotelegrafista z trudem przywołuje się znów do porządku. Wyciąga bandaże, środki dezynfekcyjne, łubki, to znów rzuca wszystko, słysząc słabe wołanie:

— Pić!

Zza drzwi dobiega ujadanie psów. Szczekają wście­kle, wyją jak wilki. Eskimosi tłoczą się, jeden przez drugiego rzucają się na dwór. Trzask bicza, gardłowe krzyki. Na progu staje oblodzony, pokryty szronem człowiek. Rozgląda się zaskoczony.

— Nils, nareszcie Nils!

Gunnar podbiega do towarzysza, ściska go, chaotycz­nie wyrzuca z siebie zdania.

Pod wpływem bólu jeden z ludzi odzyskuje na chwilę przytomność.

— Gdzie jestem? Co z Knudem? Ratujcie Knuda! — krzyczy, usiłując się podnieść, i zaraz pada bezsilny na posłanie.

Nils w lot rozeznaje sytuację.

— To z pewnością piloci z pocztowego samolotu — woła. — Któż mógłby być inny? Ulegli katastrofie. Rany chyba nieciężkie. Co za szczęście, że żyją. Czy nadeszła już wiadomość o wypadku? Może w samo­locie byli jeszcze inni ludzie? — gorączkuje się po­chylony nad rannym.

Pamięta o wszystkim. Jak zawsze. Ale dziś Gunnar patrzy na niego z wdzięcznością. Nie wie, jak okazać swą radość, że wreszcie nie jest sam. Nils staje mu się bliski, jak ongiś, jak przed tą straszną polarną nocą. Chce go wyręczyć, biegnie do nadajnika. Szyb­ko otrzymuje połączenie z Angmagssalik.

Od paru godzin wywołujemy was nadaremnie. Cze­mu milczycie? Czemu nie nadaliście danych z dwu ostatnich terminów? Kiedy przelatywał nad wami sa­molot pocztowy? Od dwu dni nie mamy o nim żadnych wiadomości. Końcowa stacja nie sygnalizowała nam dotychczas przylotu. Jesteśmy bardzo zaniepokojeni.

Gunnar nie potwierdza odbioru radiodepeszy, nie odpowiada nawet na pytania, przechodzi od razu na nadawanie.

Ile ludzi było w samolocie? Czy słyszycie mnie? Eskimosi przywieźli do nas dwu. Teraz niedawno. Ży­ją, ale są nieprzytomni. Nie możemy niczego się do­wiedzieć. Czekamy wskazówek — wystukuje w sza­lonym tempie.

Po chwili z głośnika jednym ciągiem sypią się znów sygnały:

Pilot i nawigator. Nikogo więcej. Nie wyłączajcie odbiornika. Za dziesięć minut będzie przed mikrofo­nem lekarz. Udzieli wam szczegółowych wskazówek, jak postępować z rannymi. Nie wyłączajcie...

Następne dni to walka, uparta walka o życie lotni­ków. Z Angmagssalik leci depesza za depeszą. Wy­konując dokładnie zlecenia niewidocznego lekarza, obaj radiotelegrafiści zapominają o odpoczynku. Co trzy godziny przekazują wiadomości o stanie zdrowia rannych, a stan ten poprawia się powoli. Lekarz suro­wo zabrania wszelkich rozmów. Każdy wstrząs mógłby zaszkodzić zdrowiu rannych. Bo jeśli zaczną mówić, to o czymże, jak nie o katastrofie. Obaj silnie gorącz­kują — zapalenie płuc, którego nabawili się, leżąc prawie dwie doby w rozbitej maszynie. Następuje wreszcie przełamanie. Nie zachodzi obawa o życie.

Eskimosi nie opuszczają radiostacji. Z brył śniegu wznieśli nie opodal igloo. Pomagają, jak umieją, ra­diotelegrafistom. Przynoszą ze składu węgiel, nie mo­gąc się dość nadziwić, ile ten czarny kamień daje ciepła, palą w piecu, nie proszeni przyciągają do izby upolowane foki, wyprawione i poćwiartowane, są ser­deczni, uczynni. Gunnar korzysta chętnie z ich po­mocy, zaczyna po trosze rozumieć znaczenie niektó­rych gardłowych krótkich okrzyków, które owej kosz­marnej nocy napełniły go lękiem. Próbuje nawet sam mówić po eskimosku, co napełnia myśliwych zachwy­tem. Chwyta się za wszystko, jakby pękły jakieś oko­wy, jakby wyrosły mu skrzydła. Chodzi wyprostowa­ny, nie zagląda już do lusterka. Co trzy godziny z re­gularnością zegarka wybiega przeprowadzać obser­

wacje meteorologiczne, przeważnie sam nadaje komu­nikaty. Zmywa naczynia, gotuje. Na każdym kroku stara się wyręczyć Nilsa, którego Eskimosi uczą trud­nej sztuki łowienia fok pod lodem. Jest bardzo zmę­czony, ale nie ma chwili czasu, by o tym pomyśleć. Przenika go radość. Znikła gdzieś groza otępienia i tej strasznej, bezsilnej nienawiści do wszystkiego, co go otacza. „A może by wysłać depeszę do ojca, do Karen? Teraz dopiero miałbym im naprawdę o czym do­nieść" — myśli. Ale na to brak czasu.

Nils z radością spogląda na zmienionego do nie- poznania towarzysza. „Wiedziałem, że to mu przejdzie. Wiosna zrobiła swoje! A tak się już o niego martwi­łem..."

Pewnego dnia lotnicy zaczęli mówić.

— Nie rozumiem sam, co się stało, przecież nie pierwszy raz lecieliśmy tą trasą — opowiada z wysił­kiem pilot Knud. — Tym razem co prawda w chmu­rach. Nastawiłem wysokościomierz na podaną przez waszą radiostację wartość ciśnienia. Jak zawsze. Lecę spokojnie, aż tu raptem przed samym dziobem ma­szyny wyrasta z mgły granitowa ściana. Skąd tam? — milknie na chwilę, jakby mu trudno było zebrać myśli. To wina wysokościomierza — dodaje po chwili.

— Tak, to tylko może być wina przyrządu! — pod­chwytuje jak echo drugi ranny.

Na dźwięk rozbijającego się naczynia wszyscy trzej spoglądają w stronę Gunnara. Izbę napełnia zapach kawy. Pobladły, rozszerzonymi oczyma wpatrując się w twarz mówiącego, radiotelegrafista stoi nierucho- • mo, nie opuszcza nawet rąk, z których wysunął mu się przed chwilą porcelanowy czajnik.

— To nic, nic. W garnku jest jeszcze kawa. Wy­

trzyj od razu podłogę. I co dalej, mówcie — nie­cierpliwi się Nils.

Gunnar stoi wciąż na miejscu, niezdolny do naj­mniejszego wysiłku. Gorąco rozsadza mu skronie, ser­ce łomocze. Nie może utrzymać się na zwiotczałych nagle nogach, osuwa się na pierwszy z brzegu stołek, ale nikt nie zwraca na niego uwagi.

— Skałę dostrzegliśmy jednocześnie z Iwarem — ciągnie dalej pilot. — Poderwałem maszynę w górę. Dałem pełny gaz. Wciąż skała. Kładę samolot na pra­we skrzydło, bo w tamtej stronie mignął mi się mię­dzy chmurami płat śniegu. Gdy poczułem, że maszyna brzuchem uderza w lód, wyłączyłem silniki. Jeszcze chwilę szorowaliśmy po śniegu. Coś się łamało, pę­kało... Potem ogarnęła mnie ciemność. Jak w grobie.

— Musieliśmy chyba obaj wyrżnąć o coś głową — zaczyna słabym głosem nawigator Iwar. — Ja też nie­wiele więcej pamiętam. Gdy odzyskałem przytomność, ktoś szarpał mnie, ciągnął, potrząsał. A potem też już nic nie wiem...

— Co za szczęście, że nie rąbnęliście o skałę, że znaleźli was Eskimosi. Przecież to czysty przypadek. Gdyby nie oni... — Nils nie może się uspokoić. —* Do licha z takim przyrządem! — woła. — Musiał po pro­stu wskazać mniejszą wysokość. Ale dlaczego? Ładna pomyłka o jakieś kilkaset metrów. Mało brakowało, a byłoby po was!.;;

Gunnar jak pocisk wypada z izby. Nie może słuchać dłużej. Jedna myśl kołacze mu w mózgu, jedna jedy­na: „To nie wysokościomierz, to nie wysokościo­mierz..."

Jak na taśmie filmowej widzi siebie przy nadajniku owej pamiętnej nocy, gdy nad wysepką rozszalał się sztorm, słyszy jeszcze w uszach naglące sygnały sa­molotu. To on, nie spojrzawszy nawet na barometr,

przekazał, tam w powietrze, błędną wiadomość. Prze­pisał dane po prostu z zeszytu. A w zeszycie? Błędne, fałszywe, wzięte z głowy... Wypisane ot tak, na oko. To on stał się sprawcą katastrofy. Jakże strasznie mszczą się chwile słabości. Co robić? Co powiedzieć tym ludziom, którzy z taką ufnością zwracali się do obsługi stacji? Obsługi, na której ciąży odpowiedzial­ność za ludzkie życie. Gdyby nie Eskimosi... Co robić? Stanąć przed rannymi i wyznać: „To moja wina..." Nigdy, przenigdy się na to nie odważy.

Pozornie nic się nie zmienio w życiu dalekiej stacji polarnej. Knud i Iwar powracali szybko do zdrowia. Jak dzieci cieszyli się odzyskanym życiem. Młodzi byli, weseli. Przekazywali ciągle wiadomości do swych rodzin w kraju, opowiadali wiele o katastrofie i cu­downym ocaleniu. Chętnie brali udział w pracach radiotelegrafistów, podziwiali ich ofiarność, ale liczyli jednocześnie dni przyjścia statku, który zabierze ich z tego pustkowia.

Gunnar nie śmiał im spojrzeć w oczy. Znikło jak sen radosne uniesienie. Z radiotelegrafisty pozostał cień. Przygarbił się, poruszał jak automat, zabijał się pracą i najchętniej wymykał z przepełnionej rozgwa- rem beztroskich głosów izby.

— Nie pracuj tak dużo — niepokoił się Nils, pa­trząc znów z troską na sine cienie pod oczyma towa­rzysza, na wychudzone, ściągnięte rysy. — Czemu nie śpisz, czy ci coś dolega? Powiedz — dopytywał się niespokojnie, słysząc nocą ciężkie westchnienia.

Ale Gunnar milczał. Nie jadł, nie sypiał. W otępia­łej udręką głowie kłębiły się pytania, na które nie znajdował odpowiedzi.

— Morderca, morderca... — powtarzał bezwiednie, nie mogąc zaznać chwili spokoju.

298

Pewnego ranka powziął wreszcie decyzję.

— Nils, zbudź się, Nils, wyjdź ze mną na dwór. Mam ci coś bardzo ważnego do powiedzenia.

— Czemu nie tutaj? Co ci się stało? — wyrwany ze snu Nils chwytał szybko ubranie, wciągał wiatrówkę, patrząc z niepokojem na udręczoną twarz towarzysza.

W miarę jak Gunnar szybkim, zduszonym' głosem wyrzucał z siebie całą straszną prawdę, rysy Nilsa ka­mieniały, szczęki zaciskały się, oczy przybierały obcy, groźny wyraz. Gunnar nie przerywał, nie oszczędzał się, nie próbował nawet usprawiedliwiać.

— Co mam zrobić, powiedz, czy wyznać wszystko? Poradź! Nie mogę już tak dłużej żyć!

Długą chwilę panowała cisza. Z nadbrzeża dochodził łoskot pękającej kry. Okoliczne pasma gór różowiły się lekko na tle jaśniejącego nieba. Najwyższy szczyt płonął już czerwienią, jakby objęty łuną pożaru. Nils wciąż milczał. Niespokojne oczy Gunnara widziały, jak z twarzy towarzysza schodzi powoli nieubłagany, zacięty wyraz. Widać było, że i on walczył z sobą. Uniosły się wreszcie opuszczone uparcie powieki.

— Rozumiem, musi ci być ciężko... Żal mi cię.

— Czy mam pójść do nich powiedzieć?

Nils podniósł bezradnie ramiona.

— A czy ja wiem? Nie umiem ci poradzić. Sam musisz rozstrzygnąć. Zdajesz sobie dziś sprawę z tego, coś zrobił, co mogło się stać. Myślę, że lepiej będzie, jeśli wszystko zostanie naszą tajemnicą, tajemnicą na­szej stacji... ale... — teraz spojrzał Gunnarowi prosto w oczy — rozumiesz sam, to zobowiązuje!

— Nils, nie wiedziałem, czy mi wybaczysz. Jeśli mnie zrozumiałeś... chcę ci powiedzieć, że postanowi­łem już pozostać tu, na tej stacji, jeszcze rok, dwa, jeśli będzie potrzeba. Ja muszę sam się przewalczyć, wypróbować. Rozumiesz? Zginąć lub poczuć się znów

299

człowiekiem. Dziś nie mógłbym spokojnie nikomu spojrzeć w oczy!

Słuchając bezładnie wyrzucanych słów, Nils nie od­rywał oczu od surowego, arktycznego krajobrazu, od zalanej czerwonymi promieniami wstającego słońca nieskończonej bieli lodu. Czuł, ile taka decyzja musi kosztować towarzysza.

— To jest jedyne wyjście — odpowiedział. — Na twoim miejscu postąpiłbym tak samo.

NA MORZU BARENTSA ROZPOCZĄŁ SIĘ SZTORM

Gdy gruchnął pierwszy strzał, tysiące alek porwało się w górę. Jakby wiatr zmiótł ze skał tuman śniegu. Chyba ani jedna nie pozostała w gnieździe — Roald mówił szybko, gorączkowo. — Po drugim strzale kilka ptaków schroniło się w szczelinach. Znów naładowa­łem szybko jednorurkę. Chciałem koniecznie upolo­wać coś na twoje przyjęcie, Czesławie. No i cóż? W chwili gdy zamykałem strzelbę, nastąpił wybuch. Cały nabój zamiast w lufę poszedł w bok, prosto w dłoń. W pierwszej chwili nie poczułem nawet bólu. Zacisnąłem mocno chustkę powyżej dłoni i wróciłem do radiostacji. Nawet nic nie przyniosłem. Pomyśl tyl­ko! — W głosie młodego radiotelegrafisty przebija rozgoryczenie.

— Uparł się chłopak, żeby koniecznie dziś zapolo­wać na te nieszczęsne alki — wtrąca się do rozmowy Ojen. Mówi wolno jak zwykle, rozciągając z lekka sylaby. — Pamiętaliśmy, że zawsze wolałeś świeże ptaki i ryby niż konserwy. Nieraz wspominaliśmy so­bie nasze wspólne polowania. Dobrze się nam tu pra­cowało z Polakami, pracowało i żyło. Teraz pustka i głusza. Nie ma do kogo ust otworzyć! Już od ty-

godnia, od chwili gdy nadeszła radiodepesza z Tromso, przygotowujemy wszystko na twoje przyjęcie. Samych jaj nazbieraliśmy chyba ze dwie kopy. A dziś Roald uparł się, że przyniesie jeszcze alki. No i postarał się...

Ojen pokiwał głową. W jasnym świetle wypełnia­jącym izbę radiostacji dostrzegam błyski srebrnych nitek w gęstej czuprynie Norwega. Jak ten czas leci...

Z prawdziwym wzruszeniem spoglądam na moich norweskich przyjaciół. Poznałem ich przed trzema la­ty, tu właśnie, na Wyspie Niedźwiedziej, gdy zakła­daliśmy pierwszą polską stację, w której pracowaliśmy potem długich trzynaście miesięcy. Niewiele wiedzie­liśmy wówczas o ciężkich warunkach polarnych, nie znaliśmy języka norweskiego, oni oczywiście — pol­skiego, ale nie to było ważne. Doświadczeni radiotele­grafiści, rokrocznie pracujący w Arktyce, chętnie wtajemniczali nas we wszystko, co sami wiedzieli. Po­lubiliśmy się serdecznie. Bo też czego razem nie prze­żywaliśmy —- trosk i radości, grozy i chwil szczęścia. Toteż gdy po trzech latach znalazłem się znów w Tromso, skorzystałem z pierwszej nadarzającej się okazji, by na pokładzie małego, cuchnącego ropą i przesiąkniętego zapachem ryb kutra odwiedzić moich przyjaciół na wyspie. I oto znów jestem w radiostacji norweskiej. Łączy mnie z nią tyle wspomnień, że czu­ję się tutaj jak u siebie, jak w domu. Staram się jed­nak opanować wzruszenie. Norwegowie są bardzo skryci, nie lubią okazywać swych uczuć. Gdyby ktoś widział nasze powitanie po trzech latach rozłąki, my­ślałby, iż rozstaliśmy się przed paroma zaledwie tygo­dniami. A przecież zwykły, mocny uścisk dłoni powie­dział nam wiele więcej niż głośne okrzyki radości.

Z wychudłej, pooranej bruzdami twarzy Ojena pa­trzą na mnie teraz te same nieugięte, pełne życia oczy. Może trochę głębiej wpadnięte, może więcej siwych

włosów srebrzy mu się na skroniach, ale Ojena od­najduję takim, jakim go poznałem: zdecydowanego, od­ważnego, a jednocześnie nieśmiałego jak dziecko. Ro­ald, najmłodszy z ekipy norweskich radiotelegrafistów, zmężniał i wyrósł jeszcze bardziej. Zawsze chętny do pomocy, zawsze pierwszy w potrzebie. Teraz widać, że cierpi biedak, choć stara się ukryć to cierpienie.

A Ewald? Jeszcze go tu nie ma. Był zawsze uśmie­chnięty, pogodny, dobroduszny — takim pewnie pozo­stał. Gospodarzy chyba i teraz chętnie. Gościnny, chce, by dzisiejszy obiad wypadł jak najsmaczniej.

W obszernej izbie radiostacji panuje wzorowy po­rządek, wszystko lśni i błyszczy jak nowe. W nozdrza bije zapach szarego mydła. Zapach ten nie jest może przyjemny, ale dla mnie łączy się on nierozerwalnie z zapowiedzią rzadkich odwiedzin na wyspie. Jakże często w ciągu tych trzech lat wspominałem go z roz­rzewnieniem.

Wiem z doświadczenia, iż takie gruntowne porządki wymagają pracy. Zwykle na przyjęcie załóg statków czy kutrów rybackich myliśmy i szorowaliśmy, co tyl­ko się dało. Radiotelegrafiści pomagali nam, my im, bo przecież wszelkie odwiedziny to wielkie, niezapo­mniane święto dla każdej załogi każdej stacji polarnej na Dalekiej Północy. Wielkie urozmaicenie w jedno­stajnym, pracowitym życiu, urozmaicenie, które musi wystarczyć na długie miesiące samotności, gdy pla­cówka odcięta zostaje od świata.

Na wprost drzwi, na szerokim stole błyszczą we­soło w słońcu srebrne lampy nadajnika, obok leży klucz do nadawania i otwarta księga radiostacji. Zbli­żam się, sięgam po nią. Mimo woli przerzucam stro­nice z okresu naszej pracy na wyspie. || Tu trałowiec z Tromso wzywa pomocy — S.O.S, S.O.S! Tam łamacz lodu prosi o szybką prognozę po­

gody — nadaremnie szuka zaginionego podczas burzy holownika. Tu znów puste miejsce. Nie mogliśmy na­dać na czas komunikatu meteorologicznego, bd szale­jący na morzu sztorm powywracał nam klatki meteo­rologiczne. Wspomnienia cisną się do głowy. Chwile pracy na Wyspie Niedźwiedziej stają przed oczyma jak żywe.

Słyszę skrzyp otwieranych za mną drzwi. „Nie na­smarowane" — przebiega mi przez głowę. Bezwiednie podnoszę się, by przynieść trochę smaru. Zapomnia­łem na śmierć, że jestem tu teraz tylko gościem.

Od drzwi bucha znajomy, wonny zapach mocnej kawy. Znad dymiącego dzbana spogląda na mnie sze­roka jak księżyc w pełni, rozjaśniona serdecznym uśmiechem twarz drugiego radiotelegrafisty, Ewalda. W serdecznym uścisku gruchoce mi niemal dłoń. Ewald nie zmienił się wcale. Te same trochę ociężałe ruchy dobrodusznego olbrzyma, to samo jasne spojrzenie głęboko osadzonych oczu.

— Czesław, przemarzłeś pewnie porządnie na tym kutrze. Zapomniałeś już może, jakie jest lato u nas w Arktyce? — pyta przekornie, przyglądając mi się bacznie, jakby chciał sprawdzić, czy się nie zmieni­łem.

Chętnie sięgam po kubek. Gorąca, mocna, wonna kawa, Ulubiony napój Norwegów, rozwiązuje wszyst­kim języki. Rzucają pytania, nie czekając nawet odpo­wiedzi. Nie zamykają im się usta. Mówią jeden przez drugiego. Opowiadają o swych troskach, radościach, osiągnięciach i zamierzeniach, jakby chcieli wynagro­dzić sobie długi czas milczenia.

Nawet Roaldowi zapalają się oczy, gdy wspomina niespodziewane odwiedziny białych niedźwiedzi.

— Wiesz, Czesław, niedźwiedzica z małym chciała koniecznie wejść do tego domku, w którym pracowała

wasza wyprawa. Pamiętasz, jak wtedy czekaliście ta­kich odwiedzin? Jak martwiliście się, że co to za Niedźwiedzia Wyspa bez niedźwiedzi... — mówi prze­jęty, wykonując przy tym jakiś nieuważny gest, który przypomina mu o zranionej ręce. Zaciska zęby, by powstrzymać okrzyk bólu.

— Może ty jeszcze obejrzysz tę ranę — zwraca się do mnie zatroskany Ojen. — Zrobiłem mu wprawdzie prowizoryczny opatrunek, ale, pamiętasz, chirurg ze mnie nietęgi... Często mi to wymawiałeś...

Staram się delikatnie zdjąć opatrunek. Przesycona krwią gaza przyschła do rany. Spoglądam spod oka na Roalda. Uśmiecha się blado, ale szczęki ma mocno zaciśnięte, musi bardzo cierpieć. Jednym szarpnięciem zrywam opatrunek.

Wyciągnięta w moją stronę ręka nie drgnęła. Roald nie syknął nawet. Wytrzymały jest, ale to, co zoba­czyłem, przeraziło mnie — sina, opuchnięta dłoń, rana szarpana zszyta niezgrabnymi szwami, brzegi mocno zaczerwienione...

Chcąc przerwać ciszę, która zapanowała w pokoju radiostacji, rzucam pytanie:

— Kiedy to się stało?

— Dziś rano, zaledwie na parę godzin przed twoim przyjazdem — odpowiada pośpiesznie Ojen.

Szybko przecinam niepotrzebnie założone szwy. Ot­warta rana wygląda źle, gorzej, niż myślałem.

— Czym ją przemyłeś? — pytam zaniepokojony. Pamiętam, że radiotelegrafiści, nie mając sami dobrze zaopatrzonej apteczki, z byle głupstwem przybiegali do nas.

— Benzyną, benzyną lotniczą — odpowiada nie­pewnie Ojen — a potem wysmarowałem jeszcze... olej­kiem kamforowym. Czy to niedobrze? — pyta wolno, z wahaniem, widząc moje zmarszczone brwi. Przypo­

mina teraz wyglądem małego chłopaka, który domy­śla się, że coś zbroił.

Przemywanie rany jodobenzyną, zakładanie gazy i bandaża zwalnia mnie chwilowo od odpowiedzi. Nie chcę teraz przypominać Ojenowi, że tak się przecież nie robi. Chciał jak najlepiej. Postanawiam z nim po­mówić o tym później. Stary polarnik musi raz wresz­cie nauczyć się opatrywać rany.

— No, już po wszystkim, aleś sobie dogodził, bie­daku! — mówię serdecznie.

Odpowiada mi słaby uśmiech zaciśniętych warg, któ­re siną plamą znaczą się na pobladłej twarzy. Czoło Roalda zroszone jest drobnymi kropelkami potu.

— Ojen! Teraz należy nam się chyba kieliszek ko­niaku. Dla Roalda podwójna porcja!

Jak na zawołanie zjawia się Ewald. Na wielkiej ta­cy, którą też dobrze pamiętam, stoi butelka koniaku, obok dymi nowy dzbanek czarnej kawy.

— Skool! Na zdrowie! — ręka drży mi lekko, gdy podnoszę kieliszek do ust, nie jestem przecież chirur­giem. Zrobiłem, co mogłem, ale czy to wystarczy?...

— Tak cieszyliśmy się, że przyjedziesz — mówi ze smutkiem Ewald. — Te alki to miała być niespodzian­ka na obiad, wiesz, taki „świąteczny"...

— Czesław, boli mnie całe ramię, powiedz, jak dłu­go ta ręka będzie się goić — przerywa z niepokojem Roald. — Czy aby jej... nie stracę? — dodaje ciszej, z głosu przebija tłumiona rozpacz.

Trudna odpowiedź. Nie chcę straszyć chłopaka, ale i nie mam prawa kłamać. Jestem zupełnie bezsilny. Lękam się zakażenia. Trzeba Roaldowi jakoś dopomóc. Nie można go tak zostawić.

— W każdym razie uważam, że konieczna jest po­moc lekarska. I to jak najszybciej — odpowiadam zde­cydowanie.

806

„Jak najszybciej"... łatwo powiedzieć te słowa, ale jak wprowadzić je w czyn w dalekiej stacji polarnej na Morzu Barentsa.

W izbie rozlega się znajomy, wysoki ton maszyn na­dajnika i miarowy stuk klucza. Ojen siedzi już przy aparacie ze słuchawkami na uszach. Wspomnienia spędzonych na wyspie chwil znów cisną się natarczy­wie do głowy. Co tu się zmieniło? Tylko patrzeć, jak wpadnie do izby Staszek z krzykiem, źe coś się po­psuło w naszych aparatach, lub Władek zajdzie po drodze wracając z wielogodzinnego pomiaru magne­tyzmu ziemskiego. W lampach odbiornika rozbłyskuje zabłąkany promień słońca, za oknami świszczę wiatr. Tym samym jękliwym tonem, tak samo, jak wówczas...

Kościste palce Ojena rytmicznie wystukują kropki i kreski. Nie odrywa ich od klucza. Z nadawania prze­chodzi na nasłuch, potem znów, nie czekając, uporczy­wie wywołuje radiostację w Tromsó. Nie ma jeszcze połączenia. Raptem z głośnika sypią się sygnały Mor­se^. Tromsó wreszcie odpowiada. Jeszcze parę razy nadawanie, nasłuch, potwierdzenie odbioru radiodepe- szy. Maszyny obracają się coraz wolniej, wolniej, aż wreszcie milkną.

— Mamy szczęście — mówi z ulgą Ojen, zdejmując słuchawki z uszu. — Nasz okręt szkoleniowy dziś wla­nie wypłynął na Morze Barentsa. Mają na pokładzie chirurga. Zaraz nawiążę z nimi łączność. Nasłuchują o każdej piątej i trzydziestej piątej minucie. To już za chwilę.

Słuchając Ojena dolewam Roaldowi koniaku. Jeśli to zakażenie, alkohol może pomóc chłopcu. Zresztą nie mam pod ręką żadnych innych środków. Roald mil­czy. Z wolna na policzkach wykwitają mu ceglaste plamy, oczy błyszczą. Wpływ alkoholu czy gorączka?

Znów zadźwięczały maszyny radiostacji. Tym razem

317

z głośnika runęła naraz jak burza cała kaskada dźwię­ków.

— To Lars Larsen — uśmiecha się mimo woli Ojen. — Nie trzeba nawet pytać, kto jest przy klu­czu, tylko on potrafi nadawać w takim szalonym tem­pie.

Nawiązawszy rozmowę z radiostacją okrętu szkole­niowego Ojen rzuca nam co chwila przez ramię krót­kie wyjaśnienia:

— Są od nas o jakieś sto dziewięćdziesiąt sześć mil... To, psiakość, daleko... Namyślają się... Kapitan wyraża zgodę... Zmienią kurs... Hura! Zaraz płyną pełną parą do nas!...

Ewald pochyla się nade mną.

— No cóż, dobre i to! Będą tu nie wcześniej niż za jakieś czternaście godzin. Jak myślisz, może mu przy­rządzić coś smacznego, chciałbym mu jakoś ulżyć — szepcze wskazując ruchem głowy Roalda.

— Zostaw go lepiej w spokoju. Niewiele możemy mu dopomóc. Żeby tylko jak najszybciej przypłynęli...

Mimo zmęczenia nie kładziemy się spać, bo i po co? Na dworze panuje jasność. Zza ciężkich, niskich chmur blado prześwieca słońce. Dobrze, że to lato. Podczas nocy polarnej żaden statek nie dobiłby do niebezpiecz­nych, zdradliwych brzegów Wyspy Niedźwiedziej. Nie darmo cieszą się one złą sławą wśród marynarzy.

Rozmawiam z przyjaciółmi, a raczej słucham opo­wiadań Norwegów: o wybuchu piecyka węglowego, który całą izbę radiostacji pokrył grubą warstwą tłu­stej sadzy, o sztormie, który zerwał przewody anteny, o awarii nadajnika, którego nikt na Wyspie Niedźwie­dziej nie potrafił naprawić („Ciebie tu nie było" — dorzuca ze śmiechem Ojen), o zatonięciu kutra ry­backiego, o ożenku naszego wspólnego przyjaciela szypra.

— A pamiętasz, jak to było z lawiną? — pyta Ewald. I przed oczyma staje mi tamta niezapomnia­na, groźna chwila.

Tuż przede mną rysowała się czarna czeluść. Za późno było na hamowanie. Żeby tylko upaść jak naj­dalej od brzegu, żeby tylko się nie obsunąć! Całym ciężarem ciała szarpnąłem narty w bok. Zaryły się w śniegu. Z trudem podnosząc się, spostrzegłem Nor­wegów i Staszka, którzy trochę wcześniej przybyli do Zatoki Południowej. Wszyscy trzej wpatrywali się bacznie w rozkołysane morze. Z dala w ciemności mi­gało rytmicznie silne światło reflektora.

— Depeszują Morse'em, że nie mogą lądować...

— Za duża fala... — krzyczy jeden przez drugiego.

— No dobrze, ale co będzie z pocztą? — wyrywa mi się mimo woli.

Odcięci od świata srogą zimą polarną i nieustannie szalejącym na Morzu Barentsa sztormem z utęsknie­niem wyczekujemy dawno zapowiedzianej z kraju poczty. Wyczekujemy na próżno od przeszło pięciu miesięcy. A ile to tygodni, ile dni?...

— Nie martw się. Kapitan łamacza lodu robi, co może. Rozumie nas dobrze. Całą naszą pocztę, listy, aparaty i świeże jarzyny kazał zapakować w wodo­szczelne beczki — pocieszają mnie koledzy.

Ale na mojej twarzy maluje się chyba zawód, bo radiotelegrafista Ewald dorzuca:

— Z łamacza lodu spuszczą na morze łódź, podpłyną kawałek, tyle, ile będą mogli, wyrzucą linę, a my za jej pomocą wyciągniemy beczki na brzeg. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

Wzrok mój przywykł już do ciemności nocy polar­nej. Łatwo odróżniam ciężkie zarysy łamacza lodu. Stoi daleko od nadbrzeża. Silny reflektor migoce bez prze­

rwy, jasnym snopem wyrzuca w otaczającą ciemność błyski: krótkie, długie i znów krótkie. Kropki, kreski, kropki, kreski. Norwedzy odczytują na głos przesyłane alfabetem Morse'a litery, łączą je od razu w słowa i zdania.

— Łódź! Już opuszczają łódź na wodę! — krzyczą raptem obaj naraz.

— No, chłopcy, jazda w dół! — komenderuje ener­gicznie Ewald.

Łatwo powiedzieć: jazda w dół. W tym miejscu brzeg spada do morza stromą, prawie prostopadłą ścianą, a ma przynajmniej czternaście pięter wyso­kości.

— Powinna tu być gdzieś lina stalowa! Założyliśmy ją jeszcze w lecie! — woła Ewald starając się zagłu­szyć łoskot bijącej o brzeg fali. — Poszukajcie jej! Prędzej!

Ściągamy narty z nóg i gorączkowo rozkopujemy śnieg.

— Jest! — krzyczy ktoś wreszcie.

Ostrożnie, jeden za drugim, trzymając się oblodzo­nej stali, zsuwamy się po stromej pochyłości. Coraz mocniej ryczy morze. Fale z hukiem rozbijają się o skały. Wąski pas nadbrzeża pokryty jest oblodzo­nymi głazami. Kapitan miał więc rację. O lądowaniu tutaj nie może być mowy. Każdy statek roztrzaskał­by się zimą o przybrzeżne skały. Jesteśmy już na dole i wpatrujemy się w ciemność. Na morzu dwie małe łodzie ciężko walczą z wysoką falą. Przybliżają się do nas wolno, chwilami nikną w rozkołysanych bruzdach, to znów wypływają. Kie­dy jedna z łódek znajduje się już niedaleko brzegu, stojący na jej dziobie marynarz wyrzuca coś z rozma­chem w naszą stronę. Ciężarek na lince wpada z plu­skiem w morze. Chybione. Po chwili marynarz powta­

rza manewr, a wtedy wszyscy czterej jak jeden ska­czemy naprzód. Brniemy po kolana w wodzie, ale z po­czątku nie czujemy zimna. Lodowata fala zalewa nas chwilami po piersi. Z uwagą śledzimy rzut. Znów chy­biony. Jeszcze jedna próba. Nic z tego. Jeszcze raz... i jeszcze raz...

Dopiero za dwunastym rzutem udaje się nam schwy­tać ciężarek... Poprzez ciemności widzimy, jak z łodzi wyrzucają w morze beczułki z naszą pocztą. Szybko ciągniemy pierwszą z brzegu do siebie. Już jest na naszej plaży. Teraz kolej na drugą, potem trzecią. Zwijamy się jak w ukropie. Od czasu do czasu spoglą­damy na nie z dumą. Bo i czegóż w nich nie ma! W ociekających teraz wodą, zwykłych sobie beczkach, takich jak setki innych, leżą aparaty, które ułatwiają

nam pracę, świeże jarzyny, które chronią od szkor­butu, a nade wszystko poczta — upragnione listy od naszych najbliższych, gazety — „najświeższe wiado­mości" sprzed pięciu miesięcy.

Dopiero teraz czujemy, że ubrania nasze pokryły się już cienką, chrzęszczącą przy każdym ruchu warstwą lodu, dopiero teraz zdajemy sobie sprawę, jak bardzo jesteśmy zmęczeni.

— Dziś wyciągniemy tylko dwie beczki! Po resztę przyjdziemy jutro — zapowiada kategorycznie Ewald.

W pierwszej chwili z żalem popatrujemy na nasze „skarby". Trudno nam będzie je tu zostawić, ale na myśl o wyciągnięciu tych oślizłych od lodu ciężarów na wysokość czternastu pięter robi nam się słabo.

Po chwili wleczemy już długą, stalową linę. Zakła­damy misterną pętlę marynarską na pierwszą z brze­gu beczułkę.

Z trudem wdrapujemy się na strome, oblodzone zbo­cze. Cztery pary rąk chwytają mocno linę. Beczka sunie powoli w górę, zagarniając wały śniegu. Coraz trudniej ją ciągnąć. Stawia wciąż większy opór. Rap­tem trrach! Lina pęka! Walimy się jak dłudzy na lód. Beczka toczy się, podskakując po oślizłych kamieniach. Byle nie spadła do wody. Ale nie. Na szczęście zatrzy­muje się na brzegu. I znów wszystko trzeba zaczynać od początku. Gdybyż ci, których listy spoczywają w beczkach, wiedzieli, jak trudno jest odebrać zimą pocztę na dalekiej Wyspie Niedźwiedziej... A może i lepiej, że nie wiedzą... Niepokoiliby się o nas nie­potrzebnie, a my i tak sami musimy dać sobie radę...

Ciągniemy znów ze wszystkich sił. Nareszcie! Pier­wsza beczka jest w górze. Oblodzone, zesztywniałe ubrania niczym pancerz stalowy utrudniają każdy ruch. Musimy się bardzo spieszyć.

— Wiecie, chłopcy, drugą beczkę wyciągniemy in­

812

nym sposobem — proponuje radiotelegrafista Sver- re. — Zaraz wam wyjaśnię, jak...

Po krótkiej naradzie przymocowujemy do drugiej beczułki trzy różnej długości stalowe liny.

— Ja będę ją cały czas popychać w górę — mówi przejęty swą rolą Sverre. — Ewald stanie na zboczu, ty, Staszku, w połowie drogi, a Czesiek jeszcze wyżej, pod samą krawędzią urwiska. I tak wspólnie wyciąg­niemy beczkę. Zrobione?

— Zrobione!

Rozbiegamy się szybko na wyznaczone nam stano­wiska. Jeszcze zadyszany, wpieram się od razu mocno plecami w śnieg, szukając jak najlepszego oparcia. Poprzez rosnący szum wiatru słyszę wreszcie z boku krzyk:

-— Gotowe!

Ciągnę ze wszystkich sił.

Raptem mocne szarpnięcie odrywa mnie prawie od skały. Tuż pod moimi nogami otwiera się szczelina. Rośnie w oczach. Masy śniegu walą się w dół. Poprzez białą kurzawę widzę Staszka. Koziołkując w powietrzu, wymachuje rękami jak pływak. Ewald znika także w kłębach śniegu.

Lawina...

Nie śmiem się poruszyć ani nawet głębiej odetchnąć. Czekam z zapartym tchem. Biała kurzawa opada po­woli. W dole coś się porusza.

— Czesław! Czesiek! — słyszę raptem.

Nie zważając na nic, odkrzykuję co sił w płucach. Ale wciąż boję się poruszyć, pod nogami został mi tylko wąziutki pas śniegu, poniżej lśni oblodzona gra­nitowa ściana. Jeśli i ja także zlecę w dół, to jak wy­dostaniemy się z nadbrzeża? Lawina porwała nam linę.

Muszę za wszelką cenę wdrapać się na górę, tam

313

mamy jeszcze zapasowe. Ale jak to zrobić? Ściągam z ręki brezentową rękawicę i ostrożnie palcami zaczy­nam drążyć ponad głową otwór w śniegu. Gdy jest już tak duży, że ramię wchodzi po łokieć, podciągam się powoli w górę. I tak po trochu, centymetr po cen­tymetrze, pnę się na szczyt zbocza.

Jeszcze jedna chwila, jeszcze jeden wysiłek, silny przerzut ciała przez krawędź i jestem wreszcie na sa­mej górze. W dole Stach klęczy na śniegu. Obok niego na wpół zagrzebany Ewald, brak tylko Sverrego. Czyżby?...

Rozglądam się, jak zamocować linę. Nigdzie występu skalnego. Niewiele myśląc obwiązuję ją wokół pasa, wbijam mocno toporek w lód, a sam kładę się na ziemi. Czuję mocne szarpnięcie.

— Sverre żyje! Ogłuszony tylko lawiną, słyszysz? — dobiega mnie z dołu głos.

Przywieram mocniej do powierzchni lodu, ale i to niewiele pomaga. Czuję, że zsuwam się ku krawędzi. Palce obu rąk bezwiednie wdrążają się w śnieg. Czy długo tak wytrzymam? Raptem, ciężko dysząc, staje koło mnie Staszek. Bez słowa pada na mnie, przygnia­tając swym ciężarem. Zrozumiał w mig, o co chodzi.

I znów szarpnięcie za linę. To Ewald. Teraz wspól­nie wciągamy Sverrego, który powoli odzyskuje przy­tomność. Wszyscy czterej w milczeniu ściskamy sobie dłonie.

— A moja fajka? — pyta naraz Sverre.

Jak na komendę wybuchamy wszyscy śmiechem. Już po strachu. Teraz wiemy, że Sverre jest zdrów. W dobrym nastroju, zapadając po kolana w śnieżne zaspy, ciągniemy sanie do małego myśliwskiego dom­ku. Co chwila któryś z nas potyka się i pada. Z tru­dem mieścimy się w ciasnej izdebce skleconej ze skrzyń po konserwach. Nie zdejmujemy ubrań, muszą

na nas wyschnąć. Czujemy się jak w wilgotnym kom­presie. Po paru łykach wrzącej kawy i kilku garściach sucharów zapadamy w kamienny sen.

— A jednak mój sposób odbierania poczty nie oka­zał się dobry — mruczy jeszcze z żalem Sverre.

W nocy rozszalała się burza. Sztorm napędził z peł­nego morza ogromne masy kry. Rano nie poznaliśmy wąskiego paska nadbrzeża, na którym w przeddzień jeszcze tak ciężko pracowaliśmy. Biel, wszędzie jak okiem sięgnąć, nieprzejrzana biel kry. Po naszych beczkach... ani śladu. Znikły, utonęły pod ciężarem setek tysięcy ton lodu.

Następny statek dotarł do Wyspy Niedźwiedziej do­piero po czterech miesiącach.

Wiosną jeszcze wielokrotnie powracaliśmy do Zatoki Południowej w nadziei, że coś jednak odnajdziemy, gdy cała kra spłynie. Ale wszystko nadaremnie.

Pocztę z kraju odebrało za nas morze...

Otrząsam się ze wspomnień. Słucham dalej z uwagą tego, co mówią o codziennym pracowitym życiu załogi stacji polarnej, życiu, w którym na pozór nic się nie dzieje, a które pełne jest niezwykłych wydarzeń — słucham i równocześnie czuwam, by Roald nie zasnął. Widać, że gorączkę ma coraz wyższą. To chyba jed­nak zakażenie. Ogarnia mnie lęk o chłopca. Po głowie snują mi się jakieś strzępki zasłyszanych opowiadań czy może przeczytanych w dzieciństwie książek. Po­dobno w puszczy podzwrotnikowej chorego na zaka­żenie poją alkoholem, nie dają mu spać. A może tylko po ukąszeniu żmii? Sam już nie wiem, czy nie męczę biedaka niepotrzebnie?

Myślę tylko o chorym, ale jednocześnie wyczuwam, źe wokół dzieje się coś niedobrego. Uwagę moją przy­kuwa jakieś dziwne zachowanie Ojena. On zawsze taki

spokojny, taki opanowany, chodzi teraz nachmurzony z kąta w kąt, przystaje i znów rozpoczyna swą bezce­lową wędrówkę. Nie odzywa się ani słowem, nie spoj­rzy nawet w naszą stronę. Przyglądam mu się uważ­nie,' chcę odgadnąć przyczynę dziwnej zmiany, ale nic nie pojmuję. Raptem spostrzegam, że wzrok Ojena coraz częściej zatrzymuje się na barografie. A więc tu leży przyczyna niepokoju! Wystarczyło mi jedno spoj­rzenie. Zrozumiałem. Zmiana ciśnienia atmosferycz­nego.

Fioletowa linia tuszu na bębnie samopisu opada gwałtownie w dół. Rzucam okiem na stojący nie opo­dal wiatromierz. Strzałka powoli, ale nieustannie wy­chyla się w prawo. Coraz silniej. To zapowiedź sztor­mu. W tych warunkach statek nie dobije do naszych brzegów.

A Roald? Co z Roaldem?...

Gwałtowny pęd, wiatru wtłacza do izby Ewalda, porywa ze stołu papiery, wnosi jakiś dziwny niepokój.

Radiotelegrafista powraca właśnie z obserwacji me­teorologicznych.

— Kierunek wiatru północno-wschodni — mówi krótko, odpowiadając na nasze pytające spojrzenia. Z okrągłej twarzy znikł uśmiech — jest teraz pełna powagi. Ewald wie, co oznacza taki wiatr. Ja także uświadamiam sobie, że to koniec naszych nadziei. Wi­churze pędzącej z północo-wschodu na wyspę trudno jest się oprzeć. To jeden niepowstrzymany, druzgocący wszystko na swej drodze pęd. Wydaje się, że swym tchnieniem porywa za sobą cały świat.

Ojen, patrząc na mnie z troską, kładzie palce na ustach. Nie trzeba budzić Roalda. Drzemie z odrzuco­ną w tył głową, głośno oddychając. Szczęście, że zasnął.

— Najgorsze jest to — zwierza mi się szeptem Ojen — że bez lekarskiej pomocy chłopak może na­

prawdę stracić rękę. Ma jeszcze na utrzymaniu matkę i troje młodszego rodzeństwa. Ojciec rybak, zginął na morzu. Przecież nikt Roalda nie będzie za darmo żywił, sam wiesz, jak to jest, prawda?

Troska maluje się na twarzy radiotelegrafisty. Ewald nie odchodzi od radioodbiornika, jakby to miało przy­spieszyć nadejście dobrej wiadomości. Jest także moc­no zafrasowany.

Poprzez rosnący za oknami szum wichury coraz sil­niej przebija łoskot fal uderzających o brzeg. W izbie zapada półmrok. Granatowe nawisy chmur zasłaniają niebo aż po horyzont. Miarowy tykot przyrządów nie uspokaja teraz nerwów. Nie wiem już sam, ile czasu upływa w tym pełnym napięcia oczekiwaniu. Kwa­dranse, godziny, a może dłużej? Zatracam powoli po­czucie rzeczywistości. Czy to sen, czy jawa?

Oparty o róg stołu Roald wciąż drzemie. Dręczą go widać jakieś koszmary. Jest rozpalony, rzuca się, coś krzyczy. Nie mamy serca go budzić. Męczy nas uczu­cie bezsilności. Niechby już raz przypłynęli!

Raptem z głośnika sypią się znów mocne, krótkie sygnały. W izbie aż huczy.

— Dopływają... Są już gdzieś blisko!... — krzyczy podniecony Ojen nie odrywając ręki od klucza aparatu.

Przebudzony Roald nie spuszcza z niego na wpół przytomnych oczu.

Krótko trwa radość. Po chwili już wyczuwam coś niedobrego. Twarz radiotelegrafisty wyraża zaskocze­nie, zawód. Widać, że Ojen się z czymś nie zgadza, na coś oburza, przeciw czemuś chciałby zaprotestować.

Ciągnę go niecierpliwie za rękaw.

— Sztorm! Na morzu rozpoczął się sztorm. Nie mogą podpłynąć. Nie mogą czy nie chteą. Sam nie wiem — wyrzuca z siebie jednym tchem. — Proponują, żebyś­my podprowadzili Roalda do Zatoki Południowej. Tyl-

I ko tam mogą próbować. Tu, od naszej strony, nie chcą. Boją się nawet łódź ratowniczą opuścić.

— I to się nazywa pomoc! Wstyd doprawdy! A cóż to za marynarz! — krzyczy zapalczywie Ewald. Nigdy go nie widziałem tak wzburzonym. — Kutry rybackie od razu by podpłynęły. Zwykli szyprowie nie robiliby takich historii jak ten cały kapitan! — sapie ze złości.

Z błyszczących gorączką oczu Roalda wyziera lęk. Wie, że w taką wichurę nie zdoła przejść dwudziestu kilometrów piargów dzielących radiostację od Zatoki Południowej. Jest zbyt ciężko chory.

Co robić?

Czuję utkwiony we mnie wzrok Ojena. Uporczywy i pytający zarazem.

— Czesław, oni się boją, to ich sprawa. Ale może my we dwóch dalibyśmy sobie radę, co? Jak sądzisz? Przewieźlibyśmy Roalda na pokład, tu, od naszej stro­ny — rzuca spokojnym, ale pełnym napięcia głosem.

Trzy pary oczu wpatrują się we mnie. Bez namysłu kiwam potakująco głową. Na okrągłą twarz Ewalda wypływa znów szeroki uśmiech. Roald spogląda na nas z ulgą.

— Ewald, ty zostaniesz jako dyżurny radiotelegra­fista. Przygotuj tymczasem liny. Czesław, zmień swoje ubranie i przebierz Roalda. Weźcie coś ciepłego — ko­menderuje Ojen ze zwykłą sobie energią. — Zaraz zawiadomię tych z okrętu. Obejdziemy się bez ich łaski — rzuca jeszcze nie bez dumy.

Na dworze nagłe uderzenie wiatru wtłacza nam od­dech w płuca, wyciska z oczu łzy. Trudno jest utrzy­mać się na nogach. Gwałtowne podmuchy pchają na­przód, porywają nas, przenoszą niemal z miejsca na miejsce. Trudno się im oprzeć. Przy pomocy paru robotników norweskich, zatrudnionych przy rozbiórce baraków starej kopalni, przenosimy ciężką morską

łódź. Podczas sztormu tylko w tej zatoce zdołamy ją opuścić na wodę.

Podchodzimy pod sam brzeg urwiska i obaj mimo woli cofamy się. Niepodobna wypłynąć — to szaleń­stwo!

Wysoka fala dudni wściekle o brzeg. Spieniona u na­szych stóp woda kotłuje się i burzy. Gwałtowne po­dmuchy wiatru podrywają, aż tu, wysoko, bryzgi fal. Na wargach czuję słonogorzki smak.

dacie rady! — krzyczy do nas stary ro­botnik.

-- Nie próbujcie! — woła z daleka drugi. — To czyste wariactwo! Popatrzcie tylko na morze!

Raz jeszcze spoglądamy niepewnie na spienione sza­robure fale. Powleczone białą pianą wyglądają groźnie. W dali czerni się sylwetka statku. Ten statek — to jedyny ratunek dla naszego Roalda... Zawstydzeni spo­glądamy na siebie. Rozumiemy się bez słów. Nie czas na wahania. Tu idzie o życie towarzysza.

Wzburzone morze huczy coraz silniej. Wichura od­rywa kamienie z nadbrzeżnych skał i rzuca nimi w otchłań. Chmury opadają coraz niżej, jakby ciężarem swym całą wyspę miały wgnieść pod wodę.

Idziemy dalej wzdłuż brzegu. Ależ dmie!

— Patrz, tutaj — Ojen stara się przekrzyczeć szum wiatru.

Spoglądam w dół. O parę pięter pod nami, w osło­niętej skałami zatoczce, widzę niewielką przestrzeń prawie spokojnej wody.

Spieszymy się! O każdy krok trzeba ciężko walczyć. Statek będzie czekał na nas tylko dwie godziny. To niewiele. Ostrożnie, powoli, pokonując straszliwy na­pór wichury, opuszczamy na linach ciężką łódź. Gdy zawisa wreszcie nad powierzchnią wody, Ojen pierw­szy zsuwa się zwinnie w dół. Odbija natychmiast od

Iskalnej ściany, bo i tu fala rzuca łodzią i może ją roz- |bić. Rozkołysana woda uspokaja się chwilami. Wtedy Ojen podpływa. Muszę wykorzystać taki krótki mo­ment. Parokrotnie próby zawodzą. Wreszcie zsuwam się po linie, wskakuję do łodzi i chwytam za wiosło. Teraz dopiero robotnicy ostrożnie spuszczają Roalda. Opasany liną wisi bezradnie w powietrzu, czekając, aż będziemy mogli podpłynąć. W pewnej chwili Ojen | chwyta go energicznie za nogi i ściąga do łodzi. Nie mogąc rozplątać zaciśniętego na grubej linie węzła, odcina ją jednym ruchem noża. Możemy płynąć!

Z całych sił wpieram się w wiosła, ale nie widzę żadnego wyjścia z małej zatoczki. Łoskot fal głuszy krzyk Ojena, wzniesiona ręka wskazuje mi kierunek. Nie wierzę własnym oczom — o parę metrów, między zrębami skalnymi, majaczy chwilami wąskie przejście, ale wypłynąć tamtędy na morze — to niemożliwe!

Jęk Roalda dodaje mi sił. Wpieram się znowu w wio­sła. Raptem otacza nas masa pyłu wodnego, morze chlusta na nas długimi językami. Nadchodzi decydu­jąca chwila. Jeśli przegramy — fale rozbiją naszą łódź na drobne szczapy, o ratunku nie ma wtedy mo­wy. Kątem oka dostrzegam po obu stronach oślizłe, potężne głazy. Są tuż, tuż! Wciskamy wiosła prawie pionowo w wodę. Wszystko na nic, znosi nas na skały. Raptem nowa wysoka fala porywa łódź, przenosi przez wąską gardziel i ciska w wodną kipiel. Czarny brzeg wyspy ginie nam z oczu — na jego miejscu wyrasta zielona ściana wody.

Wiosłujemy obaj mocno, starając się utrzymać kie­runek na falę. Ustawienie łodzi bokiem — to śmierć. Woda rzuciłaby nas na skały.

Roald leży na dnie łodzi. Zalewany wodą pojękuje chwilami. Musi bardzo cierpieć czując swoją bezrad­ność. On, taki ruchliwy zawsze, taki odważny.

Fala unosi wysoko w górę i ciska z rozmachem w wodną bruzdę. Horyzont tańczy jak pijany. W górę, w dół, w górę, w dół!

Przy silniejszych wstrząsach z ust Roalda wyrywa się mimo woli przytłumiony jęk.

W głowie mam zamęt, ruchy stają się automatycz­ne. Nic już nie widzę; oczy zalane potem i bryzgami słonej wody. „Jaka może być teraz wysokość fali?" — kołacze mi w mózgu jedna jedyna myśl.

Ojen znów coś krzyczy, na coś wskazuje. Z trudem odwracam zdrętwiałą szyję i widzę za nami ciemną masę okrętu. Stojąc bokiem do fali osłania nas teraz przed jej impetem. Jeszcze chwila i dobijamy do burty. Dwóch marynarzy chwyta ostrożnie Roalda i wciąga na pokład. Nie wiem, czy sami dalibyśmy radę. Wspi­nam się po trapie jakoś ciężko, niezgrabnie, jakby nie na swoich nogach.

Pod pokładem wyściełane chodnikami korytarze, piękne boazerie, wszystko błyszczy. W głowie mi się

kręci. Ogarnia mnie senność. Siedząc w messie z kapi­tanem okrętu, bezmyślnie patrzę, jak strużki wody sączą się z naszych ubrań na puszysty dywan.

Kapitan tłumaczy się gorąco. Zrobił, co było można. Nie mógł ryzykować. To szkolny statek. Sami chyba rozumiemy. Brzegi wyspy są bardzo niebezpieczne podczas sztormu. Jest pełen podziwu dla naszej od­wagi...

Kiwamy machinalnie głowami, chociaż zmęczeni i ogłuszeni nie słyszymy właściwie tego, co do nas mówi.

— Dobrze, żeście przywieźli chorego. To zakażenie. Każda godzina zwłoki jest dla niego groźna — mówi mężczyzna w białym kitlu, ściskając serdecznie nasze dłonie. — Chory musi pozostać oczywiście u nas — dodaje. — To dłuższa sprawa. Zostawimy go na Spits­bergenie albo, jeszcze lepiej, po skończonym rejsie odstawimy do Tromso.

— Czy będzie mógł pracować? — pyta niespokojnie Ojen. Troska o los towarzysza tkwi w nim jak bolesna zadra.

Lekarz bezradnie rozkłada ręce.

— Mam nadzieję. To się zresztą okaże. Zrobimy wszystko, co będzie w naszej mocy — zapewnia.

— Nie odchodźcie jeszcze. Rozgrzejcie się — dodaje kapitan widząc, że się podnosimy.

— Czas na nas! W radiostacji został tylko jeden człowiek. Sam nie da sobie rady ze wszystkim — od­powiada zdecydowanie Ojen, porozumiawszy się ze mną spojrzeniem. Roald żegna nas uśmiechem. Moc­nym uściskiem zdrowej ręki dziękuje za pomoc. Mo­żemy o niego być spokojni.

Krótki czas spędzony w zacisznej, ciepłej messie, mocna kawa, a nade wszystko świadomość, źe nasz wysiłek nie poszedł na marne, że chłopak ma zapew­

822

nioną najlepszą, jaka może być w tych warunkach opiekę lekarską — wprowadzają nas w dobry humor. Nie czujemy nawet zmęczenia. A może nam się tylko tak wydaje?...

Wracamy. Jakiś marynarz namawia nas raz jeszcze, byśmy zaczekali, ale widząc, że to nic nie pomaga, serdecznie życzy nam szczęśliwego powrotu i bosa­kiem odpycha naszą łódź. Staramy się szybko odpły­nąć jak najdalej od stalowej burty. Zawsze tó bez­pieczniej. Uszy znów mamy pełne łoskotu fal, ale już po paru pociągnięciach wiosłem czuję, że w przy­rodzie coś się zmieniło. Morze jest nadal rozkołysane, wiatr żłobi w wodzie potężne bruzdy, ale jakby przy­cichł, jakby wyładowała się już złość żywiołu. Ale nie. Do walki z nami występuje teraz drugi gospodarz Arktyki — mgła. Okrutny to gospodarz i nielekka z nim walka. Takie raptowne, nieprzewidziane zmiany pogody tu, na Morzu Barentsa, a zwłaszcza w okoli­cach naszej wyspy, to rzecz zwykła, codzienna. Ale ja od nich już odwykłem.

Mgła gęstnieje. Potężne kontury statku zacierają się, mętnieją w białym oparze i wreszcie giną nam z oczu.

—- Musimy płynąć z falą! To nasz kierunek — do­biega mnie jakby z oddali głos Ojena, a przecież dzieli nas zaledwie odległość jednego metra.

Spoglądam przed siebie. Horyzont kurczy się nagle, tuż przed nami wyrasta nieprzenikniona ściana mgły. Pracujemy mocno wiosłami. Musimy się bardzo spie­szyć. Taka mgła na morzu bywa czasem groźniejsza niż sztorm. Fala rzuca naszą łodzią. Zatracam powoli poczucie kierunku.

Mgła przygniata nas. Oddychając mocno otwartymi ustami, mam wrażenie, że wchłaniam do płuc watę. Dusi mnie, dławi, wciska się do gardła. Przejmują-

323

I cym,wilgotnymzim nom przenlk/ikurtkę!swa-ter. Lodowata woda chłoszcze, parzy skórę gołych rak, Rękawice gdzieś się zapodziały, nie czok szukać, Zgrs- Iblałe dłonie z trądem utrzymują drzewce wioseł, Czują [się Jakby czymś spętany 1 chciałbym się od tego jak najprędzej uwolnić,

— Mocniej! — krzyczę z wysiłkiem do Ojena.

— Mocniej! — odpowiada mi jak echo Jego zdu­szony przez mgłę głos.

I znów pełny wysiłek mięśni, Z całych sił uderzamy wiosłami, które coraz to wyskakują z wody, Ramiona mdleją.

Po dłuższym czasie czuję, że ruchy Ojena stają się wolniejsze, jakby mniej zdecydowane. To nie zmęcze­nie, to coś znacznie gorszego. Nie potrzebuje; nawet pytać o przyczynę — czuję, że zbłądziliśmy, źe Nor­weg rite wie, w Jakim kierunku płynąć,,.

Przez mgłę przebija słaby, zamierający natychmiast, zgłuszony ryk syreny. Na pożegnanie. Statek odpłynął, .Jesteśmy sami, Została z nami tylko mgłu. Spowija nas, wznosi się razem z łodzią na falę 1 wraz z nią opada. W szumie morza wyławiamy raptem Jakiś no­wy, groźny dźwh;k. Cóż to takiego? Niespokojny obra­cam się do Ojena, Z trudem utrzymując równowag*;, radiotelegrafista stoi na szeroko rozstawionych nogach i daremnie stara się przebić wzrokiem tę przeklętą zasłonę mgły. Czuję, że I on Jest niespokojny.

Huk wzmaga się, potanieje, dołączają sit; do niego jakieś nowe dźwlęki. Cóż to znowu, czyżby?,..

Rytmiczny dźwięk młócącej wodę śruby okrętowej zbliża sl<; szybko, Idzie wprost na nas, zagłusza, zda się, wszystkie inne dźwięki. Niebezpieczeństwo tym groźniejsze, że niewidzialne. Jeszcze chwila, a może być po nas. Z piersi naszych wyrywa się bezwiednie krzyk, A przecież wiemy, że nikt nas nie usłyszy,

SZ4

że nikt nam nie pomoże. Jesteśmy zdani wyłącznie na własne siły,

Raptem na lewo od naszej łodzi wyłania się /, mgły czarna masa ststku, Idzie wprost rut nss, rośnie, po* tanieje. Jak na komend';, wpieramy s)<; w wiosła, całą mocą odciągamy łódź, byłe prędzej, byle dalej, Paniczny lek dodaje nam siły, Czy zdążymy Ogłuszający ryk syreny spada na nas Jak burza, wei* ska się w uszy, wdziera do mózgu,

Po uderzeniu fali biegnącej szeroką bruzdą od rufy łódź przechyla się gwałtownie, nabiera wody.

Statek minął nas, Ginie znów we mgle, Oddychamy z ulgą, przestajemy wiosłować — lęk odebrał nam wszystkie siły, Ale morze jakby tylko czekało na te właśnie chwile. Strumień wody chlusts przez burtę, za­lewa nas od stóp do głów. W mgnieniu oka jesteśmy po kolana zanurzeni w wodzie. Zrywamy się, prostu­jemy z trudem łódź, na zmianę wylewamy z niej wodę. Po chwili ruchy nasze stają si<; znów powolniejsze. Jesteśmy wyczerpani do cna. Obaj rozumiemy* czego uniknęliśmy. Bez słów,

Gdzieś za nami, w dali, znów huczy syrena, Przy­tłumiony dźwięk długo niesie się po wodzie, Ale teraz statek nie jest Już dla nas groźny,

— Jakim cudem wpadli na nas, przecież mieli zaraz odpłynąć na pełne morze — zaczyna wolno Ojen i ma­cha rę ką.

Czy to nie wszystko Jedno? Znów obaj milczymy. Nie poruszając prowle wiosłami, dryfujemy z prą­dem po wzburzonym morzu. Mgła rzednie, Raptem szarpnięta jakimś silniejszym podmuchem wiatru rwie ab; na strzępy. Rozglądamy się wokół. Przed nsml jak okiem sięgnąć woda, Za nami czarne, stronrje skały wyspy rysują się groźnie na tle ciemnych, skłębio­nych nawisów chmur. Za nami?,.. Jakim sposobem?

in

I Ani spostrzegliśmy, we mgle, że fala zniosła nas da- leko na pełny ocean...

Zawracamy co prędzej. | Lepkie strzępy mgieł jak zwiewne woale wloką się jeszcze za naszą łodzią, ale zaczyna się już przejaśniać. Wiosłujemy spokojnie.

Nad głowami krążą chmary spłoszonego sztormem ptactwa. Żałosnemu kwileniu mew wtóruje ostry krzyk alek. Bijąc powietrze krótkimi skrzydłami, zataczają nad łodzią szerokie kręgi. Zza chmur wyziera zwy­cięskie słońce, zapala srebrne błyski na rozkołysanej jeszcze fali.

Gdy po kilku godzinach, przemoknięci do ostatniej nitki, skostniali i na wpół żywi ze zmęczenia, stajemy wreszcie w drzwiach radiostacji, Ewald nie wie, jak okazać swą radość: odgrzewać wystygłą kawę w dzbanku czy przynieść nam co prędzej suche ubra­nia? W końcu rzuca się do nadajnika.

— Muszę ich zaraz zawiadomić, żeście już wrócili — wyjaśnia pospiesznie. — Zdecydowali się na opuszcze­nie łodzi ratunkowych. Postanowili nareszcie was szu­kać. Rychło w czas, co?

— Jak to, przecież statek już dawno odpłynął!

— Ależ skąd! Chcieli, naturalnie, że chcieli, ale ja im nie pozwoliłem! — uśmiecha się z dumą Ewald. — Straszyłem ich. Nie dawałem ani chwili spokoju. Alar­mowałem ciągle kapitana, że was jeszcze nie ma. Wy­rzucałem, jak mogli puścić was samych z powrotem. Pytałem: „Na kogo chcecie wychować tych marynarzy, których szkolicie na statku? Na dzielnych ludzi czy na niedorajdy?1' Posłyszał ode mnie parę słów prawdy. Narobiłem tyle hałasu, że wreszcie przestali się bać sztormu i zawrócili.

Twarz Ewalda wyraża oczekiwanie. Uważa, że na­leży mu się pochwała.

A my obaj jak na komendę parskamy śmiechem. Nie możemy się powstrzymać. Zanosimy się, aż łzy nam ciekną po policzkach. Ewald patrzy na nas roz­szerzonymi zdumieniem oczyma. Jest na wpół zanie­pokojony naszym zachowaniem. Nic nie rozumie.

— Mogliśmy drogo przypłacić tę spóźnioną po­moc! — wołam wreszcie, krztusząc się jeszcze od śmiechu.

— Przecież oni mało nas nie zatopili zawracając —- wyjaśnia Ojen i ciężko opada na krzesło. Przepły­nęli tuż obok we mgle, jeszcze trochę, a nie byłbyś nas więcej oglądał.

Ewald macha ze zniechęceniem ręką.

— I chciej tu ludziom dobrze zrobić! Za moje sta­rania... A ja myślałem, że was uratuję! No, grunt, że Roald nie straci ręki, a wy wróciliście zdrowi i cali — dorzuca rozpogodzony, otwierając drzwi kuchni.

Po chwili dochodzi do nas stamtąd odgłos przesuwa­nia garnków i jakieś smakowite zapachy.

Ojen rzuca niespokojnie okiem na zegar, zrywa się z miejsca i siada przy radioodbiorniku. To pora komu­nikatu meteorologicznego z Tromso. W cieple izby nasze przemoczone ubrania zaczynają parować.

Za oknami wiatr zawodzi swą monotonną pieśń. W uszach, pełnych jeszcze łoskotu morza, brzęczy jed­nostajny cykot chronometru odmierzającego czas. Wtóruje mu stuk klucza radiostacji. Wstaję, by prze­prowadzić obserwacje meteorologiczne. Trzeba zastąpić nieobecnego Roalda.

Wszystko powraca do zwykłego, pracowitego trybu życia stacji polarnej. Jakby nic nie zaszło. Jakby się nic nie wydarzyło...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Centkiewiczowie Alina i Czesław Na białym szlaku
Galaretka na białym winie
Grunty i roboty ziemne - cz.1, Na co ma wpływ poziom wody gruntowej, Na co ma wpływ poziom wody grun
Przekładana galaretka z poziomek na białym winie
Zupa z muli na białym winie
Fundamenty - cz.1, Na co zwrócić uwagę przy odbiorze zbrojenia, Na co zwrócić uwagę przy odbiorze zb
Makaron z?bulą i anchois na białym winie
Sroga, Alojzy Na żołnierskim szlaku – 1977 (zorg)
Chłodnik na białym winie z brzoskiwniami lub malin(1)
inne tysiac szklanek herbaty spotkania na jedwabnym szlaku robert robb maciag ebook
Malewicz Kazimierz Czarny kwadrat na białym polu
Warchałowski [Na krokodylim szlaku] (p)
Czarno na białym Flash4 PL
Czarno na bialym J Wysocka P Sztama A Skrobala B Siedlecki
Na kolejowym szlaku

więcej podobnych podstron