Centkiewiczowie Alina i Czesław Okrutny biegun

background image

CENTKIEWICZOWIE

OKRUTNY BIEGUN

background image
background image

Ostatnia podróż światłego kapitana

Skrzyp gęsiego pióra po pergaminie ustał. Brodaty mężczyzna nacisnął na czoło wytartą

lisią czapę i zatulił szczelniej poły futrzanego kubraka. Od podłogi, od ścian ściętych siwym
szkliwem szronu ciągnął mróz. Pośrodku izby tlące leniwie na wielkim palenisku grube
kłody niewiele dawały ciepła. Roztarł energicznie zniekształcone reumatyzmem w stawach
palce i przez chwilę nasłuchiwał. Spod ścian, od drewnianych prycz, spod stosów skór do-
chodziło jednostajne pochrapywanie. Czasem ktoś zajęczał, ktoś ciężko westchnął, coś
zagadał przez sen. W zawieszonej pod sczerniałym od kopcia sufitem lampie oliwnej
skwierczał tłuszcz morsa, napełniając mroczną izbę duszącą wonią. Ciszę przerwało nagle
tękliwe zawodzenie, biegło zza ścian, przechodziło w ostry skowyt.

— Głodne, pod dom podchodzą, złapał się widać któryś w sidła, będzie przynajmniej co

jeść — mruknął z ulgą brodacz. — Nowa czapa także mi się przyda. A i rękawice Barentsa
już zdarte. O innych dba, o sobie nigdy nie pomyśli — westchnął paitrząc na poplamione
tłustymi płatami sadzy pergaminowe karty rozłożonej przed nim księgi. Karty dziennika
pokładowego Discovery, statku, który był tylko wspomnieniem...

O ściany gniewnie załomotała zamieć, jakby się ktoś niecierpliwie dobijał, sypnęła

gwałtownie lodowymi grudami, przez otwór komina wtłoczyła do izby kłąb czarnego,
gryzącego dymu. Rytmicznymi podmuchami targała zbite z grubych kłód ściany, jakby
zakopaną po dach w śniegu.

I chatę miała wnieść z powierzchni ziemi. I ustała nagle, tak nagle, jaik przyszła.

Mężczyzna wzdrygnął się, wtulił głowę w ramiona, z obrzydzeniem starł z twarzy sadzę.
Niechętnym okiem rzucił znów na dziennik pokładowy, nie miał już sił dłużej notować.

Wciągnięty na listę załogi Discovery jako lekanz-bal- wierz Gerrit de Veer pełnił podczas

wyprawy obowiązki kronikarza.

Pisać tak, ale o czym, dla kogo, po co? Czy ktoś kiedyś przeczyta te zapiski? Willem

Barents był jednak -nieubłagany. Żądał, by dzień po dniu notować wszystko, co się
wydarzyło, wszystko, co przeżywali, o niczym nie zapomnieć. A któż by śmiał temu
najdobrotliwszemu z dowódców odmówić?

Szelest .przewracanych powoli kart zmącił ciszę izby. Zawtórowała mu znów jękliwa

skarga zza ściany.

...Anno Domini 1596 żaglowiec Di$covery opuścił port Texel... — odczytał na głos

Gerrit de Veer pierwsze słowa dziennika pokładowego.

To 'było przecież tak niedawno, zaledwie przed kilku miesiącami, ale owe miesiące

wydawały się (kronikarzowi wiekiem. I nie tylko jemu. Tego pamiętnego lata opuściły
Holandię w drodze na Daleki Wschód dwa wieŁkie, pękate żaglowce, po brzegi wyładowane
najprzedniejszymi towarami przeznaczonymi na wymianę w nieznanych dalekich krainach
owianych mgłą tajemnicy.

...Dotrzeć do Chin i Indii... drogą najkrótszą, przez polarne wody... choćby przez biegun...

— brzmiał rozkaz możnych kupców i armatorów Amsterdamu.

Okrążanie Afryki wydawało się Holendrom zbyt długie, zbyt kosztowne, a zarazem

niebezpieczne. Drogę wokół Czarnego Lądu zamknęły im w owym czasie statki Hiszpanii i
Portugalii. Potęga morska tych państw po odkryciu przez Kolumba Nowego Świata osiągnęła
szczyt, a bulla papieska z roku 1493: Ltnea di mercatione oddawała wspaniałomyślnie we
władanie obu chrześcijańskim władcom: „...wszystkie nowo odkryte lądy i morza".

Silnie uzbrojone floty Hiszpanii i Portugaiii odcinały Anglikom i Holendrom dostęp do

legendarnych bogactw Dalekiego Wschodu, chwytały załogi żaglowców przemykających się

background image

oceanami Atlantyckim i Indyjskim, stawiały je przed Trybunałem Świętej Inkwizycji, co
równało się wyrokowi śmierci lub w najlepszym przypadku dożywociu w kajdanach.

Pozostawał więc tylko jeden jedyny szlak do kuszącego obietnicami olbrzymich zysków

Dalekiego Wschodu, szlak wiodący wzdłuż ipółnoonych wybrzeży Ameryki czy Azji
poprzez morza polarne, szlak nieprzetarty. Nikt dotąd jeszcze nie przedarł się nim do celu.
Próbowali nadaremnie Anglicy, próbowali Holendrzy. Jedni zawracali z niczym, przywożąc
na -pokładzie niedobitki zdziesiątkowanej mrozem i chorobami załogi. Inni nie powracali
nigdy. Wiele żaglowców szło na dno, wiele uwięził na zawsze lód.

Holendrzy nie po raz pierwszy w roku 1596 płynęli na polarne morza. Skuszona mirażem

bajecznych bogactw Indii i Chin, zachęcona nadzieją wiełkich zysków dostojna brać
kupiecka Amsterdamu już przed dwoma laty wysłała cztery statki pod wodzą Willema
Barentsa, najlepszego z najlepszych żeglarzy, jakimi szczycił się kraj.

Barents powierzonego mu zadania nie wykonał. Pełen nadziei na odnalezienie

upragnionego przejścia na Wschód dopłynął do wrót Morza Karskiego i tam stanął bezradny
wobec lodowego chaosu. Niechętnie przyjęli w Amsterdamie jego tłumaczenia armatorzy,
gorzko wymawiali mu ogromne koszty, jakie musieli ponieść, nie mogli wybaczyć strat, na
jakie ich naraził. Bogactwa Wschodu zbyt silną były jednak pokusą, by z nich zrezygnować.

W rok później, po wielu wahaniach, po żmudnych obliczeniach powierzyli znów

Barentsowi dowództwo ogromnej armady szesnastu żaglowców załadowanych towarami,
pilnie przykazując mu, co przywieźć ma w zamian, i radząc, by próbował przedrzeć się przez
lód bieguna północnego. Ten szlak bowiem wydawał się im najkrótszy, a więc i najtańszy.

background image

Trudno opisać oburzenie, jakie zapanowało wśród kupców, gdy po kilku miesiącach

żeglugi wśród lodu Willem Barents zawrócił do Holandii z pustymi rękami. Daremnie
tłumaczył, że nie sposób było przedrzeć się przez zastygłe mrozem morza najeżone
spiętrzeniem brył lodowych, że zdrewniałe od chłodu żagle zwisały bezładnie pod ciężarem
szronu, a załoga dokonywała cudów odwagi mocując się ze stwardniałym olinowaniem, że
ciskana gniewną falą kra raz po raz zagrażała burtom. Na głowę Barentsa posypały się
gromy.

— Nie należało dbać zbytnio o własną skórę — wymawiali jadowicie jedni.
— Kto nie ryzykuje, niczego nie osiągnie — podtrzymywali ich inni, nie dowierzając

temu, co opowiadał Barents.

— Podszyci strachem są ci nasi marynarze — wzruszali wzgardliwie ramionami.
Na domiar złego dobiegały wciąż nowe wieści o wyprawach, jakie Anglicy wytrwale,

roik po roiku, nie żałując pieniędzy, słali na Daleki Wschód, przez te same groźne, północne
wody. Nie zniechęcali się niepowodzeniami, liczyli widocznie ma ogromne zyski. Czyż
wolno było dopuścić, by ci odwieczni rywale na morzach świata ubiegli Holandię?
Rada w radę, po długich debatach, co możniejsi armatorzy postanowili zaryzykować raz
jeszcze i wysłać żaglowce do Indii i Chin. Tym razem skromniej, tylko dwa.

— Jeżeli przywiozą z powrotem do kraju pełne ładownie choćby pieprzu czy innych

korzennych przypraw, wrócą się wszystkie koszty. Warto spróbować — powtarzali wy-
supłując pieniądze na wyprawę.

Postanowili zarazem ukarać Willema Barentsa za niepowodzenia poprzednich lat i

powierzyć dowództwo wyprawy komu innemu, ale żaden marynarz nie zgodził się wypłynąć
na polarne morze bez doświadczonego żeglarza. Targ w targ, zgodzili się wreszcie kupcy
mianować Barentsa nawigatorem.

— Poprowadzić statku i tak lepiej od niego nikt nie potrafi, a będzie niieć przynajmniej

nauczkę, tym razem
postara się, pokaże, co umie — podśmiewali się, niepewni, czy znany z dumy Barents
przyjmie ich warunki. Nie pomogły spazmy i płacz żony ani błagania oddanych przyjaciół.
Żeglarz pragnąc zmyć hańbę, jaka zaciążyła na jego imieniu, zgodził się. Nic nie było w
stanie zmienić jego decyzji.

Latem roku 1596 dwa żaglowce wypłynęły z Holandii w nieznane. Na morzu, nazwanym

przez potomność Morzem Barentsa, gwałtowna sprzeczka rozdzieliła kapitanów. Każdy
pragnął wybrać inną drogę do Indii i Chin. Jan Cornelius Rijp wziął kurs na wody
Spitsbergenu, a Jakub Heemskerk, dowódca Discovery, na którym płynął Willem Barents,
postanowił przedrzeć się do północnych wybrzeży lądu, który rosyjscy rybacy i myśliwi
zwali Nowaja Ziemia, i stamtąd próbować szczęścia „choćby i przez biegun". Każdy z nich
wierzył, że jemu właśnie przypadnie w udziale odnalezienie owego nieosiągalnego szlaku.

Dni mijały za dniami, pełne radosnej nadziei. Po ©płynięciu północnego cypla Nowej

Ziemi otwarte przestrzenie wód zaczęły raptem ścinać się niczym krzepnące sadło i zastygać
w lodowe tafle. Zwały kry coraz gęściej gromadziły się wokół iburt otaczając Discovery
złowrogim białym wieńcem, przed dziobem statku, wysokie ponad maszty, wyrastały
koszmarne białe zjawy lodowych gór. Barents spoglądał na morze zatroskanym okiem.
Czyżby i tym razem przyszło mu ulec?

Odpowiedź przyszła szybciej, niż się spodziewał. Przyszła w łoskocie sztormu, w

gwałtownym natarciu lodowych brył. Jakub Heemskerk, przerażony rozszalałym morzem, z
ulgą złożył dowództwo w doświadczone dłonie swego nawigatora. Willem Barents zdawał
sobie jasno sprawę z tego, że jedynymi ocaleniem i statku, i ludzi byłoby zawrócić z drogi,
raz jeszcze zawrócić, ale takiej decyzji nie odważył się podjąć. Zostałby pośmiewiskiem całej

background image

Holandii i on, i jego rodzina, musiałby raz na zawsze odejść od morza, pogardzany przez
podwładnych, zapomnianyjj przez przyjaciół.

Lód napierał wciąż gwałtowniej, białe odłamy coraz mocniej waliły w iburty. Barents dał

rozlkaz wpłynięcia do niewielkiej, zacisznej zatolki, chciał przeczekać sztorm, ale i tam nie
znalazł spokoju. Lód gromadził się wokół burt, spiętrzał w ogromne zwaliska, ja!k taranem
bił statek, groził lada moment zmiażdżeniem.

Z melancholią patrzył Gerrit de Veer na poczerniałe od sadzy pergaminowe kartki księgi

pokładowej. Dziś jeszcze ibiła z nich groza. I powracało, nadaremnie odpędzane, 'bolesne
wspomnienie tamtych straszliwych chwil.

...30 sierpnia — wysokie barykady zaczęły piętrzyć się wokół burt, szalała zamieć. Napór

lodu wyniósł nasz statek wysoko w górę... Wszystko wokół trzeszczało groźnie, pękało.
Wydawało się, że lada chwila burty ustąpią, rozpadną się na tysiące odłamków... Rzecz tak
straszliwa do oglądania i słuchania, że włosy na głowie stawały dęba... W ogłuszającym
łoskocie lód atakował wypychając

ID

górę statek. Mróz był straszliwy, zamieć przesłaniała

świat... Przejęci przerażeniem, zrozumieliśmy, że będziemy musieli pozostać tu w chłodzie,
w biedzie i w smutku najwyższym. Jak długo? Czyżby na zawsze? Schroniliśmy się na
skalisty brzeg ratując z „Discovery", co się tylko dało: obie smlupy, część żywności, żagle,
amunicję i broń — -notował wtedy.
*
Dnia ubywało. Zapadający szybko głęboki imrok przejmował grozą holenderskich żeglarzy.
Nie byli przygotowani do tragicznej niespodzianki, jaką zgotował im los.
...Czy będzie czym oddychać? A jeśli mroźne (powietrze zgęstnieje jak ta woda, która
zamienia się wokół nas w twardszą od granitu skałę, jak ta ciemność wokół, ikażdego dnia
głębsza? Jaik wytrzymać i zamiecie śnieżne, i sztormowe wichry, i srogi chłód? Jalk się
iprzed nimi zabezpieczyć? — zapytywali się nawzajem, niepewni, co przyniesie im następny
dzień. Ale na te pytania nie ibyło odpowiedzi.
Żaden człowiek Zachodu nie przeżył dotąd tego, co im przypadło w udziale. Wszystko było
wielką niewiadomą. Lęk przed nieznanym odbierał resztkę sił. Barents jeden przeczuwał, do
czego mogą doprowadzić rozpaczliwe rozmyślania. Wiedział, że tylko praca, ciężka praca
ponad siły, pozwoli zapomnieć, uratuje ludzi przed zwątpieniem. I postanowił zrobić
wszystko, co w jego. mocy, żeby im dopomóc.

Nim czerń polarnej nocy spowiła wybrzeże, z resztek uszkodzonego naporem lodu

Discovery i z wielkich iklód przygnanych prądami z odległych syberyjskich lasów kazał
klecić chatę w zatoce, którą nazwał Lodową. Poganiał ludzi, przynaglał, nie pozwalał na
chwilę wytchnienia, sam często chwytając za siekierę i piłę.

Ukończony pośpiesznie w październiku budynek — bez okien, z jednym otworem

drzwiowym — liczył dziewięć metrów długości i sześć szerokości. Pośrodku iżby wystawili
Holendrzy wielkie palenisko, a nad nim wycięli w belkach dachu otwór na komin. Do ścian
uszczelnionych pracowicie kępami mchu i porostów przybili drewniane prycze wymoszczone
skórami białych niedźwiedzi. Odważnie walczyli z napastnikami, czym się tylko dało,
włócznią, halabardą, rusznicą. Wiedzieli ,już, jak groźny potrafi być ten ogromny zwierz,
stoczyli z nim pierwszą walkę na małej wysepce, którą potomność nazwała Wyapą
Niedźwiedzią.

Na rozkaz dowódcy gromadzili teraz zapasy mięsa na złe dni polarnej nocy, która stała u

progu.

Póki słońce nie znikło pod horyzontem na długie miesiące, zajęci gromadzeniem zapasów

holenderscy żeglarze ledwie znajdywali czas na sen. O smutnych rozmyślaniach dawno
zapomnieli. Uratowane z Discovery zapasy fasoli, słoniny i solonych śledzi urozmaicali
codziennymi porcjami niedźwiedziny, a świadomość, że obie szalupy ratownicze są mocno
przytwierdzone do ścian chaty, dodawała

background image

im sił. Byleby tylko przetrzymać ten straszliwy mrok, byle nie doczekać chwili, kiedy
wyłonią się z niego jakieś nieznane potwory, byleby ujrzeć jeszcze kiedyś błogosławione
światło dnia.

...Ciemność panuje wokół nas, nieprzenikniona ciemność. Znikąd nadziei na promień

słońca. Czy powróci do nas, czy stopi na morzu lód, który nas więzi?... Trwogą przejmują
także te złowrogie pasma światła tryskające płomieniami, pląsające po niebie, wiecznie w
ruchu, jakby się goniły. Skąd się biorą, z ziemi czy ze stropu niebieskiego? Czy nam grożą?
Co przepowiadają? Giną równie szybko, jak się pojawiają.

Geirit de Veer rozgrzewał cierpliwie kałamarz, w którym do atramentu przymarzało gęsie

pióro.

Wolno, niemiłosiernie wolno wlokły się dzień za dniem zimowe tygodnie i miesiące.

Uratowany ze statku zegar ścienny odmierzał pracowicie godziny podobne jedna do drugiej.
Z chaty, zasypanej po dach śniegiem, nie było już teraz wyjścia. Holendrzy przekopywali w
nim głębokie tunele, żeby na wypadek jakiegoś nieszczęścia nie zginąć jak w pułapce.
Płonące dzień i -noc palenisko niewiele dawało ciepła. Nie chroniły przed mrozem kuibraki,
buty, czapy i rękawice mozolnie pozszywane ze skór lisich i niedźwiedzich. Chłód ścinał
oddech. Coraz grubsza powłoka szronu połyskiwała na ścianach, coraz dhiższe sople zwisały
z sufitu, ale nikt nie widział, jak pięknie grały tęczowymi barwami w skąpym świetle
zawieszonej wysoko pod sufitem lampy. Drżąc z zimna cisnęli się wszyscy wokół paleniska
grzejąc skostniałe dłonie.
Przywalony śniegiem komin dymił wciąż i wypełniał izbę gryzącym swądem. Którejś nocy
jednego z żeglarzy obudził czad. Gdyby nie zdążył doczołgać się do drzwi, rozewrzeć ich na
oścież i wpuścić mroźnego powietrza, zasnęliby Holendrzy snem wiecznym. Pragnąc za
wszelką cenę podtrzymać na duchu ludzi, po
zwolić im zapomnieć o stu i jednej udręce każdego dnia i każdej nocy, Willem Barents
całymi godzinami czytywał im ina głos spisaną w jedenastym wieku uratowaną ze statku
kronikę Navigatio Sancti Brandani. Była to opowieść o dzielnych celtyckich mnichach,
którzy przed wieloma stuleciami odważyli się opuścić ojczystą Irlandię, zbudować klasztor
na wybrzeżach pustynnej podówczas Islandii, a stamtąd w kruchych, plecionych z wikliny ło-
dziach, obciągniętych szczelnie przepojonymi "tłuszczem skórami, wypływali na północne
morza w poszukiwaniu rajUy

...Ziemia jest płaska — stwierdzali w owym czasie ojcowie Kościoła, kładąc kres

światłym wywodom greckich filozofów i astronomów o kulistości naszej planety.

...Jest płaską, olbrzymią skrzynią, a na jej krańcu znajduje się zapłata za ziemskie trudy

— raj.

Bracia celtyccy wierzyli mądrości swych przełożonych, a że w żyłach ich grała widać

wartka krew odkrywców, postanowili porzucić doczesne dobra i spokój zacisznego klasztoru,
który wznieśli własnymi siłami, wyszykowali łodzie i ruszyli przed siebie, by nieść słowo
boże na dalekie morza, wyspy i kontynenty.

...Krzyże mieli jak przetrącone, dłonie popuchnięte i starte do krwi, nie odchodzili od

wioseł, żeby przezwyciężyć opór gęstniejącego morza ubielonego odłamkami kry, a także by
się rozgrzać. I płakali ze zmęczenia nie mogąc już dłużej podołać, a łzy zamarzały im na
policzkach w lodowe sople, ale nie chcieli się poddać — czytał Barents patrząc na krąg
zasłuchanych ludzi.

...A kiedy płynęli już wiele tygodni po mroźnych wodach, na spotkanie wyszła im

najpiękniejsza katedra świata... Nie niosła jej ziemia — strzelista| wzniesiona z najczystszego
kryształu, tak przezroczystego, że poprzez ściany przezierał ołtarz — wyrastała wprost z
morza.

background image

Opłynąwszy górę lodową dowódca garstki mnichów, po długim świątobliwym życiu

zwany świętym Brandanem,

background image

I

1

nie zawahał się przybić do błyszczącej w słońcu 'krawędzi, przedostać się do środka, aby w
tyim niezwykłym domu bożym odprawić mszę dziękczynną.

Płynąc wciąż dalej i dalej na północ natrafili mnisi na jaikąś dziwną wysepkę. Nie

przypominała wyglądem skalistych wybrzeży, 'które dotąd mijali, wysokimi turniami
pnących się w górę, płaska 'była, szara, uboga. Znużeni, u kresu sił uprosili jednak Brandana,
żeby pozwolił do niej dobić.

...uklękli wszyscy i zaczęli modlić się, dziękując Stwórcy za ten nieoczekiwany

wypoczynek, jaki im zesłał na pełnym oceanie. A gdy tylko skończyli, nanieśli ze statku su-
chych drewienek, rozpalili ognisko, zawiesili nad nim gar pełen foczego mięsiwa, a kiedy już
zaczęli się posilać, wysepka zadrgała raptem gwałtownie raz, drugi i wolno, wolniutko
ruszyła z miejsca. Przerazili się braciszkowie i w popłochu, nie gasząc ogniska, uciekli do
łodzi. Wysepka umykała coraz szybciej i szybciej w dziwnych podskokach, to ginąc w
morzu, to znów wypływając na powierzchnię. Chwilami tylko wydawało się mnichom, że
widzą jeszcze błyskający nad falą żar ogniska. A kiedy wreszcie znikła im z oczu... święty
Brandan składając ręce zawołał:

„...Dziękujmy Stwórcy za ten cud! Nie na wyspie, drodzy bracia, pożywialiśmy się, lecz

na grzbiecie zwierzęcia największego chyba, jakie żyje w morzu".
Pierwsze spotkanie z wielorybem nie odstraszyło mężnych mnichów. Tydzień biegł za
tygodniem, miesiąc za miesią- oem, a oni wytrwale płynęli dalej, w strzępach mroźnej mgły
unoszącej się nad szarymi falami, odkrywając dziwne skaliste wyspy od podstaw po
wierzchołek pokryte chmarami białego ptactwa, płosząc cielska fok wygrzewających się
leniwie w słońcu na polach lodowych i raz po raz odpychając wiosłami zbrojne w groźne 'kły
wąsate pyski ciekawych morsów. Długa i ciężka była droga w poszukiwaniu raju.
...Gnani wiatrem północnym mocno dmącym w żagle, marznąc, głodując, wylewając
cierpliwie wodę z kruchych
łodzi, ujrzeli wreszcie braciszkowie spowite we mgłę zarysy jakiejś wielkiej, większej od
innych wyspy. Biegł od niej dziwny przytłumiony łoskot, jakby w dali nieprzerwanie huczał
grzmot. Gdy się przybliżyli, z olbrzymiej pieczary, wyglądem przypominającej kuźnię,
wyskoczył uzbrojony w widły potwór i zaczął ciskać w łódź mnichów naręczami
rozpalonych żużli. Tam gdzie docierały gorejące pociski, woda bulgotała i dymiła jak
islandzkie gejzery, nie imały się jednak łodzi, na której dziobie widniał krzyż.

„...O żołnierze Chrystusa, niech szczera wiara i krzepki duch wspomagają was, bo oto nie

do wrót raju dotarliśmy, lecz do wrót piekieł. Miejcie się na baczności i nie upadajcie na
duchu" — wołał święty Brandan.

I nakazał pośpieszny odwrót z wód wyspy, którą przez długie stulecia jeszcze marynarze

polarni zwali Wyspą Diabelską.

Nie odnaleźli mnisi raju na zimnych morzach Północy, ale powrócili szczęśliwie do

swego klasztoru i tam dziesiątkami lat spisywali swe niezwykłe przeżycia.

Wzbogacona i Ubarwiona z wiekiem baśniowymi wątkami legenda o wędrówce w

poszukiwaniu raju przekazywała następnym pokoleniom i sławiła te właśnie zalety
charakteru, tę odporność i wytrzymałość, jaką Barents pragnął wskrzesić i podtrzymać w
swoich ludziach. Rad patrzył, jak skuleni od chłodu, z obrzękłymi twarzami, zapominali o
własnym nieszczęściu i bezwiednie rozprostowywali zbolałe, powykręcane reumatyzmem
ramiona, słuchając opowieści o cierpieniach tyoh, co z piekła na ziemi wyszli cali i zdrowi.

Sięgał nieraz także światły holenderski dowódca po uratowaną z Discovery inną ulubioną

swą księgę: Opisanie świata, dzieło kupca weneckiego, Marco Polo, który zamiast prowadzić
wygodne, beztroskie życie w swej pięknej ojczyźnie, gnany żądzą poznania wyruszył lądem
w nieznane krainy Dalekiego Wschodu.

background image

...Nie było człowieka, ani chrześcijanina, ani Saracena, ani Tatara, ani poganina, który by

tyle świata zwiedził! — pisał później o sobie.

Długie lata wędrował i tak wiele po powrocie opowiadał o bogactwach poznanych ziem,

że współcześni okrzyczeli go kłamcą. Podobnie jak przed wiekami astronoma Pithea- sa ze
słonecznej Massilii, pierwszego Greka, który ośmielił się przedrzeć przez słupy Herkulesa i
groźnym oceanem dopłynąć do północnych wysp.

Nie dowierzali kupcowi weneckiemu nawet jego najbliżsi. Kiedy leżał już na łożu

śmierci, błagali go, by odwołał wszystko, co w swej księdze napisał przesadnego, by nie kalał
imienia zarzutem kłamstwa. Ale Marco Polo nie dał się przekonać.

„...Nie napisałem połowy tego, co widziałem" — odpowiadał z uporem.
Jak urzeczeni słuchali żeglarze holenderscy o bogactwach tego odległego Wschodu, do

którego nie dane było im dotrzeć.

W mroźnej, lśniącej szronem, zasnutej mdłym wyziewem czadu iżbie przewijało się

przed ich oczyma sto tysięcy śnieżnobiałych rumaków, jakie wierni przesyłali w darze
Wielkiemu Chanowi, swemu władcy, na święto obchodzone z nastaniem Nowego Roku. I
wydawało się chwilami Holendrom, że słyszą ciężki krok setek słoni ciągnących w
pochodzie, że widzą dumne wielbłądy przybrane w białe czapraki. I wzdychali nie mogąc
sobie wyobrazić, jak ciężkie były od pereł i drogich kamieni.

..JPośrodku tej sali, gdzie "Wielki Chan ucztuje — czytał Willem Barents — stoi

szczerozłota kadź, w której

f

jak w wielkiej beczce, znajduje się wino. Tym najkosztowniej-

szym napojem napełniają duże złote i emaliowane czasze tak wielkie, że starczą dla ośmiu
lub dziesięciu ludzi. Stawiają je na stole pomiędzy dwoma biesiadnikami. Zaś każdy z dwóch
ludzi ma złoty puchar z uchem i tym pucharem czerpie wino z owej czaszy,.. I mówię wam,
że Wielki Chan ma tych złotych i srebrnych statków tyle, że
16
kto nie widział, nie uwierzy. A wiedzcie, źe ci, Co usługują Wielkiemu Chanowi podając
potrawy i napoje, są to znaczni dostojnicy. Mają oni nosy i usta zakryte jedwabnymi i
złocistymi zasłonami, aby oddech ich nie kalał po- ' traw i napojów cesarskich.

...w bogatych miastach — czytał dalej — trzy razy w tygodniu zbiera się czterdzieści do

pięćdziesięciu tysięcy ludzi na targ i przynoszą wszystko, co do pożywienia wymarzyć
można... I tak ze zwierzyny kozły, jelenie, daniele, zające i króliki, z ptactwa przepiórki,
bażanty, jarząbki, kuropatwy, kury i kapłony oraz trudno ęobie wyobrazić, ile gęsi i kaczek.

Słuchali Holendrzy i wzdychali ciężko na myśl o czekającym ich posiłku, na który pod

koniec zimy polarnej jak co dnia składało się łykowate, cuchnące mięso lisów, dymiące w
wielkim kotle zawieszonym nad paleniskiem.

Z biegiem czasu wyczerpały się bowiem resztki żywności, rozzuchwalone niedźwiedzie

rozkopywały „spiżarnię", wykradały z trudem gromadzone przed zimą zapasy. I już tylko
wychudłe lisy łapane w sidła ratowały rozbitków od głodowej śmierci.

Niektórzy prosili, żeby Barents po wiele razy odczytywał im rozdział „O krainie

ciemności", w której... zawsze panuje rioc i nie ma słońca ni gwiazd, lecz stale jest mrok jak
u nas o zmierzchu. Wielki podróżnik wenecki znał taką krainę, chociaż nie dotarł tak daleko
na północ jak oni, a przecież powrócił do domu i opisywał swe wędrówki. Może więc im
także będzie dane wyrwać się z tego piekła?

Ale wbrew nadziejom za ścianami chaty, którymi odgrodzili się, jak umieli najlepiej, od

tego budzącego lęk świata, panoszyły się wciąż niepodzielnie mróz i ciemność.

...Najmocniejsze wino zamarzało, trzeba je było wyrąbywać, koszula suszona przy

palenisku od strony ściany pokrywała się szybko grubą tuarstioą szronu i twardniała niczym
pancerz... Posłania rozgrzewamy podając jeden drugiemu rozpalony w żarze paleniska
kamień ||jj notował niezmordowanie kronikarz wyprawy.

background image

2 — Okrutny biegun
17

background image

Z każdym dniem białe niedźwiedzie coraz natarczywiej dobijały się do chaty Holendrów,

ryły pazurami belki ścian i porykiwały groźnie.

— Nie bójcie się, to dobry znak, to wiosna. Niedługo powróci do nas światło, one już

czują — pocieszał swych ludzi Barents.

Spotkania z wygłodniałymi napastnikami sam o mało nie przypłacił życiem. Bez broni

wyszedł kiedyś na dwór nacieszyć oczy powracającym brzaskiem dnia. Wtem jak biała
lawina runęły na niego trzy wychudzone zimowym postem niedźwiedzie. Na rozpaczliwy
krzyk dowódcy wypadli z chaty żeglarze i halabardą, włócznią, toporem, co który miał pod
ręką, odegnali zwierzęta.

Skutki żywienia się wyłącznie gotowanym mięsem i brak jarzyn nie dały na siebie długo

czekać. Nad chatą w Zatoce Lodowej zawisło widmo szkorbutu. Nie wiedzieli jeszcze wtedy
Holendrzy, skąd się bierze i jak się przed nim bronić. Jeden tylko Barents, światły i oczytany,
pamiętał z opowiadań innych, jak krwawią spuchnięte dziąsła, jak chwieją się zęby, a ciało
pokrywa ropiejącymi wrzodami, nim wreszcie chory umrze w mękach. Wiedziony
instynktem kazał swym ludziom jeść surowe mięso lisów, a widząc, jak z obrzydzeniem
wypluwają łykowate kęsy, sam dawał im przykład. I to lekarstwo wielu uratowało zapewne
od śmierci.
Willem Barents nie kłamał obiecując powrót światła. Z każdym dniem pierzchały szybciej
ciemności, z każdym dłużej wokół chaty jaśniał brzask. Kiedy wreszcie pierwszy promień
słońca zalśnił w paśmie wody wolnej od lodu, zaświtała nadzieja wyzwolenia. Jeden przez
drugiego, bezładnie, nie czekając rozkazu dowódcy, ludzie rzucili się do szalup. Tylko jedną
chcieli wyszykować, druga wymagała dłuższych reperacji. Byle prędzej! Martwieli na myśl,
że okazja ucieczki z Zatoki Lodowej może się już nigdy nie powtórzyć, że nie wolno im
spóźnić się ani dnia, ani godziny.
Ale Barents był nieubłagany.
— Jeżeli ktoś chce wypuścić się na morze w jednej nędz
18
nej łupinie, niech lepiej od razu zajmie się kopaniem grobu — zapowiedział surowo.
Wszyscy pragniemy ujrzeć ojczyste brzegi, musimy mieć przynajmniej dwie szalupy. To i
tak jeszcze za mało dla siedemnastu ludzi.

Ufali mu, szanowali go i kochali jak ojca, ale tym razem niełatwo przyszło pogodzić się

im ze zwłoką, jaką doradzał.

Willem Barents z melancholią spoglądał na gorączkową krzątaninę, z rezygnacją

wsłuchiwał się w energiczny stuk toporów, w beztroskie głosy, którymi rozbrzmiewało teraz
nadbrzeże. Jakże szybko zapomnieli... Słabi byli, wycieńczeni ciężką zimą, ale wystarczył im
okruch nadziei, żeby odzyskać siły. On nadziei już nie miał. Podczas okrutnej nocy polarnej
uczynił wszystko, co było w jego mocy, żeby podtrzymywać ludzi na duchu. W ciągu
długich jak wieczność ośmiu miesięcy obiecywał wyzwolenie, wpajał wiarę przetrwania, tę
wiarę, o którą sam daremnie w modłach błagał Boga. Nie trapiła go troska o własne życie,
nieraz stawiał wszystko na jedną kartę, ale teraz czuł, że nadchodzi kres wędrówki. Trapił się
o ludzi powierzonych jego opiece.

Coraz częściej, coraz natarczywiej nachodziły go wspomnienia, nie bronił się już przed

nimi. Pod zamknięte powieki cisnęły się zarysy mglistych wybrzeży Holandii. Powracała,
jakby dziś przeżyta, chwila rozstania, las białych żagli w porcie, wydętych łagodną bryzą,
rozgwar barwnego tłumu przybyłych z Amsterdamu, stukot drewnianych sabotów jpo
deskach molo. I wreszcie uroczysta chwila podniesienia kotwicy Discovery, statku, z którym
tyle wiązał nadziei.
Jakże szybko poszerzał się pas wody między burtą a przystanią, jakby jakiś mur stawał
między przeszłością a nieznanym, w które się pogrążał. Jakże pełen był wówczas nadziei,

background image

jakże gorąco zapewniał najbliższych, że tym razem powróci zwycięzcą, choćby przez biegun
północny trzeba się było przedzierać do Chin. Wierzył głęboko w to, co mówił. Któż miał
przetrzeć na morzach polarnych ten
19

background image

dziewiczy szlak, jeżeli nie on, Willem Barents z Amsterdamu, który całe życie swe poświęcił
morzu?

— Ale to twoja ostatnia podróż, przyrzekłeś, prawda? — powtarzała żona połykając łzy.

Gdyby wiedziała, co mówi... Obiecał jej solennie, że po tej wyprawie porzuci dalekie morza.
I los się zemścił. Prosił, żeby nie płakała w chwili rozstania, żeby w tej niełatwej wędrówce
towarzyszyło mu wspomnienie jej uśmiechu, nie łez.

Nie mając sił zwlec się z posłania obficie wymoszczonego skórami, wyniszczony

szkorbutem Willem Barents wytrwale, całymi godzinami, dyktował kronikarzowi historię
zimowania u brzegów Nowej Ziemi, uzupełniając jego zapiski.

Nie dotrzymał przyrzeczenia, nie odnalazł drogi wśród lodu do Indii i Chin, niechże

przynajmniej potomność dowie się kiedyś, jak mężnie stawiali czoła przeciwnościom losu
synowie Holandii.

Cenny dokument polecił umieścić w pustym rogu po prochu i zawiesić pośrodku izby

wysoko pod sufitem, żeby nie padł ofiarą niedźwiedziej żarłoczności.

Czas naglił. Morze lśniło już w słońcu wielkimi połaciami otwartej wody, jprzyzywało,

utrwalało nadzieją. Zdruzgotane resztki Discovery wciąż mocno wiązał jeszcze lód. Trzeba
było spieszyć, uciekać przed nastaniem nowych mrozów, mogły schwycić znienacka, przed
nawrotem tych potwornych ciemności, które tyle miesięcy spowijały świat.

Nadszedł wreszcie dzień, w którym dwie kruche, przeciążone ludźmi szalupy stanęły do

walki z morskim prądem, ze sztormem, z wodą ubieloną płachtami lodowych pól.

Do walki na śmierć i życie.
Wąskie wstęgi kanałów wodnych kluczyły wśród białych zapór, tarasowały drogę, to

znów rozstępowały się przed szalupami, by po kilku chwilach zewrzeć na burtach swe ostre
krawędzie. Daremnie żeglarze usiłowali je odpychać, daremnie chronili się na okoliczną krę i
przeciągali ciężkie łodzie po chropawej powierzchni lodu do
następnego wodnego kanału wierząc święcie, że ten wreszcie wyprowadzi ich na otwarte
wody. Głodni, zziębnięci, przerażeni. Chata w Zatoce Lodowej, od której co dnia oddalali
się, wydawała się im teraz rajem.

Willem Barents nie wytrzymał trudów tułaczki. Po kilku dniach umarł z wycieńczenia.

Dość się już wycierpiał.

...Jego śmierć — notuje Gerrit de Veer — napełniła nas rozpaczą. Był naszym dowódcą,

jedynym nawigatorem, był naszym ojcem... Nie mogliśmy się jednak sprzeciwiać boskiej
woli i ta myśl przyniosła nam ulgę. Kiedy nie stało naszego dobrotliwego kapitana, musimy
czynić wszystko tak, jakby wciąż jeszcze znajdował się pośród nas.

Nadeszły ciężkie dni. Lód raz po raz zwierał mocno białą obręcz wokół nędznych

łupinek. Nie stało dobrej rady Willema Barentsa, rozbitkowie nie wiedzieli, co począć, upadli
na duchu. Na domiar złego wzburzona fala zmyła z pokładu ostatnią beczkę słodkiej wody i
część zapasów, a wreszcie wygarnęła z przybojem obie szalupy na jakiś nieznany, pustynny
brzeg, zwałami spiętrzonej kry odcinając ich od morza. Bez ognia, bez wody do picia, bez
dachu nad głową, wydani na pastwę białych niedźwiedzi Holendrzy wiedzieli, że żadne
wysiłki na nic się nie przydadzą, że nadszedł już kres.

Znienacka nadciągnął gwałtowny sztorm. W jednym okamgnieniu rozpędził zwały kry

przy brzegu, odsunął daleko. Porwali za wiosła, żeby wąskim długim kanałem wymknąć się
na otwarte morze. Jak długo płynęli, żaden z nich nie umiał później opowiedzieć. Od śmierci
głodowej uratowało ich przypadkowe spotkanie z syberyjskimi łowcami fok. Ci długo na
migi tłumaczyli coś rozbitkom, a widząc, że wszystkie wysiłki spełzają na niczym, zabrali ich
do swych łodzi i nawieźli do wybrzeży Półwyspu Kolskiego, gdzie stał holenderski statek.

Podczas pamiętnej sprzeczki kapitanów, Jan Cornelius Rijp postanowił wziąć kurs na

Spitsbergen, by tamtędy odnaleźć przejście na Daleki Wschód. Kiedy stanął mu na

background image

drodze mur lodu, nie zawahał się zawrócić, popłynąć na wschód i tam u brzegów Syberii
przezimować.

Mijał czas. Sto lat, dwieście, trzysta. Któż zliczy, ile razy nad opustoszałą, wkopaną

głęboko w śnieg chatą Wil- lema Barentsa przetaczały się zimowe sztormy, ile razy tańczyły
nad nią po niebie niespokojne wstęgi zorzy polarnej, które takim lękiem napełniały ongiś
rozbitków? I nikt nie pamiętałby już o holenderskich żeglarzach, gdyby nie zwykły
przypadek.

Któregoś lata norweski łowca wielorybów, kapitan Carl- sen, zakotwiczył w niewielkiej

zatoczce u północno- wschodnich wybrzeży Nowej Ziemi, żeby uzupełnić zapas słodkiej
wody na dalszą drogę. Idąc z biegiem strumyka, ze zdumieniem dostrzegł w dali wystające
spod śniegu zręby jakiejś drewnianej budowli, dziwnej, czworokątnej, niepodobnej do żadnej
z tych, które spotykał dotąd w swych polarnych wędrówkach.

Przekopał przejście, wyważył ciężkie drzwi i w progu osłupiał. W mrocznej izbie czas,

wydawało się,, stanął. Na pociemniałej od dymu oblodzonej ścianie wisiał staroświecki
zegar, w wygasłym palenisku siwiały jeszcze resztki popiołu. Wysoko zawieszony pod
kominem wisiał róg po prochu. Na nie heblowanym stole zbitym z okrętowych belek, obok
sczerniałych cynowych mis, klepsydry i kwadr an tu leżała pożółkła od starości księga
Opisanie świata.

Pod ziejącymi mrozem ścianami na pryczach bielały brudne od sadzy zniszczone skóry

niedźwiedzie, z kąta sterczał pęk halabard i jedna strzelba. Carlsen oczom nie wierzył, zwołał
marynarzy i kąt po kącie zaczęli przegląd dziwnej, starej chaty.

Odpowiedź na pytanie, kim 'byli jej mieszkańcy, przyniósł im zawieszany wysoko pod

samym kominem w pustym rogu po prochu zwój pergaminu. On to pozwolił, dzień po dniu,
odtworzyć tragedię żeglarzy, którzy pierwsi zimowali przymusowo daleko od ojczyzny, w
nieznanym świecie lodu.
2
Opętany demonem włóczęgi

Wpita chciwymi spojrzeniami w krwawy ochłap banda obdartusów wstrzymała oddech.

Szyper wparł się mocniej stopami w deski pokładu, potrząsnął wysoko nad głową płatem
wielorybiego mięsa i z rozmachem cisnął nim w wyczekujących. Rozbawiony patrzył, jak
między pochylonymi grzbietami, w kłębowisku rąk i nóg czerwieniał rozdrapywany na
strzępy ochłap. Nagle z wąskiego zaułka wypadł jakiś chudzielec i wskoczył w sam środek
walczących grzmocąc niemiłosiernie pięściami w lewo i w prawo. Jak spłoszone kuropatwy,
na które spada jastrząb, w jednym mgnieniu oka rozpierzchli się na wszystkie strony zerkając
zza węgłów na napastnika. Powoli zbierał wgniecione w żwir nabrzeża resztki, nie zwracając
uwagi na pogróżki i złorzeczenia ograbionych.

— Ten daleko zajdzie — mruknął z mimowolnym szacunkiem szyper — nieraz musiał

się im dać we znaki.

Kiedy chłopak odchodził, wszyscy usuwali mu się z drogi, ten, kto raz popróbował na

sobie siły kościstych nóg i niezawodnych ciosów tych twardych pięści, wolał nie szukać
nowej zaczepki.

W wąskich, pokrytych nie zasychającym nigdy błotem zaułkach małego portowego

miasteczka u ujścia Tamizy każdy znał chudzielca, wszędzie go było pełna. Najmniej
wiedział o nim chyba mistrz cechu stolarskiego, który miał nauczyć Henry Hudsona władania
heblem i piłą. Nie pomagały ani płacz matki wdowy, ani tęgie razy pasa, ja

background image

■HNMHIH
YJ
kich krnąbrnemu chłopakowi nie szczędził wzywany na pomoc stryj.

A rękę miał ciężką.
— Co z tobą począć, niciponiu? Całymi dniami wałęsasz się w porcie, uczciwego fachu

nie chcesz poznać, dopomóc matce. Widzisz, jak haruje, żeby waszą gromadkę wyżywić.
Sumienia nie masz! Jakby żył ojciec, dzień i noc łoiłby ci chyba skórę — mruczał kiedyś,
zasapany odkładając narzędzie kary. — Co z tobą począć?

— Chcę na statek! — wykrztusił chłopak zagryzając wargi.
— Takich jak ty właśnie na morzu potrzeba. Żebyś chociaż mógł zaciągnąć się jako

pomocnik cieśli okrętowego. Czemu nie? Fach jak każdy inny, ale cóż ty umiesz? Nic. Do
końca życia będziesz kartofle w kambuzie obierać i obrywać po głowie od każdego. Włócz
się, włócz, skończysz w kajdanach.

— Chcę na statek — brzmiała uparta odpowiedź.
Dobre rady stryja nie docierały do chłopaka. Morze kusiło, ciągnęło, nie sposób było się

oprzeć. Tam w porcie najłatwiej mógł zreszitą zarobić. Kiedy wracał do domu z koszem
pełnym ryb, ochłapem wielorybiego mięsa, które szyprowie nieraz wyrzucali ze statku, lub
drobną monetą zaciśniętą mocno w garści, matka nie pytała nigdy, jak je zdobył, rada, że
chociaż na moment umilknie jazgot wiecznie głodnej gromadki młodszych dzieci.

Nadszedł wreszcie dzień, w którym zabrakło ochłapów. Henry nie wrócił do domu.

Matka nie miała czasu ani siły martwić się jego losem, przepłakała jeden wieczór, drugi, na
myśl, że może coś mu się przytrafiło złego, ale pocieszył ją brat męża.

— Złego diabli nie wezmą. Nawiał po prostu na pierwszym lepszym kutrze! Nie masz co

na niego dłużej czekać, od morza go nie odciągniesz. Jak mu będzie źle, wróci — orzekł
filozoficznie.
24

Nie ukończywszy dwunastu lat, Henry postanowił spróbować szczęścia na morzu.

Początek nie zapowiadał się wesoło, ale chłopak zaciął zęby, zdecydowany wszystko
przetrzymać. Potulnie znosił kopniaki i szturchańce, jakich nie szczędzili mu marynarze.
Cierpliwie szorował Tondle, obierał ziemniaki, patroszył ryby, zmywał pokład, chwytał się
każdej pracy, byle tylko zaskarbić sobie łaski tych, co nim pomiatali, byle tylko nie
przepędzili go w pierwszym porcie ze statku.

Wiecznie zgłodniały, teraz wreszcie mógł najeść się do syta, myśl o domu odpędzał.

Wiedział, że jeżeli teraz powróci, nigdy już nie spełnią się jego marzenia. W twardej szkole
życia na morzu rósł i mężniał.

Miesiąc mijał za miesiącem, biegły laita pełne gorzkich doświadczeń. Na starszego

marynarza, później sternika awansował szybko. Posłuch zdobywał sobie najczęściej
szorstkim słowem i mocną pięścią. Nie był lubiany, nie starał się też zaskarbić łask kolegów,
bosmana czy szypra, nie włóczył się z nimi po portowych knajpach, rzadko kiedy uśmiechem
odpowiadał na przyjazny uśmiech. Podejrzliwy z natury, nieufny, trzymał się z dala od
innych. Często jednak nie czekając na prośbę, nie dbając o słowa podzięki, stawał za nich na
nocne godziny psiej wachty przy sterze czy żaglach. Nie czynił tego z dobroci serca czy z
wrodzonej uczynności, chciwy był tej wiedzy, pożerała go ambicja.

Trudu nie żałował i swego szybko dopiął. Chcąc nie chcąc szyprowie, bosmani i

marynarze musieli przyznać, że nikt jak Hudson nie zna morza, nikt jak on nie ma dziwnego
daru odnajdywania właściwego kierunku. Jak mewa tysiące mil ciągnąca nieomylnie do
gniazda, tak i on w ciemne noce czy burzliwe dni, kiedy niebo uginało się pod ciężarem
chmur lub mgła mętnym oparem spowijała horyzont — zawsze 'bezbłędnie wyznaczał kurs.

background image

Jak żyć bez morza — tego nie pojmował. Na ląd schodził niechętnie, nie mógł nigdzie

znaleźć sobie miejsca i liczył tylko godziny do powrotu na statek.

Pierwsze myśliwskie wyprawy w lód w pogoni za fo

25

background image

czym tłuszczem przyniosły Hudsonowi sławę. Żaglowiec, który prowadził, powracał zawsze
z bogatym łupem, bogatszym niż inne.

Z szaleńczą na pozór odwagą płynął tam, «kąd cofali się starzy, doświadczeni szyprowie i

w końcu wyprowadzał zawsze statek na wielkie, największe stada fok. Skąd wiedział, że tam
właśnie były? Nigdy się nie pomylił. Szedł na pewnego, jakby go ktoś za rękę prowadził.
Budził zawiść i lęk.

— Z diabłem się kuma — spluwał z przestrachem ten i ów.
— To sprawa nieczystych sił — dorzucali inni, ściszając głos do szeptu, a niejeden

kreślił ukradkiem na piersi znak krzyża, żeby odżegnać zło. Byli i tacy, co w spelunkach
portowych, kiedy się już wszystkim ze łbów kurzyło, przysięgali, zaklinali na wszystko, co
święte, że już więcej na morze nie wyjdą z Hudsonem. A ten śmiał się tylko, rad ze sławy.
Dobrej, złej, czy nie wszystko jedno? Długo i ciężko na nią pracował. Wszystko sam sobie
zawdzięczał, wszystko sam życiu wydarł.

— Niech mi który ośmieli się te bajdy w oczy powtórzyć! — wrzeszczał czasem

rozeźlony po pijanemu. Ale takiego nie znalazł.

Rozwłóczona w porcie przez złe, zawistne języki plotka zrobiła jednak z czasem swoje.

Coraz mniej marynarzy zaciągało się na statki, na których szyprował.

— Lepszy suchy chleb na lądzie niż bogaty łup z takim, co z diabłem trzyma. Wcześniej

czy później to się musi źle skończyć — mówili.

Po dobrej woli na łowy z Hudsonem wypływali już tylko co gorsi awanturnicy. Coraz

trudniej przychodziło mu dobrać załogę, jakiej zwykł był przewodzić, złożoną z ludzi
odważnych jak on i gotowych na wszystko. Ale i na to znalazł sposób. Szynkarzom kazał do
utraty przytomności poić wódką niezdecydowanych i opornych, a potem cichcem znosić na
żaglowiec i zwalać pod pokład. Pieniędzy na to nie żałował. A kiedy na otwartym morzu
bosman zlewał pijanych kubłami lodowatej wody, przytomnieli i stawali do pracy z urazą w
sercu.

Nie szanował i nie lubił Hudson tej zaciągniętej podstępem i siłą na statek załogi.

Lekceważył pijaków i awanturników, był dla nich twardy, szorstki, nieustępliwy.

Bali się go żeglarze jak ognia i nienawidzili, ale rozgłos jego szaleńczej odwagi, a co

ważniejsze szczęście, jakie mu zawsze dopisywało, wzbudziły zainteresowanie armatorów i
kupców zrzeszonych w Kompanii Angielsko-Mosldew- skiej. Niechętnie i z ociąganiem
myśleli o wysłaniu nowego statku na poszukiwanie-przejścia do Indii i Chin przez polarne
wody. Gdyby nie lęk, że Holendrzy ich wyprzedzą, nie zdecydowaliby się może nigdy. Wiele
strat ponieśli już wysyłając statki, których kapitanowie zawracali z niczym. Już przed
pięćdziesięciu laty rozpoczęli próby odnalezienia północnego szlaku. Kompania ich nosiła
podówczas nazwę „Towarzystwa Kupców Poszukiwaczy Nowych Ziem, Wysp oraz Krajów
Dotychczas Nie Znanych i Nie Osiągniętych Drogą Morską".

Dwa statki zaginęły w lodzie, trzeci ocalał. Jego dowódca Chancellor dotarł szczęśliwie

do ujścia Dźwiny, a stamtąd — zaproszony w gościnę do cara — do stolicy Mosko- wii,
goszczony był jak książę krwi Powracając do Anglii przywiózł odręczne pismo Iwana
Groźnego, w którym car proponował nawiązanie stosunków handlowych.

...jeżeli kupcy Waszego kraju zapragną nawiązać z naszymi stosunki handlowe,

zapewniam im korzystanie ze wszelkich swobód i udogodnień bez jakichkolwiek utrudnień,
strat czy przeszkód w pełnieniu ich czynności, w dowód czego daję Wam to pismo, słowo
moje i moją pieczęć.

Ogromne korzyści przyniósł angielskim kupcom i armatorom ożywiony handel z

Moskwą, wówczas to przemianowali Towarzystwo na Kompanię Angielsko-Moskiewską.
Załogi statków docierających do nadbrzeżnych osiedli do

background image

wiadywały się od rosyjskich rybaków i myśliwych o wolnych latem od lodu wodach, które
ciągnęły się po horyzont. Tę cenną, utrzymywaną w głębokiej tajemnicy wiadomość
potwierdzili geografowie z dworu królowej Elżbiety. Co więcej, dowodzili uczenie, że po
pokonaniu wąskiego pasa lodu czystym wokół bieguna morzem łatwo dopłynąć do portów
Dalekiego Wschodu. Dokonać tego może odważny, doświadczony szyper. Takim
człowiekiem był Hudson.
Latem roku 1606, bez chwili namysłu, zgodził się objąć dowództwo statku Hopewell, nie
większego niż mała barka. Kilku awanturników, znęconych zarobkiem, zaciągnęło się
dobrowolnie, resztę załogi zwerbowali mu, jak to już nieraz bywało, przekupieni sowitym
datkiem karczmarze,

dolewając obficie do kubków mocne trunki.

*
Napięte jak struny mroźnym wiatrem żagle, duża, ostra fala, tańczący pokład pod stopami,
czegóż więcej żądać od życia? Hudson był w swoim żywiole. Nie schodził z pokładu
Hopewell, godzinami wypatrując cierpliwie pierwszych odłamów kry gnanej prądem z tych
dalekich obszarów, po których miał żeglować do Chin. Jakie niespodzianki kryją, jakie
spiętrzą przed nim przeszkody, czy zdoła im sprostać? Uważny, czujny. Nieznane
przyciągało, wyzwalało instynkt walki. Po raz pierwszy obojętnym okiem spoglądał na focze
stada wygrzewające się w promieniach słońca. Nie po foki płynął tym razem, nie, obrzydły
mu już przetarte szlaki, to dobre dla innych. Jego szlak prowadził dalej, powierzono mu
zadanie, jakiego nikt dotąd jeszcze nie wypełnił! Rozpierało go uczucie diuny, pewien był
zwycięstwa.

Po kilku tygodniach swobodnej żeglugi kra zaczęła gęstnieć i zwierać się w wielkie

lodowe pola. U wschodnich brzegów Grenlandii nędzna łupina żaglowca stanęła bezradnie.
Hudson nie dał za wygraną, zawrócił i wziął kurs na Spitsbergen. Odważnie kluczył między
icebergami, parł naprzód każdą wyrwą w lodowej barierze, popędzał bez
litości przerażoną załogę. Przedarł się tak daleko na północ, jak nikt przed nim — pod 82°
Nord. Dalej płynąć nie sposób.

Kupcy z Angielsko-Moskiewskiej Kompanii niezdolni byli ocenić świetności polarnego

rekordu Hudson a, tego pierwszego w dziejach rekordu na drodze do bieguna północnego.
Czyż mogli wiedzieć, że mimo wielu prób nie pobije go nikt w ciągu następnych stu
sześćdziesięciu lat? Nie o (biegun szło im, nie o geograficzne odkrycie, bo jakież z nich
zyski, lecz o szlak handlowy. Obliczali straty i nie kryjąc zawodu, jjak na szaleńca spoglądali
na Hudso- na, kiedy po ,powrocie z nieudanej wyprawy gorąco namawiał ich do podjęcia
nowej podróży.

— Ruszę tym razem bardziej na wschód. Prześliznę się między południową krawędzią

Nowej Ziemi a lądem. Muszę odnaleźć ten przeklęty szlak — tłumaczył gorąco. — Wzdłuż
północnych wybrzeży Azji sami mówicie, że morze latem wolne jest od lodu, tam znajdę z
pewnością przejście na Daleki Wschód. Muszę raz jeszcze spróbować. Dajcie mi tylko lepszy
statek, ta łajba Hopewell rozpadnie się przy lada sztormie.

Porażka polarna rozpaliła w Hudsonie nową nie znaną mu dotąd pasję, pasję odkrywcy.

Oddałby wszystko na tej ziemi, majątek, zdrowie, duszę zaprzedałby diabłu, żeby raz jeszcze
wyruszyć na te mroźne morza, żeby raz jeszcze zmierzyć swe siły z tym zakutym w lód
widnokręgiem.

Posłuchu u kupców nie znalazł.
— Wypływał już tym szlakiem na Nową Ziemię Barents, skończyło się katastrofą...
— Po co raz jeszcze próbować, zbyt wielkie koszty. Któż nam zaręczy, że...? — usłyszał

niechętne głosy.

— Nikt tak daleko nie dotarł na północ jak ja — odpowiedział hardo. — Zaryzykujcie!

background image

Długo namyślali się kupcy Kompanii Angielsko-Moskiewskiej, długo liczyli,

kalkulowali, ważyli „za" i „przeciw". Chciwość przemogła wreszcie skąpstwo. Przystali na
propozycje żeglarza, ale postawili okrutny warunek.

background image

— Ten sam żaglowiec albo żaden. O lepszym nie może być mowy.
Hudson ustąpił. Wiedział, że jeśli tym razem odniesie zwycięstwo, w przyszłości będzie

dyktować warunki armatorom. Rzeczywistość zadała jednak kłam jego marzeniom. Była to
niedobra podróż. Daremnie przywoływał na pomoc całe swe bogate doświadczenie lawirując
między białymi ścianami icebergów, na próżno wciskał statek w wąskie kanały wodne.
Skądże mógł wiedzieć, że i wiosną, i latem spiętrzone zwaliska strzegą wrót Morza
Karskiego? Bezradnie krążył po rozhuśtanym sztormami morzu wzdłuż krawędzi pól lodu,
wyszukując przejść, setki razy ryzykował życiem własnym i załogi, utratą statku. I znów za-
wrócił z niczym.

— Cóż nam z tego, że dotarł dalej na północ niż ktokolwiek? Cóż nam z tego przyjdzie?

Koniec z próbami, zbyt drogo kosztują — oświadczyli jego mocodawcy i chcąc ukarać
żeglarza za straty, na jakie ich naraził, wymogli na armatorach, by nie powierzać mu żadnego
statku.

Nadeszły dla Hudsona niedobre dni. Nikt już nie szukał jego usług, życzliwi radzili, żeby

powrócił do łowieckich wypraw albo pomyślał o żegludze przybrzeżnej, inni, żeby
ustatkował się wreszcie i osiadł na lądzie. A widząc, z jaką pogardą spogląda na nich,
przestali mu wreszcie radzić, omijali z daleka, nie mogąc znieść upartego, chmurnego
spojrzenia. Nie rozumieli, że w żyłach Hudsona płynęła zbyt niespokojna krew, że nie umiał
wtłoczyć się w ciasne ramy codziennego życia. Nie wystarczały mu już krótkie myśliwskie
wypady na Morze Barentsa, podobne jeden do drugiego. Zakosztował smaku włóczęgi,
smaku walki z nieznanym. Na lądzie nie wiedział, co ze sobą począć, nie miał domu, uciekła
od niego żona porzucając małego synka, opuścili przyjaciele zniechęceni niezrozumiałym
uporem. Zdziwaczał do reszty! — mówili niechętnie.
Pił więc na umór, żeby zalać robaka, krążył po porcie jak zwierzę po klatce, zaczepny,
natarczywy, włóczył się od spelunki do spelunki, budził lęk. Tam gdzie się pojawiał, w
powietrzu wisiała bójka.

— Ustąp mu. Nie szukaj z nim zwady. Zły jak sto diabłów, kiedy nie pływa.
— Na morzu także nie lepszy, spróbuj mu się sprzeciwić — sarkali marynarze.
— Jak go nie usłuchasz, wyciśnie z ciebie ostatnią kroplę krwi, żeby postawić na swoim

— potakiwali ci, co z nim wypływali na morze.

Dni całe wysiadywał w porcie i wsłuchiwał się w chrzęst kotwicznego łańcucha

zrzucanego w wodę. Wydawało mu się wtedy, że czuje chłodny powiew wiatru w żaglach
statku, że wypływa znów na te mroźne morza mgieł i wichrów, niezależny od nikogo, wolny.
Dawno już przekroczył pięćdziesiątkę, dawno już czas przeorał mu twarz głębokimi
bruzdami i siwizną gęsto posrebrzył brodę. Jeszcze parę lat i już sił nie stanie, żeby wyruszyć
na morze. A lata biegły nieubłaganie, pełne udręki i goryczy. Jak długo przyjdzie tak żyć?
Mijały miesiące za miesiącami na daremnym wyczekiwaniu, armatorzy angielscy zapomnieli
o.nim albo nie chcieli pamiętać. Nie widzieli go, nie słyszeli, jakby zapadł pod ziemię.

Odmiana przyszła niespodziewanie, kiedy już stracił resztki nadziei. Sława zuchwałego

żeglarza przeniknęła daleko poza granice kraju. Kompania Holenderska w Amsterdamie, od
lat prowadząca cichą, zaciekłą walkę o północny szlak morski z Kompanią Angielsko-
Moskiewską, zaproponowała Hudsonowi dowództwo pięknego, nowego żaglowca. Cel
wyprawy ten sam — odnalezienie tajemniczego przejścia na Daleki Wschód. Zgodził się bez
wahania. O wielką grał stawkę. Gorzko było wprawdzie na stare lata służyć obcym, ale w
Anglii czuł się jak w więzieniu.

Na pełnych żaglach holenderski żaglowiec Half Moon pod dowództwem Hudsona

wyruszył na północne morza w 1609 roku. I znów ciągnęła się za rufą woda ubielona

background image

odłamami kry i znów białe pasma na niebie zwiastowały za horyzontem zwarte (masy lodu.
Hudson nie posiadał sią z radości. Holendrzy (pozostawili mu całkowitą swobodą ruchów,
był panem swego losu. Próbował przedrzeć sią przez lód na południe Nowej Ziemi, cofnął
sią, zawrócił stamtąd i przez lodowe zapory, pożeglował na zachód. Tam stawiając wszystko
na jedną kartą skierował dziób statku ku brzegom amerykańskim, wzdłuż zachodnich,
krawądzi Grenlandii.

Nieoczekiwany bunt części załogi, milczące poparcie reszty, zmusiły go do odwrotu.

Czyżby znów porażka? Groził zbuntowanym krwawą chłostą, sądem doraźnym., galerami.
Nic (nie pomagało. Przerzucał się z jedne} ostateczności w drugą, uderzał w pokorę, prosił
ich, zaklinał, obiecywał złote góry, ale nikt go cnie słuchał. Dławiła go bezsilna wściekłość,
wiedział, że sarn, wbrew nim, statku nie poprowadzi.

Szeroki obszar wody wolnej od lodu rozbudził przygaszoną nadzieję. Ciągnął się po

horyzont, jak daleko wzrok sięgał. Czyżby wreszcie ów upragniony szlak na "Wschód?

Hudson nie schodzi z mostku kapitańskie go przez kilka dni i kilka nocy, póki nie straci

złudzeń. To nie szlak, to rozległa, olbrzymia delta nieznanej rzeki, którą potomność nazwie
rzeką Hudsona.

Od przypadkowo napotkanych Indian, za kilka złotych: monet i butelkę whisky, żeglarz

nabywa niewielką wysepkę, którą nazywa New Amsterdam. Na niej z czasem stanie
największe miasto Stanów Zjednoczonych — New York.

I jakże <tu zawracać z drogi, kiedy każda mila morska naprzód rozbudza chciwość

poznania, kusi, przykuwa nowością? Ale holenderska załoga jest nieubłagana, grozi
otwartym buntem, nie pozostawia dowódcy wyboru.

Powrotna droga przebiega niełatwo. W porcie angielskim Dortmounth, do którego zawija

Half Moou, czeka Hudsona przykra niespodzianka. Dekret królowe} Elżbiety Pierwszej
zabrania surowo swym podwładnym uczestniczenia w wyprawach odkrywczych pod obcą
banderą.

background image

Angielski kapitan, -który si

ą

opiera, siłą zostaje zdjęty z pokładu holenderskiego statku.

Fortuna kołem się toczy. Nieoczekiwanie, jak obudzona z głębokiego snu, Anglia

przypomina sobie o zasługach Hudsona. Kompania Angielsko-Moskiewska szybko puszcza
w niepamięć i dawne straty, i dawne urazy. Nowy mocny żaglowiec Discovery i góry złota w
zamian za podjęcie nowej próby odnalezienia szlaku morskiego na Daleki Wschód — oto co
obiecują mu wielcy armatorzy Anglii.

Henry Hudson nie dba o zapłatę, dobiega sześćdziesiątki, to już ostatnie lata, w których

potrafi coś jeszcze zdziałać. A zdziałać jeszcze pragnie wiele, pożera go nadal gorączka
czynu.

Zapowiedź wielkiej polarnej ekspedycji w 1610 roku nie budzi jednak entuzjazmu wśród

marynarskiej braci. Nie zapomnieli władczej dłoni srogiego kapitana ani jego bez-
względności ludzie z dawnych załóg. Z poprzednich wypraw zgłasza się zaledwie trzech
wiernych. Po resztę sięgnąć trzeba znanymi metodami do spelunek portowych na brzegach
Tamizy. Jednych przekupywać obietnicą sowitej zapłaty, innym dać do wyboru długie lata za
kratami więzień lub zaokrętowanie.

Hudson nie waha się zabrać na morze dziesięcioletniego syna Johna i swego wychowanka

Greena. Przed laty zajął się tym opuszczonym sierotą, zagłodzonym, skazanym na
poniewierkę, łożył na jego naukę, nie oglądając się na wydatki Ale przybrany syn nie znał
uczucia wdzięczności Zamiast uczyć się hulał, bez skrupułów czerpał z kiesy opiekuna,
wykradając pieniądze, często fałszując podpis. Nieraz Hudson wykupówać go musiał z
więzienia za karciane długi. Nie pomagały upomnienia, przestrogi, pogróżki.

— Dość tego! — powiedział wreszcie. I siłą zmusił młodzieńca do wejścia na pokład

Discovery. — ...Twarde życie z tego utracjusza zrobi może człowieka - gggj bosmanowi.

background image

Na parę dni przed wytusżeniem DiscóbUty kupców londyńskich ogarnęły wątpliwości.
— Lękam się tej nazwy dla statku. Barentsowi nie przyniosła szczęścia!
— Koszta ogromne, przewyższyły nasze obliczenia. Kto nam zaręczy, że ten awanturnik

zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby odnaleźć przejście? Przechwala się od lat, że nikt nie
dopłynął tak daleko na północ jak on. Czy nie skusi go biegun? Ktoś słyszał, jak wrzeszczał
po pijanemu: „dotrę tam pierwszy".

— Jedyna rada to wyznaczyć zastępcę, naszego człowieka, przypilnuje tego szaleńca,

przykróci mu cugli, jeśli zajdzie potrzeba — zaproponował ktoś.

— Przykróci mu cugli? Jeszcze się taki nie urodził, co dokazafby tej sztuki.
Zerwała się burzliwa dyskusja.
— Nie zgodzi się nigdy na opiekuna, to demon pychy — twierdzili uparcie jedni.
— Każdy warunek przyjmie, byle tylko wypłynąć! — oponowali drudzy. I ze źle

ukrywanym niepokojem wyczekiwali, co powie. Stary żeglarz łatwo przystał na propozycję,
nadspodziewanie łatwo. Zdusił gniew, nie dał poznać po sobie urazy, przyjął wszystkie
warunki, jakie mu stawiano. Nikt nie domyślał się, co kryje ta niespodziewana zgodność.

Nie rozpłynęły się jeszcze we mgle wybrzeża Anglii, kiedy marynarze ku swemu

zdumieniu usłyszeli rozkaz przybicia do małej wyspy. Tam*Hudson siłą wysadził na ląd
swego zastępcę, związał go dla pewności i pozostawił przy nim kartkę do armatorów, rad, że
mógł wreszcie puścić wodze urazie, powiedzieć wszystko, co o nich myśli, kończąc słowami:

Nie wam dyktować mi warunki — na morzu kapitan jest panem, pierwszym po Bogu.
Widząc, jak szybko nikł z oczu znienawidzony ląd Anglii, Hudson poweselał, z dumą

popatrywał na synka. Mały
John rzucał się do każdej pracy, dopomagał załodze stawić żagle, niczym kot wspinał się po
masztach, a godzinami u boku ojca wsłuchiwał się w gwizd wiatru w wantach i trzeszczenie
desek poszycia.

— Dobra marynarska krew — powtarzał Hudson nie kryjąc zadowolenia — pójdzie w

moje ślady, dokona może tego, czego ja nie zdążę dokonać.

Z rozpostartymi na silnym wietrze żaglami Discovery mknie szybko na północ śladami

Half Moon do miejsca, w którym bunt holenderskiej załogi zmusił dowódcę do odwrotu.
Hudson wciąż jeszcze nie może się wyzbyć nadziei, że tam właśnie odnajdzie upragnione
przejście. Któregoś ranka u wybrzeży Labradoru, słysząc upragniony krzyk wachtowego: —
Na zachodzie woda wolna od lodu! — i zapominając, o swoich latach, błyskawicznie wspiął
się na maszt do bocianiego gniazda.

...Serce mi stanęło, w oczach zaszkliły łzy — zapisał tego dnia nienawykłą do trzymania

gęsiego pióra ręką.

...Przed nami, po horyzont, wolna przestrzeń, gdzieniegdzie tylko luźne placki kry.

Wreszcie na wodach Pacyfiku! Wiedziałem, że... Przejście na Wschód odnalazłem
pierwszy!...

Discovery pruje wciąż bure, wolne wody, nie napotykając żadnych przeszkód, dzień po

dniu, noc po nocy, każda doba utwierdza starego żeglarza w radosnym przeświadczeniu, że
najgorsze poza nim, że niosą go już fale Oceanu Spokojnego, że na widnokręgu zawidnieją
wkrótce wybrzeża nieznanych Indii.

Pod koniec września padł rozkaz: — Kurs Sud!
— Okrążyliśmy ląd Ameryki. Przezimujemy teraz na ciepłych morzach —.zapowiedział

ucieszonej załodze i podwójną porcją rumu uczcił zwycięstwo.

Radość trwała krótko. Z każdym dniem chłód wzmagał się, woda wokół statku gęstniała,

ścięta w lodowe placki, coraz mocniej, natarczywiej wpierała się w burty.

— Gdzież te ciepłe wody? Co to znaczy? — Nikt nie

background image

śmie zapytać dowódcy, niczego wyczytać nie można z jego kamiennej twarzy. Nie schodzi z
pokładu, milczący, ponury jak chmura gradowa. Dzień upływa za dniem. Lód ponawia ataki,
zwiera się, zamyka dalszą drogę, jak taranem wali w Discovery. Lodowate podmuchy
uderzają w żagle, przenikają do szpiku kości, przerażają ludzi. Marynarze zaczynają szemrać.

—Odmawiają wykonania rozkazów... żądają powrotu do kraju. Teraz, natychmiast, póki

jeszcze czas — jąka któregoś ranka przerażony własnym zuchwalstwem bosman stając przed
dowódcą. I wbija wzrok w deski pokładu, żeby nie widzieć poczerniałej naraz twarzy,
pociemniałych gniewem oczu. Spod chmurnie zmarszczonych brwi błyska ku niemu groźne
spojrzenie.

—Żądają? — żyły nabrzmiewają na czole Hudsona, wargi wykrzywia pogardliwy

grymas, jeszcze moment i bluzną stekiem przekleństw. Znienacka gwałtowny wstrząs
podcina nogi, wyrzuca z koi tych, co śpią po wachcie, zwala na pokład i dowódcę, i bosmana.

Grube płyty lodowe gwałtownym atakiem wpierają się w burtę, tarasują kanał wodny,

odcinają odwrót. W ogłuszającym trzasku brył piętrzących się w górę rośnie w oczach
lodowy szaniec. Z niemałym trudem umyka Hudson do pobliskiej wysepki i tam zakotwicza,
czekając, co przyniesie przyszłość. .
Pierwsza obserwacja morskiego przypływu jest dla niego ciosem. Fala idzie z północy!... Nie
opłynął Ameryki. Nie niosły go do wymarzonych lądów fale Oceanu Spokojnego. Nie
odnalazł przejścia na Daleki Wschód. Na domiar złego na odwrót za późno. Zimować musi
tu, na Atlantyku, gdzie go zdradliwie uwięził lód. Jeszcze jedna porażka... ze wszystkich,
jakie przeżył Hudson, ta była najdotkliwsza. Czy zdoła się z niej podźwignąć?
Nie wie, bo i skądże mógłby wiedzieć, że to nie porażka, ale nowe wielkie odkrycie, które raz
jeszcze wsławi jego imię. Pierwszy w dziejach wpłynął do ogromnej wyrwy w lądzie
Północnej Ameryki, wyrwy, którą potomność nazwie Zatoką Hudsona.

Zima tego pamiętnego roku sroga nadciągnęła i bezlitosna. Mróz siarczysty, nieustająca

wrzawa wichury pędzącej z siłą huraganu, kłęby śnieżycy niesione mroźnymi podmuchami
nękały garstkę ludzi. Wokół nich gęstniała polarna noc. Pod pokładem niewiele było lepiej
niż na dworze, ciemno, ciasno, dławił odór stęchlizny, rozpanoszyły się szczury. Na domiar
złego na statek wtargnął szkorbut.

Niedługo kazały na siebie czekać kłótnie i swary, nieodłączne towarzyszki

przymusowego zimowania. Zjawiały się jak na zawołanie, zaczynały o byle drobiazg,
rozpalały płomieniem trwałej niezgody. Jedni, zrezygnowani, godzili się pokornie ze
strasznym losem, inni winę za przymusowe zimowanie zwalali na nieudolność kapitana.
Jedni daliby się za niego porąbać w kawałki, ale tych było niewielu, inni wybuchali
nienawiścią.

— Przeklęty starzec, o krok od grobu, wszystko mu jedno, gdzie zgniją jego kości, ale

czemu nas młodych zawlókł tu na pewną zgubę — powtarza przy lada okazji Green. Mści
się, jak może, za wyrwanie go z beztroskiego życia na lądzie, podjudza innych przeciw
przybranemu ojcu. I u wielu znajduje posłuch.

Hudson wie, że każdy jego ruch śledzą nieprzyjazne spojrzenia, że każde słowo ważą

niechętni ludzie. Przy- wykł do tego, wie, że musi się mieć na baczności, że ta gromada
stłoczona pod pokładem, głodna, zziębnięta, rozgoryczona, wałęsająca się bez zajęcia może
być groźna. On jeden przeciw nim wszystkim. I postanawia przykró- cić cugli. Dzień po dniu
bez litości zapędza do oczyszczania tonącego pod śniegiem pokładu, strącania szronu ze
zwisłych bezwładnie na rejach żagli, do łatania, cerowania, do szorowania rondli, do
zamiatania, do stu i jednej zbędnych często prac. Niech upadają ze znużenia, niech walą się
na koje nieprzytomni, byleby tylko nie zaczęli knuć.

Za późno. Green działa. Niezadowolenie wzrasta, twarze zacięte, spojrzenia ponure.

Marynarze przyjęli wyzwanie dowódcy — tu niedbale wykonany rozkaz, tam

background image

rzekomo zapomniany to widoczne oznaki przyczajonego buntu, który lada moment może
wybuchnąć.

Nad wkopanym w śnieg statkiem sroży się wciąż zima, czerń nocy polarnej z rzadka

rozświetlają błyski zorzy. Czy rozkaz zmniejszenia dziennych racji żywności będzie tą iskrą,
która bunt rozpali?

— Skąpi jedzenia, stary sknera, głodem chce nas wziąć!
— Kluczy od magazynu z żywnością nie wypuszcza z garści, kukowi sam wydziela

każdy suchar.

— O sobie <to pamięta i o tym swoim synalku.
— Nocą wybiera dla siebie żywność z naszą krzywdą — rozlegają się zawistne głosy.
— Wiecie, dlaczego skąpi, czemu skrzętnie chowa prowiant? Na dalszą podróż! Myślicie

może, że zawróci do kraju? Głupcy! Po stokroć głupcy! On nas popędzi znów na północ, jak
tylko lód puści. Nie daruje, póki tego przejścia tnie znajdzie, choćby miał zdechnąć na tych
morzach. Znam go nie od dzisiaj, wiem, co mówię! — dolewa oliwy do ognia Green. Jest
zarzewiem buntu, który tli wciąż pod pokrywą strachu, j

Dwu podjudzonych przez Greena oficerów staje wreszcie zuchwale przed dowódcą,

żądają zwiększenia racji żywności.

— Nie będziemy zdychać z głodu!
— Zapasów, jest dość, wiemy. Po co je chować? I tak się już robaki wdały!
— Sami sprawdzimy!
— „Sprawdzimy?" — w głosie Hudsona brzmi źle tajony gniew. — Od dziś jesteście

zwykłymi marynarzami, na wasze miejsce wyznaczę innych. To was nauczy posłuszeństwa.
Wracać natychmiast do pracy.

Groźny wzrok i władczy głos raz jeszcze poskutkowały. Załoga wie, że gotów uciec się

do najsroższych kar, nigdy się z nikim nie liczył.

Green się nie myli. Póki istnieje choćby cień nadziei na odkrycie sławetnego szlaku,

Hudson z nadziei tej nie zrezygnuje. Czeka tylko wiosny, żeby pożeglować dalej na północ.
Skąpo wydziela żywność, lęka się, by głód
nie stanął na przeszkodzie do zwycięstwa. Nie zawróci do kraju z pustymi rękoma, choćby
nawet życiem przyszło płacić. Obojętne mu, że nie tylko swoim. Ale jak przekonać tę bandę
rzezimieszków, jak ich zmusić? Co uczynić, żeby mu byli ślepo posłuszni, kiedy nadejdzie
czas? Wspomnienie buntu na holenderskim statku, buntu, który kazał mu zawrócić, piecze
niczym nie zagojona rana. Ma się na baczności, na krok od siebie nie puszcza małego Johna,
w dzień nie rozstaje się z bronią, na noc dobrze rygluje drzwi kajuty, wie, że bunt ucichł
wprawdzie, ale nie wygasł.

Słońce coraz wyżej wznosi się nad horyzontem. Widok pękającej wokół statku kry i

poszerzających się szybko kanałów wodnych dodaje sił, wszyscy rzucają się do pracy,
naprawiają żagle, porządkują liny, nikogo nie trzeba zapędzać. W wirze zajęć ludzie
zapominają o ponurych przepowiedniach Greena. Żyją nadzieją powrotu do kraju, snują
projekty.

Na rozkaz ,.stawić żagle!" — rzucają się do lin. I nie dowierzają sami sobie słysząc

następną komendę:

— Trzymać kurs Nord!
— Kurs Nord! — powtarza machinalnie nawykły do posłuszeństwa sternik i ręka jego

nieruchomieje, kiedy zaczyna rozumieć, co ten rozkaz oznacza.

W kubryku zawrzało.
— Nie mówiłem wam — tryumfował Green. — On chce dalej płynąć na północ, choćby

przez biegun. Nic go nie zatrzyma! Zgnoi nas! A wy słuchacie jak stado baranów!

background image

— Drugiej zimy nie przeżyjemy! — biadali niektórzy.
— Opanować statek. Zabić starego — rozległy się głosy.
— Nie. Zacisnąć zęby i milczeć. Wypełniać posłusznie każdy jego rozkaz. Wiem, co

mówię. Żaden z nas nie potrafi wyprowadzić Discouery z lodu tak jak ten przeklęty starzec.
Na pełnym morzu zapłacimy mu za wszystko z nawiązką! — Twarz Greena wykrzywia
grymas nienawiści. Wszystko, co doznał dobrego od przybranego ojca, idzie w zapomnienie.
Jednego tylko pragnie — zemsty.

background image

Szybko biegną dni walki z pękającym lodem. Discovery płynie już po wodach wolnych

od gęstej kry. Ktoś o świtaniu gwałtownie dobija się do kajuty dowódcy.

Przed nami żagiel! — wrzeszczy. Gwałtownym szarpnięciem stary marynarz odsunął

rygle. Kto ośmiela się płynąć po tych wodach? Kto chce go wyprzedzić?

Nim oprzytomniał, ręce miał wykręcone do tyłu, nogi podcięte. Raz i drugi szarpnął się

zrzucając z siebie napastników, tłukł na oślep twardą pięścią. Daremnie jednak szamotał się
w żelaznych uściskach. Przytłoczyli go ciężarem ciał, krępowali sznurami.

— Mocniej! Nie żałować! — wrzeszczał Green nieprzytomnie, wywijając pistoletem nad

głową powalonego.

Pokład zahuczał tupotem nóg, zawrzała walka. Tych, co stanęli w obronie kapitana, było

niewielu. Po chwili wszyscy jak on leżeli związani.

—Za burtę z nim! — podniósł się histeryczny krzyk.
— Zamknąć w ładowni, jak nas zamykał, o chlebie i wodzie.
—Stać, ani kroku dalej, opuścić szalupę! — darł się Green. — Kochasz lód, ty stary

diable? Zostaniesz tu na zawsze! Nie zabijemy cię, choć na to zasługujesz, nie chcemy gnić
w kajdanach. Lód cię zabije!

Długo czekał, nim wreszcie mógł dać upust temu morzu nienawiści, jaka się w nim

nagromadziła.

Zazgrzytały bloki opuszczonej na morze łodzi. Jakieś ręce spychały już do niej Hudsona.

Pod grozą rusznic i pistoletów zeszło za nim siedmiu wiernych, mały John bez słowa
przypadł do kolan ojca, nie wiedział, że to, co go czeka, jest gorsze od śmierci.
— Stawić żagle! — naglił Green. Dygotał z lęku, że widok starca i bezbronnego dziecka
poruszy sumienia ludzi. I tak już ten wrzucał do szalupy worek sucharów, tamten suszone
mięso i baryłkę wody, ktoś podawał rusznicę, róg z prochem, kule. Jeszcze chwila i gotowi
oprzytomnieć.
Podmuch wiatru wydął żagle Discovery, popchnął sta
tek do przodu. Kołysana falą szalupa zaczęła się szybko oddalać, malała w oczach.
Przerażeni marynarze długo jeszcze patrzyli na nieruchomą postać pokonanego starca z
długą, siwą brodą, na rękę wspartą bezradnie o ster, na przytulone do jego kolan dziecko.

Nikt nigdy więcej nie zobaczył wielkiego odkrywcy, nikt nie wie, jak zginął.
W ciągu wielu dziesiątków lat marynarze polarni rozpowiadali, że niesyt wędrówek duch

jego krąży wciąż jeszcze po wodach Zatoki Hudsońskiej, nawiedzając statki, którym grozi
zagłada. I jak za życia był postrachem, tak i po śmierci budził nadal lęk rozwłóczoną przez
ludzi morza legendą.

background image

Nie spełnione nadzieje małego doktora

Nie dowierzał własnym oczom. Z ciemności tej mroźnej arktycznej nocy wyłonili się

bezszelestnie, jak duchy. Ilu ich było? Ogromni, przysadziści wypełnili cały pokład, otoczyli
go ciasnym wieńcem, okutani w futra stali bez ruchu, bez słowa, mocno ściskając w dłoniach
odzianych grubymi, nieforemnymi rękawicami dzidy i łuki. W ledwie widocznych spod
oszronionych kapturów płaskich, mrocznych twarzach jarzyły się ciemne szpary skośnych
oczu. Nieufnie mierzyli go wzrokiem.

— Odezwijże się, Hendrik, przywitaj ich — przynaglał nerwowo poganiacza Eskimosa

— powiedz, że jesteśmy przyjaciółmi.
Po paru pierwszych słowach twarze przybyszów złagodniały. Stojący za dowódcą porucznik
Morton z ulgą zdjął dłoń z kolby pistoletu ukrytego pod połą kubraka.
Hendrik mówił długo, dopomagał sobie gestami i raz po raz wskazywał dowódcę. Nim
umilkł, jeden z Eskimosów parsknął śmiechem wykrzykując coś w swoim gardłowym
narzeczu, chórem zawtórowali mu inni. Kane z niepokojem spojrzał na tłumacza.

— Z czego się śmieją? Co to oznacza?
Hendrik zawahał się na moment, nim ze szczerością człowieka Północy wypalił:
— Mówią, że jestem wielkim kłamcą. Jaki tam z ciebie wódz — mówią — taki

chuderlawy, biedny, nie masz nawet futrzanego odzienia. Powiedzieli, że mogą ci dać stare,
mają na saniach zapasowe, bo żal na ciebie spojrzeć*

Oburzenie odebrało dowódcy mowę. Wszyscy mu zawsze wymawiali ten nieszczęsny

niski wzrost, to prawda, Pan Bóg nie obdarzył go także urodą, ale żeby te dzikusy ośmielały
się drwić z niego, to przechodziło wszelkie pojęcie. Ku zdumieniu swych ludzi roześmiał się
głośno, iakby usłyszał jakiś świetny kawał, poklepał tprzyjażnie po plecach pierwszego z
brzegu Eskimosa i gościnnym gestem wprowadził do mesy. Doświadczenia długich lat
włóczęgi po Chinach i Tybecie nauczyły go niełatwej sztuki panowania nad sobą.

— Kuik, stawiaj na stół, co masz najlepszego!
Eskimosi nie dali się długo prosić. Starannie otrzepując śnieg wczepiony w futra,

odrzucali kaptury, spod gęstwiny czarnych jak węgiel czupryn odsłaniając ciemne, bez
zarostu twarze, o wystających silnie kościach policzkowych. Czujni i ostrożni, śledzili każdy
gest gospodarzy, żywo komentując, pościągali anoraki zostając tylko w spodniach ze skóry
białego niedźwiedzia. Po chwili powietrze wypełniła ostra woń nie mytych nigdy ciał. Ci, co
nie mieścili się w mesie, stłoczyli się na progu. Kane z zazdrością popatrywał na szerokie,
lśniące potem torsy o wspaniale rozwiniętych mięśniach ramion.

Eskimosi szybko odsunęli chleb, suchary i inne przysmaki, rzucając na stół przyniesiony

z sań ogromny połeć przemrożonego morsa. Pokryte jeszcze szronem duże kawały mięsa
wkładali do ust, ostrym nożem odcinając kęsy tuż przy wargach, żuli długo, głośno mlaskali,
ścięgna i kości, ku zgorszeniu kuka, wypluwali wprost na podłogę. Nie nadążał z
podawaniem imbryków kawy i herbaty, pili łapczywie, nie znali tych napojów. Po raz
pierwszy — jak mówił Hendrik — spotkali białych. Zadowoleni klepali się po brzuchach, raz
po raz wybuchając śmiechem. Ciekawiło ich wszystko i bawiło. Wpadali w zachwyt na
widok każdego nieznanego przedmiotu. Ofiarowane puszki po konserwach, igły i paciorki
chwytali łapczywie z wybuchami żywiołowej radości. Oczy im się paliły pożądliwie na
widok stalowych noży.

— Ograbią nas ze wszystkiego — szepnął na ucho do-

background image

wódcy (przerażony lekarz wyprawy, doktor Hayes, wskazując Eskimosa, który wypychał
sobie właśnie kieszenie spodni zabranym ze stołu korkociągiem i kranem od beczki piwa, ale
Kane machnął tylko ręką. Zgodziłby się oddać wszystko, byleby tylko nie zrazić tych ludzi,
zachęcić ich do pozostania w pobliżu jego statku, byleby tylko dostarczali mu tego świeżego
mięsa, które tu, w Arktyce, cenniejsze było od niejednego lekarstwa. Krwawienie dziąseł,
ciemne plamy na skórze, dotkliwe bóle stawów, pierwsze zwiastuny szkorbutu, jakie
pojawiły się wśród załogi, przejmowały go niepokojem. Znał się na tych sprawach. Nie
darmo ukończył medycynę, nie darmo wędrował już po północnych morzach.

Doktor Kane nie był nowicjuszem w Arktyce, a chociaż niejedno tam przecierpiał, po

powrocie z polarnej wyprawy w 1850 roku uczynił wszystko, co było w jego mocy, żeby w
trzy lata później wyruszyć ponownie na Daleką Północ. Jak inni, był głęboko przekonany, że
po sforsowaniu pasa lodu otwartymi wodami można było łatwo

dotrzeć do bieguna północnego.

Kiedy zrodził się fantastyczny miraż wolnych od lodu polarnych mórz, tego nikt nie

wiedział. Rozpowszechnił się z zawrotną szybkością, rozpalił wyobraźnię, rozbudził
nadzieję, przyciągał niczym magnes.

Łowcy wielorybów, pierwsi mimowolni odkrywcy nieznanych arktycznych szlaków, już

w XVII wieku przywozili niezwykłe wieści ze swych myśliwskich rejsów. Im więcej pustych
kufli, im więcej wypróżnionych do dna kielichów piętrzyło się na stołach portowych
spelunek Londynu czy Amsterdamu, im gęstszy opar wypełniał gwarne iifoy, tym bardziej
rozwiązywały się języki, tym gorętszy ton przybierały dysputy.

Niejeden z holenderskich czy szkockich żeglarzy przechwalał się chętnie, opowiadając,

jak w pogoni za wielorybami wolnym od lodu morzem dotarł pod sam biegun. Urągliwym
śmiechem witali inni te opowiadania i długo
wyliczali, na jakie sami natrafiali przeszkody. Każdy jednak wierzył święcie, że otwarte
wody nie były czczym wymysłem. Ale jak tam dopłynąć, jak przedrzeć się przez ten
przeklęty lodowy wieniec, który bronił do nich dostępu? Każdy miał swój sposób, zaperzali
się, wychylali duszkiem szklankę po szklance, nieraz wybuchały gorące sprzeczki, nieraz
kończyły się bijatyką.

Nie wszystko w opowiadaniach łowców było przechwałką. Ocieplenie w Arktyce trwa

czasem dziesiątki lat, lód się cofa, dopuszcza żeglarzy daleko na północ, nim znów
nadciągnie fala ochłodzenia, nim znów zamknie polarne szlaki białymi barykadami, w
których więzną bezradnie statki.

Obrosły legendą miraż otwartych wód powraca uparcie na przestrzeni wieków, nabiera

wciąż nowych nęcących blasków, łudzi nadzieją. Zmyślone, zabarwione fantazją opowieści
wielorybników, łowców fok i białych niedźwiedzi znajdują nadal wielu zwolenników.
Szerokie połacie pustych plam na globusie nęcą niedostępnością, a cóż dopiero ten dziwny
punkt zagubiony wśród polarnych mórz, punkt, w którym przecinają się wszystkie południki
— biegun północny, tajemniczy, nieosiągalny?

Każdy wierzy, że jemu właśnie przypadnie w udziale sława wielkiego odkrycia, każdy

chętnie puszcza w niepamięć straszny los, jaki nie oszczędził jego poprzedników.

Doktor Kane należy do tej plejady nieuleczalnych entuzjastów. W swym zapale posuwa

się nawet dalej, z niezbitą pewnością twierdząc, że statki Franklina Ere- bus i Terror musiały
przebić ów sławetny pas lodu, broniący dostępu do otwartych wód wokół bieguna, i pływają
tam teraz nie mając wyjścia. „Trzeba im spieszyć z pomocą, same nie przedostaną się z
powrotem, nie należy zwlekać"... — głosi pewien swej racji. Argumenty jego brzmią
przekonywająco. Po długich naradach admiralicja powierza mu dowództwo wyprawy na
statku Advance. Jeśli nie odnajdzie śladów zaginionych, dotrze może do bieguna.

background image

Niejednemu obrany przez doktora kierunek: Cieśnina Smitha pomiędzy Grenlandią a

Ziemią Ellesmere'a wydaje się w pierwszej chwili szaleństwem. Jakże Advance podoła
ławicom lodowym zaścielającym ten ciężki szlak? Ale Kane od najmłodszych lat wierzył w
swą dobrą gwiazdę, której często dopomagał własną pomysłowością. I teraz, w Arktyce, gdy
kra nie do przelbycia zamyka mu dalszą drogę w cieśninie, zamiast zrezygnować i . zawrócić,
daje rozkaz przycumowania do potężnej ściany iceberga. Niesiony potęgą morskiego prądu
lodowy kolos bez trudu rozpycha krę i jak na holu przeciąga za sobą statek daleko na północ,
pod 79° Nord.

Noc polarna nie wpływa na zmniejszenie żywotności ambitnego dowódcy. Niejedno już

w życiu widział, niejedno przeżył, wychodząc wciąż (naprzeciw Wielkiej Przygodzie. Parę
lat praktykował w spelunkach portowych wśród chińskich piratów, rzucił je, żeby zgłębić
tajemnice tybetańskich klasztorów, a później, niesyt wrażeń, zakopał się w piaskach pustyni
podczas poszukiwań archeologicznych w górnym biegu Nilu. Ciekaw wciąż świata, za-
wędrował także do Dahomeju, by na własne oczy przekonać się, jak przebiega tam handel
niewolnikami, a stamtąd przerzucił się na płaskowyż Meksyku jako lekarz sztabu wojsk
powstańczych. Po rozbiciu oddziału namyślał się właśnie, jak by dalej pokierować swym
losem, kiedy przypadkiem usłyszał o wyposażonej przez bogatego kupca amerykańskiego
Grinnella ekspedycji polarnej, która wyruszała do Arktyki na poszukiwanie zaginionej
wyprawy Franklina.

Niewiele myśląc, zgłosił się w Nowym Jorku jako lekarz okrętowy, ale w pierwszej

chwili dowódca nie chciał nawet słyszeć o zaokrętowaniu niepozornego, chorowitego
doktora o brzydkiej, zoraneg bruzdami przedwczesnych zmarszczek twarzy.

-— Cóż ja pocznę z takim cherlakiem, pierwszy mi zemrze gdzieś po drodze — bronił

się, nie przeczuwając, że ten właśnie człowiek swoim hartem i bezprzykładnym
poświęceniem wyratuje część załogi od białej śmierci, a w trzy lata później obejmie
dowództwo tego samego statku, ponownie wypływającego na Daleką Północ.

Nikt nie próżnuje na zimowisku. Sfora pięćdziesięciu silnych psów starannie dobranych

przez Kane'a zawozi raz po raz wyładowane żywnością sanie na północną krawędź
Grenlandii, gdzie załoga zakłada bazy wypadowe do wiosennych marszów po krach.

Wybrzeże, przy którym u stóp iceberga stoi skuty lodem Advance, jest pustynne, ani

śladu na nim zwierzyny, ale pod pokładem roi się od szczurów, są ich setki, zżerają zapasy
sucharów, brudzą, kwiczą, rozzuchwalone rzucają się na ludzi. Doktor Kane wydaje im
walkę na śmierć i życie, rozpyla po całym statku arszenik, zaprzęga do dzieła kwas węglowy
i siarkę.

Krążąc po zasnutych czadem korytarzach w jakimś zakamarku dostrzega dwu narynarzy.

Zesztywnieli, nieprzytomni. Nie wzywa pomocy, po co siać panikę? Wyprawił całą załogę na
pokład w obawie przed zatruciem gazami. Przeciąga więc sam bezwładnych przez korytarze,
przepycha przez schodki, pełznie na czworakach, ciężcy są, ogromni, dym dławi, z oczu leją
się łzy. Czy starczy mu sił?

Z trudem dowleka ich do kajuty i teraz dopiero wyczuwając słabe, zwolnione bicie serca,

wzywa lekarza okrętowego. Sam, dziwnie niespokojny, wyrusza w dalszy obchód statku. Z
duszących wyziewów gazu wyławia raptownie jakiś obcy swąd i włosy jeżą mu się na
głowie. Pędzi co tchu do skrytki z amunicją, oczy rozszerza mu strach, długie, niebieskawe
smugi liżą już skrzynkę pakuł, doskakuje przerażony, ibez namysłu ściąga wełnianą kurtkę,
zarzuca

1

nią ogień, przyciska umykające języki, depcze, przygasza uderzeniami pięści, sycząc

z bólu zdziera z siebie spodnie, koszulę, byle tylko przytłumić morderczy płomień. Na wpół
uduszony bijącymi w nozdrza

background image

kłębami dymu, nie wzywa pomocy. Krzyk: „Pożar w składzie amunicji" — rozpętałby piekło
na statku, ludzie w pierwszym odruchu gotowi skakać z pokładu na lód. Uciec łatwo, ale
jakże trudno powrócić nie błądząc w ciemności polarnej nocy.

Pełen podziwu patrzyłem na tego osmolonego płomieniem, poparzonego człowieka.

Sporo czasu upłynęło, nim przyszedł do siebie po tym pożarze, który nas wszystkich mógł
łatwo zmienić w garstkę popiołu. Skąd czerpał ten niespożyty zapas energii trudno odgadnąć
— pisze w swym pamiętniku doktor Hayes.

...Raz tylko był bliski załamania, tak bliski, że nawet tego nie ukrywał, przysiągłbym, że

płakał. Tej pamiętnej styczniowej nocy, kiedy postawił nas na nogi nieopisany, nie milknący
harmider w psiarni. To nie były zwykłe psie porachunki, do tych przywykliśmy. Oszalałe
zwierzęta gryzły się, szarpały, skłębione, pokrwawione. W świetle sztormówki dostrzegłem
zwisającą z pysków pianę. Zrozumiałem — wścieklizna. Tej koszmarnej nocy musieliśmy
zastrzelić czterdzieści dwa psy. Za każdym strzałem twarz dowódcy drgała bolesnym
skurczem. Każdy rozwiewał bezpowrotnie marzenia o wiosennych wypadach na północ, do
bieguna.

Cios był ciężki. Raz jeszcze doktor Kane wykazał całą swą nieustępliwość. Gdy tylko

rąbek czerwonej tarczy wyłonił się z morza i rozproszył w południe na parę godzin mrok
uchodzącej nocy polarnej, ośmiu ludzi z sześcioma ocalałymi psami wprzęgło się na jego
rozkaz w sanie i ruszyło na wywiad w kierunku kanału Robesona.

— Idą zbyt wolno — niecierpliwił się po paru godzinach, schodząc z bocianiego gniazda.

— Niedobre wzięli sanie/ wrzynają się zbyt głęboko w śnieg.

I nim Morton z Hayesem skończyli naradzać się w mesie, jak dopomóc kolegom, Kane

porwał z pokładu sanie kanadyjskie o szerokich płozach, puścił się sam tropem zwiadu,
dogonił go na obozowisku, a korzystając z tego,
48
że zasznurowani w namiocie ludzie spali twardym snem, przeładował bez niczyjej pomocy
ciężkie bagaże. I nim się zbudzili, zawrócił na statek.

Wypftt był przedwczesny. Mróz powrócił siarczysty, czterdzieści pięć, pięćdziesiąt

stopni, paraliżował ruchy odwykłych od wysiłku fizycznego ludzi, hamował marsz. Dwu
śmierć zabrała na szlaku, sześciu skostniałych ledwie odratowali wspólnymi siłami Kane i
Hayes. Długo poili ich rumem, długo nacierali, rozgrzewali, ostrożnie przecinali twardą
skorupę skarpet, stopy były jedną bryłą lodu, długo ugniatali zdrętwiałe ciało, żeby
przywrócić krążenie krwi, przymarznięte do kubraków brody nieszczęśników musieli odcinać
nożem, żeby nie poranić twarzy.

W tym właśnie tragicznym dniu na pokładzie Advance pojawili się niespodziewanie

Eskimosi. Doktor Kane rad by im nieba przychylić, byleby tylko pozostali. Któż zdoła jednak
zatrzymać wiatr? Nim brzask południa rozświetlił mroki, Eskimosi znikli tak samo
bezszelestnie, jak się pojawili. Gdyby nie brak wielu przedmiotów codziennego użytku w
mesie, w kubryku, na pokładzie, można by sądzić, że nigdy ich tu nie było.

— Skądże mogę wiedzieć? Jak zechcą, to wrócą — odpowiadał niechętnie Hendrik

zgorszony natarczywością pytań, jakimi go wszyscy zasypywali. Eskimos nie uznaje żadnego
nakazu, on także towarzyszy przecież Amerykanom z wolnej i nie przymuszonej woli. Nie
traci jednak nadziei na powrót swych ziomków, pierwszy po paru tygodniach wyczekiwania
dostrzega długi ciąg sań, pierwszy słyszy z oddali wesołe naszczekiwanie psów. Powrócili z
dobytkiem, z rodzinami, z hałaśliwym zgiełkiem, brudem, z całą tą pożądliwą łapczywością,
która w pierwszej chwili raziła. W ciągu jednej zaledwie nocy wokół Advance wyrósł - las
śnieżnych kopców igloo.

background image

Kane był uszczęśliwiony, dawał Eskimosom, czego tylko zapragnęli. Wiedział, że po

paru dniach równie łatwo odbierze zegarek, sekstant czy korkociąg, wszystko to, co przestało
już nęcić ich urokiem nowości. Wystarczyło
4 — Okrutny biegun
49

background image

przejść od igloo do igloo i poznajdować przywłaszczone przedmioty.

Eskimosi urzekają go tą niezmąconą pogodą ducha, jakiej pozazdrościć im może każdy

Europejczyk. Odziany jak oni w futrzany anorak, spodnie i buty do pół uda z niedźwiedzich
skór, Kane wyrusza z myśliwymi na dalekie, łowieckie wyprawy, godzinami wyczekuje na
fokę, która wypływa w szczelinie zaczerpnąć oddechu, podchodzi stada karibu, łowi rękami
łososie w potoku, chętnie przebywa w igloo, gdzie już nie dławi go duchota i smród
gnijących odpadków czy uryny. A kiedy żuje głośno jak oni ledwie odmarznięte, trzeszczące
jeszcze szronem pod zębami mięso, wie, że zażegnał na statku widmo szkorbutu.

W maju, pełen energii, na czele kilku ludzi wyrusza do północnych wybrzeży Ziemi

Grinnella na zwiad. Wiele obiecuje sobie po tej wyprawie. W kilka zaledwie dni później
powraca do obozu, przytroczony do sań, w gorączce, majaczy. Rozpoznanie napełnia lekarza
okrętowego przerażeniem — tężec, ciężki przypadek tężca.

Kane jest pacjentem nieznośnym, nie zna słowa bezczynność, „życie jest tak krótkie,

szkoda każdej chwili" — powtarza. Gdy tylko spadnie gorączka, wzywa porucznika Mortona
i poleca mu, by wraz z Hendrikiem wyruszyli na północ sprawdzić, gdzie zaczynają się owe
wymarzone wolne od lodu wody, którymi zamierza popłynąć do bieguna. Rad by wysłać w
drugą stronę Hayesa, ale nie może pozostać jeszcze bez lekarskiej opieki. Każdego ranka,
niecierpliwy, każe doktorowi wdrapywać się na maszt do bocianiego gniazda i sprawdzać,
.czy lód nie ruszył, czy nie uwalnia Advtince z zimowych pęt.

— Wolne od lodu, miał pan rację, kapitanie — krzyczał od progu w kilka tygodni później

porucznik Mor- ton — sam widziałem, sam na własne oczy! Z daleka już dochodził nas huk
morza, fale biegną tam z północy swobodnie, roi się od fok i morsów, całe chmary ptactwa
polarnego. A najważniejsze, że tam woda w morzu ciepła,
0 cztery stopnie cieplejsza niż tu! Nie ufałem sam sobie, wielokrotnie sprawdzałem. Powiedz
ty, Hendrik!

— Mówi prawdę, mierzył termometrem, ja zanurzyłem ręce — potwierdza przejęty

Eskimos.

— O cztery stopnie! —' jeszcze jeden niezbity dowód! Co musi dziać się wokół samego

bieguna, pomyślcie tylko. Gdybyż ruszył wreszcie ten przeklęty lód tutaj! — gorączkuje się
Kane.

„Przeklęty lód" wokół statku nie rusza jednak, ani drgnie. Mija tak czerwiec, mija lipiec.

Nie ma się co dłużej łudzić, trzeba pomyśleć o drugim zimowaniu na pustynnych
wybrzeżach, cięższym niż pierwsze: opału brak, zapasy żywności mocno nadwerężone,
Eskimosi, jak to Eskimosi, dziś są, jutro ich nie będzie.

Doktor Kane zna dobrze dzieje wypraw polarnych, nie chce, żeby jego ekspedycja na

Advance powiększyła rejestr tych tragicznych. Jedyny ratunek to próbować dotrzeć do
Cieśniny Lancastera, gdzie mogą znajdować się jakieś załogi jak on poszukujące
franklinowskich śladów.
1 swoim zwyczajem, błyskawicznie przechodząc od zamiarów do czynów, wyrusza w drogę.

Trzydzieści pięć dni trwa ciężka, pełna przygód wędrówka, tak ciężkiej nie przewidywał.

Daremnie przebija się jednak przez nawałnice — w cieśninie czeka go pustka, ani śladu
ludzi, ani śladu statków. Zostać w tym gąszczu spiętrzonych torosów i czekać to zginąć,
trzeba zawrócić na statek i próbować tam przetrwać zimę. Pamiętając, za jaką cenę, w ciągu
dziesiątków lat, z trudem odnajdywano ślady Franklina, Kane poleca jaskrawymi barwami
malować na zboczach gór ogromne napisy wskazujące, gdzie uwięziona jest Advance. A nuż
ktoś je dojrzy z tych, co tu przypłyną?

Brakujące zapasy żywności postanawia próbować zakupić w niewielkim duńskim osiedlu

położonym o kilkaset kilometrów na południe. Tym razem jednak doktor Hayes nie pozwala

background image

swemu pacjentowi wyruszyć w drogę, jedzie sam z dwoma ludźmi. Na spotkanie wychodzi
mu gęsta

background image

ściana mgły, nie sposdb się poprzez nią przebić, ledwie minie, nadciąga śnieżyca, trwa parę
dni. Dwu ludzi z saniami zawraca na statek, ale Hayes boryka się z zadymką, brnie dalej
uparcie. Ciało oblepia mu skorupa lodu, na wpół żywy spotyka w zamieci parę eskimoską.
Zabierają go do igloo, dzielą się z nim "resztką mięsa, sami głodują. Daremnie jednak Hayes
namawia ich, żeby poszli z nim na południe, daremnie obiecuje podarki, sterty podarków.
Zadymka łomocze uparcie o ściany śnieżnego domku. Eskimosi odmawiają.

Ambicja nie pozwala Hayesowi powrócić na statek z pustymi rękami, waży się więc na

czyn ryzykowny: usypia morfiną gospodarzy, porywa sanie, zabiera psy, żeby pędzić na
południe. Jednego nie przewidział: nawałnica siecze wciąż kłębami śniegu, nie jest
poganiaczem, psy go nie słuchają, a dawka morfiny okazuje się zbyt słaba dla zdrowego
organizmu ludzi nie skażonych żadnym dotąd narkotykiem. Bez trudu Eskimosi doganiają
uciekiniera, przywiązują go do sań i oburzeni stawiają przed obliczem człowieka, który
nieraz już sądził ludzi z Advance za krzywdy wyrządzane ich ziomkom Człowiekiem tym
jest Kane. Bogate podarunki łagodzą gniew oszukanej haniebnie pary, a dowódca przyrzeka
srogo ukarać winowajcę.

Ta zima na Advance jest głodna i ciężka. Mrozy siarczyste, Eskimosi pognali gdzieś

daleko śladami stad karibu. Z nadejściem światła Kane zdaje sobie sprawę, że nic nie zdoła
uwolnić statku, lęka się kaprysów polarnego lata. Szaleństwem byłoby upierać się dłużej,
czekać. Nie może znieść myśli o trzecim zimowaniu.

...Walką prowadzimy w strasznych warunkach — notuje. — Jedna doba tutaj, podczas

nocy polarnej, postarza bardziej niż rok.
Jedyna nadzieja w ucieczce. Pozostawiając Advance na pastwę losu, daje rozkaz odwrotu.
Trzy łodzie sklecone z desek, zapełniają się wynędzniałymi, chorymi na szkorbut ludźmi.
Pierwszą ubitą w drodze fokę rozszarpują na
kawałki. Dobra gwiazda małego doktora i tym razem świeci mu przyjaznym blaskiem.
Napotkany przypadkiem po kilku tygodniach wędrówki duński wielorybnik zabiera na
pokład uczestników wyprawy.

Nie spełnione nadziejje doktora w niczym nie przyćmiewają wiary współczesnych w

łatwość dotarcia do bieguna północnego. „Ciepłe" morze u krawędzi północnych wybrzeży
Grenlandii budzi entuzjazm, nabierając cech epokowego odkrycia.

— Kąpali się w polarnym morzu na brzegu Ziemi Grinnella, pod biegunem! — głoszą

najbardziej zapaleni, ci, co nie zamierzają opuścić swych domów i próbować sił na białych
szlakach. Ale doktor Kane dość ma mrozów Arktyki, dość cierpień.

— Świat taki ogromny, tyle jeszcze przede mną nieznanych zakątków, tylu ciekawych

ludzi — tłumaczy przyjaciołom i szykuje się do nowej eskapady, tym razem dla odmiany na
Bliski Wschód.
*

Jesienią 1855 roku, gdy rozbitkowie z Aduance powracali szczęśliwie do kraju, w

tawernach portowych Anglii, Holandii i Ameryki głośno było wśród braci żeglarskiej o
dziwnym statku-widmie. To ukazywał się na Morzu Baffina, to ginął z oczu w zawiesistym
tumanie mgły, jakby się rozpływał. Zatarty napis na rufie nie pozwalał odczytać nazwy.
Statek sunął na południe ze zrefowanymi wciąż żaglami, czy dął przyjazny wiatr, czy
przeciwny. Nikt z pokładu nie odpowiadał na zawołanie, daremnie marynarze
przepływających obok kutrów bili w dzwony, daremnie dęli w rogi. Szyprowie i szturmani
przysięgali na wszystko, co święte, że na pokładzie statku-widma nie widzieli żywej duszy,
że koło sterowe obracało się kręcone niewidoczną chyba dłonią. Żaden nie chciał podpłynąć
do żaglowca przekonać się, sprawdzić.
— Prowadzą go ani chybi duchy zmarłej załogi, niech

background image

płynie w spokoju — mruczeli niechętnie, p6ki nie znalazł się ktoś odważny.

— Z bijącym sercem wdrapałem się po trapie i stanąłem na pokładzie — opowiadał

później — ledwie odczytałem zatarty napis Resolute, nic mi nie mówił, nie znałem takiego
statku. W miarę jak początkowo z lękiem, a później już śmielej rozglądałem się po kątach,
coraz większe ogarniało mnie zdumienie... Co mogło stać się przyczyną opuszczenia takiego
pięknego żaglowca? Żadnych uszkodzeń, ani śladu nigdzie żywej duszy. Bunt załogi, zaraza?
Uchylałem ze strachem skrzypiące drzwi kajut, spodziewałem się zastać same trupy, witała
mnie pustka, gdzieniegdzie tylko zachrobotały szczury chowając się pośpiesznie w
zakamarki... Stół zastawiony, pełne konserw i win schowki, przygotowany obok piecyka
węgiel... Zdumienie moje nie miało granic. Skrzyknąłem kolegów, którzy czekali w szalupie,
gotowi w każdej chwili pospieszyć mi z pomocą. Mój przykład podziałał. Weszli wszyscy na
pokład statku-widma i metr po metrze obejrzeliśmy razem dokładnie każdy kąt. Ani żywej
duszy, ani duchów. Wznieśliśmy więc toast winem ze schowka za zdrowie nieznanych
gospodarzy.

Znalazł się wreszcie starszy marynarz, któremu nie obca była nazwa statku, pamiętał, że

w roku 1852 wysłano go na pomoc kapitanowi Mc Clure'owi poszukującemu Franklina.
Resolute wmarzł w wielkie lodowe pole i przedryfował z Cieśniny Melville'a, gdzie opuściła
go załoga, przez Kanał Barrowa i Cieśninę Lancastera na Morze Baffina. Przedryfował sam,
bez ludzi, szlakiem lodowych gór, od wieków spływających tamtędy na wody północnego
Atlantyku. Samotną wędrówkę opuszczonego statku okrzyczano jako jeszcze jeden dowód
istnienia wolnego od lodu morza pod biegunem.
Nie oparł się pokusie ponownej próby swych sił doktor Hayes z załogi Advanee. Wypłynął w
dwa lata później na własnym statku. I jak Kane powrócił z niczym. Nie oparli się i inni.
Próbowali Austriacy, nie chcieli pozostać w tyle Niemcy. Wszystko nadaremnie.

4
W wyścigu ze śmiercią

— Gloria, Gloria — dzwoniły cienkie dyszkanty.
— Alleluja! — wtórowały im głębokie alty tłumiąc zgiełk rojnego wybrzeża. Setki

kobiet w różnobarwnym tłumie, jaki tego ranka wyległ do portu, z zapałem ciągnęło melodię.
Wysokie granatowe czepce Armii Zbawienia ciemną, surową plamą odbijały od jasnego
błękitu ubiorów sodalicji kół przykościelnych i stowarzyszeń przeciwalkoholowych. Słońce
mocno przypiekało, na silnym wietrze głośno o drzewce chlastały suto złotem haftowane
chorągwie, jak stado mew wzbijających się do lotu powiewały białe chusteczki. Badacze
pisma świętego pośpiesznie rozdawali odbitki „modlitwy o biegun północny"
przestrzegającej wiernych przed „diabłem ark- tycznym". Wciąż nowe fale ludzi napływały z
miasta, zalewały nabrzeże, narastał gwar. Jak port portem nigdy jeszcze Nowy Jork nie
widział podobnego pożegnania ekspedycji wypływającej na Daleką Północ. Setki błysz-
czących ciekawością oczu wpatrywało się- w górującego nad innymi wzrostem smukłego
dowódcę, setki spojrzeń zawisło na jego urodziwej twarzy. Z ręką przy daszku, pełnym
wdzięku gestem salutował z pokładu zebranych, niczym nie zdradzając zniecierpliwienia.
Gdy tylko delegacja panów w tużurkach i w cylindrach, członków Komitetu
Organizacyjnego, zdążyła zejść z pokładu, dał jednak dyskretny znak kapitanowi.

— Zrzucić cumy! — padł rozkaz.
Basowy ryk syreny zagłuszył żarliwe, kobiece głosy

background image

i kakofonię paru orkiestr dętych, z których każda, najgłośniej jak mogła, grała melodię swego
bractwa.

— Powariowały te dewotki, co za pomysł urządzać takie pożegnania — w głosie

naukowego kierownika wyprawy, a zarazem lekarza okrętowego, brzmiało oburzenie. — Toż
to kompromitacja!

— A wszystko z powodu tego mleka — wyjaśnił szeptem stojący obok oficer.
— Jakiego znów mleka?
— Nie zabraliśmy ani kropli alkoholu na pokład, oczywiście poza spirytusem dla celów

leczniczych — wyjaśniał oficer — za to ładownie zapełnione są nieprawdopodobną ilością
butelek z mlekiem, darem tych właśnie pań.

— Co za pomysł? — powtórzył doktor. — Nie jestem zwolennikiem nadużywania

alkoholu, ale tam, pod biegunem, kropla czegoś mocniejszego...

Oficer uśmiechnął się chytrze.
— Te biedaczki nie wiedzą, że mleko fermentując da z czasem niskoprocentowy,

musujący trunek. Zresztą nasz dowódca lubi reklamę, wiadomo, dziennikarz, umie się do
tego zabrać, goni za rozgłosem. Dość popatrzeć, doktorze, kto z nami płynie, sami pupile
możnych protektorów, niewąskie plecy trzeba było mieć, żeby się na Polaris zaokrętować.

Na wyjątkowo uroczyste pożegnanie złożyło się wiele przyczyn. Od powrotu nieudanej

ekspedycji Hayesa upłynęło już lat dziesięć, zajęci wojną secesyjną Amerykanie zapomnieli
o Arktyce i teraz dopiero w 1871 powrócili do zaniechanych prób. Po raz pierwszy z Nowego
Jorku do bieguna wyruszała ekspedycja organizowana i finansowana przez rząd Stanów
Zjednoczonych. Cały kraj żył nadzieją zwycięstwa.

Stalowy parowiec Polaris, napędzany mało jeszcze podówczas rozpowszechnioną śrubą

na rufie, wyposażony został nowocześnie i komfortowo. Największą rękojmią powodzenia
wyprawy wydawał się jej dowódca, Francis Hall, dziennikarz, który w najgorętszym czasie
poszukiwań franklinowskich śladów pięć lat spędził wśród
ilMIIłMMM"ii
Eskimosów znad rzeki Miedzianej i w Zatoce Corona- tion. Jego barwne artykuły z krainy
lodu cieszyły się ogromnym powodzeniem i zjednały autorowi sympatię milionów
czytelników. „Niezwyciężony Francis" umiał, jak nikt, rozpalać ich wyobraźnię opisami
swych niezliczonych przygód, z których zawsze wychodził zwycięsko. Wielbicielki Halla z
zapartym oddechem czytały, jak w mroźnej Arktyce żywił się surowym mięsem, jak budował
igloo, uczestniczył w niebezpiecznych łowach, marznąc nieraz i przymierając głodem.

Któż lepiej niż on — pomyślano — potrafi poprowadzić do zwycięstwa biegunową

wyprawę? Popularny dziennikarz sam chętnie uwierzył, że sprosta odpowiedzialnemu
zadaniu. Czyż nie cieszył się ponadto opinią człowieka, którego nigdy w życiu nie zawiodło
szczęście? Jeśli lód na morzu załamywał się pod drugim zaprzęgiem, można było przysiąc, że
Hall poganiał wtedy pierwszym. Kiedy w czasie ciężkiej przeprawy po lodowcu pierwsze
sanie runęły w szczelinę, Hall oczywiście znajdował się na drugich. Tak było zawsze i
wszędzie. O krok od katastrofy — nigdy nie padał jej ofiarą.

I teraz, w Arktyce, nie dziwił się, że statek bez trudu przeszedł cieśniny Smitha i

Kennedyego, nie uwiązł w lodowych zwałach Kanału Robesona i szczęśliwie wpłynął na
Morze Lincolna. W ciągu niecałych trzech miesięcy od chwili opuszczenia portu Polaris
przekroczył 82° Nord bijąc zarazem dwa rekordy: szybkości i wysokości geograficznej.

Patrząc na zasłane po horyzont talerzową krą bure fale, których nie ciął nigdy jeszcze

dotąd dziób statku, cieszyli się naukowcy, cieszyli palacze i mechanicy.

— Bodaj to ze szczęściarzem płynąć! — mówili ściskając dłonie dowódcy.
— Teraz dopiero wierzę, że stanę na biegunie — oświadczył mu Hendrik, wierny

towarzysz Kane'a i Hayesa, który nie zawahał się zabrać całej rodziny na tę wyprawę.

background image

— Kane miał rację, nie powiodło mu się po prostu prze

background image

bić pasa lodu, który blokuje wolne morze. Przed nami droga stoi otworem.

W zamęcie ogólnego podniecenia nikt nie zwrócił uwagi na dziwne zachowanie Halla.

Był tym, który chyba najmniej okazywał radości, który, co dziwniejsze, najmniej ją
odczuwał.

— Nie poznaję sam siebie. Od chwili wpłynięcia na Morze Lincolna ogarnęło mnie

jakieś dziwne przygnębienie — skarżył się lekarzowi okrętowemu. — Ta martwota, ta
pustka, czuję, że pogrążamy się w otchłań jakiegoś obcego przerażającego świata, z którego
nie ma wyjścia.

— Pan zna przecież ten świat, pięć lat w Arktyce...
— Żadnego porównania, doktorze, tam ziemia pod stopami, tu morze, tam nieustanny

ruch, tu monotonia. Tam wciąż coś się działo. Latem polowania, zimą odwiedziny. Nie było
tygodnia, żeby jakiś psi zaprzęg nie zatrzymał się przed moim igloo. A kiedy mróz dobrze
ścisnął, kiedy nosa nie chciało się wystawić na dwór, czas wypełniały nie kończące się
opowiadania łowców — prawdziwe, zmyślone, ale zawsze obrazowe, dynamiczne,
pasjonujące. Te ich niezliczone przygody z niedźwiedziem, te pościgi śladami karibu. Nikt
nie umie tak opowiadać jak Eskimosi. Z każdego wieczora można było bez wysiłku napisać
świetny artykuł —- przygasłe oczy dowódcy rozbłysły blaskiem wspomnień. — A te letnie
wypady na morsy, nieraz przy darzył się nam i wieloryb. Co za emocje, nim się ubiło takiego
kolosa! A potem te dziesiątki rodzin, które przejeżdżały setki kilometrów po to tylko, by
wziąć udział w uczcie, w tej orgii obżarstwa — trwała zawsze wiele dni. Nikt tak nie umie
cieszyć się jak Eskimos, ani chwili nie odczuwałem tam tego, co tu mnie gnębi — z odrazą
spojrzał na ołowiane wody Morza Lincolna od horyzontu po horyzont usłane białymi
plackami kry. — Nuda, piekielna nuda! — usiłował żartować, nie chcąc się przyznać do tego,
co czuł.

To nie była nuda. Nie był marynarzem, wiecznie jednakowe morze było mu obce, jego

bezmiar porażał. W obliczu beznadziejnej monotonii krajobrazu miewał napady nie
zrozumiałego lęku. Lęku, który rozrastał się z każdym dniem, nabierał mocy, wypełniał go
całkowicie. Nie sposób było uwolnić się od tego koszmaru, tak jak nie sposób było nie
widzieć tego pustego widnokręgu. Daremnie wmawiał W siebie, że powinien czuć się
szczęśliwy. Słowo „biegun" było na ustach wszystkich, wypełniało cały statek, od kotłowni
poprzez kambuz i kubryk do sterówki. Każdy na swój sposób obliczał, ile czasu zajmie
przepłynięcie niecałych ośmiu stopni, jakie dzieliły teraz od celu. Zapaleńcy proponowali
zakłady: „Na gwiazdkę — biegun północny". Naukowcy podsumowywali wyniki pomiarów i
obserwacji, żeby uwieńczyć je tymi pionierskimi, ze szczytu świata.

Jak grom z czystego nieba spadła na załogę decyzja kapitana Buddingtona.
— Zawracam do brzegów Grenlandii — oświadczył spokojnie pewnego ranka. —

Lękam się zimowania na otwartym morzu, uzgodniłem to już z dowódcą./

Zawracać z drogi? Teraz, kiedy zwycięstwo bliskie, kiedy prąd morski szybko, szybciej,

niż ktokolwiek sądzi, może wynieść Polaris na sam biegun? Geograf niemiecki Peter- mann
od lat twierdził stanowczo, że im dalej na północ, tym temperatura wody jest wyższa, Kane
potwierdził tę teorię. Czemuż więc nie przezimować na biegunie, czemu rezygnować ze
zwycięstwa?

Wszystkie spojrzenia zwracają się na Halla. To niemożliwe, żeby się zgodził. Niechże się

sprzeciwi, niechże powie temu tchórzliwemu kapitanowi, że nie pora teraz na słowa „Lękam
się!" Wola dowódcy jest na statku rozkazem.

Złudne nadzieje. „Niezwyciężony Francis", szczęściarz nad szczęściarze, zbywa pretensje

milczeniem.

— Nie znam morza, kapitan wie, co robi, wierzę mu bez zastrzeżeń — odpowiada

wreszcie wymijająco. Nie tłumaczy, bo i jakże tłumaczyć, że swoją bojaźnią Buddington

background image

wyszedł naprzeciw jego lękowi. Czyż zimowanie na pustym oceanie z dala od brzegów nie
zakrawało istotnie na szaleństwo? Nienawidził tego martwego, nieludzkiego morza każdym
nerwem, każdą komórką mózgu. Uciec stąd, zawrócić, zejść na ląd — tego tylko pragnął.

background image

Na statku zakipiało.
— Już nigdy może nie przydarzyć się podobna okazja, te otwarte do 'bieguna wody, nie

wolno się cofać — wybuchają niektórzy.

— Kto pragnie coś osiągnąć, musi być gotów do poświęceń — przekonują Halla inni.
Są tacy, co grożą skandalem po powrocie do kraju. Określenia: „kompromitacja",

„nadużycie zaufania", „on tego gorzko pożałuje" — obiegają statek, budzą gorycz. Ktoś
rzuca w twarz dowódcy: „tchórz!" To słowo tnie jak brzytwa, ale Hall nie podejmuje
rękawicy, nie cofa zgody na zmianę kursu.

...Honor sztandaru, powodzenie wyprawy, jej istotny sens — notuje z goryczą kierownik

naukowy — poświęcono chorobliwej fantazji jednego człowieka. Szczęście, które nam
dotychczas dopisywało, odwróciło się od nas raptownie.

I chyba ostatecznie.

Po kilku dniach żeglugi spiętrzony gąszcz torosów otoczył Polaris, porwał i wklinował
między ścianę wielkiego iceberga a szeroki ciągnący się dziesiątkami kilometrów pas
przybrzeżnego lodu u wejścia do Basenu Kane'a. Nie w zacisznej zatoce przyszło zimować
uczestnikom wyprawy, nie, jak marzył Hall, na stałym lądzie, lecz na otwartej wodnej
pustyni.

Straszne to było zimowanie. Nad uwięzionym statkiem sztorm przetaczał się za

sztormem, w huku nawałnicy bił w nie osłonięty kadłub, jakby na miazgę usiłował zetrzeć
ten nędzny stalowy okruch, który niczym cierń uwiązł w jego cielsku. Pole lodowe napierało
na bok Polaris grożąc zniszczeniem. Dzień i noc powietrze wibrowało łoskotem morza,
metalowy kadłub ustokrotniał dźwięki. Każdy dzień był nie kończącym się pasmem udręki,
tym cięższej,
że żaden z uczestników wyprawy nie wiedział, na co się waży, wchodząc na pokład Polaris.
Naukowcy, przeważnie Niemcy, wyruszyli, żeby dowieść słuszności tezy Peterman- na,
marynarzy zwabiła chęć bardzo wysokich zarobków, wszystkich gnała do bieguna nadzieja
na sławę. Ona to miała zastąpić pasję odkrywczą i doświadczenie polarne. Nic też dziwnego,
że entuzjazm łatwo przeszedł w krańcową rozpacz. Każdy winił teraz dowódcę, jakby to on
ściągnął na wyprawę to piekło burz, nieliczni tylko stawali w jego obronie.

Niezasłużona złość, której stał się ofiarą, do reszty zmogła Halla. Milczący, pochmurny

snuje się po wypełnionym głosami morza statku, a kiedy naprzeciw wychodzą mu niechętne
spojrzenia, zalewa go fala przygnębienia, czuje się straszliwie samotny. Trudno poznać
„Niezwyciężonego Francisa" w przygarbionym człowieku o ziemistej twarzy i głęboko
zapadniętych, szklistych oczach, które patrzą nie widząc. Raz tylko próbuje wyrwać się z
otępienia i po lodzie za psim zaprzęgiem, jak ongiś nad rzeką Miedzianą, wyrusza ku
brzegom Grenlandii. Może uda mu się tam znaleźć miejsca na zimowanie? Zabiera ze sobą
Ninden- manna, oddanego duszą i ciałem marynarza. Niepotrzebni mu poganiacze Eskimosi,
wierzy, że walka na szlaku przywróci mu utraconą energię. Szybko pryska nadzieja, żadnych
możliwości zejścia na stały ląd, żadnych widoków założenia obozu. Nie ma ucieczki przed
grozą bijącą z tej pustki morskiej.

W początkach listopada Hall zamyka się w swej kabinie, nie dopuszcza do siebie nikogo

prócz lekarza i kapitana, nie chce widzieć Nindenmanna, nie wzywa Eskimosów, z którymi
wiele przebywał na początku podróży. Po paru dniach statek obiega nieprawdopodobna
wieść: dowódca nie żyje, zmarł, atak serca.

— To nieprawda, otruli go! — krzyczą jedni.
— Szkoda, że nie wcześniej, bylibyśmy już na biegunie — plują bezradną wściekłością

inni.

Udręka przymusowego zimowania wyprowadza z równowagi, szarpie nerwy, wyzwala

jakieś zadawnione urazy,

background image

i porachunki, o byle drobiazg wybuchają nie kończące się | waśnie. Nikt nie chce słuchać
kapitana Buddingtona, na niego teraz spada ciężar winy. Rozprzężenie dyscypliny okrętowej
staje się niemal tak groźne, jak ustawiczne ataki morza. Eskimosi tylko zachowują nadal
spokój, ze zdumieniem popatrując na Amerykanów, którzy o krok może od śmierci ostatek
sił marnują na jakieś dziwaczne porachunki.

Piekło na morzu trwa dziewięć miesięcy. Lód wyswoba- dza Polaris w sierpniu. Nikt nie

myśli już o biegunie, jedno jest ważne — powrót. Ale zimowe ataki lodu jak sito
podziurawiły metalowe poszycie, woda wlewa się do wnętrza, zapełnia ładownie, zagraża
maszynowni. Parowe i ręczne pompy pracują dzień i noc. Przed zatonięciem ratuje statek
przycumowanie lodowymi kotwami do przepływającej obok wielkiej kry. Wolno przebiega
dryf na południe, kapryśnie. Jednego dnia serca wzbierają nadzieją, drugiego, gdy kra
zawraca lub kreśli zygzaki, na statku zapanowuje znów rozpacz.

Dawno już uszła jasność dnia polarnego, cora? dłuższe są noce, coraz mroźniejsze

wichury. Pod ich naporem zwały kry zaczynają gromadzić się wokół burt.

Którejś październikowej nocy, w kłębach szalejącej od paru dni nawałnicy, białe masy z

impetem ruszyły na Polaris, ugiął się pod ich naporem i dźwignięty raptownie w górę, jak
wyłuskany z morza, nie dotykając kilem wody legł ciężko prawą burtą na polu lodowym.
— Opuścić statek!

Porwany wichurą rozkaz z trudem dociera do ludzi. Zamęt potęguje śnieżyca. Gubią się

w niej, wpadają na siebie, przewracają, krzyczą, przerażone psy wyciem napełniają
powietrze. Jedni gorączkowo, bezładnie, wydobywają z ładowni żywność, węgiel, paru
zatrzymuje Nindenmann, każe rąbać siekierami liny i spychać z pokładu szalupy.

Ledwieśmy zdołali odciągnąć je o parę kroków, za- chybotał pode mną lód, huk

piekielny ^-opowiadał później. — Burta poderwała się raptem, usłyszałem plusk, statek
osunął się na wodę, obie cumy pękły z trzaskiem
jak zerwane struny, jacyś ludzie skakali z pokładu, odbiegali, ginęli w zamieci. Przez
moment jeszcze zamajaczyła mi czarna masa Polaris, śnieg ciął w oczy, oślepiał, prze-
mogłem strach, podbiegłem parę kroków. Statek znikł, zatonął. Ilu ich tam jeszcze było pod
pokładem? Ilu nas zostało na krze? Koło mnie było pięciu, schroniliśmy się pod szalupami.

Śnieżyca ucichła dopiero następnego wieczora. Rozkołysane fale niosły wielkie odłamy

lodu. Po statku śladu nie zostało. Na krze schroniło się dziewiętnastu skostniałych rozbitków,
dziesięciu Amerykanów, dwu Eskimosów, Hendrik i Jonathan, i ich rodziny. Nindenmann
objął dowództwo. Na jego rozkaz spod śniegu wygrzebali i zrzucili na jedno miejsce
wszystko, co zostało po Polaris: jakieś koce, skrzynie; żywności niewiele, zaledwie
jedenaście worów chleba, czternaście połci wędzonki, parę puszek konserw i jak na
pośmiewisko, tysiąc kilogramów czekolady.

Hendrik schwycił za karabiny, było ich kilkanaście, były i skrzynki z amunicją. — Nie

zginiemy! — powiedział. Tego dnia przyciągnął do obozowiska cztery tłuste foki

— Po tym, co przeżyłem, wiem, że słowo „niemożliwe" jest zwykłym wymysłem —

opowiadał później jeden z uratowanych marynarzy. Nie dziś to jutro kra pęknie pod nami, jak
kamień pójdziemy na dno, jeśli wcześniej nie zabije nas ten piekielny mróz z wiatrem —
myślałem. — Bo jak okiem sięgnąć, kotłowały się wokół nas olbrzymie bryły lodu. Kiedy
przewali się nasza? Znikąd ratunku, do brzegów za daleko, a zresztą i tak nie przejdziesz. Nie
dać się bez walki — powtarzał mi zawsze ojciec, ale z kim tu walczyć? Z kim? Inni byli jak
ja. Raźniej zrobiło się na duszy, kiedy Hendrik powiedział, że dla nich to nie pierwszyzna.
Nieraz już kra wynosiła jego i Jonathana na morze, kiedy zapędzili się za fokami daleko od
brzegu. Z miejsca zabrali się do sklecenia domku ze skrzyń i z brył węgla, pomagaliśmy
wszyscy, bo mróz poganiał, ściany obrzuci

background image

liśmy śniegiem, pozalepialiśmy szpary. Stłoczeni na czymś, czego nie można nazwać
posłaniem, przytuleni jeden do drugiego, żeby nie uronić ani odrobiny ciepła, pierwsze noce
spędzaliśmy w koszmarnym strachu. Mówię my, bo inni czuli jak ja. Przy każdym wstrząsie,
przy każdym skrzypnięciu kry z biciem serca czekałem, kiedy się rozejdzie pod nami. W
dzień było jakoś raźniej. Eskimosi ani chwili nie pozostawali bezczynni, zawsze coś znaleźli
do zrobienia i byli, przysięgam, weselsi niż na statku. Drugiego czy trzeciego dnia i nas
zapędzili do roboty.

— Uszyjemy buty z foki, będzie cieplej, pomóżcie wyprawić skóry.
Dobrze, że moi koledzy spod „Złotego Kufla" w Nowym Orleanie nie widzieli, jak się

zwijałem pod komendą dziesięcioletniej Niwiarsiak, córki Hendrika, jak pilnie zeskro-
bywałem tłuszcz ze skór. W żaden sposób nie mogłem za małą nadążyć, palce jej tylko
migały. Nindenmann, nazwaliśmy go bossem, kazał oszczędzać wędzonki. Focza słonina
rosła mi w gębie, jeszcze gorzej było z morsem, cuchnie z daleka, ale głód jest najlepszym
gospodarzem, niejednego nauczy. Żołądek przestał się wreszcie buntować. Jedliśmy nie
dogotowane mięso, jedliśmy surowe, fokę, morsa, białego niedźwiedzia. Za dnia, póki nas
Eskimosi zapędzali do roboty, można było jeszcze wytrzymać. Najgorsze były noce. Huczał
wiatr, wpychał przez szpary w ścianie tumany śniegu. Zimno i ciężko na duszy. Nie sposób
było łudzić się, zginiemy marnie jak ci z Polaris — myślałem.

Bywało, że i w dzień strach łapał za włosy. Nie mnie jednego, dostrzegałem go też w

oczach kolegów. Żeby nie widok tych kobiet i tych dzieciaków pochylonych nad szyciem
trudno byłoby wytrzymać. Jakby nie słyszały tego łomotu, tego piekielnego trzasku wokół
nas.

Nie zapomnę, jak boss pierwszy raz kazał mi pójść z Jonathanem na foki. Mróz ścisnął,

skóra kurczyła się na twarzy, w płucach paliło jak ogniem. Myślałem, że nie wytrzymam,
czułem, jak zamieniam się w sopel lodu.
A ten jakby nigdy nic, nie ustąpił, póki nie ubił dwu fok. Skór przybywało. Kobiety zabrały
się do szycia anoraków i spodni. Ciepło w nich było, ale cuchnęły gnijącym mięsem, źle je
oczyściliśmy, zbyt szybko.

Do huczącego morza przywykłem, ale co innego czuć pod nogami deski pokładu, a co

innego kawał lodu. To bardzo trudno opowiedzieć. Kto tego nie przeżył, nie zrozumie. Nic
się niby nie działo, a przecież każdy dzień był koszmarem. Raz świtała nadzieja, to znów
wygasała. Istna huśtawka.

Los nas nie oszczędzał. Po wichurach przyszła mgła. To chyba gorsze jeszcze od wiatru.

Słyszysz trzask pękającego lodu i nie zobaczysz nic, nie przebijesz wzrokiem tej białej
ściany, jakby cię za życia obmurowali. Wolę widzieć, jak nadchodzi śmierć, niż tak na ślepo
jej wyczekiwać. Przeszło i to, powróciły wichury, rozsrożył się mróz. Chyba ze czterdzieści
stopni, piecyk więcej kopcia dawał niż ciepła, drzewa nie było, węglowy czad zatruwał.
Śnieżyca goniła teraz śnieżycę. Dzień szedł za dniem, przestaliśmy myśleć, co będzie jutro.
Do wszystkiego widać można się przyzwyczaić.

Dryf gnał nas wciąż na południe. Hendrik i Jonathan po gwiazdach albo po zarysach

wybrzeży, które czasem było widać, mówili, którędy płyniemy. Pierwszy raz niebo
zaróżowiło się w lutym. Cóż to była za radość! Że jeszcze żyjemy, że jakoś może
przetrzymamy. A potem wrócił strach. Lód zaczął się rozluźniać, prąd rwał krawędzie naszej
kry, odłamywał wciąż nowe bryły. Malała w oczach. Hendrik sposępniał. W końcu marca
powiedział, że z Morza Baffina wyniosło nas na Atlantyk, że nie sposób dłużej tu pozostać.
Jedno mocniejsze uderzenie fali i kra rozpadnie się w kawałki. To była diabelnie ciężka
chwila... Jeden drugiemu staraliśmy się dodać otuchy, ale każdy wiedział, że najgorsze przed
nami. Jedną szalupę spaliliśmy w czasie ciężkich mrozów, została tylko druga. Żeby mi ktoś

background image

powiedział, że w takiej łupinie może się zmieścić dziewiętnaście osób, nie uwierzyłbym
nigdy, ale nie było się nad czym zastanawiać, szpary pęknięć przecina
| — Okrutny biegun
65

background image

ły już lód w wielu miejscach, lada moment mogły rozewrzeć się pod nami.

W domku zimno bywało i głodno, ale człowiek mógł przynajmniej rozprostować nogi,

przejść parę kroków, położyć się na barłogu. W szalupie ciasnota była nie do wytrzymania,
ani ręką poruszyć, ani nogą. Część mięsa musieliśmy zostawić. Po dwu dniach tej męczarni
wypatrywaliśmy tylko jakiegoś większego pola lodowego, żeby do niego przybić. Jedni
biegali, skakali, inni walili się wprost na lód i zasypiali. Dwadzieścia dni, dwadzieścia
głodnych, jak nigdy dotąd, dni tak przebiedowaliśmy. Fok ani śladu. Zębami zrywaliśmy
teraz resztki zgniłego, przyschniętego mięsa z naszych anoraków, żuliśmy kawałki skóry,
żeby oszukać głód.

Ratunek spadł nam z nieba, niespodziewanie. I chyba w ostatniej chwili. Wysłany na

poszukiwanie Polaris wie- lorybnik Tigress zabrał nas na pokład. Wtedy dopiero
dowiedziałem się, że w ciągu tych sześciu i pół miesiąca przepłynęliśmy prawie tysiąc
czterysta mil. Winszował nam szyper, mówił, że pobiliśmy rekord. Dziękuję, wrogowi
takiego nie życzę.
*

Mylił się Nindenmann, mylili inni. Owej pamiętnej nocy Polaris nie zatonął. Sztormowy

wicher pognał .go na południe i lotem ptaka przeniósł przez zasadzki Cieśniny Smitha. U
wejścia na Morze Baffina życie statku liczyło się już na godziny. Niespodziewanie jakiś
przyjazny podmuch wyrzucił przedziurawiony wrak na przybrzeżną mieliznę. Po
odpompowaniu wody z ładowni czternastu ocalałych nie dowierzało własnemu szczęściu.
Wszystkiego mieli w bród: węgla, drzewa na opał, żywności wystarczyłoby na dwa lata.
Nieraz wspominali z żalem tragiczny los tych nieszczęsnych dziewiętnastu, którzy zapewne
marnie zginęli.

W czerwcu, kiedy na morzu zaczerniły się wolne od lodu kanały, ruszyli na południe, na

dwu płaskodennych
łodziach skleconych z desek pokładu. Szczęście nie opuściło ich i teraz. Po trzech tygodniach
przepychania się przez ławice weszli na pokład statku wielorybniczego, jednego z tych, które
Stany Zjednoczone słały na ratunek zaginionej Polaris.

Nowa nieudana wyprawa, tragiczne losy rozbitków nie ostudziły zapału tych, co za

wszelką cenę postanowili zdobyć biegun.

W dwa lata później dwa angielskie statki próbują uparcie osiągnąć 90° Nord. Dwa ciężkie

zimowania, szkorbut, ofiary w ludziach... Arktyka broni się zaciekle. Rad, że uszedł z
życiem, dowódca wyprawy Nares wysyła do Admiralicji ową depeszę, która przeszła do
historii wypraw:
— THE NORTH POLE IS IMPRATICABLE —

background image

Kartki pamiętnika nie kłamią

Turkot maszyn drukarskich wyrzucających bez wytchnienia zadrukowane płachty papieru

wypełniał cały gmach i wraz z ostrym zapachem świeżej farby, natarczywy, przenikał do
przestronnego gabinetu Jamesa Gordona Bennetta właściciela i naczelnego redaktora New
York Herald.

Rozparty wygodnie w fotelu milioner uważnym spojrzeniem mierzył siedzącego przed

nim oficera Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych.

— Nie domyśla się pan, poruczniku, czemu zawezwałem pana do siebie. Na początek

trochę historii. W lipcu ubiegłego roku Szwed, baron Nordenskjóld, na statku Vega wypłynął
na podbój przejścia z Atlantyku na Pacyfik, wzdłuż azjatyckich wybrzeży. Pamięta pan? Od
tej pory brak wiadomości, absolutny, niezrozumiały. Opinia publiczna zaczyna się poważnie
niepokoić. Pierwszy muszę rozwiązać tę zagadkę milczenia, podobnie jak przed ośmiu laty
pierwszy zdobyłem wieści o zaginionym w głębi dżungli afrykańskiej Livingstone'ie, a w rok
później wysłałem ekspedycję na poszukiwanie Franklina.

Teraz postanowiłem zorganizować ratowniczą wyprawę, która pośpieszy na pomoc

Szwedom, i dowództwo jej powierzyć panu! — urwał rad z osłupienia, jakie wywołały jego
słowa; widać było, że lubi zaskakiwać. Porucznik otwierał już usta, ale jednym energicznym
ruchem dłoni milioner nakazał mu milczenie. Przywykł swoim kores
pondentom, rozrzuconym po całym świecie, wydawać polecenia, od których nie było
odwołania, naginać ich do swej woli. Nie zadawał sobie nigdy trudu wysłuchiwania
odpowiedzi. I tak wiedział, że nie mogą być sprzeczne z jego zdaniem.

— Chciał pan zapewne powiedzieć, iż lód zatrzymał Nordenskjolda na przymusowe

zimowanie — ciągnął po chwili — to oczywiste, ale gdzie, w tym właśnie cała rzecz. Moim
zdaniem Vega mogła zimować jedynie przy brzegach Syberii, a wtedy wcześniej czy później
zjawiliby się na statku jacyś Czukcze, Jakuci czy Eskimosi. I to niezwykłe dla nich
wydarzenie lotem błyskawicy przebiegłoby bezdroża Syberii. Moi korespondenci, a nie
chwaląc się mam najlepszych, już dawno donieśliby mi o takiej sensacji. Nie, to nie to!
Obawiam się, że zaszło coś poważniejszego. Nowa katastrofa polarna? Kto wie? W każdym
bądź razie, prawdy muszę dowiedzieć się pierwszy. Zadaniem pana, poruczniku, będzie
odnaleźć Nordenskjolda i udzielić mu pomocy lub też dostarczyć mi niezbitych dowodów, że
zginął. g|| Bennett mówił głosem nie znoszącym sprzeciwu, mocno skandując każde' słowo.
Nie zwracał uwagi na oficera, który nie mógł otrząsnąć się z osłupienia.
•••. pp Doniesienia pana — ciągnął dalej — muszą być bardzo dokładne, zawierać drobne,
błahe choćby na pozór szczegóły. Tego żądają miliony czytelników mego pisma, tego
obowiązany jestem dostarczyć im za wszelką cenę. Takie właśnie były sprawozdania
wysłanego na pomoc Livingstone'owi Stanleya z pośpiesznego marszu poprzez dżunglę i
sawannę. Zwiększonymi nakładami i nadzwyczajnymi dodatkami w ciągu zaledwie kilku dni
pokryłem koszta jego wyprawy. A te nie były błahe, przekroczyły wówczas... — zmarszczył
brwi usiłując sobie przypomnieć i wreszcie potrząsnął głową. — Nie pamiętam sumy. Zresztą
to nieważne, otworzyłem Stanleyowi nieograniczone konto. Obecnie jestem gotów uczynić to
samo.

Porucznik poruszył się niespokojnie w fotelu. Czuł się zagubiony, wciągnięty w tryby

jakiejś piekielnej maszy

background image

ny, którą ten bezwzględny człowiek wprowadził już w ruch.

— Poleciłem zakupić w Anglii — ciągnął dalej Bennett swój władczy monolog,

zasiadając wygodniej w fotelu — odpowiedni statek. Zgromadzeniem ekwipunku i prowiantu
zajmą się moi ludzie, oczywiście pod pana kierunkiem. To samo dotyczy wyboru załogi.
Zajęty zapalaniem cygara umilkł.

Nawykły do dyscypliny wojskowej oficer milczał również. Odpowiada się tylko na

pytania zwierzchnika — o tym pamiętał. Wciąż jeszcze zresztą nie mógł ochłonąć, Ogarnąć
śmiałości projektu, łatwości, z jaką Bennett decydował się na wydatkowanie olbrzymich sum.
I tego ogromu odpowiedzialności, jaką nakładał na jego barki.

Gabinet wypełnił się znów przygłuszonym szumem maszyn drukarskich. Z cygarem w

ustach, Bennett uważniej niż dotąd wpatrywał się w wysokie, mocno sklepione czoło
porucznika, w przysłonięte binoklami jasne oczy, w zarys ust zakrytych, stosownie do
ówczesnej mody, sumiastymi wąsami, ust znamionujących upór.

—Odnalezienie Nordenskjólda lub jego śladów to jeszcze nie wszystko, poruczniku.

Chciałbym, żeby zamiast powrócić do kraju, popłynął pan znacznie dalej. Do bieguna
północnego. Do bieguna! — powtórzył wolniej, rozkoszując się brzmieniem tych słów. -r-
Georg Washington De Long zdobywa północny szczyt świata — to brzmi dumnie. O tym pan
chyba nie marzył? Nie, nie rzucam słów na wiatr — dodał poważniejąc — zapoznałem się
dokładnie z zagadnieniem. Znany francuski hydrograf Lambert przed dwunastu laty, w 1867
roku ogłosił pracę, w której dowodził niezbicie, iż wolne od lodu morze przy brzegach
Syberii ciągnie się po 90° Nord. Zebrał nawet poważne fundusze na wyprawę, ale niestety w
1870 zginął na barykadzie w obronie Paryża. Otóż...

— W Morzu Czukockim silny prąd płynie na północ. Niejednokrotnie znosi wraki

opuszczonych statków. Sam je widziałem... — usłyszał. I w jego szarych, przenikliwych
oczach odmalowało się zdumienie. Nie pamiętał, czy
ktokolwiek kiedykolwiek w tym gabinecie ośmielił się przerwać mu w pół zdania.

Zaskoczenie trwało krótko.
— Widzę, że pana wzięło, poruczniku — uśmiechnął się z zadowoleniem. — Miałem

rację, wyznaczając pana dowódcą mojej wyprawy, czuję, że się nie zawiodę. Mogę mieć
przecież każdego, nikt nie oparłby się takiej propozycji, ale ja ponad wszystko cenię dobrych
fachowców. Sam zwykłem dobierać sobie ludzi i nigdy się nie zawiodłem. Na pana
zwróciłem uwagę już przed paru laty, podczas poszukiwań Polaris. Ta przeprawa szalupami
przez Zatokę Melville'a, którą pan przedsięwziął, była imponującym wyczynem, szaleńczo
odważna, a zarazem znakomicie zorganizowana. Od razu widać, że pomysł jej powstał w
głowie człowieka, który coś jest wart. Poza tym, cóż tu ukrywać? Cieszy się pan opinią
najlepszego oficera naszej Marynarki Wojennej, tacy mi są właśnie potrzebni. — Podszedł do
biurka i zakręcił induktorem telefonu.

— Proszę zawiadomić Mc Donalda, że porucznik De Long zgodził się objąć dowództwo

naszej ekspedycji arktycznej. Należy mu dopomóc we wszystkich sprawach organizacyjnych.
Kredyt nieograniczony, oczywiście, w ramach zdrowego rozsądku. Czekam od dziś
codziennych meldunków o postępie przygotowań. Nasza wyprawa ratownicza powinna
wyruszyć w czerwcu przyszłego roku.

Spojrzenie, jakim obrzucił teraz pobladłą twarz porucznika, mówiło, że myślami odbiegł

już daleko.

— Od tej chwili będzie się pan porozumiewać wyłącznie z moim zastępcą, sekretarka

wszystko ułatwi, ja mam, niestety, dość innych spraw na głowie. Od jutra proszę czytać w
New York Herald pierwsze notatki o przygotowaniach do naszej wyprawy. Mam nadzieję, iż
wywołają niemało hałasu, a moim konkurentom napsują sporo krwi — uśmiechnął się

background image

złośliwie. — Uwieńczymy je wieściami z bieguna północnego, prawda? To dopiero będzie
sensacja! Gra warta stawki. No, powiedzieliśmy już chyba sobie wszystko. Nie, proszę mi nie
dziękować, milo

background image

mi było doprawdy pana poznać — uścisnął dłoń oszołomionego oficera i nim ten zdążył coś
powiedzieć, popchnął go lekko do wyjścia.

—Ależ to niesłychane, nie wyraziłem zgody, on mi... — wybuchnął De Long stając

bezradnie w pokoju sekretarki.

— Nie, Georg, nie! Wcześniej trzeba było mówić, nim wyszedłeś, teraz za późno! Wiem,

to niełatwo, znam go od lat — usłyszał kobiecy głos, kiedy porywczo sięgał już ręką do
klamki, żeby powrócić do gabinetu. — Jeżeli teraz zwrócisz się z jakimiś pytaniami, z
wątpliwościami — wyrzuci cię za drzwi i nigdy już nie będzie chciał widzieć na oczy.
Nigdy! Nie znosi niezdecydowanych — mówiła pośpiesznie. — Powinieneś być dumny z
tego zaszczytu, cieszyć się — dodała z wyrzutem. — To, co ci zaproponował, było przecież
od lat twoim ukrytym marzeniem — z troską patrzyła na pełną rozterki twarz mężczyzny, na
mękę wahania w oczach. Znała go od dziecka.

— Ależ!... — wybuchnął i urwał. Sam nie wiedział, co począć, myśli rozsadzały czaszkę.

Zgodzić się? Nikt go o zgodę nie pytał, ten straszny człowiek narzucił mu swą wolę, jemu,
który od lat postanowił nikomu nie ulegać. Cieszyć się czy protestować? Protestować
znaczyło zrezygnować, powiedziała dawna przyjaciółka matki. Zrezygnować z wyprawy na
biegun północny?...
— Biedak! Szczęście, że Mary nie dożyła tej chwili — wyszeptała sekretarka, kiedy bez
słowa wypadł z pokoju Wiedziała, jak gorąco pani- De Long kochała jedynak/) zazdrosnym,
wyłącznym uczuciem kobiety, którą ciężko doświadczyło życie i która tylko w synu widziała
zadośćuczynienie nie spełnionych nadziei. Od najmłodszych lat rozpieszczała go, psuła,
odsuwała od rówieśników. Mogliby przecież wyrządzić mu krzywdę — cierpiała męki, kiedy
poszedł do szkoły i wracał posiniaczony, zabroniła konnej jazdy — mógłby spaść i potłuc się,
zabroniła mu pływać — mógłby utonąć, ślizgawka nawet była w jej oczach zbyt
ryzykownym sportem. Rozpieszczony chłopiec chętnie poddawał się cieplarnianej
atmosferze domu,
pełen uwielbienia dla matki nie odczuwał jej tyranii, wdzięczny, że usuwała z jego życia
wszystko, co trudne i złe.

— Będziesz lekarzem — mawiała do czasu, kiedy po krótkim pobycie w szpitalu wrócił

wstrząśnięty tym, co widział. — Georg nie znosi widoku krwi, jest zbyt subtelny, wrażliwy
— tłumaczyła przyjaciółkom — zresztą zmieniłam zamiar, postanowiłam, że zostanie
księdzem.

Myśl o życiu pełnym wyrzeczeń, jakie nakłada na człowieka stan kapłański, kazała

wkrótce pani De Long zmienić i te plany.

— Zostaniesz prawnikiem — orzekła po namyśle. — Ten szlachetny zawód zapewni ci

dostatnie i spokojne życie, bez wielkich zrywów może, ale i bez katastrof, wykażesz swą
niezwykłą inteligencję, pokażesz, co potrafisz. Wsławisz imię De Long, jestem tego pewna,
matczyne serce nie zawodzi. A nade wszystko — będziesz szczęśliwy.

Bezwolnie, jak za każdym razem, Georg usłuchał przypieczętowanej tkliwym uściskiem

rady. W gruncie rzeczy było mu wszystko jedno — zostawiał matce pełną swobodę
decydowania o swym losie.

Wojna secesyjna przerwała spokojną praktykę w kancelarii najlepszego adwokata w

Nowym Yorku, gdzie osiedliła się hugonocka rodzina De Long, uciekając ongiś przed
prześladowaniami religijnymi we Francji. Matka, wielka patriotka, z bólem serca musiała
ustąpić, kiedy wypieszczony jedynak postanowił zaciągnąć się do wojska. Przeczulona
wyobraźnia podsuwała jej zawczasu wizje cierpień i niebezpieczeństw, od jakich tak gorąco
pragnęła go obronić. W konflikcie ojczyzna r^r jedynak wygrała jednak ojczyzna.

— Za młody —■ orzekła komisja poborowa, ale radość matki trwała krótko.
— W takim razie idę do Szkoły Morskiej! — uparł się po raz pierwszy w życiu.

background image

Pod warunkiem, że sam załatwisz wszelkie formalności — odpowiedziała z góry pewna

wygranej, przekonana, że zniechęcą go trudności. Trudności bardzo za-

background image

wikłane — polityczne. Poprzeć Georga mógł jedynie przyjaciel rodziny, poseł partii
demokratycznej, ministrem wojny był zacięty jego wróg, wybitny działacz republikański.
Rozpacz pani De Long nie miała granic na wieść, że syn nie korzystając z protekcji, sam
dotarł do ministra, a ten, ujęty zapałem młodzieńca, poparł go chętnie.

I tak się zaczęło.
Od chwili ukończenia z odznaczeniem Szkoły Morskiej Georg sam zaczyna decydować o

własnym losie. Bezwzględnie, z uporem, jakiby chciał wykreślić ze ęwego życia długie lata
uległości. Wbrew woli matki postanawia poświęcić się morzu, wbrew jej woli bierze ślub, a
wkrótce, nie zważając na jej rozpacz, na błaganie młodej żony, zgłasza się na niebezpieczną
wyprawę ratowniczą, która spieszy na pomoc zagubionej pod biegunem ekspedycji Halla.
Jest w swej samodzielności okrutny. Nie zdaje sobie z tego sprawy, nie widzi, że zadaje ból,
nie chce widzieć, najmniejszy ślad słabości postanowił wykreślić ze swego życia.

Pierwsze spotkanie z Arktyką urzeka młodego oficera koniecznością nieustannej walki.

Wszystko tu jest trudne do zdobycia, wszystko nieprzyjazne — oto szkoła charakteru, o
jakiej marzył. To wiecznie skotłowane odłamami kry mroźne morze, ta mgła, która ogranicza
widzialność, odcina od świata, groźna tysiącem nieprzewidzianych przeszkód, zmuszająca do
ustawicznego pogotowia. De Long postanawia zostać polarnym badaczem. Marzą mu się
pełne niebezpieczeństw wyprawy odkrywcze, nieznane lądy na dalekich morzach, "biegun
północny, do którego wszyscy dążą.
*

..Droga morska wzdłuż brzegów Europy i Azji zdobyta! Po raz pierwszy w dziejach

statek „Vega" w ciągu trzynastu miesięcy sforsował przejście Północno-Wschodnie z Oceanu
Spokojnego na Ocean Atlantycki...

Dłonie młodej kobiety zacisnęły się mocniej na wielkiej płachcie dodatku

nadzwyczajnego New York Herald.

Porucznik Georg Washington De Long po upewnieniu się, że wyprawa barona

Nordenskjolda przepłynęła szczęśliwie Cieśninę Beringa skierował dziób swego statku
„Jeannette" na północ...

Serce zabiło jej mocniej, tłustym drukiem wybite słowa zatańczyły przed oczyma. Z

trudem czytała dalej:

...jeżeli Szwedom udało się zdobyć ten nie zbrużdżony kilem statku w ciągu trzystu lat

szlak morski, czemuż naszym marynarzom nie miałaby przypaść w udziale palma
pierwszeństwa na biegunie północnym?... Zatknięcie flagi Stanów Zjednoczonych na 90°
Nord!...

Nie, nie mogła czytać dalej. Oczy zaszkliły się łzami, ramiona zadrgały szybko

tłumionym szlochem. Bawiące się w sąsiednim pokoju córeczki nie mogły dostrzec tego
wybuchu rozpaczy. W głębi duszy żegnając męża żywiła nadzieję, że poszukiwania wyprawy
Nordenskjolda przeciągną się dłużej, że po odnalezieniu uwięzionej przy syberyjskich
brzegach Vegi Amerykanie zabiorą rozbitków do kraju i nie popłyną w ten złowrogi lód
bieguna północnego, który już tyle pochłonął ofiar. Stało się jednak inaczej. Nie próbowała
nawet odwieść Georga od myśli o wyprawie do bieguna, z góry wiedziała, że przegra. Upajał
się myślą o zwycięstwie, o niczym innym nie śnił, o niczym innym nie mówił. Opuszczając
port w San Francisco w chwili pożegnania szepnął, iż wróci szybciej, niż to zapowiadał.
Gdyby przynajmniej mogła wierzyć, że zdobędzie się na decyzję odwrotu, jeśli zrozumie, że
zadanie przerasta siły! Nie, tej pewności mieć nie mogła, znała jego upór, ślepe dążenie do
wypełnienia raz powziętej decyzji. Nigdy nie umiał cofnąć się w porę, uważał to za słabość,
ponosiła go żądza pokonywania przeciwieństw — sam im wychodził naprzeciw. Z urazą, po

background image

przez łzy, spojrzała na wielką mapę Arktyki, którą przed wyjazdem zawiesił na ścianie, żeby
mogła śledzić etapy jego wędrówki do bieguna północnego.

— Moich zwycięstw, być może? Matka zawsze wierzyła, że wsławię imię De Long.

Teraz albo nigdy — usiłował żartować, ale z jego głosu przebijała nadzieja.

Gruba krecha trasy, jaką zamierzał obrać poprzez polarne morza, nieodparcie przyciągała

wzrok. Gdzie w tej chwili znajduje się Georg? Jak daleko zdołał przedrzeć się przez lód?
Może uda mu się, jak zamierzał, przed zimą jeszcze pokonać połowę drogi do bieguna?

Tyle pytań bez odpowiedzi... Bez nadziei na odpowiedź...
Ławica polarnego paku to znakomita szkoła cierpliwości...
Zniechęconym gestem De Long odłożył pióro i rozprostował przygięte nad biurkiem

ramiona odczytując obok daty 6 września 1879 roku napisane przed chwilą zdanie.

— Trudno wprost uwierzyć! — wyszeptał — trudno uwierzyć — powtórzył głośniej. —

Zaledwie sześć dni upłynęło od chwili opuszczenia wybrzeży Syberii. Bennett sądzi, że
jestem już daleko w drodze do bieguna, podaje zapewne w swej gazecie jakieś sensacyjne
szczegóły. Kto mógł przewidzieć, że już w drugim dniu podróży lód nas uwięzi?... Moje
marzenie o zimowaniu przy brzegach Wyspy Wrangla rozwiewa się bezpowrotnie. Dobrze,
że Emma nie wie, co przeżywam, nie domyśla się, nie może się domyślić, jak odmienna jest
rzeczywistość od tych obrazów bohaterskich bojów z oceanem, jakie przed nią roztaczałem.

...pragnieniem moim teraz byłoby, jakże ubogim pragnieniem — notował swym równym,

wyraźnym pismem w pamiętniku przeznaczonym dla żony — dotrzeć przynajmniej do
wyspy Haralda i tam założyć zimową kwaterą,
ale gdziekolwiek spojrzą, jak daleko wzrok sięgnie, widzę wokół lód i tylko lód. Tu
zmarznięty, zbity w jedną martwą bryłę, tam rozmarzający, gdzie indziej znów zwarty
niczym pancerz. Trudno wyobrazić sobie, by kiedykolwiek stopniał i zafalował wodą wolną
od białej pokrywy... Jeszcze wczoraj mówiłem sobie, że dziś zapewne rozewrze się przed
dziobem statku jakiś kanał. Dziś odsuwam tą nadzieją na jutro. A jutro?... Wszystko
oddałbym w tej chwili, żeby za rufą zabieliła się skotłowana śrubą woda, żeby posłyszeć
wreszcie chlupot morza o burty, odzyskać swobodą kierowania statkiem.

...Może jakiś silny sztorm byłby w stanie pokruszyć, rozgonić lodowe ławice? Czyż

miałbym przyzywać sztorm? Gotów jeszcze naporem kry zmiażdżyć mi statek. A co wtedy?

Odłożył pióro słysząc pukanie do drzwi. Rozjaśnił się na widok wysokiego mężczyzny o

energicznej twarzy okolonej gęstym, ciemnym zarostem przetykanym siwizną.

— Panie kapitanie, zawiadomiłem załogę, że od jutra wygaszam także drugi kocioł,

kabiny ogrzewać będziemy węglowymi piecykami — meldował.

— Co na to marynarze?
— Ano cóż? Na ogół nikt się nie martwi, że utknęliśmy. Wrzesień to późna pora, sam

pan to nam wczoraj tłumaczył. Kra może się nieraz jeszcze rozejść, popłyniemy dalej. A jeśli
nawet przyszłoby tu zimować — wiosną prąd morski szybko popchnie nas na biegun.

— Cieszę się, że mi to mówisz, Mehrille. Starczy nam węgla do bieguna, jak myślisz?
— W ładowniach mamy prawie sto czterdzieści ton. Jeśli co dzień będziemy wygaszać

kuchnię i raz na dobę tylko przepalać w kubryku, to i do południowego powinno starczyć.
Żart na stronę, panie kapitanie, przerobię piece, żeby zżerały jak najmniej, mam już pomysł.

— Rób, co uważasz za słuszne. A może mógłbym w czymś dopomóc? Zazdroszczę ci,

jesteś ustawicznie zajęty, mnie zaczyna nękać bezczynność. I ta perspektywa

background image

bezczynności na przyszłość. Nie tak wyobrażałem sobie... — urwał, jakby lękając się, że z!
byt dużo powie. — Czy masz coś do mnie jeszcze? — dorzucił widząc, że inżynier nie rusza
się z miejsca.

— Nie daje mi spokoju sprawa wody — usłyszał i pytającym spojrzeniem obrzucił

oficera.

— Wody?
— Tak jest, panie kapitanie. Lekarz zawiadamia, że nigdzie dotąd, wbrew

przewidywaniom, nie natrafiliśmy na bryły słodkiego lodu, wszystkie pobrane próbki zawie-
rały zbyt dużą, szkodliwą dla organizmu ludzkiego ilość soli. Wodę do picia i do kuchni
trzeba by zacząć destylować z morskiej.

— Ależ nie mamy odpowiednich urządzeń!
— Aparat destylacyjny już zaprojektowałem, jutro zaczynam próby.
— Jesteś nieoceniony Melville, cóż ■ począłbym bez ciebie?
— Jaki dowódca, taka i załoga — zażartował oficer rad z pochwały. — Trzeba przyznać,

że dobrał pan sobie, kapitanie, niezłych chłopców.

— Wybieraliśmy spośród tysiąca pięciuset — w głosie De Longa zabrzmiała duma. —

Bennett nie zawiódł, nie oglądał się na wydatki, wyposażył nas w ludzi, w sprzęt, ot, choćby
w ten cud nowoczesnej techniki, z którym wciąż jeszcze nie mogę się pogodzić, nie mogę
pojąć, jakim sposobem głos z daleka dobiega przez cieniutkie druciki — wskazał na duże,
nieporęczne pudło telefonu odbijającego się w lśniącym niczym szkło blacie biurka. Jak
przebudzony ze snu aparat rozdzwonił się naraz hałaśliwym ostrym dyszkantem. Dowódca
sięgnął po słuchawkę ostrożnie, jakby dotykał kruchego przedmiotu.

— Kapitan De Long — zawołał trzymając ją daleko od ucha.
— Porucznik Danenhover — rozległ się donośny głos, oficer zapomniał widać, że ma do

czynienia z mikrofonem, a nie ze zwykłą tubą akustyczną.

— Na Nord Ost Nord widzę zarysy ziemi!
Obaj mężczyźni porwali się z miejsc. — Danenhover zawsze wszystko wypatrzy

pierwszy tymi pięknymi oczami, lubię go za jego entuzjazm — mówił De Long niecierpliwie
nastawiając lornetkę.

Tuż nad horyzontem, w kręgu okularów, zamajaczyły spowite mętnym światłem

niewyraźne zarysy wyspy. Gdyby można było skierować do niej dziób statku, zawinąć do
zacisznej zatoki i tam przezimować? Gdyby... Nie on decydował teraz jednak o szlaku, nie
kapitan, lecz kaprys morskiego prądu.

Patrząc, jak skaliste wybrzeże rozpływa się za nimi w szarzyźnie, De Long walczył z

uczuciem goryczy. Nie mógł pogodzić się z tą bezradnością. Wyruszając na Daleką Północ,
wiele nadziei wiązał ze statkiem.

Jacht parowy Pandora, zakupiony w Anglii, chlubnie zapisał się w kronice poszukiwań

zagubionej w lodzie tragicznej wyprawy Franklina. Solidny, dębowy korpus statku,
noszącego teraz nazwę Jeannette, wzmocniono na wysokości linii wodnej przeciwlodową
warstwą dębu. Bennett nie żałował grosza na przebudowę, wzmocnienie wiązań korpusu i
remont maszyn. Pomieszczenia oficerów i załogi kazał wykończyć niemal luksusowo.
Trzyletni zapas urozmaiconej żywności mógł pozwolić na przetrwanie paru lat więcej, ale De
Long ani na chwilę nie dopuszczał do siebie myśli, że Arktyka może go tak długo zatrzymać.
Rad był także z załogi. Z pełnego niezwykłej pogody ducha swego zastępcy Danenhovera, z
niewyczerpanego w pomysłach inżyniera Melville'a, z doświadczonego marynarza
Nindenmanna i z porucznika Chippa, z którym pływał na Morzu Grenlandzkim. Na wybrze-
żach Alaski zaokrętowało się dwu poganiaczy Indian, wyborowych myśliwych. Kambuz
oddany został pod opiekę Chińczyków, najlepszych, jak wiadomo, kucharzy świata.

background image

...Zawodzenie wiatru w olinowaniu to rzecz zwykła dla marynarza — notował w kilka dni

później De Long —

background image

tego jednak wrześniowego wieczora z napięciem wsłuchiwałem się w nieprzerwany
jednostajny ryk. Za każdym mocniejszym uderzeniem sztormu, który chwilami nabierał siły
huraganu, powracało uczucie niepokoju, dziwnego jakiegoś lęku. I naraz poczułem, że
unoszę się w górę razem z podłogą, skoczyłem ku drzwiom, ściana wybiegła mi naprzeciw.
Wnętrze statku wypełniły nieznane dźwięki, martwe przedmioty ożyły, stołki i fotele sunęły
po podłodze, z trzaskiem waliły w ścianę, brzęk rozbitej porcelany i szkła zagłuszył
metaliczny chrobot przesypującego się łańcucha kotwicznego. Skowyt przerażonych psów
górował nad wyciem wichury. Dźwignięta w górę naporem lodu „Jeannette" legła na prawą
burtę...

Dobrych na szczęście mam ludzi, panika trwała krótko. Piszczałka bosmana zatrzymała

na miejscach załogę. Po chwili wspólnymi siłami mocowaliśmy wszystko, co dało się jeszcze
zamocować.

Atak przycichał z wolna, ale nie wygasał. Lód przetasował się teraz w martwej ciszy,

która dzwoniła w uszach mocniej niż łoskot morza. Dwumetrowej grubości płyty żyły jakimś
własnym utajonym życiem, wpełzały jedna na drugą, układały się niczym gonty na dachu
gigantycznej białej budowli, przesuwały uwięzioną Jeannette raptownymi szarpnięciami do
przodu, do tyłu, to znów na boki.

Zwał chmur ciężko jak ołowiana zasłona zwisał nad statkiem, dotykał prawie czubka

masztu. Tuż nad horyzontem przez jakąś szczelinę przedarła się słoneczna tarcza, zalała lód
krwawymi błyskami. Cienie torosów sinymi smugami pokładły się na śniegu, wydłużone,
niesamowite, jak szeregi granitowych pomników olbrzymiego po widnokrąg ciągnącego się
cmentarzyska.
Dwu mężczyzn otulonych w futra w milczeniu chłonęło orgię barw, które coraz nowymi
odcieniami rozpalały skuty lodem ocean.

— Jakież to piękne! — usłyszał porucznik Chipp i zdumionym spojrzeniem zmierzył

mówiącego. W ledwie widocznej spod futrzanego kaptura twarzy, przyciągały uwagę
marzycielskie oczy, .w których odbijała się łuna zachodu.

— Piękne? — wzruszył ramionami. — Nigdy by mi do głowy nie przyszło, że ten

cholerny krajobraz może być piękny. Lód ciągnie, to prawda, ciągnie jak sto diabłów. Od ilu
to już lat przysięgam sobie, że pójdę w tropik, a koniec końców za każdym razem ląduję w
Arktyce.

— Od dziecka marzyłem o takiej wyprawie, to mój chrzest polarny.
— Nieźle pan wybrał, poruczniku Danenhover, oblejemy ten chrzest na biegunie, ale nim

dopłyniemy, musi pan mocno trzymać się w garści, do niejednego przywyknąć. Niewielu
mamy na pokładzie nowicjuszy. Dowódca odrzucał ich bez litości, żeby nie powtórzyła się
historia wyprawy Halla, najchętniej dobierał z tych, co już chodzili w lód, jak ja czy
Nindenmann, marynarz z Polaris. Ten przeszedł piekło.

— A jednak tu wTÓcił! — oczy porucznika Danenhovera płonęły podziwem.
— Może właśnie dlatego? Chce jeszcze raz spróbować 6wych sił, odegrać się. Zrozumie

pan to kiedyś na własnej skórze, pana też weźmie... Wie pan, jakie instrukcje dostałem od De
Longa, kiedy na jego zlecenie przebierałem w ludziach niczym w ulęgałkach? Brać przede
wszystkim tych, co chodzili w lód, kawalerów, żeby nie miał kto po nich płakać,
wyborowych żeglarzy, to jasne, mocnych, wytrzymałych i... nigdy pan nie zgadnie —
muzykalnych. Niech się pan nie śmieje — kiedy się na płacz zbiera, dobrze zagrać, na czym
kto umie, pośpiewać. Kazał mi też De Long wyszukiwać Amerykanów norweskiego, duń-
skiego i szwedzkiego pochodzenia, ci są najpewniejsi, w miarę możności unikać Anglików,
Szkotów i Irlandczyków.

— Czy dlatego, że małomówni?
— Nie, to przecież zaleta, skryci są, zamknięci w sobie,

background image

6 — Okrutny, biegun
81

background image

samolubni, a to już źle, nie wiadomo nigdy, co taki jeden z drugim chowa w sercu. Bez
litości przykazał odmawiać Francuzom, Włochom i Hiszpanom, hałaśliwy naród, wy-
buchowy, łatwy do sporów i -kłótni. Co ja kłopotów miałem z tym zaciągiem... Tysiące ludzi
z całych Stanów zgłaszało kandydatury. Jakiś chłopak bombardował nas listami, błagał,
zgadzał się przejść najcięższe próby, byleby tylko popłynąć. Kładł nacisk na swe uzdolnienia
literackie^ obiecywał prowadzić codzienną gazetkę, organizować pogadanki, koncerty,
napisać po powrocie książkę. Sympatyczny był, nie powiem, ale takiego dzieciaka nie sposób
ciągnąć na biegun. De Long sprzeciwił się, a jak on się uprze, nie ma na niego sposobu.

— Nigdy bym nie myślał...
—Czyżby? — spojrzenie Chippa było drwiące. — A nie zadawał pan sobie pytania,

czemu wpakowaliśmy się w tę cholerną ławicę? Można ją było przecież okrążyć, wyminąć,
oczywiście nakładając drogi, ale De Long się uparł, nie chciał czekać, wlazł w sam środek.
To szaleństwo. A teraz co? Siedzimy jak na uwięzi i czekamy zmiłowania bożego. A
przestrzegałem, przekonywałem. Nie chciał słuchać, taki już jest. Znam go nie od dzisiaj,
wyszliśmy razem w morze na ratunek Polaris. Twardy, ale to złote serce. Skoczyłbym za nim
w ogień, bez wahania. I nie tylko ja...

Uważnym spojrzeniem Danenhover obrzucił krępą postać, pospolitą twarz, zadarty nos,

twarz, na którą nigdy nie zwróciłby uwagi. „Urody ci Pan Bóg poskąpił, ale wydaje mi się, że
cię serdecznie polubię" — pomyślał przyjaźnie.

Umilkli obaj. Rozżarzona tarcza zapadła między zwał torosów, sine cienie poszarzały

wsiąkając szybko w zapadającą ciemność, tylko wąski pas nad horyzontem gorzał jeszcze
złowieszczym odblaskiem. Ciszę, której nie mącił żaden dźwięk, przerwał żałosny skowyt.
Zawtórował mu drugi, trzeci i po chwili cała sfora psów wyła rozpaczliwym głosem.
Danenhover wzdrygnął się mimo woli. Było coś przejmującego w tym nabrzmiałym rozpaczą
wołaniu.
Zawodzenie ustało naraz, zwierzęta strzygły niespokojnie uszami i jak na komendę obróciły
pyski w stronę rufy, skąd dobiegły melodyjne dźwięki. Do wysokich tonów skrzypiec
dołączyło się po chwili zawodzenie okaryny, zawtórował im młodzieńczy głos. Cichy dotąd,
wydawało się uśpiony statek zatętnił życiem.

— Śpiewają, żeby'nie płakać... — szepnął Danenhover i zamilkł. Po oblodzonych

deskach pokładu przebiegło ledwie wyczuwalne drżenie jak dreszcz po ciele chorego.
Melodię zagłuszył obcy dźwięk, ni to jęk, ni zgrzyt. Ledwie dosłyszalny z początku, nie
ustawał ani na moment, rósł, potężniał, pęczniał, wypełniał cały świat. Jakaś przepotężna siła
wyniosła wysoko w górę statek, przez ułamek sekundy trzymała w zawieszeniu i wreszcie
puściła. Gwałtowny wstrząs poderwał ludziom nogi, poprzewracał, zaskrzypiały wręgi,
zajęczały głucho belki i wiązania, żako łysał się świat. Kadłub sunąc bokiem ścinał po drodze
kolumny torosów jak suche patyki. I znów rozdygotał się, jak w konwulsjach, od rufy po
dziób, i znów odrzucony w bok zamarł na chwilę. Pod jego ciężarem tafla lodowa rozpękła z
hukiem wzbijając wysoko w górę fontanny wody.

Jasne smugi z rozwartych na oścież drzwi kabin rozświetliły ciemności. Wszyscy, jak kto

stał, rzucili się do szalup, zdzierali brezent, zwalniali liny, nikt nie czekał na rozkaz. Zbite w
ciasną gromadkę psy skomlały cicho.

Lód atakował. Uderzenie biegło za uderzeniem. Minuta za minutą — na pełnym

niepokoju wyczekiwaniu, na próbie odgadnięcia, kiedy przyjdzie nowy cios. Monotonia
wstrząsów stawała się dręcząca, nienawistna, zabijała nawet lęk.

Spychana, obtłuczona, udręczona ustawicznymi atakami Jeannette protestowała

przejmującym skrzypieniem belek, desek, okuć. I raptem wszystko ustało. Znieruchomiał
mur białych brył sunących wprost na dziób, znieruchomiał statek, zamarł łomot, umilkł
chrzęst. Wiatr daleko na ocean odganiał skargę pękającej kry.

background image

— Czy... czy można do tego przywyknąć? — Danenho-

background image

ver mówił tak cicho, że stojący obok Chipp odgadł raczej, niż usłyszał pytanie.

— Nie, przywyknąć nie sposób, trzeba umieć przetrzymać.
...Nie znam, nie słyszałem nigdy, nie ma chyba na świecie dźwięku zbliżonego do tych,

które nas zewsząd otaczają — notuje De Long 11 listopada. — Zastygłe morze ożywa znów.
Który to już raz? Powietrze drży od huku, zawodzenie i jęki ścierających się ze sobą
potężnych brył, trzask pękającego lodu wypełniają powietrze... Wydawało mi się, że drewno
i żelazo, z których zbudowany jest statek, są na krawędzi wytrzymałości. Ławica sunąca na
nas urosła, napęczniała i pękła z piekielnym grzechotem. Chwila wytchnienia? Nie. Z trudem
opanowuję napięcie oczekiwania na następny atak. Może ostatni?... Bywa jednak, że lód
przetasowuje się w ciszy. 1 to jest chyba jeszcze cięższe do zniesienia...

...Najsmutniejsze święta mego życia — zapisał lakonicznie w grudniu 1879 roku.
Pierwsze dni stycznia niewiele nowego wniosły w udrękę monotonii. Lód nękał

ustawicznie Jeannette, trzymał ludzi w nieustannym pogotowiu. Uwięziony statek pełzł z
żółwią szybkością, w ciągu kilku miesięcy przedryfował w kierunku bieguna zaledwie sto
siedemdziesiąt mil.

...Tak jakby nasza podróż jeszcze się w ogóle nie rozpoczęła — notuje De Long —

...oczekiwanie wysysa siły, dręczy, przypomina po trosze życie na beczce prochu. Znakomity
to środek, przyznaję, na bezwład myśli, ale wyniszczający i koniec końców otępiający... Miło
przy ciepłym kominku marzyć o wyprawie polarnej, o zimowaniu w lodzie, ale przeżyć je
samemu to przedwcześnie się postarzeć.

Ręka zatrzymała się na papierze. Pod przymknięte powieki cisnął się natarczywie

spokojny obraz dalekiego domu. Powrót z podróży, witany wesołymi okrzykami
stęsknionych dziewczynek, uśmiechnięta twarz żony podającej do stołu ulubione przysmaki,
przyćmione światło lampy z wielkim abażurem i ten wygodny fotel przed kominkiem, na
którym lubił zasiadać. Pamiętał najdrobniejszy szczegół. Godzinami opowiadał wtedy o
swych ciekawych przygodach, o niełatwych zwycięstwach. Od niezwykłej biegunowej
wyprawy oczekiwał heroicznych wysiłków w walce z lodem — nie tego beznadziejnego
bezruchu. O czym dziś mógłby opowiedzieć swym bliskim? Dzień podobny był do dnia, noc
do nocy, jak krople deszczu jedna do drugiej. Nawet te pełne grozy natarcia lodu przebiegały
podobnie. Nic nie wróżyło końca bezlitośnie powolnego dryfu. Czemu los doświadczał go
tak okrutnie?
Czyżby popełnił błąd ważąc się na tę wyprawę?

Przemarznięte deski pokładu zadudniły pod ciężarem butów. Tupot zlewał się z ostrym

dźwiękiem bosmańskiej piszczałki i raz po raz powtarzanymi rozkazami:

— Wszystkie ręce na pokład!
— Pierwsza wachta do pomp!
— Druga wachta do ładowni rufowej!
—' Biegiem po kapitana! — polecił Chipp któremuś z marynarzy, ale De Long bez

kurtki, z gołą głową, był już na pokładzie:

— Pali się, gdzie? — pytał bez tchu.
— Przeciek w bunkrze węglowym na rufie! — usłyszał. Rozpychając marynarzy, w paru

susach dopadł trapu i skoczył w ciemną czeluść ładowni. Co za szczęście, że nie pożar! —
pomyślał.

— Palacz wszedł tu, żeby odważyć węgiel pod kuchnię, i usłyszał jakiś podejrzany

szmer — meldował zatroskany Melville — w świetle sztormówki w dolnych pokładach
węgla widać było ^sączący się strumyk wody. Naciekło jej

background image

już ze dwie stopy, niewiele to, nić groźnego, panie kapitanie. Jakaś drobna szpara w
poszyciu, pewnie pamiątka po tym ostatnim ataku lodu. Odrzucimy po prostu węgiel spod
prawej burty, naprawimy bez trudu uszkodzenie, a wodę od pompujemy.

De Long odetchnął z ulgą. Czy tej pamiętnej chwili mogli obaj przewidzieć, że

ustawiczny ruch zginania i rozginania zesztywniałych od wysiłku grzbietów przy akom-
paniamencie monotonnego stukotu pompy będą im towarzyszyć do ostatniego tchnienia
Jeannette? Czy mogli domyślać się, ile złorzeczeń spadnie na pompy i na ten otwór, przez
który noc i dzień bez przerwy wsączała się woda, na ten przeklęty strumyk, który wysysał z
ludzi życie?

Tym razem Melville mylił się. Przecieku nie udało się odnaleźć, ani tego dnia ani wielu

następnych. Marynarze stali przy pompach, pracowali zajadle szuflami, przerzucali tony
węgla w poszukiwaniu otworu, a woda wciąż sączyła się wąskim z początku, potem coraz
bardziej wartkim strumieniem. Nadszedł wreszcie dzień, w którym wlało się do wnętrza
więcej, niż załoga zdołała wyrzucić za burtę.

Z rozpaczą w sercu zdecydował się De Long uruchomić pompę parową. Ciężka to była

chwila dla Melville'a. Któż lepiej niż on wiedział, jak wiele cennego paliwa zeżre pompa.

Umilkły dźwięki skrzypiec i okaryny, umilkły wieczorne śpiewy, ludzie nie mieli chęci

ani śmiać się, ani płakać. Nie mieli sił. Jedni śmiertelnie znużeni całodzienną pracą przy
pompach walili się jak martwi na koje, inni szli ich zastąpić na nocną wachtę, szczęśliwi, że
prześpią dzień.

Mrużąc oczy oślepione jaskrawym blaskiem De Long godzinami nie schodził z bocianiego
gniazda, niecierpliwym spojrzeniem chłonąc roziskrzony po horyzont gąszcz torosów, w
których majowe słońce rozpalało wszystkie
barwy tęczy. Nie widział ich piękna, wypatrywał oczy w poszukiwaniu tych szerokich
kanałów, które pozwoliłyby wreszcie statkowi odzyskać swobodę ruchów. Daremnie jednak
prześlizgiwał się wzrokiem po delikatnej siatce drobnych pęknięć w lodzie, nie takich
wyczekiwał, nie takie przyzywał całą mocą swej tęsknoty. Trzydziestostopniowy mróz
wiązał wciąż jeszcze mocno Jeannette, ale ludzie po pokładzie uwijali się żwawo.

— Do bieguna musimy dopłynąć w pełnej gali! — powtarzał i poganiał marynarzy,

którzy pracowicie zdrapywali starą farbę z poobijanych lodem boków. — Lada moment kra
ruszy i porwie nas na północ.

Wychlustywana pracowicie dzień i noc za burtę woda tworzyła wokół statku brudnawe

zwały. Nikt w tych jasnych, słonecznych miesiącach nie przejmował się już przeciekiem,
nawet Melville machnął ręką.

— Kra się rozejdzie, tylko patrzeć, a wtenczas raz dwa odnajdziemy ten nieszczęsny

otwór, zatkamy i przestaniemy wreszcie zżerać węgiel — powtarzał.

On także przynaglał do pośpiechu mechaników, każąc im czyścić kotły i dokonywać

przeglądu maszyn. Porucznik Chipp dozorował porządków na pokładzie. Brakowało tylko
Danenhovera. Od kilku miesięcy nie mógł już podziwiać płonącego pożogą zachodu ani
nasiąkających błękitem cieni torosów wokół statku. Groziła mu ślepota. Nie opuszczał
kabiny, w której szczelnie zasłonięty bulaj chronił przed jaskrawym blaskiem dnia polarnego.
Nie mógł znieść nawet przyćmionego światła naftowej lampki. Lekarz okrętowy wiedział, że
usunięcie lewej gałki ocznej byłoby ratunkiem, ale nie odważał się na zabieg; nieudolnie
przeprowadzony raz na zawsze mógł spowodować utratę wzroku.

Na gorączkowych przygotowaniach minął czerwiec, minął lipiec. Mijał sierpień, statek

stał wciąż jak przymuro- wany do swego lodowego pola, chociaż wokół tworzyły się kanały
wodne i rozlewiska. Nie pomogły najsilniejsze wybuchy bomb ani zakładanie min. Słabł
zapał, ustępował miejsca zniechęceniu.

background image

...Wydaje mi się, że ,Jeannette" tkwiła od stworzenia świata w tym przeklętym miejscu i co
straszniejsze — tkwić będzie po wsze czasy — notuje De Long. I coraz częściej w
pamiętniku obok dat powtarzają się słowa:

...Nic szczególnego.
...Nic się nie dzieje.
...Doba, która upłynęła, nie zasługuje nawet na tę linijkę, którą jej poświęcam.
I znowu czarna siatka kanałów wodnych zwiera się w oczach, wielkie rozlewiska

zasnuwa szkliwem młodego lodu, od zmętniałego horyzontu wiatr niesie coraz mróżniej s ze
podmuchy i zasypuje pokład śniegiem porwanym z lodu. Jaskrawy blask polarnego dnia
przechodzi powoli w szarość półmroku. Każdego dnia wcześniej zachodzi tarcza słoneczna
topiąc ocean w łunie pożaru.

Jeannette wsiąka powoli w mrok drugiej polarnej nocy. Z kabin zieje wilgotny chłód,

szron pokrywa piękne dębowe boazerie, wychlustywana z ładowni dzień i noc woda pokrywa
deski pokładu czarnymi zastygłymi strugami. De Long drży o każdy kilogram opału —
niczym skąpiec
0 wór złota. Jakże płynąć dalej na północ bez węgla? On jeden na tym statku wciąż jeszcze
wybiega myślą do bieguna. Zrezygnowali już i Melville, i Nindenmann, i Chipp. Marynarze
o niczym nie myślą, praca przy pompach wysysa z nich życie.
Porucznik Chipp długie godziny spędza z Danenhove- rem. Z każdym miesiącem czuje się
mocniej związany z tym człowiekiem, który starannie ukrywa swe cierpienia, żeby ich
ciężarem nie obciążać innych i pogodną twarzą wita przychodzących. Niewesołe są ich
rozmowy, bo
1 o czymże tu mówić, kiedy z każdym dniem wygasa nadzieja. A kiedy milkną, obaj radzi, że
nie widzą swych twarzy, Chipp odgania od siebie natrętną myśl — co pocznie ten na wpół
oślepły człowiek, kiedy przyjdzie może podjąć marsz po lodowych polach. I przyrzeka sobie,
że go nie opuści.
______

..Hic tak nie wyniszcza mi ludzi jak ta nieprzerwana jednostajna praca przy pompach —

notuje De Long. — A przecież lada chwila mamy być wystawieni na najcięższą próbę
marszu po krze do brzegów Syberii odległych o 200 mil. Czy damy radę?...

Jestem pełen podziwu dla swych ludzi. Ani słowa skargi. Wszyscy bez szemrania godzą

się z przemrożonymi kojami, z zimnymi posiłkami, z rozpalaniem tylko raz na dobę
kuchennego pieca. Czas wypełniają im codzienne obserwacje meteo, codzienne wykuwanie
przerębli w lodzie, żeby przeprowadzać regularne pomiary głębi oceanu, codzienne długie
spacery, żeby nie stracić sprawności
w marszu. 1 ta przeklęta praca przy pompach.

— Ja widzieć domek, mały na dwu ludzi — bez tchu wpada na pokład Indianin Alexey,

podniecony, miesza bezładnie słowa angielskie z narzeczem swych przodków.

— Gdzie, kiedy, jacy ludzie?
— Tam — wyciągnięta ręka wskazuje wschodni kierunek. — Biegłem po tropie...
— Szykować zaprzęg! — komenderuje Chipp — prowadź.
Przerażony Indianin nie chce jednak za nic ruszyć z miejsca, jakby mu stopy wrosły w

deski pokładu. Białych niedźwiedzi nie lęka się, ale czarów? Któż, jak nie złe duchy, mógł
wznieść tę chatę na krze?

Trzy godziny wyczekiwali niecierpliwie wszyscy na pokładzie powrotu Chippa.
— Wracają! — krzyczał ktoś z bocianiego gniazda — wiozą coś na saniach!
— Brezent i resztki naszego pawilonu magnetycznego — meldował dowódcy porucznik.

— Utraciliśmy go podczas tej straszliwej burzy przed piętnastu miesiącami...

background image

De Long opuścił głowę. A więc taki był ten nieubłagany mechanizm morskich prądów?

Nie na północ, nie do

background image

bieguna zaniosły krę z pawilonem magnetycznym, lecz zawróciły teraz tu, jak na

pośmiewisko. Czyżby Jeannette miał spotkać podobny los?

...nasze smutne, beznadziejne dni wloką się bez najmniejszej zmiany, podobne jedne do

drugich — notuje na przełomie nowego 1881 roku.

Pierwsze słoneczne tygodnie rozpalają znów tysiące blasków w lodowych zrębach,

rozbudzają znów nadzieję, ale strzeżona zwartym murem torosów Jeannette stoi wciąż jak
wklinowana w białą celę więzienną. Jedyna zmiana to na stole zamiast niedźwiedziego mięso
fok wygrzewających się na okolicznych krach. Ale i ta zmiana cieszy.

...Jest więc na tym świecie coś więcej, nie tylko lód — zapisuje De Long, kiedy na

widnokręgu w szkłach lornety zaciemniały brzegi dwu nieznanych wysp. Nadaje im nazwy
„Jeannette" i „Henriette" i dorysowuje ich kontury na mapie, której wibrew ambitnym
nadziejom, niczym dotąd nie zapełnił.

I znów biegną tydzień za tygodniem na niespokojnym oczekiwaniu.
To już początek czerwca. Czyżby przyszło i tego lata czekać nadaremnie? W monotonię

dryfu, w dręczącą jednostajność codziennych czynności, niczym nie różniących się od setek
poprzednich, po prawie sześciuset dniach pracy przy pompach wkrada się jakiś dziwny
niepokój. Gdyby zapytać ludzi, czego się lękają, czy czego spodziewają — nie umieliby
odpowiedzieć.
Gwałtowny wstrząs nagle postawił wszystkich na nogi, rzucili się na posterunki jak podczas
każdego naporu lodu, a któż zliczy, ile ich już przeżyli? Nie, to nie był zwykły atak.
Pochylony silnie od miesięcy kadłub zadygotał gwałtownie, wyprostował się, jakby zrzucił
naraz pęta, i zakołysał swobodnie. O burty uderzyła woda. Dźwięk od
dawna zapomniany, wymarzony w snach. Czyżby nareszcie wyzwolenie?

Radość była złudna. Ku lewej burcie z chrzęstem sunęło już zwalisko potrzaskanych na

miazgę grubych płyt. Napierało coraz mocniej, niczym dziecinną zabawkę zniosło ze swej
drogi relingi, zawaliło pokład odłamami lodu. Przyparty drugą burtą do wielkiego pola statek
zajęczał. Napór trwał, mocne belki wiązań pękały pod naporem, poszycie z trzaskiem
ustępowało jak zbutwiały brezent, rozdarte szeroko wnętrze ładowni w jednej chwili wypeł-
niło się śliskimi, białymi głazami W ostrym przechyle kadłub legł ciężko na prawą burtę.

— Wszystko na lód!
Wielokrotnie już padał podobny rozkaz, wielokrotnie bywał odwoływany. Wyładowując

gorączkowo szalupy, sanie, sprzęt i żywność na lód, który rozdygotał się jak nigdy dotąd,
każdy wiedział, że tym razem to rozkaz ostatni. Nawet psy bez zwykłej szarpaniny dały się
sprowadzić na krę i zaprząc do sań. Huk ustał, ale wał za wałem szedł teraz nieubłaganie na
statek.

Jeannette konała powoli w martwej ciszy, jej los był przesądzony. Rankiem 13 czerwca

jak skoszone runęły maszty, rozpadły się nadbudówki. W jakimś ostatnim odruchu
rozpaczliwej samoobrony 'kadłub wyprostował się jeszcze na moment i z wolna, a potem
coraz szybciej zapadał w gęstą lodową kaszę.

...Nigdzie nie nauczysz się cierpieć jak tutaj. Marzenie o biegunie bezpowrotnie

przekreślone — notuje De Long. — Teraz ważny jest odwrót spod 77° Nord na południe do
wybrzeży Syberii.

Wszyscy wiedzą, że czeka ich niezwykle ciężki marsz po krze. Trzydziestu ludzi, wśród

których na wpół oślepły Danenhover, pięć sań, każde wagi ponad siedemset kilogramów,
ciągnionych przez dwadzieścia dwa psy, wyrusza w nieznane. Pierwsze kroki uświadamiają
rozbitkom, iż rzeczywistość jest cięższa od najgorszych przewidywań.
M

background image

Druga połowa czerwca to panowanie mlecznej mgły, królestwo polarnego błota. Brną z

trudem, wyciągając nogi z rozmiękłego śniegu. Woda chlupocze w przemokłych na wskroś
butach. Raz po raz stają bezsilni przed wysokimi wałami, nie sposób przeciągnąć, przepchnąć
przez nie wielkich sań. W milczeniu rozładowują je i na plecach mozolnie przenoszą ciężary
po gładkich, oślizłych bryłach. I znów załadowują, by po niewielu krokach rozpocząć
wszystko od nowa. Wpierając się w szelki uprzęży nie podnoszą głów. Nie chcą patrzeć
przed siebie, wiedzą, że po horyzont ciągnie się to beznadziejne polarne grzęzawisko
poprzecinane grzędami białych ibrył. Wykorzystując doświadczenia poprzednich wypraw De
Long zarządza nocny marsz.

— Ważne jest, żebyśmy szli jak najszybciej — powtarza niestrudzenie, sam wprzęgając

się w sanie.

...zapowiada się znów ciężki dzień — notuje lakonicznie w parę dni później.
Dni takich nie brak, a każdy jest na swój sposób egzaminem wytrzymałości. Ruchoma

kra kryje w sobie niewiarygodną ilość zasadzek; noga ślizga się po twardym lodzie, w
rozmiękłym śniegu tonie, jeden nieopatrzny krok to kąpiel nierzadko po pierś. Na płaskiej,
wydaje się bezpiecznej, powierzchni sanie stają raptownie, zahaczone o jakąś niewidoczną
pod śniegiem ostrą bryłę. Białe, równe pole lodowe rozwiera się znienacka w szeroki wodny
kanał. Obchodzić je — to kilometry drogi, czekać, póki się nie zewrze — to długie godziny
przymusowego postoju, to groza zamarznięcia, to także niepewność. Napór lodu gnanego
prądem spiętrza znienacka zapory nie do przebycia. Łoskot druzgotanych białych bloków
wypełnia powietrze. Psy, przerażone, wpierają łapy w lód, wczepiają się pazurami w ostre
krawędzie. Nie pomagają świst bicza ani tęgie razy. Nic nie jest w stanie poruszyć ich z
miejsca. Na postojach przegryzają rzemienne liny, rozpaczliwym wysiłkiem wyłamują
uchwyty wmontowane w płozy sań
i ciągną je za sobą uciekając, gdzie oczy poniosą, na pewną śmierć. Dość mają tego
morderczego marszu. Inne padają w drodze.

Gdybyż przynajmniej dzienne postoje były odpoczynkiem. Przesiąknięte potem,

zawilgocone śpiwory twardnieją na mrozie. Dobrze trzeba się napracować, żeby je roz-
ciągnąć i wśliznąć się do środka. Topnieją dopiero w zetknięciu z ciepłem ciała. I szczęka
ząb o ząb, nim zdąży od- tajać odzież, a potem śpiwór.

Wieczór także nie przynosi utrudzonym ulgi. Wyjście z wilgotnej „kąpieli", nagrzanego

własnym ciałem śpiwora, wymaga nie lada odwagi. W jednej chwili odzież, kaptur, rękawice
pokrywają się lodowym pancerzem. Po dniach mrozu przychodzi męka odwilży. I znów
człapanie w grzęzawisku rozmokłego śniegu. Co dnia, co nocy.

Po dwu tygodniach marszu rozbitkowie są tak znużeni, jakby brnęli po lodzie w ciągu

wielu miesięcy.

— Śpieszyć! Spieszyć! — pogania De Long.
Któregoś ranka podchodzi blisko do wyniosłej ściany

torosu, żeby sprawdzić, którędy da się go okrążyć i nieruchomieje. Przed nim stoi jakieś
straszydło w porwanym futrze, w obszarpanych spodniach, z zapadniętymi policzkami,
sczerniałą od wiatru i kopcia naftowej kuchenki twarzą, zarośniętą, straszną. Cofa się mimo
woli. W gła- dziżnie lodowej ściany straszydło wiernie powtarza jego ruch. Długa chwila
minie, nim pojmie, że stoi przed własnym odbiciem, że widzi siebie.

Tak wyglądali wszyscy, ale wszystkich przepełniała nadzieja ocalenia.
— Daleko jeszcze do tej Leny? — dopytywali się nie zrażeni milczeniem De Longa. Nie

odpowiadał na pytania, nie odpowiadał na spojrzenia. Nie mógł odbierać im nadziei. Niech
wierzą, że każda mila przebytej drogi jest ciężko okupionym zwycięstwem, że każda
przybliża do celu. Z tego czerpią siły.

background image

Czy miał im wyznać prawdę? Całą nagą prawdę, tak przerażającą, że sam długo nie mógł

jej pojąć. Po każdym pomiarze, kiedy inni wsuwali się do przemrożonych śpi

background image

worów i w pół zdania zasypiali kamiennym snem, on sprawdzał ukradkiem, czy sekstant nie
jest uszkodzony, sprawdzał wielokrotnie i liczył. Z długich szeregów cyfr wyłaniała się wciąż
jednak nieubłaganie ta sama prawda. Niewiarygodna, niepojęta. Wybrzeża Syberii, .do
których desperacko dążyli, oddalały się od nich zamiast przybliżać. Oddalały się z każdą
dobą, z każdą godziną. Prąd morski wynosił kry, po których brnęli na południe, w
przeciwnym kierunku, na północ. W ciągu czternastu dni odsunął ich od celu o dwadzieścia
siedem mil.

Podczas bezsennych nocy uparcie, natarczywie powraca wspomnienie resztek pawilonu

magnetycznego, który w ciągu piętnastu miesięcy krążył prawie w jednym miejscu. Jeśli prąd
nie zmieni kierunku lub nie osłabnie, nigdy nie dotrą do ujścia Leny.

Czyż miał wyznać ludziom, których prowadził, tę bezlitosną prawdę?
Nie, tego nie mógł uczynić. Odebrałby im resztkę sił i energii. Niech wierzą, że każdy

krok niesie ocalenie. Jak długo przyjdzie tak 'kłamać? — zadaje sobie De Long pytanie i
odpowiada: — Tak długo, jak tylko się da. I już nie przynagla marszu, chociaż wie, że jeśli
wyczerpią się zapasy żywności, czeka ich śmierć głodowa.

Nocne przymrozki coraz częściej ścinają grzęzawisko polarnego błota. Wiatr zacina

śniegiem, wyciska z oczu łzy. Odmrożone twarze pieką niczym otwarta rana. Drogę
zaczynają teraz zagradzać bardzo szerokie wodne kanały. Gdybyż można było wykorzystać
je do żeglugi! Ale nie — biegną wszystkie ze wschodu na północ. Trzeba sanie ustawiać na
krze jak na tratwie i mozolnie przepychać się na drugą krawędź kanału. Ludzie słabną. Jedni
mężnie dobywają resztek sił, inni wloką się z trudem za karawaną — chorych trzeba układać
na saniach. Porucznik Chipp jak najtroskliwsza pielęgniarka opiekuje się Danenhoverem,
prowadzi go, chociaż sam ledwie trzyma się na nogach.

Po siedmiu* tygodniach docierają do skrawka skalistej ziemi pokrytej lodem. De Long

wrysowuje ją na mapę
i nazywa Wyspą Bennetta, z goryczą myśląc o świetnych nadziejach, jakie pokładał w nim
król prasy. Sensacyjne sprawozdania z tej nieszczęsnej wyprawy nie pokryją mu kosztów.
Tym razem się zawiódł.

W kilka dni później bielą się przed rozbitkami ośnieżone szczyty Wysp

Nowosyberyjskich, nęcą bliskością. Karawana przyśpiesza kroku.

Oberwani, obrośnięci ludzie płaczą ze szczęścia. Zapominają o ranach, jakimi pokryte są

ich twarze, ręce i nogi, o odmrożeniach, które każdy krok czynią piekłem. Jedni padają na
kolana i całują skrawek zwietrzałej gleby, na której złoci się wątły polarny mak, inni
przysiadają na byle kamieniu, przewijają na poranionych nogach bandaże. Na wpół
rozwalona opuszczona chatka myśliwska wydaje się luksusowym pałacem. Gdzież lepiej niż
tu przezimować ciężkie miesiące nadchoidzącej nocy polarnej? Żywności nie zbraknie. W
ciągu kilku godzin Indianie upolowali dwa ogromne reny i wyruszyli znów na łowy, nad
głową unoszą się stada mew i nurzyków, bronią krzykiem swych gniazd pełnych zapewne
smacznych jaj. Woda przy brzegach kłębi się cielskami spłoszonych fok i groźnych morsów.

— Opału też nam nie zabraknie! — krzyczy uszczęśliwiony Melville wskazując na

zboczu góry błyszczącą czerń grubej żyły węgla. Odkrył już potężne bale drzewa dryftowego
na brzegu, układa plan wyporządzenia i ocieplenia opuszczonej chaty.

— Zawiniemy się szybko! — woła -biegnąc do De Lon- ga, sam nie wie, od czego

zacząć meldunek: — Żyć nie umierać! Ta wysepka to raj na ziemi, to ocalenie!

W miarę jak mówi, słowa więzną mu w gardle. Twarz De Longa jest kamienna.
Nie, tu nie będziemy zimować. Musimy dotrzeć do ujścia Leny za wszelką cenę. W

jarangach tubylców najbezpieczniej przetrwamy mrozy i noc polarną, nie zbraknie nam
żywności, nabierzemy sił.

background image

Decyzja dowódcy spada na ludzi niczym grom z jasnego nieba. Starają się go przekonać,

nalegają, błagają.

background image

Nadaremnie, De Long głuchy jest na prośby. Żadne argumenty do niego nie przemawiają.
Postanowił jak najszybciej dotrzeć do brzegów Syberii, zacina się w swym uporze. O niczym
innym nie chce słyszeć. Nie patrzy na oficerów, którzy raz jeszcze stają przed nim, żeby po-
nowić prośby. Danenhover, Chipp, Nindenmann, bardziej do widm podobni niż do ludzi. Nie
widzi ich zapadniętych, obciągniętych ropiejącą skórą twarzy. Nie zwraca uwagi na błagalnie
wyciągnięte, pokryte bliznami odmrożeń ręce, na poszarpaną odzież, która nie chroni do-
statecznie przed mrozem. Nie słucha tego, co mówią, nie czuje bólu własnych obrzmiałych
od mrozu stóp.

— Przebyliśmy najtrudniejszą część drogi. Zwalczyliśmy szczęśliwie przeciwny prąd, nie

wolno ustawać. W szalupach łatwo dotrzemy stąd do ujścia Leny — podziękujecie mi
jeszcze, zobaczycie. Tak będzie lepiej, to moje głębokie przekonanie. To zresztą... rozkaz.

Stało się, jak żądał.
12 września trzy szalupy pod żaglami wypłynęły na morze wolne od kry; pogodny,

słoneczny ranek napełnił zrezygnowanych nadzieją.

Przyjazna słaba bryza szybko zaczęła przybierać na sile, tężała z godziny na godzinę i

raptem zadęła z potworną mocą. Niebo pociemniało, z ciężkich zwisających nisko nad
oceanem chmur sypnęło śniegiem. Wilgotne płaty zalepiały twarze, spowijały wszystko
wokół nieprzebitą zasłoną. Rzucane gwałtownymi uderzeniami szalupy całym ciężarem
opadały w wodne bruzdy, jakby już nigdy nie miały wyjść na grzbiet fali. Świat ginął w
zadymce. Całą noc wył sztorm miotając (kłębami śniegu, oślepiając, przetaczając przez
bezpokładowe szalupy całe morze wody, zmywając żywność, sprzęt, co tylko stało mu na
drodze. O brzasku obniżył ton jęku, przycichł, ale jak daleko wzrok sięgał, białe grzywy
pieniły się jeszcze na grzbietach rozkołysanych fal. Na morzu ostała się jedna jedyna szalupa.

Trzy dni i trzy noce walczył Melville z morzem, zimnem i głodem, poszukując

nadaremnie dwu zaginionych łodzi De Longa i Chippa. Jakiś litościwy podmuch zepchnął go
wreszcie na płytkie wody rzeki, na płaskim brzegu zamajaczył zarys chaty. Brodząc po
kolana w lodowatej wodzie, holując ostatkiem sił szalupę, ludzie dotarli do lądu. Ledwie
trzymali się na nogach. Na Danenhovera, który nie nadążał za resztą, w ataku furii rzucił się
jeden z marynarzy.

Izba była pusta. Żywności ani śladu, ale można było przynajmniej rozpalić ognisko,

rozgrzać się, wytopić wodę z lodu, ugasić pragnienie. Zostać tu, znaczyło zginąć z głodu.
Następnego ranka Melville zarządził wymarsz. Dokąd? Przed siebie, póki nie natrafią na
jakieś koczowisko, jakieś osiedle.

Wśród tych, co zwijali obóz, zabrakło Danenhovera, zawsze był pierwszy, tego dnia nikt

go nie widział. Mel- ville nie potrzebował pytać, co oznacza to nagłe zniknięcie, wiedział, że
oficer odszedł, że nie chciał być ciężarem. Do tego nie wolno dopuścić. Znalazł go nie opodal
na wpół zagrzebanego w śniegu i wybuchnął gniewem, żeby pokryć wzruszenie na widok tej
twarzy przeciętej czernią opaski.

— Obiecałem Chippowi, że cię doprowadzę tam, dokąd sam zajdę — powiedział

szorstko. — W drogę!

Minął jeden dzień marszu, nim natrafili na paru łowców, ale ci przerażeni widokiem

obdartych, zarośniętych widm w pierwszej chwili rzucili się do ucieczki. Jak im na migi
wytłumaczyć, że są głodni, że potrzebują pomocy? Jakuci zrozumieli wreszcie, wiedzą, co to
głód. Bez namysłu zabierają wędrowców do swych nędznych ziemianek, dzielą się z nimi
wszystkim, co sami posiadają: suszoną rybą, resztkami mięsa. Takie jest prawo szlaku.

Melville pragnie za wszelką cenę jak najszybciej dotrzeć do Bułun. Tam mieli spotkać się

wszyscy z De Longiem, z Chippem, gdyby ich los rozdzielił, tak ustalili przed rozstaniem.

background image

Do osiedla jest jednak daleko, znacznie dalej, niż według niedokładnej mapy obliczał
dowódca. Zamiast
7 — Okrutny biegun
•7

background image

jednej doby marszu najmniej sześć przez bezdroża tundry. I znów mija kilka 'dni, nim przy
pomocy zesłańców politycznych uda się mu dotrzeć do Bułun.

Wchodząc do przesiąkniętej czadem ogniska jarangi Melville długo przypatrywał się

skulonej w czworo przy palenisku postaci, dziwnie znajomej.

— Nindenmann! — krzyknął.
Spod opuchniętych powiek spojrzały na niego oczy, w których nie było nic prócz

śmiertelnego znużenia.

— Gdzie De Long, gdzie reszta? Co z szalupą Chippa?
Odpowiedział mu bezradny ruch obwisłych ramion.
— Dowódca wysłał nas po pomoc, mnie i Norosa, przed czternastoma dniami. Miał iść

naszymi śladami. Dotarliśmy dopiero dziś. Ani sposób się z tymi tu dogadać. Musimy
wyruszyć zaraz, natychmiast. Może być za późno, tam każdy dzień...

Nie przerywając, nie zadając pytań, Melville słuchał urywanej, chaotycznej opowieści

Nindenmanna.

Maszt utracili od razu, pierwszego dnia sztormu. Czwartego z trudem, na wiosłach,

wpłynęli w płytkie, błotniste dorzecze Leny, przebrnęli w wodzie po pas trzy kilometry
dzielące ich od brzegu, z całym dobytkiem na plecach — z zaprzęgu ocalał tylko jeden pies.
Ledwie się wlekli kusztykając, ledwie szamotali z coraz głębszym śniegiem, zapadali po pas.
Słabi podpierali słabszych. Trzeciego dnia dowódca otworzył ostatnią puszikę pemi- kanu.
Wszyscy mieli odmrożone stopy. Najgorzej cierpiał De Long, ale nikt nie usłyszał od niego
słowa skargi.

Każdego ranka z trudem stawał na nogi, z ran lała mu się ropa, kulał. Po trzech

tygodniach męki trudno było myśleć o dalszym marszu. De Long -kazał iść najsilniejszym,
Nindenmannowi i Norosowi, szukać pomocy.

Co sił w nogach gnali na południe. Zadymka goniła zadymkę. Postoje robili tylko

wtenczas, kiedy padali obaj z nóg. Chociaż mróz trzymał solidny, dwadzieścia, dwadzieścia
parę stopni, lód na tych przeklętych mokradłach łamał się pod nimi, tryskał strugami błota,
wciągał nogi. Wygrzebywali się, suszyli, jak mogli, ruszali w drogę
i 2nów grzęźli, i znów zapadali. Noros ubił kiedyś pardwę, zjedli całą, surową, żeby nie tracić
czasu.

Siódmego dnia zamajaczyły przed nimi reny. Było ich całe stado. Odgrzebywały śnieg,

pasły się spokojnie, blisko. Nindenmann długo celował, chybił. Ręka drżała mu z osłabienia.
Na postojach gotowali kawałki foczej skóry oddar- tej z obuwia, jakieś porosty, co pod rękę
wpadło. Szli na oślep, nocowali w opuszczonych szałasach, kopali jamy, kiedy zaskoczyła
ich śnieżyca. Końca nie miała ta przeklęta tundra. Zimno, sił z głodu coraz mniej. Raz tylko
ze schowka pod podłogą w pustym, myśliwskim szałasie wygrzebali skrzynkę ryb. Zgniłe
były, rozłaziły się w palcach. Do ostatniej kropli wymietli rozgotowaną z ryb papkę.
Przyplątała się dezynteria.

Trzynastego dnia złapała ich w chacie zadymka. Zdrętwiali z zimna przysunęli się do

ogniska, jak można najbardziej, ciepło przynosiło ulgę. Życie w nich ledwo tliło.

W na pół zawalonym śniegiem okienku zamajaczyły naraz wielkie, lśniące ślepia.

Nindenmann przymknął oczy, ale po chwili nie wytrzymał, spojrzał. Ślepia znikły, zamiast
nich zobaczył rozłożyste rogi. Mięso! Porwał za karabin. W drzwiach stanął okutany w futra
człowiek. Na widok wymierzonej w siebie, lufy runął na kolana i coś zaczął bełkotać.

Na saniach Jakuta nie było żywności, gestami, jak umiał, pokazywał, że jedzie na

wschód, ale powróci. Kiedy? Podniósł cztery palce. Czy to miały być cztery godziny, czy
cztery doby, kto go mógł wiedzieć? Nad ranem na trzech saniach przyjechało dwu,
przywieźli całe naręcze suszonej ryby. Zabrali Amerykanów do jakiegoś koczowiska, nago-
towali mięsa, góry mięsa. Kiedy Nindenmann oprzytomniał, zaczął im rysować na śniegu

background image

statek i ludzi, trudno mu to szło, nie mógł utrzymać noża w powykrzywianych reumatyzmem
palcach. Jak potrafił, pokazywał kierunek, tłumaczył, że muszą dść na północ. Jakuci kiwali
przyjaźnie głowami na znak, że rozumieją, uśmiechali się, załadowali obu na sanie i ruszli...
na południe. Coraz dalej od De Langa.

background image

— Na pierwszym postoju wpadłem w szał, krzyczałem, szarpałem uprząż, ustawiałem

reny w przeciwnym kierunku. Wszystko na nic, pojechali tam, gdzie mieli jechać, nie
zrozumieli. Byłem bezsilny — po zoranej zaciekami ropy twarzy Nindenmanna toczyły się
łzy.

— Rozumieli dobrze, nie mogli zawrócić, bali się. Za pomoc udzieloną uciekającym

zesłańcom politycznym czeka sroga kara. Wiem o tym. Was wzięli właśnie za zbiegów. Nas
także. Bądź spokojny, stary, zrobimy, co będzie w naszej mocy!

Niczego nie dokonałby Melville bez pomocy politycznych zesłańców z Bułun. Setki

wiorst przejeżdżali, żeby wyjednać u władz zezwolenia, zdobywali sanie, reny, namawiali
Jakutów do wzięcia udziału w ratowniczych ekspedycjach,
w których sami nie mogli uczestniczyć.
*

Dwie wyprawy nie natrafiły na ślady rozbitków. W gmatwaninie odnóg, strumieni i

dopływów olbrzymiej delty Leny odkrył Melville porzucony bezładnie sprzęt grupy De
Longa. O szalupie Chippa wszelki słuch zaginął. Trzecia i czwarta ekspedycja powróciły
także z niczym. Trzeba było przeczekać zimę. Malała nadzieja na odnalezienie żywych.

W lutym, kiedy po tundrze hulały jeszcze zamiecie, kiedy drewno płóz pękało, a

czterdziestostopniowy mróz palił twarze, Melville na czele karawany sań zaprzężonych w
reny wyruszył znów wzdłuż koryta Leny.

Nindenmann pierwszy dostrzegł jakiś ciemny punkt — karabin kapitana. Dalej ślady

obozowiska, jakiś niewielki wzgórek, przysypane śniegiem zwłoki dwu marynarzy na
zwęglonym palenisku. W strzępach ubrań, bez butów, resztki pogryzionej skóry w
kieszeniach, ręce poprzypala- ne, widać chcąc rozgrzać się podpełzali zbyt blisko ogniska.
Obok nich inni, owinięci w koce, przykryci brezentem namiotu. Nie opodal spod bieli śniegu
zastygło wzniesione
w górę ramię, jakby ktoś w chwili śmierci jeszcze wzywał pomocy. Obok rozwarty
pamiętnik. De Long pisał do ostatniej chwili, póki starczyło mu sił.
3 października — 113 dni od zatonięcia „Jeannette".

...Nadciągała długa, ponura noc chłodu, wilgoci i tego mroźnego wiatru, przed którym nic

nie było w stanie nas uchronić. Jęk nieprzytomnego Erićksena nie ustawał, płomień ogniska
palił, ale nie rozgrzewał, wydawało się, że po tej strasznej kąpieli w przeręblu odzież nigdy
nie wyschnie. Byliśmy na wpół przytomni, sądziłem, że niejeden z nas nigdy się już nie
podźwignie. Ostatni termometr, jaki nam został, stłukłem podczas któregoś z upadków.
Sądzę, że mróz dochodził do 20° C. Tak przeszła ta trzecia noc bez snu. Gdyby Alexey nie
zawinął mnie to zdjęty z siebie kubrak, gdyby nie usiadł obok, żeby mnie rozgrzać ciepłem
swego ctała, zamarzłbym tej nocy. Moja odzież dymiła, dygotałem cały, szczękałem zębami.
Ericksen majaczył, jego jęki wypełniały noc koszmarną skargą. Nie chciałbym przeżyć
drugiej podobnej nocy.

4 października — 114 dni od zatonięcia „Jeannette".
...Ericksen nie odzyskał przytomności. Jego koniec bliski... Odmawiam modlitwę za

konających, nim wślizniemy się do śpiworów... Jednego zostawiam na straży. Zasypiamy.
Alexey wyszedł na polowanie, wraca z pustymi rękami, przemoczony, przeziębnięty, lód
rzeki zarwał się pod jego ciężarem... 450 gramów psiego mięsa t herbata musiały nam
wystarczyć za cały posiłek w ciągu dwudziestu czterech godzin... Co za szczęście, że ten
straszliwy wiatr dmie z południowego zachodu, że nas omija...

5 października — 115 dzień marszu.
...Wciąż jeszcze nie mogę zdecydować się na wysłanie Nindenmanna i Norosa po pomoc,

chociaż dawno o tym mówimy. Każdy dzień cięższy od poprzedniego...

background image

...Listki z wczorajszej herbaty i pół funta psiego mięsa będą dziś naszym jedynym

pożywieniem... Dzielny Alexey wyrusza znów na poszukiwanie żywności.. Zbie

background image

ramy chrust, żeby przemarznięta ziemia naszego schronu nie stajała w zetknięciu ze
śpiworem... Burza trwa. Stan Ericksena coraz cięższy, gangrena. Nie ma mowy o operacji, w
tych warunkach nie przetrzymałby zresztą... Alexey wraca po wielu godzinach z pustymi
rękami... Dobrze, że powraca... Gdzie jesteśmy? Wydaje mi się, że na wschodnim brzegu
wyspy Tif-Ary o 25 mil od Kumak- Surka... Sagastyr, na który tak bardzo liczyłem, pozostał
gdzieś widać daleko za nami...

6 października — 116 dzień marszu.
Burza ustaje... Alexey wyszedł znów na polowanie. Ericksen nie żyje... Alexey nic nie

znalazł, zawieja zatarła ślady. Wielki Boże, co z nami będzie? Nindenmann i Noros muszą
iść na poszukiwanie pomocy. Pozostało nam zaledwie 6 kg psiego mięsa, a 25 mil dzieli nas
od najbliższego osiedla. Jeżeli takie w ogóle istnieje... Nie sposób pochować Ericksena,
ziemia jak skała, nie mamy czym kopać, grobem jego będzie rzeka. Czy zdołamy go do niej
dodżwigać?...

7 października — 117 dzień marszu.
...Śniadanie nasze: pół funta psiego mięsa i ostatnia garść listków herbaty. Nie mamy nic

— 2 litry 275 gramów spirytusu to wszystko, z czym wyruszamy. Przed nami 25 mil.
Pokładam ufność całą w Bogu, nie opuścił nas dotąd, może i teraz nie pozwoli nam umrzeć z
głodu. Nasz winczester nie działa, porzucam go.

...Przeszliśmy dziś niewiele w ciągu trzech godzin, wydaje mi się, że błąkamy się po

jakimś olbrzymim labiryncie. Jesteśmy u kresu sił. Ani kroku dalej. Zatrzymaliśmy się pod
osłoną wielkiego bala dryftowego drzewa wyrzuconego na brzeg. Obiad: 20 gramów
spirytusu w wodzie ze szczyptą wczorajszych herbacianych listków... Ruszyliśmy dalej
dochodząc do zamarzniętej rzeki, pod czterema załamał się lód przy próbie przejścia.
Kazałem rozpalić ognisko w obawie przed odmrożeniami. Alexey wyrusza szukać w okolicy
czegoś do zjedzenia. Poleciłem mu nie oddalać się i możliwie szybko wracać... Dotychczas
go nie ma. Zerwał się południowo-zachodni wiatr, mgła, daleko na
południu jakieś szczyty... Alexey wrócił, zabił pardwę. Zupa z ptaka i pół uncji spirytusu to
nasz cały posiłek. Do śpiworów. Pełnia, niebo wyiskrzone gwiazdami, niezbyt mroźno.

8 października — 118 dzień marszu.
...Pobudka o 5.30, śniadanie: 20 gramów spirytusu w litrze gorącej wody...
Dopisek lekarza: — spirytus ma wiele zalet — łagodzi potworne uczucie pustki

głodowej, uśmierza boleści, które wydają się rozdzierać żołądek. W niewielkich nawet iloś-
ciach podtrzymuje na siłach.

Doszliśmy do jakiejś wielkiej rzeki — zatrzymanie. Pół uncji spirytusu. Posuwamy się

dalej. Przeszliśmy zaledwie milę. Zatrzymanie. Potworne zwaliska lodu przecinają nam
drogę. Nie sposób iść dalej. Musimy zawrócić. Klęska. Wiatr południowo-wschodni,
przeciwny, zawieja. Bardzo zimno. Brak opału. 10 gramów spirytusu...

Niedziela. 9 października — 119 dzień marszu.
Pobudka o 4.30. Jedna uncja spirytusu. Odprawiam nabożeństwo. O 7 Nindenmann i

Noros wyruszają na poszukiwanie pomocy. Dałem im koc, karabinek, 40 naboi i 40 gramów
spirytusu. Muszą iść zachodnim brzegiem rzeki tak długo, póki nie natrafią na jakieś
osiedle... Zwinęliśmy obóz, lód zarwał się pod nami podczas przejścia przez rzekę.
Przemoczeni do kolan, zziębnięci. Ognisko, suszenie odzieży. Lee ustaje w dalszej drodze,
zemdlał... Posiłek południowy — 20 gramów spirytusu... Alexey upolował znów trzy
pardwy, zupa. Długo idziemy śladami Nindenmanna i Norosa, choć dawno już znikli z oczu.
Podejmujemy marsz o 3. Przed nami wysoki, prostopadły brzeg. Woda w rzece rwie
gwałtoumie na północ. Nie wytrzymujemy już więcej niż 2 godziny marszu. Postój. Ukła-
damy się do snu na znalezionej łodzi... 10 gramów spirytusu.

10 października — 120 dzień marszu.

background image

...O 5.30 ostatnie 10 gramów spirytusu. Aleiey wyrusza na poszukiwanie żywności. Może

uda mu się przynieść choćby pardwę? Głód skręca kiszki. Żujemy kawałki skó

background image

ry rena, ale nie nasyca... wczoraj zjadłem resztki moich zapasowych butów... Lekka bryza
południowo-wschodnia. Mróz zelżał. Przy przejściu strumienia trzech zapadło w wodę.
Postój. Ognisko, suszenie odzieży. Wleczemy się dalej. Straszliwe znużenie. Gotujemy
resztki herbacianych liści odnalezionych w butelce ze spirytusem... W południe podejmujemy
znów marsz. Mroźny wiatr południowo-za- chodni. Zawieja utrudnia marsz... Lee błaga, żeby
go zostawić własnemu losowi. Odmawiam. Posuwamy się wciąż jeszcze śladami
Nindenmanna. O trzeciej postój. Ani kroku dalej, sił wystarcza, żeby doczołgać się do jakiejś
przybrzeżnej groty. Zbieramy chrust na ognisko. Alexey wyrusza na poszukiwania... wraca z
niczym. Posiłek. Łyżeczka gliceryny na każdego. Sił brak. Boże, miej nas w swojej opiece!

11 październik — 121 dzień marszu.
...Zamieć śnieżna z południowego zachodu... Nikt nie jest w stanie ruszyć z miejsca.

Żadnej zwierzyny. Łyżeczka gliceryny w ciepłej wodzie. Brak w pobliżu chrustu na rozpałkę.

12 października — 122 dzień marszu.
...Śniadanie: resztka gliceryny. Obiad: dwie garści przemarzniętych liści wierzby polarnej

na garnek wody. Coraz słabsi. Sił ledwie starcza na zebranie paru gałązek chrustu. Dmie
wiatr ze śniegiem.

13 października — 123 dzień marszu.

...Wywar z liści wierzby. Silny wiatr południowo-za- chodni. Żadnych wiadomości od
Nindenmanna. Los nasz w rękach Boga. Jeśli nie zlituje się nad nami, jesteśmy zgubieni. Nie
sposób zrobić jednego kroku w tej zadymce. Nie sposób tu pozostać dłużej, to śmierć
głodowa. Dziś po południu zdołaliśmy przejść zaledwie jedną milę, trzeba było przebrnąć
przez ramię nowej rzeki. A może dopływ poprzedniej? Wynaleźliśmy pieczarę na postój. Lee
nie nadążył za nami. Wysłałem po niego dwu ludzi. Położył się na śniegu i nie chciał ruszyć,
czekał śmierci... Odmówiliśmy „Ojcze Nasz" i „Wierzę". Dmie zawieja. Potworna noc.
14 października — 124 dzień marszu.
Rano: wywar z liści wierzby. Południe — to samo. Zadymka przycicha. Alexey ubił pardwę.
Zupa.
15 października — 125 dzień marszu.
Śniadanie: wywar z liści wierzby gotowanych z parą starych butów. O świcie decydujemy iść
za wszelką cenę naprzód. Alexey u kresu sił. Lee na wpół martwy. Napo- tykamy łódź, jaką
przewozi się zboże. Postój. Na horyzoncie majaczy coś w mroku jakby słup dymu...
Niedziela. 16 października — 126 dzień marszu.
Alexey ciężko chory. Nabożeństwo.
Poniedziałek. 17 października — 127 dzień marszu.
...Alexey umierający. Lekarz chrzci go. Czytałem modlitwy za konających. Dziś urodziny
Collinsa, skończył 40 lat. Alexey zmarł o wschodzie, ubytek sił wskutek głodu. Złożyliśmy
zwłoki w łodzi, owinięte sztandarem.
Wtorek. 18 października — 128 dzień marszu.
...Mróz złagodniał, pada śnieg. Zdołaliśmy dowlec łódź do rzeki i przykryć kilkoma dużymi
bryłami lodu.
Środa. 19 października — 129 dzień marszu.
..Pocięliśmy namiot, żeby poowijać sobie odmrożone nogi... Cierpimy... lekarz wyruszył na
zwiad, żeby wyszukać jakieś miejsce na rozbicie namiotu. Dowlekliśmy się tam dopiero w
nocy.
Czwartek. 20 października — 130 dzień.
Jasno, słonecznie i bardzo mroźno. Lee i Kaack — stan beznadziejny. Wciąż żadnych wieści
od Nindenmanna.
Piątek. 21 października — 131 dzień.

background image

...Koło północy Kaack znaleziony martwy między mną a lekarzem. Lee zmarł w południe.
Odmówiłem modlitwę za konających, kiedy poczuł, że zbliża się koniec.
Sobota. 22 października — 132 dzień.
Zbyt słabi, żeby zanieść ciała Lee i Kaacka na lód rzeki. Wraz z lekarzem i Collinsem
złożyliśmy je za zakrętem,, w ukryciu. Zemdlałem.
Niedziela. 23 października — 133 dzień.
Z każdą godziną słabsi... szukaliśmy przed nocą chrustu. Odczytałem fragment niedzielnej
modlitwy. Cierpimy okropnie na nogi, brak obuwia.

background image

Poniedziałek. 24 października — 134 dzień. — Bardzo ciężka noc.
Wtorek. 25 października — 135 dni...
Środa. 26 października — 136 d......
Czwartek. 27 października — 137 d — Iversen umierający.
Piątek. 28 października. 138 d. Iversen zmarł o świcie.
Sobota. 29 października — 139 d. Tej nocy zmarł Dres- sler.
Niedziela. 30 października — 140 d.
Boyd i Górtz zmarli w nocy. Collins umierający.
Na tym kończą się 'kartki pamiętnika.
Doczekał się wreszcie James Gordon Bennett wstrząsających nagłówków dla swojej gazety i
dodatków nadzwyczajnych. Nie takich się spodziewał.
Zamiast zwycięskiego: — Flaga Stanów Zjednoczonych na biegunie północnym... —
tragiczny.
i
Kii
Jeannette zmiażdżona naporem lodu... De Long i część załogi zginęli z głodu na syberyjskich
brzegach!...
I jeszcze raz, w trzy lata po katastrofie, tłustym drukiem wybita na pierwszej stronie New
York Herald nazwa Jeannette powraca i budzi w świecie nauki sensację:
...szczątki tragicznej wyprawy De Longa dryfując wraz z lodem od Wysp Nowosyberyjskich
dotarły do krawędzi Grenlandii poprzez biegun północny.

____________________________
6
Spalić za sobą wszystkie mosty!*

— Lód, który moi (poprzednicy uważali za największą przesżkodę w dotarciu do

bieguna północnego, stanie się moim sprzymierzeńcem. Nie będę przedzierać się siłą, za-
niesie mnie tam potężny prąd morski, ten sam, który gna krę i pola lodowe od brzegów
Syberii, poprzez biegun ku brzegom Grenlandii — mocny głos Fridtjofa Nansena niósł się
daleko po wielkiej sali Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie.

— Przypadkowe znalezienie przy brzegach tej wyspy przedmiotów należących do

uczestników amerykańskiej wyprawy De Longa na statku Jeannette, który zatonął przed paru
laty, zmiażdżony przez lód, na drugim krańcu Północnego Oceanu Lodowatego, koło Wysp
Nowosyberyjskich, jest dla mnie jeszcze jednym nieodpartym dowodem istnienia takiego
prądu. Przedmioty te dryfowały z krą ponad pięć tysięcy kilometrów. Tak właśnie i ja
pragnąłbym dryfować. Pozwolę statkowi memu — rozwodziłem się już długo nad jego
budową — wmarznąć w lodowe pole i wraz z nim dotrę do celu. Przemyślałem dokładnie,
jak zbudować mój statek, co uczynić, żeby lód zamiast druzgotać, wypychał go na
powierzchnię. Nie twierdzę stanowczo, iż prąd morski zaniesie mnie na sam biegun, to okaże
przyszłość. Może przepłynę gdzieś w pobliżu? Ale czy doprawdy dla nauki tak ważne jest
osiągnięcie tego właśnie punktu matematycznego? Sądzę, że ważniejsze

Opracowane według książki autorów pt. „Fridtjof, co z ciebie wy- rofinle?"

background image

jest raz ma zawsze skończyć z olbrzymią białą plamą na mapie świata, poznać wreszcie,
zbadać samo serce Arktyki. I to będzie moim celem.

Nim umilkł głos Nansena, w przepełnionej tłumami sali czcigodnej „Alma Mater" spraw

polarnych całego świata zawrzało jak w ulu.

— Doktor Nansen nie jest pierwszym, który marzy o dotarciu do bieguna północnego.

Wielu z nas na tej sali próbowało daremnie marzenie to wprowadzić w czyn, wielu
przypłaciło je życiem — uniósł się doświadczony angielski marynarz, admirał Nares. — Ja
dobrze wiem, co znaczy dryf statku skutego w lód. Wiem więcej! Przetrzymałem dwa
przymusowe zimowania, szczęśliwy, że udało mi się przeżyć je i zawrócić spod 83° Nord. To
piekło! I ku przestrodze młodych, niedoświadczonych marzycieli raz jeszcze oświadczam:
Nie próbujcie, biegun północny jest nieosiągalny!

— Brak wśród nas, niestety, nieodżałowanego Karla Weyprechta — zabrał głos ktoś

inny. — On także, pełen zapału, nie szczędził sił, by przedostać się do bieguna. I uległ jak
inni. Po zmiażdżeniu przez lód statku Tegett- hoff Austriacy ponad sto dni wędrowali pieszo
po krach, ciągnęli na saniach szalupy, płynęli między bryłami lodu, z których każda zagrażała
życiu, cierpieli głód, nieraz przeżywali własną śmierć. Nie potrzebuję chyba przypominać
zebranym, co Weyprecht oświadczył po powrocie: „Należy zabronić wszelkich wypraw do
bieguna tak długo, póki bezsilnych na Północnym Oceanie Lodowatym statków morskich nie
będzie można zastąpić statkami powietrzny* mi". Czyżby doktor Nansen o tym nie pamiętał?

— A tragedia wyprawy tego nieszczęsnego De Longa?

I potworne męki, jakie wycierpieli Kane, Hayes czy Hall? Czyż nie były wystarczającą

przestrogą?

Jak można dobrowolnie wyrzec się sterowania statkiem wśród lodów? Toż to czyste

szaleństwo, to wyzwanie rzucone losowi! — podniosły się podniecone głosy.

— Nie rozumiem, jak plan doktora Nansena mógł znaleźć gdziekolwiek zachętę lub

poparcie — wybuchnął, nie
panując dłużej nad sobą, amerykański admirał Greely. — O ile mi wiadomo, ten młodzieniec,
niech mi wybaczy ostre słowa, nie ma żadnego doświadczenia. Podróży na nartach przez
Grenlandię, jakkolwiek zapewne nielekkiej, w żadnym przypadku nie można przyrównać do
ekspedycji polarnej. Żaden z poważnych ludzi zebranych na tej sali nie wierzy chyba w
realność pomysłu doktora Nansena! Wyprawy podbiegunowe i tak Już dość pociągnęły za
sobą tragicznych ofiar, żeby obarczać je jeszcze ciężarem tego niepoważnego projektu — w
głosie mówiącego zabrzmiała histeria. — Ten projekt jest absurdem, gorzej —
samobójstwem!

W sali zapanowała cisza. Jedni spoglądali na Nansena z pełnym sympatii smutkiem.

Podobał się im ten młody, nieulękły człowiek. Nieodrodny potomek Wikingów nie zdawał
się przywiązywać wagi do słowa ,niemożliwe". Pokazał już, to prawda, co potrafi, na
Grenlandii. Czemuż jednak upierał się, by wprowadzić tyle zmian do metod wypróbowanych
przez wieki w wielkich polarnych wyprawach? Na czym opierał swe śmiałe zamiary? Jak
mógł narażać siebie i swoją załogę na straszny, nieznany los, przecząc wszystkiemu, co
uznane?

Inni, liczniejsi, nie ukrywali swojej niechęci.
— Zobaczymy, co powie ten żółtodziób, jak powróci, przekroczył ledwie trzydziestkę!

Cóż on może wiedzieć! — szeptali pomiędzy sobą, rzucając złośliwe spojrzenia na śmiałą,
otwartą twarz Nansena.

— Jeśli w ogóle kiedyś wróci — podpowiadali inni zawistnie.
Jak oskarżony stał przed areopagiem surowych sędziów. Z dumnie podniesioną głową

wysłuchiwał słów, z których każde go kamienowało. Rozejrzał się uważnie po sali. Czyż nie
ci sami ludzie przed jego wyprawą na Grenlandię w 1888 ciskali mu w twarz podobne

background image

zarzuty? Zdecydował wówczas przejść w poprzek całą wyspę, zbadać jej wnętrze, przekonać
się, czy pokryta jest lodem, czy też — jak mniemali podówczas najznakomitsi uczeni —
bujną roślinnością. Wszystko podówczas w jego planie było za

background image

przeczeniem tego, co uznane. I cały ekwipunek wykonany pod hasłem: „niczego nie
pozostawiać przypadkowi", i sama koncepcja wyprawy.

Jego poprzednicy rozpoczynali marsz od zachodnich wybrzeży Grenlandii,

zamieszkałych przez Eskimosów, próbując daremnie dotrzeć do wschodnich, bezludnych.
Narażali się nieuchronnie na konieczność powrotu, na dwukrotne przemierzenie nieznanego
wnętrza i wyspy. . On postanowił postąpić odwrotnie. Rozpocząć marsz od wybrzeży
pustynnych, bezludnych, trudno dostępnych, a zakończyć go w zamieszkałych. Plan swój,
zuchwały na pozór, oparł na przesłankach psychologicznych. Nie pozostawić za sobą
zaplecza, spalić za sobą wszystkie mosty, nie mieć odwrotu, przeć naprzód za wszelką cenę,
do zwycięstwa. Cofnąć się — znaczyłoby marnie zginąć. Cóż mogło być lepszą podnietą, niż
postawienie się w sytuacji bez wyjścia, niż pobudzenie odwiecznego instynktu samoobrony?

Nansen nie ustąpił. Pierwszy w dziejach świata przeszedł od krańca do krańca

południową Grenlandię przywożąc bezcenne wyniki obserwacji i pomiarów.
W tf*j samej sali Królewskiego Towarzystwa Geograficznego nie szczędzono mu wówczas
pochwał, otrzymał najwyższe odznaczenia. Ci sami ludzie, którzy go chcieli zakrzyczeć,
pełni podziwu i uznania wręczali mu złote medale w uznaniu zasług. Pokazał, co potrafi.
Sądził, że zyskał już sobie raz na zawsze ich zaufanie. Gorzka pomyłka. Dzisiaj znów nie
znalazł się nikt, kto rzuciłby mu słowo zachęty, dodał otuchy, kto powiedziałby mu „wierzę".

Z goryczą rezejrzał się po pobrużdżonych zmarszczkami twarzach zebranych. Przeżyli w

Arktyce piekło, to prawda. Wiedział o tym. Ale czyż sami wielokrotnie nie zawinili, usiłując
uparcie przeciwstawiać wątłą łupinę statku przemożnej sile morskich prądów, walczyć z
lodem? Czy powinien zabierać głos choćby taki admirał Greely, którego wyprawa nie bez
racji zwana była Czarną Kartą Ark- tycznych Kronik? Czyż tragedii swej wyprawy, w której
głód i rozpacz dyktowały ludziom wilcze, nieubłagane prawa, nie potrafił przypisać
własnym, niewybaczalnym błędom? Lekkomyślności, nieumiejętności postępowania z
ludźmi, wrodzonej niechęci do Eskimosów, której nie zdołał przemóc. Jak mógł ten człowiek
zarzucać innym brak doświadczenia lub lekkomyślność? ' — Jestem głęboko wdzięczny
moim czcigodnym przedmówcom za cenne uwagi, jakie posłyszałem pod moim adresem —
odpowiedział skłaniając z szacunkiem głowę — panowie pozwolą jednak, że raz jeszcze
spróbuję wprowadzić w życie moją zasadę: spalić za sobą wszystkie mosty i na zarzuty
odpowiedzieć... czynem!

Długie miesiące po powrocie do kraju Nansen trawił na poszukiwaniu odpowiedzi — jak

zbudować statek, który potrafiłby stawić czoło potędze lodu. Niestrudzony w pomysłach,
wprowadzał wciąż zmiany w pierwotnym projekcie, konstruował nowe modele, odrzucał te,
które go wciąż nie zadowalały, szukał nowych rozwiązań. | wreszcie jedno uznał za
najlepsze.

Trójmasztowy szkuner był krótki, znacznie krótszy od tych, jakie wypływały już na

podbój bieguna północnego. Na pierwszy rzut oka przypominał bardziej przysłowiową balię
niż jacht dalekomorski. Chlubą Nansena był silnik o mocy dwustu dwudziestu koni
mechanicznych, wielka nowość w ówczesnych latach. Zamiast ostrych załamań po raz
pierwszy w dziejach budownictwa okrętowego zastosowano miękkie łuki, by lód podczas
ataku nie mógł nigdzie znaleźć punktu oparcia. Zaokrąglony, jajowaty kadłub miał chronić
statek przed zmiażdżeniem.

— Napierająca kra ześliźnie się po burtach i wyniesie statek w górę — mówił Nansen,

który sam zajmował się wszystkim. I programem naukowym, i zgromadzeniem instrumentów
do pomiarów oraz obserwacji. Nie mniejszą wagę przywiązywał do zaopatrzenia wyprawy w
żywność. Po długich naradach z lekarzami i tu postanowił pójść

background image

własną drogą. Zamiast solonego, wędzonego i suszonego mięsa, które łatwo ulegało

zepsuciu, zabrał żywność w hermetycznie lutowanych puszkach blaszanych. Wielokrotnie
poddawał badaniom laboratoryjnym przeznaczone na wyprawę produkty, sprawdzając
skrupulatnie nie tylko stopień wyjałowienia, ale także i jakość.

Nigdy jeszcze wyprawa polarna nie wypływała na podbój bieguna północnego tak

wszechstronnie przygotowana dzięki pomysłowości i rozumowi jednego człowieka. Nigdy
żadna nie była takim wyzwaniem dla uznanych powszechnie tradycji polarnych, żadna nie
przywiązywała takiej wagi do badań naukowych.

Przyszły gorączkowe dni: gromadzenie sprzętu, wykończanie różnych szczegółów

wnętrza, załadunek ekwipunku i zapasów żywności na pięć lat.

Ciężko przyszło Nansenowi pozostawiać żonę, paromiesięczną córeczkę, dom, wszystko,

co ukochał i co opuszczał na długo. Któż mógł wiedzieć, czy nie na zawsze?

Dzień rozstania był dla mnie najcięższy, jaki przeżyłem dotąd — zapisał w pamiętniku.

— Ale jeśli człowiek stawia przed sobą cel, straciłby swą godność od celu tego odstępując.
Pozostaje mu tylko iść naprzód.

I słowo „naprzód" uwiecznił w nazwie swego statku — Fram.

Chrzest polarny Frama — wejście w lodowe zwaliska wrót Morza Karskiego rozwiało

obawy Nansena. Wbrew ponurym przepowiedniom doświadczonych i uznanych autorytetów
ścięty dziób i wzmocnione burty «dały egzamin. Nieforemny szkuner prześlizgiwał się
zręcznie między parometrowej grubości płytami, wynoszony przez nie w górę, ilekroć
groziły zwarciem lodowych kleszczy.

Na północ od Wysp Nowosyberyjskich, w pobliżu miejsca tragedii Jeannette De Longa,

Fram wmarzł w wielkie lodowe pole i wraz z nim we wrześniu rozpoczął biegunowy dryf.
112

1■ES dĘSm
g|p
i

background image

Pierwsza noc polarna przeszła niespodziewanie szybko Na wygodnym statku, który

zwycięsko odpierał ataki lo^ du, tętniło życie. Niewielka załoga, zaledwie trzynastu ludzi,
prowadziła systematycznie obserwacje i pomiary trenowała na nartach, przygotowując się do
marszów badawczych, resztę czasu poświęcając pracom fizycznym.

...Pod 79° Nord wszyscy trzymamy się doskonale. Żaden z nas nie jest blady,

wynędzniały, nie ma zapadniętych policzków, zwykłych cech polarnych podróżników. Aż
mnie czasem wstyd bierze. Dość zajrzeć do jakichkolwiek opisów, żeby przekonać się, ile
wycierpieli tu inni...

...Noc polarna nie wywiera na mnie zgubnego wpływu. Przeciwnie, odmłodniałem chyba.

Nigdy nie czułem się zdrowszy — notuje Nansen.

Ciemności z wolna ustępowały, ale mrozy wiosenne wiązały wciąż mocno płyty lodowe

w jedną, twardą jak granit skałę. Złocista tarcza każdego dnia dłużej krążyła po niebie, aż
wreszcie o północy zawisła wysoko nad horyzontem. Nieprzerwane światło polarnego dnia
rozbudzało energię, praca wrzała na Framie, ludzie prześcigali się w pomysłach przeróżnych
ulepszeń. I nikt nie obejrzał się nawet, kiedy minęło parę krótkich letnich miesięcy, podczas
których najbardziej we znaki dawało się „błoto polarne" — mokry, grząski, pełen kałuż i
wody śnieg. I znów światła zaczęło szybko ubywać, słońce z każdym dniem zapadało niżej,
noce stawały się mroźniejsze, kanały wodne ścięło szkliwo młodego lodu, ostrymi
podmuchami zadęły wichury zimowe, nabrzmiałe śniegiem.

W nieprzerwanym żółwim dryfie, kreśląc pętle i zygzaki, nieraz zawracając z drogi Fram

dotarł wreszcie do 82° Nord. Załoga uroczyście święciła ten rekord polarnej żeglugi, ale
Nansen z trudem ukrywał zawód. Tego wieczora wybiegał myślą daleko poza dźwięczący
wesołym rozgwa- rem statek. Daleko, aż po biegun północny. Od wielu ty-
113

background image

godni dręczące powolnego dryfu walczył ze sobą. Czyż nie czas wreszcie odważnie, po
męsku spojrzeć w twarz rzeczywistości, zdać sobie sprawę z tego, że kapryśny prąd morski
nie przeniesie szybko wyprawy przez biegun? Czas uciekał. Czekać? Tak, ale jak długo? Pięć
lat, siedem, może więcej?

Monotonia dryfu męczy, drażni człowieka czynu, jakim jest Nansen. Nieraz wprawdzie

powtarzał sam, nieraz już pisał, że celem jego nie jest wyłącznie punkt astronomiczny zwany
biegunem, lecz otaczające, pełne tajemnic obszary, na które nikt dotąd nie zwracał uwagi, nie
przeprowadzał badań. Tak, ale biegun ciągnie niczym magnes, jest tuż, o kilka stopni
geograficznych zaledwie. Czyżby flaga norweska nie miała nigdy załopotać na nim, pierwsza
w dziejach świata?

Jeżeli statek nie dopłynie szybko do bieguna północnego, może dotrze tam pieszo

człowiek? Nikt nigdy dotąd nie odważył się dobrowolnie zejść ze statku, jak rozbitek po-
zostać na łasce i niełasce arktycznej przyrody. Wspomnienia tragicznych przejść Austriaków,
Amerykanów, Anglików cisną się natarczywie do głowy, wyobraźnia podsuwa pełne grozy
obrazy. Zuchwała myśl o biegunie dręczy jednak, odpędza sen, nie daje spokoju. Czy marsz
do bieguna byłby szaleństwem? Nic nie jest bardziej obce Nansenowi niż zapalczywe
porywanie się z motyką na słońce, nic nie jest mu bliższe niż rozumna odwaga. I ta odwaga
przeważa. Zamknięty godzinami w swej kabinie ślęczy nad żmudnymi obliczeniami, liczy,
kreśli, rozważa wszelkie możliwości, stara się przewidzieć wszelkie trudności, na tym nie
przebytym nigdy dotąd przez nikogo szlaku. I wreszcie ulega pokusie.
Wtajemniczony w zuchwałe zamiary stary druh Sverd- rup pochwala je w pełni, wierzy ślepo
w Nansena, zrozpaczony, że nie może mu towarzyszyć w biegunowym marszu. Jako kapitan
musi pozostać na Framie, przejąć ciężar dalszego dryfu, prowadzić nadal obserwacje i po-
miary.
Długo Nansen rozważa, kogo zabrać ze sobą w nieznane.
Wybór jegó pada Wreszcie na palacza Johanseńa. Młody, silny, pełen zapału, budzi zaufanie,
małomówny, to także zaleta w tym samotnym marszu w nieznane.

— Zastanów się dobrze — przestrzega go. — I tym razem palę za sobą wszystkie mosty.

W drodze powrotnej z bieguna nie odnajdziemy Frama, dryf zniesie go gdzieś dalej. Dokąd?
Nikt tego nie wie. Od chwili zejścia ze statku będziemy zdani wyłącznie na własne siły.
Obliczyłem wszystko, co można było przewidzieć, sporządzimy tu na statku najlżejsze, jak
można, sanie, kajaki, namioty, wiem już jakie, przygotowałem projekty, zabierzemy żywność
w specjalnych opakowaniach, ani grama zbędnego, najlepsze psy, ale... ostatnie słowo będzie
mieć Arktyka. Możemy nigdy nie wrócić, pamiętaj.

'— Idę — słyszy lakoniczną odpowiedź i patrząc na rozbłysłe zapałem oczy Johansena,

wie, że jego wybór był trafny.

Nielekko przyszło Nansenowi pożegnanie i z ludźmi, i z tym statkiem, w 'którym tyle

pokładał nadziei. Czy ujrzy go jeszcze kiedyś? Czy spotka tych oddanych, wiernych,
bliższych mu niż bracia? Chwilami wydaje mu się, że popełnia zdradę schodząc z pokładu.
Odrzuca tę myśl natrętną. W zamian na kartę stawia swoje życie. I to go usprawiedliwia
przed własnym sumieniem.

Po dwudziestu czterech dniach marszu, kolejny pomiar astronomiczny wykazał, że doszli

zaledwie do 86° Nord. Tak daleko na północ nikt jeszcze nie dotarł — to prawda, ale do
bieguna pozostało czterysta pięćdziesiąt kilometrów... Któż lepiej niż Nansen rozumiał, że
kilometry to nie do przebycia... Narastające znużenie, brak żywności w drodze powrotnej...
Upierać się czy...

Ciężko przeżywa Nansen pierwszą w życiu porażkę. Postanowił nigdy nie cofać się z raz

obranej drogi — teraz musi zdobyć się na odwagę odwrotu. Przeważa rozsądek.

background image

...Iść dalej nie sposób. Byłoby to szaleństwem. Zawracamy...
Słowa te notuje Nansen w dzienniku podróży, dziwnie odmiennym od reszty stron

pismem. Nietrudno zrozumieć, ile kosztuje go ta decyzja.

Odwrót jest cięższy niż marsz naprzód. Słońce dnia polarnego zwycięża lód, cienka

skorupa pokrywająca stopniały śnieg raz po raz pęka pod ciężarem sań. Jeden z ludzi
zaprzęga się wówczas do nich, dopomagając nielicznym już psom, drugi popycha z tyłu.
Każdy krok to wysiłek, nie tylko płozy, ale i narty grzęzną w polarnym błocie. Szczeliny w
lodzie coraz szersze, jak białe rozwarte paszcze zieją głębią. Po dwudziestu czterech
godzinach mozolnego łatania podartych kajaków kanały wodne zwierają
się. Teraz już tylko w saniach nadzieja.

Po dwunastu tygodniach ciężkiej, pełnej niespodzianek i przygód wędrówki po lodowych

polach, wśród gęstwiny torosów, wodnych kanałów Norwedzy docierają wreszcie z ulgą do
skalistych wybrzeży nieznanej wysepki. Stanęły im chronometry, nie mogą obliczyć
współrzędnych geograficznych, nie wiedzą, gdzie się znaleźli.

Brnąc na oślep, szukając w tym białym labiryncie jakiegoś przejścia do wysp archipelagu

Ziemi Franciszka Józefa, (kierować się muszą instynktem.

Z każdym dniem szybciej zapada mrok, z każdym przybliża się widmo nocy polarnej. Iść

dalej nie sposób, trzeba założyć obozowisko, gdzie popadnie, i próbować przetrwać w nim
jakoś zimę. Brak drzewa dryftowego, brak belek czy desek ze zmiażdżonego naporem lodu
statku. Obcięte sanie, kajaki, podziurawione jak sito zrębami zastrug, strzępy wełnianego
koca zamiast śpiwora i połatany gęsto namiot to całe bogactwo Nansena w przededniu
arktycz- nej zimy. Groźnej i nieubłaganej. Budulca nie brak, biały
jest, twardy niczym skała, śliski i mroźny, nie nadaje się jednak na budowę eskimoskiego
igloo. Ze skały, z przemarzniętych grud ziemi, ze śniegu i lodu budują polarnicy ni to
ziemiankę, ni szałas kamienny, na metr głęboki i na metr wystający ponad ziemię. Czym ją
drążą? Połamanymi nartami, kłem morsa przymocowanym przemyślcie do bambusowego
drążka, jakimś kawałkiem kości zastępującym łopatę. Do wydzierania głazów z przemarznię-
tej ziemi służą najlepiej dwie pary silnych ramion, silnych, nawykłych do fizycznej pracy. I
niezłomna wola przetrwania.

Ściany wznosili, układając kamienie jedne na drugich, szpary jak najszczelniej zatykali

mchem, porostami, kawałkami skóry morsa. Najbardziej martwili się o dach.

— Z czego? — rozkładał bezradnie ręce palacz.
— Tylko ze Skóry morsa.
— Nie ściągniesz, diabelnie twarda, nóż się jej nie ima. A ciężka... nie udźwigniesz.
Nansen nie lubi słowa „niemożliwe", rzadko się z nim godzi. — Grunt to dobrze

umeblowana głowa — powtarza chętnie i dzień w dzień, daje dowody pomysłowości, która
im obu ocala życie.

Któregoś dnia udało się upolować tuż przy brzegu dwa wielkie morsy, wagi półtoręj,

dwie tony każdy. Nansen bez namysłu po pas zanurzył się w lodowatej wodzie, wywijając
nożem. Johansen struchlał na ten widok.

— W morzu chcesz je oprawiać? Zwariowałeś?!
— Jedyny sposób. Muszę zdobyć skórę na dach, właź do wody, we dwóch nam szybciej

pójdzie. Nie marudź!

Praca była potwornie ciężka. Ciało kostniało w lodowatej, pokrytej krą wodzie,

zesztywniałe mięśnie odmawiały posłuszeństwa, przesiąkłe tłuszczem i krwią ubrania, przez
całą zimę cuchnęły straszliwie. Ale dom miał dach.

Czas naglił, wiatry dęły coraz mroźniejsze, z każdym dniem niżej opadał słupek rtęci w

termometrze, każda godzina była teraz cenna. Nie bez dumy patrzył Nansen na dzieło ich rąk.

background image

Skalna ziemianka przypominała do złudzenia domki, jakie ESskimosi wznoszą latem na
zachod

background image

nich wybrzeżach Grenlandii, tam je widział kończąc marsz na przełaj wyspy. Nawet lampy z
kawałków blachy napełnione tłuszczem morsa, z knotem sporządzonym z bandaża, służące
zarazem do oświetlenia i ogrzania, wykonali Norwedzy wzorując się na pomysłach tych ludzi
najbardziej przystosowanych do życia we wrogim klimacie.

Mrozy i śnieżne zawieje przez długie dni i tygodnie trzymały Norwegów w zamknięciu w

ciasnej, zadymionej norze. Byli szczęśliwi, że chroniła ich przed wiatrem i śniegiem.
Godzinami leżeli bezczynnie w śpiworze, spali przeważnie lub drzemali, bo i cóż innego
mogli robić? O czym jeszcze mówić? Powiedzieli już sobie wszystko, co mieli do
powiedzenia. Przeszłość oddaliła się niepowrotnie, przyszłość była jednym znakiem
zapytania. Nic się nie działo w ich życiu, jakby czas nagle stanął. Tak samo wiatr wył —
jęczał noc i dzień czarny jak noc. I tak samo dzwoniła w uszach przerażająca cisza zimy.

Nie szczędzili trudu budując ten schron, poutykali pracowicie wszystkie szpary, a

przecież każdy silniejszy podmuch przeciągał mroźnym tchnieniem przez izdebkę. Płonąca
bez przerwy całymi tygodniami i miesiącami lampa kopciła pokrywając ściany grubą
warstwą lepkiej sadzy. Próba zbudowania komina z niedźwiedzich skór, a tych mieli pod
dostatkiem, spełzła na niczym. Nansen nie uznał się jednak za pokonanego i spróbował
wymurować komin z lodu. Na próżno. Pod wpływem ciepła komin zamieniał się w
rynnę. ...Ze ścian ściekały strumyki i łoże nasze przypominało kałużą — notuje. Odchodzi go
nawet ochota do pisania. Bo i o czym? A zresztą każde dotknięcie papieru pozostawia na nim
tłuste czarne ślady brudnych palców. Brud, którego nie sposób uniknąć, stanowi dodatkową
udrękę.

Od czasu do czasu opanowywała ich tęsknota za czystością. Wtedy, w nagłym

przypływie energii, zeskrobywali pociemniały od sadzy szron ze ścian, wyrzucali z posłań
nie oczyszczone dostatecznie z resztek mięsa skóry, które zaczynały gnić i cuchnąć. Brud z
koszul zeskrobywali nożem, potem parę godzin je gotowali, po dokładnym wyżę
ciu suszyli długo. Mycie rąk gorącą wodą wytapianą mozolnie ze śniegu nie dawało żadnych
wyników.

Szczęście, że głód nie dokucza, obok ziemianki piętrzą się zwały ubitych morsów, mięsa

niedźwiedziego i tłuszczu.

...Dłonie najlepiej zmywać ciepłą krwią niedźwiedzia zmieszaną z sadłem! — notuje

Nansen.

...Każdy z nas po kolei przez tydzień kućharzowal. Było to jedynym urozmaiceniem

monotonii naszego życia i jedyną miarą upływu czasu.

Ranek zaczynał się niezmiennie od rosołu z niedźwie- dziny, wieczór kończył tym

samym mięsem, porę obiadową obaj starali się przespać. Na deser wyławiali chętnie palcami
z blaszanej lampy ulubiony przysmak, skwarki z tłuszczu morsa.

I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu.
Samotne święta Bożego Narodzenia obchodzili wędrowcy uroczyście. Wyrąbali z podłogi

lód, zeskrobali kożuch tłustej sadzy ze ścian, uprzątnęli odpadki mięsa i zasłali posłanie
świeżymi skórami niedźwiedzi. Wywrócone na drugą stronę koszule musiały zastąpić czyste.
...niczym klej przylepiały się wciąż do ciała... za każdym niemal poruszeniem, przesiąknięte
brudem i tłuszczem szorowały skórę, tak że w końcu miejscami zmieniała się w ranę.

Z godną podziwu pogodą ducha, która stanowi jego siłę, w przededniu Nowego Roku

Nansen notuje:

...1 ten pamiętny rok 1895 dobiega końca. Dziwny był, ale-.jeszcze nie najgorszy... W

kraju biją kościelne dzwony, głoszą kres starego roku... Nasz jedyny dzwon to mroźny
wicher, co unosząc się nad lodami, świszczę i wyje wściekle, wznosi tumany śniegu, zmiata
je ze skał tuż nad naszymi głowami.,, iłyaę W dali łoskot lodowca. Skoro tylko

background image

mróz przybierze na sile, w jego olbrzymim, uśpionym cielsku szczelina pęka po szczelinie.
Grzmi i huczy wtenczas niby strzały armatnie, od których wstrząsa się niebo i ziemia.

...Johansen chrapie, jakby wtórował tym odgłosom. Cieszę się, że nie może go widzieć

matka. Zapłakałaby gorzko, biedna, z rozpaczy na widok swego syna wychudzonego,
obrośniętego, w brudnych łachmanach, z twarzą powleczoną tłustymi plamami sadzy...

...Jesteśmy sami, opuszczeni, o setki mil od wszystkiego, co bliskie i drogie... chorzy z

tęsknoty.
0

Pierwszy po długiej zimie niedźwiedź był zapowiedzią nadchodzącej wiosny. Nim

pierwszy nieśmiały pas światła zajaśniał nad horyzontem, w zarośniętej brudem ziemiance
zaczęły się gorączkowe przygotowania do wymarszu w nieznane. W mosiężną rurkę
prymusa, bezużytecznego z powodu braku nafty, włożył Nansen notatkę o losach swej
wyprawy — od chwili opuszczenia Frama do dnia 17 maja 1896 roku. Dzień ten był dniem
wymarszu z zimowiska. Rurkę zawiesił na drucie, tuż pod sufitem izdebki, podobnie jak to
uczynił przed z górą trzystu laty Willem Barents na Nowej Ziemi.

I znów rozpoczęła się zaciekła walka człowieka z najeżonym torosami terenem, walka z

przestrzenią. A czasem i z samym sobą, z własnym znużeniem, nieraz lękiem czy wreszcie
zniechęceniem. Odwykłe podczas całej zimy od wysiłku nogi z trudem wdrażały się do
uciążliwego marszu.

...Posuwamy się naprzód, idziemy, płyniemy, ale dokąd? — powtarza nieraz w zapiskach

z tego okresu Nansen i widać, jak bardzo dręczy go niepewność.

Przypadkowe spotkanie z uczestnikami angielskiej wyprawy na Półwyspie Flora,

spotkanie niewiarygodne w tym arktycznym pustkowiu — kładzie wreszcie po piętnastu
miesiącach kres biegunowej tułaczce.
120

Po trzyletniej nieobecności w kraju jedyną troską, jaka przyćmiewa radość i ciąży niczym

brzemię nie do udźwignięcia, jest Fram. Czemu dotąd jeszcze nie powrócił z polarnych
mórz? Jaki los spotkał wiernych towarzyszy? Nansen odpędza myśl o katastrofie. Czy
słusznie uczynił opuszczając statek? Wyrzuty sumienia nie pozwalają przeżywać
szczęśliwych chwil. Czy miał prawo? Udręka trwa siedem nie kończących się dni,
bezsennych nocy. ósmego ranka nieprzytomny z radości odbiera depeszę:
— FRAM DOTARŁ DZIŚ DO PORTU STOP W DOBRYM STANIE STOP WSZYSCY
ZDROWI STOP PŁYNĄ NATYCHMIAST TROMSO STOP WITAM W KRAJU SVER-
DRUP —

...Przeżywam jeden z najszczęśliwszych dni mego życia — notuje Nansen. — Teraz

dopiero, kiedy wiem, że starzy druhowie żyją, mogę zacząć się cieszyć.

A cieszyć się jest z czego. Powitalnym uroczystościom nie ma końca. Norwegia

przyjmuje tych, w których powrót już zwątpiła, jak bohaterów narodowych. Nansen jest dla
niej wcieleniem wszystkich najlepszych cech Wikingów, stawia go za wzór męstwa i
wytrzymałości.

...Nasza stara droga ojczyzna, wydaje się być dumna z naszego dzieła, a przecież

dokonaliśmy tylko tego, co postawiliśmy sobie za cel — pisał wzruszony.

— Szczęśliwym zakończeniem dryfu swego statku wm a rzniętego w lodowe pole nasz

znakomity gość doktor Fridtjof Nansen dowiódł niezbicie, że jego śmiały pomysł, szczerze,
po przyjacielsku, przez nas tu, w Londynie, krytykowany przed kilku laty, okazał się
słuszny... Na obszary polarne padło nowe światło. Zagadnienia powstawania lodów
'polarnych, głębi oceanu, temperatury przedstawiają się zgoła inaczej, niż dotąd sądziliśmy.
Dryf Frama i piesza
121

background image

wyprawa Nansena i Johansena, którzy dotarli tak daleko jak (nikt na północ Ziemi, są 'bez
precedensu w historii poznania świata... O doktorze Nansenie należałoby powiedzieć, że
porównać go można chyba tylko z nim samym — zagaił swe przemówienie admirał Nares.

Największa w Londynie sala, do której Królewskie Towarzystwo Geograficzne zaprosiło

Norwega, ledwie zdołała pomieścić wielotysięczny tłum. Przedstawiciele dworu
królewskiego, rządu, korpus dyplomatyczny w komplecie, z całego świata zaproszeni
naukowcy, polarnicy, prasa. Grzmot oklasków powitał ukazanie się na trybunie wyniosłej
sylwetki Nansena.

Prasa pełna była teraz artykułów o biegunowej wyprawie. Dawni przeciwnicy nie

szczędzili słów pochwały, przymiotniki: „wspaniały", „największy", „niezwykły",
„nieoceniony" powtarzały się do znudzenia na szpaltach wszystkich pism.

Znużony rozgwarem triumfalnych przyjęć, Nansen marzy tylko o powrocie do spokoju i

pracy. Oprócz publikacji wyników naukowych w niezwykle krótkim czasie pojawiają się dwa
tomy wspomnień pt. „Fram na morzu polarnym", w których wspólnie ze Sverdrupem opisuje
dryf statku i swój marsz po lodzie. Pracę tę poświęca wiernemu przyjacielowi — żonie — tej,
która nadała statkowi imię i miała odwagę czekać.

W świecie nauki wielką sensację wywołuje ogłoszenie pięciu tomów wyników trzyletnich

obserwacji i pomiarów przeprowadzanych w czasie biegunowego marszu oraz podczas dryfu
Frama. Uczeni całego świata komentują je żywo, zdając sobie sprawę, jak wiele zmian
wprowadzić im przyjdzie z dotychczas przyjętych pojęć z zakresu meteorologii, hydrologii,
hydrobiologii i glacjologii.

Nansen nadal zadziwia wszystkich niewyczerpaną energią i pracowitością. Mianowany

profesorem prowadzi wykłady zoologii na Uniwersytecie w Christianii, w poszukiwaniu
wciąż nowych rozwiązań spędza długie godziny w swoim laboratorium przeprowadzając
doświadczenia, pisze wiele i ogłasza nieustannie poważne prace naukowy
Analizując wyniki trzyletnich, prowadzonych bez przerwy obserwacji na Framie opracowuje
podstawowe dzieło, o hydrologii północnych mórz, uzasadnia konieczność systematycznych
badań polarnych, zgadza się wreszcie podjąć trud organizacji nowych wypraw. Śmiałe plany,
jak zawsze, przygotowuje -niezwykle szczegółowo, starając się wyjść naprzeciw
nieprzewidzianym przeszkodom, by im zawczasu sprostać. Pogrążony w dalekich sprawach
tajemnic Arktyki dość późno zdaje sobie sprawę z wrzenia, jalkie ogarnia cały kraj.

Nigdy dotąd nie zajmował się polityką, nie pociągały go rozgrywki poszczególnych

partii, obce mu było to „kłębowisko nie zawsze czystych spraw" — jak mawiał. Czy mógł
sądzić, że kiedykolwiek do ciszy jego pracowni wtargnie polityka, że 2burzy ład i porządek,
które tak bardzo cenił, że oderwie go od rozpoczętych rękopisów, od tonących we mgle
wybrzeży nieznanych arktycznych lądów i każe zapomnieć o białych szlakach? Zapomnieć o
wszystkim, co dotychczas stanowiło treść jego pracowitego życia.

Niczym sztormowa wichura na mostek kapitański do pracowni Fridtjofa Nansena

wtargnęła historia.

Rok 1905 nie był rokiem łatwym. Udręczona narastającą wciąż zależnością od Szwecji, z

którą od lat dziewięćdziesięciu związała ją unia personalna, Norwegia coraz energiczniej
zaczynała domagać się niepodległości. Skłócona wewnętrznie, zaczynała nieporadnie. Jedni,
jak to zwykle bywa, woleli, by wszystko zostało „po staremu", inni, lękliwi, domagali się na
początek drobnych, nieznacznych ustępstw ze strony Szwecji, reszta widziała wybawienie w
całkowitym zerwaniu krępujących swobodę więzów. Nansen stanął bez wahania na czele
tych ostatnich. On, który niechętnie czytywał gazety, wypełniał je teraz swymi artykułami,
on, który nie lubił przemawiać, przemawiał godzinami, w płomiennych słowach wzywając
Norwegów do opamiętania.

background image

— Jeżeli od razu nie zdobędziemy się na odwagę, ja- ijej wymaga sytuacja, stracimy
szacunek dla nas sarn

background image

mych. ...Naród, który zadowala się słowami, gdy idzie o jego wolność, będzie
pośmiewiskiem całego świata. Jeśli politykom naszym brak tej odwagi, my, zwykli
obywatele, powinniśmy (przejąć ich zadanie...

...Półśrodki nigdy do niczego nie doprowadziły, postawmy sprawę od razu jasno i twardo.

Czyżbyśmy się lękali? Czyżby Norwegii nie sitało odwagi? A jeżeli nawet tak, to
pamiętajmy, że pierwszym obowiązkiem człowieka, godnego miana człowieka, jest lęk
przezwyciężać. Szwecja liczy na naszą chwiejność, na walkę partii między sobą, —
odpowiedzmy jej zespoleniem całego narodu. Spalmy za sobą wszystkie mosty waśni i
niezgody. A wtedy droga przed nami jedna — naprzód!

Do spraw swego narodu Nansen — wielki polarnik umiejący patrzeć w przyszłość —

stosuje te samie zuchwałe na pozór tylko, a w rzeczywistości głęboko przemyślane zasady,
jakimi kierował się na północnych morzach.

Wyzwanie: „Czyżby Norwegii nie stało odwagi?" niczym smagnięcie biczem podrywa

naród, który od wieków szczycił się odwagą.

Napotykając niespodziewany opór ze strony chwiejnych dotąd ludzi, Szwecja postanawia

ukrócić go zbrojnie. Wzrasta napięcie, na granicy zaczynają gromadzić się gotowi do walki.
Siły nierówne. Po jednej stronie kilkadziesiąt tysięcy regularnego wojska, po drugiej
zaledwie cztery tysiące ochotników norweskich, rybaków, łowców, którzy ściągają z gór, z
fiordów, z mórz w obronie wolności.

Do bratobójczej walki Nansen, w którym Norwegowie widzą swego duchowego

przywódcę, nie może dopuścić.

— Do godziwego pokoju musi znaleźć się godziwa droga — oświadcza i spieszy do

Londynu, by tam, rzucając na szalę wagę swego nazwiska, działać na arenie między-
narodowej, próbować przekonać przedstawicieli wielkich mocarstw o konieczności
wpłynięcia na Szwecję, szukania jakiego ugodowego załatwienia sprawy.
Instynkt badacza zaprawionego do walki podsunął najwłaściwszą drogę. Wszystkie drzwi
stają otworem
przed sławnym polarnikiem, który walczy o prawa swej pokrzywdzonej ojczyzny.
Ambasadorzy wielkich mocarstw, Anglii, Rosji, Niemiec i Francji, chętnie wysłuchują jego
argumentów, przychylają się do próśb. Zebrania, konferencje, narady... Londyn, Paryż,
Kopenhaga. Pod naciskiem światowej opinii Szwecja rezygnuje ze swych roszczeń i
odwołuje wojska z granicy, przyznając Norwegii pełną niepodległość.

Pierwsza wielka polityczna walka Nansena kończy się zwycięstwem. Cóż za ulga

powrócić do domu, w którym czekąją żona i dzieci, prace naukowe, wszystko, co stanowi dla
niego sens i cel życia. Ale w życiu Nansena nie ma aniejsca na spokój.

Tego ranka, jak co dnia, monotonnie dzwonił o szyby jesienny deszcz, za oknami wisiał

mokry opar mgły. Dyskretne pukanie do drzwi przerwało ciszę mąconą skrzypieniem pióra
po papierze. Polarnik niechętnie podniósł głowę znad biurka, na którym piętrzył się stos
zapisanych kartek przyciśniętych ogromnym kłem morsa.

— Proszę — powiedział z rezygnacją, nie odrywając oczu od rękopisu.
Goście byli niezwykli. | niezwykła rozmowa.
— W imieniu całego narodu prosimy, żeby pan, nasz bohater narodowy, zechciał zostać

królem Norwegii — usłyszał.

Długo tłumaczył zawiedzionym wysłannikom Stortingu, czemu nie mógł przyjąć tego

zaszczytu. Czy zrozumieliby, gdyby im wyznał, że jego zdaniem królem może być każdy? Że
zamianę wypełnionego pracą naukową życia na udrękę pustej reprezentacji uważałby za
osobistą klęskę? Długo nie chcieli słyszeć o odmowie, długo ponawiali prośby, ustąpili
wreszcie, kiedy zgodził się objąć w Londynie stanowisko ambasadora Norwegii, czuwać nad

background image

pierwszymi krokami młodego, niezależnego państwa. O małym, ubogim, skalistym kraiku
niewiele wiedziano podówczas

background image

ha Arenie międzynarodowej, któż nie znał jednak nazwiska Nansena?

—: To nie potrwa długo, najwyżej parę miesięcy — zapewniali go delegaci.
— Zostanę tak długo, jak będzie potrzeba — usłyszeli w odpowiedzi.
Z ciężkim sercem opuścił kraj rodzinny i tę pracownię, w której dojrzewały plany

nowych badań polarnych.

— Musisz ponieść tę ofiarę, nikt jak ty nie obroni Norwegii — usłyszał z ust żony i był

.jej wdzięczny, że go rozumiała.

W Londynie przyjęto Nansena z entuzjazmem zaprawionym początkowo odrobiną

zazdrości. Dziwny to był bowiem ambasador, do żadnego innego niepodobny. Nie im-
ponowały mu niczyje bogactwa ani tytuły szlacheckie możnych, wśród których się
nieustannie obracał, niewiele czynił sobie także z zawiłości protokołu dyplomatycznego,
świadomy wagi swego imienia, a zarazem ujmująco prosty.

Jak ongiś przed areopagiem zaciętych przeciwników polarnych w Królewskim

Towarzystwie Geograficznym, tak i dziś umiał kategorycznie powiedzieć „nie" lub do upad-
łego bronić spraw słusznych. Jego postawa zyskała szybko sympatię i szacunek. Jedni
widzieli w nim wciąż wybitnego badacza polarnego i naukowca, 'który dowiódł słuszności
swej racji, inni cenili jego zalety polityka. I ci na- , wet, co mu zazdrościli, pozostawali pod
urokiem osobistym tego wyróżniającego się urodą, postawą i wdziękiem świeżo upieczonego
dyplomaty. Znakomity sportowiec, świetny tancerz i gawędziarz, który kilkoma zdaniami po-
trafił wyczarować przed zasłuchanym audytorium tajemniczy świait lodu i rozpalić
wyobraźnię, ponad rozgwar bankietów przedkładał jednak ciszę swego gabinetu pełnego map
i rękopisów polarnych. Tam w listach do żony dawał wyraz tęsknocie za ciepłem domowego
ogniska, tam powracał wciąż myślą do Arktyki, z której wygnał go obowiązek służenia
ojczyźnie, tam w chwilach wolnych pisał nadal wspomnienia z podróży.
Z dwutomowego dzieła „We mgle Północy" przebija źle
ukrywany żal człowieka, który wie, że czas pracuje przeciw niemu. Kilka miesięcy, jakie
miał początkowo pozostać na placówce dyplomatycznej, przeciąga się na lata, a każdy rok
oddala od zagadnień arktycznych. Nansen czuje, że schodzi z tej niezwykłej, jedynej w
swoim rodzaju sceny polarnej jako wielki aktor, że pozostaje tylko widzem. Obszary Dalekiej
Północy zaludniają się wciąż nowymi postaciami odkrywców. Ciężko jest zadowolić się rolą
doradcy. Nie szczędzi jednak cennych wskazówek włoskiej wyprawie księcia di Savoia,
która wypływa na podbój bieguna północnego, gorąco zachęca młodego Amundsena do
zuchwałej wyprawy nie przetartym Szlakiem Północno- -Zachodnim, śledzi uważnie
heroiczną walkę o biegun Amerykanina Peary'ego.

» Ten dotrze do celu, odrzucił od siebie wszystko, co mogło mu stanąć na przeszkodzie

— powtarza bez goryczy. A może tę gorycz ukrywa głęboko w sercu?

Po trzech latach pracowitego życia w Londynie z pełnym poczuciem wypełnionego

obowiązku żąda zwolnienia z placówki dyplomatycznej. Na terenie międzynarodowym
uczynił więcej, niż od niego żądano, teraz inni mogą bezpiecznie przejąć jego funkcje.

Trudno doczekać mu chwili powrotu do domu, do rodziny, której brak tak boleśnie

odczuwa, do książek, do swego laboratorium, do wykładów. Pragnąłby jak najszybciej
nadrobić te lata stracone, śle list za listem do żony, depeszę za depeszą. Powrót opóźnia się
jednak, wciąż jakieś nowe ważne sprawy zatrzymują go w Londynie. Niecierpliwie liczy dni
i godziny. Nie spodziewa się ciosu najcięższego, jaki mógł go spotkać. Śmierci powiernika i
przyjaciela pełnego zawsze zrozumienia i oddania — śmierci żony. Razem z nią umiera to
wszystko, do czego tęsknił, do czego dążył przez długie lata rozstania. I po raz pierwszy w
życiu staje bezradny wobec tragedii, jaka go spotkała, i tej samotności, jakiej nie może
sprostać.

background image

Wiele czasu minie, nim po długiej chorobie, rzuci się znów w wir pracy, szuka w niej

zapomnienia. Z ciężkim sercem rezygnuje z planów ponownej ekspedycji na polar

background image

ne wody, wie, że musi teraz osieroconej gromadce dzieci zastąpić matkę. Każdego lata
jednak wypływa na Morze Grenlandzkie, gdzie podczas badań hydrologicznych wprowadza
wciąż nowe, własnego pomysłu, ulepszenia instrumentów naukowych.

W gorzkich chwilach rezygnacji wielkim przeżyciem staje się podróż na Syberię. Tu od

decyzji Nansena, od jego zdania zależeć będą znów sprawy najwyższej wagi — kupcy
angielscy i rosyjscy pragną zasięgnąć jego porady w sprawie możliwości otwarcia regularnej
żeglugi przez wiecznie skute lodem wody Morza Karskiego, rozwiązać tą drogą coraz
bardziej palącą sprawę wywozu olbrzymich bogactw naturalnych Syberii.

Płynąc wzdłuż północnych wybrzeży Azji, polarnik ze wzruszeniem powraca do

wspomnień sprzed lat dwudziestu, do zuchwałych planów podboju bieguna, przemierza
tysiące, dziesiątki tysięcy kilometrów statkiem, szalupą i koleją, rozstajnymi końmi, od
Murmańska po Władywo- stok, od Północnego Oceanu Lodowatego po Ocean Spokojny. Na
bezdrożach Syberii - poznaje ludzi, z którymi łatwo mu odnaleźć wspólny język, gdyż
podobnie jak on ludzie ci nie rzucają słów na wiatr i umieją zamiary przekuwać w czyn.

...Ciężko mi rozstać się z tą surową przyrodą o wielkich prostych liniach, bez zakłóceń.

Pokochałem ten bezkresny kraj, potężny jak morze, z jego rozkołysanymi bujną trawą
stepami i górami, które zdają się ciągnąć bez końca, i zastygłym w lód brzegiem oceanu, i
pustą, wolną tundrą i pełną tajemnic tajgą —- pisał w swej książce „Poprzez Syberię, kraj
przyszłości". Nie wiedział jeszcze, jak wiele zdoła w tej przyszłości zdziałać, dzięki temu, że
ludzi
Hosji poznał i dał się im poznać.

— Nie! — odpowiada lakonicznie, w kilka lat później Nansen na alarmującą depeszę
sekretarza Ligi Narodów
wzywającą go do natychmiastowego przybycia do Genewy w sprawie wielkiej wagi.

— Nie! — powtarza, odrzucając drugą.
— Nie, po stokroć nie! — broni się sam przed sobą, przed własnym sumieniem. Po tych

straszliwych kilku latach pożogi pierwszej światowej wojny, jaka przetoczyła się przez
Europę, pragnie odżegnać się od wszystkiego, co odrywa go od pracy naukowej. Jest szefem
delegacji Norwegii w Lidze Narodów, nie odmówił, ale to, o co go teraz błagają, wykracza
daleko poza zakres jego działania. Wierzył, jak nikt, w Ligę Narodów i jaik nikt szybko
zrozumiał, że się zawiódł. Chciałby wreszcie poświęcić się całkowicie swym pracom,
pozostawić po sobie trwały ślad w wiedzy o morzach i lądach polarnych. Wie, że tu nie czeka
go zawód, że jego wysiłki nie pójdą na marne. Teraz, kiedy nie jest za późno, kiedy umysł
jeszcze sprawnie działa. Czyż nie wypełnił swego obowiązku wobec kraju? Czy nie wyrzekł
się i umiłowanej Arktyki, i sławy odkrywcy, i tych ostatnich nie zmąconych żałobą lat do-
mowego szczęścia? Dobiega już sześćdziesiątki, niechże działają inni, młodsi, niechże teraz
chociaż będzie mu wolno poświęcić ostatek życia własnym zamiłowaniom. Niechże wolno
będzie odgrodzić się od nie zagojonych wciąż ran, jakie pozostawiła po sobie wojenna
zawierucha.

Jedną z najcięższych, wie o tym, jest sprawa jeńców wojennych, rozrzuconych od

Pacyfiku po Atlantyk. Już dwa lata minęły od Zakończenia wojny, a oni wciąż jeszcze
czekają z dala od swych domów, od rodzin, bez nadziei na powrót do normalnego życia. Bo d
'któż im ten powrót zapewni? Nie podoła zadaniu Międzynarodowy Czerwony Krzyż ani
instytucje charytatywne całego świata. Czegóż więc żąda się od niego, Nansena? Powołana
do wielkich pokojowych zadań Liga Narodów oprócz szumnych haseł i olbrzymiego,
ciężkiego aparatu administracyjnego jest od początku swego istnienia nieudolna, bezsilna i
zakłamana. Nie, po stokroć nie!

background image

Rozpatrując w Genewie w 1920 palące zagadnienie repatriacji, każdy z delegatów rozumie

konieczność rozplatania tego gordyjskiego węzła, żaden nie czuje się na siłach podjęcia
choćby (jednej konkretnej propozycji.

— Skoro nawet Nansen odmawia, któryż z nas podoła? — wzdychają i tym krótkim
stwierdzeniem uwalniają się przed własnym sumieniem od odpowiedzialności.
Nie wszyscy jednak zrezygnowali, co nieustępliwsi zjawiają się niespodziewanie w domu
Nansena, ponawiają błagania, podsuwają tekst uchwały powziętej przez zgromadzenie Ligi
Narodów.
...Należałoby zwrócić się do kogoś, kto cieszy się ogólnym szacunkiem i uznaniem całego
świata, kogoś, kto znany jest z niepospolitych zdolności organizacyjnych t wielkiego
rozumu...

Proszę o cyfry. Ilu jest jeńców wojennych w chwili obeonej? — pada w odpowiedzi

suche pytanie.

Około trzystu tysięcy w Zwiążku Radzieckim, około dwustu w Austrii, w Niemczech,

w... Brak dokładnych danych.

Gdzie są zgrupowani, na jakich obszarach? Nazwy miejscowości?

Milczenie.

Jakie Liga Narodów przewiduje środki transportu dla tej olbrzymiej masy ludzi?

— Dotychczas żadnych, ogromne trudności.

. — Skąd zamierzacie czerpać fundusze na cele repatria- cji?

— Dotychczas znikąd... Astronomiczne kwoty: Eksperci Ligi Narodów obliczyli, iż

potrzeba po dwieście dolarów na głowę.

— Kto podejmie się interwencji u rządów państw zainteresowanych, które w tylu

ważkich sprawach nie znalazły dotąd wspólnego języka, kto, pytam? Jakie będzie mieć
uprawnienia?

Milczenie.
— Czy władze radzieckie wyraziły już zgodę?
— Nikt dotąd z nimi nie wszczynał pertraktacji... Republika Radziecka nie jest

członkiem Ligi Narodów.

W krzyżowym ogniu rzeczowych pytań niknie resztka nadziei. Delegaci milkną. Bo i cóż

mają Nansenowi odpowiedzieć? Z czym przyszli tutaj, pragnąc zwalić na jego barki ciężar
ponad siły, żądając, by podjął zadanie, przed którym cofa się wielka -pokojowa organizacja?
Co przynieśli? Strzępy niepewnych informacji, żadnego .planu działania, najmniejszej
nadziei na zapewnienie środków finansowych. Pustkę, absolutną pustkę, w iktórej wszystko
trzeba by dopiero stworzyć, od początku do końca.

Patrząc na pofałdowane głębokimi bruzdami czoło Nansena zrezygnowani posępnieją.

Sprawa przegrana.

— Jedna wielka niewiadoma, jeden mur przeszkód! Tak jak pana wyprawa na biegun

północny, profesorze! — rzuca wreszcie odważnie delegat brytyjski Noel Baker. On jeden, z
dawien dawna gorący wielbiciel Nansena, nie traci nadziei, on jeden wyczuwa, że ten właśnie
bezmiar trudności rozbudza w Norwegu instynkt wałki, tak jak ongiś tam, na morzach
skutych lodem, spowitych mgłą, która kryje wciąż nowe przeciwności. Wierzy także, że
doniosłość humanitarnego zadania porwie opornego. I nie myli się.

Nansen przyjmuje — depeszuje z triumfem do Genewy po wielogodzinnych rozmowach.
I raz jeszcze pustoszeje pracownia polarnego badacza. Raz jeszcze czekać będą jego

powrotu w domu, w Lysaker, rękopisy nie dokończonych dzieł o tajemnicach wód Pół-

background image

nocnego Oceanu Lodowatego. Raz jeszcze rozpoczyna się zajadła walka z przeciwnościami.
Większe są i cięższe do przezwyciężenia niż te w dalekiej Arktyce. Ale ogrom zadania nie
przeraża Nansena. Te cechy charakteru, które pozwoliły mu dokonywać wielkich odkryć w
walce z podbiegunową przyrodą, zdają egzamin i tu, w innych szerokościach geograficznych.

— To potrwa najwyżej dwa, trzy miesiące, wskaże pan

background image

nam tylko, jak działać, profesorze, reszty dokonamy sami — zapewniają gorąco delegaci. Im
bardziej jednak zagłębiają się razem z nim w kłębowisko trudności, tym mniej wierzą w to,
co mówią.

Najcięższy etap, rozmowy w Moskwie przebiegają wbrew obawom nadspodziewanie

gładko. Ówczesny minister spraw zagranicznych Cziczerin zastrzega jednak kategorycznie na
ikażdym kroku, że pertraktuje z Fridtjo- fem Nansenem, nie z Ligą Narodów. Inne sprawy
raz po raz utykają na martwym punkcie, ale polarnik nie należy do tych, -którzy się poddają.
W ciągu sześciu zaledwie miesięcy około dwustu tysięcy jeńców powraca do domów. W dwa
lata później repatriacja ponad półmilionowej rzeszy jest zakończona.

...Brakowało wszystkiego... — podaje załącznik do protokołu z Trzeciego Posiedzenia

Ligi Narodów — ale geniusz Nansena wszystko wywalczył. Nie było statków do transportu
jeńców, on je zdobył mimo olbrzymich trudności, on przezwyciężył nieufność Republiki
Radzieckiej, która wzbraniała się pertraktować z Ligą Narodów... Wiedząc, że
Międzynarodowy Komitet dysponuje na cele repatriacji nader ograniczonymi kredytami,
Nansen zdobył fundusze i obniżył przewidziane przez wybitnych ekspertów koszty z dwustu
dolarów na głowę na osiem... Dokonał dzieła, które przejdzie do historii ludzkości jako jedna
z najpiękniejszych jej kart. Dzieło, które zawiera ładunek tego bohaterstwa, jakie cechowała
walka Nansena z lodem Grenlandii i jego piesza wędrówka z bieguna północnego... dzieło,
które jest dowodem, czego dokonać może ludzka dobroć wspomagana przez niezłomną wolę.

— Parł naprzód, niczym sztormowa wichura miażdżąc na swej drodze przeszkody —

zamiast Jje okrążać, łamał opory — zamiast je łagodzić, spieszył, wiedział, że tylko w ten
sposób osiągnie cel — powie później jeden z wybitnych mężów stanu. Zadanie wykonane,
Nansen z ulgą powraca do domu, do
swych prac. Tyle jeszcze jest do zrobienia na polarnych obszarach, na tyle pytań nie ma
dotąd odpowiedzi. Cóż z tego, że biegun północny zdobyty? Odkrycie Peary'ego niewiele
nowego wniosło do nauki. Myśl o badaniach podbiegunowych krain, nie opifezcza Nansena.
Wciąż jeszcze marzy o wypłynięciu na arktyczne wody, ale lekarze stawiają kategoryczny
sprzeciw. Nadszarpnął siły, musi się wreszcie zacząć szanować.

Kiedy w parę ^miesięcy później przyjaciele zjawiają się w Lysaker odwiedzić chorego,

nie wierzą własnym oczom. Nansen pakuje walizy. Czy znów na wyprawę polarną? Nie! Do
Genewy. W odpowiedzi na ich protesty, wymownym gestem wskazuje stos depesz
Międzynarodowego Czerwonego Krzyża piętrzący się na biurku, na ścianę, która przez
długie lata bielała mapami nie tkniętej ludzką stopą Antarktydy i pociętej szlakami
biegunowych wypraw Arktyki. Ich miejsce zajęła teraz inna. Bije z niej, jak na alarm,
czerwona, gruba krecha, którą obwiedziony jest wielki obszar Powołża. Stamtąd w świat
biegną rozpaczliwe sygnały SOS. Przebogate tereny nawiedziła klęska straszliwej posuchy,
milionom ludzi grozi głód. Międzynarodowy Czerwony Krzyż błaga o pomoc, sam nie
podoła.

I jakże tu odmówić?
Nansen rzuca się w wir walki z głodem, nie mogąc uwierzyć, że ktoś pozostaje wobec

niej obojętny. Ale daremnie apeluje, jego płomienne słowa trafiają w próżnię. Liga Narodów
uparcie odmawia, obwarowuje się, zasłania względami politycznymi, ślepa teraz i głucha na
wszelkie zaklęcia. Kiedy na trybunie pojawia się raz po raz wyniosła sylwetka Norwega,
delegaci wiedzą, że przyjdzie im wysłuchać wielu gorzkich słów prawdy. Jedni wychodzą
ostentacyjnie z sali, inni zostają, by nie dopuścić do udzielenia pomocy bolszewikom. Przed
morzem niechęci, czasem zaciekłej nienawiści, jakie wychodzi mu naprzeciw, nie cofnie się
Nansen, mówiąc tylko — „okrutniejsze jest niż morza polarne".

background image

I znów wychodzi na trybunę i znów głos jego, jak dzwon alarmowy, bije na trwogę.

Wzywa do opamiętania.

— Mandat, jaki piastuję, nakazuje mi nadal apelować do waszego sumienia, zachować

wiarę, iż zostanę wysłuchany. Sądziłem, że wieść o klęsce głodu wystarczy, żeby natych-
miast pospieszyć na pomoc. Myliłem się. Nie mogę jednak ustąpić... Spróbujcie sobie
wyobrazić, czym jest głód, pomyślcie o tych, co giną oczekując daremnie waszej odpowiedzi.
Wiem, co jją opóźnia: kampania podłych oszczerstw, lęk przed widmem (komunizmu.

...Prasa posuwa się do rozprzestrzeniania wiadomości o pociągach ze zbożem, które nie

docierają do głodujących. Kłamstwo! O transportach broni ukrytych w zapasach żywności,
jakie śle już głodującym Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Kłamstwo! Dochodzą mnie
zjadliwe poszepty: ^przekupili Nansena!" I budzą wstręt! Czy znajdzie się wśród was ktoś,
kito ośmieli się wyznać głośno, tu, z tej trybuny, że gotów z zimną krwią skazać na głodową
śmierć miliony ludzi, byleby tylko -nie dopomóc bolszewikom?

Żywności na świecie nie brak, o tym wszyscy wiemy. Zbiory w Kanadzie wyjątkowo

obfite, w Stanach Zjednoczonych zboże gnije na pniu, w Argentynie palą w lokomotywach
kukurydzę, a w Europie miliony przymierają głodem.

Głos mówiącego docierał do najdalszych zakątków sali obrad Ligi Narodów, ale

oddźwięku nie budził. Czyżby gorące słowa o ludzkim cierpieniu -nie przemawiały do serc?

Umilkł na moment, zmęczonym spojrzeniem obrzucił audytorium, daremnie szukając

zrozumienia w obojętnych, oschłych niekiedy wręcz wrogich twarzach. Jak przekonać tych
eleganckich dyplomatów, zebranych tu, żeby służyć najpiękniejszym zasadom
humanitaryzmu? Za każdym ich wzniosłym frazesem stoi kłamstwo. Nie chcą zrozumieć
niczego. Nigdy nie zetknęli się z biedą, nie wiedzą, co to marznąć, głodować. Gdyby każdy z
nich chociaż jeden tydzień polarnej nocy przeżył w cuchnącej ziemiance skalnej na Ziemi
Franciszka Józefa — zrozumiałby może wtedy innych? Jakim językiem do nich przemówić?
Jakie słowa zdolne są obalić ten mur pogardy, jaki wznieśli międy sobą a cierpieniem
innych? Czy na jego drodze zawsze będą piętrzyć się przeszkody?

Przed oczyma zamajaczył mu przez moment mur wrogich twarzy tych, co potępili go

przed laty w Królewskim Towarzystwie Geograficznym, gdy pełen ufności w słuszność
sprawy przedstawił im projekt dryfu na biegun północny. Czyż nie przyznali mu później
racji, nie obsypywali pochwałami? Nie wolno mu ustąpić.

Rozprostował schylone ramiona, podniósł wyżej posrebrzoną latami walk głowę. I tym

razem musi znaleźć dość sił, żeby nie dopuścić do Zbrodni, żeby się wszystkim prze-
ciwstawić.

Starając się nie patrzeć na delegatów, a może właśnie z ich wrogości czerpiąc niespożytą

energię ciągnął:

— W imię ludzkości, w imię wszystkiego, co czyste, co szlachetne, co święte, zaklinam

was, żebyście pomyśleli, czym byłaby śmierć głodowa waszych najbliższych, żon, dzieci... I
z tej trybuny apeluję raz jeszcze do rządów, do narodów Europy, do całego świata o pomoc...
Spieszcie, żeby nie było za późno, żeby nie przyszło wam gorzko żałować waszej decyzji i
ponosić za nią odpowiedzialności... Musimy od razu, jak najszybciej wszcząć walkę z
czasem, z nieubłaganą zimą, która nadciąga już tam, na północy. Tylko patrzeć, jak zamarzną
rzeki, uniemożliwią wszelki transport... Czy pozwolicie, by raz na zawsze umilkły głosy
wzywające nas na pomoc? Śpieszcie, jeszcze czas, ale czas to już krótki!...

Patetyczny apel Nansena nie znajduje spodziewanego oddźwięku — ludzie, którzy

uczestniczyli w pamiętnych obradach z trudem ukrywają wzruszenie, ale rządy państw, które
reprezentują, nie pozwalają im zmienić zdania. Względy polityczne przeważają. Liga
Narodów odcinając

background image

się od akcji pomocy Republice Radzieckiej decyduje poprzeć moralnie tylko apel Nansena. A
więc znów pustka, w której wszystko trzeba stworzyć od początku do końca.

— Serca polityków są twardsze niż lód, nieludzkie. Nie zgadzam się karmić słowami

tych, którzy oczekują chleba! — oświadcza Nansen. I wbrew wszystkim,

N

wbrew

wszystkiemu, z garstką wiernych podejmuje ciężar. Od stolicy do stolicy przemierza
niezmordowanie Europę i Amerykę, apeluje do instytucji społecznych, charytatywnych, do
serc ludzi dobrej woli, rozbudza entuzjazm. Za otrzymane z darów fundusze zakupuje zboże,
gdzie się tylko da najtaniej, nierzadko sam dopilnowuje wysyłek, znosi trudy uciążliwych
podróży po 'bezdrożach głodującego Powołża, nie pozwalając sobie na chwilę odpo- '
czynku.

Pomoc przychodzi na czas. Dzięki nadludzkim wysiłkom Nansena miliony ludzi zostają

przy życiu mimo wyjątkowo ciężkiej zimy.
- Republika Radziecka śle gorące słowa podzięki temu... który bohatersko przebijał sobie
drogą nie tylko przez wieczne lody Dalekiej Północy, ale także poprzez bezgraniczną
obojętność i bezduszność klas rządzących państw kapitalistycznych.

— Pożar ugaszony, trzeba teraz pomyśleć o odbudowie domu. W przeciwnym razie

wykonalibyśmy zaledwie połowę zadania — decyduje Nansen i powierzając wysyłki
żywności, nasion i maszyn rolniczych na obszary dotknięte głodem — instytucji pod nazwą
„Pomoc Nansenowska" sam śpieszy do innych spraw, także bolesnych i trudnych, spraw,
którymi nikt dotąd nie odważył się zająć.

Wojna rozrzuciła po świecie ponad półtora miliona przesiedleńców, uciekinierów, dzieci,

kobiet, starców. W kilka lat jeszcze po zakończeniu działań błąkają się na obczyźnie,
nieporadni wobec okrucieństw losu, który pozbawił ich własnego dachu, własnego nieba nad
głową i tego skrawka ziemi, na 'którym stawiali pierwsze kroki. Bez
domni, nierzadko bez środków do życia, obdarci i głodni, bez papierów, które pozwoliłyby
im przekraczać granice w poszukiwaniu pracy, wszędzie niepożądani.

Jakże im nie dopomóc?
Korzystając z wagi swego imienia, z przetartych już szlaków na międzynarodowej arenie,

ze współpracy z instytucjami społecznymi, które same nie mogą podołać zadaniu, Nansen
zdobywa dla swych podopiecznych żywność, odzież, lekarstwa. Ale to jeszcze nie wszystko.
Najważniejszą sprawą i zarazem najcięższą do rozwiązania są dowody osobiste. Któż je
wyda tym ludziom, skoro żadne z państw zainteresowanych nie wyraża zgody?

Długo debatują w Genewie najtęższe głowy, elita prawników z całego świata. I wciąż

rozkładają bezradnie ręce. Nie ma takiego paragrafu w grubych tomach przepisów ani w
starych pożółkłych księgach. Nigdy jeszcze świat nie stanął wobec podobnego zagadnienia.

„W świetle obowiązujących praw jest ono nie do rozwiązania" — stwierdzają wreszcie

jednomyślnie.

— Stwórzcie nowe! — niecierpliwi się Nansen. Nigdy dotąd w żadnej dziedzinie nie

ograniczał swej działalności do przetartych szlaków, nie jest w stanie pojąć bezduszności
biurokracji. I dalej nalega, atakuje, apeluje do sumienia, przedstawia wreszcie sam w Lidze
Narodów swój własny projekt rozwiązania tego gordyjskiego węzła — projekt zrywający ze
wszystkim, co uznane, uświęcone tradycją, projekt zdumiewająco prosty: stworzyć nową
osobowość prawną dla przesiedleńców, ukuć pojęcie „bezpaństwowy". Na pytanie, kto
podpisze taki dowód osobisty, bez wahania odpowiada — „ja".

Rozwiązanie to wydaje się nie do przyjęcia prawnikom różnych narodowości. Nie ma

jednak innego wyjścia. Po żmudnych i długich obradach w 1922 roku projekt uzyskuje
aprobatę Międzynarodowej Konferencji w Genewie. Słynne paszporty nansenowskie
przywracają ofiarom wojny prawo do normalnego życia i szybko zyskują w świecie prawo
obywatelskie. Pokojowa Nagroda Nobla przyznana Nansenowi w

background image

1923 za: „największą akcję humanitarną, jaką zna historia" — jest uwieńczeniem wysiłków i
trudów, jakie niestrudzenie podejmował na przestrzeni lat pięciu.

...Dla mnie najpiękniejszą nagrodą jest uśmiech dziecka, które przestało być głodne —

notuje polarnik.

W nawale prac społecznych, w pośpiesznym toku organizacji następnej z kolei, na wielką

skalę zakrojonej akcji ratowniczej dla setek tysięcy Ormian i Greków, uciekających przed
potwornymi okrucieństwami pogromów tureckich, Nansen nie zapomina o Dalekiej Północy.
Nigdy o niej nie zapomniał. Przez długie lata rozłąki nosił w sobie tę tęsknotę, kiedy tylko
mógł, powracał do tych spraw najbliższych wciąż sercu. Nie po jego myśli szły badania
obszarów polarnych, nie o wyścig jednostek szło przecież, lecz o wiedzę. Z myślą o Arktyce
pasjonował się opanowaniem powietrza przez człowieka, śledził uważnie pierwsze próby,
nieśmiałe z początku, nieporadne, z czasem nabierające coraz większego rozmachu, widział
w nich przyszłość. Może statki powietrzne, samoloty pozwolą wreszcie pogłębić wiedzę o
podbiegunowych krainach, wciąż jego zdaniem niedostateczną?

— Trzeba jednak wreszcie zespolić wysiłki, zjednoczyć — mawiał i nie zważając na brak

sił ani na podeszły wiek w 1924 roku powołał do życia pierwszą w dziejach międzynarodową
instytucję polarną „Aeroarktyka" do badań powietrznych Dalekiej Północy, z właściwym
sobie rozmachem ustalając bogaty program naukowy. Na pytanie, jak go wykonać, za co
zakupić sterowiec typu Zeppelin, skąd znaleźć fundusze na projektowaną wielką transpolarną
wyprawę szybko znalazł odpowiedź.

Wbrew surowym zakazom lekarzy, wbrew prośbom dzieci i przyjaciół, Nansen wyrusza

znów w drogę po Europie, Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, żeby odczytami zdobywać
fundusze.

Słuchają go tysiące, dziesiątki, setki tysięcy ludzi, porwanych jego entuzjazmem,

zaproszenia sypią się za za
proszeniami. Na spotkaniach pytaniom nie ma końca, Nansen żadnego nie pozostawia bez
odpowiedzi. W listach do córki skarży się jednak na zmęczenie, na ubytek sił.

Cel osiągnięty, fundusze zdobyte, sterowiec Graf Zeppelin zamówiony; z młodzieńczym

zapałem polarnik zaprasza do udziału w tej pierwszej powietrznej naukowej wyprawie
arktycznej najznakomitszych specjalistów, niestrudzenie dorzuca wciąż nowe zagadnienia do
tych, które włączył do programu badań.

Arktyka i biegun północny raz jeszcze, u schyłku życia, które potoczyło się innymi, niż

marzył, torami, powracają teraz do Fridtjofa Nansena w pełnym blasku nie spełnionych
marzeń. Nie spełnionych do końca.

Na pokładzie sterowca Graf Zeppelin, który w końcu roku 1931 wyrusza nad polarne

wody, nie stało Nansena. Odszedł ze świata o rok wcześniej, do ostatnich chwil życia
powtarzając z troską: — Tyle mam jeszcze do zrobienia!

background image

7
Kiedy rzeczywistość wydaje się okrutnym snem

— Gdybyż nie te przeklęte palce, dokuczają mi coraz bardziej... Na każdym kroku

podczas marszu musiałbym kimś wyręczać się, być zawadą tam, gdzie dowódca powinien
zawsze świecić przykładem. Sam pan zresztą rozumie... Nie potrzebuję tłumaczyć, jak
bolesną byłaby dla mnie konieczność pozostania w obozie w tak ważnej dla nas chwili, ale....
Czy doprawdy sądzi pan, kapitanie Cagni, że powinienem z wami wyruszyć? Czekam rady!
— pełen afektacji głos załamywał się chwilami wzruszeniem.

— Cóż za Wspaniałe aktorstwo! — przebiegło kapitanowi przez głowę — lęka się o

własną skórę, ale pragnąłby, żeby go odmawiać od wzięcia udziału w biegunowym marszu.
Może to i lepiej, byłby tylko zawadą.

— Myślę, że Wasza Książęca Mość nie powinien ryzykować —odpowiedział z powagą,

nie bez złośliwej satysfakcji, widząc, jak zbolałą twarz dowódcy, Amedeo Luigi di Savoia,
księcia Abruzzów, rozjaśnia uśmiech ulgi, a obandażowane palce wąskiej dłoni mimo woli
sięgają misternie podkręconego wąsa.

Wysoko cenię sobie zaszczyt, jaki mi książę czyni powierzając dowództwo grupy

biegunowej — dorzucił. — Pragnąłbym jedynie sam dobrać sobie ludzi, sam z nimi przedtem
porozmawiać, być ich absolutnie pewnym, tu nikt nie może zawieść. Dołożę wszelkich
starań, rzecz oczywista, by jak najlepiej wywiązać się z tego odpowiedzialnego zadania. Nie
udało się tylu polarnikom dotrzeć do północnego szczytu świata, nie stanął na nim nawet
140
Wielki Nansen, uda się może nam, Włochom. A oto projekt marszruty do zaaprobowania
przez Waszą Książęcą Mość.

Energicznym ruchem obandażowanej ręki odsunął porcelanową filiżankę z herbem

Księstwa Sabaudii i rozpostarł szeroko na stole plik map i wykresów. Przez twarz księcia
przemknął cień zmieszania. Z ulgą pomyślał, że pozbywa się z obozu tego marynarza. Ich
antagonizm zaczynał mu ciążyć, przejawiał się w każdym spojrzeniu, w każdym słowie,
nawet w sposobie, w jaki ten oficer przyjmował rozkazy.

— Cóż widzę, pana odmrożenie jeszcze nie wygojone, kapitanie?
— Głupstwo, nie ma o czym mówić. — Cagni wzruszył niecierpliwie ramionami.
Ściankami domku załomotała gniewnie wichura. Książę wzdrygnął się mimo woli,

piękne, regularne rysy wykrzywił grymas niechęci. Gorzko przeżywał zawód, jaki przyniosła
mu Arktyka. Biały szlak wiodący prosto, wydawałoby się, do sławy stawał się drogą
krzyżową.

— Już się zaczyna! Jeszcze jedna bezsenna noc przede mną, nie pierwsza i nie ostatnia.

Oka nie mogę zmrużyć w tym ustawicznym łoskocie. Pragnąłbym mieć tu pod ręką tych, co
lekkomyślnie opowiadali o podbiegunowych wodach wolnych od lodu. Słucham pana,
kapitanie — westchnął z rezygnacją.
*

— Czyżby w międzynarodowym wyścigu o sławę odkryć na przełomie dwudziestego

wieku miało zabraknąć naszych ludzi? — zapytuje dworzan Jego Królewska Mość Umberto
I. Nie dają mu spokoju sny o potędze. — Który z was przysporzy chwały ojczyźnie zatykając
włoską flagę na północnym szczycie świata?

Chętnych nie brak. Każdy pragnąłby zabłysnąć, ale niewiele dotąd wiedzą Włosi o

martwych pustkowiach, tak odległych od ich słonecznego kraju. Im mniej wiedzą, tym
wszystko wydaje im się łatwiejsze. Arktyka jest dla nich jakąś dziwną podniecającą
mieszaniną egzotyki obcej
141

background image

wprawdzie, ale pożądanej zarazem, gdyż stoi za nią sława. Rozpalona modnym hasłem
wyobraźnia odrzuca myśl o trudzie, o niebezpieczeństwie, o okrutnej walce. Nie przerażają
Włochów niepowodzenia wypraw amerykańskich ani męczarnie Anglików czy Austriaków.
Wizja iskrzących w słońcu lodowców, olbrzymich cielsk powalonych na śniegu białych
niedźwiedzi jest urzekająca. Tłumaczoną na język włoski książkę Nansena „Wśród nocy i
lodu" wyrywają sobie na dworze królewskim z rąk do rąk i odrzucają niecierpliwie to, co jest
w niej przestrogą. Coraz więcej mówi się i pisze o wielkim włoskim czynie polarnym o
„konieczności dokonania tego, czego nikt dotąd nie dokonał". Moda lansuje dla pięknych pań
puszyste futrzane płaszcze, ogromne kaptury z lisich skór, dla panów przybrania z futer. I
damy dworu, i mieszczki, i służebne zaczynają epistoły do swych ukochanych od słów: „mój
słodki biały niedźwiedziu!" I jedna przez drugą przechwalają się rozpowiadając, jak to .jep
mąż, syn czy brat wyruszą tam — dokąd nigdy jeszcze nie dotarli Włosi.

Młody, ambitny arystokrata Luigi Amedeo di Savoia postanawia myśl tę wprowadzić w

czyn — być tym, który pierwszy zatknie włoską flagę na północnym szczycie świata.

— Jeśli nawet nie dotrę tam statkiem — oświadcza dumnie — przygotowany jestem na

pieszą wyprawę, śladami Nansena. Biegun będzie mój!

Dzięki wskazówkom Wielkiego Norwega, którego rady przezornie zasięga, złożona z

dwudziestu ludzi wyprawa na mocnym, przystosowanym do pływania w lodzie statku Stella
Polare jest świetnie zaopatrzona w ekwipunek i żywność na przeciąg lat czterech. Pragnąc
wykazać, jak odmiennie od swych poprzedników pojmuje wyprawę w nieznane, książę
poleca zabrać jedwabną pościel, z cienkiego płótna tkane obrusy, wykwintną srebrną zastawę
i nie mniej piękną porcelanę.
Arktyka początkowo wydaje się sprzyjać Włochom, przed statkiem ściele się spokojna fala,
wolna od złomów lodu. Korzystając z wyjątkowo łatwych tego lata 1899
142
warunków nawigacyjnych Stella Polare bez przeszkód pożera mile za milami. Na statku
panuje beztroski nastrój, nie brak w rozmowach kąśliwych uwag o tych, co pragnąc przerazić
rywali i wykazać swoje zasługi, wiele pisali o grozie Dalekiej Północy. Książę nie posiada się
z radości, każda godzina egzotycznego rejsu przybliża do upragnionego celu, do sławy, jaka
opromieni jego stary ród. Czyż nie miał racji próbując szczęścia? Wierzy w swą dobrą
gwiazdę dumny, że przysporzy chwały włoskim barwom. To nic, że dzień coraz krótszy,
dłużej można podziwiać przepiękne pastelowe zestawienie barw o zachodzie. Są tak
zwiewne, że oko ledwie może je uchwycić, to nic, że coraz więcej lodowych zapór staje <na
drodze, przypominają z dala wyglądem stada śnieżnobiałych, olbrzymich łabędzi. Książę
wyciąga z kufrów paletę, dobiera farby, stara się przelać na płótno pastelowe odcienie
Arktyki, żałując, że nie podziwia go w tych chwilach tłum wielbicielek.

Rejs polarny wydaje się bajką z tysiąca i jednej nocy. Bajką, której nic nie mąci.

Tygodnie płyną za tygodniami, na horyzoncie ciemnieją już zarysy tajemniczego lądu,
odkrytego przed dwudziestu laty przez wyprawę austriacką na Tegetthotf — Ziemi
Franciszka Józefa. Książę nie pamięta o katastrofie statku, o pieszej, przymusowej wędrówce
załogi po lodowych polach. Biegun z każdym dniem bliżej.

Mrok szybko zapadającej nocy zmusza wyprawę do założenia zimowiska przy brzegach

Wyspy Rudolfa w archipelagu Ziemi Franciszka Józefa. Wybór miejsca nie jest szczęśliwy.
Wrześniowy napór lodu z impetem przesuwa Stella Polare na przybrzeżną mieliznę i
poważnie uszkadza, mroźna woda strumieniami wdziera się do maszynowni. Pozostać na
statku nie sposób, trzeba zapomnieć o wygodzie, cieple, spokoju. Jedwabny namiot o
podwójnych ściankach i domek sklecony na przybrzeżnym lodzie nie uchronią dostatecznie
przed mrozem polarnej zimy nawykłych do łagodnego klimatu Włochów. Burza chłoszcze je

background image

za burzą, przywala śniegiem. Wraz z ciemnością potęguje się mróz, huk pękającego lodu
podobny do huku dział,
143

background image

dudniący jak grzmot, złowrogi, odbiera sen, budzi lęk. Zachwyt ustępuje szybko miejsca
zniechęceniu, rozgoryczenie odbiera siły do przetrwania. A więc to jest Arktyka? Czyżby
rację mieli ci, co się skarżyli? Udręczeni polarną nocą, cięższą dla nich niż dla wszystkich ich
poprzedników, Włosi z ulgą witają pierwsze promienie słońca. Wczesna wiosna zastaje ich w
pełni przygotowań do pieszej wędrówki na biegun. Książę nie zrezygnował z ambitnych
planów, sam nie czuje się jednak na siłach ■podjęcia trudów marszu, odmrożenie palców jest
znakomitym pretekstem do pozostania w obozie. Kierownictwo wyprawy powierza
kapitanowi Stella Polare. Człowiek morza, który niejedno już w życiu przeszedł, Umberto
Cagni, nie zna wprawdzie warunków polarnych, ale odważny jest, wytrwały i pełen zapału.

...Ileż to myśli ciśnie się do głowy w przededniu wymarszu w nieznane — notuje

ostatniego wieczoru. — Dpm, bliscy, wszystko, co mam na świecie najcenniejszego, stapiają
się w jakiś dziwny nierzeczywisty obraz. Wspomnienie bliskich i chwil przeżytych z nimi
jest żywe jak nigdy, pełne barwy. Rzeczywistość wydaje mi się naraz jakimś okrutnym snem.
Przywołuje ją byle hałas, trzaś- nięcie drzwiami, krzyk kolegi czy choćby naszczekiwanie
psów. I znów pióro powraca do ciężkiego obowiązku po- żegnania z tym, co już znam, do
obowiązku wyjścia naprzeciw wielkiej niewiadomej, przed którą buntuje się cała istota...
Otwieram chronometr i między kopertami znajduję kartkę od narzeczonej;:^- „Przepełnia
mnie wiara w ciebie, Umberto!" — czytam i oczy zachodzą łzami. Nie wstydzę się tych łez.
Jej słowa od razu wyswóbadzają z odrętwienia, jakie ogarnęło mnie po długim napięciu ner-
wowym... Nie zawiodę cię, najdroższa, zaufaj mi!

Na marsz do bieguna dobrałem sobie najlepszych ludzi. Niektórzy z gór Sabaudii

przewodnicy alpejscy obeznani z nartami, reszta to morska wypróbowana brać. Dokonamy
wspólnie, co tylko będzie w naszej mocy.

Słońce pnie się coraz wyżej. Wszystko gotowe do wymarszu. Zgodnie z radą Nansena

dwie pomocnicze grupy, po trzech ludzi każda, zapasowe sanie, sfora psów ciągnących
ekwipunek i żywność wyruszyły już wcześniej w drogę, żeby torować szlak i czuwać nad
zaopatrzeniem grupy biegunowej. Obi£ mają zawrócić wcześniej na statek, pozostawiając
Cagniemu i jego ludziom trud i chwalę dotarcia do celu.

Pod niebem skłębionym chmurami lód nabiera sinych, martwych odcieni, wiatr miecie w

twarze śniegiem, białą kurzawą zaciera linię horyzontu. Niesforne psy skomlą w zaprzęgach,
gryzą się, walczą o lepsze miejsce. A może, wiedzione instynktem na wpół dzikiego
zwierzęcia, czują, co czeka je w tym morderczym marszu po sławę?

Okrzyk „Niech żyje król!" ginie w zamieci. Świst bicza nad grzbietami zwierząt przerywa

niełatwe chwile pożegnalna.

Dawno już sanie znikły z oczu pochłonięte przez kurzawę, a książę wciąż jeszcze widzi

przed sObą skupioną twarz kapitana, po brwi zasłoniętą futrzanym kapturem, zaciśnięte usta i
to harde zdecydowane spojrzenie, którego mu bezwiednie zazdrości. Z trudem opanowuje
uczucie goryczy. Sam dobrowolnie zrezygnował ze sławy zdobycia bieguna, po którą
wyruszył w te zabójcze pustkowie. Czy słusznie postąpił?... Ciężko mu ma sercu. Czyżby
przeczuwał, że z tą chwilą wykreśla się sam z kronik arktycz- nych, że pierwszy włoski czyn
polarny, który po wieczne czasy miał chwałą okryć jego stary ród, przejdzie do
historii jako wyprawa kapitana Umberto Cagniego?
*

Marsz* czteroosobowej grupy biegunowej z sześcioma saniami i setką psów ciągnących

ładunek jest od pierwszych chwil ciężki. Północny wicher gna wiry śnieżycy poderwane ze
skutego mrozem oceanu, smaga nimi twarze, wtłacza oddech do ust, utrudnia każdy krok,
gdy cichnie ostatni podmuch, horyzont spowija mgła, lepka, ciężka niczym dymna zasłona
pełznie po lodzie. A kiedy pojawia

background image

się na niebie słońce, blada martwa tarcza w niczym niepodobna do słońca południa, w ślad za
nią nadciąga srogi mróz. Czterdzieści pięć sito pni, pięćdziesiąt, pięćdziesiąt trzy...

...W takiej temperaturze człowiek* nie jest zdolny wykonać jednej czwartej zwykłej

pracy — notuje zgrabiałymi palcami lekarz wyprawy. — Najdrobniejszy wysiłek wy-
czerpuje. Dotknięcie gołą ręką metalu powoduje nieznośny ból, jak przy oparzeniu, i
pozostawia źle gojące się rany. Cierpią ludzie, cierpią zwierzęta.

...Biedne psiska — wspomina kapitan Cagni. — Dla nich byle szmata, byle skrawek

papieru czy choćby blaszane pudełko, które parzy jak ogień, lepsze były niż ten chłód
słonego morskiego lodu. Skomlały rozpaczliwie i za nic nie chciały podczas postojów kłaść
się na białej wilgotnej skorupie, która nie mogła nawet ugasić pragnienia. Złaknione jedne
drugim zlizywały pot skroplony w lodowe sople, który osiadał na sierści... Nieraz rankiem
znajdujemy zmarznięte podczas nocy zwierzęta... Spieszymy co sił zaprzęgając do sań te,
które pozostały przy życiu. Żmudna to praca i długa, przemrożone rzemienie twarde są
niczym drewno, a w dodatku diabelnie pogmatwane. Zrywając uprząż psy pościągały widać
łapami liny... Żałosnemu wyciu wtóruje wciąż łoskot napierającego lodu.

...Nie możemy stać bezradni, szybko płozy przymarzają do śniegu, a wtedy trzeba

wszystko rzucać, odrywać je, szarpać ciężkie sanie, unosić od przodu, od tyłu, popychać z
prawej strony na lewą, z lewej na prawą, rozkołysać, a jednocześnie krzykiem i razami
biczyska popędzać psy. Poganiamy więc, popychamy sami, pot zalewa oczy, choć mróz tęgi,
za wszelką cenę musimy przedostać się przez te chrzęszczące groźnie grzbiety dziwnych
białych grobli. Lada chwila może rozewrzeć się znów przed nami czarna głębia rozlewiska.
Jeden nieuważny krok i Cagni po pas zapada w szczelinę. Tłucze rozpaczliwie wodę
ramionami, wczepia się w oślizłą
krawędź kry, namoknięta odzież ciągnie w głąb jak balast. A kiedy nadludzkim wysiłkiem
wydostaje się wreszcie na powierzchnię lodowego pola, ubranie zastyga w jeden sztywny
pancerz. Wie, że musi biegać, skakać szybko, jak najszybciej, żeby nie zamarznąć, ale brak
mu sił, serce odmawia posłuszeństwa.

Z żalem decyduje się odrzucić wełniane kaftany, zbyt są ciężkie, obrosły grubą warstwą

lodu, który osadza się na tkaninie.

...Każdy z nas będzie dźwigać w ten sposób z piętnaście kilogramów mniej — notuje.
Co noc słupek rtęci w termometrze spada wciąż niżej i niżej. Lekarz nadążyć nie może z

leczeniem odmrożeń, jeszcze parę dni i zawróci na statek.

...Boże Miłościwy, spraw, żebym któregoś ranka mógł odczytać wreszcie wyższą

temperaturę! — zapisuje na postoju kapitan Cagni. — Nie więcej niż trzydzieści pięć stopni
mrozu. To byłaby dopiero ulga!

...Skóra na końcach moich biednych, przemrożonych palców zwisa już w strzępach.

Czegokolwiek się chwycę, walczę z bólem — pisze dalej. — Gdyby nie poczucie od-
powiedzialności, konieczność doprowadzenia do końca tego, czego się podjąłem, nie wiem,
czy nie ustałbym. Cóż za szczęście, że książę pozostał w obozie!

...Do utraty sił walczyłem nieraz ze sztormem na morzu ale wiedziałem, że sztorm minie,

tutaj nie ma końca wysiłkom, nieustanne napięcie wyczerpuje. Pozostawiony sam sobie w
tych warunkach każdy opuściłby chyba ręce i wybrał śmierć. O to zresztą najłatwiej. Jedna
minuta słabości wystarczy, żeby poddanie się przeszło w sen wieczny... Ze wszystkich
męczarni, jakie przeżywaliśmy podczas biegunowego marszu, męka nocy jednak należy do
najcięższych — skarży się dalej w swym dzienniku, pamiętny rad Nansena, który zaleca
opisywać wszystko, co widzi się i czuje.

background image

Zgodnie z planem odsyła do obozu pierwszą grupę pomocniczą. Żegnając starego druha

morskich doli i niedoli, porucznika Queriniego, nie przeczuwa, że żegna go na zawsze.

Wkrótce odchodzi także druga, grupa z lekarzem na czele. Zrywa się ostatnia więź, jaka

jeszcze łączyła ze światem. Na biegunowym szlaku pozostaje czterech ludzi. Cagni mocniej
niż dotąd postanawia wziąć się za bary z groźnym niebem, zasnutym wiecznie chmurami o
barwie ołowiu, z martwotą białego pustkowia, która obezwładnia. Już nie marzy mu się, jak
za pierwszych tygodni, ciemny błękit nieba nad szczytami rodzinnej Sabaudii i słońce
wiosenne, które szybko wyżera śnieg. Nie czuje już, jak pachnie zżęta świeżo podczas
sianokosów trawa.

...Wspomnienia osłabiają wolą przetrwania, trzeba je odrzucić daleko od siebie,

powiedzieć sobie, że nic nie istnieje poza bielą i mrozem — powtarza.

Niebo przejaśnia się, jakby Arktyka chciała wreszcie dodać otuchy Włochom. W

przejrzystym powietrzu lód jarzy się po horyzont rozmigotany milionami iskierek.

...2 kwietnia. Noc świetna po prostu. Temperatura zaledwie minus 30° C. Wiatr ucichł,

śpiwory odtajały szybko, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów spociłem się. To rozkosz
zrozumiała jedynie dla tego, kto przez długie tygodnie jak my noc w noc szczękał zębami.

Płaszczyzna mocno ubitego nocną wichurą śniegu dodaje sił, pociąga nieodparcie. Już nie

gorączka, lecz wprost szaleństwo marszu ogarnia tych, co idą na przedzie, suną
wyciągniętym krokiem górali. Dowódca nie zatrzymuje ich, koniec końców, im szybsze
będzie tempo, tym prędzej osiągną biegun. Wieczór jednak przynosi rozczarowanie. Ludzie
upadają ze znużenia, choć nie chcą się do tego przyznać. Przy ostatniej łyżce zupy zaczynają
drzemać, w chwilę później jeden zasypia, drugi wychodzi z namiotu,
żeby odgonić sen. Następnego ranka już nikt nie wybiega pospiesznie naprzód.

Upragniona odwilż staje się jednak wkrótce przekleństwem. Niesie ze sobą nawałnice

mokrego śniegu, powleka lód wilgotną ciężką, białą kołdrą, pod którą duszą się psy,
zatrzymuje wyprawę, nieprzewidzianie przedłuża marsz i nasuwa niespokojne pytanie — czy
nie zabraknie żywności? Czy przy zmniejszonych racjach wystarczy sił?

— Nie wychodźcie wciąż z namiotu sprawdzać, czy zawieja ustała. Padało, pada i padać

będzie. Spijcie jak najdłużej — zaleca swoim ludziom Cagni. — Starajcie się przespać głód.

Środek to nie najlepszy. Nie sposób spać całą dobę, przymusowa bezczynność nasuwa

niedobre myśli. I znów wzbiera powoli fala zniechęcenia.
...Po jednym sztrasznym dniu drugi podobny, trzeci. Ile tych dni jeszcze? A tak niedawno
roiłem złote sny. I oto świetne nadzieje zaczynają rozwiewać się w bezlitosnych
przeciwnościach losu. Nie mam odwagi spojrzeć w oczy moim ludziom, nie czuję się zdolny
podniecać ich niedorzecznymi nadziejami. Zakopani, zamurowani w tym więzieniu ze
śnieżnej waty, z rezygnacją oczekujemy uciszenia burzy, które nie nadchodzi.

Zdobywanie doświadczenia polarnego na podbiegunowych obszarach podczas marszu po

dryfujących krach jest twardą szkołą życia. Niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku. Psy
wypoczęte po przymusowym postoju podczas burzy śnieżnej jak szatany ciągną ciężko
naładowane sanie. Wszystko wydaje się wróżyć pomyślny dzień. Nikt nie zwraca uwagi na
wąSką szparę, przez którą przeziera czerń wody. Pierwszy i drugi zaprzęg prześliznęły się
szybko, nadjeżdża trzeci, odstęp między krami znienacka wzrasta. Pies przodownik jednym
susem przesadza czarną czeluść, reszta przyhamowuje gwałtownie, na moment utrzymują się
na krawędzi. I naraz popchnięte z tyłu

background image

rozpędem sań staczają się w morze, pociągają za sobą inne. W snopach chlustającej wysoko
lodowatej wody skłębione zwierzęta miotają się, wyją, drą pazurami lód krawędzi. Ludzie
usiłują utrzymać sanie. Na próżno. Rozpędzone niczym lawina suną do przodu, wpadają na
szamoczący się w morzu zaprzęg. Kra z trzaskiem .ustępuje, woda zalewa lód. Kapitan wraz
z poganiaczem rzucają się na pomoc, wyszarpują do tyłu ze spienionej wody psa po psie, ale
sań nie udźwigną, zbyt są ciężkie. Zrezygnowani zdrętwiałymi z zimna palcami pospiesznie
rozplątują liny, żeby uratować choćby śpiwory, choćby namiot. Znienacka napływa nowa kra
zwiera się i wypycha sanie w górę. Dobytek uratowany. Chwila radości jest krótka, bo oto już
w dali wąską wstęgą czernieje rozpadlina.

— Okrzykiem „prrr!" popędzasz psy — długo uczył kapitana poganiacz Eskimos —

wołaniem „sass!" zatrzymujesz je na miejscu, j— W ustach Włochów rozkazy te widać
jednak brzmią niezbyt przekonywająco. Jedne psy szarpią do przodu, inne filozoficznie
przysiadają na zadach i patrzą pytająco na -rozkrzyczanych, gestykulujących ludzi.

W takim momencie szybkim, silnym Bodrzutem ramienia trzeba popchnąć naładowane

sanie do przodu, żeby nie runęły na bok. Jeżeli manewr powtarzać kilkanaście, kilkadziesiąt
razy, ramiona omdlewają, mięśnie odmawiają posłuszeństwa. A tu ani chwili wytchnienia.

Iść naprzód, pchać, ciągnąć. I znów iść naprzód, pchać, ciągnąć...
Włosi nie ustają w marszu, chociaż psy padają jeden po drugim. Trzeba zabijać słabsze,

chore, żeby mięsem ich karmić te, co jeszcze ciągną. Coraz częściej ci wypróbowani, twardzi
Sabaudczycy, ci marynarze, których tak starannie dobierał sobie Cagni, zastępują zwierzęta,
wprzęgają się do ciężko naładowanych sań. Puchną odmrożone, poobcierane do krwi stopy,
trudno rozprostować grzbiet. Nie liczy już dowódca, nie liczą jego ludzie, ile razy przychodzi
im zapadać po pas w rozmokłym lodzie. Zacięli się w twardym uporze, powiedzieli sobie, że
świat
ich kończy się teraz na tej białej, nieprzebitej wzrokiem ścianie mgły, na tym grząskim błocie
polarnym, które ich wchłonie, wessie, jeżeli osłabną.

...Zbyt forsowny marsz wyczerpuje i ludzi, i psy, nie mogą jednak zwolnić — notuje

Cagni. — I tak nieustannie tempo słabnie. Dawniej rzut oka na busolą, wyznaczenie kierunku
trwało zaledwie pół minuty, teraz zużywamy cztery do pięciu. Dłużej rozkładamy
obozowiska, dłużej je zwijamy. Nasza mała karawana staje się coraz powolniejsza w
ruchach, jakby uśpiona. Gdybyż tylko w ruchach! Stwierdzam, ku swemu przerażeniu, tę
ociężałość myśli, która gotowa przerodzić się w otępienie. Wystarczy jednak jakaś
przeszkoda na drodze, jakiś kanał wodny czy toros, który musimy okrążyć, i w mgnieniu oka
odżywa uśpiona energia, odżywa na krótko, niech tylko minie niebezpieczeństwo, wleczemy
się noga za nogą, żeby nie widzieć, co nas otacza, każdy wzrok wbija w grzbiet tego, który
idzie na przedzie.

...Jest północ, śnieg i mgła coraz gęstsze, nie widzimy już, gdzie stawiamy nogi. Czy

warto forsować marsz w tych warunkach? Daję rozkaz rozbicia obozu.

...Palec odmrożony przed opuszczeniem „Stella Polare" dokucza coraz bardziej, co noc,

leżąc już w śpiworze, po ciemku, kiedy inni śpią, odwijam go i końcem lancetu nacinam po
bokach, żeby wycisnąć ropę, która nieustannie się zbiera. Powinienem obmywać ranę
roztworem subli- matu, ale zaniechałem tego, szkoda czasu i nafty. Narażam się na
zakażenie, totem, ale to chyba najmniejsze z tych niebezpieczeństw, jakie nam tu nieustannie
zagrażają... Krążą wokoło nas białe niedźwiedzie, wszędzie wiele świeżych śladów,
przejrzeliśmy strzelby.

...I tak dalej ciągnie się odyseja strasznych wysiłków przy przepływaniu szczelin, w

których jest pełno ostrych odłamków. Dzisiaj pracowaliśmy szesnaście godzin, a po-
sunęliśmy się zaledwie o jeden kilometr naprzód. Idąc w ten sposób nie zajdziemy daleko.
Śnieg i mgła to nieubłagani wrogowie. Nękają nas bez ustanku.

background image

Po pięciu tygodniach pomiar astronomiczny wykazuje wreszcie, że grupa biegunowa

dotarła do 86°26' Nord.

...Wielkie zwycięstwo — dotarliśmy o dwadzieścia mil dalej na północ niż najsławniejszy

polarnik naszych czasów, Fridtjof Nansen — zapisuje z dumą kapitan.

A co dalej? Czy do bieguna wystarczy sił? To jeszcze prawie czterysta kilometrów. Czy

stanie żywności na drogę powrotną? Parę dni zawiei śnieżnych doprowadzić może do
wyczerpania zapasów żywności. A któż przewidzieć zdoła, ile takich dni jeszcze czeka? Czyż
Wielki Fridtjof nie wybrał także odwrotu? Umberto Cagni idzie w ślady Norwega, wyrzeka
się bieguna. Nie chce sławy za cenę życia.

W miejscu, do którego dotarł, pozostawia trzy rurki blaszane, hermetycznie zamknięte z

notatką:

25 kwietnia 1900 r. Szerokość północna 86°31'. Długość wschodnia od Greenwich 68°, w

przybliżeniu do kilku minut. Po osiągnięciu tego punktu zaczynam odwrót z zapasem
żywności na trzydzieści dni, dwustu racjami pe- mikanu, czterema saniami i trzydziestoma
czteroma psami, dla których mam trzysta racji. Wszyscy zdrowi.

Załoga z ulgą przyjmuje decyzję dowódcy.
..JDóbtliśmy wreszcie chyba do kresu naszych cierpień. Powrót wydaje się nam teraz

przechadzką. Oczy nasze zwracają się chciwie już nie na północ, wreszcie nie na północ, lecz
na południe — notuje jeden z uczestników wyprawy.

■Niewiele wiedzieli Włosi o Arktyce. Skąd mogli przypuszczać, że odwrót jest zawsze

nieporównanie cięższy niż marsz naprzód, że z takiej „przechadzki" wielu (już nie
powróciło? Znika olbrzymie napięcie nerwowe, słabnie energia podsycana nadzieją
zwycięstwa. I siły wyczerpują się szybciej.
m

Mróz znów przybiera na sile, waha się między czterdziestoma a pięćdziesięcioma

stopniami. Ciężkie to warunki dla forsownego marszu. A spieszyć trzeba w obawie o
żywność. Na domiar złego ręka dowódcy zaczyna puchnąć, boli nieznośnie, lada moment
może wdać się gangrena. Jedyny ratunek to amputacja, w normalnych warunkach byłaby
błahostką, o której nie warto wspominać, tu jednak Cagni niechętnie zabiera się do operacji.

...Odwijam palec. Nabrzmiały jest, gruby prawie jak kiść dłoni, koniuszek zmarznięty,

sczerniały. Lancetem trzymanym w lewej ręce rozcinam opuszkę. Ledwie zdołałem zapuścić
ostrze w ciało, tryska obficie ropa. Cóż za ulga! Odkrawam wierzch odmrożonego palca,
kawałek po kawałku, sterczy kość, wygląda mi na martwą. Naciskając czuję silny ból w
całym ramieniu. Jeśli ją pozostawię, przy najmniejszym uderzeniu będzie przeszkadzać. Nie
mam wyboru, zabieram się więc do cięcia kości małymi nożyczkami, jest okropnie twarda.
Długo diabelnie męczyłem się, nim sobie wreszcie poradziłem. Drobna na pozór amputacja
zajęła mi przeszło dwie godziny ku wątpliwej przyjemności moich towarzyszy zmuszonych
do pomocy... Vittorio nie wytrzymał i uciekł z namiotu nie zważając na zawieję i sztormową
wichurę. Ale nie to mnie dręczy.

W początkach czerwca skuty dotąd mrozem ocean zamienia się w bajoro. Grzęzną w nim

sanie, grzęzną ludzie, zapadają się psy. Włosi dobywają resztek sił wyciągając raz po raz z
nielicznych kałuż żywność i sprzęt. Przez szersze kanały przeprawiają się na niewielkich
krach jak na tratwach. Cagni przeżywa ciężkie chwile. On także, jak De Long, rozkłada
nocami tablice astronomiczne, sprawdza obliczenia, z których wynika, że prąd morski znosi
ich w odwrotnym kierunku. Wciąż jeszcze nie mówi o tym swym ludziom.

...Jutro musimy napocząć ostatnią bańkę nafty. Dokucza nam wszystkim teraz pragnienie,

wypijam calq moją dzienną porcję wody, co mi się dawniej nigdy nie zdarza-
m

background image

lo. Złakniony, podświadomie wybudzam się ze snu. Godzinami odwlekam chwilę
przyłożenia manierki do ust, wyr starcza mi myśl, że ten cudowny płyn odświeży mi spie-
czone wargi. Czasem zasypiam trzymając wciąż manierkę pod głową, żeby woda nie
zamarzła. Łykam wreszcie ostrożnie, kroplę po kropli, resztę chowam na później, niczym
drogocenny skarb. Jeżeli wyrzeklibyśmy się picia po jedzeniu, a trudne to wyrzeczenie, nafty
wystarczyłoby nam jeszcze na jakieś dwadzieścia dni; nafta to opał na zagotowanie jedzenia,
to jakby ostatnia więź łącząca ze światem. Owych słynnych zbiorników słodkiej wody, jakie
mieliśmy napotkać po drodze, ani śladu, aby więc mieć odrobinę wody do picia, trzeba ją
mozolnie wytapiać ze śniegu.

...Dzień smutny jak ubiegły. Nasze biedne zwierzęta wyglądają jak martwe, od piętnastu

dni naszego przymusowego postoju leżą nieruchomo na tych samych miejscach, na których
się położyły, kiedy rozkładaliśmy obóz. Ludzie śpią głęboko, a ja czuwam pochłonięty myślą
o przyszłości. Chwilami wydaje mi się, że i tak wszystko musi zakończyć się katastrofą.
Zapasy wyczerpane, a my jesteśmy niezdolni do prowadzenia walki z tym okropnym prądem
morskim. Powoli zaczyna rysować się przed mymi oczyma widmo głodu i zamarznięcia.
Tragiczny koniec De Longa, straszne przejścia wyprawy Greely'ego, cisną się do głowy ze
wszystkimi wstrząsającymi szczegółami... Ano cóż! będziemy walczyć do ostatka, a jeśli
mamy polec, polegniemy w walce. Niech Bóg czuwa nad nami.

Co noc kapitan Cagni sprawdza obliczenia, co noc przeżywa tę samą rozterkę. Zapas

żywności maleje zatrważająco szybko. Każdy dzień pogarsza sytuację. Nie sposób już dłużej
milczeć.

A zresztą co stanie się, jeśli zginę — zapisuje u kresu wytrzymałości. — Inni muszą

wiedzieć wtedy, co począć, jak sobie radzić, gdy mnie zabraknie.

Zbiera się więc na odwagę i wyjawia im prawdę. Jest

zaskoczony spokojem, z jakim ją przyjmują. Na głodnych, wyczerpanych, wyzutych z sił
ludziach nic już nie sprawia wrażenia.

— Nie powiem, by mi dodała siły ta świadomość — wzdycha jeden z nich — to trochę

tak, jak wiewiórka w klatce z bębnem. Kręci się biedaczka dzień i noc, ale nigdzie nie
dojdzie.

— Nie kracz, dziś przeszliśmy kilometr w dwie godziny to i tak lepiej niż przed paru

dniami — usiłuje przekonać go inny.

Ani słowa skargi, ani cienia wyrzutu, a różnie bywa przecież w wyprawach polarnych.

Kapitan Cagni jest im wdzięczny.

Brną więc dalej naprzód jak automaty.
...Wokół — jak okiem sięgnąć — bezładne nagromadzenie ogromnych brył lodu,

popaczonych, ponarzucanych i spiętrzonych na tysiąc sposobów, o krawędziach zaostrzonych
i cienkich, które sterczą na wszystkie strony. W dole tych spiętrzeń jest mnóstwo otworów ||I
pułapek dla naszych nóg. Są to masy chwiejące się, które za lada powiewem wiatru mogą
runąć na nasze głowy. Rzekłbyś — ruiny jakiegoś olbrzymiego miasta, zwalone pomniki,
rozbite dzwonnice kościołów i zburzone pałace — notuje.

Życie nasze urozmaicają wciąż nieprzewidziane przeciwności, sieć drobnych na pozór,

ale jakże istotnych powikłań — wyjmując ze skrzyni resztkę sucharów spostrzegliśmy, że na
dno przedostała się woda, zamokłe w papkę suchary trudno dzielić, „skurczyły się", wystar-
czą zaledwie na parę dni. Pozostawiamy, co tylko się da, żeby ulżyć garstce psów, która się
ostała. I sanie, i ciężkie od brudu części śpiworów. Pożarte zostały, rozszarpane w jednym
mgnieniu oka przez wygłodzone zwierzęta, które poszczą na każdym postoju.
Pojawienie się słońca, choćby na krótkich parę godzin, dodaje otuchy, ale w tym powrotnym
marszu spod bieguna niewesołe budzi refleksje. Każdy pomiar wykazuje bez-

background image

owooność -trudu. W ciągu siedmiu dni marszu Włosi nie posunęli się ani na metr, jak notuje
z rozpaczą dowódca, w kierunku obozu wyprawy. Żywność na ukończeniu. I tak już głodują,
jedzą pemikan przeznaczony dla psów, cuchnący łojem, nie gotowany, żeby zaoszczędzić
resztek nafty.

...Topimy śnieg na wodą do picia. Używamy do tego psiego tłuszczu. Stara puszka od

konserw z kawałkiem sznurowadła zwiniętym w ten sposób, że tworzy parę knotów,
zastępuje lampę, bardzo pierwotną wprawdzie, ale od niej zależy cała nasza najbliższa
przyszłość. Dym liże rondle i kładzie się ciemną warstwą na śniegu. Woda, którą się topi, jest
wskutek tego czarna i ma mdły posmak starego sadła.

...Lód pęka z hukiem wokół nas. Przez cały dzień nie mogliśmy wydostać się z naszej

kry. Mamy w kajaku mięso zabitego psa. Krajemy je na drobne kawałki i wrzucamy do
garnka z resztką masła i soli. To będzie nasz obiad. Mięso jest wprawdzie twarde i słodkie,
ale oszukujemy się nawzajem, twierdząc, że czegoś lepszego nie mieliśmy od dawna w
ustach.

...Na pocieszenie gotujemy resztkę kawy, sześćdziesiąt gramów na trzy litry wody i

uważamy zgodnie, że smakuje jak prawdziwa mokka, mocna, prze wyborna, żujemy pra-
cowicie fusy pozostałe na dnie garnka, żeby dłużej czuć jej smak. Taka uczta zdarza się co
kilka dni, resztę czasu staramy się przesypiać, jeśli wyczerpanie przerywa marsz.
Wyczerpanie i ludzi, i zwierząt... Biedne psiska nic nie jadły od sześćdziesięciu godzin, coraz
częściej musimy popędzać je batem, coraz częściej zabijać na mięso, żeby nam samym
starczyło sił.

Roziskrzony słońcem lód razi boleśnie oczy. Jeden z Włochów zapada na śnieżną ślepotę,

wlecze się z zawiązanymi oczami, opóźnia marsz. Już trzy miesiące mija od chwili
rozpoczęcia wędrówki po białym pustkowiu, już dwanaście tygodni, a każdy z tych tygodni
wlecze się w nieskończoność.

...Pierwsze dni lipca. Jeszcze sześć dni, a pozostanie nam tylko sześć psów i sól. Nic

więcej, ani sucharów, ani pemi- kanu. Ani nawet żadnego naczynia. Garnek, który tak
wiernie nam służył, cieknie na wszystkie strony, lada moment odpadnie dno, które mozolnie
przytwierdziliśmy przed miesiącem.

I wreszcie przychodzi upragniona, nieoczekiwana już chwila. Na horyzoncie ciemnieją

zarysy Wyspy Rudolfa, a w parę dni później z mgły wyłania się ciężka sylwetka zakutej
wciąż w lód Stella Polare.

...Ręce nam drżą przy zwijaniu namiotu, każda chwila wydaje się wiekiem, kiedy

schodzimy z lodowca pełnego rozpadlin do statku. Już zaczynamy dostrzegać czarne
I punkty, biegną nam na spotkanie, przyśpieszamy kroku... Któż zdoła opisać naszą radość?
Kto powie, jak dłużył nam się czas, nim wreszcie padliśmy sobie w objęcia z tymi, co nas
oczekiwali. — Querini nie powrócił — słyszę i patrzę na nich nieprzytomny. — Zwiesili
głowy...

Radość powrotu zaćmiła żałoba. Grupa porucznika Queriniego zaginęła bez wieści.

Wyruszyć na poszukiwania — gorączkuje się kapitan Cagni — poszukiwania

beznadziejne, z tego nikt tak jasno jak on nie zdaje sobie sprawy.

Poszukiwania? To znaczy jeszcze jedno zimowanie — słyszy w odpowiedzi.

Nie pozostawia się człowieka za burtą, nie opuszcza rannego towarzysza na polu

walki — nie ustępuje.

Ale książę Amedeo Luigi di Savoia dość ma już Arktyki, raz na zawsze dość, zawiodła

jego nadzieje. Decyzja dowódcy jest rozkazem. Kapitan Cagni nie pozostanie sam w
opuszczonym obozie, niewiele zresztą mógłby zdziałać.

background image

...Nadejdzie kiedyś dzień, w którym ktoś odniesie wreszcie zwycięstwo nad tymi wrogimi

obszarami, ktoś pomści poniesione ofiary i tragedie tych, co tu pozostali na zawsze — pisze
w drodze do kraju.
I nigdy już do Arktyki nie powraca.

background image

A biegun przyciąga jak magnes

— Oddaj! — Karl przesunął językiem, po wyschniętych wargach. — Oddaj że! —

niecierpliwił się, ale Olaf pił wciąż długimi łykami, tylko mu grdyka drgała. Z żalem oderwał
wreszcie butelkę od ust, starannie wytarł szyjkę dłonią.

— Masz! Smaczna, zimna. Kto by pomyślał, że w tej Arktyce taki cholerny upał.

Wystarczyło przeciągnąć po piargach tych parę morsów i już koszula lepi się do grzbietu —
wierzchem dłoni otarł zlaną potem twarz.

—• Aleśmy spore sztuki upolowali, Olaf, co? — mruknął chełpliwie Karl nie odrywając

butelki od ust. ' — Nabierz jeszcze tej wody, nie śmierdzi ropą jak nasza na Bratvaag. I
kłusem! Bosman coś źle na nas spogląda — zakomenderował Olaf. Schodził ostrożnie po ka-
mienistym zboczu pokrytym tu i ówdzie brudnymi płachtami roztajałego śniegu. — Co się
tak guz drzesz?

Nad wąską strużką, leniwie sączącą się wśród skał, Karl na klęczkach znieruchomiał. Nie

nabierał wody. Niepewnie obracał w palcach jakiś niewielki, połyskujący w słońcu
przedmiot.

— Coś tam wygrzebał, skarb? — roześmiał się niefrasobliwie Olaf, a widząc, że Karl go

nie słucha, zawrócił. W chwilę później obaj biegli pędem na brzeg.

W łopocie Skrzydeł rozwrzeszczane ptactwo jak obłok wisiało nad czerwieniejącymi z

dala cielskami oprawianych morsów. Obok uwijali się myśliwi w zatłuszczonych,
powalanych plamami zakrzepłej krwi kombinezonach. Szybkimi, sprawnymi cięciami
długich noży ściągali ze zwierząt ciężką, brunatną skórę, pod którą bielała gruba na parę
palców warstwa słoniny. Raz po raz jakiś śmielszy ptak niczym pocisk opadał błyskawicznie,
porywał pierwszy z brzegu krwawy ochłap i wzbijał się pod niebo.

Na widok biegnących bosman z trudem rozprostował grzbiet. Otwierał już usta, żeby im

przygadać porządnie, po żeglarsku.

— Tam w górze jakaś łódź z żaglowego płótna... w niej broń! — wyrzucił z siebie

jednym tchem Olaf.

— ...sekstant... kotwica lodowa... puszki — wtórował mu zadyszany Karl.
Znieruchomiały w powietrzu noże, zapłonęły łowcom oczy. Wszyscy co do jednego

irzucili się za bosmanem. W jednym mgnieniu oka, jakby się oberwała znienacka biała
chmura, mewy z wrzaskiem opadły na czerwone tusze morsów.

— Czy to nie obóz wyprawy Nobilego? Może tych pięciu, których porwał sterowiec? —

snuł ktoś domysły.

Pierwsze spojrzenie na broń, na pociemniałe płótno łodzi wypełnionej siną taflą lodu, w

który wtopiły się jakieś instrumenty, puszki, worki, woreczki, wystarczyło. Bosman
przecząco potrząsnął głową.

— Nie, to chyba coś dawniejszego. Jacyś myśliwi... — zaczął i urwał na widok kości

bielejących spod strzępów zlodowaciałych szmat.

— Bosmanie, tu jeszcze sanki! Pod tą zaspą! — usłyszał alarmujący krzyk.
— Biegiem tam który po Starego! A wy, chłopcy, łapy przy sobie! Niczego nie ruszać!

Zawiadomić natychmiast Horna!

Mimo kapitańskiej czapki i siwego włosa Peter Eliasson jak młodzieniec przeskakiwał

oślizłe zaspy i wymijał rozlewiska tającego śniegu.

Bez słowa pochylił się nad wmarzniętą w lód łodzią, wyciągnął rękę, cofnął ją, wytarł

odruchowo o spodnie, ostrożnie zmiótł z pierwszego z brzegu woreczka rozmiękłą

background image

siatkę wodorostów zmieszanych z piaskiem i podniósł go do oczu.

— Nieprawdopodobne! — szepnął i zamilkł. Jak urzeczony wpatrywał się w nikły,

zatarty, ledwie czytelny napis: Andree pol-exp. 1896. Gwałtownym ruchem ściągnął czapkę z
głowy. Łowcy odruchowo naśladowali ten gest, zaskoczeni widokiem jego zmienionej
twarzy.

Żaden nie śmiał zapytać. Czekali, co powie. Czekali długo. Stary marynarz zapomniał o

nich. Delikatnie, uważnie dotykał to sekstanta, to mosiężnego haka, długo wpatrywał się w
zetlałe szmaty pokrywające ludzkie szczątki, nie śmiejąc ich ruszyć. Palce jego zacisnęły się
wreszcie na oblodzonym zeszycie, o pozlepianych, pokrytych cyframi kartkach.

— To obóz wyprawy Andrće'go. Ostatni. Nie możecie pamiętać, sam byłem wtedy

młody, polecieli do bieguna balonem. Głośno było o tej wyprawie, głośno. I nikt już ich
nigdy nie zobaczył. Dopiero dziś, trudno wprost uwierzyć. Ile to lat, mój Boże? Trzydzieści,
trzydzieści trzy? •Wy nie pamiętacie — wzruszył ramionami i znów się pochylił nad łodzią.
Widać było, że pobiegł myślą daleko w przeszłość, do tych, których szaleńcza odwaga długo
trzymała w napięciu cały świat.
*

— Żaden statek nie zdołał dotąd przedrzeć się przez lodowe zapory chroniące dostępu do

bieguna północnego, nie pokonała ich żadna piesza wyprawa — mówił latem 1894 inżynier
August Salomon Andrśe przed szacownym gronem profesorów zgromadzonych tłumnie w
Szwedzkiej Akademii Nauk. — Dość powiedzieć, że człowiek tej miary co Peary od lat
atakuje daremnie biegun północny. Czy nie nadeszła wreszcie pora, żeby od nowa,
całkowicie od nowa, rozpatrzyć to zagadnienie?... Zastanowić się, czy nie mamy innych,
lepszych niż statek albo sanie, środków walki z przyrodą na tych niedostępnych obszarach?
Czy nie należy sięgnąć po ostatnie zdobycze techniki? Jedna
z mich wydaje się wprost stworzona do naszego celu. Balon! — głos Andree'go brzmiał
mocno, z każdego słowa długiego przemówienia, jednego z najdłuższych, jakie wygłoszono
w tej sali, przebijała niczym nie zmącona wiara. — Przy pomyślnych wiatrach jedynie balon
pozwoli nam osiągnąć biegun i stamtąd powrócić!

Na każde krytyczne pytanie, a tych nie brakowało, odpowiadał rzeczowo, wyczerpująco,

wysuwał niezbite argumenty, fascynował zapałem. Tym łatwiej przyszło mu godzić zapał ze
znakomitym przygotowaniem, że od przeszło dwudziestu lat zajmował się zagadnieniem
żeglugi powietrznej, że miał za sobą paręset lotów. Bolejąc nad niedoskonałością „wolnego
balonu", zdanego na łaskę i niełaskę wiatrów, rozwiązał w pewnym stopniu sprawę
sterowania statku powietrznego. I to go ośmieliło do przedłożenia Szwedzkiej Akademii
Nauk swego projektu.

Towarzystwo Antropologiczno-Geograficzne poparło śmiałą propozycję. Andrće miał za

sobą chrzest arktyczny: zimował na przylądku Thordsen nad Icefiordem, gdzie w szwedzkiej
stacji podczas Pierwszego Międzynarodowego Roku Polarnego w latach 1881—82 prowadził
pomiary elektryczności powietrza oraz magnetyzmu ziemskiego. Wiedział więc chyba, na co
się waży, można mu było zaufać. Pewne zastrzeżenia, pewne wątpliwości, jakie wysuwali
jeszcze niektórzy uczestnicy zebrania, prysły w jednej chwili, kiedy głos zabrał Wielki Nor.
Zdobywca Szlaku Północno-Wschodniego ma statku Vega, bożyszcze Szwecji, którą okrył
chwałą swego wyczynu, profesor Nordens- kjold gorąco poparł śmiałe zamiary Andree'go.

— Są niezmiernie ciekawe. Może pan liczyć na długotrwałe południowe wiatry, które

zaniosą was wprost do bieguna północnego. Wiem, co mówię, proszę nie ustawać w
wysiłkach. Obiecuję pomoc.

Czegóż trzeba było więcej? Oświadczenie sławy polarnej tej miary przesądzało o

wyprawie. Któż ośmieliłby się przeczyć Nordenskjoldowi?

background image

Moi współtowarzysze i ja wierzymy święcie w zwycięstwo! Komuż jak nie nam,

Skandynawom, powinien

background image

przypaść w uldziale zaszczyt odkrycia przed całym światem tajemnic arktycznych obszarów?
— kończył swe przemówienie Andrće wsłuchując się w burzę oklasków, jaka wybuchła na
sali. Nie było im końca. Czyż Szwecja nie szczyciła się już Nordenskjóldem? Może Andrće
mu dorówna? We dwóch zaćmiliby nową gwiazdę wschodzącą szybko na firmamencie
polarnym — Norwega, Fridtjofa Nansena, który na Framie wyruszył na podbój bieguna.

Odwołując się do uczuć narodowych Andrće rozbudził niesłychany entuzjazm.

Wspieranie jego wyprawy stawało się obowiązkiem patriotycznym każdego Szweda.

I wielki przemysł, i wielka finansjera nie żałowały funduszów, kiedy z wydatną pomocą

pospieszył Andrće'mu słynny wynalazca Alfred Nobel.

Pełen zapału inżynier oddał się całkowicie przygotowaniom do swej wyprawy. Wierzył

bez zastrzeżeń, ślepo w Nordenskjólda i w ten przyjazny, długotrwały wiatr z południa, który
miał zanieść balon wprost do bieguna.

— Jakież to dziecinnie proste — mówił przyjaciołom — nie mogę pojąć, czemu nikt

przede mną nie wpadł na ten pomysł.

*

Nie słuchał rad, nie dopuszczał do siebie cienia wątpliwości, pogrążony w teoretycznych

rozważaniach i ulepszeniach swego powietrznego statku.

Lato 1896 przynosi zawód. Z napełnionym, gotowym w każdej chwili do startu balonem

Andrće długie tygodnie wyczekuje daremnie na Wyspie Duńczyków na ów przyjazny wiatr
zapowiedziany przez Nordenskjolda. Nieoczekiwanie do brzegów dobija Fram pod
dowództwem kapitana Sverdrupa. Andrće z trudem ukrywa niepokój, jaki ogarnął go na
wieść o pieszej wędrówce Nansena. Rywal niebezpieczny, trzeba śpieszyć! Gdybyż zawiał
wreszcie ten przeklęty wiatr!

— Długotrwały wiatr z południa, teraz, latem? — kapitan Sverdrup ze zdziwieniem

patrzy na pełnego niecier
pliwości inżyniera. —- A któż panu o takim mówił? Te wiatry obserwowałem w Arktyce
zimą. Latem zdarzają się raczej rzadko. Liczyć na nie nie sposób, to może być tylko
przypadek.

Tego wieczoru notując rozmowę Sverdrup dopisał:
...Mam bardzo poważne wątpliwości, czy Szwed nie opiera lekkomyślnie swych nadziei

na nie sprawdzonych danych, czy nie zamyka oczu na wiele spraw, bo nie chce po prostu ich
dojrzeć. Zrobiłem swoje, zwróciłem mu uwagę. Czy mi uwierzył? Nie sądzę.

Przez usta kapitana przemawiało wieloletnie doświadczenie polarne. I ta umiejętność

przewidywania, jaką nabył u boku Nansena.

Czy Andrće nie wziął pod uwagę ostrzeżenia, które obalało jego nadzieje? Ani słowem

nie wspomniał o tej rozmowie w pamiętniku prowadzonym z pedantyczną wprost
dokładnością, a przecież notował — obok najdrobniejszych spraw .—• wszystkie
poważniejsze. Czyżby lękał się uwiecznić na piśmie coś, co stało w sprzeczności ze zdaniem
uwielbianego Nordenskjolda? A może nie chciał sam przed sobą przyznać się do niepokoju,
jaki zasiał w jego sercu kapitan Sverdrup? W każdym bądź razie start zdecydował się odłożyć
do następnego lata, z wyprawy jednak nie zrezygnował.

Po powrocie do Sztokholmu decyzję swą tłumaczył zbyt późną porą, wcześniejszą niż

zazwyczaj zimą... Czyż mógł przypuszczać, że tego odwrotu nie daruje mu zmienna i
kapryśna opinia publiczna? Przychylna dotychczas, łaskawa, nie wybacza teraz łatwo
zawodu, jaki ośmielił się jej sprawić. Entuzjazm przygasa równie gwałtownie, jak
gwałtownie wybuchł. Padają pierwsze słowa zwątpienia w powodzenie wyprawy, tu i ówdzie
przewija się coraz śmielej ostra krytyka. Na domiar złego, jeden z najgorętszych dotąd
zwolenników Andrće'go, profesor Eckholm, który sam miał wziąć udział w locie
biegunowym, zniechęcony, rezygnuje. I nie szczędzi przestróg.

background image

Śmiałość Andrće'go graniczy z szaleństwem — pisze otwarcie.
— Przedsięwzięcie jest istotnie tak trudne, że wycofanie się byłoby tchórzostwem —

odpowiada twardo inżynier. Czy słowa te dyktuje mu ślepa wiara w powodzenie, czy też
nieumiejętność zawrócenia z raz obranej drogi? Daremnie by szukać odpowiedzi na kartkach
pamiętnika. Od dziecka skryty i uparty — takim pozostał Salomon August Andrće w wieku
lat czterdziestu kilku.

...Śmiały, dumny, nie pozbawiony zuchwałości — pisali jego współcześni.
— Nie znają go. Odważny —tak, ale skromny do przesady, uczuciowy, wrażliwy jak

kobieta — mówiła o swym synu matka. Była mu najbliższym, jeśli nie jedynym przy-
jacielem. Nie założył domowego ogniska w obawie, że żona nie zrozumie go, że będzie sobie
rościć prawa do decydowania o jego życiu. Wolność cenił ponad wszystko. Życiem swoim i
swych towarzyszy nie wahał się jednak ryzykować, marząc o urzeczywistnieniu planów,
jakich nikt przed nim nie ośmielił się podjąć.

Jaki był naprawdę? Historia o tym milczy.
Wiele stronic w gazetach zajmują natomiast opisy przygotowań do niezwykłego lotu.

Wykonany we Francji według projektu i pod nadzorem Andrśe'go Omen — „Orzeł",
największy balon świata, był szczytowym osiągnięciem ówczesnej techniki. W chwili startu
pojemność balonu wynosiła około pięciu tysięcy metrów sześciennych. Powłokę wykonano z
najprzedniejszego gatunku jedwabiu chińskiego. Parę warstw materiału dokładnie zszytych i
sklejonych, dla zwiększenia szczelności pociągnięto pokostem od zewnątrz i wewnątrz. Na
wszystkie szwy z obu stron naklejono jeszcze dodatkowo paski jedwabiu.

Balon otoczono siecią wykonaną z konopi włoskich nasyconych specjalną wazeliną

zabezpieczającą liny przed wilgocią. Przewidujący Andree nakrył go od góry „czapą"
z płótna jedwabnego, żeby zapobiec gromadzeniu się śniegu w okach sieci. O wszystkim
pomyślał, wszystko, zdawałoby się, przewidział.

órnen nie miał wentyla na szczycie i tym różnił się od wszystkich poprzednio

zbudowanych balonów. Wyposażony był natomiast w wentyle umieszczone na „równiku".

Do raptownego opróżnienia, przy lądowaniu, po raz pierwszy zastosowano urządzenie

wybuchowe, rozrywające powłokę. Prawdziwą diuną Andrśe'go były jego pomysłu liny
balastowe służące do automatycznego regulowania wysokości lotu. GrUbe manile o różnej
długości i łącznej masie prawie tysiąca 'kilogramów wlokąc się po ziemi utrzymywały balon
na wysokości około stu pięćdziesięciu metrów. Gdy śnieg przygniatał gondolę, spadek
balonu hamowała malejąca długość, a zarazem ciężar lin. I na odwrót, gdy słońce silnie
nagrzewało powłokę, siła nośna powiększonego balonu podrywała Omen w górę, a wtedy
zatrzymywał go w pędzie ciężar lin zawisłych w powietrzu. W urządzeniu tym Alndree
pokładał wiele nadziei, gdyż rozwiązywało ono równocześnie sprawę sterowania. Prędkość
wiatru dmącego w przyczepione do gondoli żagle była większa niż prędkość balonu,
hamowanego ciężarem lin wleczonych po ziemi. Dzięki temu można było uniezależnić się w
pewnym stopniu od prądów powietrznych.

Wielokrotnie przeprowadzane próby wykazały, że ten pomysłowy i prosty zarazem

sposób dawał aeronautom możność zmiany kursu o trzydzieści stopni.

Zaopatrzenie wyprawy przewidział Andree z dokładnością i precyzją człowieka techniki.

Nie pominął niczego: kilka sekstantów, instrument uniwersalny, anemometry, najlepsze
chronometry kieszonkowe i morskie, wszystko, co było niezbędne do precyzyjnego
określania kierunku i położenia geograficznego, parę aparatów fotograficznych i hermetyczne
pudła mosiężne do przechowywania filmów. Ekwipunek osobisty, sprzęt i sanie, i łódź z
płótna żaglowego wykonał stosownie do wskazań Nansena. Żywność w postaci koncentratów
i konserw w pudełkach aluminiowych i mosiężnych, obliczona na przeciąg sześciu

background image

miesięcy, zajmowała niewiele miejsca. Gotowanie na pokładzie było ryzykowne, gdyż balon
wypełniono wodorem. Ale i na to znalazł się sposób. Specjalny prymus tworzący całość z
garnkiem postanowiono wywieszać z gondoli na ośmiometrowej lince. Nie chcąc utracić
łączności z ojczyzną, z redakcjami pism w Sztokholmie, Andrśe zabrał trzydzieści kilka
gołębi pocztowych. Wypuszczane z Omen miały zanosić do kraju wieści o losach wyprawy.
Pełen pomysłów, zawsze, z każdej sytuacji, zdawałoby się, umiał znaleźć najlepsze wyjście.
W jednym tylko przypadku zdał się na cudze rady. — Liny balastowe mogą zaklinować się
gdzieś między skałami — troszczyli się przyjaciele. — Zatrzymają cię w miejscu, nie
puszczą. I co wtedy? Będziesz je musiał rąbać, żeby się uwolnić. Czy nie lepiej wykonać
połączenia śrubowe? Jednym ruchem ręki z pokładu, bez trudu odłączysz zaklinowany
odcinek liny. Czy to nie prostsze?

Andree ustąpił.
Skalisty, zapomniany przez Boga i ludzi skrawek lądu przy północno-zachodnich

wybrzeżach Spitsbergenu, zwany Wyspą Duńczyków, w lipcowe dni 1897 roku rozbrzmie-
wał niezwykłym rozgwarem. Ponad wysoką palisadą, wokół której cisnął się tłum
podnieconych marynarzy, ze zgromadzonych w zatoce kutrów i statków łowieckich, wyra-
stała ogromna, czarna kopuła balonu, dziwnie obca w świecie roziskrzonej słońcem bieli.

Co ranka obaj współtowarzysze Andrśe'go uważnie śledzili pierzaste obłoki sunące

prędko po jasnym błękicie nieba. Obaj nie mogli doczekać się chwili odlotu. Od paru tygodni
wiały wciąż wiatry z północy, ze wschodu, z zachodu, nigdy z południa. Powłoka balonu biła
gniewnie w deski palisady, gaz ulatniał się, wciąż go trzeba było dopełniać. Dni uciekały za
dniami, napięcie wzrastało. Kiedyż wreszcie? Czy i tego lata, jak porzedniego, przyjdzie
czekać nadaremnie?

Dwudziestoczteroletni asystent fizyki na Politechnice w Sztokholmie, olbrzym o twarzy

dziecka, Nils Strindberg nie ukrywał zawodu. Pierwsza powietrzna wyprawa do bieguna od
dawna napełniała go entuzjazmem. Rozmowny, bezpośredni, zyskiwał sobie szybko
sympatię. Był tym pierwszym, który zgłosił się do Andree'go błagając, by go zabrał, tym
wiernym, którego nie zniechęciły niepowodzenia poprzedniego roku. Teraz, przed samym
odlotem zaręczył się z ukochaną dziewczyną oświadczając zuchwale: — Ślub wkrótce,
natychmiast po powrocie z bieguna północnego!

Chciałem w ten sposób dać wyraz mej ufności w Andree'- go, w powodzenie wyprawy —

pisze. — To najlepsza odpowiedź tym, co ośmielali się wątpić.

Inżynier budowy dróg, Knut Fraenkel, trzeci uczestnik powietrznej ekspedycji, o pięć lat

starszy od Nilsa, jest jego przeciwieństwem. Opanowany, zamknięty w sobie, najchętniej
milczy. Z ogorzałej twarzy nie schodzi uśmiech, nie sposób w oczach wyczytać troski, jaką
napawają go te gorzkie dni zwłoki, podczas których do serca wkrada się zwątpienie.

11 lipca od wczesnego ranka wieje wreszcie upragniony wiatr z południa, przepędza

szybko na północ obłoki, budzi nadzieję. Prognoza pogody dobra. Andrće wzywa swych
współtowarzyszy. Przybiegają obaj uszczęśliwieni.

— Nareszcie coś się zacznie dziać! — krzyczy z daleka Strindberg.
— Jak myślicie? Próbować? — słyszy w odpowiedzi dziwnie obcy głos.
I patrzą obaj zaskoczeni na zmienioną twarz dowódcy. Czyżby się wahał, teraz, w

decydującej chwili? Skąd ta zmiana? Czyżby zwątpił?

— Próbować! — rzuca porywczo, nie panując nad sobą dłużej Strindberg.
Fraenkel zmieszany milczy długo, nim powtórzy niepewnie za kolegą: — Trzeba

próbować!...

Ku ich zdumieniu inżynier prosi o godzinę namysłu, za

background image

myka się w kabinie kanonierki, która dowiozła ich na Wyspę Duńczyków. Co czyni
samotny? Z czym musi się jeszcze uporać? Co w sobie przewalczyć? Lęk, brak wiary we
własne siły? Kiedy powraęa, na jego twarzy nie ma śladów zwątpienia. Ani entuzjazmu.
Postarzała dziwnie, jest kamienna jak maska.

- p .„;..'.

— Zarządzam odlot. Moi współtowarzysze nalegają. Ustępuję więc... — mówi po chwili,

ibez przekonania, ściskając dłoń dowódcy kanonierki. Ten nie kryje zaskoczenia. Nie tak
wyobrażał sobie początek głośnej na cały świat wyprawy. Co 'niepokoi Andrśe'go? Warunki
klimatyczne pomyślne, dawno takich nie było. I długo może nie będzie. Czyżby dziś dopiero
pojął, na co się waży? A może lęka się cofnąć?

— Wiele pamiętam pożegnań polarnych... — opowiadał później wstrząśnięty kapitan. —

I pełnych niepokoju, i radosnych. Tego ostatniego nigdy nie zapomnę, było wręcz
tragiczne!...

— Zwalić palisadę! — komenderuje Andrće. I dziesiątki marynarskich dłoni wpierają się

mocno, z całych sił, w trzeszczące pod naporem deski.

— Raz, dwa, trzy! Odciąć liny! — pada następny rozkaz. Błyskają w powietrzu topory.

Spętany ciężarem lin balastowych Ornen powoli unosi się w górę.

— Niech żyją! — krzyczą zgromadzeni na brzegu.
— Niech żyje nasza stara Szwecja! ^ słyszą z oddali. I milkną raptownie. Coś dzieje się

niedobrego, liny drążą na wodach zatoki głęboką bruzdę, gondola nieruchomieje, chyli się,
opada coraz niżej, już dotyka fali.

— Toną! — wybucha z brzegu rozpaczliwy krzyk. I marynarze rzucają się do kutrów,

żeby spieszyć na pomoc. Widzą, jak ci z Ornen zwalają za burtę jeden wór piasku, drugi,
trzeci. Balon gwałtownie podrywa się w górę. I naraz trzy liny balastowe bezwładnie opadają
na wody zatoki. Złącza rozśrubowały się samoczynnie...
Nikt na brzegu nie przerywa grobowej ciszy. Start był zły. Wszyscy zdają sobie z tego
sprawę, są bezsilni. Jeszcze pora cofnąć się, wypuścić gaz, lądować. Andrće wie chyba,
na co się waży. Bez lin balastowych nadzieja na sterowanie bezpowrotnie stracona, Ornen
zdany na łaskę i niełaskę biegunowych wiatrów. Jak każdy zwykły, wolny balon. Nie, nie
zawróci. Jeszcze chwila, dwie i czarna, lśniąca w słońcu plama balonu z wolna maleje. Sunie
wciąż nisko, zbyt nisko. Czy nie zahaczy o ciemne, ostro rysujące się na horyzoncie szczyty
Wyspy Amsterdamskiej? Przeszła! Niewyraźna, jakby wsiąkała w wypłowiały błękit, niknie
^reszcie z oczu milczącego tłumu.

Niknie na zawsze...
Na wodach Morza Barentsa w kilka dni później w olinowaniu myśliwskiego kutra

norweskiego przysiada ścigany przez mewy jakiś drobny ptak, żałosny, niepozorny, u kresu
sił. Skąd się tu zaplątał na morzu? Tylko patrzeć, jak zadziobią go mewy, niech się dłużej nie
męczy. Szyper Hansen strąca go celnym strzałem. Nie zadaje sobie jednak trudu opuszczenia
szalupy, bo i po co?

Po kilku godzinach przygodnie napotkanemu kapitanowi wielorybnika przy kieliszku

chwali się, jak daleko na otwartym morzu upolował lądowego chyba ptaka.

— Coś ty zrobił najlepszego? A jeśli to był gołąb pocztowy z Ornen? Za pośrednictwem

tych gołębi Andree miał wysyłać z bieguna wiadomości do kraju. Masz się czym chwalić!

Zmieszany, niewiele myśląc, Hansen zawraca. Niełatwo odnaleźć wśród siwych,

wiecznie rozkołysanych fal maleńką ptaszynę. Godzina mija za godziną na żmudnych po-
szukiwaniach, ale szyper się zaciął. Z bocianiego gniazda wachtowy krzyczy wreszcie:
„Jest!" Tym razem Hansen nie żałuje trudu, opuszcza co prędzej szalupę, wiosłuje co sił.
Tak, to gołąb pocztowy Andrśe'go. Pod siwym skrzydełkiem niósł nasycony parafiną zwitek
pergaminu.

background image

13 lipca godzina 12.30 po południu. 82° Nord 15°5 Est. Dobry prąd na wschód 10°

poludn. Na pokładzie wszystko w porządku. Jest to trzecia poczta gołębia. Andrie.

background image

Tych kilka słów, jakie przyniósł wyczerpany ptak, były pierwszą wiadomością o losach
wyprawy. Czekano niecierpliwie następnych, czekano długo. Rósł niepokój, później trwoga.
Ci nawet, co potępiali surowo lekkomyślność Andrśe'go, uważali jego lot za czyn szaleńczy,
w głębi serca żywili nadzieję na szczęśliwy powrót aeronautów.

— Nie spodziewajcie się nas wcześniej niż za rok — oświadczył przed odjazdem ze

Sztokholmu Andrśe, ale wszyscy zdawali sobie sprawę, że sam nie wierzył w to, co mówił,
niczego przecież nie przygotował, ani żywności, ani osobistego ekwipunku na przetrwanie
nocy polarnej w Arktyce.

Uciekał czas. Po roku daremnego wyczekiwania zaczęto myśleć o wyprawach

ratowniczych. Ale dokąd je kierować, gdzie odnaleźć aeronautów? Polarnik angielski
Jackson przeprowadza poszukiwania na Ziemi Franciszka Józefa, Peary — na obszarach
Grenlandii, brat Fraenkla — na syberyjskich wybrzeżach. Mijają miesiące, upływają dwa
lata. Arktyka dobrze strzeże swej tajemnicy.

Wiosną 1899 na północnych wybrzeżach Islandii rybacy odnajdują przypadkiem pływak

z Ornen, a w nim notatkę:

...zrzucony z balonu Andree'go... 11 lipca 1897 r., współrzędne geograficzne 82° Nord

25° Est... Lecimy na wysokości 600 m.

Pływak pozostawał w morzu sześćset siedemdziesiąt dwa dni. Zrzucony wkrótce po

starcie, wiele mówił o trudnościach, w jakich od pierwszych chwil znaleźli się aeronauci.
Prócz zwykłego balastu musieli widocznie pozbywać się z pokładu wszystkiego, co się tylko
dało, żeby nabrać wysokości.
I znów zapanowała cisza. Nowe wyprawy podbiegunowe zaczęły pasjonować opinię
publiczną, nowe zwycięstwa, nowe porażki.
W trzy lata później przy północnych brzegach Norwegii wyłowiono drugi pływak.
Uszkodzony, jakby pod wpły
wem gwałtownych zderzeń, pozostawał w wodzie tysiąc sto czterdzieści dwa dni...

Fridtjof Nansen pierwszy na Kongresie Geograficznym w Berlinie w 1900 roku odważa

się powiedzieć jasno to, czego lękają się inni:

— Nie ma już cienia nadziei!
W tym samym roku umiera Wielki Nor, chmurny starzec, mimowolny sprawca niejednej

katastrofy aiktycz- nej. Poszukiwania jego wyprawy na statku Vega przypłaciła klęską załoga
Jeannette. Jego śladami wypłynął na zgubę buńczuczny Brusiłow na statku Swiataja Anna.
Któż jak nie on obudził i podtrzymywał ślepą wiarę Andrće'go, pragnąc doświadczenia
rodaka wyzyskać w swoim locie balonem nad Antarktydę.

Tego pamiętnego roku Szwecja obchodziła podwójną żałobę. Po Nordenskjoldzie i po

tym, który mu zaufał. Nikt się już dłużej nie łudził.

Mijały lata za latami. Jeden dziesiątek, drugi, trzeci. Świat dawno zapomniał o tragicznej

zagadce Ornen. I nikt nigdy nie dociekłby, jakie piekło przeżyli i jak zginęli pierwsi polarni
aeronauci, gdyby nie wyjątkowo upalne lato 1930, które stopiło i stare pokłady sprasowanego
śniegu, i lodową pokrywę na Wyspie Białej, gdyby nie przypadkowe odkrycie dwu
złaknionych marynarzy, którzy pobiegli do strumyka ugasić pragnienie.

...Za nami morze wolne od lodu, ciche jak śmierć. Na pobrzeżnych mieliznach sterczą

nieme kolosy icebergów — pisze doktor Horn wstrząśnięty odkryciem. — Kto kiedykolwiek
mógł sądzić, że uchyli się wreszcie zasłona skrywająca los tej wyprawy przed naszymi
oczami? Że Andrśe, Strindberg i Fraenkel przed trzydziestoma trzema laty spoglądali na te
sarnę wody, co my dzisiaj, na ten sam bezludny kraj... Jak często zapewne wdrapywali się na
stromiznę iceberga wyglądając pomocy z morza i dostrzegali tylko wieczny lód. Może w
pogodny dzień wpa

background image

trywali się to lśnienie lodowca na Storo, widzieli, że za nim leży Ziemia Północno-
Wschodnia, Spitsbergen, że tam stoją statki z ojczystą flagą. Nigdy jednak już nie było im
dane opuścić Wyspy Białej, tutaj skazani zostali na śmierć z mrozu i wyczerpania.
BfTr W"^'..

' • f •

L

Czas poczynił straszliwe spustoszenie w obozie śmierci. Doktor Horn, dowódca naukowej

wyprawy norweskiej, która na myśliwskim statku Bratuaag płynęła na badania Ziemi
Franciszka Józefa, gorączkowo wydobywa spod zmarzniętego na kamień śniegu strzelby,
anemometr, przybory kuchenne, notes. O parę kroków dalej, na nagiej skale wmarznięte w
lód spoczywają jakieś zwłoki. Poprzez spodnie w strzępach bielą się piszczele. Z pomocą
Eliassona Horn wydobywa je ostrożnie na powierzchnię. Monogram „A" na podszewce
płaszcza nie pozostawia złudzeń — Andree!

Wokół rozrzucone , były strzępy odzieży, brakowało czaszki. Było oczywiste, że

niedźwiedzie polarne dobrały się do zwłok, pożarły je może częściowo. W płaszczu dziennik,
ołówek, notes, obok broń, amunicja.

O kilkadziesiąt metrów dalej w szparze skalnej drugi szkielet, na modłę eskimoską

przywalony głazami.

...Długo staliśmy nad tym nędznym grobem zastanawiając się, czy należy mącić jego

spokój. Zgodziliśmy się jednak wreszcie, że i tego, co spoczywał pod rumowiskiem, należało
oddać ojcsfystej szwedzkiej ziemi.

Były to zwłoki nieszczęsnego Strindberga. Wskazywał na to monogram „S" na płaszczu,

medalion z podobizną młodej dziewczyny, który Nils nosił na piersi. I złoty pukiel jej
włosów. Czaszka leżała o kilka kroków. dalej, wtopiona w lód pokrywający skałę.
Brakowało jeszcze zwłok Fraenkla. Horn nie ustawał w gorączkowych poszukiwaniach.
Praca nie była łatwa.
Przezroczystą taflę trzeba było zrąbać wokół hakami i łopatami, uważając, żeby czegoś nie
uszkodzić. Wśród pudełek, puszek po konserwach zobaczył prymus i machinalnie przybliżył
do niego zapalniczkę. W powietrze z sykiem wystrzelił błękitny płomień. Płomień, który
zgasł tu przed trzydziestu kilku laty.

Wiele przedmiotów tak mocno wrosło w lód, że nie sposób było wydobyć ich od razu.

Dowódca naukowej wyprawy nie mógł w nieskończoność przedłużać pobytu na Wyspie
Białej. Napotkanemu po drodze kapitanowi, który powracał do Norwegii, przekazał
wiadomość o sensacyjnym odkryciu, a sam popłynął na Ziemię Franciszka Józefa.

Do skalistych wybrzeży samotnej wysepki pospieszyły tłumnie statki i kutry. Bez trudu

odnaleziono trzeci szkielet.

:

:

...Zmarły leżał bezpośrednio na ziemi, pod grubą warstwą lodu... Dalej sanie, notes

Strindberga, dziennik pokładowy, kalendarz Fraenkla, worek z próbkami geologicznymi,
aparat z filmami i wiele, wiele innych przedmiotów. Dopomogły nam one wyjaśnić
tajemnicę' śmierci tych, co wznieśli ten namiot o rusztowaniach z kawałków drewna
dryftowego i żeber wielorybich — pisze dziennikarz, który przypłynął z misją zabezpieczenia
wszystkiego, co pozostało z wyprawy Andree'go.

Przemrożone, twarde jak lód żałosne szczątki, które w ciągu jednego pokolenia

przeleżały pod lodem, i strzępy odzieży porośniętej wodorostami trzeba było delikatnie
oddzielić od pamiętników, notesów, listów, by je ocalić przed zniszczeniem. Uczyniono to
natychmiast, na statku. Nasiąkłe wilgocią, zżarte miejscami pleśnią stronice tając i parując
sklejały się mocno, jak spojone cementem. Jedną po drugiej rozdzielano ostrym nożem,
osuszono z zachowaniem najdalej idącej ostrożności, uważając, by nie uszkodzić
zanikającego pisma, a później kartka po kartce przekładano bibułą. Żmudnej,
odpowiedzialnej pracy nie

background image

można było przerwać, trwała kilka dni i kilka nocy. Dzięki niej później w Sztokholmie dało
się odcyfrować bezcenne dokumenty.

Spowite w czarny całun, owinięte szczelnie niebiesko- żółtymi flagami trzy trumny kryły

szczątki ludzi, którzy powracali do świata żywych po długim lodowym śnie.

Ziemia norweska, Tromsd, która niejedno widziała już pożegnanie i powitanie, pierwsza

przyjęła aeronautów.

...Ćwierć wieku przeszło nie słyszeliście dźwięków ojczystej mowy. Nie możecie już

pojąć tego, co mówimy, co dziś czujemy witając was. My jednak — chociaż goście obcego
kraju — możemy rozpostrzeć rui waszych trumnach te barwy, dla których poszliście na
śmierć — mówił nie kryjąc wzruszenia przedstawiciel Szwecji.

Gdy w katedrze Sztokholmu w obecności króla i nieprzeliczonych tłumów pastor wielkim

głosem zawołał:

— Witajcie w ojczyźnie! Witaj Andrśe, witaj Strindberg, witaj Fraenkel! Długo byliście

nieobecni! — dreszcz przeszedł po kościele, zebrani nie kryli łez. I nikt nie zwracał uwagi na
posiwiałą kobietę w ciężkiej żałobie, nieruchomą, ze splecionymi kurczowo dłońmi. Nikt nie
poznał w niej narzeczonej, która samotnie i wiernie czekała swego Nilsa pewna, że kiedyś do
niej powróci. Wydawało się wszystkim, że ci trzej ożyli, że są tu znów między nimi, zdrowi,
cali, że przyszli stamtąd, skąd nie ma powrotu.

Najwybitniejsi specjaliści odcyfrowywali gorączkowo dokumenty i wywoływali

mozolnie filmy po przeszło ćwierćwieczu wydarte Arktyce. Teraz wreszcie świat mógł prze-
żywać tragiczne dzieje śmiałych. Surowe w swej prostocie notatki tchnęły odwagą daleko
wybiegającą poza granice ludzkiej wytrzymałości. Stronica po stronicy z nieczytelnych
początkowo liter, cyfr czy map wyłaniały się coraz
wyraźniej przeżycia nieoczekiwane i zadziwiające.

Wbrew zuchwałym nadziejom Andree'go lot Ornen trwa zaledwie niecałe trzy doby,

sześćdziesiąt pięć godzin i trzydzieści trzy minuty.

Pierwsze chwile niepokoją, obezwładniają zatrważającym uczuciem osamotnienia. Przed

nimi mgła, za nimi mgła, nad nimi mgła, pod balonem czerń wody ubielonej odłamami kry i
strzępami leniwie wlokącej się mgły. Wokół cisza mącona tylko chrzęstem lin i monotonnym
skrzypieniem kosza. Wszyscy trzej z ulgą nasłuchują skrzeku wędrownej mewy i
stłumionego łoskotu lodowych brył, dochodzącego z morza. Mówią głośno, coraz głośniej,
krzyczą, żeby tę złowrogą ciszę zagłuszyć.

Po dwudziestu czterech godzinach oswajają się powoli z nieznanym, które ich otacza,

powracają myślą do swoich, w kraju. Czy gołębie pocztowe, które wypuścili, dotrą szybko do
celu?

Andrće ze spokojem przyjmuje meldunek o zmianie kierunku wiatru. Nie wydaje się

martwić tym, że Ornen zawraca, zamiast lecieć naprzód. Jest to objaw niepokojący, pierwszy,
ale nie ostatni. Czyżby wciąż jeszcze ślepo wierzył? Żaden z trzech aeronautów ani słowem
nie wspomina w notatkach o utracie lin balastowych przy starcie. To zbyt bolesne...

Mgła zwiera się wokół balonu, nieprzebita wzrokiem, lepka, dokuczliwa, osiada na

powłoce, zamarza w lodową obręcz, ciąży, przygniata do ziemi. Ornen wytraca powoli
wysokość. Pierwsze uderzenia kosza o kry i pierwszy alarm:

— Wyrzucać balast! — pada rozkaz. Na próżno! Oblodzony balon raz po raz uderza o

ziemię. Trzeba usunąć z gondoli wszystko, co tylko się da. To sprawa życia i śmierci. Leci w
dół kotwica, leci za nią boja. Ta, którą mieli zrzucić nad biegunem północnym. To dowód
zwątpienia. Zwątpienie zaczyna przebijać ze skąpych zapisków dowódcy. A zarazem duma.

background image

...Jesteśmy pierwszymi, którzy przelatują nad tymi nieznanymi obszarami. Jak szybko

znajdziemy naśladowców?

background image

Czy ludzie będą uważać nas za szaleńców, czy też pójdą w nasze ślady? Jestem dumny i ja, i
moi współtowarzysze, chociaż nie przeczę ryzykujemy życiem.

Gęsta mgła 'przytłacza wciąż balon do ziemi. Ornen ciągnie gondolę na zachód po

twardej pooranej zastruga- mi krze. Ciskany na wszystkie strony, szarpany gwałtownie,
podrzucany kosz drga jak żywy. Udręczeni ludzie ani na chwilę nie odrywają rąk od lin,
wczepiają się w nie kurczowo, nie wytrzymują diabelskiej jazdy.

...W ciągu półtorej godziny osiem silnych wstrząsów. Im dalej, tym gorzej... Lód

„stemplujemy" teraz długimi śladami co 50 m... Zimno bardzo dokucza...

Upragniony bezruch przychodzi znienacka. Nie jest wybawieniem, jest katastrofą.

Zaklinowane między bryłami lodu resztki lin balastowych na całą noc hamują lot. Wiatr
zmienia kierunek... Gdyby nie to przymusowe' zatrzymanie Ornen zawróciłby na Spitsbergen
gnany silnym północnym podmuchem. Czyżby Sverdrup miał rację?

Następnego dnia mgła rzednie, poprzez szczelinę wyziera słońce, nagrzewa silnie czarną

powłokę. Jednym szarpnięciem balon zrywa się z uwięzi i płynie na północny wschód. Wciąż
nisko, wciąż zbyt nisko.

— Wyrzucać balast! — pada znów komenda. I za burtę wylatują wory z piaskiem.

Wszystko, co wydaje się zbędne w tej krytycznej chwili, pływaki sygnalizacyjne, krążki lin,
beczka uniwersalna, a gdy i to nie pomaga — część żywności.

Ornen gwałtownie podrywa się w górę, nabiera wysokości. Otucha wstępuje w serca.
...Cóż za wspaniały lot! — notuje uszczęśliwiony Andree. O półtora stopnia posunęliśmy

się na północ!

Po wykonaniu pomiaru astronomicznego Strindberg na nowo, po raz nie wiadomo już

który, odczytuje ostatni list
od ukochanej. Nosi go na sercu razem z |jej podobizną i puklem włosów zamkniętym w
medalionie. Rad by podzielić się z narzeczoną swą radością. Czy Anna będzie umiała ją
wyczytać między wierszami suchego meldunku: Na pokładzie wszystko w porządku —
zaniesionego do kraju pod ^skrzydłem gołębia?

Cieszy się Andree, cieszy Fraenkel:
...całe szczęście, że nie próbował wleźć po linach tu do nałs — notuje żartobliwie na

widok niedźwiedzia w dole, jedynej ciemniejszej plamy na bieli lodowych pól.

Nie wiedzą, że to ostatnie radosne chwile, jakie darował im los. Nad balonem gęstnieją

szybko zwały chmur, pęcznieją deszczem, czysty dotąd horyzont mętnieje szarym oparem. O
północy pierwsze mocne zderzenie gondoli z płytą torosu budzi niepokój. Drugie, trzecie,
dziesiąte. Zderzenie biegnie za zderzeniem, wstrząs za wstrząsem.

Pierwsze krople mżawki spowijają liny, kosz i powłokę balonu jednolitą szklistą skorupą.

Narasta w zatrważającym tempie, przytłacza do ziemi. Prędkość maleje z godziny na
godzinę. Pada wreszcie rozkaz. Rozpaczliwy:

— Otworzyć klapy! Przygotować się do lądowania!
Skaczą wszyscy trzej na rozmiękłe lodowe pole. Ornen leży bezwładny, jak wielki,

ugodzony śmiertelnie ptak. Gdyby, zgodnie z zapewnieniem Nordenskjolda, wiał trwały
południowy wiatr, od dwudziestu godzin Szwedzi byliby już u celu. Marzenie o zwycięstwie
rozwiewa się bezpowrotnie. Od bieguna dzieli ich teraz kilometrów osiemset...

Musimy, stąd odejść — mówi jedno skąpe zdanie w pamiętniku Andrśego. Odejść, ale

dokąd? Po długich naradach decyduje się iść po polach lodowych w kierunku półwyspu Flora
na Ziemi Franciszka Józefa. Czemu, wbrew rozsądkowi, do tej właśnie odległej ziemi, a nie
do Spitsbergenu? Na to pytanie, pamiętniki Szweda nie dają odpowiedzi. Urzeczony jest
widać opowiadaniem Nansena o jego spotkaniu z Jacksonem, o jego cudownym ocaleniu,
półwysep Flora przyciąga wizją budynków wyprawy

background image

angielskiej, zapasami żywności, nadzieją, że ktoś tam może przypadkiem zimuje.

Fatalna decyzja, zrodzona z nieznajomości warunków polarnych, trudno o gorszą. Pewien

zwycięstwa, pełen ufności w autorytet Wielkiego Nora, przygotowując starannie swą
wyprawę, Andrće zapoznał się ze wszystkimi chyba zgromadzonymi w świecie
obserwacjami meteorologicznymi z Arktyki, wierząc, że balon poprzez biegun północny
zaniesie go do wybrzeży Alaski lub Syberii. Dla niego biegun był zwycięstwem
powietrznym, zapomniał o dryfie lodowych pól pędzonych nie znanymi podówczas szlakami
prądów morskich, nie przywiązywał wagi do tych zagadnień, zamykał oczy na rzeczywistość,
nie miał przecież zamiaru brnąć pieszo, jak inni nieszczęśnicy, po lodzie. Niczego nie
nauczyły go tragiczne doświadczenia De Longa. O podniebnych marzył szlakach, ani na
moment nie dopuścił do siebie myśli o możliwości katastrofy. Nic nie wiedział o lodzie ani o
prądach morskich i nic nie chciał wiedzieć.

Nie zdając sobie wciąż jeszcze sprawy z grozy sytuacji, w jakiej postawiło go

przymusowe lądowanie, Andrće ze starannością i zaradnością inżyniera szykuje do dalszej
drogi trzy pary sań z ładunkiem sto sześćdziesiąt kilogramów każde, sprzęt obozowy,
instrumenty naukowe, jeden obszerny śpiwór, łódź płócienną, broń, amunicję, żywność. O tę
ostatnią najmniej się martwił, nie może jej zabraknąć. Mało to fok wokół, ptactwa polarnego,
nie mówiąc o niedźwiedziach? Ubił pierwszego w czwartym dniu przymusowego
obozowania. Inne krążyły w pobliżu po lodowych polach.

Pierwsze kroki po krze dają Szwedom przedsmak tego, co niesie przyszłość. Jak daleko

sięga wzrok, bieli się kłębowisko ruchomych brył, gnanych bez ustanku prądami,
spiętrzonych w zwaliska, jedne krótkie, niskie, inne długie, wysokie. Tu rozwiera się
znienacka paszcza szczeliny, poszerza powoli, bezszelestnie, tam zamyka z łoskotem
eksplozji w sprasowaną mocno taflę i wyrzuca wysoko w powietrze snopy wody ubielonej
odłamkami kry.
178

...Teraz tuie twój Nils, co to znaczy iść po polarnym lodzie — stenografuje Strindberg w

liście do swej Anny. — Natychmiast po wyruszeniu z obozu sanie przewróciły się i runęły do
morza. Po kolana wszedłem do lodowatej wody i całym wysiłkiem mięśni podtrzymywałem
je za płozę. Andrće i Fraenkel zdołali przeskoczyć na drugą krę. Z trudem udało się nam
wyciągnąć sanie, mój wór przemókł zupełnie. A w nim, jak na złość, wszystkie twoje listy i
twoja fotografia, mój najdroższy skarb...

Za pierwszą szczeliną w lodzie druga, dziesiąta, dwudziesta — wszystkie szeroko

rozwarte. Na odłamach lodu, niczym na tratwach, Szwedzi z trudem przeprawiają się na
drugi brzeg, przeciągają ładunek. Po kilometrze, po dwu drogę zastępuje im znów ciemna
wstęga wodnego kanału.

...Przez 10 godzin mordowaliśmy się przeciągając sanie — praca mozolna —

stenografuje jak co dzień Strindberg.

Dziwnie skąpe są notatki z tych pierwszych dni. Zbyt ciężkie rozczarowania. Nie tak

wyobrażali sobie polarną wyprawę, która im miała przynieść sławę. Mżawka, lód, mgła
stapiały się w jeden świat grozy. Każdy nieostrożny krok w sieci rozpadlin grozi śmiercią. Co
noc rozbijają obóz, co ranka rozpoczynają beznadziejny marsz po polarnym błocie.
Upolowany od czasu do czasu niedźwiedź urozmaica jednostajne wyżywienie. Ujpływają dni
za dniami. N aj ciężej myśleć o nadejściu polarnej nocy.

Coraz częściej Andrće notuje:
...Jesteśmy bardzo zniŁŻeni, brak nam sił, droga bardzo uciążliwa. A dalej: ...Sanie

przewróciły się i wpadły do wody. Połamane. Śnieg bardzo miękki. Kanały w lodzie coraz
szersze, trudne do przebycia. Teren niezwykle trudny. Przebrnęliśmy 14 takich kanałów.
Cienki lód wrzyna się w łódź, uniemożliwia wiosłowanie. ...Od początku ma

background image

179

background image

my bardzo złą drogą. Obszary polarne — to ojczyzna ciężkich przejść... Wpadłem znów do
wody... Fraenkel cierpi na ślepotę śnieżną. Stała mgła. 10 szczelin wodnych w ciągu 6
godzin. Grubość lodu 0,8 m. Potężny pas spiętrzony, szerokości kilku kilometrów, przed
nami. Po 16 godzinach marszu wśliznęliśmy się wreszcie do śpiwora... Uczymy się sztuki
ubogich: niczego nie lekceważyć. I jeszcze jednej — nie myśleć o jutrze.

Na domiar złego monotonne, nie gotowane jedzenie powoduje biegunkę, wycieńcza

organizm. Z trudem Szwedzi wloką się naprzód.

Naprzód? Cóż za straszna pomyłka! Brną po grząskim lodzie na wschód — a silny prąd

morski znosi ich — jak znosił De Longa, Nansena, Cagniego i tylu innych — w przeciwnym
kierunku. Walka nierówna.

Strindberg przez cały czas, wieczór po wieczorze, póki mu życia stanie, dzieli się ze swą

Anną przeżyciami, wydarzeniami dnia, to nadzieją, to rozpaczą. Stenografuje, żeby zmieścić
w notatniku jak najwięcej. A może pragnie, żeby te zapiski tylko ona mogła odczytać?

...Dokoła lód i tylko lód. Znasz, miła moja, obrazy polarne Nansena, wiesz po trosze, jak

lód taki wygląda. Spiętrzone zwaliska i kanały wypełnione roztajalą, lodowatą wodą.
Obecnie prószy tu u nas śnieg, ale cicho jest i nie bardzo dokucza zimno. Wy teraz w
ojczyźnie macie zapewne piękną, letnią pogodę... Dziwnie mi pomyśleć, że na twoje
następne urodziny nie będę jeszcze zapewne w domu, przy tobie... Może nawet przyjdzie
nam tu spędzić dwie zimy? Któż to może wiedzieć? Wędrujemy naprzód bardzo powoli.
Może nie uda się nam jesienią dotrzeć po lodzie do półwyspu Flora, jak o tym marzymy? Nie
jest wykluczone, że w takim przypadku będziemy jak Nansen zmuszeni przezimować w
jakiejś pieczarze ziemnej. Biedna, mała Anno, nie rozpaczaj, jeśli nie powrócimy do domu
przed następną jesienią. Ta myśl dręczy mnie
i nęka ze względu na ciebie, najdroższa. Ja przetrwam postaram się przetrwać, ale czy będzie
mi kiedyś dane do ciebie powrócić?...

Biedna „mała Anna" czekała trzydzieści trzy lata...
Wiele cierpień ominęło matkę Andrśe'go. Wykazała dużo hartu nie stając mu na drodze,

kiedy rozpłomieniony nadzieją zwycięstwa rozpoczynał przygotowania do swej niezwykłej,
na owe czasy, wyprawy. Umiała usunąć się w pień, powściągnąć niepokój. Nigdy ani jednym
słowem, ani jednym spojrzeniem nie zdradzała przed synem, ile łez, ile nocy bezsennych
kosztowały ją zuchwałe plany biegunowego lotu.

— August nie ma nikogo prócz mnie — mawiała — jakże bym mogła mu przeszkadzać?

Jednego tylko w życiu pragnę — jego szczęścia.

Skrywany niepokój o syna przyspieszył śmierć chorej na serce kobiety. Zmarła samotnie

przed startem Ornen.

...Jestem z siebie niezadowolona — pisała do niego na Wyspę Duńczyków w ostatnim

liście. — Przy rozstaniu z tobą okazałam słabość. Jedno ci tylko chcę, synu, powiedzieć —
jeślibyś miał po powrocie nie zastać mnie już przy życiu, nie sądź, że twoje wielkie
przedsięwzięcie wpłynęło na to choćby w najmniejszym stopniu. A teraz dzięki za wszystko,
czym dla mnie byłeś...

Wchodząc na pokład gondoli Ornen Andrśe nie wiedział o śmierci matki. Ostatnie słowa,

jakie skreślił przed odlotem — dla niej były przeznaczone.

...Bądź spokojna, najdroższa, twoje serce czuwa nade mną.
Kto płakał wyczekując daremnie powrotu Knuta Fraen- kla, o tym milczą kroniki

wyprawy. Nietrudno wyobrazić sobie, że ta cisza kryje także ból.

background image

Marsz trwa.
Obliczenia astronomiczne Strindberga potwierdzają wreszcie straszną prawdę — cały

wysiłek idzie na marne. Ostatkiem sił Szwedzi prą na wschód, a prąd morski znosi ich na
zachód. Wizja dachu nad głową na półwyspie Flora rozwiewa się bezpowrotnie.

...Będziemy nadal trzymać się tego samego kursu, póki nie okaże się to zupełnie

bezcelowe — notuje Andrće.

Wkrótce dochodzi jednak do wniosku, że jest to „zupełnie bezcelowe". Było, niestety, od

początku, ale on o tym nie wiedział. Trzynaście tygodni straconych, bezpowrotnie
roztrwonionych dziewięćdziesiąt parę dni. Co począć? Wybór niełatwy. Andrće postanawia
wreszcie zmienić kierunek i iść w stronę Siedmiu Wysp, do północnych wybrzeży
Spitsbergenu. I znów popełnia niewybaczalny błąd, Mści się na nim nieznajomość polarnych
obszarów. Przed nimi jeszcze sześć do siedmiu tygodni ciężkiego, forsownego marszu po
morzu pokrytym lodem. Odzież drze się, obuwie spada z nóg, sił coraz mniej. Wokół mgła i
gęstniejący mrok — zapowiedź polarnej nocy. Na odległość paru metrów niewiele już widać,
pokryte cienkim szkliwem młodego lodu rozpadliny na każdym kroku grożą zasadzką. Mróz
nadciąga dokuczliwy, odbiera ruchom sprężystość, brak świeżego mięsa daje się we znaki.
Gdy tylko któryś ustrzeli niedźwiedzia lub fokę, wszyscy trzej żarłocznie rzucają się na
jedzenie. Dokuczają im ciągle wrzody, biegunka wysysa resztkę sił. W ciągu jednego dnia
przechodzą zaledwie jeden 'kilometr, a takich dni jest coraz więcej. Nie przestają jednak
prowadzić regularnie obserwacji meteorologicznych.

Andrće'go ciekawi wszystko. Zapomina o męce marszu pochłonięty jakąś nieodpartą

ciekawością poznania. Długi czas przechowuje oczy ubitej mewy, pragnąc zbadać, czy w
budowie ich jest coś, co chroni ptaka przed ślepotą śnieżną, na którą tak często zapada
człowiek w jaskrawym blanku polarnego lata. Wydłubuje skrzętnie z lodu
jakieś okruchy drewna, glinki czy gałązki przygnane prądami z dalekich syberyjskich rzek.

...Lód zawiera nie mniej znalezisk niż skorupa ziemska — zapisuje.
Jego notatki o rzadko spotykanej na tych obszarach faunie, o ruchu lodu są bardzo cenne,

ale nadmierny trud codziennego marszu zatruwa każdą chwilę, przygasza drobne radości.

Z notatek Andrśe'go, z listów Strindberga do narzeczonej coraz częściej zaczyna

przebijać znużenie.

...Co tylko weźmiesz do ręki, przypomina ci śpiwór z renifera. Łamliwy włos wśliźnie się

wszędzie. I za kołnierz, i do zupy. Pozbędziesz się jednego, znajdziesz tysiąc innych — żalą
się obaj.

...Wszystko przychodzi nam coraz ciężej. Z każdą dobą. Wszystkiego już mamy dość. I

lodu, i kanałów wodnych, i roztopisk, i polarnego błota. I mgły. Wieczorem brodzimy długo
w kleistej, ssącej mazi śladami białego niedźwiedzia. Wpadł do kałuży. A więc i on stawia
czasem fałszywe kroki... Marsz niezwykle ciężki. W ciągu 10 godzin uszliśmy zaledwie 2
km, 10 kanałów przecięło nam drogę... Resztki niedźwiedziego mięsa krajemy na niewielkie
kawałki. Będzie nam się wydawać, że jest go więcej... Ciężki lód, drobna kra. Temperatura
wciąż spada. Coraz głębiej nocą wsuwamy się do śpiwora, nic to jednak nie pomaga.
Biegunka wyniszcza organizm, zabiera resztkę odporności... Trudno nam już przejść dziennie
nawet 1,5 km... Zupa z wodorostów z surowym ciastem na wodzie kałuży i na drożdżach w
proszku smakuje nam bardzo, ale musimy jedzenia oszczędzać... Droga nadal fatalna.
Wpadłem znów razem z saniami do wody. Koziołkują i wywracają się po parę razy na dzień.
Jesteśmy coraz bardziej przygnębieni — zapisuje Andrće.

Skrzekliwe głosy mew nie budzą już radości jak za pierwszych dni. Ptaki krążą nad ich

głowami niczym

background image

drapieżne sępy. Gdy tylko któryś z ludzi potknie się, obniżają lot, zataczają kręgi. Wyczekują
na żer, uważne, cierpliwe, złowieszcze.

W początkach września powolny marsz staje się jeszcze bardziej uciążliwy. Wszystkie

kanały wodne zasnuły się lodem, zbyt kruchym, by po nim przejść, zbyt zwartym, żeby je
przepłynąć.

...Fraerikel skarży się na nogę, masują mu ją na noc i przed wyruszeniem w drogą,

nacieram maścią, niewiele pomaga, tworzy sią wrzód — notuje Andrśe, a dalej: ..Fraerikel
zupełnie opadł z sił, teraz, kiedy każdy z nas musi dać najwyższy wysiłek...

Jak długo (jeszcze potrwa marsz? Sytuacja staje się tragiczna. Niespełniona nadzieja

wyczerpuje. Strindberg już dawno zaprzestał swych stenogramów do ukochanej dziewczyny.
Bo i o czymże pisać? Zdrowie Fraenkla pogarsza się z dnia na dzień, sam nie jest w stanie
uciągnąć sań. Po uporaniu się ze swymi współtowarzysze muszą zawracać, żeby mu
dopomóc. Czuje, że stał się ciężarem. Cierpi.

Z suchym trzaskiem wystrzału armatniego cienka tafla młodego lodu pęka kiedyś pod

ciężarem dowódcy. Który to już raz? Ratując się z lodowatej wody i przebierając
pośpiesznie, Andrśe zdaje sobie raptem sprawę z tego, jak licha i cienka jest ich odzież.

Refleksje przychodzą zbyt późno.
...od czasu kiedy po raz ostatni pisałem w moim dzienniku, wiele sią zmieniło — tak

rozpoczyna w dniu 17 września, po ośmiodniowej przerwie, swoje notatki.

Zmieniło się wiele. Pomiary astronomiczne dzień po dniu potwierdzają zatrważającą

prawdę. Prąd morski wynosi teraz Szwedów nie na wybrzeża Spitsbergenu, dokąd dążą, lecz
gdzieś pomiędzy Ziemię Wschodnią a Ziemię Franciszka Józefa. Gdzie, dokąd? Tego nie
wiedzą. Na pełny ocean, na zgubę.

Iść tak dalej nie sposób.
— Rozbijamy obóz! — decyduje dowódca. — Spać, odpocząć za wszelką cenę, dać

wytchnienie zesztywniałym, zdrewniałym od mrozu mięśniom. Zapomnieć choćby na jakiś
czas o tym, co czeka, nie wiedzieć, nie myśleć.

Pole lodowe, które wybierają na obozowisko, jest duże, grube ponad metr. Parę dni

postoju wystarcza, żeby odżyli, nabrali otuchy. Andrće sporządza czerpak do pobierania
próbek planktonu, Fraenkel przeprowadza obserwacje meteo, Strindberg — pomiary
astronomiczne i znów chwyta za pióro.

...Stek z foczyny i z mewy upieczony na maśle i słoninie. Wątróbka, móżdżek i nerki,

masło i suchary. Czekolada z mąką, ciasto z rodzynkami polane sokiem malinowym. 1 toast
na cześć króla, ofiarowanym przez niego portweinem — tak opisuje ucztę, jaką wyprawiają
18 września, w dniu święta narodowego.

Następne dni są, zdaniem Andree'go — jednym nieprzerwanym uśmiechem szczęścia.

Wokół kry pojawiają się foki, krążą białe niedźwiedzie, nad głowami unoszą się chmary
polarnego ptactwa. „Spiżarnia" pełna świeżego mięsa. Jak skąpcy drżą Szwedzi o zapasy,
poznali już gorzki smak głodu. Zjadają teraz starannie każdy kawałek, ogryzają każdą
-kostkę, wysysają do ostatka każdą żyłkę.

...Jedliśmy niedźwiedzią wątrobą — notuje kiedyś, nie wiedząc, że za ten brak

doświadczenia polarnego zapłacą ciężką chorobą, może tą, która w końcu ich dobije. Jak
wynika z notatek, podczas wędrówki spożyli mięso czternastu białych niedźwiedzi. Żaden
zgłodniały Eskimos czy Czukcz nie tknie wątroby tego zwierzęcia, nie pożre jej najbardziej
zabiedzony pies polarny. O tych trujących właściwościach wie każdy polarnik — oni jednak
nie wiedzą.

Pragnąc pozostać jak najdłużej na gościnnej krze, o parę kroków od namiotu wznoszą

śnieżny domek na modłę eskimoską. Cóż to za rozkosz po tylu tygodniach tułaczki

background image

schronić się wreszcie pod dachem, nocować wśród czterech ścian, odpocząć, układać nowe
plany, nie myśleć, że znów trzeba podjąć marsz. Może uda się w igloo przeczekać spokojnie
noc polarną?

Przebudzenie jest brutalne.
3 października... obudziły nas łoskot, huk, woda wtargnęła do wnętrza... nasze piękne

pole lodowe rozpadło się na wiele odłamków. Jedno pęknięcie prowadziło wzdłuż ściany...
Nie mamy już domu! Cały nasz dobytek rozproszony na luźno pływających wokół krach,
mięso dwu ubitych niedźwiedzi — nasz zapas żywności na trzy do czterech miesięcy

T

— na

odległym polu lodowym. Pogoda dopisuje, mogliśmy więc szybko uratować jakieś resztki
naszej spiżarni. Nikt nie stracił odwagi... Z takimi towarzyszami można wytrwać, cokolwiek
się stanie! --- notuje dowódca.

Bezdomni, ukrywając jeden przed drugim rozgoryczenie, wyruszają znów w drogę, przed

siebie. Pragną żyć, żyć za wszelką cenę.

Skalista, skuta lodem wysepka na horyzoncie rozbudza nadzieję. Jak do niej dotrzeć? Czy

gnani prądem morskim nie przepłyną obok? Czy zdążą na czas przeciągnąć dobytek? Nie
zważając na zamieć, na gęstniejący z każdą dobą mrok, trzy dni i trzy noce, bez chwili
wytchnienia, przewlekają wszystko, co posiadają, na niegościnny, kamienisty brzeg Wyspy
Białej.

...Nareszcie pod stopami stały ląd... sprzyjało nam szczęście.
Notatki z tego ciężkiego okresu stają się lakoniczne, mało czytelne, zatarte wilgocią

przeszło ćwierćwiecza. Z najwyższym trudem, na specjalnych zdjęciach, przy użyciu
rentgena, daje się coś niecoś z nich odcyfrować.

...15 października. Z zapadnięciem nocy poczuliśmy straszny głód... niestety, nasza

spirytusową maszynka
186
znikła gdzieś w mroku. Wokół panoszy się noc. Piszą w ciemnościach. Jest to najbardziej
ponury dzień mego życia — notuje Andrće. Uważam, że po tym wszystkim, czegośmy
dokonali, możemy umrzeć spokojnie — dopisuje jeszcze niewyraźnym, zniekształconym
pismem.

Skąpe, pojedyncze słowa dalej mówią o narastającym znużeniu.
...O mało nie utraciliśmy odwagi... lękałem się, że uznamy się już za zwyciężonych...

Mewy z wrzaskiem toczą nad naszymi głowami pełną zawiści walkę. Zniżają lot, opędzamy
się z trudem. Nie przypominają teraz w niczym niewinnych gołębi, do których nieraz
przyrównują je w poetyckich opisach. Wydają się złymi rabusiami, co czyhają tylko na
ludzką zdobycz... Burza trwa... Pogoda iuciąż gorsza, zbieramy kawałki , drzewa dryftowego,
żeby wzmocnić dach naszego namiotu, od morza niesie się trzask pękającego lodu. Nad nami
zwisa zorza polarna, która nie grzeje.

Dalsze słowa: chata śnieżna odnosi się zapewne do schronienia, jakie rozpoczęli lub mieli

zacząć budować. Ze stronic 6 października i dni następnych dają się odczytać tylko
pojedyncze słowa o trzasku i zgrzycie mas lodu w oddali na morzu.

Na tym kończą się możliwe do odcyfrowania notatki. Co działo się później? Czy długo

jeszcze pozostawali przy życiu w namiocie, którego szczątki odnaleźli Norwedzy obok
szkieletu Fraenkla?

Pierwszy zmarł Strindberg. Jak wiele dni czy tygodni mogli wytrwać dwaj pozostali? Na

zniszczonych przez czas kartkach dziennika podróży przewijają się po raz pierwszy dziwne
słowa różnica zdań... naprężenie, słowa obce dotąd, groźne i tragiczne. Czyżby, na domiar
złego, do obozu śmierci na Wyspie Białej wkradła się niezgoda?

Czemu szkielety Andrće'go i Fraenkla leżały daleko od siebie, jeden na skale, drugi

głęboko pod lodem? Czemu

background image

187

background image

nie schowali się do śpiworów razem, jak zawsze dotąd? Czy w ostatnich chwilach życia
dzieliły ich jakieś waśnie?

Sanie z dobytkiem stały załadowane, jakby gotowe do dalszej drogi. Dokąd nieszczęśni

zamierzali wędrować? Czyż nie wiedzieli, że z Wyspy Białej nie ma dla nich ucieczki? Nie
zabił ich głód, świadczą o tym najlepiej zapasy niedźwiedziego i foczego mięsa, zapałki,
maszynka na wpół napełniona jeszcze naftą. Może mróz, przed którym nie byli dostatecznie
zabezpieczeni? Albo zwątpienie w celowość dalszego wysiłku? O tym kartki pamiętnika
milczą.

9
Zdobędę go, choćbym miał życiom płacić

Gwałtownym ruchem odsunął futrzany kaptur. Z szumu wichury daremnie starał się

wyłowić inny dźwięk, wyczekiwał go z niepokojem. Nie czuł krótkich mroźnych po-
dmuchów, które zanosiły kłębami śniegu, przetaczały się po nim, zatapiały świat w
nieprzeniknionej bieli polarnej zadymki. Ustawały chwilami, a wtedy cisza była nie do
wytrzymania. Igiełki lodowego pyłu zamarzały mu na twarzy w szklistą skorupę. Nie czuł,
jak grubiała wokół ust, osadzała się na rzęsach, na brodzie, ciążyła na powiekach. Strącał ją
niecierpliwie, wpatrzony w mdłe światełka sączące się poprzez bryły śnieżnego domu.

Wolno biegły minuty, a może to były godziny? Czas dłużył się nieznośnie. Po raz setny

zadawał sobie pytanie, czy miał prawo zabierać Mary na to arktyczne pustkowie, czy nie
popełnił szaleństwa ustępując jej prośbom. Nastawił ucha. Wołanie, którego oczekiwał,
poderwało go z miejsca. Wpełzł do igloo, roztrącił kobiety; pośpiesznie odepchnęły go pod
ścianę, ściągały z niego parujący mrozem zwierzchni anorak, otrzepywały śnieg wczepiony
w sierść futrzanych spodni. Nie słyszał, co wykrzykiwały jedna przez drugą, ponad ich
głowami, w mdłym świetle kopcącego w lampce kamiennej knota wypatrywał żony. Leżała
nieruchoma na ławie, ledwie widoczna spod stosu skór. Usłyszał słabe kwilenie.
— My darling — wyszeptał unosząc rąbek futra, spod którego wyjrzała mała jak piąstka
twarzyczka.
— Córka. Śliczna, prawda? Nazwiemy ją także Mary — szepnęła kobieta.

background image

— Nie, nie Mary, Anighito! — zaprotestowała gwałtownie stara Eskimoska, odsłaniając

w uśmiechu starte po dziąsła zęby. — Bardzo się twoja Mary męczyła, ja rodziłam na szlaku,
nie zatrzymując się w drodze — dorzuciła z odcieniem wyższości.

— Anighito — Dziecko Śniegu? Dobrze, niech i tak będzie — przytaknął od razu.

Wiedział, że Eskimosi nie znoszą sprzeciwu, a zresztą tej pamiętnej chwili, gotów był
zgodzić się na wszystko. Lękał się tego porodu w brudzie igloo, na północnym krańcu
Grenlandii pod 78° Nord. Ze wzruszeniem patrzył na pobladłą twarz żony. Wierną to-
warzyszką życia mu była, dzielną. Nie zawahała się wyruszyć z nim do tego zapomnianego
przez Boga i ludzi mroźnego zakątka świata, pierwsza utwierdzała w szaleńczym na pozór
zamiarze, ufała mu ślepo. A może po prostu kochając rozumiała, że inaczej nie potrafiłby
żyć?

Inżynier Robert Edwin Peary, trzydziestoletni specjalista budowy doków okrętowych, nie

marzył w dzieciństwie o Wielkiej Polarnej Przygodzie. Wyszła mu naprzeciw
nieoczekiwanie, przypadkiem, i zawładnęła nim niepodzielnie.

Nieraz po latach przypominał sobie nudną wachtę, jaką pełnił tego dnia na statku,

zastępując kolegę. Dla zabicia czasu zaczął przeglądać bogato ilustrowane pismo, w którym
uwagę jego zwrócił polarny artykuł Nordenskjolda. Profesor szwedzki długo rozwodził się
nad trudami przedarcia przez lodowce przybrzeżne Grenlandii, długo biadał nad
niemożnością przeniknięcia w głąb tej ziemi położonej najbliżej tajemniczego bieguna
północnego.

Na zdjęciach panoszył się chaos brył lodu spiętrzonych niczym warowne zamczysko,

niedostępnych, groźnych. Z dziwnym uczuciem chłonął inżynier ich potęgę, nigdy
podobnego nie doznał. Przyciągały dzikością, budziły zarazem jakieś gwałtowne pragnienie
stawienia im czoła.

...Broniły dostępu do serca Arktyki, strzegły wrót do tajemnic bieguna północnego... nikt

im dotąd nie sprostał — żalił się Nordenskjold.

Rzeczowy, ścisły umysł Peary'ego nie godził się z takimi określeniami. Brzmiały jak

wyzwanie.

Kiedy zrodziła się szaleńcza myśl — czemu ja nie miałbym być pierwszym, który

przezwycięży przeszkody? — tego nie umiałby powiedzieć.

Z ciekawością sięgnął po sprawozdania z ekspedycji amerykańskich do bieguna, po

dzienniki okrętowe, pamiętniki. Profesor Nordenskjold nie przesadził. Fakty mówiły same za
siebie. Niepowodzenie, zawód, gorycz, zniechęcenie. Myśl o tym biegunie, który od wieków
niepokoił i przyciągał ludzi, który tylu ich już zgubił, zawładnęła Peary'm niepodzielnie.
Odrzucana powracała, natarczywa, niepokojąca, drażniąca, spędzała sen z powiek.
Analizując błędy tych, którzy dotąd brali udział w międzynarodowym wyścigu do bieguna,
nie bez zdumienia pojął, że mimo woli zastanawiał się nad tym, jak błędów tych można było
uniknąć.

Na drwiące pytania kolegów, kiedy zamierza stanąć na nie zdobytym szczycie świata,

odpowiadał z powagą:

— Nie wiem jeszcze. Poświęcę tyle czasu, ile będzie potrzeba, choćby całe życie.
Żartując, nie zdawał sobie jeszcze wówczas sprawy, jak bliski był prawdy.
Pierwsze zetknięcie się z Daleką Północą w 1886 roku, nieudolna próba przejścia w

poprzek Grenlandii kończy się Sromotną porażką. Wbrew jednak oczekiwaniom najbliższych
zamiast zniechęcić Peary'ego rozpala instynkt walki, utwierdza w przekonaniu, że Arktyka
jest groźnym przeciwnikiem, takim właśnie, jakiego może podświadomie całe życie
wyczekiwał. Wejście z nim w szranki — z tego zdaje sobie sprawę — wymaga bezbłędnego,
dokładnego przygotowania, niełatwej długoletniej zaprawy.

background image

Decyzję przyśpiesza zwycięski marsz Nansena w 1888 przez południową Grenlandię.

Peary postanawia dokonać czegoś niepomiernie trudniejszego: zbadać północne jej
krawędzie — wrota, które prowadzą do bieguna. Ze zwy

background image

kłą sobie dalekowzrocznością i odwagą decyduje, że te właśnie najcięższe, najsurowsze
warunki będą dla niego terenem polarnej zaprawy. Nie spieszy. Trzy lata poświęca na
zebranie funduszów i przygotowanie ekspedycji.

Płynąc do Cieśniny Smitha z góry zakłada, że nie będzie przebijać się dalej na północ, że

tu pragnie pozostać cały rok, żeby od Eskimosów uczyć się niełatwej sztuki przetrwania w
Arktyce.

— Ci ludzie wiedzą, żyją tu od tysięcy lat, ja muszę podpatrzyć ich, przyswoić sobie ich

mądrość w czasie nieskończenie krótszym — tłumaczy żonie po wylądowaniu na pustynnym
brzegu Zatoki Mac Cormick. Do życia pierwotnego człowieka przystosowuje się
konsekwentnie. Zaczyna od zmiany ubrania, zrzuca z siebie wszystko, co przywiózł z
Ameryki, od wełnianych skarpet po nakrycie głowy. Nie chce popełnić błędu, przed jakim
nie uchroniło się wielu polarników, którzy na wełnianą bieliznę nakładali futrzane anoraki,
spodnie i spoceni po forsownym marszu, łatwo zapadali na zapalenie płuc.

— Żywić się surowym mięsem to głupstwo, to sprawa przyzwyczajenia — opowiadał

później — ale zbudować w drodze igloo podczas zamieci, nieraz w ciemnościach polarnej
nocy — na to potrzeba całych lat zaprawy.

W ciągu zimy nie cofa się Peary przed ciężkimi wypadami. Za psim zaprzęgiem, wraz z

poganiaczami eskimoskimi niezmordowanie przebiega setki kilometrów wzdłuż północnych
krawędzi Grenlandii i pierwszy w dziejach stwierdza, że jest to wyspa, a nie, jak sądził
Nordenskjóld, ląd ciągnący się daleko, po biegun północny. Odkrycie to napawa go uczuciem
dumy- Rozwiązał już jedno z tych pytań, na jakie inni nie mogli dotąd znaleźć odpowiedzi.
Kolej teraz na następne.
Podczas swych wędrówek pod 82° Nord Peary nie waha się wspiąć na pustynny pancerz
lodowy, który panicznym lękiem napełnia,Eskimosów. Tam, na wysokości dwu i pół tysiąca
metrów, przekracza jedyny w swoim rodzaju podział zastygłych wód: między Morze
Grenlandzkie i Morze Baffina.

Po trzynastu miesiącach Arktyki wraca do Stanów, odwozi Mary i Anighitę do domu, nie

sposób, by dłużej żyły w tych ciężkich warunkach. Sam w kraju nie pozostanie, mierzi go to
życie spokojne, bez perspektyw, męczą drobne, codzienne sprawy. Tęskni. Owładnęła nim
gorączka bieguna. Wie, że uczyni wszystko, co będzie w jego mocy, żeby tam wcześniej czy
później dotrzeć. Mary nie staje mu na drodze, nie odmawia, zrozumiała, wie, że i tak nie
usłuchałby. Jest jej głęboko wdzięczny, przyrzeka, że nie będzie spieszył. Nie mówi jednak,
kiedy powróci z Arktyki. Wiele się jeszcze musi nauczyć. Fundusze na wyprawę zdobywa
odczytami i już jesienią 1893 odnajduje eskimoskich przyjaciół znad Cieśniny Smitha. Bez
chwili wytchnienia przemierza z nimi nieznane, nie tknięte stopą ludzką północno-wschodnie
rubieże wyspy, które dziś noszą nazwę Ziemi Peary'ego.
Wiosna następnego roku mogła być ostatnią w jego życiu. Niezwykłej siły nawałnice śnieżne
zatrzymują polarnika na przeciwległym krańcu Grenlandii w Zatoce In- dependance, o setki
kilometrów od obozu. Płaskowyż lodowy jest pustynny. Przed śmiercią głodową ratuje go
mięso wychudłych jak szkielety psów. Do koczowiska dowleka się na wpół żywy. Nie
rezygnuje jednak. Ledwie odzyska siły, układa już plany następnych wypadów. Każdy jest
wyższym stopniem wtajemniczenia do tego ostatecznego — do bieguna północnego. Obiecał
Mary oszczędzać się, lecz ta gorączka, która gna go wciąż dalej i dalej w nieznane, jest nie do
przezwyciężenia.

Do Ameryki powraca dopiero po czterech latach przywożąc dokładne szkice terenu z

niezbadanej północy Grenlandii i Ziemi Ellesmere'a oraz cenne znaleziska z Przylądka York
— meteoryty.

— Spróbujcie zrozumieć — odpowiada tym, którzy nie są w stanie pojąć jego ucieczki od

wygodnego, beztroskiego życia, od cywilizacji. — Eskimosi są mi bliscy. Prymitywni? Tak. I

background image

brudni, i zawszeni, tak. Nie ma wśród nich jednak fałszu ani zakłamania. Nie prawią gładkich
słów, ale i nie zada^zą ciosu w plecy. Jeśli uderzą, uderzą

background image

otwarcie, ó niechęciach Czy ukazach ł&two 2apbtfiinają. Wiedzą, że każdego dnia i każdej
nocy czyha wspólny wróg. Nieubłagany. Ma sto twarzy, a każda zwiastuje śmierć. Mróz,
zadymka, szczelina w lodzie, głód — nie sposób ich wyliczyć.

I nie sposób walczyć z tym wrogiem w pojedynkę. Stawić mu czoło można tylko

gromadą. Zamiast więc brać się za bary, waśnić i wyniszczać — Eskimosi dopomagają jeden
drugiemu. Razem polują, w potrzebie spieszą nawzajem na ratunek, sprawiedliwie, między
wszystkich, dzielą zdobycz upolowaną przez jednego. A jeśli głód ściśnie, głodują także
razem. Pomoc jest tu uważana za rzecz naturalną, samą przez się zrozumiałą. Podobnie jak
ujmująca gościnność... Mieszkałem jak oni w igloo, z nimi wyruszałem na długie wędrówki,
z nimi biegałem w ślad za zwierzyną, która ich żywi i ubiera, z nimi marzłem i głodowałem.
Nauczyłem się jak oni myśleć i jak oni odczuwać. Wśród nich odnalazłem radość życia i jego
właściwy sens.

Nigdy nie zapomnę tej chwili — pomyślcie tylko... trzech ludzi u kresu sił,

przemarzniętych, zdychających z głodu na smaganym wichrem pustkowiu. Znienacka, zza
szczytu jakiegoś pagórka, wychyla się parę czarnych punkcików. Jeden rzut oka przez
lornetkę wystarcza: woły piżmowe. Trafny strzał to życie, przynajmniej na najbliższą przy-
szłość — nieudany to śmierć, pewna śmierć. Każdy mięsień, każdy nerw, wyniszczonego
głodem ciała drga jakimś dzikim pragnieniem zdobycia mięsa. Jakże kruche musi być, jakie
miękkie, ciepłe... Mięso, w które zęby będą mogły wgryźć się, szarpać kawał po kawale.
Mięso, które nie będzie stwardniałe od mrozu, nie będzie kaleczyć warg, krwawić języka...
Dziś, kiedy wam to opowiadam, z trudem uświadamiam sobie, co z człowieka może uczynić
głód. Muszę jednak przyznać, że nigdy chyba jeszcze w moim życiu nie miałem w ustach
czegoś podobnie wybornego. Jadłem, nie, żarłem razem ze wszystkimi mięso ubitych wołów
piżmowych, dławiłem się nim i wciąż sięgałem po nqwe kawałki. Ocaliło
nas od śmierci. Żarłem do chwili, kiedy nie śmiałem dobrać już więcej, ale i wtenczas nie
byłem jeszcze nasycony... Spadła ze mnie, jakże łatwo, krucha łuska cywilizacji, niczym nie
różniłem się od tych ludzi.

Pytacie, czego ja nauczyłem Eskimosów? Czegóż nauczyć można człowieka, który od

czterech, a może od czterdziestu tysięcy lat wykazał, że umie radzić sobie i żyć w tych
wrogich człowiekowi warunkach? Mogę raczej powiedzieć wam, czego się oduczyłem tam
wśród nich. Oduczyłem się tej mimowolnej chęci dominacji, która cechuje nas, białych, w
zetknięciu z ludami prymitywnymi. Zrozumiałem, że to nie pycha każe im kierować mną,
lecz głębokie, nabyte wiekami doświadczenie. Oduczyłem się gorączkowego pośpiechu,
który na szlaku może stać się zabójczy. Oduczyłem się także egoizmu. Tam, wśród nich, nie
sposób powiedzieć: „moja fajka", „moja herbata", „mój śpiwór". Nie! „Nasza fajka", „nasza
herbata", „nasz śpiwór". Eskimosi dawno zginęliby z powierzchni ziemi, gdyby nie żyli we
wspólnocie. Raziło mnie z początku, gdy łapczywie zabierali wszystko, co posiadałem,
zjadali moje konserwy, palili mój tytoń. Ale gdy mnie czegokolwiek zabrakło, dzielili się
ostatnim kęsem. W tym leży ich siła.

Społeczeństwo amerykańskie z nieufnością śledziło pierwsze polarne kroki Peary'ego.

Tylu już przed nim śmiałków powracało z niczym lub ginęło tragicznie. Ale jego upór i
żelazna konsekwencja zaczęły wreszcie budzić podziw, co więcej, pełną uznania sympatię.
Nie każdy, jak on, zdecydowałby się po tylu ciężkich przejściach pozostawiać żonę,
córeczkę, dom i uparcie powracać na Daleką Północ.

Sympatia, jak to często bywa, przeradza się szybko w uwielbienie. Nansen do bieguna nie

dotarł. Amerykanie wierzą, że dokona tego Peary, trzeba mu dopomóc. W 1898 roku
powstaje Peary .Arctfc Club. Założyciele, członkowie i sympatycy tego stowarzyszenia
stawiają sobie

background image

za cel zdobywanie fundiuzów na dalsze wyprawy.

American Geographic Society udziela imu oficjalnie pełnego poparcia. Peary Arctic Club

za zebrane kwoty nabywa słynny Windward, statek, którym Nansen w 1896 roku powrócił do
Norwegii po swej wędrówce do bieguna północnego.

Po trzynastu latach nielekkiej, arktycznej zaprawy Peary dochodzi wreszcie do

przekonania, że gotów jest do podjęcia ostatecznego ataku na biegun. Pragnąłby teraz, w
1898 roku dopłynąć jak najdalej do północnych brzegów Grenlandii, ale już w Cieśninie
Smitha lód zatrzymuje statek na długie zimowanie. Do bieguna stąd daleko, zbyt daleko na
pieszą wędrówkę. Wybiegając myślą w przyszłość, Peary postanawia przeczekać tu do
wiosny. Przewidujący jak zwykle, zabrał na pokład kilkanaście rodzin eskimoskich z całym
dobytkiem. Nim zapadną ciemności nocy polarnej, łowcy gromadzą pośpiesznie zapasy
mięsa wołów piżmowych i morsów.

Główną bazę wypadową dla wyprawy biegunowej zamierza Peary założyć o dwieście

kilometrów na północ od miejsca postoju Windward, w Fort Conger, w którym zimowała
amerykańska ekspedycja Pierwszego Międzynarodowego Boku Polarnego.

Pora jest późna. Nad pustynnym wybrzeżem Cieśniny Smitha szybko zapada noc. Mróz

sroży się — czterdzieści, czterdzieści pięć stopni.

...A jednak baza wypadowa musi powstać tej zimy, bez wzglądu na temperaturę, bez

względu na noc polarną. W przeciwnym razie cały rok byłby stracony — notuje Peary.

I nie zważając na sztormową pogodę, wyrusza na północ prowadząc sanie ciężko

załadowane żywnością i sprzętem. Oślepione psy tracą ślad człowieka, który pierwszy z
kompasem w ręku przedziera się przez zwartą ścianę śnieżycy. Bezradnie chwilami przystają
i ludzie. Oni także pragnęliby schronić się w igloo, ale wiedzą o tym, o czym nie

wiedzą zwierzęta, że każdy kilońfetr, którego nie przebiegną, oddala ich od celu. Z

trudem ciągną więc, krok za krokiem, przedzierają się przez zaporę ciemności, przez chaos
spiętrzonych torosów, zawadzają o nie, padają, podnoszą się i znów brną na ślepo, po
omacku. Poświst zadymki przechodzi znienacka w wycie i lament. Wiatr ciąży na ramionach,
przygniata pierś, chlaszcze zesztywniałym od mrozu ubraniem, przenika odzież, przemraża,
targa ludźmi, jakby ich miał rozedrzeć na strzępy, jakby ich miał zmiażdżyć i wgnieść pod
lód.

Odnaleziony wreszcie z trudem w zadymce dawny obóz ekspedycji Greely'ego sprawia

na Peary'm wstrząsające wrażenie, przywodzi na pamięć tragiczne przejścia sprzed piętnastu
lat. Tutaj zimowali, tutaj z dnia na dzień na próżno wyczekiwali pomocy z kraju, nieszczęśni
Amerykanie tutaj płacili najwyższą cenę, cenę życia, za brak doświadczenia dowódcy, za
jego niechęć do Eskimosów. Drażnili go ci ludzie swym prostactwem, nieokrzesaniem,
brudem. — Niezdolni pojąć wzniosłych celów badawczych, które nam przyświecają, byliby
mi tylko zawadą — powtarzał, wzdragając się korzystać z pomocy eskimoskich łowców,
poganiaczy i przewodników. Los srogo zemścił się na nim i na jego ludziach. Pierwsze,
przewidziane w programie, zimowanie było przykre, drugie, przymusowe, stało się
koszmarem. Kiedy głód zmusił wreszcie dowódcę do szukania ratunku u Eskimosów, było
już za późno. Bariery lodu stanęły na przeszkodzie zwiadowcom wysłanym na poszukiwanie
tubylczych osiedli. Brak żywności spotęgował rozgoryczenie, kłótnie, waśnie. Na niechęć
Greely odpowiadał nienawiścią. Srogie kary, jakie wymierzał przy lada sposobności,
podsycały urazy. Mróz i głód dokonały reszty. Rozpoczęło się powolne konanie. Z
dwudziestu czterech Amerykanów, którzy w 1881 roku przybyli do Fort Conger na jedno
zimowanie, po trzech latach męczarni zaledwie siedmiu wyszło z życiem.

Długo stoi teraz Peary przed na wpół rozwalonymi budynkami stacji Fort Conger. Zieją

pustymi oczodołami wyłamanych przez niedźwiedzie okien, otwartych na oścież

background image

drzwi. Wrosłe w zaspy Zlodowaciałego śniegu, poprzewracane w 'bezładzie rozbite skrzynie,
puste bańki, strzępy przegniłych śpiworów mówią więcej niż słowa. Z każdego kąta wyziera
groza, przypomina o nieustannych, jątrzących podejrzeniach, o (kradzieżach żywności i o
tym głodzie, który w końcu doprowadził do kanibalstwa. Nie sposób o tym zapomnieć.

Zima sroży się nad Fort Conger, mróz okrutny — pięćdziesiąt siedem stopni, wiatr miecie

śniegiem. Peary nie chce jednak zrezygnować z zakładania baz na wiosenny marsz do
bieguna.

— Noc jest najlepszą porą, mróz ścina powierzchnię morza — utwierdzają go w tej

decyzji Eskimosi. W niełatwych wędrówkach towarzyszą mu ci, którym ufa najbardziej,
pięciu łowców i służący Murzyn, Matt Henson, najwierniejszy z wiernych.

Cztery razy muszą przejść dwieście kilometrów do Fort Conger, żeby zaopatrzyć bazę.

Każdy wypad trwa dni trzydzieści, ponad siedemset dwadzieścia godzin walki z wiatrem, z
mrozem, z zadymką. I z samym sobą.

Za trzecim nawrotem, w drodze powrotnej z Fort Conger, giną w rozpadlinie lodowej

sanie z żywnością, gwałtowna zamieć zmusza ludzi do postoju, przykuwa do miejsca,
kłębami śniegu bije wściekle w ściany igloo. Więzi ich dziesięć dni i dziesięć nocy. Jak długo
będzie się jeszcze srożyć? Żywią się znów mięsem psów. To resztka żywności, a co dalej?
Peary wypełza z igloo na zwiad. Może uda mu się rozpoznać teren, żeby wyruszyć w dalszą
drogę, nie czekając końca zamieci?

Po paru krokach, zdaje sobie sprawę, że trud to daremny. Otacza go nieprzebity mur bieli.

Zasłania twarz, odwraca ,się plecami, żeby zaczeipnąć oddechu, traci poczucie, skąd
przyszedł. Parę kroków naprzód, pustka, parę wstecz — pustka. Zabłądził. Dokąd pójść,
gdzie znikło igloo, było tuż o parę kroków? Wszystko wokół niego poszarpane, skłębione,
wiruje jakimś obłąkańczym pędem. Stać w miejscu dłużej nie sposób, zamarznie. Iść, ale
dokąd? Każdy krok jest krokiem w nieznane, oddala mo
że — zamiast przybliżać. Krzyczeć, wzywać pomocy? Któż usłyszy krzyk w poszumie
burzy? Rusza powoli, ostrożnie. Byle tylko nie dać się ściąć z nóg, byle nie upaść. Nie
podniósłby się więcej. Po omacku, jak ślepiec, szeroko rozstawionymi ramionami rozdziera
zasłonę bieli, szuka jakiegoś znaku, choćby narty wbitej w ziemię. Ciągnie powoli stopy.
Może zawadzą o sanie, może natrafią na zakopane w śniegu psy? Nie kazał im zakładać pęt,
zmęczenie wiązało zwierzęta silniej do miejsca niż uprząż. Łzy wyciśnięte mroźnym
podmuchem zamarzają na policzkach w lodowe sople. Oddechu nie sposób złapać, zamieć
wtłacza go z powrotem do ust, dławi. Mozolnie wybijając butem głębokie doły posuwa się
naprzód, dziesięć, dwadzieścia kroków, zawraca, ostrożnie wymacując stopą nie zatarte
jeszcze śniegiem ślady. Zmienia kierunek, usiłuje iść pod wiatr. Niepodobna. Do ciężaru
zmęczenia przyłącza się lęk. Ile to ludzi znajdywano zamarzniętych o kilka kroków od
budynków stacji polarnej? Taka śmierć byłaby doprawdy bezsensowna.

Wiatr ustał. W ciszy słychać szelest płatków i przyśpieszone bicie serca. Pulsują skronie,

pulsuje krew w żyłach, usta wyschnięte na popiół. Nie dać sięl I znów rozpoczyna na oślep
marsz. Krąży bez chwili wytchnienia, przez dwie doby uparcie walczy o życie. Nie wie, że
Matt również o mało nie zabłądził, że Eskimosi szukają go od dawna, wołają. Kiedy
przypadkiem wpada w ramiona poganiacza, jest nieprzytomny. Zapada w wielogodzinny,
kamienny sen. Budzi go ból nie do wytrzymania, stopy palą jak przypiekane ogniem.
Eskimosi już dawno ściągnęli mu buty, wierny Matt od długich godzin rozciera delikatnie
palce nóg futrem. Nadaremnie — nie przywróci im czucia. Lada dzień gangrena może
zaatakować całą nogę, całe ciało. Któż o tym wie lepiej niż Peary?

Do statku daleko. Wyjście jest jedno — amputacja. Peary obcina sobie sam siedem

palców u nóg. Nie mogąc iść dalej o własnych siłach, każe przywiązać się jak tobół do sań.
Skaczą po zastrugach, podrzucają go w lewo, w prawo,

background image

w tył, w przód, musi trzymać się ich kurczowo, żeby nie spaść, znosi katusze.

Wypoczynek na statku po ryzykownej operacji nie trwa długo. Jeszcze jeden wypad do

Fort Conger jest nieunikniony. Peary prowadzi go o kulach. Tej wiosny 1899, ciężko jeszcze
chory, nie odważy się podjąć biegunowego marszu. Nie odpływa jednak do kraju na
wyswobodzonym z lodu Windward, lecz pozostaje znów na Grenlandii wśród Eskimosów, w
małym osiedlu Etah. Gdy tylko mrok drugiej nocy zaczyna ustępować miejsca brzaskowi,
uparcie ponawia próbę i z Fort Conger kieruje psie zaprzęgi na nie zbadany dotąd północny
cypel wyspy, ■ który nazywa Przylądkiem Morris Jesup. Tak daleko ija północ nikt do-
tychczas nie dotarł.

Marsz po lodzie pokrywającym ocean urywa się raptownie pod 83° 50' Nord. Jak daleko

wzrok sięgnie, w szarym świetle nadciągającego dnia czernią się wielkie rozlewiska
otwartych wód. Marzyli o takim krajobrazie Kane, Hayes, De Long. Z nienawiścią patrzy na
to wolne od lodu morze Peary. Jeszcze jedna porażka.

W 1902 roku czeka go nowy zawód. Któryż to już z kolei? Dotarł do 84° 17' i znów

musiał zawrócić. Każdy stopień geograficzny tej krzyżowej drogi okupiony jest ciężkim
trudem. Nie słabnący upór polarnika udziela się garstce tych, którzy go nie odstępują.
Murzyn Matt posiadł sztukę prowadzenia psiego zaprzęgu niczym arktyczny łowca.
Eskimosi, z którymi nie rozstaje się Peary, nie bardzo rozumieją wprawdzie, czemu ten
sympatyczny olbrzym wędruje coraz dalej i dalej na północ. Po co? Zwierzyny nie brak,
odwiecznymi szlakami przeciągają tu stada karibu, na wybrzeżu roi się od tłustych fok i
morsów, na morzu wykwita nierzadko srebrzysty pióropusz pary wyrzuconej z nozdrzy
wieloryba. Miejsca na igloo wszędzie dość, śnieg dobry, czemu dręczyć się wciąż nowymi
trudami, zamiast cieszyć się życiem? Podoba im się jednak ten człowiek, jego odwaga,
nieustępliwość. Rodzice obiecują dzieciom, że jeśli wyrosną na dzielnych łowców, Wielki
Peary zabierze ich ze sobą na nowe wyprawy.

— Jesteś dzielny, Piulisuak, prawie tak dzielny jak my! — oświadcza mu kiedyś z

godnością stary myśliwy, a w ustach Eskimosa słowa te brzmią jak najwyższa pochwała.

Z ostatniej porażki Peary wyciąga ważne wnioski na przyszłość.
...Osiągnięcie bieguna z północnych krawędzi Grenlandii pieszo, za psim zaprzęgiem, w

dużym stopniu zależy od szczęśliwego zbiegu okoliczności, na które składa się sto i jedna
przyczyna niezależna od nas, nie do przewidzenia. Trzeba umieć czekać, uzbroić się w
nieludzką cierpliwość. Mnie jej nie zabraknie! — oświadcza na zebraniu Peary Arctic Club.

Bardziej niż dotychczasowe porażki boli polarnika osiągnięcie kapitana Cagniego. Włoch

nie dotarł wprawdzie do bieguna, ale zdołał przekroczyć 86° 31 Nord. I to po jednym
zaledwie arktycznym zimowaniu.

— Czyżby w moich przygotowaniach, w wieloletnich próbach tkwił jakiś błąd? —

zapytuje siebie zniechęcony Peary.

— Czy nie czas już zaprzestać? Osiągnąłeś wiele, pokazałeś, co potrafisz. Pomyśl

wreszcie i o nas, zważ, że od lat moje życie składa się z powitań i pożegnań, nasza Anighita
rośnie bez ojca. Ciebie zna tylko ze zdjęć, z artykułów w prasie — to dziecku nie wystarcza.
Czyżbyś o nas zapomniał?

Po raz pierwszy od lat żona-przyjaciel patrzy na niego z wyrzutem. Po raz pierwszy

przypomina o obowiązkach, o domu, buntuje się przeciw okrutnemu biegunowi, który
odbiera jej ukochanego. A może chce ułatwić mężowi rezygnację z planów przerastających
ludzkie możliwości? Może pragnie w ten sposób przyjść mu z pomocą? — Powiedz, że to ja
nie puszczam cię do Arktyki. Ludzie mnie będą winić, jeśli ustaniesz — dorzuca.
Peary milczy. Po raz pierwszy od chwili podjęcia walki bliski jest załamania.

background image

...Gra skończona — wyznaje w pamiętniku. — Rozwiały się moje marzenia, na marne

poszły trudy szesnastu lat. Czują sią jak gracz, który wszystko postawił na jedną kartą i
przegrał. Walczyłem, jak mogłem, ze wszystkich sił. 1 sądzą, ze to, co robiłem, robiłem
dobrze, nie mam sobie nic do zarzucenia... Czyż można jednak dokonać czegoś, co graniczy
z niemożliwością?

Peary Arctic Club nie zapomina o swym bohaterze, nie darmo stawia go innym za wzór.

Gorący apel do społeczeństwa o poparcie wysiłków polarnika, o fundusze na nowy,
mocniejszy statek, który dotrze dalej na północ niż Windward, spotyka się z entuzjastycznym
przyjęciem. Ze wszystkich zakątków kraju napływają dary. I hojne, i drobne. Każdy obywatel
pragnie uczestniczyć w zmaganiach polarnika, w jego zwycięstwie widzi własne, każdy w
miarę swych możliwości pragnie mu dopomóc. Bogacze przeznaczają ogromne sumy i pomni
na reklamę prześcigają się w hojności, biedniejsi także nie żałują grosza. Z zapadłych ferm
Dzikiego Zachodu nadchodzą z trudem uciułane datki. Cały kraj wierzy w Peary'ego. To
obowiązuje, to dodaje sił. Czegóż więcej potrzeba, żeby chwile rozterki puścić w niepamięć?

— Raz jeszcze popróbuję! Zrozum, pragnienie osiągnięcia bieguna drąży mnie, silniejsze

ponad wszystko. Chwilami wydaje mi się, że po to tylko żyję, żeby go zdobyć. Nie zatrzymuj
— tłumaczy Mary, nie chce widzieć jej zmienionej twarzy, nie chce pamiętać, że zadaje
cierpienie. Nic dla niego nie istnieje poza świadomością, że musi tam jeszcze powrócić, musi
próbować tak długo, póki celu nie osiągnie.

Mary patrzy na okoloną gęstym zarostem, dziwnie obcą twarz. Twarz, która mogłaby się

przyśnić. I to spojrzenie człowieka opętanego jedną, jedyną myślą. Za każdym powrotem
oddala się od niej, od córki. Cóż mu odpowiedzieć? Prosić, zaklinać, żeby poniechał
szaleńczego zamiaru? Gdyby usłuchał, byłby nieszczęśliwy, nigdy nie darowałby tej ofiary.
Staliby się sobie obcy, jeszcze bardziej obcy niż
teraz. Biegun jak klin wbił się w ich życie. Zresztą Robert i tak już sam dokonał wyboru.
Niechże żyje tym, czemu poświęcił i miłość, i dom, i spokój. Niechże próbuje być szczęśliwy
na swój sposób.

— To ostatnia próba — przyrzeka żonie Peary. Czy sam wierzy w to, co mówi?
Zakupiony ze składek całego społeczeństwa nowy statek S/S Theodore Rooseuelt o

wyporności tysiąca pięciuset ton z maszynami mocy 1000 KM, z burtami grubości sześćdzie-
sięciu centymetrów, okutymi stalową blachą, ze wzmocnionym zaokrąglonym na wzór
nansenowskiego Frama dziobem, wyrusza do Arktyki w upalne lipcowe dni 1905. W kilka
tygodni później z północno-zachodnich wybrzeży Grenlandii Peary zabiera czterdziestu
dziewięciu eskimoskich łowców z rodzinami, dwieście czterdzieści psów i sto pięćdziesiąt
ton wielorybiego mięsa. Kapitan Bartlett po mistrzowsku przeprowadza statek kanałami
Kennedyego i Robesona na Morze Lincolna, już we wrześniu zakotwiczając przy brzegach
Półwyspu Sheridan na Ziemi Ellesmere'a.

Myśliwi wyruszają śladami stad karibu, wołów piżmowych i fok, żeby jeszcze przed

zapadnięciem nocy zaopatrzyć wyprawę w żywność i skóry. Za każdym powrotem z
polowania wśród krzyków, nawoływań, szczekania i skowytu podnieconych psów — wokół
statku wrze praca. Błyskają w słońcu noże do ćwiartowania ubitych sztuk, czerwienią śnieg
zwaliste sterty mięsa, przelewają się w kadziach wnętrzności, bieleją grube połcie słoniny.

Kiedy mężczyźni kończyli pracę, do dzieła zabierały się kobiety. Im także nie brakło

zajęć na długie tygodnie. Napełnić muszą jelita i żołądki krwią, która zastygnie i po wielu
miesiącach fermentacji będzie przysmakiem, pokroić mięso w cieniutkie płaty, zawiesić na
żerdziach, żeby schło na wietrze. Do olbrzymich worów uszytych ze skóry foki zebrać cały
tłuszcz, posuszyć ścięgna i co cieńsze jelita, które, trwałe jak żadna nić, posłużą do szycia
ubrań na marsz biegunowy, ubrań ani jednym szwem nie przepuszczających wiatru, lekkich i
nie krępujących ruchów. Ale

background image

203

background image

------
przedtem jeszcze trzeba zmiękczyć skóry zębami, wykroić spodnie, anoraki, obuwie,
rękawice. I szyć. Tak, kobiety nie mogą narzekać na brak pracy.

Grzęznąc po kostki w oleistej mazi odpadków, Peary promienieje wsłuchując się w gwar

ożywionych głosów. Jego droga do bieguna nie jest samotną męczarnią. „Z tymi ludźmi
mógłbym pójść na koniec świata — nie zawiodą" — powtarzał. "

...Niewiele zdziałałby Amerykanin bez ich pomocy — pisze słynny podróżnik, etnograf,

półkrwi Eskimos, Knud Rasmussen — towarzyszyli mu w każdej wyprawie, zostawiali swoje
igloo, nierzadko swoich bliskich, na każdym kroku ryzykowali życiem, chętnie dopomagając
temu obcemu w urzeczywistnieniu jego fantastycznych zamiarów.

Nim pierwszy rąbek słońca wypełzł nad ziemię w lutym 1906, Peary był w drodze na

północ. Uparty marsz ku sławie trwał sto szesnaście dni. Dni nieprawdopodobnie ciężkich.
Zmordowani, oślepieni zadymką, ogłuchli od wichury ludzie szli naprzód, z trudem
wyciągając stopy ze śnieżnych zasp, z trudem poganiając osłabłe psy. Ostatkiem sił dowlekli
się do 87°06. I ani kroku dalej.

Odwrót o głodzie w nieustającej zadymce był trudny jak żaden. Ledwie zdołali dowlec

się z powrotem na statek. Cena pobicia rekordu Cagniego o niecały stopień geograficzny była
zbyt wygórowana.

Peary powraca do kraju, tym razem ostatecznie zniechęcony. Ale wieści o tych, co jak on

spieszą na podbój bieguna, podrywają go znów do czynu.

O biegunie marzy doktor Cook, który z nim zimował na Grenlandii w 1891 roku.

Niepokojące głosy dochodzą także z francuskiej ziemi. Ciasno zaczyna być na arktycznym
pustkowiu.

Dać się im ubiec, po tylu latach wysiłków? Nigdy. Najgroźniejszym rywalem jest

Amundsen. Pokazał już, co potrafi, teraz szykuje długoletni arktyczny dryf, myśli także o
biegunie. Nie zawaha się z pewnością zejść ze statku,

jak ongiś Nansen, i brnąć pieszo po krach. Peary podświadomie lęka się tego człowieka. Nie
wie, jak bardzo są do siebie podobni i tą umiejętnością przewidywania, i zmysłem
precyzyjnej organizacji. Obaj umieją sobie nakazać tę cierpliwość polarną, której zabrakło
De Longowi. Obaj są ludźmi twardymi. Dość spojrzeć na ich twarze. Obaj przerażająco
uparci, nieustępliwi, bez reszty pochłonięci swymi planami, zasklepieni w nich, potrafią iść
prosto do celu odrzucając wszystko, co stoi im na drodze. Obu cechuje ta sama pogarda dla
tłumu, który niezdolny jest pojąć ich pasji, a od 'którego z całą bezwzględnością żądają
pomocy. Jeżeli drogi ich skrzyżowałyby się kiedyś, nie byłoby to zwykłe spotkanie, a
gwałtowne starcie dwu olbrzymów.

Do spotkania na szlaku nie dochodzi, ale całymi latami obaj śledzą się uważnie

nawzajem. Każdy nowe siły czerpie z porażek i zwycięstw drugiego. I teraz Peary nie może
pozostać bezczynny, kiedy groźny rywal szykuje się do skoku na biegun. Postanawia raz
jeszcze ponowić próbę.

Rok w Stanach Zjednoczonych upływa mu na trudach przygotowań. Nie śmie żonie

spojrzeć w oczy. Czyż nie przyrzekał, że tamta próba miała być ostatnią? Mary do tej sprawy
nie powraca. „...Wynagrodzę jej te wszystkie lata rozłąki sławą" — przyrzeka sobie Peary,
tym razem jak nigdy pewien zwycięstwa.

Plan działania, raz jeszcze przemyślany, uzupełniany w najdrobniejszych szczegółach,

uwzględnia nieprzewidziane przeszkody. Któż lepiej niż Peary zna zasadzki Arktyki? Na
pytanie, jakie sobie zadaje niczym najsurowszy sędzia — „czy jestem gotów?" — odpowiada
— „tak".

background image

Tym razem zwycięstwo lub ostateczna porażka — postanawia opuszczając Stany

Zjednoczone w 1908 roku, a w ustach jego słowa te brzmią jak „zwycięstwo lub śmierć".
Człowiek tego pokroju, opętany od lat jedną myślą, nie potrafi dłużej przegrywać.

S/S Theodore Roosevelt tym razem z trudem jednak przebija się przez grube zapory.

Koniec lata i jesień schodzą uczestnikom wyprawy na przygotowaniach do biegu-
205

background image

gn

nowego marszu z Półwyspu Columbia na Ziemi Ellesme- BP re'a. Dalej na Północ nie

sposób dotrzeć morzem. Już tylko siedemset pięćdziesiąt kilometrów dzieli stąd Peary'ego od
90° Nord.

W pierwszych dniach marca 1909 wyrusza z obozu pięć pomocniczych grup. Idą na

przedzie, biorą na siebie ciężar przerąbywania szlaku w gęstwinie brył i zasp, budowy igloo,
zakładania składów żjrwnośei na drogę powrotną.

...Ostatnią grupę, biegunową, chciałbym — notuje dowódca — jak najdłużej oszczędzać,

zachować w dobrej formie na ostatni etap.

Nie wszystko jednak da się przewidzieć. Arktyka piętrzy wciąż nowe przes2kody. Słupek

spirytusu w termometrze spada z dnia na dzień. Czterdzieści pięć, pięćdziesiąt, pięćdziesiąt
pięć stopni mrozu. Drewno sań staje się łamliwe niczym krucha porcelana, rum w butelkach
zamarza, nafta gęstnieje, ciągnie się jak smoła.

Wolno sunie na północ karawana zaprzęgów, uparcie pokonuje kilometr za kilometrem.

Którejś nocy dowódcę budzi rozpaczliwy krzyk. Pole lodowe pękło tuż pod ścianą jego igloo,
prąd morski porwał krę z paroma ludźmi, wyniósł na otwarte morze. Oddycha z ulgą, kiedy
powracają zdrowi i cali.

,

Coraz gęstsza sieć rozpadlin rozpościera się po lodzie, przecina drogę. Jeśli nie wali z nóg

wichura, to mgła zatapia świat w mlecznym, lepkim oparze, odbiera ruchom swobodę,
przygasza myśl, zamracza. Grupy pomocnicze jedna po drugiej zawracają do obozu. Po
miesiącu Peary osiąga 87°46' Nord. Stąd odsyła ostatnią grupę, którą prowadzi jego
przyjaciel, organizator wielu wypraw, niezmordowany kapitan Bartletlt. Czyżby nie chciał
dzielić z nim swego tryumfu? A może porażki? O tym nie pisze ani słowa. Nie sądzi
zapewne, że historia oceni jego decyzję jako dowód pychy, niechęci dzielenia z kimkolwiek
sławy. Eskimosi i Murzyn nie liczą się w jego mniemaniu ani w mniemaniu jego ziomków.
206

...Im więcej ludzi, tym powolniejszy marsz — notuje krótko.
Na ostatni etap pozostawia tylko tych najbardziej wypróbowanych, Matta i czterech

Eskimosów, którzy prowadzą czterdzieści najlepszych psów zaprzężonych w cztery sanie z
zapasami żywności na dni czterdzieści.

Matt Henson i tak nie dałby się odprawić. Czyż nie przyrzekł solennie Mary, że na krok

nie odstąpi swego pana? Najstarszy wiekiem, trzydziestoczteroletni zaledwie Eskimos Ootah
z trudem przezwycięża mimowolny lęk, najchętniej zawróciłby z Bartlettem na statek.
Egingwah i Seegloo, którzy nie liczą razem pięćdziesiątki, pragną gorąco zobaczyć ten
„Pępek Ziemi", o którym tyle opowiadają eskimoskie baśnie. Będą się mieli czym chwalić po
powrocie. Najmłodszy, Gutikitok, nie 'kryje, że towarzyszy białemu wyłącznie po to, żeby
okryć się sławą wśród swoich i łatwiej zdobyć rękę ukochanej znad Zatoki Wieloryba.

Odwraca się wreszcie karta. Peary'emu zaczyna dopisywać szczęście. To szczęście, o

które daremnie walczył tyle lat. Kanały wodne zwierają się przed saniami jeden po drugim,
wichura zamiera, nad głowami zwisa bezchmurne niebo, nawet mróz nie dokucza jak dotąd, a
dopomaga cementując szlak. Okazja jedyna, druga taka może się już nigdy nie powtórzyć.
Peary zaczyna się gorączkować, ogranicza godziny snu do paru zaledwie, przyśpiesza marsz.
Każda chwila jest teraz cenna. Psy biegną pędem, nikt ich nie hamuje. Pierwszy etap to
trzydzieści siedem kilometrów, następny, dwunastogodzinny ■— pięćdziesiąt sześć.

...Po krótkich chwilach zdrowego, mocnego snu, po dobrym śniadaniu ruszyliśmy w

drogę — notuje. — Ranek jak stworzony do forsownego marszu, słonecznie, pogodnie.
Niewiele takich dotąd widziałem w Arktyce. Termometr wskazuje zaleduHe trzydzieści dwa
stopnie poniżej zera. Wiatr przycichł, otaczające spiętrzenia torosów nie przekraczają

background image

piętnastu metrów, obchodzimy je po równym| twardym lodzie. Szybko posuwamy się
naprzód. Po trud-
207

background image

nej przeprawie przez dziesięciometrowy kanał, który znienacka zastąpił- nam drogę,
dotarliśmy wreszcie do 89

6

Nord. Dajcie mi jeszcze trzy takie dni, a biegun mój.

Zbyt wiele jednaik żąda.
...Temperatura spada do minus trzydziestu siedmiu stopni. Mroźny wiatr do krwi

chłoszcze twarz. Leżąc w śpiworze na postoju cierpię nieznośne bóle stawów, ledwie za-
sypiam.

Pomiar astronomiczny na ostatnim postoju wykazuje wreszcie 89° 55' Nord. To już tu.
...Biegun północny. Po trzech wiekach ludzkich wysiłków, po dwudziestu trzech latach

mojej męki. Wreszcie mój! Nie jestem w stanie tego pojąć... Brak mi sił, żeby przejść jeszcze
te kilkadziesiąt ostatnich kroków. Znużenie tylu lat, tylu bezsennych nocy pełnych lęku i
wyczekiwania nie przeszły bez śladu. Jestem już zbyt znużony, nie mogę wciąż jeszcze
pojąć, że osiągnąłem cel mego życia.

Ranek 6 kwietnia roku 1909. Peary stoi na biegunie północnym Ziemi. Pierwszy w

dziejach świata.

...To tylko tyle... — szepce zawiedziony. — Wszystko wydaje mi się teraz takie zwykłe,

banalne.

Eskimoscy łowcy także nie ukrywają rozczarowania. Zamiast przepastnej szczeliny na

krańcu Ziemi, o jakiej ze zgrozą mówili szamani, do którego dążył tak uparcie od lat Wielki
Piulisuak, po horyzont ciągnie się płaskie pustkowie, niczym nie odmienne od tych, które
tylekroć przemierzali. Chcieliby zapytać białego, czy się nie pomylił, czy to na pewno kres
jego dziwnej wędrówki, ale nie śmieją. Twarz ma zmienioną, długą chwilę milczy, póki nie
ocknie się wreszcie z zadumy i nie zacznie pośpiesznie wydawać rozkazów.

Uroczystość objęcia w posiadanie bieguna trwa krótko. Na wietrze trzepoce już pięć flag.

I ta jedwabna, Stanów

background image

Zjednoczonych, która towarzyszy Peary'emu od lat piętnastu, z której na każdym zwycięskim
etapie oddzierał jeden strzęp i pozostawiał na tej okrutnej ziemi, i flaga pokoju, wimple
marynarski i szkolny. A wreszcie barwy Czerwonego Krzyża.

Czterej Eskimosi wiodą wokół igloo, na którym zatknęli sztandary, jakiś dziwaczny

taniec zwycięstwa, podrygują w rytm (monotonnie wykrzykiwanych słów: „Ting neigh timah
ketisher!" — „Nareszcie tu dotarliśmy!"

Pragną jak najszybciej powrócić na statek, opowiedzieć swym bliskim o straszliwej

wędrówce do samego „Pępka Ziemi".

— Diabeł widocznie spał albo kłócił się właśnie z żoną, inaczej nie pozwoliłby nam tu

dotrzeć! — oświadcza poważnie dowódcy Ootah.

Pośpieszny pomiar oceanu dokonany w odległości ośmiu kilometrów od bieguna

wykazuje olbrzymią głębię ponad trzech tysięcy metrów — sonda na drucie nie dotyka dna.

Z niepokojem patrzy Peary na zaciągające się strzępiastymi obłokami niebo, pęcznieją,

rosną szybko w ciemny wał. Niejedna ekspedycja polarna docierała do celu i ginęła w
powrotnej drodze. O tym nie zapomina. Jedyny ratunek to uciekać jak najszybciej.

— Sukces mojej wyprawy zawdzięczam w dużej mierze kuchence, na której wodę

zagrzewałem w dziesięć minut zamiast w godzinę — żartował po powrocie, dodając po-
ważniej: — Nie spieszyłem przez te wszystkie lata, ale tam, na biegunie, rękojmią
zwycięstwa był mi pośpiech.

Czas najwyższy pomyśleć o paru chwilach odpoczynku przed odwrotem, ale dowódcy nie

ima się sen. Niecierpliwie odsuwa menażkę z jedzeniem, którą podaje mu wierny Matt, nie
czuje głodu, wciąż jeszcze nie może ochłonąć, ogarnąć ogromu czasu, jaki poświęcił, żeby tu
dotrzeć.

..Me ma wokół mnie północy, nie ma wschodu, nie ma zachodu. Wszędzie rozciąga się

południe. Każdy podmuch wiatru, każdy obłok stamtąd biegną. Gdybyśmy tu przetrwali
sześć miesięcy polarnych mroków, ujrzelibyśmy
14 — Okrutny biegun
209

background image

wszystkie gwiazdy północnej półkuli, wędrujące po nieboskłonie w tej samej odległości od
horyzontu — a gwiazdę polarną w zenicie.

...Jeżeli kiedykolwiek człowiek dotarłby do 90° Nord nie będąc u kresu sił fizycznych i

psychicznych — doznałby zapewne wzruszeń, ale złowrodzy wartownicy nie dopuszczą go
tam, póki nie złoży im tej krwawej daniny — zanotuje później.

— Matt, zawracamy! — rzuca po trzydziestu godzinach. Lęka się wyzywać los, lęka

pozostać tu dhiżej, nie zapomina, że na to diabelskie biegunowe pustkowie dotarł niemal za
cenę życia. W butelkę wkłada krótkie sprawozdanie. Wiatr miecie śniegiem, nadciąga front
ciemnych chmur, niebo przybiera barwę ołowiu. Trzeba uciekać!

Powrotna podróż to sowita zapłata za znakomitą organizację, za noce bezsenne spędzane

na obliczaniu, za te stosy kartek pokryte setkami, tysiącami cyfr. Psy, nie poganiane, pędzą,
jakby ścigały białego niedźwiedzia. Ludzi rozpiera duma, dodaje energii. Po wymiecionym z
chmur, czystym niebie wędruje słońce, wsiąkła w lód mgła, nie sroży się mróz, ucichł wiatr,
jakby Arktyka hojnie chciała teraz wynagrodzić tego pięćdziesięciotrzyletnie- go człowieka,
który posiwiał, postarzał w zapasach z nią, ale nie uległ.

Szlak prowadzi wzdłuż składów z żywnością, dobrze zaopatrzonych, znakomicie

oznakowanych, wzdłuż gotowych igloo, które tylko trzeba odkopać spod śniegu. Powrót na
statek trwa zaledwie szesnaście dni. Marsz z Półwyspu Columbia do bieguna północnego i z
powrotem — pięćdziesiąt trzy. I dwadzieścia trzy lata wyrzeczeń.

Czy każdy tryumf musi być zaprawiany goryczą? Nim Peary zdążył powrócić do Stanów

Zjednoczonych, oznajmiono mu, że zdobywcą bieguna północnego jest nie on, lecz doktor
Cook, który dotarł tam rzekomo już przed rokiem.

Cios był straszny, wstrząsający. Jakie dowody przedstawić światu, że to kłamstwo?
Dowody? Niech Cook przedstawi wyniki pomiarów astronomicznych na biegunie, niech

pokaże dziennik podróży, w którym jak Peary opisuje dzień po dniu, niemal godzinę po
godzinie — żądają zwolennicy Peary'ego.

Dowodów dotarcia do 90° Nord Cook nie przedstawia.
— Mam tylko odpisy! Oryginały zagubione! — oświadcza tylko.
Wspomagany przez amerykański Explorers Club, zaciętego rywala Peary Arctic Club,

wyruszył na północ w połowie lutego 1907 roku. Powrócił w połowie kwietnia 1909 z
dwoma Eskimosami, świadkami zwycięstwa, bez psów, bez sań.

— Zdobyłem biegun! — powiedział po prostu.
Wierzyć mu czy nie wierzyć?
W kołach naukowych starego i Nowego Świata rozgorzał namiętny spór. Nie przebierano

w środkach.

Przedstawionym przez Peary'ego dokumentom nie można niczego zarzucić, ale

biegunowy marsz w ustach Cooka przemawia niezwykłą dynamiką wydarzeń, barwą przeżyć.
Trudno było wprost pojąć, że nie widział na własne oczy tego, o czym mówił z przejęciem i
ze znawstwem. Jego książka o zdobyciu bieguna rozeszła się w błyskawicznym tempie. W
ciągu trzech lat osiągnęła nie notowany wówczas nakład stu tysięcy egzemplarzy, zjednując
autorowi sympatię czytelników.

Z roku na rok spór nabiera niespotykanego rozgłosu, przekracza granice Stanów

Zjednoczonych. Czyż nadaremnie od długich dziesiątków lat walczyli o ten biegun naj-
znakomitsi polarnicy tylu krajów?

Królewskie Towarzystwo Geograficzne w Kopenhadze powołuje do rozstrzygnięcia

sporu specjalną komisję najświetniejszych rzeczoznawców. Peary walczy zacięcie o swe
prawa, przepełnia go gorycz. Ostatnią jej kroplą jest odpowiedź na telegram, w którym
uszczęśliwiony zawiadamia prezydenta, iż zatknął gwiaździstą flagę na bie^ gunie

background image

północnym w imieniu Stanów Zjednoczonych. „Prezent wspaniały, ale co mam z nim
począć?"

Mija rok za rokiem, Cook nie daje za wygraną. Milknie

background image

dopiero wtedy, kiedy zaczynają mówić dwaj Eskimosi. Knud Rasmussen spotkał ich na
Grenlandii podczas jednej ze swych wypraw etnograficznych. Wyznali mu prawdę. Z
Cookiem przezimowali na 'północnych wybrzeżach wyspy, w odległości jakichś
dziewięciuset kilometrów od „Pępka Ziemi". Kiedy zabrakło naboi, polowali z łuków i
harpunów i przeczekiwali spokojnie noc polarną w zacisznym igloo. Zatknąwszy na nim
gwiaździsty sztandar Cook utrwalił, rzekomo, ten widok na zdjęciu i zaopatrzył je w książce
podpisem: „na biegunie północnym".

Komu wierzyć?
Brak oryginałów wyników pomiarów astronomicznych oraz oświadczenie cenionego w

kołach naukowych Knuda Rasmussena zaważyły na decyzji Kopenhaskiej Komisji: — Not
proved — „nie udowodnione" — orzekła. Był to dla Cooka wyrok miażdżący.

Czy decyzja była słuszna? Nikt na to pytanie do dziś nie znalazł odpowiedzi.
Szarpiący nerwy, podżegany przez potężne, rywalizujące ze sobą koncerny prasowe spór

trwał kilka dziesiątków lat i stał się osnową, na której naukowcy tkali misternie zawiłe węzły
i sploty swych własnych waśni, spraw i porachunków, zapominając w końcu o nieszczęsnych
rywalach. Z walki z ludzką zawiścią Peary wyszedł wreszcie zwycięsko, ale cena, jaką
zapłacił, była zbyt wysoka.

— Czyż mogłem sądzić, że o biegun przyjdzie mi jeszcze walczyć tyle lat poza granicami

Arktyki? I tamtą walkę wspominać z uczuciem głębokiego żalu. Była surowa, męska, ale
czysta — mówił do przyjaciół.

Doktor Cook nie ustawał w zajadłej bitwie o palmę pierwszeństwa, zgorzkniały, pełen

pretensji dla niesprawiedliwej oceny, jaka ciężko zaważyła na jego życiu. W parę
dziesiątków lat później, po śmierci Peary'ego, raz jeszcze wystąpił usiłując dowieść swych
praw.

Który z nich miał rację? Jedno jest pewne — Peary był na północnym szczycie świata, ale

nikt nie zdołał w końcu udowodnić Cookowi, iż tam nie dotarł.

Dla obu — biegun stał się przekleństwem.

10
Gorzka Jest cena sławy*
Siwa głowa pochyliła się niżej nad stolikiem zasłanym kartkami. Wysoko pod sufitem
zawieszona żarówka rzucała 4kąpe światło na mały pokój o zniszczonych tapetach, żelazne
łóżko, na poobijaną miednicę w kącie. Zniechęconym gestem człowiek odrzucił ołówek i nie
odrywając oczu od długich kolumn cyfr westchnął ciężko.
Na ostry dzwonek telefonu niechętnie wyciągnął rękę po słuchawkę.
Jego „słucham" nie brzmiało zbyt zachęcająco.
— Kapitan Amundsen? U Tak jest.

Pan mnie sobie zapewne nie przypomina. Miałem zaszczyt poznać pana podczas

wojny, we Francji, na froncie. Przybył pan tam na zaproszenie naszych władz wojskowych.
Byłem wtedy porucznikiem saperów...
— Bardzo mi miło — odpowiedział zdawkowo.
Już namyślał się, pod jakim pretekstem odłożyć słuchawkę, kiedy do świadomości jego
dobiegły słowa:

...Interesuje mnie bardzo projekt pana powietrznej wyprawy do bieguna północnego.

Wydaje mi się, że mógłbym panu dopomóc...
„Dopomóc"? Chyba się przesłyszał? Nie znał sensu teęo słowa, 'było mu obce. O pomoc
musiał zawsze walczyć, wydzierać ją niemal przemocą. I płacić najwyższą cenę. To

background image

chyba nieporozumienie, pomyłka albo co gorzej jakiś niesmaczny żart.

— Kto mówi? — rzucił niecierpliwie.
— Lincoln Ellsworth. Moje nazwisko niewiele panu powie, ale jeśli pan pozwoli,

kapitanie, wpadnę za chwilę do hotelu.

Oczekiwanie wydawało się Amundsenowi wiekiem, Nieufność walczyła w nim z

nadzieją. Kim był ten człowiek, czego szukał w jego życiu? W parę chwil później zmuszał
się do opuszczenia powiek, by nie przyglądać się zbyt natarczywie siedzącemu z niedbałą
elegancją na koślawym krzesełku mężczyźnie, bronił się przed mimowolną sympatią, jaką w
nim budził.

Ze źle maskowaną ciekawością spoglądał też Ellsworth na chmurną wciąż twarz

legendarnego odkrywcy, porytą głębokimi bruzdami. Mówiły o cenie wyrzeczeń i trudów,
jakimi płacił za sławę. Wydawał się starszy o parę dziesiątków lat, niż był w istocie.

Któż nie znał tragedii, jaką niedawno przeżył, tego niewiarygodnego oszustwa, którego

padł ofiarą. Skandal zatoczył wtedy szerokie kręgi, rozpętał w Norwegii ataki zawistnych.
Nad tym sławnym człowiekiem zawisło widmo więzienia za długi zaciągnięte podstępnie w
jego imieniu na wyprawę do bieguna północnego, długi nie do spłacenia. Teraz przyjechał do
Stanów, żeby w trudzie zdobywać potrzebne fundusze. Bo z bieguna nie zrezygnował. Impo-
nujący jest ten jego zaciekły upór.

Długą chwilę mierzyli ,się wzrokiem, nim Amundsen usłyszał łagodny, miły głos.
— Nie znam dotąd obszarów polarnych, od dawien dawna już pasjonują mnie —

przyznaję, od dzieciństwa, dzięki książkom Nansena i pana, kapitanie. Byliście bohaterami
moich najmłodszych lat. Marzę o arktycznych lotach. Przechodząc do rzeczy: gorąco
pragnąłbym wziąć udział w projektowanej przez pana wyprawie. — A widząc wciąż jeszcze
nieufność w oczach Amundsena, dorzucił szybko: — Zdaję sobie doskonale sprawę, że
takich jak ja kandydatów musi pan liczyć na setki. Chciałbym oczywiście wnieść
swńj wkład, w chwili obecnej posiadam zaledwie dziesięć tysięcy dolarów, ale ojciec mój,
człowiek zamożny, chętnie zgodzi się na częściowe pokrycie wydatków związanych z lotem
do bieguna północnego, pod warunkiem, że jego syna, niepoprawnego podróżnika, zabierze
pan ze sobą.

Tej nocy Amundsen nie zmrużył oka. Czy doprawdy w ciągu paru zaledwie godzin

wszystko odmieniło się, jak za dotknięciem przysłowiowej czarodziejskiej różdżki? Czy to
nie sen? Sytuacja jego była tragiczna, co tu dużo ukrywać. Nim zabrzęczał telefon, bronił tsię
przed rozpaczą. Zdobycie funduszów na nową wyprawę odczytami i artykułami
przedstawiało się wręcz katastrofalnie. Obliczył właśnie, że potrzebną 'kwotę,
najskromniejszą, mógłby tą żmudną drogą zdobyć dopiero w ciągu lat pięćdziesięciu ośmiu, a
wtenczas sam liczyć by musiał sto dziesięć. Absurdalne i tragiczne. Nie przyznał się
Ellsworthowi, w jakiej był opresji.

Ciężar porażek, jakich nie szczędził mu los, musiał brać na swoje barki, sam porażki te

wywoływał nie umiejąc poprzestać na małym. Nie było mu widać sądzone życie spokojne i
ciche. Czuł się powołany do czynów wielkich i gorzko za nie płacił. Po raz pierwszy pomoc
w realizacji odkrywczych, niezrozumiałych dla ogółu planów wyszła mu sama na spotkanie.
Nie zabiegał o nią, nie żebrał u możnych tego świata. Dość było upokarzającej żebraniny
przez te wszystkie lata, w których swą energię, młodzieńcze siły i zapał oddał wielkiej
polarnej sprawie.

Wnuk i prawnuk rybaków norweskich od najmłodszych lat marzył o odkryciach

arktycznych. Każdą książkę, w której znalazł choćby kilka stronic o Dalekiej Północy, każdą
mapę bielejącą pustką nie zapisanych nazwami plam chwytał chciwie. I serce biło mu mocno
na myśl, że mógłby być jednym z tych, którzy dotrą tam pierwsi. Rozczytywał się w

background image

pamiętnikach z wypraw polarnych, w wyciągach z pokładowych ksiąg. Opisy trudności, na
jakie natrafiali

background image

pierwsi żeglarze odkrywcy, nie przerażały go — wprost odwrotnie — rozpalały wyobraźnię,
utwierdzały w pragnieniu wypróbowania własnych sił na tych mroźnych obszarach. Urzekały
urokiem Wielkiej Przygody, pociągały nieodparcie.

Najgorętszym marzeniem, najskrytszym, był biegun północny. Jego dzieciństwo i

młodość przypadały na okres szaleńczej biegunowej gorączki. Ogarnęła świat, zbierała
bogate żniwo ofiar. Od trzech wieków rzeczywistość przeczyła wciąż dążeniom śmiałych, ale
oni nie ustępowali i pomału świat przywykał do tego, co z początku uparcie nazywał
szaleństwem. Jak ćmy do światła coraz to inni ciągnęli na północny«szczyt świata. I ci
rozważni, i ci lekkomyślni. Żaden celu nie osiągnął. Jakże oprzeć się pokusie wypróbowania
granic własnych możliwości?

Postanowił nie śpieszyć, uzbroić się w cierpliwość i w ten zapas wied2y, który pozwoli

mu odnieść zwycięstwo. Porażek lękał się, należał do tych, co nie umieją przegrywać.
Wiedział, że zdobyć wiedzę mógł tjdko zaprawą morską, a później polarną. Przerwał więc
studia medyczne, które rozpoczął na prośby matki, i zaciągnął się na statek jako zwykły
chłopak okrętowy. Powoli, krok za krokiem, przechodził wszystkie stopnie wtajemniczenia.
Egzaminy w Szkole Morskiej na sternika, a później, po latach pływania, na kapitana żeglugi
wielkiej stały się zwykłą formalnością. Egzaminatorzy zdawali sobie sprawę, że niejednego
sami mogliby się od tego marynarza nauczyć.

Pierwsze w dziejach ciężkie, przymusowe zimowanie, pierwszy lodowy chrzest u

brzegów Antarktydy na pokładzie statku Belgica, był znakomitym sprawdzianem jego
możliwości. Raz jeszcze utwierdził go w przekonaniu, że droga, jaką obrał, (była słuszna, że
jego miejscem na ziemi są te mroźne obszary wrogie człowiekowi. Co więcej, doszedł do
przekonania, że czas już najwyższy pomyśleć o własnej ekspedycji arktycznej. Jeszcze nie do
bieguna, jeszcze zbyt wcześnie. Do tego marzenia nadal nikomu się nie przyznawał. Pierwsza
własna wyprawa na małym kutrze Gjoa.
Śmiała, odkrywcza nie przetartym przez człowieka szlakiem z Atlantyku na Pacyfik. I
pierwsza żebranina o pieniądze. Tych gorzkich chwil trudno zapomnieć, jakby dzieliła od
nich otchłań nie trzydziestu lat, a zaledwie paru godzin.

Przygotowanie do wyprawy — mimo nadludzkich wysiłków, żeby obniżyć koszty,

zakupywać tylko rzeczy niezbędne, rezygnując z wielu innych — niczym worek bez dna
pochłaniały olbrzymie kwoty. W ostatniej chwili ci, co udzielili mu kredytów na zakup
żywności, wpadli w panikę po przeczytaniu jakiegoś artykułu, w którym żądny sensacji
dziennikarz zapytywał, czy doprawdy Norwegii potrzebne są „nowe szkielety na pustyniach
lodowych"; wyśmiewał przy tym „nędzny, wyłatany kuter Gjoa" i lekkomyślnego
młodzieńca, który chciał dokonać tego, czego na przestrzeni lat trzystu nie dokonali inni, ci,
co wyruszali z licznymi załogami, na wielkich, wspaniale wyposażonych statkach.

— Daję panu dwudziestoczterogodzinny termin na zwrot pożycżki — oświadczył

kategorycznie zaniepokojony artykułem dostawca..— Dwadzieścia cztery godziny, ani chwili
dłużej! Jeśli rachunki nie będą uregulowane co do grosza, zwrócę się do sądu o
sprawiedliwość, nałożę sekwestr na kuter.

Jasno zdawał sobie sprawę, że i Sto dni zwłoki nic by nie pomogło, nie zdołałby zebrać

tych głupich kilku tysięcy koron. Czyżby marzenia tylu lat, wyrzeczenia i trudy miały pójść
na marne teraz, kiedy wreszcie zgromadził na pokładzie swego kutra zapas żywności na lat
pięć, kiedy wynalazł sześciu jak on odważnych, którzy zgodzili się płynąć w nieznane?
Wyjście, było jedno, szaleńcze może, ale jedyne — uciec.

I tak uczynił, wykradł się z portu nocą, jak złodziej.
Pierwszy w dziejach przepłynął z Atlantyku na Pacyfik. Nie zmarnował dwu zimowań na

Wybrzeżu Ziemi

background image

Króla Williama w dalekim archipelagu wysp kanadyjskich, powrócił jako zwycięzca z
bogatym materiałem obserwacji, pomiarów, zbiorów etnograficznych, odkrył biegun magne-
tyczny Ziemi, nauczył się od Eskimosów, jak żyć w Arktyce, jak się jej nie lękać, a nade
wszystko uwierzył sam w siebie, sprawdził swe możliwości, wiedział, że teraz już może się
ważyć na wielką wyprawę do bieguna północnego.

Norwegia, którą okrył sławą swego zwycięstwa, powitała go jak bohatera narodowego,

gdy po trzech latach powrócił do kraju. Tak jak ongiś Fridtjofa Nansena. Entuzjazm upoił go
na krótko, sława nakładała zbyt mocne więzy, krępowała zależnością od ludzi, od których
małości odwykł, dławiła.

Gwałtownym ruchem odsunął krzesło, zapalił fajkę. Trudno było wyrwać się ze szponów

wspomnień. Przed oczyma stanęła mu Nora, dziewczyna, którą utracił z własnej winy.
Czemuż nie potrafił w*tedy, przed wyprawą na Gjdi, znaleźć tych paru słów, na jakie
czekała? Czyżby podświadomie bał się wiązać? A może po prostu w gorączce przygotowań
nie pomyślał o tym, nie znalazł wolnej chwili! Był przekonany, Nora i tak rozumie, że będzie
na niego czekać, że... Czyż trzeba wszystko powiedzieć do końca?

W fajce powoli rozżarzał się mocno ubity tytoń.
A potem? Zwycięskie akordy marszu do bieguna południowego przesłoniły gorycz

tamtych wspomnień, tamtego zawodu. Skąd znalazł się na niedostępnym płaskowyżu
Szóstego Kontynentu? Antarktyda ibyła mu obca, nigdy nie sięgał do niej myślą. Szykował
nową arktyczną wyprawę badawczą, długoletni dryf na Framie po Północnym Oceanie
Lodowatym. Nieoceniony przyjaciel Nansen oddał mu do dyspozycji swój statek, wyjednał
kredyty w Stortingu. Słowo „biegun" nie padło, ale społeczeństwo żądało, aby tam właśnie
dotarł, by' w zamian za pomoc okrył znów Norwegię sławą, by pierwszy zatknął jej flagę na
północnym szczycie świata.

Cios przyszedł niespodziewanie. Tym pierwszym był Robert Edwin Peary. Flaga —

amerykańska.

Wzdrygnął się na to wspomnienie, dziś jeszcze po latach ibolało jak nie zagojona rana. W

ciągu kilku zaledwie dni ©puścili go wszyscy. Zamiast uśmiechów wychodziły mu teraz
naprzeciw obojętne, zimne twarze. Przestał ludzi interesować, nie był już „modny". Dopływ
pieniędzy ustał jak ucięty nożem. Nikogo nie obchodził jego dryf arktyczny, jego badania
naukowe. Skoro wyprawy nie uwieńczy sensacja w postaci bieguna, niechże nie wyrusza,
niechże siedzi na miejscu. Po co wydawać wielkie sumy, czy nie lepiej przeznaczyć je na
jakiś pożyteczny cel, choćby na budowę nowej stoczni?

Niczego nie rozumieli, myśleli tylko o zysku, głuchli na każdy dźwięk, który nie był

dźwiękiem brzęczących monet.

Gdyby nie Nansen wyprawa nie doszłaby nigdy do skutku. Rozgoryczenie zrodziło

rozpaczliwy pomysł. Wyruszył do Arktyki, tak, to prawda, ale kiedy odbijał od norweskich
brzegów, wiedział już, że nie do niej zdąża. W najgłębiej tajemnicy — nie dopuścił do niej
nawet Nansena — skierował statek w przeciwnym kierunku, do brzegów Antarktydy. Tam
był biegun, którego nikt jeszcze dotąd nie zdobył.

— Skoro oczekują ode mnie sensacji, skoro sensacją mam płacić — będą ją mieć. Jeśli

powrócę zwycięzcą — przebaczą mi wszystko. I znajdą fundusze na następną wyprawę —
powiedział bratu nie kryjąc goryczy. — Jeśli nie wrócę i tak nikt po mnie nie zapłacze!*

Celu dopiął, pierwszy w dziejach zdobył biegun południowy, a przecież nie o nim marzył,

teh niedostępny punkt ziemskiego globu był dla niego tylko etapem w drodze do 90° Nord.
Okrył sławą swój kraj z myślą o nowej wyprawie arktycznej. „...Musi dopiąć swego, pożera
go ambicja" — mówili pogardliwie niektórzy. Różne bywają rodzaje ambicji. Musiał w coś
wierzyć, żeby odnaleźć sens życia. I o to coś do końca walczyć. Taki już był.

background image

Pierwsza wojna światowa przeszkodziła mu wyruszyć na Daleką Północ, do bieguna. Czy

zawsze musiał napotykać na przeszkody? Wiedział, że i tak nie ulegnie. Do mło

background image

dzieńczych marzeń powrócił już w lecie 1918. Wypłynął do Arktyki, nim ucichła wojenna
zawierucha, tym razem na własnyii z trudem zdobytym statku.

Ka i... Pov uł bolesne ukłucie w sercu. Ileż trudu kosz- toWrił. T

,A

4o.uwa tego statku, ile

wyrzeczeń. Maud zawio- dła.^Fi. j zimowanie, drugie, trzecie, wszystkie przymusowe
ja^imowania De Longa, nie tam gdzie zamierzał, nie tam gdzie pragnął, ale tam gdzie
uwięziła go Arktyka. Osiągnięcie bieguna północnego z dryfującym potokiem lodowych pól
oddalało się, bladło, stawało nierealne. Gdy- byż przynajmniej dotarł tak daleko na północ
jak Nansen, gdybyż mógł jak on przedsięwziąć marsz, ale nie, los był okrutny, statek wiązł w
lodzie tuż przy syberyjskich wybrzeżach. Nie mógł pogodzić się z porażką, opuścił Maud,
próbując z Alaski samolotem dotrzeć do bieguna północnego. Próba zawiodła. Pośpieszna,
gorączkowa musiała zawieść, opuściła go ta cierpliwość, z której był dumny. Spieszył.

Gwałtownym ruchem otworzył okno, zaibrail&o mu powietrza. Do ciasnego, pokoiku

wtargnął brutalnie huk miasta olbrzyma, w którym noc była widna od świateł jak dzień.
Szumiała stolica tego obcego kraju, do którego przybył niczym żebrak po prośbie, szumiała
jak morze przed sztormem, jak woda bijąca w krawędzie lodowych pól, wśród których
więziona cichnie nagle. Niedługo posłyszy te znajome dźwięki. Powrócą jeszcze wspaniałe,
zwycięskie dni. Przyszłość rysowała się jasna. Kiedy ,zasiadł znów przy stoliku, twarz miał
wypogodzoną, ołówek szybko biegł po papierze. Punkt pierwszy — wykupić z włoskiej
firmy dwa hydroplany, zamówione od dawna i nie zapłacone, bo oszust uciekł z jego
pieniędzmi. Punkt drugi — odłożyć fundusze na dalszy dryf Maud pod wodzą wiernego
Sverd- rupa. Punkt trzeci — spłacić resztę wierzycieli. A potem razem z Ellsworthem
próbować na hydroplanach dotrzeć do 'bieguna północnego. Po tylu latach oczekiwań
marzenie przybierało wreszcie kształt rzeczywisty.

Próba silników. Pełny gaz. Rozmigotane w słoń nigła pod samo niebo wzbiły tuman

srebrzystego py

3

— Startujemy! — padł rozkaz.

{

||1|

Pierwszy ruszył hydroplan N-25 z pilotuj/ ... rl arsenem, nawigatorem Amundsenem i

mechąj*

łt 6

t •ch- tem. W ślad za nim sunął N-24 pilotowany

r

r

lu

pi'-tri- chsona, z nawigatorem

Ellsworthem na pokucie i mechanikiem Omdalem. Przeciążone maszyny typu Dornier Wal z
trudem ślizgały się po szorstkiej, pokrytej grudami rozmarzającego śniegu powierzchni
lądowiska w Ny Aele- sund.

Lekko, nadspodziewanie lekko przeskoczyły obie łańcuch gór Spitsbergenu i miękko

sunęły na północ wzdłuż zakutych w lód fiordów.

Siwe strzępy mgły przesłaniały chwilami N-24, zniekształcały jego kontury, jakby jakiś

niewidzialny mur wyrastał między dwoma hydroplanami. Czarno-biała mozaika pod
samolotem zmętniała nagle, pojedyncze chmurki zaczęły zwierać się, gęstnieć w jedną szarą
masę. Bure kłaki niesione przeciwnym wiatrem zahaczały o skrzydła, ześlizgiwały się po
kadłubie, mielone śmigłami na strzępy, zlewały z niebieskim płomieniem, bijącym z rur
wydechowych i wlokły za maszyną długą rozedrganą wstęgę. Godziny mijały.

Wbrew prognozie jednolity kożuch mgły spowijał N-25.
Ręka pilota oparła się na gałce dźwigni. W odpowiedzi oba silniki zagrały wyższym

tonem. Jak pai zaprzęg, nad którym świśnie bat, hydroplan skoczył naprzód. Pilot podciągnął
do siebie wolant i posłuszny^ego woli dziób poszedł ostro w górę. Niespodziewany blask jak
biczem chlasnął po oczach, oślepił Amundsena. Z morza mgły maszyna wyskoczyła wprost
w słońce, pozostawiając daleko pod sobą skłębioną biel.

Groźny front chmur zaczął przerzedzać się, rozpadać na <strzępy. W wyrwach obłoków,

pod hydroplanem wśród bieli lodu ciemniała plama jeziora. Promieniście niby macki
ośmiornicy rozciągały się od niej na wszystkie strony długie ramiona wodnych kanałów.
Odnalazł wzrokiem

background image

N-24, Dietrichson wiernie sunął wciąż ich śladem. Chwytając w okular sekstantu słońce,
odetchnął z ulgą, a w dzienniku pokładowym zanotował:

ósma godzina lotu, położenie osiemdziesiąt osiem stopni Nord.
Spełnienie marzeń było blisko.
— Zużyliśmy już połowę benzyny — usłyszał raptem. — Co robić, zawracać?
Czemu ten biegun, do którego już raz nie dotarł pierwszy, stawia wciąż opór?
•— Zawracać? — krzyczał mechanik zaniepokojony milczeniem.
— Nie, lądować!
Zdecydowany ruch ręki wskazał pilotowi pole lodowe nie opodal jeziora. Dziób maszyny

skierował się do przodu, pochylił w dół. Dietrichson zrozumiał sygnał, obniżył się do
lądowania.

Tylny silnik zakrztusił się raz, drugi, strzelił gniewnie i zamilkł. Na wybór miejsca nie

było czasu. Maszyna szybko wytracała wysokość, opadała. Pilot skierował ją na najbliższą
odnogę jeziora. Pod sześciotonowym ciężarem gondoli, mknącej wciąż jeszcze z szybkością
ponad stu kilometrów na godzinę woda wzburzyła się, zakotłowała. Czubek prawego
skrzydła prześliznął się tuż ponad uzębioną ostrymi* zrębami krawędzią torosu, przemknął
nad drugą, wyższą, podrywając w górę tuman śnieżnego pyłu. Przód gondoli nieifcłaganie
parł w stronę wyiskrzonych słońcem, zawężających się gwałtownie zwalisk, które jak
barykada zamykały kanał. Hamowany gęstą kaszą lodową hydroplan zwolnił bieg i wparł się
ciasno w białą ścianę. Żaden mu9kuł nie drgnął na twarzy Riiser-Larsena, chociaż nikt lepiej
niż on nie zdawał sobie sprawy z grozy sytuacji. •
— Obracamy maszynę przodem do wylotu kanału! — komenderował Amundsen. Chaos
lodowych płyt, spiętrzonych po obu krawędziach,
budził trwogę. Najmniejszy podmuch wiatru wystarczyłby, żeby zwarły się miażdżąc swym
ciężarem samolot.

— Stąd nie wystartujemy! — pilot wskazał na ciemny pas wody; ścinała się w oczach,

krzepła, jak pazurami wczepiała w burty gondoli. Z tej pułapki nie było ucieczki.

— Żywność, śpiwory, namiot, sanie, broń na lód!
Wydawane suchym tonem rozkazy padały jeden po drugim, jak seria z karabinu

maszynowego.

— Gdzie N-242^
Na to pytanie nie było odpowiedzi.
Daremnie wszyscy trzej wspinali się na okoliczne to rosy, daremnie wytężali wzrok

wypatrując drugiego hydro- planu. Wokół jaśniała niczym nie skażona biel, jednolita,
martwa, przerażająca.'

Amundsen spojrzał na zegarek. „Przy odrobinie szczęścia o tej porze moglibyśmy po

zdobyciu bieguna wracać już do Ny Aalesund..." — pomyślał z goryczą, ale nie to było teraz
ważne. Lęk o załogę N-24 przytłumił wszystkie inne uczucia.

Biegły szybko godziny na gorączkowym wyczekiwaniu, minęło ich dwadzieścia cztery.

Lód był w nieustannym ruchu, jękliwe zawodzenie wiatru szarpało nerwy, potęgowało
niepokój, bezradność obezwładniała. Gdzie ich szukać? Jak długo czekać? Jaki los ich
spotkał? Czy wylądowali szczęśliwie, czy?...

— Są! Żyją! ~ wrzasnął następnego ranka Feucht. W okularach lornetki wydartej mu z

rąk Amundsen dostrzegł w gąszczu torosów targaną wiatrem flagę, obok hydroplan. I ludzi.
Wszyscy trzej dawali znaki, po paru chwilach nawiązali łączność semaforem.

—• Muszą się tu do nas przedostać, za wszelką cenę, dopomóc wyrąbać pole startowe,

wyciągnąć maszynę na lód — polecił pilotowi.

background image

Wyciągnąć ciężki hydroplan z kanału wodnego na lód?... Trzeba przedtem w krawędzi

wykuć jak w granicie równię pochyłą. Czym? Norwegowie mieli dwie drewniacre szufle,
kotwicę zastępującą kilof i cztery zwykłe, krótkie myśliw

background image

skie noże... Amundsen, który wychodził zawsze naprzeciw niespodziankom, tym razem
zawiódł.

Wyszydzał lekkomyślność Andrće'go, brak polarnego przygotowania, a sam zawierzył

powietrzu. Zdradziło go, jak zdradziło morze. Ciężko przyszło teraz płacić za pochopną
wiarę w zwycięstwo.

Kuli zajadle lód, nie mając chwili czasu, żeby otrzeć pot spływający strugami z twarzy.

Mijała jedna doba, druga, trzecia. A tamci wciąż jeszcze nie nadchodzili. Co stało im na
przeszkodzie?

Czwartego dnia po drugiej stronie kanału zaciemniały trzy sylwetki.
— Wypłyń im naprzeciw, dopomóż! — polecił Larsenowi Amundsen kończąc

montowanie składaka.

Pilot był już pośrodku jeziora, kiedy powietrzem targnął krzyk, odbił się w skroniach

bolesnym echem. Tak wzywa pomocy człowiek w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Krzyk
znów się powtórzył. — Ratunku! Ratu-u-u- u-nku!

Kto wołał? Co działo się za lodowym murem? Cisza, jaka zapanowała, była nie do

wytrzymania. Bezsilnie wpatrywał się Amundsen w spiętrzony zwał torosów, za którym
rozgrywał się polarny dramat, minuty wyczekiwania wydały się całym wiekiem.

W szkłach lornety zza białej krawędzi wynurzyła się jedna postać, za nią druga. Wlokły

się z trudem. I wreszcie trzecia.

— Zabraliśmy, co się tylko dało, i z ciężkimi plecakami powędrowaliśmy do was —

opowiadał przebrany w suche zapasowe ubranie, rozgrzany kieliszkiem czystego spirytusu
Dietrichson. — Lód ustąpił mi raptem pod nartami, zapadłem po szyję. Na szczęście nie
przywiązałem desek, same zleciały mi z butów, ale plecak wciągał w głębię, namókł jak
gąbka. I ubranie ciążyło jak balast. Zacząłem krzyczeć, na pomoc przybiegł Omdal. Po chwili
i on zanurzył śi|j|jj lodowej kaszy, niewiele brakowało, gdyby nie LincoliW^łoby po nas.
— Widziałem, jak lód się załamał pod jednym, potem
pod drugim, podpełzłem powoli, na brzuchu, z daleka podałem nartę Dietrichsonowi. Miał
jeszcze tyle siły, żeby się jej uchwycić i wyciągnąć na lód — mówił Ellsworth. — Gorzej
było z Omdalem, zsiniał, zdrętwiał, do pół głowy zanurzony w wodzie, nie mógł zacisnąć
palców na desce. Podczołgałem się, schwyciłem go za rękę, ale zabrakło mi sił, żeby go
wyciągnąć. Dietrichson z drugiej strony pełzł już na szczęście do krawędzi przerębli, ciachnął
nożem po szelkach plecaka i jakoś wspólnymi siłami wyciągnęliśmy Omdala.

— Start z Ny Aalesund miałem fatalny — żalił się Dietrichson — bryła lodu rozpruła mi

dno gondoli, powinienem był zawrócić od razu, zdecydowałem jednak ryzykować, nie
chciałem przerywać wam lotu. Myślałem tylko, gdzie by lądować. Kiedy wasza maszyna
poszła w dół i ja się obniżyłem. I tak nie doleciałbym dalej. Siadałem ostrożnie, miałem,
trzeba przyznać, diabelne szczęście. Tylny silnik dławił się, kasłał, aż wreszcie zamilkł.
Wymiana przepalonych zaworów nie uratowała nas, nie zdołaliśmy uruchomić silnika,
nagrzane tłoki zatarły się widać w cylindrach. Naprawa potrwa co najmniej siedem dni, do
gondoli strumieniami wlewa mi si£ woda, start z powierzchni jeziorka wykluczony.

— Nie sposób myśleć o obu maszynach. Naszym wro-* giem jest czas. Musimy stąd jak

najszybciej uciekać — zdecydował Amundsen. — Odlecimy wszyscy w N-25. Pomieścimy
się jakoś, i tak nie ruszymy, póki pas startowy nie będzie gotów. Najważniejsze to wydobyć z
kanału nasz hydroplan i przepchnąć go na twardy grunt.

Gdyby nie zdołali na czas wyrwać maszyny z lodu, sytuacja byłaby straszna. Marsz po

krze i walka z wrogiem — z jakim nigdy jeszcze dotąd nie przyszło Amundsenowi walczyć
— z głodem. Pracowali niczym automaty, niezmordowanie, bez chwili wytchnienia, ruchami
oszczędnymi, precyzyjnymi, żeby zachować siły na dni, które przyjdą. I z dumą wieczorem

background image

spojrzeli na wy<^tfą morzu maszynę, przeciągniętą na wskazane przez LaraBfe miejsce. Ale
to dopiero początek. Następny rozkaz brzmiał:

background image

— Pas startowy!
Przez siedem dni i siedem nocy z godnym podziwu uporem odłamkami lodu wypełniali

dziesiątki dołów, ścinali setki pagórków, nie pozwalając sobie na moment wytchnienia.
Ustawali tylko, żeby nabrać tchu, i od nowa wczepiali się w lodową powłokę. Załadowany
ciężko hydroplan z podgrzanymi silnikami stanął wreszcie gotów do startu. Następne chwile
przyniosły nowe powikłania. Czujne ucho Amundsena uchwyciło raptem lekki, niedo-
słyszalny prawie szelest. Pod gondolą, niczym zbutwiałe drewno pękał lód. I wszystko trzeba
było zaczynać od nowa...
*

Nocą zbudził ich alarm. W stronę hydroplanu z chrzęstem sunął biały zwał, potworną

mocą wypychał gdzieś z morskich otchłani wciąż nowe odłamy. Z trzaskiem wystrzelały
wysoko w górę, z hukiem waliły się w morze, a na ich miejsce w fontannach lodowych
okruchów wypełzały już inne. Rósł potężny szaniec i powoli, nieubłaganie sunął naprzód.
Trzask pękającej kry pulsował w skroniach. Zmiażdży czy nie zmiażdży?

Lód utknął w swoim pochodzie tuż przed gondolą hydroplanu, ale dzieło zniszczenia,

jakiego dokonał, przekraczało granice wyobraźni. Ani śladu po wyrównanym z takim
nakładem sił polu startowym. Na jego miejscu jak kolumny greckiej świątyni długimi,
harmonijnymi szeregami wystrzelały pod niebo, parometrowej grubości śnieżnobiałe płyty.

— Sytuacja wydawała się beznadziejna. Nigdy jeszcze dotąd nie czuliśmy się tak

wyczerpani i, co tu dużo mówić, zniechęceni. Na każdy nasz wysiłek lód odpowiadał
zniszczeniem — wspominał później Amundsen.

Od chwili startu z Ny Aalesund mijało już czternaście dni. Żadnej pomocy nie można się

było spodziewać. Znikąd. C^rnaglił. O trzysta metrów od obozu Amundsen odkrył wreszcie
długie, grube pole lodowe. Tam trzeba
przetoczyć maszynę. To jedyny ratunek — zdecydował. Ale jak? Jak ją obrócić w kierunku
startu, jak wyrównać wysoki wał spiętrzonych odłamków? Jak zasypać po drodze dwie
głębokie rozpadliny? Jak prymitywnymi narzędziami zbudować równię pochyłą? Nowe
trudności wyzwalały przypływ energii.

...Racje żywnoSciowe zmniejszyłem do dwustu pięćdziesięciu gramów na dzień, przy

wysiłku, jaki musimy dawać, są to racje głodowe. Godziny snu skróciliśmy, trzeba było
nieustannie czuwać. Najstraszniejsza jednak ze wszystkiego była bezowocność naszych
wysiłków. To, czego zdołaliśmy dokonać w ciągu całej doby, prąd morski niszczył w parę
godzin. Towarzyszy mam wspaniałych, ani słowa skargi, pracują zawzięcie, z ochotą, nie
tracą humoru. Tacy jak oni przynoszą ludzkości prawdziwy zaszczyt — notował.

Dwadzieścia cztery doby, prawie sześćset godzin, godzin ciągnących się w

nieskończoność, trwała walka z Arktyką. Budowę nowego lądowiska rozpoczynali
trzydzieści razy i sześciokrotnie usiłowali z niego startować. Wszystko na próżno. Po
ostatniej próbie gondola hydroplanu uwięzia ciężko w lodowym błocie.

— Jeszcze raz przygotować pas startowy. Ostatni — zdecydował Amundsen. — Jeśli i to

się nie uda, idziemy pieszo do brzegów Grenlandii, na Ziemię Granta.

Decyzja rozpaczliwa. Żaden kapitan nie opuszcza statku, nim nie utraci resztki nadziei —

niełatwo zrezygnować i szukać wątpliwego ocalenia w przemarszu tysiąca kilometrów po
ruchomej krze, bez żywności, bez sił. To ostateczność.

W drobnej mżawce, w kłębach mgły rwanej na strzępy wiatrem, raz jeszcze z

rozpaczliwą determinacją rzucili się do morderczej pracy.

— Na nic, nie wystartuję, lód wciąż zbyt miękki.
— Wystartujesz. Ubijemy teraz nogami cały pas startowy, udepczemy! Nocny

przymrozek dokona reszty.

background image

I sześciu osłabionych głodem ludzi, w jakimś dziwacznym tańcu podryguje, udeptując

metr po metrze rozmiękłe, grząskie polarne błoto. Dwie próby rozbiegu znów zawodzą.
Amundsen postanawia jednak walczyć do upadłego.
*

...Ranek 15 czerwca zapowiada się wreszcie dobrze, trzy stopnie mrozu. Pole startowe

stwardniało wreszcie, chociaż Larsen wciąż jeszcze nie jest zadowolony. Niebo zaciągnięte
chmurami przepuszcza rozproszone światło, nikną w nim niebezpieczne cienie. Wzdłuż linii
startu ułożyliśmy ciemne przedmioty, wszystko, co tylko było pod ręką. Najdrobniejsze
zboczenie z wydeptanego z takim trudem wąskiego pasa to katastrofa. Wiem jedno: teraz
albo nigdy! — notował w pamiętniku Amundsen.

...Silniki na pełnych obrotach przeniosły nas nad rozwartą niespodzianie paszczą

szczeliny. Odetchnąłem dopiero wtedy, kiedy dno gondoli przestało trzeć, o lód.

...Śmierć towarzyszyła nam w tym locie. Nigdy jeszcze nie była tak blisko. Wyzbyliśmy

się ekwipunku i żywności, żeby odciążyć maszynę. Nie mieliśmy nic. Zginęlibyśmy z głodu,
jeżeliby nawet udało się gdzieś lądować. Nie dostrzegłem nigdzie ani jednego zwierzęcia, ani
jednego ptaka.

...W ciągu dwóch godzin otaczała nas mgła, lecieliśmy jak ślepcy, według kompasu

magnetycznego. Udało się wreszcie wyskoczyć szczęśliwie z tego mlecznego oparu, nabrać
wysokości za cenę benzyny, a tej nie mieliśmy zbyt wiele... Ponad chmurami dopiero zdałem
sobie sprawę, że lecimy z zawrotną szybkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Pod
nami bielało morze pokryte drobną krą, o lądowaniu nie mogło być mowy, nigdzie nie
dojrzałem jezior ani kanałów nadających się do wodowania.

...Godziny biegły szybko. Byliśmy' wciąż na łasce i niełasce losu — najdrobniejsze

choćby uszkodzenie, jakieś zatkanie rurki benzynowej, jakieś zwarcie w obwodzie
elektrycznym czy choćby przepalenie wentyli, tak jak to się przydarzyło w „N-24", groziło
katastrofą. Mogło skończyć się przymusowym lądowaniem lub, co gorsza, strzaskaniem
maszyny o lód. W zbiorniku został już tylko niewielki zapas paliwa. „Najwyżej na pół
godziny!" — zamel- dował mi Riiser-Larsen. Poprzez morze chmur dostrzegłem na szczęście
w tejże chwili znajome zarysy gór północnego Spitsbergenu. W dole czerniało morze wolne
od lodu. Radość trwała krótko. W chwilę później zaciął się ster stabilizacji, pilot musiał
wodować. Nie byłyjnnej rady. Gdyby ten defekt przydarzył się wcześniej, bylibyśmy
zgubieni, ale nasz Larsen to nie tylko najlepszy z pilotów, to także pierwszorzędny marynarz,
na wzburzonej fali siadł lekko niczym mewa i poprowadził hydroplan jak łódź motorową.
Benzyna była na ukończeniu, musieliśmy dobić do jakiejś skały i tam czekać wybawienia.
Kamień spadł mi z serca, kiedy na horyzoncie zabielił się żagiel kutra. Byliśmy ura- towani.

...Nigdy jeszcze nie czułem tak mocnej więzi między mną a moimi rodakami. Czyżbym

wreszcie zdobył ich serca? — zapisywał później Amundsen głęboko wzruszony
entuzjastycznym przyjęciem, jakie mu zgotowała Norwegia. Rejs wzdłuż wybrzeży był
jednym nieprzerwanym pasmem hołdów. Przyjęcie w stolicy przekroczyło najśmielsze
marzenie.

W łopocie flag, którymi udekorowano miasto, nie kryjąc wzruszenia patrzył na

wielotysięczny tłum. Niełatwe zwycięstwo nad sercami rodaków osłodziło mu gorycz straty
Maud, która w powrotnym rejsie z Arktyki przepłynęła raz jeszcze Cieśninę Beringa i
zakończyła swój żywot polarny w Seattle.

Nie dotarł do bieguna północnego ani morzem, ani powietrzem. Czy nie czas wreszcie

zrezygnować? Ale Amundsen do tej pory nie zna słowa rezygnacja...

background image

...Najdrobniejsza nieszczelność przewodów olejowych czy zluzowanie nakrętki w silniku

grożą przymusowym lądowaniem zawsze groźnym na tych obszarach, a podczas mgły —
niechybną zgubą — pisże "w swej książce o wyprawie hydroplanowej opracowanej wespół z
Ellswort- hem.

...Nieporównanie bezpieczniejszy na polarnych obszarach wydaje mi się sterowiec...

Uszkodzony silnik można zawsze naprawić w powietrzu — snuje nadal rozważania.

Ani on, ani Lincoln nie zniechęcili się niepowodzeniem hydroplanowej wyprawy. Obaj

rozmyślają nadal, jak drogą powietrzną przedostać się nad biegun północny. Mimo ciężkich
przeżyć pod 88° Nord, Ellsworth zapadł na ową nieuleczalną chorobę zwaną „bakcylem
polarnym". Nigdzie na świecie, a sporo go widział, nie zetknął się z taką wrogością przyrody,
z takim wyzwaniem rzuconym w twarz człowiekowi. I już nie dziwił się teraz, że te surowe
morza polarne od dawien dawna Anglicy uznali za najlepszą sżkołę charakteru. Każdy dzień
na tych obszarach był dniem próby, każdy niemal jak pod mikroskopem ukazywał, z jakiego
stopu odlany jest człowiek, sprawdzał, jakie wartości wyzwala w nim walka.

Z niekłamanym podziwem spoglądał na Amundsena. Ten twardy człowiek był godnym i

zapewne ostatnim spadkobiercą swych nieustraszonych przodków Wikingów, którzy pierwsi
północne wody przemierzali. na bezpokładowych drakkarach. Podtrzymywał także wspaniałe
tradycje wielkich żeglarzy-odkrywców Kolumba, Magellana, Vasco da Gamy czy
nieulękłego kapitana Diaza. Jak oni — przeraźliwie samotny ,w życiu osobistym, gdyż
odepchnął od siebie wszystko, co tchnęło spokojem, jak oni — opętany wielkością swych
marzeń, a nie zrozumiany przez współczesnych — poniżał się do żebraniny o pieniądze na
swe wyprawy.

Ellsworth postanawia doprowadzić do realizacji ponownego ataku na biegun północny.

Obaj z Amundsenem wzywają do Christianii pułkownika Umberto Nobilego,
konstruktora najnowocześniejszego na owe czasy sterowca, który Włosi zamierzają sprzedać.

Jakikolwiek pułkownik Nóbile uosabiał to wszystko, czego Amundsen najbardziej nie

znosił, dla dobra ekspedycji zgodził się zaangażować go jako kapitana i przyjąć ponadto na
pokład sterowca pięciu mechaników włoskich do obsługi silników oraz systemu zaworów
gazowych. Niechętnie to uczynił. W tym locie transpolarnym, który miał być spełnieniem
tyloletnich marzeń, uwieńczeniem całej kariery polarnej, pragnął mieć wokół siebie
wypróbowanych przyjaciół tych z Gjói i z Maud i tych z N-24 i N-25. Musiał jednak
zrezygnować.

Nie bez zawiści spoglądali niektórzy na pięćdziesięcioletniego Roalda. Jego spojrzenie

było znów śmiałe, zdobywcze, jakby ponowne wzięcie się za bary z Arktyką odmłodziło go o
parę dziesiątków lat. Z dawną niespożytą energią zabrał się do organizacji swej, siódmej z
kolei, ekspedycji polarnej.

Pomoc finansowa Ellswortha była kamieniem węgielnym wyprawy, ale Amundsen

zdawał sobie sprawę, że śmiały transpolarny lot nowym, nie znanym dotąd w Arktyce
środkiem transportu pochłonąć musi zawrotne sumy. Pospiesznie wykańczał więc książkę
„Mój lot do 88° Nord", na którą czekało niecierpliwie dwunastu zagranicznych wydawców, i
skrzętnie, niczym skąpiec, gromadził grosz do grosza. Na swoje barki wziął niełatwą
organizację budowy podczas nocy polarnej olbrzymiego hangaru dla sterowca w Kings Bay,
przygotowanie ekwipunku osobistego dla załogi oraz wyposażenia naukowego wyprawy.
Riiser-Larsenowi powierzył nadzór nad przeróbką sterowca na półsztywny, żeby można było
zakotwiczać go do masztów podczas przelotu z Rzymu na Spitsbergen. Przyszłość widział w
jasnych barwach. Nic teraz już nie było w stanie przeszkodzić mu w zdobyciu 90° Nord.
Przybędzie tam pierwszy drogą powietrzną, musi być pierwszy, jak wszędzie.

Cios spadł niespodziewanie.
Majowego ranka 1926 roku sterowiec o dumnej nazwie

background image

Norge stał gotów do startu na biegun, kiedy do Kings Bay pośpiesznie rozgarniając lodowe
zapory wpłynął amerykański statek z trzysilnikowym samolotem na pokładzie. Amundsen
pierwszy zrozumiał.

Młody Amerykanin Byrd wspominał mu przed paru miesiącami o swym zamiarze lotu do

bieguna z północnych wybrzeży Grenlandii. Czemuż teraz właśnie przypłynął na
Spitsbergen? Czemu startować chciał z tego samego miejsca co on, Amundsen? Rozsądek
nabyty latami walki przeważył jednak zranioną głęboko ambicję.

...Przed laty ubiegł mnie morzem Peary, dziś ubiegnie powietrzem Byrd — notuje —

Bo... ścigać się z nim nie będę!

Nie czas na gorycz. Po szesnastu zaledwie godzinach* po trzech zaledwie okrążeniach

powietrznych bieguna, szczęśliwy rywal powraca do Kings Bay. Daremnie jednak na pięknej,
młodzieńczej twarzy Amundsen szuka śladów wzruszenia. Dotarcie do północnego szczytu
świata było dla Byrda zaprawą, etapem w drodze do południowego. Marzy mu się Szósty
Kontynent i ten niedostępny biegun
skryty w pustkowiu płaskowyżu antarktycznego.
*

W dwie doby później, o północy, silniki Norge zagrały czystym tonem i wielkie cygaro

połyskujące w promieniach wiszącego nisko nad horyzontem słońca poszybowało ma-
jestatycznie na północ.

Norge leciała z szybkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, dawnym szlakiem N-

24 i N-25, podobnie jak one spychaha z trasy upartym bocznym wiatrem. Pod 88° Nord, w
miejscu pamiętnej katastrofy hydroplanów Amundsen, Ellsworth, Riiser-Larsen i Omdal
uścisnęli sobie ręce. A chociaż na bieli lodu nie dostrzegli ciemnej plamy jeziora ani
zasypanych śniegiem szczątków N-24, zamajaczyła im przed oczyma ta garstka rozbitków,
którzy uparcie, wytrwale, nie chcąc się poddać, ubijali grząski śnieg na pas startowy. O
godzinie dwunastej radiotelegrafista nadał wiadomość:

Nasze współrzędne 89° Nord i 11° West. Podchodzimy. do bieguna północnego. Na

pokładzie wszystko w porządku.

Ster przejął teraz Wisting.
— Należy mu się ten zaszczyt za marsz do bieguna południowego, za lata walki z lodem

na Maud — zdecydował Amundsen.

Riiser-Larsen wziął namiar, chwytając słońce w okular sekstantu, podniósł rękę.
— Pod nami biegun! — oświadczył uroczyście.
Flagę norweską zrzucili razem Amundsen i Wisting — zdobywcy przeciwległego krańca

Ziemi, amerykańską Ellsworth, a wreszcie włoską Nobile. Przymocowane do aluminiowych,
ostro zakończonych prętów wbiły się kolejno w białą powierzchnię lodu. Długą chwilę ludzie
z odkrytymi głowami patrzyli, jak wiatr rozwiewa barwne płótna sztandarów.

Riiser-Larsen skierował sterowiec w stronę wybrzeży Alaski, do Point Barrow, nad

nieznane, najtrudniejsze obszary, zwane „biegunem niedostępności".

...W pełni zasługuje on na tę nazwę jUg notował w dzienniku podróży Ellsworth —

wydaje się, że jakieś gigantyczne, złe moce staczały tu od wieków zaciekłe toalfci. Naj-
odważniejsi z nas, najbardziej żądni przygód, byli uszczęśliwieni, że nie potrzebują
przedzierać się pieszo lub przebijać statkiem przez ten nieopisany lodowy chaos.

Szare, pojedyncze pasma mgły zgęstniały naraz, zwarły się szczelnie wokół powietrznego

statku. Gondola i całe pokrycie zabłysły przezroczystym, cieniutkim szkliwem, szyby
zmatowiały. Jakaś niewidzialna siła przyhamowała lot, silniki pracowały ciężej, głuchym,
obcym tonera.

background image

Grubość białej powłoki rosła w oczach, przygniatała olbrzymim ciężarem Norge do

niewidocznych w dole toro- sów. Amundsen nie odrywał wzroku od wysokościomierza.
Strzałka powoli, nieubłaganie pełzła w lewo, ku zeru.

background image

•I raptem sią zaczęło. Ostra bryła lodu uderzyła w powłokę balonu z suchym trzaskiem
wystrzału karabinowego. Pierwsza, nie ostatnia. Odrzucane wirującymi leniwie śmigłami, jak
nieprzyjacielskie pociski trafiały w napięte płótno poszycia, dziurawiły je, przebijały
zbiorniki wypełnione gazem, atakowały mechaników, którzy pośpiesznie łatali dziury. Przez
sterowiec raz po raz przebiegało drżenie.
...Lód znów stał się nam wrogiem — zapisał później Amundsen w dzienniku podróży. — W
każdej niemal chwili groził straszną perspektywą przymusowego lądowania i przejścia pieszo
tych czterystu kilometrów, jakie dzieliły nas od wybrzeży Alaski.
— Przestawić gaźnik na najbogatszą mieszankę — polecił mechanikom pilot. Silniki
zapracowały pełną mocą, ale szybkość spadła do siedemdziesięciu kilometrów na godzinę.
Niewiele brakowało, a lot skończyłby się tragicznie. Nobile nie ukrywał przerażenia. Ręce
mu się trzęsły, nieopanowanym gestem Zbyt ostro poderwał dziób w górę, szarpnięta
raptownie Norge nachyliła się niebezpiecznie, tracąc na chwilę sterowność.

— Na pomoc! — krzyczał przerażony Włoch nie panując nad sytuacją. — Wszyscy na

dziób! Wszyscy!

— Stać! Bez paniki! Trzech wystarczy! — odpowiedział mu Wisting.
I trzech Norwegów skoczyło do przodu po wąskiej kładce, biegnącej pod komorami

gazowymi wzdłuż sterowca.
Ciężar ich wystarczył do wyrównania lotu.
*

Przez zamglone szronem szyby zaciemniały wreszcie ubielone płatami śniegu wybrzeża

Alaski, powitane westchnieniem ulgi.

Radość była przedwczesna. Silny wiatr ciskał sterowcem

jak zabawką, szarpał, to przygniatał w dół, to znów podrzucał w górę. Lot w tych warunkach,
nad mało znanymi szczytami północnych wybrzeży Alaski, groził lada moment rozbiciem
maszyny.

— Skręcić na wschód, na otwarte morze! — zakomen- derwał Amundsen, ale i tam nie

znalazł spokoju. Szalejący w dole sztorm uderzył gwałtownie w wielką powierzchnię balonu.
Wydawało się, że tańczącą w powietrzu Norge lada moment porwie na strzępy,

Kiedy przejaśniło się wreszcie niebo, pomiar astronomiczny wykazał, że wyprawę

zniosło daleko od brzegu. Nikt przez te długie godziny nie zmrużył oka, nie położył się, nikt
poza radiotelegrafistą i nawigatorem nie usiadł. W sześćdziesiątej szóstej godzinie lotu
wszyscy byli już u kresu sił. Gdy czerwonym światełkiem na tarczy sygnalizacyjnej zabłysł
rozkaz — „uruchomić silnik" — włoski mechanik przez długą chwilę nie mógł podnieść ręki.
Amundsen zdawał sobie sprawę, że lot do samego Nome, przy tym zmęczeniu załogi, mógł
być nieobliczalny w skutkach. Na widok jakiegoś niewielkiego, ledwie dostrzegalnego spod
śniegu osiedla dał rozkaz:

— Lądować!
Długo ślizgała się kotwica po przemarzniętej grudzie, pędzona wiatrem Norge parła

wprost na budynki. Z niewielkiej wysokości paru ludzi zeskoczyło na ziemię i zawisło na
linach, obciążając je swym ciężarem. Z osiedla śpieszył na pomoc, kto żyw. Do najbliższej
radiostacji szybko -popędził psi zaprzęg z depeszą:
— PIERWSZY W HISTORII LOT TRANSPOLARNY Z EUROPY DO AMERYKI
PONAD BIEGUNEM PÓŁNOCNYM ZAKOŃCZYŁ SIĘ SZCZĘŚLIWIE
LĄDOWANIEM W TELLER NA ALASCE, W ODLEGŁOŚCI DZIEWIĘĆDZIESIĘCIU
KILOMETRÓW OD NOME. WYPRAWA AMUNDSEN-ELLS- WORTH NA
STEROWCU NORGE W CIĄGU SIEDEMDZIESIĘCIU DWÓCH GODZIN PRZEBYŁA
PONAD PIĘC I POL TYSIĄCA KILOMETRÓW —

Entuzjastycznie witali wielkiego Norwega ci, którzy go pamiętali z poprzednich wypraw.

background image

Nigdy dotąd nikt nie uświadamiał sobie, jak niełatwą

background image

drogę przeszedł śmiały chłopak okrętowy, któremu marzył się biegun. Dziś do Nome
powracał jak do siebie. Przed dwudziestu trzema laty dopłynął tu na małym nędznym kutrze,
okryty sławą pokonania Szlaku Północno-Zachod- niego, przed sześcioma — na własnym,
wspaniałym statku Maud jako zdobywca Szlaku Północno-Wschodniego. Tym razem
zwyciężył wreszcie powietrze.

Uroczystości w Norwegii po zwycięskim powrocie Amundsena nawet w części nie

dorównywały jednak tym, jakie Rzym zgotował „wielkiemu synowi odrodzonej Italii,
zdobywcy bieguna północnego, niezrównanemu pułkownikowi Umberto Nobilemu". W
pompatycznym przemówieniu Benito Mussoliniego padało raz po raz słowo „włoski".
Włoski był genialny konstruktor, włoski sterowiec, włoska załoga, która szczęśliwie
przeprowadziła Norge ponad biegunem. Nieprzebrane tłumy czarnych koszul wiwatowały jak
podczas święta narodowego, las wzniesionych w faszystowskim powitaniu ramion
pozdrawiał zwycięzcę, posypały się odznaczenia, medale, awans z pułkownika na generała.

Generał Nobile postanowił zemścić się za upokorzenia doznane podczas lotu, pokazać

światu, kto jest większy. Nie uważając za właściwe honorować umowy na pierwszeństwo
druku wspomnień z lotu — jaką z New York Times zawarli Amundsen i Ellsworth —
wyprzedził ich, dając wreszcie upust podrażnionej ambicji w licznych artykułach i
wywiadach w prasie. Wbrew prawdzie głosił, że pomysł historycznej transpolarnej wyprawy
powietrznej był dziełem Benito Mussoliniego. Nie zapomniał przy tym
0 własnych zasługach, pomijając milczeniem Norwega
1 Amerykanina lub traktując ich lekceważąco w krótkich wzmiankach, jak zbytecznych
pasażerów.

Wobec niedotrzymania umowy z New York Times Amundsen i Ellsworth stracili

ogromne sumy. Po końcowym obliczeniu wydatków wyprawy do uregulowania
pozostało siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów. Drażliwy i ambitny Amundsen zobowiązał się
sam do pokrycia tej sumy. I raz jeszcze stanęło przed nim widmo długów. Wymarzona od
tylu lat wyprawa transpolarna ponad biegunem północnym zawiodła. Rozgoryczony wystąpił
przeciw Nobilemu na łamach prasy.

Urażony do żywego zerwał, „raz na zawsze" — jak sam pisał, z polarnymi obszarami.

Skłócony ze światem, zamknięty na cztery spusty w swoim domku nad fiordem poświęcił się
pisaniu pamiętników...

...Stałoby się może i lepiej, gdyby moja wymarzona ekspedycja transpolarna na „Norge"

nie doszła nigdy do skutku — zanotował w książce „Mój żywot badacza polarnego".

Goryczą napawał go fakt, że pożerany ambicją Nobile w dwa lata później zorganizował

nową wyprawę do bieguna na sterowcu Italia, jakby pragnął dowieść światu, że
nie potrzebuje pomocy Norwega.
» * *

Brak wiadomości o losie Italii powracającej znad bieguna północnego wstrząsnął

światem. W Kings Bay, głównej bazie ratowniczej na Spitsbergenie, w krótkim czasie
zgromadziło się szesnaście statków, kilkanaście samolotów, wyczekiwało ponad półtora
tysiąca ludzi różnych narodowości. Brakowało jednak wciąż kogoś, kto potrafiłby
energiczniej i umiejętniej skoordynować oraz poprowadzić całą akcję ratowniczą.

Tym człowiekiem był Amundsen. Któż lepiej niż on wiedział, że z topniejącą w

wiosennym słońcu krą nie ma żartów, że czas nagli. Nie odmówił prośbie pospieszenia na
pomoc wrogowi. Tej wyprawy nie przygotowywał sam. Skorzystał z pierwszej sposobności,
jaka się nadarzała, hydroplanu „Latham 02", który rząd Francji oddał mu do dyspozycji wraz
z francuską wypróbowaną załogą. Czyżby

background image

przeczuwał, że nie wróci? Ponury i smutny był w chwili odlotu z Tromso. Jak nigdy.

Czemu przypisać katastrofę hydroplanu, śpieszącego na Spitsbergen? Gdzie dokładnie

nastąpiła? Długie poszukiwania nie dały żadnych wyników.

Zespolony z Arktyką w jedną niemal całość, jak iceberg uwięziony w lodzie, Roald

Amundsen pozostał na zawsze w morzu, z którego tylekroć wypływał na dalekie podboje, do
którego całe życie powracał. I zginął śmiercią, jakiej pragnąłby zapewne, gdyby mu przyszło
wybierać.

11
Nie podoła ataman z Krzywej Mierzei
— Wiero, kocham panią.
Twarz młodej kobiety spłonęła rumieńcem, w oczach błysnęło oburzenie, przystanęła na
środku sali balowej.

Panie poruczniku, proszę się opamiętać. Jak pan śmie? — Jej spojrzenie było lodowate.

— Proszę natychmiast odprowadzić mnie do powozu.
— Niech mi pani daruje, błagam, straciłem głowę.
Powoli odzyskiwała panowanie nad sobą. Wzrok jej
prześliznął się mimochodem po pięknie osadzonej głowie młodzieńca, wypukłym czole,
oczach, pociemniałych teraz rozpaczą. Od dawna podobał się jej ten przystojny oficer,
inteligencją i urodą wyróżniał się wśród innych wielbicieli, chętnie przyjmowała jego pełne
uwielbienia hołdy, ale jak śmiał wyznać jej miłość? Nie sądził chyba, że mogłaby go
poślubić? Czy sam tego nie rozumiał? Zalała ją znów fala oburzenia. Bez słowa, z
podniesioną dumnie głową szła ku wyjściu, nie zwracając uwagi na ciekawe spojrzenia
tańczących.

Jedziemy! — rzuciła rozkazującym tonem stangretowi nie patrząc na zrozpaczonego

oficera.
Ciężkim krokiem ruszył przed siebie, na pusty nadbrzeżny bulwar. Nie czuł chłodnego
podmuchu ciągnącego od Zatoki Botnickiej, nie dostrzegał po drugiej stronie Newy mgliście
rysujących się w szarzyźnie białej nocy zarysów Twierdzy Pietropawłowskiej, nie widział
statków i barek cicho jak zjawy sunących PP rzece. Szedł, nie wiedział sam dokąd, w
niewesołych pogrążony myślach.

background image

— Głupcze, uderzyły ci do głowy te zaszczytne wyróżnienia naukowe, dla ciebie to

wielkie osiągnięcie, a cóż dla niej? Zachciało ci się ożenku ze szlachcianką, z frejliną
carskiego dworu, tobie, synowi marnego rybaka z Krzywej Mierzei. Całe życie jak
przekleństwo będziesz dźwigać piętno niskiego pochodzenia. Tej przepaści między wami nic
nie zdoła wypełnić.

Wsparty o granitowy parapet bezmyślnie zapktrzył się w wartki nurt śpieszącej na zachód

Newy. Od rufy statku sunącego środkiem rzeki szła duża fala, uderzała gniewnie o kamienne
nabrzeża, załamywała z pluskiem, wysoko w górę wzbijała strużki wody. Drobne krople
osiadały mu na wargach, przywodząc wspomnienie tamtych, niezapomnianych, z Morza
Azowskiego. Pod wpół przymknięte .powieki cisnęły się teraz natarczywie obrazy
rozsłonecznione jaskrawym blaskiem, szara zieleń arbuzów na płaskim trzcinowym dachu
glinianej chaty, złote kolby kukurydzy za domem, które jesienią szeleściły przy
najmniejszym podmuchu, ciemny fiolet dojrzałych bakłażanów. A dalej zamglony błękit
morza na horyzoncie. Widział chłopaka o płowej czuprynie w podwiniętych, wyblakłych od
ciągłego prania spodenkach. Mocno wpierał w piaszczyste dno bose nogi, ciągnąc ciężką sieć
lśniącą srebrem rybiej łuski. Dziś jeszcze czuł, jak lina wżerała mu się w ramiona, jak ciepła
woda przelewała przez stopy, a pot spływał strugami po plecach.

— ...Ciągnij, Jegorka, ciągnij, dobry dziś połów. I kupiec będzie rad, i matka nasmaży

nam misę makreli! -r- słyszał głos ojca.

Jak żywa stanęła mu przed oczyma zbrużdżona, czarna od słońca twarz o wyblakłych

oczach. Wtedy właśnie, kiedy na brzegu trzepotała napęczniała rybą sieć, ojciec gniewnie
odpowiedział na jego błagalne prośby.

— Przestań, nie chcę więcej o tym słyszeć. Szkoła to tylko bałamuctwo, zapamiętaj.

Panowie z nudów czytają książki i gazety. Na co rybakowi nauka? I dziad, i ojciec byli
nieuczeni, a z głodu nie pomarli... Ja czytać nie umiem ani pisać, a was czworo jakoś
wyżywiłem. Coraz
ciężej, to prawda, ryby nie brak, tylko kupcy gorzej płacą. Jeśli nie wyżywi nas morze, weź
się do hebla, naucz nim pracować, on cię nie zawiedzie. A szkołę raz na zawsze wybij sobie z
głowy, nie zarobię na twoją naukę. Bo i po co? Panem i tak mie zostaniesz, twój los, Jegorka,
taki sam jak mój — westchnął głęboko, pogłaskał syna po głowie.

Jeszcze w tej chwili czuł ciężar żylastej, szorstkiej ręki, jeszcze w tej chwili słyszał

gorzkie słowa, które odbierały nadzieję. Ojciec był dobry, ale nie mógł pojąć, czemu syn rwał
się do nauki. Gdyby nie matka... Nie miała lekkiego życia, wstawała, kiedy gwiazdy bladły
na niebie, a w stepie do wschodzącego słońca odzywały się pierwsze cykady, wytrząsała
węgiel z samowara na progu, wymiatała czysto glinianą podłogę, rozpalała ogień, nanosiła
wody, szła do pracy na cudzym polu. Harowała ciężko od rama do wieczora, lepszego losu
pragnęła dla syna. Ona jedna widziała, jak Jegorka ukradkiem nocą zabierał z półki lampkę,
która płonęła przed sczerniałą od kopcia ikoną świętego Mikołaja, patrona rybaków; i sam
uczył się czytać z książki, którą zostawił jakiś marynarz. Zdobyła się wreszcie na odwagę i
wstawiła za nim u ojca. Długo nie chciał ustąpić.

— Rybaka nauka nie nakarmi, a od pracy odciągnie — upierał się, nim wreszcie, ciężko

wzdychając, ostatni grosz wysupłał na przycerkiewną szkołę. Nie ukrywał później dumy,
kiedy syn przyniósł w nagrodę do domu bawełniany kubrak i książkę w złoconej oprawie.

Kiedyś taki uczony, to zamiast ryby łowić, pójdziesz do sklepu na praktykę, zarobisz

przynajmniej parę groszy — zapowiedział i skłonił się nisko kupcowi po pas. W kilka dni
później Jegor stanął za ladą.

Ważył pracowicie od rana do wieczora wory mąki i soli, sprzedawał pieprz i kolorowe

landrynki, zamiatał ulicę, nastawiał samowar dla kupca, biegał na posyłki, a gdy tylko miał

background image

wolną chwilę, patrzył, jak przez otwarte drzwi sklepiku wlewa się błękit morza, jak bieleją na
fali mocno naciągnięte wiatrem połatane żagle rybackich ło

background image

dzi, jak od czasu do czasu przemyka jakiś statek. Na pogawędkę z młodym sprzedawcą
nieraz przychodzili marynarze z zawadiacko zsuniętymi z czoła czapkami. Przechwalali się
hałaśliwie, opowiadali o swych rejsach, o dalekich krajach, o dziwnych obyczajach ludzi
mówiących innymi językami, budzili tęsknotę za dalekim, nieznanym światem i ten niepokój,
który spędzał sen z powiek.

Nie wytrzymał. Uciekł ze sklepiku do Rostowa nad Donem, gdy któryś z marynarzy,

znudzony jego pytaniami pd burknął:

— Co się długo namyślasz? — Łodzią ojca do Turków i tak nie dopłyniesz, zginiesz na

środku Morza Czarnego. Świat cię ciągnie, mówisz? No to zostań sam kapitanem, sam
poprowadź statek. Jak to zrobić, pytasz? Jest w Rostowie szkoła morska, chcesz, popróbuj,
nie uda ci się, możesz zawsze tu wrócić i do końca życia sterczeć za ladą. Jak Się będziesz
dobrze uczyć, to zwolnią cię od opłat.

Sprawa nie była prosta. Całe lato przyszło nosić ciężkie skrzynie i wory w rostowskim

porcie, nie dojadać, nie dosypiać w starej opuszczonej łódce na plaży, a uczyć się zajadle.
Nieraz palił go wstyd, że uciekł ukradkiem, nieraz sobie przyrzekał, że wszystko rodzicom
wynagrodzi, ale serce mocno zabiło jesienią, kiedy na wielkiej tablicy w mrocznym hallu
Szkoły Morskiej odczytał: „Gieorgij Siedow — pierwsza lokata". Pierwsza lokata to nauka za
darmo. List do rodziców z prośbą o wybaczenie zakończył słowami:

...tak bardzo chciałem się uczyć, zrozumcież
A potem? Wzdrygnął się mimo woli na wspomnienie tych kilku lat, ciężkich,

najcięższych chyba w życiu, lat upokorzeń. Na każdym kroku jego koledzy, synowie bo-
gatych kupców, możnych właścicieli ziemskich, bez osłonek dawali mu odczuć tę przepaść,
jaka dzieliła ich od ubogiego rybaka. Nie ominęli żadnej okazji, żeby wydrwić jego
wyświechtane ubranie, dziurawe buty, jedyne, jakie posiadał, żeby ośmieszyć jego sposób
wyrażania się, za
242
chowania. Profesorowie także nie byli mu chętni, przeszkadzał im w Szkole Morskiej, od
dawien dawna uczęszczanej przez wybranych, ten chłopski syn z Krzywej Mierzei, który
przez wszystkie lata upierał się być najlepszym uczniem. Żaden nie spytał, ile bezsennych
nocy, ile zaciekłego uporu kosztowały go te zwycięstwa.

Gorzkie to były lata i ciężkie, ale nie ustąpił. Szkołę Morską w Rostowie ukończył jako

prymus ze złotym medalem i nagrodami.

Później w stopniu kapitana małego statku drobnicowego pływał od portu do portu po

morzach Czarnym, Egejskim, Śródziemnym, odwiedzał kraje, o których marzył w
dzieciństwie, a gdy pozostał bez pracy, postanowił zaciągnąć się jako ochotnik do marynarki
wojennej. Zgodnie z regulaminem zaczynać musiał od zwykłego chłopaka okrętowego,
służba była ciężka. Przetrzymał i to, zdał jako ekstern niełatwy egzamin do Korpusu
Morskiego i już jako oficer Jego Cesarskiej Mości w służbie hydrograficznej zjawił się u
rodziców, w Krzywej Mierzei. Na jego widok matka wybuchnęła płaczem, ale to były łzy
szczęścia. Ojciec zaniemówił, przeżegnał się z wolna, zamaszyście, dwa złożone palce
przykładając do czoła, do ramion i do pasa.

Nie tłumaczył swoim Siedow, że te wspaniałe, srebrne naramienniki mówiły o jego

niskim pochodzeniu. Złote szlify zarezerwowane były wyłącznie dla oficerów wywodzących
się ze szlachty.

I znów niespokojną myślą porucznik pobiegł do Wiery. Ona także należała do tego

świata, do którego nie miał dostępu. Musiał pogodzić się z myślą, że jej nie zdobędzie, ale
życie bez Wiery wydawało się niepodobieństwem. „Jeżeli zgodzi się ze mną zobaczyć,
słowem nie wspomnę
o tym nieszczęsnym wyznaniu" — postanowił.

background image

Szare wody Newy nasiąkały powoli błękitem. Promienie słońca ozłociły wyniosłą iglicę

Pietropawłowskiej Twierdzy i schodziły z każdą chwilą niżej, zapalając
243

background image

pierwsze błyski w kopule cerkiewnej. Dość wspomnień! Musiał spieszyć do Admiralicji. Ten
imponujący, przerażający rozmiarami gmach, hall pełen rzeźb dźwigających zbyt ciężkie
gipsowe globusy budziły w nim zawsze mimowolny szacunek zaprawiony lękiem. Czekała
go rozmowa z kierownikiem Instytutu Hydrografii, generałem Wilkickim. Szorstki był,
nieprzystępny. Może dziś zechce jednak pogratulować swemu podwładnemu wyróżnień dwu
wielkich instytucji naukowych. Przyjęty został w poczet członków rzeczywistych
Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego i Rosyjskiego Towarzystwa Astronomicznego.
Niewielu młodych dostąpiło podobnych zaszczytów. Były one nagrodą za sprawozdanie
Siedowa z wyprawy badawczej do ujścia Kołymy i za metody, jakimi, nie żałując trudu,
posługiwał się przy wyliczaniu punktów astronomicznych na Nowej Ziemi i na wybrzeżach
Syberii. Rosyjska Akademia Nauk przysłała mu także podziękowanie za cenne zbiory
geologiczne i paleontologiczne. Świat nauki szeroko otwierał przed nim swe podwoje.
— Latem tego roku postanowiliśmy wysłać na Nową Ziemię wyprawę hydrograficzną —
usłyszał w chwilę później w gabinecie Wilkickiego zwykłym, cierpkim tonem
wypowiedziane słowa. — I panu, poruczniku, powierzyć organizację oraz dowództwo!
— Tak jest, panie generale — wyrzucił jednym tchem, nie śmiejąc podnieść oczu na twarz
zwierzchnika. O projekcie wyprawy wiedział od dawna, nie marzył jednak, żeby
kiedykolwiek przyszło mu stanąć na jej czele.
Ale to nie było jeszcze wszystko.

...przypuszczalnie w najbliższym czasie zostanie pan zawezwany do Carskiego Sioła,

żeby osobiście złożyć Najjaśniejszemu Panu sprawozdanie z wyprawy do ujścia Kołymy.
Mam nadzieję, że przygotuje się pan odpowiednio, poruczniku, do tej audiencji, to wielkie
wyróżnienie. — Wilkicki mówił wciąż tym samym suchym, oficjalnym to
nem, nie w smak mu widać były pomyślne dla jego podwładnego wiadomości.

Siedow wyszedł oszołomiony z gabinetu szefa. Tylu było Innych kolegów, którzy

marzyli o dowództwie ekspedycji na Nową Ziemię, czemuż więc on? Co oznaczała audiencja
u cara? Nie Wilkicki ją wyjednał, był mu dziś jeszcze bardziej niechętny niż co dnia. Czy
napisać do Wiery, może ten niespodziewany zaszczyt podniesie go w jej oczach? A może to
ona, jej rodzina miała wpływ u dworu? Podniecony nie zwrócił uwagi na chłodniejsze niż
zazwyczaj zachowanie kolegów. Lubili go, traktowali na równi z innymi. Póki niczym nie
wyróżniał się spośród nich, gotowi byli darować mu niskie pochodzenie, wystarczyło jednak
jedno odznaczenie, drugie, audiencja u cara — o której dowiedział się ostatni — żeby
rozpalić na nowo drzemiącą widać głęboko niechęć, żeby przypomnieć, iż zbyt wysoko
mierzy.

Serce biło mu mocno, gdy w galowym mundurze, z mapami i zdjęciami w teczce, w kilka

dni później zameldował się w Carskim Siole na generalną próbę spotkania z Cesarzem
Wazechrosji Mikołajem II. Błyszczące niczym lustrzana tafla posadzki sal w amfiladzie, biel
marmurów, puszystość dywanów, w których tonęły stopy, migocące wszystkimi barwami
tęczy kryształy kandelabrów, bezcenne płótna mistrzów na ścianach, imponujący las rzeźb
oszołomiły go i odebrały resztkę odwagi.

— Stać będzie pan tu, poruczniku. Jego Cesarska Wysokość wejdzie tamtymi drzwiami.

Ukłon należy oddać jak najgłębszy. Nie wolno Jego Cesarskiej Wysokości o nic pytać ani
tym bardziej przerywać. Wysławiać się trzeba jasno i zwięźle. I oczywiście czekać na
pytania. Rozmowa ma trwać pół godziny, ani minuty dłużej. Zawiadomimy, kiedy Jego
Cesarska Wysokość raczy pana zobaczyć, proszę do tego czasu nie opuszczać miasta. To
było wszystko.
W Urzędzie Hydrografii nikt ani słowem nie spytał Siedowa o wrażenia z Carskiego Sioła,
ale za jego plecami szumiało jak w ulu.

background image

Strzępy zjadliwych rozmów zasłyszane przypadkiem budziły gorycz. Niespodzianką

natomiast stało się zachowanie Wiery. Z wypiekami podniecenia zasypała Siedowa mnó-
stwem pytań, zapomniała o niefortunnym wyznaniu.

— Wyjeżdżam, niestety, na całe lato do naszego majątku, ale będę rada, jeśli pan napisze

do mnie po audiencji w Carskim Siole. To wielka łaska, to może zwrot w całym pana życiu.
Z niecierpliwością będę czekać wiadomości — powiedziała łaskawie na pożegnanie.

Siedow błogosławił w duszy cara za tę nagłą przemianę. Wiedział, że teraz o wielką gra

stawkę. Przejęty odpowiedzialnością przygotowań do wielkiej wyprawy nie liczył dni,
tygodni, a wreszcie miesięcy. Uciekały szybko, każda chwila stawała się cenna. Lato na
Dalekiej Północy nie czeka, a zaproszenie z Carskiego Sioła wciąż nie nadchodziło. Czy
generał Wilkicki nie wykorzysta tej zwłoki i nie powierzy komuś innemu kierownictwa?
Nieraz mierzył młodego oficera niechętnym spojrzeniem. Czyżby i tu także w grę wchodziła
zawiść?

Dopuszczony wreszcie przed oblicze cara Mikołaja II stał długo na baczność, wyprężony

jak struna w galowym mundurze, w zgiętej lewej ręce stosownie do przepisów trzymając
trójgraniasty kapelusz. Serce biło mu mocno.

Car słuchał ospale, ze żle ukrywaną zazdrością mierząc wzrokiem postawnego oficera.

Wreszcie porwał go w końcu wartki jak strumień potok słów o trudach podróży przez
bezdroża Syberii, o niełatwych przeprawach po łamliwej krze.
Siedow z ulgą odetchnął widząc, że car pochyla się nad mapą, by spojrzeć, jak biegła trasa
długości dziesięciu tysięcy kilometrów z Petersburga do Irkucka koleją, stamtąd na wozach,
na saniach zaprzężonych w psy i reny, a wreszcie konno wierzchem przez Jakuck,
Wierchojańsk, Sred- niokołymsk do ujścia rzeki Kołymy.
Uniesiony wspomnieniami tego pustynnego, ciągnącego się setkami kilometrów krajobrazu,
tych grzęzawisk, w których po brzuchy zapadały konie i renifery, Siedow zapomniał o carze,
o ministrach, o pałacu. Mówił o lu
dziach, których tam spotykał, prostych, życzliwych, którzy sami głodni, dzielili się
wszystkim, co mieli.

Pół godziny przewidziane na audiencję mijało. Minister wskazywał groźnie na zegarek.

Skracając się Siedow w paru zdaniach tylko mógł napomknąć o swych pracach, wyjaśnił, że
dzięki nim statki ibędą mogły obecnie swobodnie płynąć olbrzymią trasą z dorzecza Kołymy
do Wła- dywostoku, ale to zdawało się najmniej interesować cara. Minister dał znak
oficerowi, żeby zamilkł. Audiencja dobiegła końca.

Po wyjściu z pałacu Siedow z trudem ukrywał uczucie zawodu, zbyt wiele obiecywał

sobie zapewne po tej łasce Miłościwego Pana, której mu wszyscy zazdrościli, która zdaniem
Wiery miała zaważyć na jego dalszej karierze. Rofciił wszystko, co było w jego mocy, żeby
zainteresować tego człowieka, którego nic nie wydawało ęię obchodzić. Czy osiągnął, co
zamierzał? Nie tak wyobrażał sobie tę rozmowę. Jaki był właściwie jej cel? Po co była
potrzebna? Chyba tylko po to, żeby uzyskać wybaczenie ukochanej.
— ZGADZAM SIĘ. —

Dwa słowa depeszy było odpowiedzią Wiery na długi list, w którym Siedow barwnie

opisywał audiencję zatajając swoje osobiste wrażenia.

„Zgadzam się" — czy to nie sen? W najśmielszych marzeniach nie sięgał tak wysoko.

Kochał Wierę, wiedział, że kochać jej nie przestanie, ale nigdy nie sądził, że ją poślubi. Nie
wiedział i nie chciał wiedzieć, co stało się powodem nagłej zmiany, obalenia tego muru
niechęci, jaką żywiła dla niego rodzina Wiery. Czyżby łaska Najjaśniejszego Pana? Jeżeli tak
— Siedow gotów był zmienić o nim zdanie i wielbić cara — dobroczyńcę.
W lipcowe, upalne dni, gdy opustoszały ulice miasta, pod potężnymi sklepieniami mrocznego
Soboru Issakowskiego odbył się cichy ślub. W tydzień później, jak przystało na

background image

małżonkę polarnika, Wiera odprowadziła Jegora do Archangielska i tam miała cierpliwie
oczekiwać jego powrotu z Nowej Ziemi.

Głowę zadzieram teraz wysoko ponad wieżą Admiralicji — pisał uszczęśliwiony do

przyjaciół.

Nie wiedział, że będą to ostatnie radosne, pełne nadziei na przyszłość chwile, jakie

przeżył. Z niełatwej wyprawy na Nową Ziemię przywiózł ciekawe, cenne wyniki i niezłomną
wiarę, że niewielu jest takich, którzy mu dorównują doświadczeniem polarnym. Mimo słów
pochwał, a tych nie szczędzono mu w Instytucie Hydrografii, nie mógł się oprzeć wrażeniu,
że radzi by się go pozbyć. I tak było istotnie.

W 1910 roku dwa nowe łamacze lodu Tajmyr i Wajgacz wyruszyły w wielką podróż

Przejściem Północno-Wschod- nim pod dowództwem młodego hydrografa, syna generała
Wilkickiego. Siedowowi nie zaproponowano nawet udziału w wyprawie. Nie ukrywał
rozgoryczenia.

— Byłem im potrzebny tylko do przetarcia niebezpiecznych szlaków, pozbyli się mnie

przy pierwszej sposobności. Od chwili kiedy zacząłem wybijać się, pokazano mi drzwi:
wracaj na swoje miejsce, synu rybaka. Bo to chyba było jedyną przyczyną pominięcia mnie
w tej ekspedycji, o której głośno będzie w całym świecie — skarżył się przyjaciołom. Dobór
oficerów na statkach wskazywał istotnie, że Siedow nie mylił się. W wielką wyprawę
popłynęła -li „śmietanka towarzyska".

Ambicja bywa złym doradcą. Pogodny, umiejący wytrwale dążyć do celu porucznik nie

umiał pogodzić się teraz z brutalnym odsunięciem od spraw, na których znał się lepiej niż
jego koledzy, od spraw, którym poświęcił tyle lat trudów. Wiera także nie ukrywała zawodu i
nie szczędziła wyrzutów. Przyjaciele męża nudzili ją śmiertelnie, każda rozmowa z nimi
schodziła na poważne tory, zabrakło rzesz wielbicieli, którymi zawsze była dotąd otoczona,
przyjęć, balów. Rodzina jej, która z niezrozumiałych

powodów przystała na mezalians, odsunęła się obecnie, nie kryjąc, iż zięć zawiódł jej
oczekiwania.
— Musisz się wybić, musisz czymś zabłysnąć! — powtarzała niecierpliwie. — Wszystko
się wtedy odmieni!

Na domiar złego generał Wilkicki zlecił Siedowowi dowództwo niewielkiej wyprawy na

Morze Kaspijskie, tam gdzie posyłał zazwyczaj młodych, początkujących hydrografów.

Bolesna zadra podrażnionej ambicji głęboko tkwiła w sercu. Coraz silniej nurtowała w

Siedowie szaleńcza potrzeba dokonania czegoś na wielką miarę, pokazania, co potrafi.

— Nie mówiłem ci dotąd nigdy — wyznał kiedyś żonie — od dawna marzę o rosyjskiej

wyprawie na biegun północny.

— Pod twoim dowództwem? — Oczy Wiery rozbłysły.
— Nikomu dotąd nie zwierzyłem się z tych marzeń. Nikomu. Rozumiesz sama, gdyby ci

możni admirałowie dowiedzieli się o moich zamiarach, kazaliby mi wszystko zaprojektować,
przygotować, wykonać najcięższe prace, a potem na czele wyprawy postawiliby jednego z
tych swoich. — Siedow z trudem powstrzymywał wybuch gniewu. — Obsadzili Tajmyr i
Wajgacz swoimi pupilami, a ci pojęcia nie mają o Arktyce, nie wiedzą, że tam złote szlify nie
wystarczą. Rysujemy mapy, obliczamy punkty astronomiczne, wyznaczamy szlaki wzdłuż
wybrzeży, grzęźniemy w polarnym błocie, marzniemy, głodujemy po to tylko, żeby oni
mogli wygodnie płynąć nie wysadzając nosa z ciepłych kajut. Nie zawsze się im to uda,
nieraz jeszcze gorzko zapłaczą.

Wiera nie słuchała tego, co mówił.

background image

— Pierwsza w dziejach rosyjska wyprawa do bieguna północnego pod dowództwem

porucznika Siedowa, pod twoim dowództwem, to byłoby cudowne! — zarzuciła mu ręce na
szyję. — Tego po tobie oczekiwałam! — Długo nie wyrywała się z jego objęć.

— Lękałem się, najdroższa, że mnie nie puścisz — mówił nie kryjąc wzruszenia. — Ale

jeśli i ty tego pragniesz, uczynię wszystko, co tylko w mej mocy!

background image

Wiedział, że teraz przed niczym się nie cofnie. Nie zachwiały go w głębokim

przekonaniu o słuszności celu, do którego dążył, pełne troski przestrogi przyjaciół, nie słu-
chał głosu rozsądku. Wiedział, że trzeba raz zrzucić pychę z serca. Po całych nocach pisał,
kreślił, przerabiał i jeszcze raz zaczynał od nowa wielki memoriał skierowany do Urzędu
Hydrografii w sprawie konieczności zorganizowania rosyjskiej wyprawy do bieguna.
Uzasadniał w nim długo konieczność stanięcia do międzynarodowego wyścigu. Pisał o
obowiązku patriotycznym podjęcia tego zadania bliskiego sercu każdego Rosjanina.

...Czy nasze społeczeństwo nie byłoby w stanie zebrać funduszów na ten wzniosły cel,

tak jak społeczeństwo małej Norwegii wsparło Nansena i Amundsena, jak amerykańskie
dopomogło Peary'emu osiągnąć biegun?

...Zaznaczam, iż konieczny jest pośpiech, nie powinniśmy dopuścić do tego, by znów ktoś

nas wyprzedził... prasa zachodu rozpisuje się szeroko, o przygotowaniach Amundsena.
Niebezpieczny to rywal, który o biegunie północnym marzył od dawna i zrobi wszystko,
żeby marzenie wprowadzić w czyn. ...Jeżeli projekt mój znajdzie uznanie, a naród rosyjski
włoży w tę wielką narodową sprawę niewiele stosunkowo pieniędzy, gotów jestem — oddać
życie.

Do swego memoriału Siedow dołączył gruby plik załączników: uzasadnienie korzyści,

jakie odniosłaby nauka z poznania ruchu mas lodu zalegającego podbiegunowe obszary,
szczegółowy plan wyprawy, projekt trasy, doboru ludzi oraz wyliczenie potrzebnego sprzętu
i ekwipunku — owoc wielu bezsennych nocy i żmudnych obliczeń.
W Instytucie Hydrografii projekt nie "znalazł oddźwięku. Wyżsi oficerowie nie mieli
konkretnych zarzutów, plan był świetnie opracowany. Sprzeciw budziła osoba Siedowa.

Syn prostego rybaka na czele państwowej wyprawy... Nie do pomyślenia — mówili

jedni.
— Nie można pozwolić, żeby na arenie międzynarodo
250
wej on właśnie reprezentował nasze imperium, gdyby to był baron Toll czy Wrangiel, znane
nazwiska, bogata polarna przeszłość... — podtrzymywali ich inni.

Niejeden żałował zapewne, że nie on pierwszy wpadł na ten pomysł.
— Ale co odpowiedzieć? Jak się ustosunkować?
— Przeczekać, odechce mu się, zrozumie sam, że zbyt wysoko mierzy.
Krew uderzyła Siedowowi do głowy, kiedy usłużni koledzy donieśli mu echa tych uwag.

„Syn prostego rybaka" i— czyż nigdy nic nie wyzwoli go od przekleństwa urodzenia w
gliniance na Krzywej Mierzei? Powracało jak zmora, niszcząc wszystko, co osiągnął. Nigdy
jeszcze w życiu tak gorzko nie przeżywał lekceważenia. Przeżywał je teraz podwójnie, za
siebie i za Wierę.

— Jedyny ratunek w Najmiłościwszym Panu — podpowiada żona. Jedno jego słowo

wystarczy, by marzenie przybrało kształt rzeczywisty. Daremnie jednak Siedow zabiega o
audiencję. Car nie pamięta już młodego oficera, który z takim przejęciem opowiadał mu o
Północy. A może pamięta go zbyt dobrze?

Podsycana przez Wierę myśl o biegunowej wyprawie rozpala płomień uporu.
...Jeżeli mi nie dopomogą, zorganizuję wyprawę sam jak Amundsen. Niewiele mi

potrzeba. Zawsze twierdziłem, że wyprawy skąpo wyekwipowane mają większe możliwości
niż te bogate. Czyż nie sądził tak Nansen? Głównej przyczyny niepowodzeń dopatruję się w
zbytnim obciążeniu ekspedycji, w ich wygodnictwie. Wiem, czym jest niedostatek, nie tego
się lękam, gotów jestem dowieść słuszności mych słów. Jeżeli nie dadzą mi zaprzęgów i
psów, pieszo dotrę do bieguna. Jeśli nie dostanę urlopu z Urzędu, podziękuję za szlify
oficerskie.

background image

Ogłuchł na wszelkie perswazje, słucha żony, która dla zaspokojenia własnej ambicji

podsyca tę odwagę posunięty do zuchwalstwa. Niczym deski ratunku chwyta się po
251

background image

parcia, jakiego może mu udzielićjjiiepopularny w rosyjskim społeczeństwie „Klub
Nacjonalistów" i redakcja ich gazety Nowoje Wremia. Oni także wprawdzie krzywo patrzą
na chłopskie pochodzenie porucznika.

— Nie wierzę w uduchowienie tych ludzi niższej sfery... Prostak jest zdecydowanym

materialistą, więc i temu kapitanowi marzą się tylko sława, honory, nagrody — orzeka
wreszcie ktoś — ale nie należy tej okazji wypuszczać z rąk. Związanie społeczeństwa z
narodowym, patriotycznym czynem to świetny sposób odwrócenia jego uwagi od jakichś
rewolucyjnych mrzonek. Warto się nad tym zastanowić...

Apel gazety o składanie darów pieniężnych na wyprawę biegunową nie spotyka się

jednak z gorącym odzewem. Piętnaście tysięcy rubli, to zbyt mało na odpowiednie wy-
posażenie.

Car decyduje się sam wreszcie przeznaczyć na ten- cel dziesięć tysięcy. Jednocześnie

rozkazuje łaskawie przenieść porucznika do kadry oficerów zawodowych marynarki
wojennej. Wymarzona ongiś zamiana szlifów i guzików ze srebrnych na złote nie ułatwia
Siedowowi życia — wprost przeciwnie. Koledzy udają, że nie widzą nowych epoletów. Jak
sieć pajęcza otacza go znów zmowa milczenia.

Minister marynarki powołuje wreszcie specjalną komisję, której zadaniem jest zbadać

celowość projektu Sie- dowa. Opinia jest druzgocąca. Rząd odmawia pomocy finansowej.
Nic nie zdoła już jednak zatrzymać Siedowa. Nic mie przychodziło mu łatwo, sam sobie
wszystko zawdzięczał. Od rybackiej glinianki do złotych szlifów droga nie była lekka.
Przeciwności rozbudziły w nim gniewne pragnienie dorównania tym dobrze urodzonym,
prześcignięcia ich za wszelką cenę. Wiera przynaglała. Wychudła, poszarzała twarz męża,
płonące gorączką oczy nie napełniały jej niepokojem. Przeciwnie, budziły obawę, żeby nie
zatrzymał się wpół drogi, żeby nie zrezygnował. Myślała wyłącznie o rozgłosie — o sobie.
— Zostaw mi trochę czasu! — błagał. — Od przygotowania wyprawy zależy jej los,
rozumiesz.

— Czy chcesz, żeby Amundsen cię ubiegł?
Te słowa działają niczym smagnięcie bata ale trudności piętrzą się jak bariery lodu nie do

przebycia, jakby los chciał przestrzec Siedowa. Upokorzenia za upokorzeniami. Zimne
pożegnanie z Wilkickim: „...przepraszam, jestem zajęty, życzę powodzenia. ...Proszę
pamiętać, że może pan zawsze wrócić na swoje dawne miejsce w Admiralicji". Bolesne żądło
drwiny na każdym kroku. Powrócić między tych zawistnych tru/tni? Raczej nie powrócić
nigdy! Areszt statku za długi, upokarzająca żebranina o pieniądze...

Mimo nadludzkich wysiłków dopiero w końcu sierpnia 1912 Swiatoj Muczenik Foka,

stary, wysłużony statek, wynajęty w ostatniej chwili, wypłynął z Archangielska na północ.
Nie ominęła Siedowa żadna przykrość, żaden zawód. Z trudem zdobyte nadajniki iskrowy i
odbiornik detektorowy trzeba było nagle, w ostatniej chwili przed odbiciem od brzegu,
zdemontować. Przyczyna? Nieoczekiwane cofnięcie pozwolenia na zabranie radiooperatora
Marynarki Wojennej. Kto cofnął? Milczenie w odpowiedzi, bezradne rozłożenie rąk. I
dyskretny szept — „Wyższy rozkaz". Zazdrość, nikczemna zazdrość. Władze portowe w
ostatniej chwili, bez uprzedzenia, zmuszają Siedowa do zabrania na pokład kapitana
Zacharowa.

— Przecież ja sam jestem kapitanem żeglugi wielkiej — tłumaczy daremnie.
~ Wyższy rozkaz — słyszy znów w odpowiedzi. Narzucają mu także jakiegoś obcego, nie

znanego nikomu lekarza. Urząd celny żąda wciąż jakichś dodatkowych opłat. Gdzie szukać
sprawiedliwości? U kogo? Czas nagli. Zbyt późno, żeby można było wszystko od nowa
wywalczać. Jeszcze pora się cofnąć, jeszcze pora o rok odwlec wy-. prawę.

— Czy nie lękasz się, że cię wyprzedzą? — słyszy bez ustanku nieustępliwy głos Wiery.

I zapomina, że nim rozpocznie wyprawę, pośpiechem tym przekreśla jej powodzenie.

background image

Bezprzykładny upór Siedowa przyciągnął do Wielkiej

background image

rjp
Przygody Polarnej paru niezwykle wartościowych ludzi, jak on zapaleńców. Płynie na statku
Swiatoj Foka młody uczony Wize, późniejsza sława naukowa Związku Radzieckiego, płyną
geolog Pawłów i Piniegin — malarz urzeczony surowym pięknem Dalekiej Północy.

Wrzesień to późna pora w Arktyce, to początek polarnej zimy. Burza goni (burzę na

Morzu Barentsa, zatapia statki, Swiatoj Foka wychodzi cało z opresji, ale narzucony przez
władze kapitan Zacharów zawodzi, raz po raz wprowadza statek na mielizny. Pierwsze
lodowe thryły zaczynają atak na burty, osaczają, zwierają uścisk. Swiatoj Foka z trudem
przedziera się do wybrzeży Nowej Ziemi. Wielkie to rozczarowanie. Siedow marzył o
dotarciu przed zimą do Ziemi Franciszka Józefa. To początek długiego pasma rozgoryczeń,
jego pierwsze ogniwo. I nie ostatnie...

Przymusowe zimowanie w połowie drogi to strata roku czy półtora. Biegun oddala się,

blednie. Dowódca nie traci jednak wiary. Żywności i opału w bród. Byle starczyło
cierpliwości. Gorzej, że na jaw dopiero teraz wychodzą poważne braki zaopatrzenia.
Korzystając z pośpiechu nieuczciwi kupcy dostarczyli solone mięso i ryby najgorszego
gatunku, nieświeże. Ciepłych ubrań nie starczy dla wszystkich, są liche, brak rękawic. Nikt z
załogi nie wini jednak Siedowa, marynarze skarżą się tylko na nieuczciwość tych, co go
oszukali. Nie koniec na tym. Podczas próbnej jazdy psimi zaprzęgami dowódcę czeka nowy
zawód. Poczciwe podwórzowe burki spędzone z przedmieść Archangielska, pełne
najlepszych chęci, nieprzydatne są tu, wśród lodu, nie mają pojęcia o zaprzęgu, o ciągnięciu
sań, są raczej zawadą niż pomocą. Raz jeszcze ktoś wykorzystał łatwowierność Siedowa,
przejętego wielkością narodowej wyprawy.
...Taki już był ufny ten człowiek o czole myśliciela, o jasnym i twardym spojrzeniu, o
jasnych i twardych myślach.

...Gdy się weseli, gotów cały świat przycisnąć do serca, jeśli mu coś nie idzie, upiera się z

namiętnością dziecka.
Niełatwo rezygnuje z marzeń zdmuchniętych jednym powiewem wiatru... — pisze o
Siedowie malarz Piniegin.___________________
Nigdy się nie waha, dąży do celu wbrew przeciwnościom, póki nie natrafi na przeszkody nie
do pokonania. Wtedy natychmiast postanawia działać inaczej i kroczy po nowej drodze z tą
samą co dawniej energią... Marynarze go uwielbiają. Świetnie radzi sobie z psim zaprzęgiem,
doskonale włada piłą i siekierą, nie boi się mrozu. Pracuje więcej niż oni, podżartowuje ze
wszystkich, mówi im po imieniu. Od razu widać, że nasz dowódca pochodzi z prostych jak
my ludzi, nie z panów — mówią o nim przyjaźnie.

Nie wszyscy jednak darzą Siedowa sympatią. Narzucony mu przez władze lekarz, który

okazał się zwykłym weterynarzem, spisuje strony za stronicami donosów, szpieguje,
intryguje, chce umyślnie wywołać waśnie.

Siedow nie dostrzega tych knowań. Brak udogodnień technicznych — instrumenty są

tanie, prymitywne — stara się zastąpić własnym wysiłkiem.

Podczas nocy polarnej malarz chwyta za pióro.
...Nie jest całkowicie ciemna, przed oczyma nie ma czerni, lecz wokół jakby opuszczona,

szarobłękitna zasłona. Daleko iść można, ale nie wyjdzie się poza nią. Idzie razem, nie
wypuszcza człowieka. Z mimowolnym lękiem wstępuje się w jej głębię wyczuwając i
ciasnotę tego mroku, i jego nieskończoność.

Idzie się, idzie i nie ma końca tej mgły i tego milczenia. Przy bezchmurnym nawet niebie

nie ginie poczucie niezmienności. Nie ucieknie się od nocy polarnej, choćby na niebie
świeciły jasne wielkie gwiazdy lub nad głową zawisły wspaniałe zasłony zorzy. Wciąż idzie
za człowiekiem to samo niebo, a pod stopami rozpościera się niezmierzony, jednostajny

background image

obszar morza czy lądu. Ogarnia człowieka poczucie nieskończoności — i jakiejś zarazem
niewoli.

Wypady w teren pozwoliły na zbadanie około trzech tysięcy kilometrów kwadratowych

wokół obozu. Częste

background image

boje z niedźwiedziami urozmaicały polarnikom monotonię zimy, zaopatrując jednocześnie w
świeże mięso. Mróz nie żartował. Kiedy niebo było wymiecione z chmur, a horyzont czysty,
słupek spirytusu w termometrze kurczył się do minus pięćdziesięciu stopni.

Nikt na zimowisku nie wypatrywał z taką tęsknotą pierwszego blasku światła nad

horyzontem jak Siedow, nikt nie czekał tak niecierpliwie chwili rozejścia się lodowych pól.
Wysłał na szalupie kapitana Zacharowa do Cieśniny Matoczkin, stamtąd pierwszym rejsem
polecił mu dotrzeć do Archangielska, żeby przyśpieszyć wysłanie statku z węglem i
żywnością na Półwysep Flory. Kierowała nim nieufność, nie dowierzał organizatorom,
nikomu już nie dowierzał. I raz jeszcze się zawiódł. Zacharów płynął powoli, ostrożnie,
zatrzymywał się, gdzie tylko mógł, do Archangielska dotarł dopiero jesienią. Za późno już
było na wysłanie pomocy. Lekkomyślność i karygodne niedbalstwo przesądziły o losach
wyprawy Siedowa. Ale on o tym nie wiedział.

Nie wiedział także, że przywiezione przez Zacharowa wyniki jego obserwacji i pomiarów

przedostały się do prasy rosyjskiej i zagranicznej budząc ogólne uznanie i sympatię. Ze
wszystkich zakątków kraju posypały się nowe datki na biegunową wyprawę. Zapytany o
zdanie przez dziennikarzy zagranicznych Nansen odpowiedział:

— Jeżeli Siedow nie dotrze nawet do bieguna północnego, dotychczasowy plon jego

pracy uważam za wysoce pożyteczny dla wiedzy o obszarach polarnych.

Opinia publiczna zaczęła domagać się wysłania wyprawy ratowniczej, ale Urząd

Hydrografii niechętnie odniósł się do tych poczynań.

— Z nastrojów u nas wyczuwam, że Siedow nie cieszy się popularnością. Wątpię, czy

znalazłby się wśród oficerów Marynarki Wojennej ktoś, kto z własnej woli wyruszyłby na
poszukiwanie jego ekspedycji, a nakazu wydać nie mogę — odpowiedział kierownik Urzędu.
— I tak zresztą pomoc ta byłaby spóźniona o dwanaście miesięcy.

Od pierwszych dni lata 1913 Swiatoj Muczenik Foka

256
stał w pogotowiu, ale ławica lodowa, której był więźniem, nie drgnęła w czerwcu ani w lipcu,
ani w sierpniu. W połowie września silny sztorm pokruszył, rozluźnił krę i rozniósł ją po
morzu. Co sił w maszynach statek ruszył na Półwysep Flory, ale tam czekała Siedowa
straszna niespodzianka. Żadnych zapasów żywności, żadnej odzieży, żadnego śladu węgla.

Przed wyprawą, z którą tyle wiązał nadziei, stanęła tragiczna perspektywa zimowania bez

opału, bez dodatkowej żywności, bez nadziei na pomoc przed upływem roku. Co począć,
zawracać? Tak postąpiłby zapewne Amundsen czy Nansen, ale nie Siedow. Siedow nie miał
odwrotu. Wycofał się na południe i noc polarną postanowił przetrwać w rojącej się od
morsów Zatoce Cichej.

Zbyt dumny, żeby ustąpić, ciężko przeżywał gorycz zawodu. Wszystko potoczyłoby się

inaczej, gdyby mógł zawiadomić, gdzie się znajduje, czego potrzebuje, gdyby złość ludzka
czy ludzka głupota — nie pozbawiły go radiostacji. Odbierając łączność ze światem
zepchnięto go w mrok średniowiecza. Czym różniła się jego wyprawa z roku 1912 od tych
sprzed lat kilkudziesięciu? Czy taka była nagroda za pragnienie zatknięcia na biegunie pół-
nocnym rosyjskiej flagi?

...Mróz trzyma tęgi, ostatniej nocy trzydzieści trzy stopnie — notuje Piniegin — kubryk

zlikwidowaliśmy, przepierzenia podwoiły zapasy paliwa, ścieśniliśmy się, jest cieplej,
drzewa brak, węgla brak, palimy w piecach resztkami skrzyń t desek, na które sypie się
trochę żużlu i dorzuca kawał tłuszczu morsa, ale > to się już kończy... Bardziej niż chłód
dokucza brak wentylacji. Trzęsiemy się nad każdą drobiną ciepła, nie otwieramy
iluminatorów jak ubiegłego roku. Wilgoć z półek i ścian ścieka na podłogę. Mechanik zbiera
wyciskany ze ścierek płyn do blaszanki i nazywa to zajęcie „mierzeniem wypoconej wody"...
Od niedawna zaczął go w tym wyręczać mróz. Na iluminato-

background image

1T — Okrutny biegun
257

background image

Niedługo trzeba czekać, nim wyklęte słowo „szkorbut" wtargnie przemocą na statek, nie

wolno jednak wypowiadać go przy Siedowie. Krwawiące dziąsła, swędząca wysypka,
opuchnięte stawy, apatia i zniechęcenie mówią jednak więcej niż słowa. Jedynego lekarstwa
— świeżego mięsa — brak.

Wrzucone do ciepłych ładowni połcie morsów gniją. Wypady w poszukiwaniu białych

niedźwiedzi zawodzą, jakby wszystkie złe moce sprzysięgały się przeciw wyprawie. Ciężka
choroba krzyżuje plamy Siedowa, on także zapada na szkorbut. Jednostajne pożywienie nie
leczy — suszony dorsz, konserwy, rosół z makaronem i kasza. Le- karz-weterynarz nie żałuje
końskich dawek salicylu, szkodliwych raczej niż pomocnych.

Na zimowisku w Zatoce Cichej nie słychać śpiewów wieczornych i zawodzenia harmonii

jak ubiegłego roku na Nowej Ziemi. Policzki zapadłe, pod obrzękłymi powiekami płoną
gorączką oczy. Ludzie z trudem trzymają się na nogach, ale i teraz nie winią swego dowódcy
za katusze, jakie są ich udziałem. Zwlekają się z koi, dopomagają chętnie w obserwacjach
meteorologicznych i magnetycznych, w wypadach na psich zaprzęgach, cierpliwi i wy-
trzymali.

...Noc polarna w pełni. Cały dzień przesiedziałem w świeżo ukończonym igloo

„obserwatorium" magnetycznym nad żmudnymi wyliczeniami — zapisuje Wize. — Pogoda
zdumiewająca, około dwudziestu pięciu stopni mrozu, niebo czyste, cisza. Ciemność zawisła
nad bezmiarem lodowej
rze narosło dwa centymetry, od posłania ciągnie się po ścianie długi język lodu, połączył
materac z drzewem koi, podchodzi pod umywalki.

...Lodowiec na koi urósł do pół metra... piec rozpala się tylko dwa, trzy razy dziennie na

pół godziny, ścisk przy nim niewiarygodny.
pustyni, z tą czernią skał, z milionami groźnych kryształów wirujących w powietrzu,
pokrywających zmarzłą ziemię ciężką lodową skorupą. Życie płynie zwykłym trybem

r

zegar

odmierza sekundy, minuty, godziny, lata. I wszystko ginie w ciemności. A ty siedzisz tutaj
człowieku pod osiemdziesiątym równoleżnikiem, w otoczeniu przyrody przepojonej
śmiercią... Wokół ciemność i chłód. Skryte za horyzontem słońce nie przesyła najmniejszego
promyka w milczące królestwo mroku. A choć czasem trudno opędzić się marzeniom o
łagodnym mroku Południa — ta surowość tutaj jest wspaniała.

Siedow mężnie walczy z chorobą. Bardziej niż jej udręka męczy go świadomość

beznadziejności, zdaje sobie sprawę, że nie ma z niej wyjścia.

— Nie myśli chyba o biegunie? — zapytują się nawzajem Wize, Pawłów i Piniegin. —

Nie popełni przecież tego szaleństwa — niepokoją się bezsilni, gdyż każdą próbę rozmowy
dowódca ucina milczeniem. Wie, że przegrał, ale nic nie jest w stanie zmusić go do odwrotu.

— Nic nigdy nie przychodziło mi w życiu łatwo, wszystko musiałem wywalczyć. I tym

razem nie -poddam się chorobie, będę próbować — oświadcza wreszcie i datę wymarszu do
bieguna ustala na połowę lutego.

Słowo się rzekło. A chociaż sztorm przewala się za sztormem nad Zatoką Cichą i jak

potępieniec jęczy w olinowaniach statku, Siedow zwołuje wszystkich. Jest słaby, ledwie
trzyma się na nogach, w poszarzałej, ziemistej twarzy wpadnięte oczy płoną gorączką. Nie
dopuszcza jednak do żadnych sprzeciwów, zapowiada wymarsz z dwoma marynarzami i
trzema zaprzęgami ciągnionymi przez dwadzieścia cztery psy.

W niecałe pięć i pół miesiąca chce przejść ponad dwa tysiące kilometrów lodowego

pustkowia. Bez pomocniczych składów, bez rozeznania, z zapasem żywności, której
wystarczyć może tylko do bieguna, w żadnym razie na drogę powrotną. Zamiar szaleńczy... Z
właściwą sobie krańcowością Siedow nie daje nikomu

background image

dojść do słowa. Czy opętamy biegunem <nie widzi, dokąd zdąża? Biegun — to dowiedzenie
raz jeszcze tym, którzy go prześladowali, że potrafi zwyciężać! Obiecywano mu wiele, nie
dano nic. Biegun — to szczęście Wiery, nie przebaczyłaby, gdyby zawiódł. Musi wyjść
naprzeciw swemu przeznaczeniu. Nikt z tych, którzy go odmawiają od wymarszu, nie wie,
czy podczas bezsennych nocy nie nawiedza go zwątpienie. Z tego nie zwierzy się nikomu.
List do Wiery kończy pożegnaniem:

...Rzeczy moje, pamiętnik ł twoją fotografię odda ci... — przekreśla ostatnie słowa i

dopisuje: — lecz nie... ja wrócę!

Intrygant weterynarz podsyca nadzieję w powodzenie szaleńczego marszu. Po odejściu

Siedowa on obejmuje dowództwo wyprawy, tego tylko zachłanny czeka. — Co, za- dyszka?
Głupstwo, sama przejdzie w drodze. Opuchnięte nogi? Zwykły reumatyzm, jest pan zdrów —
powtarza wytrwale.

Szary brzask, nieśmiała zapowiedź słońca, zalegał jeszcze w południe Zatokę Cichą,

kiedy na początku lutego 1914 roku Siedow dał rozkaz wymarszu.

— Czekajcie naszego powrotu z bieguna tylko do 1 sierpnia, potem wybudujcie z

kamieni jakiś schron, zostawcie w nim trochę żywności, naboi, karabin, to, co niezbędne dla
trzech ludzi. I zabierajcie się do kraju — mówił do tych, co wylegli go żegnać. — Nie, nie
zabiegajcie już więcej o wysłanie dla nas ratowniczej wyprawy. Jeśli da Bóg, przetrwamy,
wrócimy sami, bez niczyjej pomocy — tak jak bez niczyjej pomocy wyruszyliśmy. Niepokoi
was, drodzy, stan mego zdrowia, a mnie to, że wyruszam bez wyposażenia, na jakie liczyłem,
na jakie miałem prawo liczyć. Zamiast osiemdziesięciu psów mam zaledwie dwadzieścia
parę, zamiast świeżych zapasów żywności — resztki, zamiast nowego ekwipunku — zużyty i
stary. Czy to znaczy, że mam się cofnąć? Nigdy. Na zegarze dziejów wybiła nasza godzina,
musimy stanąć do apelu. To pierwsza rosyjska próba dotarcia do bieguna północnego. Niech
nikt nie powie kiedyś, że nie wypełniliśmy naszego obowiązku. Zrobię wszystko, co w mej
mocy. Nie troszczcie się o nas,
jeśli ja osłabnę, moi towarzysze są mocni i za siebie, i za mnie... Tylko patrzeć, jak słońce
odegna choroby, jak powrócimy radośni zwycięstwem. Nie mówię wam — „żegnajcie",
mówię — „do zobaczenia, drodzyl"

We mgle zahuczał armatni wystrzał, sygnał rozstania. Ostatnie spojrzenie na targaną

wiatrem flagę na maszcie, ostatnie uściski dłoni. I jeszcze raz zdławiony wzruszeniem głos.

— Do zobaczenia!...
Szybko wsiąkały w gęstniejącą mgłę ciemne sylwetki trzech ludzi. Niespokojnymi

podmuchami wiatr zawiewał śniegiem ich ślady.
*

Pomału, krok za krokiem, sunie na północ niewielka grupka. Wbrew zapewnieniom

chytrego weterynarza stan dowódcy pogarsza się z dnia na dzień, opuchnięte nogi odmawiają
posłuszeństwa, przeciwny wiatr pogarsza dotkliwy ból w piersi; duszności, torsje, osłabienie.
Tydzień zaledwie minął od rozstania z załogą Swiatoj Foka, a Siedow nie jest już w stanie
poruszać się o własnych siłach. Marynarze proszą, błagają, żeby pozwolił zawrócić. Od-
mawia, przywiązany do sań każe się wieźć dalej, na północ. Jakże tłumaczyć tym młodym,
oddanym chłopakom, że dla niego nie ma już powrotu? Kiedy przychodzi gorączka,
nieprzytomny majaczy, a wtedy często powtarza: „wszystko przepadło!"

— Nie martwcie się, wytrwajcie, odpocznę sobie trochę, jak tylko dotrzemy do Zatoki

Tdplitza, tam pozostały budynki po włoskiej wyprawie księcia Abruzzów. I żywność, i opał.
Zatrzymamy się, żeby odetchnąć przed dalszą drogą, a później zobaczycie sami, jak szybko
dotrzemy do bieguna. Ktoś musi przecież zatknąć tam naszą flagę!

Czy wierzy sam w to, co mówi? Czyżby wciąż jeszcze się łudził? Resztka nadziei walczy

w nim z rozpaczliwą rzeczywistością. Nadzieja wyczerpuje, a on już jest u kresu sił. Coraz

background image

częściej traci przytomność z osłabienia. Gdy tylko się ocknie, chwyta za busolę i sprawdza
kierunek.

background image

Lęka się, że dwaj marynarze, Pustoszny i Linnik, przestraszeni zawrócą do Zatoki Cichej.
Nikomu nie można wierzyć. Czy słusznie uczynił ulegając Wierze, śpiesząc? Może wszystko
potoczyłoby się inaczej, gdyby o rok odłożył wyprawę?

Przeciwny wiatr sroży się niemiłosierny, tnie jak nożem skórę na twarzach. Chlaszcze

nocą cienkie płótno namiotu, mróz przybiera na sile — trzydzieści stopni, czterdzieści.. Sanie
grzęzną w kłębowisku lodowych płyt. Kiedy marynarze rankiem wyciągają psy z ich
śnieżnych legowisk, zwierzęta protestują, trzęsą się, skomlą żałośnie, z trudem można je
wprzęgać do sań.

Mija znów parę koszmarnych dni.
Przepocony śpiwór szybko pokrywa się lodem, odzież przez noc nie wysycha, mokra

ziębi ciało. Zapasy nafty zużywają się zastraszająco szybko. Obaj marynarze biegną
wytrwale koło sań, nie zważając na mróz, na nieustanne krwotoki, na odmrożenia nóg.
Niepokoi ich stan Siedowa, coraz słabszy, kaszle; uwielbiają dowódcę, radzi by mu nieba
przychylić. Gdybyż ich posłuchał i pozwolił zawrócić!

P oniedziałek 10 lutego. ...Jestem tak wyczerpany, że nie mogę ujść dziesięciu kroków,

przemarzłem okropnie jadąc na saniach, ból w boku rozprzestrzenia się, dreszcze... czuję się
bardzo niedobrze. Pustoszny ma ciągłe krwotoki. Linnik odmroził nogi — notuje Siedow.

Środa 12 lutego... Mróz chwycił ostry, minus 35°C, wiatr i zawieja. Jadę opatulony jak

lalka i wciąż mi zimno, dreszcze. Droga straszna... psy marzną, źle ciągną.

Czwartek 13 lutego... Trzynasty — feralny dzień. Mgła i śnieg, nic nie utidać, psy ledwie

ciągną. Błądzimy w jakiejś cieśninie między wyspami, ale to jeszcze nie Zatoka Toplitza.
Ocean uwalnia się widać od lodu, bo niebo nad nim ciemnieje... Do namiotu podkradał się
olbrzymi niedźwiedź, psy go odpędziły... celowałem kilka razy, ale strzelba zamarzła i nie
wystrzeliła. Wracaliśmy z niczym, czułem się bardzo źle, nie mogłem iść dalej...
Linnik poszedł po sanie, zawieźli mnie do namiotu jak nieboszczyka i położyli do
przemarzniętego śpiwora.

Niedziela 16 lutego ...Czekaliśmy dzisiaj na zamarznięcie cieśniny. Nię z tego, przepływa

tu widać jakii silny prąd, pośrodku woda wolna od lodu. Dużo tu ptaków i różnej zwierzyny.
Jutro spróbujemy drogi na wschód, może się uda obejść tę przeszkodę. Jestem ciężko chory,
do niczego. Mają mi znów rozcierać spirytusem nogi, karmią mnie kompotem i wodą.
Niczego więcej organizm nie przyjmuje. Zjadłbym jajko, trochę śmietany, pieczonego
kurczaka, może nawet kiszonej kapusty, ale skąd to wziąć?

Zza szczytów wyszło słońce, kochane, drogie słońce. Jakież ono piękne i dobre! Świat

cały odmienił się, kiedy wyjrzało. Widać cię, wspaniały cudzie przyrody! Powiedz naszym
najbliższym, jak tu żyjemy w namiocie, jak chorzy jesteśmy i udręczeni pod tym 82° Nord...

P o nie działek 17 lutego... Już tylko pusta kartka.

...Póki ołówek nie wypadł z osłabionej ręki Siedowa, dzień po dniu jego pamiętnik

opowiadał o tym, ile kilometrów przebyli na północ, wciąż na północ... lecz daremnie szukać
by na tych kartkach czegoś, co mówiłoby o lęku lub chęci odwrotu — notuje Wize na
podstawie opowiadań obu marynarzy.

Bo do Zatoki Cichej powrócili tylko oni.
— Ostatnie chwile marszu były wprost przerażające. Droga prowadziła po cienkim

załamującym się lodzie lub wśród wysokich barier torosów. Nie wiedzieliśmy sami, co
począć — mówili.

Na północy ukazały się zarysy gór Wyspy Rudolfa, ale Siedow ich już nie dostrzegał,

tracił przytomność, to znów ją odzyskiwał, z zaciśniętej kurczowo dłoni nie wypuszczał
busoli, sprawdzając wciąż kierunek Majaczył, wzywał do dalszego marszu, coś komuś
żarliwie tłumaczył, zaklinał Wierę, żeby mu nadal ufała.

background image

Chwilami powracał do wspomnień dzieciństwa, uśmiechał się łagodnie. Słyszał, jak

miękko bije fala o nagrzany słońcem brzeg i cofa się leniwie. Widział chłopca, który ciągnie
pełną ryby sieć, ugina się pod jej ciężarem. Na próżno, i tak nie podoła.

Niechętnie otworzył oczy. Niebo usiane gwiazdami. Nie tak świeciły ma Krzywej

Mierzei, nie tak. Nad głową surowym, bezlitosnym blaskiem migoce Gwiazda Polarna. Za-
wiodła. Wszystko go w życiu zawiodło. Na wszystko za późno.
12
Na łasce I niełasce polarnego dryfu

Skaczę, towarzyszu kapitanie! Pakułami zapcham zawór!

Z przerażeniem spojrzałem na ociekającą potem, czarną od smarów twarz mechanika.
Stanowczą, zaciętą. Wyciągnięte ramię wskazywało niewielki przerębel, ledwie widoczny
spod grubej warstwy drobno połamanej kry. Na myśl, że człowiek zniknie pod tym
lodowatym kożuchem, ciarki mi przeszły po grzbiecie. Czy nie schwyci go skurcz?

Coś ty... — zacząłem niepewnie, ale spojrzenie, jakie rzucił, było twarde. Miał rację. To

był, o tym dobrze wiedziałem, jedyny ratunek dla nas. Jedyna próba ratunku...
-r- Zabezpieczyć go liną! Jak tylko wyjdzie z wody, owinąć kożuchem i biegiem do kajuty! -
— inie mówiłem, krzyczałem, chciałem zagłuszyć nurtujący mnie lęk.
— Ja skaczę drugi — usłyszałem za plecami.
— Ja trzeci.
— I ja! I ja!
W jednej chwili sześciu ludzi ustawiło się w kolejce. Nie czekali na rozkazy. To oni
decydowali, nie ja. Każdy z pękiem pakuł, ze szmatami w gaTŚci. Skąd je wygrzebali tak
szybko, kiedy?
Kasza lodowa z bulgotem, jak łakoma paszcza, zamknęła się nad głową mechanika. Sekundy
biegły za sekundami, każda wydawała się wiekiem. Wynurzył się w końcu zsiniały,
ociekający potokami wody, usiłował protestować, ale dwu marynarzy .porwało go w ramiona
i owiniętego szczelnie w kożuch prowadziło do kubryku. Już drugi

background image

w chrzęście kry skakał do przerębla, za nim trzeci, .czwarty. Niektórzy zawracali. Nie
protestowałem, na nic by się nie zdało. Wracali szybko ze skostniałymi rękami z ze-
sztywniałymi mięśniami. Zawzięli się, uparcie podstawiali szmaty i pakuły pod lodowaty
strumień wlewający się do maszynowni. Po dwudziestu minutach dopływ wody zmalał.
Katastrofa była zażegnana.

Kapitan Badigin nieraz wybiegał wspomnieniem do tej jednej z nacięższych chwil

przymusowej wędrówki po Północnym Oceanie Lodowatym, podczas której prąd morski
porwał w dryf statek Gieorgij Siedow.

Rok 1937 nie był w Arktyce rokiem zwykłym. Dla transportowych samolotów wyprawy

Otto Schmidta, które pierwsze w dziejach lądowały szczęśliwie na biegunie północnym —
był rokiem zwycięskim. Dla tych czterech, którzy pozostali na znoszonym prądem morskim
polu lodowym, żeby w stacji badawczej Siewiernyj Politis 1, a także po raz pierwszy w
historii przeprowadzać obserwacje geofizyczne — był zapowiedzią zwycięstwa. Dla
nawigacji polarnej stał się jeiinak rokiem klęski.

Sensacyjne wydarzenia na biegunie odwróciły uwagę wszystkich od reszty północnych

obszarów. Nim meteorolodzy się spostrzegli — było już za późno. W okolicy Wysp
Nowosyberyjskich schwyciła zima. Przedwczesna, mroźna. Tak ciężkiej nie pamiętali
najstarsi marynarze polarni. Cała flotylla przeprowadzająca na Morzu Łaptiewów badania
hydrograficzne uwięzła w lodzie. Trzy mocne stalowe statki przystosowane do nawigacji
polarnej: Sadko, Malygin i Gieorgij Siedow, o mocy tysięcy koni parowych każdy, porwane
w dryf płynęły tam, gdzie niósł je kaprys prądów morskich. Unieruchomieni niedaleko
miejsca, w którym przed czterdziestu laty Fram rozpoczął swą słynną podróż, dowódcy
statków łudzili się, iż droga ich będzie przebiegać podobnie jak droga Nansena.

Stało się jednak inaczej.
Nielekko przyszło pogodzić się z nieprzewidzianym zimowaniem na pełnym oceanie.

Tym bardziej iż oprócz zwykłych załóg na pokładach znajdowali się studenci z
Leningradzkiego Instytutu Hydrograficznego oraz ekipa cieśli, stolarzy i elektryków, którzy
zakładali stację radiową na odkrytej przez De Longa Wyspie Henriette. Razem dwustu
siedemdziesięciu kilku ludzi. Jedni wypłynęli na paromiesięczną letnią praktykę, drudzy
powracali do domu. Arktyka bezlitośnie pokrzyżowała ich plany. Skąd wziąć dla wszystkich
żywność, skąd ciepły ekwipunek na długie miesiące polarnej nocy? Nie było się nad czym
namyślać. Dzienne racje zostały wydatnie zmniejszone, kto z załogi miał w zapasie jakąś
ciepłą odzież, dzielił się nią z kolegami. Najwięcej kłopotów było z pomieszczeniem. Latem
ładownia zastępowała gościom ku- bryk, ale zimą rozpanoszył się w niej mróz. Niewiele do-
pomogło pokrycie trzema warstwami płótna żaglowego ziejących mrozem ścian ani obicie
ich deskami. Z płonących dzień i noc piecyków buchał żar, ale ubranie zostawione
wieczorem na wieszaku rano trzeba było siłą odrywać, z butów zeskrobywać grubą warstwę
szronu.

Burze śnieżne przewalały się po niebie, groźne, niepowstrzymane, jedna gnała drugą,

długie tygodnie nie- przebitym murem bieli odcinały statki od świata.

Noc sylwestrowa 1938 roku, na którą kucharz szykował wystawną ucztę, sprawiła

wszystkim nie lada zawód.

...Z ciemnego nieba sypie nieprzerwanie gęsty, miękki śnieg, puszystym dywanem

pokrywa okoliczne kry i spowija bielą statek. Wokół cisza — zapisuje kapitan Badigin. —
Naraz przetacza się po niebie huk potężny jak grzmot. Lód rusza, toczy się w naszą stronę
potwornym wałem, kruszy na swej drodze kilkumetrowej grubości pola lodowe.

...W ciągu paru minut miażdży, ściera na pył wieloletnie

background image

torosy. Z jakimś piekielnym zgrzytem, trzaskiem ogromne zwaliska spiętrzają się w wysoką
na parę metrów białą barierę. Zagłada wydaje się nieunikniona. Jeśli lód przesunie się jeszcze
o metr, o dwa, z naszej rufy pozostanie tylko masa zmiętego żelastwa.

..Minuta biegnie za minutą. Lód prze wciąż naprzód. I naraz nieruchomieje jak

zatrzymany w miejscu niewidzialnymi pętami, jakby wparty w ster wahał się, czy zgładzić
statek, czy go oszczędzić. Potworna chwila! Jeszcze jedna, dwie i napór ustępuje tak
raptownie, jak przyszedł. Niewiele brakowało, a byłoby po nas. Nowy Rok rozpoczął się
najcięższym atakiem lodu, jaki przyszło mi dotąd przeżyć. Na myśl o następnym niejednego
z nas ogarniał lęk.

Wiadomości radiowe o powietrznej akcji ratowniczej organizowanej w kraju przyjęte

zostały na statkach ze zrozumiałą radością. Mrok nocy polarnej spowijał jeszcze ocean, kiedy
na lód wyruszyły pierwsze ekipy. Z zapałem rzuciły się do wyrównywania terenu wokół
statków, do zrąbywania gęstwiny torosów i zapełniania śniegiem dołów i rozpadlin.
Pracowały zajadle, bez wytchnienia, zużyły ponad tonę materiałów wybuchowych na
wysadzanie opornych brył. Ludzie liczyli już nie miesiące i tygodnie, ale dni i godziny, jakie
dzieliły ich od ratunku z powietrza.

— Daremny był nasz trud. Jednym ruchem ocean rozbił w proch, zmiażdżył nasze

lądowiska, zmiótł je niczym dziecinne zabawki .— opowiadał Badigin. — Drugą, trzecią,
czwartą próbę spotkał ten sam los. Studenci jeszcze nigdy nie zetknęli się z Arktyką, nie
ukrywali rozgoryczenia. Na ich pytanie:

— Co teraz poczniemy? — usłyszeli w odpowiedzi:
— Zaczniemy po prostu wszystko od nowa!
Czas naglił. Samoloty ratownicze dotarły już do Zatoki Tiksi i tam wyczekiwały tylko

poprawy pogody. Mróz srożył się jeszcze nad oceanem, cementował lodowe pola w twardą
jak granit płaszczyznę, nie wzeszło jeszcze słoń
ce, kiedy w pobliżu statków wylądowały pierwsze transportowe maszyny. Wieloma
nawrotami, w ciągu kilku tygodni, piloci polarni zabrali stu osiemdziesięciu czterech ludzi i
dowieźli żywność dla załóg, dla tych, którzy musieli pozostać na straży uwięzionych statków.
— Zobaczymy się niedługo! — pocieszali się nawzajem w chwili pożegnania. Czy któryś
mógł przypuszczać, że całe lata upłyną, nim się znów spotkają?

Załogi trzech statków ostro zabrały się do remontów. W najcięższej sytuacji znajdował

się Gieorgij Siedow. Podczas gwałtownego sztormu Morze Łaptiewów porwało mu łopatkę
śruby, noworoczny atak lodu poważnie uszkodził ster, wszystkie próby naprawy spełzły na
niczym. Pozostawało jedno wyjście, niełatwe — uzbroić się w cierpliwość.

Miesiąc wlókł się za miesiącem. Powolność dryfu męczyła wszystkich, pocieszali się

tylko, że lato przyniesie im wyzwolenie.

Pamiętna zima 1937, obfitująca w polarne katastrofy, zakuła także w lód dziesiątki

statków transportowych, które obsługiwały wybrzeża Syberii na szlaku Północno-
Wschódnim.

Nieprzewidziane zimowanie wyczerpało ich zapasy węgla. Wiosną, gdy lód ruszył,

flotylla statków nie mogła płynąć o własnych siłach. Im więc w pierwszym rzędzie
pośpieszył z pomocą powolny łamacz lodu Jermak, jeden z niewielu tych, które nie ugrzęzły
na morzu. Załoga hydrograficznych statków musiała cierpliwie czekać. Wszyscy wiedzieli,
że długie tygodnie, może nawet miesiące upłyną, nim weteran polarny-zdoła zaopatrzyć w
węgiel wszystkie transportowce. Nie było jednak innej rady.

Mroźne sierpniowe wiatry coraz częściej przeciągały nad oceanem i ścinały wody

szkliwem młodego lodu. Wygasała stopniowo nadzieja. Ale dowódca Jermaka Sorokin nie
rezygnował.

— Lubię się bić, mam to już we krwi — mawiał chętnie.

background image

I zwykle z tych bojów wychodził zwycięsko.

background image

Tego lata jednak niełatwa była walka. Arktyka zaciekle broniła swych praw. Rozwieszała

cierpliwie nad oceanem kłębowiska mgieł, to znów słała ludziom na spotkanie zamieć za
zamiecią. Mapy tej części Północnego Oceanu Lodowatego świeciły w owych latach pustką
białych plam. Trudno było też kluczyć między niewidocznymi w śnieżycy polami lodowymi.

Na pokładach trzech statków rósł niepokój. Dni biegły za dniami, a każdy odbierał resztki

nadziei. W kubryku i w kambuzie umilkł gwar rozmów, każdy zamykał się w milczeniu. Pod
koniec miesiąca następne zimowanie wydawało się nieuniknione, zaczęto już robić przygoto-
wania. Nikt nie chciał wierzyć, kiedy wachtowy krzyknął, że widzi na horyzoncie strugę
czarnego dymu. A jednak to była prawda — struga gęstniała, rosła w oczach.

Powitanie było radosne. Ci z uwięzionych statków ob- skoczyli ze wszystkich stron

przybyszów, którzy nieśli im wolność. Klepali po plecach, wykrzykiwali pytania, na które
nikt nie czekał odpowiedzi, bo w ślad za nimi biegły już nowe, rzucali nawzajem
wyjaśnienia, o które nikt nie prosił. Powodów do radości nie brakło, tym bardziej że
wysłużony w bojach z Arktyką Jermak dotarł do 83° Nord. Tak daleko na północ nie przebił
się nigdy jeszcze w dziejach polarnej żeglugi żaden swobodnie płynący statek.

— Dość tych czułości. Za wcześnie na radość. Do roboty, rebiata! — upominał Sorokin.
Dwadzieścia parę lat pływał już w Arktyce, wiedział, że nie należy jej ufać. I tym razem

nie mylił się. Kruszony uparcie dziobem Jermaka lód nie wszystkim statkom pozwolił ujść z
pułapki. Okaleczony Gieorgij Siedow nie mógł płynąć o własnych siłach.

— Nie ustąpię! Nie zostawię tu was na poniewierkę! Spróbuję jeszcze wziąć na hol tę

waszą łajbę! — upierał się Sorokin.

Ale ostatnie słowo miała Arktyka. Gruba stalówka pękła od razu ze świstem i skręciła się

jak zerwana struna. Druga lina i trzecia podzieliły jej los. Zagęszczona kra
uniemożliwiała holowanie. Sorokin zawezwał do siebie trzech kapitanów. Długo radzili nad
stołem zastawionym baterią butelek, długo rozważali rozmaite możliwości Nikt tej nocy nie
zmrużył oka. Wynik narady przygnębił wszystkich. Nie było sposobu wyprowadzić statku z
uszkodzonym sterem i śrubą.

— No cóż, jeżeli dopisze nam szczęście — pocieszał się młody hydrograf Bujnicki, od

tego dnia mianowany kierownikiem naukowym Gieorgija Siedowa — prąd morski przeniesie
nas może przez biegun. Osiągniemy to, o czym marzyli daremnie Nansen, nasz Siedow,
Amundsen i tylu innych. Warto niejedno przecierpieć.

—■ Dzień rozstania był, co tu dużo ukrywać, ciężkim dniem — opowiadał później. — W

szarym mroku uchodzącego szybko dnia staliśmy niedużą gromadką piętnastu ludzi na
oślizłym pokładzie. Wielkie śnieżne płaty wirowały wolno w powietrzu, pokrywały bielą
odzież i zmęczone twarze. Na maszt podnieśliśmy trzykrotnie flagi sygnalizujące pożegnanie.

Życzymy szczęścia! — odpowiedziały nam Jermak, Sad- ko i Małygin. Zahuczały naraz

wszystkie syreny, zatrzeszczała pękająca pod naporem dziobów kra, powietrze zasnuły trzy
czarne kłęby dymu. Rozpychając mozolnie odłamki lodu, statki ruszyły na południe w ślad za
Jerma- kiem. Znikły już dawno, a my jeszcze wciąż wypatrywaliśmy ich, żeby nie widzieć
wokół nas pustki.

..Ponure, ołowiane niebo zwisa nad oceanem. Z północy dmie mroźny, przejmujący

wiatr. W powietrzu unosi się pył śnieżny, osiada na brudnożółtawym, stajałym w lecie
śniegu, na rozmiękłym miejscami lodzie, zasypuje pokład statku. Samotny „Gieorgij Siedow"
zastygł w przechyle na lewą burtę, dziwnie bezradny wśród tych złomów potrzaskanych brył,
pływających bezładnie po morzu — notował melancholijnie kapitan Badigin. — Głęboko
wrył mi się w pamięć ten późny ranek 30 sierpnia 1938 r., pierwszy dzień samotności.

background image

Pragnąc odegnać niewesołe myśli — rocznicę rozpoczęcia przymusowego dryfu —

kapitan Badigin postanowił uczcić wystawną kolacją, szumnie nazwaną bankietem. Wy-
szorowana mesa zalśniła czystością, stoły jaśniały śnieżną bielą prześcieradeł, zastępujących
obrusy, na cały statek rozchodziły się smakowite zapachy. W ciągu paru dni kucharz piekł
coś i smarzył w najgłębszej tajemnicy, nikogo nie dopuszczając do kambuza.
Radiotelegrafista nie zdejmował słuchawek z uszu, ale nie chciał się zgodzić, żeby któryś z
kolegów go zastąpił. Z kraju nadchodziły setki telegramów. Od rodzin, przyjaciół, ze szkół i
fabryk, od znajomych i nieznajomych. Wszyscy słali osamotnionym słowa otuchy,
zapewniając gorąco, że myślą są z nimi. A chociaż każdy z uczestników wyprawy za punkt
honoru uważał usiąść z uśmiechem na ustach przy suto zastawionym stole, niejednemu
zwilgotniały oczy, kiedy kapitan Badigin uroczyście wręczał mu radiogram. Żaden tej pa-
miętnej chwili nie ośmielał się wybiegać myślą w przyszłość.

Szare, puste dni po święcie trzeba było za wszelką cenę czymś zapełrić.
Słowo „biegun" rzucone przez Bujnickiego przykuwało umysł, rozbudzało nadzieję.

Niejeden łudził się, że Gieorgij Siedow napotka w swym dryfie krę, na której Papanin,
Krenkiel, Fiedorow i Szyrszow przeprowadzali badania i obserwacje. Półki biblioteki w
kapitańskiej kajucie świeciły pustkami, każdy, kto mógł, chwytał teraz książki o wyprawach
do bieguna. Odżyły echa bohaterskich zmagań patrona statku, porucznika Siedowa z Krzywej
Mierzei. Omawiano w kubryku jego śmiałe nadzieje, dalekosiężne plany, krytykowano żądną
sławy Wierę, spierano się, czy miał prawo wyruszyć na pewną śmierć, czy też jego obowiąz-
kiem było zawrócić. Ludzie sięgali po książki Nansena, Amundsena, analizowali błędy De
Longa i Andree'go.

Biegun był na ustach wszystkich, rozpalał wyobraźnię. Który to już raz na tych

północnych wodach?

background image

Długo w przyrodzie panowała cisza. Zbyt długo. Kapitan Badigin z niepokojem

popatrywał na horyzont. Nic nie zapowiadało ataku lodu. I nagle się zaczęło. Od rufy po
dziób przez statek przeszedł dreszcz, Gieorgij Siedow dźwignął się gwałtownie z przechyłu,
wyprostował i runął na prawą burtę.

— Woda w maszynowni! — ipodniósł się krzyk.
— Przechył osiemnaście stopni, wzrasta wciąż! — krzyczał przerażony marynarz z

mostku nawigacyjnego.

Wylot rury odpływowej układu chłodzącego z zepsutym zaworem zwrotnym znalazł się

pod powierzchnią wody. Z impetem chlusnęła do wnętrza. Trzydzieści, trzydzieści pięć ton
wody na godzinę, czterdzieści, czterdzieści pięć.

— Uruchomienie ręcznej pompy zajęło parę minut, ale strzałka inklinometru wychylała

się coraz dalej. Za burtę wylewaliśmy zaledwie dziesięć ton wody na godzinę. Żeby puścić w
ruch pompę parową, trzeba było przedtem rozpalić pod kotłem. A to parę godzin straconych.
Nigdy jeszcze dotąd sytuacja nasza nie była tak tragiczna. Przysłowie mówi, że nieszczęścia
chodzą zazwyczaj parami, po jednej klęsce przyszła niezwłocznie druga. Akumulatory w
kabinie radiowej na skutek silnego przechyłu zsunęły się zrywając przewody. Radiostacja
umilkła. Wiele godzin minęło, nim monterzy zdołali uruchomić awaryjne dynamo. Raźniej
zrobiło się wszystkim na duszy, kiedy znów rozbłysło światło. Pod koniec dnia przechył
doszedł do trzydziestu stopni. Chwila była krytyczna, nie ma co ukrywać — opowiadał
dowódca, f^- Jeszcze moment i cały ładunek runąłby na prawą burtę.

Uratowała nas decyzja mechanika — zatkanie otworu pakułami. Dopływ wody od razu

zmalał, ręczna pompa dała sobie radę do czasu uruchomienia kotła i pompy parowej. Jak
rekonwalescent stawiający pierwsze kroki po ciężkiej chorobie nasz Siedow prostował się
powoli, powracał do życia. Ci, co skakali w przerębel, wyglądali jak obraz nędzy i rozpaczy,
przemoknięci, Skostniali, słaniali się na nogach, kazałem wszystkim dać po sto gramów
wódki i iść spać. Po paru chwilach ze wszystkich zakątków

background image

dochodziło chrapanie. Każdy zasypiał, gdzie stał, w przemoczonym ubraniu.

Tym razem udało się wyjść cało z opresji. W naturze zapanował znów spokój.
Nie trwał oczywiście długo. W kilka tygodni później* słaby początkowo podmuch

zmienił raptownie kierunek i zadął z ogromną siłą. Wielka biała zjawa wynurzyła się
niespodzianie z ciemności i wolno, majestatycznie sunęła wprost na statek. W ostatniej
chwili, jakby pokonując jakąś niewidzialną przeszkodę runęła naprzód. Zakipiało morze,
zatrzeszczało wokół nas. Przy prawej burcie rozwarła się dymiąca czeluść, przy lewej —
bryły lodu wykruszały się w snopach chlustającej wody, łamały, wylatywały w powietrze i
opadały z hukiem. Od północnego wschodu nacierało na nas drugie potężne kłębowisko
odłamów. Któryś już przywarł do dzioba, przytłoczył go swym ciężarem. Jeżeli przyjdzie
nowy atak, z nami koniec, lód rozpruje stalowe poszycie tak lekko, jak nóż rybacki brzuch
dorsza. Żaden statek nie oparłby się takiemu uderzeniu...

Wokół nas rozszalał się sztorm, kra w ruchu jak okiem sięgnąć. Tuż za rufą przetaczały

się setki tysięcy ton. Skamieniały ze zgrozy stałem na pokładzie bezsilny, niezdolny do
jakiegokolwiek ruchu, niemy świadek zmagań tytanów. Tylko patrzeć, jak napór rozniesie
statek, zmiażdży. Ocalenie przyszło znienacka. Błyskawicznie narastający wzgórek młodego
lodu za nami zaczął powoli ustępować pod naciskiem rufy.
Atak wyrządził ogromne szkody w pobliskim obozie pomocniczym, rozniósł na wszystkie
strony żywność, paliwo, namiot, odrzucił zapasową radiostację daleko w morze, zatopił
śnieżny domek do pomiarów magnetycznych, odepchnął krę ze składem materiałów
wybuchowych.
Wszystko trzeba było zbierać, wszystkiego szukać, od nowa ustawiać. Na jak długo? Tego
nikt nie wiedział.
— Pracujemy po czternaście, szesnaście godzin na dobę — wspomina Bujnicki. — Niełatwo
było w tym mroku ciągnąć ciężkie, przeładowane sanie. Co krok któryś z nas to potknie się,
to pośliznie, to szarpnie i za każdym razem
cały ładunek wali się na lód. Zatrzyma się człowiek na moment, a już lodowaty wicher do
szpiku kości przenika spocone wysiłkiem ciało. Musimy jednak, w przewidywaniu
następnych ataków, cały nasz dobytek ze składu awaryjnego przerzucić na grubą krę w
odległości półtora kilometra od statku. Jeden z nas na przedzie niesie wysoko nad głową
latarnię, jej mdły blask niewiele dopomaga. Za każdym nawrotem trzeba odszukiwać drogę
pod świeżo naniesionym przez wiatr śniegiem, zadymki tworzą wciąż nowe zaspy. Coraz
mniej widać naszego Siedowa spod tego grubego, białego kożucha.

Trzy jesienne miesiące to pięćdziesiąt ataków. Nie sposób do nich przywyknąć. Bujnicki

wpadł na prosty, a zarazem skuteczny pomysł kruszenia dynamitem na miazgę szerokiego
pasa lodu wzdłuż burt. Ta pomysłowa ,poduszka" osłabiała znakomicie siłę natarcia.

We wszystkich swych pracach naukowych nie mógł uskarżać się na brak chętnych

pomocników. Obserwacje i pomiary prowadzone w regularnych odstępach czasu pozwalały
ludziom wypełnić jakoś dłużące się nieznośnie godziny.

— Takie było nasze życie na tym statku-więźniu przemarzniętym, zakopconym, życie

prozaicznych powszednich zajęć. Lęk przed nowym naporem lodu przeplatał się z ko-
mizmem drobnych faktów, pasjonujące badania naukowe, jakich nikt nigdy dotąd nie
przeprowadzał na tych obszarach Arktyki, ze zdarzeniami nieważnymi, na które w nor-
malnych warunkach, nikt nie zwróciłby nawet uwagi. Dla nas, odciętych od świata,
zagubionych na tym pustkowiu, nie było spraw nic nie znaczących, drugorzędnych. Lada
zdarzenie budziło ogólną sensację. W ciągu długich tygodni i miesięcy pamiętaliśmy, jak to
kucharz spalił chleb w piecu lub jak któryś z kolegów zabłądził wśród torosów, szukając po
omacku drogi.

background image

Prąd gnał wciąż statek na północ.
*

background image

W styczniu 1939 kra osiągnęła 84

p

43' Nord. Kierunek dryfu nie uległ zmianie. Coraz

mniej mil morskich dzieliło wyprawę od bieguna.

— Ależ ja stąd nie pójdę! Nie dam się zabrać! — usłyszałem pewnego ranka —

opowiadał kapitan Badigin — i ze zdumieniem spojrzałem na wzburzoną twarz radiote-
legrafisty.

— Dokąd nie pójdziesz? Gdzie się wybierasz? — podawał mi arkusz papieru nie

przestając powtarzać niezrozumiałych słów protestu. Rzuciłem okiem na radiogram.

— Zwariowałeś! Przecież to nie o ciebie chodzi — rozzłościłem się na dobre. —

Sąmoloty, które latem dowiozą nam żywność, wymienią jednocześnie część załogi. Wielu z
naszych ucieszy się z tej wiadomości. Dość mają na pewno tego życia tutaj, zatęsknili za
domem.

— Ale ja zostanę, towarzyszu kapitanie — upewnił się uspokojony.
Mylił się kapitan Badigin. Nikt z nielicznej załogi nie chciał słyszeć o wymianie. Nie

zgłosił się ani jeden.

— Tyleśmy wycierpieli, a teraz, kiedy do bieguna pozostało niecałe sześć stopni, mamy

wracać? Nie, za żadne skarby!

— Przeżyliśmy tyle, przeżyjemy jeszcze, przyzwyczaił się człowiek.
— Niedoczekanie ich, chcieliby przyjść na gotowe, ci nowi.
Najgłośniej ze wszystkich krzyczał telegrafista.
Kapitan Badigin i Bujnicki z uwagą wysłuchiwali protestów, radzi w głębi duszy z takiej

postawy całej załogi. Odmówili jednak żądaniu, żeby natychmiast wysłać do kraju
radiodepeszę z prośbą o pozostawienie wszystkich na statku.

— Mamy przed sobą jeszcze pół roku. A jeśli się któryś z was rozmyśli?
Burza protestów odpowiedziała kapitanowi. Radiogram z prośbą o pozostawienie całej

załogi na trzecie, nikt nie wiedział, czy ostatnie, zimowanie wywołał w kraju wielkie
poruszenie.

— Godni następcy porucznika Siedowa — mówiono z uznaniem i sympatią. — Takich

mu było potrzeba.

Nadeszło lato.
Gieorgij Siedow dryfował wciąż na północ. W końcu marca niecałe cztery stopnie

dzieliły go od bieguna. Załoga przeżywała gorączkowe chwile nadziei. Ze spotkania z
dryfującą stacją badawczą Siewiernyj Polius 1 dawno już zrezygnowała wiedząc z
komunikatów radiowych, że znosi ją ku wybrzeżom Grenlandii.

Któregoś dnia prąd jnorski gwałtownym skrętem odepchnął statek na zachód. Pryskały

marzenia o osiągnięciu bieguna, rozwiewały się bezpowrotnie. Załoga długo nie mogła się
uspokoić, jedyną pociechą była świadomość, że nikt nigdy nie „chodził tak wysoko" — jak
mówią marynarze — na północ, że nikt nigdy na tych dziewiczych obszarach nie
przeprowadzał badań. Wykorzystywali więc każdy dzień, każdą niemal godzinę, żeby poznać
i opisać białe plamy na mapie.

Nie lada kłopot miał kierownik naukowy z pomiarami głębi oceanu. Specjalnie w tym

celu zmontowana na pokładzie Małygina dźwig arka była już daleko. W pośpiechu i gorączce
rozstania nikt nie pomyślał, żeby zdemontować i przenieść całe urządzenie na Gieorgija
Siedowa. Rozpacz Bujnickiego trwała krótko. Pełni pomysłów mechanicy bez chwili
namysłu zaczęli szperać w czeluściach statku, wygrzebywać kawałki stali przeznaczonej na
złom, rozbierać najrozmaitsze nieczynne mechanizmy i z tego „szmelcu" żbudowali coś, co
wyglądem nie przypominało bynajmniej dźwigarki produkcji fabrycznej, ale co działało bez
zarzutu. Promienieli dumą, gdy pierwsze pomiary pod 86° Nord wykazały nie notowaną
nigdy dotąd jeszcze na Północnym Oceanie Lodowatym głębię pięciu tysięcy stu metrów.

background image

Dynamometr sygnalizujący moment zetknięcia sondy z dnem morskim zrobili ze zwykłej

wagi sprężynowej. Czternaście tysięcy metrów cienkiego stalowego drutu do

background image

pomiarów zdobyli mozolnie, pracowicie rozplątując grubą stalową linę.

Zbudowanie „z niczego" dźwigarkl to jeden tylko z mnóstwa przykładów pomysłowości i

zaradności w tych niezwykle ciężkich warunkach. Pozostawiony kiedyś przez nieuwagę na
pokładzie wilgotny parciany wąż przeciwpożarowy zamarzł tak silnie, że nie można go było
zgiąć i wnieść do kotłowni. Rada w radę, opuszczono go na głębokość dwustu metrów
wiedząc z pomiarów, że tam płynie ciepły strumień atlantyckiej wody. Po dwudziestu paru
godzinach wąż odtajał.

Szybko przemijało krótkie polarne lato, wypełnione przygotowaniami do trzeciego

zimowania. Atak hitlerowców na Polskę, początek drugiej wojny .światowej, o których
dowiadywali się z radia, były czymś obcym, niezrozumiałym w tym świecie, w którym
Arktyka, nie ludzie, zmuszała do codziennej walki, w którym życie wisiało na włosku,
zależne od pierwszego silniejszego ataku lodu.
t

Noc polarna gęstniała ciemnością, kiedy po raz pierwszy od wielu miesięcy prąd morski

poniósł statek na południe. Za burtą coraz częściej czerniały wielkie rozlewiska wodne,
zapowiedź końca dryfu.

— Góra lodowa na kursie! — usłyszałem znienacka zmieniony przerażeniem głos

wachtowego — wspomina kapitan Badigin. — Spojrzałem i serce mi zamarło. Nieraz w
życiu groziło mi niebezpieczeństwo, nieraz śmierć zaglądała w oczy i zawsze dotąd
wychodziłem z opałów obronną ręką. Tu sytuacja wydawała się być... Nie, sytuacja była
beznadziejna! Nie ja kierowałem statkiem, kierował nim dryf. Nie mogłem zboczyć z kursu,
musiałem czekać. Wolno sunęła śmiertelna zjawa, bardzo wolno, wprost na nas.
Nieustępliwa, groźna. Bezsilność wobec tej potęgi dławiła. Nic nie zdoła się jej oprzeć. Rosła
w oczach, coraz wyraźniejsza, bielała w otaczającym mroku, jakby promieniowała jakimś
własnym światłem, niosfo od niej
mrozem. Znienacka nasze pole lodowe zboczyło, jakby ustępowało z drogi. Powietrze
zadrgało chrzęstem miażdżonego lodu. Krusząc wokół siebie krę biały kolos odepchnął nas
daleko i sunął dalej martwy, majestatyczny, póki nie wsiąkł w ciemność.

Dryf trwał.
W tych styczniowych ciemnych jak noc dniach statek wolno, z szybkością pół węzła,

dryfował na południe. Pod pokładem wrzała praca, marynarze uruchamiali kotły, oczyszczali
z lodu skrócony przemyślnie ster, oliwili maszyny przygotowując je do pracy po wielu
miesiącach przymusowej bezczynności.

Ostatnie wiadomości budziły otuchę. Ze Spitsbergenu na pomoc uwięzionym wypłynął

łamacz lodu Stalin.

— Tego dnia nad naszym Siedowem wisiały ciężkie chmury — wspomina kapitan

Badigin — w olinowaniach świszczę wiatr, niesie z dali przewlekły chrzęst kry. Wokół
ciemność. Mróz nie puszcza, a czas się dłuży. Telegrafista wtyka mi pośpiesznie do ręki
depeszę.

— Zapalić światła na .maszcie! Płyniemy!
Trysnęły smugi reflektorów, ostrymi potokami sinego światła przebiły mrok, zalały

oblodzone deski pokładu. Wpatrujemy się chciwie w noc. Oczy zachodzą łzami. Na próżno,
wokół ciemność. Znienacka przed nami zabłysły dziesiątki świateł. Płoną coraz bliżej. Mgła
znikła bez śladu, jakby wsiąkła w ocean. Łamacz lodu płynie wprost na nas pełną szybkością,
jak taranem miażdży krę. Jego wielkie reflektory omiatają ocean, rozpalają całą gamę barw
na krawędziach torosów. Pod niebo wytryska rakieta, za nią druga, trzecia.

Skończyła się samotność, skończyła dręcząca niepewność o każdy dzień, o każdą

godzinę, ale często, po latach jeszcze, uczestnicy przymusowego dryfu poprzez wody Północ-

background image

nego Oceanu Lodowatego chętnie powracają wspomnieniami do tych ośmiuset dwunastu
dziwnych, niełatwych, niepowtarzalnych dni.

background image

13
Jeśli nie po lodzie, to pod lodem
— Kukurydzą radziłbym, sąsiedzie, obsadzić ten skłon, gleba niezła, trzeba by ją trochę
nawieźć, miejsce dobre, lasek chroni przed zimnym wiatrem, znam się na tym — powolnym
ruchem mężczyzna zsunął czapkę ze spalonego słońcem czoła i okiem gospodarza powiódł
po pokrytych pierwszą, nieśmiałą zielenią polach.
—t W tym roku ceny (kukurydzy powinny być niezłe. Nasi robotnicy i nierobotnicy chętnie
jedzą placki z tej mąki — ciągnął dalej. — Łuszczarnię i młyn, jeśli mogę radzić,
postawiłbym między tymi skałkami — spracowana ręka wskazywała kierunek. Przejęty
długo tłumaczył jeszcze, co i jak należy zrobić. Leżący na szezlongu mężczyzna z wygasłą
fajką w zębach potakiwał mu milcząco od czasu do czasu. Widać było, że myślami przebywa
gdzieś daleko, że wysiłek podtrzymywania rozmowy przekracza jego siły.
— Cenne to rady, panie Mawson, chętnie zajmę się uprawą kukurydzy, jak ojciec. Od dawna
marzyłem o spokojnym życiu farmera.
Rolnik podejrzliwie spojrzał na mówiącego. Ton głosu był obojętny, przeczył słowom. Już
miał coś powiedzieć, ale się powstrzymał. — Jesteśmy doprawdy zaszczyceni — podjął z
zapałem — mówię w imieniu wszystkich farmerów z okolicy, że słynny Georg Hubert
Wilkins osiadł tu, wśród nas. Dopomożemy panu z całego serca, proszę mi wierzyć.
Pożyczkę na zakup jakiegoś niewielkiego stada bydła, no tak, powiedzmy, na początek ze
dwieście sztuk,
dostanie pan w banku. Już to z dyrektorem omówiłem. Komu zresztą daliby chętniej niż
panu? Radziłbym tylko nie zwlekać, od razu zabrać się do tej kukurydzy, na przyszły rok
moglibyśmy pomyśleć i o bawełnie...

Urwał, widząc, że siedzący dotąd spokojnie Wilkins podniósł głowę i zaczął uważnie

nadsłuchiwać. Z nieba dochodziło słabe, ledwo dosłyszalne brzęczenie, jakby wyroiły się
pszczoły z ula, narastało coraz szybciej. Nad głowami z hukiem przemknął lśniący w słońcu
metalem niewielki samolot.

Wilkins zerwał się na równe nogi.
— Nie do wiary, ani śladu linek, wszystko ukryte, widział pan? W takim stery nie

zamarzną! A ta szybkość! — oczy gorzały mu zachwytem. — Serdecznie dziękuję, sąsiedzie,
za rady! — w mocnym uścisku zmiażdżył dłoń osłupiałego farmera i znikł za drzwiami
werandy. W chwilę później przez otwarte okno słychać było podniecony głos.

— Proszę najbliższe lotnisko, połączenie błyskawiczne. Tak, tak, zapłacę.
Farmer stał jeszcze przez chwilę niezdecydowany i machnął wreszcie ręką. — Stary

głupiec ze ronie, dałem się nabrać! Jemu w głowie nie kukurydza.

Los płata ludziom niespodzianki. Gdyby na jasnym błękicie nieba nie przemknął w tym

dniu i o tej godzinie nowoczesny jednopłatowiec, Wilkins do końca życia sadziłby
prawdopodobnie kukurydzę, której nienawidził od dzieciństwa.

W małym ojcowskim gospodarstwie w południowej Australii głód często zaglądał w

oczy. Jednego lata gruba warstwa spopielałego pyłu zaścielała popękane grudy ziemi, z której
gdzieniegdzie tylko żałośnie sterczały puste kłosy pszenicy i zetlałe kaczany kukurydzy.
Wypaliła susza pola, wypiła wodę ze studni, nie napojone bydło żałosnym rykiem napełniało
powietrze. Nadzieja na plony wygasła, ludzie z rozpaczą patrzyli na wymiecione z chmur
niebo, bezsilni, nieporadni. Następne lato przyniosło ulewne słoty, dzień po dniu, noc po
nocy, burze wybijały na polach wszystko, co rosło, zebrane w stodołach plony po-

background image

■wlekały lepką mazią pleśni. Znów nie było co do ust włożyć.

Coroczne klęski nieurodzaju do cna zrujnowały ojca. Z trzynaściorgiem dzieci, wśród

których Hubert był najstarszy, poszedł do miasta, do pracy w fabryce, jako nie-
wykwalifikowany robotnik. Wilkins nie lubił wspominać tych lat spędzonych w Adelajdzie.
Po ośmiu, czasem dziesięciu godzinach pracy biegł na kursy wieczorne technikum, a nocami
zarywając godziny snu rozczytywał się w książkach popularnonaukowych. Nie chciał
pogodzić się z losem, jaki mu zgotowały kaprysy przyrody, poprzysiągł sobie wyjść im
naprzeciw. W głowie szesnastoletniego, zbuntowanego chłopaka zrodził się zuchwały
pomysł. Wiedział z książek, że susze i ulewy można zawczasu przewidzieć, opracować
długoterminowe prognozy pogody. Potrzebna była na to wielka międzynarodowa sieć
obserwacyjnych stacji meteorologicznych rozsianych po całym świecie, a przede wszystkim
w Arktyce, nie darmo zwanej „kuźnią pogody". Temu zadaniu postanowił się poświęcić.
Mając w 1908 roku lat dwadzieścia, nakreślił sobie niecodzienny, bo czterdziestoletni plan
działalności. W pierwszych dwudziestu pragnął poznać jak największe obszary globu
ziemskiego, przede wszystkim polarne, w drugim zdobyte wiadomości wykorzystać na
organizację sieci meteorologicznych. Program zuchwały, realizacja niełatwa.

Droga Wilkinsa nie od razu poprowadziła go na mroźne obszary ziemi. Z Australii,

poprzez Indie, Egipt i Włochy, jako dziennikarz, fotograf, Teporter filmowy dotarł do Anglii
i tam ukończył kurs pilotażu aeroplanów. W 1912 roku, podczas wojny na Bałkanach,
przebywał w Turcji w charakterze korespondenta prowincjonalnego australijskiego pisma.
Pewnego dnia, przerzucony do Indii, otrzymał depeszę, która zaważyła na dalszych jego
losach.
— POWRACAC NATYCHMIAST WYRUSZA PAN NA WYPRAWĘ POLARNĄ-

Spełniły się młodzieńcze marzenia, ale rzeczywistość przekroczyła te najśmielsze. U

boku światłego naukowca kanadyjskiego, badacza Dalekiej Północy Vilhjamura Ste-
fanssona, Wilkins przechodzi wszystkie stopnie wtajemniczenia polarnego w ciągu trzech
nielekkich zimo w ań na wybrzeżu Morza Beauforta.

...Jest on nie tylko człowiekiem wyjątkowo odważnym, ale i rozważnym. A to rzadkie

połączenie. Można na niego zawsze liczyć, w każdej najcięższej sytuacji, to człowiek
uformowany z najszlachetniejszej stali — pisze w swym pamiętniku kanadyjski uczony.

Pierwsza wojna światowa, w której Wilikins bierze udział w australijskim korpusie

lotniczym, na krótko tylko odrywa go od polarnych marzeń i polarnych zamierzeń. Pragnie
jak najwięcej zobaczyć, dowiedzieć się, nauczyć. Białe plamy na mapach Arktyki i
Antarktydy spędzają sen z powiek, adnotacja: „niezbadane" kusi i przyciąga.

Podczas wojny zakosztował szaleństwa powietrznych dróg. Nie dla niego już teraz

powolność naziemnych wypraw czy statków więzionych przez lód. Zapożycza się u
przyjaciół, sprzedaje wydawcom prawa do wszystkiego, co napisze w ciągu najbliższych lat,
żeby wraz z pilotem norweskim Eielsonem zakupić niewielki samolot do arktycznych lotów.
Za cel stawiają sobie obaj zbadanie z powietrza obszaru rozciągającego się pomiędzy Alaską
a biegunem.

Wiosna 1926 nie jest dla lotników łaskawa. Cztery starty, cztery ciężkie, nieudane, pełne

niebezpiecznych przygód loty, ostatni omal nie zakończony tragicznie.

Niepowodzenia nie wpływają na zmianę polarnych zamierzeń. Wilkins liczy, że nową

śmiałą wyprawą wzbudzi zainteresowanie społeczeństwa kanadyjskiego sprawami
polarnymi, że uzyska poparcie dla swych następnych badawczych ekspedycji.

Wczesną wiosną 1927 na Point Barrow obaj, pełni najlepszych myśli, załadowują po

brzegi swoją niewielką

background image

maszynę — urządzenie do pomiarów głębi morza metodą akustyczną, instrumenty
astronomiczne, żywność, broń i największa, jak można, ilość paliwa. Za cel wyprawy
stawiają sobie tym razem żbadanie z powietrza nieznanego obszaru Północnego Oceanu
pomiędzy trasą dryfu Frama a powietrzną drogą Norge.

Po pięciu godzinach lotu, w odległości tysiąca kilometrów od brzegów Alaski, silnik

zaczyna przebijać i dławić się. Przymusowe lądowanie pod 78°N i 175°W wykorzystuje
Wilkins do pomiaru głębokości morza. Wynik jest rewelacyjny: pięć tysięcy czterysta
metrów. Świat nauki nie podejrzewał podobnej głębi.

— Zatrzymaj silnik, przeszkadza mi huk! — krzyczy rozgorączkowany do Eielsona. —

Chodź, dopomóż powtórzyć pomiar!

— Zatrzymać zatrzymam, ale co potem? Jeżeli go nie uruchomię, Pan Bóg tylko i my

dwaj będziemy wiedzieć, jaka tu głębia — krzywi się pilot, niechętnie wykonując polecenie.

Drugi pomiar daje ten sam sensacyjny wynik. Wilkins jest uszczęśliwiony, ale

uruchomienie silnika ciągnie się ponad dwie godziny. Start jest niełatwy, a lot krótkotrwały.
Silnik kaprysi, to traci oddech, to go znów nabiera, strzela, wyje i wreszcie gaśnie na dobre.
Nowe przymusowe lądowanie. Tym razem naprawa zapłonu. Zrywa się śnieżyca, mróz
trzydzieści cztery stopnie, metal parzy jak rozpalona do czerwoności stal. Pracując bez
rękawic Eiel- son odmraża palce obu dłoni.

Po kilku godzinach, które wydawały się wiekiem, silnik odrodził się, nabrał mocy i

wreszcie zapracował na pełnych obrotach, ale żadna moc nie była w stanie oderwać maszyny
od lodu. Aluminiowe płozy wtopiły się w krę, przywarły jak wmurowane. W powietrzu
znaleźli się znów po wielu godzinach trudu, podczas których silnik szedł na małych obrotach
zżerając cenne paliwo.

— Starczy najwyżej na parę godzin — westchnął ciężko Eielson. Nie odrywali obaj oczu

od wskaźnika poziomu
benzyny — strzałka nieubłaganie zbliżała się do zera. Motor raptownie umilkł.

Próbując łagodnie usiąść na pierwszej z brzegu krze, Eielson po skrzydła wbił maszynę w

zaspę. Kiedy opadły kłęby śniegu, z przerażeniem zobaczyli złamane śmigło. Teraz
pozostawał im już tylko marsz... Stan odmrożonych palców wymagał natychmiastowego
zabiegu chirurgicznego, zamieć — unieruchamiała ich. Ucichała na godzinę, dwie, jakby
nabierała oddechu przed nowym atakiem, i znów przybierała na sile. Srożyła się cztery doby.

...Chwilami z trudem obaj zwalczaliśmy chęć poddania się. Tak cicho i dobrze byłoby

dać wreszcie wypoczynek znużonemu do granic wytrzymałości, przemarzniętemu ciału,
zapomnieć o wszystkim, zasnąć i nie obudzić się więcej — wspomina w pamiętnikach
Wilkins. — Te loty, te nieustanne przejścia od nadziei do rozczarowań, od ra- dgści do
zwątpienia mogły zniechęcić najsilniejszego, załamać. Na szczęście zamiast poddać się,
postanowiliśmy obaj walczyć. Sanie sporządziłem z części samolotu; gdzieś na wybrzeżu o
sto pięćdziesiąt kilometrów powinniśmy znaleźć jakieś eskimoskie osiedle. Tak blisko, a
zarazem tak nieskończenie daleko...

Każdy dzień marszu zwiększa obawę o gangrenę, o utratę dłoni. Wilkins dwoi się i troi,

sam przeciera szlak, sam ciągnie sanie, buduje co noc igloo, przyrządza posiłki, kanni
obezwładnionego, ubiera go. I przynagla do marszu. Desperacka walka z czasem budzi w
nim zaciekły opór, wyzwala nowe zapasy sił.

Stan Eielsona jest groźny. Cierpi, ledwie potrafi stawić czoło przeciwnemu wiatrowi.

Czwartego dnia marszu z Otępienia wyrywa go raptem suchy trzask łamiącego się lodu.
Przed nim zieje czernią szczelina, a w niej szamocze się Wilkins, z wody wystaje tylko
głowa. Z rozpaczą, bezsilny, patrzy pilot na walkę przyjaciela ze śliskimi umykającymi spod
rąk zrębami kry. Nie może mu przyjść z pomocą. Brak mu sił, żeby odetchnąć z ulgą, kiedy
roz

background image

paczliwym przerzutem ciała tonący wydobywa się wreszcie na powierzchnię.

Po jedenastu dobach ostatkiem energii dowlekają się do eskimoskiego osiedla. Nie. za

późno, jeszcze czas. Amputacja kilku palców ratuje ręce pilota.

Wytrzymałość ludzka ma granice, Wilkins już je przekroczył, przegrał. Postanawia

zrezygnować z młodzieńczych marzeń, poddać się, osiąść na wsi, poświęcić uprawom. I
gdyby nie ten stalowy ptak błyskawicznym lotem
przecinający błękit nieba — zwyciężyłaby kukurydza.

Tej pamiętnej chwili gorączkowo telefonuje do biur różnych linii samolotowych. Na

próżno. Nikt nie umie udzielić mu żadnych informacji. Uparty, wsiada do samochodu,
objeżdża wszystkie okoliczne lotniska i na ostatnim wreszcie natrafia na maszynę, która
wzbudziła jego entuzjazm. Niestety, cena parokrotnie przekracza jego możliwości.
Cierpliwość nie jest mu obca, nauczył się jej w Arktyce, która powraca teraz z pełną mocą
nie spełnionego marzenia. Po kilku latach, za cenę wielu wyrzeczeń, zabiegów,
niejednokrotnie upokorzeń, zdobywa wreszcie wymarzony samolot Lockheed, typu „Vega".
Ten chyba nie zawiedzie pokładanych w nim nadziei.

Przelot trzech tysięcy kilometrów w ciągu dwudziestu dwu godzin ponad nie zbadanymi

obszarami Północnego Oceanu Lodowatego z Point Barrow na Alasce do Ziemi Granta na
Grenlandii, a stamtąd na Spitsbergen okrywa w 1928 roku Wilkinsa i Eielsona zasłużoną
sławą. Niełatwy, pionierski, przeprowadzony po mistrzowsku. Chcąc utrzymać się stale na
tym samym południku nawigator pięćdziesiąt razy imusiał przeprowadzać pomiary astrono-
miczne, a pilot pięćdziesiąt razy zmieniać kurs.

Następne lata poświęca Wilkins śmiałym, odkrywczym lotom nad Szóstym

Kontynentem, ale myślą i sercem powraca wciąż na drugi kraniec Ziemi, do Arktyki, która
jest mu, podobnie jak Amundsenowi, bliższa. Tam widzi cel "swych badań i trudów. Wciąż
wierny młodzieńczym
planom opracowuje plan międzynarodowej współpracy sieci stacji meteorologicznych dla
Arktyki i Antarktydy. Plan zbyt śmiały w 1925 roku, kosztowny w realizacji — w ponad
ćwierć wieku później zostanie przyjęty jako podstawa do opracowania projektu
Międzynarodowego Roku Geofizycznego.

...Nieraz już w moim życiu ważną rolą odgrywał przypadek — zapisuje w pamiętniku

Wilkins. — Nigdy wprawdzie nie oczekiwałem biernie, co mi przyniesie, lecz wybiegałem
mu naprzeciw. I tego wieczora wiedziałem, czemu idą na tą konferencją. Ściskając dłoń
wysokiego mężczyzny o siwiejących skroniach przeczuwałem, że coś wielkiego wtargnie
znów w moje życie. Od dawna pragnąłem go poznać. — „Lake, projektant i konstruktor
podwodnych łodzi" — przedstawił mi się. Taki był początek...

Inżynier Lake był nie tylko wybitnym specjalistą, ale także tym, który od dawna

przemyśliwał o zastosowaniu podwodnych statków do badań arktycznych. Już przed
trzydziestu paru laty, w 1898 roku wzbudził sensację pisząc:

...Do bieguna północnego dotrze łódź podwodna, która przebije lód za pomocą dynamitu.
I lata całe uparcie powracał do tego projektu, który urzekł Wilkinsa, zafascynował swą

śmiałością. Czyż nie miał racji Jules Verne pisząc prorocze słowa: Cokolwiek człowiek
potrafi ogarnąć myślą — jest w stanie wprowadzić w czyn. Nieraz, przed laty, wraz ze
Stefanssonem rozczytując się w „20 000 mfl podwodnej żeglugi" snuli marzenia o podróży
pod lodem do bieguna północnego. Przelatywały już nad nim powietrzne wyprawy, za psim
zaprzęgiem dotarł tam Peary, ale nikt jeszcze nie ośmielił się wypróbować podwodnej trasy.
Przerażał tylko i odstraszał zawsze Wilkinsa koszt budowy statku .przystosowanego do
podróży pod lodem. Przyjaciel Lake'a, Danenhover, dowódea łodzi podwod-

background image

ri
nej z czasów wojny, syn oficera ocalałego ze statku Jeannette, nieodrodny syn swego ojca,
jak tamten marzący o Arktyce, znalazł rozwiązanie:
— W najbliższym czasie, w myśl międzynarodowej umowy z roku 1918, część łodzi
podwodnych ulegnie kasacji. Jest wśród nich statek typu „0-12" projektowany przez Lake'a.
Po przeróbkach nadawać się może do polarnej wyprawy — oświadczył.

Zaczęły się dni żmudnych pertraktacji. Rząd Stanów Zjednoczonych zgodził się

wydzierżawić łódź za cenę symbolicznego dolara rocznie pod warunkiem, że zostanie
zniszczona natychmiast po zakończeniu ekspedycji.

Przebudowa łodzi „0-12" do wymarzonej podróży jak przysłowiowy worek bez dna

pochłaniała oszałamiające sumy. Wyczerpały się fundusze, jakie na ten cel przeznaczał
koncern prasowy Hearsta w zamian za sensacyjne artykuły z pierwszej wyprawy w głębiny,
za unikalne fotografie i filmy, rozeszły się także pożyczane od przyjaciół pieniądze. Ale nic
nie było już w stanie odwieść Wilkinsa od myśli o pionierskim rejsie.

Przystosowanie łodzi o wyporności niecałych sześciuset ton do celów naukowych było

niezmiernie trudne, bo użytkowa długość wnętrza nie przekraczała czterdziestu metrów.
Wypełniły ją dwa silniki Diesla po pięćset koni mechanicznych każdy, dwa dwustukonne
silniki elektryczne i potężna bateria akumulatorów wagi sześćdziesięciu ton. Dno łodzi
zastawiono zbiornikami na ropę, oliwę, wodę do picia, wodę do akumulatorów i stalowymi
butlami ze zgęszczonym powietrzem. Przy wynurzeniu łódź rozwijała szybkość do jedenastu
węzłów — pod wodą nie przekraczała trzech. Lakę zaopatrzył dziób w hydrauliczny zderzak,
który zabezpieczał przed zbyt brutalnym zetknięciem z podwodnymi przeszkodami, na
pokładzie polecił zamontować wysoką, ruchomą ostrogę przypominającą wyglądem pałąk
trolejbusu. Dotykając dolnej powierzchni lodowych płyt ramię miało jednocześnie
sygnalizować ich formę i grubość. Co osiem godzin łódź musiała wynurzać się, by odświe

żyć zapas powietrza i pozwolić naładować akumulatory. Na wypadek napotkania zwartych
mas lodu konstruktor przewidział trzy świdry lodowe, dwa mniejsze, osadzone w części
rufowej, do wiercenia niewielkich otworów wentylacyjnych, trzeci większy, do przebijania
takiego, który pozwoliłby ludziom wydostać się na zewnątrz.

W kiosku, skróconym o połowę, wmontowano grube szyby, przez które Willkins podczas

prób wpłynięcia pod lód dokonywał pionierskich zdjęć filmowych.

Troską o sprzęt naukowy obarczył wybitnego profesora norweskiego Haralda Sverdrupa,

nalegając na zgromadzenie wszystkiego, „co najbardziej nowoczesne". Sensacyjnym
nabytkiem był kolektor do pobierania próbek planktonu z dużych głębin i wypełniony helem
balon z kamerą filmową do zdjęć podwodnych. Silna radiostacja, żyrokompasy z
repetytorami oraz pełny ekwipunek polar- , ny uzupełniały wyposażenie. Wszystkie zmiany,
przeróbki, uzupełnienia pochłonęły olbrzymią, na owe czasy, kwotę ponad dwustu
pięćdziesięciu tysięcy dolarów.

Statek otrzymał zapożyczoną od Jules Verne'a nazwę Nautilus. Podczas uroczystości

wodowania wnuk pisarza życzył dowódcy, żeby podobnie jak kapitan Nemo wychodził
zawsze zwycięsko z najtrudniejszych sytuacji

Z goryctzą myślał Willkins, jak daleko odbiegała prozaiczna rzeczywistość od niczym nie

skrępowanej fantazji pisarza.

Żaden termin ukończenia prac nie został dotrzymany, przewidziana na luty 1931 próba w

lodzie przybrzeżnym Labradoru nie doszła do skutku. W pół roku później łódź wyruszyła
przez Ocean Atlantycki do Anglii. Podróż była dla załogi nie kończącym się pasmem udręki.
Nautilusem kiwało niemiłosiernie, psuło się wszystko chyba, co tylko zepsuć się mogło.
Do .portu statek podwodny wpłynął na holu okrętu zawezwanego przez radio na pomoc.

background image

— Remont potrwa krótko, najwyżej parę dni — pocieszali zrozpaczonego Wilkinsa

mechanicy. I wraz z nim łudzili się nadzieją. Po miesiącu przyjaciele zaczęli odmawiać
polarnika od rejsu.

background image

— Niewiele dokonałbym w życiu, gdybym się cofał przed trudnościami. Macie rację,

trzeba wiele tu jeszcze ulepszyć. Teraz dopłyniemy do bieguna, zawrócimy, a za rok
wyruszymy na właściwą wyprawę, dłuższym szlakiem, od Spitsbergenu do brzegów Alaski
— odpowiadał z niezmąconym spokojem.

Trzech profesorów, wybitnych naukowców, z Oslo, z Fryburga i z Waszyngtonu, starało

się umniejszać bolączki niezwykłej, pionierskiej podróży podwodnej. Celował w tym
zwłaszcza Sverdrup, którego niejednego nauczyły zimowania na dryfującej parę lat z lodem
amundse- nowskiej Maud.

...Ciasnota była wprost niewiarygodna — pisał w pamiętniku — ...cieknące zewsząd

smary i oliwa zamieniły szybko załogą w jakieś cudaczne brudne stwory... przejście
pomiędzy kojami, stołem i przyrządami było tak wąskie, że dwu ludzi nie mogło się
wyminąć. Jeśli któryś z nas musiał przejść, jeden wciskał się do klitki radiotelegrafisty, drugi
wchodził na stół, a trzeci skręcał się jak grajcarek na krawędzi koi.

.dostępując według słusznej zresztą rady Wilkinsa, nie zabraliśmy ze sobą materaców,

zaścielając koje osobistym ekwipunkiem i co drobniejszym sprzętem. ,Układając te rzeczy w
skrzyni służącej mi za łóżko, starałem się zachować pewien logiczny porządek: buty i
skarpetki w nogach, a bielizna i swetry pod głową. Nóż, latarkę i tym podobne przedmioty
twarde upychałem po kątach, żeby jak najmniej odcisków pozostawiały mi na ciele... Kiedy
jeden z nas kończył „słanie", zabierali się do tej niełatwej pracy kolejno inni... Niemałą także
musiałem wykazywać sprawność gimnastyczną układając się do snu. Przy najdrobniejszym
nieopanowanym ruchu uderzałem głową w pochyloną nade mną stalową ścianę... Na poranne
wezwanie naszego kuka „breakfast", musieliśmy zrywać się i ubierać także kolejno. Do
zacisznego kącika" trzeba było przebrnąć całą łódź dokonując nie lada wyczynów
akrobatycznych.

...Na każdym kroku czyhały jakieś rury, przekładnie, wały i narzędzia znienacka

spadające na głowę.

Tromso uroczyście przyjęło niezwykłą wyprawę. Mieszkańcy miasta, z którego dziesiątki

wypraw morskich i powietrznych wyruszały już na północ, owacyjnie witało nie tyle
Nautilusa, o którym rozpisywała się prasa całego świata, ile samego Wilkinsa.

W dwie godziny po odbiciu od nabrzeża lewy silnik zaczął rzęzić i kaszlać, odmawiając

posłuszeństwa. Trzeba było zawrócić do najbliższego .portu.

Z rury. wydechowej łodzi podwodnej pod niebo biły kłęby czarnego dymu, spowijając

całe miasteczko gęstą chmurą sadzy. Zrozpaczeni mieszkańcy błagali Wilkinsa, żeby
Nautilus zakotwiczył gdzieś dalej od brzegu, na pełnym morzu.

Od pierwszych dni retfsu uczestnicy wyprawy chodzili na wpół zatruci. Utyskiwali

wszyscy. Słowa skargi nie posłyszał nikt tylko od Wilkinsa. Nikt nie przeczuwał, jak cierpi z
powodu mdłej woni oleju maszynowego wypełniającej całą łódź. Uraz ten wyniósł z czasu
\Vx>jny. Po całodziennej bitwie, .podczas upalnych sierpniowych dni, głodny, a jeszcze
bardziej spragniony, w pustym okapie schwycił napełnioną do połowy butelkę i pociągnął
głęboki łyk... oleju do smarowania broni.
Nie mniejszą klęską stał się na łodzi podwodnej brak wody do picia. Zbiorniki pokryte były
od wewnątrz jakąś dziwną masą, która nadawała wodzie odrażający smak.

...Jakoby na statkach wojennej floty brytyjskiej podobną masą pokrywają cysterny celem

odkażania wody. Jeżeli jest to prawdą, z godziny na godzinę należy oczeki- . wać tam buntu
— notuje Sverdrup.

W drugiej .połowie sierpnia przy północnej krawędzi Spitsbergenu zabielały pierwsze

odłamy kry. Drobne tafle zwierały się, krzepły wokół delikatnego kadłuba, utrudniały
żeglugę.

— Brak mi tu trzydziestometrowego masztu, jak na

background image

Maud — skarżył się Sverdrup — zobaczyłbym z góry, którędy można przeprowadzić łódź
kanałami wśród kry. Nie sposób się dalej posuwać po omacku.

— Lepiej zawrócić! — potakiwał mu gorliwie przestraszony sternik.
Wilkins jednak nie rezygnował. W kilka dni później, o świcie rozkaz: — Do zanurzenia!

— postawił wszystkich na nogi.

— Nie róbmy tego! To czyste szaleństwo — protestowali profesorowie. Załoga milczała,

wystarczyło jednak spojrzeć na stroskane twarze.

Ale Wilkins był nieubłagany. Czy miał poddać się psychozie zbiorowego lęku, który

wyolbrzymiał niebezpieczeństwo? Z żalem pomyślał o poprzednich wyprawach, w których
miał wokół siebie wypróbowanych, gotowych na wszystko ludzi.

— Przygotować się do wpłynięcia .pod krę! Położyć maszt radiostacji! Usunąć wszystko

z pokładu! — sypały się komenda za komendą. W chwili gdy miał paść rozkaz: „zamknąć
właz!", przed dowódcą stanął przerażony radiotelegrafista. Wargi mu się trzęsły, kiedy
meldował:

— Nie mamy steru głębinowego... zgubiliśmy... Mówię tylko, co słyszałem... chciałem

uprzedzić...

Czyżby śmiałe plany miały runąć jak domek z kart, a wszystkie trudy, wyrzeczenia pójść

na marne? Bez steru głębinowego nie można poruszać się pod wodą!

Opuszczany pośpiesznie nurek potwierdził straszną wiadomość. Po wielkich płatach

poziomych sterów nie było śladu, znikły jak kamfora. Ster pionowy i śruby zostały na
(miejscu.
Sprawa ibyła tajemnicza. Wśród załogi najrozmaitsze krążyły plotki. Nie odrzucano nawet
tej, która mówiła wyraźnie o „niewinnym sabotażu" polegającym na odpowiednim
zluzowaniu śrub, dokonanym przez kogoś, kto obawiał się wejścia pod lód, kto nie ufał
możliwościom tej „puszki po konserwach", jak złośliwie przezwano łódź podwodną. Autor
sabotażu nie (był jednak dobrym psychologiem.

— Zawracać? Ani myślę! Bez sterów poziomych nie możemy wprawdzie pływać w

zanurzeniu, ale postaramy się wykorzystać wszystkie nasze możliwości, żeby tu pozostać i
przeprowadzać jak najwięcej pomiarów i obserwacji — zadecydował Wilkins. I w tym nikt
nie mógł mu przeszkodzić. i

Warunki życda i pracy na Nautilusie pogarszały się z dnia na dzień. Po morzu przeciągały

coraz częściej chłodne wiatry, w ciasnych pomieszczeniach wszechwładnie zagościła wilgoć,
rury doprowadzające wodę do zbiorników zamarzły. Pragnienie męczyło wszystkich, nie
zaspokajała go ani wstrętna w smaku herbata, ani zupa. Cichaczem więc profesorowie
sięgnęli po zapas wody destylowanej, przeznaczonej do celów naukowych, bez uszczerbku
oczywiście dla tych ostatnich.

Najcenniejsze okazały się pomiary oceanograficzne, a najbardziej wykorzystanym

pomieszczeniem łodzi dawny przedział torpedowy. Otwierając, przy zwiększonym od-
powiednio ciśnieniu powietrza, klapę w podłodze Sver- drup uzyskiwał „studnię" głębokości
od półtora do trzech tysięcy metrów. W ruch szły różnego rodzaju batometry i sondy do
pobierania próbek wody lub iłu i glinki z dna morskiego. Nikt nigdy na tych szerokościach
geograficznych nie przeprowadzał badań.
...Chętnie zatańczyłbym nieraz z radości bojowy taniec Indian, gdyby nie ten przeklęty brak
miejsca — notował profesor.

Ciekawe wyniki dały również pomiary nad przenikaniem promieni świetlnych. Nikt

dotąd nie sądził, że tak wiele światła przedostaje się poprzez lód na głębokość dwudziestu
kilku do trzydziestu metrów. Czy można było pamiętać o wilgoci, pragnieniu i ciasnocie,
kiedy każda siatka planktonowa kipiała tysiącami nieznanych, mikroskopijnych zwierzątek i

background image

roślinek? Żaden z naukowców, przejętych odkryciami, nie dziwił się już uporowi Wilkinsa,
zadrżeli jednak słysząc któregoś ranka niespodziewany rozkaz:

background image

— Do zanurzenia!
Po zamknięciu włazu wypełniono zbiorniki balastowe, kładąc łódź w silny przechył na

dziób. W ten sposób Nautilus do połowy długości wszedł pod ławicę polarną. Przez wzierniki
w kiosku Wilkins wykonał pierwsze podówczas w świecie zdjęcia filmowe z przebiegu
zanurzenia i łódź wypłynęła znów na powierzchnię.

...Całe szczęście! Bez steru głębinowego utraciliśmy przecież zdolność manewrowania

wspomina Sverdrup. — Zbyt wielkie przeciążenie dziobowego zbiornika balastowego
wystarczyłoby, żeby łódź obsunęła się w głębię — od dna dzieliło nas niewiele, ponad trzy
tysiące metrów.

Jedne po drugich zawodziły urządzenia mechaniczne. Próba uruchomienia wielkiego

świdra lodowego zakończyła się niepowodzeniem: główny wał napędzający pękł po paru
zaledwie obrotach.

Do złośliwości przedmiotów martwych, do ludzkiego lęku dołączyła się surowość

przyrody.

Zima tego roku nadciągała wczesna, spowijała łódź ciężkim białym całunem, dmuchała

mroźnymi powiewami, ścinała wodę wokół kruchego kadłuba, ostrzegała człowieka.

Wilkins zrozumiał przestrogę. Rozkaz: „Kurs — Sud!" przyjęli wszyscy z uczuciem

ogromnej ulgi. I tak wiele dokonali, pierwsi na świecie przeprowadzając badania lodu
morskiego z pokładu podwodnej łodzi.
„...Uwaga! Dowódca mówjl do załogi..Otrzymaliśmy rozkaz przepłynięcia z Pacyfiku na
Atlantyk. Trasa prowadzić będzie przez Cieśninę Beringa pod lodami oceanu do bieguna
północnego, a stamtąd wzdłuż wschodnich .brzegów Grenlandii do Anglii".
Nim umilkły w głośnikach słowa komandora, przez Nautilusa, od dzioba po rufę, przetoczył
się krzyk radości. Do tej chwili nikt z załogi podwodnego statku nie wiedział, że rejs ten
będzie pionierskim.

Nie był to Nautilus Huberta Wilkinsa ani Nautilus kapitana Nemo. W biegunowy rejs pod

czapą lodową Północnego Oceanu wypływał w sierpniu 1958 statek podwodny o napędzie
atomowym.

Z rzadka tylko wynurzając peryskop z głębi wód Pacyfiku, ze starannie zamalowanymi

znakami rozpoznawczymi, Nautilus przemykał się ukradkiem wzdłuż Wysp Aleuckich do
Cieśniny Beringa. Rejs pod kryptonimem Sun- shine — „Promień Słońca", okryty był
najściślejszą tajemnicą. Kilku zaledwie wyższych oficerów Pentagonu wiedziało, jaką misję
„top secret" otrzymał do wypełnienia komandor Anderson, dowódca łodzi podwodnej. O celu
wyprawy wolno mu było powiadomić załogę dopiero po opuszczeniu Seattle, ostatniego
portu amerykańskiego.

Przyczyn utrzymania akcji , .Promień Słońca" w niezwykłej tajemnicy było wiele. Któż

mógł zaręczyć, że pionierski rejs zamiast spodziewanego światowego rozgłosu nie przyniesie
klęski? Wspaniałe sukcesy Związku Radzieckiego w Kosmosie nie dawały spokoju
Amerykanom, wiedzieli, że na tym polu nie będą w stanie mu dorównać. Na wystrzelenie
pierwszego sputnika postanowili więc odpowiedzieć osiągnięciem — po raz pierwszy w
historii drogą wodną — geograficznego bieguna północnego. Ryzyko niepowodzenia było
jednak duże. Daleka Północ w ciągu całych wieków była dla Stanów Zjednoczonych
obszarem nie znanym i nie docenianym. Sztab amerykański zainteresował się żywo Arktyką
dopiero po zakończeniu drugiej wojny światowej — ze względów przede wszystkim
strategicznych.

Nautilus Jules Verne'a o wyporności tysiąca pięciuset ton liczył siedemdziesiąt metrów
długości i osiem szerokości. Maksymalna szybkość pod wodą, w fantazji pisarza,

background image

przekraczała czterdzieści węzłów. Do napędu śruby służyła energia elektryczna czerpana z
baterii, w których chlorek sodu zawarty w wodzie morskiej odgrywał decydującą rolę.

background image

Nailtilus komandora Andersona, o wyporności trzech tysięcy dwustu ton, liczył

dziewięćdziesiąt pięć metrów długości i osiem szerokości. Szybkość w stanie zanurzenia nie
dorównywała prototypowi Verne'a, osiągając dwadzieścia pięć węzłów. Dwu i półmetrowej
wysokości śruby obracane były turbinami parowymi o łącznej mocy piętnastu tysięcy kani
mechanicznych. Źródłem energii był stos atomowy, w którym ciekły sód stosowano czasem
do chłodzenia.

Pisarz beztrosko kazał zanurzać się kapitanowi Nemo na fantastyczną głębię, podczas gdy

nowoczesny podwodny statek osiągał zaledwie dwieście, trzysta metrów. Stos atomowy jako
źródło energii prądu pozwalał jednak opły- nąć pięć razy wokół glob ziemski, ponad dwieście
tysięcy kilometrów, nie odnawiając ani razu zapasów paliwa. Na przebycie tej przestrzeni
dawne, konwencjonalne łodzie podwodne z silnikami Diesla musiałyby zużyć wiele milio-
nów beczek paliwa.
Nikt nie podziwiał atomowego statku z takim znawstwem jak Hubert Wilkins, któremu w
uznaniu jego zasług dla nauki nadano zaszczytny tytuł „sir". Niespokojne serce badacza
polarnego biło mocno, kiedy w 1957 roku, przed pierwszą polarną próbą Nautilusa, wszedł
na pokład podwodnej łodzi.
Z zazdrością oglądał obszerne, wygodne kabiny marynarzy, błyszczącą chramem i niklem
zelektryfikowaną kuchnię, przestronną mesę, która służyła jednocześnie jako czytelnia i sala
filmowa.
Prowadząc dostojnego gościa ze stanowiska dowodzenia do maszynowni, komandor uniósł
wielką pokrywę w podłodze. Poprzez grubą szybę ze szkła ołowiowego można było dojrzeć
serce podwodnego statku, stos atomowy, zamknięty w naczyniu z nierdzewnej stali,
przypominającym kształtem olbrzymi termos, wysokości sześciu metrów.
— Wewnątrz znajdują się płyty wzbogaconego uranu
235 oddzielone od siebie prętami sterującymi z kadmu lub sodu — usłyszał Wilkins. — Moc
stosu zależy od głębokości, na jaką wsunięte są pręty. W razie jakiegoś niebezpieczeństwa
opadają automatycznie, przerywając reakcję łańcuchową. Uranowy stos zanurzony jest w
wodzie, która podczas reakcji osiąga temperaturę kilkuset stopni pod dużym ciśnieniem.
Radioaktywna woda za pomocą specjalnych pomp przechodzi przez wężownicę oddając z
kolei ciepło wodzie drugiego obwodu, która zamienia się na parę przegrzaną do czterystu
stopni Celsjusza, pod ciśnieniem trzydziestu pięciu atmosfer. Ona to napędza główne i
pomocnicze turbiny. Naczynia, w których znajduje się stos i pierwszy obwód wodny, ze
względów na bezpieczeństwo otoczone są, jak pan widzi, sir, płytami ołowianymi i grubym
płaszczem z polystylenu. Czy wyrażam się jasno? Może zanadto upraszczam?

— Ależ nie, komandorze — zaprzeczył Wilkins, myśląc w duchu, że świat stał się dla

niego stanowczo zbyt skomplikowany. Ta genialna aparatura, którą miał przed sobą,
wydawała mu się przerażająco obca. Znacznie bardziej przemawiało do jego wyobraźni
stanowisko kontroli działania reaktora. Tu przynajmniej widać było, jak za naciśnięciem
uchwytu, przypominającego wyglądem rączkę pistoletu, jeden z trzech techników, regulując
stopdeń zanurzenia prętów sterujących, zwiększał lub zmniejszał moc stosu. Fascynowały
także Wilkinsa skomplikowane urządzenia zabezpieczające automatycznie statek przed
fałszywym manewrem lub niespodziewaną awarią. Czy cała ta supernowoczesność,
przewidziana na każdą ewentualność, na każde niebezpieczeństwo, działała niezawodnie? Na
to pytanie odpowiedzieć mogła tylko przyszłość.

— Tutaj — przerwał jego rozmyślania jeden z oficerów — mieszczą się stanowiska

obsługi pomp balastowych. W razie potrzeby jak balon wzbijamy się w górę, w dół możemy
opaść jak kamień, wszystko zależy od umiejętnego przedmuchiwania zbiorników. Niełatwa
to sztuka, wymaga długiego przeszkolenia specjalistów.

Sterówka Nautilusa w niczym również nie przypomina

background image

ła tej ze zwykłego statku. Stery pionowy i poziomy używany w zanurzeniu obsługiwało dwu
ludzi. Obu mógł w każdej chwili zastąpić pilot automatyczny.

Wilkins zasypywał członków załogi pytaniami, a każde zdumiewało trafnością. Z

szacunkiem przyglądali się tej twarzy pooranej przedwczesnymi zmarszczkami, które wyryło
życie pełne trudów. Pamiętali wszyscy nieugiętą postawę Wilkinsa w czasie lotów
arktycznych, zawziętość w borykaniu się z przeciwnościami. Wiedzieli, że niesyt trudów
polarnych na Dalekiej Północy brał się także za bary z Antarktydą, że był pierwszym
człowiekiem, który z pokładu samolotu odkrył siedem nieznanych wysepek, przelatując
ponad dwa tysiące kilometrów nad Ziemią Grahama. Podziwiali jego upór w walce z
przeszkodami, w zaciekłym dążeniu wpłynięcia pod lód. Ciekawe spojrzenia nie uszły uwagi
Wilkinsa. „Patrzą na mnie jak na zabytek muzealny" — pomyślał rozbawiony.

Z ulgą przeszedł do kabiny nawigacyjnej. „Na tym znam się lepiej chyba niż ci młodzi"

— pomyślał, ale i tu czekała go niespodzianka. Jego przewodnik nie zatrzymał się przed
kompasem magnetycznym, minął szybko żyró- kompas specjalny, niezawodny rzekomo na
obszarach podbiegunowych, spiesząc pochwalić się zainstalowaną dopiero przed paroma
dniami w łodzi nowoczesną aparaturą — inercyjnym układem nawigacyjnym.

— Będzie nam w każdej chwili wskazywać nie tylko dokładne położenie geograficzne,

ale także kreślić przebytą trasę, znaczyć Wszystkie, najdrobniejsze nawet zmiany kursu.

Wpatrując się w dziewięć zielonkawych ekranów lamp oscyloskopowych, na których bez

chwili przerwy drgały niespokojne srebrzyste wężyki, zygzaki, elipsy i kółka, Wilkins
posmutniał. Ogarnęło go jakieś uczucie obcości, osamotnienia. Nautilus urzekał go swą
nowoczesnością i zarazem odpychał chłodnym połyskiem nieznanych aparatur. „Mój statek
podwodny przyniósł mi więcej goryczy niż radości — przebiegło mu przez głowę — ale nie
jestem
pewien, czy pragnąłbym dziś znaleźć się na miejscu tych młodych, których rola sprowadza
się wyłącznie i jedynie do obsługi aparatów. Ktoś pomyślał za nich o organizacji wyprawy,
ktoś inny wyłożył pieniądze, przyszli na gotowe. Ani wysiłku, ani udręki starań, zabiegów,
nierzadko upokorzeń. Czy potrafią cieszyć się zwycięstwem, tak jak cieszył się Amundsen
czy Nansen? Zaczynam rozumieć mądrość Knuda Rasmussena, który nieraz powtarzał: je-
stem szczęśliwy, że żyję w czasach, w których nie można obyć się na szlaku bez psiego
zaprzęgu. I tę tęsknotę Conrada za romantyczną epoką żaglowców".

— ...Działanie układu — usłyszał jak przez mgłę młodzieńczy głos — oparte jest na

pomiarze przyśpieszenia ziemskiego. Dużą rolę odgrywają w nim oczywiście żyroskopy
utrzymując w położeniu nieruchomym układ pomiarowy, nie tylko w stosunku do naszego
statku czy nawet globu ziemskiego, ale do gwiazd

— Płyniecie uzbrojeni we wszystko, co mózg ludzki wymyślił najbardziej precyzyjnego,

wydaje mi się, że jestem nie na pokładzie łodzi podwodnej, lecz w jakiejś pracowni instytutu
naukowego.

— Ależ sir, to jeszcze nie wszystko. Proszę spojrzeć teraz na moje sonary — pociągnął

Wilkinsa za rękaw doktor Lyon, wynalazca i konstruktor lodowych echosond. •

— Wiązka ultradźwięków wysyłana jest pionowo w górę; nie natrafiając na żadne

przeszkody, odbija się od powierzchni wody i powraca do odbiornika, w którym pisak kreśli
wielkość fali przy wzburzonym morzu. Jeśli ultradźwięki napotkają na swej drodze lód, na
taśmie echo- gramu występują dwie linie: górna kreśli kształt nadwodnej powierzchni, dolna
daje zarys kry od spodu. Znamy więc grubość lodu nad nami i zarazem odległość jego dolnej
I.rawędzi od kiosku naszej łodzi. Przed zderzeniem z poć wodną częścią icebergu lub skałą
chroni nas hydro- lokator wmontowany w dziobie.

Widzę panowie, że możecie niczego się nie lękać. Przepłyniecie pod lodem bieguna bez

najmniejszego ryzy

background image

ka, ja tej pewności nie miałem. Ale nie zapominajcie o jednym — zmieniły się środki
techniczne, jakimi rozporządza człowiek, ale nie zmieniła się Arktyka...

W parę zaledwie .tygodni później okazało się, że celne dzieło ludzkich mózgów może

jednak zawieść. W letnim rejsie 1957 roku Nautilius dopłynął do 87°, zaledwie sto
osiemdziesiąt mil dzieliło go od bieguna północnego i naraz drobny pozornie defekt —
przepalenie bezpiecznika na głównej linii zasilającej żyrokompasy, zmusił dowódcę do
raptownego odwrotu. — Do bazy! — padła (komenda.

Naprawienie bezpiecznika trwało chwilę, ale któż mógł zaręczyć, ale czasu minie, nim

raz zatrzymane wirniki ży- rokompasów ustawią się znów w płaszczyźnie południka i z jaką
dokładnością wskażą kierunek? Nikt dotąd nie dokonywał podobnych prób na obszarach
podbiegunowych. Bezradne błądzenie w ciemnościach głębin Północnego Oceanu pod
milionami kilometrów kwadratowych lodu, bez możności wystawienia peryskopu, lub
oparcie się niespodziewanie o wybrzeża Syberii czy Grenlandii (byłoby zbyt wielkim
ryzykiem.

Rok cały upłynął, nim Nautilus podjął drugą próbę. Rok usilnej pracy specjalistów, rok

nie kończących się kontroli i sprawdzeń.

Rejs 1958 roku nie przebiegał zrazu bez przygód. Gdyby nie czujność sonarów

głębinowego i lodowego, początek podróży podmorskiej mógłby zakończyć się katastrofą. U
wejścia do Cieśniny Beringa pisaki echolotów zbliżyły się niebezpiecznie do siebie.
Czternaście metrów wody dzieliło kil łodzi od dna morskiego i zaledwie osiem — szczyt
kiosku od zanurzonych głęboko w wodzie ostrych lodowych zrębów kry.

— Zwrot o sto osiemdziesiąt stopni! — padł rozkaz. Z ulgą odetchnął komandor, myśląc,

że gdyby nie wska
zania sonarów, łódź mogłaby się stać więźniem niebezpiecznej płycizny. Mógł także ją
spotkać los załogi Jeannette. Z dreszczem zgrozy przypomniał sobie kartki pamiętnika
dowódcy drugiej łodzi podwodnej. Calvert wynurzył się opodal miejsca katastrofy statku De
Longa, przeszedł kilkaset metrów po lodzie — i tak zapisał swe wrażenia:

...To było wręcz potworne, grząski, gąbczasty śnieg zapadał się pod stopami. Zlany

potem zatrzymywałem się, żeby nabrać oddechu, a wtedy mróz przenikał mi ubranie w
jednym mgnieniu oka, przeszywał każdy mięsień, utrudniał ruchy. Jak po utracie statku De
Long ze swymi ludźmi mogli, jak potrafili wytrzymać tę straszliwą tułaczkę po łodzie? Szli
ciągnąc trzy ciężkie szalupy, bez map, szli w nieznane. Co musieli przeżywać, co
przecierpieć, tonąc za każdym krokiem w błocie polarnym? Byle wzgórek śniegu stawał się
przeszkodą nie do przebycia, byle kałużę musieli obchodzić nakładając kilometry. Nie mieli
wiele zapasów, głód skręcał im kiszki, przemrożone ubrania nigdy nie wysychały.

Mimo woli zadawałem sobie pytanie, czy my, moi ludzie, ja, wytrzymalibyśmy podobne

warunki? Nasze byłyby jeszcze straszniejsze. De Long miał psy, miał ubranie futrzane, miał
sanie. My nie mamy nic. Nie znamy, co tu dużo mówić, najelementarniejszyćh zasad życia w
Arktyce. Żadnej umiejętności przystosowania się, odporności. Wszystko postawiliśmy na
jedną kartę — na łódź podwodną. Jakże obco, krucho wygląda w tym potwornym lodowym
ćhaosiel Bez niej bylibyśmy straceni bezpowrotnie, jak ryby wyrzucone na piaski pustyni. W
tym wrogim świecie byliśmy obcy. Byliśmy profanami niezdolnymi do przeżycia kilku nawet
godzin bez naszych maszyn, bez naszych instrumentów. Tak obcy, jak obcy będą ci, co
pierwsi zejdą z pojazdu kosmicznego, by stanąć na księżycu.

Poczułem się nagle samotny, bezradny, zawróciłem co

prędzej do łodzi i dałem rozkaz powrotu w głębinę.

background image

Nazajutrz Nautilus uniknął poważniejszego jeszcze niebezpieczeństwa. Znienacka tuż

przed dziobem pojawił się głęboko zanurzony potężnych wymiarów blok lodu w ostatniej
chwili zasygnalizowany przez hydrolokator. — Ster na burtę! • -rość czterdzieści y metry!
Rozkaz dowódcy .< a&ny został błyskaj/tocznie. Nadbudówka prześliznęła s\ę w odległości
zaledwie dwu metrów od dolnej krawędzi lodowego kolosa.

Stu szesnastu ludzi załogi odetchnęło z ulgą. Bezpieczni poczuli się jednak dopiero na

Morzu Czukockim, na większej głębi. Mknęli teraz bez obaw pełną mocą atomowej siłowni,
z szybkością ponad dwudziestu węzłów, ponad ośmiuset kilometrów na dobę. Na ekranie
telewizora srebrzyły się w świetle silnych reflektorów przemykające nad nimi luźne pola
lodowe wygryzione od spodu falą. Na taśmie sonaru przypominały wyglądem poszarpane
łańcuchy górskie, które zamiast piąć się w górę, zębatymi szczytami zwisały w głębię.

Spokój i beztroskę świata ludzi zamkniętych w zacisznym stalowym cygarze, w cieple i

wygodach, przerwał naraz brutalny ryk klaksonów alarmowych.

Wszyscy na stanowiska bojowe! W chwilę potem padł rozkaz*

— Przygotować wyrzutnie torpedowe!
Nikt na okręcie wojennym nie śmiał spytać dowódcy o powód rozkazu, ale lęk targnął

niejednym. Lęk przed nieznanym.

W półmroku stanowiska dowodzenia oficerowie z napięciem śledzili ekran sonaru

głębinowego. Ciągnąc prawie pionową linię, pisak podskoczył raptownie z czterech tysięcy
metrów na trzy, na dwa, na tysiąc. I piął się dalej w górę. Już tylko osiemset metrów. Dno
morskie przybliżało się do kila łodzi w zastraszającym tempie, nad pokładem statku groźnie
zwisały kilkunastometrowe lodowe zręby.
— Grubość kry? — rzucił pytanie komandor.

Od paru godzin średnia, około czterech metrów — odpowiedział natychmiast technik

obsługujący echosondy.

Damy radę! — poweselał dowódca. — Jeśli nawet zajdzie potrzeba natychmiastowego

wynurzenia, rozerwiemy ten pancerz salwą czterech torped... gdyby i to nie pomogło,
wyrzucimy pozostałe dziewiętnaście.
Krzywa na taśmie sonaru głębinowego zaczęła raptownie opadać, tak raptownie, jak się
przedtem podniosła.
— Alarm bojowy odwołanyl — padł rozkaz.

Przepłynęliśmy nad łańcuchem górskim! — cieszył się kierownik naukowy. — Któż

mógł podejrzewać istnienie tego odgałęzienia Grzbietu Łomonosowa? Naniesiemy go na
mapę pod nazwą Łańcuch Nautilusa. To cenne odkrycie dla nauki.
Każda mila morska zbliżała teraz łódź podwodną do bieguna północnego.

Czy jesteśmy na kursie? — zapytywał od czasu do czasu komandor, z trudem kryjąc

podniecenie.
— Tak jest, na kursie.
Mijała godzina za godziną.

Zbliżamy się do celu... uczcijmy minutą ciszy pamięć tych bohaterów, którzy przed

nami tutaj dążyli — rozległ się w mikrofonach uroczysty głos komandora. Nie spuszczał
wzroku z logu, który powoli, miarowo odmierzał ostatnie metry.

Baczność! Dziesięć... dziewięć... siedem... pięć... — powtarzały głośniki — cztery...

dwa... jeden... zero...
Biegunl
Minuta biegła za minutą, pełna napięcia, jak przed natarciem na nieprzyjaciela, jak na polu
bitwy. Raz po raz padała komenda:
— Obie turbiny naprzód! Stop! I znów za chwilę:

background image

— Obie wstecz! Szybkość dwa węzły. Stop! Calvert, komandor łodzi podwodnej Skate, w
marcu
1959 roku pragnął wynurzyć się w miejscu przecięcia wszystkich południków, na biegunie.
Stojąc tuż za obsłu

background image

gą sonarów lodowych, do bólu wytężał wzrok wpatrując się w regularne ruchy pisaków
kreślących na taśmie fantastyczne krzywe — wykazywały wciąż bez przerwy grube,
parametrowe tafle. Raptownie na wszystkich dziesięciu sonarach piórka zbiegły się, zeszły,
tworząc jedną prawie linię.

— Do wynurzenia! — krzyknął. — Na Boga, nie daj się odbić! — dorzucił ni to rozkaz,

ni prośbę do oficera balastowego.

Łódź Skoczyła pionowo w górę. Suchy trzask wypełnił stalowe wnętrze od dzioba po

rufę, wwiercił się w uszy. Skate znieruchomiała. Ta chwila wydała się Calvertowi
wiecznością.

— Komandorze, górny pomost kiosku ponad lodem — meldował ktoś.
— Otworzyć właz!
Dwu marynarzy pięło się szybko w górę. Przywalona ciężkimi bryłami pokrywa włazu

stawiała wciąż opór. W ruch poszły łomy.

Calvert wyszedł pierwszy. Niesione sztormowym podmuchem kryształy lodu cięły skórę

jak piasek na Saharze. Z nieba zwisał nisko ciemny pułap chmur. Grube, półmetrowe tafle
ześlizgiwały się szybko po gładziznach burt. Jak grzbiet wieloryba spod bieli wyłaniał się na
biegunie stalowy kadłub Skate.

— Nie podobają mi się te pola lodowe, lada moment może zacząć się napór, mróz

przekracza trzydzieści trzy stopnie, wiatr tężeje — meldował z troską w głosie powracający z
krótkiego zwiadu oficer.

— Zanurzamy się natychmiast po uroczystości. Przygotować urnę!
Z melancholią pomyślał komandor o Wilkinsie. Miał wziąć udział w tym rejsie, nie

doczekał jednak chwili, o której od tylu lat marzył — nie posłyszał uroczystego słowa:
„biegun!" Zgodnie z ostatnią wolą zmarłego Skate zabrał na pokład jego prochy.

Trzydziestu ludzi z bronią w ręku pełniło straż przy urnie ustawionej na postumencie z

lodowej bryły. Reszta załogi w. dwuszeregu stała na pokładzie. Głęboki mrok polarnej nocy
rozświetlały tylko czerwone języki pochodni przyduszane zamiecią. W ich migotliwym,
niespokojnym świetle komandor odczytywał modlitwę za umarłych. Wokół wyła wichura,
wyszarpywała z rąk księgę, przysypy- wała kartki płatkami śniegu, głuszyła słowa, zamrażała
oddech na futrze kaptura.

Na dany znak oficer z namaszczeniem otworzył ubieloną szronem urnę. W jednym oka

mgnieniu zawieja porwała prochy i rozmiotła je w mroki biegunowej nocy. Trzykrotna salwa
była pożegnaniem sir Huberta Wilkinsa. Odpowiedział jej grzmot pękającego lodu.

Burza przybierała na sile.

background image

Nie przetartymi szlakami arktycznych mórz

...Skupiona twarz Fiedorowa rozjaśniła się. Nim oderwał od oką okular sekstantu,

zrozumiałem.

— Biegun! — wrzasnął mi nad uchem, schrypniętym, jakimś zmienionym głosem i już

biegł do innych powtarzając: — biegun, biegun!

Przywarliśmy do iluminatorów; zmętniałe szkło odbiło nasze twarze, za szybą kłębiły się

chmury. Na widok przemykających, jak przed godziną, białych strzępów pod skrzydłami
samolotu Babuszkin pokręcił przecząco głową.

— A co? Chciałbyś może od razu oś ziemską zobaczyć? —; rozzłościł się na dobre

nawigator Spirin. I naraz umilkł. Maszyna wytracała powoli wysokość, miękko kładła się na
lewe skrzydło i płynnie wślizgiwała w białą watę. W kabinie pociemniało. Po chwili, w
prześwitach, w błyskawicznym tempie przybliżała się do nas mozaika czarnych -pęknięć. Z
dzioba opadła w dół świeca ciągnąc za sobą gęsty pióropusz czarnego dymu, który smugą po-
łożył się na śniegu. Dziób ostro poszedł w dół, pilot zatoczył jeden krąg, drugi. Mocno
wparłem się nogami w poprzeczkę, zacisnąłem dłonie na poręczy, podświadomie czekałem
gwałtownego zetknięcia z chropawą powierzchnią, ale płozy delikatnie liznęły śnieg.
Prawym skrzydłem podchodziliśmy do lśniących wielkich torosów. Serce skoczyło mi do
gardła. „Czy on oszalał, czy nie widzi?" — z trudem stłumiłem krzyk. Nagłe szarpnięcie
całego kad
łuba odczułem każdym mięśniem, każdym nerwem, do bólu zacisnąłem dłonie. Ryk silników
opadł raptownie, maszyna zwolniła, w kabinie wypełnionej od siedmiu godzin łoskotem
czterech silników zapadła cisza. Jeden przez drugiego rzuciliśmy się do wyjścia, ktoś
opuszczał już trap. Pierwszy zszedł profesor Szmidt, słusznie mu się należało.

Ogłuszony, rozglądam się na wszystkie strony, za maszyną, na śniegu leży wielki

spadochron, to on tak mocno szarpnął hamując pęd. Wokół nas płaska, poprzecinana niskimi
zwałami równina. — Biegun północny! Nie do wiary!

I wszyscy naraz zaczynają mówić, nikt nikogo nie słucha, ktoś wyciąga butelkę

wielogwiazdkowego koniaku, radiotelegrafista chowa korek do kieszeni; ma rację, korek
historyczny z pierwszego w dziejach lądowania na 90° Nord, będzie chłop miał się czym
chwalić, o czym opowiadać dzieciom i .wnukom. Krenkiel dokonuje nie lada sztuki,
zgęstniałą na mrozie zawartość butelki rozlewając sprawiedliwie do trzynastu kubków. Ani
kropli nie uronił. Wypiliśmy za udane lądowanie, za wyprawę, za ojczyznę. Coś w sercu
śpiewało, chociaż każdy z nas starannie ukrywał wzruszenie — opowiadał nieraz chętnie
hydrolog biegunowej wyprawy Piotr Szyrszow.

Pierwsi oprzytomnieli mechanicy, szybko naciągnęli pokrowce na silniki. Z czeluści

maszyny na lód posypały się skrzynie, skrzynki, wory — wyposażenie stacji Sie- wiemyj
Polius 1.

— Nadajnik mi wysiadł! — osłupienie w twarzy radiooperatora walczyło z rozpaczą. Jak

skamieniały stał w otwartym szeroko włazie. Wszystkie spojrzenia pobiegły w stronę
mężczyzny o lekko przygarbionych plecach, jakby tylko profesor Szmidt, dowódca wyprawy,
mógł zaradzić złu. Długa broda dodawała jego pięknym, surowym rysom jakiegoś
romantycznego uroku. Z siwych oczu wyzierał teraz niepokój.
— Naprawisz?
— Tutaj? Skąd? — telegrafista powiódł bezradnie wzrokiem po oślepiającym bielą
pustkowiu. Osaczało ich ze

background image

wszystkich stron, ciągnęło się ipo horyzont. Wzruszył ramionami.

— Spaliła mi się przetwornica — dodał, jakby tłumacząc. — Nie dam rady!
Między krzaczastymi brwiami profesora zarysowała się głęboka bruzda.
— Niedobrze. Od startu minęło już siedem godzin. Ostatnią wiadomość przekazaliśmy

spod 89°. Jeśli natychmiast nie nawiążemy łączności, na Wyspie Rudolfa zaczną się
niepokoić! — W jego głosie brzmiała źle ukrywana troska. Spojrzenie bezwiednie
zatrzymało się na kanciastej, twardej twarzy mężczyzny, który górował nad wszystkimi
wzrostem, na jego głęboko osadzonych bardzo jasnych oczach, otoczonych siecią drobnych
zmarszczek. Niejedno razem przeżyli na krze, po pamiętnej katastrofie statku Czeluskin,
niejedno przecierpieli, Krenkiel nigdy nie zawiódł. I tym razem szybko zrozumiał nieme
wezwanie.

— Uruchomię moją radiostację. Za cztery godziny będę gotów — z jego głosu przebijała

stanowczość. Profesor chwilę jeszcze patrzył za odchodzącym. Wiedział, że zrobi wszystko,
co będzie w jego mocy. Reszta załogi w lot pojęła, co do nich należy. Ciężkie zielone
skrzynie z aparaturą, dwa nieporęczne akumulatory, porwane lekko jak piórka przez usłużne
ramiona, lądowały na saneczkach, obok których klęczał już Krenkiel. Ktoś rozstawiał
pośpiesznie składane maszty, rozciągał antenę, ktoś inny rozbijał obok telegrafisty namiot.

Minuty szybko przechodziły w kwadranse, kwadranse w godziny. Dziesiątki drutów

skomplikowaną siecią połączyły skrzynie z akumulatorami. Dwunastu ludzi ciasnym
wieńcem otoczyło leżącego na śniegu Krenkla. Milczeli, żaden nie śmiał odezwać się, zapalić
papierosa. W ciszy słychać było tylko suchy skrzyp śniegu pod butami. Wyczekiwali z
oczyma utkwionymi w sprawne ruchy rąk dotykających gałek, lekko, jakby je głaskały.
Wysoki ton uruchomionego wreszcie silnika przetwornicy rozładował napięcie. W chwilę
później zaczął opadać, zamierać i wreszcie umilkł.

— Siadły akumulatory! — warknął Krenkiel. — Dajcie zespół, muszę podładować!
—Ernest, kiedy możesz być gotów? Rozumiesz, co oni tam przeżywają na Rudolfie?

Gotowi jeszcze jakieś głupstwo palnąć, wystartować na poszukiwanie. Nie znajdą nas! Nie
wiedzą nawet, gdzie wylądowaliśmy! — twarz profesora spochmurniała, zestarzała, jakby
nagle zwalił się na niego ciężar lal;. — Pomyśl, to już dwanaście godzin! — dorzucił.
Odpowiedziało mu milczenie.

Jak najtroskliwsza matka Papanin nachylał się od czasu do czasu nad leżącym, to

podłożył mu koc pod kolana, to podetknął tabliczkę czekolady, to tytoń do fajki, ale po-
chłonięty pracą radiotelegrafista nie zwracał na niego uwagi. Cały zamienił się w słuch.
Pracował z błyskawiczną szybkością. Z nadawania przechodził na nasłuch i znów uparcie
zaczynał nawoływać. To nabierał nadziei, to znów ją tracił. Co parę chwil wyłączał
aparaturę, żeby nie wyczerpywać ładujących się akumulatorów.

— Bez przerwy słyszę Rudolfa i wszystkie radiolataniie Morza Karskiego, szukają nas,

wywołują — rzucał od czasu do czasu z pasją. Kaskada soczystych przekleństw, jaką z siebie
wyrzucał, sprawiała mu widoczną ulgę. Raptem twarz mu odmłodniała. — Mam! —
krzyknął wyciągając rękę po kartkę papieru, którą od wielu godzin profesor miął nerwowo w
dłoni.
— 21 MAJA 1937 R. O GODZINIE 11.35 SAMOLOT N-17® LĄDOWAŁ SZCZĘŚLIWIE
NA BIEGUNIE PÓŁNOCNYM — wystukiwał błyskawicznym tempem.

Kończąc długi radiogram, pierwszy w dziejach radiogram nadawany z bieguna, ledwie

dźwignął się ze śniegu. Uczciwie zarobiony przez lata pracy w Arktyce reumatyzm i teraz, po
tych przeszło sześciu godzinach, w każdym stawie dawał znać o sobie.
Ale profesor był nieubłagany. Już wtykał mu do rąk drugą, pospiesznie nakreśloną kartkę.

background image

WYSPA RUDOLFA, WYSPA RUDOLFA — MOWI U-POL, MOWI U-POL

— zgrabiałymi palcami nadawał cierpliwie Krenklel.

DOBRE WARUNKI ATMOSFERYCZNE STOP CZEKAMY NA RESZTĘ

SAMOLOTÓW —

Profesor Otto Szmidt, dowódca wyprawy powietrznej, która dowiozła pod 90° Nord

ekipę tej pierwszej stacji biegunowej, w meldunku do Moskwy nie wspomniał o innym,
wielekroć groźniejszym niż spalenie przetwornicy, niebezpieczeństwie.

— Kiedy Spirin, nasz nawigator, meldował, że dotarliśmy do 86° Nord —- opowiadał

później pilot Wodopia- now — ktoś szarpnął mnie za rękaw. Po wyrazie twarzy pochylonego
nade mną starszego mechanika zrozumiałem, że musiało zajść coś poważnego.

— Chłodnica prawego, skrajnego silnika uszkodzona. W ciągu godziny najdalej cały

płyn wycieknie, trzeba będzie silnik zatrzymać. Jeżeli możesz lądować, w pół godziny
usuniemy uszkodzenie.

Nieprzyjemny dreszcz przebiegł mi po grzbiecie. Dalszy lot na trzech silnikach?

Lądować? Lecimy w chmurach, skąd mogę wiedzieć, czy dolna ich krawędź nie dotyka
powierzchni morza? Któż może odgadnąć w tej wacie, czy znajdę pole nadające się do
lądowania? Zawrócić? Za nic w świecie! Mechanik zrozumiał bez słów.

—Postaram się jakoś zaradzić — mruknął odchodząc. Można mu było wierzyć.

Wsłuchując -się w równy, czysty dźwięk czterech silników, starałem się opanować nurtujący
mnie niepokój. Po długiej chwili zobaczyłem rękę wysuwającą się przez otwór koło
chłodnicy, wybity w metalowym skrzydle. Bez rękawiczki. Mechanik przyciskał szmatę do
miejsca, w którym zauważył przeciek. I czekał. Gdy nasiąkła już płynem, cierpliwa dłoń
powracała i wyżymała ścierkę do zbiornika. Pokrwawiona przez ostre zręby otworu
niezmordowanie powtarzała ten sam manewr. Bez przerwy w ciągu dwu długich godzin, stu
dwudziestu minut. Pomysł genialny, praca syzyfowa. Mróz na zewnątrz
ponad dwadzieścia stopni, silny wiatr, szybkość samolotu sto osiemdziesiąt na godzinę. To
wystarcza.

Do chwili lądowania nikt prócz nas dwu i profesora nie zdawał sobie sprawy, czego

uniknęliśmy dzięki ofiarności mechanika.

W kilka dni później obok N-170 jasną zielenią wy- kwitły na biegunie trzy nowe

maszyny czterosilnikowe. Najbardziej cieszył się Papanin. Ponad dwanaście ton żywności,
sprzętu, ekwipunku stacji Siewiernyj Polius 1 dotarło szczęśliwie na miejsce przeznaczenia.

Nieprzemijająca jasność polarnego lata mąciła poczucie czasu. Wyładunek trwał bez

przerwy dzień i noc — jasną jak dzień. Ludzie ustawali dopiero wtedy, kiedy ramiona mdlały
im od noszenia ciężarów, kiedy mięśnie nóg odmawiały posłuszeństwa. Na bieli lodowego
pola szybko wyrastał gąszcz barwnych namiotów, wysoko pod niebo wspięła się koronka
masztów radiostacji U-Pol.

Piloci, mechanicy pod kierownictwem profesora zabrali się do montowania domku

mieszkalnego. Na wyrównanym starannie placyku rozłożyli gruby, mocno nagumo- wany
kawał płótna, na to płyty z grubej również dykty, na wierzch znów warstwę płótna. Na tym
fundamencie stanął metalowy szkielet obciągnięty nieprzemakalnym brezentem. Druga
warstwa wyglądem przypominała do złudzenia puchową, pikowaną kołdrę, z wierzchu
naciągnięto jeszcze jedną warstwę z przepojonego smołą grubego, czarnego płótna
żaglowegd. W jednej ze ścian wmontowali w trzech warstwach okienko z nietłukącego szkła,
które niewiele wprawdzie dawało światła, ale przy zamkniętych drzwiach było jedynym
punktem obserwacyjnym. Drzwi, podobnie jak cały domek, wykonane zostały z rur
aluminiowych, obciągniętych od wewnątrz futrem reniferów i zabezpieczonych na kantach
gumowymi rurkami nadmuchanymi powietrzem.

background image

Na biegunie wrzała praca. Mechanicy układali „podłogę": olbrzymi wór napompowany
powietrzem za pomocą

background image

rowerowej pompki. Na ten zbiornik powietrza, stanowiący niezawodną izolację, narzucili
jeszcze kilka warstw skór reniferowych.

Domek nie był duży. Liczył zaledwie cztery metry długości, dwa i pół szerokości i dwa

wysokości. Tyle, by Krenkiel mógł pomieścić się „wzwyż" — jak się polarnicy śmieli — a
Papanin „wszerz". Pod obu ścianami przykręcono jedno nad drugim łóżka z miękkimi,
grubymi materacami. Nad trzema składanymi stolikami wisiały już półki i metalowe szafki,
przy drzwiach stał stojak na broń. Cały domek ważył zaledwie — i -to .było jego wielką
zaletą — sześćdziesiąt kilogramów. W razie niebezpieczeństwa czterech ludzi mogło z
łatwością przesuwać go z miejsca na miejsce.

Podczas gdy jedni wznosili -dam, inni .ustawiali na krze „siłownię wietrzną", wiatrak

napędzający prądnicę do ładowania akumulatorów radiostacji. Konstruktorzy stanęli tu przed
niełatwym zadaniem — musieli tak zbudować urządzenie, żeby nie zniszczyły go
najsilniejsze sztormowe wichury. Grupa benzynowa miała stanowić rezerwę na bezwietrzną
pogodę. Jeśli jednak .w okresie ciszy zespół zostałby uszkodzony, co mogło łatwo się
przydarzyć, jako że „nieszczęścia chętnie chodzą parami", przewidziano prądnicę o napędzie
ludzkim, wykorzystując w tym celu ramię, siodełko i pedały roweru.

Uroczystość podniesienia flagi i oficjalnego otwarcia stacji Siewiernyj Polius 1 miała

miejsce w dniu 6 czerwca.

Ryknęły silniki, samoloty przeszły nisko nad głowami tych czterech, co pozostawali

samotni.

W szalonym tempie uciekały spod nóg pola lodowe, malały cztery niezdarne, otulone w

futra sylwetki, ogarniała pustka, wciągało blade polarne niebo. Głęboko wciśnięty w fotel
profesor Szmidt przygładzał machinalnie srebrnymi nitkami przetykaną brodę. Rad był z
łoskotu motorów wypełniających kabinę. Wzruszenie pożegnania nie minęło jeszcze. Nie
miał ochoty na rozmowy. Po raz setny chyba
312
powracał myślą do pytania, które nie przestawało go dręczyć. Czy słuszne było pozostawić
tych czterech, samotnych, w samym sercu Arktyki na .dryfującej krze? I w odpowiedzi na ten
niepokój przywoływał na myśl własne przeżycia po katastrofie Czeluskina. Ponad sto osób,
kobiety, dzieci stłoczone podczas zimy na pękającym polu lodowym. Sytuacja wydawała się
tragiczna. Nie! Była tragiczna, a przecież nikt nie zginął. Dokonując cudów bohaterstwa,
piloci polarni wyratowali wszystkich. Jedna po drugiej przesuwały mu się w pamięci twarze
tych, za których życie odpowiadał. Tam właśnie po raz pierwszy pomyślał o możliwości
badawczej pracy na dryfującej krze, tam, na Morzu Czukockim, zrodził się plan stworzenia
pływającej stacji polarnej.

Przed laty Fridtjof Nansen mówił i pisał o konieczności takiego punktu obserwacyjnego.

Zawsze przewidujący, myślał nawet o lekkim składanym domku, który załoga mogłaby łatwo
przesuwać z miejsca na miejsce, gdyby kra pękała, ale plany te pozostały w sferze projektów.

— Na krze Czeluskina — profesor uśmiechnął się gorzko do wspomnień — mieliśmy

przedsmak tego piekła, jakie rozpętać (potrafi Arktyka, ale tam przekonałem się także, że
piekło to można przeżyć.

Dla Nansena sprawa badań polarnych była wyłącznie sprawą wiedzy, podczas gdy dla

Związku Radzieckiego była sprawą życia. Szmidt nie potrzebował patrzeć na mapę Syberii,
miał ją przed oczyma. Te fantastyczne bogactwa naturalne olbrzymiego jak kontynent
obszaru: rudy żelaza, ołowiu, srebra, złota, innych szlachetnych czy półszlachetnych metali.
A nafta? Był nie tylko matematykiem, od lat pasjonował się także geologią. Patrząc na
skłębione za szybą iluminatora zwały chmur, oczyma wyobraźni widział pióropusze dymu
nad hutami, które powstaną na tych pustynnych dziś wybrzeżach. Słyszał roz- gwar miast i
portów, w (których zatętni życie. Żeby marzenia te przybrały jednak kształt rzeczywisty,

background image

trzeba było dowieźć tu wyposażenie kopalni, hut i fabryk. Dowieźć, a potem wywieźć to, co
wyprodukują, przetrzeć szlak
313

background image

morski z ujść wielkich rzek syberyjskich do Europy i na Ocean Spokojny.

Zdradliwa i wciąż jeszcze nie znana jest Daleka Północ. W 1932 roku przepuściła

Przejściem Północno-Wschodnim Sibiriakoioa, którym dowodził, ale już w rok później, na
tej samej trasie, uwięziła w lodzie Czeluskina. Nawigacja wydawała się znów możliwa w
1935, a w niespełna dwanaście miesięcy później — podczas przeprowadzania stawiaczy min
z Morza Białego do Władywostoku — nabrzmiała sztormami, hucząca łoskotem pękającego
lodu Anktyka spiętrzyła barykady nie do przebycia. Prognoza stanu lodu to nauka
wychodząca dopiero z powijaków, nieporównanie cięższa niż prognoza pogody, z którą od
wielu lat nie umieją uporać się najwybitniejsi uczeni świata.

Tylu łowców sławy przyciągał biegun, tylu ludzi nauki, a przecież żaden dotąd nie poznał

szlaku wędrówek prądów przesuwających miliony milionów ton zakrzepłej w lód wody, nikt
nie zgłębił mechanizmu praw, które nimi rządziły. Dryfy Jeannette, Frama, Maud? Każdy
wniósł jakąś cegiełkę do wiedzy o Arktyce, ale żaden nie odpowiedział, jak przewidzieć
kaprysy morskich prądów, jak zapewnić bezpieczne komunikacyjne szlaki. Naukowcy jak to
naukowcy, każdy stawiał jakąś tezę i zaciekle jej bronił. A że często bywały przeciwstawne,
trudna stawała się odpowiedź, która jest słuszna. Najwybitniejszy podówczas, glacjolog
Związku Radzieckiego, profesor Zubow, uparcie twierdził, że lód na biegunie wiruje ruchem
kołowym, że stacja Siewiernyj Polius 1 nie miesiące, lecz lata całe będzie krążyć
nieprzerwanie wokół 90° Nord.
Światły umysł profesora Wizego, uczestnika wyprawy polarnej porucznika Siedowa, widział
inny mechanizm dryfu tych prądów. Z całą stanowczością, popartą długimi wywodami,
profesor twierdził, że prądy zepchną szybko pływającą stację z bieguna na południe, ku
brzegom Grenlandii Który z nich miał rację? Odpowiedź na to pytanie
mogło przynieść tylko życie. Ci czterej samotni.

Mgła gęstniała za szybami, śmigła krajały białą jak mleko zasłonę. W kabinie

pociemniało. Profesor Szmidt odetchnął z ulgą. Pierwsza część zadania wykonana. Po-
wietrzna wyprawa bezbłędnie wykonała swą niełatwą pracę lądując szczęśliwie w tym
punkcie Ziemi, który dotąd ludzie widzieli z powietrza, na którym Peary pozostał niespełna
trzydzieści godzin. Reszta spoczywa teraz w rękach tych czterech.

Myślą wybiegł znów do kry Czeluskina. Różni byli tam ludzie. Z północy i z południa,

doświadczeni i ci, co po raz pierwszy zetknęli się z Daleką Północą. Jedni dzielni, wytrwali,
inni chwiejni, podszyci strachem. Ludzie wszelkiego rodzaju. Wytrwali wszyscy. Tu na krze
pozostawił czterech starannie wybranych. Wiedzieli, na co się ważą, znakomici specjaliści.
Łączyła ich jedna, wspólna cecha — zaprawa polarna, Arktyka nie była im obca. Mógł być
pewien, że na tym dziwnym, niepodobnym do żadnego zimowisku nie będzie miejsca na
polarne niesnaski ani na zwątpienie. Poza tym żadnego podobieństwa charakterów, różne
życiorysy.

Ilekroć wybiegał wspomnieniem do starego druha polarnych doli i niedoli, Krenkla,

widział go zawsze pochylonego nad aparaturą, w niewielkim, przewiewnym namiocie
targanym arktyczną wichurą, wypełnionym miarowym, nieprzerwanym stukotem.
Trzydzieści sześć godzin potrafił Ernest nie zdejmować z uszu słuchawek, zgrabiałych
palców nie odrywać od klucza. Młody był podczas katastrofy Czeluskina, miał zaledwie
trzydzieści cztery lata, ale już wtedy zaciekły w pracy. Kursy radiotechniczne ukończył nie
mając siedemnastu lat i od razu poszedł do najtwardszej szkoły życia: Nowa Ziemia, Ziemia
Franciszka Józefa. W czasie Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego w latach 1932—
1933 wsławił się nawiązaniem łączności z wyprawą Byrda, pracującą na drugim krańcu
świata, na, Antarktydzie. Latał na Grafie Zeppelinie, w rok później pływał na Sibiriakowie,
potem na Czeluskinie. Wytrwały, odpowiedzialny, ten nie zawiedzie.

Piotr Szyrszow, zapalony hydrobiolog, po ukończeniu

background image

uniwersytetu w Odessie przeszedł kilkuletnią zaprawę polarną na Półwyspie Kolskim, brał
udział w rejsie Sibiria- kowa, dzielnie przetrwał katastrofę Czeluskina. .Opuszczając tonący
statek, zdołał wyratować wszystkie instrumenty i po katastrofie prowadził dalej w tym
przedsionku piekieł, na krze, pomiary głębi morza. Ten także da z siebie wszystko, dość na
niego spojrzeć.

Najmłodszy z całej ekipy, Żenią Fiedorow, to urodzony naukowiec. Geofizyk i astronom

z wykształcenia, długo i zaciekle walczył o wejście do biegunowej ekipy. Z polarnych
trudów na Wyspie Rudolfa, podczas Międzynarodowego Roku Polarnego, potem na
Półwyspie Czeluskina, wyszedł zwycięsko. W młodzieńczej twarzy czarne, wielkie oczy
płoną ciekawością poznania. Wytrwały i odważny, pożera go pasja, daleko zajdzie.

Na myśl o kierowniku stacji Sieuńernyj Polius 1 na ustach profesora pojawił się uśmiech.

Coś jakby odpowiedź na wiecznie roześmianą, dobroduszną twarz Iwana Papa- Kina. Nie
geofizyk, nie hydrobiolog, nie radiotelegrafista — świetny organizator, pogodny, opanowany,
lubiany przez otoczenie — cecha w stacji polarnej niejednokrotnie cenniejsza od tytułów
naukowych — głowa pełna pomysłów i „złote ręce", które z niczego wszystko potrafią
zrobić. Po kilku latach arktycznej zaprawy na stacjach polarnych dobrze potrafi gospodarzyć
na tym nielekkim zimowisku i znaleźć wyjście z każdej, najcięższej sytuacji.

Nie domyślał się profesor Szmidt, że w chwilę po po- żęgnaniu z okrągłej twarzy

Papanina znikł beztroski uśmiech. Skupionym spojrzeniem długo odprowadzał topniejące na
niefoie samoloty. Oczy miał jeszcze pełne widoku odlatujących, uszy — łoskotu silników.
Teraz w powietrzu zapanowała cisza, jaką zna tylko Arktyka, przygniatała ramiona ciężarem
odpowiedzialności, rozpoczynała czas tej samotności, jaką dotąd znali tylko rozbitkowie.
Przerwały ją raptem natarczywe sygnały z głośnika,
wzywały stację U-Pol. Ernest rzucił się do aparatury, papanin pobiegł do namiotu zatroszczyć
się o jedzenie, Piotr pociągnął Żenię do dźwigarki.

Pomiar głębokości morza dokonany pośpiesznie przed dwudziestu ośmiu laty przez

Peary'ego nikogo nie zadowolił. Świat nauki czekał konkretnych, pełnych danych. Przerębel
do opuszczenia sondy był gotów.

Czterdziestu ludzi ledwie dało mu radę. Pod uderzeniami kilofów i łomów twardy lód

dudnił niczym dzwon, łuszczył się, wykruszał drobnymi, ostrymi jak szkło odłamkami, 'które
rozpryskując się na wszystkie strony parzyły twarze. Któż zliczy, ile strug potu spłynęło po
kilkunastu godzinach kucia trzymetrowej grubości pancerza? Ile westchnień ulgi wydarło się
z piersi, kiedy ukazał się wreszcie otwór, w którym gniewnie zabulgotała czarna woda?

Żenią nie dał się długo prosić, ciekawiło go wszystko, pasjonowała go świadomość, że te

dane, jakie teraz zdobywają, będą pierwszymi w dziejach. Było to jakieś upajające uczucie,
naiwne po trosze, ale bardzo ludzkie.

Strzałka dźwigarki miarowym ruchem, metr za metrem, odmierzała cienką, stalową linkę

odwijającą się z bębna.

— Patrz! trzy tysiące... trzy i pół... cztery — gorączkował się Piotr. Na jego krzyk

nadbiegli inni. Drut opadał wciąż głębiej i głębiej. Po dwu godzinach bęben zatrzymał się
raptownie, ciężarek dotknął dna.

— Cztery tysiące dwieście dziewięćdziesiąt dwa metry — odczytał.
— Potworna głębia, to niemożliwe — wyszeptał Ernest.
— Wykluczone, musimy sprawdzić — zawtórował mu Papanin. Bez namysłu

podciągnęli sondę trzysta metrów w górę, parokrotnie sprawdzali pomiar. Licznik wykazywał
wciąż te same cyfry.

—■ Dla takiego jednego wyniku warto było całą wyprawę zorganizować — powtarzał

Papanin kręcąc korbą. Pracowali parami.

background image

Opuszczanie sondy było dziecinną igraszką w porównaniu z mozolnym wyciąganiem jej

w górę. W ciągu dłu

background image

gich sześciu godzin ramiona wpierały się w korbę, nawijając te kilka tysięcy metrów drutu na
bęben, grzbiety rytmicznie pochylały się i rozprostowywały.

Ustawiony na zrębie torosu budzik ostrym dzwonkiem przypominał Krenklowi o

terminach łączności — Żeni o obserwacjach meteo.

— Spóźnię się z obiadem — jęczał od czasu do czasu Papanin, ale dźwigarki nie

odstępował...

— Żenią! — zachrypnięty głos Krenkla niósł się daleko po krze. — Pilna, służbowa

depesza, poza kolejnością. Do ciebie.

— Co się stało?
— Obserwacje o stanie pogody przekazywać co godzina, do odwołania!
— Po co? — zdziwił się Fiedorów. — Po co? — powtórzył pytanie Papanin

uruchamiając zespół benzynowy, żeby akumulatory wytrzymały to nieprzewidziane obcią-
żenie. — Po co? — głowił się Piotr dopomagając szyfrować kodem międzynarodowym
wyniki każdej obserwacji.

Odpowiedź przyszła szybciej, niż się spodziewali. Obserwacje potrzebne były dla

transpolarnego lotu Moskwa — Stany Zjednoczone, najkrótszą drogą ponad biegunem.
Pamiętnej nocy 19 czerwca nikt na krze nie zmrużył oka, z nienawiścią wszyscy czterej
patrzyli na zaciągnięte ciężką warstwą chmur niebo. A kiedy przez poświst wiatru przebiło
się dudnienie silnika, wiedzieli, że gdzieś wysoko ponad czarnymi zwałami przelatują ich
starzy druhowie polami, Czkałow, Bajdukow i Bieliakow na jednosilnikowej maszynie Ant-
25. Gdyby nie wyniki obserwacji na krze, nie odważono by się może na ten pionierski
przelot.
— Rekord długości lotu pobity! — wybudził ich ze snu następnej nocy krzyk Krenkla. — Po
sześćdziesięciu trzech godzinach i dwudziestu pięciu minutach Czkałow lądował pod
Portland. Przeleciał ponad dziesięć tysięcy kilometrów.

Nim upłynął miesiąc, ludzie na krze raz jeszcze przeżyli drugi lot transpolarny z Moskwy

do Stanów Zjednoczonych. Radość i zarazem wielki zawód. Pilot Gromow zabrał na pokład
jednosilnikowej maszyny Ąnt-25 wory z pocztą dla biegunowej stacji. Ciężkie warunki
atmosferyczne nie pozwoliły mu jednak zboczyć z kursu. W książce radiostacji U-Pol
Krenkiel z dumą zanotował wymianę depesz z załogą samolotu, który po przelocie jedenastu
tysięcy pięciuset kilometrów lądował szczęśliwie pod Los Angeles. •

Trzecia próba, w sierpniu, miała charakter pionierskiego handlowego lotu. Na pokład

czterosilnikowej maszyny N-209, o ogromnej na owe czasy szybkości prawie trzystu
kilometrów na godzinę, zabrano wory z pocztą przeznaczoną dla Stanów Zjednoczonych.
Maszynę prowadził Lewaniewski, wsławiony w akcji ratowniczej rozbitków z Czeluskina.
Stacja Siewiernyj Polius 1, jak i podczas poprzednich transpolarnych rejsów, brała czynny
udział w obsłudze meteorologicznej lotu. Krenkiel nie odrywał się od swej aparatury,
odbierał bez wytchnienia, łowił każdą wiadomość, podsłuchiwał na falach eteru każdą
rozmowę załogi N-209 ze stacjami naziemnymi Pamiętał, ile zawdzięczali rozbitkowie z kry
Morza Czukockiego odwadze Zygmunta i jego ofiarności.

— Przeleciał nad biegunem. Na pokładzie wszystko w porządku — krzyczał podniecony

kończąc odbiór.

W dwie godziny później, kiedy Lewaniewski zdążał już ku wybrzeżom Alaski, wzdłuż

południka Fairbanks, nadeszła alarmująca wiadomość.
— LECIMY NA TRZECH SILNIKACH — DUŻE TRUDNOŚCI — PRZEBIJAMY SIĘ
PRZEZ GĘSTE CHMURY. —
W stacji Siewiernyj Polius 1 zapanował niepokój. Krenkiel nie odpowiadał na pytania, nie
włączał się do rozmo^ wy zatroskanych kolegów. Prowadził dalej nasłuch, ale

background image

jego ręka zaciskająca kurczowo ołówek leżała bezradna nieruchoma na kartce papieru.
Radiostacja N-209 zamilkła.

Od czasu do czasu radiotelegrafista dawał znak kolegom, żeby nie rozmawiali głośno.

Długo przestrajał odbiornik, potrząsał słuchawkami, poprawiał je, długo kręcił gałkami, ale
daremnie szukał w eterze znajomego stuku klucza radiostacji.

— Urwała się łączność #i westchnął wreszcie — chyba to nic groźnego? Może spaliła się

im, jak nam przy lądowaniu, przetwornica? Wszyscy się niepokoją. Słyszę jak ich wszyscy
wywołują.

W monotonny cykat chronometru w izbie wtargnęły naraz z głośnika alarmujące sygnały:

CQ—CQ—CQ... DO WSZYSTKICH DO WSZYSTKICH DO

WSZYSTKICH... NAZIEMNYCH RADIOSTACJI POLARNYCH CQ—CQ—CQ... DO
WSZYSTKICH DO WSZYSTKICH DO WSZYSTKICH RADIOSTACJI STATKÓW
PŁYWAJĄCYCH NA OBSZARZE POŁNOCNEGO OCEANU LODOWATEGO.
PROWADZIĆ BEZ PRZERWY NASŁUCH MELDOWAĆ O KAŻDYM ZASŁYSZANYM
SYGNALE SAMOLOTU N-209 —

CQ—CQ—CQ... do wszystkich...

Już następnego dnia całą Aiktykę, wzdłuż i wszerz, obiegła alarmująca wiadomość:

SAMOLOT LEWANIEWSKIEGO NIE DOTARŁ DO WY- BRZEZY

ALASKI -- j£

Pierwsza maszyna wystartowała natychmiast z Wyspy Rudolfa. Poszukiwania nie

przyniosły wyników. Do akcji
ratowniczej rzucono inne samoloty.
*
Dodatkowe obserwacje podczas długodystansowych przelotów na krótko zmieniły pracowity
tryb życia stacji. Latem, gdy słupek rtęci w termometrze podniósł się do plus jednego stopnia,
chropawa powierzchnia kry zamieniła się w bajoro. Woda chlupotała w wiecznie
przemoczonych bu

background image

t

,

mokra

była futrzana odzież, wilgotne śpiwory. Cały t* Hnm macazyny żywnościowe,

rozmieszczone przezor- TJEttEE około dwunastu ton W trzeba było pośpiesznie przeciągać
na niewielkie wznie- ££ Zajęcia te nie zmąciły zwykłego toku obserwacji meteo
wielogodzinnych pomiarów bezwzględnych pola magnetycznego Ziemi ani wymagających
wielkiej precyzji pomiarów grawimetrycznych. A że słońce częściej wyglądało spoza chmur,
Żenią przeprowadzał długie serie pomiarów astronomicznych.

Prąd morski coraz gwałtowniej spychał teraz stację na południe. Profesor Wize miał

rację. Nikt jednak nie spodziewał się tak szybkiego dryfu. W kraju naukowcy prowadzili
teoretyczne spory. Jedni upierali się, że stację zniesie na archipelag wysp kanadyjskich, inni,
że prąd morski porwie ją na południe wzdłuż wschodnich wybrzeży Grenlandii. Tymczasem
Fiedorow na krze coraz po- śpieszniej naprowadzał na mapę kolejne zmiany położenia
geograficznego, a Szyrszow oznaczał obok kierunek i szybkość morskiego prądu. Podczas
dnia wiele godzin spędzał przy dźwigarce, przeprowadzając pomiary specjalnymi młynkami,
to znów za pomocą batometrów pobierał próbki wody morskiej i planktonu z różnych
poziomów. Kiedy przypadał termin pomiaru głębi morza trwający co najmniej trzydzieści
godzin, wzywał do pomocy całą załogę.
Zdając sobie sprawę, jak łatwo o katastrofę, obaj młodzi naukowcy opracowywali od razu, na
gorąco, wyniki pomiarów oraz obserwacji i przekazywali je Krenklowi. Na widok stosu
arkuszy wypełnionych nie kończącymi się kolumnami cyfr radiotelegrafista odkładał fajkę i z
rezygnacją na długie godziny zasiadał do klucza.
MP

f

wki

' ~kły śnieg i bajora polarne- SllStS nadspodziewanie szybko. W gorącz- - ligi

me

lżących się zajęć nikt nie zauważył,

11

~~

0krut

ny biegun

background image

że z końcem sierpnia opadł gwałtownie srebrny słupek rtęci w termometrze, a młody lód ściął
szczeliny i sieć jeziorek. Nad stacją coraz częściej przeciągały mroźne wiatry. Zapowiedź
zimy powitana została z uczuciem ulgi, obrzydła już wszystkim ta nieustanna walka z
wilgocią. Coraz więcej czasu spędzał zapobiegliwy Papanin na segregowaniu w składach
skrzyń i worków, żeby podczas nocy polarnej łatwo odnaleźć potrzebne przedmioty. Częściej
też na nartach przebiegał teraz krę. W chwili lądowania liczyła trzy 'kilometry szerokości i
ponad cztery długości, ale letnie burze wykruszyły jej krawędzie, wyłamały całe bloki, tu i
ówdzie pokrywając powierzchnię siatką cienkich rys.

Słońce topiło w morzu ostatnie promienie, w pierwszych dniach października, kiedy krą

zawładnęły zamiecie. Do długiej listy codziennych zajęć doszło uciążliwe odsypywanie ton
śniegu z przejścia do kuchni, do pawilonu magnetycznego, do klatek meteorologicznych.

Coraz częściej też trzeba było obchodzić obóz, coraz więcej uwagi zwracać na szczeliny

w lodzie. Krenkiel chętnie przyjął na siebie obowiązek czuwania nocą. I tak w tych
godzinach przesiadywał przy radioodbiorniku nadając w wyznaczonych terminach i
odbierając komunikaty z Wyspy Rudolfa, a w przerwach, z wygasłą fajką w zębach,
nasłuchiwał odgłosów dalekiego świata. Z gwizdów, szumu, zgrzytów w słuchawkach
wyławiał wystukiwane cierpliwie gdzieś w dali kropki i kreski, odruchowo łączył je w słowa,
słowa w zdania.

Chmurzył się zatroskany słysząc, że na stacji w Jugorskij Szary niedźwiedź napadł na

człowieka idącego na obserwację. Wzywano porady lekarza. W Zatoce Cichej zapowiadano,
aż do odwołania, przerwę w komunikacji lotniczej, bo od bieguna nadciągał groźny front
burz. Ze wzruszeniem wsłuchiwał się w piskliwy głosik dziewczynki z Rostowa, która
chwaliła się ojcu, zimującemu na dalekich Wyspach Nowosyberyjskich, ze swych postępów
w nauce, z nagród, zapewniała, że tęskni. Wydawało mu się, że widzi przed sobą brodatą
twarz polarnika, kiedy słu
chając głosu dziecka ociera ukradkiem łzy. Znał te wzruszenia, przeżywał je sam. Na jego
surowej twarzy malowały się kolejno zadowolenie, niepokój, troska.

Lubił te chwile, świat żył w jego słuchawkach, włączał go w swoje radości i smutki, dole

i niedole takie same jak pod każdą szerokością geograficzną, ale tu w Arktyce nabierające
jakiejś szczególnej surowości. Nie potrzebował pytać, kto nadaje. Nieraz poznawał kolegów
po stuku klucza, tak nieomylnie, jakby słyszał ich głosy. Wszyscy przeważnie starzy znajomi.
Ci, co raz znaleźli się w Arktyce, powracali, jak on, jak tylu innych.

Słuchał uważnie, nie spuszczając zarazem wzroku ze strzałki chronometru. Siedem minut

po dwunastej — kolejna łączność z Wyspą Rudolfa. Z nasłuchu przeszedł na nadawanie.
Szybki jak uderzenie gradu stukot klucza wypełnił całą izbę. „Sam diabeł go nie przegna" —
mówili z zazdrością o Krenklu jego koledzy.

Po nadaniu komunikatu naciągnął kożuch, zacisnął pas i wyszedł na dwór, nie

zapominając zabrać karabinu ze stojaka. Uśmiechnął się na wspomnienie swego nieudanego
występu myśliwskiego sprzed paru tygodni. Na krzyk: „Niedźwiedź!" pierwszy chwycił za
broń, pierwszy wypadł z domku. W niewielkiej odległości zobaczył wielkie cielsko
niedźwiedzicy, stała niedaleko z parą małych. Widząc nadbiegającego, szturchnęła mocno
nosem jednego, popchnęła drugiego i wielkimi susami rzuciła się do ucieczki. Nim zaczął
strzelać, znikły za torosami, jakby je ocean pochłonął. Papanin długo nie mógł mu darować.

— Dwa razy miałem na muszce niedźwiedzicę, oba razy zasłoniłeś mi ją plecami!

Zabraniam ci polować aż do
odwołania! — krzyczał oburzony.

background image

W południe jak o północy gęsta ciemność spowijała ocean, trudno było dojrzeć

spustoszenia, ale skutki szybkiego spływu potężnego potoku lodowego niesionego na
południe spod bieguna odczuwali polarnicy coraz wyraź

background image

niej. Kra drgała wstrząsana zderzeniami z sąsiednimi polami lodu, krawędzie wykruszały się
wciąż, urywały niespodziewanie. Przeprowadzając pomiary magnetyczne Fie- dorow
pierwszy zauważył, że kra zaczyna obracać się w prawo. Wysokie zwały torosów, które w
lipcu wyrosły w południowej części, znalazły się teraz w północnej.

— Idę dopomóc Piotrowi, dwie godziny temu zaczął pomiar, sam sondy nie wyciągnie.

— Papanin rzucił na łóżko przyniesiony ze składu wór z czystą bielizną.

— Pójdę z tobą! — astronom odsunął na bok arkusze wypełnione kolumnami cyfr. Kłęby

śniegu uderzyły w nich z siłą, oślepiły na moment. W białym wirującym tumanie jak
drogowskaz zamajaczył oblepiony lodem maszt radiostacji. Przed nimi w dali jarzył się
niewyraźnie płomyk sztormówki, Piotr stawiał ją zwykle koło dźwigarki. Chwilami
wydawało się, że słyszą zgrzyt zębatych kół. Zapadając po kolana w zaspy przyspieszyli
kroku. Fiedorow krzyknął naraz i uskoczył do tyłu. Tuż przed nimi dymił czernią szeroki pas
wody. Pochylony nad dźwi- garką Szyrszow, obrócony do nich tyłem, stał po drugiej stronie
szczeliny.

— Piotrze! — wrzasnął Żenią.
— Oszalał, sam wyciąga sondę, nie zauważył, że stoi nad przepaścią — zawtórował mu

Papanin.

Rytmiczny ruch ramion ustał, rozprostowując zbolałe plecy Szyrszow obrócił się w ich

stronę.

Dobrze, że przychodzicie! — odkrzyknął i urwał na widok czarnej wstęgi wody, po

której pełgały żółte od- błyski światła sztormówki

— Dźwig arka!

Myśl o sobie! — rozzłościł się na dobre Papanin. — Zawracamy po ponton, przerwij

pomiar. Stój spokojnie.

— Bez dźwigarki się nie ruszę!
Ale Papanin nie słyszał. Biegli do obozu. Po chwili we trzech ciągnęli w stronę Piotra

sanie, na które załadowali gumowy ponton, deski i liny. Sanie pochylały się na boki, grzęzły
w śniegu. Z trudem dobrnęli do rozpadliny. Po
śpiech był konieczny, brzegi rozchodziły się, kanał stawał się coraz szerszy.

Opuszczenie pontonu na wodę i rozmontowanie dźwigarki trwało długo. Nie dało się jej

zabrać w całości, zbyt ciężka była, nieporęczna. Wiatr odganiał dalej odłam lodu, na którym
pracowali. Gdy wreszcie przeprawili się z powrotem i załadowali na sanie cenny przyrząd,
ledwie stali na nogach.

— Co za szczęście! — powtarzał Papanin.
— Nie daliście mi nawet skończyć pomiaru — narzekał Szyrszow — jeszcze ze dwie

godziny...

Papanin spojrzał na niego z politowaniem.
— Wystarczyłaby jedna, żebyśmy cię znaleźli za tydzień zamienionego w sopel lodu.

Wyższe studia można skończyć, a rozumu nie mieć.

Ale Szyrszow nie słuchał. „Gdzie ustawić dźwigarkę? — myślał. — Ustawić to przedtem

wyrąbać nowy przerębel, przebić trzymetrowej grubości lód, wykonać pracę, nad którą parę
dni męczyło się czterdziestu ludzi".

Dwudziestostopniowy mróz nie ułatwiał pracy. W ciągu dwu dni wszyscy czterej kuli

zajadle lód, rąbali, cięli, byleby tylko szybciej skończyć. Kiedy trzeciego ranka powrócili do
dwumetrowej głębokości dołu, z przerażeniem ujrzeli biegnącą wzdłuż rysę pęknięcia. Cały
ich trud poszedł na marne.

— Nie dam więcej kry dziurawić, i tak dość tych rozpadlin, każda dla nas groźna —

oświadczył Papanin. —1 A gdybyś tak mierzył głębokość morza z krawędzi kry?

background image

Pomysł okazał się dobry, ale wymagał znów wielkiego nakładu pracy. Po każdym

pomiarze trzeba było dźwigarkę przeciągać z powrotem do obozu. Była to droga krzyżowa.
W tumanach śniegu podrywanych ustawicznie wiatrem, potęgujących ciemność, szli na
oślep, zaczepiali o jakieś narosłe niespodziewanie bryły, zapadali po kolana yr śnieg,
podtrzymywali zsuwający się z sań przyrząd, po omacku wygrzebywali z rozpadlin. Przed
każdym pomiarem hydrolog około sześciu godzin musiał oczyszczać krawędź kry z szybko
narastającego młodego lodu. Nie

background image

żałując trudu Papanin przeciągnął kilometrowej długości stalową linkę od dźwigarki do
obozu, żeby wytyczyć drogę. Bał się, żeby któryś z nich teraz nie zabłądził, o to najłatwiej w
zadymce. Przed paroma dniami obaj z Kr,en- klem, po obchodzie kry, ledwie odnaleźli dom.

Już czwartą dobę wył huraganowy wiatr. Papanin nie mógł znieść dłużej niepokoju

Szyrszowa. Sam lękał się także o los dźwigarki. Dom drgał nieustannie pod uderzeniami
nawałnicy, rozkołysana pod sufitem lampa żarowa omiatała ściany długimi, niespokojnymi
cieniami.

— Idziemy! — zdecydował. Pośrodku kry ciemniała szpara nowej rozpadliny. Lina

naprężyła się. Wparty mocno nogami w śnieg hydrolog wyczekiwał szarpnięcia, znaku, że
idący na przodzie Papanin zwalił się w jakąś ukrytą pod śniegiem szczelinę. Wiedział, że nie
przekrzyczy szumu zadymki. Szarpnął trzy razy, umownym znakiem „Stój!". Przyspieszył
kroku, ale jak pływakowi woda, wiatr stawiał mu opór.

— Zawracajmy! — huknął z całych sił. Papanin zaprzeczył ruchem głowy.
— Huragan mógł powyrywać wszystkie kołki z lodu, musimy sprawdzić, trzymaj mocno

linę, ruszam naprzód.

Niska postać rozpłynęła się w białej ciemności. Gdyby przez grube rękawice Szyrszow

nie czuł, jak lina przesuwa mu się w rękach, byłby pewien, że został sam w tej diabelskiej
zamieci. Mocno wbijając w lód stalowe pazury raków przymocowanych do butów ruszył po
omacku naprzód. Zatrzymały go trzy energiczne szarpnięcia. Zagrzebany po pas w
puszystym śniegu, Papanin odgarniał go, ostrożnie wymacując wokół lód.

Szyrszow pierwszy dopadł dźwigarki, wisiała tuż nad krawędzią. Gdyby nie dwie stalowe

liny przymocowane do wbitych w lód kołków, utonęłaby dawno. Ciężka podstawa przyrządu
drgała niespokojnie. Przywarli ciasno brzuchami do śniegu, żeby dać jak najmniejszy opór
gwałtownym uderzeniom wiatru, wyczekiwali chwil, w których słabły, i cofając' się na
czworakach, do tyłu odciągali przyrząd w bezpieczniejsze miejsce. Z dali dochodził głuchy
grzmot ścierających się ze sobą płyt.

W drodze powrotnej nowa szczelina zastąpiła im drogę, to kryła się pod zaspami, to znów

czerniła groźnie na omiecionych wiatrem gładziznach, ale wyraźnie oddalała się od domu.
Silna żarówka płonąca na szczycie wiatraka wskazywała im drogę, zwiastowała odpoczynek.
Obaj bezwiednie przyspieszyli kroku. W izbie Papanin rozejrzał się podejrzliwie. Czemu nie
odczuł tym razem ulgi, jaka go zawsze ogarniała po powrocie? Krenkiel i Fiedorow ubrani
byli do wyjścia, żaden nie odezwał się, ich milczenie budziło niepokój.

— Co się stało, mówcie! — ton był nakazujący.
— Kra pękła pod drugim składem z żywnością, teraz, niedawno.
— Gdzie sanie? — policzki Papanina przybladły.
— Załadowane, zabraliśmy liny, łopaty, topory — usłyszał.
Wszyscy czterej schwycili za rękawice. Śnieżyca osłabła. Nawykłe do ciemności oczy

odróżniały teraz zatarty śniegiem szlak. Pod Składem biegła nowa rozpadlina.

— Rozwalić ściany!
Śnieżne bryły Okładu szybko ustępowały pod uderzeniami. Jeden odciągał wory z

żywnością, drugi mocował się z bańką nafty, trzeci i czwarty odbierali podawane ciężary na
drugim brzegu szczeliny. Rosła szybko, rozstę- powała się w oczach. Raptem szarpnięty
jakąś niewidzialną siłą odłam kry ustąpił. Skrzynie z konserwami, wory, worki runęły do
wody. Bez namysłu Krenkiel rzucił się na brzuch, przewieszony nad głębią wyszarpnął jakiś
wór z żywnością i mocnymi ruchami ramienia odrzucił go w tył. Namacał deski tonącej
skrzyni, chciał uchwycić, zachybo- tała gwałtownie, stracił równowagę i runął w wodę. Moc-
nymi podrzutami ramion podpłynął do brzegu, z całych sił wczepił się w krawędź.

Kra stacji Siewiernyj Polius 1 z dnia na dzień kurczyła

background image

się, malała pod naporem otaczających mas lodu. Nie zawsze w łoskocie pękających brył;
czasem w ciszy, zdradliwie, bez najmniejszego wstrząsu odpływały w czerń nocy wielkie
odłamy. Nieraz dyżurnemu, który obchodził wokół obóz, zastępowały drogę rozpadliny w
miejscach, w których przed paroma godzinami piętrzyły się wysokie wzgórki.

...Sztormowa wichura trzęsła mocno ścianami, domek utonął po dach w zaspie, talerze i

kieliszki zastawione do noworocznej kolacji rozdzwoniły się jak żywe — ... W kilka dni
później ten wieczór wydawał się nam przystanią spokoju i bezpieczeństwa — zanotował w
pamiętniku Fie- dorow.

6 stycznia po obserwacji astronomicznej stwierdził, że w ciągu czterdziestu ośmiu godzin

kra przepłynęła olbrzymią odległość pięćdziesięciu czterech mil. Spychane prądem morskim
zwały miażdżyły wszystko, co stanęło im na drodze.

Z niepokojącą szybkością malała też głębokość morza. W styczniu wynosiła zaledwie

dwieście, trzysta metrów. — Wylądujemy którego dnia na mieliźnie! — usiłował żartować,
ale nie były to wesołe żarty.
— KRA PĘKŁA OBOK MAGAZYNU Z PALIWEM STOP PRAWIE CAŁA 2YWNOSC
ZE SKŁADU NUMER DWA ZATONĘŁA STOP DOOKOŁA OBOZU POWSTAJĄ
NOWE ZASPY STOP D2WIGARKA ODCIĘTA SZEROKIMI KANAŁAMI
POKRYTYMI LODOWĄ KASZĄ STOP NIE MOŻEMY PRZEDOSTAĆ SIĘ DO NIEJ
NA NASZYCH ŁODZIACH STOP PROWADZIMY NADAL OBSERWACJE I
POMIARY — wystukiwał Krenkiel z trudem wytrzymując kakofonię trzasków i zgrzytów w
słuchawkach.
W ciągu całego stycznia srożyły się zamiecie. W połowie miesiąca temperatura spadła do
minus czterdziestu siedmiu stopni Celsjusza. Niesione huraganowym wichrem płatki śniegu
biły w antenę powodując wyładowania elektryczności statycznej. Z każdym dniem odbiór
stawał 6ię trudniejszy. Niełatwo też było wyławiać strzępy wia
domości ze statku Gieorgij Siedow i z radiostacji samolotów, które nie zaprzestały
poszukiwań Lewaniewskiego. Startowały z wybrzeży Syberii, Alaski, Kanady. Niektóre
docierały pod biegun, wszystko na próżno. Z każdym tygodniem słabła nadzieja.
Lewaniewski zginął śmiercią lotnika, podobnie jak jego brat, pilot lotnictwa polskiego, który
parę lat wcześniej poniósł śmierć podczas lotu Wa rszawa—Tokio.

Radiostacja U-Pol zamilkła na przeciąg tygodnia, który Krenklowi wydawał się wiekiem.

Odżyła z chwilą osłabnięcia śnieżycy. I znów w świat popłynęły depesze. Krótkie,
lakoniczne, żadna z nich nie oddawała w pełni grozy sytuacji.
*

W głuchy chrzęst pękającego lodu, który teraz nieprzerwanie, dzień i noc towarzyszył

ludziom, wdarł się jakiś obcy dźwięk. Lampa żarowa drgnęła raptownie, jakby poderwana
jakimś odmiennym od znanych wstrząsem. Krenkiel nastawił ucha. — Czy to pod nami? —
rozległ się szept. Papanin siedział już na posłaniu. On także posłyszał. Spojrzenia ich
Skrzyżowały się. Na głos „wstawać!" wszyscy zerwali się z łóżek, spali w ubraniach, jak
podczas alarmu.

Wolno wirujące płaty śniegu nie zakryły jeszcze czerni nowej szerokiej szczeliny.

Przebiegała w odległości zaledwie dziesięciu metrów od domu. Obie krawędzie poruszały się
z wolna, rytmicznie, w takt rozfalowanego pod nimi morza.

— Rozejdą się szybko. Kuchnia zagrożona. Opróżniać dom! — rozkazy sypały się

szybko, jak z karabinu maszynowego. W krótkim czasie obok masztu anteny stanęły
namioty, od tej chwili miały zastąpić ciepły, przytulny dom. Wiatromierz pływał na odłamie
kry po drugiej stronie wodnego kanału.

background image

— PO SZEŚCIODNIOWYM SZTORMIE ZNALEŹLIŚMY SIĘ NA ODŁAMKU POLA
DŁUGOŚCI TRZYSTU I SZEROKOŚCI DWUSTU METRÓW STOP DWA MAGAZYNY
Z ŻYWNOŚCIĄ

background image

I JEDEN ZE SPRZĘTEM TECHNICZNYM ODCIĘTE STOP UDAŁO NAM SIĘ
WYRATOWAĆ NIEKTÓRE CENNE PRZEDMIOTY — nadawał Krenkiel.

Głębia oceanu wciąż malała. Nie potrzeba było dźwigarki, żeby zdawać sobie z tego

sprawę, szybkość dryfu rosła. Mróz sroźył się nadal. Huk pękającego lodu przed miesiącem
niesiony jeszcze z oddali narastał teraz, z każdym dniem bliższy, natarczywszy, złowrogi. W
tydzień po ostatniej depeszy sztorm ponowił ataki na krę. Papanin zdecydował się wysłać
następny radiogram.

MIESZKAMY W NAMIOTACH STOP WIELKOŚĆ KRY PIĘĆDZIESIĄT NA

TRZYDZIEŚCI METRÓW STOP CELEM UTRZYMANIA ŁĄCZNOŚCI USTAWIAMY
MASZT NA SĄSIEDNIM POLU LODOWYM STOP URATOWANY ZAPAS 2YWNOSCI
POWINIEN WYSTARCZYĆ NA DZIEWIĘĆDZIESIĄT DNI STOP OCALAŁY
INSTRUMENTY NAUKOWE I WYNIKI POMIAROW.

Wiadomości z dryfującej stacji już na początku stycznia zabrzmiały jak sygnał SOS.

Zarząd Główny Północnej Drogi Morskiej, na czele którego stał profesor Otto Szmidt,
przystąpił do organizacji akcji ratowniczej. Piloci polarni proponowali swe usługi.

—- W promieniu dziesiątków kilometrów wokół stacji nie ma kry, na której mógłby

lądować najmniejszy nawet samolot — odpowiedział im profesor słowami meldunku
Krenkla. — Na pomoc muszą wyruszyć statki. Łamacze lodu są wciąż unieruchomione przy
brzegach Syberii bądź też pływają daleko na wschodzie, nie zdążą. Proponuję wysłać na
zwiad Murmańca, w ślad za nim Tajmyr i Murmań.

Cienki brezent namiotu drgał rytmicznie pod uderzeniami wichury. Zimnymi strugami

powietrza przeciągała po podłodze, po zdrętwiałych kolanach, po zgrabiałych pal
cach. Krenkiel zsunął z uszu słuchawki, przetarł zaczerwienione od bezsenności powieki,
ogarniało go ogromne znużenie. W chwilach odpoczynku nie bronił się przed
wspomnieniami. Przychodziły same z każdym nowym szarpnięciem, z każdym głośniejszym
łoskotem. Wydawało mu się chwilami, że jest na krze Morza Czukockiego, po katastrofie
Czeluskina, że słyszy zachrypnięty od wysiłku głos Starego, jak nazywali wtedy Szmidta.
Uwielbiali go, był dla nich wyrocznią, dla każdego znalazł jakieś dobre słowo, ciepłe
spojrzenie. To, co powiedział, było święte, zażegnywało lęk, budziło nadzieję. Kiedy po cięż-
kim dniu nad obozem rozbitków zapadała nocna cisza, kiedy ludzie jak kłody walili się na
posłania, nie myśląc, że lada moment kra pod nimi może pęknąć, niezdolni już nawet do
strachu, profesor ukradkiem wślizgiwał się do ciasnego namiotu radiostacji, w którym we
dwu ledwie się mogli pomieścić.

Tak samo jak dziś falował wtedy na wietrze cienki brezent, tak samo jak dziś przeciągał

przez ścianki mroźny wiatr, przygaszając płomyk ogarka. I ten trzask kry dokoła, i te
wstrząsy... Wiedział, czemu Stary, zamiast odpocząć, zarywa cenne godziny snu, on jeden
wiedział. To była ich wspólna tajemnica. Długo przedtem obaj radzili się własnych sumień,
nim Szmidt zdecydował się dyktować mu depesze pełne ciepłych słów otuchy, czasem
tęsknoty, podziwu, zawsze zapewnień wierności. Od matek, od żon, od narzeczonych czy
dziewczyn, które czekały. Otulony w futra, z kapturem nasuniętym po krzaczaste brwi, ze
zmiętą zmęczeniem, postarzałą twarzą, dyktował długo. Nikogo nie chciał pominąć z tych, co
tu na krze najbardziej upadali na duchu. Dziwne depesze, nie nadane z kraju, a podyktowane
sercem człowieka, któremu nic nie było obce, co ludzkie, który wiedział, jak wiele może
zdziałać ten okruch nadziei, jaki przyniosą.

W kilka godzin później, kiedy obóz budził się do nowego dnia udręki, do tej

niewiadomej, jaką niosła każda niemal godzina, na polecenie profesora wręczał uroczyście
ludziom zapisane nocą świstki — „wiadomości z ostatnie-

background image

go nasłuchu" — powtarzał, sam w tych chwilach zapominając, że jest to kłamstwem. I
patrzył, jak cisną się jeden przez drugiego wokół Szmidta, bo każdy z nim pierwszym pragnął
podzielić się swą radością, zapewnić, że dziś, teraz, po otrzymaniu radiogramu już nigdy nie
zwątpi we własne siły.

— A widzicie, a mówiłem — powtarzał Stary, każdego z osobna wysłuchując. Surowe

rysy łagodniały, bruzdy na twarzy nikły, siwe oczy nabierały ciepłego blasku. Zamieniali z
profesorem ukradkowe spojrzenia. Godziny nocnego trudu nie poszły na marne.

Rozkołysane wody Morza Barentsa bezlitośnie biły w drewniany kadłub Murmańca

spieszącego na pomoc. Podnosiły statek wysoko na szczyt fali, to znów Jak korkiem ciskały
nim w głębokie bruzdy. Na trawersie "Wyspy Niedźwiedziej czekał załogę szalejący tu
zawsze w styczniu sztorm. Cięte dziobem masy wody spiętrzały się u burt jak zbocza
wąwozu i zwalały z grzmotem na rufę, osiadała głęboko, a ociekający pianą dziób wynurzał
się z morza po kil, później znów rufa szła pod niebo obnażając śrubę bezwładnie młócącą
powietrze.

Jak pijany zataczał się Murmaniec z boku na bok, zanurzając się po relingi, deski pokładu

uciekały spod nóg, horyzont sprzed oczu. Nikt nie wiedział, czy za każdym takim przechyłem
statek zdoła wydźwignąć się, czy następna fala nie obróci drewnianej łupiny kilem do góry.
Cofając się z pokładu pozostawiała na olinowaniu, na re- lingach, na deskach szklistą
Skorupę, która rosła w oczach, grubiała.

Dziesiątki, setki ton lodu zrąbywali marynarze i zrzucali do morza. Ciężka walka o życie

statku i własne urwała się dopiero w chwili, w której Murmaniec wszedł w gęsty kożuch
drobno połamanej kry. I stanął bezradnie czekając, póki prąd morski i wiatr nie rozpędzą
białych zasp. Całymi godzinami kapitan nie schodził z mostku nawiga-

background image

np

T

Wał Się w każd

y

ka

nał, w każdą szczeli

nę, zęby przedostać się prędzej do rozbijanej przez morze kry obozu, ale lód stawiał mu opór,
Krenkiel nie nadawał jeszcze wprawdzie sygnału SOS, ale kapitan, stary polarnik wiedział,
że zagłada stacji przybliża się nieubłaganie. Był jednak bezsilny. Samotna czwórka mogła
liczyć tylko na pomoc dwu statków przystosowanych do pływania w lodzie Tajmyr i
Murmań. Przedzierały się już przez sztormy całą mocą maszyn, dzień i noc, pluły czarnym
dymem, i uparcie wbijały się dziobami w bariery lodu.
*

Delikatny, gęsto tkany jedwabną nicią materiał namiotu nie był stworzony do

długotrwałych bojów z polarną wichurą — poszarpała go na strzępy.

Nadchodziły decydujące chwile, każdy dzień dłużył się w nieskończoność. Wstrząsy

rosły, krą jak piłką rzucało na wszystkie strony. Polarnicy zdawali sobie sprawę, że ucieczka
na pontonach w razie katastrofy byłaby beznadziejna. Na morzu kotłowała się wokół kasza
lodowa, zderzenie z jednym ostrym odłamkiem rozprułoby ponton. Lada moment groziła im
utrata łączności, niemożność podania spieszącym na pomoc statkom dokładnego położenia.
Krenkiel umocował swoją aparaturę na jednych saniach, akumulatory na drugich i tak
pracował przeciągając je z miejsca na miejsce. Parę kijków bambusowych i zwój miedzianej
linki mogły zastąpić mu w każdej chwili antenę.

Rozgwieżdżone, ziejące mrozem niebo w tych niełatwych dniach musiało zastąpić

biegunowej czwórce dach namiotu. Na śpiwory, w których kulili się z zimna, wiatr napędzał
kłęby śniegu podrywane z lodu i zasypywał ludzi miękką, puszystą kołdrą.

Szara jasność pierwszych dni lutego, zwiastująca powrót słońca, pozwoliła ogarnąć to

potworne dzieło zniszczenia, jakiego dokonały sztormy Morza Grenlandzkiego, nie darmo
zwanego „Worem Wichrów". Gumowe zbiorni-
» — Okrutny biegun
333

background image

jaoWE:
ki z benzyną, skrzynie z żywnością, ze sprzętem, część ekwipunku pływały teraz rozproszone
po okolicznych kradi, zbliżając się to znów oddalając od obozu.

Fiedorow cztery razy na dobę przeprowadzał obserwacje meteo i chwytał każdą okazję,

żeby określić położenie kry. Podczas dryfu dokonał ponad pięciuset tych pomiarów. Krenkiel
wędrował ze swymi saniami, wspomagany przez Papanina, żeby możliwie regularnie
nadawać i prowadzić nasłuch. Po utracie dźwigarki Szyrszow pocieszał się myślą, że i tak
długo mu służyła. Mógł poszczycić się trzydziestoma paroma sondażami głębokości morza z
pobraniem próbek dennych i siedmiuset hydrologicznymi oraz hydrobiologicznymi
pomiarami. Porządkował teraz zebrane materiały i zaszywał w worki z nieprzemakalnego
płótna, które zawieszał sobie na piersi.

— Jeśli zginą, to razem ze mną — mówił.

—Ziemia! Ziemia!
Okrzyk, który wieki całe stawiał na nogi znużonych wieloletnimi rejsami żeglarzy, który

dla rozbitków bywał zapowiedzią ocalenia, wywołał poruszenie na szczątkach kry stacji.
Ostro rysująca się na horyzoncie w ten słoneczny poranek panorama gór Grenlandii biła
wysoko pod niebo ostrymi iglicami czarnych turni, pod którymi niczym srebrne wstęgi lśniły
jęzory lodowców spływających do morza.
Niewielka odległość dzieliła stację od wybrzeży, zaledwie kilkanaście kilometrów.
Głębokość morza zmalała raptownie do stu sześćdziesięciu dwu metrów. W każdej chwili
jakiś gwałtowniejszy podmuch mógł wyrzucić krę na przybrzeżną mieliznę.

— Słychać Tajmyr! — pełnym głosem krzyczał Krenkiel, chociaż wszyscy cisnęli się

wokół jego sań.

— Jest i Murmań — dorzucił po chwili rozgorączkowany. — Oba przebijają się z trudem

przez ciężki lód. Z Tajmyra wystartował Czuchnowski... nie mógł nas od
naleźć... zabłądził... lądował gdzieś na krze... ledwie mógł z niej wystartować...

— Byle mu się tylko coś nie przytrafiło — zatroskał się Papanin.
— Reflektor! — wrzasnął Fiedorow.
— Daj spokój, to po prostu gwiazda! — wzruszył ramionami Papanin.
— Reflektor! — upierał się Żenią, który jednym spojrzeniem umiał odróżnić światła

niebieskie od innych.

— Ma rację! — przytaknął mu Krenkiel. — Rozpalamy ogień!
— ...Nie widziałem nigdy i nigdy nie zobaczę nic piękniejszego, niż te wykwitające nad

torosami kłęby dymu z kominów okrętowych — opowiadał później Szyrszow.

Tajmyr i Murmań dobiły równocześnie do sąsiedniej kry.
Pośpiesznie, szybciej niż zwykle, wystukiwał Krenkiel ostatni radiogram:

— CQ—CQ—CQ— DO WSZYSTKICH — DO WSZYSTKICH — DO WSZYSTKICH...
NAZIEMNYCH I OKRĘTOWYCH RADIOSTACJI. ... 19 LUTEGO 1938 ROKU. PO
PRZEPŁYNIĘCIU DWU I PÓŁ TYSIĄCA KILOMETRÓW, W CIĄGU DWUSTU
SIEDEMDZIESIĘCIU CZTERECH DNI, OPUSZCZAMY KRĘ POD 70° 54 NORD I 19"
48 WEST. STACJA SIE- WIERNYJ POLIUS 1 KOŃCZY PRACĘ...
DO WSZYSTKICH — DO WSZYSTKICH^. • * •

Napięte do granic wytrzymałości grube stalówki postękiwały monotonnie, głębokim

dudnieniem odpowiadały im duraluminiowe skrzydła. Każdy mocniejszy podmuch podrywał
maszynę jak ptaka do lotu, ale trzymana mocno na uwięzi, opadała ciężko na lód. Śmigła
przemarzniętych, znieruchomiałych silników przesuwały się powoli, jakby motor bez ustanku
pracował na małych obrotach.

background image

Świat ginął w puszystej bieli. Ciężką śnieżną pokrywą przywaliła samolot i ustawione nie

opodal ciemne, okrągłe namioty, przypominające wyglądem czapkę grzyba- olbrzyma.
Pośrodku większego kręcił się niewielki bęben

background image

ustawiony na lekkim trójnogu z niklowych rur. Zwój za zwojem odwijał cienką, stalową
linkę, która ginęła wchłaniana przez prostokątny przerębel. Płomień lampy benzynowej, z
szumem wytryskując z palnika, ostrym niebieskim światłem zalewał skupione twarze dwu
ludzi, dawno zrzucili z siebie futrzane anoraki i sukienne kurty, dawno zapomnieli o tych
czterdziestu stopniach mrozu.

— Utopiliśmy już chyba z półtora kilometra drutu? — pytał cierpliwie Fiedorow, ale nie

doczekał się odpowiedzi, hydrolog oglądał pilnie dźwigarkę, mruczał coś do siebie.

Widząc, że bęben znieruchomiał, zaklął z pasją.
— Daj latarkę! Ck>ś tu nawala, ale co? Popatrz sam, sonda zatrzymała się na dwu

tysiącach pięciuset ośmiu metrach, a przecież wczoraj jeszcze schodziła na cztery.— Wąskim
snopem białego światła latarki długo wodził po aparaturze. — Nie rozumiem. Wszystko w
porządku. Spojrzyj! Musimy wyciągnąć z powrotem z kilometr linki i powtórzyć pomiar.
Żeby to diabli nadali! Czemu się śmiejesz, co w tym zabawnego?

— Zabawnego?... nie... — magnetolog szarpnął za korbkę — pocieszającego, powiedz

raczej. Żebyś ty widział, jak wyglądał nasz pomiar głębi morza na „jedynce", ongiś, przed
jedenastu laty...

Terkot niewielkiego silnika benzynowego zagłuszył słowa, wypełnił cały namiot. Z

czerni przerębli szybko wypełzała stalowa linka. Po dziesięciu minutach silnik ucichł, drut
pomknął znów w głębię. Dwie pary oczu wpatrywały się z napięciem w cyfry, szybko
migające w okienku licznika. — Tysiąc osiemset... — Tysiąc dziewięćset... — Dwa tysiące...
— odczytywali bezwiednie na głos. Gdy licznik wskazał znów dwa tysiące pięćset osiem
metrów, zadziałał hamulec, bęben znieruchomiał. Na obu twarzach odbiło się zdumienie.

— Biegnij po profesora!
Otrzepując starannie śnieg z futra, przy dźwigarce stał już po chwili zaniepokojony

profesor Gakkel.

Przede wszystkim wyciągnij sondę, przekonamy się, czy dotknęła dna.

—- Ależ profesorze... — oburzył się hydrolog.
Jednostajny terkot silnika i dym spalin nie wypłoszyły nikogo z namiotu. Ponad

trzydzieści minut oczekiwania na wyciągnięcie sondy z głębi oceanu dłużyło się nieznośnie
— wyłoniła się wreszcie ociekająca szybko zamarzającą wodą. We wgłębieniu wyraźną
plamą odcinał się szaroró- żawy ił. A więc dotknęła dna, pomiar był dobry...

W kabinie samolotu zebrał się cały dziesięcioosobowy zespół lotniczej wyprawy. Na

wszystkich twarzach malowało się podniecenie, wszystkie oczy utkwione były w
radiotelegrafistę, który przekazywał do Instytutu Arktycznego w -Leningradzie meldunek z
wynikami pomiaru. Nim ucichł terkot nadajnika, w kabinie wybuchła wrzawa. Każdy
wysuwał swoją teorię, bronił swego zdania, ale wszystko to były tylko domysły. Należało
czekać cierpliwie na wyniki dalszych pomiarów. Wszystkich nurtowało pytanie: co odpowie
Leningrad na tę nieoczekiwaną wiadomość. Każdy wyobrażał sobie zdumienie swoich ko-
legów zza biurek, każdy widział ich pełne niedowierzania twarze. Odpowiedź z Instytutu
przyszła taka, jakiej się spodziewali.

— Błąd. Powtórzyć pomiar!
— To brak zaufania! Jak mogą przypuszczać, że nie sprawdziliśmy — oburzali się jeden

przez drugiego.

— Każdy z was postąpiłby tak samo otrzymując podobnie niewiarygodny meldunek —

wmieszał się profesor. Nie ukrywał podniecenia, wiedział, że pomiar jest dobry, a wynik —
sensacyjny. Parokrotnie powtórzony tego dnia wykazywał tę samą głębię...

W ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat żaden z uczonych na świecie nie podawał w

wątpliwość klasycznej teorii Nansena, który twierdził, że basen arktyczny był wklęsłą,
głęboką czaszą o prawie płaskim dnie, ciągnącym się po szelfy otaczających go kontynentów

background image

Euroazji i Ameryki. Żadne pomiary wykonywane do tego czasu nie zaprzeczały tej teorii.
Czyżby była niesłuszna? Myśl zatrzymywała się bezradnie przed zbyt pochopnym
formułowaniem wątpliwości.

background image

W miarę przesuwania się punktów pomiarowych głębia oceanu gwałtownie malała. Nie

ulegało wątpliwości, że ekipa profesora Gakkela odkryła pogrążony w mroku głębokich wód,
wyrosły z dna grzbiet górski.

Instytut Arktyki rzucił na kry Północnego Oceanu Lodowatego dziesiątki nowych ekip

hydrologów, glacjologów i magnetologów. Wyniki były rewelacyjne. Podwodne pasmo
górskie, sprzed milionów, milionów lat, nieskończenie starsze od lądowych, spiętrzało się w
szczyty sięgające trzech tysięcy metrów i ciągnęło poprzez cały prawie ba- " sen arktyczny,
od Wysp Nowosyberyjskich po Grenlandię. Od głównego łańcucha, któremu nadano nazwę
Grzbietu Łomonosowa, po dnie oceanu biegły mniejsze i większe odgałęzienia.

Magnetolodzy stwierdzili ponadto, że linie sił pola magnetycznego Ziemi zagęszczały się

wyraźnie wzdłuż głównego podwodnego grzbietu. Odkrycie tej anomalii wzbudziło nową
sensację. Daleka Północ odsłaniała długo strzeżone tajemnice.

W marcu, kiedy światło dnia polarnego ułatwiało lądowanie na krach scementowanych

jeszcze siarczystym mrozem, rok po roku w różnych punktach oceanu siadały samoloty
przywożąc ekipy specjalistów. Czasu przed sobą mieli niewiele. W maju rozmiękła kra
pękała, kładąc kres ich pracy. Ludzi i sprzęt trzeba było pośpiesznie wywozić z Arktyki.

Pierwszą tego rodzaju lotniczą wyprawę „letnią" w 1941 roku nazwano Siewier 1. W

sześć lat później uczestnicy ekspedycji Siewier 2 odkryli Grzbiet Łomonosowa.

W ciągu trzech lat od roku 1947 przeprowadzono badania w dziewięćdziesięciu punktach

Północnego Oceanu Lodowatego.
W dwadzieścia lat później Siewier 20 zakładał pięćsetną stację badawczą. Mapa Arktyki z
naniesionymi punktami lądowań powietrznych ekspedycji wygląda dziś tak, jakby ktoś na nią
szczodrą dłonią wysypał garść maku.

Krótkie, trzymiesięczne obserwacje i pomiary nie wystarczały jednak naukowcom. Żądali

wciąż nowych danych,
każde odkrycie wyzwalało potrzebę sięgnięcia głębiej. Zapadła decyzja powrócenia do
dawnych koncepcji Nansena i Szmidta, do zakładania stałych stacji na dryfujących krach
Północnego Oceanu Lodowatego.

Srebrzyste wysmukłe „Iłły", ciemnozielone „Tu" w huku silników zawisły nad skutymi

mrozem obszarami arktycznych lądów, wysp i mórz.

DOWOZIMY EKWIPUNEK STACJI SIEWIERNYJ POLIUS 8, PODAJCIE

DANE METEO NA TRASIE PRZELOTU — wystukiwał radiooperator.

WIEZIEMY ZMIANĘ ZAŁOGI SIEWIERNYJ POLIUS 8, LECIMY WE

MGLE, URUCHOMIĆ NATYCHMIAST RADIO- LATARNIE — dopominał się inny.

PRZYGOTUJCIE NA DIKSONIE SANIE I CIĄGNIKI NA PRZYJĘCIE STU

TON PALIWA Z NASZYCH MASZYN —

W eterze krzyżowały się polecenia, rozkazy, prośby. Wszystkie ważne, pilne, naglące.
Ekipa radiotelegrafistów na wyspie Dikson, głównej bazie lotniczych wypraw

arktycznych, wściekała się, kiedy w ten chaos sygnałów Morse'a i fonii wrywał się raptem
silny nadajnik okrętowy głusząc meldunki wszystkich samolotów.

PRZYŚLIJCIE MASZYNĘ WYWIADU LODOWEGO, UGRZĘ2LISMY W

CIĘŻKIM LODZIE... — gorączkował się kapitan statku płynącego do Cieśniny Wilkicklego.

15 KWIETNIA 1959 ROKU DRYFUJĄCA STACJA SIEWIERNYJ POLIUS 8

ROZPOCZĘŁA PRACĘ... donosU równocześnie radiotelegrafista z Morza Syberyjskiego.
Reszta meldunku ginęła we wrzawie innych sygnałów.

SPOKÓJ W ETERZE — NIE WSZYSCY NARAZ... PILNOWAĆ TERMINÓW

ŁĄCZNOŚCI... TRZYMAĆ SIĘ SWEJ CZĘSTOTLIWOŚCI... — napomlnaU nieustannie
radiotelegrafiści z wyspy Dikson troskliwie chroniąc powietrzne wyprawy 1 dryfujące stacje.
• * •

background image

Gniewnie ciskał wiatr kłębami śniegu na zawieszony wysoko nad krawędzią kry,

rozjarzony światłami pokład atomowego łamacza lodu Lenin. W milczeniu patrzyli polarnicy
na tonącą w mroku październikowej nocy równinę. Pogrążona w głębokim zimowym śnie
obca była i wroga. Ani jednego ciemniejszego punktu, na którym mogłoby się zatrzymać
oko. Mroźna wilgoć w powietrzu pogłębiała uczucie nieprzyjaznej pustki.

Pierwszy raz podczas nocy polarnej zakładano pod biegunem laboratorium badawcze,

pierwszy raz*atomowy łamacz lodu, nie samoloty, dowiózł tu ludzi i sprzęt.

Jaki los zgotuje Arktyka nowej stacji Siewiernyj Polius 10? Jak długo zdołają tu

przetrwać ludzie? Jakimi szlakami poniosą ich prądy morskie, których tajemnic nie zgłębił
jeszcze człowiek? Czy jak załoga stacji Siewiernyj Polius 4 zawiłymi skrętami przepłyną, w
ciągu tysiąca stu dni, ponad siedem tysięcy kilometrów? O takim dry- fie, ze wschodnich
połaci Oceanu Lodowatego, poprzez biegun północny do wybrzeży Grenlandii, daremnie
marzyli ongiś De Long, Nansen i Amundsen...

A może ten tonący dziś w mroku polarnej nocy, odpychający obcością okruch

północnego oceanu zacznie wkrótce pękać w gniewnym huku napierających brył? Załoga
stacji Siewiernyj Polius 9 wiele razy musiała pospiesznie przeciągać obóz w bezpieczniejsze
miejsce, z trudem ratując dobytek. Jakie tajemnice wyjawi ta kra, na której pozostaną tak
długo, jak długo nie pochłonie jej ocean? Jaką każe im płacić cenę?

Myśl zatrzymywała się bezradnie przed pytaniami, na które odpowiedź mogła przynieść

tylko przyszłość. Ludzie przybyli tu uzbrojeni we wszystko, co mogła zapewnić im technika,
we własne doświadczenie polarnej zaprawy, w tytuły naukowe, w pasję poznania. Ale
ostatnie słowo miała Arktyka.

Kierownik stacji pierwszy zszedł po trapie niosąc ostrożnie niewielki przyrząd. Obiegł na

nartach lodowe pole, żeby w dwudziestu punktach przeprowadzić pomiary grubości metodą
magnetyczną — każdy trwał trzy minuty. J

Rozległe płaskie wzniesienie pośrodku nie zawiodło nadziei, grubość lodu przekraczała

tu dwanaście metrów — trudno o lepsze miejsce pod stację.

Zadźwięczały silniki elektrycznych dźwigów, lekko jak piórko wyniosły z głębin ciągnik.

Ledwie szerokie gąsienice osiadły ciężko na chropawym lodzie, podgrzany zawczasu silnik
zaskoczył od razu. Z otwartych szeroko luków pośpiesznie wypełzały w górę domki
mieszkalne i domki-pracownie, wszystkie na płozach, z pełnym wyposażeniem wnętrza,
zabezpieczone przed mrozem, przygotowane na przyjęcie ludzi, kttórzy po ciężkich
godzinach pomiarów i obserwacji na mrozie nie chcieli cierpieć niewygód, opracowując
wyniki badań i wypoczywając przed nowym dniem trudu.

W pośpiechu i wrzawie rozładunku pierzchło dławiące uczucie wrogości, jakim

podbiegunowa kra przyjęła ludzi. Ruszali się szybko, mróz poganiał siarczysty, nie było cza-
su na rozmyślania.

Kiedy szóstego dnia łamacz lodu rykiem syreny żegnał dwudziestoosobową załogę, na

lodowym polu czerniało trzydzieści domków i namiotów, a nad nimi zawisła sieć ubielonych
szronem masztów radiostacji i anten, radarów, radioteodolitów oraz jonosondy.

Setkami świateł błyszczał jeszcze na horyzoncie Lenin, kiedy aerolodzy rozpoczęli

pierwszy radiosondaż. Pożerała ich ciekawość. W snopie reflektora długo jeszcze sinym
światłem srebrzyła się powłoka balonu, nim zawieszona wśród gwiazd wsiąkła w czerń nocy.
Przez otwarte drzwi domku monotonnie jak litania dźwięczały sygnały wysyłane z
podniebnych szlaków. Oscylograf pętlowy kreślił tajemnicze łamane linie, z których ludzie
odczytywali temperaturę, wilgotność i ciśnienie na różnych wysokościach. Anteny
radioteodolitu przesuwały się bezszelestnie śledząc ruch unoszonej coraz wyżej radiosondy.
Co minuta obsługa nanosiła na grafik szybkość i kierunki wiatrów górnych.

background image

Na przeciwległym krańcu obozu inna grupa ustawiała na trójnogu ciężką automatyczną
kamerę do zdjęć zorzy

background image

polarnej. Pierwsze zielonkawe smugi pojawiły się na horyzoncie, rozfalowały, w dziwnych
splotach sunęły wszystkie do zenitu i tam rozgorzały różnobarwną koroną rozświetlając
niebo.

Długo kucharz bił w gong, nim ściągnął ludzi do mesy. Już od progu, rozgorączkowani,

napełnili ją wrzawą, rozprawiali głośno, wszyscy naraz.

— Dwa tysiące trzynaście metrów dzieli nas od najbliższego lądu, od dna. 'Mój

ultradźwiękowy echolot zapracował od razu, bezbłędnie — chwalił się hydrolog.

— Zanotowaliśmy dziś minus osiemdziesiąt siedem stopni, balon pękł dopiero na

wysokości trzydziestu sześciu kilometrów — mówił przejęty aerolog.

— Dzisiejsza zorza wywołała poważne zaburzenia, moja aparatura zanotowała w

jonosferze niezwykłe zmiany — opowiadał elektronik.

— Mnie zakłóciła łączność z Diksonem, rzadkiej siły zaniki w eterze —podchwycił

radiooperator.

Słuchając rozgwaru podnieconych głosów, kucharz kiwał tylko smętnie głową. Namęczył

się nad tym kulebiakiem, który połykali teraz szybko, nie wiedząc nawet, co jedzą, i dobrego
słowa nie posłyszał. Automatyka, elektronika, jonosfera... „Jeszcze rok i obejdą się beze
mnie, robot przygotuje im jedzenie, takie, jakie mu „zaprogramują" — powtórzył w myśli
zasłyszane wyrażenie.

Pochłonięci pomiarami, kłopotliwą obsługą kapryśnych, precyzyjnych przyrządów ludzie

zapominali nieraz, gdzie się znajdują. Do rzeczywistości przywoływała ich nierzadko
brutalnie Arktyka. Tak brutalnie jak przed dwudziestu czy przed dwustu laty.

Przeraźliwy ryk syreny którejś nocy zamącał spokój. Rozbrzęczane telefony w domkach

mieszkalnych i pracowniach wzywały ludzi na posterunki alarmowe.

— Kra pękła w pobliżu radaru!
— Elektrownia zagrożona, uruchomić ciągnik! — huczały megafony, głuszone wyciem

wichury i trzaskiem łamanych brył lodu. Zaczynała się walka.

Do szczelnej, ogrzanej kabiny samolotu z trudem przenika stłumiony szum równo

pracujących silników. Fosforyzujące tabliczki przyrządów rzucają mdły blask na skupioną
twarz pilota. Nie chce zapalać świateł, woli półmrok. W miarę upływu godzin narasta
zmęczenie, broni się, jak może, przed tą nieuchronną daniną długiego lotu. Pod skórzanym
hełmem słychać nierówno odmierzane sygnały, gdy cichną lub zmieniają ton, ręka delikatnie
przesuwa orczyk i posłuszna woli człowieka maszyna znów wchodzi na kurs. Pod nią w dole
rozpościera się otchłań ciemności skutego lodem oceanu. W górze przez przezroczystą kopu-
łę widać rozmigotane niebo. Trudno uchronić się przed myślą, że za cienką ścianką kadłuba
śą tylko ocean i gwiazdy. Krótko trwa poczucie samotności Sygnały radiolatarni z odległego
lądu niczym opiekuńcze ramiona prowadzą samolot, wytyczają mu trasę na powietrznych
szlakach. Ręka dotyka przycisku. Przez niebieskawy ekran jak żmijki błyskawicznie
przebiegają cienkie linie świetlne i nieruchomieją. Radarowy wysokościomierz wskazuje trzy
tysiące metrów. Ekran blednie i gaśnie jak zdmuchnięta świeca. Strzałka radiokompasu
tańczy chwilę, nim się zatrzyma — „Kurs-Nord".

W słuchawkach mocno dźwięczą nowe sygnały. Siewier- nyj Polius 10 nadaje teraz

kierunek. To już niedaleko. Jakże niecierpliwie musi wyczekiwać załoga stacji na tę pocztę
dowiezioną w mrokach polarnej nocy. Słowa kreślone ręką bliskich to coś więcej niż
najdłuższa radiode- pesza.

Zza przepierzenia dobiega szum uruchamianego nadajnika. W łatach chmur migoczą już

w dole światła, szybko rosną. Pilot zatacza wielki krąg, wytraca wysokość
i wchodzi płynnie w zasięg reflektorów lądowiska.

background image

Nie ma już teraz w Arktyce dziewiczych szlaków. W zamierzchłą przeszłość odeszli ci,

co życie oddawali, żeby dotrzeć do bieguna. Człowiek pragnie wiedzieć, pozna-

background image

wać — jeżeli przestanie pragnąć, nie jest godzien miana człowieka — pisał Fridtjof Nansen.
Pionierów zdobywców mroźnych mórz i kontynentów zastąpili pionierzy naukowcy.

Osiągnięcie „okrutnego bieguna" wymagało stuleci. Odkrywanie jego tajników wydaje

się dziś błyskawiczne dzięki stosowaniu najnowocześniejszych metod i instrumentów. Ale
spowite siecią stacji badawczych, drążone trasami -podwodnych statków, głuszone hukiem
samolotowych silników arktyczne wody nie znają pośpiechu. Na miejsce zgłębionych
ludzkim trudem tajemnic napływają wciąż inne, nowe. I nikt dziś jeszcze nie potrafi
powiedzieć, kiedy Północny Ocean Lodowaty wyjawi ostatnią.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Centkiewiczowie Alina i Czesław Tumbo z Przyladka Dobrej Nadziei
LP I III Centkiewiczowie Alina i Czesław Zaczarowana Zagroda
Centkiewiczowie Alina i Czesław Kierunek Antarktyda
Centkiewiczowie Alina i Czesław Na białym szlaku
Centkiewiczowie Alina i Czesław Fridtjof, co z ciebie wyrośnie
Centkiewiczowie Alina i Czesław Fridtjof, co z ciebie wyrośnie
Centkiewiczowie Alina i Czesław Tumbo nigdy nie zazna spokoju
Centkiewiczowie Alina i Czesław Zaczarowana zagroda
Centkiewiczowie Alina i Czesław Osaczeni wielkim chłodem
Centkiewiczowie Alina i Czeslaw Odarpi syn Egigwy
Alina i Czesław Centkiewiczowie Okrutny biegun
zaczarowana zagroda ALINA I CZESLAW CENTKIEWICZOWIE
Alina i Czesław Centkiewicz biografia
Centkiewiczowie Alina i Czesław Zaczarowana zagroda
Studenci biegunka przewlekła'
biegunka odwodnienie u dzieci zaj5
Higiena Biegunki

więcej podobnych podstron