Warchałowski [Na krokodylim szlaku] (p)


Kazimierz

Na krokodylim szlaku

Wydawnictwo J. Mortkiewicza

Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie

W Andach Peruwiańskich

San Ramon, mała mieścina we Wschodnich Andach Peruwjańskich, na szlaku,

wiodącym ze stolicy w kierunku Ucayali, potężnego dopływu Amazonki, spowita

była w gęste mgły. Zabłoconą, kamienistą drogą spływały płytkie potoki -

wody w kierunku bystrej górskiej rzeki Chanchamayo. Osada rozciągała się

prawie na pół kilometra wzdłuż drogi, kończąc się przy moście, zawieszonym

na stalowych linach, który ją łączył z brzegiem przeciwległym. Dwa szeregi

domków z palmowych listew, obrzuconych tynkiem, tworzyły ulicę; bliżej

mostu, na placu, stał kościółek z kamienia, kryty falistą blachą; obok

spory dom zabudowany po hiszpańsku w kwadrat, z nieodzownem patio i

fontanną w środku, zamieszkały przez trzech zakonników, którzy sprawowali

obowiązki kapłańskie w miasteczku i okolicy, zapuszczając się od czasu do

czasu wgłąb lasów i górskich dolin dla nawracania dzikich indjan -

infieles, niewiernych, jak ich tam nazywano.

Plac ten, Plaza de la Matriz, coś jakby u nas plac Farny, miał zarysy

rozplanowanego ogródka z fontanną pośrodku. Największym budynkiem był tu

hotel; dlatego też zapewne nosił szumną nazwę: Grand Hotel de los Andes.

Był to piętrowy budynek z balkonem na ulicę. Parter zajmowała izba gościnna

ze zniszczonym bilardem i niewielką ladą, za którą piętrzyły się półki,

zastawione butelkami z winem, wódką, jakimiś podejrzanych marek likierami,

piwem i lemoniadą. Ze stojącego obok kosza wyglądały złocące się pięknie

pomarańcze i banany. Pozatem izba zastawiona była kilku stolikami i

wyplatanemi słomą krzesłami miejscowej roboty.

Pięterko mieściło pokoje gościnne, wychodzące na balkon, otaczający dom.

W szopie na podwórzu była kuchnia; cały jej sprzęt stanowiły ognisko,

okolone kilku płaskimi głazami, wspierającymi ruszt, mały piecyk żelazny,

stół, stępa drewniana i trochę naczyń kuchennych.

Hotel gościł przeważnie podróżujących kupców, którzy zrzadka zapuszczali

się w te strony, niekiedy przedstawicieli władzy, wreszcie przejezdnych,

dążących ze stolicy do jedynego większego ośrodka, które posiada Peru nad

Amazonką - Iquitos. W San Ramon bowiem zaczyna się szlak linji powietrznej,

łączącej cywilizowane okolice Peru z tamtą, odległą stolicą Montanji, czyli

całego zalesionego podgórza andyjskiego i peruwjańskiej części niziny

amazońskiej.

Właścicielem hotelu był stary Hiszpan wdowiec, któremu pomagała córka;

prócz tego personel składał się z kucharza, pomywaczki i służącego.

Godniejszych gości, w razie natłoku, zjawiało się ich bowiem 10 lub i

więcej naraz obsługiwał sam gospodarz. Prócz właścicieli i płatnego

personelu kręcił się tam jeszcze młody chłopak, blondyn o jasnych oczach,

odbijający na tle zadymionego wnętrza "hotelu" i jego kolorowego personelu.

Zwano go "Lau", skracając w ten sposób przydługie trochę imię- Stanislau.

Używano go do posyłek, obsługiwania, a nawet bawienia gości; bo chłopak był

inteligentny i lubiany powszechnie. Był synem polskiego emigranta, który

tam przybył przed dwoma laty niespełna jako technik drogowy i umarł po roku

na zapalenie płuc. Most na rzece był właśnie jego dziełem. Inżynier

peruwjański, który miał za zadanie budowę tego mostu, mieszkał z rodziną w

Tarmie, o 2000 mtr. wyżej w górach, gdzie klimat był wspaniały i nie było

malarji, i dojeżdżał zaledwie raz na tydzień do San Ramon, ażeby zobaczyć

postępy robót i podpisać listę płacy; reszta mało go obchodziła, bo rzekomy

technik drogowy, za jakiego podawał się nasz polski emigrant, okazał się

pierwszorzędnym inżynierem, którego jakieś przeciwne losy zapędziły do tej

dziury. Inżynier zaś peruwjański był uczniem Habicha, wybitnego uczonego

polskiego, znanego w całym Peru założyciela szkoły inżynierskiej w Limie,

której był dyrektorem przez 20 lat i gdzie, jak wiadomo, wykładali inni

nasi uczeni, jak Folkierski, Wakulski, Malinowski; to też peruwjańczyk miał

niekłamany sentyment dla Polaków i po koleżeńsku opiekował się p. Irskim, a

Stasia zabierał nieraz ze sobą do Tarmy, gdzie cała rodzina polubiła go

serdecznie. Niestety, na krótko przed ukończeniem mostu i przed chorobą

Irskiego, delegowano go do Europy jako inspektora z ramienia ministerstwa

przy wykonaniu dużego zamówienia mostów i Staś został bez opieki.

Przygarnął go w końcu hotelarz, u którego stołowali się z ojcem przez

szereg miesięcy. Rozpisano listy do Europy w nadziei, że ktoś z rodziny się

zgłosi, ale czy adresy były niedokładne, czy przestarzałe, dość że

odpowiedzi nie nadchodziły i Staś został rezydentem w hotelu, gdzie mu

wyznaczono na mieszkanie stryszek. Stary hotelarz obchodził się z nim po

ojcowsku, ale że sam z córką musiał harować od świtu do nocy, więc i Staś

nie mógł próżnować.

W Poznaniu, skąd pochodził i gdzie był w szkołach, należał oczywiście do

harcerzy, miał więc sporo wyrobienia życiowego, pogłębionego podróżami i

dłuższym przebywaniem na robotach, których dozorował ojciec. Umiał prać,

gotować, strzelać, wiosłować, łowić ryby, znał nawet pomiarowe roboty,

których się przy ojcu nauczył; busola, ekier, nie miały dla niego tajemnic;

wreszcie był niezłym śpiewakiem. Usłużny, grzeczny i przemyślny, był

nieocenionym pomocnikiem w hotelu, to też nie działo się tam nic bez niego.

Co chwila ktoś go potrzebował.

- Lau! Lau! - rozlegało się po domostwie i ogrodzie. To klucz ktoś zgubił

i należało znaleźć lub dopasować nowy, to rozkleiła się walizka, drzazgę

ktoś sobie zapędził w palec, trzeba było znaleźć szofera, który zawieruszył

się w miasteczku, pompa przestała działać, przepalił się bezpiecznik,

należało wyszukać dla klijenta jakiegoś trunku, którego nie trzymano w

hotelu, lub innego jakiego artykułu, którego zabrakło - na wszystko dawał

radę Staś. A że lubiano go wszędzie, więc też załatwiano szybko i chętnie.

Od chłopaków góralskich nauczył się gwizdać tak przeraźliwie, że konie

siadały na zadach. Wreszcie umiał obchodzić się z bronią, z lubością ją

czyścił i smarował, naśladując w tym ojca, który karabin swój i rewolwer

otaczał zawsze troskliwą opieką. Stary służył w legjonach i uważał opiekę

nad bronią za jedno z pierwszych zadań żołnierza.

Przyjezdni w hotelu zawsze mieli broń ze sobą; przeważnie wyglądała, że

pożal się Boże. Staś chętnie zabierał ją na swój stryszek i tam starannie

dokonywał szczegółowej rewizji, tym bardziej, że po ojcu pozostał mu

pokaźny zbiór rozmaitych narzędzi. Oczywiście, dostał mu się w spadku i ów

karabin i wielki bębenkowy Smith i Wesson; strzegł ich jak oka w głowie,

były zawsze grubo wysmarowane, owinięte w krajkę i schowane w kuferku.

Przechowywał tam prócz tego album z fotografjami matki, którą dawniej był

stracił, ojca, i widoków jakiegoś dworu w ogrodzie - miejsca urodzenia

matki, gdzieś na Ukrainie.

Syn poznańczyka i Polki kresowej z Kijowszczyzny, łączył w sobie zadatki

na dobrego Polaka i wzorowego obywatela. Brakowało mu wykształcenia, bo

gimnazjum musiał opuścić w IV klasie, ale było ono celem marzeń chłopaka.

To też nietylko schował resztę należności za pracę ojca, którą mu biuro

budowy najlojalniej wypłaciło, ale od czasu jak został sam, gromadził na

dnie kuferka wszystkie zarobki, jakie mu doraźnie wpadały w ręce.

Postanowił bowiem, o ile rodzina nie zgłosi się po niego, zgromadzić tyle

oszczędności, aby móc udać się do Limy i zapisać się do szkoły. Przez czas

pobytu w San Ramon poznał język hiszpański dostatecznie, wieczorami zaś

studjował gramatykę i kilka podręczników szkolnych, których użyczył mu

jeden z lotników wojskowych miejscowej bazy. Marzeniem chłopaka było zostać

lotnikiem. Od pierwszych dni pobytu tutaj zawarł przyjaźń z całym

personelem lotniczym, w hangarze był jak u siebie w domu, w wolnych

chwilach pomagał przy czyszczeniu i wmontowywaniu motorów, opatrywaniu i

smarowaniu broni, wreszcie grywał w szachy z jednym z oficerów, kawalerem,

który mieszkał przy samej bazie; dwaj drudzy jego koledzy, żonaci, mieli

wynajęte domki o 2 kilometry, wybudowane kiedyś dla kierowników nieczynnej

obecnie cukrowni. Personel bazy pozatem składał się z dwóch sierżantów

mechaników, 2 praktykantów i ośmiu żołnierzy. W hangarze mieściły się dwa

płatowce obserwacyjne i jeden aeroplan pasażerski na 4 osoby. Baza, po za

celami wojskowymi, miała za zadanie obsługiwać władze administracyjne i w

miarę możności prywatny ruch pasażerski. Miano na uwadze szkolenie

personelu, jak również pokrywanie w pewnym stopniu budżetu bazy. To też

ceny przejazdów skalkulowane były niesłychanie wysoko i tak np. za przelot

do Massisei, pierwszego portu lotniczego na Ucayali, - trwający niespełna 3

godziny, płaciło się około 120 dolarów, to znaczy przeszło 20 razy więcej

niż za podobny przelot w Polsce. Pomimo wysokiej ceny, znajdowali się na to

amatorzy ze względu na ogromną oszczędność czasu w porównaniu z komunikacją

lądową, która w kierunku Ucayali zabierała osiem dni karkołomnej jazdy na

mule, nie licząc dalszej drogi rzeką. Podczas pory deszczowej przejazd

przez góry zaciągał się niejednokrotnie na 2 tygodnie i więcej, pomijając

już to, że przedstawiał znaczne niebezpieczeństwa.

Dla zwykłych pasażerów rezerwowano jeden dzień w tygodniu, zwykle środy,

o ile warunki atmosferyczne na to pozwalały; to też kandydaci na przelot

nieraz przesiadywali w San Ramon po tygodniu i więcej, w oczekiwaniu na

pogodę, bo miasteczko leżało w kotlinie, otoczonej wysokiemi górami,

których przebycie przy zachmurzonej pogodzie nie było możliwe. Taki wypadek

zdarzył się obecnie. Gran Hotel de los Andes gościł już od przeszło

tygodnia lady Violettę N., dziennikarkę i podróżniczkę angielską, która

zdążała z Limy nad Ucayali, skąd miała odbyć niebezpieczną podróż w górę

rzeki, aby przez Urubambę, Sepahuę i tak zwane Isthmo Fitzkarald dostać się

przez rzekę Manu do Madre de Dios, dopływu Beni, skąd przez Mamore

zamierzała osiągnąć Madeirę, największy dopływ Amazonki.

Podróżnik angielski Fitzkarald odkrycie tej drogi przypłacił życiem; był

to jedyny biały człowiek, który tędy do Manu się dostał, pozostawiając po

sobie zapiski, mało jednak dokładne. Droga ta owiana była legendą

niebezpieczeństwa i tajemniczości, co właśnie rozpalało wyobraźnię

Angielki. Nie brakło wprawdzie ludzi w San Ramon, do których należał i

personel lotniska, którzy twierdzili, że urocza lady ma pewno inne cele na

względzie. Nie chciano absolutnie wierzyć, żeby ktoś wyłącznie tylko dla

sportu narażał się na podobnie ryzykowną wyprawę. Posądzano ją poprostu o

należenie do angielskiego Intelligence Service, słynnego biura

wywiadowczego przy ministerstwie wojny w Londynie, ale Angielka miała listy

polecające szeregu władz z Limy, nie wyłączając ministrów wojny i marynarki

i oczywiście domysły oficerów mogły mieć tylko znaczenie platoniczne. W

pojęciu lotników właśnie to niezwykłe poparcie i obfitość tych listów

budzić musiały czujność i wątpliwości. Ale rozkaz był rozkazem i trzeba

było się do niego stosować. Wreszcie nie brakło polityków, którzy podróż

Angielki przypisywali załamaniu się fantastycznego przedsięwzięcia, z

udziałem kapitałów angielskich, mającego na celu usprawnienie komunikacji

między Amazonką i dorzeczem Beni w Boliwji, mianowicie, wybudowanej tam

niedawno linji kolejowej, tak zwanej: Madeira - Mamore, dla obejścia

słynnych katarakt, stanowiących przeszkodę w komunikacji wodnej między temi

rzekami. Kolej ta, długości trzystu kilometrów, wybudowana w zupełnie

dziewiczej puszczy kosztem nisłychanych wysiłków i olbrzymich kapitałów,

była zawsze zagadką dla laików, którzy celu jej nie umieli odgadnąć. Jedni

przypisywali jej budowę spóźnionemu pomysłowi eksploatacji olbrzymich lasów

kauczukowych, które zarastają tę strefę, inni chcieli w niej widzieć

politykę potężnej kompanji angielskiej Royal Duch przeciwko amerykańskiemu

Standard Oil w ich walce o tereny naftowe; napróżno jednak gubiono się w

domysłach. Tajemnice tych potęg strzeżone są bodaj bardziej zazdrośnie od

tajemnic państwowych, a budżety ich, jak wiadomo, przenoszą budżety wielu

państw.

Dość, że nasza lady nie budziła entuzjazmu polityków San Ramon.

Potęgowało ich niechęć ekscentryczne zachowanie się Angielki i, powiedzmy

prawdę, jej świetny ekwipunek, a nawet niektóre stroje. Po za kostjumem

męskim, który jej służył zrana na wycieczki, nieodrodnym zwyczajem

angielskim wkładała wieczorami do obiadu powiewne toalety, pochodzące

widocznie z najlepszych magazynów mód, czego jej nie mogły wybaczyć

królujące tu doniedawna małżonki oficerów. Damy te nawet zaprzestały z tego

powodu odwiedzać hotel wieczorami, jak to miały w zwyczaju, dla wypicia

szklaneczki koktailu w towarzystwie swych mężów i notabli miasteczka.

Gorzej dla Angielki było, że mężowie, chociaż zupełnie podzieleni ujemną

opinją o niej swych dam, miewali jednak stale jakieś interesy w miasteczku,

które załatwiać można było oczywiście tylko w sali restauracyjnej hotelu.

Wyglądano tylko słońca, ażeby czymprędzej wytransportować przebiegłą córę

Albionu nad Ucayali, gdzie niechby ją już pożarły krokodyle lub ludy

niewierne, byle zaprzestała mącić spokój sumienia wiernych obrońców

ojczyzny i budzić niepokoje wśród ich małżonek.

Stronnictwo lady Violetty było, należy przyznać, niewielkie; składało się

z hotelarza, który był przecie tylko Hiszpanem i małego Lau, co ma się

rozumieć, nie wystarczało do ustalenia opinji. Platonicznym wyznawcą lady

był i porucznik z bazy, ale ten hipochondryk nie brał udziału w seansach

koktailowych, był bowiem absolutnym abstynentem, w czym sekundował mu

oczywiście Staś, pomny na przysięgę harcerską. Hiszpan hotelarz wprawdzie

nie należał do abstynentów, ale wobec wzmożonego ruchu w interesie nie mógł

pozostać obojętnym i modlił się w skrytości do wszystkich duchów Peruwji o

największe nawałnice i najgęstszą, bodaj londyńską mgłę, ażeby mu klientka

nie uleciała; tymczasem zaś wysilał się na wszelkie możliwe kombinacje

alkoholowe, byle handel szedł.

Angielka wstawała rano i po skromnej kawie ruszała zwykle w towarzystwie

Stasia na wycieczki. Hiszpan, który zauważył odrazu, że umie on lepiej od

innych zabawić i obsłużyć Angielkę, nie sprzeciwiał się temu. Z początku

mieli pewną trudność w porozumiewaniu się, bo Staś nie mówił po angielsku,

Angielka zaś znała zaledwie kilka słów hiszpańskich, ale okazało się, że

włada trochę francuskim, który Staś znał wcale nieźle i odtąd stosunek ich

się zacieśnił, Angielka wzięła go sobie na wyłączny użytek i kroku bez

niego nie stąpiła. Stasiowi podobała się jej odwaga i rezolutność,

szczególnie gdy okazało się, że ma wspaniałą broń i umie posługiwać się nią

bez pudła. Lady Violetta posiadała aż dwa aparaty fotograficzne, z których

jeden zaopatrzony w lunetę, i mały aparat do zdjęć kinowych; prócz tego

pierwszorzędny sekstans i kompas, ostatnie słowo techniki, z zawieszonym w

jakimś patentowanym płynie igłą magnesową. To też Staś był w swoim żywiole;

czyścił i polerował jej wspaniały sztucer angielski i elegancką dubeltówkę,

pomagał przy fotografowaniu i wywoływaniu zdjęć, jak i przy klasyfikowaniu

i naklejaniu fotografij. Po tygodniu Angielka gotowa była na serjo zupełnie

zaangażować Stasia na dalszą podróż; trudność była tylko z przelotem. Lady

Violetta miała zamówione dwa miejsca na samolocie, ażeby móc zabrać dość

obfity swój bagaż, o wiele przewyższający dopuszczalną wagę normalną.

Ponieważ była jedyną pasażerką, miano ją przewieźć aparatem obserwacyjnym,

pasażerski bowiem uruchamiano, gdy kandydatów na przelot zebrało się co

najmniej czterech. Byłby to już wydatek za duży nawet na naszą lady, która,

pomimo znacznych środków, jakimi rozporządzała, bynajmniej nie była

rozrzutna, to też projekt zabrania Stasia w końcu upadł. Wprawdzie

aeroplany obserwacyjne miały dosyć znaczny zapas nadwagi, którą w razie

konieczności mogły zabrać, ale rezerwy tej wolno było używać tylko w celach

wojskowych; regulamin pasażerski nie pozwalał na przeciążanie aparatu.

Staś z początku zapalił się do tego projektu; interesująca ta ekspedycja,

pomimo niebezpieczeństwa, dawała pole do użytecznego zastosowania licznych

jego wiadomości, wreszcie możność zarobienia uczciwie znaczniejszej sumy,

co pozwoliłoby mu niezwłocznie wstąpić do szkoły. To też prosił Boga

gorąco, ażeby jakiś los szczęśliwy zesłał choć jednego pasażera do

Massisei. Niestety nikt nie nadjeżdżał i Staś musiał wyrzec się wszelkiej

nadziei.

Angielka w końcu zaczęła tracić cierpliwość i niedwuznacznie pomawiała

lotników peruwiańskich o tchórzostwo, co tamci przyjmowali z oburzeniem.

Wreszcie hipochondryk z bazy, którego nasza para codziennie odwiedzała w

hangarze, rozgniewany zapowiedział, że niech mgły rozstąpią się choć na

chwilę, aby miał tyle pola widzenia, żeby móc zrobić jeden wiraż w

powietrzu, zaryzykuje przelot w chmurach przez kordyljerę.

- Jak się rozpłaszczymy o skały, to już nie będzie pani miała do mnie

pretensji - oświadczył z ukłonem.

- W każdym razie nie na tym świecie - odpowiedziała Angielka.

Stanęło na tym, że aparat będzie załadowany i gotów każdej chwili do

wylotu, pasażerka będzie siedzieć w hangarze, bo telefonu do hotelu nie

było, a niewiadomo kiedy i jak na długo się uniosą. Zresztą wylot mógł

nastąpić najpóźniej o godzinie drugiej, ponieważ lądowanie w Massisei musi

nastąpić jeszcze za dnia. Wreszcie nad niziną Ucayali w tych miesiącach

pospolite są deszcze wieczorem, co uniemożliwia orjentację ze względu na

ich charakter gwałtowny. Na domiar złego w całej tej strefie po za Massiseą

i nieukończonem lotniskiem w Bermudes nie znalazłoby się jednego hektara

wolnej przestrzeni do lądowania i katastrofa byłaby nieunikniona.

Trzy dni już zeszło naszym przyjaciołom na oczekiwaniu na lotnisku.

Naładowany aparat wyciągano na zwykłe miejsce startu. Lotnik i Angielka

spacerowali lub siedzieli w hangarze, trzech żołnierzy i mechanik ciągle

byli w pogotowiu w pobliżu. Czekano tylko na silniejszy podmuch wiatru.

Staś oczywiście dotrzymywał im towarzystwa. O drugiej wszyscy się

rozchodzili; lotnik szedł do swego domku, żołnierze do malutkich koszar

obok, Angielka i Staś maszerowali do hotelu na spóźnione cokolwiek drugie

śniadanie.

Na czwarty dzień wiatr zaczął zrywać się częściej i wszyscy gotowali się

do startu. Brakło jedynie Stasia, który gdzieś się zawieruszył. Angielka,

pomimo pozornej obojętności, z jaką przyjmowała rozmaite objawy życiowe,

zaniepokoiła się tem na serjo. Polubiła serdecznie dzielnego chłopca i

chciała się z nim pożegnać, wreszcie, wiedząc o jego sytuacji, zamierzała

wręczyć mu w ostatniej chwili większą sumę pieniędzy. Nie zrobiła tego

zawczasu, ponieważ obawiała się, że uniesie się ambicją i nie przyjmie, a

chciała mu oszczędzić niezręcznej sytuacji spotykania się i obcowania z nią

po wręczeniu mu pieniędzy, - które bądź co bądź miałyby charakter napiwka,

wolała więc moment ten odciągnąć do ostatka; a tu odlot może nastąpić lada

chwila, a Stasia jak niema, tak niema. Angielka biegała niespokojnie w

około hangaru, wołając:

- Stasiu! Stasiu! - niecierpiała bowiem mówić Lau, twierdząc, że na ludzi

tak się nie woła.

Ale Stasia nie było.

Wreszcie rozległ się gwizdek komendy. Żołnierze kopnęli się do stojącego

o dwieście kroków od hangaru aeroplanu; lotnik zrobił szarmancki ukłon w

stronę Angielki, wskazując aparat i zabrawszy jej neseser, który zwykle był

pod opieką Stasia, podążył z nią razem na start.

- Stasiu! Stasiu! - rozlegało się już prawie płaczliwie. Ale bez skutku.

Nikt się nie odzywał.

Tymczasem mgła uniosła się na jakie czterysta metrów. Nie było czasu do

stracenia. Lotnik skoczył na swoje miejsce; żołnierze pomogli Angielce

dostać się na przednie siedzenie i zapięli na niej pas ochronny.

Zapuszczono motor. Po kilkunastu minutach lotnik dał znak ręką: - Puszczać!

Katastrofa.

Aparat ruszył gładko z miejsca, poderwał się i zaczął opisywać koło nad

lotniskiem pod największym możliwie kątem do góry. Za chwilę był już w

mgle, ale wysokość pozwoliła mu na drugi bezpieczny wiraż na ślepo.

Chodziło o wzniesienie się na trzy tysiące pięćset metrów, co w normalnych

warunkach pozwalało na bezpieczny przelot ponad wschodnią kordyljerą Andów.

Lecąc na ślepo, należało wznieść się wyżej, ażeby móc manewrować swobodnie.

Lotnik jednak, dostawszy się na znaczną wysokość i widząc skłębione groźnie

chmury na wschodzie, grożące nawałnicą, postanowił uciec od niej i puścił

się na południe doliną rzeki Perene, gdzie świeciła jakby wyrwa w chmurach.

Nakładał w ten sposób drogi, ale zabezpieczał się od rozpłaszczenia o

skały, leciał bowiem całkowicie poomacku.

Lot trwał już dobre pół godziny. Chmury na wschodzie nie tylko nie

ustępowały, ale przeciwnie, robiły się coraz gęstsze i ciemniejsze. Z

drugiej strony sytuacja w dolinie, którą dążyli, zaczęła się pogarszać.

Wprawdzie na południu świeciło się w dalszym ciągu, ale jednocześnie chmury

opuściły się nad aparatem, zacieśniając pole widzenia coraz bardziej.

Wreszcie lunął deszcz. Obciążało to niesłychanie płatowiec i lotnik musiał

co chwila korygować wysokość.

O zawróceniu na wschód nie było mowy. Trzeba było bezwzględnie wydostać

się z kłębowiska chmur i uciec od deszczu.

Przeszedł jeszcze kwadrans; aż wreszcie deszcz ustał i lotnik zaryzykował

zmianę kierunku.

- Ciemno było wokoło. Kłęby gęstej, prawie brunatnej mgły jakby nacierały

ze wszystkich stron; było parno i oddech stawał się utrudniony. Aparat pod

działaniem sterów szedł silnie w górę. Na wysokości czterech tysięcy

pięciuset metrów lotnik wyrównał płatowiec. Po pół godzinie takiego lotu

zaryzykował zniżyć się znowu. Przebili się w ten sposób przez dwie warstwy

chmur, oddzielające się wyraźnie. W końcu na wysokości tysiąca dwustu

metrów wynurzyli się z chmur. Owiał ich chłodny wiatr, ale jednocześnie

lunęły potoki wody; zrobiło się jaśniej. Na wschodzie najwyraźniej musiała

być wyrwa w chmurach, bo w tym kierunku lecące strugi wody jakby

opalizowały, mimo to nie było nic widać i lotnik opuszczał się coraz

bardziej. Na trzystu metrach dopiero ujrzeli jak przez mgłę ziemię. Już

byli nad lasami niziny amazońskiej, to było niewątpliwe, ale o

zorjentowaniu się bliższym nie mogło być mowy.

Otwarty płatowiec zalewała woda, deszcz nie pozwalał nawet na dokładną

obserwację instrumentów, wreszcie lot niski był bardziej niebezpieczny, niż

wysoki, a ze względu na lecące potoki wody o wiele za powolny. Lotnik znów

wzbił się w górę, próbując wybrnąć poza chmury. Udało mu się szybko tym

razem. Już na wysokości dwóch tysięcy metrów zaczęło się rozwidniać; trochę

wyżej zabłysło słońce.

Odetchnęli nareszcie. Zegarek wskazywał pół do piątej.

Lecieli nad morzem chmur.

Jak okiem sięgnąć, rozpościerały się białe, skłębione, jakby wyrównane

strychulcem, srebrząc się miejscami pod słońce, mieniąc się urywanymi

kolorami tęczy od wschodu.

Ale gdzie byli?

Zaczynało to na dobre niepokoić lotnika. Dwukrotnie dawał nura w chmury i

dwukrotnie, stwierdziwszy, że są nad zwartą linją lasów, wydobywał się na

nowo na słońce.

Tak przeszło pół godziny. Tarcza słoneczna już dobrze zniżyła się nad

horyzontem. Mieli światła jeszcze na godzinę. Za mało, by dolecieć do

Massiseii; powrót do San Ramon zupełnie niemożliwy; gorzej, bo benzyna była

na wyczerpaniu. Można było szukać lotniska posiłkowego w Puerto Bermudes,

ale przeszkadzał deszcz. Pozostało zdać się na przypadek, wypatrując rzeki,

a na niej plaży lub mielizny. Deszcz niestety ograniczał niesłychanie pole

widzenia i łatwo było prześlepić najdogodniejsze miejsca. Lotnik spuścił

się znowu pod chmury; deszcz ustawał, ale wzamian z lasu zaczęły podnosić

się mgły; snuły się urywanemi pasmami i zasłaniały ziemię. Lotnik zwrócił

się na północ, z myślą odnalezienia Pachitei lub, którego z jej dopływów. W

ostateczność lepiej było lądować na płytkiej rzece, niż w wysokopienny las;

w pierwszym wypadku powstawała choć cząstka nadziei na ratunek, w drugim

śmierć była nieunikniona. Najgorzej, że nie było wiadomo, czy znajdują się

jeszcze na prawym brzegu Pachitei, czy już na lewym; jeśli na lewym,

wysiłek był stracony, lecieli całkowicie w nieznane. Kilka kół zatoczonych

przez lotnika jeszcze bardziej utrudniło orjentację. Lecili ostatnim litrem

benzyny. Wreszcie z lewej strony mignęło coś jak przestrzeń wolna; lotnik

zatoczył koło; była to cocha (jezioro w lasach dorzecza Ucayali), mogła

mieć kilometr długości, za to była niezwykle wąska i zarośnięta lasem po

samą wodę; w jednym końcu widniały trzcinowe zarośla. Nie było wyboru.

Lotnik poderwał się w górę, ażeby mieć dość przestrzeni do splanowania i

wymierzył na trzciny, licząc, że ich opór powstrzyma pęd aparatu i nie

pozwoli na rozbicie się o drzewa. Obliczenie było słuszne. Koła uderzyły w

wodę tuż przed trzcinami; oba płaty na całej swej rozciągłości spotkały

zwartą ich gęstwę, która, uginając się pod naporem płatowca, tworzyła

rodzaj sprężyny, znacznie łagodzącej uderzenie i wstrzymującej pęd aparatu.

Niestety gąszcz kończył się bardzo prędko; za nim było trochę wolnej

przestrzeni, zapewne z powodu głębi, i stało duże rosochate drzewo. Samolot

przedarł się zwolnionem tempem przez trzciny, uderzył o wydłużone pod wodą

korzenie drzewa i stanął raptownie; byłby jeszcze skapotował, gdyby nie

nawisające gałęzie, o które oparły się ogonowe stery.

Nie mogło być szczęśliwszego wypadku; ale w tej chwili stała się rzecz

straszna. Lotnik od dłuższego już czasu miał odpięty pas przy siedzeniu, bo

gotował się wyskoczyć rzucony siłą bezwładu naprzód, jakby wysadzony z

siodła, przeleciał ponad przednim siedzeniem, boleśnie uderzając w głowę

Angielkę, która straciła przytomność, i dostał się w obręb śmigi, wirującej

jeszcze własnym rozpędem. Ukośna przez chwilę pozycja aparatu spowodowała

przypływ ostatnich kropli benzyny do motoru, którego lotnik nie wyłączył,

cały pochłonięty sterowaniem, śmiga ruszyła na sekundę szybciej i

nieszczęśliwy zwalił się pod motor z roztrzaskaną głową.

Śmigło obróciło się jeszcze kilka razy, jedno ramię od uderzenia

rozleciało się w kawałki, drugie spotkało opór rosnących obok trzcin. Motor

stanął.

Śmiertelna cisza zaległa powietrze.

Zapadała noc. Natura zapuszczała kurtynę nad pierwszym aktem dramatu.

W sercu dziewiczych lasów

Była głęboka noc. Po niedawnej nawałnicy powietrze oziębiło się. Niebo

oczyściło się z chmur, gwiazdy iskrzyły się na ciemnem tle firmamentu,

przeglądając się w tafli jeziora, zasnutej cieniem wysokiego boru. Po

długotrwałym deszczu las wydawał się jakby wymarły, żaden odgłos życia nie

rozlegał się w powietrzu; słychać było jedynie przeciągły nieprzerywany

dźwięk, podobny do tego, jaki wydają druty telegraficzne, tylko cichszy i

jakby zgłuszony. To chmary komarów kłębiły się nad ciemnemi wodami, wciąż

wznosząc się i opadając, w jakimś niezrozumiałym dla ludzkiego oka celu.

W jednym węższym końcu jeziora tkwił bezwładny teraz i bezsilny samolot,

łyskając matowym blaskiem swych aluminjowych skrzydeł. Trzciny, przez które

przedarł się pod konary olbrzymiego drzewa, gdzie utkwił z podniesionym

trochę do góry ogonem, leżały jak skoszone; część ich przygniótł swoimi

dolnymi płatami; wyglądały jak żywe stworzenia, rzucone przez jakiegoś

mocarza na kolana w kornym przed nim pokłonie.

Kłębowisko komarów było tu większe. Przyciągała je kobieta w głębokiem

omdleniu, na pół zawieszona na pasie, oparta głową o stojącą przed nią

płaską walizką. Znęcały się one nad omdlałą od dłuższego czasu. Twarz i

ręce nieszczęśliwej pokryte były krwią i rojem tych nieznośnych owadów. Ale

bodaj że im zawdzięczała swe przebudzenie.

Chwilę patrzyła błędnie przed siebie, nie mogąc zdać sobie sprawy, gdzie

się znajduje i skąd znalazła się w tym niezwykłem położeniu. Ból ukąszeń

oprzytomnił ją. Potrząsnęła głową i starła rękoma szczelną warstwę owadów z

twarzy. Opędzając się od natrętnych stworzeń, zaczęła sobie przypominać, co

się stało. Pamiętała chwilę, gdy płatowiec zatoczył ostatni raz koło i

uderzył w wodę tuż przy trzcinach; zamroczyło ją to. Jak przez sen

pamiętała przesunięcie się nad nią lotnika i bolesne uderzenie jego ciała w

głowę.

Teraz świadomość wróciła jej całkowicie. Bohaterska decyzja porucznika na

odlot w warunkach niezwykle ryzykownych, perypetje siadania do samolotu i

ten niezwykły lot w chmurach i deszczu; wysiłki lotnika, aby się

zorjentować i uciec od nawałnicy; niepokój, który zaczął ją nurtować, gdy

lecieli w chmurach, pewność już prawie katastrofy, gdy wydostali się nad

morze białych chmur i gdy widziała, jak słońce zniża się coraz bardziej nad

horyzontem. Wszystko to stanęło jej przed oczyma.

I raptem jakby się tylko co ocknęła. Z jasnością przeraźliwą widzi swoją

sytuację obecną, strzaskany samolot, tkwiący w gąszczu trzcin na skraju

olbrzymiego lasu w płytkiej wodzie czarnego jeziora...

Teraz dopiero instynkt samozachowawczy wywołuje okrzyk, teraz dopiero

staje przed nią jasna świadomość, że jest w tej przerażającej głuszy i

ciszy.

- Poruczniku!

Głos jakoś niesamowicie dźwięczy; echo, jakiego nigdy nie słyszała,

odsyła słowo jej okrzyku, gdzieś jakby z góry, ochrypłe, głuche jak w

studni; przeraża ją więcej, niż cisza.

Pas gniecie straszliwie ciało, nienaturalna pozycja zwiększa udrękę,

komary nie dają spokoju, pełno ich ma w ustach, uszach, oczach. Jednem

pociągnięciem rozpina sprzączkę i osuwa się bezwładnie na walizkę. Ale w

tejże chwili przytomnieje ostatecznie; zrywa się, szukając rękoma oparcia o

brzegi samolotu, skropione obfitą rosą, osiadłą na metalowem oblamowaniu.

Machinalnie, mokremi od dotknięcia rękami, ściera sobie obsiadające komary

z twarzy; orzeźwia ją to i łagodzi piekący ból ukąszeń.

Sama.

Sama. Świadomość ta przewierca jej mózg i odbiera odwagę.

Wolałaby niebezpieczeństwo, przeciwnika. Ale ta samotność, w tym głuchym

borze, w tej niesamowitej ciszy.

Co się stało z porucznikiem? Dlaczego nie odpowiada?

Przejmuje ją odkrycie strasznej prawdy.

Zginął. Tak, zginął; ofiara ambicji i obowiązku, ale przedewszystim

ambicji. Z jej winy. Jej niecierpliwość i kpiny wpłynęły na jego decyzję.

Ma go na sumieniu. Kara Boska dosięga ją na miejscu przewinienia.

Sprawiedliwie.

Tak, sprawiedliwie.

- Ale jakże okrutna jest kara. Wolałaby już nie żyć.

Ta walka o życie, jaką musi stoczyć sama, przeraża ją.

Miała przecie siebie za odważną, mówili jej to wszyscy.

Co innego było buszować między ludźmi, przebywać z niewielkim pocztem

pustynie Sahary, zapuszczać się w stepy Mongolji lub zwiedzać spelunki

apaszów paryskich, chińskie podziemia San Francisko lub palarnie opjum w

Szanghaju. Tam ustępowano przed magnatką, przed kobietą, przed czarem jej

oczu i postaci.

Tu ma naturę przeciw sobie, nieubłaganą, groźną, nieustępliwą.

I niema galerji.

Bohaterstwo w takich warunkach jest szczytne, piękne, ale pociąga tylko

wybranych.

Miała siebie za wyjątkową istotę. Teraz widzi, jak jest mała i słaba, i

to ją upokarza i gnębi.

Ale co będzie jutro?

Zejść z tego samolotu i ruszyć lasem?

Na samą myśl o tem drętwieje. Każdy krok będzie w niej budził

przerażenie, nie przed rzeczywistym niebezpieczeństwem, ale przed

niewiadomym.

I dlaczego się tak śpieszyła?

Ostatecznie San Ramon było rozkoszne w porównaniu z tą studnią w wysokim

borze. Oficerowie byli wcale niegłupi: Stary Hiszpan nie był filozofem, ale

miał dużo zdrowego rozumu. Księża franciszkanie, których czasami

odwiedzała, mieli ten spokój, jaki daje częste obcowanie ze śmiercią i z

zagadnieniami, nie z tego świata.

A wreszcie Staś. Nigdy jeszcze nie spotkała takiego chłopca. U niej, w

Anglji, chłopak w tym wieku, to dziecko, nie żyje duchowo, umysłowe jego

horyzonty nie przekraczają podręcznika szkolnego. Ten mały Polak miał

szeroką skalę zainteresowań ludzkich; była to już indywidualność, jeśli nie

skończona zupełnie, to o silnym zrębie i nieprzeciętnym polocie. Można z

nim było mówić o wszystkim, można było ręczyć za jego charakter i

uczciwość.

Pierwszy raz spotkała się z takim stosunkiem do kobiety. Głęboka,

wszczepiona przez starą kulturę - cześć. Mały Staś, przez te dwa tygodnie

zdołał wywołać w niej zainteresowanie polską kobietą i podziw dla kultury

swego narodu.

Dlaczego go nie zabrała?

Przez oszczędność. Naturalnie. Czyż teraz nie dałaby miljona, ażeby

wybrnąć z tej strasznej sytuacji, w jakiej się znalazła? A tam zastanawiała

się nad wydaniem głupich kilkuset dolarów. Dużo jej to pomoże.

Był to dzieciak prawie, ale miała większe do niego zaufanie, niż do

niejednego dorosłego mężczyzny. O, ten by ją wybawił, a przedewszystkiem -

- nie stchórzyłby napewno.

W trakcie rozmyślań, lady Violetta zrobiła z jedwabnego szalika, jaki

miała na sobie, zasłonę na twarz i szyję; włożyła grube rękawiczki łosiowe,

których używała do polowania i jako tako zabezpieczyła się przed natrętnymi

komarami.

Spać nie mogła. Wsłuchiwała się tylko we wszystkie szelesty i dźwięki,

jakie przynosiły podmuchy wiatru z głębi lasu.

W pewnej chwili wydało się jej, że słyszy jakby lekkie sapanie; odzywało

się miarowo, chwilami cichnąc, chwilami wzmagając się.

Mogło to być jakieś zwierzę w pobliżu. Przez zaimprowizowaną woalkę nie

mogła nic widzieć, zresztą w nocy i bez woalki niewieleby zobaczyła.

Najbardziej obawiała się drzewa. Nasłuchała się o jaguarach i ocelotach,

które chętnie przesiadują w rozwidleniach potężnych konarów, wreszcie o

wężach, które prowadzą życie na drzewach i których jeszcze bardziej się

bała. Czyżby węże wydawały takie odgłosy? Studjowała niegdyś Brema i

angielskie historje naturalne, ale nigdy dawniej nie zdawała sobie sprawy,

jak są one dalekie od zobrazowania rzeczywistości, jak mało dają

praktycznych wiadomości. Zła była na siebie, że z własnej winy wpadła w

takie tarapaty; zła była na tych przyrodników, których wiedza nie mogła jej

nic pomóc w sytuacji.

Zaczęło robić się widniej. Odsłoniła na chwilę oczy, ażeby upewnić się,

czy nie świta. Ale nie; był to księżyc, którego światło zaczęło przenikać

do tego ciemnego zakątka, nim jeszcze wypłynął nad linją lasu.

Uspokoiło ją to. Bała się nocy, ale w obecnej chwili jeszcze bardziej

dnia, bo dzień wymagał decyzji, co robić, dokąd iść.

W pewnej chwili przyszło jej do głowy sprawdzić, która godzina; uchyliła

więc znowu zasłony, ażeby spojrzeć na zegarek. Dochodziła pierwsza. Ze

zdziwieniem spostrzegła; że komary przestały się kłębić i gdzieś się

wyniosły. Z uczuciem ulgi odrzuciła zasłonę i rękawiczki. Mogła teraz

chłonąć całą piersią czyste, nocne powietrze. Orzeźwiło ją to. Nie słyszała

o takich zwyczajach komarów; skłonna była przypuszczać, że plaga ta nie

ustępuje tu ani na chwilę w dzień ani w nocy, co samo już było

przerażające. Odetchnęła. Ale jednocześnie, gdzieś w kąciku serca, rość

zaczęła obawa, że musi się przygotować na szereg niespodzianek, które nie

wszystkie mogą być pomyślne. To uczucie gryzące i upokarzające utrwalało

się coraz bardziej i odbierało jej zimną krew, jaką zwykle się odznaczała.

Księżyc wysunął się z za lasu. Silne jego światło objęło płatowiec i całe

miejsce wypadku. Z tą chwilą atramentowa toń jeziora zaczęła nabierać

przejrzystości i barwy. Drobne fale, któremi lekki wiaterek marszczył

gładką do niedawna powierzchnię, zasrebrzyły się w świetle księżyca. Ściany

odwiecznego boru, mroczne przed chwilą, zaczęły ożywać. Całun zbitej

zieleni pnączy, którymi wszystkie drzewa były pokryte, nadawał im jakieś

niesamowite formy. Tam, gdzie konary wystawały dalej nad jezioro, gąszcz

ten spadał w fantastycznych splotach do samej wody. Metalowe skrzydła i

kadłub płatowca lśniły w świetle księżyca: Cisza i spokój panowały dokoła.

Po chwili, z głębi jeziora zaczęły dochodzić odgłosy jakichś orgji czy

walk. Coraz to jakaś ryba o ostrym grzebieniastym grzbiecie przecinała

spokojną toń zygzakowatym ruchem. Raz po raz, inne, lśniące srebrną łuską,

rzucały się, spadając na płask na wodę, co rozlegało się jak klaśnięcie.

Ruch zaczynał się w przyrodzie.

Gdyby nie śmiertelna udręka, co jakby kleszczami ściskała serce młodej

kobiety, wtulonej we wnękę samolotu, mogłaby się ona napawać tym

niezwykłym, cudownym widokiem. Piękno chwili i tego obrazu mącił niepokój o

ten dzień, który zbliżał się nieubłaganie.

Czuła jedno, że za nic w świecie nie zdolna będzie opuścić samolotu i

zanurzyć się w ten gąszcz, gdzie ze wszystkich stron czyhało

niebezpieczeństwo. Tu miała jakieś oparcie, pole widzenia przed sobą, była

jak w minjaturowej fortecy. W lesie każdy krok prowadził w niewiadome.

Jeśli ma umrzeć, to już lepiej w tej wnęce samolotu lub na którym z jego

płatów, gdzie chociaż mogła się wyciągnąć. Za żadne skarby nie położyłaby

się na ziemi.

Dlaczego nie zabrała Stasia? Potrzebne jej te walizki teraz; połowa

zawierała bieliznę i miłe jej sercu kobiecemu szmatki. Instrumenty? Dużo

jej z nich przyjdzie. A sztucer i dubeltówka; nie mogła to się obejść

jednem. Żeby choć miała psa. W podróży nieraz myślała o swoim wilku,

którego zostawiła w Londynie; cóżby to był za wspaniały obrońca, wierny, a

czujny.

Gryzący żal wyciskał jej łzy z pod powiek; spadały gorące od czasu do

czasu na splecione na kolanach ręce. Była teraz tylko biedną, opuszczoną

kobietą.

Przez chwilę pomyślała o Bogu. Gdybyż umiała się modlić, jak to robili ci

franciszkanie, których odwiedzała w San Ramon, z wiarą i zaufaniem.

Biblja, którą czytywano w domu rodzicielskim, nudziła ją; psalmy, które

śpiewała czasem w swoim kościele, nie dawały czasu na kontemplację;

wnikanie w treść i ducha wiary; obrządki uproszczone do najwyższego

stopnia, nie dawały pola do ekstazy; wychodziła z kościoła zimna, obojętna.

Teraz ujrzała poraz pierwszy w życiu Boga w niebiosach, uczuła potrzebę

pożalenia się i prośby.

Splotła ręce do modlitwy i osunęła się na kolana.

- Boże, Boże, Boże, - szeptała zbielałemi wargami. - Bądź miłościw, bądź

miłościw.

- Ojcze nasz, któryś jest w niebie..... - powtarzała słowa jedynej

modlitwy, którą znała.

Gorące łzy znów płynąć zaczęły po policzkach i spadać kropla po kropli,

jakby na wewnątrz jej jestestwa, grzejąc wyziębłą duszę.

Trwała tak dłuższy czas, aż gryząca troska opuszczać zaczęła struchlałe

serce, spokój i zapomnienie powoli spływały na zbolały mózg i wyczerpane

nerwy.

Zmęczenie brało górę. Głowa opadła na splecione ręce. Zasnęła.

Gwałtowne kołatanie w kadłub samolotu i krzyk zbudziły ją.

Zerwała się oszołomiona. Przetarła zaspane i piekące jeszcze od łez oczy.

Coś łomotało w kadłubie. Wyraźnie słyszała wołanie:

- Teniente! Teniente! - Bliskie, ale jakby wychodzące ze studni.

Głos był ludzki; opanowała ją radość, która za chwilę przeszła w

przerażenie.

Porucznik przecie zniknął, gdyby to był on, nie wołałby samego siebie;

skądże by się tu wziął drugi człowiek?

Teraz dopiero oprzytomniała zupełnie i zdała sobie sprawę

przedewszystkim, że dnieje.

Niebo różowiło się nad jeziorem. Na wodę zaczęły padać smugi jasnego

światła. Las wokoło jeszcze był szary, ale w górze kontury drzew stawały

się wciąż wyraźniejsze. Wreszcie, pierwszy promień słońca strzelił w

powietrze, za nim drugi, trzeci... Przez chwilę trwała walka światła z

ciemnością, którą wypłaszało wschodzące gdzieś za borem słońce. Zajaśniało

wszystko wokoło, barwy ożyły i nabrały wyrazistości.

Stukot i wołanie najwyraźniej szły z wnętrza samolotu. Była tego pewna;

ani na wodzie, ani w częściowo skoszonych, częściowo nachylonych trzcinach,

nie było śladu człowieka.

Musiała się odezwać.

- Teniente! - krzyknęła, bezwiednie powtarzając wołanie.

W kadłubie ucichło.

- Teniente! - powtórzyła.

- Lady Violetta! Lady Violetta! - rozległ się w odpowiedzi przygłuszony

okrzyk. Głos wydał się jej znajomy, ale nie mogła się zorjentować, czyj.

- Kto pan jesteś. Skąd wołasz? - prawie krzycząc, pytała lady.

- Ależ to ja, Staś; gdzie porucznik?

- Porucznik zginął, jestem sama. Gdzież ty jesteś?

- W zapasowym przedziale na pocztę, nie mogę się wydostać, bo jest

zaryglowany z zewnątrz. Niech pani spróbuje tam się dostać; rygiel jest tuż

za siedzeniem pilota, trochę poniżej.

Angielka z trudem przelazła górą przez ochraniacz od wiatru, który ją

dzielił od pilota i znalazła się na jego siedzeniu. Wychylając się, szukała

rygla; ujrzała go po chwili, ale tak nisko, że nie mogła dosięgnąć ręką,

prawie dotykał wody, która tu była pełna połamanej trzciny. Nie namyślając

się, przerzuciła nogi przez krawędź kadłuba samolotu i skoczyła w wodę,

dochodzącą jej zaledwie do kolan; w mgnieniu oka odsunęła rygiel i

podniosła klapę.

Chłopak ledwo mógł się ruszać, członki miał zdrętwiałe, leżał przecie w

pozycji skurczonej przeszło szesnaście godzin. Próbował teraz wydostać się

głową naprzód, ale groziło mu to wpadnięciem do wody. Nie miał siły zrobić

odpowiedniego ruchu nogami, aby je wydobyć najpierw; był jak bezwładny.

Mocowali się przez czas jakiś, aż wreszcie Angielka uklękła przy otworze,

odwracając się plecami tak, że dotykała niemi prawie aparatu. Staś otoczył

jej szyję rękami, które ona przytrzymywała, by jej nie tamował oddechu;

wtedy nachyliła się całym korpusem, wyciągając częściowo chłopaka poza

otwór; gdy się był już wysunął dalej, straciła równowagę i oboje zwalili

się do wody.

Angielka zerwała się pierwsza. Uniosła Stasia za ramiona, utrzymując go w

postaci siedzącej, ażeby się nie zalał wodą. Odpocząwszy dłuższą chwilę,

pomogła mu stanąć na nogi. Zatoczył się i musiał się oprzeć o samolot,

ażeby nie upaść.

Wyglądali oboje strasznie. Staś miał włosy pozlepiane spiczastą krwią i

smugi krwi na twarzy. Przy uderzeniu aparatu o ziemię uderzył się głową o

jego żebrowanie; szczęściem, gruby filcowy kapelusz osłabił uderzenie;

stracił jednak przytomność. Odzyskał ją wcześniej od Angielki; usiłował

wydostać się z potrzasku, lecz daremnie. Próby podziurawienia blachy nożem

myśliwskim, pozostały bez skutku, mógł manewrować tylko jedną ręką; nóż był

długi i to utrudniało wszelkie operacje, przeszkadzały mu zresztą

napotykane co chwila żebrowania. Próbował bić w blachę i krzyczeć - bez

skutku oczywiście. Po paru godzinach zmagania się, zmęczył się i zasnął.

Jego to lekkie chrapanie słyszała Angielka w nocy, przypisując je jakiemuś

nieznanemu zwierzęciu. Obudził się ze wschodem słońca i wszczął na nowo

alarm, który obudził Angielkę.

- Ale skąd - się wziąłeś w samolocie?

- Bardzo prosto. Zauważyłem, że żołnierze przestają pilnować płatowca,

przekonawszy się, że nie może odlecieć; godzinami stał on na starcie bez

dozoru; od strony hangaru zasłaniała go wysoka trawa i można było

manewrować koło niego bez zwrócenia uwagi. Pomagając przy ładowaniu,

wiedziałem, że w przednim przedziale bagażowym było jeszcze trochę miejsca,

mimo to całą pocztę włożono do tylnego przedziału dla równowagi.

Zdecydowałem się lecieć ostatniego dnia; idąc zrana na lotnisko, wziąłem

rewolwer, nóż, neseser z narzędziami, lasso i paczkę wędek.

- A karabin, przecie nie zostawiłeś go w San Ramon?

- Musiałem. Gdybym brał karabin, musiałbym brać i ze 200 naboi; inaczej

cóżby nam pomógł, a bałem się, że razem zaciąży to zbytnio na aparacie.

Jak zobaczyłem po południu, że ludzie poszli na obiad, obszedłem lotnisko

dookoła trawami i podszedłem do samolotu od strony przeciwnej tak, że od

hangaru nikt nie mógł mnie widzieć, bo zasłaniał płatowiec. Pocztę wyjąłem

i wsadziłem do przodu, a sam wlazłem nogami naprzód do przedziału. Był za

krótki, nie mogłem się wyciągnąć, musiałem albo klęczeć, opierając twarz na

rękach; albo leżeć na boku zgięty we troje. Liczyłem, że trzy godziny tak

wytrzymam. Drzwiczki przymknąłem i miałem przytrzymywać je od środka. Przy

lądowaniu, nimby nadbiegli ludzie, otworzyłbym je i wydobył się sam

nazewnątrz. Tymczasem, gdy już motor był w ruchu, jeden z żołnierzy

zauważył, że rygiel nie był zasunięty, przyskoczył więc do aparatu i rygiel

zatrzasnął. Gdyby nie pani, byłbym tam zdechł w tej pułapce.

- Pokaż, chłopcze, głowę - zwróciła się do Stasia Angielka, - musimy

opatrzeć ranę.

- Et, głupstwo, już zaschła. Ale co się stało z porucznikiem?

- Z porucznikiem? Pamiętam tylko, że przy opadaniu aparatu coś mnie

silnie uderzyło w głowę; miałam najwyraźniej wrażenie spadającego na mnie

ciała ludzkiego. Była to sekunda; w tejże chwili straciłam przytomność, gdy

ją odzyskałam, wołałam porucznika, bez skutku. Niewątpliwie wypadł; dowodem

silne zgięcie ochraniacza.

Staś skoczył na siedzenie pilota. Sprawdził ochraniacz. Był naderwany i

zgięty nazewnątrz; pas przy siedzeniu odpięty, w nogach stała mała walizka

pilota, z boku na prawo zawieszony był rewolwer w pochwie, na ziemi leżała

siekiera. Wszystko skłaniało do przypuszczenia, że lotnik został wyrzucony

z samolotu, ale czyżby już po przedarciu się przez trzciny i zatrzymaniu?

Musiałby gdzieś leżeć w pobliżu. Staś przelazł przez przednie siedzenie i

dostał się do śmigi. Jak już wiemy, jedno jej ramię było strzaskane;

obejrzał je dokładnie; na dłuższej pozostałej drzazdze widać było zaschłą

krew. Nie było wątpliwości - porucznika zabiło śmigło. Ciało było odrzucone

na głębię i tam utonęło.

Staś po dolnym płacie dostał się do stojących z boku trzcin; uciął nożem

jedną i zaczął sondować wodę wzdłuż płatów; tuż przy nich głębokość nie

przenosiła metra, dalej było głębiej. Angielka przyłączyła się do smutnych

poszukiwań.

Sondowali wodę cal po calu, ale nic nie wskazywało, by ciało było w

pobliżu. Chłopakowi odrazu przyszło na myśl, że mogło być porwane przez

krokodyle, byli przecież w ich strefie. Nie chciał tego mówić Angielce.

Myśl o śmierci porucznika doprowadzała ją do rozpaczy. Powtarzała bez

ustanku:

- To z mojej winy - z mojej winy.

Staś uspokajał ją, twierdząc, że lotnik nie mógł powziąć decyzji bez

zgody komendanta bazy, którym był kapitan, mieszkający przy cukrowni, że

wreszcie w chwili odlotu pogoda zapowiadała się nie gorzej, niż przy innych

odlotach, przy których był obecny. Ale to mało uspokajało lady. W końcu

Staś zawyrokował, że porucznik musiał wypaść jeszcze przed pierwszem

uderzeniem aparatu w wodę, ją zaś zamroczyło drugie uderzenie, które

przecież i jego pozbawiło przytomności.

Po dłuższych bezskutecznych sondowaniach, lady Violetta przypomniała

sobie ranę Stasia.

- Zaraz przyniosę neseser, musimy z tem zrobić porządek.

Angielka wdrapała się zgrabnie na swoje siedzenie w samolocie, skąd

wydobyła neseser, zniosła go na dolny płat aparatu i po chwili oboje, jedno

z jednej strony kadłuba, drugie z drugiej, przystąpili do generalnej

toalety, czyszczenia i suszenia ubrania i bielizny. Z Angielką nie było

kłopotu, wszystko miała, czego potrzebowała, w walizkach, ze Stasiem było

gorzej, bo nic nie miał. Lady zaproponowała mu tymczasem jeden ze swoich

strojów, co Staś z oburzeniem odrzucił.

- Niech ci się zdaje, że jesteśmy na maskaradzie, cóż znowu w tym tak

obraźliwego?

Ale Staś nie dał się przekonać.

Po długich korowodach, zgodził się wreszcie włożyć piżamę Angielki, w

której wyglądał jak dziewczyna.

Rzeczy rozwieszono na drutach, buty wysmarowano i ustawiono w cieniu.

Angielka opatrzyła Stasiowi ranę, widać było, że miała w tem wprawę i

doświadczenie.

Gdy już wyglądali na ludzi, pierwsza Angielka zaopiniowała:

- Myślę, że należy nam się śniadanie, co sądzisz, Stasiu?

- Spróbuję złowić jakąś rybę.

- To na potem, mamy przecież pudło konserwów, trzeba je tylko wydobyć z

pod bagaży.

Ruszono więc razem na piętro, jak nazwał Staś siedzenia w samolocie;

parterem zostały ochrzczone dolne płaty.

Wydobyto skrzynię z konserwami, a przy tej sposobności karabin i

dubeltówkę lady.

Skrzynkę otworzono i zrobiono przegląd zapasów. Było tego na parę tygodni

życia; nie brakło nawet dżemów angielskich i sosów.

Stanęło na tem, że zagotuje się mleko z kaszą owsianą i otworzy się

puszkę łososia.

Oboje zabierali się do śniadania, jakby na wycieczce sportowej. Kto inny

byłby rozpaczał, sytuacja bowiem nie była wcale do pozazdroszczenia. Dla

Angielki fakt, że zostali przy życiu, że odnalazł się Staś, że ma coś w

rodzaju dachu nad głową, broń i zapasy, był zupełnie realnym wyrazem

możliwości wyjścia z sytuacji, którą oceniała, zgodnie ze swą psychiką

anglosaską, nie miarą niebezpieczeństwa, które dopiero mogło grozić, a w

danej chwili nie istniało, ale swym prawem do życia, zdolnością do walki,

możnością przetrwania. Zimna krew rasy, to nietylko spokój, równowaga, ale

i cierpliwość. Powodzenie w każdej imprezie, a więc i wyjście z sytuacji

obecnej, którą ktoś inny oceniałby jako tragiczną, w dużej mierze polega na

umiejętności czekania; trzeba tylko w odpowiednim momencie umieć zużyć

skupioną energię, mieć wolę i odwagę do działania.

Młodego naszego harcerza bawiła ta przygoda, był nią poniekąd zachwycony.

W cichości ducha marzył nieraz o takiej okazji.

Bohaterska przeszłość ojca, lektura podróżnicza, za którą przepadał,

znaczne przygotowanie życiowe, które mu dały harcerstwo i dotychczasowe

przejścia, wytworzyły w nim tęsknotę do niezwykłych sytuacyj, pragnienie

czynów bohaterskich, o wiele przewyższające strach przed śmiercią.

Kochał życie; gotów był brać z niego wszystko, co uważał za piękne, mądre

i szczytne, ale gotów był każdej chwili poświęcić je dla obrony ojczyzny,

honoru, swego, a nawet czyjegokolwiek, deptanego prawa. Takim był ojciec,

takimi jego wszyscy ulubieni bohaterowie, i takim też postanowił zostać

sam. Obecna przygoda, nie stawiała go wprawdzie przed spełnieniem jakichś

szczytnych zadań lub obowiązków, dawała jednak pole do zastosowania swych

sił i wartości, zaspokajała nieskrystalizowane jeszcze porywy wyobraźni,

wreszcie pasowała go na opiekuna i obrońcę kobiety, bądź co bądź

niezwykłej, w dodatku cudzoziemki, co napawało go dobrze zrozumiałą dumą

narodową. Czy piękno pani Violetty miało jaki dodatkowy wpływ na

kształtowanie się zdecydowanej woli młodego chłopca, oddania bodaj życia w

jej obronie, trudno sądzić. Kobiety mało jeszcze interesowały Stasia;

wydawały mu się zawsze piękniejszemi od mężczyzn, ale walorów ich piękna

jeszcze nie rozpoznawał. Kobieta mądra, dobra i koleżeńska interesowała go

tak, jakby go interesował mężczyzna; ale instynktem uznawał ją za słabszą

istotę, potrzebującą pomocy i opieki, co bezwiednie włączał do swoich

obowiązków.

Przyrządzanie śniadania tak zaabsorbowało naszych rozbitków, że nie mieli

czasu zwracać uwagi na otoczenie. Dopiero gdy zaspokoili pierwszy głód,

Angielka zaczęła przyglądać się ścianom boru, który okalał wąskie wody

jeziora; perspektywie, którą te ściany tworzyły, niezwykłym splotom pnączy,

które w festonach spadały prawie do samej wody, okryte niekiedy barwną

szatą kwiatów. Staś, uważniejszy i praktyczniejszy, oddawna już między

jednym a drugim łykiem mleka lub kąskiem łososia, lustrował najbliższe

zarośla, pogmatwane i zgniecione przez aparat trzciny i najbliższe, wolne

od zarośli fragmenty jeziora.

W pewnej chwili wzdrygnął się instynktownie. Pohamował się jednak

natychmiast, nie chcąc psuć śniadania swej towarzyszce, która dała się

pociągnąć jego beztroskim nastrojom i zachowywała się jak na pikniku.

Staś nigdy jeszcze nie spotykał krokodyli, prócz tych, które oglądał w

ogrodach zoologicznych; wiedział z zoologji i ze swych książek, że gady te

w wodzie umieją się utrzymywać przy samej powierzchni, tak że widać im

tylko oczy i nozdrza. W ten sposób godzinami wyczekują łupu. Na wodach

stojących, przy brzegach, gdzie zwykle padają opadłe gałązki, liście,

kawałki kory, trzeba bardzo ostrego wzroku, aby wypatrzyć te trzy

charakterystyczne punkty, wskazujące obecność potwora; gubią się one bowiem

pomiędzy śmieciem. Ale tu woda była prawie przeźroczysta, byli przecież

jakby na dnie głębokiej studni; pionowe ściany lasu nie dopuszczały

bocznych refleksów i można było przejrzeć wodę do dna, które zresztą nie

było głębokie.

W przeźroczystej wodzie zarysowywały się sylwetki krokodyli. Naliczył ich

kilkanaście; niektóre były ogromnych rozmiarów; wszystkie miały głowy

zwrócone w kierunku samolotu; musiała ich pociągać obecność żywych stworzeń

na jego pokładzie.

Lady zauważyła, że Staś ma minę strapioną i jest jakby roztargniony.

Zaspokoiwszy głód, zaczęła namyślać się nad sposobem wybrnięcia z

sytuacji. Im bardziej się jednak zastanawiała, tem bardziej widziała jej

tragizm. Chwila podniecenia radością z powodu odnalezienia Stasia,

gospodarskie zabiegi, przeszły prędko. Stawała przed nią wizja powolnego

konania w tym bezbrzeżnym lesie, wśród niebezpieczeństw, które czyhają tu

na każde żywe stworzenie.

Piękna puszcza, przez którą trzeba się będzie przedzierać setkami

kilometrów, traciła cały swój urok; przeciwnie zapełniać się zaczęła

groźnymi stworami. Wzdrygnęła się na myśl o wężach. Widziała kiedyś

fotografję olbrzymich boa i anakond, upolowanych nad Amazonką. Zwiedzała

niedawno zakład, wytwarzający serum przeciw ukąszeniom jadowitych węży i

pamiętała dobrze ogromną kolekcję przerażających tych stworzeń, które tam

hodowano. Umierała już teraz na myśl spotkania z niemi, na myśl zimnego ich

dotyku. Dzielna skądinąd, traciła całą swą zwykłą odwagę i determinację.

Trudno się jej dziwić. Najodważniejszy marynarz, na rzucanym przez

huragan statku, lub nawet na łodzi ratunkowej, może dokonywać cudów odwagi,

ale zmieciony do morza, staje się tylko igraszką fal i losu. Gdy nie świta

już żadna nadzieja ratunku, załamie się najmężniejsze serce. Dwoje ludzi,

odciętych od świata, w głębi nieznanej puszczy, skazanych na posuwanie się

prawie po omacku w gęstwinie podzwrotnikowego lasu, podobni są do

zmiecionego w morze marynarza; gorzej, bo tamten znajdzie wybawienie w

śmierci, ci będą musieli męczyć się życiem, w każdej jego sekundzie

wystawieni na oczekiwanie czegoś strasznego, czegoś nieprzewidzianego i

nieznanego.

Angielka podniosła głowę i spojrzała na Stasia. Wzrok jej bezwiednie

poszedł za jego wzrokiem i odkrył straszną prawdę. Odtąd żyć będzie w

stałej udręce, słyszeć wciąż koło siebie metaliczny dźwięk zwierających się

szczęk tych straszliwych potworów. Och! wszystko, tylko nie to. Zakryła

rękoma oczy. Teraz zrozumiała troskę wypisaną na twarzy chłopca i zmianę w

jego zachowaniu.

Ruch Angielki nie uszedł uwagi Stasia; rozpogodził natychmiast czoło i

zaczął pokpiwać na temat zwierzyny, która sama stawiła się na potrzeby

kuchni.

- Wie pani, słyszałem, że ogon krokodyla jest wcale dobrym kąskiem,

szczególniej krokodyli białych.

- Białe krokodyle? - zdziwiła się lady.

- No, niezupełnie białe, ale jaśniejsze od ciemnoszarych i czarnych,

jakie się spotyka w ogrodach zoologicznych. Ojciec mi to kiedyś mówił; nie

mógł tylko zdecydować się, czy należało uważać je za osobną odmianę, czy

też poprostu młodsze są jaśniejsze od starszych, jakie się spotyka w

ogrodach zoologicznych. Ojciec mi to kiedyś mówił; nie mógł tylko

zdecydować się, czy należało uważać je za osobną odmianę, czy też poprostu

młodsze są jaśniejsze od starszych. Zresztą sróbujemy.

- Ja bardzo dziękuję. Nie wzięłabym do ust takiego paskudztwa.

- A mówiła pani kiedyś, że jadła żaby.

- Tylko osmażone udka, mało się różniące od udek gołębich, albo innych

ptaszków, są tylko delikatniejsze.

- Ja tu nie widzę różnicy. Ogon krokodyla wygląda zupełnie jak ryba.

Bardzo bym chciał sróbować.

- Tylko nie przy mnie. Ucieknę, jak mi coś podobnego urządzisz.

- Dobrze, dobrze! - rzucił pośpiesznie, widząc, że lady wzdryga się ze

wstrętu na samo wspomnienie tej potrawy. - Nie będę zaczepiał krokodyli,

zwierzyny chyba nam tu nie zabraknie.

- Należałoby ich przepłoszyć, daj, Stasiu, karabin.

- Tylko niech pani nie strzela w głowę ani na komorę.

- Dlaczego?

- A bo jak tu poginą na miejscu, ładniebyśmy wyglądali, nie wytrzymamy

zaduchu, a potem zlecą się tu do nas na ucztę wszelkie możliwe stworzenia.

Ja myślę, że lepiej je tylko pokaleczyć, aby uciekły i poszły zdychać gdzie

dalej.

- Masz rację, będę celować w brzuchy.

Rozległ się strzał. Raniony krokodyl drgnął i znikł pod wodą, za nim

momentalnie znikła reszta.

O ile efekt strzału na wodzie był nikły, o tyle w powietrzu zabrzmiał

tysiącznem echem, wywołując niesłychane poruszenie w całem skrzydlatem

państwie. Niezauważone poprzednio czaple, siedzące na gałęziach obrzeża,

zakołowały białą chmurą; mnóstwo zielonych papug z krzykiem zerwało się do

lotu; kilka par ogromnych ar przecięło ciężkim lotem powietrze, lśniąc

kolorami w gorących promieniach słońca; żerujące o sto metrów zaledwo od

samolotu, stado ogromnych brunatnych kaczek poderwało się z ciężkim łopotem

skrzydeł, jakby ryjąc bruzdy na spokojnej toni jeziora i burząc naokoło

wodę: kilka nieznanych ptaków śmigłym jaskółczym rzutem przeszyło

powietrze; zaskrzeczały małpy, przerażone niezwykłym dla nich hałasem.

Po chwili uspokoiło się znów wszystko. Struchlałe serca zabiły znowu

zwykłym rytmem. Życie wracało do swego normalnego tempa.

Nasi rozbitkowie odbyli wielką naradę wojenną.

Angielka, pomimo lęku, który ją opanował, bynajmniej nie myślała

rezygnować z prób ratunku; jej pozytywny umysł szukał rozwiązania w

sytuacji na drodze najbardziej prawdopodobnej. Baza lotnicza wobec

zaginięcia aparatu z pasażerem i lotnikiem, musi zająć się jego

odnalezieniem, mogą więc liczyć na pomoc z powietrza. Staś był zdania, że

poszukiwania na takiej olbrzymiej przestrzeni mają bardzo problematyczne

szanse. Z opowiadania Angielki wiedział, że lotnik w ucieczce od nawałnicy

dwukrotnie zboczył z drogi, pierwszy raz na południe, drugi raz na północ.

Angielka pamiętała dobrze, że słońce pod wieczór miała po lewej stronie;

nie wiedziała oczywiście, że lotnik zrobił to w przypuszczeniu, że się

zanadto oddalił na południe i że lecąc na północ, natknie się na dopływ

Ucayali, Pachiteę, gdzie mógł liczyć na jaką niewielką bodaj plażę, i

miałby szanse wylądowania.

- Nie widziała pani rzeki? - zapytał Staś. - Musieliśmy przelatywać nad

Pachiteą lub obok.

- Lecieliśmy nad chmurami, albo pod takim deszczem, że nic nie było

widać. Pod koniec, gdy deszcz ustał, lecieliśmy w kierunku północnym, to

wiem napewno; dziwiłam się temu niezmiernie.

- Teraz rozumiem, lotnik szukał Pachitei, miał zamało benzyny, aby lecieć

do Massisei i chciał lądować nad rzeką. Nieraz słyszałem, że w razie

niebezpieczeństwa jedynym ratunkiem jest lądowanie nad rzeką albo bodaj w

rzece; że ma się wtedy 10% szansy, gdy w lesie jest stuprocentowa pewność,

że się zginie.

- Gdzież jesteśmy w takim razie, na prawym brzegu Pachitei, czy na lewym?

- Jeśli na prawym, to tuż gdzieś przy rzece, a jeśli minęliśmy Pachiteę,

nie widząc jej, to jesteśmy na Pampa do Sacramento, w kraju Cachibos.

Winszuję.

- Dlaczego winszujesz, może spotkamy tych indjan?

- Nie palę się do tego. Przecież to jedyni indjanie Montanji, którzy

uchodzą za ludożerców. To najdziksze i najbitniejsze plemię.

Angielka zasępiła się, a Staś zaczął żałować po niewczasie, że

niepotrzebnie wyrwał się ze swojemi informacjami.

- Cóż więc zrobimy? - zapytała Angielka.

- Musimy się dostać na ląd, ażeby zobaczyć, jaki tu las i czy dałoby się

lasem dojść do jakiejś rzeki.

- Trzebaby najpierw wiedzieć, gdzie jest ta rzeka, inaczej możemy kręcić

się w kółko, a nawet przejść o sto kroków od rzeki, nie wiedząc o tem

wcale.

- Ma pani przecież kompas, obierzemy kierunek i w tym kierunku będziemy

się posuwać.

- Ale jaki kierunek, kiedy nie wiemy, gdzie jesteśmy?

- A sekstans?

- O, zapomniałam zupełnie.

- Tylko czy ma pani tablice?

- Ależ mam, i tablice i chronometr, nawet dwa. Trzeba sprawdzić, czy nie

stanęły. Do roboty, Stasiu.

Wdrapali się znów na piętro i tam z tropikalnej, hermetycznie zamykającej

się walizy, wydobyli instrumenty. Okazało się, że oba chronometry są

nieuszkodzone i idą; niestety, było już dobrze po południu, prześlepili

najlepszy moment dla obserwacji i musieli ją odłożyć na dzień następny.

Staś zabrał się tymczasem do przygotowywania noclegu. Z namiotu, który

miała Angielka, zrobił coś w rodzaju kabiny między płatami samolotu, gdzie

rozwiesił hamak, a nad nim moskiterę. Dla siebie sporządził na dolnym

płacie legowisko z liści trzcin, które powyciągał z pod samolotu, ale

spojrzawszy na wodę, gdzie znów pokazały się krokodyle, przeniósł się na

siedzenie, i tam ułożył na podłodze jak mógł najlepiej walizki, łącząc je w

całość z przedziałem bagażowym. Worek od namiotu posłużył mu za siennik;

był trochę krótki, ale Staś twierdził, że będzie miał królewskie spanie.

Tak zeszło im prawie do wieczora. Zjedli skromną kolację.

- Byleby nie było gorzej - powiedział Staś.

- Nie trzeba tracić ducha ani nadziei. Nie jeden z rozbitków na oceanie

czy na polach lodowych byłby nam zazdrościł. Mamy dach nad głową, konserwy,

broń, instrumenty, jezioro, gdzie musi być mnóstwo ryby...

Wzrok jej poszedł w kierunku wolnej od trzcin głębiny. Wzdrygnęła się.

Krokodyle otaczały znów półkolem samolot. Wątpliwe było, czy interesował je

sam płatowiec.

- Nie zasnę dzisiaj.

- Ależ uwiązałem hamak tak wysoko, że gdyby nawet który krokodyl dostał

się na skrzydło, hamaka nie dosięgnie.

- Dziękuję, sama myśl, że on tam leży pode mną, już mi wystarcza.

- To zamieńmy się "kabinami", niech pani położy się na piętrze.

Angielka zajrzała do "kabiny" Stasia.

- Co za okropność, jak będziesz spał na tych kuferkach.

- Ależ świetnie, trzeba się tylko odpowiednio zwinąć.

- Thank you, Sir, już ja wolę być zjedzoną przez krokodyla.

Musieli się prędko decydować, bo niebo już dobrze różowiło się nad lasem

i komary zaczęły się pokazywać coraz gęściej. Zresztą dopiero po wieczerzy

poczuli, że są straszliwie zmęczeni.

Zastanawiali się, czy nie urządzić warty, ale samolot otoczony był wodą i

mało było prawdopodobne, aby jakiekolwiek stworzenie zdecydowało się go

zaatakować; zmęczenie przeważyło wszelkie racje ostrożności i nawet strach.

Po chwili oboje zasnęli snem głęboko wyczerpanych ludzi.

Wieczór był pogodny i cichy. Ostatnie błyski zachodzącego słońca odbijały

się w martwej toni jeziora. Ścianę odwiecznego boru dawno już zasłonił

czarny całun zapadającej nocy, a tylko tafla jeziora szkliła się jeszcze

chwilę, aż utonęła w pomroce.

Mieszkańcy puszczy

W miarę jak natura zasypiała, budzić się zaczynali do życia mieszkańcy

puszczy.

Araponga - ptak kowacz, wystukiwał już swe rytmiczne uderzenia jak po

kowadle; nawoływały się sarakury i nhambu - kurki i kuropatwy leśne; hukały

puchacze; gdzieś w oddali rozlegał się zgodny chór wyjców; w powietrzu

trajkotały cykady; odzywał się rechot żab, krótszy jak u nas, urywany; po

haszczach odbywały się harce i gonitwy; słychać było piski, to charkoty

głuche - zwierzeń miłosnych, czy śmiertelnych zapasów.

Pod pióropuszami wyniosłych palm, pod liściastemi kopułami potężnych

cedrów, mahoni, palisandrów, figowców, w gąszczu ljan, trzcin, krzaków,

zarośli, ukryta w cieniach nocy, trwała nieubłagana, odwieczna walka życia

ze śmiercią.

Miljony istot rodziło się, żeby pożerać inne, ginęło, żeby drugie przy

życiu utrzymać.

Była głęboka noc. Komary skończyły swoje harce i znikły. Księżyc odbył

już swoją wędrówkę po przez wąski pas wyiskrzonego nieba nad jeziorem;

zajrzał między liściaste ściany głębokiej szczeliny leśnej i w

przyśpieszonym tempie począł znikać na zachodzie. Nic jeszcze nie

zwiastowało świtu, ale drobne mgiełki ukazywały się już w zgęszczonym przez

ochłodzenie powietrzu. W głębi lasu zamierało życie. Zamilkły ptaki,

cykady, żaby. Ożywiło się natomiast jezioro. Ochłodzone wody pobudziły

energję i ruchliwość jego mieszkańców. Zaczęły się gonitwy, kotłowania i

pląsy, jak przed chwilą w lesie, z tą różnicą, że żaden głos nie wydobywał

się na powierzchnię.

Część płazów, która do późnego wieczora sprawiała jakby wartę wokoło

ugrzęzłego między trzcinami samolotu, znikła bez śladu; inne, z chwilą

nastania nocy, wynurzyły się w całej okazałości na powierzchnię wody. Były

tam osobniki, mające przeszło pięć metrów długości, pokryte potężnej

grubości łuską, niektóre pękate jak beczki. Tkwiły nieruchomo, ciągle jakby

wpatrzone w samolot, kuszone odzywającym się tam do niedawna życiem, nęcone

zapachami odbywającej się tam niedawno uczty.

W pewnej chwili jeden z krokodyli zaczął wysuwać się naprzód. Ruch jego

był prawie niedostrzegalny. Posuwał się jak niesiony prądem kawał drzewa,

jakby stanowił jedno z masą wody, nad którą się unosił; nie widać było

najmniejszej zmarszczki na gładkiej tafli jeziora. W ten sposób dotarł do

ściętej, częściowo zgniecionej trzciny; teraz zaczął powoli wpełzać na to

pogmatwane kłębowisko, raz po raz wyswobadzając więznące w nim potworne

łapy i znacząc głęboką bruzdę swymi pięciuset kilami żywej wagi. Ze zwartej

paszczy wystawały potężne kły, przeszło calowej średnicy; grzebień,

ciągnący się wzdłuż całego cielska aż po koniec ogona, niewidoczny prawie w

stanie spoczynku, teraz najeżył mu się z powodu wysiłku - prawdziwa wizja

legendarnego smoka. Tak dotarł do samolotu. Długą chwilę leżał bez ruchu,

prawie dotykając paszczą dolnego płatu. Nieznacznie zaczął podnosić głowę,

wsuwając ją pomiędzy druty wiązania: gdy już miał ją całą prawie na

powierzchni skrzydła, oparł się jedną łapą na jego krawędzi; po chwili

poderwał się całem cielskiem, aby uchwycić się krawędzi drugą łapą. Ruchu

tego wystarczyło, by przeważyć aparat na tę stronę; zgniecione trzciny, na

których opierał się dolny płat samolotu, ugięły się pod ciężarem cielska,

aparat chybnął się gwałtownie na prawo; łapy krokodyla przedarły

naciągnięte płótno dolnego skrzydła, wpadając wgłąb jego wiązania; to go

tak przestraszyło, że zwinął się w jednej chwili i uderzywszy ogonem w

aparat, widocznie w zamiarze obrony, runął z powrotem i znikł w jeziorze.

Angielka, której hamak był zawieszon między lewymi płatami, obudzona

gwałtownym szarpnięciem, krzyknęła z przerażenia. Staś, leżący w środku,

mniej odczuł chybnięcie, ale zbudził się również, usłyszawszy krzyk i

zerwał się na równe nogi. Samolot, który chwilę pozostał nachylony na

prawo, wrócił pod ciężarem Angielki do pozycji pionowej. Napół żywa w

rozkołysanym hamaku lady, nie umiała sobie zdać sprawy z tego, co zaszło.

Staś w mgnieniu oka był już na dole.

- Czy pani się co nie stało?

Usłyszawszy głos, uspokoiła się natychmiast, serce tylko biło żywiej, ale

już je hamowała.

- Coś mnie rzuciło gwałtownie, uderzyłam się o te pręty. Co to było?

- Zaraz zapalę lampę. Proszę się nie niepokoić.

- Nie mogę się wyplątać z tej moskitery. A zobacz no, która godzina?

- Jest pół do czwartej.

Za chwilę Staś z elektryczną latarką w ręku obchodził samolot. Na prawem

skrzydle spostrzegł dwie ziejące dziury, obok widniały najwyraźniej ślady

pazurów, metalowa krawędź płatu była zgnieciona, dwa druty wiązania zwisały

zerwane, jedna ze sztab ukośnych urwana u podstawy. Jeszcze czuć było

zapach piżma. Staś przypomniał sobie, co o tem mówili mu przyjaciele w San

Ramon. Zapach piżma był decydujący; niema wątpliwości - tu chciał się

wedrzeć krokodyl. O stopę zaledwie od przedartego płótna były ślady

uprzednio przygotowanego posłania. Że też go Bóg natchnął przenieść się na

górę: krokodyl nie potrzebowałby nawet wyłazić na płat, ażeby ściągnąć

chłopaka do wody; byłoby już po nim.

Angielce powiedział, że jakieś zwierzę próbowało dostać się na samolot i

dlatego się chybnął; wolał nie mówić, że to był krokodyl. Co do uszkodzeń,

łatwo było jej wmówić, że są spowodowane jeszcze upadkiem, tylko że nie

zauważyła ich wczoraj.

- Stasiu - odezwała się Angielka - czy i tobie zimno. Ja cała dygocę.

- Właśnie, chciałem to samo powiedzieć; zaraz przyniosę pled i chyba

zaparzę herbaty.

- Ktoby uwierzył u nas w Londynie, że można zmarznąć gdzieś nad Ucayali.

Pod jakim jesteśmy stopniem? Najwyżej ósmym, prawda?

- Coś koło tego. Ja już włożyłem sweter, ale i tego zamało; poprostu nie

można wytrzymać.

W kwadrans potem Staś podawał Angielce pod moskiterę filiżankę herbaty i

kilka keksów. Sam zabrał się do solidniejszego śniadania, bo przeżyte

wzruszenia zaostrzyły mu apetyt.

Moskity znów się zaczęły pojawiać, znak, że zbliża się ranek. Staś, po

spożyciu posiłku, uciekł na górę pod moskiterę. Angielka, ogrzana i

uspokojona, zasnęła prawie natychmiast. Chłopak czuł się wypoczęty zupełnie

i leżąc obmyślał, co robić dalej.

Należało wyrwać się z tej studni. W większej gromadzie najprościej byłoby

przedzierać się lasem, ale we dwoje było to niebezpieczne i niesłychanie

uciążliwe. Gdyby jedno z nich zachorowało, lub bodaj skaleczyło się

poważniej, drugie nie mogłoby odejść na chwilę ze względu na możliwość

napaści lub zgubienia się w lesie. Wszak chodził parę razy z ojcem na

polowanie w San Ramon, gdzie lasy były o wiele mniejsze od tutejszych.

Ojciec z zasady trzymał się zawsze jakiegoś strumienia; często robił znaki

nożem, szczególnie na rozwidleniach. Nieraz mówili ze sobą o losie

zabłąkanych w puszczy wędrowców. Najtrudniej było z wyżywieniem; mimo

obfitości zwierzyny, nie można jej w gąszczu dostrzec, a nieraz nawet

znaleźć ubitej. Rozpalenie ogniska stanowi trudność nielada; drzewo mokre,

zapałki zawilgną bardzo prędko, krzesiwo i hubka wymagają suchego zielska;

skąd go wziąć w gęstwinie, gdzie wszystko nasiąkło wilgocią. Ekwipunek,

broń, naboje, żywność, niesłychanie obciąży idących, o namiocie niema mowy;

robienie szałasu w wysokopiennym lesie jest często niemożliwe; a komary?

Należałoby nieść moskitery. Nowy ciężar. Spotykane jeziora mogą zmusić do

obchodzenia ich dziesiątkami kilometrów. Tratwę nie wszędzie da się

zbudować. Trzebaby nieść siekierę, bo nożem myśliwskim niewieleby się dało

zrobić. Wreszcie kierunek? Gdyby nawet udało się ustalić położenie

geograficzne ich obecnego postoju, byłoby to załatwieniem sprawy tylko

połowicznem. Mapy, które posiadała Angielka z tej strefy, albo świeciły

białemi plamami, albo miały zaznaczone rzeki tylko z fantazji; znane były

zaledwo ich ujścia. Żadnych pomiarów nie zrobiono tu nigdy. Jeziora, które

miały być liczne, wogóle nie figurowały. W tych warunkach piesza wędrówka

jest poprostu samobójstwem. Jedyne - to dostać się do najmniejszej bodaj

rzeczki. Znowu trzebaby iść do niej pieszo. Położenie nie było łatwe;

trzeba więc szukać innego wyjścia. Narazie, pierwsze zadanie dostać się na

brzeg, zobaczyć wnętrze lasu, bo z pokładu samolotu widać tylko zwartą masę

listowia na wybrzeżu. W głębi las mógł inaczej wyglądać; tyle razy już to

sprawdził. Jakby to było dobrze, gdyby mieli łódź; niechby była i dłubana,

jakich używają indjanie. Nęciły go brzegi jeziora. Z wody łatwiej polować,

mógłby nawet zabierać Angielkę, albo bodaj zdaleka obserwować samolot. Do

lasu musi iść sam. Ostatecznie spróbować trzeba. Decydował się przejść

wbród tych kilkanaście kroków, które go dzieliły od brzegu, chociaż

obecność krokodyli robiła taki spacer mało pociągającym. A może spróbować

przejść po gałęzi drzewa. Jeden z konarów wisiał tuż nad samolotem.

Przyszło mu na myśl lasso; musi spróbować.

Tak układał sobie plan na dzień dzisiejszy, wpadając potrochu w senność,

aż zdrzemnął się na dobre.

Zbudziło go słońce, które padało wprost w oczy, i czyjeś wołanie.

Ocknął się natychmiast.

Stała nad nim Angielka.

- Stasiu, kawa gotowa, może łaskawy pan zechce zejść do jadalni. A może

przynieść do łóżeczka?

Zawstydził się. Zerwał się na równe nogi; nigdy nie czuł się tak rześki i

wypoczęty.

Ranek był wspaniały. Niezmącona cisza w powietrzu. Na okolicznych

zaroślach, na pnączach, które jak płaszczem okrywały nawisające konary

drzew, szkliły się jeszcze perły rosy. Jezioro w blasku słońca wydało mu

się jeszcze czystsze, jakby pełniejsze i głębsze; nie było widać nawet tych

przebrzydłych krokodyli. Kilka czapli siedziało jedynie na pobliskich

krzewach, odbijając białością swych smukłych kształtów od ciemnej zieleni.

- Strasznie przepraszam, cóż za skandal! Dlaczego mnie pani nie zbudziła,

przecież sambym ugotował śniadanie.

- Widzisz Stasiu, obmyślałam właśnie to sobie; są rzeczy, które tylko ty

możesz zrobić i twój wysiłek tu jest potrzebny. Ja biorę na siebie opiekę

nad domem i kuchnią; niebardzo będziesz z tego zadowolony; lepszym jesteś

odemnie kucharzem i gospodarzem, nie przeczę, ale musimy zastosować podział

pracy, prawda?

Staś słabe miał wyobrażenie o zdolnościach gospodarskich lady, ale musiał

przyznać, że miała słuszność.

Toaleta i śniadanie zabrały im godzinę czasu, poczem Staś oznajmił

Angielce, że wychodzi z "domu" na wywiad.

- Jakże to? Nie pozwolę ci iść przez wodę. Krokodyli wprawdzie nie widać,

ale mogą być pod wodą, byłoby to szaleństwem.

- Ja myślę dostać się na ląd po drzewie.

Od górnego płatu było do gałęzi około 5 metrów.

- Zaraz spróbujemy.

Staś udał się do sleepingu, tak ochrzcił swoje legowisko, i po chwili

wrócił z lassem i sporym zwojem linki na wyrób wędek. W neseserze Angielki

był składany korkociąg, który mu posłużył za ciężarek do linki. Po kilku

niefortunnych próbach udało mu się przerzucić linkę przez gałąź, z jej

pomocą wciągnął lasso, którego końce uwiązał do samolotu. Zabrawszy maczetę

(nóż myśliwski, używany w hiszpańskiej Ameryce) i rewolwer, wdrapał się po

lassie na gałąź. Gdy już na niej siedział, zauważył, że była całkiem

zarośnięta; kory nie było widać, pokrywały ją mchy, drobne paprotki, jakieś

kolankowate trawy i kilka kęp storczyków, jedna z nich w kwiecie. Były to

spore kity, okryte białymi jak śnieg kwiatami, przypominającymi malutkie

lilje.

Odruchowo nachylił się do wystrzelającej tuż przed nim gałązki kwiecia;

nie poczuł żadnego zapachu, ale natychmiast z przerażeniem odrzucił się

całem ciałem. Dwie drobne czarne źrenice patrzały na niego z pomiędzy

liści. Płaska głowa brunatnego koloru unosiła się na kilka cali nad zbitą

zielenią krzaka. Z paszczy raz po raz wysuwał się wąski, rozdzielony na

końcu język. Płaz, zaniepokojony widocznie nowem dla niego zjawiskiem,

zdawało się, badał sytuację. Język jest bowiem u niego czułym organem

dotyku, bo wzrok ma niezwykle słaby.

Pomimo przerażenia, jakie ogarnęło chłopaka, gdy tak nieoczekiwanie, przy

pierwszym swym kroku, natknął się na istotne niebezpieczeństwo puszczy, nie

stracił zimnej krwi. Przed chwilą był blisko o łokieć od jadowitych zębów

węża, cudem uniknął ich uderzenia. Nie miał wątpliwości, że wąż był

jadowity; źrenice, w które tak nieostrożnie i zbliska zajrzał, były

podłużne, utkwiła mu w pamięci ta nieomylna cecha jadowitych węży. Na ziemi

obszedłby gada, albo próbowałby go zabić uderzeniem pręta, lub ostatecznie

strzelił. Ale tu, siedząc okrakiem na gałęzi o krok od niego, był bezradny;

wokoło miał grube konary, krótkie narośla na nich, z których wykwitały

liście, ale nic, coby się nadawało na kij. Czuł, że o cofaniu się niema

mowy. Nie mógł tego zrobić ze względu na swą towarzyszkę. Ufała jego męstwu

i dzielności, nie może jej zrobić zawodu. Wreszcie musi się dostać na

ziemię. Sto razy wolałby zwierza, lub dzikich indjan przed sobą! Nieraz

sposobił się w myślach do takiego spotkania. Karabin, czy rewolwer nie

drgnąłby mu napewno w ręku. Obecnie stanął wobec czegoś nowego,

nieoczekiwanego i nie przemyślanego zawczasu. Przez chwilę jakby mgła

przeszła mu przed oczyma. Jakby znieruchomiały wszystkie zmysły. Opanował

się siłą woli. Miał przy sobie rewolwer; strzał o krok powinien być pewny,

ale włażąc na drzewo, umieścił go z tyłu; gorzej, bo w obawie, by go nie

zgubić, zapiął pochwę mocno na sprzączkę i jeszcze założył koniec rzemyka

na zakładki; pochwa była nowa i sztywna, jedną ręką napewno jej nie

otworzy. Wreszcie wąż mógł go zaatakować w każdej chwili. Maczetę miał pod

ręką. Przemyślał to wszystko w jednej sekundzie i wyrwał maczetę z pochwy.

Ale siedząc na wąskiej gałęzi jak na koniu, nie mógł mieć odpowiedniego

rozmachu.

Oparł się więc obu rękoma o gałąź i poderwał się na kolana. W tej pozycji

zdobywał swobodę ruchów, chociaż o mało nie stracił równowagi i nie runął z

powrotem na płatowiec; jeszcze sekunda i byłoby po nim. Tylko nowy ruch

mógł go uratować. Wąż gotował się tymczasem do skoku. Cofnął w tył głowę,

ruchy języka stały się błyskawiczne. Staś również błyskawicznie uniósł

maczetę nad głową i z całej siły rąbnął płaza między oczy.

Skutek był piorunujący; nawpół rozwalona głowa, wprawdzie wykonała rzut

naprzód, ale już bezsilny. Płaz przez sekundę rozwijał swe kręgi, jakby

zamierzał się wyciągnąć, ale stracił równowagę i runął w drgawkach

śmiertelnych na brzeg górnego płata samolotu, poczem spadł z pluskiem do

wody.

Angielka, która przyglądała się ruchom Stasia z dolnego płatu, o ile jej

na to gałęzie i gęstwina liści pozwalały, już chciała krzyknąć, gdy

posłyszała upadek czegoś na samolot, a następnie plusk wody. W pierwszej

chwili myślała, że to spadł Staś; rzuciła się w tym kierunku i

znieruchomiała. W wodzie kłębiło się i drgało długie na dwa metry cielsko

węża; rozpłatana głowa raz po raz wydobywała się z wody, krwawiąc obficie.

Staś, zadawszy uderzenie, spuścił nogi i chwycił się kurczowo gałęzi, aby

nie spaść; o mało nie upuścił przy tem maczety. Kolana drgały mu z emocji i

wysiłku, pot wystąpił kropliście na całem ciele; przed oczami latały

płatki; był bliski omdlenia ; przez dłuższą chwilę leżał wpół zgięty,

prawie na samym legowisku płaza. Powoli przychodził do siebie. Angielka

tymczasem dostała się na górny płat samolotu, wołając:

- Stasiu! wracaj! Stasiu, nie pozwalam ci iść dalej!

Próbowała wspiąć się po lassie, ale śliskie i cienkie lasso nie

przypominało niczem węzłowych sznurów gimnastycznych, na których kiedyś

ćwiczyła; nie mogła zrobić ani jednego rzutu. Sztuki tej mógł dokonać tylko

taki gimnastyk jak Staś. To też do przerażenia z powodu strasznego

niebezpieczeństwa, które spotkało go i niepokoju o jego los, przybyło

uczucie zachwytu dla jego dzielności i siły. Myślała o nim z rozczuleniem

kobiety i matki. O, żebyż nie zginął, żebyż nie odszedł; teraz więcej, niż

kiedykolwiek czuła się bezpieczna w jego obecności; stawał się dla niej

drogim i niezbędnym. Skąd się wziął taki chłopak na świecie? Przez mgnienie

oka stanęły przed nią słyszane nieraz opinje o rasach wybranych, ich

wartości i zaletach, w przeciwieństwie do reszty ludzkości. Miesiąc temu

umiałaby patrzeć na każdego Polaka jako na okaz zoologiczny; ot

człekopodobne stworzenie o niższej wadze gatunkowej, z którym nie szuka się

stosunków towarzyskich. Ten chłopak wywrócił wszystkie jej pojęcia, obalił

przesądy. Teraz podziwia jego naród.

Biedny Staś, dygocąc tam na gałęzi z emocji i wstrętu, nic nie wiedział,

jakie uczucia budziło jego zachowanie się w pięknej Angielce. W skromności

i prostocie ducha myślał, że wykonywa psi, jak to mówią, obowiązek.

Oprzytomniawszy, usłyszał znów wołania lady.

- Dobrze, dobrze, zaraz wrócę, ale muszę choć trochę się rezejrzeć. Niech

się pani nie boi. Proszę uważać, zaraz zrzucę trochę kwiatów, przepraszam,

że nie pachną, ale nic na to nie poradzę.

I w tejże chwili spadła na Angielkę cała naręcz orchidei. Lady schwyciła

je z radością, tuląc do serca i do twarzy, choć były jakieś zimne i obce,

tak jak zimną i obcą była ta kraina, piękna, bogata, urodzajna, złocona

słońcem, ale prawie nieprzystępna i wroga człowiekowi.

Staś zmęczony, ale i dumny z odniesionego zwycięstwa, opanował się już

zupełnie. Z większą ostrożnością niż uprzednio, ale i z większą wiarą w

siebie dotarł do pnia, gdzie po ljanach zsunął się na ziemię.

Nie było tu wcale tak gęsto, jak sobie wyobrażał. Panujący cień głuszył i

zabijał rośliny, które bez słońca żyć nie mogą. Większość drzew była

wyniosła i rozstawiona dość rzadko; podszycie stanowiły niskopienne palmy,

skupiające się miejscami w trudny do przebycia gąszcz; naogół było tu

raczej luźno i wzrok miał przed sobą dość rozległą perspektywę,

szczególniej w górze, gdzie nie docierało podszycie. Chwilami wnętrze lasu

robiło wrażenie olbrzymiej świątyni o wyniosłym sklepieniu, opartem na

strzelających tu i ówdzie jak kolumny drzewach. Niektóre pnie potężnej były

grubości, wszystkio prawie okryte zwojami ljan i porośli. Jeden tylko

gatunek pozbawiony był najzupełniej pasożytów; drzewo było nie mniej

wyniosłe od innych, ale o cienkiej, zielonej, łuszczącej się korze. Staś

znał to drzewo z San Ramon, gdzie ani na połowę tak nie wyrastało, ale

uchodziło za najlepszy materjał opałowy nazywało się capirona. Ucieszyło

go, że wreszcie znalazł tu coś znajomego i zachęciło do dokładniejszego

przeglądu tego naturalnego parku. Szukał głównie znanych sobie owoców, a

przedewszystkiem palm assahy lub chonta, dających świetną jarzynę, bardzo

cenioną w wielu podzwrotnikowych krajach, o którą lady kilkakrotnie już

dopominała się jeszcze w San Ramon. Łatwo je było poznać, były to bowiem

jedyne wysokopienne palmy, które na wysokości korony miały znaczne

zgrubienie, dwa razy przenoszące grubość samego pnia, i długie na metr, z

tego zgrubienia wyrastały smukłe pierzaste liście. Po ścięciu palmy i

zgrubienia odrzucano zdrewniałe i mniej lub więcej sformowane liście i

dopiero sam rdzeń brano do kuchni.

Szedł ostrożnie, rozglądając się na wszystkie strony. Pierwszy raz w

życiu oglądał podobne cuda. Nieraz próbował wyobrazić sobie, jak może

wyglądać las dziewiczy. Ale teraz przyznawał w duszy, że rzeczywistość

przeszła wszystkie jego domysły. Nie wyobrażał sobie nigdy, by mogły

istnieć palmy, których pień ma kilka metrów średnicy, a liście kilkanaście

metrów długości. Z niektórych zwisały ogromne kiście, osypane dojrzewającym

owocem. Ziemia zasłana nim była wokoło. Spróbował parę. Jedne miały

słodkawy smak i słaby zapach terpentyny, drugie były cierpkowate i

kwaskowate, przypominały trochę smak rajskich jabłek. Niektóre drzewa stały

zupełnie odosobnione, w górze tylko łączyły się z innemi w zielony,

nieprzenikliwy strop. Miejscami widać było spadające szeregami powietrzne

korzenie olbrzymich filodendronów, sprawiające wrażenie rozsuwanych zasłon

japońskich. W wielu rozwidleniach konarów, na wielu ich ramionach, widniały

całe grzędy mchów, paprotek i orchidei; niektóre były w kwiecie, przeważały

kwiaty białe lub fjoletowe; zrzadka ukazywały się czerwone ananasowce. Tu

drzewo okryte było gęstym splotem kwitnących pnączów, przypominających

Bugainvillea, tam spadały kaskady fuksji lub innych nieznanych kwiatów.

Idąc, co chwila musiał unosić głowy; posuwał się jakby w osłupieniu,

wpatrzony w to nęcące piękno przyrody, zapominając o niebezpieczeństwie,

którego tylko co uniknął, potykając się co chwila o, wystające korzenie lub

przecinające drogę ljany, których obfite zwoje nietylko pięły się i

otaczały drzewa, ale kłębiły się wszędzie po ziemi. Ze zdziwieniem

zobaczył, że niektóre dochodzą czterdziestu centymetrów średnicy. Wyobrażał

je sobie zawsze jako coś bardziej wiotkiego. Spróbowawszy maczetą,

przekonał się, że większość jest niesłychanie miękka, ale były i takie, że

nóż z trudem przecinał słoje. Drugą niespodzianką były palmy; przeważnie

miały drewno tak twarde, że maczeta zwijała się w ręku.

W pewnej chwili nachyliwszy się, aby podnieść jakiś opadły owoc, zauważył

na ziemi ślad racic. Mógł się domyśleć, że zwierzę nie było wielkie, ale

zamało jeszcze znał las i zwierzynę, aby zdecydować, co to takiego.

- Sarna albo pekari (dzik południowo-amerykański drobnych rozmiarów) -

pomyślał.

Po kilkunastu krokach, na czystszem miejscu, ujrzał mnóstwo obgryzionych

owoców; ziemia była zryta. Mogła to być robota jedynie pekari. Ślady były

świeże. Zaczął rozglądać się i nasłuchiwać.

Po chwili doszedł go głuchy pomruk. Trochę dalej rozróżniać zaczął

charakterystyczne chrząkanie żerującego stada; musiało być najwyżej o

dwieście kroków. Wyjął rewolwer i kierując się dochodzącymi odgłosami,

ostrożnie podchodził stado. Po kilku minutach dostrzegł dwa dziki. Przypadł

do pierwszego grubszego drzewa, skąd mógł swobodnie z poza jego wyrostów

korzeniowych, obserwować scenę. Stado nie było duże; trudno było je

obliczyć, bo zasłaniały zielska, zwoje ljan i drzewa, zresztą ruszało się

nieustannie; nie przenosiło zapewne pięćdziesięciu sztuk. Zwierzęta były

wypasione, sierść na nich lśniła, ruchy miały zwinne. Podziwiał ich

zgodność i dyscyplinę. Żadne nie wypierało drugiego; gdy do mniejszych

okazów zbliżał się większy, bez oporu ustępowały mu tamte z drogi; czasami

tylko głośniejsze chrząknięcie rozlegało się jakby ostrzeżenie. Kilka

większych samców raz po raz podnosiło ryje do góry jakby coś wietrząc, może

czuły już czyjąś obecność. Ale człowiek napewno nie gościł w tych miejscach

i stąd nieznana woń nie budziła większej ich uwagi. Przeciwnie, niektóre

sztuki zaczęły powoli się zbliżać. Żyłka myśliwska opanowała Stasia.

Zapomniał co mówili mu Peruwjańczycy o niebezpieczeństwach polowania na te

nieduże, pozornie nie napastliwe zwierzęta i wyczekiwał tylko momentu, gdy

który z większych okazów zbliży się dostatecznie. Wreszcie doczekał chwili.

Gruchnął strzał, aż zadrżała puszcza. Wielki Smith and Wesson wali jak

armata. Ugodzony samiec wyskoczył w powietrze i padając zarył ryjem w

ziemię, wydając przenikliwy kwik. Drgał jeszcze, ale już nie mógł się

podnieść. Część stada rzuciła się w krzaki z przeraźliwym jazgotem, część

dopadła towarzysza, trącając go, jakby go chciała postawić na nogi. Kilka

dzików zaczęło się wiercić to w jedną, to w drugą stronę, jakby szamotały

się z jakąś niewidzialną siłą. W końcu stanęły, podnosząc ryje do góry i

węsząc powietrze. Stasia ponosiło. Rozległ się drugi strzał. Drugi okaz,

gorzej trafiony, rzucił się wbok, ale upadł natychmiast na kolana; zerwał

się, upadł znowu, krew chlusnęła mu z paszczy, aż w końcu padł przewalając

się przez głowę. W tej chwili węszące osobniki rzuciły się w kierunku

naszego harcerza, za nimi runęły inne. W oka mgnieniu został otoczony przez

stado i gdyby nie był wskoczył instynktownie na wystający na półtora metra

grzbiet korzenia, byłoby po nim. Rewolwer wypadł mu z ręki. Dziki z

wściekłością zaczęły gryźć pod nim drzewo i ziemię, deptać i gryźć

rewolwer. Kwik, jazgot, charczenie, ogłuszyło zupełnie Stasia. Siedział

znów na korzeniu jak na koniu, podciągając ile mógł nogi do góry, bo

niektóre dziki próbowały się wspinać.

Pomimo niebezpieczeństwa nie stracił animuszu; przygoda ani w części nie

wydała mu się tak straszną jak z wężem. Tu wreszcie nie obezwładniał go

wstręt; przeciwnie, bawiła go bezradność zwierząt. Chodziło tylko o to, czy

będzie mógł długo tak usiedzieć i kto kogo przetrzyma. Sytuacja nie była do

pozazdroszczenia, ale miał przeświadczenie, że się wywikła. Spoglądał nawet

na swoje trofea, czy im co nie grozi, ale leżały nieruchome.

Aby uniknąć podciągania nóg, zaczął powoli posuwać się w kierunku pnia,

gdzie korzeń był wyższy. Zwisały tu ljany. Pociągnął za jedną, trzymała się

mocno. Wybrał którąś cieńszą i zaczął się wspinać. Pomagał sobie, opierając

się nogami o pień drzewa. Był to figowiec, którego gałęzie zaczynają się

zwykle nisko. Po chwili był już w pierwszem rozwidleniu konarów; mógł tu

usiąść wygodnie, bezmała się położyć. To też, oczyściwszy nożem miejsce,

rozsiadł się jak basza, spoglądając zgóry na kotłujące się na dole stado.

Postanowił nie dawać znaku życia w nadziei, że gdy stracą go z oczu,

uspokoją się i odejdą. Niezawsze można na to liczyć; rozwścieczone

zwierzęta umieją wytrzymać pod drzewem i dwie doby. Staś wierzył jednak

jednak w swoją gwiazdę; cóż zresztą mogło mu pomóc poddawanie się

pesymizmowi, a tem bardziej rozpaczy. Tymczasem siedział, a właściwie

półleżał wygodnie, wreszcie miał przy sobie nóż, który przed dwiema

godzinami wybawił go z ciężkiej opresji. Przestał narazie myśleć o dzikach,

a zaczął zastanawiać się nad sposobem wydostania się z matni, w jaką wpadli

z Angielką. Jeśli las był wszędzie taki jak tutaj, skłonny był prawie

decydować się na pieszą wędrówkę. Nie będzie więcej zaczepiał dzików ani

innych niebezpiecznych stworzeń, za to będzie dobrze patrzał pod nogi.

Owoce, które widział, upewniły go, że może na nie liczyć; nie były

najsmaczniejsze, ale zawsze było to pożywienie. Mogą być i lepsze; słyszał

o anonach, paltach, granadillach itp. Był pewien, że znajdzie palmy assahy

lub chontę. Wędrówka piesza przestała mu się wydawać tak niebezpieczną i

trudną, jak myślał początkowo, a ubita przed chwilą zwierzyna była raczej

zachętą. Spacer, podchodzenie zwierzyny, dwie przeżyte emocje, obudziły w

nim apetyt. Przypomniał sobie obecny swój "dom", lady i zapas śpiżarni. Coś

by zjadł. Ale co robi lady? Pewno przyrządziła śniadanie i niepokoi się.

Gdyby nie dziki, próbowałby hukać, możeby odpowiedziała. Ale w tych

warunkach musi się powstrzymać od zwracania na siebie uwagi, inaczej nigdy

się ich nie pozbędzie.

Spojrzał na dół. Część zwierząt rozlazła się po najbliższej okolicy;

część ułożyła się koło drzewa lub spacerowała wolniutko. Było to

najwidoczniej oblężenie. Dziki miały tu pożywienia poddostatkiem w postaci

mnóstwa owoców i mogły siedzieć do nieskończoności. Przygoda zaczynała

niepokoić chłopca naprawdę. Gdyby miał rewolwer i więcej naboi, mógłby

zawzięte zwierzęta powystrzelać, maczetą nic nie zrobi. Najbardziej

gniewała go przymusowa bezczynność. Wolałby walkę; ostatecznie ucieczkę,

gdyby miał jakie takie szanse prześcignięcia dzików. Spokojne leżenie na

drzewie nie wchodziło w żadne jego rachuby. Oglądał się, czyby nie udało

się przejść z drzewa, na którem siedział, na inne; ale najbliższe były

wysokopienne. Nawet gdyby się na nie dostał, nie miał pewności, czy potrafi

zleźć na ziemię. Ryzyko przełażenia z gałęzi na gałąź na wysokości 40

metrów, nie bardzo go nęciło, mógł trafić na kruche drzewo, kolczaste

ljany, jakich parę już spotkał; djabli wiedzą na co.

Wtem zatamował oddech. Wyraźnie doszło go echo dalekiego strzału; drugi,

trzeci, po chwili czwarty. Czyżby coś napadło na lady. Broni się może, albo

chce zwrócić w ten sposób jego uwagę na kierunek, w przypuszczeniu że się

zabłąkał.

Teraz widzi, jaką popełnił nieostrożność. Przed odejściem należało się

umówić, w jaki sposób będą się porozumiewali na odległość. Strzały mogły

mieć jakieś znaczenie umowne. Zaniedbał tak ważnej rzeczy. Jakże mało jest

doświadczony, a myślał, że potrafiłby dowodzić ekspedycją. Teraz zrozumiał,

że doświadczenie osiąga się długą szkołą życia, bodaj, że kończącą się

dopiero ze śmiercią; że też mógł popełnić takie głupstwo. Jeśli Angielka

strzelała, ażeby mu wskazać kierunek, winien jej odpowiedzieć niezwłocznie,

ale jak. Rewolwer na ziemi. Jeśli lady jest w niebezpieczeństwie, musi tam

śpieszyć. Po co się bawił w Nemroda? Przecież nie przyszedł tu na

polowanie, powinien był swoje instynkty myśliwskie trzymać na wodzy, a nie

postępować jak stara histeryczka. Głupiec. Należy mu się sto batów.....

Przeraźliwy jazgot, charczenie, ryk, trzask łamanych gałęzi, tupot,

rozdarły w tej chwili powietrze. Staś zerwał się na równe nogi. Konary na

trzy strony zasłaniały mu pole widzenia. Widocznie dziki zostały napadnięte

przez nowego wroga. Coś się działo w pobliżu, a on nie mógł być nawet

widzem.

Nowy ryk rozdarł powietrze. Staś drgnął. Teraz już nie miał wątpliwości;

był to ryk jaguara, zagłuszał wszystko. Brzmiała w nim siła i zajadłość,

coś, co wwiercało się w mózg, tamowało oddech, unieruchomiało członki. Och,

jakże to było dalekie od wyobrażeń, jakie sobie stworzył na zasadzie

lektury i opowiadań. Uczuł się prawie szczęśliwy, że dziki wpędziły go na

drzewo i że może z pewnej wysokości i względnie bezpiecznie przyglądać się

nowej scenie, oczywiście w przenośni, bo na razie mógł się jej tylko

przysłuchiwać. Spojrzał na dół, gdzie przed chwilą obozowali jego

ciemięzcy, nie było ich śladu; napewno biorą udział w śmiertelnej walce,

która toczy się obok.

Nie namyślał się. Rola słuchacza, nawet nie widza, nie leżała w jego

charakterze. W jednej chwili był na dole. Przedewszystkim porwał leżący na

ziemi rewolwer; wyjął kule, zajrzał do lufy, czy aby nie zatkana, wytarł

porządnie broń chustką, naładował i trzymając się pnia, zaczął obchodzić

drzewo.

Scena, którą zobaczył, napełniła go grozą, gdy pomyślał, że cudem prawie

uniknął podobnego losu. Dziki zwartem kołem otaczały jaguara, szarpiąc

wspaniałe jego cielsko swymi szablistymi kłami. Potężne zwierzę kręciło się

w kółko, wspinając się co chwila na tylnych łapach, mocnemi uderzeniami

przednich gruchocąc łby i grzbiety zaciekłych swych wrogów. Kilkanaście

dzików z rozpłatanymi głowami lub bokami zalegało pobojowisko; te, którym

jaguar przetrącił grzbiet tylko, próbowały, pełzając, wycofać się z placu

boju, strasznym wyciem i wizgiem napełniając powietrze. Ryk jaguara, z

początku potężny i zwycięski, zmienił się na potworny, urywany skowyt i

charczenie. Widać było, że słabnie, traci swą bezczelną pewność siebie i

odwagę. Uciekłby dawno, gdyby mógł, ale wokoło cisnęły się zwarte szeregi

zwierząt, gotowych pomścić swe odwieczne krzywdy na rozbójniku, którego

wreszcie dopadły.

Dziki jakby się rozmnożyły. Trudno było ich zliczyć, ale Staś

przysiągłby, że pomimo strat była ich tam przeszło setka; prawdopodobnie

zbiegły się z okolicy. Dziwił się, że jaguar nie skoczy, ale na to musiał

choć na chwilę stanąć na czterech łapach, ażeby się zebrać; ile razy

próbował to zrobić, otrzymywał dziesiątki cięć, które mu szarpały ścięgna,

brzuch, łapy; zwijał się na prawo i na lewo w beznadziejnej już obronie;

wydawał się coraz mniejszy.

Staś, pochłonięty niezwykłym obrazem walki, zapomniał, że nietylko jest

widzem, ale, że lada chwila może się stać aktorem rozgrywającego się przed

jego oczami krwawego widowiska. Dopiero gdy jaguar pierwszy raz upadł na

bok, a dziki prawie go pokryły i wycia jego stały się przeciągłe jak jęk

konającego, oprzytomniał. Zrozumiał, że jest to ostatnia chwila do

ucieczki. Nachyliwszy się jak najniżej, z początku powoli, później coraz

szybciej, zaczął rejterować z pola walki, rezygnując z zakończenia, które

zresztą można już było z całą pewnością przewidzieć. Za pięć minut

pozostanie z jaguara tylko kupa kości i okrwawionych kłaków.

Chłopak miał dość na dzisiaj badań terenowych. Nawet pierwsza spotkana

chonta, pomimo wspaniałej kolby, która dotykała prawie wysokiego stropu,

nie wzbudziła jego zainteresowania. Niepokoiły go strzały oddane przez

Angielkę; nie umiał ich sobie wytłumaczyć; gdyby miały być wskazówką dla

niego, powinny były się powtarzać, ale było cicho. Prawie biegł w kierunku

figowca, który posłużył mu za pomost do lądowania. Szczęściem, wzorem ojca,

znaczył był nożem całą uprzednio odbytą drogę. I teraz po tych nacięciach,

prawie bez wahania, odnajdywał kierunek.

Znalazł się przy figowcu znacznie prędzej, niż myślał. Od miejsca, gdzie

zostawił walczące zwierzęta, dzieliło go najwyżej dwa kilometry, a byłby

przysiągł, że przebył ich kilka. Jest to złudzenie, które każdy przechodzi,

gdy po raz pierwszy przemierza jakąkolwiek okolicę. Ludzie bowiem czas i

przestrzeń mierzą ilością odbieranych wrażeń; im bardziej te zaczynają

powszednieć, tym bardziej zmniejsza się wrażenie odległości.

- Lady Violetta! lady Violetta! - wołał, dobiegając wreszcie do figowca.

- Stasiu! - odpowiedziała Angielka.

- Nie przeszkadzam? Czy można?

- Please, come in.

- Dziękuję, zaraz, tylko jeszcze trochę gimnastyki.

Wdrapał się na konar, na którym był stoczył walkę z wężem, przeszedł po

nim do lassa umocowanego zrana i zsunął się na samolot.

- Nareszcie.

Angielka zaczynała się już niepokoić. Po niewczasie również przypomniała

sobie, że należało się umówić co do sygnałów na wypadek zbłądzenia Stasia,

lub niebezpieczeństwa, które mogło jej grozić.

- Co znaczyły strzały? - zapytał Staś.

- Ach, nie mówię ci najważniejszej rzeczy; spójrz na nasz parter.

Staś wychylił się. Dolne płaty znikły pod wodą; koniec kadłuba samolotu

ledwo nad nią wystawał; nawet oddział pocztowy był na kilka cali zalany.

- A nasze rzeczy, kuchnia, konserwy?

- Przeniosłam na piętro; a kuchnia, czy nie widzisz, jest tutaj. Na

szczęście woda przybywała powoli. Zapomniałam tylko odczepić hamak, a potem

przez wodę trudno mi było do niego się dostać.

- Ale czy woda przybywa?

- Od godziny jakby się zatrzymała.

- A strzały?

- Miałam gościa; pewno ten sam krokodyl, który w nocy próbował się tu

dostać. Nie przypuszczałam nigdy, że to tak bezczelne stworzenia. Mówiono

mi, że są tchórzliwe; a ten, jak tylko woda przybrała, podpłynął do samego

samolotu. Gdy mu posłałam kulkę, nietylko nie uciekał, ale najeżył się

strasznie i z furją zaatakował płatowiec; musiał tam porwać pod wodą całe

płótno, pogiął wiązanie, wogóle zachowywał się, powiedzmy prawdę, shoking,

zupełnie grubjańsko. Zgniewało mnie to i posłałam mu jeszcze trzy kule.

Ostatnia, zdaje się, oduczyła go na zawsze wyprawiać brewerje w cudzym

domu; wywrócił się brzuchem do góry i zatonął. A tobie, jak poszło?

Staś zdał ścisłą relację z tego, co zobaczył. Nie namawiał jednak do

podróży pieszej, jak to początkowo chciał zrobić; ostatnia scena z jaguarem

zniechęciła go ostatecznie do pieszych wędrówek.

Angielka miała przygotowany posiłek. Po jego spożyciu, zajęli się sprawą

noclegu, który się komplikował z powodu zalania dolnych płatów. Stanęło na

tem, że Angielka przeniesie się na miejsce Stasia, a Staś, jako że był

pierwszorzędnym gimnastykiem, dostanie się z górnego płata do hamaku, gdzie

przenocuje. Doświadczenie bieżącego dnia nauczyło ich ostrożności. Oboje

umieścili nabitą broń pod ręką, tak samo lampki elektryczne. Staś nawet

twierdził, że one same wystarczą do odstraszenia napastnika.

"NADZIEJA".

Noc przeszła spokojnie. Staś obudził się jeszcze przed wschodem słońca.

Swoim zwyczajem wylazł natychmiast z hamaka i korzystając z jaśniejącego

wciąż świtu, zabrał się do czyszczenia broni i butów; nie przeszkadzało mu

to zastanawiać się nad przeżytymi poprzedniego dnia wypadkami, które mu

dały dużo do myślenia i utrwaliły decyzję szukania wyjścia drogą wodną.

Przybór wody nasunął myśl, że jezioro musi mieć połączenie jakimś kanałem z

rzeką. Deszcz od dwu dni nie padał i nie ulegało wątpliwości, że tylko

wezbrane wody jakiejś niedaleko położonej rzeki, mogły wywołać przybór w

jeziorze. Należało odszukać kanał i spróbować przebić się nim do rzeki. O

zrobieniu łodzi nie mógł marzyć, mogła być mowa jedynie o tratwie; ale skąd

wziąć odpowiedni materjał. Jedne drzewa były za grube, drugie za twarde i

za ciężkie, palmy to samo; cedra, który się nadawał, a który znał z San

Ramon, nie spotkał. Tutaj napewno byłby zaduży na ten cel. Wreszcie, jakby

go dociągnął do wody. Widział jakieś niższe zarośla bliżej jeziora, ale

wczoraj nie podchodził do nich. Musi więc poszukać.

Nim Angielka wstała i zrobiła toaletę, Staś, pomimo jej protestów,

ugotował śniadanie. Chodziło o jaknajprędsze dostanie się na ląd. Tym razem

Angielka uparła się towarzyszyć mu; łatwiej to jednak było powiedzieć, niż

wykonać: o wydostaniu się na gałąź zapomocą lassa, jak to robił Staś, nie

mogła marzyć; skórzane lasso było za sztywne, aby na niem robić węzły,

które zresztą skróciłyby je zanadto.

- Już wiem, przeciągniemy lasso poziomo od górnych płatów do pnia. Zawsze

będzie pani łatwiej posuwać się poziomo, niż do góry.

- Ale do czego je uwiążesz?

- Mam dłuto w neseserze, posłuży mi zamiast gwoździa.

Niezwłocznie zabrał się do roboty. Po godzinie przelazł po lassie z

płatowca na ziemię; nogami prawie dotykał wody, ale podciągając się na

rękach, wylądował suchy. Angielka nie miała tej siły i była obawa, że nogi

będzie musiała zanurzyć w wodzie, co nie było bezpieczne. Musiał więc Staś,

z pomocą sznura od hamaka, podciągnąć lasso po środku do gałęzi, w ten

sposób nie tworzyło ono takiego łuku jak poprzednio, i można było

bezpiecznie puszczać się w drogę. Prócz noża i rewolwerów, zabrali na

wszelki wypadek siekierę. Wreszcie znaleźli się oboje na ziemi.

Lady zaledwo uszła kilkanaście kroków przeciętą poprzedniego dnia przez

chłopca pikadą, stanęła olśniona. Jak i Staś, nie wyobrażała sobie, że może

tu być tak pięknie.

- Ale to rzeczywiście świątynia, dobrześ to powiedział, Stasiu. Cóż za

kolosy. Boże, co za ljany ! Patrz, patrz, te festony kwiatów, a te palmy!

Toż to są cuda. Nigdybym nie uwierzyła, gdyby mi kto opowiadał; ale tego i

opowiedzieć niepodobna. Wiesz, nie żałuję, żeśmy się tu dostali.

- Tak, ale można to było zrobić w jakiś rozsądniejszy sposób, a nie

spadać z nieba. Mieliśmy jeszcze szczęście.

- To nie było szczęście; żeśmy żywi i cali, zawdzięczamy to biednemu

porucznikowi. Boże, Boże, nie mogę o tem spokojnie myśleć.

Angielka chciała iść dalej znaczoną ścieżką, ale chłopak zaprotestował.

Niewiadomo, co się tam dzieje na tem pobojowisku. Zgiełk walki, zapach

krwi, mógł ściągnąć innych rozbójników puszczy. Spotkanie z rozjuszonem

stadem nie rokowało nic dobrego; zwykła ostrożność nakazywała trzymać się

jaknajdalej od wszystkich aktorów ponurej sceny, która się rozegrała tak

niedawno, a której ostatnie słowo może nie jest jeszcze wypowiedziane.

Dość, że postanowili iść w przeciwnym kierunku.

W pewnej chwili Angielka zwróciła uwagę na jakieś niewysokie, biało

kwitnące drzewa; tworzyły niewielki zagajnik, z którego wyłaniała się grupa

potężnych palm. Po przejściu kilkunastu kroków, Staś zawyrokował, że nie są

to kwiaty, ale jakby otwarte szypułki bawełny.

- Na bawełnę to za duże - zauważyła Angielka.

- Słyszałem, że są tu gatunki wieczno-trwałe, które wyrastają w drzewa.

Do nich należy słynne Rough Peru, odmiana bardzo ceniona, bo bawełna ta

jest tak ostra i gładka, że doskonale łączy się z wełną i nie daje się

odróżnić w materjałach; płacą za nią prawie podwójną cenę.

Po chwili stanęli pod pierwszem drzewem. Na ziemi walało się sporo

opadłych szypułek, z których wydobywały się gęste zwoje puchu. Staś

podniósł jedną.

- Topa! Topa! Widzi pani?

- No, widzę, że przypomina to trochę bawełnę, nawet wolę ten połysk

jedwabisty, czy to jest owe Rough Peru?

- Ależ nie, proszę pani, to topa, najprawdziwsza topa, jesteśmy ocaleni.

- Wytłumacz że mi, człowiecze, co to jest, bo nic nie rozumiem.

- Znałem dotychczas tylko ten puch; przynoszono go nam z niższej

Montanji; używaliśmy go w San Ramon na materace i poduszki.

- Nie wiedziałam, że z ciebie taki wygodniś, będziesz miał czem wypchać

swój worek, ale czy to nas wyratuje, myślisz?

- Proszę pani, indjanie, którzy nam topę sprzedawali, mówili, że rośnie

na drzewach o drewnie lżejszem od korka; robią z nich na rzekach Montanji

tratwy. Zobaczymy zresztą.

Maczetą uderzył w najbliższy pień. weszła jak w masło, ale i uwięzła w

nim, że trudno było ją wyjąć.

- Widzi pani?

- No, jeszcze nic nie widzę.

- Zaraz pani zobaczy.

Odciął kawał gałęzi i oczyściwszy ją z liści i gałązek, podał Angielce.

- Zadziwiające - rzekła. - Przecież to nic nie waży.

- Podobno prawie nie nasiąka wodą, w przeciwieństwie do korka; pozatem

jest sprężyste i mocne. Teraz trzeba tylko odpowiednich ljan albo łyka,

żeby związać tratwę, i jedziemy.

Zaczął szukać owego łyka i ljan. Gdyby znał roślinność Montanji,

odnalazłby je z łatwością; teraz musiał nacinać prawie każde spotkane

drzewo i próbować, czy ma łyko i czy jest dość mocne i giętkie. W końcu

trafił na jakiś egzemplarz, który po nacięciu kory odsłonił warstwę grubego

mocnego łyka; gdy pociągnął za nie, zaczęło odstawać pasami, wydzierając

się z pod kory, ale nie było możności oderwać go od pnia; im bardziej

ciągnął, tem wyżej odrywało się, dochodząc do blisko 4 metrów długości. Nie

był pewien, czy jest to tak zwana chambira, o której słyszał w San Ramon,

ale było to w każdym razie jakieś łyko i musiał się na nie decydować.

Oboje namyślali się przez chwilę, czy wracać na obiad, czy zająć się

darciem łyka. Staś upierał się przy zostaniu, twierdząc, że pośpiech jest

konieczny, bo przybór mote ustąpić; przy niskiej wodzie niełatwo będzie

odnaleźć kanał, który zresztą wtedy napewno jest trudniejszy do przebycia.

Łyko musiało być jaknajdłuższe. Wobec niemożliwości oderwania go na

pewnej wysokości, Staś zdecydował się zciąć drzewo. Będą je mogli łatwo

obrać i drzeć łyko tej szerokości i długości, jakiej chcieli, gdy tymczasem

ze stojącego drzewa namarnują go i namordują się niepotrzebnie. Po godzinie

drzewo leżało już na ziemi. Zabrali się teraz oboje do pracy. Staś

oddzierał łyko. Angielka oczyszczała i zwijała pasma. Słońce miało się

dobrze ku zachodowi, gdy skończyli obdzieranie pierwszego drzewa. Zrobili

dwie wiązki, zanieśli je pod figowiec i zatopili w wodzia przy brzegu, aby

nie straciło sprężystości.

Praca tak ich pochłonęła, że nie zwracali uwagi na to, co się wokoło

dzieje. Tymczasem na wschodzie zaczęły gromadzić się chmury; zrywał się

wiatr; robiło się zimno. Dopiero gdy dostali się na płatowiec, zauważyli

zmianę w atmosferze. Szła burza na dobre. Gdyby płat dolny nie był zalany

wodą, mieliby tam doskonałe schronienie, bo z boków kryłyby ich płótna

namiotu, ale teraz skazani byli na siedzenie na górze lub w otwartej

kabince samolotu. Jedynem miejscem zakrytem był schowek bagażowy przed

siedzeniem, ale tam można było siedzieć tylko skulonym. O odpięciu płatów

namiotu na poczekaniu nie można było marzyć. Staś umocował je swoim

zwyczajem solidnie, w dodatku dolne umocowania były obecnie pod wodą. Po

chwili posłyszeli gwałtowny szum, huk prawie, szybko się zbliżający; były

to uderzenia nawałnicy o liściaste poszycie lasu. Ledwo zdążyli umieścić

się w schowku, lunęły potoki wody, o jakich nie mieli wyobrażenia.

Z początku zdawało im się, że pada grad. Krople były wielkości laskowego

orzecha; odbijały się od powierzchni jeziora, tworząc jakąś fantastyczną

warstwę jakby gotującej się, błyszczącej i opalizującej masy olbrzymich

pereł. Było to tak piękne, że pomimo żałosnej swej sytuacji, wypłoszeni

zacinającym deszczem ze swego schroniska stanęli otwarcie w kabinie,

zasłaniając jedynie głowy kocem od uderzeń potoków wody.

Deszcz trwał blisko godzinę. Urwał się tak samo raptownie, jak się

zaczął. Niebo się wypogodziło. Należało korzystać z ostatnich ciepłych

promieni słońca, aby choć trochę osuszyć koce i kabinkę. Zabrali się do

sporządzenia posiłku i przygotowania jako tako suchego posłania dla

Angielki, bo hamak, zawieszony pod górnyn płatem, nie ucierpiał wcale.

Nazajutrz, ledwo się rozwidniło, wrócili do ściętego wczoraj drzewa,

wypatrzyli tam bowiem niedaleko drugie i zabrali się na nowo do gromadzenia

łyka. Już przed południem mieli zapas dostateczny na parę tratew. Staś był

zdania, że muszą się przygotować na możliwość rozbicia tratwy lub

przecieranie się łyka; należało mieć pod ręką materjał do naprawy, inaczej

mogła ich spotkać katastrofa utopienia bagaży i dostania się samym do wody,

a siedzieli już, czem to mogło grozić.

Dnia tego zabrali się do określenia położenia geograficznego jeziora.

Brak wprawy w posługiwaniu się sekstansem sprawił, że trudzili się nad tem

parę godzin. Na morzu ułatwia pomiar stały i szeroki horyzont, tu musieli

posługiwać się sztucznym, co wymagało o wiele większej precyzji. W końcu

ustalili swe położenie na 8(o).51'.16" szerokości południowej i długości

74(o).26'.17" na zachód od Greenwich. Korygowali je następnie kilkakrotnie.

Po łyku przyszła kolej na topę. Staś wybrał kilkanaście co smuklejszych

drzew, które spuszczał po kolei. Uradzili wspólnie, że podstawą tratwy

będzie dziewięć 7-mio metrowych pni, na nich dadzą cztery wiązania

poprzeczne, wyżej zaś ułożą pomost, krótszy i węższy z cieńszych pni;

będzie służył za miejsce do spania i skład bagaży. Staś miał zamiar z

początku rozpiąć na tratwie namiot, ale musiał z tego zrezygnować.

Umocowanie namiotu na pniach przedstawiało trudności; był mały, zaledwo

wystarczał dla Angielki i na bagaże, wreszcie za wysoki, więc przy

spotkaniu z nawisającemi gałęziami stanowiłby stałą przeszkodę. Najprościej

było zrobić szałas z liści palmowych; nie zniszczą namiotu, który może

jeszcze się przydać. Szałas może być niższy i może ciągnąć się przez całą

prawie długość tratwy; wreszcie utrata jego lub rozwalenie, nie było

groźne, ponieważ cały las podszyty był palmami i zawsze można było znaleźć

liście na zamianę. Budowa szałasu również nie przedstawiała trudności,

tembardziej, że żeberka pierzastych liści doskonale służą za listwy; trzeba

tylko zagiąć pióra liści na jedną stronę i uwiązać żeberko poziomo do

wiązania dachu. Staś obliczył, że wystarczy mu 5 liści z każdej strony, aby

stworzyć możliwy do zamieszkania szałas. Wygodniejsza była półokrągła buda

- pamacari, jakie budują indjanie, ale na to potrzebne były drewniane

obręcze, których w wysokopiennym lesie nie łatwo znaleźć. Nowością miał być

rodzaj poręczy naokoło tratwy, coś jak burta, pomysłu Stasia. Burtę tę

zamierzał zrobić z tejże topy, a to dla zabezpieczenia od upadku do wody i

od zbyt bezceremonjalnych wizyt krokodylich.

Przez dwa dni następne spuszczali i obcinali topę, trzeci dzień zeszedł

na przenoszeniu i przeciąganiu jej do jeziora.

Najtrudniejszą rzeczą było związanie tych pni w jedną całość. Staś nie

miał pojęcia o takiej pracy. Kilkakrotnie wiązał pnie tak nieszczęśliwie,

że rozłaziły mu się po kilku minutach. Wkońcu zdecydował się wyciągnąć

drzewo z wody i związać tratwę na lądzie. Pierwsze kloce ułożył na trzech

okrąglakach, które miały ułatwić spuszczenie tratwy do jeziora; pomogła mu

Angielka, przypominając, że okręty są budowane na stoczniach zawsze

pochyło, ażeby umożliwić spuszczenie ich na wodę. Skorzystał z tej uwagi i

okrąglaki swoje ustawił odpowiednio. Teraz robota szła raźniej, ponieważ

oboje mogli sobie pomagać, wreszcie robili to na ziemi, nie w wodzie.

Gdy spód i ogrodzenie tratwy były gotowe, przystąpiono do spuszczenia jej

na wodę. Niestety, nie chciała ruszyć z miejsca. Okazało się, że okrąglaki,

na których ją oparto, uwięzły w wilgotnej i grząskiej ziemi i ani myślały

się toczyć. Trzeba było coś radzić. Angielka gotowa była rozbierać tratwę i

wiązać ją nanowo w wodzie, ale Staś uparł się, że musi spuścić ją całą na

jezioro. Gdyby miał mocne, długie drągi, któreby mógł użyć za lewar, mógłby

zepchnąć tratwę napewno, ale topa nie nadawała się na to, palmy i drzewa

wokoło były za grube, do gałęzi nie mógł się dostać, wreszcie były albo

krzywe, albo kruche. Po namyśle zdecydował się na podniesienie części

zwróconej do lądu za pomocą klinów i podkładek. Naciosał więc klinów i

podbijając je pomiędzy spód tratwy i okrąglak, cal za calem zaczął ją

podnosić. W miarę podnoszenia, podkładał kawałki gałęzi i resztki topy. Gdy

tył doszedł do wysokości półtora metra, cała tratwa ześlizgnęła się

natychmiast własną wagą do wody. Angielka nie posiadała się z radości. Nie

był to wprawdzie okręt ani nawet łódź, ale był to bądź-co-bądź sprzęt

wodny, dający sobą manewrować, nie wywrotny, a przytem lekki, pnie bowiem

topy nie zanurzały się nawet do połowy.

- A jak będziemy wiosłowali? Czem?

- Zrobimy jak indjanie. Widziałem fotografje u lotników, jak tu odbywają

podróże na mniejszych rzeczkach.

Zamiast wiosłować, dzicy nawet na łodziach odpychają się tykami z

trzciny. Nazywają to tu tanganami; już widziałem kilka tęgich trzcin na

lewo od figowca, utnę sobie na zapas.

- A jak nazwiemy ten nasz yacht? - spytała lady.

- Trzeba to było zrobić przed spuszczeniem na wodę. Zresztą gdzież jest

szampan, czem byśmy chrzcili? Przecie nie spirytusem do palenia.

- Obejdzie się bez szampana. Muszę mieć imię dla mego dziennika. Nazwijmy

ją "Nadzieją", dobrze?

- Niech będzie "Nadzieja", chociaż u nas w Polsce to zarazby z nas kpili.

- Dlaczego? W Anglji lubią to imię.

- U nas by zaraz powiedzieli "nadzieja to matka głupich".

- O, brzydko; przecie to cnota; zresztą, czy można żyć bez nadziei?

- Ale dobrze że pani przypomniała, musimy postarać się o kotwicę.

- Cóż ma kotwica do nadziei? I na co nam kotwica?

- Nadzieję, przynajmniej na pocztówkach, zawsze przedstawiają jako

kotwicę, nie wiem dlaczego. A co do kotwicy, to myślę, że jest konieczna;

nie możemy nocować przy brzegach, bezpieczniej stać na kotwicy przynajmniej

o kilkanaście metrów od brzegu.

- Czyż krokodyle mogą napastować tylko z brzegu?

- Krokodyli to się najmniej boję, więcej boję się ludzi i jaguarów,

wreszcie węży, bo choć one pływają, ale wątpliwe, żeby specjalnie rzucały

się do wody, by atakować. Przy brzegu, to co innego, wprost niechcący może

nam który wleźć na tratwę, i co wtedy? Ale ja myślałem o innem

niebezpieczeństwie.

- O jakiem?

- Widziała pani, jak prędko nastąpił przybór wody; tak samo prędko może

nastąpić odpływ. W nocy przy brzegu możemy siąść na mieliźnie. Ładniebyśmy

wyglądali. Mając okrąglaki i suchy grunt pod nogami, gdzie mogliśmy się z

łatwością poruszać, ledwośmy zepchnęli tratwę na wodę. Z grząskiej mielizny

nie ruszymy jej w żaden sposób.

- Nie pomyślałam o tem. Z czegóż zrobimy kotwicę?

- Myślę odkręcić jakiś kawał żelaza od samolotu, magneto naprzykład, albo

kilka cylindrów. Przecie tego samolotu i tak nikt stąd nie zabierze. Parę

kluczy jest tu napewno pod siedzeniem, zresztą i mój jest niezły; gorzej,

że nie mamy łańcucha, sznur niedługo wytrzyma; sprobujemy łyka.

- No, to do roboty.

- Skończmy pierwej "Nadzieję".

Pomost środkowy ułożono w godzinę; nie więcej trwało związanie i

ustawienie czterech kozłów, które miały służyć za krokwie szałasu. W końcu

udano się w głąb lasu po liście.

Palm było tu mnóstwo, ale powstał nowy kłopot; nawet u niskopiennych palm

podstawy liści zaczynały się o kilka metrów od ziemi, wreszcie większość

liści miała 10 do 12 metrów długości, a żeberka ich u nasady miały grubość

tęgiego dyszla. Zdaleka nie wydawały się tak duże, zbliska okazało się, że

są prawie nie do użycia.

- To są palmy na dachy do drapaczy chmur. Pod ciężarem takiego liścia

nasza "Nadzieja" zatonie z kretesem, że też mi to nie przyszło do głowy.

Zaczęli więc kołować po okolicy, aż wreszcie natknęli się na młody jakiś

egzemplarz, który natychmiast ogołocili z liści. Mimo, że palma wydawała

się niewielka, liście miały jeszcze przeszło 7 metrów długości i trzeba

było je ucinać z obu stron, ażeby pasowały do dachu.

Gdy w przerwach między pracą siadali na krótki odpoczynek, albo dla

zjedzenia podwieczorku, rozmowy toczyły się na temat przeżywanych wrażeń.

Oboje niechętnie mówili o przyszłej podróży; wiedzieli, że nie mogą

pozostać przy samolocie, że muszą szukać wyjścia z tego jeziora, ale nie

mając żadnych danych, dokąd ich przypuszczalny kanał zaprowadzi, woleli nie

snuć nierealnych planów.

Byli pod niesłabnącym urokiem wspaniałej natury. Im bardziej zagłębiali

się w puszczę, tem więcej odkrywali piękna i rozmaitych nadzwyczajności.

Złapali kilkadziesiąt motyli, między którymi królowały olbrzymie niebieskie

Morphos, mające przeszło 30 cent. szerokości przy rozpiętych skrzydłach,

ogromne ćmy o misternych rysunkach, szereg dziwacznych modliszek o

wymyślnych kształtach, przypominających liście i gałązki, o ruchach

zabawnych, a mocnych szczękach; mieli już latarnika, który jak wiadomo

budzi przerażenie tubylczej ludności, a o jadowitości jego krążą legendy,

mimo że jest najmniej szkodliwym owadem na świecie; zebrali kolekcję os,

niektóre miały dwa cale długości; jeden gatunek złapali na gnieździe, gdzie

znaleźli miód. Angielka tłumaczyła z początku, że to niemożliwe i

zapewniała, że osy musiały napaść pszczoły, wymordowały je i siedziały

teraz na cudzem gnieździe. Coprawda gniazdo niczem nie przypominało naszych

plastrów; miód był w trzech rozmaitej wielkości kulistych woreczkach, jakby

ze sztucznego pergaminu, związanych ze sobą paskami wosczyny. Z jednej

takiej kuli Staś wytoczył przeszło filiżankę miodu. Miód nie był tak

słodki, jak nasz i o wiele ciemniejszy, ale nadawał się doskonale do

jedzenia. Daleko lepszym okazał się miód pszczeli, znaleziony przez Stasia

w ziemi. Naprowadziły go tam same pszczoły, które go oblazły, gdy się do

gniazda zbliżył. Z początku przeraził się mocno, bo pokryły mu nietylko

twarz i ręce, ale i ubranie. Okazało się jednak, że pszczoły te nie mają

żądeł, są znacznie mniejsze od europejskich, zato grubsze i pokryte gęstym

puszkiem. Ponieważ kołowało ich dużo u stóp większego drzewa, Staś powziął

podejrzenie, że może się tam znajdować gniazdo. O ziemnych pszczołach

słyszał już nieraz. Otwór nietrudno było znaleźć; rozkopał gniazdo nożem i

wydobył ze środka kulę woskową, napełnioną miodem. Było go sporo; gęstszy

był od miodu os i znacznie słodszy, miał jednak specyficzny zapach jakby

kwasu, chociaż bynajmniej kwaśny nie był. Oboje z Angielką biedzili się,

aby ten zapach określić, ale nie przypominał im nic znanego.

- Czy nie zauważyłeś, że kwiaty tu nie pachną wcale; oddawna szukam

jakiegoś zapachu; tyle widzieliśmy kwiatów, ale są jak sztuczne. Wiesz, że

mnie to martwi.

Była to prawda. Znaczna część kwiatów Montanji nie posiada żadnego

zapachu. Psuje to oczywiście ich urok, zapach bowiem nadaje kwiatom

właściwą im cechę, bo jest ich duszą. Dlatego większość kwiatów pod

zwrotnikami nie ma tego uroku co nasze, nie przemawia do ludzkiej duszy. Są

martwe. To też skromny bukiecik wiosennych fiołków więcej powie niejednej

kobiecie, niż najpiękniejsza wiązanka pozbawionych zapachu orchidei.

Staś mniej się zastanawiał nad tą właściwością podzwrotnikowej puszczy,

ale musiał przyznać, że i on również nie przypomina sobie żadnego zapachu.

Uderzyło go to już wówczas na gałęzi, gdy dostał się w gąszcz orchidei.

- A jednak drzewa pachną; nawet to łyko, które tak pracowicie darliśmy,

miało silny zapach.

- Tak, żywicy czy terpentyny. I owoce palm mają w sobie coś z tego

zapachu i dlatego ich nie lubię.

- A ja, jem z przyjemnością. Przecież nawet te wspaniałe mangi także czuć

trochę terpentyną.

- Prawda, dopóki są zielone, ale gdy dojrzeją, to wcale.

Znów się zabrali do pracy, ale przy każdym wypoczynku wracali, do tych

samych rozmów. Angielka umacniała się w przeświadczeniu, że ten mały Polak,

to zdumiewająco rozwinięty chłopak i że niczego tak nie pragnie, jak poznać

środowisko, które go wydało.

Lady Violetta dużo podróżowała po świecie. Dawno już straciła pospolite w

jej ojczyźnie przekonanie, że wszystko co się w niej dzieje lub z niej

pochodzi - jest najlepsze. Pomimo głębokiego przywiązania do swego kraju, a

może właśnie dzięki niemu, nieraz krytycznie zastanawiała się nad pewnemi

metodami, stosowanemi w Anglji, nad zakorzenionymi zwyczajami, silnie

rozwiniętym egoizmem rasowym, idącym aż do pogardy wszystkiego, co nie ma

piętna pochodzenia angielskiego. Zwiedzając rozmaite kraje, bez opieki

Cooka i bez Beadekera w ręku, przekonała się, że wszędzie można się czegoś

nauczyć.

Świat jest znacznie bogatszy, lepszy i ciekawszy, niż to się może wydawać

z okien Westminsteru, z kopuły Św. Pawła, lub nawet British Museum. W całej

masie narodów, zamieszkujących kulę ziemską, w pracy pokoleń, które już

zniknęły, w wysiłkach żyjących, jest więcej harmonji i piękna, niżby się

zdawało. Trzeba tylko nie uzbrajać oczu w zbyt ciasne i wyłączne okulary i

patrzeć na świat nie uprzedzonym, a pełnym wyrozumiałości i miłości

wzrokiem. Zyska on wiele w naszych oczach, ale jeszcze więcej zyskamy sami,

odrzucając uprzedzenia i pychę.

Te rozmyślania przerwały wołania Stasia, który w poszukiwaniu grubszych

trzcin kręcił się w pobliskich zaroślach z maczetą w ręku. Lady pobiegła

natychmiast. Oczekiwał na nią na ścieżce, wyrąbanej uprzednio.

- Niech pani idzie za mną, pokażę coś, o czem w Europie napewno niewielu

ludzi słyszało.

- Cóż to takiego? Zaciekawiasz mnie.

- Tylko niech się pani nie boi, niema niebezpieczeństwa. O już, niech

pani idzie ciszej.

Na maleńkiej wyrwie między trzcinami o kilku metrach wolnej przestrzeni

widniał po środku jakby stożek stalowego koloru, przypominający wyglądem

zwój powrozów, zwężający się ku górze. Na wierzchu, mimo słabego światła,

jakie tu dochodziło, można było rozpoznać głowę węża, która jakby

przykrywała zwężony szczyt stożka. Angielka nie odrazu poznała, z czem ma

do czynienia.

- Cóż to jest, nie widzę dobrze.

- Wąż.

- Wiesz, że mam wstręt do węży, poco mnie wołasz? Czemu go nie zabijesz?

- Tego węża się nie zabija, to największy przyjaciel ludzkości -

Mussurana. Żywi się wyłącznie jadowitymi wężami.

- Że też ty wszystko musisz wiedzieć.

- Ależ napewno, proszę pani; jest to jedyny wąż tego koloru i ma jakby

kanciaste boki; o, widać dobrze.

Niech pani spojrzy na głowę; czy nie ładna? A te duże oczy? Zupełnie

jakby mówiły.

- Gdzież ty to wszystko widzisz?

- Niech pani trochę bliżej podejdzie. O, na wierzchu, głowa, jakby

przykrywała stożek.

- Prawda, widzę. Ależ to obrzydliwość.

- Wie pani, co ten wąż robi? Pani się nie domyśla. Siedzi sobie spokojnie

na jajach.

- Cóż znowu?

- Zaraz pani zobaczy.

Staś podszedł bliżej i wyciągnął w kierunku węża kawałek trzciny.

Mussurana podniosła łebek do góry, kierując wzrok ku napastnikowi,

wysuwając raz po raz język, widocznie zaniepokojona. Z pomiędzy zwojów u

góry, wyraźnie ukazały się niewielkie, podługowatej formy jaja.

- To nadzwyczajne, ani mi się śniło, że coś podobnego zobaczę. Wąż,

wysiadujący jaja.

- Podobno więcej węży to robi. Inne mniej dbają o potomstwo, opiekuje się

gniazdem słońce.

- Jak długo on tak może siedzieć?

- Ojciec mówił, że od 40 do 60 dni.

- A jak się odżywia?

- Wcale się nie odżywia. Węże wogóle rzadko jedzą, a podczas wysiadywania

jaj - wcale.

- Słyszałam, że węże długo mogą głodować, ale żeby nie jadły po trzy

miesiące...

- Proszę pani, w instytucie Butantan w Sao Paulo w Brazylji, gdzie

zaczęto produkować serum przeciwko ukąszeniom węży, były jadowite węże,

które wytrzymały rok bez pożywienia i jeszcze dostarczały jadu instytucji.

Ojciec specjalnie tem się interesował i prowadził nawet korespondencję z

instytutem.

- Wierzę, wierzę. Tybyś mógł zostać profesorem. Wiesz co, założymy szkołę

wiedzy tropikalnej i podróżniczej.

- Dobrze, zgoda, ale wydostańmy się trochę bliżej do ludzi, tu jakoś nie

bardzo zaglądają.

- Zdumiewa mnie prawdziwie, jak dużo jest jeszcze ziemi niezbadanej na

świecie; jak dużo rzeczy nieznanych, a przynajmniej nieznanych większości i

to olbrzymiej większości ludzi. Poprostu rumienię się za naszą cywilizację.

- Ojciec nieraz powtarzał, że ludzkość dopiero jest na drodze do

odkrycia, jak mało wie i jak dziecinnie sobie wyobraża wszechświat. Chociaż

nie lubił Niemców, nieraz powtarzał z Fausta: "Ich hab studiert

Philosophie, Jurisprudenz, Theologie, und stehe nun ich armer Thor und bin

so klug als wie zufor".

- Ale teraz mi to przetłumacz, bo wiesz, że nic z tego nie rozumiem.

Staś przetłumaczył na francuski.

- To ojciec znał i niemiecki?

- U nas w Poznańskiem wszyscy mówili po niemiecku, przecież szkoły tam

dawniej były niemieckie, tak jak w zaborze rosyjskim - rosyjskie.

- Ilu wy tam językami mówiliście?

- Ludzie wykształceni conajmniej władali czterema. Na Ukrainie i na

Białej Rusi mówiono jeszcze prócz tego po ukraińsku i po białorusku.

- A angielski nie był w użyciu?

- Rzadziej, chociaż ojciec np. umiał i po angielsku, nie licząc

hiszpańskiego, którego już w Peru się nauczył.

- Fenomenalne. Macie wyjątkowe zdolności, dlatego zapewne, że wasz własny

język jest taki trudny; jabym nigdy nie potrafiła się go nauczyć.

- Nie taki znów trudny; tylko, że u nas ma się pasję do języków; ja sam

uczę się łatwo i z przyjemnością; jeśli nasza podróż potrwa, nauczę się po

angielsku.

- Uważałam już, że zaczynasz nieźle rozumieć i mówić. Najciekawsze, że

poprawnie wymawiasz, a to jest najtrudniejsze; nawet Anglicy niezawsze są

pod tym względem w porządku.

- Ojciec często mówił, że znajomość obcych języków pozwala na poznawanie

ludzi, odkrywa nam ich dusze, które inaczej byłyby dla nas tajemnicą.

- I miał rację. Jest to jeden z błędów, które my, Anglicy, popełniamy, że

nadto dumni jesteśmy z własnego języka i lekceważymy inne; zmienia się to u

nas potrochu, ale przyznaję, że za powoli. Cóż zrobimy z tym wężem?

- A niech sobie siedzi. Napewno ma tam ze czterdzieści jaj. Niech

wysiedzi małe; każda mussurana potrafi rocznie zjeść 50 - 60 węży

jadowitych, małych znacznie więcej; kto wie, może dlatego spotykamy tu tak

mało tych szkodników. Podobno w Brazylji mają specjalnie zająć się ich

rozmnażaniem, tem bardziej, że wąż ten łatwo się do ludzi przyzwyczaja.

- Good bye, kusicielu, - powiedziała Angielka - teraz wracajmy do pracy.

- Mam nadzieję, - dodała - że gdy spotkasz taką hodowlę węży jadowitych,

nie będziesz tak uprzejmy, jak dla tej sympatycznej mateczki, ale ją

zniszczysz dokładnie.

- To będzie trudno, bo tylko zwykłe węże znoszą jaja nazewnątrz, jadowite

są bardziej przezorne, noszą je ze sobą, stąd nawet mylny pogląd, że rodzą

żywe potomstwo jak ssaki.

- A jakże się to odbywa?

- Samica wylęga jaja w swojem łonie, małe wykluwają się zupełnie tak

samo, jak te tutaj i wtedy dopiero wychodzą nazewnątrz.

- Chyba w tym czasie są nieszkodliwe? Chciałabym widzieć takie stado

baranków.

- Przeciwnie, jadowite węże od wykłucia się z jaj, noszą jad w sobie i

już mogą być niebezpieczne dla mniejszych stworzeń.

Dnia tego nasi przyjaciele skończyli budować dach na tratwie. Nie

omieszkali zebrać znacznej ilości szypułek topy, ażeby jej puchem wypełnić

tak zwany materac Stasia i drugi, uszyty naprędce z jednego płata namiotu

dla Angielki; dwa worki na bieliznę, które posiadała, wypchane topą, miały

służyć za poduszki. Topa okazała się pierwszorzędnym materjałem: lekka,

puszysta i sprężysta, a przedewszystkiem chłodnawa, w przeciwieństwie do

pierza gęsiego.

- Wiesz, Stasiu, mamy majątek w ręku, będziemy zbierać i eksportować stąd

topę do Anglji.

- Ja myślę, że i drewno znajdzie zastosowanie, przecie to coś tak

lekkiego, że w wielu wypadkach może zastąpić, a nawet przewyższy korek,

choćby do izolacji; tem bardziej, że można z niej mieć kloce po 10 metrów

długości.

- Pomyślimy o tem, tymczasem dobrze już będzie, jeśli nam pozwoli

wypłynąć z tej pułapki. No, ale chyba możemy już puszczać się w drogę?

- Musimy tylko wypróbować naszą "Nadzieję" na głębszej wodzie i skończyć

z tą kotwicą.

Zebrali wycięte trzciny i zanieśli je na tratwę.

Z rozebraniem motoru nie poszło tak łatwo, bo brakło niektórych kluczy,

zresztą poszczególne kawałki trudno byto ze sobą zczepić. Udało się w końcu

nanizać na drut trochę żelastwa, blisko 30 kg. wagi; na prądzie nie na

wieleby się to przydało, ale na spokojnej wodzie mogło od biedy służyć za

kotwicę.

Nazajutrz odbyła się próba tratwy. Angielka nie chciała puścić Stasia

samego na jezioro; ruszyli razem. Przy brzegu, gdzie głębokość nie

przenosiła metra, manewrowanie nie przedstawiało trudności. Gdy spróbowali

odbić dalej na głębię, było z tem trudniej. Więc skierowali się ku

brzegowi. Tratwa w prostej linji sunęła dość szybko, a nawet dosyć była

zwrotna. Byli dumni ze swego statku i przestali żałować dłubanej łodzi, o

której pierwotnie myśleli. Byliby w niej znaczniej bardziej skrępowani, gdy

tu mieli swobodę ruchów, miejsce do spania, na bagaże i wreszcie pewną

ochronę od napaści. Staś bezwiednie uczuł się dowódcą statku; komenderował

Angielką, jakgdyby była majtkiem; nawykła do dyscypliny sportowej,

przyjmowała to z koleżeńską pobłażliwością.

Wrócili po krótkiej próbie. Staś zabrał się natychmiast do poprawienia

niektórych wiązań, które się w drodze rozluźniły; umocowali silniej burtę -

tak nazywali dylowanie, którem otoczyli tratwę, dając w tym celu przez

środek jeszcze jedną poprzeczkę górą. Przy rozbieraniu motoru zwolniło się

kilkanaście długich śrub. Staś użył je teraz do wzmocnienia wiązań,

posiłkując się zestawianym świdrem, który miał w neseserze. Na tylnej

części tratwy, od strony gdzie miała być jego "kabina", i gdzie była

większa cokolwiek przestrzeń, urządził, wzorem naszych flisaków, palenisko

z gliny. Zapas spirytusu był już silnie wyczerpany i należało zastąpić go

ogniskiem. Staś podczas poszukiwań trzcin i łyka kilka fazy natknął się na

spadłe suche gałęzie. Odszukał je teraz i narąbał na zapas. Z drutu, który

zabrał z płatowca, splótł ruszt, zaginając końce pod kątem prostym, tak że

można go było postawić na ognisku. Angielka była zachwycona.

- Z tobą pojechałabym na koniec świata.

- Zdaje mi się, że nie jesteśmy tak bardzo od niego daleko.

- Od czego?

- Od końca świata; nie wiele jest w tej chwili ludzi bardziej oddalonych

od cywilizacji.

- Wiesz, właściwie wolę ten twój koniec świata. W moich podróżach po

Afryce np., irytowała mnie niezmiernie ta właśnie cywilizacja, która mnie

tam na każdym kroku prześladowała. Wyobraź sobie, jedziemy gdzieś konno

przez stepy i lasy, kilkunastu murzynów towarzyszy nam z bagażami, ja mam

sztucer pod ręką od lampartów, lwów czy słoni; oczekuję co chwila

niebezpieczeństwa, ryku zwierząt, tupotu stada bawołów, a tu rozlega się

najwyraźniej przed nami ryk, ale - klaksonu; za chwilę ukazuje się

automobil ciężarowy; murzyn, że piękniejszego nie spotkałbyś w Anglii czy

Senegalu, wyszczerza do nas biało uzębioną paszczękę i najpoprawniejszą

angielszczyzną proponuje skrzynkę whisky and soda lub dla odmiany gazolinę

a może papierosy - Gold Flake lub Abdulla. To może człowieka doprowadzić do

szału. W innym znów miejscu, jakiś cycerone proponuje za opłatą urządzić

taniec wojowników lub czarowników, a nawet oglądając się ostrożnie, pokazać

praktyki ludożerców; tylko powiada, to będzie drożej kosztować. Naturalnie,

bo a nuż nieoczekiwanie zjawi się policjant angielski. Tutaj - zupełnie co

innego. Tu wreszcie po raz pierwszy oddycham swobodnie, wiem, że nikt mi

komedji nie zagra.

- Ale tu możemy, nie pytani, wziąć udział w przedstawieniu, a nie zawsze

uda się człowiekowi wymknąć po angielsku, jak wtedy udało mi się z

jaguarem. A nuż ktoś zaprotestuje: odtańcz pan swój kawałek.

- No, wtedy musi przemówić sztucer, chyba się nie boisz, Stasiu?

Chłopak błysnął tylko oczami.

- Ale dość tego paplania, musimy zabrać się do pakowania rzeczy.

- Moje już spakowane, mam wszystko w kieszeniach.

- To mnie martwi, musimy coś na to zaradzić.

- Już ja sobie dam radę; na tratwie mogę chodzić boso, a i łatwiej będzie

wyprać i wysuszyć bieliznę, niż tu pod drzewami. Ale teraz, nim pani

uporządkuje bagaże, ja spróbuję nałowić ryb, tyle ich się tam rzuca na

zawrocie. Zabiorę wędki i najdalej za dwie godziny wrócę.

Angielka trochę się opierała, ale Staś przekonał ją, że bać się o niego

niema powodu, a i sama na samolocie może się czuć zupełnie bezpieczną.

Zabrawszy więc wędki i zawczasu przygotowaną przynętę, ruszył wgłąb

jeziora, do miejsca, gdzie wyraźnie zakręcało na wschód, tworząc rodzaj

cypla. Przesiadywały tam zwykle białe jak śnieg czaple. Staś przezornie

zabrał ze sobą dubeltówkę. Od czasu przygody z dzikami, pierwszy raz

wybierał się z domu z myśliwskimi zamiarami. Napracował się dość i chciał

mieć rozrywkę; wreszcie mogły to być słynne czaple królewskie (garsa real)

dające egrety. Cieszył się na myśl, że będzie mógł lady Violecie zrobić

piękny prezent.

Tratwa z jednym tylko Stasiem na pokładzie sunęła szybko po jeziorze. W

kwadrans był już niedaleko od cypla. Kilka czapel bieliło się między

zielenią obrzeża, ale Staś wolał bez hałasu objechać cypel; ciekaw był jak

jezioro wygląda dalej i czy nie spotka czegoś interesującego. Żyłka badacza

i pioniera była w nim bodaj silniejsza, niż myśliwska.

Przed cyplem oddalił się od brzegu o ile pozwalała tangana, posuwał się

powoli, jaknajciszej. I nie pożałował tego. Obrazek, który ujrzał, na długo

pozostał mu w pamięci.

Jezioro lekkim łukiem wyginało się ku wschodowi. Cypel, stanowiący

skupienie krzaków i trzcin, nieznacznie wysunięty, tworzył lewy brzeg

niewielkiego strumienia czy kanału, który prostą linją szedł wgłąb puszczy,

gubiąc się w gęstwinie. Prawy brzeg strumienia tworzył maleńką plażę,

obramowaną gęsto trzcinami, z poza których wyzierała kępa drobnolistnych

palm assahy na tle ciemnej ściany boru. Między palmami wystrzelały tu i

ówdzie piramidalne tangarany, pokryte w tej chwili smukłymi pióropuszami

różowych i cielistych kwiatów.

Na plaży uganiała się duża rodzina pak, wyprawiając pocieszne harce;

niektóre z tych zgrabnych stworzeń pławiły się w płytkiej wodzie, ścigając

się i nurkując. O 40 kroków zaledwie od bawiącego się stada wylegiwały się

krokodyle. Było ich kilka, leżały ogonami do wody, jakby zastygłe w

bezruchu, obojętne na przejawy radości i życia, które tak bujnie pulsowało

tuż obok.

Staś poznał paki odrazu. Znał je nietylko z zoologji, ale widział

kilkakrotnie W San Ramon, przynoszone na sprzedaż przez indjan z niższego

brzegu rzeki Chanchamayo. Odznaczały się niezwykłą ruchliwością i

czystością. Sierść ich lśniła, oczy miały żywe i wesołe; dwa szeregi

równomiernie rozmieszczonych jasnych centek z obu stron tułowia, nadawały

im wygląd trochę sztuczny. Należy dodać, że uchodzą one w całej Ameryce

Południowej za najdelikatniejszą zwierzynę; smakiem przypominają zająca, od

którego są trochę większe i tłustsze; kolorem mięsa podobne do królika.

Staś mało w tej chwili przejmował się ich kulinarnemi wartościami. Był pod

wrażeniem piękna tego zakątka i wesołej beztroski miłych zwierzątek. Wzrok

jego wreszcie pociągały białe jak śnieg czaple, które obsiadły gęsto krzaki

i niższe gałęzie drzew po obu stronach strumienia. Były ich tam setki.

Należało działać. Gdyby miał karabin, nie wahałby się zaatakować krokodyli;

mimo pozornego spokoju, były to niewątpliwie szkodniki, tem gorsze, że

działające podstępem; miał do nich nieprzezwyciężony wstręt; ale dubeltówka

niewieleby im szkody zrobiła. Śliczne paki, bawiące się beztrosko, tworzyły

z krajobrazem coś tak wspólnego, tak go dopełniały, że nie miał serca do

nich strzelać. Przeciwnie, lśniące białe czaple, opchane rybami,

wysiadujące w nieruchomej sjeście na wszystkich dostępnych gałęziach drzew,

wprost prowokowały myśliwego. Szybko posunął się wzdłuż tratwy ku wiszącej

na palmowym dachu dubeltówce. Nim odwiódł bezpiecznik i złożył się do

pierwszej czapli, paki i krokodyle znikły jakby je zmiotła z plaży jakaś

czarodziejska ręka, wyraźnie spłoszone odgłosem kroków. Tylko czaple tkwiły

nieruchomo, nie zdradzając najmniejszego zaniepokojenia. Widocznie czuły

się bezpieczne na swych wysokich stanowiskach.

Gruchnął strzał. Rozległ się jak grom w tej wąskiej szparze leśnej,

obramowanej zwartem poszyciem listowia. Odgłos, odbity od załamań

obramowania, poszedł ku obu krańcom jeziora, skąd wrócił jakby wzmożony,

aby, przelewając się tysiącznemi falami, gubić się w przepastnych

czeluściach boru.

W powietrzu, porwane jakby wichrem, zakołowały czaple. Nim zdobyły się na

kierunek, białą chmurą wypełniły wąską wyrwę nad strumieniem, poczem

łopocącą strugą zaczęły wydostawać się nad jezioro i dalej poza wierzchołki

otaczającego je lasu.

Staś zdążył powtórzyć z drugiej lufy, zmienił ładunki i strzelił dwa razy

jeszcze. Strzelał na ślepo. W tem olbrzymiem kołowisku niepodobna było brać

ptaków na cel. Ale gdy się uspokoiło w powietrzu, zobaczył cztery okazy,

unoszące się nieruchomo na wodzie i jeden zawieszony na drzewie; o zdjęciu

tego ostatniego nie było mowy, ale manewrując tratwą, w kilka minut dostał

resztę zabitych ptaków na pokład. Trzy z nich były obficie wyposażone w

cenne piórka. Wyrastały na grzbiecie, między piórami skrzydeł, zrzadka na

tułowiu; krótsze i delikatniejsze piórka spływały z czubka głowy i od jej

podstawy. Jedna z czapel była ich pozbawiona całkowicie, wyglądała na

młodszą.

Staś rzucił swe trofea pod daszek. Zakotwiczywszy tratwę w ujściu

strumienia, założył swoje wędki. Strumień, czy kanał, który odkrył, musiał

być dopiero zbadany. Jeśli to był strumień, prąd powinien być bardziej

wartki i stały; jeśli kanał - prąd może być słabszy i zmienny, wręcz

odwrotny czasami. Staś rzucił kilka listków na wodę; poruszały się bardzo

słabo w kierunku jeziora. Należało przypuszczać, że ma się do czynienia

raczej z kanałem, niż ze strumieniem; zastanawiały go tylko brzegi i

niewielka, ale charakterystyczna dla ujścia piaszczysta plaża. Kanał

wyobrażałby sobie inaczej.

Rozmyślania przerwało mu gwałtowne szarpanie wędki, zaczął ją ciągnąć

powoli. Ukazała się ryba; uspokoiła się natychmiast, gdy paszcza jej

wydostała się na powietrze. Ze zdziwieniem poznał, że jest to płaszczka, i

to potężnych rozmiarów. Po chwili była cała na powierzchni, miała blisko 80

cm. średnicy i wydawała się sparaliżowana. Ciężar jej był tak znaczny, że

nie było mowy o wydostaniu jej na tratwę zapomocą linki, służącej do

łapania; w powietrzu urwałaby się natychmiast. Próbował chwycić rybę

rękami, ale była tak śliska, że w żaden sposób nie mógł jej utrzymać.

Tymczasem i druga wędka, założona z drugiej strony tratwy, dawała już znać

o sobie. Zostawił więc pierwszą rybę na pół zanurzoną w wodzie, uwiązawszy

linkę do burty i rzucił się do wyciągania drugiej. Była to znów płaszczka,

jeszcze większa niż pierwsza. Zachowywała się jednak bardziej energicznie.

W pośpiechu zaczął ją ciągnąć za prędko, aż w końcu linka się urwała. Gdy

trzecia wędka zaczęła zdradzać życie, Staś był już ostrożniejszy. Znowu

płaszczka, znacznie mniejsza od obu pierwszych, dostał ją bez trudu na

pokład. Gdy chciał jej wyjąć haczyk z paszczy, płaszczka skręciła się

energicznie, zadzierając ogon opatrzony kolcem 10 cm. długości, który o

mało nie skaleczył Stasia; ostrzegło go to w porę. Już był zapomniał, że

płaszczki amazońskie odznaczają się jadowitymi kolcami ogonowymi, które

powodują trudno gojące się rany, przeważnie kończące się zakażeniem. Bez

wahania odciął maczetą ogon z kolcem. To też, gdy wrócił do pierwszej

złowionej płaszczki, nie zabierał się już z taką pochopnością do jej

wydobycia na tratwę, a zaczął od uśmiercenia ryby kilkoma uderzeniami noża.

Płaszczka wyszła ze swego odrętwienia i energicznymi rzutami ogona broniła

się zawzięcie. Po zabiciu ryby zrobił z łyka pętlę, którą założył rybie na

ogon i w ten sposób wydostał ją na tratwę. Ważyła blisko 20 kilo, a na

ogonie miała dwa kolce zamiast jednego.

Najwidoczniej ujście strumienia okupowane było przez płaszczki, które tu

miały jakieś specjalnie dogodne warunki istnienia. Jak łatwo było

sprawdzić, haczyki wędek dochodziły do ilastego dna, gdzie głównie trzymają

się te ryby. Staś, któremu na płaszczkach nie zależało, a ciekaw był innych

ryb jeziora, narządził wędkę na połowę uprzedniej długości. W mniej niż

godzinę, miał złowionych kilkanaście ryb. Niektóre dochodziły do 5 kilo

wagi, były rozmaitej barwy i budowy, jedne przypominały karpie, inne miały

uzębione paszcze, jeszcze inne mieniły się wszystkimi barwami tęczy...

Takiego bogactwa nie wyobrażał sobie nigdy. Zaledwo miał czas wydobywać

haczyki i zmieniać przynętę. Opanowała go niszczycielska pasja; nie czuł

zmęczenia, gotów był tu siedzieć do rana. Tymczasem obiecana godzina

powrotu upłynęła. Słońce schowało się za lasem, a nad linją jego zaczęły

pojawiać się różowe refleksy - znak zbliżającego się zachodu.

Postrach puszczy.

Daleki strzał ze sztucera wyrwał go z tego błogiego zacietrzewienia.

Drugi strzał. Chwila ciszy. Dwa szybko następujące po sobie strzały i -

znów cisza.

Nie było to podobne do umówionej sygnalizacji, którą sobie ułożyli.

Czyżby znowu krokodyl?

Zwinął pośpiesznie wędki, wyciągnął kotwicę i co sił pchał tratwę z

powrotem. Po kilku minutach, opłynąwszy cypel, ujrzał samolot, ale z tego

oddalenia nie można było nic dokładnie zobaczyć. Niepokój dodawał mu sił;

tangana aż uginała się pod mocnymi uderzeniami. Gdy już był o jakie

dwieście kroków, stanął na chwilę, ażeby rzucić okiem, czy się coś na

płatowcu nie dzieje, ale nie ruszało się tam nic. Przebył jeszcze sto

kroków. Włożył palce w usta, przeraźliwy gwizd przeszył powietrze. Żadnej

odpowiedzi.

W śmiertelnym niepokoju pchał swoją tratwę ku samolotowi. Od strony

jeziora trzciny zasłaniały kadłub; widać było jedynie górne płaty, gdzie

widniały porozstawiane bagaże Angielki. Musiał opłynąć skupienie trzcin,

między któremi utkwił samolot i dopłynął do niego z przodu.

- Lady Violetta! lady Violetta!

Cisza.

Dobiwszy do samolotu, jednym susem wdarł się po przez wodę na dolnym

płacie na górę. Między rozrzuconymi w nieładzie bagażami, leżała Angielka

twarzą do ziemi, z rozkrzyżowanemi ramionami. Sztucer wystawał z pod

bezwładnego ciała.

W mgnieniu oka był przy niej; podniósł jej głowę, dotknął ciała; było

zimne, ale wydało mu się, że wyczuwa słabe bicie serca. Skoczył po wodę; po

drodze uderzył go nowy niezwykły widok. Teraz zrozumiał, co się stało. Nie

miał czasu na zastanawianie się nad wypadkami, należało ratować lady.

Z trudem obrócił zemdloną na wznak, i zmoczoną chustkę przyłożył jej do

twarzy. Poruszyła się trochę, ale omdlenie nie ustępowało, więc skoczył do

kabiny i przyniósł flaszeczkę z amoniakiem. Zareagowała prawie natychmiast.

Pierś jej zafalowała; odetchnęła, zlekka się krztusząc. Odjął flaszeczkę i

znów przyłożył chustkę. Ruszyła głową; powoli wracała świadomość. Staś

trzymał głowę lady na kolanach, aż omdlenie przeszło całkowicie. Chciała

coś mówić - nie pozwolił; skoczył na dół i przyniósł swój worek i płaszcz.

Ułożył jak mógł najwygodniej swą towarzyszkę, a sam zlazł jeszcze raz na

dół, ażeby popatrzeć zbliska na niezwykły obraz, który dostrzegł już

poprzednio.

Kadłub samolotu przy ogonie opasany był dwukrotnie olbrzymim cielskiem

anakondy; stery były zgruchotane; na jednym, zaledwie trzymającym się na

zawiasach, widać było koniec potężnego ogona, zwinięty w kółko. Mimo że

śmierć potwora musiała nastąpić już dawno, wstrząsały nim jeszcze drgawki,

a koniec ogona wykonywał rytmiczne ruchy, to wyprostowując się, to

zwijając. Większa część cielska, wyciągnięta była naukos przez kadłub

samolotu, zwisała ku wodzie tuż za ochronną tarczą pilota, ukazując dwie

olbrzymie rany, zadane rozrywającymi kulami. Głowa zwisała nieruchomo tuż

przy wodzie; sączyła się z niej powoli krew; ogromna rana widniała przy

samej nasadzie głowy; część czaszki była jakby wysadzona. W wodzie obok

kotłowała jakaś masa; po przyjrzeniu się można było zobaczyć mnóstwo ryb

wielkości średniego karasia z czerwonemi płetwami i zlekka zaczerwienionym

brzuchem. Było ich tyle, że miało się wrażenie, jakby się tam gotowała

woda.

Staś przelazł na siedzenie pilota, ażeby zbliska obejrzeć anakondę.

Cielsko po środku miało objętość ludzkiego tułowia, ścieniając się ku szyi

i ogonowi, który był stosunkowo krótki; głowa dobrze zaznaczona.

Ciemno-szara, słabo centkowana skóra, pokryta była łuską, drobniejszą na

szyi i ogonie, zwiększającą się ku środkowi tułowia, gdzie dochodziła do

wielkości pół-złotowej monety; skóra była ruchoma i przy dotknięciu okazała

się niezwykle szorstką. Kadłub samolotu tuż za sterem uległ zgnieceniu,

widocznie wąż wyobrażał sobie, że ma do czynienia z żywą istotą; chciał

zdusić przeciwnika w swych potężnych splotach. Trudno było określić długość

płaza. Niemożliwe było odwinięcie go. Na oko mierzył przeszło osiem metrów;

nie był to niewątpliwie największy z okazów, jakie spotykano w nizinie

Amazonki gdzie zabito już kiedyś węża 14-to metrowej długości, ale niejedno

muzeum czułoby się dumne i z takiego egzemplarza.

Staś uważał, że musi przedewszystkiem oszczędzić Angielce okropnego

widoku o krok zaledwie od jej schronienia nocnego, to też postanowił

niezwłocznie uwolnić płatowiec od anakondy.

Lady Violetta, wyczerpana nerwowo, zasnęła. Staś osłonił ją jak umiał

najlepiej i pozostawił w spokoju, aby nabrała sił i doszła do równowagi.

Podziwiał zimną krew, którą okazała; gdyby zamiast spokojnie mierzyć,

zaczęła uciekać, niewątpliwie padłaby ofiarą potwora. Pierwsze strzały,

dane do tułowia, nie były decydujące, dopiero dwa ostatnie w głowę i jej

nasadę zadały śmierć. Musiała strzelać na odległość czterech kroków. Nie

dziwił się bynajmniej, że zemdlała. Pamiętał dobrze, jak go zamroczyło

wówczas na gałęzi po rozpłataniu głowy wężowi. Człowiek w potrzebie może

wydobyć z siebie cały zapas energji życiowej, ale organizm musi reagować na

zbyt gwałtowne jej wyładowanie. To pewne, że niewielu znalazłoby się ludzi

na świecie, którzyby w takim wypadku nie stracili głowy, tem bardziej, że

napaść anakondy musiała być niespodziewana i nie było czasu na obmyślanie

taktyki. Oddawna już patrzył z podziwem na swoją towarzyszkę, dzisiaj

zaimponowała mu prawdziwie. W głębi duszy nie był pewien, czy sam mierzyłby

tak celnie w podobnym wypadku i lojalnie przyznawał jej pierwszeństwo; coś

jakby zazdrość zagościło na chwilę w jego sercu, ale zaraz się z tego

otrząsnął.

Wziął się do roboty, posługując się na przemian maczetą i siekierą.

Przerąbał olbrzymie cielsko na samym środku pierwszego skrętu, tak że część

tułowia z głową odpadła, zanurzając się w wodzie. Teraz zabrał się do

reszty, która jeszcze tkwiła nieruchomo. Obejrzał się dopiero, gdy i ta

reszta zsunęła się z głuchym pluskiem do wody. Kotłowało się tam od ryb,

które pożerały już pierwszą porcję, a teraz rzuciły się z niemniejszą furją

na resztę. Ile ich było, trudno powiedzieć. Raz po raz ukazywały się kości

żeber lub krzyża pacierzowego, obrane do szczętu z wszelkiego mięsa. Widok

był przerażający. Chłopak cieszył się szczerze, że lady tego nie widzi.

Teraz zaczął zestawiać rozmaite swoje projekty, między innymi

przepłynięcie jeziora wpław, pomysł powzięty, gdy się przekonał, że

krokodyle uciekają od uderzenia dłonią po wodzie. Ale widok tych strasznych

ryb zmroził raz na zawsze wszelkie w tym kierunku zapędy. Z rozkoszą

wyobrażał sobie, jakie spustoszenie zrobiłby tu nabój dynamitu;

przemyśliwał nawet, że byłby to niezły sposób wytępienia tych niesamowitych

stworzeń. Z zoologji pamiętał te ryby o wysuniętej morderczej szczęce,

nazywane "pana" (panja) w hiszpańskiej Ameryce, "piranha" w Brazylji; były

tam wzmianki o ich napastliwości. Teraz dopiero zobaczył na własne oczy

całą grozę tej napastliwości, przechodzącą wszelkie wyobrażenie.

Najstraszniejsze, to była ich ilość. Skąd się brały? Przypomniały mu się

dziki. Masie ich uległ nawet tak potężny drapieżnik, jak jaguar. Cóż oprze

się tej chmarze? W San Ramon opowiadano, że panje nie atakują żywego

stworzenia, dopóki nie poczują krwi; czy mają słaby wzrok, czy inną jakąś

szczęśliwą dla reszty stworzeń właściwość, dość, że rzucają się wtedy

dopiero, gdy ze zwierzęcia zacznie wypływać krew; ściąga je ona natychmiast

i wtedy żaden opór nie pomoże. Opowiadano, że ludzie zaatakowani o cztery

kroki od brzegu, nie byli w stanie się uratować; przeraźliwie szybkie i

bolesne ukąszenia paraliżowały ich zupełnie, na pomoc nie mogli liczyć, bo

nikt nie ważył się zbliżyć do oszalałego stada. Ryby te zawsze są

poprzedzane przez niewielkie srebrne rybki, które tubylcy nazywają

sardynkami, chociaż nie mają one z nimi nic wspólnego. Rybki te mają

pyszczek okrągły, jak u pijawki; z łatwością czepiają się nogi kąpiących

się lub przechodzących wbród ludzi; dotknięcie ich jest prawie

niedostrzegalne, jak pijawki. Po minucie ssania ukazuje się krew, którą

unosi woda. Wystarcza to, aby sprowadzić panje.

Tymczasem ściemniło się zupełnie. Rozmyślania Stasia przerwała Angielka.

Pokrzepiona snem i uspokojona jego obecnością, otrząsnęła się już z

przebytych wrażeń i wołała go do siebie.

Staś skoczył na górny płat.

- Jakże się pani czuje? Nie uderzyła się pani, padając? - zarzucił

pytaniami Angielkę.

- Nic mi nie jest, już mi zupełnie dobrze. Trochę stłukłam łokieć i

pierś, padając.

- To pewno przez ten sztucer, miała go pani pod sobą. Boże, była pani w

takiem niebezpieczeństwie, a ja się bawiłem w rybaka.

- Któż mógł to przewidzieć. Widzę tylko, że masz większe szczęście ode

mnie, ile razy odejdziesz, zaraz coś na mnie napada.

- Nie mogę pani zostawiać samą, ale jak się to stało?

- Czy uwierzysz, pierwej poczułam tego węża, nim go zobaczyłam. Kończyłam

właśnie pakować walizki, gdy zwrócił moją uwagę ostry zapach; przez chwilę

myślałam, że to składa mi znowu wizytę krokodyl, nie bardzo już się tem

przejmuję. Układam więc swoje manatki dalej; po chwili czuję, że zapach

jest jakiś inny; krokodyl zalatuje piżmem, tu był zapach, powiedziałabym,

delikatniejszy, w pierwszej chwili pomyślałam - grzybów. Podniosłam głowę i

popatrzyłam wokoło. Wiesz, że nawet się nie przestraszyłam z początku.

Poprostu zdawało mi się, że uległam halucynacji. Wąż wsunął się od strony

steru, prawie już dosięgał siedzenia pilota; cały przód ciała miał

wzniesiony przeszło na dwa metry, zresztą, może mi się tak tylko wydawało.

Nie wiem, skąd przyszedł mi na myśl któryś z jaszczurów przedpotopowych,

ichtiozaurus, zdaje się. Przez mgnienie oka wydało mi się to nawet

naturalnem. W głębi puszczy, w jakimś niewątpliwie przedpotopowym jeziorze,

zachował się egzemplarz tego stworzenia. Patrzył na mnie, odwracając głowę

to na lewo, to na prawo, jakby zdziwiony niezwykłem i dla niego zjawiskiem.

Wiesz, nie budził wstrętu, jak inne węże. Było coś majestatycznego w całem

jego zachowaniu. Wąż, chociaż tkwił z przodu nieruchomo, najwidoczniej

zamierzał posunąć się dalej, bo wciągał swoje kręgi na płatowiec; wyglądało

to jakby grubiał zaraz za szyją. Cielsko mieniło mu się i falowało;

podciągał się najwidoczniej. Nagle zrozumiałam, że jest to ostatnia chwila

do obrony. Nie pamiętam, bym kiedy była tak przytomna i spokojna. Sztucer

miałam pod ręką, oparty o walizkę, sięgnęłam po niego, nie spuszczając oka

z głowy węża, automatycznie sprawdziłam bezpiecznik. Na ruch mój wąż

zareagował podniesieniem głowy jeszcze wyżej; szyja wydłużała mu się i

ścieniała. Złożyłam się. Nie wiem dlaczego nie celowałam w głowę. Zdaje

się, że temi swojemi dużemi oczyma jakby mnie hypnotyzował; wprost nie

mogłam strzelać w głowę. Działałam jak automat. Wiedziałam, że popełniam

błąd; nie mogłam się przemóc. Strzeliłam raz za razem w nasadę szyi, jakby

na komorę. Wąż gotował się do rzutu. Strzały musiały dosięgnąć jakichś

ważnych organów, czy może przecięły jakiś nerw, gdyż cielsko wyraźnie się

odprężyło, a przód tkwił jeszcze nieruchomo. Wąż rzucił ogonem, gruchocząc

ster i błyskawicznie opasał dwa razy koniec samolotu. Wyglądało to, jakby

umacniał swoją pozycję do walki. Zniżył głowę jakby przed rzutem naprzód,

ale już coś w nim nie funkcjonowało. Zdążyłam zmienić ładunki i wtedy

dwukrotnie strzeliłam w głowę. W tej samej chwili wąż rzucił się naprzód.

Jak przez mgłę pamiętam ogromny łeb, wyszłe z orbit gałki oczne, stalową,

połyskującą łuskę, o krok od siebie. Zawirowało mi wszystko w oczach, w

głowie i padłam - tak mi się wydawało - wprost w paszczę tej

apokaliptycznej bestji.

- No, no, dzielnie się pani spisała, niewielu by się znalazło mężczyzn,

którzyby nie stracili głowy w takim wypadku.

- Przecież straciłam.

- Po zabiciu węża. A wie pani, że drgał jeszcze, gdy go oglądałem, a

musiała przejść dobra godzina od chwili, gdy rozsadziła mu pani czaszkę.

Szkoda, że nie możemy zdjąć skóry, byłaby pamiątka.

- Namyślimy się jutro. Ale, czyś nie głodny? Od rana nic nie jadłeś. A tu

noc.

- Niech się pani o mnie nie troszczy, a pani?

- Wiesz, napiłabym się herbaty.

- To już spróbuję zarazem usmażyć jakąś rybę.

- Prawda, a jakże ci poszło, strzelałeś? Widziałam kołujące czaple.

- Przywiozłem pani pęk egret, zobaczy pani - prześliczne; zaraz je

przyniosę. A ryb nałowiłem mnóstwo, możnaby stu ludzi nakarmić.

Zabrał się do przyrządzania wieczerzy przy świetle latarki elektrycznej,

co robił zwykle z amatorstwem. Chciał uczcić bankietem ten dzień, tak

niezwykle bogaty w przygody.

Jedzenie udało się znakomicie. Pogawędka się przeciągała. Przerwała ją

Angielka.

- No, kończmy już i idźmy spać; tylko, że ja pewno nie zasnę; myśl, że o

dwa kroki za mną znajduje się to potworne cielsko...

- Kiedy węża już tam niema.

- Jak to, uciekł?

- Skąd znowu; poprostu zrzuciłem go do wody.

- Takiego olbrzyma? Właśnie zastanawiałam się, jak to uczynimy jutro; ale

ślicznie z twojej strony, żeś to zrobił, chciałabym jednak zobaczyć, jak

ten potwór zbliska wygląda i jaki był efekt strzału.

Staś, nie wspominając o paniach, w kilku słowach opisał strzały i sposób,

w jaki pozbył się węża.

Pod wrażeniem przebytych emocyj, postanowiono nazajutrz wyruszyć w drogę,

do czego odkryty przez Stasia kanał niesłychanie zachęcał Angielkę.

Twierdziła, że wygląd kanału nie mógł być inny, przecież nie kopali go

ludzie, musiał być częścią dawnego strumienia, który został przecięty przez

zmienione łożysko rzeki; nie mógł też zmienić swego charakteru i dlatego

gotowa była przebijać się nim do nowego koryta. Rzeki mogli szukać tylko na

wschodzie, na zachód zaczynały się podnóża Andów i praca wód mogła odsuwać

rzekę od tych podnóży jedynie na wschód.

Staś, ostrzeżony świeżym wypadkiem Angielki, oświadczył, iż zamierza tym

razem trzymać straż w nocy, co wywołało dłuższe targi i układy. Stanęło na

tym, że położy się pierwszy, a ona zbudzi go o północy, poczem o czwartej

go zastąpi, o szóstej zabiorą się do toalety i śniadania. Odjazd na ósmą.

Noc przeszła spokojnie. Zrana, w gorączce ostatnich przygotowań, lady

Violetta zapomniała obejrzeć zabitą przez siebie anakondę; dopiero gdy byli

prawie gotowi do odjazdu, przedostała się na siedzenie pilota, skąd

najłatwiej było ujrzeć ofiarę jej celnych strzałów. Niezmiernie była

zdziwiona, że nie było jej ani śladu, tylko miejscami wystawały z wody

jakieś kości.

- Gdzież jest ta anakonda, coś z nią zrobił?

- Widzi pani te żebra i tę kość pacierzową, to wszystko, co zostało z

węża.

- Niemożliwe, przecież musiał mieć z pół tonny wagi.

- Może i więcej, ale panje mają duży apetyt, skonsumowały go w godzinę.

- I tyś mi nic nie powiedział.

- Nie mogłem tego przewidzieć. Zresztą szczerze mówiąc, nie życzę ani

pani ani nikomu oglądać czegoś podobnego, jeszcze mi się robi zimno.

- Widzę, że musimy być ostrożniejsi niż dotychczas. Pod tym pięknym

płaszczem natury co krok kryją się niebezpieczeństwa i tajemnice, coś jak

te bagna bezdenne, pokryte kobiercem zieleni i kwiatów.

Wzdrygnęła się.

- Jedźmy już stąd. Nie lubię, gdy się gromadzi naraz zawiele

przeciwności. Wierzę, że opatrzność ostrzega do czasu. Musimy zmienić

miejsce postoju i powietrze. Zaczynamy zanadto budzić zainteresowanie

dawnych i wyłącznych tutaj gospodarzy; a oni znają tylko walkę na śmierć i

życie.

- Za pół godziny możemy być na jeziorze; prawie wszystko już gotowe.

Staś poprzenosił resztę bagaży na tratwę i ułożył je na środku między

"kabinami"; skrzynkę z konserwami i koszyk z naczyniem umieścił u siebie w

nogach, bliżej paleniska. Jedna z walizek i neseser stanęły w kabinie

Angielki z boku, ażeby łatwiej mogła z nich korzystać; broń umieścił przy

wejściu do każdego przedziału; oczywiście nie omieszkał zabrać rewolweru

porucznika, prócz tego reszty drutów z samolotu.

Przed odjazdem, opisano w krótkich słowach cały wypadek, budowę tratwy i

decyzję przebijania się kanałem do rzeki. Opis ten został włożony do puszki

po kakao i zawieszony na widocznem miejscu pod górnym płatem, a skrót opisu

umieszczony na samym kadłubie samolotu ze wzmianką o zawieszonej puszce.

Poczem rozbitkowie odbili od samolotu, ochrzciwszy jezioro nazwiskiem

zabitego lotnika.

Przebyli tu dziesięć dni zaledwie, a zdawało się im, że to miesiąc. Zżyli

się z tym ślicznym zakątkiem i pomimo ciężkich i niebezpiecznych przeżyć,

opuszczali go z żalem. Szkoda im było szczególniej samolotu. Pomimo

uszkodzeń była to bądź co bądź forteca w porównaniu z drobną i chybotliwą

tratewką. Ale samolot był uwięziony w gąszczu trzcin na zawsze, gdy tratwa

mogła się poruszać. Pierwszy był już tylko synonimem śmierci, gdy ta,

zgodnie ze swoją nazwą, budziła nadzieję.

Na krokodylim szlaku

Staś, zbliżywszy się do cypla przy ujściu kanału, znów opłynął go

jaknajciszej, myśląc, że będzie mógł pokazać coś ładnego Angielce. Ale, jak

to często w życiu bywa, obrazek się nie powtórzył. Nietylko pak, ale nawet

krokodyli nie było; czapli zato siedziało sporo. Zmartwiło go to. Tłumaczył

się, jakby był temu winien.

- Niepotrzebnie się tem przejmujesz, takie rzeczy nie powtarzają się; ale

i bez pak i bez krokodyli jest tu prześlicznie.

- Widzi pani te palmy? To assahy; są jeszcze młode i zobaczy pani jak

delikatny okaże się rdzeń.

- Śliczne. Chyba najpiękniejsze z widzianych dotychczas.

- A te ogromne niskopienne, nie były ładne?

- Na swój sposób. Wspaniale wypełniały głębię tego olbrzymiego lasu, ale

oddzielnie traciłyby dużo; są za potężne, za grube. Te assahy, smukłe,

wyniosłe, o liściach pierzastych, mają tyle wdzięku; wolę je nawet od

słynnych palm królewskich, mają bardziej harmonijny układ liści.

- Możeby ściąć parę? Dają się one dobrze przechowywać.

- Ależ z ciebie łakomczuch.

- Kiedy ja nie o sobie myślałem; musiały się pani przejeść te konserwy.

- Więc dobrze, zetnij kilka kolb. Musimy konserwy oszczędzać; już pora

byśmy zaczęli czerpać pożywienie z puszczy. To już snobizm odżywiać się jak

na jakim parowcu.

Staś przybił do plaży, wziął siekierę i zaczął nożem przecinać ścieżkę ku

palmom, znajdującym się o kilkanaście kroków zaledwie od ściany wybrzeża;

prędko się do nich dostał; były jeszcze młode i cienkie, to też z łatwością

ściął ich półtuzina. Po odcięciu liści i kolb, zaniósł je na tratwę, ale

zaraz wrócił.

Angielka nie chciała tracić czasu i prosiła, by dał już palmom spokój,

ale chłopak dojrzał tuż obok jedną różową tangaranę, której ogromne,

strzeliste pióropusze kwiatów zwróciły już przedtem uwagę Angielki. Ledwo

uderzył w drzewo, posypały się zeń zeschłe kwiaty a z nimi i mrówki. Rąbał

zaciekle dalej, aż drzewko zatrzeszczało i legło u jego stóp. Ale w tejże

chwili krzyknął przeraźliwie. Kilkanaście mrówek zdążyło już dotrzeć do

ciała i cięło niemiłosiernie swemi strasznemi szczękami, wydzielającemi

przeraźliwie gryzący płyn. Jakby go kto obsypał palącymi węglami. Ból

obezwładnił go. Robił nadludzkie wysiłki, aby nie krzyczeć. Próbował łapać

owady, ale rozlazły mu się po ciele i cięły coraz to w innym miejscu.

Angielka, zaniepokojona okrzykiem Stasia, po którym dochodził ją jedynie

odgłos jęków i jakby szamotania się, z dubeltówką w ręku, rzuciła się na

pomoc. Chłopak miał oczy pełne łez, czerwony był jak burak, zwijał się z

bólu. Tyle miał jeszcze przytomności, że ostrzegł Angielkę.

- Niech pani ucieka. Oj, na miłość Boską. Aj, jakże to pali, mrówki...

oj... niech pani nie podchodzi.

Angielka chwyciła go za rękę i pociągnęła na plażę. Tu przynajmniej nie

groziła jej samej napaść mrówek.

Momentalnie ściągnęła ze Stasia koszulę. Mrówki na szczęście oblazły go

tylko na piersiach i plecach; było ich kilkanaście zaledwie, ale nim je

wydusili, Staś dostał gorączki. Próbował coś mówić o kwiatach, bukiecie,

chciał wracać do zagajnika, ale Angielka wciągnęła go siłą na tratwę i

sięgnęła po amonjak. Niestety, przejmujący, ostry ból nie dawał się

uśmierzyć. Chłopakowi łzy gradem leciały z oczu. Oddychał z trudem.

Wreszcie zastosowała jakieś proszki znieczulające. Po kwadransie Staś

uspokoił się trochę. Ból bynajmniej nie ustawał, tylko stracił na ostrości,

rozszedł się za to po całem ciele, wywołując przytępienie innych zmysłów;

chłopak ledwo widział i słyszał. Zmierzyła mu temperaturę - było 39. Z

trudem zmusiła go, by się położył. Osowiały był zupełnie.

Zaniepokoiła się na serjo. Przedewszystkiem trzeba było odbić od tego

zapowietrzonego miejsca, gdzie niewiadomo co jeszcze mogło im grozić. Sama

nie mogła się posuwać wgłąb wąskiego strumienia, postanowiła zanocować przy

ujściu. Z trudem odepchnęła tratwę na głębię i rzuciła zaimprowizowaną

kotwicę.

Do późna w nocy czuwała. Bała się usnąć ze względu na Stasia, a trochę i

na siebie. Nawet przy tym chorym chłopaku czuła się bezpieczniej. Tyle w

nim było zwykle siły i energji, taka biła od niego jasność, że bezwiednie

budził uczucie pewności.

Próbowała nacierać go jakąś maścią, napoiła herbatą, dała aspiryny.

Zasypiał, ale budził się co chwila; nawet we śnie wydawał żałosne jęki.

Angielka słyszała jeszcze w Limie o złośliwości tutejszych mrówek, ale

nigdy nie przypuszczała, że ból ich ukąszeń może być tak gwałtowny. Dziwny

kraj, gdzie wszystko spotęgowane jest do najwyższego stopnia, pełen

kontrastów, piękna i brzydoty, gdzie łatwość życia doprowadza ludzi do

takiego lenistwa że cierpią głód, gdzie wszystko jest wybujałe, rozmnaża

się i rozrasta, a śmierć i ból czyhają na każdym kroku, z poza każdego

krzewu, z poza każdego listka, drzewa, trawy.

Czy człowiek opanuje kiedyś tę wspaniałą przyrodę? Czy zmusi ją do

ugięcia się przed swoją wolą?

Ludzkość dzisiaj niewątpliwie rozporządza środkami i wiedzą potrzebną,

brak jej jedynie pionierów, by je zastosować. Gatunek ten jakby wyginął. I

dziwna rzecz, nie dlatego, że brak dzielnych ludzi. Wojna dała dowód, że

zdolność do poświęceń i bohaterstwa bynajmniej nie wygasła. A po wojnie,

czyż rozwój lotnictwa nie dowodzi tego w dalszym ciągu? Możnaby się

zastrzec, że tu grały i grają rolę pobudki wyższego rzędu, jak miłość

ojczyzny, duma narodowa, ambicja. Fakt pozostanie faktem - miljony

kilometrów kwadratowych puszcz dziewiczych, o warunkach klimatycznych

zupełnie znośnych dla białego człowieka, o wyjątkowej urodzajności i

wyjątkowym bogactwie, leży odłogiem, gdy w Europie, a nawet i w Stanach

Zjednoczonych miljony ludzi tłoczy się w miastach i ośrodkach

przemysłowych, cierpiąc głód, nędzę. poniewierkę, nieraz bez dachu nad

głową. Rządy angielski i niemiecki, po wojnie już, próbowały przesiedlić

większe grupy swych obywateli do Ameryki na kolonje rolnicze; obie próby

spotkało fiasco. Wysłani koloniści przeważnie wrócili do kraju; część

uciekła do większych ośrodków, gdzie woli cierpieć nędzę, niż trzebić

puszcze. Ci sami ludzie, z których napewno niejeden zdolny jest do

wyjątkowych wysiłków, może nawet bohaterstwa, są pozbawieni wszelkiej

zdolności do wytrwałej, systematycznej pracy. Pociąg do zewnętrznych

objawów kultury, jak kino, cukiernia, dancing, a bodaj tylko oglądanie ich,

jak wreszcie ocieranie się o tłumy w miastach, góruje nad nakazem rozsądku,

który wskazuje drogę do zabezpieczenia sobie i swoim uczciwego, spokojnego

bytu na przyszłość. Odstrasza ich konieczność stałego napięcia woli, stałej

kontroli nad własnymi czynami, za które sami tylko biorą odpowiedzialność.

Świt dobrze już zaczął różowić niebo nad lasem, gdy zmęczona lady

zasnęła. Obudziło ją słońce i ruch na tratwie. To Staś, po prawie bezsennej

nocy, wyczerpany bólem, próbował rozprostować zesztywniałe członki. Bolało

go całe ciało, najbardziej dokuczały końce palców, które były jakby

zdrętwiałe; jednocześnie uczuwał przejmujący ból w końcach ich kości, jakby

w nie wbito gwoździe.

Lady Violetta wzięła się do gospodarowania i porządków; napoiła chłopca

kawą i kazała mu się położyć, zaaplikowawszy jakiś proszek. Pomogło to,

zasnął. Czuwała przy chorym. Czuła się naprawdę zupełnie bezpieczną; pomysł

Stasia stacjonowania w pewnym oddaleniu od brzegu na kotwicy był doskonały:

zabezpieczał od niespodzianek, burty na tratwie zwiększały uczucie

bezpieczeństwa. To też siedząc na pomoście u wejścia do kabiny, mogła

swobodnie oddawać się porządkowaniu garderoby, rozmyślaniom i kontemplacji

otaczającej przyrody.

Kilkakrotnie pokazały się krokodyle. Wszystkie jakby zdążały w kierunku

kanału czy strumienia. Od czasu do czasu przesunęły się ławice drobnych

ryb, wielkości dużej płotki. Jednocześnie tratwa obróciła się powoli na

kotwicy w stronę strumienia. Prąd wyraźnie szedł w jego kierunku. Staś

wprawdzie opowiadał coś o prądzie w kierunku jeziora, ale mógł się mylić.

Zaczęło się dobrze ściemniać, gdy Staś się obudził. Sen pokrzepił go

znacznie. Czuł jeszcze tępy i przejmujący ból w końcach palców, ale

oddychał już swobodnie i zaczął odzyskiwać swój dobry humor.

- Boże, jak ja się zachowuję, powinna mnie pani była wyrzucić za burtę;

straciliśmy dwa dni; jestem do niczego; pani wszystko robi na pokładzie, a

ja wysypiam się tylko. Zaraz biorę się do roboty.

- Dobrze, od jutra, gdy ostatnie objawy tego zatrucia ustaną. To były

pewnie mrówki ogniowe; ktoś mi o nich w Limie opowiadał, nazywał je hormiga

del fuego, tylko nic mi nie mówił, że siedzą na tych cudnych bukietach. To

jest tu najprzykrzejsze; z kwiatów sypie się na człowieka ogień, z krzaku

orchidei wyłazi jadowity wąż, w przeźroczystych wodach jeziora pływają

krokodyle, dla odmiany raje lub anakondy, albo te panje. Toby należało

uporządkować, kraj ten zyskałby dużo na atrakcji.

- Tak, ale zaraz nazłaziliby się tu ludzie i popsuliby całe piękno. Niech

to sobie zrobią po nas. Ja wolę go tak jak jest - piękny i nieprzystępny.

- Widzę, żeś urodzony zdobywca. Czy stosujesz to tylko do natury?

- Nie wiem, co pani ma na myśli, ale ja zawsze wolę z dwu gór, które mam

badać, tę dalszą i wyższą, z dwu rzek, tę dłuższą i głębszą, a z dwu

krokodyli, do których mam strzelać, tego większego i bardziej napastliwego.

Nie lubię lasu, gdzie ludzie urządzają pikniki i gdzie na każdym kroku są

ślady ich bytności.

- Nie lubisz tłoku, bardzo cię rozumiem, to właśnie skłaniało mnie zawsze

do podróży. Gdybym wierzyła, że można jeszcze odkryć bezludną wyspę,

chętniebym zorganizowała ekspedycję, żeby ją znaleźć.

- A coby pani zrobiła z samą ekspedycją; nie zepsułaby ona pani wrażeń?

- Prawda, wybierzemy się lepiej we dwoje, jak myślisz?

- Z panią pojechałbym wszędzie.

- Powiedz, wy tam w Polsce kochacie Anglików?

- To trudno powiedzieć. Są u nas ludzie, którzy prawdziwie się w nich

kochają; angielskość jest dla nich ostatnim słowem wszystkiego; ale są i

tacy, co obawiają się ich i nie lubią; ale pewno więcej jest obojętnych.

- O tych nie pytam, interesują mnie ci drudzy, dlaczego ich nienawidzą?

- Ależ skąd znowu. Nie lubią, bo ich nie znają, bo przypuszczają, że są

przez nich lekceważeni. Ja sam dawniej...

- Cóż było dawniej?

- Nie, ja tak tylko... Staś wolał wycofać się z dyskusji; czuł, że

zabrnął; ale Angielka nie dała za wygranę.

- Proszę cię, nie kręć.

- Unikałem Anglików. Umieją oni tak patrzeć, że nie widzą cię wcale.

- Masz rację Stasiu, to jest specjalność moich rodaków, ale nie trzeba

się tym przejmować, to dobrzy chłopcy. Nie szukają łatwej przyjaźni i sami

nie są do niej skorzy, ale jeśli zawarli przyjaźń - można na nich polegać.

- Ojciec to samo zawsze mówił. Na Angliku można polegać; interes z

Anglikiem to solidny interes, tak samo jak towar angielski - to solidny

towar. Cenił ich za to, że nigdy nie kłamią, choćby na tym wychodzili

najgorzej; co innego, że podziwiał ich łatwowierność. Anglik sądzi innych

po sobie, bierze każde słowo i każdego człowieka na serjo, co nieraz drogo

go kosztuje.

- Trochę to się zmieniło w ostatnich czasach; wojna i kryzys nauczyły ich

wiele. Ale właściwie, dumna jestem z tej ich cechy, czy powiedzmy przywary;

przyznasz, że nie przynosi to im ujmy.

- Ojciec mówił, że doskonale określa ich własne wyrażenie, jakiego i pani

użyła - dobrzy chłopcy. Nawet o starych ludziach, wyrażają się żartobliwie

old boy, i w tym jest dużo słuszności. Anglik jest zawsze trochę chłopcem.

- To dowodzi, że nie są jeszcze przestarzałą rasą, zachowują

młodzieńczość nawet w starości, co trudno spotkać u innych narodów.

- Chyba u skandynawów.

- No, dosyć. Musimy wcześnie się położyć, bo jutro ze świtem ruszamy.

Jakże tam twoje mrówki?

- Boli mnie jeszcze całe ciało, ale czuję się prawie rozkosznie, w

porównaniu z tym, co było wczoraj; jutro będę zdrów zupełnie.

Trochę się mylił; tępy ból dokuczał mu jeszcze tydzień, słabnąc powoli;

nie przeszkadzało to w pracy, wszelki wysiłek pozwalał zapominać o bólu.

Widocznie silniej krążąca krew po trochu eliminowała resztki jadu, który

działał paraliżująco na pewne ośrodki nerwowe, inne pobudzał do silniejszej

reakcji.

W nocy spadła ulewa i mieli okazję przekonać się, że dach palmowy

zabezpiecza ich doskonale.

Zrana o szóstej oboje byli już na nogach. Angielka zabrała się do

przyrządzenia śniadania, a Staś podniósł kotwicę i ruszył zwolna wgłąb

strumienia, przyglądając się bacznie brzegom i nurtowi wody.

Strumień z początku był wąski, ale niebawem zaczął wyraźnie się

rozszerzać; właściwie była to rzeczka, obramowana tu i ówdzie dobrze

zarysowanymi brzegami, czasem przechodząca w szerokie na kilkadziesiąt

metrów rozlewiska, które Staś z trudem przebywał, ponieważ nie nauczył się

jeszcze odróżniać głębi i często utykał na mieliznach. Dużą przeszkodą były

pnie drzew, obalonych czy naniesionych przez wodę, które należało wymijać.

Pnie te zaniesione były piaskiem i mułem; koło niektórych potworzyły się

znaczne ławice, tamujące bieg wody i przerzucające nurt z jednej strony

rzeczki na drugą.

Staś, jak poprzedniego dnia Angielka, zauważył, że prąd, chociaż słaby,

wyraźnie prowadzi na wschód; była to oznaka, że dawna rzeczka obecnie służy

za kanał, łączący rzekę z jeziorem, które jest tylko dawnem jej łożyskiem;

zwrócił również uwagę, że coraz więcej spotyka krokodyli, które wszystkie

posuwają się z prądem; w tym samym kierunku suną dość znaczne ławice ryb;

na płytszych miejscach widać je było na znacznej przestrzeni; lśniły się

srebrnemi łuskami wyraźnie. W niektórych węższych przejściach kotłowała się

od nich woda. Nie były to jednak panje, a widocznie młody narybek, dążący

do rzeki na głębsze i szersze wody.

W pewnej chwili Staś stanął, zdumiony niezwykłym widokiem. O pięćdziesiąt

kroków, z poza nawpół zatopionego pnia wyglądała jakaś płowa głowa, o

dużych oczach, skierowanych wyraźnie ku niemu; coś jak wąsy spadały na

rysujące się poniżej usta.

Czyżby człowiek? Istota ta posiadała wyraźnie czaszkę ludzką.

Stasia ogarnął lęk. Był przygotowany na spotkanie indjan, ale dlaczegoś

wyobrażał sobie, że to nie nastąpi tak prędko i tak nieoczekiwanie, tem

bardziej w wodzie, pośrodku rozlewiska. Wyglądało, jakby byli śledzeni.

Zastanowił go kolor skóry. Indjan widywał już dawniej, odznaczali się

przedewszystkiem, niesłychanie silnym i czarnym uwłosieniem i śniadą cerą.

Ta głowa była jakby golona. Nie mógł sobie przypomnieć nic z zoologji, coby

mu rozwiązało zagadkę.

Człowiek?

Patrzy prawie ludzko.

Tratwa, pociągnięta prądem, zbliżyła się o kilka kroków.

Czyżby wydra? - Napół zanurzona w wodzie, tak samo mogła przypominać

twarz ludzką, ale kolor wydr jest inny, są mniejsze i niesłychanie

płochliwe.

Oparł tanganę o burtę i sięgnął po rewolwer. Bał się tylko przestraszyć

Angielkę, która kończyła właśnie przygotowywać śniadanie na rufie;

zasłaniał ją szczyt szałasu. Sam nie chciał się ruszać, by nie stracić z

oczu dziwnego stworzenia. Nie śmiał się odezwać, by go nie spłoszyć.

Ale Angielka zauważyła już, że Staś nie pracuje tanganą, wyjrzała na

chwilę od paleniska i zrozumiała, że coś się święci. Wziąwszy sztucer,

cichutko podeszła. Chłopak spostrzegł jej ruchy i ręką dawał znaki, by nie

robiła hałasu.

Lady Violetta, która miała wzrok doskonały, dojrzawszy niesamowitą głowę,

omało nie krzyknęła. Był to widok bardziej nieoczekiwany niż anakondy.

Zaczęli szeptać.

- Człowiek? nie człowiek?

- Coś dziwnego, w każdym razie nie indjanin.

- Nie, nie człowiek.

- Niech mi pani poda sztucer, zobaczymy.

- Jakże będziesz strzelał, jeśli to człowiek.

- Nie może być człowiek; albo by uciekł, albo zrobił jakiś ruch obronny,

przecie widzi, że gotujemy broń, to chyba jakaś odmiana wydry.

- No, to strzelaj. - Angielka podała sztucer. Padł strzał. Zwierzę

ugodzone między oczy rzuciło się gwałtownie, podnosząc rozdzielony jakby

rybi ogon.

- Wiem, już wiem! To vaca marina, lamantyn; ależ te opisy i opowiadania.

Zresztą tam w górach mówiono o nich jak o mycie.

Staś chwycił za tanganę, Angielka za drugą; śpiesznie okrążyli leżący w

wodzie pień, by dostać się do lamantyna od drugiej strony. Śmiertelnie

ugodzony, spłynął już był na płytkiej wodzie w całej swej okazałości; miał

blisko trzy metry długości; uderzał w nim rzadko spotykany w naturze brak

proporcji między tułowiem i głową, niezwykle małą.

- Co za olbrzym! - zawołała Angielka, - słyszałam o tych rzecznych

fokach, ale nie wyobrażałam sobie, że mogą być tak potężne. Takiemu i

krokodyl nie da rady.

- Podobno krokodyl wcale ich nie atakuje, chyba gdy są młode, bo jakby

sobie dał rady, przecie niema zębów do gryzienia, może tylko połykać swoje

ofiary, albo topić je i rozdzierać na części; takiego kolosa jak ten, ani

nie połknie, ani nie rozedrze, choć jest bezbronny.

- Dziw, że ich jeszcze wszystkich nie wyniszczono, bo przecie muszą na

nie polować.

- Do niedawna jeszcze robiono na nie wyprawy, głównie dla tłuszczu i

mięsa, które w Montanji uchodzi za przysmak.

- Fe, foki; napewno czuć je rybą.

- Ale skąd. Lamantyn jest zwierzęciem trawożernym, dlatego nazywają je tu

krowami morskiemi, brazyljanie zaś, rybą - wołem peixe boi, chociaż nie

mają nic wspólnego z rybą, przecie to ssaki.

- Cóż my z nim zrobimy?

- Wytnę kawałek schabu i trochę tłuszczu, będzie z tego smalec, masła już

mamy bardzo mało.

- Rób jak myślisz, ty tu jesteś kapitanem.

- Ja? skądże?

- No, no, tylko nie bądź zbyt skromny; tratwa to twój pomysł, i

przebijanie się kanałem także. Ja biorę na siebie krokodyle i anakondy, bo

mam już niejaką wprawę, a ty już resztę.

- Byle nie mrówki.

- A nie baw się w kawalera i nie romansuj z kobietami; masz nauczkę, to

zawsze gubiło młodych ludzi.

- Pani jeszcze ze mnie żartuje, a ja chciałem tylko zrobić pani

przyjemność.

- Już dobrze, nie będę; zabieraj się do zwierzyny, albo lepiej zjedzmy

wpierw śniadanie.

Gdy po pół godzinie chcieli ruszać, okazało się, że tratwa siedzi na

mieliźnie. Staś natychmiast skoczył do wody, która tu była płytka i

przeźroczysta; był za słaby, aby zepchnąć "Nadzieję" na głębię, musiała

wejść do wody i Angielka. Po chwili znowu byli na głębokiej wodzie.

Staś wrócił do lamantyna, z którego wykroił kilka połci i zaniósł na

tratwę. Gdy wracał poraz trzeci, pokazały się panje. Straszne te ryby już

się zwiedziały o nowej ofierze i dążyły na ucztę; zniechęciło to Stasia do

dalszego zaopatrywania śpiżarni i zawrócił z drogi na tratwę.

- Co się stało, Stasiu? - zagadnęła Angielka.

- Pokazały się panje, przynajmniej tak mi się zdaje; więc wolę nie

ryzykować, z niemi niema żartów.

- W porę wróciłeś; jedźmy i to prędko; wody ciągle ubywa, możemy osiąść

gdzie na dobre.

Wzięła tanganę i zaczęli wspólnie przepychać swoją "Nadzieję" przez

zakręty, wykroty, zwały drzew i ławice piasku ku zbawczej rzece. Do

wieczora zrobili z 10 km. Kilka razy natknęli się na nową trudność,

mianowicie na opadłe w poprzek kanału drzewa; ponieważ brzegi były tu dość

wysokie i szałas ich jeszcze się przesuwał pod leżącymi pniami, udawało się

im przepływać, ale każdej chwili mogli natrafić na taki, który ich nie

przepuści. Las był tu znacznie gęstszy i drobniejszy, brzegi miejscami tak

zarosłe, że wyglądały jak zielona ściana. Nie pozwalało to na obserwację

nawet najbliższej okolicy; było to niepokojące, gdyż mogli być widziani i

śledzeni, nic o tem nie wiedząc. Co gorsza, w zwężonem łożysku rzeki coraz

częściej natykali się na krokodyle, niejeden już otarł się o tratwę. Staś

bynajmniej nie życzył sobie sprawdzenia jej wytrzymałości na uderzenie

ogonem, napewno rozleciałaby się w kawałki. Jeżeli w tę pierwszą pamiętną

noc krokodyl mógł urwać sztabę na samolocie i porwać druty, czyż mogły mu

się oprzeć wątłe wiązania z łyka. To też udawał, że nie widzi swych wrogów

do czasu, gdy będzie mógł zmierzyć się z nimi bezpiecznie; walka w wąskim

kanale, na tej łupinie, bynajmniej nie była zachęcająca; jeszcze mniej

życzył sobie spotkania z anakondą; strzały niezawsze mogły być tak celne.

Dość, że wytężał wszystkie siły, by doprowadzić "Nadzieję" do rzeki. Ale

zaczęło się ściemniać i należało zanocować; stanęli więc przed jednym z

zakrętów, gdzie było trochę szerzej i gdzie mieli jakieś pole widzenia

przed sobą. Postanowili jaknajmniej polować i wogóle nie robić hałasu, żeby

nie ściągnąć jakiego licha.

Było jeszcze widno i chłopak rozpalił większe ognisko, ażeby prędzej

stopić tłuszcz z lamantyna, tymczasem postawił na ogniu kawał schabu; po

upieczeniu zasiedli do wieczerzy. Staś pierwszy spróbował specjału.

Przypominał cielęcinę, ale był tłustszy i soczystszy. Angielka nie

potrzebowała pytać Stasia o smak, aż przewracał oczami z uciechy, to też i

ona zabrała się do jedzenia.

- Wiesz, nie spodziewałam się; dawno już nie miałam czegoś tak soczystego

w ustach. Wyborny; nikt w Europie nie podejrzewa, że w tych strasznych

lasach i wodach żyje podobne zwierzę. Jeszcze kiedyś będą zakładać jego

hodowlę...

- Co też pani powie, gdy wreszcie natrafimy na tutejsze indyki leśne,

próbowaliśmy je kiedyś z ojcem w hotelu; jakiś kupiec wiózł parę do Limy,

ale że był to czwarty czy piąty dzień od zabicia, więc w obawie, że się

zepsują, kazał je upiec, a potem poczęstował wszystkich gości. Mięso miały

białe i kruche jak najrasowsza pularda. Ktoś dowodził, że należą do

bażanciego rodu i że już robiono próby krzyżowania ich z europejskimi

bażantami, i z dobrym skutkiem.

- Jak wyglądały?

- Czarne jak kruki, lśniące, wielkości prawie indyka z dużym, czerwonym,

płomienistym dziobem; żywe muszą wyglądać wspaniale.

- Widzę, że stanowczo będziemy musieli napisać nową zoologję tej puszczy,

coraz to dowiaduję się nowych rzeczy; no i nową książkę kucharską; tobie

zostawię do opracowania dział ogonów krokodylich, pieczeni z lamantynów

itp.

- Ja czekam jeszcze na indjan, żeby się od nich nauczyć wybierać mrówki

na zapiekane tartinki i pędraki palmowe do pieczenia na ruszcie...

- Dosyć, dosyć, daj spokój, ucieknę z tego raju, jeśli mi tu będziesz

takie obrzydliwości opowiadał.

- Przepraszam, nie będę. Ale są tu i inne niespodzianki. Jeden z oficerów

bazy spędził dwa lata w Iquitos; jadał tam jarzyny zupełnie nieznane w

Limie, ani w Europie; jakieś kartofle, które rosną podobno na ljanach lub

inne, rosnące w ziemi, których nać tworzyć ma rodzaj pnącej się po drzewach

ljany; wreszcie szereg nieznanych owoców, ryb, zwierzyny, jaja żółwie,

wszystko podobno pyszne.

- Czy on tylko troszeczkę nie blagował, bo pod względem kuchni, to nie

mam do Peruwjańczyków zaufania, nawet w Limie jest dość pospolita. Te ich

słynne sewiche, z którego są tak dumni, to też nic osobliwego.

- A to ta ryba na surowo, którą przyrządzają z sokiem cytryny; gdyby nie

cebula i pieprz, nie miałaby żadnego smaku.

- Ja też tak myślę.

- To już wolę pieczone przez indjan, zawijane w liściach ryby; kilka razy

jadłem w San Ramon; ale tam ryb jest mało i są niewielkie; wyobrażam sobie,

jakby smakowały te, com wtedy nałapał. Musimy to jeszcze spróbować.

- Ale już na rzece, teraz zabraniam ci myśleć o rozkoszach kulinarnych;

musimy się śpieszyć. Niech woda opadnie jeszcze na pół metra, to nie wiem,

jak się wydostaniemy, a jeśli na metr, to utkniemy między tymi zwałami

drzewa może na pół roku.

Nazajutrz ledwo się rozjaśniło, ruszyli czemprędzej. Postanowili nie

zajmować się kuchnią, mięsa mieli na dwa dni i nie potrzebowali się

troszczyć o śpiżarnię; postawili tylko na ogniu imbryk na herbatę i oboje

wzięli się do tangan.

Po godzinie znaleźli się koło dużego zawrotu. Staś swoim zwyczajem

opływał go bez najmniejszego szelestu, pozwalając unosić się słabemu

prądowi. Angielka w takich razach wyjmowała tanganę na burtę, zostawiając

chłopcu kierowanie tratwą. Robili to ze względu na bezpieczeństwo, i żeby

nie spłoszyć zwierzyny, gdyby się jaka trafiła.

Ledwo przebyli zawrót, Staś omal nie zaklął...

- Psia..., ale się powstrzymał, pomny na zasadę harcerską.

Tego właśnie najbardziej się obawiali i oczekiwali lada chwila.

Rzeczkę od jednego brzegu do drugiego przegradzało sporej grubości

drzewo. Na brzegu widniał ogromny wykrot; białe, ogołocone z kory korzenie

sterczały na wszystkie strony; tak samo sterczała jeszcze część konarów i

gałęzi, również dawno ogołoconych z liści i kory. Drzewo częściowo było

zatopione w wodzie, częściowo wystawało nieznacznie ponad nią. Od strony

wierzchołka zasnute było piaskiem, tworząc szeroką mieliznę; zwężony nurt

przepływał przy prawej szkarpie od strony wykrotu. Bez szałasu i burt

tratwa zdołałaby przejść pod drzewem; tak jak teraz - nie mogło być o tem

mowy.

Nie dość tego. Drzewo było okupowane przez ogromne stado wyjców, które

wprost oblepiały gałęzie; część zwierząt spacerowała z powagą po pniu, inne

siedziały grupami na konarach; młodsze uganiały się po wyższych gałęziach;

kilka matek skupiło się z boku. Niektóre karmiły swe małe, inne poddawały

je bardzo pospolitym u małp zabiegom toaletowym.

Staś zaparł się tanganą w dno rzeki. Stanęli. Dzieliło ich sto kroków

zaledwie.

Małpy prawdopodobnie tu nocowały - koczująca jakaś gromada, w oczekiwaniu

decyzji starszych.

Od czasu do czasu wydawały cichy pomruk, który wzmagał się na krótko;

potym zamierał, niczem gwar ludzkiego tłumu. Odbywała się jakaś narada.

Zwierzęta były rosłe, niektóre wielkości dobrego psa, wypasione. Zajęte

swojemi sprawami, nie zwracały uwagi na rzekę, skąd zresztą najmniej mogły

oczekiwać napastnika, więc nie zauważyły przybyszów; wiaterek zalatywał od

wschodu; nic ich nie ostrzegało.

- Co teraz? - zagadnęła cicho Angielka.

- Trzeba podpłynąć. Na wodzie nic nam nie grozi, a musimy przekonać się,

jak z drzewem; uważam, że to jest najważniejsze.

- A małpy?

- Wolę ich nie zaczepiać, za duże stado. Może się nas przestraszą i

wyniosą się.

- Więc płyniemy.

Ruszyli powoli. Staś jeszcze umyślnie uderzył parę razy tanganą w wodę.

Wyjce odwróciły głowy; kilka z nich jakby szczeknęło ostrzegawczo; za nimi

odezwały się wszystkie. Powstał wrzask, jakby je kto ze skóry obdzierał.

Nie było to zupełnie podobne do wycia; można było nawet rozróżnić jakby

gamę na kilka tonów; wrzask to przycichał, to się wzmagał. Niektóre

zwierzęta zaczęły się miotać z przestrachu, przeskakując z konara na konar

inne uciekły odrazu na najwyższe gałęzie, które zaczęły się pod niemi

uginać. Część skupiła się na samym pniu przy wodzie jakby zamierzała bronić

podejścia; te najmniej czyniły hałasu, szczerzyły natomiast zęby. Stado

widocznie nie zamierzało ustąpić.

Staś zatrzymał tratwę o 20 kroków od drzewa, stąd mógł sobie zdać sprawę

z jego grubości i z możliwości przedostania się na drugą stronę. Niestety

pozostawały dwie alternatywy: albo przerąbać je i to w dwu miejscach, żeby

sobie otworzyć drogę, albo rozbierać tratwę.

Małpy, nie przestając wrzeszczeć, oblepiły szeregiem drzewo przy wodzie i

nie zdradzały najmniejszej chęci do ucieczki.

Położenie było przykre. Staś nie miał ochoty zaczynać walki z

przeciwnikiem, którego nie znał i który pomimo pozornej bezbronności, mógł

okazać się niebezpiecznym, zważywszy na ilość; miał tego próbę na pekari;

czy zawsze zjawi się jaguar, który go wybawi, wątpliwe? Przy całej swojej

pomysłowości, był bezradny. Spróbował przeliczyć zwierzęta; nie było to

łatwe, ponieważ kręciły się bezustannie. Było ich z półtorej setki, nie

licząc maleństw przy piersi.

Po naradzie postanowili czekać. Małpy nie mogły siedzieć długo na gołem

drzewie, głód zmusi je do szukania żeru; drogę miały otwartą na jedną i

drugą stronę rzeki.

To też po rzuceniu kotwicy postanowiono zasiąść do śniadania.

Staś, korzystając, że tratwa obróciła się rufą w kierunku prądu, co ją

jeszcze zbliżyło do drzewa, urządził przedstawienie dla małp, ruszając

szczękami i mlaskając językiem.

- Muszę w nich wzbudzić apetyt.

- A jak ci się uda i zabiorą się do nas?

- Niema obawy. Małpy są kiepskimi marynarzami i boją się wody, zresztą

nie są mięsożerne. Liczę bardzo na te mamusie; im najprędzej dokuczy

polityka i zażądają pożywienia dla swych niemowląt.

- Może to i słuszne. Ale co zrobisz z tratwą?

- Najchętniej tobym przerąbał drzewo, ale siekiera mi się stępiła i nie

wiem czy dam radę; musiałoby to potrwać z kilka dni; prędzej rozbiorę

tratwę; z szałasem niewiele będzie kłopotu, ale burty zabiorą dużo czasu i

już będą osłabione.

- Dlaczego?

- Stare łyko wyschło i to zapasowe także; choćbym je zamoczył, nie wiem

czy przywrócę mu dawną sprężystość.

- Cóż zrobimy?

- Musimy czekać, aż małpy się wyniosą.

- A woda?

- A no, ubywa stale, nawet znać na drzewie, widzi pani tę linję? To pewno

od wczoraj, będzie prawie stopa.

- Dziwi mnie ta małpia blokada. Jaki one mogą mieć interes w siedzeniu na

tym drzewie, bo przecie nie przyszły tu, by łowić ryby lub się wykąpać.

- I mnie to dziwi. Może się jeszcze dowiemy.

Staś, by czasu nie tracić, zabrał się do namoczenia zapasowego łyka,

potem oświadczył, że wyląduje na plaży i spróbuje poszukać świeżego, ale

Angielka zaprotestowała stanowczo. Gotowa była zrezygnować z burty, a nawet

z szałasu, ale na żadne ryzykowne badania nie chciała pozwolić i chłopiec

musiał ustąpić. Siedzieli więc na tratwie, rozmawiając i przyglądając się

małpom.

- Wiesz, że zachowują się poprawniej niż niejedna gromada ludzka. Jest tu

i porządek i dyscyplina. Samice jakby odseparowane i ochraniane. Te młode

tam skaczą i awanturują się, ale nie włażą pod nogi starszyźnie. Jest tu

podział na zajęcia i wiek, powiedziałabym - klasy. O ileż to bardziej

wygląda na zorganizowane społeczeństwo niż stado świń lub owiec. Psy często

są mądre nadzwyczaj; naprzykład mój wilk, wszystko rozumie, można nim

komenderować, prawie że z nim rozmawiać, w każdym razie reaguje na rozmaite

powiedzenia, ale zmysłu organizacji napewno nie posiada, zresztą jest

indywidualistą - nie znosi towarzystwa. Małpy są stanowczo na wyższym

stopniu rozwoju; mają prymitywną, ale wyraźną organizację.

- A pszczoły i mrówki? Czyż nie stanowią społeczeństw?

- Mimo wszystko, co o nich napisano, myślę, że nie można ich porównywać z

temi małpami, działa u nich instynkt, nie rozum; jest to jakby mechaniczna

organizacja; indywidualnie nie istnieją i nic nie znaczą. Małpy są to

indywidua zróżniczkowane, które poddają się dyscyplinie i narzucają ją

świadomie, mogą też istnieć niezależnie; to duża różnica.

- Pani jest wyznawczynią Darwina?

- O nie, i to nie dlatego tylko, że teorja mego znakomitego rodaka nie

wytrzymała ściślejszej krytyki; bądź co bądź stanowiła szkielet

rozumowania, który pozwolił nauce zrobić duży krok naprzód i niejedno

odkrycie. Ale nie jestem darwinistką, ponieważ nie zgadza się to z mojem

wewnętrznem, głębokiem poczuciem, poniża mego ducha, wtłacza go w formę,

która jest tylko przemijającym okresem bytowania i chociaż daje hypotezę

genezy ciała, nie rozwiązuje zagadnienia genezy ducha.

- To może pani jest teozofką? Podobno jest to dziś bardzo modne na

świecie, bodaj najbardziej w Anglji.

- O nie, nie lubię teoryj zastępczych. Jeśli mam kwestjonować katechizm w

myśl logiki czystego rozumu, to nie widzę powodu zastępować go innym; nie

rozszerza to moich horyzontów i nie pogłębia poznania, a wątpliwości nie

usuwa. Pod tym względem jestem konserwatywna, jak tylko Anglicy być

potrafią. Należę wprawdzie do kościoła protestanckiego, ale większość

rodziny mojej jest katolicka i to od czasów Stuartów, tym się tłumaczy

pewna odporność moja na nowinki.

- A ja prawie gotów byłbym przysiąc, że w Anglji niema katolików;

myślałem dlaczegoś, że są nimi wyłącznie Irlandczycy.

- O, i dużo, wreszcie i kościół anglikański ze wszystkich kościołów

protestanckich zachował najwięcej treści katolickiej. Zupełnie poważnie

mówią tam o możliwości unji...

- Co to? co to? czy pani uważa? czego te małpy tak się cofają? - Staś

skoczył na równe nogi.

- Coś ich przestraszyło, nawet te duże zaczynają uciekać.

- Niech pani spojrzy na górne gałęzie. O, jak się tamta ugina.

W tej samej chwili jedna z gałęzi, obciążona nadmiernie, trzasła przy

nasadzie i kilkanaście małp spadło wprost na rozlewisko po drugiej stronie

pnia. Rozległ się wrzask nie do opisania. Wzmogło to tylko panikę biednych

stworzeń.

- Niech pani patrzy, tam, tam, od wykrotu. Teraz rozumiem.

Staś schwycił sztucer. Angielka zerwała się z siedzenia i pobiegła po

dubeltówkę.

Po gładkim pniu zwalonego drzewa, falistym ruchem długiego, sprężystego

cielska sunął z błyskawiczną szybkością, wysoko podnosząc kręgi, duży wąż

płowego koloru. Część małp była już na plaży, zdążając w niezgrabnych

podskokach w kierunku gęsto zarośniętych szkarp; inne tłoczyły się na

gałęziach, przeskakując z jednej na drugą, w obłędnym strachu; te, które

były najwyżej i najmniej były narażone na atak, wrzeszczały jeszcze

przeraźliwiej.

Wąż już był przy pierwszym konarze. W tej chwili jedna z małp, potrącona

przez inne, straciła równowagę i czepiając się konwulsyjnie grubego,

gładkiego konara, zaczęła spadać na dół, aż rozpłaszczyła się prawie przy

samym jego rozwidleniu, tuż przed paszczą napastnika.

W mgnieniu oka wąż otoczył ją swymi kręgami, końcem ogona oplatając

najbliższy sęk, widocznie, żeby umocnić swoją pozycję. Małpa

znieruchomiała, przerażenie sparaliżowało jej członki, rozległ się

natomiast przenikliwy, rozdzierający krzyk, tak płaczliwy, że prawie

ludzki; słychać w nim było strach, ból, i jęk konania.

Staś złożył się błyskawicznie. Przez chwilę łapał muszką ruszającą się

ustawicznie głowę węża i złapawszy moment, gdy ten schwycił paszczą

wydzierające się z jego splotów ramię biednej małpy, nacisnął cyngiel.

Huknął strzał. Tysiącznymi głosami poniosło go echo w puszczę.

Małpy oniemiały. Część rzuciła się do ucieczki, tłocząc się i

koziołkując; część zbiła się w jeszcze ciaśniejszą kupę, drżąc na całem

ciele.

Strzał był celny. Kula rozsadziła głowę i wąż momentalnie rozluźnił swe

kręgi; spadały z biednej małpy jak przecięte powrozy, aż ześliznęły się z

gładkiego pnia i wąż zawisł całą swą długością, zanurzając się częściowo w

wodzie. Po chwili zaczęły rozluźniać się i skręty ogona, któremi się

trzymał sęka. Chwilę wisiał jak bezwładna szmata, tylko słabe drgawki

przebiegały falą przez całą jego długość, od rozwalonego łba do samego

ogona; ciężar tułowia zaczął powoli przeważać, wąż zaczął się zsuwać z

sęka, zwolna, potem coraz prędzej, aż wreszcie pokazał się koniec ogona, i

gad runął z pluskiem do wody.

- Finita la comedia, - powiedziała Angielka. - Aleś się spisał, to było

przeszło dwadzieścia kroków; winszuję.

- Ech! nic mi nie groziło; to nie tak jak pani; ja jeszcze drżę, gdy

sobie przypomnę, w jakiem pani wtedy była niebezpieczeństwie. No, i to

dzieciak w porównaniu z pani anakondą.

- Ładny dzieciak, ma pewno przeszło pięć metrów, ale to chyba nie

anakonda?

- Myślę, że to boa, anakonda ma kolor prawie stalowy, a ten jest płowy.

- Przed chwilą przypomniałeś Darwina; masz jego mimikryzację na

przykładzie. Anakonda kolorem zbliżyła się do koloru wody, koło której i w

której żyje. Boa, łażący po drzewach, ma kolor ich konarów albo tego

martwego pnia. Jakie to mądre.

- Ale jak to szkodzi małpom; nawet one nie zawsze zauważą zawczasu jego

obecność na gałęzi, zlewa się z nią całkowicie.

- Ale i boa musi coś jeść.

- Co to? Słyszysz znowu tę wrzawę?

W tej chwili rozległ się od strony, którą uciekały małpy, krótki ryk,

potem jakby trzask gałęzi i przenikliwy krzyk małpy w agonji, a w chwilę

potem ryk się powtórzył, potężny, wyraźnie ryk jaguara.

- Cała menażerja. Tylko że na swobodzie, a my jakby w klatce. Wiesz,

wolałabym, żeby ta klatka była mocniejsza. To się nazywa dostać się w

nieodpowiednie towarzystwo. Zwykle unikam tego.

- Wiem już teraz, dlaczego te małpy tu siedziały. Musiały uciekać od

jaguara; gdy chciały przejść przez drzewo na drugą stronę, zwęszyły węża;

siedziały więc w środku bezradne; aż wreszcie wężowi znudziło się czekanie

i zgłosił się sam po śniadanie. Małpy w panice zapomniały o tamtym

rozrójniku i teraz wpadły mu same w paszczę.

- No, wpadła jedna, jeszcze ich zostało dosyć dla uratowania gatunku, ale

co się stało z małpą węża?

- A wpadła do wody, pani nie zauważyła? O tam, widzi pani, rusza się

jeszcze, może ją schwycić? Będziemy mieli Piętaszka.

- Dziękuję. Nie mam do małp sympatji; jeszcze przyglądać się im z daleka,

zgoda; ale za współżycie dziękuję.

Małpa, orzeźwiona nieoczekiwaną kąpielą, zaczęła z wysiłkiem posuwać się

w kierunku brzegu, trzymając się pnia. Musiała iść na tylnych łapach, bo

inaczej zalałaby ją, woda. Dostawszy się na płytsze miejsce, w pociesznych

skokach, rozbryzgując wodę, uciekała na brzeg, i tam znikła.

- No, zasłużyłeś na medal za ratowanie ginących.

- Chyba w królestwie małp.

Staś podniósł kotwicę i zaczął posuwać się tratwą w kierunku głównego

nurtu, gdzie drzewo najwyżej leżało od wody. Niestety przelot nie wynosił

więcej ponad stopę. Należało się decydować. Staś wziął siekierę.

- Muszę spróbować, a nuż drzewo nie jest twarde?

Ciął z rozmachem, drzewo okazało się zawiędłe, ale nie nazbyt twarde,

wydało jednak głuchy odgłos, jakby było puste. Staś zamierzył się

powtórnie, ale już obuchem. Nie było wątpliwości, drzewo dźwięczało głucho.

- Trzeba spróbować. Pójdę zobaczyć, co się tam święci przy wykrocie.

W mgnieniu oka wydostał się na pień i ruszył drogą, którą niedawno

przebył wąż, ku wystającym korzeniom. Po chwili wołał już stamtąd do

Angielki.

- Lady Violetta, może pani pozwoli do mnie, przecie to rura nie drzewo,

możnaby tu od biedy zrobić mieszkanie.

- Tylko czy tam tymczasem nie mieszkają węże? Uważaj.

Staś wyjął rewolwer i strzelił w otwór pnia, ale że zrobił to bez

mierzenia, ot, na chybił trafił, kula zgórowała i wyszła przez pień o

kilkanaście kroków od niego; wychodząc, zerwała spory płat drzewa.

- Wie pani, co mi przyszło do głowy?

- Myślisz podpalić drzewo? Może to i dobre.

- Nie, zawieleby to czasu nam zabrało; nim ogień je strawi, może przejść

dzień albo dwa, przecie ma półtora metra średnicy. Ja myślę poprostu -

rozstrzelać je.

- Cóż za nowy pomysł.

- Czy pani chce poświęcić z dwadzieścia kul rozrywających?

- Bierz ile chcesz, mamy ich pięćset, ale jak to zrobisz, nie rozumiem.

- Zaraz pani pokażę: odsuniemy się tylko trochę dalej od pnia, żeby

jakiego wypadku nie było.

Wrócił na tratwę i z niej zaczął na drzewie robić siekierą pionowe

nacięcia przez całą grubość pnia, to samo zrobił o trzy metry dalej.

- Nic jeszcze nie rozumiem, poco ten rowek?

- Szykuję sobie cel, będę wzdłuż tego rowka pakować kule, zobaczy pani.

Teraz odbił się tanganą o dwadzieścia kroków od drzewa i rzucił kotwicę.

Gdy tratwa przestała się chybotać, zaczął systematycznie posyłać kulę za

kulą wzdłuż naciętego rowku. Po każdym strzale z drugiej strony pnia

wylatywały ogromne kawały drzewa, zwykły efekt rozrywających kul. W

dziurawym pniu zaczynała się tworzyć spora szpara, która jakby przecinała

drzewo w poprzek.

- Teraz rozumiem, powiedziała Angielka. Wspaniale. To się nazywa iść z

postępem czasu. Potem odstrzelisz wzdłuż tamtego znaku i będziemy mieli

przejście. Brawo, brawo. Czyś to gdzie widział?

- Nasunął mi to ten strzał z rewolweru. Gdy zobaczyłem, jak zwykła kula

wyryła taką dziurę, zaraz pomyślałem, że te ekspresowe będą miały efekt

daleko silniejszy.

Strzelał więc dalej; pakował kulę za kulą na odległość trzech cali mniej

więcej; gdy doszedł do dołu, zaczął celować gęściej.

Rozległ się krótki, urywany trzask. Drzewo powoli wyginało się w kierunku

wody i raptem pękło. Ale tu stała się rzecz nieoczekiwana. Koniec od strony

kanału, którego część dalsza solidnie była wryta w ziemię, zatrzymał się

narówni z wodą, gdy prawa strona, pozbawiona podpory, zaczęła pochylać się

coraz bardziej, aż wpadła z gwałtownym pluskiem do wody, pociągając

sterczący wykrot ze szkarpy za sobą. Ogromna fala odbiła się od drzewa i

runęła w kierunku tratwy, zalewając ją na przeszło półtorej stopy; przeszła

nad pomostem do spania, zalała ognisko i rozrzuciła znajdujące się tam

statki. Gdyby nie burty, przepadłoby całe to gospodarstwo. Angielka o mało

się nie wywróciła.

- Co ty wyprawiasz?

- Przepraszam, to niechcący. Niech pani patrzy! Niech pani patrzy! Co się

dzieje!

Rzeczywiście działo się coś niesamowitego.

Silny prąd wody w tem miejscu porwał wolny koniec pnia, który zanurzył

się w niej prawie całkowicie i teraz unosił go, obracając jakby na osi koło

wykrotu, trzymającego się jeszcze szkarpy ostatkami korzeni. Wyglądało to,

jakby się otwierały wierzeje jakiejś szluzy; jednocześnie z końca

dziurawego pnia zaczęły wydobywać się węże; jedne ratowały się, śmigając po

napół zatopionej powierzchni drzewa, inne, kierując się wpław do brzegu.

Były tam egzemplarze trzech do czterech metrów długości i rozmaitego

ubarwienia. Dziurawy pień widocznie był ulubionem ich schroniskiem, a

nieoczekiwana kąpiel wprawiła całe to towarzystwo w ruch. Parę egzemplarzy

rzuciło się w kierunku tratwy. Płynęły szybko dużymi poziomymi skrętami,

wysuwając wysoko głowy i jakby rozglądając się dokoła. Staś odstawił

sztucer i silnemi uderzeniami tangany pozabijał wszystkie.

- Dobrze, że nie było tam jakiej anakondy z tych większych, tegoby

jeszcze brakowało - zaczął Staś.

- Tylko nie wywołuj wilka z lasu. Widzę, że tu jest jakaś hodowla węży.

Należałoby uprzedzić Hagenbeka.

- Tego dostawcy dzikich zwierząt do ogrodów zoologicznych? Lepiej załóżmy

sami takie przesiębiorstwo.

- Ile my tu interesów znaleźliśmy, niedługo będziemy miljonerami. Ale

teraz, skoro bramę mamy otwartą, jedźmy. Obawiałam się, że będziemy tu

nocować.

Tratwa, unoszona coraz silniejszym prądem, płynęła cicho. Praca

podróżników ograniczała się do kierowania nią przy wymijaniu coraz

rzadszych pni i mielizn.

Wjechali znowu w wysokopienny i rzadki las. Rzeczka płynęła prawie

prosto, grunt był gliniasty, brzegi bardziej stałe. Drzewa obrośnięte

drobnolistną kolankowatą trzciną, która zasnuwała zwartą powłoką wszystkie

ich odnóża. Dalej pięły się ljany i rozmaite pnącze. Dopiero gdzieś w

górze, już wolne od otaczających je pasożytów, gołe ramiona konarów, jakby

rzucone ku sobie, łączyły się w uścisku, tworząc zwarte, nieprzenikliwe dla

słońca sklepienie. Zrzadka tylko ukazywała się w niem wąska szpara, przez

którą ukosem padały promienie słoneczne, rozjaśniając wnętrze tego

olbrzymiego sklepionego stropu, ciągnącego się kilometrami, zasnuwając go

jakby pajęczyną błysków i świateł, lub załamując się na lśniącej

powierzchni wody i mieniąc się na zmarszczkach chybotliwej fali nurtu,

rwącego coraz żywiej. Kilka razy spotkali na niewielkich pochyłych

szkarpach wylegujące się krokodyle. Leżały bokiem rozpłaszczone i

nieruchome, zlewając się z kolorem przybrzeżnego mułu, tak, że niełatwo

było je dostrzec. Czasami mijali je na odległość dziesięciu kroków. Stasia

świerzbiała ręka, ale powiedział sobie, że przed wyjściem na rzekę da im

spokój.

Ławice drobnych ryb, które spotykali od czasu do czasu, stały się jakby

gęstsze. Staś podżartowywał, że płyną w zupie.

- Widzisz, gusty i zwyczaje się zmieniły. Nikt już dziś nie jada

słowiczych języków, a nawet pawiom dano spokój, więc i rzeki w tem Eldorado

nie płyną już mlekiem i miodem, ale rybną zupą.

Staś raz po raz mierzył głębokość wody; dochodziła tu do półtora metra.

Były i głębsze miejsca. Dziwiło ich, że spotykają mało ptactwa; zrzadka

trafiały się papugi, od czasu do czasu tukany. Raz tylko spłoszyli wydrę,

ale schowała się tak prędko, że nie mieli czasu sięgnąć po broń.

Dnia tego stanęli na nocleg późno; szukali szerszego rozlewiska, ale

rzeczka płynęła w silnie obramowanem łożysku i robiła coraz mniej zakrętów.

Musieli w końcu stanąć, gdyż zmrok nie pozwalał na posuwanie się dalej.

Rzeczka nie przekraczała tu dziesięciu metrów szerokości i była zarośnięta

z obu stron tak gęsto, że drzewa splatały się nisko ponad wodą, tworząc coś

w rodzaju tunelu. Była to najgorsza noc, jaką spędzili w podróży. Czuli się

jak w kleszczach. Przed nocą zerwała się burza i spadł rzęsisty deszcz,

zalewając ognisko, które Staś z trudem, po zalaniu go przez falę,

rozniecił. Nie mieli nawet gorącej herbaty na kolację. Spożyli więc jakieś

konserwy i zagryźli na pociechę czekoladą.

Angielka była niespokojna; bliskość brzegów, do których łatwo było

sięgnąć tanganą, a szczególniej nawisające gałęzie; z których niektóre

dotykały szczytu szałasu, budziły w niej lęk, a nie umiała go opanować.

Jakieś niewytłumaczone przeczucie ostrzegało przed niebezpieczeństwem.

Wyobrażała sobie, coby to było przy pieszej wędrówce; podobne uczucie nie

opuszczałoby jej nigdy. Modliła się do Boga, żeby ten kanał czy rzeczka

skończyły się nareszcie. Ta nieznana rzeka, do której dążyli, wydawała się

jej wybawieniem. Staś nie podzielał tego optymizmu, ale nie śmiał się z tem

odzywać. Zaczął więc opowiadać anegdoty, których się nasłuchał od ojca i

lotników z bazy, wybierając takie, któreby nie raziły słuchu ani smaku jego

towarzyszki. Od czasu do czasu wszczynali dysputy filozoficzne lub

komentowali spostrzeżenia z historji naturalnej i geografji.

Angielka od pierwszego dnia po katastrofie, zwróciła uwagę, że

temperatura nie była tu wcale dokuczliwa; nie przenosiła 35 stopni

Celsjusza w cieniu. Były dnie, że nie dosięgała nawet 30 stopni, noce

natomiast stale były chłodne. Temperatura spadała do 16 stopni powyżej

zera, co w tym klimacie wydawało się dokuczliwem zimnem. Oboje pracowali

cały czas ciężko, w każdym razie znacznie ciężej niż kiedykolwiek w życiu,

mimo to nie czuli wyczerpania, praca nawet w południowych godzinach

bynajmniej nie była uciążliwa. Przypisywali to ochronie od słońca, którą

dawał las, ale oboje przypominali sobie, że nawet w szerokościach

umiarkowanych, upalne godziny w lesie trudne były do zniesienia - uczuwali

tam duszność i brak powietrza, gdy tu przeciwnie, oddychali swobodnie i

całą piersią.

- Zastanawia mnie - mówiła Angielka, - skąd nasi geografowie czerpali

informacje, gdy okrzyknęli tę strefę za jakieś zielone i wodne piekło.

Przypuszczam, że większość ani tu, ani blisko nigdy nie była, ale wiem

dokładnie, że bywali tu ludzie, uchodzący za poważnych, jeśli nie badaczy,

to przynajmniej podróżników i mimo to takie nonsensy rozpowszechniły się w

nauce, a z nią i w pojęciach ogółu. Że wielu z nich lubiło koloryzować, że

przypisywali sobie niezwykłe czyny bohaterskie, celność strzałów a la baron

Mulhausen, że zwiększali wagę zabitych przez siebie krokodyli, wielkość

jaguarów, długość węży, to już jest niestety nieodmiennie ludzkie, ale że

naopowiadali niestworzonych rzeczy o klimacie, gorącu, wilgoci, wiatrach,

to już mnie naprawdę gniewa.

- Czyby to robili naumyślnie?

- Wiesz, tego nie powiem; niektórzy robili to napewno w dobrej wierze,

ale spostrzeżenia swoje opierali na wrażeniach subjektywnych i na pamięci,

a to są niesłychanie niedokładne sprawdziany; do takich spraw potrzebna

dokładność naukowa, przyzwyczajenie do badań naukowych, wreszcie metoda,

nie mówiąc już o stałej kontroli nietylko swoich spotrzeżeń, ale i

instrumentów, bo i te przecież nie są nieomylne.

- Opowiem ci ciekawą próbę, którą kiedyś przy mnie zrobił jeden z naszych

znanych profesorów. Znaleźliśmy się razem na parowcu. Któregoś popołudnia

prowadziliśmy rozmowę na podobny temat. Profesor utyskiwał na dziwny brak

zdolności u ludzi do ścisłego myślenia, a nawet do ścisłego zdawania sprawy

ze zdarzeń i obserwacji. Powstał spór między obecnymi. Niektórzy

uzależniali zdolności te od wykształcenia lub nawet wyrobienia

intelektualnego, gdy profesor twierdził, że jest to zależne od praktyki i

nabytej metody. W końcu zaproponował próbę. Poproszono dwadzieścia osób ze

znajdujących się w salonie, ażeby zechciały jedna po drugiej udać się do

hallu, gdzie wisiał barometr i termometr i zapisać na kartce rezultat

swoich obserwacji. Na każdej kartce napisaliśmy na lewo - temperatura, na

prawo - ciśnienie. Kartki miały być składane anonimowo do czapki. Wyobraź

sobie, że gdy przystąpiliśmy do sprawdzania, okazało się, że nie było dwu

kartek podobnych; temperatura skakała po 5 i 10 stopni, ciśnienie to samo;

na niektórych kartkach ciśnienie zapisano po lewej stronie, temperaturę po

prawej; wreszcie ktoś zanotował 50 stopni Celsjusza, gdy termometr wogóle

posiadał skalę do 45 stopni, czyli zobaczył coś, czego wogóle nie było.

Konsternacja była ogólna. A zapewniam, że były to osoby kulturalne i

wykształcone. Na drugi dzień z temiż osobami przeprowadziliśmy próbę

jeszcze ciekawszą: poprosiliśmy, żeby nie porozumiewając się z nikim,

wymieniły na kartce godzinę i dzień tej wczorajszej próby. Czy uwierzysz,

że tylko trzech podało dokładną godzinę. Wszystkie inne kartki okazały się

błędne. Jedni podali godziny przedpołudniowe, inni popołudniowe. Na kilku

kartkach poprzednią próbę przeniesiono na dzień wstecz, to znaczy, że

obserwatorzy zamiast wymienić 25 lipca, wymienili 24 i nie dali sobie

wytłumaczyć, że się z nich nie żartuje.

Od takich nonsensów i błędów ustrzec może tylko praktyka i

systematyczność, a tego nie nabiera się na poczekaniu.

Mówiłeś mi, że jesteś skautem, macie tam bardzo ciekawe i użyteczne w

życiu doświadczenia, tyczące orjentowania się i spostrzegawczości. Jeszcze

to nie jest metoda naukowa, ale może wam bardzo pomóc następnie w życiu,

szczególnie jeśli jednocześnie będziecie przyzwyczajać się do

systematyczności. Wogóle skauting to pierwszorzędna szkoła życia.

- Cieszę się, że pani ceni skauting, to moja wielka pasja, smuci mię

tylko, że nie mogę dalej ćwiczyć się z kolegami i że jestem tu jakby na

wygnaniu.

- Nic dziwnego, że cenię skauting, to jedna z najpiękniejszych idei,

która przyświeca dziś młodemu pokoleniu, zresztą zrodziła się w moim kraju,

a dziś objęła cały świat. Niepotrzebnie się tylko martwisz, żeś

odosobniony, masz zato wspaniałą okazję do sprawdzenia użyteczności i

słuszności zasad przez skauting głoszonych.

- Tak, ale kto o tem będzie sądzić?

- Osądzisz się sam, źle czy dobrze, ale zawsze według tego sprawdzianu

najwyższego, którego wyrazem jest "gentleman"...

Było już dobrze po pierwszej, gdy nasi podróżnicy zaczęli odczuwać

senność, kleiły się im po pracowitym dniu oczy, niebezpieczeństwa zaczęły

nabierać coraz mniej groźnych barw i zarysów, dzikie zwierzęta najwyraźniej

traciły na krwiożerczości i napastliwości, obawy i przewidywania zasnuwała

mgła. Staś kiwnął się pierwszy; raz, drugi, w końcu zasnął. Lady Violetta,

jak zwykle kobiety, opierała się dłużej; próbowała nawet wywołać wizję

niebezpieczeństwa i starała się tym walczyć z coraz bardziej opanowującą ją

sennością, ale nadaremno. Wizje i obrazy rozpływały się. Wola słabła, nerwy

odmówiły posłuszeństwa, mięśnie zwiotczały. Kobieta bezwiednie zaczęła

szukać wygodniejszej pozycji, parę razy poprawiła głowę, aż sen zmorzył ją

ostatecznie.

Po niedawnej nawałnicy las był jak wymarły. Nasiąkłe wilgocią listowie

drzew i pnączy, przy najlżejszym dotknięciu sypało z siebie całe kaskady

kropel wodnych; to też ruchliwe zazwyczaj ptaki i drobny zwierz wolały

zaszywać się w rozwidlenia konarów, w dziuple, pod wykroty i w korzeniowe

wyrwy. Ustały miłosne i mordercze gonitwy - treuga Dei zapanowało w

puszczy.

Po chwili na wyiskrzone gwiazdami szlaki niebieskie wypłynął księżyc.

Zimne jego promienie odbijały się seledynową poświatą od poszycia lasu,

zaglądały w niezliczone wyrwy wyniosłego stropu, sącząc łagodne

rozstrzelone światło do wnętrza tej świątyni natury, ślizgając się po

zmarszczonej powierzchni głębokiego nurtu rzeki, srebrząc płynące coraz

gęściej ławice ryb. Połamane, sterczące konary, festony zwisających pnączy,

kwiatów i koronkowe pióropusze palm rzucały fantastyczne cienie,

przesuwające się w miarę ruchu księżyca, tworząc niesamowite widziadła.

Nasi rozbitkowie, pogrążeni w ciężkim śnie wyczerpanych nerwowo i

fizycznie ludzi, dalecy byli w tej chwili od tego zakątka jakby z

najpiękniejszej bajki, przeniesieni błogosławionym darem natury w niemniej

złudne i fantastyczne zaświaty.

Czuwała Opatrzność.

Obudzili się oboje zziębnięci, zmęczeni, niewyspani. Ognisko nie działało

i trudno było naprędce je rozniecić, spieczone usta domagały się

orzeźwienia, ciało posiłku. Na resztce więc spirytusu ugotowali mocnej

kawy. Już od pewnego czasu zauważyli, że nic im tak nie smakuje jak kawa;

działanie jej tutaj było odmienne niż w Europie. Kawa, nawet mocna, nie

tylko nie denerwowała i nie zwiększała bicia serca, ale przeciwnie,

działała jako środek uspokajający i regulujący jego działalność; pić ją

mogli nawet wieczorem przed samym spoczynkiem, co im nie przeszkadzało

odrazu mocno zasypiać. Czy na to wpływała wyższa temperatura, czy inna

jakaś właściwość klimatu, dość, że czuli do kawy nieodparty pociąg.

Po śniadaniu ruszyli dalej. Po przebyciu kilometra zobaczyli w oddali dwa

grube pnie sterczące z wody. Rzeczka w tem miejscu rozszerzała się jakby w

małe jeziorko, a w stropie leśnym widniała ogromna wyrwa. Pełno tu było

światła i słońca. Na pniach widać było jakieś stworzenia. Okazało się -

żółwie, które widocznie grzały się po zimnej nocy. Staś pozwolił tratwie

płynąć z samym prądem, by ruchem i pluskiem tangan nie spłoszyć żółwi.

Oglądali je poraz pierwszy: nie przypuszczali nigdy, że mogą być tak duże.

Niektóre miały blisko metr średnicy. Siedziały nieruchomo, wyciągnąwszy

nogi i szyje. Nagle, tratwa podsunęła się zablisko brzegu i Staś był

zmuszony użyć tangany, aby się odepchnąć. Tangana plusnęła, spłoszone

żółwie rzuciły się wszystkie do wody. Jedne spadały na płask, inne głową

naprzód. Większość znikła pod wodą natychmiast, dwa największe poszły z

prądem, jakby dla pokazania swoich wspaniałych skorup. Na drzewie wyglądały

one szaro, po zamoczeniu w wodzie nabrały blasku, koloru i rysunku.

Wyraźnie odcinały się jakby ciemnobrunatne tafelki, wielkości dwu dłoni,

obramowane żółtymi, jaśniejszymi paseczkami. Potężne łapy z siłą

rozgarniały wodę. Wysoko unosiły głowy podobne do wężowych, osadzone na

długich, brzydko pofałdowanych szyjach i odwracały je co chwila to w prawo

to w lewo. Niebawem znikły w gąszczu szuwarów.

- Piękna kolekcja szyldkretu, coby to z nich zrobiono w Europie, -

rzuciła Angielka.

- Niestety, nicby z nich nie zrobiono; mówiliśmy o tem nieraz w San

Ramon. Tutejsze żółwie nie dają szyldkretu, na to należałoby pojechać na

wyspy Galapagos, koło Equadoru. Tutaj mają skorupę za cienką, nadającą się

zaledwie na korytka do wody lub na koszyki do ziarna czy owoców. Mimo to

żółwie są i tu bardzo cenione dla mięsa; łowią je setkami.

- Cóż robią z mięsem? chyba wędzą lub solą, przecież tu nie da się ono

inaczej przechowywać.

- Bardzo prosto. Trzymają je żywe w ogrodzeniach z mocnych dyli.

- Czemże je karmią?

- Z karmieniem nie robią sobie zachodu, najwyżej dają im wody, a często i

o niej zapominają. Ten lotnik, o którym już wspominałem, twierdził, że sam

trzymał je u siebie cztery miesiące bez pokarmu.

- Zadziwiające. Widzę, że człowiek jest najmniej wytrzymałem stworzeniem.

Niema chyba trzech godzin, jak skończyliśmy śniadanie, a jabym już coś

zjadła.

- Spróbuję narąbać suchych drewek i zaraz rozpalę ognisko.

Przybił do pierwszego suchego pnia, który wystawał przy brzegu i

naszczypał drewek. Po chwili zapłonęło ognisko. Zalatywał przyjemny dymek,

budząc wspomnienia komina i domu. Zaczynali już zapominać, że można gdzieś

używać komfortu. W pogoni za rzeką i za tą cywilizacją, którą nieraz

chętnie krytykowali, przyzwyczajali się po trochu do swojej obecnej

sytuacji, uważając, że gdy słońce nie praży zbytnio, deszcz nie pada,

anakondy lub komary nie dokuczają, a w kociołku praży się pożywienie, to

już jest cudownie. Świat jest piękny; życie się uśmiecha i nie pozostaje

nic innego, jak uśmiechać się do niego także.

Około południa zauważyli, że las staje się coraz niższy, miejscami

zastępują go zwarte zarośla wysokich trzcin. Sklepienie znikło. Wypłynęli

na słońce. Po kwadransie takiej jazdy uczuli wyraźnie powiew świeżości.

Ukazały się ptaki. Gdzieś wysoko w przestworzach kołowały sępy i

jastrzębie. U brzegu zrywały się zimorodki i jakieś drobne kaczuszki. Od

czasu do czasu załopotały skrzydłami duże, szare i białe czaple.

Było prawie jasne, że dotarli wreszcie do rzeki. Tak myśleli oboje, lecz

kryli się z tym w obawie, by się nie rozczarować.

Rzeczka zwęziła się, gubiąc się w gąszczu szuwarów. Tratwa płynęła w

ławicy ryb, że można je było brać rękoma.

Raptem zarośla się urwały. Błysnęła rozległa płaszczyzna wody, cała w

potokach światła i promieni słonecznych. Na horyzoncie odcinał się ciemną

linją lasu brzeg przeciwległy. Byli olśnieni. Ze wzruszeniem chłonęli

oczyma ten cudowny obraz, do którego tęskniły ich serca od tak dawna.

Tratwa przy ujściu rzeczki porwana została silniejszym prądem. Tangany z

trudem przebijały się przez masę ryb. Niepodobieństwem było kierować. W

pewnej chwili zsunęli się jakby z niewielkiego progu, wpadając z wąskiego

koryta w nurty olbrzymiego łożyska rzeki. Razem z nimi, srebrną, mieniącą

się falą sunęła do rzeki ławica ryb, jakby ktoś wylał olbrzymią beczkę

śledzi. Jednocześnie oczy ich uderzył nowy, niespodziewany widok. Ujście

rzeczki otaczały zwartym półkolem krokodyle. Przez moment widzieli jeszcze,

jak niektóre otwierały olbrzymie paszcze, chłonąc drobiazg rybi do swych

nienasyconych żołądków.

Staś nie wytrzymał, chwycił za sztucer i błyskawicznie wpakował kulę

pierwszemu z brzegu w komorę, drugiemu rozsadził czaszkę. Pierwszy uderzył

słabo ogonem i od razu poszedł na dno drugi rzucił się konwulsyjnie,

zwijając się prawie w kółko. Padając, zburzył wodę, ostatniem uderzeniem

ogona wyrzuciwszy w powietrze mnóstwo ryb. Błysnęły w słońcu i srebrnym

deszczem opadły w toń.

Tratwa w tej chwili nabytym rozpędem minęła linję czatujących na łatwy

żer krokodyli, które błyskawicznie znikły w wodzie.

- Wspaniała rzeka - odezwał się pierwszy Staś.

- Czyżby to było Ucayali? Wydaje mi się, że jakoś zakrótko płynęliśmy tym

kanałem, pięć dni zaledwie.

- Ale cóż może być innego, przecież tu niema innej rzeki.

- Zastanawia mnie to. Musimy znów oznaczyć nasze położenie. Tymczasem nie

pozostaje nic innego, jak dać się nieść prądowi.

- Ale w jaką stronę płynie rzeka?

- Musi płynąć na północ.

- Ja mam wrażenie, że niema tu żadnego prądu.

- To byłoby niemożliwe.

- Uważa pani, jaka tu dziwna woda, prawie zielona, szczególnie bliżej

brzegu.

- I przeźroczysta - dodała Angielka, - przypomina niektóre jeziora w

Szwajcarji.

- Widocznie rosną tu podobne zielska, ale nie wiedziałem, że zdarza się

to w rzekach.

- Przecież to nie może być jezioro, skąd znowu; popatrz, do drugiego

brzegu będzie przeszło kilometr.

- O, chyba dalej, ledwo widać drzewa.

Tratwa powoli odsuwała się od ujścia rzeczki.

- Widzisz, że jest prąd.

- Mnie się zdaje, że to wiatr nas posuwa.

- Może, ale w takim razie pomóżmy sobie, zróbmy żagiel z jednego z płatów

namiotu.

Staś zabrał się natychmiast do roboty. Umocował dwie tangany po obu

stronach burty, a między niemi rozpiął płótno namiotu, które wystawało na 2

metry w górę, to też tratwa ruszyła szybciej.

Płynęli wzdłuż brzegu, w oddaleniu 50 kroków. Zarośla składały się tu z

trzcin i kolczastej niskiej rośliny, kolorem i rysunkiem liścia

przypominającej wierzby. Była to Ilex Humboldiana - po indyjsku oejrana,

która tu zarasta wszystkie plaże i tworzące się wyspy. Rozmnaża się

zapomocą korzeni, kawałków ułamanych gałęzi, które zakorzeniają się z

łatwością, wreszcie zapomocą nasienia, które roznosi woda, osadzając je

wszędzie, gdzie dociera po wezbraniu. To też karłowata ta wierzba zajmuje

tu duże przestrzenie.

Mijając niskie zarośla, nie chcieli prawie wierzyć, że przed chwilą

wynurzyli się z olbrzymiego lasu, którego wysokość dochodziła miejscami do

60 metrów. Nie widać go było wcale. Ale czyż nie jest to zwykły obraz w

życiu, że małe rzeczy przesłaniają człowiekowi duże i że nieraz nie domyśla

się istnienia czegoś wielkiego koło siebie, bo zwodzą go jakieś małe

przeszkody, lub własne małe i niskie myśli...

Po godzinie zbliżyli się do plaży. Ciągnęła się daleko, miała przeszło

100 kroków szerokości. W pewnem miejscu przecinał ją niewielki strumień,

wypływający z pogmatwanego gąszczu trzcin i krzaków. W oddaleniu, ponad

linją przybrzeżnych zarośli, ledwo widać było wierzchołki lasu.

O kilkadziesiąt kroków widniały na piasku sylwetki krokodyli; trochę

dalej bieliło się olbrzymie stado czapli.

Byli trochę rozczarowani. Wszystko to wyglądało zupełnie inaczej, niż

sobie wyobrażali.

Bezchmurne niebo, połyskujący lazur wody, te lasy na horyzoncie, koło

nich cicha, czysta, nieskalana stopą ludzką plaża, strumyk, toczący

bezszelestnie swe wody do rzeki, te spokojne wylegujące się krokodyle,

stado białośnieżnych czapli, odbywających sjestę, głęboka cisza w

powietrzu. Wszystko to jakże dalekie było od wyimaginowanej potężnej rzeki,

toczącej bystre wody przez zwały skał i kamieni, w obramowaniu niebotycznej

puszczy dziewiczej, pełnej zwierza, najeżonej niebezpieczeństwami.

Spotyka ich niezamącona niczym, spokojna atmosfera, wśród której czują

się obco, jakby byli zbyteczni.

Przed chwilą jeszcze wydawało się im, że dokonywują czynów niezwykłych,

że przeżycia ich nad jeziorem w lesie i to ich przebijanie się kanałem do

rzeki prawie ich unieśmiertelnia, a tu ich czyny, ich zmagania i troski

rozpływają się nagle i nikną wobec tego nowego obrazu, wobec tej łatwości,

z jaką wybrnęli z sytuacji, która wydawała się bez wyjścia. Był to naprawdę

zawód.

Z podniecenia, w którem żyli, przeszli w stan powszedniości. Teraz

zaczęli rozumieć psychikę niejednego podróżnika, gdy swe przeżycia

opowiada. Czy można mu mieć za złe, jeśli troszkę ubarwia, a gdy się w to

wprawi, to nieraz jakże łatwo mu przychodzi opisywać przygody, zanim się

zdarzyły. Czyż nie dość ma własnego rozczarowania, po cóż miałby

rozczarowywać innych. Taką drogą powstają tak zwane prawdziwe przygody w

dżunglach, w krainach dzikich zwierząt, w sercu niedostępnych lądów...

Tymczasem, pomimo całego spokoju w powietrzu i na ziemi, nasi podróżnicy

jeszcze nie wiedzieli właściwie, gdzie się znajdują i jeszcze nie dostali

się do ludzi, których można lekceważyć, bez których jednak długo żyć

niepodobna.

Odbyto naradę. Było jasne, że należało korzystać z dnia, by zbadać

okolicę. Postanowiono więc płynąć dalej, posługując się improwizowanym

żaglem. Na szczęście wiatr dął prosto z południa i żeglowanie na spokojnej

wodzie nie przedstawiało trudności.

Gdy dopłynęli do krokodyli, te nie ruszyły się wcale, widocznie nie były

nigdy płoszone. Tak samo pozwoliły zbliżyć się do siebie czaple. Staś miał

wielką ochotę zapolować, ale Angielka była zdania, że lepiej nie płoszyć

niepotrzebnie zwierzyny, a przedewszystkiem nie zwracać na siebie uwagi.

Minęli więc stado, ale za niem ujrzeli w niewielkiej odległości drugie.

Przez szkła widać było ogromne ptaki, wielkością przewyższające marabuty

indyjskie, o ruchach naszych bocianów; koło nich kręciły się białe czaple,

dalej plażę pokrywały jakieś ptaki różowe.

- Spojrzyj no, Staś, zdaje się flamingi.

- Flamingi mają dłuższe szyje i zakrzywione grube dzioby, te zaś mają

dzioby jakby rozpłaszczone, wreszcie flamingów, o ile pamiętam, niema w tej

części Południowej Ameryki, chociaż upierzeniem bardzo je przypominają;

dobrzeby zdobyć taki egzemplarz. Ależ jest ich tu mnóstwo, tam dalej znowu.

To królestwo czapli, chociaż niebrak i krokodyli. Niech pani spojrzy, znowu

leżą tam szeregiem nad wodą. Dziwi mnie, że nie uciekają. Jeśli tu chodzą

parowce i mieszkają gdzie ludzie, to musiały być nieraz niepokojone, a te

nie zwracają na nas najmniejszej uwagi.

Różowe czaple nie czuły się jednak tak bezpieczne. Gdy tratwa podpłynęła

na jakie 60 kroków, stado zerwało się z wielkim łopotem. Poszły z początku

w kierunku lądu, potem, jakby robiąc obrót na lewem swem skrzydle, znalazły

się wprost nad naszymi żeglarzami. Widok był cudowny. Olbrzymie stado, 1000

sztuk najmniej, wypełniało sobą całe powietrze nad tratwą, mieniąc się

bajecznemi plamami biało-różowego upierzenia, ciemniejszego, prawie

czerwonego na skrzydłach. Ptaki zakołowały raz i drugi i wreszcie nie

śpiesząc się, opadły o jakie pięćset kroków dalej na plaży. Jednocześnie

porwały się i białe olbrzymy. O wiele cięższe od rzekomych flamingów,

musiały przed zerwaniem się brać rozpęd; robiły więc po kilkanaście susów

długiemi swojemi nogami, zupełnie jak robiłby to na ich miejscu człowiek.

Wyglądało to zabawnie i nasi przyjaciele nie mogli powstrzymać się od

śmiechu.

- Tak zupełnie wygląda, jakby robiły to poraz pierwszy, te skoki mają po

pięć metrów, niech pani patrzy, jak one zginają nogi do góry, prawdziwa

karykatura. Co za połamańce. Mają też trochę wagi, pewno więcej jak po 50

kilo. Ciekaw jestem, jak też mogą smakować.

- Widzę, że jesteś przy apetycie. Możebyśmy spróbowali tu wędek. To zdaje

się najpewniejsze.

Staś w mig narządził dwie wędki. Na przynętę poszły rybki, które jeszcze

przed wypłynięciem z kanału złapał rękoma w wodzie. Po kilku minutach obie

wędki dały znak życia. Staś ostrożnie wyciągnął pierwszą. Była to duża

ryba, podobna do karpia. Druga miała różowy, wpadający w złoty kolor tułów,

ładny, ciemno-stalowego koloru grzbiet, małą stosunkowo głowę, ale ogromne

skrzela.

- Coś mi się zdaje, że znam tę rybę. To musi być corbina, specjał, według

zapewnień moich Peruwjańczyków. Ważą obydwie z 10 kilo.

- No, to mamy już dość.

- Eh, trzeba zrobić przegląd naszego basenu, czy naszej śpiżarni. Jak nie

będą dobre, będę je wyrzucał z powrotem.

- Jakże się na tem poznasz?

- To już od pierwszego rzutu oka widać.

Wyspa rozbitków

Posuwając się zwolna na północ, podróżnicy nasi zauważyli odcinające się

na horyzoncie skupienie drzew. Po przebyciu paru kilometrów ujrzeli

wyraźnie kontury lądu.

Rzeka dzieliła się na dwa koryta. Byli więc prawdopodobnie w obliczu

wyspy. Mijali ją od zachodu. Południowy jej cypel zasnuty był naniesionymi

wodą zwałami drzew, ogołoconych z kory, częściowo zasypanych piaskiem.

Wybielone słońcem martwe konary oblepione były setkami czapli. Za tem

drzewnem cmentarzyskiem znaczyła się niewielka plaża, dalej widniały

zarośla cekropji, pomieszane z trzciną, za nimi większe drzewa, podszyte

palmami. Po przebytym kilometrze, las urwał się raptownie. Ukazał się

północny brzeg wyspy, zakończony znacznie szerszą i dłuższą plażą, którą na

samym cyplu zarastała gęsto trzcina i wiklina.

Oba koryta łączyły się w szerokie rozlewisko. Przed nimi wyrastał bór,

przecięty dawnem, wyschłem łożyskiem rzeki, gubiącem się w perspektywie na

północy.

Są więc znów na jeziorze, tylko sto razy większem od tego pasemka wody,

gdzie rozbił się ich dwupłatowiec.

Ukazało się coś nakształt zatoki, mógł tu być kanał, łączący "koczę" z

nowem łożyskiem rzeki. Odkryli go niebawem, ale, w przeciwieństwie do

krokodylego szlaku, był on szczelnie zawalony mnóstwem naniesionych drzew.

Jakby kto umyślnie zakorkował jedyne wyjście z jeziora.

Byli w pułapce.

Staś odepchnął tratwę dalej na głębię i rzucił kotwicę.

- Cóż teraz? - zagadnęła lady.

- Trzeba się będzie zagospodarować. Na pociąg już nie zdążymy.

- Nie rób kawałów. Ja nie myślę kapitulować. Poszukajmy kanału

południowego.

- Szkoda fatygi. Przecież wszystkie jeziora, czy właściwie dawne łożyska

rzeki mają ujście, o ile je mają wogóle na północy. Jeśli rzeka odrzuciła

się na wschód, to widać jakaś przeszkoda zmusiła ją do tego. Widzieliśmy to

na naszem jeziorku. Od południa nie zostało nawet śladów rzeki, tak było

zasypane.

- Więc cóż zrobimy?

- Jabym radził wrócić na wyspę, tam przynajmniej będziemy bezpieczniejsi.

- Ciągle tylko myślisz o przygodach. Teraz znów nęci cię wyspa.

- A widziała pani, jak wygląda las i jakie tam można spotkać

przyjemności? A kto nam zaręczy, że po przejściu 20 kilometrów nie spotkamy

nowego jeziora, które trzeba będzie obchodzić? Topa nie wszędzie rośnie.

- Może i racja. Ale cóż wymyślimy na wyspie?

- Założymy obóz i będziemy powoli badać teren. Wschodnie ramię rzeki przy

wyspie jest węższe od zachodniego, możemy robić wycieczki, aż obierzemy

jakiś kierunek i wtedy powoli będziemy przecinać pikadę (ścieżka pomiarowa

w lesie). Tak robił mój ojciec przy badaniach drogi, chociaż miał do

dyspozycji całą ekipę.

- Ruszajmy więc.

Staś nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać. Wyciągnął kotwicę i zabrał

się do tangany, w czym sekundowała mu lady, która jednak najwidoczniej

straciła werwę. Odpychała się tanganą, ale jakoś wolniej i słabiej, niż

poprzednio. Staś przeciwnie, nabrał rozmachu. W miarę jak rosły

przeciwności, z tem większą zaciętością brał się do roboty. Bodźca dodawało

mu uczucie odpowiedzialności za los tej kobiety. Podnietą było mu również

obudzone uczucie ambicji narodowej. Czuł, że Angielka, chociaż lubi go i

ceni, bacznie mu się przygląda i nie może się ustrzec od porównań.

Na szczęście woda w jeziorze nie była w tem miejscu głęboka i w parę

kwadransów tratwa przybiła do wyspy. Słońce zachodziło. Postanowiono

spędzić noc na tratwie blisko brzegu. Należało tylko sprawdzić, czy niema

na plaży śladów pobytu ludzi lub zwierząt drapieżnych. Wziąwszy więc

sztucer, Staś obszedł ją dookoła, ale nic podejrzanego nie zauważył.

Odepchnęli się bardziej na głębię i rzucili kotwicę.

Przy wieczerzy zaczęły się narady. Przedewszystkiem zbadają wyspę. Po

namyśle doszli do przekonania, że najpraktyczniej będzie obrać siedlisko na

tratwie. Będą się czuć swobodniejsi i bezpieczniejsi, niż na lądzie, gdzie

nocą byliby narażeni na ciągłą niepewność lub atak niespodziany.

Przyzwyczaili się już do życia na tratwie. Staś zapowiedział, że postara

się znaleźć drzewo suche a lekkie aby wyrobić z niego czółno, choćby

najmniejsze.

Noc przeszła spokojnie. Chłopak uparł się czuwać. Po szeregu nocy,

spędzonych w kanale, gdzie znajdowali się ciągle jakby w ukryciu, między

gąszczem zwałów, trzcin i zarośli, tu czuł się zanadto wystawiony na widok.

Sylwetka tratwy musiała odcinać się zdaleka na gładkiej wodzie, mogli więc

być łatwo zauważeni przez indjan. Mimo wszystko, co o nich słyszał, nie

mógł sobie wyobrazić, jakie byłoby ich zachowanie w razie spotkania. To też

nie umiał powziąć z góry decyzji i co do swego stanowiska. Czy atakować

odrazu, czy pozwolić na zbliżenie się? Ale czy nie byliby w takim razie

zdani zupełnie na ich łaskę? Cóż dwoje tych białych, chłopak i kobieta

mogli przedsięwziąć w tłumie dzikusów. Los ich byłby przesądzony. Należało

przedewszystkiem sprawdzić, czy wogóle są tu indjanie, w jakiej liczbie i

czy jest jaka możność uniknięcia spotkania. Zresztą inna byłaby sytuacja,

gdyby sami zjawili się w osiedlu, czy obozowisku indjan, a inna, gdyby byli

przez nich zaskoczeni w lesie czy na wodzie.

Zwyczaje gościnności wrodzone są rodzajowi ludzkiemu, istnieją u

najbardziej prymitywnych narodów. Decydując się wejść otwarcie do osiedla,

działa się tem samem na psychikę mieszkańców; w samym tym akcie, jest już

dowód szczerości i pokojowości zamierzeń, co wywołuje identyczny odruch po

stronie przeciwnej.

Tak rozumował Staś i postanowił przedewszystkiem uniknąć zaskoczenia. Na

tym zastała go północ, a miał według umowy budzić Angielkę, by go zastąpiła

w czuwaniu. Dziś nie miał sumienia tego robić. Rozczarowanie, które ich

spotkało, perspektywa nowych trudności i nowych niespodzianek, wyraźnie

wyczerpały dzielnie jak dotąd trzymającą się kobietę.

Usadowiwszy się więc wygodniej przy swojem legowisku, łowił uchem dalekie

odgłosy życia puszczy. Dochodziły go one z drugiego brzegu. Las na wyspie

był jak wymarły. Jedynie w wodzie rzucały się ryby. Zmęczenie powoli

przemogło, sen zaczął sklejać powieki i chłopak zdrzemnął się na całego.

Obudziło go dopiero zimno. Dniało. Woda w jeziorze spowita była w gęste

opary, które zasłaniały nietylko brzeg przeciwległy, ale i wyspę. Zaledwie

ciemniejąca na pewnej wysokości linja oznaczała wierzchołki drzew. Z

pomiędzy rzednącej w górze mgły wyglądało coraz jaśniejsze z każdą minutą

niebo, usiane ostatniemi gwiazdami, koloru jasnego złota. Na zachodzie

świeciła jeszcze pełnym blaskiem olbrzymia Wenus, sama jedna na

firmamencie, wzmagający się bowiem świt zgasił wszystkie jej towarzyszki

dookoła.

Na wschodzie płonęła zorza. Olbrzymie jasne promienie sięgały stropu,

wypłaszając zeń resztki mroków. Po chwili, potężne, czerwone słońce

wypłynęło w pełnym swym majestacie. Jakby kto nagle zerwał zasłonę. Niebo

nabrało barwy, zalśniły wody jeziora pod powłoką mgły, a spłoszone jej

kłęby zaczęły się rozbiegać i znikać w przestworzu.

Angielka, obudzona ruchem tratwy, wskutek nagłego zerwania się Stasia,

stała już w otworze swojej kabiny, rzeźka, wypoczęta, jakby odrodzona.

Chwilę trwali oboje w zachwycie, chłonąc z rozkoszą świeże powietrze

poranka. Ale dekoracje już się zmieniały. Zasłona z mgieł nad wyspą szybko

opadła, odsłaniając błyszczącą od nocnej rosy, zwartą, nieprzenikliwą

gęstwinę listowia i spadających naręczami pnączy. Drugi brzeg zamajaczył

czerniejącą linją. I tylko mgły tuż nad wodą, nabrzmiałe nadmierną

wilgocią, lgnęły ku tafli wodnej, niezdolne do oderwania się i lotu.

- Cudne! - odezwała się wreszcie Angielka, - wiesz, chwilami zapominam o

naszej sytuacji; wydaje mi się, że jesteśmy na wycieczce. Nawet te

niebezpieczeństwa, które może na nas w tej chwili czyhają, są jakby

mniejsze, pospolitsze. Wobec tych ogromów i tego piękna jakiż malutki i

pospolity jest człowiek, jego cierpienia i życie, jakże mizerne!

- Ale chyba nie szkodzi, że jeszcze żyjemy. Idę po drzewo. Skończyły się

nasze zapasy.

Po chwili przybili do plaży. Wyskoczyli oboje. Zaledwie jednak uszli

kilkanaście kroków wgłąb, Staś stanął jak wryty.

- Niech pani patrzy! niech pani patrzy! Wracajmy zaraz.

- Cóż takiego?

Staś przypadł na kolana i przyglądał się jakiemuś rowczakowi na piasku.

- Wczoraj tego nie było. Jestem tego pewien.

- Tego rowczaku? Może to ślad krokodyla?

- Gdzie tam, krokodyl pozostawia ślady łap i pazurów, wreszcie ogona,

nieznaczne smugi przerywane, jakby kto miotłą pociągnął po piasku. Tu ktoś

jakimś narzędziem, bo ja wiem, kijem może, przeorał piasek. Widzi pani,

ciągnie się to w obie strony.

- Może indjanie. Słyszałem, że gdy zbliżają się obcy, których nie chcą u

siebie widzieć, ostrzegają ich w ten sposób, że wtykają na drodze 2 strzały

i jedną kładą wpoprzek. Biada temu, kto strzałę zrzuci lub nawet ją

obejdzie. Może to coś podobnego.

- Może. W każdym razie wracajmy. Pani będzie pilnować tratwy, ja pójdę na

zwiady.

Angielka nie chciała o tem słyszeć.

- Jeśli ciebie zabiją, to i ja się nie obronię. Nie wiesz przecie, ilu

ich tu jest. Może bardziej się nas obawiają, niż my ich. Broni palnej

napewno nie znają. Strzał z dubeltówki może ich tak przerazić, że uciekną.

Poszli razem. Za śladem doszli do wody. I tu były jakieś ślady na brzegu,

można je było wziąć za łapy krokodyla, ale i za odciski stopy człowieka.

Staś był zdania, że o krokodylu niema mowy. Rowczak był wyraźny, chwilami

zbaczał na stronę, chwilami był płytszy, ale szedł nieprzerwanie plażą,

zataczając półkole i gubiąc się znów w wodzie znacznie powyżej tratwy.

Zupełnie jakby ktoś wytyczył plac neutralny, wskazujący, że dalej iść nie

pozwala.

Staś i Angielka przekroczyli jednak tę linję, ale od strony zarośniętego

cypla. Po chwili znaleźli się nad drugim brzegiem wyspy. Ciekawe było, że

ani na pierwszym, ani na drugim brzegu nie było śladów nóg. Sprawdzając

swoja własne ślady, stwierdzili, że zostawiają one wyraźne odciski. Staś

spróbował zdjąć buty. Ślady okazały się mniejsze, ale nie mniej wyraźne.

Czyżby indjanie zadawali sobie jeszcze trud z zacieraniem śladów? Że mógł

być ten zamiar, dowodziły ciągnące się bez przerwy smugi po obu stronach

rowczaka. Wynikałoby z tego, że było conajmniej dwóch ludzi. Jedno było

pewne, że ktoś w nocy zatoczył zapomocą jakiegoś narzędzia półkole o

rozpiętości około dwustu kroków, zacierając wszelkie inne ślady po sobie.

Są zatem odkryci. Wróciwszy na tratwę, po naradzie postanowili opłynąć

wyspę dookoła. Po spożyciu naprędce śniadania, dość szybko znaleźli się na

przeciwległym krańcu wyspy przy zwałach drzewnych.

Wysiadłszy, skrupulatnie przeszukali niewielką plażę i wnętrze zwałów.

Staś nadcinał leżące pnie drzew, aż znalazł pień cedry kompletnie suchy.

Dźwięczał jak dzwon i doskonale nadawał się do zrobienia łodzi.

Od strony południowego cypla, las był mniej zwarty, składał się z drzew

rozmaitych, obramowany był cekropją i gęsto podszyty palmami. Pomimo chętki

Stasia przerżnięcia się środkiem wyspy do północnego cypla, Angielka

poradziła wrócić na tratwę i opłynąć wyspę od strony zachodniej. Przecież

musiały tu być gdzieś przywiązane łodzie, jeśli byli ludzie. Ostrożność

kazała przekonać się wpierw o tem. Ale łodzi nie spotkali. Prędko bardzo

dopłynęli znów do północnego cypla. Zagadka nie była więc rozwiązana. Nie

ulegało wątpliwości, że jeżeli byli tu ludzie, to albo już odpłynęli, albo

są w nieznacznej liczbie, pozostawieni rozmyślnie do pilnowania tajemniczej

dla nich tratwy.

Staś zaproponował powrót na cypel południowy, gdzie było poddostatkiem

suchego drzewa i leżał pień zdatny na czółno. Tak też zrobili.

Ponieważ prawdopodobnie dzikich nie mogło być dużo i może boją się nowych

przybyszy, Staś nastawał, by zakończyć rekonesans, przecinając ścieżką

wyspę z południa na północ.

Po rozważeniu wszystkich możliwości ruszyli wgłąb lasu. Staś nożem

wycinał dróżkę, Angielka z palcem na cynglu dubeltówki postępowała za nim.

Las nie był zbyt gęsty i ani się spostrzegli, jak w przeciągu godziny

przebili się na cypel północny.

Pomimo skupionej uwagi, nie spotkali nic podejrzanego. W lesie śladów

zwierząt nie było. Spotykali jedynie ptaki, przeważnie papugi i tukany.

Zagadka pozostała zagadką.

Powrócili na tratwę. Staś narządził wędki i zajął się zaopatrzeniem

śpiżarni. Postanowili część ryb uwędzić na zapas. Połów dał nadspodziewane

wyniki. Między innemi złowiła się na wędkę duża ryba z ogromną głową i

olbrzymią paszczą o silnem uzębieniu. Głowa, kark i część grzbietu były

pokryte pancerzem kostnym tak twardym, że uderzenie noża pozostawiało nikły

ślad zaledwie. Reszta tułowia pokryta była grubą i twardą skórą. Po

rozpłataniu ryby stwierdzili, że należała do chrząstkowatych. Po ugotowaniu

okazała się wyborna. Mięso białe, przerośnięte ciemnym tłuszczem, smakiem

przypominało jesiotra. Dawno już nie jedli czegoś tak wykwintnego. Po

obiedzie Staś zajął się budową wędzarni. Wbił 4 trzciny w kwadrat,

nachylając końce do siebie. Boki założył liśćmi palmowymi, tak że całość

tworzyła rodzaj komina, a dym z kurzyska, które na ziemi rozłożył, nie mógł

rozpraszać się na boki. W górze na poprzeczce zaczepił kilka haków z drutu,

na których pozawieszał złowione ryby, oczyszczone i posolone uprzednio.

Angielka podjęła się utrzymywać w dole kurzysko, którego należało pilnować,

aby ogień nie chwycił komina. Na przyszłość obiecywano sobie ulepszyć

wędzarnię przy pomocy kanału w ziemi, którymby dochodził dym. Narazie

musieli się zadowolić tem prymitywnem urządzeniem, wymagającem ciągle

czyjejś obecności i stałej uwagi.

Pozostawiwszy pieczę nad wędzarnią Angielce, Staś zabrał się do pnia

cedru, z którego chciał wyciosać czółno. Należało obrąbać pień, nadać mu od

przodu kształt dziobu, przy rufie podciąć, aby zmniejszyć wagę i uczynić

czółno bardziej zwrotnem. Widział kiedyś w San Ramon, jak jeden z rybaków

sporządzał czółno. Ofiarowawszy mu się, jak zwykle w takich wypadkach, z

pomocą, dowiedział się, że należy unikać uderzeń siekierą wzdłuż włókien,

gdyż kończy się to zwykle pęknięciem. To też rybacy używali tam narzędzia w

rodzaju cieślicy, ale znacznie węższego; operowali niem wpoprzek pnia i to

w kilku miejscach, tworząc luźne segmenty, które następnie wyrąbywali

siekierą lub dłutem, albo stosowali wypalanie, co jakkolwiek zabierało

więcej czasu, ale miało tę przewagę nad rąbaniem, że nie naruszało

struktury drzewa.

Mając jedynie siekierę i nóż, Staś postanowił operować głównie ogniem.

Zresztą siekiera szybko się tępiła, a ostrzenie jej na znalezionym kamieniu

było uciążliwe i zabierało mnóstwo czasu.

Przez cały dzień żaden odgłos nie wskazywał obecności ludzi na wyspie.

Czaple, opuściwszy zwały drzew, na których przesiadywały gromadnie, pod

wieczór wróciły. Stłoczyły się tylko bardziej na końcu cypla. Jedynie stado

pięknych zielonych papug okupowało pobliskie drzewa, skrzecząc hałaśliwie i

mało przejmując się czyjąkolwiek obecnością.

Myśl, co to za ludzie, którzy rowek wykopali i czy znajdują się jeszcze

na wyspie, nie opuszczała ani na chwilę naszych przyjaciół. Staś proponował

zrobić zasadzkę na północnym cyplu, by się o tem przekonać. Był zdania, że

jeśli dzicy wykopali ten rowek w nocy i odpłynęli następnie, wrócą tu znowu

niewątpliwie. Jeśli są jeszcze na wyspie, stają się ciągłem

niebezpieczeństwem i nic nie uchroni od tragicznego zakończenia tej zabawy

w chowanego. Chłopak instynktownie odczuwał, że niebezpieczeństwu trzeba

wyjść naprzeciw, że kryć się dłużej nie można. Było to upokarzające i

nieznośne. Angielka wolała odwlec rozgrywkę, chociaż przyznawała rację

Stasiowi. Jeden tylko stawiała warunek, że jeśli mają ryzykować, to

wspólnie. Za żadne skarby nie pozostanie sama. Tę pierwszą noc po

katastrofie miała jeszcze żywo w pamięci. Już lepsza śmierć, niż ta udręka

samotności.

Staś przeciął rozumowania. Pójdą wyrąbaną ścieżką na tamten koniec wyspy

i ukryci w krzakach będą oczekiwali wydarzeń.

Zabrali broń, zapas naboi, butelkę z wodą i sokiem cytrynowym, kawał

wędzonej ryby. Światło księżyca ułatwiało im zadanie. Miejscami, gdzie były

gąszcze, pomagali sobie latarką elektryczną. Po kwadransie byli na miejscu.

Staś obrał stanowisko po środku wyspy, tak aby mieć obie plaże pod

obserwacją, udeptał kawałek placu, rozesłał na ziemi koc Angielki, by ją

uchronić od wilgoci, sam zaś usiadł o dwa kroki na znalezionym urwanym

konarze, by łatwiej sprawować czaty. Postanowili nie rozmawiać.

W ten sposób zeszło im do północy. Chmury zaczęły gromadzić się na

niebie, przesłaniając od czasu do czasu jaśniejącą tarczę księżyca i

rzucając cienie na obie plaże i na jezioro. W lesie była cisza.

Było już po pierwszej. Angielka od jakiegoś czasu spała, zwinąwszy się w

kłębek. Staś z trudem przezwyciężał zmęczenie. Zaczęło mu się wydawać, że

wogóle nie miało sensu całe to czuwanie. Mogli tak siadywać co nocy, z tym

samym skutkiem.

- Et, głupiec ze mnie - pomyślał.

W tejże chwili ujrzał coś czarnego, wyłaniającego się z wody na lewo.

Przyćmione światło księżyca nie pozwalało na rozpoznanie przedmiotu.

Dłuższą chwilę czarna sylwetka nie posuwała się. Wyglądało to jak kamień.

Ale chłopak miał pewność, że nie było żadnego kamienia koło plaży. Czyżby

skulony człowiek ? Ale skądżeby z wody wydostawał się człowiek. Żadnej

łodzi nie było widać w pobliżu.

Księżyc znów wychylił się z chmur. Kontury tajemniczego przedmiotu

zarysowały się wyraźniej: lśniły jeszcze od wody. w żadnym razie nie były

to kształty ludzkie. Odległość nie pozwalała określić przedmiotu.

Niewątpliwie to coś wyłoniło się z wody, ale tkwiło nieruchomo przez dobre

dziesięć minut, niczem nie zdradzając, czy jest żywe czy martwe.

Chłopak przecierał zmęczone oczy, wysilając się na odgadnięcie, co to być

może. Wróciły mu spokój i odwaga.

Nieruchomy dotychczas przedmiot poruszył się i zbliżał się powoli. Był to

ogromny żółw. Pełzł w ich kierunku. Gdy zbliżył się na 50 kroków, można go

było obejrzeć dokładnie. Nowy jakiś, niewidziany okaz. Przypominał raczej

pancernika. Skorupę miał bardziej podługowatą i dwukrotnie wyższą niż

zwykłe żółwie. Staś przypomniał sobie co o tem słyszał w San Ramon. Musiał

to być samiec, który budową swą bardzo różni się od samicy i odznacza się

silnym ogonem rogowym od pięciu do ośmiu cali długości, którego nie mają

samice. Okazy te są rzadkie, na sto żółwi jeden zaledwie.

Żółw, odsunąwszy się znacznie od brzegu. zaczął zbaczać w kierunku cypla.

Po chwili był już zwrócony prawie tyłem do Stasia. Lazł powoli i jakby z

wysiłkiem.

- Czy ranny? - pomyślał Staś.

Widział już parę razy żółwie i przekonał się, że przysłowiowa ich

powolność jest względna. Duże egzemplarze mogą swobodnie dorównać w chodzie

człowiekowi. Spłoszone ruszają się jeszcze żwawiej. Ten zaś poruszał się z

wysiłkiem; stawał często. W pewnym momencie wydało mu się, że żółw jakby

coś wlókł za sobą; wyraźny cień zarysowywał się za nim, jak smuga. Staś

zachodził w głowę, co to takiego; czy sznur, za który gdzieś był kiedyś

uwiązany? Po chwili, gdy żółw znów zaczął zbaczać ku wodzie, cień zniknął.

Bliżej, zarysowywał się jednak wyraźnie. Nie był to więc sznur... Nagle

Staś omal nie krzyknął ze zdumienia. Toż to ten rowek, który tyle

zmartwienia im napędził. Żółw niewątpliwie wykonywał go ogonem. Jakby

ciężki kamień spadł chłopcu z serca. Odetchnął. Sen odleciał go całkowicie.

Odeszło go upokarzające uczucie człowieka, który wie, że go obserwują z

ukrycia. Zaledwo powstrzymał się, aby nie krzyknąć. Chwilę przyglądał się

znikającej w oddali sylwetce żółwia, który coraz szybciej zbliżał się do

wody. Po chwili zanurzył się w niej dość raptownie.

Staś zaczął zastanawiać się, jaki cel mogło mieć zwierzę w zakreślaniu na

piasku szerokiego, otwartego ku wodzie, półkola. Spojrzał na zegarek.

Mozolne wyorywanie rowka trwało z godzinę. Postanowił obudzić ostrożnie

Angielkę. Rozwieje jej męczące wątpliwości.

A może przedstawienie nie zostało jeszcze zakończone? Może nastąpi jakiś

ciąg dalszy?

Dotknął ostrożnie ramienia lady. Ocknęła się natychmiast. W kilku

słowach, cichutko, opowiedział jej widziana scenę i zaproponował czuwać

dalej.

Angielka usłyszawszy, jakie było pochodzenie rowka, wpadła w doskonały

humor.

Przez pół godziny przeszło, ani na wodzie, ani na plaży, nie dało się nic

zaobserwować. Raptem przy silniejszym błysku księżyca, zobaczyli, że woda w

niewielkiem oddaleniu od brzegu pokryła się drobnymi czarnymi punkcikami.

Punkciki te zaczęły się zbliżać do plaży, wciąż rosnąc, przekształcając się

wreszcie w jakieś podługowate przedmioty. Po chwili ukazały się szerokie,

czarne koliska, coraz większe i wyraźniejsze, aż dotarły do plaży.

- Żółwie - szepnął cichutko Staś.

- Tyle? Czyż być może?

- Zaraz będą wychodzić.

Jakoż pierwsze szeregi zaczęły się już wydostawać na brzeg. Były to

ogromne żółwie, znacznie przewyższające rozmiarami zaobserwowany już przez

Stasia pierwszy egzemplarz. Szły ławą, prawie na całą szerokość

zakreślonego półkola. Za pierwszymi szeregami postępowały następne. Plaża

pokrywała się stopniowo jakby czarną olbrzymią plamą ruszających się

potwornych skorup, pobłyskujących tu i ówdzie w świetle księżyca. Z

początku szły zwarcie, potem ława się rozluźniła i żółwie rozlazły się po

całem półkolu. Ani jeden nie przestąpił wytyczonego przez samca rowka.

- Meeting - zawyrokowała Angielka.

- Czego one się kręcą? - szepnął Staś. - O, niech pani patrzy, wyrzucają

łapami piasek.

Chrobot od wyrzucanego piasku rozlegał się coraz wyraźniej. Wszystkie

żółwie wyrzucały go tylnemi łapami, kręcąc się powoli w kółko.

- Już wiem, co one robią, kopią dołki na jaja.

- Prawda, zapomniałam. Dziwny kraj, gdzie co drugi stwór Boski znosi

jaja. Co za postęp, dystansuje biedną Europę.

- Chyba przeciwnie, dowodzi to, że jest na niższym stopniu rozwoju, bo

tylko wyższe gatunki kręgowców rodzą żywe potomstwo.

Żółwie kręciły się dalej, od czasu do czasu któryś jakby zapadał się w

dołek; mino to nie przestawały wyrzucać piasku i obracać się w kółko,

robiły to jednak coraz powolniej.

- No, wiesz, gdyby nie twój pomysł czatowania na indjan, nie byłabym

świadkiem takiego widowiska. Nie bardzo mi to wszystko jasne. A już

zupełnie nie rozumiem, co tu robił ten samiec i w jakim celu?

- Zapewne był to rekonesans. Może nasza obecność wczoraj na przeciwległej

plaży skłoniła go do zmiany miejsca lęgu. Z tej strony nie znalazł

widocznie naszych śladów, bo tu byliśmy tylko przez chwilę, i uznał miejsce

za bezpieczne.

Upłynęła przeszło godzina od czasu, gdy rozpoczęło się to dziwne

misterjum natury. Żółwie musiały się zmęczyć. Coraz to któryś przestawał

grzebać, aż wreszcie wszystkie zastygły w bezruchu.

- Możebyśmy tak złapali jednego - zaproponowała Angielka.

- Możnaby spróbować, byłaby zupa z żółwia, chociaż nie bardzo wiem, jak

się do tego zabrać. Za to gwarantuję pani pyszną jajecznicę. Jaja żółwie

uchodzą za przysmak, a nawet słyszałem, że wytapiają z nich tłuszcz.

Postanowili najprzód zaczekać aż żółwie skończą swój zabieg.

Prawie w tej samej chwili kilkanaście żółwi wygramoliło się na piasek. Po

krótkim odpoczynku zaczęły zgarnywać tylnemi łapami wyrzucony niedawno

piasek do dołków. Po zapełnieniu, zaczęły udeptywać i zagładzać miejsca

wokoło, posługując się bokiem skorupy. Poczem ruszały do wody wyciągając

szyje do góry. Gdy już kilkanaście ich znikło, Staś i Angielka zdecydowali

się na atak.

Zaledwie zatrzeszczały pod nimi gałęzie. reszta żółwi porwała się do

ucieczki, tworząc zwartą ławę, szybko zdążającą do wody. Nie przypominało

to bynajmniej przysłowiowego żółwiego kroku. Atakujący zaledwie mieli czas

dobiec, próbując bezskutecznie za pomocą swej broni wywrócić któregoś z

żółwi, ale gwałtowne i silne ich ruchy udaremniały zamiar. W końcu Staś

zdecydował się przewrócić jedno stworzenie rękoma. Nim podskoczył do

drugiego, wszystkie żółwie były już w wodzie i znikły, jakby je zmiotła

jakaś czarodziejska różdżka. Na plaży pozostał tylko jeden, robiący

rozpaczliwe wysiłki, by się odwrócić. Staś, nie namyślając się długo,

odciął mu jednym zamachem głowę. Żółw znieruchomiał na chwilę, ale potem

jeszcze czas dłuższy wywijał łapami. Stworzenia te posiadają niesłychanie

twarde życie.

- Szczęście żeśmy nie zaatakowali ich od wody.

- Dlaczego? Możebyśmy upolowali więcej.

- Przecież zmełłyby nas na miazgę, przy tej szybkości i tej wadze. Niech

pani dotknie skorupy, jeden wystarczyłby, żeby nam pogruchotać nogi, a

reszta... już teraz będę się miał na baczności.

Pozostawiwszy rzucającego się jeszcze żółwia, poszli oglądać pobojowisko.

Było usiane częściowo zasypanymi dołkami, znaczna ich część zrównana już

była i ubita, że trudno się było domyśleć, co się tu przed chwilą działo.

Kilka dołków nie było zasypanych wcale, bieliły się na ich dnie jaja. Staś

zgarnął kilka. Były znacznie mniejsze od kurzych, o skorupie jakby

pergaminowej. Zastanawiała tylko ich obfitość.

Zabrali się do wybierania jaj. Angielka układała je na piasku i liczyła.

W pierwszym dołku było ich 160, w drugim i bez mała 200. Mniejszy jakiś

dołek zawierał 120.

- No, mamy śpiżarnię zaopatrzoną na czas dłuższy.

- Trzebaby wpierw spróbować, jak smakują.

Staś cieszył się, że przez szereg dni nie będzie potrzebował marnować

czasu na zdobywanie pożywienia i może całkowicie poświęcić się robieniu

czółna.

Wybrali jaja z dołków, które nie były zasypane, pozostawiając resztę na

potem.

Zaczęło świtać. Niebo różowiło się. Drobne pasemka chmur na wschodzie

odcinały się czerwienią. Strzeliły pierwsze promienie. Zza dalekiej linji

lasów wschodziło słońce.

Spiesznie wrócili na tratwę i zabrali się do przygotowania posiłku, tylko

Stasiowi niebardzo udała się jajecznica. Czekał na ścięcie białka,

tymczasem przypaliło mu się żółtko. To też nie wiele było pociechy z tego

przysmaku. Po chwili oboje zasnęli snem kamiennym.

Słońce było prawie u stropu, gdy obudziło ich silne uderzenie wiatru.

Stało się to nagle. Rozkołysały się drzewa, groźnie zmarszczyła gładka do

niedawna powierzchnia jeziora, zerwały się na plaży tumany piasku,

wdzierając się ostrą, przenikającą wszystko chmurą do ich schroniska. Szła

nawałnica. Zaledwie zrobili najbardziej powierzchowną toaletę, gdy ciężkie

krople deszczu spadły na tratwę. Po chwili ogarnęła ich prawdziwa lawina

wody, przypominająca pierwszy chrzest deszczowy, otrzymany na trzeci dzień

po katastrofie. Tu, na otwartej przestrzeni, wiatr hulał bez przeszkody.

Groziła obawa zerwania się tratwy, a nawet jej wywrócenia. Staś, nie

zważając na ulewę, wyskoczył ze swej kabiny, by rzucić kotwicę i powbijać

pomiędzy spoidła tratwy tangany dla unieruchomienia jej. W pół godziny było

po wszystkiem. Chmury znikły. Wyjrzało słońce. Z lasu unosiły się lekkie

opary. Pociemniała od wody plaża zaczęła pod wpływem ciepła mienić się

białemi plamami. Odezwały się papugi, inne jakieś ptaki, owady. Życie

wchodziło w swoje prawa.

Staś zabrał się do rozniecenia ogniska i na dobre do kuchni.

Przy rozmaitych próbach przyrządzania jaj żółwich, przekonał się

niebawem, że białko ich nie ścina się. Zresztą nie miało żadnego smaku, za

to żółtko było smaczne, a rozbite z wodą, dawało znaczną warstwę tłuszczu

bardzo delikatnego, trochę przypominającego oliwę. Wprawiło to ich w

doskonały humor, monotonja bowiem kuchni zaczynała dawać się im we znaki.

Przed wieczorem oboje poszli znów na cypel północny, ażeby odkopać nowy

zapas jaj. Przydźwigali ich blisko tysiąc na tratwę.

Teraz ze spokojem i energją zabrali się do wyrobu czółna. Po obciosaniu

pnia z zewnątrz i nadaniu mu najsmuklejszej możliwie formy, Staś za pomocą

rozżarzonych węgli przystąpił do wydrążania wnętrza. Angielka pilnowała

ogniska i zajmowała się kuchnią. Po tygodniu łódź była gotowa. Miała około

5 metrów długości i 60 cm. szerokości. Ściany były dość grube, ale ponieważ

drzewo było lekkie, nie robiło to dużej różnicy przy zanurzaniu. 2e

spuszczeniem łodzi na wodę nie mieli trudności. Walało się tu sporo

okrągłych gałęzi, których kawałki pomogły im dotoczyć łódź do jeziora.

Ku wielkiej ich radości łódź zakołysała się wreszcie na wodzie. Okazało

się, że leży trochę bokiem. Jedna ze ścian była trochę grubsza, trzeba było

wyciągnąć łódź na brzeg i cięższy bok bardziej wyżłobić.

Dzień następny upłynął na sporządzaniu wioseł, które zrobili na modłę

indyjską, krótkie i szerokie.

Teraz mogli przedsięwziąć pierwszy rekonesans na brzeg przeciwny. Ruszyli

tam ze świtem, zabrawszy broń, koc, kociołki i trochę zapasów.

Tajemnica puszczy

W pół godziny byli na drugim brzegu, który się niczem nowem nie

odznaczał. Niewysoka szkarpa zasnuta poplątanymi korzeniami, nad nią

obrośnięte pnączami drzewa, podszyte z dołu niskopiennemi palmami. Tu i

ówdzie z pomiędzy gąszczów strzelały koronkowe liście znanej już im assahy,

ale były i nowe odmiany palm, pokryte od samego dołu nieprzerwaną powłoką

kolców. W końcu dotarli do jakiejś drobniutkiej rzeczułki. Staś skierował

czółno w stronę ujścia, które okazało się tak płytkie, że musieli wysiąść z

łodzi, aby ją przeciągnąć do głębszego nurtu. Przypomniał im się kanał.

Było tu zacisznie. Płynęli czas jakiś jakby tunelem w gęstwinie zieloności.

Rzeczułka wiła się wężowo, tworząc drobniutkie plaże lub podmywając brzeg,

jak duża rzeka. W pewnej chwili zarośla z prawej strony urwały się nagle i

oczom ich ukazał się zwarty gąszcz bananów, a za nim, pośród zarośli

odcinała się ciemna zieleń drzew, przypominających pomarańcze.

Staś zarył wiosłem w piasek. Stanęli.

Niewątpliwie było to osiedle ludzkie. Pomarańcze nie rosną dziko w

Montanji, zresztą najwyraźniej widniał tu wyrąb w lesie. Czyżby byli w

obrębie wioski indyjskiej ?

Serca zaczęły bić żywiej nadzieją, ale i obawą zarazem.

Uciekać, czy zbliżyć się?

Wahali się. Dziwiło ich, że nie słyszą żadnych odgłosów życia. Czyżby ich

dostrzeżono? Zdawało im się, że z gąszczów strzelają ku nim błyski oczów,

że jakieś nieznane istoty śledzą każde ich poruszenie. Staś nieznacznie

nogą przyciągnął do siebie sztucer, który leżał na dnie. Nie chciał wykonać

żadnego gwałtownego ruchu, ale wolał broń mieć w ręku. Angielka zrobiła to

samo z dubeltówką. Ale gdzie wróg? Nie mogli tak stać do nieskończoności.

Porozumieli się szeptem. Chłopiec radził zawołać głośno. Prędzej czy

później zostaną odkryci, lepiej, ażeby się to stało z ich inicjatywy.

Angielka nie wiedziała, co począć.

Staś nie wytrzymał.

Gromkie - ohe! - rozległo się po chwili. Powtórzył je kilka razy.

Cisza.

Głęboka, przeraźliwa cisza. Nie odezwało się nawet echo. Głos wsiąkł w

gąszcz drzew i zielska bez śladu.

Trzymając sztucer między kolanami, chłopak wiosłował ku brzegowi. W

oddaleniu kilkunastu kroków czerniało jakby wgłębienie w gęstwinie.

Musiał tu być port, jak nazywają przystań tubylcy.

Łódź znikła po chwili w gąszczu. Przed nimi czerniały ślady ścieżki. Był

to port rzeczywiście. Nawet tkwił jeszcze palik do przywiązywania łodzi.

Dotknęli ziemi. Staś wyskoczył.

Przez chwilę wahał się, czy łódź umocować. Zdecydował się nie robić tego.

Jeśli będzie zmuszony rejterować, nie warto stwarzać sobie trudności.

- Pani tu zaczeka. Trzeba być gotowym do ucieczki. Proszę przesiąść na

rufę. Łatwiej mi będzie zepchnąć i samemu wskoczyć. - Poczem ruszył do

góry. Angielka nie protestowała, gdyż niezwykłość sytuacji zdezorjentowała

ją zupełnie. Wykonała polecenie jak rozkaz. Staś tymczasem szedł z palcem

na cynglu wgłąb czakry.

Ścieżka dawno nie była uczęszczana, a niektóre pnącza zasnuły ją nawet

wpoprzek. Była to typowa purma, jak tu nazywają porzucone i zarośnięte

osiedla ludzkie.

Chłopak wyszedł na słońce.

Wolne miejsce zarośnięte było gęstą szerokolistną trawą. Zauważył kilka

papai (melonowiec). Kilkanaście dojrzałych owoców złociło się u

wierzchołków. Zerwało się parę drobnych papużek. O kilkanaście kroków

widniał zwalony dach szopy, z którego osypały się liście palmy. Sterczało

kilka słupów, na których oparte było podcienie. Z boku stała drewniana

stępa z tkwiącym w niej jeszcze drewnianym tłuczkiem. Obok zapadniętego

domostwa rosło duże drzewo pomarańczowe, a o parę kroków dalej, kilka

mniejszych. Drzewa osypane były owocem. Na ziemi walało się go mnóstwo.

Wokoło czuć było woń zgnilizny.

Staś zbliżył się do zwaliska. Z tej strony dach, zsuwając się,

zatarasował wejście. Obszedł dom dookoła. Druga strona była w lepszym

stanie. Dach zwalił się na powałę, i ściany z palmy trzymały się jako tako.

Wąskie drzwi, prowadzące do wnętrza, były zamknięte. Tworzyły je klepki

szczypane z palmy, ongiś związane. Pchnął je nogą. Rozleciały się z głośnym

klekotem. Wśród pustego wnętrza, w głębi, widniał otwór do drugiej izby.

Staś postąpił kilka kroków. Coś majaczyło w półcieniu. Najwyraźniej łóżko,

sklecone z żerdzi, pośrodku jakiś łach, jakby kto worek porzucił na

krawędzi łoża. Nad nim na ścianie szeroko rozpościerał się krucyfiks z

drzewa palmowego. Okno obok zamknięte było okiennicą. Staś uderzył w nią

kolbą. Zwaliła się nazewnątrz, urwawszy się ze zmurszałych zawiasów. Fala

światła wdarła się do wnętrza.

Coś bielało przy worku: na łóżku, pośrodku, widoczne były szczątki

książki.

Podszedł bliżej i lufą sztucera poruszył worek. W tej chwili stała się

rzecz straszna. Worek odwrócił się i zwalił na ziemię, ukazując zczerniały

szkielet, który z chrzęstem rozsypał się po podłodze. Czaszka potoczyła się

o kilka kroków, szczerząc zęby.

Stasia jakby przykuło. O mało nie wypuścił sztucera.

Stał przed jakąś tragedią, która musiała się tu rozegrać dawno.

Przez chwilę zbierał myśli, opanowując uczucie lęku. Spodziewał się

żywych ludzi, był gotów do walki. Ten rozsypujący się szkielet przeraził

go.

Ochłonąwszy, zaczął przyglądać się szczątkom. Worek okazał się habitem, a

resztki książki - brewjarzem. Na półeczce obok łóżka widniało kilka

książek, prawie doszczętnie zniszczonych przez robactwo. Z kilku ocalałych

strzępków można było poznać, że były to książki do nabożeństwa: niewielki

mszał i żywoty świętych. Rodzaj szafki z boku zawierał przybory mszalne,

ornat, stułę... Na ścianach było parę obrazów świętych, wizerunek Matki

Boskiej. Trochę sprzętów gospodarskich walało się na podłodze i przy

wygasłym dawno ognisku, otoczonym kilku płaskimi kamieniami.

Przezwyciężywszy wstręt, Staś obejrzał zbliska szczątki szkieletu. Na

czaszce, na ciemieniu, widniało pęknięcie, zapewne zadane kanciastą

maczugą, jakiej używają indjanie. Zakonnika widocznie zabito, gdy klęczał

przy łóżku z brewjarzem w ręku. Musiał być franciszkaninem. Staś słyszał,

że zapuszczali się oni nierzadko w zupełnie dzikie strony, gdzie zakładali

czakry, starając się dotrzeć do najdzikszych plemion i próbując zdobyć je

dla cywilizacji. Słyszał też o wielu wypadkach, że misjonarze ci już nie

wracali. Wypadek taki miał przed sobą. Sądząc z drzew zasadzonych, musiał

ten człowiek przebywać tu oddawna. Może nie mógł znaleźć drogi powrotnej.

Może wzbraniali mu powrotu indjanie, jak o tym chodziły słuchy. Wreszcie

kto może wiedzieć, jaki dramat rozegrał się tu przed rokiem, czy dwoma, bo

takby należało przypuszczać, sądząc ze wzrostu krzaków i porośli.

Staś przypomniał sobie Angielkę, która czekała na niego w łodzi. Musiał

jej oszczędzić tego strasznego widoku. Więc postanowił wrócić tu kiedyś sam

i sprawić pogrzeb tym szczątkom bohatera odwiecznej puszczy.

Teraz, gdy odtworzył sobie w myśli obraz zdarzenia, z całym pietyzmem

ułożył na łóżku rozsypany szkielet i nakrył go zbutwiałym habitem.

Ze ściśniętym sercem opuszczał to miejsce. Orzeźwił go dopiero widok

słońca, zieleni, całej tej wspaniałej natury, która tak szczodra dla

jednych, potrafi być całunem dla drugich. Jeszcze bowiem lat parę, a z

pustelni i ze szczątków bohaterskiego zakonnika nie pozostałoby ani śladu.

W przyszłości zaś, inny wędrowiec, gdyby zawitał w te strony, może już

obudzone do życia cywilizowanego, biedzić się będzie, dociekając, skąd

wzięły się w lesie dziewiczym pomarańcze i inne jakieś owoce, wreszcie

kwiaty, które nie były kwiatami puszczy. Nasunęło mu to myśl, którą zaraz

wykonał. Narwał naręcz tych kwiatów, których mnóstwo mieniło się wszelkimi

kolorami na purmie i zaniósł je do pustelni, zarzucając nimi szczątki

męczennika.

Teraz już wracał na dobre. Odrzucił nawet myśl zerwania kilku owoców dla

Angielki, by nie wzbudzić zainteresowania się jej purmą. Za wszelką cenę

postanowił nie dopuścić jej do tych szczątków. Wrócił więc z pustemi

rękoma.

- No, jakże, - zawołała Angielka, gdy tylko się ukazał, pogwizdując dla

niepoznaki - znalazłeś ślady ludzi?

- Nic nie znalazłem, musieli tu kiedyś mieszkać indjanie, ale wynieśli

się i puszcza zatarła po nich ślady. Ten pieniek, - wskazał słupek przy

wodzie - to wszystko, co po nich zostało.

- Czy jedziemy dalej?

- Myślę, że to bezcelowe. Może co zobaczymy od strony jeziora. Tu rzeczka

staje się coraz płytsza i zresztą jest zawalona drzewami, daleko nie

zajedziemy.

Wrócili na jezioro. Zaledwie upłynęli paręset kroków, trzymając się

prawie samego brzegu, gdy uwagę ich zwróciły jakieś stworzenia, wyłaniające

się z wody. Było ich kilka, płynęły jedno za drugim, to pogrążając się, to

wypływając na wierzch; z ruchów przypominały delfiny. Były różowego koloru,

dłuższe od delfinów, kształtem niepodobne do ryb; paszcze ich przypominały

nieco ryj świński, były tylko znacznie większe i dłuższe.

Od czasu do czasu słyszało się, jakby ktoś trąbił, zanurzywszy otwór

trąby w wodzie. Głos wydobywał się przeważnie, gdy zwierzęta były jeszcze

pod wodą. Niewątpliwie był to ich oddech, gdyż jednocześnie widać było nad

powierzchnią jeziora jakby mgiełkę i ukazywał się nieznaczny wytrysk wody.

- Ach, żeby tak posłać któremu kulę - rzekł Staś.

Niedługo się namyślał i jak tylko pierwszy okaz ukazał się na

powierzchni, wpakował mu błyskawicznie kulę w bok. Efekt był piorunujący.

Zwierzę rzuciło się całem ciałem, potem zanurzyło się głową do dołu, tak że

przez chwilę ogon wystawał nad powierzchnią wody, wreszcie przewaliło się z

pluskiem jakby robiąc koziołka.

Po chwili byli przy zabitej zwierzynie.

Ogromne, wstrętne cielsko unosiło się nakształt różowej plamy na wodzie.

Staś spróbował je nożem - wszedł jak w masło. Zwierzę tak było obrośnięte

tłuszczem, że robiło wrażenie galarety. Angielka wzdrygnęła się ze

wstrętem.

- Wiesz, musiałabym długo pościć, aby spróbować podobnej obrzydliwości.

Tym razem i Staś był tego samego zdania. Z ciekawości otworzył zwierzęciu

paszczę. Ukazały się dwa szeregi ostrych i mocnych zębów. Szczęki, wąsko

ustawione, były bardzo długie. Coś jak trąba szła od samego prawie czoła do

końca paszczy, tworząc z nią całość.

- Nie widziałem większego paskudztwa - rzekł Staś, - wąż przy tem

dziwadle jest pięknem stworzeniem. Czyżby to była Inia Amazonica, ale skąd

się tutaj wzięła? Widzę, że rysunki wielu zwierząt, nawet takiego Brehma,

odbiegają nieraz od rzeczywistości.

- Chwała Bogu, że się tutaj znalazłeś. Ty te wszystkie błędy poprawisz, i

coby nauka bez ciebie zrobiła?

- Pani zawsze ze mnie żartuje. A czy widziała pani kiedy takie stworzenie

w podręczniku zoologji? Po ojcu pozostało mi kilka książek i to w

rozmaitych językach...

- Ależ ja mówię zupełnie serjo - przerwała lady - tylko musisz

zrezygnować z lotnictwa i zabrać się do studjów nad historją naturalną.

- Kiedy mnie i jedno i drugie interesuje. Czyż nie można być poetą i znać

się na winie, inżynierem i znać się na sztuce, lub księdzem i budować

balony?...

- Dosyć już, dosyć. Krótko ci powiem, anglo-sasi tego nie potrafią.

Widocznie Polacy mają bardziej pojemne mózgi. Mój kochany chłopcze,

przyglądam ci się już czas jakiś i szczerze cię podziwiam, i twój naród.

Żebyście tylko wyrobili w sobie wytrwałość i pracowitość.

Staś spłonił się z ukontentowania. Słowa takie w ustach wybitnej bądź co

bądź Angielki, napawały go dumą. Wprawdzie lady robiła zastrzeżenie, ale

fakt, że zaczęła uogólniać swe wrażenia ze współżycia ze Stasiem, był jakby

egzaminem; zdał go prawie celująco i z radością spoglądał na świat, który

wydał mu się jeszcze piękniejszym i godnym największych poświęceń i

wysiłków.

Przy łodzi tymczasem pojawiły się panje; po chwili zakotłowało się w

jeziorze. Cielsko Inji pokryło się niezliczonem mnóstwem tych stworzeń i

nie było wątpliwości, że skonsumowane będzie w kilka minut. Odsadzili się

pośpiesznie, by nie asystować przy tej wstrętnej uczcie.

Po przebyciu kilku kilometrów na południe, zawrócili do domu. Po drodze

spłoszyli stado kapiwar, spotkali parę ogromnych krokodyli, które nie

raczyły nawet zwrócić na nich uwagi i spędzili stado brunatnych kaczek.

Na całej tej przestrzeni, nic nie znamionowało w pobliżu obecności

człowieka. Zauważyli tylko zdaleka bielejącą na południu plażę, byli jednak

zanadto zmęczeni i zdecydowali odłożyć rekonesans na później.

Nazajutrz Staś, zostawiwszy Angielkę przy wędzarni, wsiadł do czółna, by

spróbować rybołóstwa na głębi. Rzucały się tam raz po raz duże ryby i

chłopak spodziewał się dostać na haczyk jakąś większą sztukę. Prędko bardzo

znalazł się na środku wschodniego ramienia jeziora, gdzie natychmiast

zarzucił kilka wędek, narządzonych na rozmaite głębiny. W oczekiwaniu na

ryby zaczął rozważać wczorajszą przygodę. Przypomniał sobie postanowienie

sprawienia nieboszczykowi pogrzebu. Był to obowiązek chrześcijański.

Wreszcie należało odszukać jakiś ślad imienia tego człowieka. Czyż nie

zasługiwał na pamięć u żyjących, na wspomnienie historji. Był ofiarą

obowiązku, tym większą, że nie spełniał go wobec tłumu, że nie mógł liczyć

na nagrodę w życiu doczesnem.

Tak. Musi tam pójść. Angielka jest zajęta, nic jej narazie nie grozi; w

trzy godziny może załatwić sprawę. Nie będzie tego odkładać, bo okazja taka

jak dzisiaj może mu się drugi raz nie trafić.

Wyciągnął wędki, na które złapała się jedna ryba i ruszył w kierunku

rzeczki. W mniej niż pół godziny uwiązywał już swoją łódź do palika przy

brzegu. Ostrożnie, z palcem na cynglu sztucera, zaczął przedzierać się

przez gęstwinę do opuszczonego domostwa.

Pusto tu było jak wczoraj i jeszcze smutniej. Stanął we drzwiach. Zwiędłe

kwiaty zaścielały łoże i szczątki pokryte habitem. Wyszedł na drugą stronę

domostwa, gdzie podwórze było szersze i czystsze. Nie namyślając się długo,

obrał miejsce pod jedynem większem drzewem, które tu stało. Oczyścił od

zarośli pewną przestrzeń i zaczął kopać nożem dół. Na szczęście grunt

składał się z glinki pomieszanej z piaskiem, jak znaczna część tamtejszych

aluwjonów. Po godzinie robota była skończona. Zawinął w habit szczątki

zakonnika i zaniósł je do grobu. Na wierzch położył obrazek Matki Boskiej,

malowany na blasze, który wisiał nad łóżkiem. Uklęknął i zmówił pacierz.

Zasypał grób, a zrównawszy nasyp, poznosił na wierzch kamienie z paleniska,

starając się ułożyć je jak można najrówniej. Z początku chciał wyciosać

nożem krzyż z listew palmowych, których tu było poddostatkiem, ale

przypomniał sobie krucyfiks, wiszący nad łóżkiem; zdjął go i umocował na

drzewie, tuż nad grobem. Narwawszy kwiatów, obsypał nimi mogiłę.

Potem zlustrował dokładnie całe wnętrze domostwa, w poszukiwaniu

jakichkolwiek dokumentów, ale papiery były zniszczone przez robactwo, tylko

na jednej z książek w górze widniał napis: Hernan, reszta była zżarta.

Stasiowi przyszło do głowy wyciąć to imię na drzewie pod krzyżem. W pół

godziny bielał na korze napis: "Tu leży ksiądz Hernan, zabity przez

dzikich". W dole data pogrzebu.

Skończywszy pracę, odstąpił parę kroków, by przyjrzeć się swemu dziełu,

ale jednocześnie prawie poczuł za sobą ostrą woń jakby piżma. Odwrócił się

błyskawicznie.

Na kilkanaście kroków przed nim, w drzwiach zapadniętego domostwa stał

wspaniały okaz jaguara. Wszedł widocznie od frontu, przeszedł obydwie izby

i teraz stał ze wzniesioną głową, bijąc się ogonem po bokach, zdziwiony

zapewne i zaniepokojony niezwykłym dla niego zjawiskiem. Postąpił parę

kroków.

Staś zmartwiał. Sztucer niebacznie pozostawił koło łoża w pierwszej

izbie. W ręku trzymał myśliwski nóż, który nie na wiele mógł mu się przydać

w walce z potężnem zwierzęciem. Rewolwer tkwił w pochwie za pasem, ale Staś

wiedział z doświadczenia, że niełatwo go wydostać w takiej chwili. Wreszcie

obawiał się sprowokować zwierzę nieopatrznym ruchem. Skok jaguara z takiej

odległości byłby dla niego fatalny.

Utkwił więc tylko wzrok w przeciwnika, śledząc najmniejszy jego ruch.

Jaguar zniżył głowę i przestał ruszać ogonem. Człowiek w ubraniu, stojący

nieruchomo z wlepionym w niego wzrokiem wzbudzić w nim musiał coś nakształt

lęku. Poruszył się całem ciałem, z początku w prawo, później w lewo, jak

pies, który unika uderzenia. Powtórzył to. Wreszcie ruszył kłusem pod

ścianą domostwa i znikł za rogiem.

Staś ochłonął z pierwszego wrażenia. Przedewszystkiem chwycił za rewolwer

i trzymając go w pogotowiu, biegł ku domowi. Jednym skokiem dopadł

sztucera, odsunął bezpiecznik, rewolwer schował do pochwy i posunął się w

kierunku - drzwi frontowych.

Jaguar, choć uciekł przy pierwszem spotkaniu, bynajmniej nie zamierzał

się wycofywać. Obszedł domostwo dookoła i ustawił się na ścieżce,

prowadzącej do łodzi. Na widok Stasia poraz wtóry zrobił ten sam

charakterystyczny ruch, jakby chciał sprawdzić, czy ta nieznana mu istota

rzuci się na niego. Znów zwinął się błyskawicznie i cofnął o kilka kroków,

stanąwszy na ścieżce przy samem wejściu do gęstwiny. Wyglądało to, jakby

sobą zatarasowywał drogę.

Dla Stasia nie było wyjścia. Jaguar widocznie niezupełnie jest pewny

siebie, ale nie myśli ustępować z pola. Wydało się nawet, jakby czynił

przygotowania do skoku: zniżył głowę, unosząc do góry ogon. Błysnęły białe

kły. Ale w tej samej chwili gruchnął strzał, od którego zadrżały ściany

domostwa. Echo odbiło go tysiąckrotnie. Zwierzę rzuciło się naprzód, ale

nie mogło oderwać się już od ziemi. Zaryło paszczą, próbowało się zerwać,

straszliwy chrap przeszył powietrze. Zwierzę spięło się w końcu, ale w

odsłonięte piersi dosięgła go druga kula. Zatoczył się i zwalił na ziemię.

Przedśmiertelne drgawki zaczęły targać ciało, krew rzuciła się gardłem,

wizg przeraźliwy złączył się z charkotem konania. Legł wreszcie nieruchomo

i tylko ostatnie drgawki przebiegały mu jeszcze po bokach i łapach, a ogon

wykonywał nieznaczne ruchy, aż i one ustały. Teraz wargi zwierzęcia zaczęły

się kurczyć, odsłaniając potworne uzębienie, wreszcie wypadł mu okrwawiony

język.

Staś dygotał jak w febrze.

Ostrożnie podszedł do rozciągniętego na ścieżce zwierzęcia, lufą sztucera

trącił głowę. Nie zdradzała już życia, oczy szkliły się martwo z pod

nasuniętych powiek. Okaz miał prawie dwa metry, krótkie grube łapy

uzbrojone były w potężne pazury; musiał być młody, bo zęby i kły nie miały

żadnej skazy, były olśniewająco białe.

Staś uspokajał się stopniowo.

Przyszło mu na myśl, że Angielka niepokoi się tam sama, tembardziej, że

mogła usłyszeć strzały.

Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zedrzeć skóry z jaguara.

Zrezygnował jednak, gdyż zabrałoby mu to zadużo czasu. Chętnie wziąłby na

pamiątkę parę kłów, bo były fenomenalnej długości, ale na to należało

zgruchotać wpierw szczękę, co trudno było zrobić bez narzędzi. Odciął więc

nożem dwa największe pazury, przeznaczając jeden dla lady, drugi dla

siebie. Przypomniał sobie, że widywał takie pazury u myśliwych, oprawione w

złoto przy zegarkach - miało to im przynosić szczęście.

Narwawszy pomarańcz i papai, któremi wypełnił czółno, ruszył śpiesznie ku

domowi. Gdy już był w połowie jeziora, dojrzał Angielkę, jak machała na

niego chustką.

Spostrzegłszy jego ucieczkę, zaniepokoiła się, strzały zdenerwowały ją

ostatecznie i już gotowa była płynąć po niego tratwą. Ale po chwili ujrzała

wyłaniającą się łódź z zarośli, z niecierpliwością więc czekała na relację

Stasia.

Taka była rozżalona jego postępkiem, którego motywów nie znała, że nawet

nie ucieszyły jej owoce. Dopiero po kolacji zabrali się do nich. Pomarańcze

były zielone, ale niesłychanie soczyste i słodkie.

- Królewski owoc, widywałam podobne w Afryce tropikalnej, ale ani umywały

się do tych. Włoskie i hiszpańskie w porównaniu z niemi smakowałyby jak

rzepa.

Staś zdał relację z przebiegu swej wycieczki, nie wspominając ani słowa o

zakonniku. Jaguar był główną osią opowiadania. Przywiezione pazury były aż

nadto przekonywującym dowodem nowej jego przygody myśliwskiej. Angielka

oczywiście pragnęła obejrzeć to trofeum osobiście, na co Staś pozornie się

zgodził, postanawiając sobie odwieść ją następnie od tego zamiaru. Owoców

mieli conajmniej na tydzień i nie było żadnej naglącej potrzeby tracić

czasu na podobną wyprawę.

Dym na horyzoncie

Płynąc przez jezioro łodzią, Staś zauważył przelotnie, jak dobrze odcina

się zdaleka dym ogniska. Przy cichej pogodzie, unosił się równym słupem w

niebiosa i musiał być widoczny na wiele mil wokoło. Z początku chłopiec nie

wyciągał z tego żadnego wniosku, ale gdy położył się i zaczął zastanawiać

się nad rozmaitymi sposobami wyjścia z matni, raptem przypomniał sobie dym.

Przecież nie można przypuścić, by władze w Limie, a bodaj i czynniki

angielskie nie miały robić poszukiwań. Koledzy lotnicy również nie

pozostawią zaginionego porucznika na pastwę losu. Kto wie czy nie

przeszukują już oddawna puszczy i czy nie wysłano jakichś ekspedycji

ratunkowych. Czyby dym, unosząc się stale w jednem miejscu, nie wywołał ich

zainteresowania i czyby nie wysłano lotnika w tym kierunku, aby sprawdził

jego pochodzenie? Przejął się tem pytaniem tak dalece, że nie mógł do późna

zasnąć. Jedyny zarzut, jaki można było uczynić, to że dym taki mógłby

ściągnąć wpierw indjan nim zostanie dostrzeżony przez patrolujące samoloty,

a wtedy następstwa tego mogą okazać się fatalne.

Zasnął dopiero nad ranem, Gospodarskie zabiegi lady zbudziły go z

ciężkiego snu. Gdy się pokazał, Angielka zwróciła odrazu uwagę na

zaczerwienione oczy i wypieki na twarzy. Miał niewątpliwie gorączkę. Kazała

mu się znowu położyć, nagotowała herbaty, wcisnęła do niej soku z

pomarańcz, dała mu silną dawkę chininy i zabroniła się ruszać. Na stan

Stasia wpłynęła oczywiście cała przygoda w pustelni, pogrzeb, spotkanie z

jaguarem, ale bodaj czy nie więcej myśl, że znalazł sposób tak łatwy do

skomunikowania się ze światem.

Czy sposób ten nie sprowadzi na nich nieszczęścia? To było pytanie, które

go dręczyło. Nie chciał z pomysłu swego się zwierzyć, żeby nie wywołać w

Angielce podobnych obaw, które dla niej bardziej jeszcze byłyby męczące od

obecnej niepewności jutra. Byłaby to gra - va banque, a stawką życie.

W końcu zasnął. Gorączka minęła i Angielka z radością popatrywała przez

otwarte drzwi jego "kabiny", jak chłopcu wraca jego dawny wygląd i jak

oddech staje się równy i normalny.

Już było po trzeciej, gdy przechadzając się po plaży, zobaczyła na

horyzoncie coś, co ją zaintrygowało i zaniepokoiło niezmiernie. Musiało to

być coś niezwykłego. bo Angielka pomimo obaw o Stasia zdecydowała się go

zbudzić. Ledwo stąpnęła na tratwę. by zajrzeć do wnętrza, gdy Staś otworzył

oczy. Spojrzenia ich spotkały się. Ucieszył się. Czuł się wypoczęty, pełen

sił i zdrowia. Zrzuciwszy koc, jednym susem był na pokładzie.

Chciał coś mówić, ale Angielka powstrzymała go, pociągając za ramię i

wymownym gestem wskazując punkt jakiś na plaży. Pobiegli tam czemprędzej.

Angielka bez słowa wyciągając rękę w kierunku horyzontu.

Na jasnem tle nieba, po nad linją lasu, wyraźnie odcinał się słup dymu.

Byli więc tam ludzie.

Staś pobiegł po lornetkę, ale nawet szesnastokrotny Dalmayer nie pozwalał

dojrzeć nic więcej ponad cienką linją lasu, z ponad której dym wydostawał

się na swobodę. Pogoda była cudowna, najmniejszy wietrzyk nie mącił

nieruchomej ciszy powietrza i dym unosił się równą smugą do pewnej

wysokości, gdzie tworzyła się drobniutka chmurka, nieznacznie rozpływająca

się w powietrzu.

Czy była to oznaka ratunku, czy przestroga przed nowem

niebezpieczeństwem?

Angielka kilkakrotnie już odzywała się o możliwości ekspedycji

ratunkowej. Wierzyła, że krewni i przyjaciele nie pozostawią jej na pastwę

losu i wyczerpią wszystkie środki do odszukania jej. Staś nie kwestionował

możliwości ekspedycji, nawet kilku, ale był zdania, że wszystkie one byłyby

w tym zwartym lesie bezcelowe. To nie Afryka z tysiącami wiosek, z

bezustannemi peregrynacjami murzynów, wreszcie z jej bezkresnemi równinami

o charakterze stepowym i rzadkim przeważnie lasem. Tu trzebaby przeszukiwać

kilometr po kilometrze.

Obecnie jedno tylko było pewne. Dzięki niezwykłej przejrzystości

powietrza i ciszy, jaka panuje w tej strefie przeważnie rankami, dym z

zapalonego ogniska widziany być może na olbrzymiej przestrzeni. Kto wie,

czy nie zwróciłby uwagi lotników, gdyby stale ukazywał się na horyzoncie.

Należałoby rozszerzyć jedynie kurzysko, aby słup dymu był grubszy i

widoczniejszy.

Zwierzył się ze swego pomysłu. Nie ukrył, że widzi w tem także

niebezpieczeństwo. Nim baza zdecyduje się na wywiad, indjanie mogą stawić

się nieproszeni i wtedy musiałaby się rozegrać walka, której ani przebiegu

ani wyniku nie można przewidzieć.

Tymczasem należało sprawdzić, co to za ludzie rozłożyli ognisko. Staś był

gotów przeprowadzić rekonesans w pojedynkę, czemu oparła się jak zwykle

Angielka. Poprostu lękała się pozostać sama.

Stanęło na tem, że popłyną razem. Jeśli była to ekspedycja ratunkowa, im

prędzej z nią się zetkną, tem lepiej. Mogła wyjść przypadkiem na jezioro, a

potem znów zagłębi się w las, co byłoby tragiczne. Jeśli są to indjanie,

prawdopodobnie nie uda się ich uniknąć. Prędzej czy później natkną się na

rozbitków i trzeba będzie stawkę rozegrać.

Staś zabrał jeszcze jedno zapasowe wiosło, wyciął kilka nowych tangan,

ponieważ na płytkiej wodzie łódź znacznie szybciej poruszała się przy ich

pomocy. Angielka przygotowała koszyk z pożywieniem i ruszyli pod wieczór.

Chłopak był zdania, że bezpieczniej będzie zbliżyć się do obozu pociemku,

ażeby choć mniej więcej się zorjentować, z kim będzie się miało do

czynienia.

Od Peruwiańczyków słyszał, że niektóre szczepy indjańskie nigdy nie

ruszają się z obozu po zachodzie słońca, panicznie boją się ciemności, co

tłumaczy się tem, że większość niebezpiecznych zwierząt wiedzie tu życie

nocne.

Łódź mknęła szybko, popychana mocnemi uderzeniami wioseł. W kwadrans

niespełna była już pod przeciwległym brzegiem jeziora po stronie

zachodniej. Staś twierdził, że dym unosi się prawie napewno na wschodnim

brzegu. Płynąc nim, mieliby przed sobą bardzo nikłe pole obserwacji,

zupełnie nieoczekiwanie mogliby wpaść na indjan, gdy na wycofanie się

będzie już zapóźno. Płynąc brzegiem zachodnim, mają cały obraz przed sobą,

kryć się będą pod szuwarami, a mając silną lornetkę, mogą zawczasu

rozpoznać niebezpieczeństwo.

Niestety zerwał się wiatr. Słup dymu zniknął i groziła obawa ominięcia

obozowiska. Zdecydowali więc, upłynąwszy około dziesięciu kilometrów,

zatrzymać się przy brzegu i tu oczekiwać ranka. Wywiad nie był tak łatwy,

jak się na pierwszy rzut oka wydawało. Należało wpierw określić, gdzie

obozowisko się znajduje. W tym celu trzebaby płynąć w pewnem oddaleniu od

brzegu, dość jednak blisko, ażeby obozu nie przeoczyć, ale w ten sposób

byliby zanadto wystawieni na widok; nawet w nocy mogą być natychmiast

odkryci.

Staś wysiadł na brzeg i ściął kilka liści palmowych na posłanie dla lady.

Spożyli kolację i gdy ściemniło się zupełnie, odsunęli się o kilkanaście

kroków od brzegu, uwiązawszy czółno do wystającego z wody konara.

Postanowili czuwać na przemian. Angielka usnęła pierwsza. Chłopak, żeby nie

zasnąć, zajął się wyrobem grotów z twardego drzewa do harpunów, mających

służyć na połów większych ryb. Harpuny takie widział u księży

franciszkanów, przyniesione z Montanji na pamiątkę. Składały się z trzona i

jednego lub dwu ostrzy wyciętych z kawałka palmy i opatrzonych

zazębieniami. Już poprzednio kilkakrotnie zauważył większe ryby, które

spokojnie przepływały lub nawet zatrzymywały się prawie koło samego czółna,

nieraz nie głębiej jak na łokieć pod powierzchnią wody. Należało tylko

zaopatrzyć harpun w mocny sznur, któryby nie pozwolił umknąć lub zatonąć

ugodzonej rybie. Sznur ten postanowił ukręcić z włókien palmy, mających,

ja k wiadomo, niezwykłą moc i sprężystość.

Gdy tak strugał mozolnie swoje ostrze, raptem na horyzoncie zabłysło

światło. Był to zaledwie punkcik, ale wyraźny na tle ciemnej nocy. Światło

ukazało się trochę na ukos od ich stanowiska. Wymierzyli więc dystans

dobrze. Należało korzystać z okazji i próbować pod osłoną nocy zbliżyć się

do ognia.

Obudził Angielkę. Porozumieli się prędko. Po chwili przecinali już pod

prostym kątem jezioro, tak aby dostać się do tamtego brzegu na jakieś pół

kilometra od ogniska. Gdy byli już przy brzegu, Staś zapomocą tangany,

która robiła mniej plusku niż wiosło, zaczął posuwać się pod szuwarami

kierunku ognia. Po chwili ujrzeli światło w odległości dwustu kroków

zaledwie. Ognisk było kilka, ale jedno tylko buchało żarem i dymem. Wokoło

tło czyli się ludzie.

- Indjanie, - szeptem stwierdził Staś.

- Czy nie widzisz wśród nich białych?

Lady nie mogła pozbyć się myśli, że są tam i jej rodacy. Anglicy nie

zwykli ustępować przed trudnościami, dali tego dowody w licznych

ekspedycjach po całym świecie. Ostatnio w dorzeczu Amazonki zginęła podobno

bez śladu ekspedycja, wysłana na poszukiwanie pułkownika Fawcetta, który

badał źródła rzeki Xingu. Ta wiara, pewność prawie, podtrzymywała Angielkę

w najgorszych chwilach. Hasło, czy rozkaz Nelsona przed bitwą pod

Trafalgarem - "Anglja spodziewa się, że wszyscy spełnią swój obowiązek",

nie było jedynie własnością bohaterskiego admirała. Było to hasło całej

Anglji, było tem, co tworzyło jej siłę i odporność, co wypłynęło z jej

ducha, dało jej panowanie nad morzami, a bodaj, że i nad całym światem.

Staś posuwał się powoli w kierunku ognia, starając się utrzymać w obrębie

cienia, który rzucały na wodę najbliższe drzewa. Ale po chwili zarośla się

urwały i ukazała się plaża.

Posuwać się dalej było niebezpiecznie. Postanowili tu się zatrzymać, gdyż

stąd można się było najlepiej przyjrzeć tym pierwszym, spotkanym w puszczy,

ludziom.

Dzieci natury

Plaża widzialna była na znacznej przestrzeni. Wypatrywali łodzi, ale nie

dojrzeli ich nigdzie. Nie było to więc osiedle, lecz najwidoczniej obóz

tymczasowy i to ludzi, którzy przybyli z puszczy, nie drogą wodną; chyba,

że łodzie odpłynęły.

Część indjan gromadziła się przy głównym ognisku i jakby przyglądała się

czemuś, co się w nim działo. Reszta, o kilkanaście kroków delej, robiła

jakieś ewolucje. Przy blasku ognia widać było, że część ta, zresztą naga

zupełnie, połyskiwała kolorami. Po przyjrzeniu się okazało się, że są

wszyscy utatuowani czy umalowani w niesłychanie wymyślne wzory. Wzory te

naśladowały jakby pręgowatą skórę tygrysa.

Po chwili z grupy tej wysunął się szereg, do którego przystępowali inni.

Szereg rozłamał się na dwie linje. Można było myśleć, że jest to jakiś

manewr wojenny, gdyby nie spokój, panujący w skupieniu ludzi przy ognisku.

Jeden z dzikich wszedł pomiędzy dwie grupy. Rozległ się odgłos bębna. Oba

szeregi wydłużyły się, ruszając w rytmiczny tan.

Teraz wyraźnie można było rozróżnić oba szeregi, Pierwszy, niższy,

składający się widocznie z kobiet, umalowanych w kolorowe desenie, posuwał

się drobnymi krokami, podnosząc kolana do góry, z rękami przy piersiach.

Drugi szereg wyższy, potęgowany jeszcze ozdobami z piór dookoła głowy,

niewątpliwie składał się z mężczyzn. Ruchy, wykonywane torsem i rękami,

naśladowały najwidoczniej walkę. Niektórzy mieli w ręku włócznie, inni

jakieś przedmioty, mogło się wydawać, że wiosła. Były to w rzeczywistości

macany, rodzaj długich obosiecznych mieczy z twardego drzewa, którymi

indjanie walczą oburącz. Jest to broń straszliwa w ręku mieszkańców

puszczy, za jednym bowiem zamachem potrafią strącić głowę wroga.

Oba szeregi uformowały dwa niezależne koła i zaczęły kręcić się w takt

Bę benka. Po chwili do bębna przyłączyła się piszczałka. Przy najlepszych

chęciach jednak nie można było dosłuchać się w tem jakiejkolwiek melodji.

Oba instrumenty służyły wyłącznie do wybijania taktu. Indjanie zresztą nie

trzymali się go bynajmniej, co było tem dziwniejsze, że nie można im było

odm ówić pewnego rytmu w ruchach.

Grupa, która obstąpiła ognisko, nie zwracała najmniejszej uwagi na

tańczących, przyglądało się im zaledwie kilkanaście niższych postaci

okrytych kuczmami (długa do samej ziemi szata, przypominająca chiton

grecki), siedzących w kucki, prawdopodobnie starsza generacja, może

kobiety. Kilku wyrostków stało opodal. Cała ta czereda, zajęta ogniskiem i

tańcami, nie zwracała uwagi na dalsze otoczenie, czuła się widocznie

najzupełniej bezpieczna. Staś zaryzykował zbliżyć się. Wstał nawet, aby

lepiej obejrzeć scenę. Jakieś ciemne przedmioty rozrzucone były po plaży.

Wydało mu się, że się ruszają. Wziął lornetkę. Zobaczył potężne żółwie,

odwrócone do góry nogami. Dzicy widocznie przywędrowali na jezioro na czas

lęgu żółwi. Szczęśliwe polowanie, które pozwoli im przeżyć kilkanaście

beztroskich dni, postanowili uczcić zabawą. W ognisku pieką się widocznie

żółwie, a może i gotują jaja. Jeśli w dodatku indjanie mają manjok, który

zwykle podczas wypraw myśliwskich zabierają ze sobą, nastąpi przyrządzanie

masato (napój fermentowany z dość znaczną zawartością alkoholu). Kto wie,

czy te siedzące sylwetki, które nasz harcerz wziął za widzów, nie są to

stare kobiety, zajęte w tej chwili przeżuwaniem manjoku. Staś podzielił się

swemi spostrzeżeniami z Angielką, która uspokojona rozgrywającą się przed

jej oczami idyllą, gotowa już była do zawarcia znajomości z tem wesołem

towarzystwem. Staś nie palił się do tego. Miał wciąż przed oczyma

nieszczęsnego misjonarza, zabitego zdradziecko podczas modlitwy. Człowiek

ten był napewno bezbronny, mord więc był zwykłym aktem nienawiści do

białych, a warunki, w których został popełniony, nie budziły zaufania do

pokojowego nastroju dzikich.

- Posłałbym im parę kul, tej bandzie morderców, chciałbym widzieć, jak

się ci tchórze zachowają.

- Dlaczego morderców? Biedni ludzie, wypierani przez najgorszych

dzikusów, tych ucywilizowanych, chronią się w te dziewicze ostępy, by się

oddawać naturalnym praktykom ludzi natury, polowaniu i zabawie.

- O, słyszałem coś o tem. Ci ludzie natury nie znają miłosierdzia,

mordują swych własnych starców, ażeby im nie przeszkadzali w wędrówkach.

Pojmanych wrogów umieją zamęczać w najbardziej wyrafinowany sposób, a

jednym z tych sposobów, to uwiązywanie ich na mrowisku. Podobno nie gardzą

i ludzkiem mięsem, chociaż niektórzy twierdzą, że zjadają tylko umarłych.

- Dość już, dość, obrzydziłeś mi ich dostatecznie. Widzę, że nie

wybierasz się do nich z wizytą.

Chłopak zaproponował wracać na wyspę. Dzicy przybyli niewątpliwie z

dalszej okolicy pieszo, łodzi nie mają. Gdyby nawet zaczęli sobie łodzie

szykować, nieprędko to zrobią. Tymczasem zajęci będą spożywaniem żółwi. Gdy

mają pełne żołądki, są zwykle mniej przedsiębiorczy. Póty więc będą

siedzieć na plaży, dopóki wszystkiego nie skonsumują, a jeśli mają masato,

tem bardziej nie ruszą się z miejsca. Będzie można rozniecić ognisko na

wyspie i dymem sygnalizować swe położenie. W najgorszym razie trzeba będzie

się bronić. Dzikich niema ponad stu.

Mówiąc to, odpychał się powoli na głębszą wodę, a znalazłszy się pod

szuwarami, zaczął energicznie pracować tanganą.

Angielka przerwała z uśmiechem gorącą przemowę Stasia.

- Jesteś stworzony na dowódcę. Cóż tam dla jednego Polaka znaczy stu

ludzi. Nie dziwię się, żeście miell piękne karty w historji bitew. Ale inni

woleli być w większości i dlatego może mniej wygrywali bitew, a zato więcej

wojen. Powiedziałeś mi kiedyś, że wasz Mickiewicz kazał wam mierzyć siły na

zamiary. W tych warunkach, w jakich byliście za jego czasów, to może było

jedynem wyjściem. Ale normalnie rzeczy biorąc, lepiej jest zawsze mieć

przynajmniej o jeden okręt i o jedną armatę więcej, niż przeciwnicy.

- Ależ ja i na panią liczę.

- Co, mam być tą armatą? Ty masz szczęście do komplementów.

- Ależ, chciałem tylko powiedzieć, że podziwiałem już nieraz zimną krew

pani i świetne oko. Byle nas tylko nie zaskoczyli, damy sobie radę. Tutejsi

biali nie robiliby sobie skrupułu. Wystrzelaliby to tałałajstwo umalowane i

nie potrzebowaliby się później bronić.

- Nie byłoby to po rycersku. Niech ci biedni ludzie się bawią i niech

używają po swojemu darów Bożych. Żałuję ich tylko, że muszą pić takie

paskudztwo, jak to masato.

- Możemy im posłać parę skrzyń whisky, jak się stąd wydobędziemy. To może

nie tak głośne, ale nie mniej skuteczne od kuli. Cywilizacja zabija nie

tylko za pomocą broni.

- To też uważam to za hańbę cywilizacji. Nie będę broniła angielskich

metod. Zadużo podróżowałam i zadużo widziałam. Przeprowadziłam w prasie

niejedną już kampanję przeciw tym metodom. Ale cóż, zdobywcy nie rekrutują

się z pośród sióstr miłosierdzia, a wreszcie zwycięzców się nie sądzi.

Życie na ziemi jest nietylko walką, jest często całkowitem wyniszczeniem

jednego elementu przez drugi. Hasło; zgiń, ażebym ja mógł żyć, rozbrzmiewa

od zarania ludzkości. Widzieliśmy to zresztą podczas wojny.

- Nie będę więc strzelał, chyba w obronie pani. Sienkiewicz tak pięknie

to powiedział "W pustyni i w puszczy"; "Śmiercią nie wolno nikomu szafować,

ale jeżeli ktoś zagrozi twej ojczyźnie, życiu twej matki, siostry, lub

życiu kobiety, którą ci oddano w opiekę, to pal mu w łeb, ani pytaj i nie

czyń sobie z tego żadnych wyrzutów".

- Przysięgłam już sobie, że muszę tych waszych mistrzów przeczytać. Kto

wie, może i prawda, że jesteście narodem przyszłości. Tworzycie nowy

element, oparty na własnych ideałach.

- O, nietylko własnych. Nieraz słyszałem od ojca, że zadużo przyswajamy

sobie obcych rzeczy. Zadużo czytamy obczyzny, chociażby angielskich

pisarzy.

- Nie wiem dlaczego, ale wyobrażałam sobie zawsze, że wy może bardziej

niż inni, nie znacie naszej literatury. Zdawało mi się, że człowiek,

któryby ją znał i rozumiał, poprostu stawałby się potrochu anglo-sasem.

Widzę, że błądziłam, że można znać ją, a jednak tworzyć coś odrębnego i

nowego. Pewnie, że nie potrzeba być koniecznie protestantem, ażeby rozumieć

i uwielbiać Boga. Wszelka wyłączność wyklucza harmonję. Świat zaś jest samą

harmonją. To szatan ją ludziom mąci. Mąci ją w duszach, a dalej rozchodzi

się to mącenie jak kręgi na gładkim stawie po wrzuceniu kamienia. Nie dać

zamącić harmonji we własnej duszy, jest to pierwsze zadanie człowieka. Nie

byłoby wtedy zła, nie byłoby krzywdy. Życie nie byłoby udręką, jaką jest

dzisiaj. Człowiek człowiekowi przestałby być wilkiem.

Tak rozmawiając, nad ranem już, dobili do wyspy. Odszukali w popielisku

żarzące się jeszcze węgle. Kubek gorącej herbaty, jajecznica, kawałek

wędzonej ryby złożyło się na śniadanie. Spać poszli uspokojeni i

pokrzepieni. Obudzili się około południa.

Staś poszedł wyszukać gęstwiny, gdzieby najpraktyczniej było założyć

kurzysko. Wyrąbał w niej kilka drzewek i krzaków, byle stworzyć czystą

przestrzeń na kilka metrów w kwadrat i zaczął znosić tam suche drzewo ze

zwału na cyplu. Drobne liściaste gałązki, kawałki ljan, z których wiele

wydzielało z siebie biały kleisty sok, miały służyć do wytwarzania

większego dymu.

Pod wieczór gęste kłęby dymu unosić się zaczęły nad drzewami. Niestety

rozpraszał je wiatr, który przeważnie pojawiał się o tej godzinie. Z

oddalenia można to było wziąć prędzej za obłok, niż za sygnał.

Na noc Staś pozwolił zagasnąć ognisku. Zrana zerwał się przed wschodem

słońca, ażeby naznosić poddostakiem paliwa i móc podtrzymywać go

nieprzerwanie w dzień. Udało mu się całkowicie. Dym wznosił się na przeszło

30 metrów równym słupem ponad lasem i mógł być widziany na ogromną

odległość. Trwało to do 2-giej godziny, o tej porze wiaterek zaczął go

mącić, wyginać i rozpraszać po trochu.

Po 3-ch dniach praca stała się o tyle uciążliwsza, że trzeba było rąbać

coraz to grubsze drzewa, ponieważ wszystkie cieńsze gałęzie ze zwału

zostały spalone. Staś wprawdzie rzucał w ogień surowe pnie drzew rosnących

w pobliżu, ale ogień osmalał je zaledwie, trawiąc tylko niektóre i to

bardzo powoli.

Na bazie

W dniu odlotu płatowca z lady Violettą, mieszkańcy San Ramon przeżyli

nielada sensację. Gdy ujrzano samolot, robiący dwa wiraże nad doliną, w

której położone było miasteczko, przyjęto widok ten rozmaicie. Jedni kiwali

głowami, popatrując na zwały gęstych chmur wokoło, inni krótko określali to

słowem - warjat. Jeszcze inni, jak Hiszpan z hotelu, ze smutkiem śledzili

ginący we mgle samolot, skończyły się bowiem piękne dni ruchu w interesie.

Franciszkanie przy kościołku wyszli przed dom i obaj wykrzyknęli: Maria

Santissima - polecając dusze podróżników Bogu, a po krótkiej modlitwie,

zasunąwszy ręce głęboko w rękawy habitów, wrócili do swych celi. Żołnierze

bazy orzekli zgodnie, że teniente (porucznik) da sobie radę, przecież nie

nowicjusz. Żony oficerów odetchnęły z ulgą i zaczęły komentować na swój

sposób różne przywary Angielki. Kapitan, dowódca bazy, czuł się trochę, nie

bardzo pewny, czy dobrze zrobił, dając carte blanche porucznikowi.

Odpowiedzialność bowiem w każdym razie ciążyła na nim. Tak zeszło do

wieczora. Lotnisko w Massisei było oczywiście zawiadomione, że samolot

wyleciał. Oczekiwano około 5-tej komunikatu o przylocie. O w pół do szóstej

nadeszła wreszcie depesza, ale z zapytaniem, czy samolot rzeczywiście

wystartował i z wiadomością, że pada ulewny deszcz. O szóstej nadeszła

druga depesza, zawiadamiająca, że deszcz ustał, niebo się oczyściło, ale

samolotu niema ani śladu. Baza poleciła zapalić możliwie największe

kurzyska na lotnisku, ażeby ułatwić lotnikowi orjentację; gdyby gdzie

błądził nad lasami. Niestety deszcze zmoczyły cały przygotowany materjał i

pomimo oblewania go naftą, efekt był bardzo słaby. O siódmej ściemniło się

zupełnie i dowódca bazy zadepeszował do Limy o wypadku. Spodziewano się

jeszcze komunikatu z lotniska posiłkowego w Bermudes, ale telegrafista

twierdził, że aparat nadawczy tamtejszy, bardzo zresztą słaby, od paru dni

funkcjonował wadliwie. Należało przypuszczać, że wobec nasyconej wilgocią

atmosfery utracił do reszty sprawność. W San Ramon rozpalono kurzyska, nie

żałując drew i nafty. Do późna w nocy warta była na nogach. Zresztą wszyscy

wiedzieli, że samolot w żadnym razie nie potrafiłby unosić się w powietrzu

dłużej nad 6 godzin. Przeczuwano katastrofę.

Drugą sensacją było zniknięcie Stasia. Hotelarz do wieczora nie bardzo

się martwił o niego. Mógł pozostać na bazie, zagadać się z Franciszkanami,

których często odwiedzał, lub wogóle zaszyć się gdzieś ze zmartwienia, że

mu jego przyjaciółka uciekła. O tem, ażeby wyleciał z nią razem, nie było

mowy. Przy odlocie asystowało dwu sierżantów mechaników i sześciu

żołnierzy.

Gdy o 11-tej zamykać miano hotel, wszyscy już byli przeświadczeni, że

stało mu się jakieś nieszczęście, ale oczywiście nie można było rozpoczynać

żadnych poszukiwań po nocy.

Ranek zastał San Ramon w podnieceniu. Baza, telegraf i hotel były

oblężone. Depesze stwierdzały jedno, że niema żadnego śladu samolotu i że

Bermudes nie odpowiada pomimo ciągłych wezwań. Konsternacja była ogólna.

Nadomiar złego znikł Staś. Chłopak był bardzo lubiany. Kilkunastu ludzi

rozbiegło się po okolicy na poszukiwanie. Gubiono się w domysłach, co mogło

mu się przydarzyć. Wprawdzie kilku przyjaciół Stasia wyrażało

przypuszczenie, że mógł zabrać się z Angielką, ale przeczyli temu

świadkowie odlotu, którzy widzieli, jak Angielka szukała go po całem

lotnisku. Było niewątpliwe, że w zniknięciu chłopca zamieszana nie była. W

pewnej chwili jeden z żołnierzy przypomniał sobie, że zastał rygiel

oddziału pocztowego otwarty i że w ostatniej chwili, gdy już motor był w

ruchu, zatrzasnął go. Ale sierżanci stwierdzali, że oddział był wypełniony

workami z pocztą i wogóle byłby zamały, nawet na Stasia. Dość, że tajemnica

nie dała się rozwikłać. Najprościej było przypuścić, że Staś mógł

zasiedzieć się w bazie do późna i wracając po nocy spadł z nasypu przed

mostem do wody, która go porwała. W miejscu tym były silne progi, rzeka

tworzyła szereg niskich katarakt, w dodatku była wezbrana i o wydostaniu

się z jej wirów nie było mowy.

Komendant bazy wysłał natychmiast technika radjowego do Bermudes drogą

lądową. Wymagało to w najlepszym razie 6 dni czasu. Do południa San Ramon

tonęło we mgle, chociaż chmury w górze widocznie ustąpiły i promienie

słoneczne od czasu do przebijały się przez gęste ich zwały. O 3-ciej mgły

rozwiały się całkowicie, ale było zapóźno na wysłanie aparatu

wywiadowczego.

Z Massisei, gdzie panowała pogoda, od rana wystartował hydroplan w

kierunku Bermudes. Miał polecenie zbadać okolicę, niestety nie mógł lądować

w Bermudes, gdzie rzeka była wąska i prąd niezwykle silny. Około drugiej

nadeszła depesza z Massisei donosząca, że hydroplan wrócił, ale samolotu w

Bermudes nie widział, ani żadnego po nim śladu po drodze.

Pod wieczór nadeszły z Limy rozkazy, by uruchomić wszystkie znajdujące

się w rozporządzeniu samoloty celem systematycznego przeszukania szlaków,

leżących na drodze do Massisei. Jednocześnie Ministerstwo komunikowało, że

poseł angielski bierze koszty ekspedycji ratunkowej na siebie, gdyby

miejscowi ludzie zechcieli ją zorganizować. Ministerstwo proponowało

komendantowi bazy i podprefektowi w La Merced wypowiedzenie się co do

możliwości takiej ekspedycji.

W San Ramon zawrzało. Hotel stał się miejscem centralnym narad i

dyskusji. Niestety, podprefekt wraz z komendantem bazy orzekli, że

ekspedycja lądowa jest stratą czasu i pieniędzy. Należałoby zbadać

przestrzeń równą Belgji i to przedzierając się przez zupełnie nieznane

la sy. Dokładne zbadanie zapomocą aparatów lotniczych samego tylko szlaku,

biorąc pod uwagę 50 km. po obu stronach Pichis i Pachitei, zabrałoby kilka

tygodni. Aparat mógł rozbić się równie dobrze na lesistej równinie, jak i w

górach. Wreszcie mógł zabłąkać się na tym lub tamtym terenie. W dodatku, po

odliczeniu aparatów niezbędnych dla utrzymania normalnej komunikacji z

Iquitos, pozostawały zaledwie 3 jednostki, które nie mogły również pracować

bez przerwy, musiałyby być poddawane co parę dni kontroli i oczyszczeniu.

Jednem słowem w San Ramon nie łudzono się, by odnalezienie lady Violetty i

porucznika było łatwem zadaniem. Liczyć można było jedynie na przypadek.

Po wymianie zdań z ministerstwem, otrzymano rozkaz uruchomienia przy

sprzyjających warunkach atmosferycznych jednego samolotu i jednego

wodnopłatowca i przeprowadzenia poszukiwań w pobliżu rzek, idących w

kierunku Massisei i w strefie podgórskiej. Od siebie już wydał komendant

bazy podległym lotnikom polecenie, aby za każdym razem przy przelocie do

Massisei zbaczać raz w jednym, raz w drugim kierunku, zwracając uwagę na

lasy pod sobą, jak również na okolicę.

Po dwu tygodniach wysiłków zaprzestano dalszych poszukiwań, tembardziej,

że wyczerpało to personel i składy benzyny. W dalszym ciągu obowiązywało

jedynie składanie raportów ze spostrzeżeń na przelatywanej trasie.

Życie jak zwykle wróciło do normalnego biegu, zawarło się nad

zaginionymi, jak zawiera się woda nad topielcem. Wysilano się jeszcze

czasem na komentarze, domysły i poszukiwania winowajcy. Złośliwość ludzka

nie próżnowała również. Żerem dla niej stali się lotnicy i ich nadobne

małżonki, lady Violetta, ministerstwo i rząd, który nie posiada tu

silniejszych maszyn o dalszym zasięgu i więcej stacyj pomocniczych, ma

popsute i słabe aparaty iskrowe itd. Wszystko to było komentowane i

przenicowywane sto razy, i należy przyznać, przyczyniło się walnie do

rozbudzeni życia towarzyskiego w San Ramon.

Jeden Staś wyszedł obronną ręką z tych starć politycznych, technicznych i

towarzyskich. Żałowano go szczerze, gubiąc się podawnemu w domysłach, co

mogło mu się przytrafić.

Tak przeszedł miesiąc. Pamięć ludzka zaczęła się już męczyć. Następowały

nowe zdarzenia i wypadki miejscowe. Telegraf raz po raz przynosił wiadomość

o nowych zdarzeniach w stolicy, w krajach sąsiednich lub w dalekiej

Europie. Nowe wiadomości, nowe fakty, a więc i nowe opinje, komentarze i

spory.

Hotel de Los Andes nie przestał skupiać towarzystwa z San Ramon. Czy to z

przyzwyczajenia, czy z powodu zasłużonej sławy swoich koktailów, których

wyrób po kilkunastodniowym pobycie lady Violetty wybitnie się polepszył,

Angielka bowiem odkryła staremu Hiszpanowi kilka głębokich sekretów ich

przyrządzania Dość, że szereg stolików było tam stale zajętych. Nowi

przybysze przesuwali się bez ceremonji do grona już urzędujących i toczyły

się tu niekończące się dyskusje i opowiadania.

Baza została wzmocniona. Na miejsce zaginionego porucznika przysłano dwu

nowych, bynajmniej nie anachoretów, co znakomicie przyczyniło się do

ożywienia towarzyskiego życia.

Pewnego dnia, już prawie o zmroku, nadszedł do hotelu jeden z nowych

oficerów, który przed chwilą wrócił z Massisei. Zrobiono mu miejsce przy

stole. Zaczęły się wypytywania i odpowiedzi.

- Poruczniku, - zagadnął jednego z siedzących nowoprzybyły - wie pan, ten

dym, ciągnący się słupem do góry, o którym pan mi mówił, ukazuje się w

dalszym ciągu. Szczególniej widoczny był zrana. Wieczorem, gdy wracałem,

widać było w tym kierunku jakby białą plamę. Zapewne jak zwykle, rozpraszał

go wieczorny wiatr. Próbowałem ustalić jego kierunek, musi być gdzieś pod

Aguaytią, o jakie sto kilometrów od Ucayali.

- Myśli pan, że to ślad porucznika Alvarinho?

- Ja nie wypowiadam żadnego zdania, za krótko tu jestem, żeby coś pewnego

twierdzić. W każdym razie, jest to o sto kilometrów najmniej od Pachitei.

- Wie kolega, że nie dam sobie wyperswadować, żeby taki świetny lotnik

jak Alvarinho, nie potrafił wyszukać miejsca na lądowanie, nawet w tych

przeklętych lasach. Znał puszczę doskonale. Należał przecież do komisji,

wytyczającej granice między Peru i Brazylją. Spędził tam blisko dwa lata;

latał przeszło rok między San Ramon i Massiseą; lubił zbaczać w rozmaitych

kierunkach od rzeki. ażeby bliżej zapoznać się z terenem...

- Więc pan przypuszcza...

- Nic nie przypuszczam, tylko uderzył mnie ten dym. Indjanie nie robią

nigdy dużych ognisk i z braku potrzeby i z lenistwa. Nie jest to jeszcze

pora palenia czakr. Przecież nie założyli tam wędzarni. Poprostu myślę, że

należałoby delegować kogoś, aby to sprawdzić.

- Nie będzie to łatwe. Komendant bez rozkazu z Limy nie wyda takiego

polecenia, z powodu benzyny, oczywiście, której i - tak nam ciągle brakuje.

Te poszukiwania zjadły jej masę. I nie wiem, jak pokryjemy deficyt.

- Wydatek gotów jestem wziąć na siebie, nie będę robił oszczędności, gdy

jest choć cień nadziei odszukania starego przyjaciela.

- Ja się przyłączam, oświadczył trzeci z poruczników. Niema nawet o czem

gadać.

- Ja również, pośpieszył dodać pierwszy. Zastanawia mnie tylko, skąd mógł

się wziąć w takiej odległości od Pachitei, tembardziej, że jak panowie

pamiętają w dniu tym w Puerto Ocopa słyszano odgłos motoru. Jest to

przecież zupełnie na południu. Tam też należałoby, mojem zdaniem, szukać.

- Za chwilę będzie tu kapitan, niech decyduje.

Komendant bazy zjawił się niebawem i przyjął do wiadomości oświadczenie

lotników. Był on tego samego zdania, że porucznika Alvarinho można było

poszukiwać w rejonie Tambo albo Urubamby, a to choćby na podstawie

świadectwa mieszkańców Puerto Ocopa, które doszło do San Ramon drogą prasy

i zostało oficjalnie stwierdzone przez wysłanego tam komisarza policji. W

końcu postanowił odłożyć decyzję do następnego lotu do Massisei. Jeśli dym

ukazywać się będzie w dalszym ciągu, pozwoli na użycie aparatu, ale

należało wysłać specjalny, nie obciążony pasażerami i pocztą.

W trzy dni po tej rozmowie powracający lotnik przywiózł wiadomość, że dym

unosi się stale we wskazanym miejscu. Komendant zatelegrafował wobec tego

do Limy i kazał przygotować aparat na rano. Na wszelki wypadek naszykowano

dwa koszyki, do których włożono żywność w postaci konserw, kawy, herbaty,

cukru, biszkoptów itp. wreszcie rewolwer z zapasem naboi, prócz tego list,

wyjaśniający w kilku słowach robione uprzednio wysiłki i proponujący

oczyszczenie miejsca na lądowanie aparatu, który wróci natychmiast, gdy

rozbitkowie rozniecą dwa kurzyska niezbyt oddalone od siebie. Będzie to

sygnałem, że są gotowi.

W nocy nadeszła depesza, polecająca wysłać samolot z obserwatorem.

Ranek zastał wszystkich lotników na bazie. Mgły ustąpiły wyjątkowo

wcześnie i o ósmej zapuszczono motor.

Po krótkiej chwili, błyskając w ukośnych promieniach słońca metalowym

kadłubem i skrzydłami, samolot wzbił się w powietrze. Jeden głęboki wiraż

wydostał go z tej studni, jaką była baza, na wolniejszą przestrzeń. Drugiem

okrążeniem pożegnał San Ramon i wzniósłszy się ponad wschodnią przełęcz,

wyrównał lot na Massiseę, rozpływając się po chwili w lazurowej dali.

O prawo do życia

Nie było wątpliwości, że dzicy z plaży dawno już dostrzegli dym i lada

chwila można się było spodziewać ich wizyty. Postanowiono więc udać się

znowu na zwiady. Należało sprawdzić, czy indjanie siedzą tam jeszcze i czy

nie robią jakich przygotowań do napadu. Tym razem nasi mieli płynąć za

dnia, aby po zachodzie słońca znaleźć się już w pobliżu koczowiska. Zbliżą

się, gdy będzie ciemno, a po zbadaniu sytuacji wrócą wcześniej do domu.

Po szóstej znaleźli się w odległości kilometra od plaży. Doczekawszy się

zupełnej ciemności, ruszyli przy pomocy tangan, trzymając się najbliżej

brzegu, ku obozowisku. Po kwadransie znaleźli się na swem dawnem

stanowisku. Dzicy byli jeszcze na plaży. Entuzjazm szczęśliwego połowu już

ostygł. Kurzyło się parę ognisk, ale tańca mieli widocznie dość. Pod

szałasami, skleconymi bardzo prowizorycznie, siedzieli i leżeli indjanie,

widocznie oddając się dobrze zasłużonej sjeście. Koło ognisk kręciło się

parę kobiet w kuczmach. Żółwi na plaży nie było; musiały być już

skonsumowane. Indjanie, jak wiadomo, mają niezwykle pojemne żołądki i żaden

nie zawaha się przed spożyciem choćby i 5-cio kilowej porcji mięsa.

Zresztą, gdy jedzą, robią to powoli i czynność tę mogą rozciągać w

nieskończoność. Pieczonego czy gotowanego manjoku lub bananów potrafią

zjeść nieprawdopodobne ilości, zato umieją być niesłychanie wstrzemięźliwi,

gdy ich wyprawy łowieckie spotka długotrwałe niepowodzenie. Potrafią płynąć

10 dni tratwą, pijąc jedynie wodę, nie tracąc sprawności fizycznej, a nawet

dobrego humoru. Potrafią wiosłować lub odpychać się tanganą przez 12 godzin

bez przerwy i bez posiłku, lub biec ścieżką leśną przez trzy dni z rzędu,

nie jedząc i niosąc w dodatku znaczny ciężar na plecach.

Ciekawe, że w przeciwieństwie do innych dzikusów, np. w Afryce, umieją

bardzo celowo rozkładać ciężar między plecy i głowę. Mianowicie, biorąc go

na plecy, obwiązują szeroką taśmą plecioną z łyka lub włókien palmowych

tak, że stwarzają jakby dużą pętlę rozpiętości około 60 cm. Pętlę tę

zakładają sobie na czoło; w ten sposób waga ciężaru rozkłada się dość

równomiernie na barki i głowę. Jeśli idąc indjanin chce ulżyć plecom,

prostuje się, wtedy ciężar opiera mu się bardziej na głowie; gdy chce ulżyć

głowie, nachyla się i wtedy waga obciąża bardziej plecy. Nie potrzebuje

wobec tego troszczyć się o równowagę, ciężar nie spadnie mu z głowy jak

murzynowi, nie leży mu nieruchomo na plecach, utrudniając oddychanie, jak u

europejczyka. Ręce ma wolne, może przedzierać się przez gęstwinę, wdrapywać

się na zbocza, czy z nich się zsuwać. Ciekawe, że taśmy te tak się

rozpowszechniły nad górną Amazonką i jej dopływami, że stały się już

obecnie produktem fabrykacji w Europie. Pretiny, jak je tam nazywają, są

poszukiwanym towarem w handlu zamiennym, który tu panuje.

Angielka, zajęta dzikimi, nie zwracała uwagi na otoczenie, ale Staś

dojrzał już coś na wodzie. Niestety księżyc był zasłonięty chmurami i tylko

dzięki słabym refleksom można było zauważyć jakieś podługowate przedmioty

przy brzegu. Czyżby łodzie? Sytuacja przedstawiałaby się w takim razie

groźniej i wizyta indjan byłaby kwestją paru dni lub godzin. Należało to

zbadać, zaryzykowawszy podpłynięcie do ukazujących się sylwetek. Gdyby ich

zauważono i gdyby dzikim przyszła ochota atakować, przeszłoby kilka minut,

nimby dobiegli do łodzi i rozpoczęli pościg. Łódź naszych byłaby już o 200

kroków najmniej na przedzie. A przecież prócz tego posiadali wyborną broń i

umieli nią władać. Zaryzykowali więc podpłynąć. Jakież było ich ździwienie,

gdy zamiast łodzi ujrzeli 6 wąskich tratewek, mało co szerszych od metra,

około 5 metrów długości. Tratewki podobne widywali na fotografjach z okolic

Perene i Pichis, służyły one indjanom do połowu ryb i podróży po płytkich i

bystrych rzekach podgórza andyjskiego. Używali do nich również tangan. Na

płytkiej wodzie tratwa taka posuwała się bardzo szybko, na głębokiej

ruszała się ociężale, w dodatku kręciła się bezustannie, ponieważ dzicy nie

umieli zastosować steru.

Z tego miejsca, gdzie się znaleźli, nie było widać ani ogniska, ani

szałasu. Plaża tworzyła tu niewielki wzgórek, który również zasłaniał

dzikim część wody przy brzegu.

- Czy to czasem nie wielka Armada, którą dzicy szykują przeciw naszej

wyspie? - rzekł szeptem Staś.

- Tak wygląda. W każdym razie mają zamiar odbyć jakąś podróż wodą, co już

jest dla nas niepomyślne.

- A gdyby im uprowadzić te tratwy; zawsze zyskamy na czasie, tembardziej,

że mają napewno liche narzędzia, a topa też nie wszędzie rośnie i niezawsze

jest jej dosyć.

- Jakże pociągniesz 6 tratew? Na płytkiej wodzie jeszczeby szło

tanganami. Na głębokiej, w dwa nasze wiosła, nie wiele uciągniemy. Dzicy

spostrzegą nas i dopędzą wpław.

- Że też tego nie można utopić! Obawiałem się bardziej łodzi, a teraz

widzę, że byłoby to znacznie pomyślniej, bo chociaż łodzie tutejsze

niełatwo toną, ale przedziurawiwszy je, chociażby zapomocą tych

rozrywających kul, utrudniłoby się ich użycie. Nie mają przecież blachy ani

gwoździ i nie załataliby na poczekaniu dziur.

Angielka w końcu zgodziła się spróbować odciągnąć tratwy jaknajdalej,

licząc, że dzicy nie zaryzykują posunąć się zadaleko wpław ze względu na

krokodyle. Na głębinie porozcina się tratwom wiązania i puści topę luzem.

Może to powstrzymać o parę dni przypuszczalny atak.

Staś wlazł do wody, poobcinał łyka, któremi tratwy były uwiązane do

palików i przywiązał je jedną do drugiej w szereg. Poczem ruszyli, starając

się płynąć jaknajciszej. Gdy byli już o 50 kroków od brzegu, ujrzeli znów

szałasy. Była więc obawa, że dzicy dostrzegą ich również. Tymczasem

ostatnia z tratew, uwiązana w pośpiechu, odczepiła się. Trzeba było

koniecznie uwiązać ją na nowo. Nie było innej rady, jak opłynąć szereg i

znów uwiązać oderwaną.

Gdy Staś zabierał się do tego, wyjrzał księżyc. Powierzchnia jeziora

zaiskrzyła się raptownie i prawie jednocześnie rozległ się krzyk dzikich.

Nie było już czasu wykonać zamierzenia. Nasi zaczęli odpychać się tanganami

gwałtownie, aby jaknajprędzej oddalić się od brzegu.

W krótce jednak tangany przestały dosięgać dna i trzeba było brać się do

wioseł. Z tą chwilą szybkość posuwania się zmniejszyła się znacznie. To też

gdy dzicy ukazali się na brzegu, byli nie dalej jak o 100 kroków. Część ich

rzuciła się do wody, inni zaczęli napinać łuki. Kilkadziesiąt strzał

sypn ęło się w kierunku łodzi, nie dosięgając jej, na szczęście.

W mgnieniu oka dzicy byli już przy oderwanej tratewce. Wlazło ich tam z

dziesięciu, co pogrążyło ją tak dalece, że o płynięciu nie było mowy. Kilku

wskoczyło znów do wody, pozostało zaś 5-ciu, którzy w braku tangan, zaczęli

odpychać się łukami. Dawało to słaby efekt, to też po chwili rzucili się

wpław za naszą łodzią, porzuciwszy łuki i strzały na tratwie, gdyż sądzili

widocznie, że będąc w przeważającej liczbie, uporają się z białymi gołemi

rękoma. Pierwszy płynął tylko z makaną uwiązaną na szyi. Gdy zrównał się z

ostatnią tratwą, wdarł się na nią, błyskawicznie zdjął makanę i wymachując

nią, w susach pędził do łodzi, przeskakując z jednej traty na drugą. Ale

Staś już trzymał sztucer przy oku. Gdy dziki dostał się na przedostatnią

tratwę, padł strzał. Indjanin rozkrzyżował ręce, makana wypadła mu z dłoni,

chwilę stał jak skamieniały, wreszcie padł nawznak do wody. Huk strzału

potoczył się echem po pobliskich zaroślach, odbił się od przeciwległego

brzegu i zamarł po kilku słabszych zwrotach. Zawtórował mu wrzask od

brzegu. Płynący nie przerazili się bynajmniej i z głowami zanurzonemi w

wodzie, najklasyczniejszym crawlem zbliżali się do tratew gromadą. Staś

czekał aż wydostaną się na nie. Cel w wodzie po nocy nie był dość pewny, i

chłopak wolał mieć ich w całości na celowniku. Ledwie wgramolili się dwaj

pierwsi, gdy 2 strzały zwaliły ich z powrotem do wody. Szamotanie się

indjan oderwało znów jedną z tratew, mieli więc tylko 4 do holowania.

Angielka nie przestawała wiosłować, pozostawiwszy Stasiowi obronę. Kilku

ścigających nie mogło już przeskoczyć na tratwę następną; zostali odcięci

na jeziorze. Jeden z nich dopłynął do oderwanej tratwy z łukiem i strzałami

w zębach. Uzbrojony, błyskawicznie naciągnął łuk, ale w chwili, gdy obracał

strzałę, by ją zaczepić o cięciwę, Staś celnym strzałem położył go trupem.

Wrzask indjan nie ustawał. Przyniesiono tangany i po chwili pierwsza

oderwana tratwa ukazała się z 4-ma ludźmi, płynąc w pośpiesznem tempie.

Tangany dzikich były dłuższe i mocniejsze, indjanie zgodnie zanurzali je w

wodzie i silnymi rzutami pchali tratwę, że mknęła jak strzała. Z obu stron

tratwy wisiało przyczepionych dwu dzikich, dwu innych trzymało się jej z

tyłu. Nie mogli się oni na tratwie zmieścić, w wodzie zaś nie ciążyli na

niej zbytnio i stanowili rezerwę obsady. Na 40 kroków od łodzi 2 dzikich

porzuciło tangany i wzięło się za łuki. Dystans już był niebezpieczny i

Staś, nie czekając, posłał im 2 kule. Na miejsce padłych, wydostali się

natychmiast na tratwę dwaj płynący z boku. Ale w tejże chwili obaj płynący

z tyłu ryknęli strasznym głosem i pomimo oporu stojących na tratwie zaczęli

gramolić się na nią. Musiały pojawić się panje. Wrzask na brzegu wzmógł

się. Dzicy stłoczeni na tratwie, nie mogąc manewrować ani strzelać,

zawrócili ku brzegowi. Staś chwycił za wiosło. Łódź była już przeszło o 200

kroków od brzegu i pościg był już prawie niemożliwy.

Po przebyciu kilometra Staś przelazł na tratwy, dobrał się do ostatniej,

poprzecinał maczetą łyka, które je wiązały i w miarę jak Angielka

wiosłowała, puszczał z wodą pień za pniem, ażeby utrudnić ich zbieranie. Po

paruset metrach pozbyli się w ten sposób następnej tratwy i tak do końca.

Po godzinie byli już niedaleko wyspy. Wyglądali jej z utęsknieniem.

Wydawała się im niezdobytą ostoją, bezpiecznem schronieniem. Tratwa, gdzie

mieli resztę zapasów i amunicję, oraz całe gospodarstwo kobiece Angielki,

była w jej oczach prawdziwie opatrznościową arką, do której tęskniła prawie

jak do swege home'u w Londynie. W czasie dłuższego postoju na wyspie

urządziła jej wnętrze możliwie najprzytulniej i teraz po ostatnich

wzruszeniach marzyła o beztroskiej drzemce pod tym opiekuńczym dachem. To

też wypatrywała jej z utęsknieniem. Byli już o pół kilometra zaledwie od

wyspy i dziwiło ją, że tratwy nie widzi. Staś zauważył to również. Musiały

ją zasłaniać zwały drzewne. Ponieważ siedział na sterze, zaczął potrochu

kierować czółnem na prawo, ażeby wyjść poza linję cypla. Po chwili mieli

już całą plażę jak na dłoni. Zwały zostały na lewo.

Tratwy nie było.

Staś chwycił za lornetkę, ale nie było wątpliwości - brzeg świecił

pustką.

- Tratwa! - ledwo wymówiła z emocji Angielka.

- Niema jej.

- Chyba ci przeklęci indjanie.

- Czyżby inna jaka banda.

Należało się mieć na baczności. Postanowili przedewszystkiem opłynąć

wyspę dookoła. Zbliżyli się na odległość 100 kroków, by się zabezpieczyć

przed strzałem z łuku i zaczęli powoli okrążać wyspę. Staś przez lornetkę

lustrował szkarpę i obrzeże lasu. Nic jednak podejrzanego nie spostrzegł.

Dopłynąwszy do północnego cypla, gdzie plaża była dłuższa i gdzie w razie

niespodziewanego napadu mieli możność ucieczki, Staś wysiadł, aby

zaopatrzyć się w żółwie jaja. Część ich zdołał w swoim czasie zabezpieczyć,

składając na dołkach gałęzie, ażeby osłabić operację słoneczną i

przeszkodzić zalęgnięciu. Zebrał ich około 300; miało to być teraz jedyne

ich pożywienie. Lady tęskniła od rana do herbaty, bez której nie rozumiała

życia. Z goryczą myślała, że musi się jej wyrzec na długo. Staś przypomniał

sobie wprawdzie jakieś namiastki, których używano w San Ramon, a które

zamierzał zaprodukować Angielce, ale wobec tragicznego losu - milczeli

oboje.

Odbili znowu od plaży i popłynęli stroną zachodnią wyspy. Żadnych śladów

tratwy.

Zdecydowali się wysiąść. Nigdy nie czuli w takim stopniu braku psa.

Angielka wielokrotnie zapominała, że lepiej było mieć o jedną broń, bodaj o

500 naboi mniej, a zato wierne zwierzę przy sobie, którego czujności można

być zawsze pewnym. Staś wprawdzie robił zastrzeżenia, że pies uniemożliwi

wszelkie ukrywanie się, przemknięcie się, bo zwróci zawsze na siebie uwagę

szczekaniem, ale teraz i on czułby się bezpieczniej, mając przy sobie

choćby pospolitego kundla.

Na plaży, przy której stała uprzednio tratwa, widoczne były odciski stóp

ludzkich, szerokie, z wywiniętym dużym palcem. Ślady wskazywały, że mogło

być 4, 5-ciu indjan najwięcej. Koło brzegu pływało kilka nadpalonych

strzał, jedna taka strzała tkwiła w piasku. Staś zachodził w głowę, co to

miało znaczyć. Wreszcie, przypatrując się wodzie w pobliżu, zauważył część

liścia palmowego z dachu tratwy. Był nadpalony również. Kawałek łyka,

którym był uwiązany do krokwi, jeszcze na nim wisiał. Teraz jasne już było

co tu zaszło. Uniknęli strasznego niebezpieczeństwa. Najwidoczniej dzicy,

bojąc się zbliżyć do tratwy, ostrzelali ją płonącemi strzałami. Dopiero gdy

dach spłonął i ujrzeli, że ludzi na tratwie niema, odważyli się podejść,

zerwali resztki spalonego dachu i powyrzucali nadpalone strzały.

Lady Violetta nie mogła się uspokoić ze zmartwienia. Miała w swych

kuferkach trochę pamiątek, instrumenty, konieczne dla dalszej pracy książki

i mapy, wreszcie aparaty fotograficzne i błony. Co chwila przypominała

sobie coś z niezbędnych lub pożytecznych rzeczy, których została pozbawiona

i teraz strzelałaby do każdego indjanina bez pardonu.

- Miałeś rację, Stasiu, niema się co z tymi dzikusami ceremonjować.

- A mówiłem. Ja też nie mam wcale zamiaru się ceremonjować, tylko zdaje

się, że i oni tak samo. To gorzej.

Szczęściem, ładując łódź na ostatnią ekspedycję, Staś wziął swoim

zwyczajem jeden kociołek na jaja, naczynie do kawy, kubki itp., jak również

zapas naboi. Dostał nawet za to burę od Angielki, która uważała, że są to

zbędne zupełnie zapasy.

Dzicy musieli tu bawić niedługo, nie zauważyli nawet kilku sztuk

bielizny, która suszyła się na zwałach drzewa, ani nie zajrzeli do

wędzarni, gdzie było trochę uwędzonych ryb.

Pośpiesznie załatwili się ze śniadaniem, rozprawiając na temat napaści,

której nie przewidzieli, ale która mogła się skończyć tragicznie, gdyby

dzicy zastali ich na miejscu. Pozostawało pytanie, dokąd uprowadzono tratwę

i czy nie dało by się jej odzyskać. Staś już planował wywiad. Tratwy łatwo

nie schowają. Gdyby tak opłynąć znaczną część brzegu jeziora, mogliby się

może natknąć na swoją własność. Nie widać tu było żadnej rzeczki, w którą

tratwa mogłaby wpłynąć, pomijając szlak krokodyli. Tratwa jest tak duża, że

z odległości kilometra można ją było wypatrzyć gołem okiem, a zapomocą

szkieł na kilka kilometrów najmniej. Proponował więc wycieczkę. I tak się

nie ukryją, obrona na nic się nie zda, tu trzeba atakować. Albo wystrzelają

dzikich i będą mieli spokój, albo ulegną ze zmęczenia. Teraz muszą czuwać

dniem i nocą, a to wyczerpuje ich bardziej niż walka. Dzicy podejdą ich

prędzej czy później. Lady Violetta zupełnie się z tem zgadzała. Było jasne,

że tylko energiczny atak, przeprowadzony jaknajprędzej, może poprawić

sytuację. Odpoczną trochę i popłyną szukać tratwy. Tymczasem czas był

rozniecić nanowo kurzysko, które zupełnie przygasło.

Po godzinie, olbrzymi słup dymu wystrzelił ponad wierzchołki lasu, wzbił

się wyżej niż zwykle, odcinając się białą smugą w przezroczystem powietrzu.

Ruszono na poszukiwanie tratwy, postanowiwszy okrążyć jezioro, gdyby zaszła

potrzeba. Nic już ich specjalnie nie wiązało z wyspą, gdzie zamierzali

wrócić nazajutrz tylko dla podtrzymania kurzyska. Słońce świeciło

wspaniale, niezmącona niczem cisza panowała w powietrzu i gdyby nie ucisk w

sercu na wspomnienie straconej "Nadziei" i żywy niepokój na myśl o

ostatecznej rozgrywce, mogliby napawać się pięknem natury podzwrotnikowej i

blaskiem tego słonecznego dnia, który tak samo mógł być zwiastunem

wyzwolenia, jak i ostatecznej klęski.

Płynęli w odległości niespełna 200 kroków od lądu. Pozwalało to lustrować

dokładnie mijane brzegi i śledzić odległe plaże i szkarpy. W ten sposób

opłynęli północną część jeziora, dotarli do plaży, gdzie spędzili kiedyś

stado czapli i byli już w pobliżu szlaku krokodylego, gdy Stasiowi wydało

się, że słyszy daleki metaliczny dźwięk motoru. Zaprzestali wiosłować.

Dźwięk zbliżał się i potężniał. Oboje wysilali się, aby określić, skąd do

nich idzie, lecz nie mogli ustalić kierunku. Szukali zbawczego metalowego

ptaka, ale żaden punkt nie ukazywał się na niebie. Czyżby dostrzeżono

wreszcie ich sygnał? Ale dlaczego nie ukazuje się samolot? Słup dymu nad

wyspą wznosił się wyraźnie. Widzieli go z odległości 5 mniej więcej

kilometrów, musiał więc być widoczny i dla lotnika.

Prawie jednocześnie stanęło im przed oczyma nowe niebezpieczeństwo. Jeśli

lotnik nadleci, będzie ich wypatrywał na wyspie, ale przybywając na

płatowcu z San Ramon, nie będzie mógł lądować. Obleci wyspę, a nie

spotkawszy żywego ducha, ani żadnych śladów, zmuszony będzie odlecieć,

przypisując widziany dym dzikim. Powinniby być teraz na plaży, tymczasem są

w odległości 5 kilometrów, zgubieni w małym czółnie na jeziorze! Tylko

przypadkowo lotnik mógłby ich odkryć. Strzały, z powodu huku motoru, nie

mogą być usłyszane przez załogę. Nieopatrznie dali się unieść chęci zemsty

i odszukania zrabowanej tratwy, teraz stracić mogą jedyną okazję ratunku.

Aby wrócić na wyspę, potrzeba najmniej godziny, a trudno przypuścić, by

lotnicy tyle czasu ją oblatywali. Pomimo tych rozumowań, zawrócili

natychmiast, wiosłując ile sił starczyło.

W tejże chwili, metaliczny dźwięk motoru, słyszany od dłuższego czasu jak

uprzykrzony głos bąka, przeszedł raptownie w huk. Nad linją lasu poza nimi

ukazał się samolot, który prawie bezpośrednio przeleciał nad ich głowami w

kierunku majaczącej w oddali wyspy. Stało się to tak raptownie, że nie

mieli czasu zrobić ani jednego gestu. Oniemieli ze wzruszenia i podziwu.

Stalowy ptak, kierowany ręką rasowego lotnika, przehuczał z szybkością 200

kilometrów na godzinę i już malał w przestrzeni coraz bardziej podobny do

błyszczącej w słońcu łątki.

Nie było najmniejszej wątpliwości, że lotnik, wpatrzony w słup dymu,

unoszący się na horyzoncie, nie zwrócił uwagi na oszołomionych raptownem

jego pojawieniem się ludzi.

Staś przeklinał w duchu pomysł ścigania tratwy. Oto przychodzi

wybawienie, ale minie ich jak mija uśmiech szczęścia tych, co nie umieją

zeń korzystać. Pocóż było urządzać kurzysko, poco tyle pracy i zachodu,

ażeby w końcu znaleźć się najgłupiej w świecie o kilka kilometrów od

miejsca ratunku. Własnemi rękami zniweczył plan, który sam przecie

zbudował. Angielka rzuciła wiosło. Zakryła twarz dłonią, aby ukryć

wzruszenie. Przeżywała w tej chwili podobną udrękę, jak tam na jeziorku w

tej wąskiej zielonej studni. A przecież Opatrzność nie opuściła jej

dotychczas. Dała jej towarzysza, niezwykłego chłopca, którego energji i

przemyślności zawdzięcza to, że żyje. On wprawdzie popchnął ją do tego

nierozważnego kroku, ale jego tłumaczy młodość i odruch rycerskiej natury.

Umyślił tę pogoń, popchnięty przedewszystkiem uczuciem krzywdy, która ją

spotkała.

Odkryła twarz. Spojrzała na Stasia, który z zaciśniętemi ustami, dysząc

ciężko, pracował w pośpiechu wiosłem. Sięgnęła więc po swoje, i wkrótce

tylko rytm uderzeń i charakterystyczny chrobot drzewa o drzewo przerywały

niesamowitą ciszę odludnego jeziora.

Dramat zbliżał się ku zakończeniu.

Po dłuższej chwili Staś sięgnął po lornetkę.

- Jeszcze krąży nad wyspą. Odlatuje... O nie. Znów robi wiraż jakby na

miejscu. Poleciał dalej. Znów wraca. Boże, bądź nam miłościw!

Staś trzymał dłuższą chwilę szkła przy oczach, nic nie mówiąc. Lornetka

wykonywała teraz ruch na prawo, idąc za ruchem samolotu. Kierunek jej

odsuwał się coraz więcej od pozycji wyspy. Jakiś czas śledziła coś pod

prostym kątem do łodzi, coraz dalej, aż chłopak musiał obrócić się prawie

tyłem. Odjął wreszcie od oczu szkła i wetknął je w stojący przed nim

futerał.

Stało się.

Angielka nie przerywła milczenia.

- Niech pani nie zrywa sobie rąk, - odezwał się wreszcie.

Teraz chłopak odsunął od siebie z kolei wiosło, oparł dłonie na kolanach

i pochylił głowę w głębokiej zadumie. Robił rachunek sumienia. Zawinił.

Głupiec. Czyż tego nie powinien się był spodziewać. Dobry pomysł to nie

wszystko, trzeba umieć go wykonać. Trzeba być wytrwałym, trzeba być

przewidującym. Zaufał swemu szczęściu. Poszedł za głosem uczucia, fantazji

czy zachcianki. Błędny rycerz, rzucający się na wiatraki. Powinien był

kierować się rozsądkiem. Podwójnie jest winien, bo ma na sumieniu tę

kobietę.

Lady Violetta nie rzuciła wiosła. Garnęła niem systematycznie wodę,

ruchem odmierzonym, bez poprzedniego wysiłku, ale rozumiejąc, że wracać

muszą na wyspę. Nic nie pomogą wymówki, czy złorzeczenia. Trzeba iść do

celu, a nie szukać zadowolenia w odtwarzaniu historji i komentowaniu

błędów, a przedewszystkiem trzeba zimnej krwi. Przecież jest córką

Anglików.

Staś podniósł głowę. Widząc wiosłującą Angielkę, wstydził się swojej

opieszałości.

Rzucił głową, jakby wstrząsał grzywą. Odpędzić chciał od siebie

zwątpienie. Przecież jest opiekunem tej kobiety. Ma się teraz załamać?

Odkryć swą słabość i niezdarność? Musi być mężnym i wytrwałym do końca.

Wstrząsnął głową raz jeszcze i ujął za wiosło.

Gdy w godzinę potem zbliżali się ku wyspie, kurzysko zaczęło widocznie

przygasać. Staś przypomniał sobie, że ma tylko kilka zapałek i kilka kropli

benzyny w zapalniczce. Musi pamiętać o ogniu. Uśmiechnął się na wspomnienie

zachwalanych sposobów indyjskich. Próbował ich wielokrotnie, zawsze bez

skutku. Trzeba mieć ich siłę i wytrzymałość, aby sposób skutkował.

Najprościej nie pozwolić zagasnąć ogniowi. To był sposób ludzi osiadłych i

to nietylko prymitywnych, ale Greków i Rzymian. Metodę tę ubierano w

legendy. Raz była to cześć dla bóstwa, raz ofiara poświęcona pamięci

przodków... Niewątpliwie tradycja ta oszczędzała ludziom wielu zmartwień i

kłopotów.

Po wylądowaniu, Staś poszedł podsycić ognisko. Przyszedł bowiem do

przekonania, że jeśli dym sprowadził raz lotnika, może sprowadzić go poraz

drugi i trzeba kontynuować metodę, która dała dobry rezultat.

Spożyli obiad z resztek ryby. Chłopak znów uczuł niepokój. Z tratwą

przepadły mu wszystkie wędki. Na szczęście pozostały ostrza harpunu, które

od kilku dni szykował zawzięcie. Trzeba było tylko uwić sznur i wynaleźć

odpowiednie drzewce.

Siedzieli na większym pniu ogołoconego drzewa, zastanawiając się nad

urządzeniem noclegu. Gdy wtem Angielka zauważyła kilka czapli na jeziorze.

- Czy czaple pływają?

- Zdaje się, że nie, przynajmniej nie widziałem. Przypuszczam, że

mogłyby.

- Mnie dziwi, jak one tam stoją?

- Widocznie jest tam mielizna.

- Nie przypominam sobie. Chyba może zatopione drzewo. Ale mamy teraz

lekki przybór, więc przedtem widzielibyśmy to drzewo. Prądu tu niema, skąd

by się wzięło drzewo?

- Zobaczę, gdy popłynę na ryby, tylko muszę znaleźć mocną trzcinę na

drzewce. Gorzej, że nie mamy sznura, bez niego na nic mój harpun.

- A ten sznur na bieliznę, co rozciągnąłeś między zwałami?

- Zapomniałem zupełnie.

Chłopak skoczył po sznur. Nie był on dostatecznie długi, ale można było

spróbować. Za drzewce użył jednej z nadpalonych strzał, których kilka

wyłowili uprzednio. Były cienkie, lecz sprężyste i mocne, wreszcie Staś nie

zamierzał łowić wielorybów; silniejsza ryba i tak by mu się wymknęła, a

mniejszą utrzyma i na strzale.

Przyrządziwszy harpun, wsiadł do łodzi spróbować szczęścia. Widywał

nieraz pod zacienionymi szkarpami stojące nieruchomo ryby i zmierzał do

jednego takiego cienia. Wpierw jednak podpłynął do czapli. Gdy się zbliżył,

zerwały się. Po chwili był na miejscu. Jakież było jego zdziwienie, gdy

ujrzał upleciony z bambusu koszyk, pokryty na kilka zaledwie palców wodą. W

pierwszej chwili zdziwił się, że pływając tu tyle razy i to przy niższej

wodzie, nie zauważył koszyka. Nagle uderzył się w czoło. Musiano go zrzucić

z płatowca. Radość, jakiej dawno już nie doznawał, opanowała go raptownie.

- Lady Violetta, lady Violetta, - zaczął wołać, jakby mogła do niego

przybiec.

Angielka podeszła do brzegu, ale niewiele co zrozumiała z tego wołania. Z

ruchów i okrzyków wywnioskowała, że było to coś szczególniej

interesującego. Gubiła się w domysłach.

Chłopak, nie namyślając się, skoczył do jeziora. Koszyk był jednak

ciężki, nasiąknięty wodą; nie mógł go sam wydostać na czółno. W końcu

zdecydował się wrócić na brzeg po Angielkę. Po przybiciu zaczął wyładowywać

swą radość. Za chwilę mknęli do miejsca. Nie wątpili, że koszyk ten

zrzucili lotnicy. Dziecinna radość Stasia udzieliła się i Angielce.

Niedawne zmartwienie ustąpiło rozpierającej serce nadziei. Nie chodziło o

to, co koszyk zawierał. Był zesłany z nieba. Był nicią, łączącą ją ze

światem, który przed chwilą żegnała ostatecznie.

W mgnieniu oka koszyk znalazł się w łodzi i teraz mknęli ze zdwojoną siłą

z powrotem.

Lady Violetta mitygowała chłopca. Muszą otwierać zbawczą przesyłkę

ostrożnie, ażeby czegoś ważnego nie uszkodzić, nadewszystko listu, bo była

pewna, że list zawiera. Zrezygnowałaby ze wszystkiego, ale te kilka słów

skreślonych przyjacielską dłonią, potrzebne były jej jak manna niebieska,

pożądała ich całem swojem jestestwem.

Na szczęście większość przysłanych zapasów była w blaszanych puszkach.

Niektóre, jak naboje i rewolwer, zawinięte były szczelnie w ceratę i

wysmarowane grubo tłuszczem. Wreszcie dokopano się listu. W San Ramon nie

przypuszczano widocznie, że można ich szukać na jeziorach. Propozycja

robienia lotniska, ubawiła Stasia. Przecie na to potrzebowałby paru

miesięcy czasu. Dawno już przekonał się, że nawet Peruwjańczycy nie zdają

sobie zupełnie sprawy z potęgi tutejszych lasów. Nawet lotnicy, którzy

wielokrotnie przemierzali z wysoka te puszcze, nigdy zbliska nie oglądali

tych cudów. Jak wiadomo, wąski pas ziemi pobrzeża oceanu Spokojnego,

głównie zamieszkałego przez białych, przeważnie jest pozbawiony

roślinności. Nie padają tam nigdy deszcze, albo raz na ćwierć wieku. Na

nawodnionych dolinach bardzo nielicznych rzek, wpadających do oceanu, lasów

zupełnie niema. Są tam plantacje trzciny cukrowej, bawełny, ryżu, bananów,

kukurydzy i nieliczne ogrody owocowe. Zrzadka spotyka się sadzone figowce,

oliwki, wierzby, które uchodzą tu za potężne drzewa, w Montanji zaś

należałyby do leśnego drobiazgu. Stąd pojęcia o lasach nawskroś wypaczone i

błędne.

List był wprawdzie bez adresu, ale widocznie skierowany do porucznika, o

pasażerce wspominano w trzeciej osobie, o Stasiu oczywiście ani słowem.

Najważniejsze było, że nie stracono tam nadziei odszukania ich i że

prawdopodobnie, próba będzie powtórzona. To, że lotnicy odlecieli w

przeświadczeniu, iż rozbitków niema na wyspie, było najgorsze, co się stać

mogło. Przeczyło wprawdzie temu zrzucenie kosza, ale mogli to zrobić na

wszelki wypadek, nawet wbrew przekonaniu.

Lady Violetta cieszyła się herbatą. Parę pudełek biszkoptów i to

angielskich, wprawiło ją w zachwyt. Od tylu tygodni nie mieli nic mącznego

w ustach. Blaszanka z cukierkami angielskimi, widocznie pod jej adresem,

nie mniej była pożądana. Staś najwięcej ucieszył się rewolwerem. Do swego

Smitha i Wessona miał tylko kilkanaście naboi, reszta została na tratwie.

Ze służbowym Naganem przysłano dwieście naboi, był więc uzbrojony

dostatecznie i teraz przestał się martwić z powodu indjan.

Wieczór zapadał szybko, kolacja była wspaniała. Staś naciął liści

palmowych na posłanie, które urządził pod jednem z większych drzew zwału,

zbudowawszy nad nim rodzaj daszku z kilku liści. Wypadki, które rozegrały

się ostatnio, nauczyły ich ostrożności. Angielka zmusiła Stasia aby poszedł

spać pierwszy. Twierdziła, że sama nawet w domu kładzie się zwykle późno,

zato woli wysypiać się rankiem, on zaś, wykonując bardziej ciężką pracą,

zawsze jest senny pod wieczór, słuszne więc, by korzystał pierwszy ze

spoczynku. O północy lady obudziła chłopca. Noc przeszła szczęśliwie.

Wczesnym rankiem Staś zabrał się do utworzenia drugiego kurzyska o sto

metrów od pierwszego w myśl propozycji, nadesłanej z bazy. Oczywiście nie

mogło być mowy o stworzeniu wolnej przestrzeni do lądowania samolotów. Było

to zbędne, wystarczało bowiem wysłać hydroplan. Chodziło tylko o to, czy

lotnicy, przekonawszy się, że rozbitków niema na wyspie, zechcą powtórzyć

swój eksperyment.

Nim zasiedli do śniadania, które przygotowała Angielka, z obu ognisk

buchały już słupy dymu. Przy śniadaniu Staś zauważył, że na wschodnim

brzegu jeziora, mniej więcej w kierunku zbadanej przez nich uprzednio

rzeczki, gdzie była pustelnia, unosi się cieniutka smużka dymu, rosnąca z

każdą minutą. Widocznie na opuszczonej czakrze zainstalowali się indjanie.

Można się było tego spodziewać, nie mniej było to niepokojące.

- Stanowczo już czas, żebyśmy się stąd wynieśli, - zaopinjował Staś, -

zaczyna tu być za tłoczno. Byliśmy tu, zdaje się, pierwsi.

- To samo chciałam powiedzieć. Nie lubię, gdy kto wchodzi do mego salonu,

nie pytając. Było tu nam tak dobrze, a teraz zadymiają nas ze wszystkich

stron.

- Gorzej, bo obchodzą, to już wygląda na strategję. I wierz tu geografom.

Ma to być puszcza nieznana i bezludna. A tu ciągle depce nam ktoś po

piętach.

W tej chwili oboje skoczyli na równe nogi.

Huk wybuchu rozdarł powietrze.

Spojrzeli po sobie oszołomieni.

Nowy wybuch.

Nad lasem, gdzie było pasemko dymu, ukazał się spory obłok kulisty, za

nim drugi.

Zapanowała cisza. Szereg uczuć, domysłów, przeszywał im mózgi

błyskawicznie.

Czyżby jacyś biali? Przecież nie armata? Tu, w tej głuszy lasu

dziewiczego?

Byli przygotowani na wszystko. Oczekiwali napadu indjan. Gotowi byli na

spotkanie dzikich zwierząt. Nerwy swoje trzymali już dawno w karbach.

Wiedzieli, że gra o życie nie była bynajmniej skończona, że węzły dramatu,

którego byli aktorami, zacieśniały się coraz bardziej, że co chwila

oczekiwać mogli rozwiązania, może ze skutkiem fatalnym. Opatrzność

pozwoliła im wywikłać się dotychczas z najgorszych opresyj. Ale robiło się

tu coraz ciaśniej, coraz duszniej. Lada chwila mogli stanąć oko w oko z

takiem niebezpieczeństwem, którego jedynem rozwiązaniem - będzie śmierć.

To, co się stało przed chwilą, było czemś tak nowem, nieoczekiwanem,

burzyło cały gmach przypuszczeń i prawdopodobieństw, że musiało zerwać

ostatnie więzy dyscypliny duchowej, którą sobie narzucili.

Lady Violetta dygotała jak w febrze. Dokazywała dotąd cudów odwagi i

opanowania, ale teraz była u kresu wytrzymałości. Nie groziło im nic

bezpośrednio na razie. Ale tajemnicze wybuchy mogły być zwiastunem nowych

klęsk, których przewidywanie gorsze było, niż może one same.

Staś opanował się prędko. Serce mu biło, ale umiał już nakazać mu spokój.

Myśl pracowała. Rozumiał jedno - trzeba zajrzeć tajemnicy w oczy. Nic nie

pomogą rozumowania i domysły. Trzeba rozegrać ostatnią stawkę. Jeśli los

chciał, żeby zginął, musi to przyjąć po męsku. Zadanie ma proste. Popłynie

- zobaczy. Przeżył w tem miejscu dwie straszne chwile. Trzeba się

zdecydować na trzecią.

- Proszę pani, popłynę na purmę.

- Ani mi się waż. To byłoby samobójstwem.

- Nie możemy przecież żyć w niepewności. Jestem gotów na najgorsze.

- I ja także. Nie ruszysz się stąd beze mnie.

Angielka miała w głosie stanowczość, jakiej jeszcze u niej nie słyszał.

Mówiła przez nią matka, kobieta; mówił człowiek, towarzysz nieszczęścia.

Jakby urosła. Zaczerwienione przed chwilą oczy od łez, które jednak nie

spadły, nabrały blasku. Niezwykła pogoda zapanowała na twarzy, podobna do

tej, jaka rozjaśnia ludzi - po śmierci.

Staś zrozumiał jedno, będzie musiał ulec. Mógł walczyć z gniewem, z

kaprysem, z histerją wreszcie, nie może walczyć ze spokojem człowieka,

który pożegnał się z życiem.

- Nie możemy tu nic zostawiać. Zabierz do łodzi wszystko, co posiadamy -

tonem rozkazu powiedziała lady.

Staś naładował czółno, następnie poszedł dorzucić drzewa i zielska na

ognisko.

Odbili od brzegu.

Po chwili rozległy, się zgodnym rytmem mocne uderzenia wioseł.

Staś sterował prosto w ujście rzeczki.

W Massisei

Na ostatnim wirażu przed odlotem z nad jeziora, lotnik zauważył, że motor

jakby się zaciął na chwilę. Miał z powrotem do San Ramon dwie i pół

godziny. Część tego czasu musiał użyć na lot nad Kordyljerą na wysokości

prawie 4000 metrów. Do Massisei miał około półtorej godziny, zdecydował się

więc przenocować nad Ucayali. To było powodem, dla którego wziął kurs na

wschód, w przeciwnym razie przeleciałby znów nad głowami naszych rozbitków

i możeby ich nawet zauważył. Był to więc splot okoliczności, które nieraz

niweczą najlepiej obmyślane plany i zamiary.

W trzy kwadranse płatowiec był już nad Pucalpą, małą mieściną na lewym

brzegu Ucayali. W kwadrans potem ukazała się w oddali Massisea. Było to

niewielkie osiedle nad ogromnym zawrotem rzeki, która tu tworzyła olbrzymie

rozlewisko i jednocześnie wir o blisko kilometrowej średnicy, tak że prąd

Ucayali szedł przy brzegu Massisei w przeciwnym kierunku do biegu rzeki.

Osada położona była na wysokim cyplu, otoczonym ztyłu przez dawne łożysko

rzeki, obecnie zarośnięte lasem. Składała się z 60 rozrzuconych w dużym

promieniu domków, okalających niewielkie jeziorko. Hangar dla samolotów

stał tuż przy stromej szkarpie, górując nad całym brzegiem, widoczny

zdaleka. O pół kilometra dalej widać było 3 wieże telegrafu iskrowego. Obok

hangaru stało obszerne bungalow z szerokiemi werandami, pokojami dla

przyjezdnych lotników i uprzywilejowanej publiczności. W pobliżu dom

administratora lotniska. Od hangaru wdół do wody ciągnęła się niewykończona

jeszcze równia pochyła do wciągania hydroplanów, roboty w ziemi były już

wykonane, brakowało tylko nawierzchni. Był tu punkt przeładunkowy

komunikacji lotniczej. Tu lądowały samoloty z San Ramon i pasażerowie do

Iquitos przesiadali się na hydroplany. W hangarze znajdował się niewielki

warsztat reparacyjny. Trzech marynarzy stanowiło załogę.

Ludność trudniła się rolnictwem, drobną hodowlą i wyrębem drew dla

przepływających parowców. Przeważnie jednak wysiadywała w okolicy hangaru

lub przy brzegu, gdzie zwykle przybijały parowce, w pracowitem wyczekiwaniu

wiadomości z Limy lub stolicy departamentu Iquitos. Pozatem zbierano się w

dwu sklepikach, których główną atrakcją było tzw. whisky national, czyli

mówiąc poprostu samogon z trzciny cukrowej miejscowego wyrobu, oczywiście

bez banderoli, co właśnie było jego najcenniejszą zaletą.

Piekarnia, wypiekająca trzy razy na tydzień wspaniałe białe pieczywo, nie

mniej była oblegana w dnie wypieku i to od samego rana, smakosze bowiem

miejscowi lubili śledzić cały skomplikowany proces produkcji i chrupać

niezrównanej dobroci bułeczki i rogaliki prosto z pieca. Pracowici ci

ludzie, odznaczali się umysłem wysoce kontemplacyjnym i wybitną bystrością

sądów. Brali żywy udział w rozstrząsaniu spraw polityki światowej i

lokalnej, jak również celowali w rozwiązywaniu zagadnień gospodarczych,

których niepomyślne objawy przypisywali lekceważeniu ze strony możnych tego

świata głęboko obmyślanych przez się koncepcji.

Zadziwiające było, jak każda wiadomość o ruchu czy to na rzece, czy na

lotnisku przedostawała się do siedzib tych obywateli. Możnaby nawet

twierdzić, że wiedzieli o wszystkiem znacznie wcześniej, niż telegrafista

na stacji. To też nic dziwnego, że zwykle, nim zdążył on odcyfrować

skomplikowane znaki Morsa z taśmy na aparacie, cała ludność tej obiecującej

miejscowości kiwała porozumiewawczo głowami lub nawet komentowała już

wiadomość. Należało to do tajemnic miejscowego życia. Dość, że tak było.

To też prawdziwy rejwach nastąpił w Massisei pewnego popołudnia, gdy

nieoczekiwany samolot metalicznym dźwiękiem motoru dał znać o sobie.

Wszyscy powybiegali z domostw. Po chwili grupy ludzi, w tempie dość

szybkiem, aby się nie spóźnić, ale dostatecznie powolnym, aby ukryć

usprawiedliwioną ciekawość, podążyły w kierunku hangaru i lotniska.

Większość publiczności odrazu wywnioskowała, że może to być tylko samolot

wywiadowczy w związku z zaginionym lotnikiem. Los lady Violetty mniej

interesował miejscowych obywateli, którzy solidarnie z obywatelami San

Ramon darzyli zawczasu ekscentryczną Angielkę głęboką obojętnością,

graniczącą z lekceważeniem.

Płatowiec zatoczył koło nad lotniskiem, obniżył lot i wymierzywszy

zgrabnie na środek, splanował na murawę. Po chwili toczył się już,

podakakując zlekka na kretowinach, zawrócił pod prostym kątem przed

hangarem i stanął.

Otoczono go kołem.

Wiadomości, które przywieźli lotnicy, nie były ani wyczerpujące, ani

dokładne. Odkryli jezioro, nieznane jeszcze na mapie, wyspę, dwie drobne

plaże na jej krańcach, widzieli zblizka dym, przelecieli nawet ponad nim,

ale żadnych śladów ludzkich nie spotkali, ani tembardziej rozbitego

samolotu. Dym unosił się ze środka lasu. Wyrąb w tem miejscu był

nieznaczny, nie była to zatem czakra. Ale co? Pytanie to cisnęło się

wszystkim na usta.

Gdyby to było kurzysko, rozłożone przez lotnika, musiałby znajdować się

przy nim. Wybiegłby na plażę. Dawałby jakieś znaki, czy sygnały. Lotnicy

twierdzili, że zniżyli się na mniej, niż 30 metrów. Z tej wysokości mogli

poznać każdego, zobaczyć jakiś ślad na ziemi, ale prócz zwałów uschniętego

drzewa i silnie buchającego dymu nic nie ujrzeli. Lądowanie było

niemożliwe, gdyż obie plaże były za krótkie. Zrzucili więc na wszelki

wypadek kosz z prowiantem i, okrążywszy kilka razy wyspę, wzięli kurs na

Massiseę.

Jakiś nowy wypadek może? Zwabieni dymem indjanie napadli na rozbitków i

bądź ich pozabijali, bądź uprowadzili?

Wiadomo było wszystkim, że dzicy, jeśli palą ogniska, to możliwie

najmniejsze. Nie lubią się afiszować, zresztą rzadko mają siekiery i

jeszcze rzadziej ochotę do niepotrzebnej pracy. Ognisko musiał zapalić

biały, ale w jakim celu i gdzie się podział?

W bungalow, do którego wstęp mieli tylko notable, rozmowa powtórzyła się

w ściślejszem kółku. Lotnicy nadali natychmiast wyczerpujący komunikat do

San Ramon i w oczekiwaniu kolacji, którą dla nich przygotowywano, udali się

do hangaru, gdzie mechanik właśnie zabierał się do sprawdzenia motoru po

jego ostygnięciu.

Pod wieczór przyleciał oczekiwany hydroplan z Iquitos. Lotnicy znaleźli

się w swojem kółku i dyskutowali gorąco na temat, co dalej robić. Lotnik z

Iquitos miał małą maszynę, która nie mogła ryzykować lotu w bok od rzeki.

Wszyscy trzej byli zdania, że lecieć należało we dwóch conajmniej. Godzili

się prócz tego, że trzeba było raz jeszcze ponowić próbę. W tym sensie

zredagowali nową depeszę. Późnym wieczorem nadeszła odpowiedź. Komendant

bazy wzywa lotników na swoje posterunki wyjściowe, opinjował, że byłoby

bezcelowe ryzykować raz jeszcze maszynę i ludzi i że z przykrością uznać

musi sprawę za wyczerpaną.

Oficerowie musieli się poddać rozkazowi, nie bez oburzenia na taki brak

uczuć koleżeńskich i na głupie niewątpliwie względy oszczędności. Posłano

do sklepiku po piwo hamburskie, by się pocieszyć, próbowano uszlachetnić na

poczekaniu samogonkę zapomocą rozmaitych kombinacji koktailowych, niezbyt

zresztą szczęśliwie, zagrano partyjkę pokera, a nie znalazłszy w żadnym z

tych środków ani zadowolenia, ani przyjemności, puszczono gramofon, ale i

to nie pomogło. Wzburzone uczucia sympatycznych lotników ukoił dopiero

dobrze zasłużony sen.

Ranek dnia następnego przyniósł wiadomość z San Ramon, że pada ulewny

deszcz i że samolot z pocztą nie może narazie wylecieć. Wynikało z tego, że

i nasi lotnicy muszą czekać, aż pogoda w górach się ustali. Około godziny

drugiej nadeszła depesza, zawiadamiająca, że deszcz ustał i lotnik z pocztą

i pasażerami wystartował; od zachodu nadciągają chmury i baza poleca z

Massisei samolotu nie wyprawiać. Z tego też powodu hydroplan, który miał

wziąć pasażerów i pocztę do Iquitos, zmuszony był czekać do następnego

dnia.

Przed piątą samolot z San Ramon osiadł na lotnisku. Po załatwieniu

formalności czterej lotnicy udali się do administratora na obiad. Przybyły

wiedział już z raportu o rezultacie wyprawy. Rozpytywał więc tylko kolegę o

szczegóły.

- Dziwne tylko, że te dymy dalej się snują. Dziś były nawet wyraźniejsze.

- Jakie dymy? Dym, chciałeś powiedzieć.

- Nie, dwa dymy, zlewające się co prawda w górze.

- Dwa! Hombre! Ależ to jest nadzwyczajne. Przecież w liście do porucznika

baza polecała mu zapalić dwa kurzyska na znak, że samolot ma gdzie osiąść.

- Prawda! Tylko kiedyż mógł przygotować teren, przecież nie w 24 godziny?

- Nie potrzebował przygotowywać, bo wyspa jest na szerokiem jeziorze i

hydroplan mógłby tam wystartować chociażby zaraz.

- Nic nie rozumiem. Czyżby nas kto mistyfikował rozmyślnie?

- Dlaczego ma mistyfikować? A jeśli coś przeszkodziło porucznikowi ukazać

się, albo był osaczony przez indjan w głębi lasu, albo odpłynął na tę

chwilę z wyspy?

- To nie jest prawdopodobne. Skąd by wziął łódź, w jakim celu by

odpływał?

- Ale nie daliście mi skończyć. Niedaleko od pierwszych dwuch dymów widać

było trzeci i to buchający bodaj z większą siłą, niż pierwszy.

- To można zwarjować. Skąd tam się wzięli ludzie? Chyba nie indjanie

bawią się z nami w ciuciu-babkę.

- Po co te dociekania. Sprawa jasna. Kurzysko zapalił porucznik. Po

otrzymaniu listu zapalił stosownie do polecenia drugie. Macie odpowiedź.

- Ale skąd trzecie?

- Nie wiem i nie chcę wiedzieć, wyślijmy na bazę raport i nasze

supozycje.

Sporządzono raport z propozycją wysłania hydroplanu na zwiady. Ponieważ

przybyły do Massisei nie nadawał się do tej czynności, poddano myśl

wysłania większego aparatu z Iquitos.

Wieczór przeszedł wśród podniecenia i niekończących się dyskusji. Z bazy

nadeszła od komendanta depesza zawiadamiająca, że wyczerpał wszystkie

środki w swoim zakresie na odszukanie porucznika i komunikuje o tem

ministerstwu, bo sam nie może żadnej decyzji powziąć. Znów zaczęły się

dyskusje. Lotnicy w końcu wysłali zbiorową depeszę do Limy do kolegów z

prośbą o poparcie ich propozycji w ministerstwie. Jednocześnie poszła

depesza do Iquitos do tamtejszej bazy z opisem ostatnich zdarzeń i z prośbą

trzymania w pogotowiu odpowiedniego aparatu. Uczyniwszy wszystko dla

ratowania kolegi, lotnicy rozeszli się na, spoczynek, nie bez uczucia

niepewności, że cały ich wysiłek rozbić się może o niedołęstwo urzędników

ministerstwa. Na zapas nie szczędzono im epitetów i oskarżeń. Animozja

ludzi, codziennie narażających swe życie, do wygodnisiów, wysiadujących w

fotelach urzędowych, istnieje od wieków na całym świecie. Walka między

olimpijskim spokojem i obojętnością na cierpienia ludzkie jednych, a

nerwowością i bezpośredniością uczuć drugich, trwać musi zapewne jeszcze

długo, a może nie ustanie nigdy, oparta na różnej, wytworzonej warunkami,

psychice.

Na drugi dzień rankiem wystartowały wszystkie aparaty. Dwa płatowce do

San Ramon, hydroplan do Iquitos.

W parę godzin po ich wylocie nadeszła pod ich adresem odmowna odpowiedź

ministerstwa.

Ku rozwiązaniu zagadki

Łódź, kierowana wprawną dłonią harcerza, zdążała jak strzała w kierunku

ujścia strumienia, nad którym gromadziły się coraz większe chmury dymu. Nie

było to już pasmo dymu, jakie wydaje ognisko, ale coś jakby pożar.

Postanowiwszy rozwikłać zagadkę, nie żałowali sił; łódź mknęła coraz

szybciej. Tak zdąża człowiek do swego przeznaczenia, niepomny na głos

rozsądku, wołającego o spokój i umiar. Ale natury ich obojga, tej córy

zwycięskich żeglarzy i zdobywców świata i tego potomka rycerskiego narodu,

który poświęcając własne zagrożone siedziby, szedł ratować cudze i lał swą

krew we wszystkich rewolucjach świata, w myśl hasła: za naszą i waszą

wolność, nie mogły cofać się przed niebezpieczeństwem, bez względu na

skutki. Życie, które nie byłoby warte najwyższej stawki, jaką jest ono

samo, nie pociągało ich wcale. Mogli mieć chwile słabości, odruchów

instynktu, ale, gdy je opanowywali, właśnie mężniało im serce; a jeśli

tęsknili, to do nowych zmagań i zdobyczy.

Ujście strumienia okazało się pełnem wody. Czółno tym razem wpłynęło

swobodnie. Należało się tego spodziewać z powodu przyboru wody w jeziorze,

co zauważyli jeszcze wczoraj, a nie brali tego pod uwagę, poszukując

tratwy. Mogła by tu wejść doskonale. Po kilku zawrotach dostali się w obręb

purmy. Za chwilę byli już naprzeciwko portu i ścieżki, wiodącej do domu

misjonarza.

O mało nie krzyknęli ze zdziwienia.

Wtłoczona między krzaki stała tu ich "Nadzieja", szkielet właściwie. Dach

był spalony, część burty wyłamana, podwyższenie, służące za łóżka, świeciło

gołem drzewem, kilka zniszczonych przedmiotów walało się po podłodze.

Jednem słowem - ruina.

Staś coś tam powiedział po polsku.

- Co tam psykasz? - spytała Angielka.

- Nic, tak, nie mogłem wytrzymać.

- Goddam, to dopiero barbarzyńcy. Ale tu jakby się coś pali, to nie jest

ognisko. Pożar najwyraźniej. Trzeszczą trzciny i suche drzewa. Ostrożnie,

Stasiu!

Ale Staś jednym skokiem był na tratwie i po niej przeszedł na ląd. Ze

sztucerem w ręku posuwał się krokiem dość śpiesznym w kierunku ognia. Gdy

minął zarośla, oczom jego przedstawił się obraz, który mógł wywołać okrzyk

zgrozy.

Morze płomieni hulało ponad zawalonem domostwem, trawiąc do reszty suche

belki i pale. O kilka kroków przed nim przygasało rozrzucone ognisko,

wokoło zaś w promieniu kilku kroków zaledwie, w nieprawdopodobnych pozach,

leżało pięć trupów. Zwłoki były okrwawione i poszarpane. Pośrodku w

znacznej wyrwie, przez którą świeciła świeża ziemia, widniała jedna ze

skrzynek po nabojach, rozbita wybuchem. Swąd prochu unosił się jeszcze w

powietrzu.

Obok leżały przedmioty, zabrane ztratwy. Znalazły się tu dwie walizki

tropikalne, pogięte ale nie otwarte. Reszta walizek rozpruta, pomieszana z

rzeczami, zrzucona była na kupę. Jeden z zabitych indjan miał na sobie pas

z naganem porucznika.

Staś ruszył po Angielkę. Nie mógł ukrywać przed nią tego pobojowiska.

Napewno nie zadowoliła by się samem opowiadaniem. Pobiegli ścieżką do góry.

W tej chwili resztki ścian i wiązania zapadły się ostatecznie, buchnęły

iskry i rozległ się przeraźliwy krzyk człowieka.

Drgnęli oboje. Zdawało się, że splot wydarzeń, które godziły ostatnio w

ich głowy, zacieśnił się dostatecznie. Ale widocznie czekała ich nowa

klęska. Angielka instynktownie oparła się o chłopca, jakby szukając

ratunku. On ścisnął mocniej sztucer i stanął gotowy do walki.

Krzyk nie ustawał. Ale już iskry opadły w popiół. Płomienie zgasły.

Ukazał się zwał belkowania i listew. W środku ruszała się postać ludzka.

Staś nie zawahał się ani chwili, podał Angielce broń, by jej nie rzucać

na ziemię i jednym susem skoczył między płonące zgliszcza. Długie buty

chroniły mu nogi. Płonące belki i krokwie na szczęście rozsiane były dość

rzadko. W sekundę był przy wyjącym rozpaczliwie człowieku.

Dym nie pozwolił rozpoznać, z kim ma do czynienia. Ujrzał tylko, że

nieszczęśliwy ma skrępowane ręce i nogi. Nie było czasu do namysłu. Ujął

wijącego się z bólu i wyniósł z płomieni.

Zamroczyło go. Nie zauważył nawet, że zajęły mu się spodnie i jeden

rękaw. Ale Angielka już była przy nim. W jednej sekundzie ugasiła ogień i

zbadała troskliwie, czy nie ma jakich obrażeń. Prócz małego sparzenia na

przedramieniu i koło kolan, nic mu się nie stało. Usadziła więc chłopca na

ziemi, a sama skoczyła do łodzi, w której było trochę przysłanych z San

Ramon medykamentów. Po chwili Staś został opatrzony i obandażowany.

Zamroczenie przeszło, i swoim zwyczajem chłopak zaczął już dowcipkować.

Uśmiechnęła się i Angielka. O cztery kroki dalej leżał młody indjanin. Staś

rozciął krępujące go więzy i pomógł mu usiąść, ale dziki trząsł się z

przerażenia i zginał się we dwoje, kryjąc głowę w ręce, jakby w obawie, że

mu ją utną. Na ciele miał pełno obrażeń, zajęły mu się od ognia nawet gęste

włosy, jak grzywa spadające na barki. Były czarne i twarde jak szczecina.

Skórę miał brunatną, nie ciemniejszą jednak od cygańskiej, rysy dość

regularne, szpeciły go tylko wystające kości policzków. Angielka, mimo że

indjanin nie chciał unieść głowy, zajęła się jego ranami. Dopiero, jak

poczuł zawijający się na jego ramieniu bandaż, spojrzał ukradkiem na

trudzących się koło niego ludzi. Ale dzika natura przemogła, znów schował

głowę. Angielka powoli i systematycznie smarowała i obwiązywała rany. W

końcu oboje zmusili go, by usiadł, gdyż chcieli mu opatrzeć nogi.

Indjanin miał zapadnięty brzuch i wychudłe członki. Niewątpliwie był

głodny. Staś skoczył do łodzi i przyniósł kilka galet. Wziął jedną do ust i

podał drugą dzikiemu. Zaświeciły mu oczy; schrupał ją w oka mgnieniu; tak

samo resztę. Otworzyli puszkę z szynką, którą dziki skonsumował również.

Staś przypomniał sobie papaje; urwał jedną i podał indjaninowi. Z lubością

pochłonął ją, tak samo parę pomarańcz. Wreszcie zostawili go siedzącego nad

pomarańczami, które znikały jedna po drugiej, a sami zajęli się

przyrządzaniem posiłku dla siebie. Obrali tylko inne miejsce. Obeszli

dopalające się zgliszcza i rozlokowali się w cieniu drzewa, które tam

rosło. Po chwili w kociołku zabulgotała woda, naparzyli herbaty, otworzyli

puszkę konserw i nową paczkę galet. Staś naznosił owoców, którymi

delektowała się lady.

- Co to? - raptem krzyknęła Angielka. - Krzyż? tu? Czy widziałeś?

Staś nie mógł już kłamać. Opowiedział całą swą eskapadę. Lady Violetta

pogroziła mu palcem.

- Niedobry, myślałam, że nie potrafisz mnie zwodzić. Widzę, żeś taki jak

inni, kłamczuch!

Staś zasępił się. Nie lubił, gdy obrażano go nawet żartem.

- Głupiutki jesteś. Widzisz przecie, że żartuję. Zachowałeś się jak

dżentelmen. I mogę ci powinszować.

Staś łatwo poddawał się zmianie uczuć. Rósł teraz jak na drożdżach ze

wzruszenia. Najszlachetniejsza natura czuje jednak potrzebę pochwały i

wyróżnienia. Może ich nie szukać, może się ich wyrzec, ale w głębi serca ma

zawsze choć najmniejszą komórkę, którędy z lubością sączy się rozkosz

zadośćuczynienia. Jest ono pokrewne uczuciu sprawiedliwości. Można być

surowym dla siebie, ale im bardziej subtelna jest natura, tem boleśniej

będzie odczuwała zapomnienie, i tem radośniej przyjmie uznanie zasługi.

- No widzisz, więc zgoda. Cóż zrobimy z tym dzikusem. Trzebaby mu

zmasować ręce, musiały być długo w więzach. Palce ma zupełnie zmartwiałe, a

i nogi również.

- Pokażę mu, niech sobie masuje. Musimy wracać na wyspę, bo nie daj Boże

przylecą tam znowu podczas naszej nieobecności, to wtedy już koniec.

Staś uporządkował trochę tratwę, załadował walizki i porozrzucane rzeczy.

Zdjął nagana, w który ubrał się jeden z dzikusów, zabrał ze dwie setki

pomarańcz, papai i w końcu postawił na nogi indjanina.

- Co robisz? Masz zamiar go zabrać?

- A cóż z nim zrobić? Widocznie jest z innego plemienia; dość spojrzeć na

tamtych. Tutejsi go zamordują na pewno. Nam może się przydać. Na swoje

utrzymanie zarobi.

Staś wziął indjanina pod rękę, i wskazał mu leżące ciała dzikich.

- Cashibos? - powiedział w formie zapytania.

- Cashibos, - potwierdził indjanin. Wypiął piersi i uderzając się po nich

rozwartą dłonią, z dumą oświadczył - Kampa.

Była to nazwa najliczniejszego plemienia w Montanji, uchodzącego za

najbardziej niezależne, bitne i uczciwe zarazem.

- Kampa - powtórzył.

Staś pociągnął Kampę do tratwy, ale ten zaczął się opierać, mówiąc coś i

powtarzając nieustannie jakieś wyrazy.

- Nie będę ciebie namawiał. Nie chcesz, to śmigaj, kochanku. Nie wiele

dam za twoją skórę. W tym pięknym lesie amatorów na nią dość się znajdzie.

- Cóż, nie chce iść? - zagadnęła Angielka.

- Nie będę go prosił. Ma nam uciec z wyspy, niech tu ucieka. Mało to mamy

kłopotu.

Indjanin znikł szybko na zawrocie.

- Mógłby chociaż się ukłonić na pożegnanie. Ten dżentelmen jest źle

wychowany.

- Możemy go mieć za wytłumaczonego. Przeżył biedak trochę emocji. Tamci

upiekliby go pewno jak kuraka. Przecie nie włóczyliby go w innym celu. Good

bye, mister, good bye.

Staś był w trakcie odpychania tratwy, która pod ciężarem bagaży i ich

obojga, osiadła trochę za głęboko, gdy ujrzał mowu indjanina. Szedł z

wielkim wysiłkiem, niosąc trzy łuki i pęk strzał.

- Łuki i strzały, - takbyś odrazu powiedział - zwrócił się do niego Staś.

- To wcale nie głupi chłopak. W jego mniemaniu nie jesteśmy nawet

uzbrojeni. Bo przecie nie zna broni, którą posiadamy. Uważał, że rozsądniej

jest zabrać broń tamtym poległym, a nie oddawać ją w ręce wrogów.

Poklepał chłopaka po plecach.

- Właź na tratwę. No, jazda!

Indjanin zrozumiał gest doskonale. Po chwili mimo skaleczeń i bandaży,

schwycił przekrwionemi rękoma za tanganę.

- No, tego już zawiele. Hallo! siadaj tam na tej pryczy i nie ruszaj się.

Staś zabrał mu tanganę i wskazał, gdzie ma usiąść.

- Jeszcze będziesz miał czas pokazać co umiesz, musisz się wpierw

wykurować.

Tratwa z uwiązaną łodzią, unoszona prądem, pomknęła chyżo do ujścia.

Z początku oboje z Angielką odpychali się tanganami. Dostawszy się na

głębszą wodę, przesiedli się na swoje czółno i zaczęli tratwę holować. W

pobliżu wyspy znów wzięli się do tangan. Po chwili przybili do swego

brzegu.

Staś, pozostawiwszy Angielce pieczę nad indjaninem i rzeczami, sam

pobiegł z odzyskaną siekierą do swoich kurzysk, żeby je podtrzymać nowemi

naręczami drzewa. Gdy wrócił, lady Violetta uporządkowała już jako tako swe

bagaże. Indjanin siedział opodal, przyglądając się z zainteresowaniem jej

pracy.

Po naradzie postanowili nocować na tratwie. Na poczekaniu sklecono nowy

daszek, wymoszczono liśćmi podniesienie na tratwie, bo worki zostały

spalone. Dla nowego pasażera Staś zrobił posłanie na ziemi obok swego. Na

kolację zadowolili się herbatą i owocami.

Wyczerpani, położyli się spać.

Staś na migi pokazał indjaninowi, że ma czuwać, co ten zrozumiał

doskonale, wyciągnął nawet ze stosu łuk i pęk strzał i usiadł na burcie.

Nasz harcerz obudził się wcześnie, pierwszy jego rzut oka był w kierunku

indjanina, który siedział jak wczoraj, nie zmieniwszy pozycji. Przez całą

noc nie wypuścił widocznie łuku z ręki; jedną strzałę trzymał w pogotowiu.

Staś poklepał chłopaka po plecach, podsunął mu kilka pomarańcz i galet i

gdy ten je spożył, wskazał mu przygotowane legowisko, sam zaś wziął łuk i

strzałę i usiadł na miejscu indjanina, żeby tamtemu pokazać, że on będzie

teraz czuwał. Dziki skręcił się w kółko, jak pies i zasnął momentalnie.

Teraz chłopak odłożył łuk i zajął się narządzaniem wędek, które dzikusi

poplątali mu w niesłychany sposób.

Oparzeliny dokuczały mu dzisiaj bardziej, ale czuł się wypoczęty i pełen

animuszu. Ten chłopak indyjski był widocznie niezłym nabytkiem i mógł oddać

niejedną usługę.

Jak każdy indjanin, napewno miał lepiej od nich wyrobiony słuch i wzrok

bystrzejszy; będzie się też można podzielić z nim pracą. Podczas napadu,

gdyby się zdarzył, będzie wiosłować, umożliwiając im daleko skuteczniejszą

obronę.

Do południa dzień był pogodny. O pierwszej zerwał się wiatr, a w pół

godziny potem przyszła ulewa, jakiej już dawno nie widzieli. Na szczęście

Staś z indjaninem od rana wyporządzili dach na tratwie i nawałnica nie

wyrządziła im żadnej szkody. Ale obydwa kurzyska zostały zalane, na miejscu

ich stały kałuże, i niewiadomo było, jak rozniecić na nowo ogień. Przed

wieczorem wypogodziło się zupełnie. Zabrali się więc do rąbania drzewa ze

zwału, co było niesłychanie żmudne, ponieważ wszystkie drobniejsze gałęzie

oddawna były spalone i pozostawały tylko grube pnie. Ale indjanin odzyskał

już władzę w rękach i nogach. Jego siła i umiejętność rąbania o wiele

przewyższała Stasiową, to też nie zważając na to, że mu się niektóre

bandaże rozluźniły, a inne nawet opadły, dokazywał - cudów siekierą. W

pewnej chwili, odnosząc większy odszczypany kawał stanął, przyglądając się

wysiłkom Stasia przy rozdmuchiwaniu ognia, i jakby namyślając się nad

czemś. Obejrzał się naokoło, pobiegł w głąb lasu i zaczął dotykać kory

drzew. Wreszcie znalazł widocznie to, czego szukał. Po chwili miarowy stuk

siekiery oznajmił, że rąbie świeże drzewo.

W pierwszej chwili Staś chciał zaprotestować, ale powstrzymał się. Niech

robi po swojemu. Jest dzieckiem puszczy i musi mieć doświadczenie. W

kwadrans drzewo było zwalone. Indjanin zaczął dzielić pień na

półtorametrowe polana. Staś, nie chcąc czekać na koniec tej roboty, odrąbał

nożem kilka cieńszych gałęzi i poniósł je na kurzysko. Zaledwie je rzucił

na tlący ogieniek, zatrzeszczały jak najbardziej smolne łuczywo i mimo, że

sok ściekał z nich obficie, a może właśnie dlatego, zapaliły się jasnym

płomieniem. Puszcza amazońska ma niejedną taką tajemnicę, której

europejczyk nie podejrzewa, a która dla indjanina jest księgą otwartą.

Dzicy niechętnie dzielą się swemi wiadomościami z białym człowiekiem i

wiele z tych tajemnic prawdopodobnie nigdy do jego wiadomości nie dojdzie.

Tu, na szczęście, uratowany od niechybnej śmierci i to w strasznych

męczarniach młodzieniec, nie bawił się w skrupuły i widocznie postanowił

odwdzięczyć się swym zbawcom lojalnie. To też przed nocą kurzyska były znów

czynne i przy każdem leżało po sporej naręczy gotowego do użycia drzewa.

Na noc Staś odsunął tratwę od brzegu więcej niż zwykle. Przekonał się

bowiem, że dzicy w razie napadu, nie zawahają się skoczyć do wody i nawet

wpław gotowi są zaatakować rozbitków. Scena w nocy przy uprowadzaniu

tratewek stała mu jeszcze w pamięci. Pierwszy raz wtedy strzelał do ludzi,

i zastanawiał się, jak łatwo mu to poszło. Przed tym nieraz zapytywał

siebie, czy się nie zawaha. Przy całej swej odwadze i determinacji zabicie

człowieka nasuwało mu pewne skrupuły i szczerze życzył sobie, żeby do tego

nie doszło. Dopiero widok rozwścieczonego indjanina, wymachującego makaną,

przekreślił w nim wszelkie wątpliwości. Za sobą miał kobietę, za której

życie odpowiadał. Nie miał wyboru. Dziś stwierdził ze zdumieniem, że

skrupuły stępiały w nim doszczętnie. Wstydził się jeszcze tego potrochu,

ale wahanie znikło.

Położył się spać pierwszy. Angielka zastąpiła go o północy, indjanin nie

spał jeszcze. Zaczął go nakłaniać do spoczynku, ale dziki ściskał tylko

mocniej swój łuk i strzały i potrząsając głową, wymawiał jakieś

niezrozumiałe słowa. Wobec tego dał pokój, ale się nie kładł również. Mogła

być pierwsza, gdy indjanin pociągnął go lekko za spodnie. Nadstawił ucha.

Ale nie rozróżnił najmniejszego szelestu. Tymczasem dziki zaczął się

niecierpliwić. Wskazywał w kierunku plaży. Noc była ciemna i nic nie było

widać. Dziki pokazywał, że trzeba obudzić Angielkę. Staś nie chciał jej

budzić niepotrzebnie, obejrzał tylko sztucer, nabrał naboi do kieszeni,

skąd łatwiej mu je było dostawać i przysiadł przy samej burcie. Wytężał

wzrok w kierunku plaży, ale bez żadnego skutku. Dziki niepokoił się coraz

bardziej.

Ostatnia stawka

W pewnej chwili Staś zauważył jakieś nikłe ogniki na plaży. Było ich

kilkanaście, ruszały się to z góry na dół, to na boki. Cóżby to było? Nie

świetliki. Były za duże i wreszcie widoczne były tylko na małym odcinku

plaży. Świetliki ukazałyby się na całej jej przestrzeni. Raptem dziki

gwałtownie pociągnął Stasia na dół za burtę. W tej samej chwili coś jakby

bzyknęło. Światełka rozżarzyły się w doskonale widoczne płomyki, rosnące

przy zbliżaniu. Nim zdążył pomyśleć, kilkanaście strzał uderzyło w daszek i

burty tratwy. Każda z nich paliła się na końcu jasnym i silnym płomieniem.

Dziki rzucił się je wyrywać, ale za palącemi się strzałami sypnęły się

zwykłe. Teraz chłopak z kolei wciągnął indjanina za zbawczą burtę. Lady

Violetta zerwała się obudzona ruchem tratwy i uderzeniami strzał. Staś

krzyknął, żeby nie ważyła się wychodzić. Na szczęście byli około stu kroków

od brzegu i strzały dolatywały już bez siły, dach zaś był poszyty mocno i

ze świeżych liści, ogień więc imał się ich słabo. Staś chwycił za

dubeltówkę i zaczął prażyć napastników zajęczym śrutem. Robił to na ślepo,

ale po kilku wystrzałach wrzaski na brzegu dowiodły, że niektóre strzały

były celne. Strzelał więc dalej. Powstrzymało to na chwilę dzikich, którzy

nie spodziewali się tego nowego środka obrony. Ogniki pojawiły się znowu.

Dziki zaczął pokazywać, że należy uchodzić na jezioro. Wyciągnęli kotwicę i

ujęli za tangany. W mgnieniu oka odsadzili się o trzydzieści kroków. W tej

chwili nowa salwa zapalonych strzał przeszyła powietrze. Dzicy

prawdopodobnie nie tylko mieli zamiar zapalenia tratwy, ale i jej

oświetlenia, inaczej nie stanowiła wyraźnego celu i musieli chybiać. Tym

razem strzały nie doleciały do tratwy, co wywołało wrzask na plaży, ale i

tangany naszych przestały sięgać dna i musieli się zatrzymać.Zresztą

odległość byla już duża i nawet podchodząc wodą, dzicy nie mogli dosięgnąć

tratwy strzałami. Stał od czasu do czasu ostrzeliwał plażę z dubeltówki,

ale wrzaski odzywały się teraz rzadziej. Kampa, który przez chwilę

zachowywał się spokojnie, chwycił raptem chłopaka za rękaw, ukazując mu

wodę, jakby już byli o krok od burty.

Tymczasem ustąpiły chmury. Niebo się wyiskrzyło i jezioro wyłoniło się z

pomroki. Księżyca nie było już widać; zapanowała łagodna rozstrzelona

jasność.

- Dzicy! uważaj! ręka! Boże! - krzyknęła raptownie Angielka.

Staś rzucił się ku lewej burcie, za nim skoczył indjanin. Nim chłopak się

zorjentował, siekiera świsnęła w ręku indjanina i rozpłatała wynurzającą

się z za burty kudłatą głowę napastnika. W tejże chwili Staś maczetą rąbnął

w przedramię drugiego, który uchwycił się burty, ażeby się do niej

wydostać. Od strony lądu ukazało się kilka głów na wodzie. Staś wymierzył z

dubeltówki. Dwa strzały huknęły prawie jednocześnie.

Wrzask na plaży rozległ się znowu. Miał zdaje się na celu podnieść męstwo

atakujących, ale nie na wiele się to zdało.

Po stracie czterech towarzyszy reszta zawróciła do lądu.

Budził się dzień. Jasne pasemka chmur zaróżowiły się na horyzoncie.

Zalśniła powierzchnia wody. Po kilku minutach majestatycznie ukazało się

słońce.

Plaża świeciła pustkami. Gdyby nie szereg strzał, które tkwiły jeszcze w

burtach "Nadziei" i leżały na wodzie wokoło, nic by nie zdradzało odbytej

przed chwilą potyczki. Ale trudno było przypuszczać, że dzicy wyrzekną się

zemsty. Znani są w Montanji z niesłychanej zawziętości i mściwości, życia

nie cenią, w walce dostają prawdziwego szału.

Przerwa ta nic dobrego nie wróżyła. Po dniu obmyślą jakąś nową taktykę i

liczniej tym razem zaatakują "Nadzieję". Należało się przygotować do

decydującego spotkania.

Lady Violetta i Staś, skończywszy ranną toaletę, dzielili się wrażenia

nocy, spoglądając na plażę i wody jeziora, gdy indjanin wskazał palcem las,

gdzie zwykle unosiły się smugi dymu. Nie było ich śladu. Dzicy zorjentowali

się widać, że był to sygnał białych, postarali się więc go zniszczyć.

To było fatalne. Dym bowiem nie tylko był sygnałem, wołającym ratunku,

wskazywał prócz tego drogę. Staś zaniepokoił się na serjo. Wszystkie ich

wysiłki mogą się rozbić o złośliwość dzikusów. Muszą dostać się do lasu i

ognisko rozniecić. Ale lady Violetta nie chciała o tem słyszeć.

Po śniadaniu Angielce przyszło do głowy użyć do zapalenia kurzysk

indjanina. Zaczęła mu to wyjaśniać na migi; pojął w lot. Powtarzał to

kilkakrotnie, pokazując, jak będzie rozdmuchiwał ognisko, jak dym będzie

się unosił. Wtedy spojrzał na wodę i ręką wskazał kilka punktów. Krokodyle.

Nim dopłynie do brzegu zrobią z nim tak... - pokazał zębami. - Ha, ha, ha,

- zaśmiał się. Pokazał łódź.

Należało się zastanowić. Ryzykowali stracić nie tylko dobrego towarzysza,

ale i łódź. I jedno i drugie byłoby fatalne. Brak dymów był jeszcze gorszy.

Zdecydowali się w końcu. Ale czy nie są śledzeni. W takim razie, nim

indjanin dobije do brzegu, zabiją go z łuków, albo co gorsze, pozwolą

wylądować, a potem poddadzą torturom.

Staś obmyślił inny plan. Ruszą tratwą po za zwał drzewa, który zasłoni

ich chwilowo od dzikich. Tam Kampa wsiądzie w łódź i pozostanie do czasu,

aż tratwa opłynie cypel i dostanie się na brzeg zachodni. Uwaga dzikich

naturalnie zwróci się w jej kierunku. Będą płynęli na cypel północny, żeby

dzikich odciągnąć jak najdalej od kurzysk. Kampa wyląduje między zwałami,

przedostanie się przez nie i plażą do kurzysk, które roznieci na nowo i

wtedy wróci do łodzi, w której albo wypłynie na jezioro, albo będzie czekał

na powrót tratwy.

Pomysł ten okazał się dobrym. Ruch tratwy w kierunku cypla południowego

nie wzbudził większej nieufności u dzikich. W dzień obawiali się ukazać na

plaży, pamiętając, jak celne były strzały białego w nocy. To też

oddzielenie się łodzi od tratwy minęło niepostrzeżenie. Gdy tratwa zrównała

się na brzegu zachodnim z lasem, dzicy z ukrycia śledzili jej ruchy i

widząc, że płynie na północ, całą czeredą podążyli za nią. Przy północnej

plaży nasi rozbitkowie ujrzeli flotę dzikich, która składała się z 6 tratew

i jednej łodzi niezdarnie wykończonej. Część tratew była większa niż te,

które uprowadzili wówczas w nocy. To też Staś, obliczał, że mogło się niemi

zabrać przeszło 60 ludzi. Była to siła, której nie można lekceważyć.

- Niepotrzebnie, zdaje się, ułatwiliśmy im sytuację. Teraz wsiądą na

tratwy i zaatakują nas z wody.

- Cóż robić? Będziemy się bronili. Uważam, że musimy stanąć jaknajbliżej

tych tratew. Mamy je jak na dłoni. Pod naszym obstrzałem nie łatwo im

będzie załadować się i odbić od brzegu.

Staś nie rzucał kotwicy, ale trzymając się punktu, gdzie tangana

dosięgała jeszcze dna, starał się utrzymać "Nadzieję" na miejscu. Dla

niepoznaki i żeby zwrócić na siebie bardziej uwagę dzikich, zaproponował

Angielce rzucenie kilku wędek. Należało coś robić ustawicznie, ażeby uwagę

tę podsycać. Bardzo szczęśliwa była okoliczność, że dzicy siedzieli w

lesie, nie mogli więc w żadnym razie ujrzeć dymów, choćby nawet najwyżej

się wznosiły, na to musieliby wyjść na plażę, a nawet odsadzić się o dobre

sto kroków. Pozycja, jaką zajęli, uniemożliwiała dzikim wywiad, boć każdego

wyłaniającego się z zarośli mogli ustrzelić jak kaczkę.

Nie długo potrwało, jak nad lasem zaczęły się unosić dwie smugi dymu.

Kampa widocznie nie próżnował. Tak zeszło do południa. Staś i Angielka

zabrali się do drugiego śniadania. Robili to najbardziej ostentacyjnie.

Ugotowali herbaty, płatków owsianych, otworzyli dwie puszki konserw,

biszkopty. Staś był w swoim żywiole. Robił przedstawienie. Angielka

zwróciła na to uwagę.

- Nie wiedziałam, że masz i aktorskie zdolności. Z tobą trudno się

nudzić.

- Ci mili ludkowie, zdaje się, bardziej jeszcze nie pozwolą się nam

nudzić. W nocy może być z nami źle. Czy nie należałoby wrócić na tamten

cypel. Kampa przyda się nam bardzo. We troje obronimy się łatwiej.

Zdecydowali jednak odczekać godzinkę, by dać Kampie czas zasilić kurzyska

drwami i zielskiem i wypłynąć na jezioro.

Powrót odbył się bez trudności, ale gdy stanęli w pobliżu cypla, Kampy

nie było. Czółno wciśnięte było między zwały i tak ukryte, że można było

wziąć je za suche drzewo. Gdyby nie lornetka, nie odszukali by go nigdy.

Staś objechał cypel i stanął w pobliżu dawnego swego stanowiska, skąd

mógł ostrzeliwać plażę, ażeby w ten sposób ułatwić Kampie ucieczkę.

Kurzyska buchały dymem i było widoczne, że Kampa poprostu przejął się

zbytnio swoją rolą, zapominając o niebezpieczeństwie. Dla ludzi

prymitywnych czas nie istnieje, jak nie istnieje miara przestrzeni i stąd

zapewne noc dopiero oderwie go od ognisk, jeżeli przedtem celna strzała lub

uderzenie makany nie oderwą go od tego zajęcia na zawsze. Staś próbował

gwizdać, ale widocznie sygnał ten nie dochodził. Głuszył go las i

trzaskanie płomieni. Zdecydował się więc strzelić raz po raz z dubeltówki.

Była to ostatnia pora. Dzicy dochodzili właśnie do ognisk, które

rozrzucili nad ranem i ze zdziwieniem spostrzegli, że znów buchają żarem i

dymem. Wrzask, który podnieśli, doszedł na tratwę. Jednocześnie prawie z

lasu wypadł Kampa, jak strzała zmierzając ku zwałom i zbawiennej łodzi. Za

nim pędzili dzicy. Zaledwie wydostali się na otwarte miejsce, błyskawicznie

naciągnęli łuki i chmura strzał sypnęła się za uciekającym wrogiem.

Nasi śledzili z zapartym tchem przebieg gonitwy.

W tem okrzyk bolesny wyrwał się obojgu z piersi. Indjanin leżał na plaży

jak długi. Chmura strzał przeszła ponad nim, rozsypując się po zwałach. W

odpowiedzi zagrzmiała broń palna. Angielka błyskawicznie zmieniała naboje w

dubeltówce, Staś repetował sztucer. Kilku dzikich potoczyło się w krzaki,

reszta z przeraźliwym wyciem cofnęła się do lasu. Ale Kampa upadł

rozmyślnie, zerwał się teraz i pędził, ile mu sił starczyło po zwałach. Z

krzaków posypały się znów strzały. Niektóre musiały go dosięgnąć, bo

chłopak z okrzykiem wściekłości zrulował między drzewa. Nowy wrzask,

podobny do chichotu rozdarł powietrze.

Staś chciał śpieszyć na pomoc Kampie, ale Angielka sprzeciwiła się temu

stanowczo.

W lesie ucichło. Dzicy gdzieś znikli. Przekonawszy się, że nie sforsują

plaży, postanowili widocznie zmienić taktykę i rzeczywiście, po upływie

godziny nasi ujrzeli po przez plażę zbliżającą się flotyllę indjan.

Przeszło 40 ludzi tłoczyło się na tratwach. Łódź z kilkoma wojownikami

płynęła na czele. Powoli zaczęli okrążać cypel. Staś, wiedząc, że na

głębokiej wodzie manewrowanie tratwami nie było łatwe, postanowił sam odbić

się jak najdalej na głębię. Gdy tangany przestały sięgać dna, wzięli się do

wioseł, ale tratwa posuwała się bardzo powoli i nie zdołali ujść daleko.

Tymczasem tratwy indjan ukazały się z za cypla. Płynęły w długim szeregu,

starając się obejść "Nadzieję" od jeziora. Po dwu indjan tanganami

popychało tratwy, reszta trzymała w pogotowiu łuki. Panowała absolutna

cisza. Po małej chwili tratwa białych została otoczona półkolem w promieniu

około dwustu kroków, jednocześnie na plaży ukazała się grupa dzikich. Byli

więc otoczeni ze wszystkich stron. Staś wspomniał na swoje czółno: gdyby je

miał pod ręką, udałoby się im niewątpliwie umknąć. Na jeziorze mogła ich

ścigać jedynie łódź dzikich; mieliby więc najwyżej 6-8 ludzi przeciw sobie.

Powystrzelałby ich z łatwością. Pogoni tratew nie potrzebował się obawiać.

Ale teraz sytuacja przedstawiała się rozpaczliwie. Mieli przeciw sobie

gromadę wojowników, rozwścieczonych i nie ceniących życia, mieli zagrożone

tyły, odwrót odcięty, i tylko garść naboi do sztucera.

Muszą więc zginąć.

Zbawcze skrzydła

Przed napadem indjan upłynęło jeszcze trochę czasu. Chwila tragicznego,

skupionego oczekiwania.

Angielka podeszła do Stasia. Stał, trzymając broń w pogotowiu i próbował

ocenić, która ekipa jest bardziej groźna, bo od niej należało rozpocząć.

- Stasiu, chcę się z tobą pożegnać i podziękować za te kilka tygodni

życia, które pozwoliły mi poznać wiele rzeczy przy tobie. Przeżyłam je

radośnie i Bogu za nie dziękuję. Kocham życie, brałam zeń co miało

najpiękniejszego. Nie żałuję go, bo go nie zmarnowałam. Prędzej czy później

musiało nastąpić - to. Potrafię umrzeć. Pamiętaj, że unosząc obraz

wszystkiego co mi najdroższe: ojczyzny, dziecka mego, matki, nie zapomnę

najdzielniejszego chłopaka, jakiego w życiu spotkałam.

Podała mu rękę, tak jak się ją podaje towarzyszowi lat dziecinnych,

przyjacielowi lat dojrzałych. W uścisk ten kładła swe serdeczne uczucia, w

sile jego kryła wzruszenie.

Staś podniósł rękę lady energicznie do ust i złożył na niej gorący

pocałunek.

Angielka ujęła go za głowę.

- Chcę ci w tej ciężkiej chwili zastąpić matkę. - Ucałowała go w czoło

długo i serdecznie.

Chłopak drżał ze wzruszenia. Proste słowa i pocałunek Angielki

przepełniły mu serce niezmierną wdzięcznością dla tej kobiety i uzbroiły je

w hart, którego w sobie jeszcze nie czuł, przenikając go falą nowej siły i

woli niezłomnej. Poczuł się mężczyzną.

Nie myślał już ani o przeszłości, ani nie żałował życia, ani się bał

tego, co miało nastąpić. Wzbierała w nim wola zwycięstwa. To już nie miała

być nierówna walka 60 wojowników indyjskich z nieletnim chłopcem. To on był

tym napastnikiem, który miał zmieść z kuli ziemskiej tę tłuszczę dzikusów,

górując nad nią opanowaniem, inteligencją, wolą.

Tymczasem od strony cypla, z pomiędzy zwałów drzew wysuwała się powoli

łódź Kampy. Korzystając ze skupienia całej uwagi dzikusów na tratwie, Kampa

nie robił sobie ceremonji z wiosłowaniem. Woda burzyła się od energicznych

uderzeń wiosła i bryzgi tylko leciały wokoło, łódź szła jak strzała.

Widocznie dążył na tyły indjan dla wywołania dywersji, zanim pierwszy

okrzyk wojenny wzburzy całą czeredę. Czyn ten nie zwrócił w pierwszej

chwili uwagi naszych.

Staś całą natomiast uwagę skupił na indjanach i nie patrzał na dalsze

otoczenie. Angielka nie mogła się powstrzymać, aby nie rzucić dookoła

ostatniego spojrzenia.

Żegnała się z tą plażą, bielejącą w oślepiających promieniach

słonecznych, gdzie przeżyła tyle rozkosznych dni z nadzieją wybawienia,

przyglądając się pracy naszego harcerza, biorąc w niej udział, gotując

posiłki, a nawet zbierając kwiaty i motyle.

Patrzyła na ten las dziewiczy, zwarty na zewnątrz, pełen czaru i

bogactwa, podobny do niejednej duszy ludzkiej, nieprzystępnej i zamkniętej,

ale pełnej widocznego piękna dla tego, kto ją przeniknie.

Patrzyła na te dwa słupy dymu, które symbolizowały wybawienie, a będą za

chwilę jedynym śladem ich porażki, rozwiją się z ich śmiercią, jak rozwiewa

się niewdzięczna pamięć ludzi.

Patrzyła na tych dzikusów, umalowanych i ustrojonych na bitwę, jak

gestykulując i wykrzywiając się, toczyli zawzięte narady w oczekiwaniu

sygnału do walki. Na tle tej przyrody podzwrotnikowej stanowili jej

harmonijne dopełnienie, pogłębiając obraz, który z nimi właśnie nabierał

blasku i życia.

Patrzyła na szklące się wody jeziora, na tę martwą toń z pozoru, kryjącą

w swym wnętrzu urozmaicone i bujne życie, jakże podobne do życia ludzi,

gładkiego i pustego dla jednych, wypełnionego treścią i wartością dla tych

co dojrzą jego istotę.

Patrzyła na te rozlewne wody, od krańca zamulonego kanału na północy, po

przez czerniejącą ścianę lasu na brzegu przeciwnym, aż po błyszczącą smużkę

piasczystej plaży gdzieś tam na południu...

Nagle wzrok lady, błąkając się po tej przestrzeni, spotkał prującą te

wody zamarłe łódź Kampy.

Kampa bynajmniej nie był zabity, ani nawet ranny. W szlachetnym odruchu

ten dziki nie skorzystał ze sposobności ucieczki, szedł dobrowolnie na

nierówną walkę, gdzie nie było nawet prawdopodobieństwa zwycięstwa.

Angielka chwyciła za ramię Stasia.

- Patrz, patrz! Kampa! - wołała, wyciągając w kierunku indjanina rękę. -

Będzie atakował dzikich. Dzielny człowiek!

Staś kiwnął głową.

W tej chwili z łodzi napastników zagrzmiał gardłowy okrzyk, podchwycony

przez resztę. Wszystkie tratwy ruszyły do ataku. Z początku posuwały się

powoli, ponieważ tangany zaledwo dostawały dna, ale stopniowo ruch ich

wyraźnie stał się śpieszniejszy. Dzicy wpadli w szał. Tangany śmigały coraz

szybciej, a reszta ludzi pomagała im, wiosłując łukami. Oślepli z

wściekłości, głusi na wołania komendy, którą wrzask ogólny tłumił, po

kilkunastu już krokach złamali linię. Dwie tratwy wysforowały się naprzód,

zasłaniając innym linię strzału. Zamiast iść rozwartym frontem, jak

widocznie uplanowali z początku, wyciągnęli się po chwili w dwa szeregi,

przeszkadzając sobie nawzajem.

Na to tylko czekał Staś, celując w dwu tanganiarzy najbliższej tratwy.

Wpadli obaj do wody, puszczając z rąk tangany. Na tratwie wszczęło się

zamieszanie. Dzicy nie przewidzieli tego wypadku. Dwu rzuciło się wyławiać

tangany. Następna tratwa, którą na głębi nie łatwo było kierować, wpadła na

pierwszą. Zwiększyło to zamęt. Dzicy zaczęli wyrywać sobie tangany. Wrzask

potężniał. Tratwy ledwo się rozczepiły, ale znów dwu tanganiarzy potoczyło

się do wody. Powstrzymało to na chwilę atak. Staś pilnował okazji, ażeby

dostać na celownik kogoś z łodzi, w której należało się domyślać dowództwa,

ale pozostawała ona za tratwami jakby w ukryciu. Odległość zaczęła się

zmniejszać. Dzicy spróbowali strzelać, ale strzały jeszcze nie donosiły.

Posuwali się więc dalej.

Angielka wypatrywała Kampy. Był teraz z tyłu za łodzią. Stał właśnie,

napinając łuk. Świsnęła strzała i jeden ze starszyzny porwał się trafiony

między łopatki. Przez chwilę stał wyciągnięty jak struna. Rzucił wtył

rękoma, jakby chciał strzałę wyrwać, stracił równowagę i padł na wznak do

wody. Na łodzi wywołało to zamieszanie, dzicy zamilkli na chwilę. Trzech

się zerwało, i trzy strzały świsnęły w powietrzu. Kampa znikł w tej chwili

za burtą. Nim tamci sięgnęli po nowe strzały, już był na nogach i znów

celna strzała przeszyła jednego z napastników. Zatoczył się, rzucił kilka

razy rękoma i runął na dno czółna. Kampa powtórzył manewr i znów dziki z

przeszytą krtanią zwalił się do wody.

Na tratwach dojrzano wreszcie Kampę. Wrzask podniósł się nieopisany.

Pojawienie się jego, zwiększyło zamieszanie. Jedni widocznie chcieli dalej

atakować białych, drugim śpieszniej było do Kampy. Budził ich wściekłość

jeszcze bardziej niż biali ten wróg na tyłach, nieoczekiwany, w śmiglejszej

łodzi, psujący całą ich strategję.

Sypnęły się strzały w jego kierunku, ale Kampa zwinniejszy był od

napastników, tem bardziej, że oślepieni nienawiścią, strzelali

jednocześnie, dając mu możność jednem zwinięciem, uchronić się od strzałów.

Kampa nie miał zresztą ochoty służyć za cel całej czeredzie i kilku

uderzeniami wiosła odsadził się od tratew. Narazie spełnił swoje zadanie.

Część ludzi musi go mieć na oku, a to osłabi atak na białych.

Jeszcze dwu dzikich padło tymczasem od kul Stasia. Czatował na łódź.

Chętnie by ją zatopił kilku rozrywającymi kulami, które trzymał w

pogotowiu, ale łódź przezornie nie wysuwała się poza linję tratew.

Angielka, której dubeltówka nie mogła na tę odległość działać skutecznie,

śledziła perypetje walki, od czasu do czasu rzucając swe spostrzeżenia

chłopcu. Przejęci walką, zapomnieli o plątających się na plaży dzikich.

Tymczasem ci rozdzielili się na dwie grupy, z których jedna pozostała na

plaży, reszta zaś, jedni od strony lasu, drudzy od strony zwałów, powoli

zaczęli wchodzić w jezioro.

Dostawszy się na głębię, puścili się wpław. Robili to bez hałasu,

nurkując co chwila wszyscy razem. Po jakimś czasie, w odległości kilku

kroków od tratwy, ukazały się czarne ich głowy. Jedni mieli na szyi makany,

drudzy kwadratowo ociosane maczugi. Zanurzyli się znowu i wypłynęli

niepostrzeżenie pod samą burtę. Zatrzymali się, żeby odsapnąć. Jeden zdjął

majanę.

Tymczasem półkole tratew zacieśniało się coraz bardziej i czas już był na

Angielkę. Podniosła dubeltówkę. Złożyła się, gdy raptem tratwa chybnęła się

gwałtownie na jedną stronę. Broń o mało nie wypadła jej z ręki. Wrzask,

połączony z charczącym chichotem, rozległ się na tratwach. W tej samej

chwili sześć twarzy potwornych ukazało się nad burtą. Chybnięcie się

nieoczekiwane tratwy pomieszało dzikim szyki. Czterech zanurzyło się w

wodę, dwom tylko udało się wskoczyć na tratwę. Pierwszy śmignął makaną,

zataczając koło nad głową, gotując się uderzyć Angielkę, ale Staś już

odzyskał równowagę, zrobił pół obrotu i nie podnosząć broni do oka, wypalił

dzikiemu w piersi. Makana furknęła w powietrzu, dziki rozkrzyżował ramiona

i padł pod nogi drugiemu, który biegł z podniesioną maczugą na pomoc.

Potknął się o trupa. Tej sekundy wystarczyło Stasiowi, by zarepetować. Padł

strzał. Dziki potoczył się jak rażony piorunem. W tej samej chwili Angielka

dwoma strzałami zwaliła dwu wdzierających się na burtę indjan.

Nagle zaległa cisza. Na tratwach coś się stało. Dzicy rzucali broń,

tangany i w panice widocznej zaczęli skakać do wody. Dwaj pozostali pod

burtą, rzucili się również do ucieczki.

W powietrzu rozległ się huk motoru, potężniejąc co chwila. Oszołomionym

oczom naszych rozbitków ukazał się błyszczący w słońcu olbrzymi aparat. W

gwałtownym wirażu zatoczył półkole nad tratwą, wyrównał lot i spadł o sto

metrów dalej na gładką powierzchnię jeziora. Odbił się dwa razy i pomknął

jak strzała, rozpryskując wodę i zrywając dwie potworne fale za sobą.

Zawrócił.

Teraz pruł wodę z powrotem w kierunku tratwy.

Szedł wprost na "Nadzieję", jakby ją brał pod swe skrzydła.

Świeciły potężne płaty, błyskały okucia. Metalowy ptak zbliżał się

nieprzepartym pędem, burząc wodę.

Lotnik wyłączył motor. Aluminiowa śmiga wirowała jeszcze nabytym

rozpędem, świecąc wszystkimi kolorami tęczy.

Bliżej ku wyspie, woda aż wrzała pod gwałtownemi uderzeniami

kilkudziesięciu ramion. Na plaży kilku dzikusów miotało się w panicznym

strachu. Wszyscy potracili głowy.

W dali, na jeziorze, w kierunku spalonej pustelni mknęła łódź Kampy.

Aparat stanął.

Z otwartych okien rozległy się okrzyki powitania.

Na tratwie stał nieznany lotnikom chłopak ze sztucerem w ręku, z szeroką

szramą na policzku, z której obficie sączyła się krew. Dosięgła go ostatnia

strzała. Obok, lady Violetta, blada z wysiłku i hamowanego wzruszenia.

Słaniała się. Wirowało jej wszystko przed oczami. Ręce opadły i zaczęła

się osuwać jak podcięty kwiat.

Chłopak skoczył na pomoc.

Koniec.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Centkiewicz A Cz Na białym szlaku
Centkiewiczowie Alina i Czesław Na białym szlaku
Sroga, Alojzy Na żołnierskim szlaku – 1977 (zorg)
inne tysiac szklanek herbaty spotkania na jedwabnym szlaku robert robb maciag ebook
Na kolejowym szlaku
Normandia na szlaku Wikingów
sem02ml, Umiejscowienie bloków wydalania bilirubiny na szlaku przemian
Krokodyl na trawie
Za zdrowie wedrowca na szlaku
Panorama z okien wagonu na szlaku kolejowym Delatyn Worochta oraz krótki przewodnik po Dolinie Prutu
Na szlaku piastowskim
Patterson J Na szlaku terroru
Poetyka reklamy & Dzieje dyskursu publicznego dr Warchala, Poetyka reklamy zagadnienia na zajecia, P

więcej podobnych podstron