Na żołnierskim szlaku
Alojzy Sroga
Spis treści
I. Pięć miesięcy: od maja do października
Kazimierza i Józefa Grynienków ta wiadomość zastała w domu, gdy wrócili z kopalni złota
w Mieriezowskiej, w obwodzie swierdłowskim. Usłyszeli z chrypiącego głośnika wieść niezwykłą.
Natychmiast postanowili: idziemy.
Małżeństwo Jaziewiczów - Barbarę i Józefa - ta sama wiadomość zastała w Semipałatyńsku,
w Kazachstanie. Mąż elegancko ustąpił pierwszeństwa żonie. Była więc w Semipałatyńsku
ochotnikiem numer jeden. On zaś musiał jeszcze stoczyć bój o zdjęcie z niego tzw. „bronirowki”, czyli
reklamacji przed służbą wojskową.
Stanisław Sierzputowski w Kamyszynie kupował na bazarze machorkę. Kawałek gazety
z poprzedniego dnia zaintrygował go słowami... „Tadeusza Kościuszki”...
Postawiła w stan alarmu, napięcia, szczególnej euforii owa wiadomość tysiące Polaków rozsianych po
Związku Radzieckim, którzy różnymi drogami trafiali w różne strefy klimatyczne, do różnych
zawodów.
Powstaje 1 Polska Dywizja imienia Tadeusza Kościuszki. Wobec tych słów nie potrafili przechodzić
obojętnie.
Zapełnili lokale „wojenkomatów” (odpowiednik naszych RKU), potem wagony, wreszcie prom
pływający przez Okę, no i sieleckie lasy. Stawali się żołnierzami.
Ów rok - 1943
Te przytoczone fakty, bo nazwiska może już mniej, są na ogół znane polskiemu społeczeństwu
z licznych opowieści, książek, publikacji, filmów o tym, jak rodziła się pierwsza regularna jednostka
ludowej armii, która - dokładnie za pięć miesięcy - już zgrana i wyszkolona, była zdolna stoczyć swój
pierwszy bój pod Lenino. Mniej jednak znane są pewne porównania i po prostu tło powstawania 1
dywizji.
Przypomnijmy sobie, choćby w skrócie, najważniejsze daty i fakty roku 1943 w Związku Radzieckim
i okupowanej Polsce.
A więc przede wszystkim stalingradzkie zwycięstwo, w lutym, a także zgromadzenie ogromnych sił
radzieckich, zdolnych już nie tylko rozgromić hitlerowców, trwać w obronie, ale i nacierać. Armia
czynna ZSRR liczy wówczas 6 milionów 400 tysięcy żołnierzy. Do tego bez mała sto tysięcy dział
i moździerzy, 2200 wyrzutni rakietowych, tzw. „katiusz”, ponad 9500 czołgów i dział pancernych.
To także - po dwóch latach prowadzenia wyjątkowo ciężkich zmagań z najeźdźcą - ogromny upust
krwi. 23 czerwca 1943 Radzieckie Biuro Informacyjne, oceniając dwuletni wysiłek i omawiając ciosy
zadane wrogowi (6 milionów 400 tysięcy zabitych i wziętych do niewoli, ogromne straty w sprzęcie,
np. - 43 tysiące zestrzelonych i zniszczonych samolotów niemieckich), nie kryło wysokiej ceny
płaconej za uzyskanie przewagi przez narody ZSRR: 4 miliony 200 tysięcy zabitych i zaginionych bez
wieści żołnierzy, 35 tysięcy armat różnych kalibrów, 30 tysięcy czołgów, 23 tysiące samolotów.
Liczy się więc w owym roku 1943 każdy tysiąc samolotów i każda dywizja wojska.
W Polsce w roku 1943, wobec wzrostu sił i aktywności koalicji antyhitlerowskiej, a szczególnie
wielkiego zwycięstwa Armii Radzieckiej pod Stalingradem, formowania się Polskich Sił Zbrojnych
w ZSRR, a także - w późniejszym okresie - bitwy pod Lenino, która otworzyła oddziałom polskim
najkrótszą drogę do kraju, nastąpiła mobilizacja sił narodu do walki z okupantem. Zaszły też zmiany
w układzie sił politycznych - na czoło zaczęła się wysuwać lewica społeczna.
Wobec powszechnego rozwoju ruchu oporu i intensyfikacji walk partyzanckich wzmógł się hitlerowski
terror na ziemiach polskich.
Nieustannie dymiły kominy krematorium Majdanka i Oświęcimia. Co dnia szły nowe transporty do
obozów koncentracyjnych i na roboty przymusowe do Niemiec.
Następowały masowe aresztowania, wykonywane publicznie egzekucje. Patriotami zapełniane były
wszystkie więzienia na terenie tzw. Generalnej Guberni. Wróg uderzał w kierownictwo ruchu oporu.
Po stracie pierwszego sekretarza generalnego Polskiej Partii Robotniczej - Marcelego Nowotki (w
listopadzie 1942 r.), spadły w 1943 roku ciężkie ciosy na kierownictwo PPR: aresztowani zostali
czołowi przywódcy partii - Paweł Finder, Małgorzata Fornalska i wielu innych walczących
komunistów.
Hitlerowcy uderzali we wszystkie konspiracyjne organizacje, mające na celu walkę z wrogiem.
Aresztowali, a następnie zamordowali Delegata Rządu na Kraj profesora Jana Piekałkiewicza,
komendanta głównego Armii Krajowej - generała Stefana Roweckiego „Grota”.
W roku 1943 zginął też nad Gibraltarem w katastrofie lotniczej premier rządu polskiego w Londynie
i naczelny wódz sił zbrojnych, generał Władysław Sikorski.
W kraju oddziały Gwardii Ludowej i Batalionów Chłopskich niszczyły transport i linie kolejowe,
oddziały Armii Krajowej brały na hitlerowcach odwet za liczne pacyfikacje, dokonywały w Warszawie
aktów ekspropriacyjnych.
Krwawił mocno naród polski.
Jakież więc inne hasło mogło mieć aż taki oddźwięk wśród Polaków rozsianych od Syberii po
Kazachstan i Gruzję, jak nie to właśnie: z bronią w ręku iść ku Polsce?
Będzie polska dywizja
Nie pojechał z armią Andersa szef sztabu 5 dywizji piechoty płk dypl. Zygmunt Berling. Świadomie
pozostał z kilkuosobową grupką w Związku Radzieckim.
W więzieniu, do którego zaprowadziły go władze andersowskie, znalazł się inny podpułkownik,
dowódca pułku artylerii Leon Bukojemski. Ci dwaj pułkownicy, internowani jeszcze w 1939 roku ze
wschodnich terenów ówczesnej Polski do ZSRR, już w roku 1940 opracowali plan utworzenia
w Związku Radzieckim polskiej dywizji do walki z hitleryzmem.
Teraz jednak, w roku 1943, sytuacja była zgoła inna.
W piśmie „Nowe Widnokręgi”, wydawanym przez siły polskiej lewicy w ZSRR, niemal od pierwszych
dni roku 1943 zaczęły się pojawiać listy - wołania o utworzenie Wojska Polskiego, które by obok
żołnierza radzieckiego, przez Smoleńsk i Wielkie Łuki wyrąbywało sobie drogę do kraju.
„My chcemy polskiego wojska w ZSRR!...”
Tak brzmiało jedno ze zdań listu podpisanego przez Stanisława Limanowicza. To był właśnie Zygmunt
Berling.
Równocześnie u najwyższych władz radzieckich trwały starania polskich komunistów, działaczy
Związku Patriotów Polskich, o to, by żarliwe słowa wezwań, stać się mogły faktem.
Zgoda. Powstanie polska dywizja. Silna, nowoczesna. Jej dowódcą będzie płk Zygmunt Berling,
a moralnym i ideowym patronem - Związek Patriotów Polskich.
Już ustalono szczegóły organizacyjne, gdy w świat poszedł komunikat o zgodzie na utworzenie
polskiej dywizji.
Józef Stalin, z którym te sprawy omawiano, zgodził się, aby to była jednostka nowoczesna, na tak
zwanym etacie gwardyjskim. A więc: trzy pułki piechoty (przykładowo: etat drugiego pułku piechoty
wynosił 2852 żołnierzy), pułk artylerii lekkiej (składający się z sześciu baterii armat kalibru 76 mm
i trzech baterii haubic 122 mm), dywizjon artylerii ppanc, batalion saperów, szkolny, a także - już
ponad gwardyjski etat: batalion kobiecy, pułk czołgów (32 czołgi średnie T-34 i 7 czołgów lekkich T-
70) i eskadra lotnicza.
Tułacze i wnukowie
W gigantyczny radziecki kraj poszły polskie wici. Ciągnęli ochotnicy, mobilizowani, a także
„uciekinierzy”, których albo nie chciały puszczać radzieckie fabryki, albo ... usiłowali zatrzymać przy
sobie rodzice. Tacy bohaterowie skwapliwie fałszowali życiorysy, dopisując sobie rok lub dwa, starali
się, mimo przechodzonej mutacji głosu, mówić basem, bądź też wpychali do butów grubo złożone
gazety, by podwyższyć się o dwa, trzy centymetry.
I zawsze znalazł się ktoś, kto litował się nad najmłodszymi, a marzącymi o broni. W sierpniu trafiło do
dywizji trzech siedemnasto-, osiemnastolatków, zabiedzonych, wychudzonych. Wśród nich
szczególnie mikry był Bolesław Typrowicz: drobny i wynędzniały. Śmiech towarzyszył ich prośbom
o wcielenie do dywizji: „Gdzie wam, chłopcy, wojować?”
Ulitował się nad Typrowiczem major Bronisław Lachowicz - dowódca 1 batalionu 1 pułku piechoty,
który świeżo objął to stanowisko. Wziął do siebie Typrowicza. Chłopak pełnił rolę trochę gońca,
trochę łącznościowca. Przygarnięto i jego kolegów.
Ciągnęli do polskiego wojska komuniści: Kazimierz Witaszewski i Jan Karaśkiewicz, Władysław
Jeżowski i Stanisław Wancerz, Franciszek Mróz i Klemens Michalak. Spieszył przedwojenny komisarz
policji, kapitan Jan Łopaciński. I przede wszystkim chłopi i chłopscy synowie: Jan Tabor i jego ojciec
Wincenty, który przez wszystkie życiowe peregrynacje lat ostatnich nie rozstawał się z Krzyżem
Walecznych, nadanym mu w roku 1920.
Przyszli bracia Grynienkowie, bracia Władysław i Ludwik Kazieczkowie, pięciu rodzonych
i stryjecznych braci Skotnickich. Sprytny, nieduży, trochę kierowca, trochę mechanik - Mieczysław
Granatowski, i przedwojenny mechanik lotniczy Henryk Patraszewski. Gajowi, leśnicy, nauczyciele.
Komuniści i katolicy, ludowcy, także - narodowcy. Wszystkich łączył jeden cel.
12 maja pod wodzą podpułkownika Leona Bukojemskiego wyjechała z Moskwy, rozklekotanym
samochodem, pierwsza szóstka organizatorów wyprawiona przez płk. Berlinga do obozu wojskowego
Sjelcy. Nazwę natychmiast spolszczono na Sielce. Z radzieckich dywizji i pułków Zarząd Kadr
Ministerstwa Obrony Narodowej ZSRR wyłuskiwał oficerów o polskim pochodzeniu, częstokroć
synów lub wnuków zesłańców do carskiej Rosji.
Brakowało dowódców batalionów, pułków... Owszem, to postanowiono, ppłk Bukojemski obejmuje 1
pal. A kto pułki piechoty? Znaleziono Polaków w szeregach Armii Radzieckiej: podpułkowników
Władysława Kozinę, Tadeusza Piotrowskiego i majora Gwidona Czerwińskiego.
Przyszli na zastępców dowódcy dywizji do spraw liniowych płk Bolesław Kieniewicz i ppłk Stanisław
Galicki - obaj dotychczas dowódcy radzieckich dywizji. Zastępcą do spraw oświatowych, jak to
początkowo nazywano (od 9 października 1943: polityczno-wychowawczych), mianowano działacza
komunistycznego, publicystę, majora Włodzimierza Sokorskiego.
Co dnia przybywały setki i tysiące żołnierzy. W czerwcu już wojsko szkolono. 15 lipca, dokładnie
w tym samym dniu, gdy odbywały się uroczystości pogrzebowe generała Władysława Sikorskiego
w Londynie, w Sielcach 1 dywizja, skompletowana, już podszkolona - składała przysięgę na „wierność
sztandarowi mojej dywizji i hasłu ojców naszych, które na nim widnieje: «Za naszą wolność
i Waszą»„.
Skurcz gardła wywoływał u najtwardszych, najbardziej doświadczonych żołnierzy ten oto fragment
przysięgi:
...”Przysięgam ziemi polskiej i narodowi polskiemu, że do ostatniej kropli krwi, do ostatniego tchu
nienawidzić będę wroga - Niemca, który zniszczył Polskę, do ostatniej kropli krwi, do ostatniego tchu
walczyć będę o wyzwolenie Ojczyzny, abym mógł żyć i umierać jako prawy i uczciwy żołnierz Polski”.
Ale już przekroczono zaplanowane etaty. Już zgromadziło się ponad 15 tysięcy żołnierzy. Trwa nauka
w podchorążówce, w podoficerskim batalionie szkolnym, w pułkowych szkołach podoficerskich, we
wszystkich żołnierskich specjalnościach - piechura, czołgisty, artylerzysty, łącznościowca, sapera.
Wszystko dla nauki
Wprzęgnięto do nauki wszystkie środki i metody. Współdziała oficer polityczny - komunista lub
ludowiec, z księdzem kapelanem majorem Wilhelmem Franciszkiem Kubszem, Ślązakiem z urodzenia,
do niedawna - partyzantem, przewiezionym przez linię frontu radzieckim samolotem.
Głowią się Polacy i Rosjanie nad terminologią broni, sprzętu.
- Jak nazwać po polsku „protiwtankowoje rużjo”?
Ktoś proponuje:
- Karabin przeciwpancerny.
Ostatecznie sięgnięto do staropolszczyzny: rusznica przeciwpancerna.
A „minomiot”? - miotacz min? Nie!
No i powstał - znów ze staropolska - moździerz. Podobnie jak kompanie fizylierów, zbrojne
w pistolety maszynowe, których przecież, podobnie jak rusznic i moździerzy, nie było
w przedwojennym polskim wojsku.
Tłumaczą pracowicie chłopcy rosyjską „sobaczkę” w czołgu na „pieska”, a potem - na zapadkę.
„Tankodrom” - na czołgowisko, „baszniora” - na wieżowego.
Nie można uniknąć czasem scen komicznych, gdy na przykład oficer radziecki polskiego pochodzenia,
albo i rdzenny Ormianin, próbuje wydawać komendę:
- Pułk prawiej na zające marsz...
A zajęcy ani widu. Trzeba było co nieco wspólnie się pośmiać, by wyjaśnić wreszcie językowe
nieporozumienie, że nie o zające, lecz o zajęcia chodzi...
Był śmiech, był żart. Ale przede wszystkim była świadomość, że wszystkie środki trzeba wykorzystać
nie tylko do politycznego, monolitycznego zgrywania, ale i do bojowego. I nie tylko plutonów, ale
całej dywizji. Służył tej sprawie ksiądz i radziecki oficer. Młody podchorążak i przedwojenny
podoficer. Felietony Wiecha, które redaktor „Żołnierza Wolności”, Henryk Werner, otrzymał kiedyś
od Ksawerego Pruszyńskiego w Kujbyszewie, no i codzienne komunikaty bojowe.
Dobiegała końca jedna z największych operacji drugiej wojny światowej - bitwa na łuku kurskim.
W maju, gdy miała rozpocząć się operacja „Cytadela”, w gruncie rzeczy ostatnie wielkie ofensywne
działanie strategiczne Niemiec - Hitler wykrzykiwał do swoich żołnierzy:
„Z dniem dzisiejszym stajecie się uczestnikami wielkich walk zaczepnych, których wynik może
zadecydować o losach wojny.”
Rzeczywiście, hitlerowcy skierowali gigantyczne siły do tej operacji. Stało się jednak zupełnie inaczej,
niż przypuszczali. Bitwa rozgorzała na łuku o długości 550 kilometrów i głębokości do 300 kilometrów.
Najeźdźcy przeciwstawiły się 34 armie radzieckie, w tym 5 pancernych i 7 lotniczych.
Napastnik stracił około 1500 czołgów (mniej więcej tyle utraciła i Armia Radziecka), około pół miliona
w zabitych, ciężko rannych i zaginionych. Rozbito 30 niemieckich dywizji, w tym 7 pancernych.
Radzieckie lotnictwo i artyleria przeciwlotnicza strąciły ogółem w tym czasie 3700 niemieckich
samolotów.
Szczególnie dramatyczny bój stoczono pod miejscowością Prochorowka, gdzie było zaangażowanych
1500 czołgów.
Wojska radzieckie nie tylko obroniły łuk kurski, ale natychmiast przeszły do natarcia, wyzwalając takie
miasta jak Orzeł, Biełgorod, a w dniu 23 sierpnia 1943 roku - Charków.
Starano się te wszystkie wiadomości o zwycięstwach Armii Radzieckiej podawać szkolącym się
żołnierzom polskim szybko i dokładnie. To był ważny element wojskowego wychowania.
Czasem edukował także - nieco makabryczny - humor, jak choćby ten, zacytowany w „Żołnierzu
Wolności”, dywizyjnej gazecie.
„W okopie rumuńskim.
- Gitarescu, gdzie twoje słomiane walonki?
- Koń zjadł.
- A gdzie koń?
- Zjadł go Niemiec.
- A gdzie jest ten Niemiec?
- Wrony go podziobały.
- A gdzie wrony?
- Myśmy je zeżarli.”
Można dziś estetyzować, czy dowcip jest piękny, elegancki. Wtedy inną grał rolę wychowawczą
w rozrastającej się z dnia na dzień dywizji, która już się dorobiła 4 pułku zapasowego.
Gotowi
W sierpniu władze radzieckie wyraziły zgodę na przekształcenie dywizji w korpus.
W sierpniu pułkownik Berling, ku ogromnej radości wojska, otrzymuje stopień generała brygady. Jak
kiedyś Kościuszko i Pułaski z rąk amerykańskich, tak on teraz z rąk sojusznika radzieckiego.
W tym samym dniu na Lubelszczyźnie, z Puszczy Solskiej, wychodzi do walki oddział partyzancki
Gwardii Ludowej ze zgrupowania im. Tadeusza Kościuszki.
Przed półtora wiekiem Naczelnik Kościuszko, stając na czele Insurekcji, wołał do swoich żołnierzy:
„Bądźmy jednym ciałem, łączmy serca, ręce i sposoby wszystkich naszej ziemi mieszkańców”.
Szedł czas potwierdzenia prawdy tamtych słów.
18 sierpnia 1943 roku dowódca 1 Polskiej Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, gen. bryg.
Zygmunt Berling, melduje Naczelnemu Dowódcy Armii Radzieckiej o gotowości swego związku
taktycznego do walki na froncie.
Jeszcze w dniach od 22 do 26 sierpnia trwają dywizyjne manewry. Nie brak błędów, pojedynczych
wypadków nieudolności, bałaganiarstwa. Następują zmiany na niektórych stanowiskach dowódczych.
Opinia inspekcjonujących jest jednak zgodna: dywizja może walczyć. Zadziwiająco szybko jest gotowa
do boju.
W środę 1 września 1943 roku pierwsze transporty wyruszają w rejon strefy przyfrontowej, za
Wiaźmę. Jeszcze i tu trwa szkolenie, jeszcze zdobywa się ostatni szlif, bywa, że niekiedy bardzo
boleśnie. Ginie od pocisku z moździerza kilku żołnierzy 1 pułku piechoty, kilkunastu jest rannych.
Przyczyną jest tak zwany niedolot granatu na skutek wady produkcyjnej. Gorzka lekcja. Ale strzelać
trzeba lepiej. I w tyralierę rozsypywać się jak należy...
Kończy się wrzesień. Z Sielc wyrusza także 1 pułk czołgów. Dopędza dywizję, maszerującą przez błota
Smoleńszczyzny.
1 dywizja liczy dokładnie 11 464 żołnierzy, a z pułkiem czołgów - nieco ponad 12 tysięcy. Do tego: 39
czołgów, broni automatycznej i półautomatycznej siedem razy tyle co w przedwojennej dywizji, dział
- dwa razy tyle. Jest czym bić wroga.
II Lenino
Byłem i ja na froncie zwiadowcą (kapral, zastępca dowódcy plutonu zwiadu pieszego pułku), przeto
pojmuję miarę tego despektu.
W drodze ku frontowi, nocą z 7 na 8 października 1943 roku, pobłądził batalion szkolny 1 Dywizji
Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. No cóż, szkolny, niechże się uczy i na błędach.
Gorzej jednak: tej nocy zabłądziła także dywizyjna kompania zwiadu, mająca przecież rozpoznawać
marszrutę dywizji.
Dobrze musieli zbierać zwiadowcy nogi, by nadrobić ten błąd. No, a co się wstydu najedli - to ich
rzecz.
Następnego dnia podczas odprawy oficerów generał brygady Zygmunt Berling ironicznie skwitował
zwiadowczą wpadkę:
- Zabrakło im miejscowej busoli w postaci wiejskiego chłopczyka albo dziewczynki.
Ważniejsze jednak sprawy zaprzątały głowy oficerów i żołnierzy. Od dwóch tygodni, z przerwami,
dywizja maszerowała z rejonu Wiaźmy ku frontowi. Przez krótki czas zdawało się, że weźmie udział
w boju o Smoleńsk, który - jak to skwitował żołnierski światek, a i dowódcy dywizji też zdarzyło się to
samo powiedzieć generałowi Sokołowskiemu, dowódcy Frontu Zachodniego - tyle razy był
zdobywany przez Polaków od zachodu, może raz będzie brany przez nich od wschodu? Wzięły go
jednak wyłącznie dywizje radzieckie. Polacy przeszli przez zdruzgotany Smoleńsk nocą, przeprawili się
przez Dniepr.
Idą, idą nocami w deszcz, błoto, przechodzą swój pierwszy ciężki egzamin - marsz. Marsz pełen
drobnych niepowodzeń, a i dramatów. Ten i ów kierowca, ba, nawet i nieraz oficer oberwał za
świecenie nocą świateł samochodowych.
- Lepiej, żebym jednemu durniowi wybił zęby, niżby Niemcy mieli wykryć maszerującą dywizję -
surowo osądził te incydenty dowódca dywizji.
1 października 1943 roku ważna dla kościuszkowców decyzja. Podporządkowano ich 10 armii gwardii
generała Suchomlina.
Generał Berling zameldował się u dowódcy armii. Ten pokazał mu odcinek, pod miejscowością Lady,
gdzie będą nacierać Polacy. Teren płaski, równy - spodobał się generałowi Berlingowi. Pójdą żołnierze
do ataku jak po maśle.
Maszeruje więc dywizja ku swemu frontowemu przeznaczeniu. Już dołączył 1 pułk czołgów. Są,
niestety, w nim i w pułkach piechoty pierwsi polegli: od niemieckich bomb i od postawionych gęsto
min.
7 października następuje zmiana poprzedniej decyzji. Polaków podporządkowuje się 33 armii
radzieckiej, dowodzonej przez generała pułkownika Gordowa. Wiadomość o tym przychodzi w czasie
odprawy z oficerami. Generał Berling zleca dalsze jej prowadzenie swemu zastępcy - płk.
Kieniewiczowi, sam zaś z ppłk. Sokorskim udaje się do sztabu 33 armii.
Wyznaczono zadanie. Front Zachodni wznawia działania ofensywne. W jego składzie znajdują się
kościuszkowcy. 1 polska dywizja działać będzie w sąsiedztwie dwóch radzieckich dywizji: z prawej 42
dywizja piechoty generała Multana i z lewej 290 dywizja piechoty generała Gaspariana. Spod
miejscowości Lenino mają uderzyć przez rzekę Miereję na wieś Połzuchy, wzgórze 215,5 i dalej na
silnie umocnione rubieże hitlerowskie na rzece Pniewka, w kierunku Łosiewka, Czuryłowo.
W domyśle, w zadaniu dalszym jest dojście nawet do Dniepru, wijącego się tu wielkimi zakolami.
Nieprzyjaciel umocnił swe pozycje. Druty kolczaste, rowy i schrony, na wzgórzach górujących nad
doliną rzeki Miereja działa, moździerze, karabiny maszynowe. Dowódca Grupy Armii „Środek”
feldmarszałek von Kluge wydał kategoryczny rozkaz utrzymania rubieży przed Dnieprem.
Przeciwnikiem Polaków jest niemiecka 337 dywizja piechoty. Jej to podporządkowano - jako grupę
bojową - dawną 113 dywizję, rozbitą w Stalingradzie, a odbudowaną częściowo we Francji. Nie ma co
kryć: wróg dysponuje dużym, bojowym doświadczeniem, góruje nim nad kościuszkowcami. Polscy
żołnierze mają, w przeciwieństwie do hitlerowców, ogromny ładunek zapału, chęci walki, pragnienia
zemsty.
Nocą z 9 na 10 października 1 batalion 1 pułku piechoty, dowodzony przez majora Bronisława
Lachowicza, luzuje nad Miereją radziecki 459 pułk, zajmuje dwukilometrowy odcinek obrony.
Następnej nocy dwa polskie pułki - 1 i 2 - są już w pierwszym rzucie, przygotowują się do natarcia. Za
nimi - 3 pułk piechoty, pułk czołgów, grupy artylerii polskiej i radzieckiej.
Już wiedzą oficerowie, że to właśnie polskiej dywizji przypada w udziale zadanie główne, wyznaczone
33 armii. Niby grot strzały mają uderzyć, rozerwać hitlerowską obronę. W utworzoną przez nich
wyrwę wejdą czołgi 5 zmechanizowanego korpusu generała Wołkowa. Sąsiedzi - z dywizji Multana i
Gaspariana -ruszą wraz z polskimi piechurami.
Ba, ruszą! Obie radzieckie dywizje są mocno wykrwawione podczas walk o Smoleńsk i wcześniejszymi
lipcowo-sierpniowymi bojami. Jedna z tych dywizji liczy 4100 żołnierzy, druga - 3900. Obie łącznie
mają mniej niż jedna polska dywizja.
W polskich kompaniach strzeleckich jest po 120-140 żołnierzy, w radzieckich - po 20-30. Są
kompaniami raczej z nazwy.
Oczywiście, przeciętny żołnierz, zwłaszcza który w kolejnych bitwach stracił wielu swych bliskich
kolegów, nie zawsze uświadamia sobie wielkość wysiłku. A był on w owym roku 1943 - ogromny.
To nieco później, już po bitwie pod Lenino, Radzieckie Biuro Informacyjne, znane z ostrożności
i wstrzemięźliwości, opublikowało wyniki czterech miesięcy letniej ofensywy. Wyzwolono w tym
czasie terytorium o obszarze 350 tysięcy kilometrów kwadratowych (czyli więcej niż wynosi obszar
Polski), a na nim 612 miast i 38 tysięcy miejscowości. Wojska radzieckie posunęły się w tym czasie o
300-400 km na zachód. Złamano hitlerowską linię obrony wynoszącą 1200 km długości - od
Smoleńska do Zaporoża. Za te zwycięstwa oczywiście płaciły życiem żołnierzy liczne pułki i dywizje
radzieckie. Teraz do walki przystępują także polscy sojusznicy.
Przyszły buty
Przed bitwą nadeszły do 1 dywizji dodatkowe transporty najlepszej broni - pistoletów maszynowych
ppsz. Można utworzyć dodatkowe plutony fizylierskie. Z kwatermistrzostwa dotarła inna radująca
wiadomość: otrzymano 3500 par obuwia, ogromnie potrzebnego dla wielu żołnierzy.
Pięciomiesięczny trud szkolenia, marsze - zniszczyły do cna to, co było kiedyś butami. Ponadto
przydzielono skórę na zelówki, nici.
Dowódca dywizji wydał rozkaz nr 12.
...”Niech wasze bagnety i wasze pociski padają pewnie jak topór drwala... Naprzód do walki, żołnierze
1 dywizji!”
Minęło pięć miesięcy od opublikowania komunikatu o utworzeniu 1 dywizji.
Minęły dwa lata od rozpoczęcia formowania armii, zwanej armią Andersa.
Pierwsza Dywizja im. Tadeusza Kościuszki rusza w bój.
Armia Andersa - nie z winy żołnierzy - strzeże brytyjskich rurociągów naftowych na Bliskim
Wschodzie. Nie walczy.
Nie ma już najmniejszej wątpliwości, która droga do kraju jest bliższa.
Podporucznik Roman Paziński, komunista, obecnie zastępca do spraw polityczno-wychowawczych
dowódcy 1 batalionu 1 pułku piechoty, mówi w pewnej chwili z zadumą do kolegów:
- Gdyby co... zaopiekujcie się Basią. Jest w Taszkiencie. Ten klimat działa na nią zabójczo.
- Daj spokój, Roman - osadzają go koledzy, ale mimo woli prośbę zapamiętują.
Władysław Bałko, żołnierz 5 kompanii strzeleckiej 2 pułku piechoty, dostał ataku malarii. Dowódca
każe mu iść do szpitala,
- Co, beze mnie chcecie iść do Polski? - zrywa się z pieca, biegnie do kompanii.
11 października otrzymał ciężką ranę Leon Trojnicz. Jest pierwszym rannym w 3 batalionie 1 pułku
piechoty. Pod ostrzał niemieckiej artylerii trafia płk Kieniewicz, wcześniej zaś - dowódca plutonu
administracyjnego, przedwojenny oficer ppor. Edmund Czarkowski. Umiera długo, przytomnie...
Nocą z 11 na 12 października siłami patroli rozpoznawczych dokonuje się penetracji wrogiego skraju.
Wróg umacnia swe siły, podciąga nowe.
Dramatyczne rozpoznanie
Nocą dowódca armii, generał Gordow, wydaje gen. Berlingowi rozkaz, by przed rozpoczęciem
właściwego natarcia dokonać rozpoznania walką siłami batalionu. Istnieje przypuszczenie, że
nieprzyjaciel się wycofuje.
Generał Berling protestuje. Wróg się umacnia. Rozpoznanie walką w tej sytuacji jest dodatkowym
traceniem sił.
Ale - rozkaz.
Rusza więc o godzinie szóstej zero-zero 1 batalion 1 pułku piechoty majora Lachowicza przez Miereję,
w kierunku na wzgórze 215.5. Krótkie przygotowanie artyleryjskie.
Ledwie rozbudzeni żołnierze skaczą przez rzekę, bagno. Usiłuje biec z nimi kapelan dywizji ksiądz
major Wilhelm Franciszek Kubsz. Ktoś go przytrzymuje za czamarę.
Poprowadził, jako grot strzały batalionu, swoją 2 kompanię strzelecką chorąży Kazimierz Dumicz.
Obok niego jest jego zastępca do spraw politycznych chorąży Tadeusz Tymicki.
W skok przebyli rzekę, dopadli stoku wzgórza. Już gra broń ręczna, zawiązuje się walka wręcz - na
bagnety, granaty, pięści.
Ciemność, a potem mgła otula wzgórze 215.5. Nie można wesprzeć tej części batalionu ogniem
własnej artylerii.
Ciężka mgła - na dodatek - powoduje przesunięcie początku natarcia. Na skrwawione 2 i 3 kompanie
1 batalionu rusza kontratak hitlerowski. Dwukrotnie zostaje ranny chorąży Dumicz. Obejmuje po nim
dowództwo chorąży Tymicki. Ślą - gońca za gońcem - za rzekę do dowódcy batalionu z meldunkami,
że kończy się amunicja, że proszą o wsparcie... Żaden z tych gońców nie dociera...
Wzięli: Połzuchy i Trigubową
O godzinie 9.20 czasu wschodnioeuropejskiego rozpoczęło się przygotowanie artyleryjskie. Katiusze
dały znak. Potem kilkaset polskich i radzieckich dział uderzyło w niemiecki system obrony. O godzinie
10.00 - początek ataku.
Poszli piechurzy przez kładki i mostki na Mierei, poszli jak na ćwiczeniach, z impetem uderzając
w niemieckie okopy. Mimo ognia artyleryjskiego, zdawałoby się miażdżącego, wróg nie odszedł.
1 pułk piechoty połączył się z resztkami swego 1 batalionu. Uderzył nie tylko na wzgórze 215,5, wziął
je w swoje władanie, ale i ruszył energicznie do przodu. Śmiertelnie ranny jest major Bolesław
Lachowicz, dowódca 1 batalionu.
Ciężko rannego dowódcę próbuje ratować Bolesław Typrowicz - ów goniec, łącznościowiec, nad
którym zlitował się w sierpniu major Lachowicz i wziął go - mimo mikrego wyglądu - do służby
w batalionie.
Drobny, szczupły żołnierz nie daje rady sam udźwignąć wysokiego majora. Biegnie po pomoc. Odnosi
poważną kontuzję. Nie uratuje już swego dowódcy.
Wcześniej, dwukrotnie ranny, padł jego zastępca do spraw polityczno-wychowawczych, komunista,
rodem z Chełma Lubelskiego, Roman Paziński. Ale żołnierze szli naprzód.
Na prawym skrzydle 2 pułk piechoty z impetem wziął nie tylko wąwóz, ale - po niespełna dwóch
godzinach - i wieś Połzuchy.
„Przenieście ogień artylerii. Wioska w naszych rękach” - zaczęli alarmować oficerowie. Nikt nie
przypuszczał, że aż tak szybko ci z drugiego uporają się z Połzuchami.
Niestety, przyszło kolejne niemieckie kontruderzenie i z części wsi, po kilku godzinach, 2 pp musiał się
wycofać. Jego dowódca ppłk Gwidon Czerwiński szybko jednak zebrał pułk, uporządkował szyki.
Zajęto obronę w zdobytych niemieckich okopach.
Inaczej ułożyła się sytuacja na lewym skrzydle, tam gdzie działał 1 pułk. Sąsiad - wykrwawiona
radziecka dywizja - nie był w stanie przełamać hitlerowskiej obrony. Nie mogła też dywizja zdobyć, jak
to zakładano, wsi Trigubowa. I oto z niej, z flanki począł razić Polaków dokuczliwy ogień. Trzeba wziąć
Trigubową! Jednocześnie do tego wniosku doszli atakujący wieś major Lachowicz, a także będący na
zachodnim brzegu rzeki Mierei płk Kieniewicz i znajdujący się dalej, na punkcie obserwacyjnym -
generał Berling. Właśnie podczas ataku na tę wieś zginął major Lachowicz.
1 pułk zdobył więc Trigubową. Ruszyły do kontrataku niemieckie działa pancerne. W szkole walczył
do końca zastępca dowódcy 3 batalionu, przedwojenny oficer, kpt. Władysław Wysocki. Tu zginął.
Pośmiertnie odznaczono go Orderem Virtuti Militari i tytułem Bohatera Związku Radzieckiego. To
jego imię nosi dziś 1 praski pułk zmechanizowany.
Tytuł Bohatera Związku Radzieckiego otrzymała także osiemnastoletnia fizylierka Aniela Krzywoń,
która spłonęła w zbombardowanym samochodzie. Obok niej pełniły tę wartę Leokadia Karczewska
(zmarła z ran), Helena Figura (ciężko ranna) i Władysława Wysocka.
Znów brano Trigubową i znów ją oddawano. O wieś szły zaciekłe boje, jak o najważniejsze,
umocnione pozycje...
Walczył zaciekle, krwawił i padał gęsto nasz żołnierz. Z 1 batalionu, który poprzedniego wieczoru
liczył 640 żołnierzy, po bitwie pozostało 120. Pozostali to zabici, ranni i zaginieni bez wieści.
Mężni i sprytni
Nie wszyscy wykazali się męstwem i umiejętnością dowodzenia. Zawiódł niedawno mianowany
dowódcą 1 pp ppłk. Franciszek Derks, po bitwie zresztą zdegradowany do majora i usunięty ze
stanowiska.
Dowodzenie 1 pułkiem musiał objąć płk Bolesław Kieniewicz. On to żelazną ręką uporządkował szyki
pułku, pod jego dowództwem atakowano raz po raz Trigubową.
Nocą zluzowano 1 pułk. Na jego miejsce wszedł 3 pułk piechoty, który walcząc nie cofnął się ni o krok.
Poniósł spore straty 1 pułk czołgów. Już pierwszego dnia kilka wozów pancernych siadło w bagnie.
Drugiego dnia 5 czołgów pod dowództwem ppor. Grzegorza Szynkarenki poszło na rajd przeciw
niemieckiej piechocie. Nie wrócił ani jeden wóz.
...A tymczasem 2 pułk piechoty wgryzł się twardo wokół Połzuch. Cudów męstwa dokazywał st. sierż.
Franciszek Kłysz, który z grupką żołnierzy zdobył i umocnił się na bezimiennym wzgórzu. Odrzucił
wszystkie niemieckie ataki. To jego męstwo nagrodzono po bitwie Krzyżem Virtuti Militari.
13 października przed wieczorem, gdy już zapadła decyzja o wycofaniu 1 dywizji, 2 pułk piechoty
niespodzianie, po cichu, „po złodziejsku”, uderzył pod osłoną nocy na Połzuchy, odebrał je i mógł
przekazać wieś luzującym jednostkom radzieckim. Z tych pozycji - ze zdobytych Połzuch, ze wzgórza
215,5, wyszło w czerwcu roku 1944 radzieckie natarcie - tym razem już rzeczywiście aż do Dniepru...
Tysiące epizodów, zdarzeń w boju pod Lenino godnych jest opisania. Dramatów i małych radości.
Nocą z 12 na 13 października grupa zwiadowców pod dowództwem plut. Bolesława Dudziaka
dokonała brawurowego wypadu do Trigubowej. Rozbiła sztab niemieckiego batalionu, zdobyła
dokumenty. Tym razem zwiadowcy nie pobłądzili. Ich wyczyn zauważono w komunikacie
Radzieckiego Biura Informacyjnego.
Zasłynął w 2 pp potężny st. sierż. Stanisław Ejgierdt, który podczas silnego kontrataku niemieckiego
potrafił użyć niemieckiego zdobycznego granatnika. Rozbił wroga bronią wroga.
Śmiech towarzyszył małej przygodzie Barbary Jaziewicz, tej, która jako ochotnik numer jeden
w Semipałatyńsku zgłaszała się do Wojska Polskiego. W boju pełniła obowiązki zastępcy dowódcy
kompanii sanitarnej 3 pp. W okopie nadepnęła na nieczystości. Z powagą skwitował ów fakt
kompanijny goniec:
- To wielkie szczęście w boju wdepnąć w g... Będzie miała obywatelka porucznik szczęście.
Zasłynął z uporu w boju o Trigubową Marian Dulemba, górniczy syn z Porąbki. Z goryczą jednak
stwierdzał: oto w całym plutonie jest już mniej żołnierzy niż przed tym miał w drużynie.
Z uszkodzonego czołgu, na chwilę przed jego podpaleniem, zdołał jeszcze wymontować radiostację
plut. Mieczysław Granatowski, wzbudzając tym sensację nie tylko wśród czołgistów.
W dywizyjnej kompanii rusznic ppanc kapitana Tadeusza Klimczaka - dwie obsługi rusznic: Stefan
Kupryniec, Stanisław Opala i dwaj bracia Brzezińscy - Antoni i Henryk, otworzyli ogień do nurkujących
samolotów niemieckich. Dostał! W ten sposób otwarto listę pięciu zestrzelonych przez Polaków pod
Lenino hitlerowskich samolotów, które przez dwa dni w setkach tzw. samolotowylotów usiłowały
zniszczyć, wgnieść w ziemię pierwszą dywizję...
Wywoziły z pola ciężko rannych polskich żołnierzy psie zaprzęgi radzieckich dywizji.
Wielu polskich żołnierzy właśnie tym psom zawdzięcza życie.
W bagnach nad Miereją leżał od 12 do 16 października trzykrotnie ranny żołnierz 2 pułku piechoty,
Bronisław Łuka. Odnalazły go sanitarne psy. Wyprzęgły się, podciągnęły go do wózka. Ostatkiem sił
wdrapał się na ten pojazd. Pieski dowiozły go do radzieckich sanitariuszy. Powiedział, że
w sąsiedztwie leży jeszcze jego kompanijny kolega Józef Skotnicki. Wywieziono i jego.
Nie potrafi Bronisław Łuka - zresztą jak i inni w ten sposób uratowani - mówić o całej historii bez
ogromnego wzruszenia.
Żołnierze z czerwonymi gwiazdami wspierali Polaków ogniem artylerii, broni maszynowej, a także
kawałkiem chleba, kęsem gotowanej koniny, solidną szczyptą machorki. Te pozornie drobne fakty
najlepiej zaczynały cementować żołnierską przyjaźń.
Cena i sława
O uporze i męstwie kościuszkowców może świadczyć także fakt, że w ugrupowaniach dywizji
radzieckich jeszcze przez kilka dni walczyli Polacy, do których nie dotarła wieść o luzowaniu. Ostatnia,
stuosobowa grupa kościuszkowców wróciła z pola walki dopiero 16 października. Ta sama broń, ta
sama amunicja, ten sam wróg. Więc - walczyli. Bronili tych kilku zdobytych kwadratowych kilometrów
białoruskiej ziemi.
Do dowództwa i żołnierzy 1 dywizji piechoty zaczęły płynąć listy.
Pisała Irena Sakowska z Republiki Tatarskiej.
„Żołnierzu Polski!
Aż tu do nas przenikła wieść o czynach Polskiej Dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Walka o wolność
kochanej Ojczyzny rozpoczęła się. ...Byłabym szczęśliwa, gdybym mogła uścisnąć Twą dłoń
i podziękować za to, że krwią swą torujesz nam drogę powrotu do rodzinnego domu”.
Słali pozdrowienia rodacy zza oceanu.
„Pięciuset robotników polskich przemysłu samochodowego w Kanadzie, zebranych w Windsor w dniu
Święta Niepodległości Polski, przesyła najgorętsze pozdrowienia walecznym bojownikom Dywizji im.
Kościuszki i Dywizji im. Dąbrowskiego. Zobowiązujemy się pracować jak najwydatniej, aby dać krajom
sojuszniczym jak najwięcej sprzętu wojennego”.
Nadchodziły listy z Kanady, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych. Pierwsza bitwa, stoczona przez
kościuszkowców na wschodnim teatrze wojny, znalazła oddźwięk w świecie.
Po bitwie liczono straty wroga i własne. Wzięto do niewoli 300 Niemców. Około 1500 zabito.
Zniszczono wiele broni, sprzętu, oprócz owych pięciu samolotów.
Niemałe były własne straty. 493 zabitych, ponad 700 zaginionych bez wieści (część się odnalazła),
z czego niektórzy trafili do niewoli. Liczba rannych przekroczyła 1770.
Taka była cena pierwszego boju. Po latach historycy wojskowi policzą, że w boju pod Lenino Wojsko
Polskie poniosło najwyższe straty na dobę. Nie było takich w żadnej innej bitwie. Trudny i krwawy był
ów pierwszy chrzest. On jednak zapoczątkował drogę, o której mówił 30 listopada 1943 roku zastępca
dowódcy korpusu do spraw polityczno-wychowawczych, płk Włodzimierz Sokorski:
„...i naszą ambicją będzie, aby wojska polskie przedefilowały po ulicach Berlina”.
Nie tylko - przedefilowały.
III. Jak na drożdżach: od dywizji do armii
Przypomnijmy: 12 maja 1943 roku do obozu wojskowego w Sielcach nad Oką przyjechała pierwsza
szóstka żołnierzy stanowiąca zaczyn 1 Dywizji Piechoty imienia Tadeusza Kościuszki.
15 lipca - już składała przysięgę.
Trwał napływ ochotników i mobilizowanych Polaków. W sierpniu rząd radziecki wyraził zgodę na
przekształcenie 1 dywizji w korpus.
Powstała więc 2 Dywizja Piechoty im. Jana Henryka Dąbrowskiego, rozpoczęło się tworzenie 1
brygady pancernej, z której 1 pułk wraz z 1 dywizją wziął udział w bitwie pod Lenino. Eskadra lotnicza
stała się bazą organizacyjną 1 pułku lotnictwa myśliwskiego „Warszawa”. Powstała 1 brygada
artylerii, pułk artylerii ciężkiej później przeformowany został w brygadę, dywizjon moździerzy
przekształcił się w pułk. W grudniu 1943 przystąpiono z kolei do organizowania 3 Dywizji Piechoty im.
Romualda Traugutta.
Jeszcze przed wyjazdem 1 dywizji na front, 1 września, w dniu dla żołnierzy-tułaczy symbolicznym,
skierowano do oficerskiej szkoły w Riazaniu dużą grupę młodych żołnierzy. Oni mieli tworzyć kadrę
dowódczą dla 2, 3 dywizji. Byli wśród elewów m.in. obecny minister Obrony Narodowej gen. armii
Wojciech Jaruzelski i szef Sztabu Generalnego gen. broni Florian Siwicki. Oficerskie gwiazdki otrzymali
w grudniu 1943.
Pojechała 1 dywizja na front. W sieleckim obozie wraz z tworzonymi i szkolonymi jednostkami
pozostał zastępca dowódcy 1 Korpusu PSZ w ZSRR, gen. bryg. Karol Świerczewski. Gen. bryg. Zygmunt
Berling pełnił w tym czasie jednocześnie funkcję dowódcy korpusu i 1 dywizji. Z nią chciał iść
w pierwszy bój.
Dzikie konie
Nie brakło w Sielcach kłopotów organizacyjnych. Oprócz zapału kandydatów na żołnierzy nie stawało
właściwie wszystkiego: kadry oficerskiej i samochodów, umiejętności obsługi sprzętu i początkowo
tegoż sprzętu. Wielce wymowny był meldunek z batalionu kobiecego (na front pojechała z jego
składu tylko jedna kompania fizylierek, około 100 osób) do wydziału aprowizacyjnego 1 Korpusu.
„Odnośnie do otrzymanego zlecenia podjęcia 7 ton ziemiopłodów z kołchozu im. Kaganowicza oraz
2 ton kartofli z miejscowości Fiedakowo melduje się, że baon kobiecy nie posiada środków
transportowych na przewiezienie wyżej wspomnianych ilości. Wprawdzie w batalionie znajdują się
dwie pary koni, jednak z tychże eksploatuje się tylko jedną parę, a drugiej pary nie można zupełnie
eksploatować, a to dlatego, że jest zupełnie dzika, i w tej sprawie też baon kobiecy złożył
w dowództwie meldunek. Celem umożliwienia wywozu wspomnianych ziemiopłodów w określonym
terminie uprasza się o wydanie zarządzenia przydziału jednego auta ciężarowego na 13.9.43 na godz.
6.00”.
No proszę, zupełnie jak w dowcipie o tym groźnym psie, który nie chciał przepuścić niezbyt dzielnego
żołnierza. Dzikie konie! Racja w tym jednak była absolutna - maleńkie syberyjskie koniki potrafiły
gryźć, wierzgać, kopać, nim się dały obłaskawić, by potem wiernie służyć 1 armii aż po Berlin i Łabę.
Dodajmy, że samochód batalionowi kobiecemu przydzielono.
Niecierpliwi
Trwa żołnierskie szkolenie, z kolejnych szkół podoficerskich wychodzą najmłodsi dowódcy. Ze
zrozumiałą zazdrością przyjęto bój 1 dywizji. Dociera wieść o bitwie pod Lenino. Pisze do
„Zwyciężymy”, gazety korpusu, zastępca dowódcy do spraw polityczno-wychowawczych 7 kompanii
strzeleckiej 4 pułku piechoty, chor. Piotr Jaroszewicz, że gdy w dniu 13 października dotarła do nich
wieść o bitwie pod Lenino, w kompanii zgłosiło się 18 ochotników z prośbą o natychmiastowe
skierowanie ich na front.
- Nie można dłużej czekać - oświadczył w ich imieniu Jan Bilewicz.
Muszą jednak czekać. Jeszcze uroczysta przysięga 2 dywizji w dniu 11 listopada 1943. Potem
studiowanie doświadczeń 1 dywizji.
W ostatnich dniach listopada Przewodniczący Rady Najwyższej ZSRR Michaił Kalinin dekoruje
Zygmunta Berlinga i Włodzimierza Sokorskiego Orderami Lenina.
1 dywizja leczy swe rany na Smoleńszczyźnie. Jeszcze do końca grudnia 2 dywizja zajmuje sielecki
obóz, po czym zwalnia go dla nowo formowanej 3 dywizji.
I oto już zaczyna kształtować się pewna prawidłowość. Do nowo powstałych jednostek kieruje się
przecież ostrzelanych kościuszkowców. Do 7 pułku piechoty 3 DP - trafiają m.in. na dowódców
batalionów por. Zygmunt Tarnawski, znakomity moździerzysta spod Lenino z 3 pp, i por. Stanisław
Jakimionek z 2 pp. Podobnie jest w innych pułkach.
No i dowódcy dywizji - łącznie z późniejszą czwartą - wszyscy mają kościuszkowski rodowód.
Dowództwo pierwszej objął dotychczasowy dowódca artylerii 1 DP płk Wojciech Bewziuk. Drugiej -
szef sztabu dywizji kościuszkowskiej - płk Antoni Siwicki, trzeciej - płk Stanisław Galicki, liniowy
zastępca gen. Berlinga, czwartej - płk Bolesław Kieniewicz, również liniowy zastępca gen. Berlinga.
Zwłaszcza do trzeciej dywizji wali tłum żołnierzy - Ślązaków, Pomorzaków, do niedawna „uwięzionych
w Wehrmachcie”. Wielu z nich uzyskuje stopnie oficerskie i znakomicie spisuje się w późniejszych
walkach. Do organizowanego 5 pułku artylerii ciężkiej - później przekształconego w 5 brygadę artylerii
ciężkiej - trafia 200 takich żołnierzy.
...No i znów, nie wiadomo kiedy, „spuchł” korpus. Już w marcu 1944 roku liczy ponad 37 tysięcy
żołnierzy. Jest decyzja o przesunięciu go w rejon Żytomierza, bliżej frontu. No i zgoda na
przekształcenie w Armię Polską w ZSRR.
15 marca - generalskie nominacje. Otrzymują wężyki pułkownicy: Wojciech Bewziuk, Antoni Siwicki,
Stanisław Galicki, Bolesław Kieniewicz.
Nieco później, bo w maju, stopień generała brygady otrzymuje zastępca dowódcy 1 armii do spraw
polityczno-wychowawczych - Aleksander Zawadzki.
Do żołnierskich opowieści przeszła bitwa pod Lenino. Ba, „Żołnierz Wolności” zamieścił nawet o niej...
dowcip.
Rozmowa między dwiema Niemkami:
„- Znowu smutna wiadomość: mój Fritz zginął podczas operacji.
- A operacja była pod narkozą?
- Nie... pod Lenino”.
Darnica
Ze Smoleńszczyzny i spod Moskwy toczyły się transporty Wojska Polskiego w kierunku Żytomierza.
W czasie świąt Wielkanocnych - 7 i 8 kwietnia - na węzłowej stacji kolejowej pod Kijowem - Darnicy
(dziś to właściwie część Kijowa) - znalazł się m. in. transport, osłaniany przez dwie baterie dział
przeciwlotniczych i jeden pluton ckm 1 samodzielnego dywizjonu artylerii przeciwlotniczej.
7 kwietnia krążyły nad stacją rozpoznawcze heinkle.
- Żeby czegoś nie wylatały - komentowali żołnierze.
Wkrótce po północy zaatakowało węzeł kolejowy w Darnicy ponad 50 junkersów. Zawiesiły „flary”,
zaczęły sypać bombami. W polskim transporcie były między innymi wagony z benzyną, składy
umundurowania. Nastał przysłowiowy sądny dzień: wybuchy, pożary. Udało się transporty rozczepić,
ruszyły parowozy. Atak z powietrza jednak nie ustawał.
Polscy przeciwlotnicy stawili mu czoło. Jako jeden z pierwszych zestrzelił hitlerowski samolot kpr.
Michał Kurczewski, przedwojenny podoficer artylerzysta. Zginął w chwilę potem.
Całą noc trwał opętańczy atak szturmowców niemieckich. Pięć z nich zestrzeliwują żołnierze 1
samodzielnego dywizjonu artylerii plot. Płacą niemałą cenę: 49 poległych i 68 rannych, rozbite 3
działa, 1 ckm, 4 samochody.
Dwaj żołnierze otrzymują bojowe odznaczenie: Krzyże Virtuti Militari: pośmiertnie por. Jan
Kononienko i kpr. Michał Kurczewski. Trzej inni, a wśród nich dowódca dywizjonu, ppłk Włodzimierz
Sokołowski - Krzyże Walecznych, kilku następnych - Medale „Zasłużonym na Polu Chwały”.
Łopatka jak żona
Darnica ostro unaoczniła, że wróg jest jeszcze silny także w powietrzu. Maskować się, umieć się
maskować - to jeden z najważniejszych nakazów. Wraca raz po raz jak refren jedna z sieleckich nauk
generała Berlinga:
- Łopatka to druga żona żołnierza. Kochaj łopatkę...
No i... wykazuj spryt w każdej sytuacji.
I gdy 1 armia, podporządkowana dowódcy 1 Frontu Białoruskiego, gen. armii Konstantemu
Rokossowskiemu, zmienia swoje kolejne miejsce postoju i w kwietniu dyslokuje się w rejonie Kiwerc,
zasłynął z takiego właśnie żołnierskiego odruchu i sprytu starszy szeregowiec Michał Woźniszczuk,
kierowca drukarni polowej. Opisał jego wyczyn komendant stacji, jak to spod bomb niemieckich
wyprowadził Woźniszczuk z platformy pociągu nie tylko swój samochód z cynkografią, ale także
cztery inne samochody, których kierowcy gdzieś się zapodziali. Ukrył je w lesie przed chytrymi oczami
lotników. Opisano jego czyn w „Zwyciężymy”, awansowano go do stopnia kaprala.
„Garda”
Początkowo w Sumach pod Kijowem, a później w Żytomierzu, trwa formowanie dalszych polskich
jednostek: 4 Dywizji Piechoty im. Jana Klińskiego, 1 brygady kawalerii, licznych brygad i pułków
artylerii.
Armia zaś połowa - 1, 2 i 3 dywizja piechoty - pod Kiwercami jeszcze się szkoli, ale już przecież
stanowi drugi rzut frontu. Ba, 11 maja właśnie dowódcy 1 armii podporządkowano pod względem
operacyjnym radziecki 8 korpus pancerny.
W końcu maja do armii dociera mocno wykrwawione zgrupowanie „Garda” z 27 wołyńskiej dywizji
AK. Po miesiącu kuracji i rozmów wyjaśniających kilkusetosobowa grupa AK-owców wstępuje
w szeregi ludowej armii. Trafiają do wszystkich dywizji. Są dobrymi żołnierzami.
30 maja - kolejne święto. 3 dywizja piechoty, wobec delegatów Krajowej Rady Narodowej, otrzymuje
sztandar z wizerunkiem swego patrona - Romualda Traugutta.
Coraz bliższy jest dzień, gdy ci ludowi i narodowi patronowie: Kościuszko, Dąbrowski, Traugutt,
Kiliński, Bem poprowadzą żołnierzy do Polski.
Bolesne ciosy
Przychodzą tragiczne wieści o tym, co się dzieje w kraju, ale i tu uderzają także dotkliwe ciosy.
23 czerwca 1944 roku na drodze z Cumania do Klewania wpadł w zasadzkę banderowców samochód
z 7 pułku artylerii haubicznej. Zginęli od pocisków ukraińskich faszystów dowódca pułku ppłk
Kazimierz Kulczycki, jego zastępca do spraw polityczno-wychowawczych por. Władysław Dobrański,
szef wydziału informacji Łozowski i kierowca Józef Szłapak. Ciężko ranny został kpr. Połubieńcow.
Nie pierwszy to był wypadek. Z górą dwa miesiące wcześniej w pobliskim rejonie podobnie ostrzelano
jednego z najwybitniejszych radzieckich dowódców i współtwórców zwycięstw m.in.
i stalingradzkiego - gen. armii Nikołaja Watutina, dowódcę 1 Frontu Ukraińskiego. Na skutek
odniesionych ran zmarł, licząc 43 łata, w dniu 15 kwietnia 1944 roku.
Faszyzm kąsał więc nie tylko w niemieckim wydaniu.
Turia i Bug
W każdej armii istnieje „ŻTBD”.
Co to jest ŻTBD?
Proste, jak pisała gazeta 1 dywizji „Żołnierz Wolności”. To żeński telegraf bez drutu. Oprócz kobiet
w batalionie im. Emilii Plater było ich znacznie więcej w służbach pomocniczych - w łączności,
szpitalach i batalionach sanitarnych.
Tu działał jednak nie tylko żeński telegraf. Z nieuchwytnych pozornie drobiazgów wiedziano: szykuje
się ofensywa.
Tu - dygresja, nieco żartobliwa.
Początek każdej ofensywy jest w wojsku starannie ukrywany. To znaczy: gromadzenie amunicji,
środków wojennych, przysyłanie uzupełnień wskazuje zazwyczaj wcześniej, że „coś się szykuje”. Na
ogół jednak nieznany jest termin rozpoczęcia działań. O nim dowiadują się nawet dowódcy wysokich
szczebli na krótko przed rozpoczęciem natarcia. Chodzi przecież o maksymalne utrzymanie tajemnicy,
o wyzyskanie elementu zaskoczenia.
Światek żołnierski troszeczkę na zasadzie wróżb próbował zawsze ustalić, jak szybko może nastąpić
początek działań ofensywnych. Jednym z ponoć niezawodnych objawów, iż „coś się szykuje”, było
oddawanie przez oficerów... bielizny do prania. Być może nie zawodziło to w Sielcach, w Biełoomucie,
gdy wyprawiała się na front 1 dywizja i 1 pułk czołgów.
Później jednak, gdy nie było ani czasu, ani możliwości prania bielizny (np. na Wale Pomorskim), ta
wróżba okazywała się zawodna.
Na mój gust bardziej sprawdzało się co innego. Pamiętam to z okresu, gdy byłem w szkole
podoficerskiej, ale nie zawodziło i potem, kiedy już ogarniałem, jako młody oficer, kompanię czy
nawet życie batalionu lub pułku.
Każdorazowo, gdy wojsko dłużej przebywało na odpoczynku lub w obronie, przychodził moment
porządkowania swoich „gospodarstw”. Na odpoczynku - gracowano alejki, układano orły. W obronie -
urządzano w miarę wygodnie ziemianki, rowy strzeleckie, starano się łagodzić niektóre niewygody
żołnierza. Doświadczeni frontowcy w momencie osiągnięcia jakich takich - bardzo umownie traktując
- wygód, kwitowali to krótko.
- Wkrótce pójdziemy naprzód.
- Dlaczego? - pytałem, żółtodziób, nad Pilicą.
- Bo już wszystko wyszykowane.
- No to właśnie... - próbowałem dyskutować.
- Życia nie znasz - rozstrzygali krótko.
I faktycznie - zawsze się to sprawdzało.
A na Wołyniu w lipcu 1944 roku już wszystkie obozy były wypieszczone, wychuchane, na miarę
ówczesnych możliwości. Czyli - czas najwyższy na ofensywę, na marsz do przodu.
Nazwano tę operację brzesko-lubelską.
1 Armia Polska miała uczestniczyć w niej siłą swoich armatnich luf. Skierowano więc aż 21
dywizjonów (dywizjon to odpowiednik - z grubsza - batalionu w piechocie), zarówno z brygad
artylerii, jak i z pułków artylerii - 1, 2, 3 - wchodzących w skład dywizji piechoty. Razem 260 dział
różnych kalibrów, od 76 mm w górę.
Polska artyleria miała wesprzeć 69 armię radziecką, którą dowodził gen. płk Władimir Kołpakczi.
Skoncentrowano nad rzeką Turią polskie dywizjony.
Pierwszym poległym - w dniu 16 lipca - żołnierzem w 5 brygadzie artylerii ciężkiej był 18-letni
kanonier Henryk Mach.
Na złamanie niemieckiej linii obrony na tych dwóch rzekach - na Turii, a potem na Bugu -
przydzielono Polakom 21 000 pocisków. I, jak należy wnosić, wystrzelano je wszystkie, uczciwie
pomagając radzieckim piechurom w łamaniu hitlerowskiego oporu.
Podobnie jak pod Lenino żołnierze z 1 pułku artylerii lekkiej trochę celebrowali oddawanie
pierwszych pocisków, tak teraz identycznie czynili to ci wszyscy zarówno z kolejnych pułków artylerii
lekkiej, dywizyjnych, jak i samodzielnych pułków lub brygad.
Na pociskach wypisywano sentencje w rodzaju „Za Warszawę”, „Śmierć hitlerowskim katom”, „Za
wrzesień” itp. Rzecz jasna, wróg nie dowiadywał się o brzmieniu żołnierskich intencji; miały one
jednak moralne znaczenie dla prowadzących ogień. Oto nie bezbronni, nie miażdżeni jak we
Wrześniu, lecz silni, zbrojni w setki dział idziemy do kraju. Teraz my mamy szansę wgniatania
w ziemię napastnika, co najechał nasz kraj.
Rzecz charakterystyczna, że tego rodzaju napisy na pociskach czyniono zazwyczaj spontanicznie,
żywiołowo.
Największe straty - bo pięciu poległych - poniósł 3 pułk artylerii lekkiej z 3 dywizji piechoty. Wróg
przecież też nie milczał. Łącznie polska artyleria poniosła straty: 8 zabitych i 20 rannych.
...I to już był dzień 22 lipca 1944 roku. Dnia następnego ruszyły przez Bug polskie dywizje piechoty,
pułki i brygady artylerii. Niemal jednocześnie przeprawiły się przez graniczną rzekę.
Całowali żołnierze polską ziemię. Nie wstydzili się łez na najbardziej ogorzałych i poredlonych
twarzach.
Spełniał się żołnierski sen, polskie marzenie o dojściu, o powrocie do Ojczyzny.
Przychodzili nie jako tułacze. Byli siłą: z górą sto tysięcy już wyszkolonego i dobrze wyposażonego
wojska.
Pomyśleć: ledwie rok temu przysięgała 1 dywizja.
A teraz pojawiły się drogowskazy: Lublin. I... Warszawa.
IV. Nad Wisłą
Kwiaty były najdosłowniej wszędzie: w rękach maszerujących żołnierzy, za parcianymi pasami,
w lufach pistoletów maszynowych, na maskach samochodów, we włazach czołgów.
Tak to - kwiatami, sercem, płaczem i radością - witał Lublin wkraczających w dniu 26 lipca żołnierzy
Armii Polskiej.
Euforia ta trwała przez wiele najbliższych dni. Każde słowo - generała Berlinga czy nie
przedstawionego porucznika - na wiecu lub w pośpiesznie prowadzonej rozmowie społeczeństwo
Lublina przyjmowało niemal jako słowo boże.
- Nareszcie przyszliście, kochani.
I słowo „berlingowcy”, w które ośrodki londyńskie chciały włożyć treść negatywną, pogardliwą, stało
się najbardziej wtedy popularne. Miało w sobie przede wszystkim serdeczność.
Nie czas jednak zakurzonym, zmęczonym dywizjom na dłuższe z rodakami rozmowy; wroga trzeba
gonić ku Wiśle, ba! - jeśli się tylko da -przeskoczyć przez tę wielką zaporę wodną.
27 lipca 1944 roku 1 armia - składająca się wówczas z trzech dywizji piechoty - 1, 2, 3 (4 dywizja i 1
brygada kawalerii jeszcze się szkoliły), 1 brygady pancernej, brygad artylerii - znalazła się nad Wisłą
w rejonie Puław i Dęblina. Jednostki te miały rozpocząć bój o wiślane przyczółki.
Idą ochotnicy
21 lipca 1944 r. Krajowa Rada Narodowa powołała ludowe Wojsko Polskie łącząc Armię Polską
w ZSRR z działającą w kraju partyzancką Armią Ludową. Naczelnym dowódcą WP mianowano gen.
broni Michała Żymierskiego, który jako generał „Rola” dowodził dotychczas Armią Ludową. Stopień
generalski otrzymał w latach dwudziestych. W roku 1926 należał do oponentów Piłsudskiego.
Usunięto go za to z armii. W czasie wojny związał się z siłami polskiej lewicy w kraju.
Jego zastępcami mianowano: gen. dywizji Zygmunta Berlinga, dowodzącego jednocześnie nadal 1
armią, i gen. brygady Aleksandra Zawadzkiego. Pierwszym szefem sztabu Wojska Polskiego
mianowano płk. inż. Mariana Spychalskiego, dotychczas oficera dowództwa Armii Ludowej.
Naczelne Dowództwo WP, a także Komitet Obwodowy PPR w Lublinie wydawały odezwy do
wszystkich partyzantów, niezależnie od ich przynależności organizacyjnej, by wstępowali do Wojska
Polskiego.
„Młodzieży Polska! Twoje miejsce w szeregach regularnej Armii Polskiej. Zgłaszajcie się masowo na
punkty werbunkowe.
Młodzież nigdy nie szczędziła krwi dla Ojczyzny. Dziś wzywa Cię honor Ojczyzny, byś stanęła do boju
w pierwszych szeregach walczących o Niepodległość Polski”.
Zaczynała się ta odezwa bardzo - jak byśmy to dziś powiedzieli - jednolitofrontowo:
„W obliczu wyzwalania się Ojczyzny Naród Polski jeszcze bardziej bohatersko przystępuje do czynu
zbrojnego przeciw okupantom. Za przykładem zbrojnych oddziałów partyzanckich i garnizonowych
Armii Ludowej zdwoiły swe bojowe wysiłki Bataliony Chłopskie, oddziały Armii Krajowej i 27 dywizji
piechoty wołyńskiej”.
Ulotka była podpisana przez Komitet Obwodowy Polskiej Partii Robotniczej, data: 27 lipca 1944 roku.
„Twoje miejsce w szeregach regularnej Armii Polskiej”... - smakowaliśmy to stwierdzenie.
I tak też w ogromnej mierze stało się.
Zgłasza się do komisji werbunkowej junacki kapral Armii Ludowej z powiatu puławskiego, Stanisław
Duda, który szybko dochodzi w 3 dywizji piechoty do stopnia podporucznika.
Melduje się wzorowo, jak zwykli to czynić zawodowi podoficerowie, sierżant z przedwojennego 8
pułku piechoty w Lublinie, Jan Galewski. Czas wojny spędził częściowo w tym mieście. W ostatnim
jednak okresie jest żołnierzem Armii Ludowej, początkowo łącznikiem, potem wywiadowcą,
oddającym tej organizacji cenne usługi. Zna wojsko, zna żołnierskie rzemiosło. I on wkrótce osiąga
oficerski stopień - chorążego - dla odmiany w szeregach 2 dywizji piechoty.
Gdy tylko wyzwoleńcze oddziały radzieckie podchodzą pod Warszawę, tu w Otwocku,
siedemnastolatek, związany z lewicą socjalistyczną, RPPS i z jej bojowymi oddziałami, Jerzy Korczak,
farbuje prześcieradło na kolor zielony, przeczuwając, że mogą być kłopoty z mundurem dla niego, no
i tak wyposażony spieszy do Lublina trafia do szkoły oficerskiej, a potem - na front nad Nysę, gdzie
zdobywać będzie nie tylko wojskową, ale i pisarską edukację.
Meldują się przed komisją poborową dwaj bracia - Zdzisław i Eugeniusz Szyndlerowie z szeregów
zamojsko-tomaszowskich Batalionów Chłopskich, obaj - rodem z Warszawy. Wkrótce osiągają
oficerskie gwiazdki.
No i wielu z szeregów 3 i 9 dywizji AK, którzy - po nieudanym marszu na Warszawę w ramach planu
„Burza” - pospieszyli ochotniczo do Wojska Polskiego. Byłem jednym z nich.
Przedstawiciele poszczególnych dywizji i służb dobierali sobie chętnych. Tysiące młodych AK-owców
z Lublina tą właśnie drogą trafiło w szeregi 1 armii Wojska Polskiego.
W Jarosławiu zgłosiła się grupa AL-owców z oddziału „Przepiórki”, jednego z najbitniejszych na
Lubelszczyźnie. Na Podlasiu i w Lublinie meldowali się chłopcy z dużego, 800-osobowego
zgrupowania płk. Roberta Satanowskiego „Jeszcze Polska nie zginęła”, zgrupowania związanego
z lewicą.
A w Białymstoku wśród wielu innych ochotników trafił do pułku zapasowego 19-letni ochotnik
Włodzimierz Sawczuk, który później w Berlinie walczył jako kapral, cekaemista w 3 pp, dziś zaś, jako
generał broni jest szefem Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego, wiceministrem Obrony
Narodowej.
Wszystkim tym młodym i najmłodszym ochotnikom, często fałszującym swój rok urodzenia lub także
zgodę rodziców (miałem wtedy siedemnaście lat, wystarczył jednak niezły wzrost i mętne,
niewyraźne określenie wieku... „aście lat”, by stać się żołnierzem regularnej armii, dostać broń do
ręki), przyświecała myśl, która nieco później otrzymała sformułowanie w popularnym dwuwierszu:
Matko, puść do wojska syna,
list napisze Ci z Berlina
Potem, po zaciągu ochotniczym, przyszła mobilizacja kilkunastu roczników. Bez niej -nie byłoby mowy
o tworzeniu 2 armii Wojska Polskiego, bez niej - nie byłoby naszego masowego i liczącego się udziału
w operacji berlińskiej.
Lubelski korpus
Uczestniczył w niej między innymi - nazwany tak przeze mnie lubelski korpus piechoty.
Nie było oficjalnie takiego korpusu. Ale...
Wnikliwy badacz „okresu lubelskiego” w zakresie organizacji Wojska Polskiego - płk dypl. doc. dr
Wacław Jurgielewicz, wykazał, że od 15 sierpnia do 31 grudnia 1944 roku z wyzwolonego skrawka
Polski (tzn. całe województwo lubelskie, część warszawskiego, większość białostockiego, znaczny
obszar nowo utworzonego wówczas województwa rzeszowskiego i skrawek kieleckiego)
zmobilizowano 110 tysięcy młodych żołnierzy. Na Lubelszczyznę przypadało z tej liczby około 40
tysięcy poborowych, plus - niemała, trudna dziś do ustalenia - rzesza ochotnicza, która wstąpiła do
wojska przed 15 sierpnia.
Dla uproszczenia przyjmijmy liczbę około 40 tysięcy żołnierzy z Lubelszczyzny, bądź co bądź ogromnie
wyniszczonej wojną, okupacją, wywózkami do Niemiec, eksterminacją, stratami w obozach
i w partyzantce. Co to jest 40 tysięcy dla wojska?
Ano, w samej końcówce wojny niektóre najbitniejsze armie radzieckie - dziewięć dywizji piechoty,
liczne jednostki wsparcia - szturmujące Berlin, nawet i tych 40 tysięcy nie miały. Zadania wszakże
otrzymywały jak dla stu-, stupięćdziesięciotysięcznej armii.
Inne porównanie. Wiosną 1944 roku istnieje w ZSRR 1 Polski Korpus, składający się z trzech dywizji
piechoty (1, 2, 3), z brygady pancernej, brygad i pułków artyleryjskich i innych jednostek. Korpus liczy
wówczas, przed przekształceniem (13 marca 1944 r.) w 1 Armię Polską w ZSRR - 37 243 żołnierzy.
Czyli nie ma przesady w stwierdzeniu, że Lubelszczyzna dała swój korpus piechoty.
Korpus zaś w terminologii wojskowej, to taki związek operacyjny, który jest w stanie wykonać duże
samodzielne zadania w natarciu lub obronie.
Powtarzam - nie było takiego lubelskiego korpusu piechoty, bośmy, lubliniacy, byli rozproszeni po
wszystkich jednostkach ludowego Wojska Polskiego. Jeśli dokonują tego typu porównań i pewnych
uproszczeń, to w imię ukazania wysiłku poniesionego przez to województwo, które miało zaszczyt
przez pół roku być stolicą Polski.
Wracajmy wszakże do jednostek, związków istniejących nie tylko w pisarskiej wyobraźni.
Przyczółki
...Tymczasem jednak 1 armia skoncentrowała się nad Wisłą. Śpiewano o niej w sieleckim obozie. „Jak
szarża ułańska, do Wisły, do Gdańska pójdziemy, dojdziemy...” „Płynie, płynie Oka, jak Wisła szeroka,
jak Wisła głęboka”.
I oto ona: zjeżona setkami karabinów maszynowych, dział, umocnień na lewym brzegu.
Była to zapewne brawura, ale i zarazem mądry gest psychologiczny. Dowódca armii generał dywizji
Zygmunt Berling był w te dni często widywany tuż nad Wisłą. A jego zastępca, generał Karol
Świerczewski, poszedł się do Wisły myć, nie bacząc na gwiżdżące pociski, zaś ludziom dbającym
o całość jego zdrowia odpowiedział z warszawska, po andrusowsku:
- Jeszcze się taki gówniarz nie narodził, co by mnie nad Wisłą trafił.
Rozkaz mówił: uchwycić na lewym brzegu przyczółki.
Proszę wybaczyć, że nie językiem uczonych wojskowych akademików zreferuję sens i znaczenie
przyczółków.
Gdy ruszała w warunkach drugiej wojny światowej kolejna ofensywa, przypominała ona mocno
ściśniętą sprężynę.
Początkowo jej zwalnianie - przygotowanie artyleryjskie, atak piechoty z użyciem czołgów -
wywoływało bardzo silne uderzenie. Im jednak sprężyna bardziej się rozprężała, tym uderzenie jej
końca stawało się słabsze, łagodniejsze.
Przenieśmy to na grunt praktyczny. Z Wołynia nad Wisłę i pod Warszawę wojska radzieckie, a z nimi
i polskie, wykonały skok rzędu 350-400 km. W kilkanaście dni!
Ale z Białorusi - m.in. z rubieży spod Lenino - również w kierunku na Warszawę ów skok ofensywy
czerwcowo-lipcowej wynosił blisko... 800 km.
To znaczy, że w ówczesnych warunkach piechur musiał przebyć tę drogę nie spacerkiem, lecz w boju,
tracąc nie tylko fizyczne siły, ale po prostu często i życie. Na tę również odległość trzeba było za
piechurem, wojskami pancernymi i artylerią natychmiast przetaczać całe bojowe zaplecze - składy
z amunicją, paliwem, sprzętem, medykamentami, żywnością.
Armia Radziecka nie miała wówczas potoku wozów transportowych. Pracowali więc szoferzy
i kolejarze w pewnych sytuacjach na okrągło po 24 godziny. Istnieją jednak ograniczone możliwości sił
i środków.
W grę więc wchodził czynnik czasu.
Jeśli wytężając wszystkie swe siły fizyczne i moralne w ciągu 5-6 tygodni żołnierze jednak przebywali
owe gigantyczne odległości, to działo się to na granicy ludzkiej wytrzymałości. Nie starczało ludzi
i amunicji, czołgów i bomb lotniczych, by jeszcze rozprężona do końca sprężyna mogła pokonać
wyjątkowo trudną przeszkodę, i to umocnioną - Wisłę. Można było tylko starać się o uchwycenie za
rzeką tzw. przyczółków - kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych. Zdobyć je,
umocnić, wepchać tam wojska, ile się tylko da, a potem podczas pauzy operacyjnej - między
ofensywami - zaopatrywać je w największe ilości sprzętu, amunicji. Następna ofensywa może ruszyć
z tych właśnie przyczółków od razu z ogromnym impetem, bo nie stoi na drodze szeroka rzeka.
Identycznie było nad Wisłą.
Największy przyczółek uchwycono pod Sandomierzem, drugi mniejszy - tzw. warecko-magnuszewski.
1 armia otrzymała zadanie utworzenia przyczółka w rejonie Puław-Dęblina, a więc pomiędzy
sandomierskim a warecko-magnuszewskim. Spojrzenie na mapę pokazuje, jak wiele mógł rokować
przyczółek w tym miejscu. To kierunek na Radom, Kielce, Częstochowę.
Pod Puławami i Dęblinem
28 lipca rozpoczęło się polskie forsowanie silnie bronionej rzeki. Poszczególnym kompaniom,
częściom batalionów 4, 5 i 6 pułku piechoty z 2 dywizji, która tu przechodziła bojowy chrzest, udało
się uchwycić w kilku miejscach na lewym brzegu Wisły maleńkie skrawki ziemi.
Mężnie spisywał się niedawny dowódca. zgrupowania „Garda” w 27 wołyńskiej dywizji AK, obecnie
zastępca dowódcy batalionu w 5 pp por. „Zając” - Zygmunt Górka-Grabowski.
Obserwujący działania jego grupy generał Berling, po uzyskaniu odpowiedzi na pytanie, kto dowodzi,
wydał rozkaz:
- Awans do kapitana i Virtuti.
Porucznik Grabowski odniósł ciężką ranę. Notabene „Zwyciężymy” uśmierciło mężnego oficera.
I daremnie naczelny redaktor tej gazety kpt. Henryk Werner sumitował się w szpitalu
zainteresowanemu. Ranny popatrzył na niego wyjątkowo brzydko... W dywizji służyła także jego
narzeczona. Ileż dramatycznych chwil przeżyła, nim dowiedziała się o mylności prasowej informacji...
W tym czasie, gdy pułki 2 dywizji piechoty krwawo walczą o utrzymanie przyczółków i połączenie ich
w jeden większy w rejonie Wólki Profeckiej, Łęki, Góry Puławskiej, 1 dywizja piechoty forsuje Wisłę
nieco dalej na północ, w okolicach Dęblina. Uchwyciła przyczółek w rejonie wsi Głusiec siłami 2 pp.
Tenże pułk wraz z kompanią karną (do której dostawali się żołnierze za różne przestępstwa
i wykroczenia; tu walcząc do pierwszej krwi, wykonując bojowe zadanie rehabilitowali się, wracali do
normalnych jednostek) zdobył także most kolejowy pod Dęblinem.
Z istniejącego jednak obozu niemieckiego i miejscowości Zajezierze wyszedł szczególnie silny
kontratak, który zepchnął karniaków i kompanie 2 pp do Wisły.
Przyszły szczególnie trudne chwile. Wielu żołnierzy czołgało się mostem i pod mostem, zawieszając
się na konstrukcji mostowej, byle tylko powrócić do swoich. 22 karniaków poległo, 54 zaginęło bez
wieści.
2 sierpnia w rejonie Głuśca sytuacja stała się szczególnie trudna. Przeważające siły wroga miażdżyły
kolejne plutony 2 pułku.
Do ostatniego naboju walczył tu lektor pułku, komunista, rodem z Płocka, ppor. Władysław
Jakubowski. I to tu także 25-letni łącznościowiec 2 pp, szeregowiec Michał Okurzały, podający
dotychczas telefoniczne dane, potrzebne do prowadzenia zza Wisły celnego ognia, wydał niezwykłą
komendę:
- Ogień na mnie!
Były to ostatnie jego słowa, które usłyszano na prawym brzegu Wisły. Serie pocisków uderzyły
w szturmujących na Okurzałego hitlerowców... W sześć tygodni później identyczną komendę: „ogień
na mnie”, wyda na przyczółku czerniakowskim oficer 3 pułku artylerii lekkiej, Polak z ZSRR, chor.
Borys Kunysz.
Po kilku dniach walk, gdy nie udało się połączyć maleńkich skrawków ziemi w jeden przyczółek,
zapadła decyzja o ewakuacji pozostałych broniących się... Poległo lub odniosło rany ponad tysiąc
polskich żołnierzy. Ponad 430 zaginęło bez wieści. Przeważnie utonęli w Wiśle.
Była w dywizjach gorycz, ale stopniowo narastała i świadomość, że przecież te działania odciągnęły
ileś tam niemieckich pułków z Warszawy i spod Warszawy. To się także liczyło w te pierwsze
sierpniowe dni roku 1944, gdy stolica już huczała powstańczymi strzałami...
W widłach Wisły i Pilicy
Znacznie więcej szczęścia mieli żołnierze 8 radzieckiej armii gwardii, armii sławnej z walk o Stalingrad,
a współwyzwalającej także Lublin, dowodzonej przez generała Wasilija Czujkowa.
Gwardziści sforsowali Wisłę na północ od Dęblina, w rejonie Tarnowa - Wilgi. Rozpoczęli tam zaciekły
bój o rozszerzenie przyczółka.
Im to z pomocą skierowano 1 armię. Nienaruszona przede wszystkim była 3 Dywizja Piechoty im.
Romualda Traugutta i ona jako pierwsza w dniu 9 sierpnia zaczęła się przeprawiać przez Wisłę.
Pierwszym poległym w 7 pułku piechoty tej dywizji był oficer polityczny, zastępca dowódcy 2
batalionu, chorąży Henryk Świtała, rodem ze Śląska, działacz lewicowy. (Jego siostrzeńcem jest
Andrzej Żabiński, wieloletni przewodniczący ZG ZMS, obecnie 1 sekretarz KW PZPR w Opolu.)
Forsowanie Wisły odbywało się pod nieustającym bombardowaniem przez niemieckie samoloty.
Polscy przeciwlotnicy mieli już jednak doświadczenie spod Darnicy. Potrafili nie tylko zapewnić
w miarę bezpieczną przeprawę, ale to oni właśnie stworzyli powietrzny „płaszcz” dla polskich
saperów, którzy o całą dobę wcześniej, niż przewidywał wojenny harmonogram, zbudowali prawie
900-metrowy most przez Wisłę. Przezeń przeprawiła się na lewy brzeg rzeki 2 dywizja piechoty.
Tak więc już dwie dywizje - 3 i 2 - wspierały radzieckiego sojusznika.
Wrócę za chwilę do tego Piechocińskiego, mniej efektownego i mniej znanego, choć ogromnie
liczącego się epizodu. Przyćmił go bowiem inny - pancerniacki.
Przez osiem dni toczyła boje pod Studziankami 1 Brygada Pancerna im. Bohaterów Westerplatte,
zmagając się z doborowymi hitlerowskimi jednostkami pancernymi. Pod Lenino pancerniacy nie
zapisali na swym koncie większych sukcesów. Tu, pod Studziankami, przechodzili rzeczywisty i trudny
chrzest bojowy, jako duża jednostka pancerna. Stracili w tych walkach: 100 zabitych żołnierzy i około
200 rannych. Spłonęło 18 polskich czołgów, 9 było uszkodzonych, udało się jednak jeszcze je
naprawić i włączyć w skład brygady.
Mężnie stawali nasi czołgiści pod Studziankami, czego dowodem jest zniszczenie 40 pancernych
hitlerowskich wozów, w tym 6 „tygrysów”, 1 „pantera”, 16 T-IV, 1 T-III, 13 „ferdynandów” i 3 działa
szturmowe.
Ponieważ - jak to przekazał Janusz Przymanowski w monografii „Studzianki” z relacji marszałka
Czujkowa - pole walki pozostało po naszej stronie, radzieckiej i polskiej, można było po bitwie
dokładnie policzyć niemieckie straty.
Na czołgach, działach pancernych zniszczonych przez radzieckich czołgistów i artylerzystów stawiano
kółko, na tych, które były plonem polskich czołgistów - „jako, że Polacy, to naród religijny” - krzyżyki.
No i nazbierało się ich dokładnie czterdzieści.
Inny charakter miały walki, głównie obronne, mające na celu utrzymanie przyczółka, toczone przez 3 i
2 dywizję piechoty. Te dwie polskie dywizje przez miesiąc wiązały od 9 do 12 niemieckich batalionów,
znaczną ilość czołgów, dział. O żołnierskim wysiłku mogą świadczyć m.in. takie dwie liczby: wykopano
90 kilometrów (!) okopów i rowów łącznikowych, a także - oprócz setek stanowisk dla artylerii, broni
maszynowej - 358 ziemianek. Co pewien czas dokonywano wypadu na stronę wroga. Najgłośniejsza
była wyprawa w dniu 1 września 1944 roku grupy zwiadowców i fizylierów 7 pułku piechoty. Wdarli
się oni o świcie do miejscowości Ostrołęka, poczynili niemałe spustoszenie w szeregach wroga, wzięli
jeńców, a wśród nich dowódcę kompanii grenadierów kpt. Otto Habichta. Nie trzeba chyba dodawać,
jak świętowano w ów - znów symboliczny - dzień 1 września.
W walkach o oba przyczółki: puławsko-dębliński i warecko-magnuszewski, poległo i zmarło na skutek
odniesionych ran około 950 polskich żołnierzy, w tym 86 oficerów. Co trzeci z nich był oficerem
polityczno-wychowawczym, którego pierwszym obowiązkiem było nie tylko prowadzenie rozmów o
przyszłej Polsce, ale i przodowanie w boju.
I jeszcze jedno sierpniowe wydarzenie. 1 dywizja zajęła obronę nad Wisłą, na jej prawym brzegu, na
północ od przyczółka wareckiego.
W dniu 26 sierpnia rozgorzał zaciekły bój o bezimienną wyspę na Wiśle, na północny zachód od Kępy
Radwankowskiej. Polegli tam wszyscy trzej dowódcy kompanii strzeleckich 3 batalionu 2 pułku
piechoty, zginął też dowódca batalionu major Jan Rembeza. W żołnierskim języku wyspa ta otrzymała
miano „wyspy Rembezy”.
Kasza, kasza...
W pierwszych dniach września na błoniu między Wisłą a Pilicą, otoczonym wiklinami, odbyła się
uroczysta przysięga batalionu uzupełnień, liczącego ponad 500 żołnierzy-ochotników, który przed
prawie trzema tygodniami przybył z Lublina i wszedł w skład 3 Dywizji Piechoty im. Romualda
Traugutta.
„Przysięgam uroczyście skrwawionej Ziemi Polskiej i Narodowi Polskiemu walczyć z niemieckim
najeźdźcą o wyzwolenie Ojczyzny”...
Wydano broń. Rozdzielono nowych żołnierzy do pułków i batalionów. Pierwsze warty, pierwsze
obowiązki.
I... trzy razy dziennie kasza, o której i tu, w widłach Wisły i Pilicy zaczęli chłopcy śpiewać nieco
sprośne piosenki - „Wczoraj kasza, dzisiaj kasza...”
Jeszcze jeden znak: stawali się prawdziwymi żołnierzami.
V. Warszawska jesień i zima
Łoskot gąsienic tych czołgów był podobno słyszalny w końcu lipca 1944 roku przez mieszkańców
Pragi, a nawet lewobrzeżnej Warszawy - ludzi wymęczonych okupacją, oczekujących chwili
wyzwolenia.
- Idą „ruscy” - kwitowała warszawska ulica.
Prawdą jednak jest i to, że tylko w chciejstwie Polaków niemiecka machina była słaba, łatwa do
zdruzgotania. Dzisiaj wiemy, nie tylko z publikacji Alberta Speera, iż właśnie w roku 1944 niemiecki
przemysł wojenny dał największą w ciągu wszystkich wojennych lat produkcję czołgów, samolotów,
amunicji.
Przeciw nadchodzącej ku Warszawie dużej grupie pancernej Armii Radzieckiej, liczącej kilkaset
czołgów - hitlerowcy rzucili swoje potężne zgrupowanie „tygrysów”, „panter” i innych wozów
bojowych. W rejonie Radzymina, Wołomina, Okuniewa doszło do gigantycznej pancernej bitwy. Po
obu stronach zaangażowanych było około 1200 czołgów i dział pancernych. Bez przesady - była to
największa na terytorium Polski bitwa pancerna.
Jak napiszą po latach autorzy książki „Gwardiejskaja tankowaja” (2 armia pancerna gen. Bogdanowa),
straty po stronie radzieckiej wynosiły 284 czołgi i działa pancerne. Największe straty poniósł
wchodzący w skład tej armii 3 korpus pancerny, któremu z kilkuset wozów bojowych pozostało
zaledwie - 59.
W tym czasie wybuchło powstanie warszawskie. Oczekiwane czołgi - „no przecież słyszeliśmy,
słyszeliśmy ich grzmot”, opowiadają warszawianie jeszcze i dziś - nie przyszły, by przyjść już nie
mogły. Piechota radziecka i częściowo Wojsko Polskie zdołały uchwycić jedynie przyczółki nad Wisłą,
ale nie w Warszawie. Nastał czas gromadzenia sił i środków, podciągania składów wojennych
oddalonych od Wisły o kilkaset kilometrów.
Wyzwolenie Pragi
10 września podjęto działania ofensywne w kierunku Warszawy. Radziecka 47 armia dowodzona
przez gen. Franca Perchorowicza (armia, z którą 1 armia WP współdziałała aż po Łabę) otrzymała
zadanie zlikwidowania wielkiego jeszcze niemieckiego zgrupowania i systemu obrony, obejmującego
nie tylko Pragę, ale i miejscowości położone od niej na północ, wschód i południe, a więc m.in.
Serock, Wołomin, Stara Miłosna. Szło, mówiąc obrazowo, o zepchnięcie Niemców do Wisły z jej
prawego brzegu.
47 armii podporządkowano 1 Dywizję Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, a podczas bitwy o Pragę -
wzmocniono ją 1 Brygadą Pancerną im. Bohaterów Westerplatte i 13 pułkiem artylerii pancernej.
Sześć dni trwał zaciekły bój o Pragę. W ten sposób choć w części spełniała się zapowiedź z obozu
sieleckiego, że kościuszkowcy dojdą do Warszawy i będą o nią walczyć.
Teren był gęsto zaminowany, zbrojny na dodatek w bunkry. Dalej zaś to już było miasto. Mimo braku
doświadczenia w tym najtrudniejszym rodzaju walk były dni - np. 13 września - gdy pułki 1 dywizji,
wzmocnione polskimi czołgami, przebyły dwa, a nawet trzy kilometry, zdobywając poszczególne
domy lub całe ich kwartały.
Wdarł się do Utraty z sześcioma żołnierzami dowódca 2 kompanii strzeleckiej 3 pułku piechoty, chor.
Julian Rybakowski, przedwojenny podoficer, znakomity strzelec wyborowy spod Lenino. Odparł kilka
niemieckich kontrataków czołgów i fizylierów. Śmiertelnie ranny zdołał napisać na kartce coraz
bardziej niekształtnymi i rozmazującymi się literami: „Ginę za Ojczyznę”. Pośmiertnie odznaczono go
Krzyżem Virtuti Militari. Zginął na polu minowym szef sztabu 1 pp kpt. Borys Masalski, oficer
radziecki, poległ dowódca 2 batalionu w 1 pp kpt. Longin Dziewianowski, Polak ze Związku
Radzieckiego, padł - towarzysząc natarciu - ppor. Karol Lesiński, oficer polityczny z dywizji,
przedwojenny wychowanek podchorążówki sanitarnej.
Zmierzył się z hitlerowskim czołgiem dowodzący maleńkim działkiem ppanc 45 mm kpr. Józef Łyko z 1
pp. Nim upadł ranny, spostrzegł, że strzał był celny -. czołg stanął w ogniu.
Ujawniły się i włączyły do walki niektóre oddziały AK z Pragi. Grupa ppor. Józefa Polaka (dziś
znakomitego, znanego daleko poza granicami kraju architekta) współdziałała z 1 DP, tworząc desant
czołgowy. Chłopcy z Pragi doskonale znający swój teren bezpiecznie przeprowadzali czołgi,
współniszczyli hitlerowskie punkty oporu.
15 września, przed wieczorem, pułki 1 dywizji osiągnęły wschodni brzeg Wisły. Za wyzwolenie Pragi
zapłaciły one życiem 310 oraz ranami 1530 żołnierzy.
Straty hitlerowców obliczono na około 2000 zabitych i rannych oraz 108 wziętych do niewoli.
1 pułk piechoty, który najbardziej wyróżnił się w bitwie o Pragę, otrzymał miano praskiego, zaś 1
dywizja - warszawskiej (tę drugą nazwę - po styczniu 1945 roku).
Nie do końca jednak udało się wyrzucić Niemców z prawego brzegu Wisły. Na północ od Pragi,
w rejonie Henrykowa, Jabłonny, Legionowa bronili się jeszcze prawie półtora miesiąca. Wyrzuciło ich
dopiero wspólne - pod koniec października - natarcie jednostek radzieckich, 1 i 2 dywizji piechoty
oraz dwóch kompanii karnych. Za Jabłonną jednak aż do stycznia trwała hitlerowska obrona.
Warszawskie przyczółki
W tym czasie gdy 1 dywizja walczyła o Pragę, pozostałe dywizje 1 armii – 2 i 3 - po przekazaniu
oddziałom radzieckim obrony na przyczółku warecko-magnuszewskim, pospiesznym marszem
zbliżały się także do Warszawy. Czekało je zadanie szczególne: przeprawić się przez Wisłę, pomóc
walczącym powstańcom.
Z rejonu Lublina wyruszyła, po złożeniu przysięgi, również 4 Dywizja Piechoty im. Jana Kilińskiego,
która wkrótce objęła na Pradze służbę garnizonową.
Osiem dni trwał dramat 3 dywizji piechoty na lewym brzegu Wisły, od 16 września poczynając. Na
Czerniaków przeprawił się, pod osłoną nocy, 9 pp z 3 dywizji, zaś na Solec - nieco później, w dzień -
pod osłoną dymną - 8 pp. Niestety, nie udało się połączyć tych dwóch, wprawdzie pobliskich, ale
odrębnych przyczółków. Większość żołnierzy 8 pp zginęła w walce, część dostała się do niewoli.
Nieco więcej szczęścia miał 9 pp, który połączył się z powstańcami na Czerniakowie i wspólnie toczył
walki z atakującymi Niemcami i własowcami.
Niestety, gęsto ostrzeliwana Wisła pochłonęła wiele ofiar. Z jakimż uczuciem odczytuje się dziś
dramatyczny zapis w książce ewidencyjnej np. 2 kompanii fizylierów 7 pp (który tylko częścią sił miał
się przeprawić), gdy 24 nazwiska połączono jednym wielkim nawiasem i napisano obok: „utonęli
w Wiśle”. Wraz z nimi zatonął dowódca kompanii por. Denis Kowalenko, Ukrainiec, o bohunowskiej
fantazji, sławny z tego, że to pod jego dowództwem odbył się 1 września 1944 udany wypad po
„języka” za Pilicę.
Stawiano te nawiasy gęsto i często. Jakże szczególnie tragicznie wyglądały one przy wielu nazwiskach
najmłodszych żołnierzy 8 i 9 pp, którzy przed niespełna miesiącem przysięgali nad Pilicą, którzy do 3
Dywizji Piechoty im. Romualda Traugutta przyszli z 3 lubelskiej dywizji AK, właśnie z 8 i 9 pp. Doszli do
Warszawy i tu zginęli jako żołnierze ludowego Wojska Polskiego. Poległ lub utonął w Wiśle kolega,
z którym maszerowałem z Lublina w jednej czwórce - Zygmunt Siemaszko.
Nie można było przez gęsto ostrzeliwaną Wisłę przeprawić artylerii, czołgów ani dostatecznych
zapasów amunicji. Owszem, płynęły cieniutką strugą jej dostawy, głównie na zwykłych łodziach, które
w drodze powrotnej zabierały rannych powstańców, kobiety, dzieci. Niektórzy powstańcy sami
przedostawali się na drugi brzeg, jak pchor. Stanisław Nałęcz-Komornicki (dziś pułkownik WP w st.
spocz., znany historyk), który dwukrotnie, nago, tylko z pistoletem u pasa, przepłynął Wisłę.
Wymieszali się na przyczółku powstańcy z trauguttowcami. Jednaką płacili cenę za szaleństwo
wywołania powstania.
Ginie przy próbie ratowania akowskiej łączniczki oficer polityczny 9 pp, chorąży Marian Solarski, syn
łódzkiego robotnika. Giną na przyczółkach wczorajsi AL-owcy, dzisiejsi żołnierze z piastowskimi
orzełkami na czapce, tu składają swe głowy oficerowie radzieccy, na przykład porucznik Sergiusz
Kononkow, chor. Borys Kunysz i inni.
Niewiele pomogła próba forsowania Wisły na północ i utworzenie mikroskopijnego przyczółka na
Żoliborzu przez 2 DP, przyczółka zresztą szybko zlikwidowanego. To prawda, tu w ostatnich dniach
września - pod osłoną 2 DP - przeprawiła się grupa alowców, którzy nie chcieli iść do niewoli
niemieckiej.
Wracając do głównego przyczółka, czerniakowskiego: tylko co dziesiąty z tych, którzy przeprawili się
na czerniakowski i solecki przyczółek, powrócił na prawy brzeg Wisły. Straty, głównie 3 dywizji,
wynosiły ponad 3700 zabitych i rannych oraz zaginionych bez wieści żołnierzy. To prawda - zabito
około 3500 Niemców, to prawda - ewakuowano pewną liczbę powstańców. Zbyt wielka to jednak
była cena.
Nocą z 23 na 24 września generał Berling wydał rozkaz ewakuacji pozostałych przy życiu
trauguttowców.
I - jak na ironię - dopiero 24 września udało się nawiązać łączność radiową z dowódcą powstania
warszawskiego generałem Antonim Chruścielem „Monterem”. Wtedy, gdy przyczółki przestały już
istnieć.
W obronie
Pomińmy tu liczne dyslokacje poszczególnych dywizji w okresie od połowy września do połowy
stycznia 1945 roku, to jest do chwili wyzwolenia Warszawy przez 1 armię WP.
Dla porządku tylko jeszcze dodajmy, że w grudniu weszła w skład armii kolejna - 6 dywizja piechoty
(bez patrona; początkowo wchodziła ona w skład 2 i 3 armii) i już w tym składzie pięciu dywizji
piechoty armia walczyła do końca wojny.
Spróbujmy przedstawić bliżej klimat tych miesięcy, gdy w bezsilnej złości żołnierze śledzili paloną -
dom po domu - Warszawę. Radowało więc każde rozbicie hitlerowskiego działa, „upolowanie” przez
strzelca wyborowego każdego wroga.
Trwało intensywne szkolenie, organizowano ciągłe wyprawy na drugi brzeg Wisły po „języka”.
Najbardziej udane były dość głośne wypady - jak o sobie mówił: „z nożem w zębach” - plutonowego
Jana Skuteli, Ślązaka, byłego żołnierza Wehrmachtu, w 1944 - żołnierza 3 dywizji, oraz żołnierzy 4
dywizji ze starym brodatym rybakiem Bolesławem Karasiem. Siwobrody rybak-przewoźnik stał się
honorowym żołnierzem jednego z pułków 4 DP (zmarł w roku 1974).
Zaryła się, zakopała w ziemię, w okopy i schrony 1 armia WP, zajmująca długi, bo aż 44-kilometrowy
odcinek obrony nad Wisłą od Jabłonny po Karczew. Warta, obserwowanie zachodniego brzegu Wisły
- i szkolenie. Taki był główny rytm życia dywizji, pułków, batalionów i kompanii.
Doskonalili się polscy strzelcy wyborowi - snajperzy, którzy musieli dorównywać hitlerowskim
„gołębiarzom” z powstania warszawskiego. Dla najlepszych snajperów, mających na swym koncie po
kilku, kilkunastu hitlerowców – urządzano koncerty, nagradzano ich. Wydawano im książeczki -
„Rachunek zemsty”.
Co dnia nie tylko wypełniano bojowe zadania, kopano i pogłębiano rowy strzeleckie, ale także
powszechnie szkolono się, przygotowywano do walki w mieście, forsowania rzeki. Zdawano sobie
sprawę, jaki będzie charakter bliskich już walk o stolicę. Toczyło się znojne, trudne żołnierskie życie.
Tym większą radość sprawiał każdy odmienny element, tym mocniej zapadał w pamięć występ
teatralny lub koncert.
Mogli się na przykład pochwalić żołnierze baterii moździerzy 120 mm w 10 pp, że na otwarciu ich
świetlicy wystąpiła ... Mira Zimińska.
Ale już żałośnie zabrzmiało w sprawozdaniu politycznym armii - grudniowym - sformułowanie
odnoszące się do znanego dziś satyryka.
„Sierż. P. został ukarany 5-dniowym aresztem za przyjście do pracy w stanie nietrzeźwym i z tego
powodu zerwanie własnego występu”.
Mnożyła się wtedy amatorska twórczość w pułkach i kompaniach. Tworzywo leżało dosłownie na
ulicy, a raczej w okopie, ziemiance. Wiele tych przejawów twórczości wprost samo życie
reżyserowało. Tu jednak konieczna jest dygresja.
Po wyzwoleniu Pragi zgłosiła się do ludowego wojska 162-osobowa grupa AK-owców wraz z ppłk.
Zygmuntem Bobrowskim „Ludwikiem”, dowódcą V rejonu AK na Pradze (objął on zresztą stanowisko
zastępcy dowódcy 1 pp w 1 dywizji. Po wojnie był przez pewien czas dowódcą 11 dywizji piechoty.
Zmarł w listopadzie 1973 r.).
Nieco później dowódca 2 Brygady Polskiej Armii Ludowej ppłk Bronisław Kotnowski - „Bronisław”,
wydał odezwę do podległych mu partyzantów, by wstępowali do ludowej armii. Odezwę tę
wydrukowano jako niezbyt wielką ulotkę (ppłk Kotnowski przybył do 2 armii WP na stanowisko
zastępcy dowódcy 27 pułku piechoty i walczył w nim aż do końca wojny).
Większy zapas tych ulotek trafił m.in. do 4 DP, do 10 pułku piechoty. I na drugiej, czystej stronie
wypisywano po prostu codzienną gazetkę. Co się dzieje na froncie, co w pułku. Cytowano
dwuwiersze, niekiedy może z częstochowskimi rymami, ale zawsze gorące, agitacyjne. Niektóre
zresztą przedrukowywano za „Rzecząpospolitą”.
Oto kilka takich wierszowanych haseł na odwrocie ulotki wzywającej do wstąpienia do Wojska
Polskiego:
Pomocy twojej wzywa, Polaku,
Śląsk, Pomorze, Gdynia i Kraków.
albo
Twój obowiązek, Polaku,
wyzwolić Poznań i Kraków.
lub
Hen za Wisłę nasza droga,
Wypędzimy z Polski wroga.
czy też ten
Żołnierzu! Czy słyszysz bojowy zew:
Pomścij nasze krzywdy i braci krew.
Z kolei czterowiersz głosił:
Nie dla psa kiełbasa, nie dla lisa gąska,
Idź przepędzić Niemca precz z polskiego Śląska.
Teatr i... podarte buty
Ambicją dywizji, pułku ba! nawet batalionu i kompanii stawało się mieć swoją gazetkę lub... teatrzyk.
Wprawdzie były teatry dywizyjne, ale zwykle - bardzo daleko i rzadko odwiedzające pułki i bataliony.
Od czegóż jednak oficerowie polityczno-wychowawczy? Tak się złożyło, że w grudniu urządzono dla
wielkiej grupy podoficerów (byłem wtedy sierżantem) egzaminy oficerskie. No i kto zdał, znalazł się
w długim rozkazie Naczelnego Dowództwa, rozkazie nr 92, przyznającym stopnie oficerskie.
Na Gwiazdkę - dostałem pierwszą gwiazdkę.
- Sroga, ma być teatrzyk! - zakomunikowano mi natychmiast po tym. Wprawdzie nigdy wcześniej ani
później nie miałem nic do czynienia z zawodowym teatrem, ale - rozkaz! Niemal pierwszy otrzymany
po oficerskiej nominacji.
I powstał teatrzyk! Dwa razy zdołaliśmy wystąpić, w tym raz na Sylwestra i to wobec zastępcy
dowódcy dywizji, mjr. Jerzego Ziętka.
Byłem w jednej osobie dyrektorem, reżyserem, aktorem i autorem tekstów, na szczęście - nie
wszystkich. Do kompanii trafił przedwojenny plutonowy-podchorąży (najbardziej z nas wykształcony)
Stanisław Marciniak, żołnierz gen. Kleeberga z września 1939, człowiek o talentach rymotwórczych.
Parodiując wiersz, który ukazał się w lubelskim, efemerycznym co prawda, piśmie satyrycznym
„Stańczyk”, dość gruntownie obsmarował całą kompanię. Przytoczę tylko początek i koniec tej -
chyba? - ballady.
Pani wie, proszę panią
To wypadków dziwny zlep,
W tej kompanii, proszę panią,
Zaczynają już kraść chleb.
A czy kradną, proszę panią,
wszystko jedno, to jest grzech.
Udział w tym, proszę panią,
Brało strzelców dwóch lub trzech.
Po czym następowało - po nazwisku - smaganie niektórych kompanijnych „kacyków”, jakbyśmy dziś
powiedzieli, by w ostatniej zwrotce zawrzeć taką oto konkluzję:
Tak, tak, proszę panią,
Same hece, więcej nic,
Zwykłym strzelcom, proszę panią,
W tej kompanii trudno żyć.
Wiersz zrobił furorę. „Zwykłym strzelcom” zaczęło się lepiej żyć. Ofensywa styczniowa uratowała
mnie i Stacha od dalszych teatralnych sukcesów (Stach Marciniak poległ w operacji berlińskiej).
Mowa w owym wierszu była o ...chlebie. Tak, ogromnie biednie żyła wówczas armia, podobnie jak
i całe polskie społeczeństwo na wyzwolonym skrawku ziemi. „Na okrągło” gotowano pęcak -
rozklejony, z przemarzniętymi, słodkawymi kartoflami. Trzy razy dziennie. Przysmakiem żołnierskim
był... chleb posypany cukrem. Golizną prześwitywały części ciała z tyłu, niżej pasa. Ogromnie głośno -
od kompanii po dywizję - krzyczeliśmy w tej sprawie. I jakiż to był radosny akcent, gdy np. zastępca
dowódcy naszego pułku, por. Stanisław Łastowski, mógł stwierdzić 24 grudnia 1944 roku, że pułk
dostał 200 par spodni i rękawiczek. Można było przyodziać najgorszych obdartusów. Nie zapobiegło
to oczywiście faktowi, że wielu z nas - piechurów - wkraczało do Warszawy w dniu 17 stycznia 1945
roku w butach przywiązanych drutem, w których najczęściej... nie było zelówek. Zastępowała je
onucka.
Warszawa wolna!
Ta operacja - w której po raz pierwszy wzięła udział cała 1 armia - jest gruntownie opisana.
Wyzwolenie Warszawy.
Pierwsze wdarły się do miasta oddziały 2 i 6 dywizji, zajmujące obronę nad Wisłą, choć to nie im ta
rola była przypisana, lecz siłom głównym - 1, 3, 4 dywizji piechoty i 1 brygadzie pancernej -
nacierającym od Góry Kalwarii. Życie jednak nierzadko płata figle, nawet najsolidniejszym
sztabowcom.
Ta bitwa o Warszawę wyglądała inaczej, niż ją zaplanowano. Ale kto wie, może to i lepiej? Dość, że
gdy oddziały 1 i 3 dywizji osiągnęły przedmieścia warszawskie, dowódca 1 armii Wojska Polskiego,
generał dywizji Stanisław Popławski, mógł o godzinie 15.00 czasu moskiewskiego (a więc 13.00
środkowoeuropejskiego) zameldować Krajowej Radzie Narodowej:
- Warszawa wolna!
Na te dwa słowa czekano z górą pięć lat...
VI. Miał być: Front Polski
Ogromna bywa siła plotki. A jeśli zawiera jeszcze łut prawdy...
Do nas dotarła ta plotka w końcu lutego 1945 roku, a więc po złamaniu pozycji głównej Wału
Pomorskiego, po dwóch dramatycznych i tragicznych, nie uwieńczonych powodzeniem natarciach na
tak zwaną pozycję ryglową Wału Pomorskiego pod Nadarzycami.
Staliśmy często po kostki, a bywało, że i po kolana w wodzie. Dzień i noc wypatrywaliśmy wroga,
którego okopy miejscami były odległe od naszych o 100-150 metrów. Krucho było z wyżywieniem,
piciem, spaniem, myciem się. Słowem - brakowało wszystkiego, co żołnierzowi do życia jest
potrzebne. Spało się po 2-3 godziny na dobę, w każdym krzaku upatrując skradającego się wroga.
Psuliśmy wskutek tego nieco amunicji, ale przynajmniej na chwilę odzyskiwało się przytomność.
I w tym właśnie deszczowo-odwilżowym lutym, w ostatnich jego dniach, opętała nas wszystkich
plotka.
- Idzie druga armia, zmienia nas.
- Nie druga, lecz trzecia - prostowali „lepiej poinformowani”, których nie brak w żadnej sytuacji.
- Już dochodzi, tylko patrzeć...
Zanotowałem to wśród swoich zapisków.
I to, i kategoryczne polecenie zastępcy dowódcy batalionu, który wezwał mnie kiedyś nad ranem
i surowo nakazał:
- Zwalczać plotkę o luzowaniu. Nie ma żadnej trzeciej armii, wybijcie to z głowy swoim żołnierzom.
Wybijałem. Skuteczniej niż ja wybiły to fakty, gdy nocą 2 marca ruszyliśmy do przodu, w kierunku na
północ, na Kołobrzeg.
Dopiero kilka lat po wojnie przekonałem się, że „ŻTBD” (tłumaczyłem już znaczenie tego skrótu:
„żeński telegraf bez drutu”; równie dobrze mogło być także: „żołnierski telegraf bez drutu”)
informował nie tak źle, tyle że w niektórych wypadkach co najwyżej z opóźnieniem. Faktycznie
w końcu lutego i początkiem marca, niedaleko od nas, nieco na południe przemaszerowała 2 armia
Wojska Polskiego w kierunku Gorzowa i Odry. Że zaś żołnierz chciał bardzo odpocząć - choćby
tydzień, dziesięć dni - przeto łatwo dośpiewywał sobie chcianą treść: idą nas zmienić. Jednak nie
zmienili. Inna wypadła rola 2 armii. Dosłownie po kilkunastu dniach, bez wprowadzania do walki na
Pomorzu, dyslokowano ją początkowo pod Wrocław, a następnie nad Nysę.
A jednak była 3 armia
Bardziej skomplikowana była historia z 3 armią i dlatego warto cofnąć się w czasie do jesiennych
miesięcy roku 1944.
Po połączeniu w jednolite Wojsko Polskie Armii Polskiej w ZSRR i Armii Ludowej, po przyjęciu
pierwszej niemałej fali ochotników, rwących się na front, po ogłoszeniu mobilizacji kilkunastu
roczników - szacowano, że wyzwolony skrawek Polski, dokładnie województwa: lubelskie,
białostockie, część warszawskiego i nowo utworzone rzeszowskie plus Polacy z Zachodniej Białorusi
i Zachodniej Ukrainy dadzą tego rodzaju rezerwy, iż można stworzyć trzy armie polowe, każda
w składzie czterech dywizji piechoty, oraz jednostki wsparcia.
Te trzy armie miały utworzyć Front Polski, na którego czele stanąłby Naczelny Dowódca WP gen.
broni Michał Rola-Żymierski.
Na pomoc techniczną ze strony Związku Radzieckiego można było liczyć, mimo że i tam najdosłowniej
liczono każdą dziesiątkę i każdą setkę czołgów, potrzebnych na uzbrojenie nowych brygad i korpusów
pancernych, na wymianę spalonych wozów w jednostkach istniejących.
Latem roku 1944 rozpoczęto formowanie 2 armii Wojska Polskiego, we wrześniu zaś 1944 - 3 armii.
Dowódcą 2 armii po krótkim dowodzeniu przez gen. Karola Świerczewskiego został gen. Stanisław
Popławski, zaś trzeciej - właśnie gen. Świerczewski.
Istniała więc owa 3 armia, wedle oświadczeń moich szefów mityczna, całkiem realnie.
Skąd ich brać?
Rychło jednak wyłoniła się przeszkoda nie do przezwyciężenia: brak oficerów.
Owszem, w szkołach oficerskich - polskich i radzieckich - szkoliły się duże grupy podchorążych.
Na sesji Krajowej Rady Narodowej w dniu 2 stycznia 1945 roku, sesji, która dokonała przekształcenia
PKWN w Rząd Tymczasowy, Naczelny Dowódca WP gen. broni Michał Rola-Żymierski przedstawił
ludowemu parlamentowi osiągnięcia i w tym zakresie - przygotowywania kadr oficerskich.
...”Już dziś mamy ponad 30 tysięcy oficerów, z tego - przytłaczającą większość Polaków. W naszych
szkołach kształci się obecnie ponad 15 tysięcy podchorążych.
...Korpus Oficerski Wojska Polskiego rośnie szybko i będzie rósł z każdym miesiącem. Wystarczy
powiedzieć, że nadałem za ostatnie 5 miesięcy przeszło 7 tysięcy nominacji na podporuczników
i chorążych”.
A więc przede wszystkim zapewniano kadrę dowódczą plutonów, w dobrym wypadku - kompanii.
Uzupełnijmy jeszcze te stwierdzenia Naczelnego Dowódcy dodatkową informacją, że śmiało
awansowano absolwentów szkół podoficerskich po złożeniu przez nich egzaminu oficerskiego (byłem
jednym z nich), że nie bano się wyciągania niemal każdego zdolnego żołnierza. Poza erą napoleońską
rzadko kiedy tak szybko odbywały się awanse, tak charakterystyczne dla epok rewolucyjnych.
W aparacie politycznym - szeregowcy, kaprale, chorążowie spod Lenino w roku 1945 byli już
majorami, pułkownikami, zastępcami dowódców dywizji, brygad, pułków (np. mjr Franciszek Mróz,
mjr Klemens Michalak, ppłk Stanisław Okęcki, mjr Antoni Kazior, mjr Jerzy Ziętek i inni). Wolniej
następowały awanse wśród oficerów liniowych, ale i tu obowiązywała ta sama prawidłowość.
Dowódca plutonu, chorąży spod Lenino, w Berlinie dowodził kompanią, a bywało, że i batalionem.
Ale - nie pułkiem, nie brygadą lub dywizją. Tej wyższej kadry oficerskiej brakowało szczególnie
dotkliwie. Wyżsi polscy oficerowie odeszli ze Związku Radzieckiego z armią Andersa. Dwaj pozostali
pułkownicy - Zygmunt Berling i Leon Bukojemski, byli współorganizatorami 1 dywizji.
Przybywało jednak i dywizji, i pułków. Jedyną możliwością było obsadzenie tych stanowisk przez
oficerów z Armii Radzieckiej, początkowo, w miarę możności, o polskim pochodzeniu. Później jednak,
gdy brakowało już wojskowych z polskim rodowodem, kierowano Rosjan, Ukraińców, Ormian,
Białorusinów, przy czym - na podstawie rozkazu wydanego jesienią 1944 roku - oficerowie nie
mówiący po polsku nie powinni chodzić w polskich mundurach.
Inna rzecz, że adaptacja większości oficerów radzieckich następowała zwykle bardzo szybko.
Kłopoty z... gwiazdkami
W większości wypadków nie tylko dobrze im było wśród polskich żołnierzy, ale i szybko uczyli się po
polsku, chwytali ducha narodowego, zaznajamiali się z polskimi tradycjami narodowymi, a także
religijnymi. Bardzo szybko wielu z nich nabierało dumy z tej racji, że służą w Wojsku Polskim.
Urzekały ich często polskie stopnie wojskowe.
W 3 pułku piechoty służył maleńki wzrostem oficer polskiego pochodzenia, słabo początkowo
mówiący po polsku, ppor. Franciszek Katkowski (poległ podczas zdobywania Pragi). Na
Smoleńszczyźnie, na jakiejś ciaśninie drogowej, doszło do małego incydentu między kompanią rpp
ppor. Katkowskiego a radziecką jednostką. Kto tu ma pierwszeństwo?
Radziecki oficer popatrzył z wysoka na malutkiego Katkowskiego.
- Ja - major!
- A ja - odpowiedział również po rosyjsku, wypinając pierś - parucznik. Parucznik Wojska Polskiego, ot
co!
Radziecki major zasalutował, przepuścił polską kompanię. Widać ważny stopień ów „parucznik”.
Inne zabawne początkowo tylko nieporozumienia, a potem świadome wykorzystywanie tego faktu,
wywoływała wielkość ... gwiazdek oficerskich.
W Armii Radzieckiej do stopnia kapitana używane są małe gwiazdki, od majora wzwyż - duże.
W Wojsku Polskim nie było i nie ma rozróżnienia stopni według wielkości gwiazdek. Przyczepiano do
naramienników po prostu te, które można było dostać w tzw. „wojentorgu” (sklepie wojskowym).
I oto nasz chorąży, podporucznik przyczepił - powiadam: początkowo nieświadomie - dużą gwiazdkę.
No i sojusznicy, do kapitana włącznie, „bili w dach” polskiemu „majorowi”. Co najwyżej dziwili się, że
„takoj mołodoj parień i uże major...”
Potem nasi sprytni młodzi oficerowie innych gwiazdek nie chcieli używać. Z dużymi było... wygodniej.
Polegli generałowie, pułkownicy
W latach wojny skierowano do Wojska Polskiego - liczby są rozbieżne - od 16 do 17 tysięcy oficerów
z Armii Radzieckiej. To ogromnie dużo. Bez nich nie byłoby ani pułków i dywizji, ani - tym bardziej -
brygad pancernych, artylerii, pułków lotniczych.
Dodam od razu: około 2 tysięcy oficerów radzieckich poległo w polskich mundurach. Zginęli dwaj
generałowie: zastępca dowódcy Wojsk Pancernych i Zmechanizowanych gen. bryg. Michał Gromagin
i dowódca 5 dywizji piechoty, Bohater Związku Radzieckiego, gen. bryg. Aleksander Waszkiewicz.
Polegli m.in. dowódcy pułków w 1 armii: 6 pp - ppłk Ignacy Goranin, 8 pp ppłk Grzegorz Samar, 9 pp -
ppłk Mikołaj Berezowski, 7 pułku artylerii haubic ppłk Kazimierz Kulczycki, 15 pułku artylerii
przeciwlotniczej ppłk Anatol Przybylski, 1 pułku lotnictwa myśliwskiego ppłk Jan Tałdykin.
Zginęli w 1 korpusie pancernym: płk Wiktor Artiemienko, dowódca 24 pułku artylerii pancernej, i płk
Piotr Fizyn, dowódca 25 pułku artylerii pancernej. Ponadto zaginął bez wieści dowódca 16
samodzielnej brygady pancernej, płk Michał Kudriawcow.
Wprost trudno wymienić, zliczyć radzieckich dowódców batalionów, kompanii, których pamięć jest
przechowywana niezwykle serdecznie przez ich podkomendnych.
Nie stało sił
Mówiąc krótko: już i z rezerw radzieckich nie można było otrzymać większej pomocy kadrowej.
Pozostał kraj. Początkowo sądzono, że mimo okupacji znajduje się w Polsce wielu oficerów
przedwojennej armii. Zarejestrowano ich 5760 na wyzwolonym wschodnim skrawku Polski, z tej
liczby większość (ponad 4200) zmobilizowano jesienią 1944. Przede wszystkim byli to jednak
podporucznicy rezerwy, a więc znów: dowódcy plutonów, w lepszym wypadku - kompanii. Niemal na
palcach obu rąk można było policzyć wyższych oficerów. I tak płk Mikołaj Prus-Więckowski
(późniejszy generał dywizji) objął dowództwo 7 dywizji piechoty, zresztą w wyjątkowo trudnej
sytuacji. Mjr Michał Kaseja (późniejszy pułkownik, szef sztabu KBW) otrzymał stanowisko starszego
pomocnika szefa wydziału operacyjnego sztabu 2 armii. Do różnych specjalnych i trudnych zadań
używał majora Kaseję generał Karol Świerczewski. Kpt. Stanisław Betlej, dowódca batalionu
w kampanii wrześniowej, otrzymał stanowisko dowódcy batalionu w 27 pp. Poległ bohatersko za
Nysą, podobnie jak kpt. Józef Kuźma, przedwojenny porucznik, a w 2 armii dowódca batalionu w 32
pp. Pośmiertnie odznaczono go Krzyżem Virtuti Militari.
Jesienią 1944 roku dwukrotnie problemem kadr oficerskich zajmował się Komitet Centralny PPR -
w październiku i w listopadzie. Podjęto decyzję, by tysiąc byłych AL-owców i pięciuset członków partii
skierować do szkół oficerskich.
Niejeden z byłych partyzantów lub po prostu dotychczasowych robotników zdążył jeszcze trafić na
front.
W naszym macierzystym 7 pułku piechoty znalazł się np. chorąży Stanisław Piasecki, partyzant AL
z Lubelszczyzny, liczący lat niespełna dziewiętnaście. Wyróżnił się w Kołobrzegu przy zdobywaniu
pierwszych domów, zakarbował niejednego zabitego lub rannego hitlerowca. Stąd, z Kołobrzegu,
chorąży Piasecki wyniósł ranę.
Ci ideowi lub doświadczeni partyzanci obejmowali stanowiska dowódców plutonów, kompanii lub ich
zastępców do spraw polityczno-wychowawczych.
Ciągle jednak nie starczało oficerów na stanowiska dowódcze od kompanii wzwyż. Warto zaś
zauważyć, że np. w kwietniu 1945 roku, dzięki dostawom radzieckim, uderzające znad Odry i Nysy
Wojsko Polskie dysponowało - oprócz broni ręcznej, maszynowej - w zaokrągleniu: 3000 dział, 560
czołgami, 330 samolotami. I jeśli w piechocie jeden oficer przypadał na 20-30 szeregowców
i podoficerów, a bywało, że i na większą liczbę, to już w wojskach pancernych na przysłowiowych
czterech pancernych musiał być jeden oficer, znający się na rzeczy lepiej niż jego podkomendni.
Podobnie było w lotnictwie. Równie wielu oficerów - więcej niż piechota - wymagała artyleria.
I po prostu nie stało oficerów. Mimo zmobilizowania na wyzwolonym wschodnim skrawku Polski
ponad 110 tysięcy żołnierzy nie udało się zapewnić potrzebnej kadry oficerskiej. W rezultacie,
w listopadzie 1944 roku trzeba było, choć z żalem, poniechać formowania 3 armii i myśli
o utworzeniu Frontu Polskiego.
Pamięć o 3 armii jest jednak nadal żywa, zwłaszcza we wspomnieniach ludzi z nią związanych. Kiedy
w roku 1973 obszerne fragmenty „Na żołnierskim szlaku” ukazały się w śląskiej „Panoramie” i pisałem
tam o 3 armii - odezwał się m.in. Zygmunt Steś z Ustronia koło Cieszyna.
...”Byłem w adiutanturze Generała Świerczewskiego, właśnie w 3 armii. Ściślej mówiąc, byłem
osobistym adiutantem kwatermistrza 3 armii, generała Szepiłowa, od momentu organizacji armii aż
do jej likwidacji. Posiadam nawet dokument, legitymacją służbową z tego okresu, znam i jeszcze
częściowo pamiętam chwile organizacji tej armii”.
Gdy zrezygnowano z formowania -3 armii, nastąpiły kolejne zmiany.
Generał Świerczewski ponownie objął dowództwo 2 armii, zaś generał Popławski - w pierwszych
dniach stycznia, tuż przed rozpoczęciem ofensywy styczniowej - dowództwo 1 armii.
Najbardziej gotową ze wszystkich dywizji 3 armii mianowicie 6 dywizję piechoty, skierowano
w grudniu w skład 1 armii, nad Wisłę. Natomiast druga armia WP otrzymała również skład
pięciodywizyjny, mianowicie: 5, 7, 8, 9, 10 dywizje piechoty.
W końcu stycznia 1945 roku rozpoczęła ona ogromne marsze, ze wschodu Polski na zachód. 5 dywizja
- z rejonu Łukowa, przez Warszawę, Łódź, Poznań do Gorzowa. Jeden z batalionów 7 dywizji piechoty
wziął nawet udział w walkach o Poznań. Z kolei 10 dywizja, formowana w Rzeszowie, maszerowała na
Katowice, tam też przez pewien czas przebywała.
Namaszerowała się 2 armia!
Jej dywizje idące w kierunku Gorzowa, Strzelców Krajeńskich rzeczywiście niemal ocierały się o 1
armię, walczącą na południu województwa koszalińskiego. Po krótkim jednak pobycie w dzisiejszym
województwie zielonogórskim i szczecińskim 2 armia otrzymała rozkaz marszu najpierw w kierunku
na Wrocław, a potem nad Nysę.
Jeden z młodych wówczas żołnierzy 8 dywizji piechoty, Tadeusz Matyjaszek, który sfałszował pisemną
zgodę rodziców, by dostać się ochotniczo do wojska, po latach napisze we wspomnieniu
opublikowanym w książce „W pierwszej i drugiej”, Wyd. MON, 1974 r., dwa niezmiernie
charakterystyczne zdania.
...”Nigdy nie uwierzyłbym, że przejdę ponad 1300 km, aby dotrzeć do linii frontu...
..w tak długim i wyczerpującym marszu, kiedy się pokonuje 40 km na dobę, odczuwa się nawet ciężar
guzików przy mundurze”.
Rozumiem doskonale to ostatnie sformułowanie.
I całkowicie podzielam ów pogląd.
VII. Bitwa o Wał Pomorski
W tym pościgu, a zarazem i wyścigu, zwyciężyły nogi piechura.
Przed południem 18 stycznia 1945 roku główne siły 1 armii Wojska Polskiego (z wyjątkiem 1 i 2
dywizji piechoty, które następnego dnia defilowały przed władzami państwowymi w zburzonej
Warszawie) przemaszerowały przez stolicę i udały się na zachód: Błonie - Sochaczew i dalej różnymi
drogami w ogólnym kierunku na Bydgoszcz.
Po drodze brano do niewoli po kilku, kilkunastu jeńców niemieckich. Stało się to „specjalizacją”
nawet nieliniowych żołnierzy. Czterech jeńców, w tym jednego oficera SS, wzięli m.in. pracownicy
sekcji polityczno-wychowawczej 7 pułku piechoty: ppor. Józef Tański, sierż. Jan Czuba i kpr. Łupiński.
O Bydgoszcz już przyszło się bić 8 pułkowi piechoty z 3 Dywizji Piechoty im. Romualda Traugutta i 1
Brygadzie Pancernej im. Bohaterów Westerplatte.
Mimo to już 31 stycznia - dokładnie czternastego dnia licząc od wyruszenia z Warszawy - polskie
dywizje, w dwóch kolumnach, przekroczyły za Sępólnem i Więcborkiem dawną granicę polsko-
niemiecką.
Zakomunikowałem ten fakt i swojej kompanii, okrutnie znużonej ostatnimi dwoma dniami marszu
w zawiei śnieżnej i siarczystym mrozie.
Z górą 350 kilometrów przebył piechur w ciągu 14 dni. Średnio - 25 kilometrów na dobę. Odliczając
dłuższe postoje, walki o Bydgoszcz, ta średnia podskoczyłaby do co najmniej 30-40 kilometrów na
dobę. Takie było to nasze tempo pościgu za wycofującymi się od Warszawy hitlerowcami.
A wspomniany w pierwszym zdaniu tego rozdziału wyścig?
Był to po prostu wyścig z motoryzacją, nader podówczas skromną. Teoretycznie 1 armia dysponowała
ponad 3000 samochodów, wiele z nich jednak już należało do mocno wyeksploatowanych.
Mróz pod Warszawą, śnieg pod Bydgoszczą, zawieje pod Koronowem i wreszcie gwałtowna odwilż,
gdyśmy osiągnęli dawną granicę - oto warunki utrudniające transport.
Samochody nie były w stanie w tym tempie, w którym maszerował piechur, przerzucić całego
bojowego i materiałowego zaopatrzenia.
¼ zaprawki
W „Dzienniku pracy Kwatermistrzostwa 3 dywizji piechoty” znajduje się zapis z pierwszych dni lutego
(kiedy dywizja jest już w rejonie Jastrowia, Radawnicy) informujący, iż „miejscem dyslokacji urządzeń
gospodarczych dywizji” jest Rembertów (pod Warszawą), Zygmuntówka i Bydgoszcz.
Większość tyłów dywizji ciągle jest w Rembertowie. Kilkaset kilometrów od walczących oddziałów.
I dalszy zapis z tegoż dziennika:
„Od dnia 1 lutego jest zupełny brak benzyny w armii, a tem samem i u nas. Wytworzyła się na skutek
tego b. ciężka sytuacja w dostarczaniu amunicji... każdy kilogram zdobytej benzyny zużytkowuje się
na dowóz amunicji i ruchy pułków”.
W tych ostatnich dniach stycznia i pierwszych lutego we wszystkich dywizjach piechoty trwa ścisłe
racjonowanie paliwa. Najdramatyczniej jednak sytuacja przedstawia się w brygadach i pułkach
artylerii, w brygadzie pancernej. Brak paliwa uniemożliwia dalszy marsz i udział w boju. Piechur, który
wygrał wyścig z techniką, staje się wskutek tego w pierwszych dniach lutego zdany niemal wyłącznie
na siebie. Na swój karabin, pepeszę, granat, rusznicę ppanc, w dobrym wypadku - na małokalibrowe
działko o zaprzęgu konnym.
12 lutego kwatermistrz 1 armii gen. bryg. Eugeniusz Cukanow wydaje rozkaz obowiązujący aż do
odwołania. Najważniejszy akapit tego rozkazu brzmiał tak:
„Z dniem dzisiejszym ustalić normę dla 1 samochodu na jedną dobę w ilości ¼ zaprawki
w jednostkach i samodzielnych formacjach armii”.
„Zaprawka” to rosyjska nazwa jednostki napełnienia, a już mówiąc językiem zupełnie cywilnym - to
pojemność baku samochodowego.
Wolno napełnić na dzień tylko jedną czwartą ... Niezależnie od potrzeb walczących pułków. Takie
bowiem są możliwości...
Trzy pasy i pierwsze sukcesy
Celowo rozpocząłem ten kolejny szkic, który chcę poświęcić wielkiej bitwie o przełamanie Wału
Pomorskiego, od opisu trudności transportowych. Tu bowiem w całej ostrości ukazała się owa
prawda, że sukcesy wojsk pierwszej linii są w ogromnej mierze uzależnione od pracy i sprawności
„tyłów”, czyli służb kwatermistrzowskich. Częściowe, a chwilami nie tylko częściowe sparaliżowanie
skromnych sił transportowych armii dało się boleśnie we znaki.
Tuż za dawną granicą rozpoczynał się Wał Pomorski. Pierwszy pas umocnień, najsłabszych, zwany
pasem przesłaniania, ciągnął się, z grubsza biorąc, przez Złotów - Jastrowie - Podgaje.
Drugi - już stalowobetonowy pas bunkrów - osłaniał kierunek na zachód. Mniej więcej to rejon
Szwecji, Zdbic, Wałcza, Mirosławca.
Trzeci wreszcie pas obrony - tak zwana pozycja ryglowa, uniemożliwiająca przełamanie się na północ,
gdyby pękła pozycja główna - to rejon nie istniejącej dziś wsi Dudylany, Nadarzyc - Iłowca. Także
stałowobetonowe, potężne bunkry.
Wszystko to wkomponowane umiejętnie (budowa trwała od roku 1934, stąd też wyprowadzono na
Polskę uderzenie w roku 1939) w lasy, bagna, przesmyki jezior.
Teoretycznie - system nie do przełamania. Ot, młodszy brat linii Zygfryda, starszy, choć mniejszy -
Wału Atlantyckiego.
Między historykami trwa spór: co i ile wiedziano po naszej stronie o potężnych hitlerowskich
umocnieniach. Chyba nie za wiele i chyba nie uświadamiano sobie potęgi Wału, skoro rozkazy
dowództwa 1 Frontu Białoruskiego i 1 armii początkowo formowały jako zadanie na dni najbliższe...
osiągnięcie rzeki Odry.
Z górą miesiąc przyszło nam jednak łamać gigantyczne wilcze zapory i wyłamywać kły szczerzące się
z Wału.
W pierwszym niemal starciu 4 Dywizja Piechoty im. Jana Kilińskiego zdobyła Złotów. Poległ przy
ciężkim karabinie maszynowym plutonowy Michał Robak, rodem z Kujaw, żołnierz z Hiszpanii,
aktualnie - zastępca dowódcy plutonu do spraw polityczno-wychowawczych.
Zapełniły się złotowskie - stałe i połowę - szpitale rannymi żołnierzami. Następowały pierwsze
zetknięcia żołnierzy z piastowskimi orzełkami z wielką kolonią polską w Złotowie. Nasze, 3 dywizji,
identyczne, pełne zaskoczenia i radości spotkanie z Polakami w Radawnicy. Z tymi, którzy zgodnie z
„Prawdami Polaków”, głoszonymi przez Związek Polaków w Niemczech, trwali i przetrwali. Były łzy,
gościnność, była wielka edukacja żołnierzy ze wschodnich obszarów Polski. Tu także była, tu także
będzie Polska! W to nie wątpiliśmy ani przez sekundę.
Po Złotowie poszła kolej na Jastrowie i Podgaje, obie miejscowości leżące na krzyżówkach ważnych
strategicznie dróg wschód-zachód i północ-południe.
Trzy dni - od 1 do 3 lutego - trwały walki o wsie wokół Jastrowia i samo miasto. Zdobyli je ostatecznie
żołnierze 4 dywizji piechoty, 8 pułku piechoty z 3 dywizji i - jak to piszą niektórzy historycy - „błądzący
16 pp z 6 dywizji”.
Szczególnego jednak dramatyzmu nabrał bój o Podgaje, toczony przez 1 dywizję piechoty, która po
odbyciu defilady w Warszawie zdołała dopędzić 1 armię.
Podgaje i nie tylko
Przy minimalnym, a chwilami żadnym wsparciu artyleryjskim pułki tej dywizji, przede wszystkim 3 pp,
uderzały w Podgaje ze zmiennym szczęściem. Zdobytej miejscowości nie można było utrzymać, m.in.
na skutek braku amunicji. Przeciwnik należał do najbardziej twardych i zaciekłych; walczyły tu obok
oddziałów Wehrmachtu jednostki SS - niemieckie i inne, kolaboranckie.
Podczas boju dostała się do niewoli znaczna część 4 kompanii strzeleckiej 3 pułku piechoty. Zdołał
z niej zbiec ppor. Zbigniew Furgała, dowódca 2 kompanii ckm, wspierającej czwartą strzelecką. Zabito
jednak, podczas ucieczki, dowódcę czwartej, ppor. Alfreda Sofkę, rodem ze Śląska.
Natomiast los 32 żołnierzy był wyjątkowo okrutny. Kiedy ostatecznie zdobyto Podgaje przy użyciu sił
całej dywizji, przy pełnej mobilizacji artylerii, amunicji, benzyny, 3 pułk artylerii lekkiej z 3 dywizji
natknął się na spaloną stodołę. Protokół podpisany przez zastępcę dowódcy 3 pal kpt. Mieczysława
Kalitę (dziś mieszkańca Koszalina) i starszego lekarza pułku ppor. Weronikę Gustaw zawierał takie
sformułowanie:
„...Oddziały niemieckie spaliły żywcem 32 żołnierzy polskich należących do 4-ej kompanii 2-go
batalionu 3-go pułku piechoty. Wziętych do niewoli zapędzono do budynku, a następnie podpalono.
Ciała niektórych żołnierzy były powiązane drutami, jednego łańcuchem. Na ciałach niezupełnie
spalonych widać było pęcherze, co świadczy o tym, że żołnierze zostali spaleni żywcem...”
Ciężkie, żałobne nastroje zapanowały w 1 armii. Niestety, nie był to ostatni wypadek mordów
dokonanych przez hitlerowców na żołnierzach regularnej armii. W kilka dni później wymordowano
zwiad artyleryjski z 5 brygady artylerii ciężkiej, a także grupę żołnierzy z 7 baterii 2 pułku artylerii
lekkiej. Znajdowane po kilku dniach zwłoki żołnierzy były potwornie zmasakrowane. Hitlerowcy
znęcali się nad żywymi jeńcami i po ich śmierci.
Trudno więc dziwić się zaciekłości w walkach o Wał Pomorski polskich żołnierzy. Wielu z nich, lżej
rannych, po opatrzeniu przez sanitariuszy albo w pułkowej kompanii sanitarnej wracało natychmiast
w szeregi walczących. Stąd tak trudno dziś dokładnie ustalić liczbę rannych na Wale. Była ona bez
wątpienia dużo wyższa, niż to wykazywały bataliony sanitarne i szpitale polowe.
Nie tacy frajerzy
Wróćmy wszakże jeszcze na chwilę do Podgajów. Zdobyto je 3 lutego. W meldunkach 1 dywizji
znalazły się liczby zabitych i rannych żołnierzy. 87 oficerów i 720 podoficerów i szeregowców. Wielka
cena za tę małą miejscowość.
I szkoda, że nasi specjaliści od nazewnictwa nie uszanowali nazwy nadanej żywiołowo natychmiast po
wojnie przez pierwszych osadników: Spalinowo. Właśnie w hołdzie spalonym polskim żołnierzom.
Zdobyciem Jastrowia i Podgajów zakończono przełamywanie pasa przesłaniania Wału Pomorskiego.
Idąca na czele 1 armii 4 dywizja piechoty przez kilka dni daremnie usiłowała przełamać pozycję
główną, zaciekle bronioną przez hitlerowców.
I nim o sukcesie powiem, jeszcze pewna dygresja. W niektórych naszych filmach, książkach można
dostrzec element lekceważenia siły hitlerowców. Tymczasem do ostatniej chwili hitlerowcy stanowili
potęgę. Miałem okazję oglądać niedawno dokumentalny film, w którym niemiecki operator ukazywał
wyładowanie hitlerowskich posiłków, przysłanych na pomoc załodze Wału Pomorskiego.
Z samochodów wysypywali się nie ogoleni, zmęczeni niemieccy żołnierze, z zakasanymi rękawami
i niemal błyskawicznie, po jednej komendzie, umiejętnie zajmowali stanowiska. Zakładając nawet
pewną pokazowość „dla filmu”, widziało się doskonale wyszkolonego wroga. Nie kryję - przeszedł mi
po plecach znajomy dreszcz.
Pada pozycja główna
Kilkudniowe daremne uderzenia kilińszczaków w pozycję główną Wału Pomorskiego sprawiły, że ich
dowódca - największy brzuchacz 1 armii - gen. brygady Bolesław Kieniewicz, sięgnął po fortel. Pchnął
11 pułk piechoty, dowodzony przez płk. Witalisa Kondratowicza, spokojnego, rozważnego oficera,
który w bitwie pod Lenino zajmował stanowisko szefa sztabu 2 pp - na pozornie beznadziejne
zadanie. Dokładnie, na bagnisty przesmyk między jeziorami Dobre i Zdbiczno. Hitlerowcy nie
przypuszczali, że ktoś może się odważyć topić swe wojsko w bagnie. No i słabo je umocnili, licząc na
naturalny charakter przeszkody.
Tymczasem 11 pp pokonał bagnisko i od tyłu zaatakował niemieckie pozycje. Wprawdzie przejściowo
11 pułk znalazł się w okrążeniu, szybko jednak pchnięto mu na pomoc pozostałe pułki. No i pękła
pozycja główna Wału. Rozcięto go na dwie połowy. W tym czasie radziecka 47 armia zdobyła Wałcz.
W powstałą lukę dowódca armii gen. dywizji Stanisław Popławski pchnął 1 i 2 dywizję piechoty wraz z
1 brygadą pancerną. W dniach 10 i 11 lutego zdobyto Mirosławiec oraz sąsiedzkie lotnisko.
Wcześniej, w tyle, nieco na północ, krwawą walkę rozpoczęła 6 dywizja piechoty o miejscowość
Nadarzyce, leżącą przed pozycją ryglową Wału Pomorskiego.
Wieś zdobyto za cenę dużych strat 18 pp. Pamiętam, że gdy nocą z 6 na 7 lutego przejmowaliśmy
obronę od 6 dywizji, gdy szykowaliśmy się do złamania owej ryglowej pozycji, przedpole było gęsto
zaścielone trupami żołnierzy 18 pp. Grzebaliśmy ich przez wiele nocy.
Jeszcze w końcu lutego grupa zwiadowcza 7 pp, powracająca z wyprawy na niemiecką stronę,
dowodzona przez plut. Włodzimierza Russaka, przyniosła na swych plecach zwłoki 22 poległych
żołnierzy 18 pp.
Ten okres - od 6 i 7 lutego do pierwszych dni marca - można określić jako rozpadnięcie się wielkiej
bitwy na dziesiątki mniejszych.
Dwukrotnie - 8 i 13 lutego - 3 dywizja piechoty uderza w „rygiel” koło Nadarzyc, gdzie były
najsilniejsze i największe bunkry na całym Wale.
Ginie w pierwszym boju dowódca plutonu w 7 pp chor. Irena Kruszewska, jedna z nielicznych kobiet -
oficerów liniowych.
13 lutego dowódca 9 pp ppłk Mikołaj Berezowski, ostro poganiany przez dowódcę 3 dywizji - „co, ty
jeszcze nie wziąłeś niemieckich okopów?” - rusza do natarcia wraz z pierwszym rzutem. Tu ginie. W 7
pułku ponoszą śmierć zastępca dowódcy pułku mjr Antoni Drozdow i powszechnie łubiany
„Wołodyjowski”, maleńki wzrostem acz wielki duchem, kpt. Stanisław Jakimionek, dowódca 3
batalionu, który męstwem wsławił się już pod Lenino jako dowódca 2 batalionu 2 pułku piechoty.
Walczą wszystkie dywizje i brygady 1 armii. Między innymi o Żabin i Żabinek toczy walki druga
dywizja, o Iłowiec i Wierzchowo - szósta, o Mirosławiec - pierwsza, o Wielboki - 1 brygada kawalerii.
Ginie w kawaleryjskiej szarży, w sytuacji dramatycznej, zastępca do spraw politycznych dowódcy 2
pułku ułanów, iście o ułańskim animuszu, wychowanek Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej,
por. Henryk Droździarz. Kochał życie. Lubił dziewczęta. Odznaczono go Krzyżem Virtuti Militari.
Pośmiertnie. Odparto wszakże niemiecki kontratak, który miał zgnieść cofający się w panice 18 pułk
piechoty. A w kilkanaście dni później ciż sami ułani pod Borujskiem wykonują ostatnią w drugiej
wojnie światowej polską szarżę kawaleryjską. Oczywiście udaną.
Ataki z tyłu, płoną czołgi
Przez trzy tygodnie toczy 1 armia liczne, zaciekle walki. Zaryła się w okopach, raz po raz rusza do
ataku, odpiera hitlerowskie kontrataki.
A oczy - zaiste - trzeba było mieć w owym czasie z przodu i z tyłu. Oto z rozbitego garnizonu w Pile
zaczyna się przedzierać przez linię Wału Pomorskiego kilka tysięcy niemieckich żołnierzy, nierzadko
w sile kompanii, a nawet batalionu. Uderzają na wyzwolone Jastrowie. Bronią się tu nie tylko tyłowe
oddziały 1 armii, ale także i redakcja armijnej gazety „Zwyciężymy” oraz duża grupa polskich
oficerów, wyzwolonych przez 6 dywizję z jenieckiego obozu oficerskiego w Groß-Born. Wśród nich
jest Leon Kruczkowski, Stanisław Ryszard Dobrowolski, późniejszy generał dywizji Stefan Mossor.
Obroniono Jastrowie. Gorzej było w Tarnówce, dokąd przewieziono armijne składy artylerii. Ponad
500-osobowa grupa żołnierzy niemieckich zdobyła Tarnówkę. Zdołała podpalić część składów
amunicji.
Już ostatni swój odwód rzucił na Tarnówkę dowódca armii: zmotoryzowany batalion rozpoznawczy.
Do pięciu lekkich czołgów T-70 i do 13 samochodów pancernych BA-64 zlewano resztki benzyny.
4 lutego w tym batalionie zapas paliw wynosił bowiem dokładnie: 0,00. Potem nastąpiła niewielka
poprawa. Dalej jest jednak źle.
15 lutego batalion zwiadowczy bije się o Tarnówkę. Następnego dnia meldunek: Tarnówka odbita,
część składów uratowano. Poległ 1 oficer, 4 podoficerów i szeregowców. Zniszczony jeden czołg
własny T-70.
Skoro już o czołgach mowa: to tu właśnie, na Wale Pomorskim, polscy pancerniacy zapłacili
największą cenę, głównie pod Mirosławcem, ale nie tylko tam. Nie starcza mi miejsca, by pokazać, jak
w poszczególnych dekadach lutego maleje gwałtownie liczba wozów bojowych 1 Brygady Pancernej
im. Bohaterów Westerplatte. 4 marca 1945 roku rejestr jest następujący: spalonych czołgów - 30,
„podbitych”, czyli uszkodzonych - 9 (w tym 4 bezpowrotnie stracone) i 8 w remoncie. Zdolnych do
walki - 13. W dwa dni później - 6 marca - czołgów gotowych do działań było już tylko... 8, i to
złączonych w jeden batalion. Normalna zaś kompania czołgów liczyła 10 wozów bojowych!
I dopiero po uzupełnieniu 1 brygady pancernej o 25 czołgów i ich załogi z radzieckich rezerw można
było w drugiej połowie marca skierować ją do walk o Gdynię i Gdańsk.
Jak odparliśmy ten kontratak
Za daleko jednak odbiegliśmy i w czasie, i w przestrzeni. Jeszcze jest smutny, deszczowy, odwilżowy
luty. Stoimy niemal po kolana w wodzie. Śnieg topnieje i woda ścieka do okopów. Jest głodno, mokro,
są wszy, marzy się już nawet nie łóżko, ale choćby suche legowisko. Wstrzelaliśmy się w pozycje
wroga, ale i on zna nasze stanowiska. Urządzamy np. polowania ze znakomitym strzelcem rusznicy
ppanc. Tadeuszem Sokulskim (dzisiaj -mieszkaniec Krynicy Zdroju, kawaler Krzyża Virtuti Militari,
mianowany w dniu 9 maja 1973 podporucznikiem rezerwy) na niemieckiego strzelca wyborowego,
który nie daje się wprost poruszać po własnych okopach.
Wytrzeszczamy oczy. Dwoi się w nich i troi. Każdy krzak przybiera sylwetkę hitlerowca. Każdy trzask
zda się zbliżaniem nieprzyjacielskiego zwiadu. Nie wiadomo - z przodu czy z tyłu przedziera się pilska
grupa. Raz po raz w głębi obrony, w tyle, obok sztabów wybucha strzelanina. Wędrująca grupa
Niemców ogarnęła obsługę naszego ckm. Wkrótce nadziewa się na naszą silną grupę. Chwilowi jeńcy
odzyskują wolność, Niemcy idą do niewoli. Już rozbrojeni. Ale oto jeden z nich zaciekle broni worka.
Jest w nim... 26 magazynków do pistoletu maszynowego. Broń odebrano wcześniej.
Jeszcze wtedy stałem ze swą kompanią fizylierów w Dudylanach. Obok już radziecki korpus kawalerii.
Byliśmy ostatnią prawoskrzydłową polską kompanią. Tym surowiej pilnowaliśmy, by nikt nie spał
w nocy, by dorównać doświadczonemu sąsiadowi.
I oto słyszymy potworny łomot. Maszeruje, wprost na nas chyba, batalion piechoty. Może pułk?
Nocna cisza wyolbrzymia odgłosy.
Zagrało kilka dziesiątków pepesz mojej kompanii. Zawtórowały cekaemy. Dobra, widać, bitwa!
Dołożyły więc z tyłu moździerze i działa. Już były, na szczęście, pociski. Ustał łomot. Jak nagle
wybuchła strzelanina, tak i nagle ucichła. Ocieram pot z czoła.
- Uff! Odparliśmy ich! Daliśmy im bobu.
- Nnno! - wtórują żołnierze radzi ze swej czujności.
Rankiem, chcemy sprawdzić, ileśmy to wrogów naszatkowali.
Coś przed nami czernieje. Rozwidnia się. Rzednieją nam miny. Wybuchamy śmiechem.
Na ziemi niczyjej (na szczęście bliżej nas) leżała... zabita krowa. Zerwała się, bidula, z uwięzi, a że
hasła nie znała, tedy wędrowała, jak chciała. I kopytami imitowała batalion... No, oprawił tę krowinę
nasz znakomity fizylier, rolnik spod Lublina (ongiś i dziś), Staszek Kędra. Przynajmniej było co jeść
przez kilka dni. Przyznaję, z artylerzystami łupem się nie dzieliliśmy. Niech po dziś dzień trwają
w złudzeniu, że rozbili niemiecki kontratak...
Cena
Kilkakrotnie w lutym podejmowano próby złamania pozycji ryglowej. Daremnie. Dopiero 2 marca
przyszły sukcesy. Na lewym skrzydle ruszyły do natarcia 1, 2 i 6 dywizje. Nocą z 2 na 3 marca
wyprysnęła do przodu 3 dywizja piechoty. Przed południem, już kilkadziesiąt kilometrów na północ, 7
pułk piechoty rozpoczął bój o Czaplinek. Wziął go sposobem, okrążając, po 2-3-godzinnym boju.
Inne dywizje rozpoczęły walki, już nareszcie skuteczne, o Żabin i Żabinek, o Drawsko i Złocieniec.
Otwierała się nowa karta. Kierunek - północ. Kierunek - polskie morze.
Pod Żabinem krwawe walki toczyły 2 dywizja piechoty, a w niej - 6 pułk piechoty. Jedna z kompanii
dostaje się w huraganowy ogień karabinów maszynowych i moździerzy. Rozkaz mówi „Naprzód!”
Zrywa się zastępca dowódcy kompanii do spraw polityczno-wychowawczych, wspominany już
wcześniej AL-owski partyzant i przedwojenny podoficer, obecnie chorąży Jan Galewski. Już zdążył się
wcześniej wyróżnić podczas wrześniowych walk na przyczółku żoliborskim w Warszawie i w czasie
walk o Mirosławiec. Ma w kompanii duży mir.
Pędzi pierwszy. Pada. Ginie. Kompania jednak wykonuje rozkaz. Stoją żołnierze chwilę z odkrytymi
głowami nad ciałem ulubionego oficera, partyzanta.
...Zaś w sztabach sumowano operację, liczono zabitych, zaginionych bez wieści i rannych. Z górą
miesiąc walk na terytorium ciągnącym się blisko 80 km, na głębokość około 30-40 km. Zaangażowane
siły całej 1 armii. Poległo i zaginęło bez wieści, zmarło z ran 5791 żołnierzy (173 po wojnie powróciło
z niewoli). Największy cmentarz żołnierzy poległych na Wale Pomorskim powstał już po wojnie
w Wałczu. Spoczywa tu 4390 polskich i 1638 żołnierzy radzieckich. Niestety, wielu bez nazwisk.
A jeszcze są cmentarze w Złotowie, Czaplinku, Drawsku...
Ilu było rannych? Tego nie wie nikt, o powodach - pisałem wyżej. Wyobrażenie może jednak dać
liczba z dnia 28 lutego: 6057 rannych żołnierzy w szpitalach 1 armii. A ilu już wypisano? A ilu jeszcze
przybyło? W tej największej i najdłuższej bitwie stoczonej przez ludowe Wojsko Polskie. Bitwie -
zwycięskiej.
VIII. Dziesięć kołobrzeskich dni
Prasa wojskowa, pułkowe gazetki i biuletyny upowszechniały w końcu roku 1944 taki dwuwiersz:
Odważnym los sprzyja,
śmiałka kula omija
Na nasz prywatny niejako, kompanijny użytek sformułowaliśmy z mym frontowym przyjacielem
plutonowym podchorążym Stanisławem Marciniakiem porzekadło, iż „głupia kula nie trafi, a mądra
ominie”. Nie pretendowało ono do poetyckości, celnie trafiało w żołnierskie - jak mówił Melchior
Wańkowicz - „chciejstwo”. Każdy przecież chciał przeżyć.
Ów niejako „urzędowy” dwuwiersz, ale również i nasze porzekadło zaczęły się szczególnie sprawdzać,
gdy 2 marca 1945 pod uderzeniami Armii Radzieckiej i 1 armii Wojska Polskiego pękła ostatecznie
pozycja ryglowa Wału Pomorskiego i rozpoczął się pościg ku północy, ku morzu.
W języku wojskowym jest takie pojęcie: „rozgromić wojska nieprzyjacielskie”. W tym wypadku -
pierwszego tygodnia marca - pojęcie to stało się codzienną praktyką.
Rozgramiano wroga szybko i skutecznie.
Kiedy w dniu 3 marca 7 pułk piechoty z 3 dywizji wysforował się najbardziej na północ i gdy przyszło
brać z marszu Czaplinek (dowódca pułku major Stanisław Russijan poszedł na manewr - okrążenie
miasta; wojsko w biegu potwornie się zmęczyło, ale po prostu wycisnęło nieprzyjaciela z Czaplinka,
dzięki czemu straty były minimalne), junacki chorąży Kazimierz Masiowski, dowódca nieetatowego
plutonu zwiadu w 2 batalionie, wyskoczył przed żołnierzy. Wiedział, że wystawia się niemieckim
karabinom maszynowym. Zaczął wzywać ich obsługi do poddania się. Trwała chwilę przejmująca
cisza. Kula (jak się dziś powiada w wojskowej, urzędowej terminologii - pocisk) ominęła śmiałka.
Uskoczył w momencie, gdy do kaemu podbiegł hitlerowski oficer.
Chorąży Kazimierz Masiowski jednakże pierwszy wdarł się ze swym plutonem do Czaplinka. Powtórzył
ów wyczyn w kilka dni później w Kołobrzegu. Zdobył: ranę, Krzyż Virtuti Militari i Krzyż Walecznych.
Rozgramianie wojsk nieprzyjacielskich odbywało się w marcowe dni na wszystkich trasach
prowadzących 1 armię ku morzu. Zarówno na naszej - 3 dywizji – drodze przez Czaplinek, Kluczewo,
Połczyn Zdrój, Garzyn, jak i kolegów z 1, 2, 4 i 6 dywizji, ciągnących przez Złocieniec lub Drawsko,
Świdwin na północ.
I znów śmiałkom sprzyjało szczęście.
Generałowie w niewoli
Przyświeciło to żołnierskie szczęście sanitariuszom 10 pułku piechoty pod dowództwem starszego
lekarza kapitana Wadniewskiego i artylerzystom z 15 pułku artylerii przeciwlotniczej.
Pierwsi - wzięli do niewoli dowódcę 10 Korpusu SS gen. leutn. Günthera von Krappe, w jego własnym
majątku, w pobliżu miasta Łobez. Przeciwlotnicy - pod wodzą ówczesnego podporucznika Romana
Brzozowskiego - operując w grupie 10 żołnierzy plus polska dziewczyna Jadwiga (nie znane do dziś
jest jej nazwisko) wywieziona na roboty do Niemiec, wzięli do niewoli, w leśniczówce, dowódcę
dywizji „Bärwalde” generała leutnanta Wilhelma von Rittel-Reithla, z nim zaś - 7 oficerów
sztabowych, a także 20 podoficerów i szeregowców. Jeńcy byli ogromnie zdumieni, gdy przekonali
się, że ich pogromcy są tak nieliczną grupą.
Żołnierze 15 pułku artylerii plot zmienili więc niejako swą bojową specjalność. Dotychczas polowali na
hitlerowskie samoloty, których od Skurczy nad Wisłą po Łabę zestrzelili łącznie - 32, Teraz łupem był
niemiecki generał.
Na pewno zazdroszczono owych dwóch generałów. Nie starczyło ich jednak dla każdego amatora
„łowów”. Faktem jednak jest, że na drodze ku morzu jeńców brano wielu. Pamiętam, jak pod
Połczynem, gdy już stało się jasne, że opór jest daremny, zbiegali ze wzgórz liczni hitlerowscy
żołnierze, wymachujący „przepustkami”, rozrzucanymi przez radzieckie samoloty. Inna rzecz, że gdy
dotknęło się lufy karabinu Niemca chętnego do naszej niewoli, z reguły okazywała się gorąca. Jeszcze
przed chwilą do nas z niej strzelano.
Pusto natomiast było we wsiach. Tłoczno - na szosach. Całe kolumny ludności cywilnej, wygnanej
w ramach tak zwanej akcji „Hagel”, zmierzały ku Kołobrzegowi, gdy zaś nowy jego komendant,
pułkownik Fullriede, zdecydował bronić kołobrzeskiej twierdzy za wszelką cenę - wygnano ową
niemiecką ludność nam naprzeciw. Liczono zapewne, że zwolni to tempo marszu, kalkulowano
prawdopodobnie, że czołgi rozjadą cywilów i propaganda hitlerowska otrzyma „wspaniały” argument
o okrucieństwie Polaków i Rosjan. Zawiodły jednak i te rachuby.
Chmurą płonącą, mówiąc słowami poety, stawał się Kołobrzeg. Wyłonił się przed nami z mgły
i dymów pierwszych pożarów.
Kalendarium kołobrzeskie
Pisać obiektywnie o kołobrzeskiej bitwie jest mi szczególnie trudno. Trudno w ogóle pisać. Mnogość
materiału - wojskowego i pamiętnikarskiego - utrudnia selekcję. Fakt osobistego uczestnictwa w tej
bitwie, wyniesienie z niej pierwszej rany, służba w 7 Kołobrzeskim Pułku Piechoty, który pierwszy
odniósł większe sukcesy w tym mieście, pierwszy dotarł - w boju - do morza, to wszystko składa się na
subiektywizm widzenia.
Trudno, bardzo trudno, o surowy obiektywizm.
Może więc zacząć od kalendarza kołobrzeskich wydarzeń i później uzupełnić komentarzem, anegdotą,
obrazem? Spróbujmy.
4 marca zawieszono w Kołobrzegu władzę cywilną. Tego też dnia 45 brygada pancerna Armii
Radzieckiej z 1 armii pancernej generała Katukowa wychodzi na zachód od Kołobrzegu.
45 brygada początkowo opanowuje część miasta. Czołgi jednak - palone z pięści pancernych - muszą
się wycofać. Trwa częściowa blokada miasta.
Nocą 7 marca dowódca 1 armii, zgodnie z rozkazem dowódcy 1 Frontu Białoruskiego, wydaje rozkaz 6
dywizji oczyszczenia miasta i portu Kołobrzeg. Tak właśnie brzmią pierwsze rozkazy - oczyścić.
Sądzono widać, że nadal trwa pospieszne rozgramianie wroga.
7 i 8 marca usiłuje zdobyć Kołobrzeg mocno wykrwawiona 272 dywizja piechoty Armii Radzieckiej.
8 marca 6 dywizja piechoty Wojska Polskiego rozpoczyna walki o Kołobrzeg. Następnego dnia do
walki wchodzi 3 dywizja piechoty.
10 marca 7 pułkowi piechoty udaje się wedrzeć do miasta w rejonie kościoła św. Jerzego, a następnie
opanować kilka, potem kilkanaście domów.
Przez cztery kolejne dni trwają wyjątkowo zaciekłe walki toczone na lewym skrzydle przez 6 dywizję,
w centrum - przez 3 dywizję. Prawe skrzydło zabezpiecza 272 dywizja radziecka.
Dowódca armii stopniowo wprowadza do bitwy o Kołobrzeg 3 brygady artylerii, batalion miotaczy
ognia, a 12 marca wieczorem wchodzi do walki od wschodu 12 pułk piechoty z 4 dywizji,
przewieziony samochodami, dowodzony przez płk. Dymitra Wariończyka, popularnego
„Warneńczyka”, w dniu następnym - pozostałe pułki 4 dywizji oraz 4 pułk czołgów ciężkich.
Walki toczą się najdosłowniej o każdy dom, każde piętro, klatkę schodową, mansardę i piwnicę.
13 marca w wydawanym systematycznie przez wydział polityczno-wychowawczy 3 dywizji piechoty
„Biuletynie sławy”, obok prezentacji pięknych, żołnierskich sylwetek, znalazło się kolejne wezwanie
bojowe.
„Żołnierze! Wytężcie swe siły. Nieprzyjaciel walczy wprawdzie rozpaczliwie, lecz już ostatkiem sił.
Jeszcze jeden wysiłek, jedno udane natarcie, a będziemy mogli z podniesioną dumnie głową ogłosić
światu, że Wybrzeże Morza Bałtyckiego zdobyliśmy nie jakimiś targami, a okupiliśmy je krwią i życiem
naszym.”
Nie skończyło się na „jeszcze jednym wysiłku”, na „jednym udanym natarciu”. Słowa biuletynu
trafiały jednak dokładnie w sedno żołnierskich myśli.
14 marca, kiedy znaczna część miasta jest w rękach polskich, dowódca armii generał dywizji Stanisław
Popławski wzywa kołobrzeski garnizon do kapitulacji. Bezskutecznie. Następnego dnia hitlerowcy
wprowadzają drogą morską do walki batalion „Kell”, ściągnięty ze Świnoujścia.
Dzień po dniu i noc po nocy trwa wypieranie wroga z jego umocnionych punktów oporu, a jest nim
niemal każdy kołobrzeski kamień.
Nocą z 17 na 18 marca dochodzi do ostatecznego szturmu. Na latarni morskiej, ówczesnym forcie
Münde, grupa szturmowa 3 batalionu 7 pułku piechoty, dowodzona przez porucznika Feliksa
Zarożnego, po wybiciu lub wzięciu do niewoli ostatniego garnizonu wywiesza polską flagę.
Trwa jeszcze pojedynek polskiej artylerii z działami okrętowymi jednostek morskich, ewakuujących
resztkę niemieckich wojsk.
18 marca odbywa się uroczystość zaślubin Polski z morzem, z udziałem ówczesnego zastępcy
dowódcy 1 armii - ppłk. Piotra Jaroszewicza.
Wypowiedział on wtedy między innymi niezwykłe znamienne dziś słowa:
„Żołnierz polski wrócił do Kołobrzegu, nad Bałtyk. Zapamiętajcie sobie. To jest historia. Kiedyś o tym
dzisiejszym dniu przyszłe pokolenia będą mówić ze czcią, jak my mówimy o naszych wielkich
przodkach. Wy tworzycie historię, jak niegdyś tworzył ją Chrobry i Krzywousty...”
Złoty pierścień rzucił w morze wąsaty kapral z 7 pułku piechoty - Franciszek Niewidziajło, rzucił jakby
po chwili wahania: toż to czyste złoto.
Rozmawiający z nim przed tą uroczystością zastępca dowódcy do spraw polityczno-wychowawczych 7
pułku piechoty por. Stanisław Łastowski poradził mu po prostu:
- Powiedzcie, co wam podyktuje serce. Tak też i Niewidziajło uczynił. „Przyszliśmy do Ciebie, morze,
po ciężkim, krwawym trudzie. Widzimy, że nie poszedł na darmo nasz trud. Przysięgamy, że nigdy Cię
nie opuścimy. Rzucając pierścień w Twe fale, biorę z Tobą ślub, ponieważ Tyś było i będziesz nasze.”
Tak w ogromnym skrócie przedstawia się kalendarium walk o Kołobrzeg. Zdaję sobie sprawę z jego
lapidarności i niedoskonałości. Kiedy jednak sporządziłem w miarę dokładny kalendarz walk
kołobrzeskich zajął on... 13 stron maszynopisu.
Siły nasze i wroga
Trwa do dziś spór, także między naszymi historykami, jakie były siły nieprzyjacielskie. Chyba jednak
najbliższy prawdy jest uczestnik kołobrzeskiej bitwy, płk dypl. Stanisław Komornicki, szacujący siły
niemieckie na około 10 tysięcy żołnierzy, to jest siły mniej więcej 1-1,5 dywizji piechoty, w tym jeden
z najokrutniejszych, bo posuwający się do mordowania i palenia jeńców batalion SS leutnanta
Hempla. Czołgów, zdolnych do manewru, było w Kołobrzegu co najmniej 8, ponadto kilka czołgów
i dział pancernych wmontowanych w barykady. Do tego pociąg pancerny, manewrujący
i ostrzeliwujący nasze oddziały, 94 działa, łącznie z armatami operującego na Bałtyku krążownika
„Admiral Scheer”. I jeszcze niszczyciele Z-34, Z-43, T-33, które walczyły na pewno. Są przypuszczenia,
iż niszczycieli było jednak więcej. Wymienione ustalono ponad wszelką wątpliwość.
I to wszystko - z wyjątkiem okrętów i manewrującego pociągu pancernego - zakopane, wgryzione
w trzy pierścienie obrony, co tu kryć, doskonale zorganizowanej. Nie darmo nazywano ją „Festung
Kolberg”, czyli twierdza Kołobrzeg, nie darmo goebbelsowska propaganda głosiła mit
o niezwyciężoności twierdzy. „Nie zdobył go Napoleon w roku 1807, nie zdobędą Polacy”.
Wzięcie zaś Kołobrzegu - wbrew dzisiejszym niektórym, pożal się, Boże, operatorom i taktykom - było
koniecznością. Był to port, z którego nie tylko można było ewakuować swoje siły, ale i przezeń
wprowadzać nowe do uderzenia. Nie była to zaś iluzja. W lutym i marcu hitlerowcy nie tylko
szykowali, ale i rozpoczęli uderzenie z północnego zachodu w 1 Front Białoruski, mając na celu
rozcięcie go na pół, odizolowanie tych sił, które dotarły nad Odrę.
Na dodatek - kołobrzeski port stwarzał dodatkowy element bezpieczeństwa dla ewakuowanych
hitlerowskich sił z Kurlandii.
Początkowo, jak wspomniałem niemieckim siłom przeciwstawiono dwie dywizje piechoty: 6 i 3,
łącznie 13 100 żołnierzy. Być może, gdyby skierowano do walki od razu większe siły, bój byłby krótszy.
No tak, ale w tym czasie 1, 2 i 4 dywizje piechoty oraz 1 brygada kawalerii, działając na lewym
skrzydle, ścigały nieprzyjaciela ku Zalewowi Szczecińskiemu, potem zaś musiały walczyć z dużym
hitlerowskim zgrupowaniem, a wreszcie - zająć obronę przeciwdesantową nad Bałtykiem.
I dopiero w połowie kołobrzeskiej bitwy udało się wprowadzić 4 dywizję piechoty i 4 pułk czołgów
ciężkich, 2 batalion miotaczy ognia. Nie zawsze - ze względu na niski pułap - można było użyć
lotnictwa. Wzmocniono poważnie siły artylerii (dwie brygady haubic: 2 i 3 oraz 5 brygada artylerii
ciężkiej i 1 pułk moździerzy).
Ostatecznie w drugim etapie walk o Kołobrzeg ze strony polskiej brało udział:
28 358 żołnierzy
283 moździerze kalibru 82 i 120 mm
366 dział wszystkich kalibrów
14 czołgów ciężkich IS
23 działa pancerne SU-76.
Prócz tego radziecka brygada artylerii rakietowej („katiusz”) i współdziałająca od początku 272
dywizja piechoty.
Bohaterowie dywizji i pułków
Każda z walczących w Kołobrzegu dywizji, każdy pułk piechoty, artylerii, lotnictwa miały tu swoich
bohaterów.
Ci z szóstej, którzy znaleźli się tu pierwsi, zapłacili ogromną cenę w walkach o białe i czerwone
koszary. Poległ żołnierską śmiercią por. Edmund Łopuski z 14 pp, przedwojenny oficer.
My z trzeciej dywizji, a szczególnie z 7 pp, mamy przed oczami postać oficera politycznego rodem
z Czeladzi, ppor. Józefa Śliwińskiego, który w dramatycznej, trudnej sytuacji tworzenia przyczółka
w mieście porwał za sobą kompanię. Poległ, lecz kompania wykonała zadanie. Podobnie zginął kilka
dni później biegnący na czele kompanii fizylierów chor. Wiktor Sobolewski, odznaczony pośmiertnie
Krzyżem Virtuti Militari.
W mojej kompanii służyli dwaj znakomici żołnierze, którzy przeszli wcześniej przez kompanię karną:
Zygmunt Kosim i Feliks Hajdukiewicz. Wykazali wiele żołnierskiego sprytu. Obaj chłopscy synowie,
marzący o dojściu do morza, wypytujący stale: „czy naprawdę nie widać drugiego brzegu?”
Hajdukiewicz wraz z całą grupą znalazł się wśród tych, przy których nazwiskach kompanijny pisarz
napisał: „zasypani gruzami”.
W 4 dywizji przeszła do legendy ppor. Emilia Gierczak, dowódca plutonu fizylierów w 10 pułku
piechoty. I ona zginęła, prowadząc pluton do natarcia.
W tejże dywizji ginie jeden z dwóch braci, którzy z zamojsko-tomaszowskiego BCh przyszli latem 1944
roku do wojska, chorąży Zdzisław Szyndler. Nie wie o tej jego śmierci służący w 3 dywizji piechoty - i
walczący obok - jego młodszy brat Eugeniusz. Zdzisław niedawno był ranny. Jak wielu mu podobnych
młodych oficerów, nie do końca wyleczony, wyrywał się do macierzystego pułku. „Do domu” - jak
wtedy powiadano.
W 1 pułku lotnictwa myśliwskiego „Warszawa” boleśnie przeżyto stratę dowódcy ppłk. Jana
Tałdykina, który zginął w locie na Kołobrzeg, zaś przeciwlotnicy ze wspomnianego uprzednio 15 pułku
artylerii plot szczególnie gorzko odczuli śmierć dowódcy ppłk. Anatola Przybylskiego, poległego 18
marca niemal od ostatniego pocisku, wystrzelonego z odpływającego okrętu.
To tylko maleńka garstka spośród wielu poległych. Iluż jest wśród żywych tych autentycznych
kołobrzeskich bohaterów, którzy wtedy przeżyli niemałe ciśnienie strachu, a mimo to wykazywali
maksimum żołnierskiej pomysłowości, jak choćby ppor. Marcin Dziuda (dziś płk w st, spocz.), który do
forsowania Parsęty, zagradzającej dostęp do miasta, używał m.in. rozmaitych wywalonych drzwi,
ciągniętych sznurem. Ppłk rez. Feliks Zarożny, który w stopniu porucznika dowodził grupą szturmową
biorącą latarnię morską, na moje pytanie, co było prawdziwym motorem ich brawury, popatrzył na
mnie i spytał:
- Chcesz wiedzieć naprawdę?
Chciałem, bo w skład jego grupy szturmowej wchodziła resztka i mojej kompanii.
- Cholerycznie nam się chciało spać. No i wiedzieliśmy, że stary (mjr Russijan) nie pozwoli na to,
dopóki nie zdobędziemy tej latarni. No to powiedziałem chłopcom: bierzemy i idziemy spać.
Wzięli, faktycznie, i... przespali całą piękną uroczystość zaślubin z morzem.
Jeszcze drobiazgi
Wokół każdego wielkiego i zwycięskiego boju narastają legendy i mity. A czasem prawda okazuje się
i wystarczająco fascynująca, i niekiedy... komiczna.
Oto jeszcze właściwie przed rozpoczęciem bitwy o Kołobrzeg, na zachód od miasta doszedł do morza
w dniu 8 marca patrol, dowodzony przez plut. Kazimierza Grzejka z 16 pp 6 dywizji. Do butelki nabrali
wody morskiej. Z nią pojechali w delegacji do Naczelnego Dowódcy WP, gen. Roli-Żymierskiego.
Wodę przelano w piękny puchar.
Plutonowy Grzejek (dziś - mieszkaniec Przemyśla) cały czas drżał, by tej morskiej wody nikt nie
powąchał. W pośpiechu bowiem, nabierając bałtyckiej wody, nie wylano z butelki resztek wina.
Spirytualia - w różnym stężeniu i różnej postaci - nie raz „stawały” na żołnierskiej drodze. Kpt. rez.
Eryk Suchanek, Ślązak, obecnie już emerytowany sztygar z Nowej Rudy, podczas walk o Kołobrzeg był
zastępcą do spraw politycznych dowódcy 1 batalionu 7 pp, kpt. Zygmunta Tarnawskiego. Stanowili
znakomitą bojową parę. I oto któregoś dnia, podczas krótkiej przerwy w bitwie, dowódca ujrzał
kompletnie „zalanego” zastępcę.
Eryk, co z tobą?
- Stasio Słomka tak mnie wykąpał. Chciał mi dogodzić, żeby te drobne żyjątka wypędzić i nalał do
wanny... wody kolońskiej. Ledwie wylazłem o własnych siłach!
To znów w innej kompanii, której żołnierze przez kilka już dni walczyli dzień i noc i marzyli
o przemyciu zmęczonych oczu, zrobiono sensacyjne odkrycie. Doskonale do tego celu nadaje się
zdobyty duży zapas... wytrawnego czerwonego wina.
Pomysłowość i inicjatywę żołnierską trzeba było wykazywać na każdym kroku. I wtedy, gdy ówczesny
chorąży Zbigniew Załuski - dziś pułkownik, publicysta - wraz ze swoim 3 batalionem 9 pp zdobył
niemiecką radiostację, która następnie przydała się do przekazania apelu dowódcy armii
o zaprzestanie dalszego oporu, i wtedy również, gdy zastępca dowódcy dywizji...
Ale zacznijmy „od pieca”. Ta historia wiąże się z filmem „10 kołobrzeskich dni”, którego byłem
współautorem (wyświetlany w roku 1972 w TV).
Długo zastanawiali się obecni wyżsi oficerowie, czy wypada, czy nie wypada puścić tej historii... Jakże
to tak? Dziwna, sprzeczna z regulaminami. Z dzisiejszymi pojęciami. Co pomyśli żołnierz, a co widz?...
Ano właśnie - sprzeczna z dzisiejszymi pojęciami, gdy mamy potężną armię pancerną. Wtedy jednak
zastępca do spraw politycznych dowódcy 4 dywizji piechoty ppłk Józef Urbanowicz „wytargował”,
wbrew wyraźnemu zaleceniu dowódcy armii, aż... dwa ciężkie czołgi od ppłk. Mołokanowa, zastępcy
dowódcy 4 pułku czołgów ciężkich. Te dwa bojowe wozy miały ułatwić natarcie piechoty. I obecny
wiceminister Obrony Narodowej generał broni Józef Urbanowicz przyznał się do swego
„nieregulaminowego” działania. W Kołobrzegu taka właśnie konieczność była na porządku dziennym.
Podobnie jak rzeczą zwyczajną był lecący z okna „żywy” fortepian, jak to we wspomnianym filmie
określił kapitan rezerwy Eryk Suchanek. Niemal co dnia dziwne przedmioty lecące z okien można tam
było zobaczyć.
Męstwo i wielkość mieszały się w Kołobrzegu niekiedy z groteską. Patos z tchórzostwem. Nie same
herosy walczyły o miasto i port Kołobrzeg. Zdarzył się jeden czy drugi, piąty i dziesiąty fakt, że napięte
nerwy nie wytrzymywały, że ktoś czynił ten jeden fatalny krok - do tyłu. Starał się to potem
zrównoważyć nadmierną odwagą. Nie zawsze udawało się błysnąć wielkim czynem. Plaśnięcie
pocisku ze snajperskiego karabinu, gwizd granatu moździerzowego i koniec.
Zapiski: w notatnikach i w pamięci
Prowadzenie notatek w czasie wojny jest zawsze rzeczą dość ryzykowną. W wypadku dostania się ich
autora do niewoli, a przecież takie niebezpieczeństwo istniało zawsze, znaleziony - zwłaszcza przy
oficerze - notatnik mógł dostarczyć, wbrew jego chęci i woli, cennego materiału wrogowi.
Wtedy jednak ci wszyscy skrobiący w szkolnych zeszytach, w kalendarzykach, na luźnych kartkach
swoje uwagi, refleksje, notujący swoje psychiczne stany i odczucia - najczęściej nie zdawali sobie
sprawy, że wchodzą w kolizję z istniejącymi zwyczajami, ale zarazem utrwalają obraz kołobrzeskiej
bitwy.
Nie wszyscy notowali pod ogniem dział. Niektórzy wykorzystywali po temu noc, inni jeszcze spisywali
swe wrażenia i doświadczenia po roku lub dwóch latach, a nawet - dwudziestu. Innym po prostu
kołobrzeskie wydarzenia niezwykle mocno zapadły w pamięć.
Korzystając z tych zapisanych w zeszytach i pamięci odczuć, pragnę uzupełnić nimi suche kalendarium
kołobrzeskiej bitwy.
10 marca 1945
„...Był wczoraj taki ciężki moment, kiedy trzeba było iść naprzód. Wiedziałem o tym. Nikt
z nas nie kwapił się podnieść głowy. Iść na pewną śmierć? Ale gdy ruszyli sąsiedzi, nie
mogliśmy przecież nagle odsłonić ich skrzydeł...
Obok mnie leżeli «karniacy», ci co przyszli z kompanii karnej pod Nadarzycami - Kosim,
Cubżyński, Hajdukiewicz.
Skoczyłem. Serce podchodziło mi do gardła. W ustach potwornie sucho. Strach wyssał każdą
kroplę wilgoci. Kule były dokuczliwsze od os. Jedna z nich ścięła mi czubek czapki.
Za mną pobiegli pochyleni karniacy. Poszli i inni”.
(Z notatnika chorążego 7 pp)
11 marca
„...Dzisiaj zginął dowódca 5 kompanii strzeleckiej podporucznik Domański. Parę miesięcy
byliśmy razem. Staliśmy w klatce żyrafy w ogrodzie zoologicznym na Pradze.
A potem, w Zaciszu, już na niby takim odpoczynku. Ile Domański mógł mieć lat? Chyba
dziewiętnaście. Blondynek, bardzo przystojny. Wtedy, w grudniu - jak to już dawno - w czasie
świąt i Nowego Roku chodziliśmy do jednej dziewczyny. Ona wybrała jego. Byłem wtedy
bardzo zły. A teraz...”
(Ze wspomnień chorążego 9 pp)
13 marca
„...Podniosłem się. Miałem przemoczone łokcie i kolana, lecz zimna nie czułem. Strach
przygłusza wszystkie inne uczucia, ale nie był to już strach zagubionego strzępka samotnego
istnienia. Wokół słyszę głosy moich żołnierzy, więc nawet strach jest wspólny, mniej osobisty,
nie odosobniony.
Dziś jest trzynasty - pomyślałem - trzynasty marca.
Na wojnie daty nie mają znaczenia, bo nie ma świąt. W tym roku nie mam w ogóle
kalendarzyka, ale wiem, że dziś jest trzynasty.
Feralna cyfra, a niech to jasny grom spali!”
(Z notatnika ppor. 15 pułku artylerii plot)
13 marca
„Dwie rzeczy rozśmieszyły mnie dziś.
Zdobyliśmy gazownię. Nareszcie. Skrwawił się przy tym nasz batalion. Przybiegł kolega, oficer
z innego batalionu. «Słuchaj, masz łączność z pułkiem?» «Mam - mówię mu - proszę bardzo,
nie masz swojej, to dzwoń». Złapał za słuchawkę i melduje: «Zdobyłem gazownię». «Daruj -
mówię - gadać z mojego telefonu, że zdobyłeś gazownię, to raczej śmieszna rzecz». Ani
gazownia, ani telefon nie jego, ale umie sprzedawać swoje zasługi.
Druga rzecz. Zdobyliśmy ogromny garaż pełen ciężarowych samochodów. Zameldowałem
w sztabie o. zdobyczy. Po godzinie, patrzę, a tu już obce posterunki, chyba artylerzystów.
Sprytni!”
(Z opowieści oficera 3 batalionu 9 pp)
14 marca
„Bijemy się o Kołobrzeg. Może czytasz w gazetach o tym? Ciężko, diablo ciężko. Ciągle mamy
nad sobą czerwone niebo. Ale to nie od zachodu słońca. W nocy też czerwone. Łuny.
Szef przywiózł nam dzisiaj wieczorem jedzenie. Wiesz, jaki miałem i mam zawsze apetyt.
Trzydzieści pierogów z serem, to dla mnie mucha. Nie dzisiaj. Ledwie spojrzeliśmy na to
żarcie, choć na pewno było dobre. Stara się nasz sierżant. Nie chce się jeść. Tylko pić, pić
i parę godzin odpocząć. Była dzisiaj taka jedna godzina przerwy. Ale jedna. Już ryczą katiusze.
Po odpoczynku, po przerwie. Całuję Cię... I zapraszam się na ruskie pierogi. Jak już będzie po
wszystkim. Kończę, bo leci od nas chłopak do sztabu, puści ten mój list do Ciebie, przez naszą
pocztę polową.”
(Z listu żołnierza 7 pp do dziewczyny)
15 marca
„Nadszedł goniec Gałązka, który miał mnie zaprowadzić na odprawę. Pod murem stały grupki
żołnierzy, którzy dopiero co przeprawili się i odpoczywali teraz, gwarząc z cicha.
Pomyślałem, jak szybko zmieniają się ludzie w czasie walk. Kilka tygodni zaledwie
wystarczyło, by młodych, lekkomyślnych chłopców przekształcić w ludzi niemal dojrzałych.
Nawet ich uśmiech krył w sobie jakąś patynę zbyt wielkiej, jak na ich młody wiek, wiedzy
o życiu.”
(Z notatnika chorążego 14 pp)
Noc z 15 na 16 marca
„Dziś moi żołnierze pokłócili się w wolnej chwili o gazety. Właśnie je dostałem. W
«Zwyciężymy» pisano o naszej kompanii. O dywizji - cały artykuł. Chłopcy skakali sobie do
oczu, gdy któryś nieopatrznie udarł jej kawałek na skręta. Ileż było wrzasku, że jeszcze nie
przeczytana! Mogłem triumfować. Nie zawsze były chętne uszy do słuchania gazetowych
wiadomości. A dzisiaj...
Nie dziwię się. Gazeta i listy są jedynymi naszymi łącznikami ze światem. Aż wierzyć się nie
chce, że istnieje świat, w którym nie pepesza odgrywa decydującą rolę.
Moi chłopcy przestali się już naśmiewać, że ciągle notuję. Któryś powiedział mi dzisiaj
smętnie: «ma pan teraz co pisać, obywatelu chorąży, prawda? Tylu chłopców zostaje
w gruzach».
Mam co pisać... Chciałoby się pisać co innego.”
(Z notatnika chorążego 7 pp)
16 marca
„Zajmujemy drugie piętro. Ani jednej szyby. Z płonącego naprzeciw domu bije łuna. Widno.
Przyglądam się kolegom.
Przez te kilka dni każdy się zmienił nie do poznania. Schudł, sczerniał, jakby zdziczał, ale
nabrał wiele sprytu i pomysłowości.
Jemy i pijemy, co się da lub znajdzie - i likier, i wino, nawet szampana. Nie wiem, czy koniak
ma tak śmierdzieć, czy my, chłopskie wojsko, nie znamy się na tym?
Drelichowe spodnie przetarły mi się już całkowicie na tyłku i na kolanach. Świeciłem białymi
gaciami. Zdobyłem na szczęście niemieckie portki.
Mało nas w kompanii. Ilu zostało z tej setki, która była nad Wisłą? Dwunastu - czternastu?
Nie chce mi się liczyć.
Z Jankiem obiecaliśmy sobie, że jak skończy się ten cały baje i zobaczymy morze, to się
ogolimy. Noszę w plecaku brzytwę, znalezioną w opuszczonym domu w Czaplinku.
No, jeszcze nie dzisiaj to golenie. Spróbuję chwilę pokimać.”
(Z zapisków szeregowca 7 pp)
Noc z 17 na 18 marca
„Roztasowujemy się w budynku. Gońcy rzucają się na sterty leżących na podłodze pierzyn -
pozostałość po niemieckich uciekinierach - i zasypiają jeden po drugim kamiennym,
frontowym snem. Nawet dyżurny telefonista drzemie przywiązawszy sobie słuchawkę do
głowy.”
(Z notatnika oficera sztabu 9 pp)
Cena i zdobycze
Dziesięć dni i dziesięć nocy trwał ów uparty, czarny i pełen krwi żołnierski trud.
Poległo w Kołobrzegu i zaginęło bez wieści (wśród nich ci zasypani gruzami) około 1300 polskich
żołnierzy, 2652 odniosło rany. Łączne straty wynosiły ponad 3950 osób.
Straty wroga: zabitych i rannych około 5000 żołnierzy (źródła niemieckie, skłonne raczej do obniżania
strat, mówią o bezpowrotnych stratach 2300 ludzi) oraz prawie 4000 wziętych do niewoli. Do tego
ogromne ilości różnego sprzętu wojennego i nie tylko wojennego. W kronice 7 Kołobrzeskiego pp
zapisano wśród licznych zdobyczy m.in. i taką oto:
„Bank Rzeszy, w którym było 500 milionów marek niemieckich oraz 1,5 miliona złotych polskich
Banku Emisyjnego”.
Kilku pułkom i batalionom przybyło w nazwie jedno dodatkowe słowo - „kołobrzeski”.
Ogromnie jest ono cenione przez byłych i aktualnych żołnierzy tych jednostek.
Tam byliśmy. Tam walczył nasz pułk. Nasz batalion.
Powiadają jedni. „Tylko przez dziesięć dni”.
Replikują inni: „Aż dziesięć dni i nocy”.
Podzielam zdanie tych ostatnich.
IX. Od Gdańska po Cedynię
Raz po raz wpadają w wojskowo-historyczne pułapki moi koledzy po piórze - dziennikarze i pisarze
dokumentaliści - czasem zupełnie mimo woli.
Rozmawia młody reportażysta z posiwiałym wiarusem, snującym barwne opowieści o tym, jak
forsował Odrę i Nysę, jak brał Kołobrzeg, Gdynię, i Gdańsk, jak walczył o Berlin... Budziszyn i Drezno.
To znów reżyser, mieniący się specem od dokumentu, wsadza do filmu słowa swego komentarza
o tym, jak 2 armia walczyła na Pomorzu. Nie pomagają repliki prasowe, że ta armia była zaledwie
przez około dwa tygodnie skoncentrowana w pobliżu Odry, ale tu nie walczyła. Reżyser, gardzący
faktami, powiada dumnie: „tak mi opowiadali koledzy służący w 2 armii”. Co zrobić, źle mu
opowiadali, on zaś nie potrudził się, by sprawdzić dostępne dziś powszechnie źródła i dokumenty.
I pokazuje telewidzom rzeczy nieprawdopodobne.
Sporo jest tego wymieniania jednym tchem - w przekazach pisanych i mówionych - wszystkich pól
walk 1 i 2 armii, jako miejsc osobistego udziału.
Jest to mniej więcej tak samo możliwe w układzie: Odra i Nysa, Kołobrzeg i Gdynia-Gdańsk, Berlin
i Budziszyn, Drezno, jak by ktoś opowiadał, że urodził się w... Warszawie i Krakowie.
Bo Odrę forsowała 1 armia, a Nysę - 2 armia. Bo w Kołobrzegu walczyły 3, 4 i 6 dywizja piechoty, zaś
o Gdynię i Gdańsk 1 brygada pancerna. Że zaś te bitwy, operacje odbywały się równocześnie,
niepodobieństwem było uczestniczyć w obu...
I fakt ów jest znany już przez ludzi interesujących się historią drugiej wojny światowej. Aliści przy
skromnym choćby proteście żurnalisty, wyrażonym wobec wiarusa, pada argument nie do obalenia:
- A to co? Proszę!
I na stół wędruje ozdobny dyplom „Żołnierzowi demokracji”, który wydawano wszystkim żołnierzom
1 i 2 armii Wojska Polskiego, gdy opuszczali jego szeregi. Dyplom, na którym wypisano ręcznie
nazwisko żołnierza i wydrukowano wszystkie miejsca walk ludowego Wojska Polskiego. Lenino i
Darnicę, Warszawę i Wał Pomorski, Kołobrzeg i Gdynię, Gdańsk, Odrę i Nysę, Berlin i Budziszyn...
Dyplom uniwersalny, ale... Ale właśnie zaświadczający, że gawędziarz wszędzie tam był. No i - jako się
rzekło - wielu piszących kolegów dało się nabrać na „argument nie do obalenia”.
A więc - jeśli udział w kołobrzeskiej bitwie, to nie w gdańskiej, jeśli forsowanie Odry, to nie Nysy. Taka
jest prawda.
Wyjątek
Z jednym wyjątkiem, by po prostu popsuć tę klarowność myślenia. Otóż znalazła się w Wojsku
Polskim taka jednostka - i to niemała - która zdołała powojować wiosną 1945 roku na Pomorzu,
w miesiąc później - forsować Nysę i gromić pancerne zagony feldmarszałka Schörnera.
Była nią 2 dywizja artylerii, sformowana wczesną jesienią 1944 w rejonie Włodawy na Lubelszczyźnie
i wchodząca przez kilka miesięcy w skład odwodu Naczelnego Dowództwa WP.
Jednostka silna i nowoczesna, jak na owe czasy. Składała się z trzech brygad artylerii: 6 brygady
artylerii lekkiej (72 armaty kalibru 76 mm), 7 brygady artylerii haubic (60 haubic kalibru 122 mm) i 8
brygady artylerii ciężkiej (36 haubico-armat kalibru 152). Do tego, według etatu (przypuszczam, że
i tu istniały jednak braki) - 534 samochody i 45 traktorów. Jej dowódcą był gen. bryg. Benedykt
Nesterowicz.
W tym mniej więcej czasie, gdy usiłowaliśmy - w połowie lutego 1945 - przełamać pozycję ryglową
Wału Pomorskiego, 2 dywizję artylerii skierowano w rejon Człopy i podporządkowano ją dowódcy 1
Frontu Białoruskiego marszałkowi Żukowowi.
Wkrótce ogromnie przydał się ów potężny artyleryjski kułak. Jak już wspomniałem w poprzednim
rozdziale, hitlerowcy nie byli wcale tacy pokorni i nie ścielili przed nami dywanów. Siłą, ogniem i stalą
trzeba było brać Wał Pomorski i Kołobrzeg. I mimo to niemieckie dowództwo postanowiło rozciąć
radziecko-polskie zgrupowanie, odciąć od Odry siły główne 1 Frontu Białoruskiego, a potem
rozprawić się z tymi dywizjami, które osiągnęły brzeg Odry. W drugiej połowie lutego Grupa Armii
„Wisła” uderzyła z północy na południe, zdobywając Pyrzyce i Banie.
Pamiętam, że gdy w kwietniu szliśmy ku naszemu ostatniemu wojennemu - odrzańsko-berlińskiemu -
atakowi, witały nas ponure gruzy Pyrzyc, miasta zdruzgotanego, spalonego. Skoro kilkakroć było
zdobywane...
W początku marca ruszyło natarcie 1 armii z linii Wału Pomorskiego, a także uderzenie wojsk
radzieckich 1 Frontu Białoruskiego. Wyrzucono hitlerowców z Pyrzyc i z Baniów. Energicznie
likwidowano ich zaciekłą obronę nad rzeką Drawą i potem istniejący jeszcze przyczółek pod Dąbiem
Szczecińskim.
Tu właśnie błysnęli bardzo młodzi w wojskowym fachu artylerzyści z 2 dywizji artylerii walczący
w składzie radzieckiej 3 armii uderzeniowej.
Sytuacja na Pomorzu Zachodnim jest wyjaśniona: Kołobrzeg zdobyty, nad Zalewem Szczecińskim - po
uprzednim rozgromieniu niemieckiego zgrupowania, przedzierającego się na wyspę Wolin - zajęły
obronę przeciwdesantową 1 i 2 dywizja piechoty Wojska Polskiego, zlikwidowano niemiecki
przyczółek pod Dąbiem. Mniej więcej wtedy 2 dywizję artylerii skierowano na południe pod Wrocław
i nad Nysę. Podobnie jak 2 armię i 1 korpus pancerny, które także skoncentrowano przecież
początkowo na Pomorzu i Ziemi Lubuskiej, tyle że one ciągle oczekiwały swojego pierwszego boju.
Żołnierze 2 dywizji artylerii mieli go już za sobą. Nad Nysą, w kwietniu, mogli uchodzić za ostrzelanych
wiarusów.
Cedynia i 7 zatopionych statków
Pod Cedynią - lat temu tysiąc - słowiański Czcibor gromił germańskich wojów Hodona. Potem Chrobry
w odrzański brzeg wbił słup graniczny. A teraz, w marcu 1945 roku, 1 brygada moździerzy (cztery
pułki moździerzy: 5, 8, 10 i 11), wchodząca w skład 1 armii, właśnie pod Cedynią, Dąbiem i Gryfinem
wspierała ogniem swoich ciężkich granatów z moździerzy kalibru 120 mm nacierające radzieckie
oddziały. Mało znany jest ten fakt, choć o Cedyni w ostatnich latach napisano niejeden reportaż.
Byliśmy i tu w czterdziestym piątym.
Podobnie jak nad Zalewem Szczecińskim, na długim odcinku. Około 10 tysięcy Niemców usiłowało
przedrzeć się z Pomorza na wyspę Wolin. W sukurs wyszło im natarcie właśnie z tej wyspy. Części
niemieckiego zgrupowania udało się przebić przez płynny jeszcze front dywizji radzieckich i naszych -
pierwszej i drugiej. Potem jednak, uderzając z południa na północ, kościuszkowcy i dąbrowszczacy
zamknęli ową drogę, zajęli obronę od Stepnicy po Dziwnówek i Łukęcin.
Tu przeżyli także Święta Wielkanocne (o których jeszcze za chwilę kilka zdań), tu także byli
słuchaczami audycji szczególnych, nadawanych z Wolina głównie do żołnierzy 1 Dywizji Piechoty im.
Tadeusza Kościuszki.
„Do Berlina nie dojdziecie!”
„Rwiecie się do Berlina, ale tam żaden nie dojdzie!” - ryczały hitlerowskie gigantofony o godzinie
23.30 dnia 23 marca i o godzinie 3.00 24 marca, jak skrupulatnie zanotował oficer polityczno-
wychowawczy, meldujący o tym fakcie.
Nasi zaś artylerzyści i cekaemiści, którzy w tej nocnej chwili nie myśleli nawet specjalnie o Berlinie,
skoro im jednak tę możliwość się podsuwało, pokiwali zgodnie głowami i - dla porządku - posłali serie
w kierunku „szczekaczki”. Po porannej próbie sił więcej się nie odezwała.
Odzywało się natomiast, nie za często, ale „wtedy tylko, gdy trzeba było”, maleńkie działko kalibru 45
mm, zwane przez żołnierzy - śladem bardziej doświadczonych w bojach radzieckich sojuszników -
„praszczaj rodina”. „Żegnaj, Ojczyzno”.
Wiadomo - kąśliwe toto było, ale że w pierwszej linii chadzało z piechotą, długiego życia nigdy
obsłudze czterdziestek piątek nie przepowiadano.
Być może uważny Czytelnik zapamiętał nazwisko Józefa Łyki, o którym z okazji zdobywania Pragi
wspomniałem, jak to rozprawił się z hitlerowskim czołgiem.
Teraz zaś, w końcu marca, zastępca do spraw polityczno-wychowawczych dowódcy 1 batalionu 1
pułku piechoty ppor. Gąsiorowski meldował, że kpr. Józef Łyko:
„w obronie obecnej podbił 7 statków nieprzyjacielskich, a mianowicie:
14 marca zatopiono 2 statki
20 marca zatopiono 2 statki
24 marca zatopiono 1 statek
26 marca zatopiono 2 statki”.
Widać meldunek wydał się dłużej walczącym zanadto fantastyczny (bywało bowiem wcześniej i tak,
że niektórzy artyleryjscy dowódcy obdarzeni bujną wyobraźnią potrafili - w meldunkach - zniszczyć
znacznie więcej czołgów, dział, punktów oporu, niż ich nieprzyjaciel w ogóle miał; w pewnej dywizji
tak się rozpędzono w kołobrzeskim sprawozdaniu, że zniszczono półtora raza tyle czołgów, ile ich
było w Kołobrzegu, nie pozostawiając ani jednego do zniszczenia pozostałym dwóm dywizjom), skoro
powołano komisję do sprawdzania owych liczb. Nie było rady - zgadzało się! Mógł więc 29 marca
potwierdzić prawdziwość liczb zastępca dowódcy 1 pp kapitan Eugeniusz Oksanicz.
...Odnalazłem Józefa Łyko przed siedmioma laty. A jakże - cieszy się zdrowiem, jest rolnikiem we wsi
Mysłaków pod Świdnicą we Wrocławskiem.
- No, oko to ja zawsze miałem dobre - tłumaczył wojenny fakt.
Dziś - co prawda dopiero po wielu latach - jest kawalerem Krzyża Virtuti Militari. Opowiadać jednak
o swym wojennym wyczynie nie za bardzo umie. Rzeczywiście lepszy z niego majster przy dziale
i pługu niż na przykład przy... mikrofonie.
Czołgiści i lotnicy
W trakcie bitwy o Kołobrzeg 1 Brygada Pancerna im. Bohaterów Westerplatte, w przeciwieństwie do
całości sił 1 armii, wykonała marsz odwrotny: z zachodu na wschód.
Wzięła udział w walkach o Wejherowo, poniosła nowe, dotkliwe straty pod Janowem (8 zniszczonych
czołgów), podkurowała nieco swe rany i od 23 marca brała udział w zdobywaniu Wielkiego i Małego
Kacka, następnie Gdyni, zdobywając tam m.in. ulicę Świętojańską, plac Kaszubski i Jacht-Klub. Resztką
sił - batalionem piechoty zmotoryzowanej i plutonem czołgów (czyli 3 wozami pancernymi),
uczestniczyła w bojach o Gdańsk. Stało się zadość symbolowi: noszący miano Bohaterów
Westerplatte doszli do Westerplatte. Albo - prawie doszli.
Tu zresztą, w Gdańsku, pancerniacy, już w bardzo małej liczbie (ludzi i czołgów), zakończyli swój
bojowy szlak.
Czołg ciężko rannego - uznanego początkowo za poległego - porucznika Juliana Miazgi - stoi dziś na
centralnej ulicy Gdańska-Wrzeszcza. Czasem co gorliwsi powiadają, piszą, że to czołg, którym Julian
Miazga walczył pod Lenino i o Gdańsk...
Niezupełnie tak jest. Prostuje tę nieścisłość i sam zainteresowany, mieszkaniec Wybrzeża. Jego
pierwszy czołg, który pierwszy wdarł się w niemieckie okopy pod Lenino, spłonął. Ten, którym dotarł
do Gdańska, był jego drugim wozem pancernym.
Poległ w boju o Gdynię jeden z najmłodszych kierowców-mechaników sierż. Józef Derlatko,
znakomicie spisujący się pod Lenino (miał wtedy osiemnaście lat) i pod Studziankami. Za Lenino
dostał pierwszy Medal „Zasłużonym na Polu Chwały”. Doświadczony technik remontowy,
przedwojenny mechanik lotniczy starszy sierżant Henryk Patraszewski przestrzegał go:
- Pamiętaj, Józiu, na wojnie nie tylko ordery dają.
Józio jednak w każdej pancernej potrzebie był odważny, chwacki, niepomny przestróg. Znalazł śmierć
w Gdyni.
Dwa słowa o mało znanym epizodzie, w którym uczestniczyły samoloty z polską szachownicą. W 1
armii istnieje i walczy wówczas 4 dywizja lotnictwa mieszanego: 1 pułk myśliwców, 2 pułk
bombowców nocnych i 3 pułk lotnictwa szturmowego.
Patrolowały polskie samoloty nad Bałtykiem. Nie tylko patrolowały, ale także uderzyły na wyspy
Wolin i Chrząszczewską, uszkadzając poważnie zainstalowane tam wyrzutnie rakietowe V-2.
Wcześniej polscy wywiadowcy spod znaku AK przekazali do Londynu szczegółowe dane o tajemnicach
Peenemünde, teraz - polscy lotnicy zadawali powietrzne ciosy, „cudownej broni”, mającej, wedle
hitlerowskich zapewnień, przeważyć szalę wojny.
Sumując ten marcowy, pozakołobrzeski, okres walk w operacji pomorskiej, można po prostu
lakonicznie stwierdzić, że sprawdzała się przepowiednia grudniowa, zawarta w żołnierskim
dwuwierszu we frontowej prasie:
Drogą gdańską i poznańską
idź rozbijać dzicz germańską
Dwa jajka muszą być!
W owym roku 1945 święta wielkanocne przypadały w dniach 1 i 2 kwietnia. Ciepło, słonecznie, w
miarę cicho i spokojnie. Nastała krótka pauza międzyoperacyjna. Leżałem wtedy w szpitalu polowym
w Resku, przewieziony tam z Wałcza. Pamiętam, jak ogromnie cieszyli się ci ranni, do których
przyjechali koledzy z pułków, dywizji, przywożąc choćby skromne upominki. Bodaj przysłowiowe
jajko.
Z tymi jajami zaś, obok spontanicznej koleżeńskiej przemyślności, była także cała historia oficjalna.
Dowódca armii przypomniał wcześniej, że dwa dni świąteczne mają być wolne od zajęć, zaś w piątek
obowiązuje... post. (Wyobrażam sobie, jak się ucieszyli kwatermistrzowie!)
Natomiast Naczelny Dowódca WP gen. broni Michał Żymierski w rozkazie z dnia 26.III.1945 polecił, by
w owe dwa dni świąt „cały skład osobowy Wojska Polskiego otrzymał dodatkowe racje, a to:
a) chleba białego 200 g
b) wódki
100 g
c) kiełbasy
50 g
d) jajek
2 szt.”
Wódka miała być wydana z frontowych składów, kiełbasa - przygotowana z posiadanych zasobów
trzody chlewnej i bydła, natomiast w sprawie jaj Naczelny Dowódca wyczulał wszystkie organa
intendentury, by dopilnowały zakupu w 100 procentach! Wiadomo - jak pisze Wiech - jajeczko
potrawa religijna. I musi być w wielkanocne święto. Zdradzę, że nawet na „szpitalną głowę”
przypadało ich znacznie więcej niż dwa. Od czegóż żołnierska zaradność... Umiało się zdobyć
Kołobrzeg, to jaj by się nie zdobyło?
Umieli wszakże działać żołnierze 1 armii nie tylko w tej kulinarnej sprawie. Zarząd Polityczno-
Wychowawczy 1 armii meldował w dniu 3 kwietnia, że na odbudowę Warszawy zebrano wśród
żołnierzy 2 538 764 złote (żołd szeregowca wynosił 15 złotych, plus 30 złotych dodatek frontowy), a 8
kwietnia, że siłami 1 armii obsiano zbożami 5306 hektarów, kartofli zaś zasadzono 147 hektarów.
Więcej nie pozwolono. Już bowiem szykował się wielki marsz. Ku Odrze.
X. 21 dni walk w Brandenburgii
Pierwsi dotarli do zachodniej rubieży, nad Odrę, polscy saperzy. Pierwsi spośród wszystkich
oddziałów Wojska Polskiego.
W lutym 1945 roku 6 samodzielny zmotoryzowany batalion pontonowo-mostowy skierowano do
radzieckiej 2 armii pancernej gwardii. Niemały to był zaszczyt. 2 armią pancerną dowodził generał
pułkownik Siemion Bogdanow; od jego imienia hitlerowcy nazywali jego czołgistów „diabłami
Bogdanowa”.
„Diabły” doszły do Odry. Inne „diabły”, czyli po prostu żołnierze 5 armii uderzeniowej generała
Bierzarina, już były na zachodnim brzegu Odry.
Zadaniem polskich saperów było zbudowanie mostu przez rzekę: mostu będącego życiodajną nitką
dla walczących i trwających pod bombami żołnierzy Bierzarina.
Znój to był niezwykły. Hitlerowcy nie tylko bombardowali most w trakcie budowy, ale również -
niemal co dnia - po jego wzniesieniu. Przetrwał jednak aż do kwietniowej ofensywy, wiernie służąc
walczącym na przyczółku.
Zapłacili zań saperzy krwią. Poległo ich tu dziesięciu, wielu odniosło rany. Starszy szeregowiec
Stanisław Chemus nawet po śmierci nie miał spokoju. Dwukrotnie pociski lub bomby wyrzuciły
z grobu jego ciało.
Ale też i saperzy utrwalili swoją tu obecność, swe nad Odrą pierwszeństwo, rzec by można.
Z inicjatywy dwóch oficerów polityczno-wychowawczych, chor. Stefana Kobka (do niedawna
jugosłowiańskiego partyzanta) i ppor. Władysława Cieślaka, nocą 27 lutego wkopano nad Odrą,
w Czelinie, pierwszy słup graniczny, na którym znalazło się słowo „Polska”. I do tego dwie ważne
informacje:
„Warszawa - 474 km.
Berlin - 64 km.”
Już tylko 64 kilometry!
Wprawdzie dniem ogień artylerii niemieckiej zniszczył częściowo słup, nie byli już jednak hitlerowcy
w stanie zniszczyć nieodwracalnych faktów.
Wybiegając nieco w czasie, godzi się zauważyć, że tenże 6 Warszawski Samodzielny Zmotoryzowany
Batalion Pontonowo-Mostowy również jako pierwsza polska jednostka znalazł się w Berlinie. I znów
dla „diabłów Bogdanowa” stawiał mosty. Już 27 kwietnia. O całe dwie doby wcześniej, niż zjawili się
w Berlinie kościuszkowcy.
Na razie jednak, w marcu i kwietniu, saperzy ochraniali i niemal co dnia odbudowywali niszczony
most.
Nareszcie: śpiew i dalsze słupy
Od 7 kwietnia trwał marsz dywizji 1 armii - spod Kołobrzegu, z Gryfic, Trzebiatowa, znad Zalewu
Szczecińskiego. Nocami, by skryć manewr przed chytrymi oczyma hitlerowskich lotników. Marsz
niełatwy. Znów po 30 i więcej kilometrów w ciągu nocy.
Dywizje otrzymywały nowego żołnierza, niedoświadczonego w boju, a także niezahartowanego
w marszu. Mieli często swój katalog różnych żalów, wypowiadanych nocą w marszu, w sposób
niezwykle agresywny. Spokojnie łagodzili te namiętności oficerowie polityczni. Noc po nocy, kilometr
za kilometrem powoli ścierały się najostrzejsze kanty. Wreszcie już niedaleko Odry Zarząd Polityczno-
Wychowawczy 1 armii Wojska Polskiego mógł raportować Naczelnemu Dowództwu:
„...Z 3 i 6 DP meldują o przełomie w nastrojach nowego uzupełnienia. Niektórzy zaczynają
interesować się zagadnieniami politycznymi. Rano pytają sami o wiadomości z frontu i wyjaśnienia do
komunikatu.
Dotąd nowo przybyli maszerowali w milczeniu - ostatnie dni szli już ze śpiewem”.
Śpiewają! Ileż triumfu było w tym jednym słowie. Mogę coś o tym mówić, gdyż także prowadziłem
spod Kołobrzegu jedną z takich kompanii i także noc w noc toczyłem zaciekły spór o racje i nieracje,
o żołnierskie dusze.
Przebyliśmy w sześć nocy 202 kilometry.
Stanęliśmy nad Odrą w Gozdowicach. Nocą z 13 na 14 nasz pułk, 7 Kołobrzeski Pułk Piechoty, jako
pierwszy z 3 dywizji i całej armii miał się nocą przeprawić na lewy brzeg Odry na maleńki radziecki
przyczółek.
Pierwej jednak w ciągu dnia i u nas odbyła się w Gozdowicach uroczystość wbijania słupa
granicznego. „Rzeczpospolita Polska - orzeł - Jednostka Russijana - 13.IV.45”. Taki był napis.
Kilka serdecznych słów ppłk. Russijana. Honory gospodarza domu pełniła 2 kompania fizylierów. Moja
dawna kompania! Mój następca chor. Eugeniusz Szyndler w pięknym geście objął słup. Tyś mój...
Pierwsza warta, pierwsze nie do opisania chwile.
Nocą większość pułku przeprawiła się na zachodni brzeg. Potem - przebył tę samą drogę 9 pp z naszej
dywizji, następnie - dwa pułki z 2 dywizji piechoty. Nieco dalej, na północ, do forsowania wielkiej
przeszkody wodnej w Siekierkach i Łysogórkach szykowała się 1 dywizja piechoty.
Pospiesznie, osiemnastoma ciężarówkami zebranymi z całej 3 dywizji, dowożono do linii frontu
bataliony 8 pułku piechoty, które dotychczas pilnowały obozów jeńców niemieckich.
Silniejsze niż instynkt
Legalnie i półlegalnie wypisywali się ze szpitali żołnierze wszystkich dywizji.
„Ranni wracający z 6 szpitala proszą, by kierować ich do jednostek, które będą zdobywać Berlin” -
meldował oficer polityczny wysokiego, armijnego szczebla.
I do tego dwie liczby, zahaczające już co prawda o początek ofensywy kwietniowej, wielce jednak
wymowne. W dekadzie od 8 do 18 kwietnia do szpitali frontowych 1 armii przybyło 1111 żołnierzy.
Wypisano do jednostek (i wypisało się wielu dobrowolnie) - 8003 żołnierzy. Często, z nie zaleczonymi
jeszcze ranami z Kołobrzegu, Wału Pomorskiego, znad Zalewu Szczecińskiego. Takie było - silniejsze
nad instynkt samozachowawczy - pragnienie uczestniczenia w berlińskim szturmie!
Nim jednak ryknęły tysiące armat, haubic i moździerzy - obie czające się do skoku na niemiecką
ziemię polskie armie odwiedził Naczelny Dowódca WP gen. broni Michał Żymierski.
Wyczuli zwiadowczym nosem, że szykuje się coś niezwykłego, żołnierze 1 samodzielnego batalionu
rozpoznawczego 1 armii. Wydzielono: 2 plutony moto-piechoty, dwa plutony samochodów
pancernych BA-64, pluton motocyklistów i jedną radiostację. Oni to do dnia 18 kwietnia stanowili nad
Odrą ochronę Naczelnego Dowódcy i osób mu towarzyszących.
Siła realna
Wizyty w obu armiach - w 2 nad Nysą i w 1 nad Odrą - były okazją do swego rodzaju podsumowania
gigantycznego wysiłku, w którym trwał kraj, a przede wszystkim wyzwolona w lipcu i sierpniu 1944 r.
wschodnia część Polski. Oto przy materialnej, technicznej i kadrowej pomocy radzieckiej udało się
stworzyć siły zbrojne, które na pierwszej linii, nad obiema rzekami granicznymi, liczyły prawie 200
tysięcy żołnierzy. To było: dziesięć dywizji piechoty, korpus pancerny, korpus lotniczy, dywizja
artylerii, liczne brygady i pułki artylerii, brygady i bataliony saperów, pułki i bataliony łączności,
samochodowe itp. Oprócz broni ręcznej - karabinów, karabinów maszynowych, pepesz, Wojsko
Polskie szykujące się do udziału w ostatnim akcie posiadało:
3000 dział
560 czołgów
330 samolotów.
Odcinek natarcia obu polskich armii miał łączną szerokość 40 kilometrów. A więc - nie symbol
polityczny, choć i on liczył się tu ogromnie. Bodaj najbardziej dla dość licznych w szeregach Wojska
Polskiego żołnierzy, którzy we wrześniu 1939 próbowali stawiać opór hitlerowskiemu najazdowi na
kraj.
Do działań 2 armii WP wrócę w dalszym rozdziale. Tu w telegraficznym, z konieczności, skrócie -
o udziale 1 armii w operacji berlińskiej.
Bitność i inicjatywa
15 kwietnia siłami 3 batalionu 2 pułku piechoty z 1 dywizji wykonano rozpoznanie walką. Liczono, że
uda się wedrzeć na zachodni brzeg Odry. Niestety, raził niezwykle celnym ogniem wróg nie tylko
z tamtego brzegu, ale również spod zwalonego kolejowego mostu w Siekierkach. Skrwawione resztki
batalionu wylądowały na maleńkiej wysepce.
Nad ranem 16 kwietnia ogniem „katiusz” rozpoczęto gigantyczne przygotowanie artyleryjskie.
Włączono, na lewo od 1 armii, na głównym kierunku uderzenia Armii Radzieckiej, 143 wielkie
reflektory przeciwlotnicze. Ponad miliard świec. Miały one oświetlać drogę natarcia, a zarazem
oślepiać przeciwnika.
Z przyczółka w rejonie Karlsbiese ruszyło polskie uderzenie: siłami 3 i 2 dywizji piechoty.
Kościuszkowcy, używając wszelkich środków przeprawowych, zaczynając od amfibii, a na doraźnie
sporządzanych tratwach kończąc, forsowali rzekę nieco na północ w rejonie Siekierek. Do wieczora
16 kwietnia obie dywizje - 3 i 2 - wykonujące główne uderzenie wdarły się w głąb obrony niemieckiej
na kilka, a nawet kilkanaście kilometrów.
Radość z sukcesu miesza się raz po raz z gorzką wiadomością, z bolesnym widokiem.
Jeszcze wczoraj rozmawiałem z ppor. Stanisławem Dudą, lubelskim partyzantem z Armii Ludowej,
z którym razem kończyłem szkołę podoficerską. Próbowałem rozproszyć jego zadumę i - jako że był
starszy, więc pora do żeniaczki była mu sposobniejsza niż mnie - zapewniałem go, że będę tańczył na
jego weselu.
I oto teraz, na wale przeciwpowodziowym, dostrzegam leżącego Staszka, zastępcę dowódcy 2
kompanii strzeleckiej 7 pp.
Leży cichy, skrwawiony. Obok niego - zalany krwią karabin. Widać, walczył nim do ostatka. Gorzko mi.
Ciężko.
...Płacą dużą cenę i kościuszkowcy. Forsują Odrę. Mimo wszelkich przeszkód.
Ocenił to rozkaz Naczelnego Dowódcy.
„...Przy forsowaniu rzeki Odry i w pierwszym dniu bojów, które żołnierze 1 armii stoczyli na
niemieckim terytorium, wyróżniły się:
- jednostki piechoty płka Zajkowskiego, płka Surżyca i gen. Bewziuka”.
To znaczy: 3 Dywizja Piechoty im. Romualda Traugutta, 2 Dywizja Piechoty im. Jana Henryka
Dąbrowskiego, 1 Dywizja Piechoty im. Tadeusza Kościuszki.
Tak było w pierwszym i drugim dniu. Potem do walki weszły także znajdujące się dotychczas
w drugim rzucie, 4 i 6 dywizje piechoty oraz 1 brygada kawalerii. Działali już z pierwszym rzutem
jedyni czołgiści z 4 pułku czołgów ciężkich oraz artylerzyści-pancerniacy z 13 pułku artylerii pancernej.
Jedni i drudzy zasłużyli się poważnie w wyjątkowo zaciekłym i krwawym boju pod miastem Wriezen,
które ostatecznie padło przy równoczesnym uderzeniu radzieckiego sąsiada - 47 armii.
I znów cała 1 armia walczyła w pierwszej linii. 21 dni trwał ów ostatni akt, od 16 kwietnia do 6 maja.
Od Odry do Łaby 1 armia przebyła w walkach 160 kilometrów. 19 dni spośród 21 (jak to ostatnio
skrupulatnie wyliczył płk dr Zdzisław Stąpor) to dni walk zaczepnych.
Nie oszczędziła nam Brandenburgia tego, co w ówczesnych warunkach technicznych było
najtrudniejsze - pokonywania rzek i kanałów. Kilkakroć forsowano i walczono z nieprzyjacielem
o rzekę Stara Odra, która wije się licznymi zakolami. Potem na żołnierskiej drodze były kanały:
Hohenzollernów i Havelländischer Großer Haupt, rzeka Hawela, już nie licząc pomniejszych.
Ba, ale też przy forsowaniu tych przeszkód wodnych w pełni zagrała żołnierska pomysłowość.
To już było w końcowym okresie, gdy dywizje między sobą, a w nich nawet pułki rywalizowały o to,
kto pierwszy dojdzie do Łaby.
Hawela. Zerwane mosty. Opór nieprzyjaciela niezbyt silny, ale przy braku mostów można zmitrężyć
niejedną godzinę. Sięgnął tedy po iście panazagłobowy fortel zastępca do spraw politycznych
dowódcy 11 pułku piechoty kpt. Feliks Szczepański. „Zorganizował” nie tylko statki stojące na tej
rzece, ale i... niemieckich przewoźników, którzy, radzi nieradzi, musieli dopomóc
w przetransportowaniu Polaków przez rzekę.
Figle historii
To już jednak było w końcowym etapie.
Po 20 kwietnia polskie dywizje doszły w rejon Oranienburga. 1 i 2 dywizja współdziałały
w wyzwalaniu obozu koncentracyjnego. Nieżyjący już zastępca dowódcy 1 dywizji, mjr Antoni Kazior,
na pierwszą wieść o tym zaopiekował się ciężko chorym, przebywającym w lagrze ostatnim
premierem republikańskiego rządu w Hiszpanii Largo Caballero. Natychmiast przewieziono go do
batalionu sanitarnego. Wielu rodakom, wielu więźniom w ogóle, obie polskie dywizje, najbliżej
będące obozu - 1 i 2 - okazały ogromną pomoc.
Po intensywnym pościgu 1 armia zajęła obronę nad Ruppiner Kanal. Wróg jeszcze siedział twardo.
Wtedy żołnierze polscy nawet nie bardzo wiedzieli, że stanowią zewnętrzny pierścień okrążający
Berlin. Mieli świadomość bliskości Berlina.
Zmartwili się srodze żołnierze wszystkich dywizji, gdy coraz mniejsza liczba kilometrów na
drogowskazach ukazujących kierunek na Berlin znów zaczęła wzrastać.
- Dlaczego nie idziemy do Berlina? - pytali z żalem.
Tymczasem trzeba było odeprzeć pchającego się do Berlina generała Steinera ze swą grupą.
Wzywany przez Hitlera - podobnie jak na południe od Berlina feldmarszałek Schörner, z którym starła
się z kolei 2 armia - na pomoc dogorywającej stolicy usiłował przebić się przez polskie dywizje.
Błąd sztabowców 2 dywizji czy nie dość precyzyjne rozpoznanie sił wroga doprowadziło do tego, że
na odcinku 5 pułku piechoty Steinerowi udało się dokonać niewielkiego wprawdzie, ale jednak
włamania.
Dopiero przewieziony pospiesznie 1 pułk piechoty z 1 dywizji zlikwidował tę próbę rozerwania
polskiego pierścienia.
I oto także okazja do refleksji na temat psikusów, które lubi płatać historia.
Pod Lenino 1 dywizja walczyła z niemieckimi jednostkami wchodzącymi w skład 4 armii, dowodzonej
przez generała Gottarda Heinriciego. Polacy zdołali skutecznie włamać się w niemiecką obronę.
W czasie operacji berlińskiej gen. Heinrici dowodził - po Himmlerze - Grupą Armii „Wisła”. I ze
stanowiska dowodzenia gen. Steinera śledził, jak wojska niemieckie usiłują przełamać system polskiej
obrony nad Ruppiner Kanal i jak 1 pułk - ten spod Lenino - likwiduje owe próby. Niewesołe musiał
mieć skojarzenia.
Dywizje, pułki - bardziej z nazwy
Którego to było kwietniowego dnia? 23 czy 24? Znów rozkaz. Większość sił 1 armii - 3, 4 i 6 dywizje,
rusza na zachód. „Bestia hitlerowska kona! Żołnierze! Dobijemy ją w Berlinie!” - głosiła ulotka,
wydawana w te dni z regularnością gazety. Informowała o sukcesach aliantów, wstrzemięźliwiej
o swoich.
Poszły polskie dywizje na zachód, wdały się w okrutne, zaciekłe boje na liniach oporu przed Łabą:
Kremmen, Brädikow, Linum, Nauen. Każda z nacierających dywizji zapisała którąś z tych nazw, jako
miejsce szczególnie dramatycznych bojów.
To w tym czasie, gdy 1 dywizję samochodami kwatermistrzostwa dywizyjnego i 1 pułku artylerii
lekkiej przewozi się do Berlina, by polscy piechurzy wsparli czołgistów Bogdanowa, 3 dywizja walczy
o Linum, 4 - nieco później - o Nauen.
Trzy dni i trzy noce trwają boje o Linum. Zżymają się dowódcy. Posyłają na pomoc 2 dywizję. Ludzki
strach dowódcy batalionu i chwila tchórzostwa miesza się z patosem postępowania jego politycznego
zastępcy, który samotrzeć, z pistoletem w ręku, powstrzymuje panicznie uciekających.
Każdy chce żyć. 30 kwietnia roku 1945!
„Dywizja i pułk przełamie”... mówią zwykle rozkazy podpisywane w sztabach.
Dobrałem się, po latach, do tych liczb.
Dywizja etatowo liczyła około 11 tysięcy ludzi. Pułk: 2500-2700. Batalion piechoty: 640-670.
Tymczasem w moim macierzystym 7 pułku, który ostatecznie to Linum zdobył, już po wygnaniu na
pierwszą linię krawców, szewców, rusznikarzy, taborytów stany batalionów były następujące:
1 batalion
62 żołnierzy
2 batalion
100 żołnierzy
3 batalion
117 żołnierzy
Razem 279 żołnierzy, a więc trzy bataliony, trzon pułku - miały mniej niż połowę etatowego
batalionu.
Również po latach dogrzebię się do kilku list, które wymieniają nazwy miejscowości, gdzie pozostały
cmentarze pułkowe. Ten jeden mój pułk pozostawił za sobą - od Wisły po Łabę pięćdziesiąt
cmentarzy!
Proszę mnie dobrze zrozumieć: nie chcę twierdzić publicznie (choć prywatnie jestem o tym
przekonany), że pułk, w którym służyłem, był najlepszy. W 1 armii było owych pułków piechoty
piętnaście. Niektóre zapłaciły dwakroć wyższą cenę niż 7 pp. Ile one zostawiły cmentarzy?
Raz po raz wspominam oficerów polityczno-wychowawczych, młodych zwłaszcza chłopców,
zastępców dowódców kompanii, którzy przechodzili swego rodzaju całopalenie.
W operacji berlińskiej poległo ich w 1 armii pięćdziesięciu dwóch.
Wiem, to niewiele mówi. Wobec tego sprowadzam na porównywalny grunt pułku. Najlepiej mi
znanego.
Kompanii w pułku było 27.
W operacji berlińskiej trzech zastępców dowódców kompanii zginęło, dziewiętnastu odniosło rany
(byłem w tej liczbie).
Zapłaciło więc krwią dwudziestu dwóch. Na dwudziestu siedmiu etatowych, bo nie wszystkie
kompanie były obsadzone.
Ginęli zaś oficerowie nie tylko na kompanijnym szczeblu, ale także i batalionowym, a nawet - na
dywizyjnym. Zginął pod Staffelde major Bronisław Marczewski, zastępca dowódcy 3 dywizji piechoty,
komunista, człowiek o ogromnej skromności i prawości.
Miała pecha ta moja dywizja. W dzień później ginie dowódca 8 pułku ppłk Grzegorz Samar. Niedawno
ściągnięto ten pułk z Inowrocławia.
W 2 dywizji ponosi śmierć także dowódca pułku, oficer przybyły z Armii Radzieckiej, ppłk Ignacy
Goranin - dowódca 6 pp.
Sięgnę znów do uogólnień. Ponad 10 tysięcy żołnierzy 1 armii spisano na straty w operacji berlińskiej.
W tej liczbie 4 tysiące to polegli i zaginieni bez wieści.
Ku Łabie
W wyścigu ku Łabie zwyciężyli żołnierze najmłodszej w armii dywizji - szóstej. W niej - 14 pułk
piechoty. A w nim warszawski powstaniec ppor. Stanisław Nałęcz-Komornicki. Postawiono w stan
alarmu wszystkie dostępne wówczas środki - własne i zdobyczne (łącznie z amfibią), by zameldować
natychmiast o tym fakcie - o osiągnięciu Łaby.
Dochodziły, jeśli im tylko rozkaz zezwolił, do Łaby i inne pułki. Niektóre zawrócono w pół drogi. Skoro
już Berlin wzięty, spotkanie z aliantami faktem dokonanym, a delegacja 1 armii pod szefostwem płk.
Piotra Jaroszewicza zameldowała w sali warszawskiej „Romy” Krajowej Radzie Narodowej, iż
powiewają polskie sztandary w Berlinie i za Berlinem - mogą wracać.
Jeszcze 5 maja żołnierze 3 dywizji znajdują zwłoki pomordowanych kolegów z 1 armii, którzy dostali
się do niewoli. Zabito - jak napisano w meldunku - wystrzałami w głowę:
„chor. Wilk Stefan, strz. Rozenblum, strz. Sobek, strz. Mickiewicz”.
1
Przypuszczam, że byli to ostatni polegli na froncie berlińskim żołnierze 1 armii.
Jeszcze jednak na 5 brygadę artylerii ciężkiej i na kompanię samochodową 1 dywizji w dniu 5 i 6 maja
napadają watahy hitlerowskie, rozsierdzone, że to nie alianckie wojska, którym lepiej się poddać...
W wyścigu ku Łabie mieli pełne ręce roboty nie tylko żołnierze pierwszego walczącego rzutu. Kochał
się w dubeltówkach i ładnych, zdobycznych wozach dowódca armii gen. dywizji Stanisław Popławski.
Więc żeby sprawdzić, czy zdobyczne buicki są dobre, wydział samochodowy armii urządził - jak to
napisano - „przegonkę” dwóch wozów. Takie wozy trzeba sprawdzić.
A skoro o frontowych szoferach mowa, to godzi się powiedzieć, że w operacji berlińskiej - oprócz
wozów bojowych (siła pociągowa dział) - wzięły udział 2173 samochody transportowe. Przewiozły
ponad 40 tysięcy ton, z czego na samo zaopatrzenie bojowe (głównie amunicja) przypadło 15 tysięcy
ton. Żywności - 13 tysięcy ton, sprzętu inżynieryjnego - 2 tysiące ton, i... zaopatrzenia sanitarnego -
1221 ton.
To wszystko przewieziono już sfatygowanymi studebakerami, a głównie zisami i gazami.
...Nie brakło zajęć i kapelmistrzom. Przyszedł rozkaz: ćwiczyć - na spotkanie z sojusznikami - hymny
amerykański, angielski, francuski. Ba, a gdzie są nuty?
1
Obecnie udało mi się ustalić imiona zamordowanych żołnierzy 8 pp: Lew Rozenblum, Jan Sobek i Aleksander
Miszkiewicz, a nie, jak podano w meldunku - Mickiewicz.
Na szczęście wkrótce w rozbitej leśniczówce oficerowie polityczni 6 dywizji znaleźli komplet płyt.
Słuchali sobie nabożnie hymnu japońskiego, tureckiego nawet, dopóki... nie dowiedzieli się, że
naprawdę hymny są potrzebne. Znalazły się i alianckie. Kapelmistrz był tego dnia najszczęśliwszym
człowiekiem.
...I rozpoczął się powrót 1 armii WP do kraju. Najpierw jednak w rejon Berlina. Spotkano się ze
zdobywcami Berlina - kościuszkowcami. Przedefiladowano w dniu 9 maja w różnych
miejscowościach, maleńkimi, mikroskopijnymi pułkami i dywizjami przed swoimi dowódcami.
Poszły w niebo radosne, pokojowe już salwy.
Jeszcze jednak nie dla wszystkich stały się one pokojowymi. Jeszcze ciągle walczyła 2 armia Wojska
Polskiego.
I o niej także - oddzielnie. O Budziszynie i Mielniku.
O Niesky i Horce. O tych, którzy w ciągu trzech tygodni dali z siebie - liczebnie - tyleż samo ofiar, co
ich starsi koledzy z 1 armii.
XI. Frontowy drogowskaz: Berlin
Kusi mnie czasem ten temat: wojenne drogowskazy i przydrożne transparenty. Można by wokół tego
osnuć chyba niejedną opowieść.
Na przykład. W sierpniowe, upalne dni roku 1944 przyświecały nam dwie nazwy, w języku polskim
i rosyjskim, nazwy stolic: Warszawa, Berlin. Ale ta pierwsza była przecież najważniejsza.
W styczniu, lutym i kwietniu 1945 była już na drogowskazie tylko ta jedna nazwa - Berlin. Ileż tysięcy,
ba! milionów żołnierzy ocierało pot z czoła, podrzucało plecak-worek dokuczliwie uwierający kości
i mięśnie, zagryzało usta i - nie publicznie, lecz tylko dla siebie mówiło - No i wio, wio!
Na przykład. Trzej skośnoocy żołnierze - z Turkmenii, Kazachstanu i Uzbekistanu, dla których Europa
była symbolem wszelkiego zła, najokrutniejszej wojny, przysięgali sobie jeszcze w zimowe dni pod
Stalingradem, że uczczą wkroczenie do nienawistnej, podpalającej świat Germanii.
Przeoczyli fakt, że odbyła się konferencja jałtańska, uznająca polskie prawa po Odrę i Nysę Łużycką.
No i gdzieś za dawną - z trzydziestego dziewiątego roku - granicą ci trzej przedstawiciele radzieckiej
Azji wyszykowali wielki transparent: „Wot i ona proklataja Germanija”.
Wmieszał się w sprawę polski oficer polityczno-wychowawczy. Odwołał się do swego radzieckiego
kolegi po stanowisku.
Z trudem wytłumaczono trzem dzielnym żołnierzom, że tablicę jeszcze trzeba wieźć następne
dwieście kilometrów i za Odrą - proszę bardzo, wbijcie chłopcy ów „drogowskaz” w dowolnym
punkcie autentycznie niemieckiej ziemi.
Był więc triumf i żal. Satysfakcja polskiego oficera, rozczarowanie trzech radzieckich żołnierzy.
Na przykład. Drogowskaz typowo radziecki i drugi z polskim napisem. Stały one zazwyczaj obok
siebie.
„Dobjom wraga w jego barłogie”. Albo inaczej - faszystowskiego zwierza w jego legowisku.
Na przykład. Tylko polski, już raz tu cytowany dwuwiersz, typowy raczej dla prasy, ale przecież mignął
mi - nie pamiętam: pod Garwolinem czy Rembertowem, czy też może na Pradze - również na
przydrożnym transparencie:
Matko puść do wojska syna,
list napisze ci z Berlina.
Na przykład. To dzisiaj reżyserzy filmowi, którzy wojny nie widzieli i „lepiej” od nas, byłych żołnierzy,
znają się na tym, co myśmy na froncie przeżyli - wycinają z dokumentu filmowego zdanie, mówiące,
że w gardle stanął „ogryzek” czy „kulka waty”, gdy nad Odrą, 13 kwietnia 1945 roku, ujrzało się
drogowskaz: „Berlin - 67 km.”
Musiał stanąć ów „ogryzek”, gdy się przypomniało wszystkie na trasie rozmowy i żołnierskie
powątpiewania.
- A bo to my, panie chorąży, do Berlina naprawdę dojdziemy? To tylko taka propaganda!...
Na przykład. Dokładnie 21 kwietnia 1945 roku, gdy drogowskazy informowały różne polskie dywizje,
w zależności od ich chwilowego miejsca postoju, że: Berlin - 21 km, Berlin - 17 km, Berlin - 24,
żołnierski światek 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki ukuł powiedzenie:
- Idziemy złożyć stalowe życzenia führerowi na jego Geburstag.
Faktycznie, były to ostatnie Hitlera urodziny.
...W dwa, trzy dni później odległości od Berlina zaczęły się jednak powiększać. Mrok i złość
dominowały w żołnierskich sercach.
Miałżeby rację ów plugawiec, który przez „szczekaczkę” w marcu dwukrotnie krzyczał nad Zalewem
Szczecińskim: „Rwiecie się do Berlina, ale żaden z was tam nie dojdzie”?
Niemal proroctwo
Słowem, przy odrobinie wyobraźni każdy z tych przykładów nadawałby się na kanwę opowieści
o naszych niegdysiejszych, frontowych marzeniach, wyobrażeniach i doświadczeniach. Może zresztą
kiedyś wrócę do tego tematu.
I proszę pozwolić na jeszcze jedną osobistą refleksję. Byłem żołnierzem 1 armii. Mam więc stosunek
najbardziej osobisty do tamtych, wojennych łat. Ale też i prawie cały okres pokojowy wypełniam
dociekaniem - pisarskim i publicystycznym, trochę także już mimo woli historycznym - praw, prawideł
i logiki wydarzeń w tamtym czasie.
Pochwalę się: nieźle znam dokumenty publikowane i jeszcze tylko archiwalne. A mimo to ten
fragment z opublikowanego dokumentu, gdy go teraz odczytałem, wywołał przysłowiowe uderzenie
w łeb.
Proszę przeczytać uważnie:
...”Zjednoczeni ku chwale Ojczyzny w jednym Wojsku Polskim pod wspólnym dowództwem wszyscy
żołnierze polscy pójdą obok zwycięskiej Armii Czerwonej do dalszych walk o wyzwolenie kraju.
Pójdą poprzez Polskę całą po pomstę nad Niemcami, aż polskie sztandary nie załopocą na ulicach
stolicy butnego prusactwa, na ulicach Berlina”.
W jakim dokumencie te słowa wypisano?
Odpowiedź jest niesłychanie prosta: Jest to fragment Manifestu PKWN z dnia 22 lipca 1944 roku.
Prorocze słowa? Ależ tak! Tyle że formułowane przez ludzi polskiej lewicy, doskonale rozumiejących
logikę historii. Że taka i tylko taka musi ona być.
Rzecz jasna był jeszcze potrzebny jeden czynnik, o którym niekiedy w potocznej rozmowie zapomina
się. Z kim ma się sojusze.
To właśnie tak wielkoduszny sojusznik, mający i słowiańską duszę, i rozumiejący dumę Polaków, mógł
pozwolić sobie na piękne historyczne gesty: poprosić Polaków o dywizję piechoty do berlińskiego
szturmu, choć przecież, gdyby sprawa szła tylko o piechotę - znalazłaby się inna, radziecka dywizja,
równie gorąco pragnąca walczyć o Berlin.
To ten właśnie sojusznik, gdy widział wykrwawienie i wypalenie się 1 Brygady Pancernej im.
Bohaterów Westerplatte, oddał dwa bataliony swoich czołgów, dał im polskie znaki na pancerzu,
polskie mundury żołnierzom, kazał tym dwóm bitnym batalionom podporządkować się kilku ocalałym
polskim czołgom, by razem jako polska jednostka, w imię symbolu, w imię pomszczenia Września -
mogli dojść do Westerplatte.
Trwa do dziś spór, kto pierwszy dowiedział się od dowództwa radzieckiego, że 1 dywizja będzie także
szturmować Berlin. Dla mnie ów spór nieważny. Ważniejsze są meldunki generała płk. Siemiona
Bogdanowa, dowódcy 2 armii pancernej gwardii, generała, którego czołgistów Niemcy
z przerażeniem przezwali „diabłami Bogdanowa”, tegoż Bogdanowa, który dzień po dniu mógł
meldować o polskim, berlińskim udziale. Przyznaję, jako piechurowi smutno mi to pisać. Bo właśnie
nie piechurzy zjawili się pierwsi „w barłogu bestii”.
Najpierw: artylerzyści i saperzy
Znacznie wcześniej wspominałem o świetnym batalionie saperskim - 6 samodzielnym
zmotoryzowanym, który jako pierwszy wbił polski słup graniczny w Czelinie nad Odrą.
I teraz znów trafił do „diabłów Bogdanowa”. Żołnierze okrzykiwali się wzajemnie, pozdrawiali.
Na berlińskim przedmieściu Moabit saperzy budowali mosty dla swych „diabelskich druhów”.
27 kwietnia, idąc na pomoc kolegom, został ciężko ranny dowódca drużyny saperskiej kapral Tadeusz
Srebniak.
27 kwietnia był pierwszym saperskim dniem walki.
27 kwietnia był ostatnim wojennym dniem dla kaprala Srebniaka. Amputowano mu nogę. Po wojnie
Tadeusz Srebniak zamieszkał w Kluczborku na Opolszczyźnie.
W tych też dniach - 26, 27, 28 kwietnia wkraczały do walki o Berlin cztery polskie pułki moździerzy - 5,
8, 10 i 11, wyposażone w 144 moździerze kalibru 120 mm - wchodzące w skład 1 samodzielnej
brygady moździerzy (dowódca - płk Wasyl Juryn), oraz trzy pułki - 7, 8 i 9 - artylerii haubic, wchodzące
w skład 2 brygady artylerii haubic dowódca - płk Kazimierz Wikientiew).
25 kwietnia moździerzyści na berlińskim przedmieściu Spandau 80 pociskami odparli atak
nieprzyjaciela. W rejonie Poczdamu inny pułk brygady 90 pociskami moździerzowymi nie dopuścił do
przedarcia się okrążonej hitlerowskiej grupy. W rejonie Seeburga kolejny pułk brygady wspierał atak
radziecki. Zużyto 200 pocisków, rozbito 8 cekaemów, zabito 80 Niemców.
Następnego dnia w tejże brygadzie poległ ppor. Piotr Abramowski. Ranny został ppor. Grzegorz
Sysolatin. Było też rannych czterech szeregowców i podoficerów, jeden zabity.
28 kwietnia 2 brygada artylerii haubic, wspierająca radziecki 12 korpus pancerny gwardii, wystrzeliła
601 pocisków.
Do jednego z celów, szczególnie mocnego punktu oporu, prowadzono ogień metodyczny. Co dwie
minuty pocisk! Łącznie - 268 pocisków. Łącznie - 536 minut strzelania do tego samego celu. Prawie
dziewięć godzin ognia. Co dwie minuty pocisk...
Rywalizacja
Potem przypadło polskim artylerzystom między innymi rozgramianie centralnego pierścienia obrony
Berlina - zawierającego m.in. Reichstag - tak zwanego sektora „Z”. „Z” - jak Zitadelle.
W tych jednak kwietniowych dniach artylerzyści i moździerzyści walczą na przedmieściach Berlina,
a saperzy - po prostu kładą mosty przez Szprewę i kanały, przez które muszą pójść czołgi Bogdanowa,
a także innych radzieckich generałów.
Idzie wielka rywalizacja między radzieckimi pułkami, dywizjami, korpusami i armiami. Ba! między
Frontami. Toż początkowo 1 Front Ukraiński marszałka Iwana Koniewa nie miał nacierać na Berlin.
Jednakże już w pierwszych dniach berlińskiego szturmu znalazły się tam nie tylko armie 1 Frontu
Białoruskiego, marszałka Gieorgija Żukowa, nacierające wprost znad Odry, ale i armie marszałka
Koniewa, uderzające jakby z podbrzusza, znad Nysy.
Berlin był fortecą, twierdzą. Każdy kwartał domów i każdy dom, kanał i ulica, narożnik i bunkier ział
ogniem. Każdy trzeba było zdobywać.
Jasnym i czarnym na przemian płomieniem paliły się radzieckie czołgi. Trudno manewrować
dziesiątkami ton stali na ulicach ziejących gęstym ogniem dział i pięści pancernych.
Byli potrzebni piechurzy: do osłony czołgów, gdy odsłaniają one swe „miękkie” miejsca, i do
zajmowania domów. Do wybicia resztek załóg SS-owskich lub Volkssturmu.
A więc symbol, a jednocześnie konieczność. 1 dywizję wyznaczono do walk o Berlin.
Pierwsze zarządzenie operacyjne, podpisane przez szefa sztabu 1 Frontu Białoruskiego gen. M.
Malinina, z 30 kwietnia (a można przypuszczać, że jednak to był jeszcze dzień 29 kwietnia), mówiło,
iż...
„Dowódca 1 armii WP przerzuci na samochodach jeden pułk piechoty 1 dywizji (...) na południowo-
zachodni skraj Reinickendorf (na zachodnie krańce Berlina) i przekaże go czasowo do dyspozycji
operacyjnej dowódcy 2 gwardyjskiej armii pancernej...”
Tym jednym pułkiem jest 3 pułk piechoty, dowodzony przez ppłk. Aleksandra Archipowicza.
Kapralem, cekaemistą w tym pułku jest także ochotnik z Białegostoku - Włodzimierz Sawczuk, dziś
generał broni, szef Głównego Zarządu Politycznego WP.
O godzinie 1.00 dnia 30 kwietnia 3 pułk i 1 pułk artylerii lekkiej otrzymują rozkaz.
Na 38 samochodach (13 z 1 pal i 25 z kwatermistrzostwa) ten pułk piechoty wraz z jednym
dywizjonem artylerii przejedzie do Berlina.
Godzina 5.00. Identyczny rozkaz otrzymuje 2 pułk piechoty płk. Wiktora Sienickiego.
Godzina 6.00. Taki sam rozkaz - do 1 pułku piechoty ppłk. Bazylego Maksymczuka.
Osobista droga do Berlina
Więc już nie jeden pułk z 1 dywizji. Wszystkie trzy. Te same, które walczyły pod Lenino i o Pragę.
Żołnierzom spod Lenino przybyło wszakże nie tylko ran i odparzelin. Także - belek lub gwiazdek.
Jerzy Łagoda pod Lenino był starszym ogniomistrzem. W Berlinie - dowodzi, jako porucznik, 6 baterią
w 1 pułku artylerii lekkiej (dziś Jerzy Łagoda jest pilotem, generałem brygady).
Stanisław Sierzputowski pod Lenino, jako szeregowiec 1 pp, ogniem pepeszy opędzał się - tak mu się
wydawało, że uda się opędzić - przed nurkującym hitlerowskim samolotem szturmowym. W Berlinie
jako oficer polityczny dowodzi 9 kompanią strzelecką.
Chor. Eugeniusz Oksanicz pod Lenino był zastępcą dowódcy kompanii w 3 pułku piechoty. W Berlinie
- już po dwóch ranach - trafił do 1 pp na stanowisko zastępcy dowódcy pułku. Chor. Roman Leś pod
Lenino służył w 2 pp jako zastępca dowódcy kompanii. W Berlinie - w 1 pp jest zastępcą dowódcy
batalionu.
I tak dalej. Długo śledzić można żołnierskie życiorysy, awanse i po prostu osobistą drogę do Berlina.
Od Lenino.
Wielkie pranie
Dojeżdżali do „barłogu bestii” od strony zachodniej. Kwitowali ironicznie biel prześcieradeł,
ręczników, bielizny, zwisających z okien.
- To już nie przepierka.
- Wielkie pranie berlińczycy urządzają!
Natychmiast po wyładowaniu z samochodów wchodzili w gęste tumany dymu, w sypiące się gruzami
domy, atakowali - granatem i sprytem - liczne bunkry.
A wszystkich dział 76 mm, dział o donośności ognia kilku kilometrów, używano w te dni i noce jako
dział piechoty, bezpośredniego wsparcia, idących obok strzelca, fizyliera i cekaemisty.
Wiktor Szabunowski, kanonier 8 baterii 1 pal, Polak z Odessy, który „zasmakował” uprzednio
i topienia przez hitlerowski okręt, i głodu, i odbudowy Stalingradu w batalionie roboczym, a potem
nawiązywania łączności w dramatycznym momencie boju pod Lenino, teraz dostał rozkaz niezwykły.
- Wyszukaj na którymś wysokim piętrze dobre stanowisko dla działa. Będziemy z góry prać
w politechnikę.
Nie oni jedni rozmontowywali działo o ciężarze 1 tony na czynniki pierwsze, dźwigali je na własnych
barkach na trzecie piętro, tam ponownie składali i pluli zawzięcie ogniem z góry w najtwardsze
punkty oporu.
Taka była rada artyleryjskich szefów, taka wola i zaciętość kanonierów, bombardierów, plutonowych,
sierżantów. Jeśli nie można atakować wprost, jeśli trzeba by płonąć żywcem na ulicy, to koniecznie
poszukiwać należy sposobu na przechytrzenie wroga.
Mieczysław Maksym, kierowca studebackera z 6 baterii haubicznej 1 pal, który przejechał swym
wozem od Lenino grubo ponad 100 tysięcy kilometrów, szczycił się tym, że jego haubica weszła do
walki pierwsza w baterii.
Zacierał się chwilami trud piechura ze znojem artylerzysty, umiejętność strzelca z kwalifikacjami
moździerzystów.
Gęsto padali ranni. Najokrutniejszym najzacieklejszy, trwający bez mała dwie doby bój rozgorzał
o takie punkty berlińskie, jak: Tiergarten (ogród zoologiczny) i stacja metra o tej samej nazwie,
politechnika, będąca także istną fortecą, 36 kwartałów (tyle ich właśnie Polacy zdobyli w Berlinie),
siedem fabryk i trzy inne stacje metra.
Wśród żołnierzy spod Lenino była spora grupa warszawiaków, którzy ochotniczo zgłosili się do 1
armii. Ich doświadczenie z walk o miasto przydało się tu ogromnie. I ich upór i zaciekłość. Przeżyli
boleśnie upadek Warszawy, niechże im będzie dane doświadczyć i radosnego upadku Berlina!
Podobnie myśleli żołnierze Września. Teraz walczą o Berlin. Artylerzysta Stefan Kozak i zwiadowca
kpt. Konstanty Minuczyc, eks-marynarz, walczący kiedyś o Hel i Oksywie.
Przebijali się przez ściany i krążyli tunelami połączonych piwnic. Natykali się na przebranych po
cywilnemu i strzelających SS-owców, na składy czekolady, konserw, magazyny zarezerwowane dla
hitlerowskiej elity. Patrzyli na głodujące niemieckie dzieci, hamowali swą złość, zdobywali się na
uczucie litości. I na kawałek chleba lub suchara odejmowanego sobie od ust.
Patrzyli na palące się ciała radzieckich czołgistów, bez umiaru odważnych i ginących w ostatnim boju,
i na uliczne groby. Hełmofon lub rogatywka, furażerka. Kilka słów. Imię, nazwisko, data i miejsce
śmierci.
I znów darli się na piętra, przeczołgiwali się przez ulicę.
Nie udało się, jak zakładali w marzeniach żołnierze, wziąć Berlina świtem czy choćby w dniu 1 maja.
Jeszcze następna noc była wyjątkowo krwawa. Nad ranem zdobyli Polacy politechnikę. Nad ranem 2
maja radzieckie armie pancerne zacisnęły stalową pętlę wokół Kancelarii Rzeszy... Już wcześniej
marszałek Wasyl Czujkow odpowiedział gen. Krebsowi, że kapitulacja i tylko bezwzględna kapitulacja
wchodzi w grę.
Kapitulacja i napisy
Rankiem 2 maja oznajmiły ów kapitulacyjny akt głośniki, ale przede wszystkim - rozkazy dowództwa.
Jeszcze byli Polacy świadkami prób przedzierania się najbardziej zdeterminowanych hitlerowskich
oddziałów z Berlina na zachód, jeszcze strzelali i ginęli.
Rankiem 2 maja, pod dowództwem byłego hitlerowskiego więźnia, potem jugosłowiańskiego
partyzanta, aktualnie zastępcy dowódcy 7 baterii 1 pal, ppor. Mikołaja Troickiego, grupa żołnierzy
zatknęła na najwyższym budynku - Kolumnie Zwycięstwa - dużą polską flagę. Troicki wiedział, co to
dla berlińczyków znaczy Kolumna Zwycięstwa. W Berlinie pracował jako niewolnik wywieziony z kraju
podczas warszawskiej łapanki.
I tu właśnie znalazł się polski sztandar. Zatykali go: inteligent oficer - Mikołaj Troicki, dwaj polscy
chłopi w żołnierskich mundurach - Antoni Jabłoński i Eugeniusz Mierzejewski, dwaj robotnicy -
Kazimierz Otap i Stefan Pawelczyk, oraz jeden rzemieślnik - Aleksander Karpowicz. Słowem,
autentyczny, choć przypadkowy przekrój socjalny polskiego społeczeństwa owych czasów.
...Potem, na innych gmachach czy zgoła na chodniku obok stacji metra - artylerzyści i piechurzy
zatykali polskie sztandary. Choćby malutką flagę-proporczyk zdjętą z błotnika samochodu.
Tu jesteśmy! Tu walczyliśmy!
„Ten kwartał zdobyli żołnierze Archipowicza”. „Tu walczyli chłopcy Maksymczuka”. „Tu byliśmy -
żołnierze Sienickiego”. Te napisy pojawiły się na berlińskich murach i fasadach.
Wokół Kolumny Zwycięstwa, Bramy Brandenburskiej i innych znacznych budowli odbywały się
wzruszające sceny. Padali sobie w objęcia żołnierze dwóch Frontów, które tu się połączyły: 1
Białoruskiego i 1 Ukraińskiego. Całowali się żołnierze o różnych znakach państwowych na czapkach -
ci z czerwoną gwiazdą i z białym orzełkiem.
W imieniu drugiego pułku piechoty jeden z aktów spotkania z radziecką jednostką z 1 Frontu
Ukraińskiego podpisali: sanitariusz Józef Lisowski i jego kolega Tymczyszyn. Że tu, w rejonie
Fasanenstraße, jako pierwsi Polacy spotkali się z żołnierzami lejtnanta Utnikowa z 21 radzieckiej
gwardyjskiej brygady zmechanizowanej.
Kolejarzowi Lisowskiemu (dziś emerytowi w Złocieńcu w województwie koszalińskim) historia
wyznaczyła rolę sygnatariusza żołnierskiego aktu, zamykającego drogę od Lenino, a wcześniej - od
września 1939 roku i od czerwca roku 1941.
Meldunek
2 i 3 pułki piechoty, jako najbardziej zasłużone w berlińskim szturmie, otrzymały miano „Berlińskich”.
Istnieje niewielka rozbieżność między ówczesnymi meldunkami dowódców polskich jednostek
a dzisiejszą imienną listą poległych w Berlinie. Przyjmijmy tę ostatnią, jako ściślejszą (niejeden
żołnierz uznany w Berlinie za poległego - jednak się wykurował). Tak więc poległo w Berlinie 100
polskich żołnierzy (1 dywizja - 83, 1 brygada moździerzy - 13, 2 brygada artylerii haubic - 4) oraz 458
odniosło rany, wielu - ciężkie. Większość - bo ponad 400 rannych, przypada na 1 dywizję piechoty.
Polacy wzięli do niewoli: 2500 hitlerowskich oficerów i szeregowców, w tym 14 wyższych oficerów. 1
pułk piechoty meldował, że ma wśród jeńców majora i pułkownika.
Straty zadane nieprzyjacielowi - ranni i zabici - około 1000 żołnierzy. Do tego zdobyte: 36 kwartałów,
7 fabryk, 4 stacje metra, politechnika berlińska, 15 dział pancernych, 6 czołgów i wiele innego sprzętu
bojowego, łącznie - z 300 samochodami, które tylko początkowo służyły żołnierzom, potem - różnym
instytucjom cywilnym. Niejeden berliński wóz jeszcze przez 6-7 lat krążył po warszawskich ulicach.
...3 maja 1945 roku, na sesji KRN w sali „Roma” w Warszawie, zastępca dowódcy 1 armii Wojska
Polskiego do spraw polityczno-wychowawczych płk Piotr Jaroszewicz mógł zameldować:
„Na ruinach Berlina obok zwycięskich chorągwi czerwonych powiewają nasze sztandary”.
Niemal dokładnie tak, jak to zapowiedział Manifest PKWN.
I dokładnie tak, jak agitowały nas, zakurzonych, zmęczonych i spragnionych żołnierzy, przydrożne
transparenty.
Jak informowały frontowe drogowskazy.
Jednak to jest frapujący, już fabularny temat: drogowskaz na froncie.
Na przykład ten: Berlin.
XII. Pod Budziszynem, Dreznem i Pragą
Tuż za Bolesławcem, na zachód ku Nysie, znajduje się piękny pomnik autorstwa Leona Dziedzica:
wbite w ziemię dwa grunwaldzkie miecze.
Pomnik ustawiono przy skrzyżowaniu dróg. Tu, w kwietniu 1945 roku, 2 armia Wojska Polskiego
rozdzieliła się na dwie kolumny marszowe. Obie szły ku swemu frontowemu przeznaczeniu. Obie już
za kilka dni weszły w bój o Nysę i za Nysę.
2 armia, którą dowodził generał dywizji Karol Świerczewski, składała się - podobnie jak i 1 armia -
z pięciu dywizji piechoty: 5, 7, 8, 9 i 10 DP.
Dzięki przydzieleniu jej poważnych sił pancernych i artyleryjskich była ona związkiem silniejszym niż 1
armia.
Z odwodu Naczelnego Dowódcy przydzielono jej 2 dywizję artylerii, 1 korpus pancerny oraz 16
brygadę pancerną.
Na chwilę, sądzę, warto zatrzymać się nad korpusem pancernym, dowodzonym przez generała
brygady Józefa Kimbara. Była to nowoczesna silna jednostka, składająca się z trzech brygad
pancernych (2, 3, 4) i brygady piechoty zmotoryzowanej, trzech pułków artylerii pancernej, pułku
moździerzy i pułku artylerii przeciwlotniczej. Liczyła ona 210 czołgów T-34 oraz 114 dział pancernych,
wyposażonych w armaty kalibru 76 mm lub 122 mm. Wśród ponad 10 tysięcy czołgistów ogromną
część stanowili młodzi polscy chłopcy z Wołynia, Tarnopolskiego, Lubelszczyzny, Rzeszowskiego,
wyszkoleni - w przyspieszonym tempie - w radzieckich szkołach wojsk pancernych. Dla nich, jak i dla
przeważającej części żołnierzy 2 armii, forsowanie Nysy i bój za tą graniczną rzeką miał być bojowym
chrztem.
I jeszcze, jeśli o młodych żołnierzach mowa, o składzie personalnym polskich dywizji, warto zauważyć,
że w jednej z nich - 8 dywizji piechoty - znalazło się ponad 1100 partyzantów ze zgrupowania „Jeszcze
Polska nie zginęła” płk. Roberta Satanowskiego, później znanego dyrygenta.
Tu muszę poczynić konieczne zastrzeżenie: walki 2 armii charakteryzowały się ogromnym
dramatyzmem i gęstością wydarzeń. Napisano na ten temat niejedną pracę naukową, wydano
niejedną powieść, a także niejeden tom wspomnień. Spróbujmy jednak przypomnieć sobie w skrócie
działania 2 armii WP.
Na czele 8 i 9, a z nimi 16 pancerna
Oficjalnie jako datę rozpoczęcia działań ofensywnych 2 armii przyjmuje się dzień 16 kwietnia. Dzień,
w którym na kilkusetkilometrowym froncie ruszyły do natarcia liczne armie radzieckie i dwie polskie,
rozpoczynając operację berlińską.
Jednakże już nocą z 14 na 15 kwietnia, wprawdzie niewielkimi siłami z 7, 8 i 9 dywizji, wykonano
uderzenie przez Nysę i zdobyto przyczółki. One to następnie ułatwiły zadanie, gdy 16 kwietnia poszła
do natarcia 2 armia.
Trudno orzec: czy był to świadomy zamysł radzieckiego dowódcy, czy też przypadek to sprawił,
faktem jednak jest, że obu polskim armiom przypadło w udziale bardzo podobne zadanie.
Jeśli 1 armia stanowiła północną część sił 1 Frontu Białoruskiego i zabezpieczała jego prawe skrzydło,
a potem rozbijała prące na pomoc Berlinowi ugrupowania generała Steinera, to z kolei 2 armia
tworzyła południowe zgrupowanie 1 Frontu Ukraińskiego, ubezpieczając jego lewe skrzydło.
I podobnie - musiała unicestwić, płacąc ogromną cenę, próbę przedarcia się ku Berlinowi silnego
zgrupowania pancernego z Grupy Armii „Środek” feldmarszałka Schörnera, mianowanego
w ostatnich tygodniach wojny naczelnym dowódcą wojsk lądowych, w uznaniu jego szczególnych
„zasług”, jako szczególnie gorliwego wykonawcy poleceń Hitlera.
To jednak wiadomo dzisiaj, wiadomo - po stoczonych walkach.
Wtedy - 16 kwietnia - energicznie forsowały Nysę 8 i 9 dywizje piechoty oraz w bród przez rzekę
przeszły czołgi 16 brygady pancernej.
Jest wśród pancerniaków 21-letni kapral mechanik Jan Garliński. Ochotniczo, przed rokiem, spod
Zaleszczyk przyszedł wraz z grupą kolegów do Wojska Polskiego. Teraz czuje pod ręką dygocące setki
koni mechanicznych.
Poszli ci z 16 pancernej wspierać działania 8 dywizji piechoty.
W wyłom utworzony przez 8 i 9 dywizję oraz 16 brygadę wszedł niemal natychmiast 1 korpus
pancerny.
Ostro uderzyli piechurzy i czołgiści. Po dwóch - trzech dniach zbliżyli się do Drezna. Brak żołnierskiego
doświadczenia nadrabiali odwagą i sprytem.
W kilka dni później, gdy operacja budziszyńska weszła w swe krytyczne apogeum, zasłynął pluton
braci Korczyńskich. Pluton - to trzy czołgi. Kierowcami-mechanikami tych trzech pancernych wozów
byli bracia Zygmunt, Bolesław i Bronisław Korczyńscy. Lat: 23, 21 i 19.
W czołgu Bolesława służył jako celowniczy Tadeusz Wrotny. W przeddzień rodzinnej tragedii
Korczyńskich odnosi ciężką kontuzję i traci oko. Po latach w liście do mnie stwierdzi:
- Miałem szczęście w nieszczęściu, bo gdybym nie stracił oka, to następnego dnia poległbym
z tamtymi.
Tamci - to znaczy Zygmunt i Bolesław Korczyńscy, spłonęli w swoich wozach wraz z załogami,
prowadząc zaciekłą walkę z niemieckimi czołgami (korpus zniszczył w tej operacji 178 niemieckich
czołgów i 123 transportery pancerne). Najmłodszy brat Bronisław wyniósł z tego boju ciężką ranę.
O miejscowość Horka walczy, wraz z częścią 5 dywizji, 16 brygada pancerna, w niej zaś Jan Garliński.
Weszły już do boju dalsze dywizje - przede wszystkim piąta, choć nie mająca prawie całego jednego
pułku, pilnującego jeńców w Łodzi, dowodzona przez 44-letniego generała brygady Aleksandra
Waszkiewicza, rodem z Hajnówki, Bohatera Związku Radzieckiego.
„Ołów w nogach” ma początkowo - jak to określił generał Świerczewski - 7 dywizja, dowodzona przez
płk. Mikołaja Prus-Więckowskiego, przedwojennego oficera Wojska Polskiego. Nie można jednak
dowódcy dywizji odmówić rozwagi. Chce uderzyć skutecznie i celnie.
Nie ma większych sukcesów działająca najdalej na północ 10 dywizja piechoty, której zadaniem było
sforsowanie Nysy i przepędzenie Niemców z wielkiego kompleksu lasów mużakowskich.
I choć nie jest to często praktykowane, generał Świerczewski w tych frontowych warunkach musi
natychmiast zmienić dowódcę dywizji. Nowy, płk Aleksander Struc, działa o wiele energiczniej
i skuteczniej niż jego poprzednik.
Kilka pierwszych dni walk 2 armii, mimo znacznych strat, składa się jednak niemal wyłącznie
z sukcesów. Głęboko wbiły się polskie dywizje i brygady. Coraz bliżej Drezna. Coraz więcej radości
i euforii.
Polscy żołnierze napotykają ludność mówiącą dziwnym językiem. Nie niemieckim, ale i nie po polsku.
Potem dopiero dowiedzą się o wielkiej grupie mieszkających tu Serbo-Łużyczan.
Trafiają się i inne radosne spotkania.
Edward Król, żołnierz 37 pułku piechoty z 7 dywizji, a wcześniej partyzant Gwardii i Armii Ludowej na
Lubelszczyźnie, ze znakomitego oddziału „Przepiórki” - Gronczewskiego, zapamiętuje z tych właśnie
dni szczególnie smak... klusek.
Gotowała je dla polskich żołnierzy pospiesznie, racząc jak najwykwintniejszym daniem królów - Polka,
wywieziona na roboty rolne do Niemiec.
- Tym tylko mogą was ugościć - zapraszała serdecznie do stołu.
Zjedli pospiesznie, podziękowali, poszli w dalszy pościg.
Najtrudniejsze dni
To nieprawda, jak chcą nas czasem przekonać niektóre filmowe dzieła, że wróg był w owe dni już
rozbity i słaby.
Potrafił zaciekle kąsać, skupiać poważne siły, walczyć także w pojedynką.
Dowódca Grupy Armii „Środek” feldmarszałek Schörner, jeden z najzacieklejszych fanatyków
hitlerowskich, zdołał skupić m.in. w rejonie Zgorzelca jeszcze poważne siły. Dwie dywizje pancerne,
dywizja zmechanizowana i dywizja piechoty uderzyły z południa, usiłując przyjść z pomocą już
okrążonemu Berlinowi.
Pod Drezno, jak wspomniałem, podchodziły dwie polskie dywizje - 8 i 9 - oraz korpus pancerny.
Pozostałe dywizje jeszcze toczyły zaciekłe walki na zachód od Nysy i wokół lasów mużakowskich.
Nastąpiło znaczne wydłużenie linii frontu. Ba, powstała nawet luka między zgrupowaniem
drezdeńskim a pozostałymi siłami armii. W tę właśnie lukę uderzyły wojska Schörnera.
Początkowo generał Świerczewski nie wstrzymywał pościgu dwóch dywizji i korpusu pancernego na
Drezno, wydał natomiast rozkazy, by pozostałe dywizje - 5, 7 i 10, oraz 16 brygada pancerna -
obracając się twarzą na południe, powstrzymały zgrupowanie Schörnera.
Nie było to jednak zadanie łatwe. Już niemieckie gąsienice tratowały polskie bataliony i pułki.
Dochodziło do drastycznych scen, do walk wręcz, do ustawicznych niespodzianek i okrążeń.
W jednym z nich zginął dowódca 16 brygady pancernej płk Kudriawcew.
Śmierć generała
Jeszcze tragiczniejszy los spotkał jedynego generała - dowódcę dywizji, Aleksandra Waszkiewicza.
Dostał się on w okrążenie z niewielką grupą. Szef sztabu 5 dywizji płk Wiesieński podjął próbę
przebicia się. Generał Waszkiewicz, z niewielkim oddziałem i pocztem sztandarowym, wałczył do
ostatka. I dopiero w pierwszych dniach maja grupa sześciu żołnierzy z 5 i 8 dywizji - st. sierż. Zbigniew
Błociszewski, st. sierż. Polikarp Marciniak, kpr. Marian Nakonieczny, st. strz. Henryk Twardowski, strz.
Bazyl Ostaszul i strz. Bolesław Czyszkowski - po wyjściu z okrążenia znalazła w lesie zmasakrowane
ciało generała Waszkiewicza. Obok niego leżały zwłoki jego ordynansa Michała Wicherta.
Powołana komisja lekarska dokonała szczegółowych oględzin zamordowanego. Stwierdziła ona na
jego ciele... ponad 30 ran. Szczegółowy protokół to dwie bardzo gęsto zapisane strony maszynopisu.
W końcowym orzeczeniu znalazły się takie zdania:
„Na podstawie oględzin lekarskich zewnętrznych i wewnętrznych zwłok gen. Waszkiewicza
stwierdzono, że za życia był męczony i bity tępym narzędziem oraz nahajką, o czym świadczą krwawe
podbiegnięcia na ciele i rana cięta na policzku lewym. Za życia wyrżnięto mu lewe oko i powiekę,
a prawe wykłuto. Następnie uderzony wielkim, ciężkim tępym narzędziem w okolice czoła, które to
uderzenie spowodowało całkowite zniszczenie mózgu i złamanie podstawy czaszki”.
Przez wiele lat grób generała Aleksandra Waszkiewicza znajdował się w warszawskim parku
Ujazdowskim, następnie zwłoki przeniesiono w aleję zasłużonych na Cmentarzu Wojskowym na
Powązkach.
Ale i ugrupowanie drezdeńskie, które wezwane przez generała Świerczewskiego spieszy z pomocą
okrążonym i krwawo walczącym pozostałym dywizjom drugiej armii, także ponosi ciężkie straty. Giną
strzelcy i kaprale, chorążowie i porucznicy. Odnosi ciężką ranę i dostaje się do niewoli hitlerowskiej
dowódca 9 dywizji piechoty płk Aleksander Łaski.
Zbrodnie w Horce i Guttau
W miejscowości Horka znajdował się polski szpital wojskowy.
Do Horki wdarły się oddziały Schörnera. Dokonały masowego mordu 44 ciężko rannych żołnierzy.
Dokładnie: 43, ponieważ jeden z nich, uważany także za zamordowanego - żyje, po długim i trudnym
okresie rekonwalescencji i rehabilitacji. Jest nim Wacław Klentak, obecnie mieszkaniec Słupska.
Inny przykład najokrutniejszego zezwierzęcenia zaprezentowali hitlerowscy mordercy - brak
dostatecznie mocnych określeń - w Guttau. Tu Niemcy po zajęciu szpitala rozstrzelali lekarza
porucznika Borysa Humieckiego, dwie sanitariuszki i 72 rannych polskich żołnierzy. Dla ukrycia śladów
swej zbrodni cały szpital oblali benzyną i podpalili wraz z zamordowanymi żołnierzami.
Wydaje się, że ciągle i w naszym społeczeństwie, i za granicą te fakty są zbyt mało znane. A przecież
nie na nich kończyło się okrucieństwo nie tylko SS-owców, ale i żołnierzy Wehrmachtu, własowców
w tych ostatnich - najdosłowniej - dniach wojny.
Były i inne mordy, przed którymi nie cofali się hitlerowscy żołnierze. Dla nich nie istniały żadne
międzynarodowe konwencje mówiące o sposobie traktowania jeńców. Klitten, Lodenau to także
miejscowości, w których mordowano polskich żołnierzy.
Nawet jednak ten terror w hitlerowskiej agonii nie był w stanie przełamać polskiej obrony, która
twardniała z każdym dniem.
To prawda, niektórym niemieckim oddziałom prącym z południa udało się częściowo połączyć ze
zgrupowaniem w lasach mużakowskich. Nie udało się jednak, jak zakładali, czołgami utorować sobie
drogi do Berlina.
To prawda, wiele miejscowości - łącznie z Budziszynem - przechodziło kilkakroć z rąk do rąk. To
prawda, bywały dni, że dowódca armii osobiście kierował ogniem baterii artylerii przeciwpancernej
na skraju wsi, w której znajdowało się jego stanowisko dowodzenia. Hitlerowskie czołgi w zasięgu
swych luf miały polski sztab armii.
Pod koniec kwietnia cała 2 armia, już uporządkowana, wzmocniona dostawami amunicji i paliwa,
zajęła twardą obronę na linii Kamenz-Doberschütz-Dauben, ostrzem skierowana na południe.
Feldmarszałek Ferdinand Schörner nie przeszedł swymi pancernymi i zmechanizowanymi dywizjami.
W roku 1957 był on sądzony i za szczególną bezwzględność skazano go w RFN aż... na 4 lata
więzienia. Zmarł w lipcu 1973 r.
Mężni i... nie zawsze znani
Poległ żołnierską śmiercią dowódca batalionu kpt. Stanisław Betlej, oficer przedwrześniowy,
ogromnie popularny w całym 27 pułku.
W trzy pancerne wozy pojechali do ataku czołgiści z 16 brygady pancernej, po wydostaniu się
z kolejnego okrążenia. Był wśród nich wspomniany już kapral Jan Garliński.
Kolejne okrążenie. Spłonął jeden czołg. Zerwana gąsienica w drugim. Rozbestwieni własowcy próbują
żywcem wziąć załogę ostatniego czołgu. Garliński znajduje cztery granaty. Dwa z nich oddaje
dowódcy ppor. Marianowi Matuszewskiemu, dwa - ciska w atakujących własowców. Pada
nieprzytomny od odłamków pocisku niemieckiego sześciolufowego moździerza. Rannego w głowę
i rękę wyniósł spod ognia ppor. Matuszewski. Wyżył. Jest dziś kierowcą-operatorem w Polskim Radiu
w Warszawie. Nie umie mówić o swojej 16 brygadzie bez wzruszenia, podniecenia.
- Przed Nysą było nas w brygadzie 1338 żołnierzy. W maju, już z rannymi, pozostało 506.
...Kompanijny goniec odniósł do szpitala ciężko rannego partyzanta BCh i brawurującego dowódcę
plutonu w 36 pp ppor. Waldemara Kotowicza, dziś znanego pisarza.
Walczyli w szeregach 2 armii pisarze: Zbigniew Safjan i Jerzy Korczak, ten ostatni, jak może pamięta
Czytelnik, otrzymał jednak oficerski mundur i nie musiał używać farbowanego na zielono
prześcieradła. Był on jednym z wielu byłych partyzantów Polskiej Armii Ludowej.
Mężnie spisywali się i inni partyzanci. Wyróżnił się ówczesny szeregowiec 28 pułku piechoty, chłopski
syn ze wsi Sielce w powiecie puławskim, były partyzant Armii Ludowej Władysław Mrozek (niestety -
zginął w kilka miesięcy później, już po wojnie, podczas odpierania ataku bandy UPA w województwie
rzeszowskim).
Poległ w walce pod Gedernitz dowódca 3 kompanii 36 pułku piechoty podporucznik Franciszek
Drosik, człowiek o bogatym życiorysie, który w czasie okupacji trafił do partyzanckiego lewicowego
zgrupowania „Jeszcze Polska nie zginęła”. Był zwiadowcą i skoczkiem spadochronowym, do Wojska
Polskiego wstąpił na wyzwolonej Lubelszczyźnie. Podporucznika Drosika pośmiertnie odznaczono
Krzyżem Virtuti Militari.
Walczyli - pod Budziszynem i Dreznem - żołnierze spod Lenino. Zastępca dowódcy 3 batalionu 2 pułku
piechoty chor. Franciszek Mróz tu w drugiej armii jest już - jako major - zastępcą dowódcy 7 dywizji
piechoty. Znakomity dowódca plutonu fizylierów w 2 pp pod Lenino, chor. Wacław Jagas, w operacji
budziszyńskiej dowodzi kompanią piechoty zmotoryzowanej w korpusie pancernym.
Dziś jest generałem dywizji.
Ci, już doświadczeni, ale przede wszystkim nowicjusze zdobywali dla swoich dywizji, pułków
zaszczytne miana: „Drezdeńskich”, „Łużyckich”, „Budziszyńskich”.
Po latach wojskowy historyk ppłk Juliusz Malczewski policzy („Wojskowy Przegląd Historyczny”, nr
2/1972), że procentowe straty poległych i zaginionych bez wieści były w operacji budziszyńskiej
najwyższe ze wszystkich bitew i operacji stoczonych przez 1 i 2 armie Wojska Polskiego: sięgały 9,66
procent stanu. Mówiąc inaczej, już liczbami bezwzględnymi: ponad 4900 poległych oraz 2798
zaginionych bez wieści (z tej liczby 305 żołnierzy odnalazło się po wojnie). Razem więc - ponad 7
tysięcy poległych i zaginionych. I prawdopodobnie trzy razy tyle rannych...
W stratach bezwzględnych, przeliczanych na dobę walki - tylko bitwa pod Lenino oraz ośmiodniowe
walki 3 dywizji piechoty na przyczółkach czerniakowskim i soleckim we wrześniu 1944 roku
pochłonęły więcej ofiar.
Słowem - bojowy chrzest 2 armii był wyjątkowo krwawy. Podobnie - 1 korpusu pancernego, który
zadał hitlerowcom ogromne straty w sprzęcie i ludziach, sam jednak stracił 143 czołgi i działa
pancerne, 1005 poległych, zmarłych z ran i zaginionych żołnierzy i ponad 1000 rannych.
- Jakże gorzko przyszło naszym kolegom umierać w wiosennym pejzażu w tych ostatnich dniach
wojny - powiedział kiedyś uczestnik tych wydarzeń, Jerzy Korczak.
Miał wtedy przecież ledwie osiemnaście lat, więc niemal natychmiast, gdy zastygła linia frontu, gdy
zaczynało prażyć kwietniowe czy majowe słońce - sięgał po motocykl i choć nie bardzo na nim umiał
jeździć, przecież przemierzał niemieckie asfaltowe i betonowe drogi. Takie było prawo życia. Już
dotarła wieść o upadku Berlina. Można się radować, myśleć o pokojowym życiu...
Aż do 11 maja
Jeszcze jednak dla 2 armii i 1 korpusu pancernego miał przyjść trzeci etap walk - współudział
w wyzwalaniu Czechosłowacji. Tu właśnie Schörner próbował stworzyć ostatni bastion oporu, i to
nawet po powszechnej kapitulacji.
Dwiema górskimi drogami, przez Sudety, ruszyły do natarcia wszystkie dywizje piechoty 2 armii,
korpus i brygady pancerne. Zaminowane, zabarykadowane drogi. Regularny opór. Jeszcze i w tej
operacji poległo i zaginęło bez wieści 116 polskich żołnierzy. Nie był to więc spacer triumfalny.
Interesujących się zarówno walkami 2 armii w operacji budziszyńskiej, jak i praskiej odsyłam do
pamiętnikarskiej, z ogromnym nerwem napisanej książki pułkownika w stanie spoczynku Michała
Kasei: „Razem ze Świerczewskim”. Z racji pełnionej wysokiej funkcji - starszego pomocnika szefa
wydziału operacyjnego armii - i używania go do wielu trudnych misji przez dowódcę armii miał Michał
Kaseja wgląd w liczne i skomplikowane zadania. I tam też znajdzie się niejeden opis, jak już niemal na
przedmieściach Pragi dochodziło do starć z wrogiem, do niespodzianek w postaci wybuchających min.
10 maja wieczorem i 11 maja rankiem polskie dywizje znalazły się w minimalnej odległości od Pragi.
Korpus pancerny siłami głównymi doszedł do miasteczka Mielnik, zaś patrol zwiadowczy - w składzie
3 czołgi T-34 z 16 brygady i 4 działa pancerne z 28 pułku artylerii pancernej, wraz z desantem z 15 pp
5 dywizji piechoty - osiągnął północne przedmieścia Pragi Czeskiej.
I to był dla 2 armii, dla czołgistów, dopiero właściwy koniec drugiej wojny światowej. O dwa dni
później niż dla całej Europy.
Nie zdziwcie się przeto, proszę, mili Czytelnicy, gdy powie wam ktoś spontanicznie:
- Gdy skończyliśmy wojnę 11 maja 1945 roku...
Nie będzie w tym cienia przesady.
XIII. Pożegnania z mundurem
W Mielniku i na przedmieściach Pragi entuzjastycznie witali żołnierzy 2 armii i 1 korpusu pancernego
mieszkańcy Czechosłowacji.
Nad Łabą odbywały się spotkania zrazu żywiołowe, żołnierskie - Polaków z 1 armii i Amerykanów,
potem oficjalne wizyty wyższych oficerów.
Trafiła grupa amerykańskich oficerów do sztabu 2 Dywizji Piechoty im. Jana Henryka Dąbrowskiego.
Zażywny amerykański pułkownik półszeptem zwrócił się do zastępcy dowódcy do spraw polityczno-
wychowawczych 2 dywizji, ppłk. Stanisława Okęckiego, znającego język angielski.
- Może ma pan do sprzedania brylanty albo złoto?
Ppłk Okęcki parsknął śmiechem. Różnych mógł się spodziewać pytań, ale nie takiego.
- Skądże!
- Niech się pan nie krępuje. Dobrze zapłacę. Znam się na tym. W cywilu jestem jubilerem.
Nie mógł wyjść z podziwu, że polski pułkownik nie chce z nim zahandlować. Miał może pułkownik
Okęcki opowiadać o plebejskości naszej armii?
Zapomniał na chwilę o pytaniu. Toast szedł za toastem.
Serdecznie pożegnali się Amerykanie z Polakami.
I dopiero wtedy gospodarze stwierdzili, że... przy ich płaszczach poobcinano dokładnie wszystkie
guziki z orzełkami. Skoro nie mieli Polacy złota ni brylantów, niechże guzikami płacą za znajomość.
Jakieś trofeum za ocean musiało popłynąć...
Koniec wojny zastał większość dywizji 1 armii już powracające na wschód. O tym najważniejszym dla
żołnierzy momencie dowiadywano się w sposób zaiste niesłychanie prosty.
Polacy mówili:
- Wojna się skończyła, bo Rosjanie strzelają na wiwat. Znają się na polityce.
Rosjanie:
- Koniec wojny. Polacy strzelają. Oni są zawsze dobrze poinformowani.
Na szczęście tym razem ta oczekiwana informacja dotarła do wszystkich.
W 1 pułku artylerii lekkiej jeden z szefów baterii usiłował hamować zapał chłopców w strzelaniu na
wiwat.
- Jakże ja się wyliczę ze zużytej amunicji! - chwytał się za głowę. - Ostrożniej, mniej strzelajcie! - błagał
daremnie.
A dowódca 1 armii, generał Stanisław Popławski, na uroczystej odprawie dowódców dywizji i ich
politycznych zastępców wygłosił płomienne przemówienie o potrzebie ukrócenia strzelania. Że już są,
to prawda, pierwsze sukcesy, już żołnierze nie strzelają.
I w tym momencie przed oknem sali odprawowej gruchnęły długie wiwatowe serie z broni
maszynowej.
Ryknęli śmiechem zebrani oficerowie. Rzeczywiście - są sukcesy.
Obrachunki
Nastał czas sumiennego liczenia - strat własnych i wroga, zdobyczy.
Co prawda orientacyjny rachunek, na przykład w 1 armii, sporządzono tuż po upadku Berlina, a także
po zakończeniu najcięższych walk. Stało się to z okazji wyjazdu delegacji 1 armii do Warszawy, na
uroczyste posiedzenie Krajowej Rady Narodowej w sali „Romy”. Na tej to sesji stopień Marszałka
Polski nadano Naczelnemu Dowódcy Wojska Polskiego generałowi Michałowi Żymierskiemu.
Awansowali do stopni generałów broni obaj dowódcy armii -generałowie dywizji Stanisław Popławski
i Karol Świerczewski.
Uroczysty raport o działaniach 1 armii złożył zastępca dowódcy do spraw polityczno-wychowawczych
płk Piotr Jaroszewicz. Znalazł się tam taki między innymi fragment:
„...Na szlaku od Wisły do Berlina i Łaby zadaliśmy wrogowi ciężkie straty: zabito 55 000 niemieckich
żołnierzy i oficerów. Wzięto do niewoli 28 tysięcy Niemców, zniszczono 108 czołgów i dział
samobieżnych, zdobyto 98 czołgów i dział samobieżnych, zniszczono 763 działa różnego kalibru,
zdobyło 652 działa, zniszczono 1800 cekaemów, zdobyto 1900 cekaemów, zniszczono ponad 500
bunkrów nieprzyjacielskich”.
Być może, niektóre liczby nieco w górę zaokrąglono, niektóre miały raczej charakter orientacyjny (np.
liczba zabitych), w każdym razie bilans był imponujący.
Oczywiście, skromniejsze były liczby mówiące o sukcesach 2 armii, z racji jej zaledwie
trzytygodniowego udziału w wojnie, w każdym razie udział Polaków w końcowej fazie wojny, udział
żołnierzy idących od wschodu był realny, nie tylko symboliczny.
Za tę cenę zwycięstwa, za to - mówiąc ówczesnym językiem urzędowej propagandy - „dobicie
faszystowskiego gada w jego legowisku” i Wojsko Polskie zapłaciło niemałą cenę.
Liczba poległych w 1 i 2 armii WP wynosi ponad 27 tysięcy żołnierzy.
Liczba rannych, kontuzjowanych i oparzonych sięgała 43 tysiące, zaś z chorymi i ewakuowanymi do
szpitali (wiele chorób miało ścisły związek z udziałem w marszach, walkach, ćwiczeniach) -
przekroczyła 55 tysięcy.
Jeśli przypominam te liczby, to nie dlatego, by wystawiać tu jakieś rachunki do zapłacenia. Nie ma
i nie było dla Polaków ceny zbyt wielkiej za niepodległość, za rozbicie faszyzmu. Jeśli cytuję liczby, to
po prostu jako formę syntezy żołnierskiego wysiłku.
Waga tej pomocy
Znacznie później, i to przede wszystkim dzięki polskim historykom, zaczęto sporządzać zestawienie
radzieckiej pomocy dla Wojska Polskiego. Wspomniałem w poprzednich rozdziałach o pomocy
kadrowej, o dostarczaniu samolotów, czołgów, o szkoleniu polskich czołgistów czy lotników
w radzieckich szkołach wojskowych.
Na ten temat pisało już wielu, i to w sposób wyczerpujący. Przypomnę więc tylko kilka najbardziej
znamiennych liczb.
Samochodów - osobowych, ciężarowych i specjalnych - otrzymaliśmy od Armii Radzieckiej łącznie
ponad 11 800. Pistoletów maszynowych - ppsz i pps - 106 tysięcy, karabinów i karabinków - ponad
302 tysiące. Karabinów maszynowych - 18 779 sztuk. Dział i moździerzy - ponad 8300.
Mundurów drelichowych - 484 tysiące, a spodni (wiadomo, szybciej zużywają się przy czołganiu,
aniżeli kurtki) ponad 604 tysiące. Koszul (białych, lnianych, wiązanych pod szyją na troczki) - ponad 1
milion 300 tysięcy i o 50 tysięcy sztuk mniej par kalesonów.
Powiadam, to zaledwie część pomocy radzieckiej. Warto jednak o niej pamiętać.
Stopniowo, wraz z uruchomieniem przemysłu, Wojsko Polskie zaczęło przechodzić na „swój
garnuszek”.
Ale też i czołowym zawołaniem, które znalazło się w przechowanej w moim domowym archiwum
ulotce z dnia 29.V.1945 roku, a wydanej przez wydział polityczno-wychowawczy 3 dywizji piechoty,
stało się:
„Zwyciężyliśmy wroga w boju, zwyciężymy w odbudowie kraju”.
Do kraju
Marzył się ów powrót wszystkim. Z dumą naszywano na naramiennikach dodatkowe belki czy
krokiewki, przyczepiano gwiazdki, zarobione w bojach, do nazw dywizji - 3, 4 i 6 - wprowadzono nowe
przymiotniki. „Pomorska”. Te nazwy nadawał Naczelny Dowódca w uznaniu zasług tych dywizji
w walkach na Wale Pomorskim i w bitwie o Kołobrzeg.
Skrupulanci - a nie brak ich było i wtedy - policzyli starannie, że Wojsko Polskie, a dokładniej 1 armia,
dziesięciokrotnie fetowane było salwami honorowymi w Moskwie za bojowe wyczyny i sukcesy.
Zasłużenie więc znalazły się słowa: „zwyciężyliśmy wroga w boju”.
A jak w kraju?
Oczywiście - pierwsza była plotka. Nim zakomunikowano nam oficjalnie, że nasza 3 dywizja piechoty
udaje się na Lubelszczyznę (ogromnie byłem z tego rad, jako rodowity lublinianin), przekazał nam tę
informację „żołnierski telegraf bez drutu”.
1 dywizję kierowano na lubelsko-warszawsko-białostockie Podlasie.
Jeszcze nie wiedzieliśmy, że czeka nas wyjątkowo dramatyczny i trudny rozdział - groźba wojny
domowej.
Jechaliśmy pełni radości, poczucia swej żołnierskiej ceny.
Niestety, wpadliśmy w ostrzał, niestety, na rozklekotanych samochodach musieliśmy ruszać w pościg
za tymi, którzy nie chcieli spokoju polskich wsi.
Czerwiec - lipiec, utworzenie Rządu Jedności Narodu, amnestia, różne jednolitofrontowe
przedsięwzięcia władzy ludowej stępiły nieco działalność podziemia, wyciszyły nieco - nie na długo -
padające strzały.
Pamiętam, jak ogromnie przygnębiająco podziałał na nas, żołnierzy 7 pp, fakt śmierci szer. Józefa
Tarajkowskiego, w cywilu nauczyciela, który wkrótce miał być zdemobilizowany. Zginął. Niestety, już
po wojnie, na pozornie pokojowej Lubelszczyźnie, w czerwcu 1945 roku. Zginął z polskiej ręki.
Opadała i wzrastała fala terroru podziemia. Żołnierze, którzy wynieśli z frontu po dwie-trzy rany,
ginęli na ojczystej ziemi.
Tak też poległ kapitan Włodzimierz Mrozowski (pośmiertnie awansowany do stopnia majora),
zastępca dowódcy 6 pułku piechoty. Żołnierz Gwardii Ludowej, a następnie 1 Brygady Armii Ludowej
im. Ziemi Kieleckiej - jesienią roku 1944 przeszedł przez front, rozpoczął służbę w regularnym Wojsku
Polskim. Zginął pod wsią Garnek w powiecie radomszczańskim w kwietniu roku 1946.
Niestety, rejestr poległych żołnierzy WP, KBW, funkcjonariuszy MO i bezpieczeństwa jest potwornie
długi. I szczególnie bolesny.
W Iipcu jednak roku 1945 już się nam wszystkim zdawało, że po utworzeniu Rządu Jedności
Narodowej zapanuje spokój na ciężko doświadczonej polskiej ziemi.
W tej sytuacji staje się zrozumiały rozkaz Naczelnego Dowódcy WP nr 145 z dnia 12 lipca 1945 roku,
w którym punkt pierwszy zawierał treść podstawową:
„We wszystkich oddziałach Wojska Polskiego akcję żniwną uważać za podstawowe zadanie bojowe,
podporządkowując jej wszystkie inne zajęcia i zadania”.
No i tak się stało. To nie tylko 1 dywizja rolno-gospodarcza, składająca się z 6 pułków, stacjonujących
w dzisiejszych województwach koszalińskim i szczecińskim objęła 255 majątków rolnych i sumiennie
je zagospodarowywała.
To wszystkie dywizje - frontowe i dopiero formowane - obojętnie, jakie miały miejsce postoju, zabrały
się do kos, sierpów i snopowiązałek. Koszono na ziemiach zachodnich, zbierając plon dla przyszłych
osadników, pomagano wczorajszym fornalom, nadzielonym ziemią w Lubelskiem czy Rzeszowskiem.
Pamiętam, że moja kompania dziarsko pracowała przy żniwach w powiecie lubelskim. No i, rzecz
jasna, przypadło nam reprezentować na dożynkach w Dominowie pod Lublinem naszą jednostkę.
Chodziłem potem dumny jak paw, gdy w istniejącej wówczas „Gazecie Lubelskiej” wyczytałem:
„...następnie przemawiał oficer W.P. ppor. Sroga. W krótkich słowach scharakteryzował szlak bojowy
i pomoc wojska w zasiewach, a szczególnie w żniwach”.
Proszę, w gazetach o człowieku piszą!
Ważniejsze jednak było co innego. Podczas dożynek zdarzył się incydent trochę bolesny, trochę
groteskowy, ze strzelaniem z pistoletu przez wystraszonego starostę, odbieraniem mu broni itp., itp.
Po latach opisałem owe pierwsze dożynki w powieści „Pożegnania i powroty”. Nawet nie wiem, kiedy
i jak ów autentyczny fragment „wmeldował się” do powieści.
Lublinianie czasem mi go jednak przypominają. Ba, ów literacki opis stał się niejako koronnym
dowodem, że tak było, skoro w książkach niektórzy o nim piszą...
Znów: rolnicy, nauczyciele, górnicy
Na nowo rozkoszował się żołnierz kośbą. Nie zapomniał tych ruchów w ciągu roku czy pięciu lat, gdy
trudnił się innymi zajęciami. Większość przecież - to wczorajsi i przedwczorajsi rolnicy.
Z myślą o nich zaczęto rezerwować całe powiaty, np. Lwówek, Lubań, Złotoryja we Wrocławskiem,
Żary, Żagań, w dzisiejszym Zielonogórskiem, na cele osadnictwa wojskowego. Już zjeżdżali pierwsi
pułkowi przedstawiciele, już zabezpieczali budynki, dożywiali bydło, zbierali zboże. Sierżant czy
plutonowy - stawał się od razu „starszym we wsi”. Już dzisiaj to na ogół legendy, przez kilka jednak
pierwszych powojennych lat - on to, formalnie czy nieformalnie - wydawał rozkazy swym
podkomendnym, żołnierzom-rolnikom.
Około 170 tysięcy żołnierzy Wojska Polskiego osiedliło się na ziemiach zachodnich i północnych,
z czego większość - bo 130 000 - objęła gospodarstwa rolne. Wielu z nich do dziś wzorowo je
prowadzi.
Jeszcze jednak nie w lipcu i nie w sierpniu 1945 roku szli do cywila.
Pierwsi zdejmowali mundury (częściej tylko pasy, gwiazdki, belki, cywilnych ubrań bowiem nie mieli)
nauczyciele. Byli potrzebni w tysiącach istniejących i w tysiącach nowo otwieranych szkół.
Potem przypomniano sobie o górnikach, hutnikach i innych ważnych dla odbudowy kraju zawodach.
Wyrwał się do sztygarowania, do pracy w kopalni w Nowej Rudzie, znakomity kapitan, Ślązak, Eryk
Suchanek, oficer 7 Kołobrzeskiego Pułku Piechoty, ten sam, który w nadmorskim grodzie zażywał -
z łaski swego gońca - kąpieli... w wodzie kolońskiej.
Decyzje przełożonych były jednak błyskawiczne.
- Jako górnik jesteś bardziej potrzebny.
Masowe były te pożegnania z mundurami, pułkiem, druhami frontowymi.
Oto powstają Wojska Ochrony Pogranicza. Początkowo miały się nazywać „Strażą Graniczną”. Dobór
do nich był jednak - niezależnie od zmieniających się nazw - szczególnie staranny, pieczołowity. Szli
znakomici żołnierze, o dużej etyce, moralności. Trafił tak do nowo tworzonej brygady kpt. Stanisław
Łastowski - technik hutnik z zawodu - żołnierz 1 i 3 dywizji. Poszedł za nim Tadeusz Sokulski,
wyśmienity strzelec rusznicy ppanc, kawaler Krzyża Virtuti Militari. Obaj z mojego macierzystego 7
pułku piechoty.
Ciągle jednak nie mogli doczekać się swojej chwili żołnierze rolnicy.
A bodajbyś...
Wschód i południe Polski stały w ogniu. Przybył nowy wróg - faszystowskie podziemie UPA. Liczył się
każdy doświadczony, frontowy żołnierz. Odwlekano więc demobilizację starych roczników, nie
zawsze zresztą zgodnie z dyrektywami naczelnych władz wojskowych. Co jednak miał czynić ów
frontowy pułkownik, gdy nocą - nie tylko w Bieszczadach - z czterech stron płonął świat, a gęstą
strzelaniną huczały zasadzki?
Na dodatek rwały się wątłe nitki zaopatrzenia. Przyszły deszcze, zimna. Dygotali żołnierze
w drelichowych mundurach, tęsknie wzdychali do pługa.
Zapisałem wtedy w notatniku (i użyłem po latach w powieści „Pożegnania i powroty”) dwa najcięższe
żołnierskie przekleństwa, zrodzone na gruncie oczekiwań na demobilizację lub ciepłe - co dnia przez
kwatermistrzostwo obiecywane - zimowe mundury.
Pierwsze:
- A bodajś demobilizacji nie doczekał!
I drugie:
-: A bodajś zimowego umundurowania nie doczekał!
Faktycznie, ciężar „błogosławieństw” był ogromny.
Przyszedł jednak i czas rolniczej demobilizacji, dla jednych późną jesienią roku 1945, dla innych -
wiosną 1946 roku.
Zaczęto także zwalniać z wojska na studia - w pierwszej kolejności studentów (nie było ich tak wielu),
potem i tych, którzy koniecznie chcieli się uczyć, robić matury.
Przyszły do wojska inne wiadomości. Można składać raporty do wyższych szkół oficerskich - piechoty,
politycznej.
Odnalazłem w archiwach kilka nazwisk moich kolegów, którzy takie raporty złożyli. Wśród kilku,
których do szkół skierowano (chyba niekoniecznie w oparciu o raporty) był oficer 9 pp, a następnie
DOW w Lublinie - por. Zbigniew Załuski. Ten sam, znany dziś jako pułkownik, publicysta, prostujący
liczne fałszywe wyobrażenia o polskiej historii.
Saperski los
Przeglądam często podniszczone, przyżółkłe, czasem niezbyt czytelne dokumenty archiwalne. Raz po
raz wyskoczy mi nazwisko kaprala, sierżanta lub chorążego. Skąd je znam? Chwila zastanowienia. Ależ
tak, toż to dziś generał brygady, generał dywizji! Zdążyli i matury zrobić, których wtedy w większości
my, młodzi oficerowie, nie mieliśmy, i skończyli Akademię Sztabu Generalnego, politechnikę lub
uniwersytet. Zdobyli też inne - już pokojowe - doświadczenie.
Wyjrzy z dokumentu, już przecież powojennego, z roku 1945, króciutki meldunek dowódcy 1
samodzielnego batalionu samochodowego, z dnia 30 sierpnia 1945 roku, że jego podkomendni
zwieźli do huty „Pokój” 159 110 kg złomu metalowego, „3 faktury na dowód”.
Inne jednostki samochodowe zwoziły złom do huty „Kościuszko” w Chorzowie i do huty „Batory”
w Wielkich Hajdukach (podaję nazwy ówczesne, według meldunków).
6 czerwca 1945 roku Naczelny Dowódca WP wydał rozkaz o likwidacji pozostałości po wojnie. To
właśnie wojsko ma zasypywać okopy, rowy przeciwczołgowe, przywracać ziemię rolnikom. No
i oczywiście rozbrajać, niszczyć miliony min, pocisków, tę zardzewiałą czarną śmierć grożącą w każdej
chwili rolnikowi, jego żonie, dziecku.
I jakby do rangi symbolu urasta meldunek z dnia 30 lipca 1945 roku. Oto grupa żołnierzy z 4 batalionu
saperów (3 dywizji piechoty) oraz saperzy z 7, 8 i 9 pułku piechoty w ciągu czterech dni zdjęli
i unieszkodliwili 21 430 min, pocisków i bomb na przyczółku warecko-magnuszewskim. Przeciętnie na
sapera przypadło dziennie... 50 min. A więc pięćdziesiąt razy w ciągu dnia każdy z saperów mógł się
raz pomylić... Poległo dwóch saperów, dwóch odniosło rany.
Symbol zaś - może i mimowolny - tkwił w tym, że niemal dokładnie przed rokiem, na początku
sierpnia 1944 roku właśnie tu, na przyczółku warecko-magnuszewskim, trauguttowcy przechodzili
bojowy chrzest. Tę ziemię zdobywali, jej bronili, dziś - po roku - przywracają właściwemu życiu.
Z teczek brygad saperskich wyłuskuję jeden fakt gorzki po drugim. I ułoży się nie tylko tabela,
mówiąca, że dla nich, którzy „mylili się tylko raz”, ta wojna trwała jeszcze wiele lat.
Na każdych trzech mieszkańców ówczesnej powojennej Polski drzemały w ziemi dwie miny. Na
każdego z nas przypadało dodatkowo po półtorej sztuki amunicji różnych kalibrów - od karabinowej
zaczynając, na armatniej kończąc.
Padło w boju z czarną, niewidoczną i zardzewiałą śmiercią tylko w ciągu trzech pierwszych łat - 424
saperów. Niewiele mniej niż w wielodniowej krwawej bitwie pancernej 1 dywizji gen. Maczka pod
Falaise. Tu - 446 czołgistów. W kraju - 424 saperów. I sześciuset, którzy wynieśli rany przy
rozminowywaniu kraju.
Bilans saperskiej pracy w ciągu 28 lat (do końca roku 1973) był następujący: unieszkodliwiono ponad
83 miliony min, pocisków i bomb. Poległo - 461 saperów, rannych - 654.
I takie również bywały pożegnania z bronią i mundurem.
*
Po latach trzydziestu spotykamy się czasem my, byli żołnierze. Posiwieli lub wyłysieli nawet wówczas
najmłodsi. Schodzimy się przy kawie bądź też - komu wątroba na to pozwala - przy tradycyjnych,
żołnierskich „stu gramach”. W kawiarni, prywatnym mieszkaniu, na pułkowym święcie, w ZBoWiD-
owskim klubie.
Znów przeżywamy: atak na Trigubową i Połzuchy, forsowanie Wisły, Odry i Nysy, bój o kołobrzeskie
domy i pełzanie pod ogniem z bunkrów - w rozmazany lutowy dzień na Wale Pomorskim,
w rozsłoneczniony, kwietniowy gdzieś pod Budziszynem lub w Brandenburgii.
Zapalamy się, gestykulujemy żywo, błyszczą nam oczy, zjawiają się wypieki, chyba młodniejemy.
Grymas ścina nasze twarze, gdy padnie czyjeś bliskie nazwisko. Jeszcze niedawno był między nami.
Rozglądamy się dokoła. Maleje nasze grono.
I znów spór o to, kto był dobrym dowódcą, a kto złym. Kto dał ponieść się frontowym nerwom, kto
zaś sprytem brał „języka” i... miasteczka. Skaczemy sobie do oczu o głębokość brodów na rzekach,
o nazwy wsi, o datę i godzinę...
Podobno dla postronnego obserwatora bywamy w takich momentach ogromnie śmieszni i zabawni.
Zaperzone koguty, spierające się o - jak rzecze ów postrzegacz naszych stanów - nieważne szczegóły.
Być może, to on ma rację.
Ale mamy i my swoją.
Tę jedną. Byliśmy żołnierzami.
W tamten czas, czas wielkiej potrzeby.
I tego z pamięci i serca nic nie wymaże.
Kwiecień 1973 - kwiecień 1974
Szczawno-Zdrój - Warszawa
Okładkę, obwolutę i kartę tytułową projektował: Antoni Piotrkiewicz
Redaktor Maria Domańska
Redaktor techniczny Jadwiga Jegorow
Pięć tysięcy dziewięćset trzydziesta publikacja Wydawnictwa MON
Printed in Poland
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1977. Wydanie II
Nakład 7000+350 egz. Objętość 6,95 ark. wyd., 6,75 ark. druk. Papier druk. mat. IV kl. 65 g., (z Fabryki Celulozy i Papieru im. J.
Dąbrowskiego w Kluczach). Format 76X90/32. oddano do składu w październiku 1976 r. Druk ukończono w styczniu 1977 r. Wojskowa
Drukarnia w Gdyni. Zam. nr 1392. Cena zł 15.-