Centkiewiczowie Alina i Czesław Fridtjof, co z ciebie wyrośnie

background image

Alina i Czesław Centkiewiczowie

Fridtjof,

co z ciebie

wyrośnie?

Opowieść o Nansenie

background image
background image

1. Pierwsze wyprawy
Kołyszący się na gładkiej, prawie nieruchomej tafli pływak drgnął niespokojnie, zatańczył.

Niecierpliwym ruchem chłopak poderwał wędkę. W słońcu zabłysł na moment pusty haczyk,
zatoczył wielki łuk i wbił się w wargę rybaka. Rozpaczliwe próby wyciągnięcia zdradliwie
pozaginanego kawałka stali nie zdały się na nic. Zaciskając z bólu zęby, chłopak męczył” się
daremnie. Każdy ruch sprawiał mu nieznośny ból. Kropelki krwi toczyły się po brodzie i
rozlewały na kraciastej koszuli coraz szerszą plamą. Trzymając tuż przy twarzy dłoń z nawiniętą
cienką żyłką, zaczął ostrożnie przedzierać się przez gęste podszycie lasu do widocznych na
odległym wzgórku zabudowań. Raz po raz na drodze stawał mu jakiś rów, przez który trzeba
było przeskoczyć, jakiś pagórek, na który musiał się wspinać. Tu i ówdzie niesforna, giętka
gałąź chłostała go po twarzy, roz-raniając boleśnie krwawiącą wargę.

Na widok wysokiej postaci przed gankiem przyśpieszył kroku. Upinająca na głowie długi, jasny

warkocz kobieta, spojrzawszy na haczyk tkwiący w ciele, bez słowa wbiegła do mieszkania.
Powróciła po chwili bla’da, trzymając w ręku niewielki, ostry nożyk. Zdecydowanym ruchem
na’dcięła zranioną wargę i delikatnie wydobyła głęboko wbity kawałek stali. Pot wielkimi
kroplami spływał po czole chłopca, ale z ust nie wydobyła się ani jedna skarga, ani jeden choćby
jęk.

— Jeszcze nie zagoiła ci się ręka, nogi masz całe w bliznach. Jak ty wyglądasz? Fridtjof, co z

ciebie wyrośnie? — usłyszał.

— Pstrągi takie ogromne. Chciałem ci, mamo, zrobić niespodziankę, usmażyłabyś... — słowa z

trudem wydobywały się z zakrwawionych warg.

— Też mi się rybak znalazł! Poczekaj przynajmniej, aż skończysz siedem lat — zaśmiała się

kobieta, głaszcząc czule syna po jasnych, krótko przystrzyżonych włosach. — No, idź już, idź,
obmyj się, jesteś cały pokrwawiony. Pomógłbyś lepiej przy gospodarstwie, zamiast guza szukać
w lesie.

Fridtjof westchnął głęboko. Matka jest wspaniała, wiadomo: Nigdy nie nakrzyczy, chociaż

powodów nie brak, dopomoże zawsze w biedzie jak najlepszy przyjaciel, wytłumaczy przed
srogim ojcem, ale czyż może zrozumieć, że on w ogrodzie zna już prawie na pamięć każdą
ścieżkę, każdy niemal kamyk.

Z urazą spojrzał na starannie utrzymane, wyciągnięte w rząd, rabatki złocistych nasturcji, na

pociemniałe od starości drewniane ściany domku, tonącego w wysokich krzakach
różnobarwnych dalii. Wszystko tu miłe, kochane, ale takie ciągle jednakowe. A pustynny, dziki,
ciągnący się dziesiątkami kilometrów za domem las, Nordmark, potoki, wijące się wśród
urwistych brzegów skał, przyzywają wciąż setkami nowych zakątków i niespodzianek. Woda w
nich przejrzysta, widać każdy kamyk na dnie, każdą najmniejszą rybkę. Wartka i rwąca niesie z
dalekich, nieznanych brzegów mnóstwo niezwykłych rzeczy, jakieś dziwne kawałki drewna,
jakby z rozbitych okrętów, które zatonęły, jakieś źdźbła słomy czy nasiąkłe wilgocią gniazda,
pióra ptasie.

Powietrze wypełnia nie milknący gwar. Rude wiewiórki przychodzą same jeść z ręki, trawa na

przybrzeżnych łąkach, wysoka po pas, gorzko pachnie nie znanymi w ogrodzie ziołami i
kwiatami, a w załomach skał głębokie, ociekające wilgocią pieczary przyciągają urokiem
tajemnicy, wydają się bez dna. Nie dociera do nich żaden głos, nie stanęła tu może nigdy ludzka
stopa. Panująca w grotach ciemność budzi lęk, ale nogi same niosą, ręce same wczepiają się w
strome załomy skalne. I jakże tu zostać w ogrodzie?

Zachodzące słońce wisiało już nisko nad ziemią, gdy pan Bal-dur Nansen, jak co dnia, z teczką

wypchaną papierami powracał z sądu. Udał wprawdzie, że nie dostrzega napuchniętej wargi

background image

Fridtjofa, i nic nie powiedział, ale to była zasługa matki, która na czas zdążyła wybiec mu na
spotkanie i długo coś tłumaczyła w prowadzącej do domu sosnowej alei.

Przy stole Fridtjof siedział jak trusia, nie śmiąc podnieść oczu na surową, okoloną bokobrodami

twarz milczącego dziś bardziej niż zwykle ojca. Pan Nansen wciąż nie zwracał na niego uwagi,
serdeczniej tylko niż eo dnia spoglądał na paplającego beztrosko młodszego syna Aleksandra.

W ciągu paru następnych dni obaj chłopcy kręcili się grzecznie w ogrodzie, dopomagając matce, na

której spoczywał cały ciężar spraw domowych. Pracy nie brakowało nigdy w niewielkim
gospodarstwie Storę Frohen odległym o trzy kilometry od stolicy kraju, Christianii. Krowy,
konie, drób zabierały wiele czasu niestrudzonej panL Nansen, tym bardziej że sama zajmowała
się ogrodem, prała i szyła ubrania dla chłopców. Skromna pensja urzędnika sądowego nie
wystarczyłaby na utrzymanie całej rodziny, gdyby nie pracowitość i oszczędność zapobiegliwej
gospodyni, jakich niejeden mężczyzna mógł jej pozazdrościć. A ponieważ dzielnie umiała
radzić sobie w każdej okoliczności, na nią także spadł niełatwy obowiązek pokierowania
wychowaniem synów. Obaj kochali bardzo matkę, ale niemało wciąż przysparzali jej trosk i
kłopotów.

Ot, chociażby i teraz. Nie upłynęło kilka dni od wypadku / haczykiem, a chłopcy, nic nikomu nie

mówiąc, znikli z domu natychmiast po obiedzie. Znikły także wędki. A więc nowa eskapada w
nieznane. Zapracowana matka westchnęła tylko. Nie przejęła się w pierwszej chwili, myśląc, że
i ona wolałaby pójść do lasu na spacer.

Baronówna Wedel-Jarlsberg z domu była pierwszą w Norwegii kobietą, która ośmieliła się

przypiąć do nóg narty, nic sobie nie robiąc z oburzenia całej, znanej powszechnie w kraju
rodziny. Co gorsza, wbrew woli ojca wyszła za mąż z miłości /a niezamożnego piekarza. Po
jego śmierci, nie słuchając ni~ czyich dobrych -rad, poślubiła skromnego urzędnika sądowego
Nansena. I co najważniejsze, nigdy nie pożałowała tego kroku.

Starszy syn po matce wziął w spadku przedsiębiorczość graniczącą czasem, co tu dużo mówić, z

samowolą. Nikt też lepiej niż ona nie mógł go zrozumieć.

To Fridtjof, ten niespokojny duch, musiał namówić młodsze-go brata. Może chcą znów przynieść

pstrągów na kolację? Zmęczą się, będą głodni, wtedy szybko sobie przypomną o domu.

Ale godziny mijały za godzinami, a synowie się nie zjawiali. Słońce zaszło, minęła pora kolacji.

Opanowaną zazwyczaj panią Nansen ogarnął niepokój. Mąż robił jej wymówki, że rozpuszcza
chłopaków. Sam wpadł nareszcie w panikę. Może leżą na dnie jakiejś szczeliny w skałach.
Może utonęli w potoku? Dokąd poszli? Gdzie ich szukać?

Ciemności nocy zapadły na ziemię, chłopców nie było wciąż widać. W Storę FrShen zawrzało. Z

płonącymi pochodniami w rękach domownicy rozproszyli się po lesie nawołując bez przerwy,
psy naszczekiwały, węsząc po okolicy. Koło północy z czerni zarośli wyłoniły się wreszcie dwie
małe postacie z wielkim, ciężkim koszem, pełnym ryb. W poszarpanych ubraniach, z
pokrwawionymi nogami, ledwie żywi ze zmęczenia chłopcy przypominali biedne, zagubione
szczeniaki, przygotowane na tęgie razy.

Nim matka zdążyła otworzyć usta, Fridtjof wysunął się pierwszy, jakby osłaniając brata przed

oczekującą karą, i gorączkowo zaczął się tłumaczyć. Z nieskładnych zdań rodzice zrozumieli
wreszcie, że chłopcy chcieli matce zrobić niespodziankę koszem wspaniałych pstrągów. Że
chcąc ich spróbować, upiekli kilka w popiele, na żerdziach, jak Robinson Crusoe na bezludnej
wyspie. Sami nie wiedzieli, kiedy zmorzył ich sen, a gdy obudzili się, było już ciemno. Fridtjof
nie próbował się nawet usprawiedliwiać. Postąpił źle, ale jednocześnie gorąco pragnął, by i tym
razem matka go zrozumiała. Nie kary się lękał. Wiedział, że na nią zasłużył. Bał się, że rodzice
zabronią mu na przyszłość podobnych wypraw. We wlepionych w twarz matki wielkich,
niebieskich oczach malowała się niema, gorąca prośba. Czy i tym razem zrozumie?

Nakarmieni i umyci chłopcy zapadli już dawno w kamienny sen, ale państwo Nansen do białego

ranka nie zmrużyli oka, zastanawiając się, jak należy dalej synami pokierować. -

background image

— Sama tego chciałaś, bierzesz na siebie wielką odpowiedzialność, pamiętaj! Ja nie

rozpuszczałbym tak chłopaków — upierał się ojciec.’— Aleksander jest cichy, spokojny. Boję
się o Fridtjof a. On niczego się nie zlęknie, przed niczym nie cofnie...

— Ale jest samodzielny. Niech w sobie dalej to wyrabia,
10
choćby na własnej skórze. To najlepsza szkoła. Trzeba zaryzykować. Jeśli jest coś wart naprawdę,

nie zawiedzie zaufania. Zobaczysz, obaj nam będą w przyszłości wdzięczni za takie
dzieciństwo.

Nazajutrz, przygotowani na gorzkie „wymówki i zasłużoną karę, chłopcy skruszeni, cisi jak trusie

stanęli przed matką.

— Wiesz, że to, co miało miejsce wczoraj, nie może się już nigdy powtórzyć — powiedziała

spokojnie, zwracając się do Fridtjofa. — Jeśli chcesz urządzać swoje dalekie wyprawy i wciągać
w nie brata, nie będziemy wam ich bronić, pod warunkiem, że uprzedzicie nas zawsze, kiedy i
gdzie wyruszacie. Jesteście dla nas wszystkim. Pamiętajcie!

Chłopcy nie zawiedli. Całe lato wędrowali po górach, lasach, dolinach, spali w pieczarach,

szałasach, zastawiali sidła, strzelali /. łuków, które Fridtjof sam sporządził, łowili ryby. Żywili
się tym, co sami zdobyli w lesie, popijając upieczone w żarze ogniska pstrągi i łososie zimną
źródlaną wodą. Odkrywali nowe lądy, staczali bitwy z urojonymi przeciwnikami, pływali po
wszystkich morzach świata, dokonując wciąż nowych wspaniałych czynów. Opaleni,
wysportowani, zahartowani, nie zdradzali się nawet przed matką, jaki strach ich oblatywał, gdy
przyszło brnąć po omacku przez ciemną gęstwinę lasu pełnego nocą tajemniczych dźwięków lub
resztą sił czepiać się skalistego nawisu, pod którym huczał groźnie wartki, górski potok.
Aleksander wolałby może wracać na noc do domu i spać w wygodnym łóżku, ale Fridtjof był
nienasycony. Pociągało go wszystko, co trudne, nieosiągalne. Nie ustawał w wysiłkach, żeby
dopiąć celu, jaki przed sobą postawił.

Matka patrzyła z radością na samodzielność syna. Nie wiedziała, biedaczka, ile razy jeszcze będzie

drżeć z obawy o życie 1 ridtjofa.

Pewnego ranka potężny wybuch wstrząsnął drewnianymi ścianami Storę Fróhen. W otaczające

dom krzewy posypały się /. łoskotem szyby. Z okna stryszku buchnęły czarne kłęby. Pani
Nansen w jednej chwili znalazła się na górze. Niewielki pokoik, tonący w oparze dymu,
wyglądał jak po trzęsieniu ziemi.

11
Pośrodku, ogłuszony, nieruchomy Fridtjof z twarzą zalaną krwią trzymał jeszcze w ręku resztki

strzelby zrobionej z wodociągowej rury. Matka jednym skakiem znalazła się przy synu.

— Otwórz oczy! — krzyknęła nieprzytomna. — Widzisz? Fridtjof kiwnął tylko potakująco głową,

nie mogąc wydobyć

z siebie głosu.
— To szczęście! Stój spokojnie!
I znowu chłopak nie drgnął, podczas gdy matka długo wyjmowała ziarenka prochu wbite głęboko

pod skórę twarzy.

— Czy cię to wreszcie nie oduczy od tego ciągłego majster-kowania? Mogłeś oślepnąć,

rozumiesz? — mówiła pełna troski.

2, Bierz przykład z prapradziada
Wodociągowa rura, z której miała być zrobiona strzelba, łuk, wędki leżały już dawno na strychu.

Nad Storę Fróhen nadciągała zima. Pierwsze mrozy ścinały nocą powierzchnię okolicznych
rzek.

Cała uwaga Fridtjofa skupiała się na pytaniu, jak z dwu desek zmajstrować sobie narty? I w końcu

zmajstrował. Pożal się Boże, co to były za narty. Jedna dłuższa, druga krótsza, ale i takie
wystarczały, żeby pokonać najcięższe zjazdy, przed którymi wahali się nieraz doświadczeni
narciarze. Fridtjof zdejmował narty po to tylko, by przypiąć do butów łyżwy. Nic więc

background image

dziwnego, że nie mając jeszcze lat siedemnastu zdobył mistrzostwo Norwegii, a później
mistrzostwo świata w jeździe szybkiej na łyżwach i w ciągu lat dwunastu brał zawsze pierwsze
nagrody na wszystkich kolejnych ogólnokrajowych zawodach narciarskich.

Forsowna zaprawa sportowa i doskonała kondycja fizyczna nie przeszkadzały mu jednak w nauce.

Chłopak, który w dzieciństwie zamęczał wszystkich nie kończącymi się pianiami: ,,po co?”, ,,na
co?”, „dlaczego?” — umiał już dziś sam szukać odpowiedzi w książkach. I poty szukał, póki jej
nie znalazł. W szkole zaskakiwał kolegów i profesorów swymi wszechstronnymi
zainteresowaniami. Bo wiedzieć chciał wszystko i wszystko zgłębić. Pociągały go i biologia, i
nauki ścisłe. Jednocześnie niezwykle łatwo i chętnie przelewał swe myśli na papier, a także
pięknie malował. Zdolny, chwytał w lot każdą nowość, nie tylko po to, aby ją wyrecytować na
lekcji, lecz by w przyszłości mieć z niej pożytek. „Ma dobrze umeblowaną głowę” — mówili o
nim z uznaniem pedagodzy i wychowawcy. A wówczas rodzice rośli w dumę. Nie tylko matka,
ale wreszcie i ojciec.

13
Niesforny chłopak, który im wielu zmartwień przysporzył jako dziecko, którego spokojny i

pedantyczny pan Nansen nie mógł często zrozumieć, stawał się coraz bardziej podobny do
swych zasłużonych przodków.

— Masz z kogo brać przykład. Popatrz na twego prapra-dziada! —- słyszał od małego Fridtjof.
Podczas nieobecności ojca lubił przesiadywać godzinami w jego mrocznym, pełnym książek

gabinecie, w którym ze ścian patrzyły pociemniałe od starości portrety olejne przodków w
atłasowych ubiorach z białymi żabotami. Lękiem napawało go przenikliwe, badawcze spojrzenie
owego prapradziada, słynnego Hansa, który już w połowie XVII wieku wsławił rodzinę
Nansenów. Słuchając o jego pełnym niezwykłych przygód życiu chłopak nie mógł się oprzeć
nadziei, że i on może zostanie kiedyś wielkim człowiekiem.

Duńczyk Hans Nansen od wczesnej młodości odznaczał się stanowczym, twardym charakterem i

żądzą czynu. Mając zaledwie szesnaście lat, dokonał niezwykłej na owe czasy podróży, niemal
na „kraniec świata”, do brzegów Morza Białego. Szybko nauczył się tam po rosyjsku i
przewędrował pieszo od Półwyspu Kolskiego do Kowna, a stamtąd powrócił do rodzinnej
Kopenhagi. Ledwie doszedł do pełnoletności, król mianował go dowódcą wielkiej wyprawy,
która udawała się do ujścia rzeki Pe-czory po futra sobole i lisie, a także po cenne kły morsów.
Długie lata Hans pływał po północnych morzach i wędrował po syberyjskich brzegach.
Doświadczenia swe i wrażenia opisał w książce „Compendium cosmographicum”,
przechowywanej z wielką czcią w rodzinie Nansenów. Znakomity przodek był nie tylko
sławnym podróżnikiem, ale także wybitnym obywatelem swego kraju. W uznaniu jego zasług
mieszkańcy Kopenhagi wybrali go burmistrzem. Nie zawiódł zaufania swych wyborców.
Ofiarnie i bez wytchnienia pracował dla dobra miasta. Podczas wojny Danii ze Szwecją jemu
właśnie, jak twierdzili ówcześni kronikarze,’zawdzięczać należało, iż Kopenhaga przetrzymała
ciężkie chwile oblężenia i potrafiła zwycięsko odeprzeć ataki wroga.

14

W piętnastym roku życia na Fridtjofa spadł ciężki cios. Umarła matka. Zabrakło najlepszego
przyjaciela, który go rozumiał jak nikt i jak nikt umiał służyć radą.
Po ukończeniu szkoły chłopak długo nie mógł się zdecydować, jak pokierować dalej swym życiem.
Zbyt wiele rzeczy naraz pociągało go i ciekawiło.
Ojciec marzył dla niego o studiach prawniczych, ale chłopak za bardzo zżył się z przyrodą, żeby
myśleć ó monotonnej pracy przy biurku. Matka od małego namawiała go gorąco, żeby został
lekarzem. „Będziesz niósł pomoc innym, ratował im życie, będzie za tobą szło błogosławieństwo
ludzi” — przekonywała syna, nie domyślając się nawet, w jaki dziwny sposób spełni się kiedyś jej
marzenie.

background image

Ale i ten kierunek studiów nie przemawiał do wyobraźni młodego człowieka.
— Zostanę podróżnikiem jak mój prapradziad — postanowił wreszcie, ale zrozumiał, na szczęście,

że podróżnik nie może być nieukiem.

Najbardziej ze wszystkich odpowiadały Fridtjofowi studia przyrodnicze. Otwarty dostęp do gór,

lasów, rzek, do tego całego przeogromnego, nieznanego świata, którego był tak bardzo ciekaw.

W dwa lata później, w 1882 roku, jeden z profesorów na uniwersytecie w Christianii zawezwał do

siebie młodego, zdolnego studenta, wyróżniającego się spośród wielu innych bystrością umysłu
i pracowitością.

— Łowcy fok zwrócili się do uniwersytetu z prośbą, aby ktoś zajął się z punktu
widzenia naukowego życiem i obyczajami zwierząt, na które polują. Wciąż jeszcze

niewiele o nich wiedzą — powiedział. — Jesteś zdolny, wysportowany, ciekawy
świata. Chciałbyś może popłynąć na statku myśliwskim „Viking” po

morzach północnych?...
I uśmiechnął się nie kończąc na widok rozbłysłych szczęściem oczu studenta.

Mówiły więcej niż słowa. Po chwili dawał już rozgorączkowanemu zapowiedzią
polarnej podróży młodzieńcowi dokładne wytyczne pracy i szczegółowe zalecenia.

v
15

Gdy podchodziliśmy do Wyspy Jana Mayena, posłyszałem krzyk: —: Przed nami lód! —
Wyskoczyłem na pokład, starając się wzrokiem przebić ciemną, nieprzerwaną

zasłonę nocy. Nagle zajaśniało na niej coś wielkiego, dziwnego, rosło w oczach,
ostro odcinało się bielą krawędzi od czarnej powierzchni wody. Pierwszy odłam

kry. Za nią płynęły następne, wyłaniały się z dala z pluskiem i szumem, ocierały
o burty, prześlizgiwały obok i ginęły — opowiada Fridtjof w swych pamiętnikach.

— Na północnej części nieba zajaśniał naraz niesamowity blask. Pałający światłem
tuż nad horyzontem, rozpościerał się blednąc, ¦ aż po zenit nieba. Uszu mych

doszedł jednocześnie dźwięk zbliżony do plusku fali, rozbijającej się o
przybrzeżne skały. Światło było odbiciem bieli lodowych pól w dali, dźwięk —

chrzęstem ocierających się o siebie odłamów kry. Uderzały chwilami tak silnie o
burty, że cały kadłub jęczał, pojękiwał i trzeszczał, a ludzie stojący na

pokładzie z trudem utrzymywali się na nogach. Zbliżaliśmy się do czegoś nowego,
nieznanego. W ciągu paru dni płynęliśmy wzdłuż krawędzi wielkich, białych pól,

które ciągnęły się aż po horyzont.
— Wpłynąć w lód! — padł pewnego, loieczoru rozkaz kapitana. Nim udało się nam

schronić w bezpieczne miejsce, morze wzburzyło się, rozkołysało, rozszalało na
dobre. Mimo zwiniętych żagli pruliśmy wodę z szaloną szybkością. Statkiem

rzucało na wszystkie strony, lodowe bryły wpełzaly na siebie, biły wściekle w
burty, by za chwilę rozpaść się w kawałki. Przez pokład, od dzioba do rufy,

przetaczały się spienione fale. Powietrze drżało od grzmotów, narastającego
wciąż huku.

— Wszystkie ręce na pokład! — padła znów komenda. Pobledli marynarze w
milczeniu czekali na dalsze rozkazy. Coraz głębiej i głębiej wpływaliśmy w masę

lodową. Przed dziobem skłębiły się białe zwały. Naraz wyrosła tuż przed nami
wielka, szklista ściana, zawisła nad pokładem, zdawało się, że lada moment runie

nań całym ciężarem, zmiażdży burty, zniesie nas z powierzchni morza. Jeden
raptowny zwrot steru i statek przemknął szczęśliwie obok groźnej zapory. Naraz

trzask, gruchot, łoskot przeszyły powietrze. Od strony nawietrznej posypały
się drzazgi. Wielka lodowa bryła uszkodziła nam burtę.

Im dalej wpływamy id lód, tym mniej kiwa naszym „Vi-kingiem”. Masy spienionej
tvody spływają z pokładu, cichnie groźny łoskot kry. Ale przed nami, wysoko,

szaleje*wciąż burza. Przy każdym nowym wstrząsie wydaje się, że cały statek
pójdzie w kawałki.

Następnego ranka nie dowierzałem własnym oczom. Jak okiem sięgnąć, ciągnęła się
wokół jednostajna, cicha biel zastygłych lodowych pól. Promienie słońca

rozpalały diamentowe błyski w oszronionych olinowaniach. W powietrzu panowała
niczym nie zmącona cisza. Gdyby nie potrzaskane burty, nie uwierzyłbym, że

Pdedykolwiek szalał tu sztorm.

background image

Takie było moje pierwsze spotkanie z lodami.

J6

3. Gdzież, do diaska, podziały się foki?
Chrzest polarny pozostawił na młodym studencie wrażenie nie zatarte nigdy innymi, silniejszymi

nawet przeżyciami. Jego spokój i odwaga w groźnych dla statku chwilach, a tych nie brakowało
na Północnym Oceanie Lodowatym, przełamały w końcu pewną nieufność i niechęć, z jakimi
marynarze na statku myśliwskim „Viking” odnosili się początkowo do młodego przybysza.
Podsycał je brak fok na zwykłych łowiskach. Sezon łowiecki w Arktyce trwa bardzo krótko,
odnalezienie stad i dostęp do nich są niełatwe. Pomyślny połów to zapewniona zima.
Niepomyślny — to dla niejednej marynarskiej rodziny widmo niedostatku, może nawet głodu.
Tu nie było żartów. Wychowani w ciężkiej walce o byt, twardzi, często bezwzględni, marynarze
są bardzo przesądni. Pykali z krótkich fajeczek w milczeniu, przyglądając się spod oka młodemu
studentowi. A nie były to przyjazne spojrzenia.

— Zobaczycie, przyniesie nam jeszcze pecha ten studen-cik — sarkali jedni. — Gdzież, do

diaska, podziały się foki? Jakby je wymiotło. To się pierwszy raz przydarza ,,Vikingowi”.

•— I po co było brać na pokład obcego? — dorzucali inni.
— Nic, chłopcy, odegramy się jeszcze na nim, jak tylko lody wezmą nas na dobre w obroty —

zapowiedział bosman, chytrze mrużąc oczy.

Z góry cieszył się na myśl o widowisku, jakie urządzi im wtedy mimo woli ten nienawykły do

warunków polarnych żółtodziób. Szybko jednak niechęć zaczęła ustępować miejsca
szacunkowi. Fridtjof nie lękał się żadnej pracy, usłużny, chętny, nie odmawiał nigdy pomocy w
godzinach wolnych od swych obserwacji, a jego potężne bicepsy wzbudzały mimowolny
szacunek.

18
. pustką.

Dni mijały za dniami. Lodowe pola świeciły wC . aO gnia-Madaremnie dyżurny
marynarz wypatrywał z bocia° . Wokół da innych statków myśliwskich. Ani fok, ani

lu głońcu, ciągnęła się niczym nie skażona biel, połyskuj3ca .^jti my-> martwa,
jednostajna. Kapitan ,,Vikinga” z przerażę Odować

lal, czy to nie wina chronometru, który mógł sp. pływał, błędne obliczenia
współrzędnych geograficznych- l-za” ^eliezo-tok wciąż ani śladu. A przecież co

roku były ich tu ń* V dniem, ne stada. Czoła marynarzy zasępiały się z każdy
^astrój. /. każdą niemal godziną. Na statku zapanował ponury jj0weg0 W kabinie

kapitana ledwie widać wśród kłębów parada.
Iv mu mroczne, brodate twarze. Już wiele godzin tr i cze-

,Co począć? Gdzież, do diaska, znikły foki? Zostać ^ZySCy. kać czy też zmienić
kurs?” — powtarzają bezsilnie ^dzenie, Każdy błąd W wyliczeniach może przynieść

nieP fateria nikt. nie chce brać za nie odpowiedzialności. Na sto .A Każ-pustych
butelek. Może whisky czy rum rozjaśnią uniy ^onując dy radzi coś innego, każdy

bije pięścią w stół, Pr ygle ka-
wych przeciwników. Nikt nic nie wie. Po długim na ^-jkinga” [litan zmienia kurs

na północny. Ale przed dziobem >> u | noc bieli się wciąż przerażająca pustka
lodowych pól- .^ i noc zmieniają się marynarze w bocianim gnieździe. ^ jfridtjof

wypatrują czarnych kresek foczego stada. Na próżno- myśl,

de
d/ieli troskę towarzyszy. Ciąży mu bezradność,
e.
w za_

jak im dopomóc. ,,Viking” prze naprzód na pełnyc jfridtjof

/ uruchomionym silnikiem. Dopuszczony do dyżur0 ^ej Wy_
Itugie godziny spędza w bocianim gnieździe. Ludzie ^jej po-

ikości wyglądają jak owady krzątające się po n*eW11>ó*’e s^~
lywie tratwy. Wparty mocno w krawędzie beczki,

background image

ają mu łokci, wpatruje się jak urzeczony przez lun ¦
i nity mgłą horyzont. Niestraszne mu ostre, lodowate p

1 iatru, które tną jak nożem, ani chwiejba masztu, n groźny
. lórego wisi bocianie gniazdo. Lubi wsłuchiwać się przez

lirzęst kry i czysty dźwięk monotonnie wybija^ >
I/won okrętowy „szklanek”. . ^fyzon-

Zachodzące słońce kładzie ostatnie, zimne błyski na ^ brył.

c, zapala gamę tęczowych kolorów na krawędzi fria ,^/iat lo-
¦ »a niebie roznieca łunę jak od pożaru. Piękny jeS
19

dów, Fridtjof wie, że odtąd będzie zawsze do niego tęskni! Jest pierwszym, który dostrzega na
horyzoncie jakiś statek.
•— Toż to słynna „Vega” — krzyczy bosman odejmując od oczu lornetkę. — Nordenskjóld, ten
szwedzki uczony, przepłynął na niej trzy lata temu nie zdobytym przez człowieka Przeje ściem
Północno-Wschodnim z Europy do Azji, z Atlantyku na Pacyfik. To nie jest zwykły statek, to cały
szmat historii polarnej przed nami!
Młody student pożera oczyma smukłe omasztowania, wydęte wiatrem. Gdybyż tak kiedyś
wyruszyć z podobną wyprawą, zdobywać niedostępne przejścia wśród lodów, odkrywać nieznane
ziemie! To dopiero jest życie.
Załoga „Vegi” powiadamia myśliwych z ,,Vikinga”, że nie widziała fok na.całej swej trasie. Na
statku rośnie niepokój. Dokąd w takim razie płynąć? Może na zachód, do wybrzeży Grenlandii?
Niebezpieczny to kierunek. Można wmarznąć w lody, zalegające przybrzeżne wody tej, groźnej,
nieznanej wyspy. Ale wracać z pustymi rękami nie sposób. Co począć?
„Czyżby na północnych morzach wszystko było zagadką, znakiem zapytania, na które nie można
znaleźć odpowiedzi?” ¦— myśli Fridtjof, przysłuchując się zażartym dyskusjom myśliwych, którzy,
żeby zarobić na chleb codzienny, na każdym kroku-ryzykują swym życiem. Uświadamia sobie, że
zdani są na łaskę przypadku, że działają właściwie na ślepo, że nikt nic dotychczas naprawdę nie
wie o kierunkach prądów morskich w Arktyce. Jakimi drogami’ płyną wielkie lodowe pola, setki i
tysiące ton kry polarnej? Czy prądy morskie zachowują zawsze ten sam kierunek, czy też się
zmieniają? Jak i pod wpływem czego? Pytania te zaczynają nękać Nansena. Przyrodnik, zoolog
powinien badać tylko życie i obyczaje arktyczne fok, ale jego żądny wiedzy umysł domaga się
rozwiązania zagadki, od której zależą byt ludzki i życie.
Długo co noc w szczupłej kajucie, którą dzieli z pierwszym sternikiem, płonie naftowa lampka. W
ciągu całej doby przeprowadza Nansen obserwacje naukowe. Pobiera próbki wody, mierzy jej
temperaturę na różnych głębokościach, baczny na każdy szczegół otaczającego go życia, zapisuje,
notuje, przemyślą.

Na podstawie swych badań dochodzi do niezwykle śmiałego i ciekawego wniosku.

Lęka się go wprost sformułować. Jego daniem powszechnie uznawana teoria o
powstawaniu morskie-[o lodu jest z gruntu fałszywa. Uczony szwedzki Enklund

dowodził, iż na wielkich głębokościach znajduje się przechłodzo-na woda, które
zamienia się z czasem w „denny lód” i jako laki wypływa na powierzchnię morza.

Nie jest to zgodne z praw-I i, stwierdza Nansen. Na wielkich głębinach
gęstość zaso-h nia wody jest tak duża, że lód nie może się tam formować. Pola

lodowe powstają więc nie na dnie, lecz na powierzchni ii ktycznych wód. Gnany
prądami morskimi i wiatrem lód jest bez ustanku, bez przerwy w ruchu. Jaki jest

mechanizm tego uchu, gdzie rozpoczyna się dryf, a gdzie kończy? Odpowiedź na to
pytanie może mieć olbrzymie znaczenie nie tylko dla nauki, ale choćby i dla tych

łowców z dnia na dzień coraz bar-Iziej zasępionych. Rozgorączkowany student
zapomina, co to en. Dziesiątki razy sprawdza zarówno dane, jak i samo rozu-

background image

nowanie. Zdaje sobie sprawę, jak trudno będzie odpowiedzieć na te pytania, które
sam sobie stawia, ale nigdy w życiu nie ‘ociągało go to, co łatwe.

Otoczony krą statek płynie wciąż powoli na południe. Pew-
icgo ranka, chcąc rozprostować nogi, Fridtjof z lekkim karabin-

uem w ręku zbiega na lód. Coś czerni się w dali na lodowym
ulu. Czyżby oczekiwane tak*długo foki? Już ma skrzyknąć to-

arzyszy, ale czarny punkt wciąż nieruchomy, podpływa bli-
] Nie, to nie foki, to okrągły pniak. Każdy marynarz polar-

zna drzewo dryftowe, ale żaden dotąd nie pomyślał, skąd
\’ tu ono bierze. Nansen przyciąga, kłodę i dokładnie ją oglą-
Ih Na niewielkim pniu sosny widać nie uszkodzoną korę, od
dawna pewnie znalazł się w wodzie. Skąd przypłynął do
brzeży Grenlandii? Jedyne miejsce w Arktyce, do którego
i karni spławia się potężne kłody drzew, to Syberia. Stamtąd
u usiały go tu przygnać prądy morskie. Jeśli sosna przebyła
ik daleką drogę poprzez cały Północny Ocean Lodowaty, to
emu nie miałby pójść w jej ślady mocny, solidny statek?
ui.sen jest poruszony. Czyżby to właśnie była odpowiedź na
. tujące go pytania?
20
4. Wśród lodów dalekiej Północy
— Fangs! Fangs! — radosny okrzyk z bocianiego gniazda jak prąd elektryczny przebiega

przez ,,Vikinga”.

I wszystko staje się naraz nieważne. Fridtjof zapomina o sośnie syberyjskiej, jak kot wdrapuje się

na pokład, z którego w dali widać pole lodowe pocięte czarnymi kreskami. U burty tł’oczą się
wszyscy, kto żyw. Dudnią głośno deski pokładu pod ciężarem butów. Gdziekolwiek spojrzeć —
foki, nieprzeliczone stada fok.

Każdy rzuca pracę, każdy chce sam się przekonać, sam zobaczyć upragniony, znajomy kształt,

który pozwoli szybko powrócić do domu z lukami pełnymi zdobyczy.

Kapitan wyznacza już pierwszą ekipę do opuszczonej błyskawicznie na wodę łodzi. Widząc

wlepione w siebie pałające wyczekiwaniem oczy Nansena, decyduje po krótkim wahaniu:

— Płyń jako drugi strzelec. Ale pamiętaj, nie wolno ci pierwszemu użyć broni. Przepłoszyłbyś

nam zwierzynę.

W kilka dni później student wyrusza znów na polowanie. Tym razem już jalco zasłużony strzelec

dziobowy. Oko jego jest niezawodne, ruchy spokojne, opanowane. W lot chwyta technikę
podchodzenia fok. Zadziwia twardych ludzi morza swą wytrzymałością i odwagą. Skąpany po
barki w lodowatej wodzie, nie wraca na pokład przebrać się w suchą odzież, lecz wylewa po
prostu nadmiar wody z butów, wyżyma mokre ubranie i znów niezmordowany gna dalej.

Droga po pełnej szczelin powierzchni jest ciężka. Tylko z pokładu szklista pokrywa wydaje się

równa, gładka jak ślizgawka. Wystarczy przebiec parę kroków, by wiedzieć, ile tam dziur,
ukrytych pod sypkim, przepędzanym z miejsca na miejsce śnie-

22
: i cm, ile zdradliwych rozpadlin, pod którymi zieje czerń wody. Biada, jeśli podkuty stalowymi

kolcami but ześliźnie się z kra-‘. ędzi lodu. Ale Fridtjof skacze po krach jak stary, doświadczo-
mv łowca, lekko przenosząc ciężar ciała ze stopy na stopę.

— Skąd on się tego nauczył? — pyta swych ludzi zdumiony bosman, widząc, że student czuje się

w lodach jak w swoim żytnie. Pracuje bez wytchnienia, dwoi się, troi, bije towarzyszy

w ilości upolowanej zwierzyny, wraz z nimi oprawia stosy fok (piętrzone na pokładzie.
Którejś niedzieli kapitan zarządził wreszcie przerwę w pra-ey. Ludzie już ledwie trzymali się na

nogach. Ładownie po, brzegi pełne były skór. Po wyśmienitym obiedzie na statku

¦ i panował świąteczny nastrój.

background image

Nansen spałaszował podwójną porcję marynarskiego przy-inaku — opiekanych i duszonych w

tłuszczu,, przyprawionych <’bulą foczych płetw. Pod pokładem zapłakała rzewną nutką
harmonia, ktoś zanucił marynarską piosenkę.

— Hej chłopcy, robimy lisią pułapkę — krzyczy rozochocony bosman.
- Nie znasz tej gry? — pyta Nansena. — Dwu ludzi kła-Izie się na pokładzie i sczepia mocno

nogami. Wygrywa ten, co lerwie od desek drugiego.

— Nie tylko — poprawia bosmana kapitan. — Musi oderwać i’.(> i przerzucić nad sobą. Żeby

zwyciężyć, trzeba mieć mięśnie /e stali.

Już dwu ludzi mocuje się ze sobą. Leżą długą chwilę jak przygwożdżeni do desek. Nagle jeden

raptowny ruch i prze-nik oderwany od desek wśród śmiechów przetacza się nad Kłową
marynarza.

Kridtjofowi nie podobało się lekceważące przymrużenie oka, . |akim jeden z łowców fok, pewien

zwycięstwa, wezwał go do . ilki.

,,Czekaj, bracie, już ja cię tego oduczę” — pomyślał. Nim ma-
¦ narz się spostrzegł, jak piłka wyleciał w górę, zatoczył krąg /walił się za Fridtjofem na pokład.

Chcąc ratować honor za-

,,Vikinga”, na studenta ruszyli” co silniejsi. W końcu bos-
n, widząc, że wszyscy po kolei przegrywają, nie wytrzymał.
iząsnął starannie nieodłączną fajkę, schował do przetłusz-
23
czonego kapciucha i położył się na deski. Bosman, wiadomo, siłacz nad siłacze, sto kilogramów

żywej wagi. Tu i ówdzie z tłumu marynarzy rozległy się drwiące śmiechy.

— No, tego nasz student nie ruszy!
Z wielkiego wrażenia myśliwi, zapomnieli nawet, jak zawsze, porobić zakłady. Nim umilkły

prześmieszki, raptownym ruchem nóg Fridtjof oderwał kolosa od pokładu.

— Takiś ty! Ano, spróbuj teraz ze mną! — krzyczy kapitan, chłop na schwał.
Ani grama zbytecznego tłuszczu, nic tylko same mięśnie zaprawione od lat do ciężkiej pracy

polarnego marynarza. Nansen czuje, że to nie przelewki. Twarz mu wezbrała krwią od
niezmiernego wysiłku. Na szyi i czole wystąpiły pręgi żył. Wszystko na nic. Kapitan ani drgnie.
Przyrósł chyba do desek. Jeszcze jeden nadludzki wysiłek. Jeszcze chwila i gotów zrezygnować
z dalszej walki, słyszy raptem zduszony krzyk:

— Przestań! Poddaję się, rozerwiesz mnie!
I kapitan jak niepyszny przyznaje, że uciekł się do fortelu. Ot, po prostu chciał studentowi dać

nauczkę. Zaczepił nogą o jakiś hak zamocowany na pokładzie. Ale w końcu zląkł się, w obawie
o własną skórę. Na pokładzie zapanował tumult.

— Nie ma co, student, bo student, ale mocny! — zgodzili sięs nawet ci zawistni.
Dawno oczekiwany krzyk z bocianiego gniazda: ,,Niedźwiedzie!”— zastał Fridtjofa pod pokładem.

Wyskoczył, tak jak stał w rannych pantoflach, spodniach i swetrze, chwytając po drodze za
karabinek, ale żółtawe futro ginęło już za odległymi to-rosami. Bez chwili namysłu, nie
zważając na krzyki towarzyszy, Nansen puścił się w pogoń za uciekającym zwierzęciem.

Czując prześladowcę za sobą, niedźwiedź przyspieszył kroku, klucząc między spiętrzonymi

bryłami lodu. Myśliwy z& nim. Marynarze na pokładzie pokładali się ze śmiechu. Ale śmiech
naraz zamarł im na ustach. Goniąc zapamiętale umykające w stronę morza zwierzę, Nansen źle
obliczył skok przez rozpadlinę w lodzie i runął do wody. Zanurzył się cały. Przez moment widać
było tylko wzniesione wysoko w górę ramię z kurczowo zaciśniętą na karabinku dłonią.

— Pójdzie pod lód! Już po nim! — rozległy się krzyki.
Kilku ludzi rzuciło się na pomoc, ale spośród kry wychyliła i; naraz głowa ociekająca strumieniami

wody. Przymusowa a piel nie ochłodziła myśliwskiego zapału Nansena. Między to* -sami
mignęło znów żółtawe futro, a w ślad za nim sylwetka

background image

Iowieka z rozwianym włosem. Chcąc pozbyć się wytrwałego r/.cśladowcy, niedźwiedź skoczył do

wielkiej połyni, nurko-;il i spokojnie zaczął pływać dalej. Czyż mógł, biedak, przewi-iieć, że w
pogoni za nim myśliwy wielkim susem skoczy na ryłę lodową pośrodku jeziora? Kra zakołysała
się gwałtownie

id ciężarem człowieka. Utrzymując z trudem równowagę, i idtjof z przerażeniem zobaczył, że

niedźwiedź zawraca. Po-; mówił widać skończyć raz na zawsze z tym dziwnym zwie-cęciem,
które ośmieliło się go ścigać, jego, króla Arktyki. Wali biały łeb wysunął się z wody, czarne,
małe ślepia z wściek-iścią spojrzały w górę, olbrzymie, białe łapy darły już pazu-uni krawędź
kry. Nansen przycisnął broń do biodra i nie ce-ijąc strzelił. Kula była celna.

— Szczęściarz, wiadomo — dorzucili zawistni.
— Ryzykant, zginie kiedyś marnie od niedźwiedziej łapy —
dawali co ostrożniejsi, którym żal się robiło chłopaka.
- Już on wie najlepiej, co robić. Ma chłop głowę na karku, Icżego nie robi, nim wpierw nie pomyśli

— orzekł wreszcie osman, chociaż długo nie mógł zapomnieć Nansenowi sławet-‘•j porażki w
„lisiej pułapce”.

24
lijof...
5. Co Fridtjof robił w Neapolu?
Żaden z polarnych marynarzy „Vikinga” nie poznałby Nan-sena w kilka miesięcy później.

Niewielka, ciemna sala po sufit zatłoczona szafami, książkami, probówki na stołach, epruwety,
słoje z różnymi okazami fauny. Zamiast gonitwy z kry na krę za niedźwiedziem, wśród
olśniewających bielą przestrzeni, wiele, wiele godzin spędzonych nad mikroskopem w
nieruchomej prawie pozycji. Duchota zamkniętego laboratorium zamiast chłoszczącego twarz
mroźnego wichru, cisza zamiast miarowego plusku fal i chrzęstu kry, nacierającej na burty. Ale
Fridtjof i tu umiał być szczęśliwy. Ze zwykłym sobie zapałem zabrał się do pracy laboratoryjnej,
wynajdując wciąż nowe pytania, na które niestrudzenie szukał odpowiedzi.

Po powrocie z północnych mórz spotkał go wielki zaszczyt. Został konserwatorem Muzeum

Przyrodniczego w Bergen. W krótkim czasie zdołał ogłosić interesującą pracę o
mikroskopijnych pasożytach, znalezionych we wnętrznościach fok. Z taką samą pasją i
pomysłowością śledził pod mikroskopem niewidzialne gołym okiem żyjątka, z jaką podczas
rejsu przyglądał się lodom i polował. Wystarczyło jednak, by oderwał od szkieł zmęczony długą
pracą wzrok, a przed oczyma stawała mu natychmiast niezapomniana gra świateł ria zrębach
lodowych brył, pędzonych prądami po oceanie. Chwilami wydawało mu się, że pełną piersią
wdycha znów mroźne powietrze. Nie zważając wtedy na docinki kolegów, którzy korzystali ze
wszystkich rozrywek, jakich dostarczyć może małe spokojne miasteczko, Fridtjof chwytał narty
i uciekał w góry. Bez przygotowań, przeważnie bez zapasów żywności, ot, najwyżej kawałek
suchego chleba wsunięty w ostatniej chwili w kieszeń lub paczka sucharów. To mu wystarczało
w zupełności na parodniową wyciecz-

26
¦ : po bezludnych, dzikich, zasypanych śniegiem szczytach. Wie-iał, że nie tu, to tam znajdzie

zawsze jakąś chatę myśliwską y pasterską, w której będzie mógł się przespać, a nic nie wpły-iło,
jego zdaniem, tak świetnie na dobre samopoczucie, jak kkie przegłodzenie.

— Mruk -‘—. skarżyły się koleżanki, którym przystojny, cie-icy się wielkim powodzeniem

młodzieniec nigdy nie zapropo-

¦ ¦ i\vał udziału w samotnych wycieczkach.
- Ale gdzież tam, jest po prostu czarujący, pod warunkiem, ma na to ochotę — bronili go

przyjaciele.

I jedna, i druga strona miały rację. Towarzyski i wesoły Frid-
¦if potrafił bronić swej samotności. Pozwalała mu przemyśleć
/.ystko, co go nurtowało. Czy zamierzał już wtedy poświęcić

background image

badaniu polarnych obszarów? Czy przygotowywał się po
istu do wprowadzania jakichś nowych pomysłów do swych
nc naukowych? Nikt na to pytanie nie umiałby dać odpo-
icdzi.
Jeden z biologów włoskicH wynalazł w owym czasie sposób uwienia włókien nerwowych, tak aby

lepiej i dokładniej moż-i było obserwować je pod mikroskopem. Świat naukowy, jak często
bywa, przyjął ten wynalazek z niedowierzaniem i wiel-Mii zastrzeżeniami. Nie podzielał ich
Nansen. Wszelka nowość, • /de ulepszenie pasjonowały go i pociągały. Co począć, żeby dostać
się do Włoch i tam pod kierunkiem nalazcy nauczyć się pracować nową metodą? Zamiar
chwarny, ale skąd wziąć fundusze? Ani Nansen, ani Muzeum Bergen nie rozporządzali
wystarczającą kwotą. Pełen zawsze ¦ mysłów Fridtjof nie chciał uznać się za pokonanego.
Zapro-nnwał wreszcie, żeby złoty medal, który mu przyznano za ¦;<> pracę naukową, odlać po
prostu z brązu, a złoto przezna-\ c na włoskie stypendium. Nikt dotąd nie wpadł na podobny
mysi. Jedni oburzali się na zuchwalstwo młodziana, dla któ-H» nie było „nic świętego”, inni
projekt chętnie przyjęli.

W lecie 1886 roku Fridtjof znalazł się we Włoszech, w oto-.m, o jakim nie śmiał nigdy marzyć.

Otwarta niedawno feapolu międzynarodowa stacja biologiczna skupiała mło-

27
dych naukowców z całej niemal Europy. Warunki pracy były znakomite. Obszerne, świetnie

wyposażone we wszelkie pomoce naukowe pracownie, bogata biblioteka, a. w mrocznych,
podziemnych korytarzach słynnego akwarium setki ciekawych okazów głębinowych, ze
wszystkich niemal mórz i oceanów, ze wszystkich szerokości geograficznych świata.

Fridtjof jak urzeczony godzinami wpatrywał się w przezro-^ czyste, szklane ściany, za którymi

krzyczały setkami barw stwoJ ry najdziwniejszych kształtów. Tu polip o dziobie papugi
wyciągał rozfalowane, gąbczaste ramiona, zakończone przyssaw-, kami, po jakiegoś nieporadnie
cofającego się tyłem kraba. Tam —~ potworne ryby o olbrzymich paszczach i łusce najeżonej
wielkimi, ostrymi kolcami połykały żarłocznie niewiele mniejsze siostry i nim zdążyły je
przetrawić, same stawały się z kolei łupem jakiegoś wroga. Między purpurowymi plamami
rozgwiazd morskich przewijały się śliskie, czarne wstęgi jadowitych muren, które Rzymianie w
starożytności karmili mięsem niewolników. I nagle za szklaną taflą akwarium buchnął kłąb
czarnej cieczy. To sepia wyruszała na żer otaczając swe ofiary „zasłoną dymną”. Tu ryby-piły,
ryby-neony, o oczach jak latarnie, tam ryby o jadowitych ogonach — tajemniczy, zaczarowany,
pulsujący życiem świat głębin.

Nansen chłonął nowe wrażenia wszystkimi zmysłami. Pierwszy zajmował miejsce przy

mikroskopie, ostatni opuszczał pracownię. Nie dojadał, nie dosypiał, bo i jakże można tu było
myśleć o śnie? Żółtawy dymek wije się nad kraterem Wezuwiusza, wielka tarcza księżyca
zapala na spokojnej fali miliony drobnych iskierek i srebrzy porosłe lasami cyprysów wybrzeża.

Jakże spać, kiedy w pobliżu, zasypane popiołem i lawą, drzemią ruiny Pompei i Herkulanum, a

słynna Grota Lazurowa na Capri nigdy nie zieje takim błękitem jak podczas pełni? Nansen
chętnie szukał ochłody i wytchnienia nad brzegiem Neapo-litańskiej Zatoki. Zajadał w małych,
krytych winoroślą oste-riach frutta di marę, popijał młode wino, do upadłego tańczył modnego
wówczas kankana, śpiewał włoskie piosenki. W mig nauczył się języka. Mówił śmiesznie gwarą
neapolitańską, co zjednywało mu jeszcze większą sympatię. Niejedna czarno-

piękność wzdychała po jego wyjeździe, wspominając mukłą sylwetkę jasnowłosego Norwega,

który bawić się umiał i.ik nikt.

Nie zbladły jeszcze w pamięci wspomnienia neapolitańskie, i już w rok później, po powrocie do

ciszy Muzeum, Fridtjof

„Jasza nową pracę naukową, która przynosi mu wielki rozgłos.
Pewnego razu w zasnutej dymem papierosów kawiarence, nudzony nieciekawą rozmową kolegów,

którzy zabijają czas ‘lunawiając swych szefów i profesorów, Nansen drgnął nagle

background image

nadstawił ucha. Przy sąsiednym stoliku, zasłonięta szeroko ‘>/.łożoną gazetą, młoda dziewczyną

czytała na głos starszemu

mu ostatnie wiadomości.
— Znakomity szwedzki podróżnik Nordenskjold powrócił tych dniach z Grenlandii. Celem

jego wyprawy było zbada-

‘i’ wnętrza tej mało znanej jeszcze wyspy. Fridtjof zamienił się cały w słuch. Znudzona panienka

odłogi a gazetę z widocznym zamiarem poprzestania na tej wia-lomości, ale starszy pan
obruszył się niecierpliwie:

— Czytaj dalej! Że też ciebie nigdy nic poważnego nie za-iteresuje!
— ...Poza pasmem nadbrzeżnych lodów — ciągnęła po chwili <arcona •— profesor spodziewał się

znaleźć obszary wolne od nlowej pokrywy, kto wie, może nawet pokryte lasami. W cią-

,u siedemnastu dni wyprawa przeszła sto dwadzieścia kilome-¦>’no w głąb lądu, napotykając wciąż

na swej drodze biel. Mimo > uczony szwedzki uparcie podtrzymuje swą tezę. By dowieść ¦ •}
słuszności... — głos panienki zagubił się w szumie krzykli-

ych powitań przy sąsiednim stoliku.
Co, jak, nie dosłyszałem. — I Fridtjof zapominając, że «’>wi do nieznajomej, przysunął się do niej

bliżej wraz z krze-łiMn. —:. To, co pani czyta, jest pasjonujące! Czy mogę posłu-liuć dalszego
ciągu? Proszę mi wybaczyć — dodał spiorunowa-v spojrzeniem zgorszonej panienki.

Starszy pan rzucił mu przychylne spojrzenie. Jego młoda to-‘Hr/.yszka wzruszyła tylko ramionami,

jakby chciała powie-‘/leć: „oto czym interesują się. dzisiaj przystojni blondyni”

29
i po chwili podjęła: — ...profesor polecił towarzyszącym mu Lapończykom przeprowadzić dalszy

wywiad w głąb wyspy. Zapowiedział im także, żeby zebrali możliwie jak najwięcej okazów
roślin, drzew i krzewów, jakie napotkają. Po przejściu dwunastu kilometrów Lapończycy
powrócili jednak z niczym. Na całej swej trasie nie widzieli niczego prócz lodu. Mimo to
szwedzki uczony nie uważa się za pokonanego. Przyjdzie moment — twierdzi nadal — w
którym świat wiele będzie mówić o zielonych oazach w głębi Grenlandii...

— To nieprawda! — wyrywa się Fridtjof owi, a widząc zdumione spojrzenie czytającej, skłania

się niezgrabnie i jak burza wypada z kawiarni.

— Dziwak, szkoda, sympatycznie wyglądał — szepce do siebie starszy pan.
— Co za brak wychowania! — podchwytuje głośno panienka, nie przestając żałować w głębi

serca, że ten przystojny młody człowiek więcej uwagi zwracał na zwykłą, głupią gazetę niż na
jej złociste loki.

Nansen wstydził się swego zachowania, ale nigdy jeszcze tak jasno, jak w tej chwili, nie

uświadomił sobie, jakie stoi przed nim zadanie. Musi przejść w poprzek całej Grenlandii, musi
pierwszy rozwiązać zagadkę: Lód czy las? Oto zadanie godne prapradziada.

6. Czy Eryk Rudobrody miał rację?
W skromnym pokoiku na poddaszu nie ma się gdzie.poru-izyć. W ciągu kilku dni Fridtjof zdołał

zgromadzić wszystko, cokolwiek i gdziekolwiek ktoś napisał o Grenlandii. Na podłodze piętrzy
się stos książek. Nie ma już gdzie indziej na nie miejsca. Po całych nocach mdłym światłem
płonie lampka naftowa przy łóżku. Młody człowiek ze zwykłą sobie systematycznością
wczytuje się w zawiłe dzieje odkryć Grenlandii. Od samego początku, od chwili gdy jego
przodkowie Wikingowie, twardzi, zaprawieni do walki z morzem i sztormem, zjawiali się na
północnych morzach. „ •

Jak głoszą stare kroniki, śmiali ci żeglarze w VII wieku naszej ery osiedlili się na bogatych w

ławice ryb wybrzeżach Islandii, wypływając stamtąd wciąż dalej na północ. Trasy wych
rejsów wyznaczali za pomocą Słońca w dzień i Gwiaz-ily Polarnej w nocy. Nie mieli żadnych
map żeglarskich, komisu czy sekstansu. Posługiwanie się żaglem trudne było też niebezpieczne
na morzach pokrytych krą i lodem. Gdy zawo-Iził żagiel, kilkudziesięciu ludzi załogi na
otwartych, bezpokła-i o wych łodziach chwytało za wiosła. Załoga musiała być liczna,

background image

najliczniejsza, żeby sprostać trudom podróży w nieznane, i • ¦ o zabraniu wielkich zapasów
żywności nie było nawet co leć, chociaż podróże w owych czasach trwały nieraz bardzo illugo i
nigdy nie było wiadomo, czym mogły się zakończyć. W dużym, szybko rosnącym osiedlu
Reykjavik, dzisiejszej licy Islandii, zapanowały wkrótce surowe prawa. Kto burzył i /.ądek
publiczny, kto nie umiał współżyć zgodnie z ziomka-y.ostawał skazany na wygnanie. Jednym z
takich niespokoj-li duchóWj którego imię przeszło do historii, był Wiking,

31
Eryk Rudobrody, zasądzony przez starszyznę, na trzyletnią banicję za popełnienie mordu.
Niewielka łódź, trochę żywności na drogę — oto wszystko, z czym wygnaniec opuścił brzegi

Islandii. Kierunek? Dowolny, w nieznane poprzez zasnute mgłą, pełne odłamków kry morzę
otaczające wyspę.

Po upływie trzech lat, opłakany, przez jednych, zapomniany przez drugich, Eryk Rudobrody

powrócił na Islandię. Początkowo niewielu było takich, którzy dawali wiarę jego opowieściom.
Bo czyż można było uwierzyć, by na swej łupince, po długiej i ciężkiej podróży, podczas której
nieraz żegnał się z życiem, banita dotarł do czarodziejskich cichych fiordów zalanych słońcem,
chronionych przed morskimi sztormami, pełnych ryb, do przybrzeżnych, pełnych kwiecia łąk,
jakie mogły wyżywić całe stada bydła i owiec.

Uwierzyć w to było trudno, ale coraz więcej chętnych, którym za ciasno stawało się w Reykjavik,

zaczęło gromadzić się wokół Rudobrodego. Czymże były ubogie, nie mogące wyżywić owiec
ani bydła, skały Islandii w porównaniu z tymi, o jakich ten zapaleniec opowiadał
niezmordowanie, zwąc odkryty przez siebie ląd Zielonym Lądem — Grón-land.

Miraże, jakie roztaczał przed swymi współziomkami, dalekie były chyba od rzeczywistości. Czy

sam Rudobrody w nie wierzył? O tym milczy historia. Jedno jest pewne, że znów, tym razem
dobrowolnie, wyruszył ku brzegom kraju, który zapalił w umysłach Wikingów tyle złudnych
nadziei. Płynął nie sam, ale na czele trzydziestu pięciu łodzi, wyładowanych po brzegi ludźmi z
całym ich dobytkiem, narzędziami do uprawy roli, nasionami, bydłem. Z trzydziestu pięciu, po
długiej podróży przez burzliwe, nieznane wody, tylko czternaście łodzi dotarło do celu.

Z biegiem czasu, mimo niezwykle trudnych warunków klimatycznych, osady Wikingów na

zachodnim i południowo—wschodnim wybrzeżu Grenlandii rozwijały się i mnożyły. Zima
trwała tam wprawdzie wiele miesięcy, ale przyzwyczajeni do ciężkich warunków życia na
Islandii Wikingowie dawali sobie jakoś radę. Zadomowiwszy się na pociętych fiordami
wybrzeżach, w pogoni za zwierzyną wypływali wciąż na nowe wy-

32
prawy, zapędzali się coraz dalej i dalej. Syn Eryka J:> dego Leif Szczęśliwy w jednej ze swych

podróży dotarł d znanych brzegów, o których pięknie opowiadają staroni skie sagi. Na
podstawie tych cpisów uczeni przypuszczaj;i że dotarł on, na pięć wieków przed Kolumbem, do
Anv Północnej, osiągając wybrzeża Labradoru.

Eryk Rudobrody okazał się dobrym gospodarzem kraju, I rego nazwa „zielony”, nic nie mająca

wspólnego z rzeczj stością, przetrwała po dzień dzisiejszy. Klimat Grenlandii mu siał na owe
czasy być znacznie cieplejszy od obecnego, to nl< ulega żadnej wątpliwości. Hodowano tam
bydło i wypasano je na rozdzielonych sprawiedliwie między wszystkich mieszkańców łąkach i
pastwiskach. Jedzenia nie brakowało, jakkolwiek chleb był rzadkością, gdyż nielicznym tjslfeo
szczęśliwcom udało się wyhodować odporniejsze na chłód odmiany zbóż. ; f,’<- •

Skóry polarnych zwierząt, cenne kły morsów płynęły do Kuropy, w zamian za co Wikingowie

otrzymywali stamtąd potrzebne do budowy łodzi i domów drzewo i materiały na ubrania.
Wykopaliska, które świetnie przetrwały do dziś dnia w wiecznie zlodowaciałym gruncie,
świadczą o dużej zamożności mieszkańców ówczesnych osad grenlandzkich.

W ślad za pierwszymi osadnikami napływali tam tłumnie coraz to nowi ludzie. Największy rozkwit

gospodarczy osiedli Wikingów na Grenlandii przypada na XI i XII stulecie. Koniec XIII wieku
kładzie kres ożywionej wymianie handlowej, kres dobrobytowi. Coraz rzadziej zaglądają tu

background image

statki z odległej Eilfo-py. Nie wiadomo, co na to wpływa. Czy niepomyślny układ sto-, unków
politycznych, czy też straszna epidemia czarnej ospy

mlejąca w Norwegii i Danii?
Brak drzewa na budowę i reperację łodzi uniemożliwia Wi-
Ingom myśliwskie wyprawy. Na „Zielonym Lądzie” zjawia
ą widmo głodu i nędzy. Odcięcie Grenlandii od świata zostało
powodowane także w części gwałtownym zaostrzeniem się kli-
Lu w następnych stuleciach. Lód zalegający coraz większe
łacie północnych mórz musiał stanowić barierę nie do prze-ia dla wątłych statków żaglowych. Na

smutny koniec świet-

cłl czasów wpłynęły również walki o tereny łowieckie z Eski-
^mii. Nie było ich dotychczas w południowej Grenlandii. Te-
33
raz szli wielfą gromadą z północy, wypierali Wikingów. Ludzie ginęli, osady niszczały. Mgła

zapomnienia na setki lat osnuła postacie pierwszych śmiałków, którzy nie ulękli się osiedlić na
wybrzeżach nieznanej północnej wyspy.

Średniowiecze przynosi poważny krok wstecz w zakresie pogłębienia wiadomości o świecie.
Osiągnięcia poprzednich wieków idą w zapomnienie. Znów pojawią się twierdzenia, że Ziemia jest

płaska lub że jest olbrzymią skrzynią, nad którą znajduje się raj. Krążą baśnie o krajach
trawionych wiecznym żarem słońca i o tych, które go nigdy nie oglądały, tonąc w mrokach.

Wyobraźnia ludzka zaludnia lądy i morza dalekiej, nieznanej Północy jakimiś dziwnymi,

fantastycznymi stworami. Kronikarze ówcześni lubują się w opowiadaniach o mężczyznach z
psimi pyskami, o pokrytych sierścią kobietach, którym brody sięgają po pas, o wielkoludach
staczających krwawe bitwy z karłami. Ów zabobonny lęk przed dalekimi lądami, lęk poznania
nowego występuje także i u późniejszych kronikarzy. Jeden z nich, Adam z Bremy, opowiada o
doświadczonym królu Norwegów, który chcąc zbadać, jak daleko ciągnie się Ocean Północny,
wybrał się sam na czele wielu statków w podróż morską na północ. Przed samą przepaścią, tam
gdzie się świat kończy, ogarnęły go głębokie ciemności. Z wielkim trudem udało mu się uniknąć
tajemniczych otchłani i pośpiesznie powrócić do kraju.

W niewiele dziesiątków lat później o Grenlandii tak piszą ówcześni kronikarze: ...poza

nadbrzeżnym pasem lodów rozciąga się kraj obfitujący w zieleń, o ciepłym klimacie i pięknych
lasach, kraj zamieszkany przez ludność szczęśliwa,, od reszty świata zupełnie odciętą...

Czyżby Eryk Rudobrody miał rację?]

NA NARTACH POPRZEZ GRENLANDIĘ

7. „Taki pomysł mógł zrodzić się
tylko w głowie szaleńca!”
Wśród zabobonów i przesądów średniowiecza łatwo poszły w zapomnienie wspaniałe podróże

odkrywcze Wikingów, zatarła się też historia powstania nazwy Grenlandii. Po mrokach
niewiedzy przyszła kolej na odkrycia geograficzne. Ziemia jest okrągła — stwierdzili
podróżnicy i co światlejsi uczeni. Rozpowszechnienie żagli i wynalazek busoli ośmielały do
dalszych podróży. Żeglując wciąż na zachód można się dostać na Daleki Wschód, który nęcił
obietnicami niezmierzonych bogactw. Znana podówczas droga prowadziła przez lądy
Europy i Azji. chcąc stworzyć stały szlak handlowy, trzeba było mieć olbrzyma armię, która
orężem wywalczyłaby każdą niemal piędź zie-ii. Daleka to i niebezpieczna droga. I kosztowna.
Pozostawało : i(.;c tylko morze, olbrzymie wodne niczyje przestrzenie wy-lają się ludziom
najdogodniejszą drogą.

Poszukując przejścia do bogactw Dalekiego Wschodu liczne
logi wielu statków przepływają w XVI wieku koło niegościn-
ych brzegów Grenlandii. Kapitanowie wiedzą, że jeśli przyj-

background image

ie im, nie daj Boże, zawinąć do skalistych wybrzeży, mają
ichować jak najdalej idące środki ostrożności przed dzikim
liTzem, który kryje się w lasach, i dzikimi ludźmi, których
kt nigdy nie widział. Nic więc dziwnego, że wśród marynarzy
pokolenia na pokolenie przechodzą najdziwniejsze opowieści
tajemniczej wyspie.
Pierwsza duńska wyprawa w 1752 roku pokonała zapory
ybrzeżnego lodu zachodniej Grenlandii i zeszła na ląd. Po
‘¦jiciu trzynastu kilometrów w ciągu pięciu dni przerażeni
< i/.em, wichrem i głębokimi szczelinami w lodzie ludzie cof-
się szczęśliwi, że uchcdzą z życiem. *
37
W sto lat później ośmielił się tam znów wtargnąć młody Amerykanin, naukowiec, ale i on cofnął

się po przejściu dziewięćdziesięciu kilometrów. Wreszcie ktoś zwrócił uwagę nie na zagadkę
wolnych od lodu przestrzeni w głębi Grenlandii, lecz na sam lód. Długi czas spędził wśród
Eskimosów na zachodnim wybrzeżu wyspy i tam obserwował ruch lodu.

Pełznąc powoli, bez ustanku, potężna biała masa kruszyła i miażdżyła wszystko, co stało jej na

drcdze, przenosiła na swym grzbiecie olbrzymie skały, żłobiła głębokie doliny, przekopywała,
rzeźbiła teren. W świetle tych badań stawało się jasne, czemu w północnej Europie, przed
wiekami pokrytej także lodem, odnajduje się olbrzymie bloki skalne, zniesione o setki
kilometrów cd rodzimych gór, czy też jak powstawały koryta niektórych wielkich rzek.

Na badania wnętrza Grenlandii wyruszyły nowe wyprawy. W dalszym ciągu jedni uczeni szukać

tam chcieli, jak Nor-denskjóld, bujnej roślinności, inni utrzymywali, że znajdą tylko lód
grubości, kto wie, może nawet kilkuset metrów. Żeby rozstrzygnąć ten teoretyczny spór,
pozostawało jedno wyjście — przejść całą wyspę w poprzek. I to właśnie zamierzał-uczynić
Fridtjof. Chciał postąpić zupełnie inaczej niż jego poprzednicy. Dotychczas wszystkie
ekspedycje rozpoczynały marsz od zachodnich wybrzeży, zamieszkanych przez plemiona
eskimoskie, i kierowały się ku wschodnim — bezludnym. Narażały się -tym samym na
konieczność powrotu do ludzkich osiedli, na dwukrotne przemierzenie niegościnnego wnętrza
nieznanej wyspy, na dwukrotnie większe niebezpieczeństwo.

Nansen tego właśnie chciał uniknąć. Ze zwykłą sobie śmiałością postanowił rozpocząć marsz od

pustynnych wschodnich brzegów, a zakończyć go w zamieszkanych.

— W ten sposób palę za sobą wszystkie mosty. Cokolwiek się stanie, nie będę mógł się cofnąć.

Odwrót zamknięty. Jedynym ratunkiem będzie przeć naprzód — twierdzi stanowczo.

Chciałby także wziąć z sobą niewiele ludzi. Wszystkich zaprawionych do trudów, nie lękających

się mrozu i głodu, świetnych narciarzy — rozumuje dalej, zakładając z góry, że cała Grenlandia
skuta jest lodem.

LW swym projekcie Nansen nie obawiał się tego, co innym
38
wydawało się przeszkodą nie do pokonania — lodu morskiego, Irzegącego na wielkich obszarach

dostępu do wschodnich wybrzeży. Rejs na statku myśliwskim „Viking” podsunął mu niezwykłe
na owe czasy rozwiązanie — marsz po krze. Statek po-„ winien dowieźć wyprawę do krawędzi
lodowych pól, możliwie jak najbliżej brzegów. Stamtąd, łodziami przepływając wodne kanały i
idąc pieszo po lodowych polach, ludzie dotrzeć muszą do wybrzeży.

Projekt Fridtjofa wywołał burzę sprzeciwów i protestów. Był ¦ byt śmiały, nie mógł spotkać się od

razu z przychylnym przy-ji.riem.

Uniwersytet w Christianii, do którego Nansen zwrócił się / prośbą o sfinalizowanie wyprawy,

odmówił pomocy.

„...pieniędzy państwowych nie można wydawać na jakąś prywatną narciarską wycieczkę” —

oświadczono kategory-Dtnie.

background image

„Projekt przejścia po dryfujących krach jest szaleństwem”. „Człowiek nie jest przecież białym

niedźwiedziem!” — zali rzyknęli najpoważniejsi specjaliści.

„...Nawet jeśli Nansenowi udałoby się dotrzeć po lodzie do • chodnich wybrzeży Grenlandii, co

jest nader wątpliwe, wy-rawa jego nie będzie nigdy mogła wspiąć się po nich w górę, i /.byt
strome” — dodawali inni.

Byli i tacy, którzy zamykali się w milczeniu, pogardliwym ruszeniem ramion dając poznać, co

myślą o projektach mło-o Fridtjofa.

Wyprawa taka musi skończyć się nieuchronną klęską. Jej
estnicy będą zmuszeni szukać ratunku, idąc wzdłuż wybrze-
okrążając wyspą od południa do zachodnich brzegów, nara-
¦ się na nieludzkie trudy, głód i mróz. Pomysł jest zgoła
realny. Zrodzić się mógł tylko w głowie młodego, niedo-
>idczonego zapaleńca! — głosiły zgodnie poważne naukowe
, mizacje Norwegii, Danii-i Anglii.
Prasa zarówno codzienna, jak i periodyczna wiele miejsca więcała ośmieszeniu projektu.
W/ody, zaledwie dwudziestosiedrnioletni laborant Nansen zeum Przyrodniczego w Bergen

zamierza tego lata zorga- ć niezwykłe zaiste przedstawienie —• bieg na nartach po

39
lodach Grenlandii. Miejsca dla publiczności rezerwuje się w rozpadlinach lodowych.

Wykupywanie biletów powrotnych zgoła bezcelowe. I pod tekstem rysunek przedstawiający
zwłoki mło-.dego narciarza przysypane śniegiem.^

Nansen słuchał, czytał i coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że słuszność jest po jego

stronie. Nie załamały go ani listy od rodziny, która błagała o opamiętanie, ani wizyta u słyń-.-
nego Nordenskjólda, którego wyprawy polarne napawały go szacunkiem i zachwytem.

Tak wspomina tę wizytę jeden z profesorów norweskich, zamieszkałych w Sztokholmie:
Trzeciego listopada woźny na Uniwersytecie zameldował, że ktoś chciał się koniecznie ze mną

widzieć. Nie zostawił biletu wizytowego, nie podał nazwiska. „Widać ktoś z rodaków
znajdujących się przejściowo w tarapatach finansowych” — pomyślałem przyzwyczajony do
podobnych wizyt.

— Jak wyglądał? — spytałem jeszcze, niezbyt rad z wizyty, która zabierała czas.
— Blondyn, wysoki.
— Przyzwoicie ubrany?
— Hm, dziś bez palta — uśmiechnął się porozumiewawczo woźny — wyglądał mi na marynarza.
„Marynarz bez palta. Będę się widać musiał postarać dla niego o jakieś okrycie” — pomyślałem

sobie.

W południe wpadł do pracowni mój przyjaciel.
— Widziałeś już Nansena? — spytał nie witając siec.
— Nansena? Któż to taki? Czy to może „marynarz bez palta?”
— Tak, szaleniec. Chce przejść pieszo na przełaj całą Grenlandię.
Ledwie drzwi się zamknęły za moim przyjacielem, zjawił się ¦ u mnie jeden z naszych zoologów.
— Widziałeś już Nansena? Niezwykły człowiek-. Opowiedział nam masę ciekawych rzeczy o

pasożytach. A ta jego rozprawą o... — loołał podniecony.

Po takich zapowiedziach zjawił się wreszcie sam „marynarz bez palta”, wysoki blondyn o

energicznych ruchach i śmiałej, sympatycznej twarzy.

40
— Czy doprawdy pan zamierza przejść w poprzek Gn landii?
— Tak, myślę o tym od dawna.
Jego spojrzenie i spokój malujący się na twarzy budziły zaufanie. A gdy jednostajnym,

beznamiętnym ‘głosem wtajem \ czył mnie dokładnie w szczegóły swego projektu, zrozumiał’ :e
ten młody człowiek może doprawdy dokonać tego, co :•” mierzą. Pomysł, który na pierwszy

background image

rzut oka i mnie wyda się zwykłym szaleństwem, zaczynał nabierać, w jego uję> rzeczywistych,
niezwykle oryginalnych i śmiałych kształt’ Przed paroma godzinami nie znałem Nansena, nic
nie mi U> mi jego nazwisko, teraz jednak wydawało mi się, że jestt my od lat starymi, dobrymi
przyjaciółmi. Z miejsca zapropo wałem, że zaprowadzę go do Nordenskjólda.

Wchodząc do pracowni zastawionej szafami, stołami, na /c/< rych rozłożone leżały setki próbek

mineralogicznych, zobaczyłem szerokie plecy „starego Nora”, nachylonego nad mikroskopem.
W pamięci stanął mi jeden szczegół z podróży profesora po rzece Jenisej. Potężna fala groziła
zalaniem niewielkiej ludki, na której płynął z towarzyszami. Bez namysłu Nordenskjold usiadł
na burcie, by jak taranem zasłonić plecami wnętrze szalupy. I tak przez parę godzin
wytrzymywał ataki lodowatej fali. Z takiej widać gliny muszą być ulepieni polarni podróżnicy.

Teraz z napięciem wsłuchiwał się w każde słowo Nansena, kby go chciał przejrzeć na wylot.

Obojętna, kamienna począt-i>ivo twarz zaczęła ożywać.

— Dostanie pan ode mnie parę dobrych butów. Nie żartuję, sprawa niezmiernie poważna. Ostre

zręby lodu tną tam naj-ubszą skórę jak brzytwa — rzucił wreszcie. Odetchnąłem. Lody były
przełamane.

Nordenskjold zarzucał Nansena najrozmaitszymi pytaniami, zerywając raz po raz potok słów

zapalającego się coraz bar-iej mego rodaka.

Rozmawiali naraz o wszystkim — o wyżywieniu, o butach, nartach, o dryfujących lodach, o

celowości zabrania Lapoń-i/ków na taką wyprawę, ale na temat samego projektu marszu ¦ lodzie
„stary Nor” nie powiedział ani słowa. ‘Tłumaczył się

41
brakiem czasu. Ustalili, źe Nansen miał jeszcze do niego powrócić na naradę.
Późnym wieczorem, tego samego dnia, gawędziliśmy z Fridi-jofem o jego projektach. Ktoś naraz

zapukał do drzwi. Sam Nordenskjóld. Przejął się widać bardziej niezwykłym pomysłem, niż
chciał to po sobie okazać. Ale na tym skończyła się cała pomoc. A przecież podpisany jego
słynnym nazwiskiem artykuł w prasie, jedno choćby słowo tu czy tam usunęłyby, zmiotły z
drogi Nansena wszystkie przeciwności, wszystkie trudności, z jakimi musiał się borykać.

Na szczęście znalazł się jakiś kupiec z Kopenhagi, który pragnąc rozreklamować
swoje przedsiębiorstwo ofiarował pięć tysięcy koron na pokrycie wydatków

związanych z grenlandzką wyprawą. Dar ten pozwolił wreszcie Nansenowi na
przystąpię-nie do realizacji swych planów.

-i
f- Kogo zabrał Nansen U SWą *

ry -i

pohrną
Za niewielka ,t?aną na IsIandii

tych ,,SJeńcótfl wW° Opłatą SZ^er ^°^ ^ P

cy lodów przy wschndn-‘ I , ych We P^ała prasa, do g,.
róż mu to szkodziło ° k^ ,Wy rZ6Żach G^nlandii. Ostatecy,

P

*« to szkodziłoś NeĆh7”TaCh Grenlandii” Ustatecz””’ „Jason”, jak co rok
ryzykuJ3> jeżeli chcą. Z™ąjesziv,

rzekł solennie FridHnf Wypfynał na Połów fok. Szyper przy Sów lsiandii , __f
J°:OW1 w Podatkach czerwca dobić do brze-rów. Takie rozwiązani. ^ SWyCh

„^codziennych pasaże-szych, ale Nansen nip f^7 nie należało do
najdogodniej-go statku do swej wyłacTnt T^ pieni^dzy na wynajęcie ca!,

Obecnie „Jason” Sr ySP°Zycji-
bez pośpiechu Szyr^61-0 SIę W stron^ Grenlandii powoli,

statku zapełniać notw^ PfZepuszczal żadnej okazji, żeby luki
*>idtjof nie marS u™™ f°k i hiałych niedzwiedz1’
Iego, myśliwskiego statku ^T ŻÓłwim temPem rejsu ma”

^poznać swych towarzysz * °hwilę wykorzystywał, by
wyprawę. ^yszy ze sprzętem, jaki zgromadził na

Nikt jeszcze dotąd sJe tak starannie dn 7i^^ mrU wieków. nie przygotowywał

background image

¦- ; zaPewniając sobtw! WyPfaWy’ jak On to UCZynił’ ^ spraw do najdrohn
SP°SÓb SUkces” Od **Jważn*eJ-

starannii ^eS;”’ ^^ M pozór ^obiazgów - F«dtjofa LvT uSam zorganizował-
wiasnego pomysłu Do rf „J6’ Zbudowane całkowicie wedłuK skich i do dziś

dnia <«, n°SZą nazwe- «ń nansenow-

„’””””- ^ typami użvwreZfąPiOna ^tanawiając się nad ypami uzywanvrh. podówczas sań, Nanser,
doszedł

do wniosku, że żadne rnu nie odpowiadają, że jego sanie muszą być możliwie jak

najlżejsze. Nieraz trzeba je będzie przecież przenosić na własnych barkach ponad
szczelinami w lodzie. Musiały być także elastyczne, żeby nie pękać przy

przeciąganiu przez iastrugi. Nansen oparł się w swym projekcie na wypróbowanych
od wieków saniach eskimoskich. Któż lepiej niż mieszkańcy podbiegunowych

obszarów może wiedzieć, co najbardziej się na tych szerokościach
geograficznych nadaje? A więc ani jednego gwoździa, ani jednej śruby czy

wkrętki. Zastąpił je rzemieniami, bardzo przemyślnie mocującymi wszystkie
złącza. Dla zapewnienia wygody idącemu z tyłu człowiekowi, także dla ułatwienia

załadunku przewidział wysoką poręcz. Sanie zbudowane dla grenlandzkiej
wyprawy liczyły trzy metry długości i pół szerokości. Ważyły zaledwie

czternaście kilogramów, z czego konstruktor był szczególnie dumny.
Długo i starannie dobierał Fridtjof narty. Nie zaufał sam sobie, chociaż znał

się na nich znakomicie. Ostrożny, przewidujący, wiele razy rozprawiał z
najlepszymi specjalistami i słuchał każdej dobrej rady przed powzięciem

ostatecznej decyzji. Po raz pierwszy według jego zalecenia krawędzie nart
opatrzono stalowymi taśmami, które wzmacniały deski, ułatwiały poruszanie się po

wilgotnym, rozmiękłym śniegu i hamowanie na twardym jak granit lodzie.
Reniferowe skóry zamocowane od spodu nart, żeby ułatwić podchodzenie po stromych

zboczach, są również wynalazkiem Nansena.
Nie wierzył on ani w bujną roślinność wnętrza Grenlandii, ani tyto bardziej w

lasy. Zabrał więc przezornie kuchenkę spirytusową, również własnego pomysłu.
Lampa spirytusowa paląc się nagrzewała górny rondel, w którym topił się lód.

Ogrzewała także,ściany boczne, stanowiące drugi rondel, w którym jednocześnie
gotowała się zupa. Podczas pierwszej próby przeprowadzonej na śniegu w górach

północnej Norwegii Fridtjof przekonał się, że jego wynalazek źle pracuje. W
ciągu paru godzin nie zdołał zagotować na kuchence ani zupy, ani nawet wody na

kawę. Musiał więc przerobić od podstaw całe urządzenie. Podczas drugiej próby
zaledwie ćwierć litra spirytusu wystarczyło, żeby w ciągu jednej godziny

roztopić lód i ugotować y.upi; dla pięciu ludzi. Do dziś dnia kuchenka
nansenowska,

w której maszynkę spirytusową zastąpiono później prymusem na naftę lub benzynę,
oddaje nieocenione usługi ruchomym wyprawom polarnym na obu krańcach ziemi.

Odzież futrzana wydawała się Nansenowi zbyt ciężka, zbyt niewygodna, gdyż nie
przepuszczała wilgoci.

•—¦ „Podczas forsownego marszu, obciążony saniami naładowanymi sprzętem i
ekwipunkiem, człowiek poci się niemiłosiernie — orzekł po namyśle. — Musimy

zastąpić więc futro wełną. Futrzane powinny być tylko rękawice.
Nansen tak się zagalopował w swym nowatorstwie, że w pewnym momencie nawet

śpiwory chciał zabrać wełniane zamiast futrzanych. Gdyby do tego doszło, nikt z
uczestników pierwszej, grenlandzkiej wyprawy na przełaj Grenlandii nie

ujrzałby prawdopodobnie nigdy ojczystych brzegów. Na szczęście Fridtjof
opamiętał się w porę i kazał wykonać worki do spania z lekkich a ciepłych futer

renów. Ograniczając ciężar ekwipunku i rzeba się było liczyć niemal z każdym
kilogramem. Ile zabrać piworów? Z ciężkim sercem zdecydował się Nansen na dwa,

każdy dla trzech ludzi. Nie należało do przyjemności po cięż-kim, wyczerpującym
dniu marszu leżeć między towarzyszami, uć każdy ich ruch, każde drgnienie, ale

ileż zyskiwało się 1 len sposób ciepła. Rozsądniej może byłoby nawet uszyć je-
ii wielki śpiwór dla wszystkich, ale co stałoby się z ludźmi,

by ten jeden jedyny zginął w lodowej przepaści?
¦laką żywność zabrać ze sobą? Odpowiedź na to pytanie by-
¦ chyba najtrudniejsza. Trzeba odżywiać się jak najlepiej, ale

background image

l<’Inocześnie zapasy muszą jak najmniej ważyć. Dziś nie jest
¦prawa skomplikowana, ale wówczas, w 1888 roku? Nie zna-
koncentratów, a nawet tak różnorodnych jak obecnie wyso- „
‘kalorycznych konserw. Podstawą wyżywienia grenlandzkiej
Wprawy miał być stosowany przez inne ekspedycje pemikan,
l |rst suszone mięso wołowe, sproszkowane i pomieszane z tłu-
¦ m i jarzynami. Danie bardzo pożywne, ale nikt nie ośmieli
„wiedzieć, że smaczne. Poza tym masło, ser, zupa grochowa
roszku, mięso suszone, czekolada, mleko skondensowane
mchary z razowego chleba. Na każdego uczestnika eks-
1 ej] wypadał dziennie jeden kilogram suchego prowiantu.
i nie zabrano wcale. Nansen od początku sprzeciwi!
45
44

do wniosku, że żadne mu nie odpowiadają, że jego sanie muszą być możliwie jak
najlżejsze. Nieraz trzeba je będzie przecież przenosić na własnych barkach ponad

szczelinami w lodzie. Musiały być także elastyczne, żeby nie pękać przy
przeciąganiu przez iastrugi. Nansen oparł się w swym projekcie na wypróbowanych

od wieków saniach eskimoskich. Któż lepiej niż mieszkańcy podbiegunowych
obszarów może wiedzieć, co najbardziej się na tych szerokościach

geograficznych nadaje? A więc ani jednego gwoździa, ani jednej śruby czy
wkrętki. Zastąpił je rzemieniami, bardzo przemyślnie mocującymi wszystkie

złącza. Dla zapewnienia wygody idącemu z tyłu człowiekowi, także dla ułatwienia
załadunku przewidział wysoką poręcz. Sanie zbudowane dla grenlandzkiej wyprawy

liczyły trzy metry długości i pół szerokości. Ważyły zaledwie czternaście
kilogramów, z czego konstruktor był szczególnie dumny.

Długo i starannie dobierał Fridtjof. narty. Nie zaufał sam sobie, chociaż znał
się na nich znakomicie. Ostrożny, przewidujący, wiele razy rozprawiał z

najlepszymi specjalistami i słuchał każdej dobrej rady przed powzięciem
ostatecznej decyzji. Po raz pierwszy według jego zalecenia krawędzie nart

opatrzono stalowymi taśmami, które wzmacniały deski, ułatwiały poruszanie się po
wilgotnym, rozmiękłym śniegu i hamowanie na twardym jak granit lodzie.

Reniferowe skóry zamocowane od spodu nart, żeby ułatwić podchodzenie po stromych
zboczach, są również wynalazkiem Nansena.

Nie wierzył on ani w bujną roślinność wnętrza Grenlandii, ani tym bardziej w
lasy. Zabrał więc przezornie kuchenkę spirytusową, również własnego pomysłu.

Lampa spirytusowa paląc się nagrzewała górny rondel, w którym topił się lód.
Ogrzewała także,ściany boczne, stanowiące drugi rondel, w którym jednocześnie

gotowała się zupa. Podczas pierwszej próby przeprowadzonej na śniegu w górach
północnej Norwegii Fridtjof przekonał się, że jego wynalazek źle pracuje. W

ciągu paru godzin nie zdołał zagotować na kuchence ani zupy, ani nawet wody na
kawę. Musiał więc przerobić od podstaw całe urządzenie. Podczas drugiej próby

zaledwie ćwierć litra spirytusu wystarczyło, żeby w ciągu jednej godziny
roztopić lód i ugotować zupę dla pięciu ludzi. Do dziś dnia kuchenka

nansenowska,
44

w której maszynkę spirytusową zastąpiono później prymusem na naftę lub benzynę,
oddaje nieocenione usługi ruchomym wyprawom polarnym na obu krańcach ziemi.

Odzież futrzana wydawała się Nansenowi zbyt ciężka, zbyt niewygodna, gdyż nie
przepuszczała wilgoci.

— „Podczas forsownego marszu, obciążony saniami naładowanymi s-przętem i
ekwipunkiem, człowiek poci się niemiłosiernie — orzekł po namyśle. — Musimy

zastąpić więc futro wełną. Futrzane powinny być tylko rękawice.
Nansen tak się zagalopował w swym nowatorstwie, że w pewnym momencie nawet

śpiwory chciał zabrać wełniane zamiast futrzanych. Gdyby do tego doszło, nikt z
uczestników pierwszej _ grenlandzkiej wyprawy na przełaj Grenlandii nie ujrzałby

prawdopodobnie nigdy ojczystych brzegów. Na szczęście Fridtjof opamiętał się w
porę i kazał wykonać worki do spania z lekkich a ciepłych futer renów.

background image

Ograniczając ciężar ekwipunku trzeba się było liczyć niemal z każdym kilogramem.
Ile zabrać śpiworów? Z ciężkim sercem zdecydował się Nansen na dwa, każdy dla

trzech ludzi. Nie należało do przyjemności po ciężkim, wyczerpującym dniu marszu
leżeć między towarzyszami, czuć każdy ich ruch, każde drgnienie, ale ileż

zyskiwało się w ten sposób ciepła. Rozsądniej może byłoby nawet uszyć jeden
wielki śpiwór dla wszystkich, ale co stałoby się z ludźmi, [dyby ten jeden

jedyny zginął w lodowej przepaści?
Jaką żywność zabrać ze sobą? Odpowiedź na to pytanie była chyba najtrudniejsza.

Trzeba odżywiać się jak najlepiej, ale l’ dnocześnie zapasy muszą jak najmniej
ważyć. Dziś nie jest to sprawa skomplikowana, ale wówczas, w 1888 roku? Nie

znano koncentratów, a nawet tak różnorodnych jak obecnie wyso- . kokalorycznych
konserw. Podstawą wyżywienia grenlandzkiej

prawy miał być stosowany przez inne ekspedycje pemikan, i jest suszone mięso
wołowe, sproszkowane i pomieszane z tłu-

czem i jarzynami. Danie bardzo pożywne, ale nikt nie ośmieli 1 powiedzieć, że
smaczne. Poza tym masło, ser, zupa grochowa : proszku, mięso suszone,

czekolada, mleko skondensowane
az suchary z razowego chleba. Na każdego uczestnika eks-edycji wypadał dziennie

jeden kilogram suchego prowiantu. alkoholu nie zabrano wcale. Nansen od początku
sprzeciwił

45
tf Tytoniu rirano LwMe - „produM iacv wole” — orzekł stanowczo młody uczony.

3ąNieTa ował natomiast miejsca dla instrumentów naukowych. Kompasy, sekstanse,
barometry, termometry L^*fL nometry zostały pieczołowicie załadowane. I.tu

Nansen bił się” już sam ze sobą o każdy dodatkowy

SSkŁS s
niała oczywiście duża, solidna szalupa.

*

Dobroduszny, małomówny nawet, kiedy stał sle. wielkrm polubił wszystkich 3e3
uczes darzył samego Nansena. Ssąc^ ^

jeczkę, która rozgrzewała mu dłomeca* moono w chybocaca s* burt słucha go
o szczając wzroku z ^^^M o hardym, ieustę

nie wiedział Serdecznie względami

Uczną^tką fa- ądzinami wparty B ^ nie gpu_
sadą. A słyszał wiele ^breg^ niecodzieimego ekwi-

Ciekawie oglądał to^« ta^ftra^Xizenia. Chwalił, radził, punku. O wszystkim nuał
cos do P°™^1 wielką uwagą.

__ Czemu zabrałeś z oSLiczył wreszcie kiedyś.

nej - padła wymijająca odpowiedz nie tak łatwe, by «
46
zarysowane usta- ł jak i cała
2^
Tak J nieg0 w poda-
serca był uszczęśliwiony tym hojnym darem. Od początku zdawaj sobie sprawę, jak ważne było

posiadanie dwu łodzi, Nie kupił drugiej, bo po prostu zabrakło mu już na to pieniędzy.

Długi rejs na stateczku myśliwskim miał i tę jeszcze dobrą stronę, że uczestnicy wyprawy mogli

nareszcie poznać się bliżej nawzajem. Fridtjof, wiedziony bardziej wyczuciem niż
doświadczeniem, zdawał sobie sprawę, jak ważny jest dobór udpowiednich ludzi. Któż, jak nie
oni, decyduje o powodzeniu lub klęsce? Było ich tylko pięciu.

Zastępcą swym Nansen od razu zamianował Otto Sverdrupa. Trudno o lepszy wybór. Dość

spojrzeć było na tę masywną sylwetkę, na tę mocną, chociaż może pospolitą na pierwszy rzut
oka, twarz, na bystre, przenikliwe spojrzenie niebieskich, jasnych, głęboko osadzonych oczu, na
spokojne, opanowane ru-chy. Od małego Sverdrup, podobnie jak Nansen, zżył się z przyrodą,
ciężko pracując w polu i w lesie, dopomagając ojcu w pra-cy przy niewielkim, skromnym
gospodarstwie w górach północnej Norwegii. Z nartami i on był za pan brat. Co dnia gonił 18
nich, w mróz czy zawieję, przez lesiste pagórki i strome zbo-Polował dużo, nie po to, by

background image

zaspokoić myśliwską pasję, ale zaopatrzyć w mięso dom, w którym się nigdy nie przele-ilo. Po
długiej, niebezpiecznej gonitwie w lesie ubił kiedyś ‘ dźwiedzia; miał wtedy lat szesnaście. W
rok później wyru-I za chlebem na morze. Pływał wiele, po różnych wodach, I różnymi
banderami, gdyż norwescy marynarze są bardzo nieni na świecie. Egzamin na ^sternika zdał po
sześciu latach y na morzu. Wkrótce potem, dzięki swej przytomności słu i niepospolitej
energii, uratował całą załogę bryganty-i/.uconej podczas sztormu na skaliste wybrzeże
Szetlandów. IM tej pory jako szyper prowadził samodzielnie niewielkie i żaglowe i parowe
po morzach Północy. Jednego mu nig-I nie brakowało — odwagi. Nie szaleńczej, nierozumnej,
ale j rozsądnej, rozważnej, jaka cechowała także Nansena. Raz |tden jedyny gotów był o niej
zapomnieć. Jakiś wynalazca ło-l”idwodnej poszukiwał śmiałka, który zgodziłby się prze-adzić
jego łódź późną jesienią przez Morze Północne do i. Sverdrup pierwszy zgłosił swą
kandydaturę, /.częście wynalazca rozmyślił się, doszedłszy do wniosku,

47,
że roztropniej będzie przeciągnąć łódź po prostu na holu. Nan-sen od pierwszego wejrzenia polubił

i ocenił Sverdrupa, który miał nieraz jeszcze towarzyszyć mu w dalekich polarnych podróżach.

Drugim uczestnikiem wyprawy został kapitan wielkiej żeglugi Olaf Dietrichsen, oficer norweskiej

marynarki wojennej. Spokojny, opanowany, poważny. Na niego to spadł obowiązek
przeprowadzania wszelkiego rodzaju pomiarów naukowych i obserwacji, do których Nansen
przywiązywał wielką wagę.

W każdej wyprawie poza specjalistami muszą brać udział ludzie, których głównym zadaniem jest

wykonywanie bez szemrania poleceń kierownika. Nigdzie nikt o tym nie pisał, nie mówił, ale
Nansen jako dobry organizator rozumiał potrzebę „ramion do pracy”. Takim pomocnikiem
został dwudziestoparoletni Kristian Trana, sąsiad Sverdrupa, wieśniak z górzystych okolic
północnej Norwegii. Znał trudy życia, był silny, chętny i również dobrze jeździł na nartach.

Poza tą trójką, za namową Nordenskjółda, Nansen chciał zabrać na wyprawę dwu Lapończyków.

Nie mając dosyć czasu, żeby wyszukać odpowiednich ludzi, napisał do swych przyjaciół w
północnej Norwegii z prośbą o znalezienie dwu mężczyzn, zaprawionych do trudów,
odważnych i nie mających rodzin. Lapończycy przybyli do Christianii w ostatniej chwili. Ani
młody Balto, ani starszy, liczący ponad czterdziestkę, Ra-wna, drobni, niepozorni, nie wiedzieli
wcale, dokąd mają płynąć i w jakim celu. Obaj z miejsca wpadli w przerażenie słysząc o
Grenlandii. Nie cofnęli się jednak, gdyż skromny zarobek, jaki mógł im zaoferować Nansen, był
w ich pojęciu prawdziwym bogactwem.

9. Człowiek nie jest przecież białym niedźwiedziem
¦lak co dnia bladły gwiazdy na niebie i z wolna przecierał się
ary, mglisty świt. Zziębnięty marynarz w bocianim gnieź-
l.’.ie nie spuszczał oczu z horyzontu. Po obu stronach statku
<>raz gęstszą masą bieliły się groźne lodowe pola, zastępowały
Irogę. Naraz ręka człowieka wyciągnęła się w kierunku dzioba.
- Ziemia! — krzyknął.
...serce zabiło mi mocniej w miarę, jak coraz wyraźniej, co-ostrzej z lekkiej mgiełki zaczęły

wyłaniać się szczyty gór-¦c — notuje Nansen. Nadeszła chwila rozstania ze statkiem, yper lękał
się wpływać głębiej w lód.

- Cóż pocznę, jeśli te groźne białe placki zewrą się wokół -•go „Jasona”? — mówił zatroskany.

»

— Przygotować kotwicę!
— Na lód! — padły rozkazy.
I’ar u ludzi z bosmanem na czele pociągnęło grubą linę, przy-azaną do wielkiego, stalowego haka.

Gdy zaczepiono go tyl-

o pobliski zwał torcsów, zaterkotał kabestan. Lina napięła , naprężyła i „Jason” ruszył powoli ku

gładkiej powierzch-

background image

wieikiego lodowego pola. Zaskrzypiały bloki. Dwie duże ilupy ciężko opadły na lód. Marynarze

nie dali żadnemu uczestników wyprawy dotknąć się wydobytych z luków sań,

t.yń i worków.
¦ leszcze się ich dość naciągacie — śmieli się, znosząc
¦- ekwipunek na lód ostrożnie, z szacunkiem.
l’i/y relingach stała cała wolna od zajęć załoga, przygląda-
sit; w milczeniu, jak polarnicy opuszczają szalupy na wodę, i ustawiają w nich załadowane po

brzegi sanie. Milczał także i li mur żony szyper. Zaciskał machinalnie zęby na ustniku

if...
49
II
fajki, nie widząc, że dawno już wygasła. Skinął wreszcie na bosmana i coś mu szepnął. Zadudniły

po deskach pokładu ciężkie buty. Po chwili kucharz w białej czapie wyciągnął na pokład
olbrzymią połać końskiego mięsa.

— Wrzuć im to do łodzi! — polecił kapitan. — Przyda się wam świeże mięso. I to także. Już ty nic

nie mów — dodał w odpowiedzi na pytające spojrzenie Nansena, ręką, wskazując na dwie
baryłki mocnego piwa, które marynarze wtaczali już do łodzi.

Ostatnie uściski dłoni, ostatnie słowa pożegnania. Szyper sam bierze do ręki linkę łodzi Nansena i

silnym pchnięciem odsuwa ją od krawędzi lodu. To mówi więcej niż słowa. Ludzie na pokładzie
zrywają z głów czapki i krzyczą, co sił w płucach. Moc-. no ciągnąc wiosłami, szalupy porwane
prądem szybko odpływają od statku. Nastrój doskonały, woda na wielkich przestrzeniach wolna
od lodów, spokojna, gładka jak jezioro.

— Dobra nasza. Jeśli tak dalej pójdzie, nie dziś, to jutro do-] trzemy do fiordu Sermilik, a stamtąd

rozpoczniemy wreszcie swą lodową wyprawę — ucieszył się Nansen.

Naraz, jak to często bywa na Dalekiej Północy, z czystego^ błękitu nieba
sypnęło śniegiem. Mokre, wielkie płaty zawirowały w powietrzu, przysłoniły

horyzont. Tuż nad łodziami zawisły ciężkie chmury. Coraz trudniej, coraz ciężej
odpychać bryły lodu, które nacierały na statek. Umilkły rozmowy. W ką- < cie

łodzi wystraszeni Lapończycy poszeptywali coś między i sobą.
— Może zawrócić, to zła wróżba — powiedział wreszcie \ no odważniejszy.

Nansen wzruszył tylko ramionami. Nielekko mu było na ser-* cu. Jak bańka mydlana
prysła nadzieja szybkiego dobicia dc lądu. Już po paru godzinach żeglugi

zrozumiał, że wysiłek idzie na marne. Silny prąd morski spychał obie szalupy i
znosił je szybko w przeciwnym kierunku. Rzucane wzburzoną falą pojękiwały,

trzeszczały, jakby się skarżyły. Sverdrup pierwszj wciągnął swoją na odłam kry.
Nansen starał się go naśladc wać. Nadaremnie. Spienione morze huczało, bryły

lodu wircH wały wokół ludzi, tarzały się po morzu, jak porwane w jal diabelski
taniec, raz po raz biły w burty. Wreszcie odegnand

50
ilnym podmuchem wiatru znikły tak nagle, jak przyszły. Na i romym, urwistym

brzegu, gołym okiem widać już odłamy kał, zwisające tuż nad wodą.
— Zaraz po wylądowaniu gorąca czekolada — zachęcał przemarzniętych towarzyszy

Nansen.
Chciał czym prędzej dobić do brzegu, żeby coś znów nie

lanęło mu na przeszkodzie. Nim to pomyślał, ostra jak brzy-
a krawędź pędzonego falą odłamka lodu przebiła mu łódź.

i osiując co sił w ramionach, trzech ludzi ledwie zdążyło przy-
„• do wielkiej kry, wciągnąć szalupę i rozładować. Wory z żyw-

 ‘ścią nie mogły przecież zamoknąć. Sverdrup bez namysłu

zbił jedną beczułkę po piwie i klepkami załatał umiejętnie
iurę. Kilka godzin straconych na reperację nie dało się jed-
ik łatwo odrobić. Wokół kry zgęstniał znów lód. Mgła zasnu-
cały horyzont. Chwilami tylko majaczyły przed nią groźne,
ile kwadraty lodowych pól. Zaczęła siąpić drobna, dokuczli-

background image

i mżawka. Wszystko wokół zffiroczniało.
- Rozbijemy tu namiot — postanawia Nansen.
Deszcz leje całą noc. Całą noc i cały ranek ludzie na zmianę
Inią wartę. Kiedyż wreszcie prądy morskie odpędzą od kry
aly lodu gromadzącego się przy brzegach? Dzień przechodzi
oczekiwaniu.
Nie ma co, chłopcy, płyniemy dalej, musimy nadrobić ten .icony czas! — decyduje po namyśle

Nansen. S’im padły słowa komendy, powietrzem targnął sztormowy itr. Kra zachybotała,
zadrgała, huk fal zagłuszył szum wia-Ludzie z trudem zdążyli wciągnąć z powrotem na krę
obie ‘/io. Stłoczeni w dwu śpiworach, przytuleni jeden do drugie-wsłuchiwali się bezradnie w
chaes dźwięków wyczekując Iświadomie krzyku wartownika: „kra pęka!” W końcu zmę-nii’
wzięło górę nad strachem. Mimo wiszącej nad nimi groź-kijpieli w lodowatych falach Morza
Grenlandzkiego jeden drugim zaczęli zapadać w sen. »n warcie pozostał tylko Sverdrup.

¦ Nie budź nas! Chyba że trzeba będzie uciekać! — zapo-1 i ił mu Nansen, który sam ledwie

trzymał się na nogach; i tylko o tym, żeby zwalić się wreszcie do śpiwora i ode-i ulżenie.

51
Solidny jak zawsze Otto postanowił dokładnie wykonać polecenie. Bez przerwy krążył wokół

targanego wichurą namiotu, przystawał na krawędzi lodowego pola, patrząc, jak mocne
uderzenia fal wykruszały brzegi, jak bez przerwy rósł na nich zwał potrzaskanych odłamków.
Z jednej strony, jakby ktoś , olbrzymimi zębami wygryzał kawały lodu, z drugiej, jakby
usypywał wysoki wał ochronny. Od wzburzonego morza szedł nie milknący ani na chwilę
ryk sztormu, przerywany od czasu do czasu łoskotem pękającego lodu.

Tuż przy namiocie Sverdrup w świetle latarni przeciwsztor-mowej dostrzegł czarną krechę, jak

wstęgę wijącą się po lodzie. ‘ Serce zabiło mu mocniej. „To początek” — przebiegło mu
przez.. - głowę. Zawahał się chwilę. „Nie budź nas. Chyba że trzeba będzie uciekać” —
zadźwięczały w uszach słowa Nansena. „Jakże tu myśleć o ucieczce? Dokąd? Toż to pewna
śmierć. Niech przedtem pośpią spokojnie, biedacy” — zadecydował wreszcie.

I nieraz jeszcze tej pamiętnej nocy musiał sobie zadawać pytanie: „Budzić, nie budzić?” I

nieraz odpowiadał: „Jeszcze] nie teraz, jeszcze nie czas”.

10. Przyjaźń z Eskimosami gawarta na migi
Z ciężkiego snu poderwał Nansena huk przypominający ka-madę. Fale z rykiem waliły w

otaczające kry, łamały je miażdżyły. W powietrzu z sykiem wzbijały się wysokie piór pusze
wodnego pyłu. Wiatr zarzucał ludzi potokami lodowa-fj wody.

— Cały dobytek przeładować do jednej szalupy! Jeśli kra icznie pękać, może w sześciu zdołamy

się na niej wyrwać lego piekła — zapowiedział Nansen.

Powietrze rozdarł przeraźliwy krzyk obu Lapończyków. Kra iiihybotała, zakręciła w miejscu,

zawirowała i z błyskawiczną \ bkością, jakby pchnięta jakąś potężną, niewidzialną dłonią,
mknęła w kierunku brzegu. Ryk burzy cichł powoli, falowali morza ustawało z chwili na
chwilę. Kra sunęła jak wspa-iły pojazd po gładkiej fali fiordu. Czyżby miała wyrzucić ich |
Wrzeg? Nikt nie śmiał głośno zadać tego pytania, wszyscy uleżeniu liczyli godziny. I znów,
bez widocznej przyczyny, nosząc wokół biały pieniący się wir, kra skręciła gwałtow-Tyrh
razem w odwrotnym, kierunku, na południe, na pełny n Każda godzina oddalała teraz
polarników od celu. Schwy-i ich znów chwiejba, ostra fala, lodowate strugi przetacza-< od
dzioba do rufy, grożąc porwaniem części dobytku, cząc i oślepiając ludzi. W ciągu długich,
ciągnących się •kończoność dziesięciu dni wielokrotnie pełni nadzieLnie-opuszczałi łodzie na
wodę i nieraz pospiesznie musieli za-ić na krę.

Iowiek nie jest przecież białym niedźwiedziem” — brzmiało raz w uszach Nansena złowieszcze

słowa przeciwników wy. Czyżby mieli rację?...

53
T T

background image

...chwilami nie bez goryczy myślałem, że jeśli uda się nam w końcu osiągnąć południowy cypel

Grenlandii, jeśli nawet ujdziemy z życiem, to i tak przyjdzie mi pogodzić się z myślą, że cel
wyprawy — przejście w poprzek całej wyspy w ciągu tego lata ¦— nie będzie osiągnięty —
notuje Nansen w pamiętniku. Nie dzieli się z nikim swą troską: Nawet ze Sverdrupem, ale ten
doświadczony człowiek wie dobrze, czemu Fridtjof z każdym dniem zmniejsza racje
żywności.

Gotowanie posiłków na krze rzucanej raz po raz wzburzona falą nie należało do najłatwiejszych

zadań. Każdą niemal krop-1 lę spirytusu trzeba było oszczędzać. Zupę grochową Nansenj
przyrządzał szybko. Jeśli nie była dogotowana, to w każdynf razie tak gorąca, że parzyła
wargi. A to było najważniejszej Surowe mięso końskie, ofiarowane przez szypra, krajali
Norweg gowie na drobne kawałki i jedli z gorącą zupą. „Smaczne tól nie jest, za to pożywne i
sytne” — mówili Otto, Olaf i KristianJ mężnie połykając koninę. Ale obaj Lapończycy za nic
nie chcieli wziąć do ust takiej strawy. Przemarznięci, wystraszeni, przysięgali, że wolą raczej
śmierć głodową. Z bólem serca Nansenj wydzielał im konserwy mięsne, starając się odpędzić
od siebie* myśl, co będzie, gdy ich zabraknie. Każda stracona doba przekreśla jego śmiałe
plany.

W dwa tygodnie od chwili rozstania z załogą „Jasona” prąd . morski zniósł krę, na której w

ciężkich warunkach obozowali uczestnicy wyprawy, o czterysta kilometrów od miejsca, w
którym Nansen zamierzał lądować. Chmurny, milczący, nie dopuszczał do siebie myśli, że
może pomysł jego był naprawdę szaleństwem. Męczyła go bezsilność. Doby wciąż uchodziły
za dobami na bezradnym wyczekiwaniu. Kra dryfowała wciąż kapryśnie, to zbliżając się, to
znów oddalając od brzegów.

Pewnego ranka, nie czując, jak co dnia, przy obudzeniu gwałtownych wstrząsów, Nansen z

trudem powstrzymał okrzyk radości. W dali, na horyzoncie, w płatach uchodzącej mgły
jaśniały w słońcu oślepiającym blaskiem czoła lodowców Grenlandii.

W kilkanaście godzin później jedni biegali tam i z powroten po kamienistej plaży jakiejś

niewielkiej wysepki, inni rzucali się na ziemię, nie mogąc się dość nacieszyć, że pod stopami
„’”-I

54
ją wreszcie stały ląd, a nie chybotliwą krę. Postój trwał jednak krótko. Tyle tylko, by

rozprostować nogi i ugotować ciepłą strawę.

I znów wypłynęli w morze. Brzegi Grenlandii rysowały się na widnokręgu coraz wyraźniej,

nęciły, przyzywały, ale nauczeni smutnym doświadczeniem ludzie nie ufali już morzu. Na
łodziach ustawili maszty, rozpięli żagle, żeby wykorzystać najmniejszy choćby, pomyślny
podmuch, który mógłby zanieść ich na północ, i wiosłowali na zmianę bez chwili przerwy.

Wolny od lodów pas wody z dnia na dzień zasnuwał się bielą. Zwały wielkich brył jak wroga

armia zastępowały ludziom drogę. Rozsuwali je. bosakami, toporami, odpychali wiosłami,
oblepianymi wilgotnym rozmokłym lodem, śpieszyli, co sił w ramionach, byle tylko nie dać
się porwać znów jakiemuś prądowi.

*

Krótki, gwałtowny krzyk przeszył naraz powietrze, zagłuszył i moment szum fali. Jeden, drugi,
trzeci. Pełniący wartę nerdrup odchylił nauszniki czapki. I znów krzyk się powtó-ył. Z namiotu,
który podróżnicy rozbili na jakiejś wysepce, chyliły się ciekawe głowy. Wszyscy słyszeli. Czyjaś
ręka .skazała dwa małe punkciki, czerniejące „wśród bieli lodu. jednej chwili wszyscy stłoczyli
się na brzegu. — Kajaki! — krzyknął jeden z Lapończyków.
- Ludzie! — zawtórował mu drugi.
Nansen przesunął na czoło okulary ochronne i chwilę jeszcze niedowierzaniem wpatrywał się w

migocące milionami błys-słonecznych fale. Krzyk słychać było coraz wyraźniej. irne punkty,
rosły w oczach.

- Eskimosi! — wrzasnął i wpadł do namiotu, pospiesznie ciągając ze swego plecaka notes.

background image

I lyło w nim kilka zdań w eskimoskim narzeczu, zapisanych id odjazdem z kraju.
Między bryłami lodu przewijały się zręcznie dwa smukłe ka-ki. Wiosła jak skrzydła wiatraka

migały coraz szybciej i szyb-i j w powietrzu. Dwaj ludzie odziani w futra, czarnowłosi,

55
skośnoocy, z wystającymi kośćmi policzkowymi, zaczęli przyjaźnie wymachiwać to jednym

wiosłem, to drugim, nie przestając krzyczeć.

— Witam was, bracia, witam serdecznie! — wolał do nich
Nansen po eskimosku.
Eskimosi pokrzykiwali mu coś po swojemu, nie przestając lawirować wciąż zręcznie między

odłamkami kry.

— Cóż to za dzikusy, patrz, jak śmiesznie ubrani! — wydziwiali Lapończycy,, jeden przez

drugiego, na widok p-rzyby-szów, którzy kilkoma wprawnymi ruchami wciągali na brzeg

lekkie kajaki.
Buty sięgały im powyżej kolan, spodnie były krótkie, na ramionach ni to kaftan ni kurtka, wszystko

z foczych skórek. Co najdziwniejsze, między kaftanem a spodniami przy każdym gwałtownym
geście widać było gołe ciało, posmarowane tłuszczem. Niewysocy, krępi, nie przestając wciąż
coś mówić, przyglądali się ciekawie podróżnikom. Nansen powtarzał jak katarynka parę słów
powitania. I jak na komendę wszyscy naraz urwali. Nikt dotąd nikogo nie zrozumiał.

— Coś ci nietęgo idzie z tym eskimoskim — podrwiwał Sver-drup z Nansena i nie namyślając się,

poklepał przyjaźnie najbliższego Eskimosa po ramieniu.

Ten w okamgnieniu odwzajemnił mu się tym samym. Przyjaźń została zawarta. Starszy krótkimi,

gardłowymi krzykami zwracał się wciąż do Nansena, jakby od razu odgadł w nim dowódcę.
Młodszy nieufnie popatrywał na reniferową odzież, w którą ubrani byli obaj Lapończycy...
Nansen zniecierpliwiony odrzucił wreszcie niepotrzebny notatnik. Czy wynalazł ktoś coś
lepszego nad wymowę rąk? Jeśli nie można inaczej, najlepiej porozumiewać się gestami.
Dietrichson wyciągnął kawałek papieru, na którym obaj Eskimosi jeden przez drugiego zaczęli
coś rysować. Z ich, objaśnień wynikało, że niedaleko, na północy, znajduje się duża osada, w
której mieszka obecnie wiele ludzi. Jednego tylko Eskimosi nie mogli pojąć, skąd ci śmieszni
biali ludzie wzięli się tutaj? Nie przypłynęli chyba przecieżj z pełnego morza? Wskazując
wzburzone fale potrząsali przecząco głowami, wreszcie rzucili się do oglądania drewnianych
szalup. Nigdy takich nie widzieli.Obdarowani pustymi blaszan-

kami po konserwach, ucieszyli się jak dzieci i ruszyli z powrotem na morze, wciąż coś

wykrzykując.

— Zapraszają nas do osady. Jutro najdalej spotkamy się / nimi —¦ oświadczył towarzyszom

Nansen, ale w żaden sposób nie chciał im wyjaśnić, jak się tego domyślił.

Następnego dnia zmęczeni forsownym, wielogodzinnym wio-Iowaniem podróżnicy rzeczywiście

ujrzeli na wybrzeżu niewielkie, niskie namioty, kryte skórami fok. Na spotkanie ich wyległ tłum
Eskimosów. Mężczyźni w sile wieku, kobiety z niemowlętami na plecach, zakutanymi w futra,
gromada rozkrzyczanych dzieci, starcy. Nikt z nich nigdy nie widział białych ludzi. Na przedzie,
wymachując przyjaźnie puszkami po kon-serwachj witali polarników dwaj znajomi Eskimosi.

Zaduch, jaki uderzył w nozdrza z wnętrza namiotu, do które-rego nas gościnnie zaproszono, mógł

najsilniejszego człowieka walić z nóg—notuje Nansen. — Pod jednym dachem miesz^ kało
wiele ludzi. Pod każdą ścianą — inna rodzina. Czasem dwie. Swąd tłuszczu foki, tlącego się w
paleniskach, nad którymi wisiały kamienne kociołki, zapach nieświeżego, surowego mięsa
mieszał się z ostrą wonią, wydzielającą się z naczyń, w których przechowywano starannie mocz
do mycia... Porozumienie z Eskimosami poszło łatwo, na migi. Gościnni, przyjaźni, palili jakiś
śmierdzący tytoń i przypatrywali się nam uważnie. Ustaliliśmy wspólnie, że następnego ranka
razem popły-nerny na północ. Obdarowani puszkami p”o konserwach, stało-nujmi igłami, byli
nam bardzo radzi.

W głębi serca Nansen żywił nadzieję, że doświadczeni myli wi eskimoscy,
obznajmieni z lodami i krą, będą im, nowicju-om, torować drogę. Ale na to samo

background image

właśnie liczyli myśliwi, i ;/,częśliwieni, że popłyną w ślad za
szerokimi, solidnymi, ln’\vnianymi szalupami, które rozpychały groźną krę.

Rawne i Balto nie ukrywali swego oburzenia, widząc, jak napotkanej po drodze
innej eskimoskiej osadzie Nansen wyśnił puste blaszanki i igły na suszone mięso.

„Nie przyłoży-n\ ręki do takiej wymiany — oświadczyli. — To nie jest uczci-. Nie
na tym skończyły się kłopoty z Lapończykami. Dopo-igali dzielnie Norwegom, ale w

żaden sposób nie mogli zro-nieć dewizy Nansena: „Spać jak najmniej,
jeść szybko,

57
56

mało — i dużo pracować”. Co dzień skarżyli się, że są głodni, i żądali
ulubionego przysmaku — czarnej kawy. to powrocie wyprawy do kraju, gdy ktoś

zapytał jednego z nich: „Czy dobrze odżywialiście się podczas marszu?”, ten
odpowiedział: „Nansen zapewniał nas, że jemy dostatecznie, i to nam musiało

wystarczyć. Prawdę mówiąc, nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek najadł się
do syta. Ale jeśli zawezwałby mnie na jakąś ekspedycję, rzuciłbym wszystko i

poszedł za nim”.
Po rozstaniu z Eskimosami mała wyprawa przedzierała się . znów przez niespokojne

wody do wyznaczonego pierwotnie przez Nansena punktu. Dwanaście razy nad dwiema
samotnymi łodziami zapadała noc, dwanaście razy bladły nad głowami gwiazdy.

Otoczeni wciąż krą, kluczyli kanałami, przebijali się na wolne od lodu
przestrzenie i z trudem napinali zeszywni-ałe od wysiłku ramiona.

Zapomnieli, że istnieje na świecie coś innego prócz lodu. Coraz rzadziej
przychodziły im na myśl dwupiętrowe prycze ciasnych pomieszczeń „Jasona”. I

ciepła duchota przesiąkniętych wonią potu foczych skór, i zapach duszonej
płetwy, której nikt nie umiał tak przyprawić, jak kucharz na statku. I ciężki,

słod-kawy zapach tytoniowego dymu, który przesłaniał twarz szypra, słuchającego
opowiadań Nansena. Teraz, gdy ostry wicher chłostał bez przerwy jak biczem

twarze, a pusty żołądek daremnie dopominał się o swe prawa, te wspomnienia
wydawały się pięknym, dalekim snem.

Coraz częściej płynęły na spotkanie wielopiętrowe lodowe kolosy, bijące w niebo
ostrymi graniami. Białe, martwe sunęły dostojnie w ciszy jak okręty widma. A gdy

zza chmur wyjrzało tylko na chwilę słońce, lód ożywał i zaczynał grać gamą
wszystkich barw tęczy.

Nansen zdecydował wreszcie lądować w innym punkcie wybrzeża na północo-wschód od
fiordu Sermilik i stamtąd rozpocząć marsz. Tego dnia zapomniał o przezorności i

oszczędności. Uroczystą chwilę lądowania na Grenlandii uczczono wspaniałym,
pierwszym od dziesięciu dni, gorącym obiadem. A na zakończenie obaj Lapończycy

mogli do woli napić się czarnej kawy.
11. Niegościnne są wrota Grenlandii

Czoło lodowca w pobliżu małego obozowiska wyprawy dzień i noc tętniło własnym
życiem. Na przestrzeni wielu kilometrów nd wyniosłej, prostopadle spadającej do

morza ściany co parę sekund odrywały się potężne, białe odłamy i waliły w morze.
Powietrzem targał huk, wysoko pod niebo biły srebrzyste fontanny spienionej

wody, zmieszanej z odłamami lodu. Od skotłowanej topieli odpływały lodowe góry.
Głęboko osiadłe w oceanie, sunęły powoli, majestatycznie, gnane prądem morskim i

wiatrem. Ale podróżnicy niewiele czasu mieli na podziwianie tego wspaniałego
widowiska, zwanego „cieleniem się” lodów-ców. Z podniesionymi głowami wszyscy

wpatrywali się w gładką powierzchnię zbocza, która zamykała wejście w głąb
wyspy. Nansena pożerała niecierpliwość.

— Podejście nie powinno być cięższe niż na nasz lodowiec instedal nad
Sognefiord, jak myślisz? Nieraz tam przecież by-

;iliśmy — zwrócił się do Sverdrupa, ale ten milczał uparcie, nie odrywając
wzroku od białej ściany.

— No cóż, straszono nas, że nie przebijemy się przez pływa -|ące lody,
przeżyliśmy to jakoś — powiedział wreszcie. — Myli;, że to podejście powinno być

łatwiejsze do pokonania.
— Chcesz się przekonać od razu? — słowa Nansena za-‘i /miały bardziej

jak rozkaz niż pytanie.
Swoim zwyczajem Fridtjof wepchnął do kieszeni tylko parę

snych sucharów, dwie tabliczki czekolady, wydał polecenia

background image

pozostającym w obozowisku towarzyszom i już gotów był do
. wiadowczej wyprawy. Po chwili długim, sprężystym kro-

fi obaj ruszyli szparko pod górę. Czekany na długich drzew-
ich, lina alpinistyczna, kompas i aneroid stanowiły ich cały

Aipunek. Początek podejścia był łatwy. Śnieg, cienką war-
59

stwą pokrywający lodowiec, skrzypiał wesoło pod nogami, ułatwiał marsz. Teren
piął się wciąż łagodnie w górę. Nansen mimo-woli przyśpieszał kroku.

— Jeszcze trochę, jeszcze jedno niewielkie podejście i powinniśmy wyjść na
równą powierzchnię—zachęcał Sverdru-pa sam zadyszany.

Nie mógł doczekać się tych upragnionych wrót Grenlandii,” których’nikt jeszcze
prócz Eskimosów nie widział.

Wspięli się szybko, prawie biegiem, na przełęcz i zatrzymali zawiedzeni. Nie, to
nie był ten równy obszar, jakiego obaj oczekiwali bezwiednie. U ich stóp

rozciągała się szeroko dolina, za nią następne wzgórze. Jak daleko wzrok sięgał,
lodowiec falował grzebieniami wysokich wzniesień i głębokich przełęczy.

— Mogłoby być gorzej! — powiedział Nansen.
Za nic w świecie nie przyznałby się nawet Sverdrupowi do zawodu, jakiego doznał

na widok nowych przeszkód. Czyż nie dosyć się już wymęczyli?
Powierzchnia lodowca zmieniała się szybko. Schodząc prawie pionowo w dół, to

znów wspinając się w górę, podróżnicy natrafili teraz na ciemne rysy pęknięć.
Jedne wąskie, prawie niewidoczne pod stopami, inne szersze, takie, które można

było przesadzić jednym susem, i wreszcie wielkie, rozdziawione, ziejące ciemnym
granatem głębi. Uszeregowane w rzędy jedna za drugą, przepaść przy przepaści,

ciągnęły się na wszystkie strony, jak .nieprzyjacielskie zapory. Godzina mijała
za godziną. Ludzie szli dalej. Milczeli, zatrzymując się tylko, żeby nabrać

tchu. Obchodzenie rozpadlin męczyło. Rzut oka na aneroid był rozczarowaniem.
Przyrząd wskazywał, że wznieśli się dopiero o niecałe dwieście metrów nad poziom

morza. A przed nimi piętrzyły się wciąż nowe i nowe wzgórza. Związani liną szli
coraz wolniej naprzód, coraz częściej przystawali.

Przez kruche mosty lodowe, pokrywające szczeliny, przepeł-zali ostrożnie, jeden
za drugim, czołgając się na brzuchach. Idący przodem Fridtjof nie dostrzegł w

porę wąskiej, głębokiej szczeliny, nie usłyszał suchego trzasku pękającej tafli.
Uratowało go tylko długie drzewce czekana, który trzymał przy piersi. Wsparło

się w krawędzie rozpadliny. Tkwił w niej bezradnie po ramiona. Nogi wiszące nad
przepaścią ciągnęły w głąb. Chciał

80
crzyczeć — nie znalazł na to siły. Chciał zmienić pozycję ¦— lic mógł. Na

szczęście nadbiegł Sverdrup. Wolno, ostrożnie, i.rtr po metrze, wyciągnął
przyjaciela z białej pułapki. I znów

iptowna wspinaczka, i znów kilometry obchodów, i znów szcze-iny. Nie tak
wyobrażał sobie Nansen wejście we wrota wschod-

lej Grenlandii.
Pod koniec dnia dopiero, śmiertelnie zmęczeni, ujrzeli przed obą płaską równinę,

łagodnie pnącą się wzwyż. Przypominała u złudzenia powierzchnię oceanu, którego
wzburzone fale za-tygły naraz w lód. Wszystkie zwrócone były w ich stronę.

•piętrzone, groźne, połyskujące w ostatnich promieniach zacho-/ijcego słońca.
¦ Niełatwy będzie marsz z naszymi saniami po tych diabeł-kich zrębach. Nie

wystarczy ciągnąć ich, trzeba je nieustannie odpierać, żeby się nie przewróciły.
Mówiąc to Sverdrup z całych sił uderzył butem w krawędź ajbliższej zastrugi.

Wykruszył przy tym zaledwie maleńki od-imek. Lód twardy był jak granit.
- Żartujesz chyba. Grunt wywindować tu sanie, a potem fraszka. Pomkniemy po

lodzie z wiatrem w zawody.
Sverdrup spojrzał tkliwie na przyjaciela. Po zarośniętej, wyli udłej twarzy

spływał kroplami pot, spoza ciemnych okularów lojrzenie błędne, futrzana czapa
-przekrzywiona na ucho. Co .) wiedzieliby przeciwnicy wyprawy, gdyby w tej

chwili mogli ibaczyć jej dowódcę? Wybuchnął śmiechem.
- Czyż i ja wyglądam tak samo jak ty? — wykrztusił. Nansen spojrzał na niego

jak na wariata.
- Skądże ja mogę wiedzieć? — odburknął. — Wyglądasz itwornie.

To znaczy zupełnie tak samo — machnął ręką Sverdrup.

background image

Powrót był cięższy niż podejście. Zapadł mrok, nad lodowcem
twiał mroźny, dokuczliwy wiatr.. Napędził ciemne chmury,

óre przesłoniły nieśmiały blask pierwszych gwiazd. Skrót, ja-
podróżnicy postanowili wypróbować, okazał się pułapką. Ze

izystkich stron zastępowały im teraz drogę paszcze szeroko
. wartych szczelin. Ciemność hamowała marsz, wreszcie za-

/ymała ludzi. Nie sposób było iść dalej na oślep, narażając się
i połamanie rąk i nóg. Może na śmierć? Parę godzin przesie-

61
dzieli pod bryłą lodową. Przemarznięci do szpiku kości, żuli ostatnie suchary,

szczękając zębami z zimna. Nikt by ich w tej chwili nie przekonał, że to była
letnia, sierpniowa noc...

— Podejście nie jest wcale trudne — takimi słowami powitał Nansen ^towarzyszy,
oczekujących z niepokojem powrotu wywiadowców. — Trzeba trochę przy nim

popracować! — dorzucił, widząc zdumione spojrzenie Sverdrupa.
— Czy ty sam wierzysz, Fridtjofie, w to, co powiedziałeś? — spytał przyjaciela,

gdy zostali sami przez chwilę.
— Ależ oczywiście! Przecież doszliśmy i powróciliśmy cało — zdumiał się Nansen,

jakby pokonany trud przestawał dla niego istnieć.
— Lodowiec ten nie nadaje się na miejsce spacerów dla ludzi, którzy mają

niedostatecznie mocne obuwie. Musimy nasze koniecznie wzmocnić — zarządził,
patrząc na swoje buty pokiereszowane ostrymi zrębami lodu.

„Tną najgrubszą skórę jak brzytwa” — zabrzmiała mu w uszach przestroga
Nordenskjólda.

W obozie u podnóża lodowca zawrzało. Jedni przybijali grube, skórzane podeszwy
długimi, mosiężnymi szpilkami, inni obszywali buty dodatkowo stalowym drutem.

Żywność i sprzej podzielił Nansen starannie na pięć par sań. Cztery udźwignąć
musiały ciężar — około stu kilogramów każde, piąte około dwustu. Najcięższe

mieli wciągać Nansen razem ze Sverdrupem. Cały dobytek wyprawy został tak
rozłożony, żeby utrata jednych czy dwu par sań nie stała się dla ludzi

katastrofą.
Obie szalupy pozostawiono na brzegu, przysypane grubą warstwą kamieni, żeby ich

nie porwał najsilniejszy nawet wiatr., Pod nimi złożył zapas suszonego mięsa i
sprawozdanie z dotychczasowego przebiegu wyprawy.

— Żeby jakiś ślad po nas pozostał — tłumaczył zdumionym Lapończykom, którzy
wiecznie wygłodniali, nie mogli się dość nadziwić, czemu pozostawiać żywność,

zamiast ją spożyć na miejscu. Nie mogli także zrozumieć, w jakim celu Nansen
zapisuje te kartki. Dla kogo? Czyż znajdzie się kiedyś szaleniec, który by tu

dobrowolnie przypłynął?
12. Wódz Indian nie dowierza Białemu

— Ciągnij!
— Pchaj mocniej!

—¦ Jeszcze mocniej! —

— Trzymaj, bo się obsuwasz!
Długo w krystalicznym powietrzu rozlegały się nawoływania, tłumione grzmotem cielącego się

lodowca. Pod koniec pierwszemu dnia „wszyscy ledwie się poruszali. Każdy ruch obolałych od
wysiłku, naciągniętych mięśni wywoływał grymas cierpienia na twarzy. Zbocza lodowca nie
były zbyt strome, ale trzech ludzi / trudem podciągało jedne sanie o kilkadziesiąt metrów i po
chwili wypoczynku powracało po następne. I tak bez końca. Podejście wszystkim dało się we
znaki. Rzemienne szelki wpi-j.iiy się w ciało, nogi to zapadały w wilgotny, mokry śnieg, to
ślizgały się po twardej i gładkiej jak szkło skorupie. Nie poma- . ^ało zrzucanie kurtek, swetrów
i czap. Pot zalewał oczy, koszuli’ przylepiały się do ciała.

— Dość mam już tej mordęgi.
— Nie wytrzymam! ,
— To praca nie dla ludzi! — buntowali się Lapończycy, ale Nansen był nieubłagany.
Z każdym następnym dniem mięśnie zaprawione do wysiłku ¦uraz mniej dokuczały, ale coraz nowe

przełęcze stawały lu-l/iom na drodze, coraz nowe doliny. W górę, w dół, w górę

background image

w dół. Atramentowa czerń morza usianego białymi plackami „dowych pól oddalała się, malała, w

miarę jak wznosili-się

ciąż wyżej i wyżej. Jeżeliby spytać uczestników wyprawy, u dokuczało im najbardziej podczas

forsowania tego lodowca, Opowiedzieliby: deszcz. Dokuczliwa, wilgotna mżawka, raz po

63
raz przechodząca w ulewę. Przesłaniała widoczność, przenikała przez płótno namiotu,

unieruchamiała na.długie godziny zziębniętych, głodnych, przemoczonych ludzi. Przymusowe
posfoje, spędzone w śpiworach, bezczynnie, ńa wyczekiwaniu, gorsze były od najcięższej pracy.
Zwłaszcza przy twardych metodach Nansena.

— Nie pracujemy, możemy obejść się bez jedzenia — postanowił, zmniejszając w takich chwilach

racje żywnościowe do ostateczności.

-— Skąpiec! — skarżył się rozżalony Lapończyk Balto. -— Nigdy -bym nie wziął udziału w

tej wariackiej wyprawie, gdy-„’ bym wiedział, że będę głodować.

— A czy w domu zawsze jadałeś do syta? — spytał go surowo Sverdrup, chcąc położyć kres tym

biadaniom. On rozumiał, dlaczego’Nansen oszczędza i czemu nie wyjawia tego towarzyszom.
Na polarnych obszarach zawsze można niespodziewanie stanąć wobec widma głodu.

Nie darmo mały Fridtjof w Storę Frohen godzinami rozczytywał się w opisach podróży i

pamiętnikach wędrowców polarnych. Najbardziej utkwiły mu w pamięci tragiczne dzieje
wyprawy Johna Franklina. Ni*e zapomniał nigdy, że uczestnicy tej ekspedycji zapłacili życiem
za brak doświadczenia i lekko-‘ myślność swego dowódcy.

Na początku XIX stulecia Admiralicja Angielska poleciła zbadać i opisać północne wybrzeża

amerykańskie na olbrzymich przestrzeniach ciągnących się od ujścia Rzeki Miedzianej do
przylądka Tornagain młodemu zdolnemu marynarzowi, który buntował się przeciw chwiejności
i lękliwości swego dowódcy podczas poprzedniej polarnej wyprawy.

— Już ja tym starym wygom pokażę, co potrafią młodzi. Niech nam tylko ustąpią miejsca. Niech

grzeją się przy kominkach. My będziemy teraz odkrywać nowe lądy i morza — powtarzał
wojowniczo buńczuczny Franklin pełen energii i wia-j ry w powodzenie swej ekspedycji.

Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się znakomicie ob~] myślone, przewidziane i

przygotowane.

64

opatrzeniem wyprawy w żywność, broń i amunicję miały i jąć faktorie angielskie,
od lat pracujące na północnych ii zezach amerykańskich. One także, wykorzystując

znajo-ć miejscowych stosunków, miały wynaleźć najlepszych wodników,
Indian, którzy ułatwiliby podróżnym ciężką (togę po nie zbadanych

dotychczas terenach. Opracowany przy u ku plan wydawał się znakomity. Przyszłość
wykazała jed-Wik, że popełniono zasadnicze błędy — a błędy w przygotowa-i

polarnych ekspedycji są nieraz niemożliwe do naprawienia. W owym czasie w Anglii
niewiele wiedziano, co dzieje się | odległych, nowo odkrytych krańcach

Północnej Ameryki. ¦¦ zdawano sobie sprawy, że jechali tam przeważnie awantur-
ii •>’, szukający niezwykłych przygód, nieuczciwi handlarze abieni

nadzieją łatwego zysku i różne męty społeczne, ra-i.ice się ucieczką z kraju
przed więzieniem. Za bezwartościowe świecidła łatwo było wyłudzić od Indian

cenne skóry polar-jych zwierząt. Ale bardziej jeszcze opłacał się handel wódką.
I Inegiem czasu łatwowierny, dobroduszny Indianin deprawował się szybko i gotów

był wszystko zrobić za „wodę ognistą”, której mu nie szczędzili biali
„przyjaciele”.

Kozsiane tu i ówdzie na tysiącach kilometrów wybrzeży ame-
i \ kańskich faktorie prowadziły wśród tubylców politykę bez-

piawia, wyzysku i grabieży. Prowadziły ją bezkarnie. Ale nie
koniec na tym. Placówki te zwalczały się nawzajem, prowa-

¦ ze sobą konkurencyjną, bezkompromisową walkę. Nie

obierano tu w środkach, żelazne prawo siły było jedynym
¦wiązującym prawem. Oto w jakie warunki dostali się, pełni
ipału i ufności, łatwowierni angielscy podróżnicy pod wodzą

background image

I i.mklina. . ,•¦’.¦.
Po krótkim postoju na placówce handlowej Towarzystwa Za-u Hudsońskiej w Fort York, położonej

nad Zatoką Hudsoń-i. nieopatrzny Franklin zgodził się wyruszyć w dalszą dro-<: /. pustymi
rękami. Obiecano mu dostarczyć wszystko — nie ino prawie nic, zapewniając gorąco, że
żywność, broń i amu-ji; dostarczy im następna faktoria, placówka Towarzystwa Inocno-
Zachodniego, w której mieli zatrzymać się podróż-

¦ ieuczciwi pracownicy Fort York, lekceważąc otrzymane
65
z kraju polecenie, niewiele robili sobie z naukowej wyprawy,’ której zadań nie rozumieli. Kto wie,

czy nie upatrywali w podróżnych jakichś ukrytych kupców? A może chcieli wypłatać złośliwego
figla konkurencyjnej faktorii, przerzucając na nią cały ciężar zaopatrzenia? Kraj był tak daleko.
Kto to sprawdzi ¦ i kiedy?...

Nie znając wilczych praw, regulujących miejscowe stosunki, nie podejrzewając złych zamiarów,

Franklin uwierzył we wszystkie zapewnienia. Nie zdawał sobie sprawy, jak straszny popełnia
błąd. Błąd nie do naprawienia. Zbyt pewien siebie nie zażądał nawet od urzędników faktorii
zaopatrzenia wyprawy w tytoń i wódkę, które pomogłyby mu do pozyskania względów
zdeprawowanych przewodników — Indian. Wyprawa ruszyła w daleką, nieznaną, niebezpieczną
podróż źle zaopatrzona.

W następnej faktorii, Fort Providence, nad Wielkim Jeziorem Niewolników, powtórzyła się ta sama

historia.

—¦ Skoro w Fort York nic nie dano tym przybłędom, to po
cóż my mamy pozbawiać się naszych zapasów----uradzili mię- \
dzy sobą pracownicy i w myśl tego postanowili działać.
— Wśród okolicznych plemion panowały choroby. Indianie wybrali, wszystkie towary. Składy

nasze świecą pustkami, mu-i simy oszczędzać zapasów... Dostarczymy wam później żywności
przez Indian ¦—¦ oświadczyli wykrętnie.

Zamiast cofnąć się z drogi, jak nakazywał zdrowy rozsądek doświadczonego polarnika, Franklin

uznał, że „jakoś to bę-i dzie”, i uspokojony obietnicami zarządził dalszy marsz.

Przewodnikiem podróżników zgodził się zostać, nie bez długich targów, wódz jednego z

okolicznych plemion indiańskich, Wielka Noga. Jego to wojownicy mieli towarzyszyć białym
w ciężkiej przeprawie z biegiem Rzeki Miedzianej do wybrze-j ży Północnego Oceanu
Lodowatego. Wielka Noga był bardzo chciwy. Przebywając wiele wśród białych awanturników,
nauczył się pić „wodę ognistą”. Ucieszony obietnicą bogatych darów, jakie miał otrzymać z
faktorii na zlecenie Franklina, chęt-; nie oddał czółna i ludzi do dyspozycji wyprawy.

I znów w dalszą podróż ruszono bez zapasów żywności, ol cująe sobie chwilowo uzupełnić braki

polowaniem. Amunicj dostał Franklin niewiele. Pracownicy faktorii nie zawahali

wyprawić swych braci na pewną śmierć, byle tylko nie naru-izyć zapasów.
Od początku podróż zapowiadała się niepomyślnie. Indianie nie chcieli polować według starych

obyczajów, łapiąc reny na lasso, żądali broni palnej, biali zaś musieli oszczędzać amunicji.

Zaczęły się swary. Widząc, jak skromne, a nawet ubogie, jest zaopatrzenie ekspedycji, w7ódz

Indian, zawiedziony w swych nadziejach, odmówił dalszej pomocy. Zostać bez przewodnika w
trudnym, nieznanym terenie wydawało się niepodobieństwem. Widząc, że sami nie dadzą sobie
rady, podróżnicy polano wili w październiku założyć obóz zimowy. Nazwali go Fort Kntreprise.
Do tego punktu obie faktorie, zawiadomione przez Indian, zobowiązały się solennie dostarczyć
obiecane zapasy.

Gdyby nie dokuczliwy brak amunicji, łatwo można było pod-czas zimy uzupełnić braki w

zaopatrzeniu, a nawet poczynić pewne rezerwy na przyszłość. Stada renów bez lęku pasły się w
pobliżu obozu. Od czasu do czasu podróżnicy widywali potężne sylwetki wołów piżmowych.
Ale Franklin, wierząc ślepo „bietnicom, oszczędzał naboi, a nie mając ani wódki, ani tytoniu nie
mógł skłonić Indian do dostarczenia wyprawie żywności.

background image

Im dłużej Wielka Noga przyglądał się dziwnym białym, tak
iżnym od tych, których dotychczas widywał, tym bardziej się do nich zniechęcał.
—¦ Wcale nie wierzę — oświadczył wreszcie —; że jesteście naprawdę wysłannikami jakiegoś

wielkiego monarchy. Wasze faktorie zbywają was niczym, chociaż wiem dobrze, że składy ch są
pełne. Lekceważą was. Któraż z nich zechce później wy-iłacić to, co jesteście nam winni? Po
cóż mamy iść z wami da-lej? Po cóż opuszczamy nasze namioty? Kimże wy jesteście?

tóż zapewni, że wielkie nagrody, które obiecaliście”’mnie i rao-
n wojownikom, nie są tylko wierutnym kłamstwem?
Jak przekonać Indian, że obietnice będą dotrzymane? Bo
ranklin święcie w ‘nie wierzy. Biali są bezsilni, uważają jed-iak, że skoro dotarli już tak daleko, nie

wolno im zawracać

drogi, że obowiązkiem ich jest za wszelką cenę iść dalej wy-iwzoną w kraju trasą.
Nadeszła wiosna, pora dalszej wędrówki. Franklin zdecydo-
66
67
wał się iść z garstką przewodników do wybrzeża Północnego Oceanu Lodowatego. Tam

spodziewał się napotkać statki wyprawy swego kolegi, młodego kapitana Parry’ego powracające
z podróży na podbój Przejścia Północno-Zachodniego. Tam także miał nadzieję natrafić na
plemiona eskimoskie, w których pomocy pokładał wielkie nadzieje.

Czekał go jednak zawód. Nieufni Eskimosi nie kwapili się wcale ze zbliżeniem do białych, chociaż

krążyli nieustannie wokół obozu. Codziennie niemal podróżnicy widywali na śniegu świeże
ślady ich futrzanego obuwia, ledwie wygasłe ogniska, resztki ubitej zwierzyny, ale nigdy nie
doszło dovspotkania. Czemu? Czyżby Eskimosi żywili wobec białych jakieś wrogie zamiary?
Czy może przerażała ich obecność przewodników Indian, z którymi od dawien dawna
pozostawali na wrogiej stopie? Nikt nie umiał dać odpowiedzi na to pytanie, ale nadzieja na
pomoc niewidzialnych istot upadła. Jeszcze jedna porażka.

Pozostali tylko nieliczni Indianie i Metysi, a i ci z każdym niemal dniem stawali się coraz bardziej

uprzykrzeni, coraz bardziej niechętni. W końcu, gdy wypili już prawie cały zapas lekarstw, jakie
wiózł doktor wyprawy, a były to przeważnie leki na spirytusie, gdy wyłudzili trochę bezcennych
naboi, zabrali swe czółna i odeszli, pozostawiając podróżników na pastwę losu. Przed
rozstaniem obiecali dostarczyć żywność, broń i amunicję z obu faktorii do głównego obozu
wyprawy w Fort Entre-prise.

Czy obietnicom tym można było wierzyć? Wszyscy uczestnicy wyprawy jak jeden twierdzili, że

nie należy na nich polegać. Z wyjątkiem dowódcy. Na próżno namawiali Franklina, by zaniechał
dalszej podróży, by wrócił z Indianami do faktorii, zabrał zapasy i dopiero wówczas wyruszył w
dalszą drogę. Franklin uparł się. Młody był, ambitny, niedoświadczony.

— W drogę! — rzucił rozkaz, nie słuchając dalszych perswazji.
Cóż było robić? Rozkaz jest rozkazem.
W końcu czerwca Anglicy rozpoczęli następny, ciężki etap podróży — wzdłuż wybrzeży

Północnego Oceanu Lodowatego. Towarzyszyło im zaledwie kilku Kanadyjczyków i Metysów,
zabranych w charakterze tłumaczy i tragarzy.

68
W ciężkiej podróży mieli Anglicy do rozporządzenia tylko ¦lwa niewielkie czółna indiańskie, zapas

żywności na dziewięć dni i około tysiąca naboi. Pustynne wybrzeże nie obfitowało w zwierzynę.
Czas mijał, w sierpniu głód zaczął ludziom zaglądać w oczy.

Osiągnąwszy przylądek Tournagain ¦— tak nazwał Franklin tę część wybrzeża — zdecydowano się

wreszcie na odwrót. Po długich naradach postanowiono powrócić nową, nieznaną, najkrótszą
trasą. Każda wydawała się lepsza od tej, którą podróżnicy przebyli. I znów Franklin popełnił
błąd. Odwrót ten to jedna z najstraszniejszych kart w dziejach wypraw polarnych.

background image

Osłabieni niedostatecznym pożywieniem, zmęczeni i zniechęceni niepowodzeniami ludzie źle

znosili trudy ciężkiej, nie znanej nikomu drogi. Wczesna jesień i zima, słoty, a później mrozy i
zawieje śnieżne utrudniały marsz. Brak było drzewa na upał. Ludzie spędzali noce, drżąc z
zimna w lekkich, przewiewnych namiotach, które nie chroniły dostatecznie przed mrozem.

Nieznany teren okazał się bardzo uciążliwy, stokroć gorszy niż poprzednia trasa. Drogę przecinały

strumienie, rzeki i bag-niska. Młody lód załamywał się pod stopami.

Musieliśmy przebywać mokradła, bagna, brodząc nieraz po Kolana w lodowatej wodzie lub

wspinając się po stromych, śliskich pagórkach. Szczególnie ciężka była dola tych, którzy dźiui-
yuli ekwipunek. Oni najczęściej upadali, wskutek czego czółna nasze stały się z czasem zupełnie
niezdatne do użytku — napisze później w swych pamiętnikach Franklin.

Nikt z uczestników wyprawy nie znał drogi do’Fort Entrepri-ie. Nikt nie wiedział, czy szli we

właściwym kierunku, czy też iłądziłi. Tylko myśl o zapasach żywności, które Indianie pomni
byli już dawno dostarczyć, tak jak obiecali, podtrzymy-

¦la słabnącą energię. Głód skręcał kiszki. Niewielka garstka pk-śniałych sucharów nie wystarczała;

coraz częściej podróżnicy wydrapywali spod śniegu jakieś porosty czy resztki zmarzniętego
mchu, żeby oszukać głód.

Ale organizm nie daje się długo oszukiwać. Głód zaczyna tować swe straszne, nieubłagane

prawa.

Resztki jakiejś padliny, kości zwierząt, wygrzebane spod rzniętego śniegu, przechodzą z rąk

do rąk, każdy znajduje

69
jeszcze na nich jakiś ślad po mięsie, jakąś dawno zaschłą kroplę szpiku. A może zgłodniałym,

ludziom wydaje się tylko, że coś

znajdują?...
Już dawno spalili kajak, żeby zagrzać odrobinę strawy, żeby przypomnieć sobie, co to jest ciepło.

W garnku coraz rzadziej gotuje się zupa, na którą składają się resztki zdartych na strzępki butów
i ubrań. Już dawno także spalono nieopatrznie wędki, a tu, jak na urągowisko, w przerębli
trzepocą się ryby, całe ławice ryb. W szarym mroku zapadającej nocy polarnej lśnią srebrzystą
łuską, ale jak je złapać? Rękami nie sposób. Zgłodniałe oczy chciwie wpatrują się w przeręble,
zsiniałe z mrozu usta przeklinają lekkomyślną decyzję.

Ale jest jeszcze nadzieja ocalenia. Przyśpieszyć kroku! Tam w zimowisku, w Fort Entreprise, czeka

żywność. A więc w drogę! Przecież tym razem obie faktorie nie zawiodą!

Na krótkich postojach ludzie rozmawiają o tym, co jedli w domu, co najbardziej lubili, podają sobie

przepisy najsmaczniejszego przyrządzania potraw. Przed przymglonymi głodem oczyma
pojawiają się olbrzymie bochny świeżego, chrupiącego pieczywa, połcie tłuszczu, mięsa... A tu
sił ubywa. Coraz wolniej posuwa się orszak, podtrzymywany już tylko nadzieją.

Nie mogąc znieść dłużej takiej sytuacji, Franklin wysyła naprzód trzech najsilniejszych

Kanadyjczyków z porucznikiem Baekiem na czele. Mają oni odnaleźć obóz w Fort Entreprise,
zabrać stamtąd część dostarczonych przez Indian zapasów i wraz z żywnością powrócić do
towarzyszy, którzy nie mogą iść szybko. Niektórzy ustają już w drodze. Zostaje z nimi doktor
wyPrawy- Reszta krok za krokiem, w łachmanach, prawie, boso, wlecze się naprzód.

Przechodzi dzień za dniem. Wysłani na zwiady nie powracają. Czyżby im się coś przytrafiło po

drodze? Zaniepokojony Franklin wychodzi im na spotkanie. Gdy wreszcie resztkami sił dociera
do Fort Entreprise — nie zastaje tam żywej duszy. U wejścia do namiotu przypięta jest kartka:

...Ani śladu żywności. Indianie zawiedli. Spieszę po pomoc do faktorii w Fort Providence.
Back
70
Ani śladu żywności... Jaką straszną treść kryją w sobie te Iowa. Nie opodal pasą się na wzgórzu

reny, ale ani Franklin, ii jego towarzysze aiie mają dość sił, żeby dźwignąć strzelbę, i by
wycelować. Zawiedli biali, zawiedli Indianie... I’rzeczytawszy tę kartkę wybuchnęliśmy

background image

płaczem — notuje ¦nklm w dzienniku podróży. — Płakaliśmy nad naszym lo-em, a przede
wszystkim nad losem tych, którzy pozostali w ty-¦ za nami, oczekując, że dostarczymy im
żywności. A my jej |e mamy. I sami nie jesteśmy w stanie ruszyć się z miejsca... Zrezygnowani
ludzie nie mają rzeczywiście- sił. Zakopują i; w zeszłorocznych legowiskach, zakrywają po
głowę skórami. Szczęśliwi są, że mogą wreszcie odpocząć, nawet jeśli odpoczynek ten miałby
być ostatnim.

Po kilku dniach na wpół przytomni słyszą czyjeś kroki. Ktoś
i’liżą się do obozu. „Pomoc”! — krzyczy Franklin, zrywając się
posłania. Ale czeka go jeszcze jeden zawód. To nie pomoc,
¦ tylko dwu ludzi, doktor i tragarz, którzy z niewielką gfup-
! pozostali w tyle. Nie mogąc doczekać się obiecanej żywno-
.ci, resztką sił dotarli do fortu.
A gdzie są inni? Czy padli w drodze? Doktor w pierwszej i hwili odmawia wszelkich wyjaśnień. W

kilka dni później do-t pióro z ust jego Franklin dowiaduje się strasznej prawdy.

.Jeden z Metysów z grupy doktora dużo polował i zawsze powracał do obozu obładowany mięsem.

Nikt nie miał takiego rzęścia jak on. Raz było to mięso rena, kiedy indziej wilka. Zgłodniali
towarzysze rzucali się na jedzenie, nie wiedzieli, jak I dziękować, cieszyli się, że nie umrą z
głodu mając takiego opiekuna. Jedno tylko niepokoiło doktora. Ci, którzy szli z Mety-ni na
polowanie — nie powracali. On sam zachowywał się d/.iwnie, zbywał milczeniem wszystkie
dowody wdzięczności, apytywany o towarzysza, wybuchał strasznym, niepohamo-I .wanym
gniewem.

„Czyż mogę odpowiadać za tego niedołęgę? — krzyczał. — Może pożarły go wilki, może skończył

samobójstwem, nie mo-

f|c znieść dłużej takiego życia? Czy nie dość, że wam dostar-um żywności?”^ Gdy w tajemniczych

okolicznościach zniknął znów jeden czło-

71
że od dawna nienawidzi białych i że musi raz z nimi skończyć. Sytuacja stała się jasna. Głód

pomieszał mu zmysły. Obłąkany zabijał towarzyszy, mięsem ich karmiąc pozostałych. A oni
jedli i dziękowali mu, uważając go za swego dobroczyńcę. Doktor zastrzelił obłąkańca. Taka
była straszna prawda.

Wstrząsająca opowieść nie budzi wśród słuchaczy zdziwienia, nie robi na nich nawet wrażenia.

Czyż wiedrą, jaki los czeka ich wkrótce? Takie zobojętnienie to oznaka zbliżającego się końca.
Głód przestał być cierpieniem, które skręca kiszki. Ludzie są już zbyt słabi, by cokolwiek
odczuwać. Życie ucieka z nich z każdym dniem, z każdą godziną.

W dali słychać jakieś strzały. Cóż to znowu? Ociężałe głowy umierających niechętnie unoszą się z

barłogów. Tak dobrze było zaszyć się pod skóry, o niczym nie myśleć, niczego nie pragnąć. Cóż
to za hałas? Któż zakłóca im spokój? Czyż już nie dosyć wycierpieli?...

Tym razem to pomoc, wreszcie pomoc. Nadchodzi w ostatniej chwili. Dzielny porucznik Back z

Kanadyjczykami siłą zmusił opornych Indian do przyniesienia żywności z faktorii. Nie poszło
im to łatwo, ale karabin wycelowany w pierś kierownika miał widocznie swoją wymowę. A
może od tego należało zacząć z łotrami, którzy nie znali prawa ani litości? Może inaczej
potoczyłyby się wówczas losy nieszczęsnej wyprawy?

Z trzydziestu ludzi, którzy wyruszyli z Johnem Franklinem z kraju, przy życiu pozostało siedmiu.
13. Neapolitańska zupa’. smakowała jak żadną
Wydzielając sprawiedliwie szczupłe racje żywnościowe Nan-en nie ma więc wcale wyrzutów

sumienia. On je najmniej. Mi jeden spośród uczestników swej wyprawy wie, na co. się .’. ażył i
jaką wziął na swe barki odpowiedzialność.

— Lepiej się teraz trochę przegłodzić, od tego się nie’ umie-i. niż później zdychać z głodu —

mówi wreszcie towarzy-om. — Popatrzcie, za nami lód, przed nami lód. Nic oprócz ><lu. A

background image

więc „stary Nor” nie miał racji, upierając się przy zie-nych oazach we wnętrzu Grenlandii.
Chciałbym go spotkać i powrocie. Ale trzeba wpierw przeżyć to białe piekło.

W wilgotnym, rozgrzanym letnim słońcem śniegu zapadają
nogi, grzęzną ciężko naładowane sanie. Nansen postanawia
osuwać się naprzód nocą, gdy mróz powleka wszystko dookoła
ndą skorupą lodu. W miarę jak ludzie pną się w górę, do-
uczliwa mżawka pozostaje daleko w dole, powietrze staje się
raz bardziej mroźne, suche, a śnieg przypomina drobny, szor-
Itkl pył, po którym narty nie chcą się ślizgać. A cóż dopiero
Lale?
— Spróbujemy indiańskich nart — zaproponował Nansen na itoju, wyciągając z tobołów coś, co

przypominało wielkie

ikiety używane do gry w tenisa, z tą różnicą, że duża rama i i istycznego drzewa przepleciona była

gęsto pasami rzemien-mi. Utrzymać się na śniegu można było na tych nartach do-imale, ale iść
pod górę — wydawało się niepodobieństwem. 1 irwsze próby nie były zachęcające.
¦ ....-

— Kanadyjscy Indianie chodzą stale na takich. Widać wie-i.’.|, co robią — przekonywał swych

towarzyszy Nansen.

liończycy Balto i Rawna z miejsca odmówili posługiwania
Idtjof...
się czymś tak dziwacznym, ale widząc, że Norwegowie świetnie sobie z nimi radzą, z

obrzydzeniem przypięli wreszcie do

nóg indiańskie narty.
Pewnego wieczora, po wyjątkowo ciężkim dniu marszu, Nansen sam, jak zwykle, zajął się

przygotowaniem obiado-kolacji. 1 — Kristian, podaj mi bańkę ze spirytusem. Jest na twoich
saniach. Olaf, proszę o worek z pemikanem i pięć porcji gro-. chówki. Otto, przysuń do mnie tę
puszkę wołowiny — komenderował. — A wy—zwrócił się do Lapończyków — rozbijacie j
namiot. I to szybko. Kolację dam dziś wspaniałą.

Mimo przejmującego bólu mięśni obozowisko było rozłożone w ciągu kilku minut. Jak kwoka$

dbająca o swe kurczęta, Na<n~ sen zagonił wszystkich do śpiworów. W zasznurowanym
szczelnie namiocie zacisznie było, cicho, ciepło. Ze śpiworów wystawało pięć głów. W
zarośniętych, sczerniałych twarzach pięć par oczu śledziło uważnie każdy ruch dowódcy, pięć
nosów pociągało z lubością smakowity zapach bulgocącej już w ron* dlu grochówki. Na
płóciennej podłodze namiotu tajał powol śnieg, zmieszany z gęstym smarem spływającym
ciemnym strużkami z butów. Jak zawsze niezmordowany, po najcięższym nawet wysiłku,
Fridtjof zabawiał zgłodniałych towarzyszy opowiadaniami o swojej sympatii ze słonecznych
Włoch, pięknej, czarnobrewej Rosinie.

— Umówiliśmy się z nią nad morzem, a trzeba wam wie-1 dzieć, że Zatoka Neapolitańska ciągnie

się łukiem — tu ręka Fridtjof a zatoczyła szerokie koło i zawadziła o kuchenkę.

W jednej chwili wrząca zupa, pomieszana ze spirytusem, zalała podłogę. Nansen
znieruchomiał. Śmiech pięciu głów, wystających ze śpiworów, zamarł jakby nożem

uciął. Cisza trwa-j ła ułamek sekundy. Jak na komendę ludzie wyskoczyli ze
śpiworów, wyrzucili je na zewnątrz. W ślad za śpiworami poszły buty- skarpety,

wszystko, co leżało po kątach. Ostrożnie, jednocześnie ze wszystkich stron,
podróżnicy unieśli podłogę namiotu i bez chwili namysłu zaczęli zlewać zupę z

powrotem do rondla. Było jej tym razem więcej niż zwykle. Przyprawiona
wszystkim, co walało się po podłodze, smakowała wyśmienicie. Nikt się nie

spostrzegł, kiedy łyżki zadzwoniły o puste dna menażek, ,

— Mocna zupa — odrzekł Dietrichsen, wierzchem dłoni wybierając usta.
— Wiadomo, włoska — dodał Sverdrup, wyskrobując z ron-

dla resztki.
— Mogę wam co wieczór podobną przyrządzić — zaśmiewał się Nansen.

background image

— Nareszcie było w niej trochę tłuszczu — zakpił Sverdrup, nie wiedząc, jak
głęboko dotknął przyjaciela.

Czoło Fridtjofa przecięły głębokie bruzdy. Przygotowując niezwykle
starannie swą wyprawę, obmyślając, badając i wy-róbowując każdy najdrobniejszy

szczegół ekwipunku, Nansen > dnego nie dopatrzył należycie. W prowiantach
zabrano zbyt nałą ilość tłuszczu. Znana duńska fabryka konserw, od dzie-• Kjtków

lat zaopatrująca wszystkie ekspedycje polarne w swe wyroby, tym razem niestety
zawiodła. Pemikan, w którym proszkowane mięso powinno pół na pół być zmieszane

z tłusz-ciem i suszonymi jarzynami, tłuszczu nie zawierał ani grama. i późno
było tu, na lodowcu, dochodzić przyczyny tego nie-i i patrzenia czy pomyłki.

Licząc na pełnowartościowy pemi-an, Nansen zabrał niewiele masła, zaledwie po
trzy deka dziennie na osobę. Nic też dziwnego, że organizm dopominał się i swe

prawa. Wszyscy spragnieni byli tłuszczu i o nim wiele nówili. Sadło, słonina,
boczek były na ustach wszystkich.

W kilka dni później Sverdrup, wcierając w skórę obuwia (.arny jak smoła smar,
zapytał pół żartem, pół serio:

— Fridtjof, jak sądzisz, czy rozchorowałbym się ciężko po 7jrdzeniu takiej
pasty? Musi być pyszna, toż to sam olej lniany.

Najbardziej męczyło jednak wszystkich pragnienie. Brnąc, ¦ń po dniu, po wodzie
od wieków zamarzniętej w twardą,

ałą skałę, podróżnicy szli jak po Saharze. Przewidując, że sposób będzie, ze
względu na ciężar, zabrać ze sobą dostanej ilości spirytusu na wytapianie z^

lodu słodkiej wody, sen zaopatrzył wszystkich zawczasu w płaskie, metalowe
lierki. Rankiem napełniano je śniegiem lub drobno tłuczo-i lodem i wsuwano pod

ubranie na piersi, żeby wodę wyto-
6 ciepłem własnego ciała. Nikt jednak poza Nansenem nie ¦ftł tyle silnej woli,

żeby wyczekać do końca. Nawet wytrzy-in.ily Sverdrup, nawet stanowczy
Dietrichsen wysysali chci-

75
wie każdą kropelkę z manierki, nim lód całkowicie stopniał.. Nikt nie wspomniał

nawet o takim luksusie, jak wytapianie wody do mycia. Nikt nie rozbierał się i
nie mył od długich tygodni. ¦

Warstwa brudu znakomicie chroni przed chłodem.
~ A cóż dopiero przed porażeniem słonecznym — pocieszali się nawzajem.

Siarczysty mróz pod koniec sierpnia i na początku września był dla podróżników
prawdziwą niespodzianką. Nansen liczył się wprawdzie z możliwością silnych

chłodów w głębi Grenlandii, ale nie sądził nigdy, w najśmielszych
przypuszczeniach, że latem na tej szerokości geograficznej słupek spirytusu w

termometrze może spaść poniżej czterdziestu stopni Celsjusza. Nierzadko ranek
witał śpiących w namiocie temperaturą trzydziestu kilku stopni poniżej zera.

Nigdzie na świecie nie ma niższych temperatur niż w głębi Grenlandii — zapisywał
Fridtjof w swych notatnikach nie domyślając się jeszcze, jakie mrozy panują na

przeciwległym krańcu ziemskiego globu, na Szóstym Kontynencie. Nikt tego wówczas
nie wiedział. Dopiero po siedmiu latach na wybrzeżu Antarktydy wylądował

pierwszy w dziejach człowiek, młody uczony norweski Borchgrevink, a wnętrze tego
największego na świecie skupiska lodu zaczęto badać niemal w siedemdziesiąt lat

później.
14. Czy na świecie nie ma nic prócz lodu?

Futrzane śpiwory podczas nocy i lekkie, wełniane ubrania >• dzień dostatecznie
chroniły przed chłodem zahartowanych odpornych na zimno podróżników, ale

niespodziewanie wczes-ni zima opóźniła tempo ich marszu.
— Nie zdążymy na ostatni parowiec. Wypływa z Christian-i md w połowie września

— oświadczył pewnego wieczoru Nan-‘¦n, myśląc z niepokojem, jak towarzysze
przyjmą tę złą no-•. inę.

— Nie myślisz tu chyba przecież zimować? — Tylko jeden ¦ .erdrup mógł postawić
Nansenowi pytanie, które cisnęło się

i usta wszystkim.
— Skądże znowu? Musimy skierować się do osady Godthaab*, olożonej bardziej na

południu. Po pierwsze, skrócimy w ten Hjsób drogę o przeszło sto kilometrów, po
drugie, stamtąd sta-¦k do Europy odpływa znacznie później, po trzecie, okolice .

background image

1 osady są zupełnie nie znane. Nikt tamtędy nie przechodził. ,’dziemy pierwsi —
zachęcał Nansen.

Od tej pory niedługie chwile postojów skracał jeszcze bar-
iej, a godziny marszu przedłużał.

W początkach wr’ześnia wyprawa stanęła na-przełęczy, wzno-
uej się ponad dwa i pół tysiąca metrów nad poziomem mo-

a. Poczynając «d tego miejsca w kierunku zachodnim teren
‘¦/.ął opadać w dół.

Zmienił się kierunek wiatru. Porywiste podmuchy zaczęły;
reszcie dąć w plecy.

I— Ustawiać maszty! Rozpinać żagle! — rozległy się kornen-, ale wiatr zmienił
naraz kierunek, rzucając w twarze kłę~ mi śniegu podrywanego z lodowca.

I znów trzeba walczyć o każdy krok. Na tej wysokości, w rozrzedzonym powietrzu,
każdy najmniejszy wysiłek wywołuje nieznośne, przyśpieszone bicie serca. Usta

bezwiednie otwierają się szeroko, żeby wciągnąć w płuca jak największą ilość
tlenu. Każdy taki nieostrożny haust dusi, dławi, wywołuje ataki męczącego

kaszlu, kłucia w płucach. Oddech kryształkami lodu osiada na brodzie, brwiach,
rzęsach, czapkach i szalach. Pod koniec dnia ludzie wyglądają jak w grubych

gipsowych maskach. Nie marzą o -suchej odzieży, o ciepłym pomieszczeniu, są u
kresu sił. Idą zataczając się jak pijani. A przecież nic im nie pozostaje

innego, jak przeć naprzód.
Coraz rzadziej zza chmur ukazywało się słońce. Jego promienie już nie grzały.

Ciemność z każdym dniem zapadała wcześniej, noce były coraz mroźniejsze. Arktyka
wytaczała przeciw ludziom swą najcięższą broń, zawieje śnieżne. Nad białym

pustkowiem rozszalały się burze. Jedna nadciągała za drugą, paraliżowały marsz.
Już trzy doby siedzieli podróżnicy w zawalonym śniegiem namiocie, skostnieli z

zimna, głodni,
apatyczni.

— Czy na świecie nie ma nic prócz lodu? — rozległ się nagle
ze śpiwora czyjś głos.

— Któryż to taki mądry — obruszył się Nansen i nie czekając odpowiedzi rzucił:
— Ruszamy, jak tylko trochę przycichnie. I to szybko, jak najszybciej. Jeśli

któryś z was nie nadąży za resztą, niech zatrzyma się w miejscu, przeczeka
śnieżycę: Nie możemy się pogubić — poucza towarzyszy, wydzielając jak co

wieczór małe, z każdym dniem mniejsze, racje żywności.
Stara się odrzucić od siebie myśli, które nękają, spędzają mu sen z powiek. Czy

uda się dotrzeć na czas do osady Godthaab? Czy ostatni parowiec nie odpłynie,
nim tam dojdą? Czy wystar-j czy jedzenia do końca wyprawy?

*
Nielekko rozpoczynać marsz. Ludzie z jękiem prostują rozJ bolałe krzyże,

zdrętwiałe mięśnie. Każdy ruch po nocy. wydaje się torturą. Wiedzą, że znów
niczego nie dojrzą na widnokręgu prócz martwej bieli. Czy to się nigdy nie

skończy? Nil
.78

mówią do siebie, oszczędzają sił. A tych jeszcze wiele im po<-trzeba.
W dwa miesiące dopiero od chwili opuszczenia „Jasona”, w połowie września,

zaczynają odczuwać jakąś nieuchwytną, w pierwszej chwili zmianę. Ustają burze,
cichną wiatry, powietrze łagodnieje. Tak jakby po ciężkiej ostrej zimie

zapowiedź wiosennych dni.
Któregoś ranka przeraźliwy krzyk podrywa na równe nogi wciśniętych głęboko w

śpiwory ludzi.
—• Ziemia! — drze się Lapończyk Balto. — Ziemia! — nie przestaje krzyczeć,

potrząsa ramionami, przytupuje jak opętany, jakby postradał zmysły.
1—¦ Ziemia! — powtarzają inni z taką radością, z jaką rozbitkowie na morzu

witają ciemny pas lądu na horyzoncie.
Niebo pociemniało na zachodzie. Nansen długo wpatrywał się w majaczącą w dali

koronkę ostrych górskich szczytów. Za-(-bodnie wybrzeża Grenlandii — cel
wyprawy. Od tej chwili wszystkim wydawało się, że lżej niosą ich obrzmiałe,

zmęczone nogi, żwawiej poruszają się zdrętwiałe ramiona. Lodowiec łagodnie
opadał wciąż w dół. W kilka dni później tu i ówdzie w dali przez szklistą

background image

skorupę wyjrzała czerń nunataków. Widać je było już gołym okiem. Na widnokręgu
coraz wyraźniej, coraz bliżej majaczył potężny łańcuch górski, a jego ośnieżone

/czyty zlewały się z jasnymi pasmami obłoków.
k-j Woda! — usłyszał naraz Nansen.

Wszyscy, jeden przez drugiego, rzucili się na rozmiękły, wil-i: >tny śnieg, w
którym gdzieniegdzie błyszczały w słońcu nie-I wielkie kałuże.

Radość nasza nie miała granic — notuje. — Przywarliśmy do
< <dy wargami i piliśmy ją chciwie. Długo usychaliśmy z pragnienia; mając tak

niewielkie, niewystarczające dla organizmu

 reje. Nikt z nas do końca życia nie zapomni tego wieczoru,

ledy po raz pierwszy mógł napić się wody do woli.
Silny wiatr w porę przyszedł ludziom z pomocą. Nie czekając endy rzucili się do pracy. Sczepili

parami sanie i zawiesili masztach żagle. Z przodu zamocowali bambusowe dyszle,

. ;ząc się z góry, że wiatr wykona za nich najcięższą pracę.
Uo nie było łatwo kierować takim wehikułem. Porywiste pod-
79
muchy napinały żagle, sanie podskakiwały wysoko na zastru-gach i gnały jak szalone. Biedny

„kierowca” nie mógł nadążyć, musiał co sił hamować, wpierając nogi w śnieg. Chwila
nieuwagi i dwustokilogramowe sanie ścinały go z nóg.

Niebo zasnuły ciężkie, ciemne chmury. Sypnęło znów śniegiem. Nansen poprzez biel niesionych

wiatrem płatków dostrzegł, że topór, zamocowany na wierzchu sań, wymyka się z pętli i lada
chwila spadnie. Wyciągnął po niego rękę. Rozpędzone sanie podskoczyły na jakimś
wzgórku, podcięły mu nogi, runął jak długi na lód. Zerwał się w jednej chwili i zaczął pędzić
za ginącymi w śnieżycy saniami. Coś błysnęło mu pod nogami. Topór. Schwycił go i pognał
dalej, ale po paru susach zwolnił. Siad kawalerskiej jazdy sań znaczyły już teraz puszki
peimikanu, czekolady. Rąk nie starczało, żeby wszystko pozbierać. Zrezygnowany zwalił
podniesione przedmioty na jeden stos i postanowił cierpliwie czekać. Tak jak to innym
przykazywał. Za chwilę powinny nadjechać sanie prowadzone przez Dietrichsena. Ledwie o
tym pomyślał, zza ścieżnej zasłony wyskoczył następny pojazd. Przemknął obok i znikł w
śnieżnej kurzawie. Nie pomogły krzyki. Rzut oka wystarczył Nan-senowi, by się przekonać,
że towarzysze także pogubili część swego bagażu. Na szczęście pierwszy Trana zauważył,,
co się dzieje. Dostrzegli w końcu i inni. Gdy tylko burza ustała, musieli zawrócić po śladach i
wybierać spod śniegu przedmiot po przedmiocie.

Łańcuch górski na horyzoncie przybliżał się bardzo powoli, ale nadzieja dodawała ludziom sił.

Według mapy, którą zabrał z sobą Nansen, już dawno powinni być nad brzegami dużego
fiordu. A tu fiordu ani śladu.

— Nikt tędy nigdy przed nami nie przeszedł. — Któż może wiedzieć, gdzie jest ten zachodni

brzeg? — Co będzie, jeśli wcale do niego nie dotrzemy? — przebąkiwali wystraszeni
Lapończycy.

Uciążliwy marsz po lodzie trwał jeszcze trzy doby. Polarnicy byli chyba

„pierwszymi ludźmi, którzy na widok rozwartej szeroko rozpadliny w lodzie nie
posiadali się z radości. Była zapowiedzią czoła przybrzeżnego lodowca.


Nigdy jeszcze z takim zapałem nie przenosili na ramionach

80
: ań i nie opuszczali ich na linach. Ale i to zdwojone tempo pracy nie

zadowalało Nansena.
— Raz, dwaa, raz dwaa! — nie przestawał przynaglać. — Prędzej, chłopcy! Komu

miły dom, prędzej!
Po wielopiętrowych lodospadach Nansen szedł jak zawsze przodem, daleko przed

innymi. Prześladowały go wciąż obawy, czy zdoła ludzi doprowadzić żywych i
całych do celu. Każdemu itarał się dodać otuchy, sam wykonywał najcięższe prace,

ale to jeszcze nie było wszystko. Śmiertelnie znużony idąc walczył ze aiem.
Nim usłyszał trzask, poczuł pod nogami pustkę. Nie zdążył nawet rzucić się do

przodu. Narty zawisły nad próżnią. Ramionami wparł się w brzegi rozpadliny. Z

background image

suchym trzaskiem lod pękał na wysokości piersi. Bał się krzyknąć, bał się
drgnąć. Zamarł na moment bez ruchu, wsłuchując się bezwiednie, jak krew pulsuje

mu w skroniach. Dłonią wyszukiwał ostrożnie jakiegoś zaczepienia. Palce powoli
wczepiały się w lód, .centymetr po centymetrze. Podciągnął się wreszcie w górę,

jednym mocnym przerzutem zaczepił nogą o krawędź czeluści, drugim wyszarpnął się
z niej. Długo leżał bez ruchu, nie mogąc złapać tchu. Wreszcie podpełzł

ostrożnie i zajrzał w głąb. Wionęło - niej śmiertelnym chłodem. Błękit krawędzi
przechodził dalej a ciemny granat, granat w czerń. Zrzucił w nią grudę śniegu —

|edną, drugą, ale daremnie nasłuchiwał uderzenia w dno. Za-czekał na
nadbiegającego Sverdrupa, żeby go ostrzec przed niebezpieczeństwem.

< Od tego czasu zabronił iść w pojedynkę. Na obszarze porytym mostami śnieżnych
szczelin ludzie szli ubezpieczeni I mami.

Lód powoli zaczął ustępować miejsca nagim skałom. , Zrzuciliśmy narty z nóg i
jak jelonki, podskakując, wierzga- i podrzucając głowami biegliśmy po

kamienistym gruncie —¦ ipowiadał Nansen. ,
:

Ekwipunek został przeniesiony z sań do ogromnych pleca-iw. Zabrano go zresztą
niewiele. Tylko żywność i najpotrzeb-lejsze rzeczy. Po resztę postanowił Nansen

wrócić później, nad fiordu. Pierwsza noc przespana na kępach mchu i poro-Ińw
minęła niespokojnie. Dietrichsenowi udało się ustrzelić’

81
zajączka. Zgłodniali rozszarpali go palcami, nim zdążył się zagotować. Nikt się

nim nie nasycił, ale smak świeżego, delikatnego mięsa, zamiast nieznośnego,
twardego, suchego pe-mikanu, który już wszystkim obrzydł, był niezapomniany.

Mimo woli każdy zaczął przyglądać się okolicznym skałom, wypatrując, czy coś się
na nich nie poruszy. Ludzie nie mogli doczekać się chwili ujrzenia fiordu. Fiord

to osada, to Eskimosi, to statek płynący do ojczyzny. Tak się każdemu wydawało.
15. W takiej balii nikt jeszcze dotąd nigdy nie pływa! ¦

Na widnokręgu morze wtaczało ogromne, połyskujące fale lo fiordu. Był ogromny. Jak go obejść?
Zajęłoby to wiele dni
nocy. Tych dni, których niedużo zostało przed zapadnięciem i my. Nim podróżnicy zdążą zadać
sobie pytanie — co po-
ąć? — Nansen już na nie odpowiedział.
—; Musimy fiord przepłynąć — oświadczył spokojnie towa-i /.yszom, chrupiąc na postoju kawał

suchara. — Nie widzę innej rady.

—- Czym? — spytali jednocześnie Sverdrup i Dietrichsen.
Trzej pozostali milczeli^ z otwartymi ustami wpatrując się w swego dowódcę.
— Czym? — powtórzył Nansen. — Łódką. Zrobimy ją sami. iie przerywajcie. Zaraz wam

powiem, to bardzo proste. Z podło-.1 namiotu. Szkielet musimy sporządzić z żerdzi
bambusowych kijków narciarskich.

— Przecież taka balia nie utrzyma się na wodzie!
Na twarzy Dietrichsena zgasł wyraz nadziei, ale nie znie-ihącony tym brakiem zaufania Nansen

śmiałymi ruchami ołów-

szkicował już projekt w swym nieodłącznym notatniku. j — Oczywiście, do łódki nie zmieści się

więcej niż dwu ludzi. |opłyniemy do osady obaj z tobą — dodał, zwracając się do

/erdrupa. — Stamtąd przyślemy wam żywność i łodzie, które \i\s zabiorą. Zgoda?,
Praca przy zaimprowizowanej naprędce budowie posuwała raźno naprzód. W ciągu jednego dnia

łódka lub coś, co z tru-

Bm można było nazwać łódką, została wykonana pad kierun-|!em Fridtjofa za pomocą toporka,

kilku noży, igieł, głów nie od

irady i chętnych rąk.
83
— Może naprawdę coś z tego będzie? — zawyrokował Dic-trichsen, który mimo swych protestów,

jak inni nie żałował

background image

sił.
Dziwny twór z trudem utrzymywał na wodzie ciężar dwu ludzi i niewielką ilość żywności. Miał

poza tym dwie wielkie wady — przeciekał, a na to żadnej rady nie było, i nie było gdzie w nim
siedzieć. Jedną ławeczkę sporządzono ze statywu od teodolitu, drugą z dwu bambusowych
kijków. Czyż trzeba dodawać, że na obu trudno było wytrzymać.

Półtorej doby Nansen i Svedrup trzęśli się z zimna, brnąc po grząskim, zamulonym, lodowatym

dnie fiordu, nim zdołali zepchnąć łódź na głębszą wodę. Wtedy w ruch poszły wiosła,
sporządzone przemyślnie z prętów zakończonych łopatkami, . które obszyto żaglowym
płótnem, wypełnionym porostami, i Wiosłować trzeba było co sił.

Co dziesięć minut mniej więcej musieliśmy wyczerpywać wodą z lodzi, chlupała wciąż groźnie na

dnie. Siedzenie na ławeczkach, które boleśnie wpijały się w ciało, było męką, ale płynęło się
wspaniale... — notuje później Nansen.

Zadecydowali obaj ze Svedrupem, że na noc przezorniej będzie przybić do brzegu. Podczas drogi

Fridtjof ustrzelił sześć mew. Nim Syerdrup zdążył wszystkie oskubać, dwie pierwsze piekły się
w żarze ogniska, a po chwili wygłodniali wędrowcy ogryzali już kosteczki. Nie zdążyliśmy
nawet zdać sobie sprawy, jaki miały smak — opowiadał Nansen — dwie następne
ugotowaliśmy i zjedliśmy wolniej, ale dopiero przy ostatnich poczuliśmy, że były wyborne. Na
szczęście, mieliśmy przed sobą parę godzin nocnego wypoczynku. Owinięci szczelnie w re-
nijerowe kaftany, pożyczone od naszych Lapończyków, na miękkiej podściółce mchów
zasnęliśmy jak zabici.

Przez następne dwa dni Norwedzy mocnymi uderzeniami prętów, które w niczym nie

przypominały prawdziwych wioseł, posuwali się naprzód, nie przestając wyczerpywać wody z
łódki, która wciąż przeciekała. Obrzmiałe dłonie drętwiały z zimna, alejnajgorzej dawała się im
we znaki „męka ławeez-kowa”, jak ją określa Nansen. Osada powinna już być blisko —
powtarzał niezmordowanie. — Postanowiliśmy zatrzymać siq i uzupełnić znów polowaniem
nasze zapasy. Smak mew rozgo-

towanych w grochóiuce z.pemikanem pozostanie nam u; pamięci na cale życie.
Następnego ranka pełne morze zafalowało pod łódką. Wytrzymała i tę próbę, krótką, na szczęście.

Na wybrzeżu rysowały się już szałasy i parę domków. Eskimosi, podobnie jak ich bracia
koczownicy na wschodnich wybrzeżach Grenlandii, przyjęli podróżników z otwartymi
ramionami. Pomagając wyciągnąć im na brzeg płócienną balię, nie mogli się tylko nadziwić, jak
w czymś podobnym można było wypłynąć w moi ze.

— Kiedy odpływa ostatni statek? — dopytywał gorączkowo Nansen dwu Duńczyków,

zamieszkujących osadę. Wzruszyli lylko ramionami.

— Dawno już odpłynął. Chyba ze dwa miesiące temu — powiedział jeden
z nich. — Nie ma rady, musicie tu u nas zimować. Postaramy

się, żeby wam było dobrze — pocieszał podróżników, widząc, jaki zawód
sprawiła im ta wiadomość.

— Zdaje mi się, że w Ivigtutfiord stoi jeszcze chyba jakiś latek — zawołał
drugi.

— Czy to daleko stąd? — krzyknął Nansen.
— Prawie czterysta kilometrów.

— Jak zawiadomić kapitana, żeby na nas zaczekał, żeby po i.as przypłynął? —
gorączkował się Nansen.

— Właściwie nie ma na to żadnego sposobu — usłyszał odpowiedź.
Zrozpaczony nie zwrócił uwagi na Eskimosa, który od dłuż-lej chwili

przysłuchiwał się rozmowie i zaczął coś Duńczykowi raco tłumaczyć.
- A czy on nie zgodziłby się popłynąć, zawiadomić kapita—spytał nagłe Nansen.

Duńczyk roześmiał się.
— Właśnie o tym mi mówi. Proponuje, że zawiezie list na pUtek.

W parę gcdzin później duża, wygodna motorówka przewiozła ¦ rwegów do csiedla
duńskiego Godthaab. Na brzegu powitała ludncść w odświętnych strojach. W chwili

przybijania do [u zahuczał salut ze stojącej w porcie armatki. Wśród barw-
84

background image

nych eskimoskicH ubiorów podróżnicy ze wzruszeniem dostrzegli cztery Dunki w
europejskich strojach.

Dopiero w tej chwili uświadomiłem sobie ze zgrozą, jak my, nieszczęśnicy, musimy
strasznie wyglądać. Zarośnięci, nie myci od tygodni, ze skorupą brudu na

twarzach i rękach, w porwanym, przetłuszczonym ubraniu. I to brudu, który nie
dał się zmyć od razu. Przez całe trzy dni szorowaliśmy się później gorącą wodą z

mydłem — wspomina Nansen.
I (5. Przymusowe zimowanie niijlepiej spędzić w igloo

- Czy ty nie przesadzasz, stary? Myślałem, że na śniadanie dziemy razem?
Nansen zawiedziony patrzył na Sverdrupa, który nie próż-vał siedząc przy stole

suto zastawionym kotletami schabo-

 mi, pieczonymi pardwami i całą masą najprzeróżniejszych

I1 pasztetów i kompotów.
Ależ najchętniej, Fridtjofie, jestem całkowicie do twojej
• -pozycji. Nie, to mi nic nie przeszkadza, że sobie tu już tro-‘ >: podjadłem. Takich

przysmaków nigdy się nie ma dosyć —

iwiąc to Sverdrup szybko przełknął ostatnie kąski.
/ tak w ciągu dobrych paru dni jeszcze przyjaciel mój odrodził syty od stołu dopiero po kilku

obfitych śniadaniach obiadach — czytamy w pamiętniku Nansena.— Niemało czasu

Inęło, nim odmienił się nasz stosunek do jedzenia, nim zaczę-
\my dary Boże spożywać tak, jak wszyscy inni.
Wilczego apetytu po grenlandzkiej głodówce nie była w ‘Stale zmniejszyć nawet troska o los

pozostałych we fiordzie to-.uy.yszy. Przez kilka dni horyzont pienił się białymi grzywami
wzburzonych fal. Wiatr przynosił z otwartego oceanu huk itormu. Nikt nie chciał słyszeć o
wyruszeniu łodzią na mo-/.c Daremnie Nansen przekonywał, namawiał, obiecywał zło-

góry.
- No cóż, dwu Eskimosów zgodziłoby się może wypłynąć
,i sowitą opłatą, ale nie dałbym sobie uciąć za nich ręki. Może
¦ robują dotrzeć do waszych, a może po prostu wylądują na
nowszej wysepce i zostaną tam tak długo, póki nie zjedzą
stkich zapasów — oświadczył markotnie Duńczyk.
87
—¦ A czy ktoś nie zgodziłby się pójść lądem? — nie dawał za wygraną Nansen.
— Spytam jeszcze, spróbuję, ale to daleka i bardzo długa droga.
W małym obozie w głębi fiordu chłodno byłr i głodno. W przyniesionych spod lodowca

bagażach niewiele pozostało już żywności. Ot, z pięć porcji grochówki, trochę sucharów i
pemikanu, na który, mimo pustego żołądka, już nikt nie mógł patrzeć. Jak na złość, nikomu
nie udało się niczego ustrzelić.

— Jeśli Nansen i Sverdrup dopłynęli szczęśliwie do osady, możemy spać spokojnie —

zapewniał wygłodniałych towarzyszy Dietrichsen.

Ale gdy przed oczami stanęła mu ta płócienna balia, w jakiej wyruszyli na fiord, przechodził go

zimny dreszcz. Dzień mijał za dniem na wyczekiwaniu.

W tydzień po odpłynięciu towarzyszy — opowiadał później — poszedłem dokonać zdjęć

topograficznych okolicy. W kieszeni miałem jeden suchar mięsny, który musiał mi
wystarczyć na cały dzień. Wydawało mi się, że usłyszałem kilka strzałów od strony zatoki.
Czyżby któremuś z naszych udało się wreszcie coś upolować? Nie śmiałem myśleć, że to
może obiecana pomoc. W chwilę później zza skały wynurzyły się dwie nieznajome sylwetki.
Eskimosi przyszli pieszo, uginając się pod ciężarem olbrzymich plecaków. Taki był koniec
naszej głodówki.

Lapończyk Balto, bo i on również pisał z tej wyprawy pamiętnik, dłużej rozwodził się nad tą

chwilą: Po wyjściu Die-trichsena w teren wdrapałem się na pobliską skałę. Z głodu sła-\
niałem się na nogach. Byłem na wysokości około stu metrów, kiedy-naraz spostrzegłem w

background image

dole ludzi idących w kierunku obozu. Co sił w nogach popędziłem uprzedzić towarzyszy. Nic
chcieli mi uwierzyć. Rozpaliłem mimo to ognisko, naniosłem wody i postawiłem w kociołku,
żeby się zagrzała. Warto było. Sav% nie wiem, kiedy i jak rozpakowaliśmy przyniesione
prze. Eskimosów pakunki. Jedliśmy masło z chlebem, a nie chleli z masłem, zagryzaliśmy
tłustym boczkiem. Mocny zapach fca-1 wy mieszał się z dymem mojej fajki. Nansen
pamiętał nawel

88
0 tytoniu. Nie myślałem, że dożyję takiej chwili. Nasłuchiwaliśmy przez moment, bo wydawało

się, że znów słychać jakieś strgały, I tak było. Nowi wysłannicy Nansena przyszli z jeszcze
miększymi zapasami żywności. Jedni lądem, drudzy morzem. Ledwieśmy się mogli ruszać,
tak byliśmy najedzeni, ale postanowiliśmy ugotować sobie jeszcze zupę maślaną. Samo
masło z odrobiną wody. O takiej marzyliśmy, brnąc po przeklętym lodowcu, który,
wydawało się, nie miał końca. Zupę zapiliśmy w końcu grogiem sporządzonym z koniaku i
cukru. Eskimosi ite śmieli się z nas wcale. Oni sami dobrze wiedzieli, co to znali głód.

W dwa dni później usłyszeliśmy nowe strzały. Przypłynęły
1 <> nas łodzie. Nansen nie zawiódł.
Po szesnastu dniach rozłąki wszyscy uczestnicy wyprawy naleźłi się znów razem. Żywi, zdrowi,

cali. Ale z fiordu Ivig-n t wysłannik Eskimos przywiózł niepomyślne wieści. Do statku-
płynął w chwili, gdy podnoszono kotwicę. — Nic z tego! Niestety —; odpowiedział kapitan.
— Mam .1 pokładzie czterdziestu ludzi. Jeśli popłynę po waszą wyra wę, statek może mi
wmarznąć w lody na całą noc polarną, to wtedy wszystkich wyżywi? Ani ja, bo nie mam
zapasów, mii wasza osada, bo nastałby tam głód.

Chcąc nie chcąc, Nansen musiał się pogodzić z zimowaniem I Godthaab. Przeszło

nadspodziewanie szybko. Sam nie wie-inlał, kiedy zleciały mu zimowe miesiące. Nie
zmarnował ich, bdząc bezczynnie. Wszystko tu ciekawiło go, wszystko chciał Jobuczyć na
własne oczy, usłyszeć na własne uszy, przelać na |Nł|iiur, na płótno. Żeby lepiej poznać
codzienne życie myśliwych grenlandzkich, niewiele myśląc, przeniósł się z wygod-in K<>
domku Duńczyka do eskimoskiego igloo. Nie był tam gos-i n/om ani ciężarem, ani zawadą.
Jadł to, co wszyscy, spał ch samych posłaniach, co inni, z wszystkimi polował, jak nawet
posiadł niełatwą sztukę pływania po wodach fiordu l kim, wywrotnym kajaku, obciągniętym
skórami foki. Potni serdecznie swych gospodarzy. Ujął ich swoją życzliwością, rej nie
przywykli ze strony białych ludzi. ^Wszyscy ża-*

89
łowali go w chwili rozstania, a stary -myśliwy, z którym, się szczególnie zaprzyjaźnił,

powiedział:

—¦ Powrócisz znów do tego wielkiego świata, z którego^do nas przyszedłeś, zobaczysz jeszcze

wiele nowych rzeczy, spotkasz całe mnóstwo ciekawych ludzi i szybko o nas zapomnisz^
wiedz jednak, że my będziemy cię zawsze pamiętać.

Kto zna Nansena, ten wie, że nigdy nie zapomniał raz zawartych przyjaźni. W książce swej

„Życie Eskimosów” serdecznie i życzliwie opowiada o grenlandzkich przyjaciołach, chwali
zalety ich charakteru \v słowach pełnych szczerej sympatii i szacunku, Z oburzeniem piętnuje
pogardliwy stosunlk białych, którzy uważali Eskimosów za dzikie barbarzyńskie plemiona
nie zasługujące na uwagę, wyszydzali ich obyczaje i przy każdej sposobności
wykorzystywali ich łatwowierność i prosto-duszność. Cóż z tego, że są brudni, że żyją w
prymitywnych warunkach, spróbowałby ktoś z nas, żyć inaczej tu, wśród mrozów i lodów
Grenlandii. Są dobrzy, sprawiedliwi i ufni jak dzieci. Łatwo ich skrzywdzić, bo nie
podejrzewają nikogo o złe zamiary. Mają złudzenia. Nie wiedzą, że człowiek może być dla
człowieka wrogiem. Nansen pierwszy pisał tak o Eskimosach. Książka jego wywołała
wielkie zainteresowanie w całym świecie i nie pozostała bez echa. Późniejsi badacze
Grenlandii starali się patrzeć ną tubylców jak na ludzij a nie jak ną zwierzęta.

background image

.WIELKIE PRZYGOTOWANIA
17. „Ewa uprzedzona.
Na biegun i tak wyruszę!” <4
— Szczęśliwcze, otrzymałeś medal „Vega”! Wiesz już o tym?
Tymi słowami powitał Nansena, wkrótce po powrocie z Grenlandii, jego serdeczny przyjaciel.

Rozpromieniona uśmiechem twarz Fridtjofa spoważniała. Przybladł z wrażenia, ręce mocno
zacisnął na dłoni mówiącego, nie mogąc powiedzieć słowa.

— Puść, zgruchoczesz mi palce, ty niedźwiedziu polarny! Jesteś szóstym na świecie

człowiekiem, który otrzymał to wspaniałe odznaczenie. Czy ty to rozumiesz? I ze wszystkich
jesteś najmłodszy!

— Wymawiacie mi ciągle te moje dwadzieścia osiem lat — powiedział Nansen, ale widać było,

że myślami jest daleko.

W tej chwili stanęła mu przed oczyma, wyraźnie jak nigdy, mukła sylwetka słynnej „Vegi”

Nordenskjólda, widziana z po-! idu „Vikinga”. Czyż mógł wówczas przypuszczać?...

Za pierwszym zaszczytnym wyróżnieniem posypały się in-
. Królewskie Towarzystwo Geograficzne w Londynie, nie bez i.icji uznane za największy

ówczesny autorytet w sprawach wy-raw podbiegunowych, przyznało młodemu uczonemu
najwyż-¦<¦ odznaczenie — medal „Victoria”.

Podczas uroczystości związanej z wręczeniem nagrody prezes l „\varzystwa powiedział:
— Medal ten przyznaliśmy nie tylko za zasługi położone na I u nauki, lecz za to również, że

potrafił pan jako kierownik

owadzie szczęśliwie do końca bardzo niebezpieczną wypra-*’.-, której odwrót był wręcz

niemożliwy, a stawką — życie

stkich jej uczestników. Wypełni podobne zadania tylko ten, ¦ może poszczycić się najlepszymi

cechami podróżnika od-v i badacza.

93
Wiele stolic Europy zapragnęło teraz gościć u siebie wyróżnionego tak zaszczytnie Nansena.

Towarzystwa naukowe wielu krajów wręczały mu najwyższe odznaczenia i prosiły o
przyjęcie godności członka honorowego.

Wybitny uczony angielski i zarazem badacz polarny Markham
pisał:
Wyprawę grenlandzką Nansena z punktu widzenia geografii uważam za jedno z największych

osiągnięć naszej doby. Łączy ono w sobie śmiałość odkrywczą z wielkim osiągnięciem
naukowym.

Wyniki naukowe opracował Nansen wspólnie ze znanym norweskim profesorem Mohnem.

Rozwiewały one bezpowrotnie teorie Nordenskjolda i innych o zielonych oazach we wnętrzu
Grenlandii. Nansen pierwszy udowodnił, że cała wyspa, od końca do końca, skuta jest
grubym lodowym pancerzem. Grubość tej pokrywy już wówczas oceniali obaj na dwa tysiące
metrów, co w przyszłości potwierdziły pomiary przy zastosowaniu metod sejsmicznych. Na
podstawie przeprowadzonych regularnie, podczas całego przemarszu, obserwacji
meteorologicznych świat po raz pierwszy dowiedział się, jakie temperatury panują w
lodowym wnętrzu wyspy. Obserwacje Nansena długo jeszcze służyły następnym
ekspedycjom naukowym za jedyne źródło

wiadomości o Grenlandzie.
Uroczystościom, pochwalnym słowom w prasie i zaszczytom nie było końca. Na każdym kroku

Nansen spotykał dowody szacunku, uznania. Spokojnie mógł już spojrzeć teraz na portret
prapradziadka i wytrzymać przenikliwe spojrzenie, które ongiś napawało go takim
niepokojem. Wypełnił przyrzeczenia dziecinnych lat. Szczęściem napełniała go także radość
ojca. Życie samo odpowiedziało na matczyne, pełne niepokoju pytanie:! „Fridtjof, co z ciebie
wyrośnie,”, ale ona nie mogła się już tym

background image

cieszyć.
Nazwisko Nansena było głośne w całym świecie, ale u siebid w kraju Fridtjof stał się

bożyszczem, wcieleniem wszystkich cnót i zalet legendarnych Wikingów. Nieraz słyszał, jak
rodzice stawiali go za przykład swoim dzieciom, nieraz uciekać musiał przed zbyt
natarczywymi wielbicielami. Może ktoś inny na jegl miejscu upoiłby się tą sławą.

94
Ale Nansen nie sławy szukał. Skromny do przesady, nie zmienił swego trybu życia ani

przyzwyczajeń, ani zainteresowań. Nie porzucił też myśli o dalszych polarnych badaniach.

Tyle spraw stało jeszcze tam, na tym mroźnym surowym ibszarze, pod znakiem zapytania, tyle

białych plam na mapie nęciło wciąż zagadką nie wyjaśnionych dotąd tajemnic przyro-dy.
Chętnie uciekał nieraz od” oblegających go tłumnie wielbi-cieli na swe długie, samotne
wycieczki w góry. Tam, wolny jak ptak, piął się po chłostanych mroźną wichurą szczytach,
godzinami wpatrywał się w zawalone śniegiem przełęcze i doliny, które przypomniały mu
sfalowane torosami polarne mo-Do morza tego nigdy nie przestał tęsknić. Sypiał gdzie-viek,
jadł byle co i powracał do pracy pełen nowych pro-ów.

Pewnego dnia, wariackim jak zwykle szusem, wyskoczył
liolwegu na otwartą przestrzeń i zahamował raptownie. Zjeż-
(ąc naprzeciw, jakiś narciarz wbił się w wielką zaspę śnież-
W powietrze wystrzeliły tylko tumany srebrzystego pyłu ¦— ominą Nansen. — Rzuciłem się

koledze na pomoc, nie mo-powstrzymać śmiechu na widok pary nóg młócących bezie
powietrze. Narciarz cały, calutki, głęboko wkopał się <d suchy, puszysty pokrovAec.
Schwyciłem go mocno za but I śmiejąc się do łez zacząłem, wyciągać nieboraka. Gdy stanął
V końcu na nogi, zdębiałem. Z wielkich, świetlistych, utkwionych toe mnie oczu biły
błyskawice. Śmiech zamarł mi na war-H h. Przede mną stała wysoka, piękna dziewczyna.
Była to

a.
wnej sierpniowej nocy grad drobnego żwiru zastukał w szy-><>kojnego domku na przedmieściu

Christianii. Jeden raz, i. Przyrodnia siostra Fridtjofa i od lat jego powierniczka ziła się
pierwsza. Rzuciła okiem na zegarek. Druga rano. ba ulewa tak wali w okna, trzeba je
pozamykać” — pomy-zrywając się z łóżka.

Czemu się kręcisz, śpij! — zamamrotał sennie mąż, wtu-iej nos w poduszkę.
95
Ale kobieta była już na nogach. Deszczu ani śladu. Na wy-| srebrzonej światłem księżyca

ścieżce stał Fridtjof. I z dłonią pełną żwiru szykował się właśnie do nowego rzutu w szybę.

— Wpuść mnie — powiedział krótko.
— Czy coś się stało, Fridtjofie? Czemu o tej porze?
— Wpuść mnie — powtórzył.
Po chwili siedział już na skraju łóżka i milczał chwilę, nie-j •zwracając uwagi na wystraszone

twarze gospodarzy.

— Zaręczyłem się — powiedział wreszcie.
— Ty? Z kim? — spytała siostra lekko zdziwiona, że Fridt-;] jofa o tej porze trzymają się

podobne żarty.

— Jak to z kim? Z Ewą oczywiście!
Nansen nie przejął się bynajmniej, że ani siostra, ani szwa-J gier nie wiedzieli jeszcze o istnieniu

jakiejś Ewy w jego życiu.j • Ulżyło mu widocznie to lakoniczne wyznanie, bo natychmiast
dorzucił beztrosko:

—- Umieram z głodu!
W chwilę później, ze smakiem zajadając już wyciągniętel z kredensu resztki kolacji i

opróżniając kielich szampana, któryj przejęty niezwykłą nowiną, szwagier przydźwigał z
piwnicy,! Fridtjof opowiadał, jak poznał Ewę Sars. Któż nie słyszał zre-l sztą w Norwegii

background image

tego nazwiska? Córka znanego hydrobiologa,! nieraz występowała już na scenie jako
śpiewaczka. Piękna, mło-J da, energiczna, świetna sportsmenka.

Siostra przyrodnia patrzyła na Fridtjof a ze wzruszeniem. I Twarz jego promieniała dumą, gdy

przejęty, wyliczał zaletyj swej ukochanej.

Wszyscy najbliżsi przyjęli z radością wieść o zaręczynach.I Jeden tylko Sverdrup długo nie

odpowiadał na list, w którym] przyjaciel dzielił się z nim nowiną.

A gdy wreszcie odpowiedź nadeszła, zdumiony Nansen przeczytał:
Fridtjof, tego szaleństwa nie zapomnę ci póki życia. Nas~<i \ wymarzona wyprawa do bieguna
północnego przepadła.
Nieprawda — odwrotną pocztą odpisał mu Nansen. — uprzedzona, na biegun i tak wyruszę!
Jednego tylko nie wyznał Fridtjof przyjacielowi. Oświj czając się, powiedział Ewie, że nie
zrezygnuje z wypra\
< Iczekiwał, że go nie zechce puścić. Odpowiedź jej była niespodzianką.
— Zabierz mnie ze sobą — prosiła gorąco. — Chcę wszystko przeżyć, co ty będziesz przeżywał,

nie chcę żyć tu spokojnie, podczas gdy ty będziesz tam może cierpiał. Będę gotować dla ciebie,
dla ciebie śpiewać. Czy nie ważny jest tam, na biegunie, dobry nastrój? Chcę być tym jasnym,
radosnym promieniem A ciemności polarnej nocy.

Jednocześnie pisała do swej przyjaciółki:
Jeżeli nie pojadę z Fridtjofem na biegun, czuję, że umrę.
96
18. Szczątki „Jeanneite’* wskazują drogę
„Do bieguna!” Myśl ta od dawna nurtowała Nansena, od dawna spędzała mu sen z powiek. Czy na

tajemniczym podbiegunowym obszarze są lądy, czy wyspy? Jak wielkie? A może tylko ocean
pokryty lodem?.

— To z pewnością ogromny, jednolity ląd otoczony wysokimi łańcuchami górskimi, w dolinach

krzewi się z pewnością bujna roślinność — twierdzili jedni.

— Skądże znowu, to ocean. Lód skuł na nim wodę pancerzem parometrowej grubości —

odpowiadali drudzy.

— Nieprawda! Lód jak pierścieniem otacza wielki wodny obszar na północnym krańcu świata.

Kto raz zdoła przedrzeć się przez wał ochronny, ten swobodnie dopłynie statkiem do bieguna
północnego Ziemi — upierali się jeszcze inni.

Nikt nic nie wiedział pewnego. Każda teoria miała swych gorących zwolenników i nie mniej

zaciętych wrogów.

Trudno powiedzieć, kiedy zrodziła się fantastyczna myśl o morzu wolnym od lodów, którym

rzekomo można było prze-j płynąć do geograficznego bieguna północnego. Opowiadali o niej
pierwsi wiełorybnicy jeszcze w początkach XVIII wieku, uwierzyli w nią później podróżnicy, a
nawet uczeni. Na podbój bieguna wypływały wyprawy pod różnymi banderami, wioząc na
swych pokładach dzielnych, mężnych, nie znających trwogi ludzi, lecz żadna nie znalazła morza
wolnego od lodów. Jedne załogi cofały się przed zaporami nie do przebycia, inne ginęły
zmiażdżone przez lód, jeszcze inne zimowały przymusowo, uwięzione wśród białych pól
ciągnących się po horyzont.

Nordenskjold próbował statkiem przedrzeć się do bieguna od
98
ybrzeży Spitsbergenu, ale lód zastąpił mu drogę. Powrócił
ięc w kilka lat później, wioząc na pokładzie stado renów.
¦— Jeżeli nie mogłem dopłynąć do bieguna wolnym od lodów
norzem, dotrę tam na saniach zaprzężonych w nawykłe do po-
arnych warunków zwierzęta — oświadczył przed wyjazdem.

background image

Ale na szczęście, bo nie wiadomo, czym to mogło się skoń-
yć, nie dopilnowane przez Lapończyków reny rozbiegły się
0 dolinach Spitsbergenu i znów wyprawa powróciła do kraju niczym.
Podobny zawód spotkał już przed laty ekspedycje innych na-‘ilowości. Amerykańskie i niemieckie.
— Biegun północny jest nieosiągalny — oświadczył kierow-k angielskiej wyprawy po okrutnych

doświadczeniach przy-usowego zimowania.

1 ^edwie zdołał się wyratować wraz ze swymi ludźmi i zawró-D «pod 83° szerokości północnej.
Kilka lat przedtem cofnęli się Austriacy. Wyprawa na’statku ‘ <;etthoff” w 1873 roku odkryła

wprawdzie przypadkowo niemy ląd nazwany Ziemią Franciszka Józefa, ale lód zmiaż-1 statek, a
ludzie ponad sto dni szli pieszo po krach, ciągnąc

1 saniach szalupy, którymi przepychali się między pływa ją-ni krami. Austriacy przecierpieli

wiele, tak wiele, że kierów-

k wyprawy pisał po powrocie: należałoby zabronić wszelkich nb dotarcia do bieguna w celu

przeprowadzenia tam badań łukowych do chwili, w której bezsilne w lodowych warunkach uki
morskie będą mogły zostać zastąpione przez statki po-ne.

W cierpliwej, upartej walce człowieka z Arktyką zwyciężała
1 „hczas zawsze przyroda. Olbrzymie, mroźne połacie, liczące
mv i miliony kilometrów kwadratowych wokół północnego
i na Ziemi, tworzyły wciąż białą plamę na mapach świata.
r/naną, tajemniczą...
¦ Czyż możemy dopuścić do tego, żeby w czasach naszych jeszcz,e takie obszary? Musimy zrobić

wszystko, żeby nać, zbadać — powtarzał niejednokrotnie Nansen. I o wyprawie do bieguna od
lat całych nie dawała mu Marzył o niej podczas pierwszej podróży na „Vikingu” e marszu na
przełaj Grenlandii.

99
— Musisz mnie zabrać ze sobą na biegun — prosił go wtedy gorąco Sverdrup, nie pytając nawet,

kiedy i jak zamierza Nan-sen dotrzeć tam, dokąd nikt jeszcze nie dotarł. Wierzył ślepo w swego
przyjaciela.

Fridtjof sam nie zdawał sobie sprawy, jak przystąpić do tego gigantycznego dzieła. Wiedział jedno,

że wcześniej czy później do bieguna musi wyruszyć. Niespodziewanie z pomocą przyszedł mu
przypadek.

Przed paru łaty, wtedy „jeszcze, gdy Nansen jako skromny] konserwator całymi godzinami

przesiadywał nad mikroskopem i w Muzeum bergeńskim, na południowym wybrzeżu
Grenlandii, w okolicy Julianenhaab, kilku łowców eskimoskich, jak co dnia, J wyruszyło na
polowanie. Małe kajaki z trudem prześlizgiwały j się między odłamami lodowych pół.

— Tam! — krzyknął naraz jeden z myśliwych, wskazując środek dużej kry, na której coś się

czerniło.

Na wszystkich kajakach zamigotały w słońcu krótkie-wioseł-ka. Eskimosi spieszyli, ciesząc się

zawczasu myślą, że wrócs szybko do osady z bogatym łupem. Dobili zwinnie, bezszelestnie do
krawędzi kry i stanęli zawiedzeni. To nie były foki. Zasypane śniegiem, na wpół wmarznięte w
lodową taflę, leżały jakieś puszki konserw, rzemienie, jedno połamane wiosło, daszek od czapki,
pikowane watą spodnie i pożółkłe kartki papie-ru, na których widać oyło zmyte wodą jakieś
znaki.

—t To wszystko twoje, tyś pierwszy zauważył — podkpiwali wszyscy ze szczęśliwego znalazcy.
— Co mi po tym? Wolałbym, żeby to były foki — westchnął! myśliwy, nie bardzo wiedząc, co

począć z tymi przedmiotami,! były stare, zniszczone wilgocią, na nic nieprzydatne.

Po powrocie do osady zaniósł je do mieszkającego wśródj Eskimosów Duńczyka, pytając

nieśmiało czy czegoś nie mógłby dostać w zamian.

— Biali ludzie nigdy nie grzeszyli rozumem — śmiał się na-1 stępnego dnia, otrzymawszy wiele

cukru, herbaty, igły stalowB i kilka garści kolorowych paciorków szklanych dla żony.

background image

Duńczyk początkowo nie wierzył własnym oczom. Leżały]
i d nim pożółkłe, sczerniałe przedmioty, należące do uczest-
ów słynnej wyprawy de Longa, spis żywności był podpisany
|go nazwiskiem. Któż nie czytał, nie słyszał w owym czasie
I r.igicznym losie Amerykanów, którzy na statku „Jeannette”
róbowali przed trzema laty wolnym od lodu morzem przedo-
<• się do samego bieguna? Porwany prądami morskimi statek

 ii’ zimy dryfował po północnym oceanie, wmarznięty w lo-

|owe pola. Zmiażdżony wreszcie pod ich naporem, zatonął na
rokości Wysp Nowosyberyjskich.
Czy możliwe, żeby odnalezione przedmioty przedryfowały na
¦ch ponad pięć tysięcy kilometrów, jakie dzieliły miejsce za-
lięcia „Jeannette” od Grenlandii? Toż to byłaby sensacja!
(uńczyk pierwszym statkiem odesłał cenną zdobycz do kraju
raz ze szczegółowym raportem. Na tej podstawie w kilka
llesięcy później znany norweski uczony, profesor Mohn, opu-
wał w Norwegii artykuł, który narobił wiele hałasu. Znalezienie przedmiotów należących do

uczestników wypra-i de Longa jest jeszcze jednym niezbitym dowodem istnie-la potężnego
prądu morskiego, który niesie krą i pole lodo->t od brzegów Syberii, poprzez biegun północny,
do brzegów I fnl&ndii — pisał.

Artykuł wzbudził gorącą dyskusję w świecie nauki. Czytając o, Fridtjof przypomniał sobie kłodę

syberyjskiego drzewa, ‘ irą na własne oczy widział przy wschodnich brzegach wyspy. lyl
głęboko przekonany, że profesor ma rację. Myśl o możli-bści istnienia takiego prądu nurtowała
go od dawna, obecnie llęki dowodom nabierała aktualności. Wyprawa do bieguna c/.yna się
rysować coraz wyraźniej w umyśle młodego uczo-

Postarajmy się poznać jak najlepiej siły przyrody, żeby wy-¦ „.//stać je dla naszych celów, zamiast,

jak dotąd, walczyć nimi — pisze. — Lód, który moi poprzednicy uważali za naj-lt;kszą
przeszkodę w dotarciu do bieguna, stanie się moim <: ijmier żeńcem. Ja nie popłynę na biegun.
Zaniesie mnie tam |d morski. Pozwolę statkowi wmarznąć w pole lodowe i wraz na dotrę do
celu... Możliwe — oświadcza dalej — że prąd iki nie zniesie mojej wyprawy na sam biegun,
może przednie ona gdzieś w pobliżu. Ale dla nauki nie jest ważne osiąg-

100
101
nięcie punktu matematycznego zwanego biegunem. Ważne jest, j by raz skończyć z białą plamą na

mapie, wiedzieć, co dzieje się J w samym sercu Arktyki. I to przede wszystkim będzie moim J

celem.
Nie zważając na to, co mogą powiedzieć inni na śmiały plan, w niczym nie przypominający

poprzednich, Nansen trzyma się go uparcie. Lata studiów, przemyśliwań, doświadczenia
żeglugi.] polarnej nakazują mu jak najdalej idącą ostrożność. Wie, że potężny napór lodów może
zgnieść, zmiażdżyć w swym uścisku 1 statek jak kruchą łupinkę orzecha. Wie, ile wypraw
spotkał ten ] straszny los, ale sądzi, że można go uniknąć.

— Patrzcie — tłumaczy, biorąc do ręki szklankę — jeśli ścis-l nę mocno jej boki, pęknie.

Spróbujmy to samo uczynić ze spod- j kiem. Zamiast się rozprysnąć w dłoni, unosi się w górę.
Kadłub i mego statku musi więc mieć boki zaokrąglone. W przekroju! przypominać powinien
jajko. Lód, napierając na burty, ześliz-j nie się w dół i zamiast je zgnieść, wyniesie statek do
góry,! weźmie go jakby na swe barki.

W kraju śmiały plan wywołał entuzjazm. Rząd norweski przyznał kredyt na budowę statku i

organizację biegunowej wyprawy. Do dyspozycji Nansena stanął najwybitniejszy kon-j struktor
okrętów, Colin Archer, którego pociągnęła niezwykłość pomysłu.

19. Jak Nansen budował swój niezwykły statek

background image

— Nie rozumiem — powtarzał niejednokrotnie Fridtjof — jak dowódcy poprzednich wypraw,

rozporządzając nieograniczonymi wprost środkami pieniężnymi, poparciem swych rządów i
admiralicji, mogli wypływać na Daleką Północ na statkach zwykłych lub takich, jakimi
posługują się łowcy fok czy wielorybów? Czyż nie wiedzieli, że wyprawy ich z góry skazane
były na niepowodzenie?

Całe tygodnie, później miesiące, upływały mu obecnie na pohukiwaniu odpowiedzi, jak zbudować

statek, który oprze się potędze lodów? Oto pytanie. Od tego trzeba zacząć. I konstruktor okrętów
Archer, i Nansen, niestrudzeni w pomysłach, wprowadzali wciąż zmiany w pierwotnym
projekcie, konstruowali |eden po drugim modele, odrzucali je, niszczyli i znów pole-cali
budować inne, lepsze. Wreszcie jeden z nich uznali za ^stateczny. Nie znaczy to wcale, by w
trakcie budowy nie do-: konywali jeszcze bez przerwy drobnych na pozór zmian i ulep-? N/.eń.

Statek Nansena o wyporności ponad czterysta ton nie był, trze-> i przyznać, zbyt piękny w liniach.

Krótki, znacznie krótszy od tych, które wypływały już na podbój bieguna, liczył zaledwie
ydzieści cztery i pół metra długości. Na linii zanurzenia sze-ikość jego wynosiła dziesięć i pół
metra. Na pierwszy rzut oka u dziej przypominał przysłowiową balię niż jacht dalekomor-i
Stosunek jeden do trzech szerokości do długości był dotych-as nigdy nie spotykany w praktyce
budownictwa okrętowe-i. Nansenowi szło jednak o to, by jego statek mógł przemycie zwinnieŁ
prześlizgiwać lekko pomigdzy polami lodowy-

103
mi. Nie było to jedyną innowacją. Krępy, zbudowany niezwykle solidnie, odznaczał się ponadto

łagodnymi liniami. Zamiast ostrych załamań wszędzie widać było miękkie łuki, żeby lód
podczas ataku nie mógł nigdzie znaleźć punktu oparcia. Nawet kil wystawał zaledwie na siedem
centymetrów z pudła i miał pościnane kanty. Zaokrąglona, jajowata forma kadłuba i praktycznie
biorąc brak kila groziły mocnym kiwaniem ...na otwartym morzu, ale to stanowiło niewielką
niewygodę w porównaniu z wszystkimi innymi zaletami.

Na budowę szkieletu niezmordowany Archer wynalazł w składach norweskiej marynarki wojennej

dąb włoski, który przeleżał zmagazynowany w ciągu długich trzydziestu lat. Wręgi
rozmieszczono w odległości trzech do czterech centymetrów jeden od drugiego, a przestrzeń
wolną między nimi wypełniono. wodoszczelną masą smołową, zmieszaną z opiłkami. W ten
sposób statek był zabezpieczony, nawet w przypadku uszkodzenia pokrycia zewnętrznego przez
lód. A pokrycie to również wyko-. nano w sposób, jak na owe czasy, niezwykły. Trzy warstwy
desek o łącznej grubości prawie trzydziestu pięciu centymetrów. I tak całkowita grubość ścian
bocznych, na które konstruktorzy zwrócili szczególną uwagę, dochodziła do osiemdziesięciu
centymetrów. Stanowiły one znakomitą ochronę przed naporem lodowych pól, ale Nansen
polecił je wzmocnić jeszcze całym skomplikowanym systemem belek, podpór i filarków.
Wnętrze statku przypominało olbrzymią siatkę pajęczą. Trudno było wyobrazić sobie coś
solidniej skonstruowanego. Statek nie byłby mocniejszy, nawet jeśliby całość wykonać z
jednego kawałka drzewa.

Wiele uwagi poświęcono budowie dzioba. Wykonano go z trzech dębowych belek o łącznej

grubości ponad jeden metr i dwadzieścia pięć centymetrów. Od nich biegły masywne, również
dębowe wręgi, okute żelazem, aby mocno związać dziób z bokami statku. Wzdłuż belki
dziobowej zamocowano grubą stalową wstęgę, na której przybito szyny poprzeczne, daleko
zachodzące na boczne ściany. Rufa miała specjalny, nie spotykany również do owego czasu
kształt. Dwie grube belki biegły od kila do pokładu. Między nimi znajdowały się jak gdyby dwie
studnie prowadzące: jedna do śruby, druga do steru.

104
Chcę, żeby dostęp do tych najdelikatniejszych i najbar- wrażliwych na uszkodzenie przez lód

elementów statku l>ył jak najłatwiejszy — tłumaczył Nansen tym, którzy ze zdumieniem pytali,
po co tyle zabezpieczeń.

background image

Ster osadzono bardzo głęboko pod rufą tak, żeby nie wystawał nad powierzchnię wody. Podczas

każdego naporu lodu .można było w ciągu paru zaledwie minut podnieść go na pokład za
pomocą ręcznej windy. ,

Statek był trójmasztowym szkunerem. Ale i tu ożaglowanie Nansen zastosował odmienne niż na

jednostkach wielo-i ybniczych i myśliwskich, pływających dotychczas po wodach polarnych. Bo
też zamiast zwykłej załogi, liczącej pięćdziesięciu — sześćdziesięciu ludzi, Nansen zabrać
chciał tylko dwunastu.

Ogólna powierzchnia żagli wynosiła około sześciuset metrów kwadratowych. Poza tym szkuner

wyposażono w maszynę pa-rową, trzystopniową, wykonaną na zamówienie. Specjalne
urządzenie pozwalało wyłączyć cylindry tak, by można było w ra-

ie jakiegoś uszkodzenia pracować nadal na dwu, a nawet na jednym. Moc maszyny wynosiła

dwieście dwadzieścia koni me-

lianicznych i pozwalała rozwijać szybkość od sześciu do sied-;iiu węzłów, przy niepełnym

obciążeniu. Dwułopatkową śrubę

liano ze specjalnej stali. Na pokładzie znajdowały się jeszcze • lwie inne, zapasowe.
Ładownie rozdzielono na trzy wodoszczelne części. Poza uży-1 mymi zazwyczaj zwykłymi

pompami wprowadzono dodatkowo silną odśrodkową pompę, napędzaną maszyną parową. W
razie potrzeby mogła ona być podłączona z każdą ładownią.

Statek oświetlony był elektrycznością. Dynamo napędzała
,i.szyna parowa podczas swojej zwykłej pracy. Na okres po-
oju wśród lodów dynamo ładujące akumulatory miało być
bracane specjalnym wiatrakiem lub po prostu, w razie potrze-
ręcznie. Na wszelki przypadek przezorny Nansen pomyślał
i braniu szesnastu ton nafty. Do oświetlenia, do kuchni, a na-
dI do ogrzewania pomieszczeń. Tytułem eksperymentu wziął e dwadzieścia ton ropy de pieców i

do kotła maszyny pa-

IWej. Specjalny pulweryzator parowy wtryskiwał rozpyloną
>pę do pieców, w których spalała się, wydzielając dużą ilość
105
ciepła. Dziś urządzenie to wydaje się nam zupełnie zwykłym, prymitywnym. Ale na owe czasy

było nie lada wynalazkiem. Niestety, jak się później przekonano, nie dostosowane do tak
wysokiej temperatury ścianki pieców groziły przepaleniem. Urządzenie to starano się więc
najrzadziej wykorzystywać.

Wczytując się uważnie w opisy poprzednich wypraw polarnych, Nansen zdawał sobie sprawę, że

spośród wielu wrogów, czyhających w lodach na człowieka, jednym z najgroźniejszych jest
wilgoć w kabinach mieszkalnych. Śliska, odpychająca osadza się na ścianach, zamarza, pokrywa
je grubą, szklistą skorupą. Chcąc temu zapobiec, polecił pokryć dodatkowo ściany
przesmołowanym mocno wojłokiem, warstwą korka krytego deskami, jeszcze raz wojłokiem i
wreszcie linoleum. Sufity i podłogi kajut zabezpieczył dokładnie wieloma materiałami źle
przewodzącymi ciepło. Warstwa powietrza, wojłok, deski jodłowe, linoleum, sierść reniferowa i
znów deski, linoleum, warstwa powietrza, a na to jeszcze raz deski. Jak w wielkim przekładańcu
grubości, w tym przypadku, prawie pół metra. Poza tymi zabezpieczeniami, jakich nie znały
dotąd polarne statki, podłogę w messie pokryto jeszcze dodatkowo grubą warstwą korka, desek i
linoleum.

Wychodzący na pokład iluminator, przez który najłatwiej mógł do wnętrza przeniknąć chłód,

zaopatrzono w trzy warstwy szkła, ujętego w metalowe, bardzo szczelne ramy.

Dwie kabiny czteroosobowe i cztery jednoosobowe dla załogi rozmieścili konstruktorzy wokół

messy. Wystarczało rozpalić tam w piecu i pootwierać drzwi, żeby ogrzać pomieszczenia
mieszkalne. Na wprost messy, zwanej salonem, znajdowała się

kuchnia.

background image

Schody wyjściowe na pokład zaopatrzono w czworo szczelnych, wielowarstwowych drzwi o

bardzo wysokich progach. „Mróz nie może mieć do nas dostępu!” — było hasłem Nansem

Przechodził on sam siebie w wynajdywaniu coraz to nowyc ulepszeń, jakie nikomu nie przyszły na

myśl do tego czasu Dawniej ludzie z pokorą znosili surowe warunki. On pierwsz postanowił im
stawić czoło. Nie liczył także na szybki powró statku z biegunowej podróży. Chcąc dać załodze
jak najlepsz /warunki życia w lodowych obszarach, przewidział wygodn

106
obszerne, pomieszczenia mieszkalne do prac naukowych, a nawet niewielkie do gry w karty.
Statek wyposażono w osiem łodzi ratunkowych. Dwie ogromne liczyły każda prawie dziewięć

metrów długości i dwa szerokości. Na wypadek zmiażdżenia statku można było do szalup ¦
załadować całą załogę wraz z ekwipunkiem i zapasem żywności na okres kilku miesięcy. Cztery
następne łodzie zbliżone były do tych, jakich używają łowcy fok. Siódma była mała, lek-ka,
płaskodenna, a ósmą, najnowocześniejszą, zaopatrzono w silnik na naftę.

20. Moja wyprawa głodu nie zazna
Nie dość było obmyślić każdy najdrobniejszy szczegół budowy i urządzenia statku. Nie mniej wagi

przypisywał Nansen zaopatrzeniu wyprawy w żywność. Wszystkie polarne ekspedycje zabierały
dotychczas zapas ryb i mięsa, przeważnie solonego, wędzonego i suszonego. Po wielu naradach
z lekarzami młody uczony i tu postanowił pójść własną drogą. Z doświadczenia, z opisów, z
opowiadań wiedział, że ten sposób przyrządzania zapasów zawodzi często, gdyż zbyt szybko
mogą ulec

zepsuciu.
Pragnąc uniknąć” wszelkich niespodzianek, postanowił więc zabrać ryby i mięso w hermetycznie

lutowanych puszkach blaszanych. W laboratoriach wielokrotnie poddawano badaniom
przeznaczone na wyprawę produkty, sprawdzając skrupulatnie stopień ich wyjałowienia, a także
jakość. Tym razem Nansen zwrócił baczną uwagę nie tylko na ilość, ale na jakość i
różnorodność zabieranych zapasów. Brak tłuszczu podczas grenlandzkiej wyprawy był mu
.wystarczającym ostrzeżeniem.

Zabrano więc: kartofle, jarzyny, owoce w konserwach oraz susz, marmoladę i dżemy w ogromnych

ilościach, mleko skon densowane, śmietankę, sterylizowane masło, buliony i różne zupy w
kostkach, cukier, czekoladę oraz najrozmaitsze gatunk sucharów. Wielkie zapasy mąki różnych
rodzajów miały zapew nić podczas całej wyprawy regularny wypiek świeżego chleba Poza
mlekiem przewidziano także kawę, herbatę, czekoladą sok cytrynowy z cukrem, syrop i
niewielki zapas piwa. Jakkolwiek Nansen wzdragał się przed zabraniem mocniejszego alko holu
na statek, uczestnicy wyprawy przemycili nieznaczną ilość wina i koniaku w bagażach
osobistych. Po pomyślnym zakoń-

czeniu pierwszego roku dryfu surowy dowódca dał się wreszcie ubłagać. W dni świąteczne zyskał

sobie na statku prawo obywatelstwa grog obficie zakropiony sokiem cytrynowym z niewielkim
dodatkiem alkoholu. Pamiętając doświadczenia marszu po łądolodzie Grenlandii, Nansen zabrał
duże zapasy tytoniu do palenia i do żucia.

Dzięki staraniom licznych ofiarodawców biblioteka statku została bogato zaopatrzona, w

pierwszym rzędzie w opisy, pamiętniki i wyniki naukowe wszystkich wypraw polarnych
różnych narodowości. Lwią jej część stanowiła cała dostępna literatura

0 wybrzeżach syberyjskich, Archipelagu Spitsbergeńskim, Ziemi Franciszka Józefa i Grenlandii.

Któż mógł wiedzieć, dokąd prąd morski zniesie wyprawę lub do jakich, wybrzeży przyj-• Izie
ludziom maszerować po lodach?

Programem naukowym wyprawy i zgromadzeniem wszystkich potrzebnych do obserwacji i

pomiarów instrumentów oraz ‘rzyrządów zajął się Nansen osobiście. Przywiązywał do nich
‘ogromną wagę.

Między przyrządami do obserwacji meteorologicznych były ermomętry spirytusowe z podziałką do

minus sześćdziesięciu i Dpni Celsjusza. Poza tym jako bardzo nowoczesne instrumen-

background image

1 y zabrano termografy oraz barografy.
Wielkie znaczenie dla wyprawy mającej dryfować z lodami miało dokładne wyznaczenie położenia

geograficznego i dlate-i na pokładzie znalazły się różne typy teodolitów uniwersalnych oraz
cztery duże chronometry typu morskiego i parę kie-:./onkowych.

Do pomiaru pola magnetycznego ziemi, elektryczności atmo-ferycznej i siły ciążenia zabrano

piękne, nowoczesne instru-ienty. Po raz pierwszy chyba ruchoma wyprawa na statku i opatrzona
została w spektrometry do badania widma zorzy

polarnej...
Dział hydrologii i hydrobiologii również otrzymał pełne kom-t.y używanych wówczas

termometrów głębinowych, sieci iLometrów.

Nansen mógł być naprawdę dumny z takiego wyekwipowania,
¦-rego część tylko zakupił, większość wypożyczyły krajowe
agraniczne zakłady naukowe. f
108

21. „Ten plan jest absurdem. Gorzej — samobójstwem!”
Nadeszła wreszcie chwila, w której Nansen postanowił przedstawić plan swej wyprawy w gronie

uczonych Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie Po jego referacie wybuchła
burza. Takiej nie przewidywał. Poważni, sędziwi, zaprawieni w walkach z Arktyką dawni
marynarze, połarnicy, dziś profesorowie, admirałowie, nie posiadali się z oburzenia, Na głowę
śmiałka, który znów pozwalał sobie zerwać z tradycją, posypały się gromy.

— Czy prąd morski w poprzek całego Oceanu Lodowatego, naprawdę istnieje? Nikt tego nie

zaręczy — zaczął jeden z oponentów. — Po drugie, któż wie, czy przedmioty przysłane z
Grenlandii istotnie należały do uczestników wyprawy na statku „Jeannette”? Nikt z nas nie
widział ich na własne oczy. Nawet doktor Nansen, który na ich dryfie opiera tyle nadziei.

Istotnie, odnalezione na krze przedmioty, łącznie z wykazem prowiantów podpisanym przez de

Longa, dziwne przechodziły dzieje. Przepłynęły nie tkniętym przez człowieka szlakiem
olbrzymie połacie mroźnych oceanów, wywołały sensację i wzbudziły nadzieję. Wysłane na
jakąś wystawę z Kopenhagi do Amsterdamu, złoiżone zostały chwilowo na strychu domu
organizatora wystawy, który wkrótce ciężko zachorował i umarł. Żona, dobra gospodyni,
porządkując cały dom, kazała spalić niepotrzebne, zaśmiecające tylko strych rzeczy. Łatwo
wyobrazić sobie rozpacz Nansena, który przybył na miejsce o dwa miasią-ce za późno.
Poczciwa kobieta długo nie mogła zrozumieć, czemu piękny, postawny mężczyzna martwi się
takim głupstwem. I tłumacz tu zamiłowanej w porządkach kobiecie, na jaką stratę niechcący
naraziła naukę...

110
>— Nigdy jeszcze w murach Królewskiego Towarzystwa Geograficznego nie rozległy się tak

odważne słowa jak te, jakie usłyszeliśmy teraz od doktora Nansena — powiedział sędziwy
polarnik angielski Mac Clintock, wsławiony podczas akcji ratowniczej, spieszącej na pomoc
zaginionej ekspedycji Frań-klina. — Nie przeczę, że statek, o jakim mówił nam Nansen,
wytrzyma być może nacisk lodów latem. Latem, podkreślam, ale nigdy zimą. Oświadczam to na
podstawie własnego wieloletniego doświadczenia.

Jeszcze mniej zachęcająca była wypowiedź słynnego kapitana Naresa. Wiedząc, co to znaczy

przymusowy dryf statku miażdżonego lodami, polarnik nie szczędził słów oburzenia.

— Jak można dobrowolnie wyrzec się sterowania statkiem wśród wrogiego żywiołu? To coś

przeciwnego naturze! —- wolał. — To wyzwanie rzucone losowi.

Reszta audytorium zachowywała milczenie. Jedni popatrywali na Norwega z pełnym sympatii

smutkiem. Podobał im się ten młody, nieulękniony człowiek, który nie zdawał się przywiązywać
wagi do słowa „niemożliwe”. Czemuż jednak upierał się wprowadzać tyle zmian do metod
wypróbowanych wie-ami, uznanych przez tylu innych, doświadczonych? Na czym pierał swe

background image

śmiałe zamiary? Jak mógł narażać siebie i całą wą załogę na straszny, nieznany los, przecząc
wszystkiemu, i o uznane?

Inni nie ukrywali swej niechęci. Jak śmiał ten niedowarzo-. młokos im, kKlrzy najlepsze lata

swego życia strawili na larnych wyprawach, rzucać w twarz, że szli niewłaściwą dro-I?
Drwinom i docinkom nie było końca.

— Jajko mądrzejsze od kury.
— Zobaczymy, co powie, jak powróci, ten żółtodziób, co led= przekroczył trzydziestkę!
- Jeśli w ogóle kiedyś wróci — szeptali pomiędzy sobą, rzu-|c złośliwe spojrzenia na śmiałą,

otwartą twarz Nansena. Jak oskarżony stał przed areopagiem surowych sędziów. Na a li, w
której tak niedawno, po grenlandzkiej wyprawie, HMi;ezano zwycięzcom najwyższe
odznaczenie polarne i wyho-I DO pcd niebo zalety, nie znalazł się dziś nikt, kto odważył-dodać
mu otuchy czy postarać się chociaż zrozumieć.

111
— Czy doktor Nansen zechce odpowiedzieć? — usłyszał jak przez mgłą głos przewodniczącego i

mimo wołi się uśmiechnął,

Słowa te zabrzmiały mu w uszach jak formuła sądowa: „Co cskarżcny.powie na swoją obronę?”
— Jestem głęboko wdzięczny moim szanownym przedmów- • ccm za cenne uwagi, jakie tu

usłyszałem — odpowiedział, skłaniając z szacunkiem głową. — Panowie pozwolą, że
odpowiem

r.a nie czynem — wyprawą.
Nie wytrącił także Nansena z równowagi gwałtowny atak w prasie amerykańskiego polarnika,

admirała Greely’ego.

Nie rozumiem, jak plan doktora Nansena mógł znaleźć gdziekolwiek zachętą lub poparcie — pisał

— o ile mi wiadomo, młody ten człowiek nie ma żadnego doświadczenia. Podróży na nartach
przez Grenlandią, przyznają, nielekkiej, w żadnym przypadku nie można nazwać polarną
ekspedycją. Nie waham się twierdzić stanowczo, że nikt z poważnych ludzi nie wierzy w
realność pomysłu pana Nansena. Wyprawy podbiegunowe i tak dały już dość wiele przykładów
szaleńczej odwagi, dość pociągnąły za sobą strasznych niebezpieczeństw, żeby obarczać je
jeszcze ciążarem tego niepoważnego projektu. Jest on absurdem, gorzej — samobójstwem.

Każde ze słów długiego i napastliwego artykułu kamienowało młodego projektodawcą. Ale Nansen

dobrze pamiętał, czemu przypisać tragiczny przebieg wyprawy arktycznej, pracu- I jącej w
latach. 1882—83, podczas Pierwszego Międzynarodo- 1 wego Roku Polarnego. Nie kto inny, a
właśftie Greely jako jej ‘ dowódca dawał dowody strasznej w skutkach lekkomyślności i
nieumiejętności przewidywania.-Z dwudziestu czterech lu- j dzi, wysłanych, na Daleką Północ
jako załoga stacji badawczej, po trzech przymusowych zimowaniach, które były piek- ‘ łem na
ziemi, powróciło zaledwie siedmiu. Reszta zginęła

z głodu.
Nansen rozumiał gorycz Greely’ego i jego nienawiść do „Arktyki, z której Amerykanin ledwie

uszedł z życiem. Nie przej-mując się lub udając, że się nie przejmuje jego zarzutami, powrócił
do Norwegii i tam ze zdwojoną energią zabrał się do ostatecznych przygotowań do swej
potępionej przez wszystkich wyprawy.

22. Nadaję ci imię „Fram”!
— Co się stało? Czy wpływa dziś do portu jakiś statek królewski? Czemu takie tłumy?
Nansen uścisnął mocno dłoń siedzącej przy nim w powozie
Ewy.
— Śpieszą tam, gdzie i my — odpowiedział nie kryjąc wzruszenia.
Wzdłuż ulicy, prowadzącej do stoczni, przed wszystkimi do- -mami powiewały na masztach flagi.

Tłum gęstniał, szeroką lalą rozlewał się z chodników na jezdnię. Na trzask bicza i nawoływania
stangreta przechodnie odwracali się z oburzeniem, ale słowa protestu cichły, gdy spostrzegali
jasną, bez nakrycia

background image

głowę Fridtjofa.
— Patrz, to on — mówili mężczyźni, wysoko podnosząc w górą dzieci, by lepiej mogły zobaczyć.
— Jaki przystojny! — szeptały między sobą kobiety.
— Szczęśliwa ta Ewa i piękna.
— Nie dziw, że ją wybrał. A jak ślicznie ubrana.
i Stoki gór wokół stoczni, ozłocone jesiennymi liśćmi, falowały morzem głów. Na wodzie cisnęły

się setki odświętnie przy-.strojonych żaglowców, łodzi i statków parowych. Przy podjeździe
oczekiwał nadjeżdżających Archer. Wiatr rozwiewał wielką, białą brodę budowniczego, gdy
pełnym szacunku gestem podawał rękę wychodzącej z powozu Ewie. Bez słowa wskazał dłonią
w dół. Tam, wśród przybranych różnokolorowymi flagami rusztowań z belek, szeroko rozparty
spoczywał kadłub statku, liiałe deski pokładu odcinały mocno od czerni przesmołowa-nych
boków. Na ziemi w porcie leżały jeszcze potężne maszty. Ich miejsce na pokładzie zajęły trzy
wysokie drzewce; na

113
r
dwu skrajnych powiewały już barwy Norwegii, środkowy czekał na banderę z nazwą statku. Nikt

dotąd jej nie znał.

Tłum szumiał wciąż gwarem podniesionych głosów. Norwedzy, naród marynarzy, znają się na

statkach. Ale dotąd nikt nie widział takiego, co wypłynąć miał na podbój północnego bieguna.

— Jakie dziwne wygięcie boków. Zupełnie jak jajko.
— Ale skądże, przypomina raczej połówkę kokosowego orzecha — wydziwiali jedni.
— Mocny, to widać od razu, na pierwszy rzut oka, ale nie chciałbym się znaleźć na nim podczas

sztormu, musi diabelnie

kiwać.
— Racja. Jak takim zacznie rzucać, to duszę człowiek gotów
wypluć — dodawali drudzy.

— Co, może udajesz, że nie chciałbyś na tym statku popły-1 wać?
;

— Za nic w świecie!
— Taki z ciebie marynarz? Ja oddałbym wszystko, żeby

tam dostać.
— Patrzcie, patrzcie, wchodzą już na rusztowanie! — krzyki

nął ktoś naraź.
I

Ewa bez nakrycia głowy, w szerokim, błękitnym jak morzJ płaszczu, stąpając
lekko, zbliżała się już do dzioba, Archer wy-| prostowany, z podniesioną głową,

trzymał w ręku butelkę szam- ‘ pana. Nansen, spokojny na pozór, patrzył na
zalane słońcem morze, jakby już widział na fali odblask lodowych gór.

— Jak go nazwą, nie wiecie? — wyrywa się znów głos
z tłumu.

— Na pewno „Ewa”. On ją tak kocha — szepce jakaś młoda
dziewczyna.

— Ależ skądże. Sześć miesięcy temu urodziła się im córeczka, słodkie bobo,
nazywa się Liv. Z jej imieniem ojciec wyruszy z pewnością w lody.

— Liv to znaczy „życie”. Piękne imię — entuzjazmują sk; pensjonarki. — I piękna
nazwa dla takiego statku.

— Cicho, dzierlatki. Nansen jest przede wszystkim wielkim patriotą.
Przysiągłbym, że nazwie statek imieniem ojczyzny: „Norge” :— tłumaczy z zapałem

jakiś stary rybak.

Ktoś obok wzrusza ramionami,

— Mówiono mi z pewnego źródła, że po długich namysłach zdecydowano się nazwać
go „Biegun Północny” — szepce tajemniczo.

— To byłoby chyba najsłuszniejsze — zgadza się kilka głosów.

background image

Cichną naraz wszyscy, tłum z odkrytymi głowami zamiera bez ruchu. Jednym
zdecydowanym ruchem Ewa rozbija o dziób statku wręczoną przez Archera butelkę. W

chwili gdy pienista struga spływa po deskach, rozlega się jej dźwięczny, mocny
głos:

—- Nadaję ci imię ,,Fram”.
I w tej samej chwili na środkowy maszt wpełza purpurowa bandera, na której

wielkimi zgłoskami bieli się napis: „Fram”.
Z tysięcy ust wyrywa się okrzyk: „Fram”, głuszy dźwięk wybijanych klinów i

podpór.
Kadłub statku drgnął jakby wybudzony z długiego snu. Powoli, potem coraz

szybciej i szybciej po belkach pochylni spełza w dół, rufa coraz głębiej wcina
się w ciemny granat morza. ¦leszcze chwila, a masa wody przeleje się przez

burty, zatopi statek. Nie panując nad sobą Archer zasłania ręką oczy. Twarz
Nansena blednie. I naraz w powietrze wzbija się znów radosna wrzawa. „Fram”

kołysze się spokojnie na wodzie. Silna fala wyniesiona statkiem bije o brzegi,
zalewa co bliżej stojących. Ale któż by się tym przejmował?

— „Fram”, „Fram”! — skanduje bez przerwy tłum, a Nan-:i>n oczu nie może oderwać
od statku, który już wkrótce sta-‘iie mu się jedynym domem.

„Fram” po norwesku znaczy „Naprzód”. Podobnie jak pod-¦as grenlandzkiej wyprawy
hasłem Fridtjofa jest: Spalić za <>hą wszystkie mosty. Wtedy człowiek nie ma

wyboru. Pozo-uije mu tylko przeć naprzód — aż do zwycięstwa.
114

23. Ciężkie dni Ewy
Zaczęły się gorączkowe dni. Gromadzenie sprzętu, wykańczanie różnych szczegółów

wnętrza, załadunek ekwipunku, zapasów żywności na okres pięciu lat.
Dom Nansena przypominał chwilami przydrożny zajazd. Ludzie wchodzili i

wychodzili bez przerwy w ciągu całej doby. Mimo wysiłków Ewy, która nie
odstępowała drzwi, docierały do niego dziesiątki interesantów.

— Tam stoi jakiś człowiek. Mówi, że jest dozorcą w zakładzie dla nerwowo
chorych. I dlatego właśnie musi z tobą po- i jechać — w głosie Ewy zabrzmiała

rozpacz. Usta wygięły się w podkówkę. — A może on ma rację — dodała. — Bo ja już
niedługo zwariuję!

Twarz Fridtjofa rozjaśniła się tkliwym uśmiechem.
Z troską spojrzał na pobladłą, wymęczoną twarz żony, na sine cienie pod oczami.

—- Wpuść go, kochanie. Postaram się, żeby szybko wyszedł.
Minął kwadrans, jeden, drugi, trzeci. Minęła godzina, jedna, druga, „wariat” nie

wychodził z pokoju. Zdumienie Ewy nie miało granic Zaniepokojona podchodziła
kilka razy do drzwi,’ za którymi słychać było ożywione głosy rozmawiających. W

końcu nie wytrzymała. Stanęła w „progu z plikiem depesz przywiezionych z poczty.
Od chwili spuszczenia „Frama” na wodę ze wszystkich niemal zakątków świata

nadchodziły całymi stosami telegramy, listy, zgłoszenia. Ludzie przekonywali
Nansena, żeby ich zabrał ze sobą. Prosili, błagali. Byli i tacy,

co grozili.
— Ewo, pozwól sobie przedstawić: pan Ivar Mogstad, nowy uczestnik załogi „Frama”

¦— usłyszała, uszom nie wierząc.
116

li z słowa osunęła się na najbliższy fotel. Nie kryła przera-ma. ‘

Okazało się — powtarzała niejednokrotnie później — że loy-bór Fridtjoja i tym razem był słuszny.
Mogstad oddal wielkie
islugi wyprawie. Ale któż mógł wtedy przypuszczać?... Nieraz jeszcze zjawiali się u nas już nie
dozorcy domów wa-
latów, ale sami pacjenci. Nie sposób ich było odróżnić od zdrożeli ludzi, dopóki nie zaczynali, w
najgłębszej tajemnicy, szep-
ać mi na ucho:
— Moje urządzenie jest bardzo proste i tanie, niech pani oniecznie przekaże je czym prędzej
mężowi. W chwili gdy na Frama” zacznie nacierać lód, urządzenie moje uniesie cały udek w
powietrze.

background image

Inny konstruktor pragnął koniecznie zamienić „Frama” bły-
.uwicznie w łódź podwodną. Takich nie dopuszczam oczywiście
!o Fridtjofa przyrzekając solennie wszystko mu powtórzyć. Ja-
.; inny wynalazca, dziękując za pięć koron ofiarowanych mu
i realizację „genialnego” pomysłu, chciał mi pokazywać do-
:<idne rysunki.
Najgorszą jednak plagą byli dostawcy i przedstawiciele róż-
ych firm.
— Proszę spróbować — mówiąc to elegancki pan wytwornym gestem wciskał mi w rękę składany

kubeczek, napełniony

imś płynem, butelkę wyciągnął chyba z rękawa—szkla-nrczka tego ekstraktu zastępuje pół

kilo mięsa wołowego,

ierć jarzyn i... — nie wiem już nawet, co więcej, bo Fridtjof I Haneczkę wyrzucił za drzwi razem z

właścicielem.

Innym razem o drugiej w nocy obudził nas telefon. - Tu Jack O’Hara z New Yorku. Przyjechałem

przed chwilą,

‘i// się z panem rozmówić. Firma bierze na siebie całkowity
t wyekwipowania pana wyprawy. Co żądamy w zamian?
u, drobnostkę. Po prostu na opakowaniach naszych płatków
ursianych i sago podamy, że załoga „Frama” żywi się wyłącz-

 ui’ naszymi produktami. Oczywiście, ja i mój kucharz przy-

>iliłowalibyśmy tego osobiście na statku. . .
I tak bez końca terkotał brzęczyk telefonu i dźwięczal dzwo-u drzwi.
I )/aęki pomocy niezmordowanej żony Nansen miewał chwile
117
wytchnienia. Poświęcał je całkowicie domowi, który miał wkrótce opuścić.
Wszystko w tej nowej willi, nazwanej „Godthaab” na pamiątką zimowania wśród Eskimosów, było

pod znakiem Arktyki. Puszysta skóra białego niedźwiedzia przed kominkiem, wielki globus, na
którym czerwoną linią wykreślone były trasy wypraw polarnych Nansena, sczerniały kieł morsa
na ścianie, potężne rogi renifera nad uginającymi się pod ciężarem książek półkami. Stylowe,
ciężkie meble ginęły teraz pod stosami polarnych ubrań.

W domu pachniało trochę skórami, trochę pemikanem, a najbardziej Wielką Przygodą.
Nansen sam projektował i dom, i całe wnętrze. Każdą chwilę wolną, czy to dniem, czy nocą,

poświęcali teraz oboje z żoną na urządzenie ogrodu, sadzenie drzewek owocowych. W cieniu
tych drzew obie ukochane kobiety, które opuszczał, Ewa i Liv, będą mu myślą wybiegać
naprzeciw. Fridtjof pragnie, żeby każdy kąt, każdy drobiazg tutaj przypominał im nieustannie o
n|m.

WŚRÓD LODÓW ! NOCY POLARNEJ

24. Krew na ścianie
Niebo sczerniało pod nawisem ciężkich chmur. Ocean kipiał. Spienione grzywacze wykwitały,

wytryskiwały w górę, załamywały się w wodne bruzdy i znów rosły, potężniały, groźne,
niepowstrzymane.

Pod tonami wody bijącej z furią jak taranem, „Fram” zataczał się ciężko, pochylał, dotykał

spienionych wciąż fal to jedną, to drugą burtą. Raz po raz dziób ginął w białej kurzawie
wodnego pyłu.

— Beczki za burtę! — głos Scott Hansena, tłumiony łosko- -tem morza, dobiegł Fridtjofa jak przez

watę.

Mocno wparty w poręcz mostka kapitańskiego z przerażeniem śledził dzieło zniszczenia. Na

pokładzie dziobowym kotłowało się jak w garnku z gotującą bielizną. Zerwane z wiązań deski,

background image

metalowe beczułki wyskakiwały ponad potoki wzburzonej piany. Gdzieniegdzie migały w
wodzie głowy, wyciągnięte w górę ręce. Miotani falą, oślepieni ludzie mocowali szalupy
okrętowe dodatkowymi linami uskakując przed pływającymi po pokładzie belkami, które
groziły w każdej chwili pogrucho-. laniem nóg.

Tuż przed dziobem „Frama” w szarej mgle zamajaczył jakiś szkuner. Mocno osadzony w wodzie

pod wszystkimi żaglami ciął pewnie wzburzone morze.

,,A «Fram» turla się jak beczułka — pomyślał z zazdrością \ansen. — Za to w lodach my

pokażemy wszystkim, jak się iływa. Ten szkuner ze swoim wielkim kilem niedługo utrzy-

ilby się tam na powierzchni”.
—¦ Kucharz! Zastrzelił się! Nie wytrzymał! — usłyszał naraz jś krzyk.
itjof...
121
Jednym susem dopadł przerażonego Mogstada.
— Co ty bredzisz?
— Krew na ścianie!
— Gdzie?
— W kuchni.
— A ciało.
— Nie ma. — Marynarz zatrzymał się przed drzwiami. —• Za nic tam nie wejdę! — wyszeptał,

trzęsąc się ze strachu.

Kuchnia wyglądała jak po trzęsieniu ziemi. Cała ściana nad kominem aż po sufit zbryzgana była

ciemnymi plamami koloru zakrzepłej krwi. Kucharza ani śladu.

Nansen zatrzymał się w progu. Tuż za nim stał marynarz, nie śmiąc zrobić kroku. Naraz odskoczył

jak oparzony. Dowód-, ca śmiał się. Śmiał się na całe gardło.

„Jego też wzięło”! — przebiegło Mogstadowi przez głowę.
— Chodź tu bliżej — usłyszał.
Nansen przeciągnął dłonią po krwawej plamie i zaśmiewając się wciąż, oblizał palce.
— Chodź, spróbuj sam, jakie smaczne! — krzyknął.
A widząc przerażenie w twarzy towarzysza, schylił się i podniósł z podłogi wielką, rozbitą puszkę,

w której niewiele już zostało... czekolady.

Długo wspominano jeszcze „krwawą ucztę” dowódcy podczas potężnego sztormu, który schwycił

statek w trzy dni zaledwie po opuszczeniu macierzystego portu.

Nansen nie lubił wspominać chwil pożegnania. W dniu 24 czerwca 1893 roku Norwegowie, jak

zazwyczaj, obchodzili święto lata. Na zboczach gór, na szczytach, wszędzie płonęły
świętojańskie ognie. Kraj cały weselił się i bawił. Ale dla Fridt-jofa dzień ten był dniem szarym
i smutnym.

Samotny szedłem z domu przez ogród na wybrzeże, gdzie mnie już oczekiwała łódź z „Frama”.

Zostawiłem za sobą wszystko, co miałem w życiu najdroższego. Co mnie czeka? Ile . lat
upłynie, nim znów ujrzę drogie istoty i ojczyznę? Cóż bym dał za to, by jeszcze powrócić w
owej chwili? W oknie córeczka moja Liv klaskała beztrosko w rączki. Szczęśliwe dziecko, nie
przeczuwasz jeszcze, jak dziwnie skomplikowane i zmienne jest życie ludzkie. Łódź pomknęła
jak strzała po spokojnych wo-

iłach fiordu. Rozpoczynała się podróż, w której ryzykowaliśmy iide, jeśli nie coś jeszcze więcej.

„Fram” stoi niecierpliwy r zatoce Piperviken, pod parą, czekając tylko sygnału... Prze-yłam
ostatnie pożegnanie memu domowi, tam na przylądku.

Przede mną fiord błyszczał w promieniach słońca, dookoła sos-
•:i/ i jodły, szmaragdowe łąki, ukoronowane lesistymi górkami r dali. Przez lunetę długo widziałem

jeszcze białą postać, ma-

mrżącą na ławce u stóp drzewa... Była to najcięższa chwila

W całej mojej podróży. i

background image

Na Morzu Barentsa „Fram” lekko, jakby od niechcenia, roztrącał pierwsze kry. W
miarę zbliżania się do Nowej Ziemi zapory lodowe rosły. Przed Cieśniną Jugorską

dowodzący stat-‘[ kiem Sverdrup nie wytrzymał.

— Spróbujemy? — zapytał Nansena.
W chwilę później zadźwięczał rozkaz podany telegramem do ¦ naszynowni.
— Cała naprzód!
— Rumb w lewo!
—¦ Jest, rumb w lewo — odpowiedział jak echo sternik, przerzucając rączki koła.
Z komina buchnęła gęsta smuga dymu. „Fram” ruszył do wego pierwszego lodowego ataku.

Dziobem dotknął krawę-Izi grubego białego pola, uniósł się na moment, znieruchomiał

„padł w łoskocie pękającej tafli. Fontanny wody zmieszanej r /miażdżoną krą trysnęły wysoko, w

górę.

— Mała wstecz! — padła komenda, a po chwili znów: — Peł-i naprzód!
I -ód ustępował posłusznie pod ciężarem dzioba.
„Fram” nie zawiódł. Ślizga się pomiędzy krami jak tłusta
uska po talerzu — zapisał uradowany Fridtjof w kilka dni
.niej.
! niejednokrotnie podczas podróży wzdychał:
— Gdybyż to Archer mógł zobaczyć!
122
25. Feralna trzynastka
Lodowy chrzest statku uświetniono oczywiście wystawną kolacją. Wcześniej niż co wieczora do

messy zaczęła schodzić się niecodzienna załoga niezwykłego statku. Szeroko rozczesana via
boki broda Sverdrupa ukazała się pierwsza. Od grenlandzkiej wyprawy czas posrebrzył mu
skronie tu i ówdzie siwiejącymi nitkami; ale odważne spojrzenie nie straciło nic ze swej
bystrości. Jednym rzutem oka skontrolował jako kapitan, ten „pierwszy po Bogu” na statku, czy
i tu, na stole, było wszystko

w porządku.
Druga wsunęła się młodzieńcza sylwetka jego zastępcy, Sy> gurda Scott Hansena. Mimo

przyjacielskich stosunków, jakie łączyły obu ludzi, Hansen stanął przed swym zwierzchnikiem
na baczność. Był to stary nawyk z Marynarki Wojennej, skąd zwolnił się, by popłynąć z
wyprawą. Na nim ciążyły obowiązki prowadzenia obserwacji meteorologicznych, pomiarów
magnetyzmu ziemskiego i astronomicznych, do których Nansein przywiązywał tak wiele wagi.

Schody, prowadzące z pokładu do messy, zatrzeszczały jednocześnie. Obaj oficerowie spojrzeli po

sobie i jalk na komendę wybuchnęli śmiechem. W szeroko rozwartych drzwiach po le-lewej i
prawej stronie ukazały się naraz dwie postacie. Pod” kim schody skrzypiały, nietrudno było
zgadnąć. Pierwszy mechanik „Frama” Anton Amundsen i sternik Teodor Jacobsen rywalizowali
ze sobą potężnymi rozmiarami. Obaj ważyli po-wyżej stu dziesięciu kilogramów, w których
niewiele chyba było tłuszczu. Amundsen, najstarszy z załogi, trzymał się prosto jak świeca.
,.Piętnaście lat służby w Marynarce Wojennej pozostawia na człowieku jakieś ślady” •—
mawiał chętnie, chlu-

124
biąc się swą przeszłością. Doświadczony sternik polarny
,n, spokojny, powolny, o niedżwiedziowatych ruchach^
„owny, zapatrzony był zawsze daleko przed siebie, akoy-w
et przy stole w messie widział linię horyzontu zasłanego lo

‘”za” nim podążał drobnym kroczkiem wiecznie spieszący się -dzieś Juell. Sternik

z zawodu, pełnił teraz obowiązki ^rza. ‘ Przed wyjazdem Nansen ustalił ze swą
załogą ze w kuchni ¦ lyżurować będą wszyscy bez wyjątku, po kolei. Nikt mi

*ra-,«e» nie wzbraniał się przed wykonaniem żadnej pTacy. Za-lępca kapitana-w
razie potrzeby chwytał za siekierę lut szczot ;, cieśla czy dyżurujący

marynarz chętme nosili w»d.^ „łgali przy obserwacjach meteorologicznych, ale

background image

praca w kuch „i tym wilkom morskim wydawała się jakoś krzywdząca Z za .niarów
obdzielania nią po trosze każdego nic zresztą^nie wyszło., ponieważ nie każdy

miał potrzebne w tym kierunku uzdol
‘”^Fridtjof odpada, zagłodziłby nas od razu. Powietrzem ży-j j,., wiadomo.

^ ^ ^ ^ . zadowolony; święte życie
i przyzwyczajony do matczynej opieki, o go-...waniu nie ma pojęcia -

podżartowywali między sobą
I wszyscy jednocześnie wybrali kolegę, który najlepiej zna

-.i., na tajemnicach smacznej i urozmaiconej kuchni. Adolf Juell
„,’,echodził samego siebie w układaniu jadłospisów i z.góry

„„.alili listę „dni świątecznych”, podczas których mógł najlepiej
.1 błysnąć swymi umiejętnościami.

W messie od razu zrobiło się ciaśniej, gdy wtoc ,vier Hendriksen. Przed
dwudziestu laty jako _

„opak uciekł na morze i zaczął od praktyki Jarpunniczej na ..
„aLhwielorybniczych. Wchodząc na pokład „Frama m ał ,.,/ za sobą czternaście

wypraw na Północny Ocean L dowaty. (Jłośny śmiech od progu zapowiadał obecność
Henryka Bles-,,a Wesoły, ruchliwy, był najmłodszym uczestnikiem wy-lWy

„Wszvscy sterają się o moje względy” - żartował czę-, gdyż jako lekarz miał w
swej pieczy cały, niewielki żresz-/.apas spirytusu.

125
— Nie jesteś na paradzie wojskowej, nie wal tak butami — przywitał kpiąco wysokiego blondyna.
Hjalmar Johansen, pełniący obowiązki palacza na „Framie”, przed dwu laty jeszcze był

porucznikiem piechoty. Mundur porzucił, żeby studiować w Christianii. Nansenowi podobała
się jego chęć zdobycia wiedzy, tym bardziej że obaj znaleźli inne’I wspólne zainteresowania.
Johansen był znanym sportowcem i wielokrotnym mistrzem Europy w zawodach
gimnastycznych. Na pierwszą wiadomość o planach Nansena zapalił się do nich, jak zresztą
wielu Norwegów.

— Jeśli wszystkie miejsca są już obsadzone—oświadczył — zabierzcie mnie jako palacza. Jestem

silny. Podejmę się każdej pracy, byle tylko wziąć udział w wyprawie.

Pozostali członkowie załogi — Pettersen, kowal i mechanik, kilka lat służył w marynarce

norweskiej, Nordhal, elektryk, doglądał maszyny i oświetlenia na statku. Mogstad, „złote ręce”,
który tak przestraszył biedną Ewę, wszystko umiał zrobić. I wypiec chleb, który smakował jak
domowy, i naprawić każdy mechanizm, poczynając od zegarka, a kończąc na maszynie parowej.

Nansen nie był przesądny, nie bał się trzynastki. Mając jut; komplet — dwunastu ludzi na

pokładzie — nie zawahał się. w ostatniej niemal chwili przyjąć trzynastego. Zaciąg trwał krótko.
Pogodny, wiecznie roześmiany Bernt Bentsen wszedł na statek w Tromsó o godzinie ósmej
trzydzieści z twardym postanowieniem wzięcia udziału w niezwykłej wyprawie.

— Taka okazja nie zdarzy mi się drugi raz w życiu — powiedział z rozbrajającą szczerością.
Nansen ufał swej znajomości ludzi. W godzinę później „Fram” odbił od nadbrzeża z feralną

trzynastką na pokładzie.

26. Ten człowiek nie jest dowódcą!

Nansen z niecierpliwością oczekiwał postoju w Chabarowie. I .edwie łódka z myśliwym

Trontheimem przybiła do „Frama”, ‘Iowódca zasypał go pytaniami:

— Jaki jest stan lodów na Morzu Karskim? Czy macie dla nas psy?
Trontheim, nim zaczął mówić, rozejrzał się wokół uważnie snymi, wyblakłymi oczyma. Małymi

łykami, z widocznym makiem pociągał przez chwilę gorące kakao. Już dawno nie idział tylu
ziomków. Jego ojciec był Norwegiem, który osiedlił się tu przed laty. Syn, małomówny, skryty,
ważył każde niemal słowo.

— Bałem się, że już nie przypłyniecie. Koniec lipca to póź-i u nas pora. Macie szczęście, myśliwi

powrócili właśnie ze

chodnich brzegów wyspy. Morze wszędzie wolne od lodów. Psy są już na miejscu, zdrowe.
I umilkł, jakby wyczerpał cały swój zasób krasomówstwa.

background image

Ledwie udało się Nansenowi wyciągnąć od mruka, słowo po
Iowie, jakie losy przeżywała sfora, nim dotarła do Chabarowa.
1 i iaj wy trwalsze, najlepsze do wypraw polarnych psy wschod-
¦’syberyjskie zwrócił się Nansen już dawno do znanego po-
óżnika rosyjskiego, barona Tolla. Ten z kolei zobowiązał swe-
przyjaciela Trontheima, by dostarczył Nansenowi trzydzie-
i cztery zwierzęta, mocne, wytrzymałe. •
Podróż przez pustynne podówczas obszary Syberii trwała
¦ szło trzy miesiące. Trontheim przeprowadzał jednocześnie
ido renów, liczące czterysta pięćdziesiąt sztuk. Cała karawana
i kobietami i dziećmi, koczując po drodze, posuwała się bardzo
¦ li. Dowiedziawszy się, że w Peczorze panuje psia zaraza,
127

Trontheim nie zawahał się zmienić trasy na znacznie dłuższą i przeprowadzić zwierzęta przez
pustynną tajgę. Wiedział, iż zawieść nie może.
Pierwszej próby prowadzenia zaprzęgu nie mógł Nansen zaliczyć do udanych. Dziesięć
wspaniałych, silnych psów zaprzężonych do s,ań od razu wyczuło niefachową dłoń poganiacza. Z
wiatrem w zawody pocwałowały w pogoń za pierwszym napotkanym psiakiem pi zybłędą. Nie
pomogły razy bicza ani krzyki. Trontheim rzucił się Fridtjofowi na pomoc, ale rozpędzone
zwierzęta przystanęły dopiero wtedy, kiedy pierwsza para znalazła się w bystrym nurcie rzeki.
W kilka dni później Trontheim zjawił się znów na statku. Jego blada, okolona rudym zarostem
twarz wyrażała zmartwienie. Długo szukał słów, nim w końcu wyrzucił z siebie:
— Dlaczegoś nas okłamywał? „Ten człowiek nie jest dowódcą!” — powiedzieli mi Jakuci o panu.
— Czemuż to? — zdziwił się Nansen.
— Widzieli, jak pan na pokładzie razem ze wszystkimi nosił worki z węglem. Tego nie czyni

żaden wódz. To im się w głowie nie mieści! Daremnie tłumaczyłem. Nie wierzą!

Trontheim sam nie ukrywał swego zdziwienia. Absolutna równość między wszystkimi

uczestnikami wyprawy na tym dziwnym statku napawała go szacunkiem. Nigdy dotychczas nie
widział czegoś podobnego.

W chwili rozstania z polarnym myśliwym Nansen wręczył mu uroczyście dar króla — wielki,

ciężki złoty medal na szerokiej błękitnej wstędze. Po jednej stronie widniał napis: „Oskar II —
Król Szwecji i Norwegii”. Po drugiej: „W nagrodę za pełną oddania działalność A. I.
Trontheimowi”. .1 do tego dyplom uznania podpisany: Fridtjof Nansen.

— Tego się. nie spodziewałem. Będzie to pamiątka dla mnie i dla moich dzieci. Wszyscy będą mi

jej zazdrościć — powie dział myśliwy, z trudem ukrywając wzruszenie.

W.ostatniej chwili wręczono mu, owiniętą w nieprzemakalni płótno, paczkę z listami

uczestników wyprawy do blisl w Norwegii.

128
— Możecie być spokojni. Doręczę ją najszybciej jak będę mógł, do urzędu pocztowego w

Tobolsku. Chyba, żebym sam /ginął w drodze — rzekł po prostu.

Myśliwy samotnik nie wiedział nawet, jak wielkie znaczenie miały jego słowa dla podróżników.

Każdy z nich zdawał sobie sprawę, że ta poczta była ostatnia, że wiele czasu minie, nim zdarzy
się ponownie taka okazja. Miesiące czy lata? I ile tych lat? Z chwilą odbicia „Frama” od
syberyjskiego brzegu zrywała się ostatnia więź ze światem.

Dalsza droga na wschód, po nieznanych wodach między skalistymi wysepkami Cieśniny

Jugorskiej, do złudzenia przypominała loterię. Nigdy z góry nie było wiadomo, czy kanał, w jaki
„Fram” wpływa, będzie dostatecznie głęboki, czy lód nie-‘ spodziewanie nie odetnie odwrotu.
Nansen nie chciał pogodzić się z myślą, że przyjdzie mu może zimować już tu, przed wyjęciem

background image

na pełne Morze Karskie, które napawało lękiem niejednego marynarza. Któż mógł zaręczyć, że
następne lato będzie łaskawsze, że za rok lód pozwoli posunąć się naprzód?

Dla bezpieczeństwa przed dziobem statku sunęła zawsze łódź motorowa. I tu nie obyło się bez

przygód. Pewnego dnia znaj-lował się w niej Nansen z jednym z marynarzy. Kapryśny silnik,
który wiele już sprawił im kłopotu, prychnął naraz, strze-I i buchnął płomieniem. W chwilę
później paliła się już nafta, ¦/.lana na dnie łodzi. W jednym mgnieniu oka zajęła się od niej
beczka z paliwem.

Na „Framie”-powstał popłoch. Załoga była bezsilna. — Skaczcie do wody! — darł się Sverdrup

przez tubę. Ale taka rada nie zadowalała Nansena. Nie chciał nawet becz-wyrzucić, Parząc sobie
obie ręce, wylał zawartość jej do mo-Widok płomieni tańczących na powierzchni wody wśród
lo-ych brył był niesamowity. Nansen, usmolony, czarny, popasy, wyglądał, jakby wyskoczył z
samego ‘piekła, ale łódź i to wał.

^Wejście we wrota Morza Karskiego napełniło dowódcę nową »l.| nadziei. Tuż za pasem

spiętrzonych groźnie lodów ciąg-li się wzdłuż wybrzeży ciemna wodna przestrzeń. Ale jak

¦ Ulej dotrzeć? „Frani” był na to zbyt słaby. Na domiar złego ‘¦/.na ściana mgły jak mur stanęła

przed statkiem. Unieru-

129
chomiła go na całe trzy doby. Postój wykorzystał Nansen, żeby zejść na brzegi półwyspu Jamał.
...wszędzie nago i płasko... żadnych zwierząt, kilka zaledwie przelotnych ptaków. Lekarz wyprawy,

z zamiłowania botanik, zebrał tylko parą okazów rzadkich kwiatów... Następnego dnia z mgły
wyłoniła się niewielka łódka, a w niej dwu rosłych myśliwych. Samojedów. Przyjęliśmy ich w
gościnie, nakarmili, obdarowali. Byli ostatnimi ludźmi, jakich spotkaliśmy na dro~ dze do bie-
guna — wspominał w dzienniku podróży.

W pięć dni później, w połowie sierpnia, nikt z rozgorączkowanej załogi nie schodził z pokładu.

Nikt nie uskarżał się nawet na nieznośne kołysanie statku. Płynęli! — to najważniejsze. Morze
Karskie powitało ich wolnymi od lodu wodami.

— Naprzód, za wszelką ceną wykorzystać każdą milę — postanawia Nansen, który nie odstępuje

Sverdrupa, badając przez

lornetę horyzont.
Jak daleko wzrok sięgnie, toczą się aż po horyzont wzburzone, rozkołysane fale. Czyżby mieli

rację ci, co mówili tak wiele o łatwym dostępie do bieguna?

Radość nie trwała długo. W kilka dni później mit o wolnym od lodów morzu upada. Na

widnokręgu groźnie bieleją zcemen-towane mrozem wielkie lodowe pola.

— Zmiana kierunku! Płyniemy na południe, do brzegów Syberii i wzdłuż nich dalej na wschód —

zapada decyzja.

W dwa tygodnie od chwili opuszczenia Cieśniny Jugorskiej temperatura podniosła się gwałtownie,

kolor morza zbrunatniał. Do Północnego Oceanu Lodowatego szeroką, potężną falą wlewały się
mętne wody rzeki-olbrzyma — Jenisej.

27. Wyspa renów wyspą niespodzianek

— Tam po lodzie biega sobie wyborne, świeże mięso, takie, wiecie, bez zapachu tranu. Nic nie
mówię więcej — odezwał się któregoś ranka kucharz, częstując towarzyszy kotletami z foki, które
już wszystkim stawały w gardle.
W messie jak na komendę zadźwięczały odstawiane szybko na bok naczynia. Wszyscy zrozumieli,
co Juell miał na myśli, i jeden przez drugiego zaczęli przepychać się do wyjścia na pokład,
chwytając po drodze karabinki. Każdy miał dosyć smaku morza w potrawach.
Kucharz nie kłamał. Wśród dolinek pobliskiej wysepki, nie oznaczonej nawet na mapie,
spokojnym, miarowym ruchem pochylał się i podnosił las rozłożystych rogów. Nansenowi oczy
rozbłysły na ten widok. Sverdrup pociągnął z lubością nosem, lakby już poczuł zapach reniferowej

background image

pieczeni, obficie polanej tłuszczem. Nie czekając komendy rzucono się do opuszczenia ludzi na
wodę. Z bronią w ręku stanęli przy niej wszyscy wolni w tym czasie od zajęć. Ale ląd, do którego
przybyli, okazał się lądem niespodzianek. Zwierząt ani śladu. Jakby się pod nimi rozstąpiła nagle
ziemia.
—- Gdzież, u licha znikły? Nie zapadły przecież pod skały — uczał niezadowolony Nansen,
wspinając się na świeżo zryty cami pagórek.
— Nie było ich znów tak wiele. Może nam się wydawało? Wysepka też nieduża... — zaczął
Johansen i urwał.
Z dala w szerokiej dolinie spokojnie pasło się wielkie stado.
Slojące na straży samce co chwila podnosiły rosochate łby i roz-
ilały się uważnie na wszystkie strony, niespokojnie wietrząc.
— Podejdę tym zagłębieniem, wy tyralierą zamknijcie im
131
od’ wschodu - szepcąc to Nansen, zgięty wpół, pobiegł
^n^^^ty i 9podnie oblesla mu

Ale zwolnił jużp P podchodzenia wklęsmę-
gruba warstw łepk e3 g ^ - ^ ^ p0 ziemi, nie

Cle teTc na o^e kamienie wystawce z błota. Stróżujący ren cTeśCiei Popatrywał w
jego stron,. Naraz całe stado po- si do ucieczki. Tętent racic bijących o skały

oddalał ! zachód A^e Fridtjof nie rezygnował tak łatwo. Nie zwa na zmećzt^e
szedł wytrwale śladami stada. Wszystko na o ZwieSa to pokazywały się z dala,

to znów ginęły fo:zu PoT wieczór przyłączył się do niego Sverdrup, którego

 Honuściły także na odległość strzału. ^Wprowadziły nas w pole... - zaczął i urwał. 1 szybko

zapadającego mroku wyłoniły się naraz na prze

ledwie poruszając wargami wyszep-

^ fatwomu mówić” - przebiegło Nansenowi przez głów* */’ elnośTinir widział

nawet muszki na lufie. Dw. sylwetki WsowTły Jednak tak wyraźnie na tle
nieba, że pociągnął za ^ Xl Suudłował. Świadczył 0 tym tupot kopyt. CySd ranem

s-z^ając zębami, obaj niefortunni łowcy po
acali zrezygnowani do łodzi, klnąc na czym świat stoi. Naraz-WfpLka wyskoczyła

na nich znów para wspaniałych re-Z Nie SdKUcając sztucera do ramienia,
Nansen wystrzel, 1 r^kfotn^ Oba rune.ły na ziemią, ale nim myśliwy z krzykierd

doś i zdążył ich dopaść, poderwały się i wielkimi susami poj d”S na Południe.
Tego już było za wiele. Ogarnięty pasjj „tśl wską I, dtjof ruszył za nimi

biegiem, staczał się po zbo ‘ „fch pad\f trzymając nad głową sztucer, żeby
błoto nie zat-? lufv Strzelił wreszcie kilka razy z pozycji siedzącej B

‘ zmoczony, że nie miał nawet sił podnieść się i podej-d
zwierit. Ocknął się dopiero na dźwięk głosów nowi i Hendriksenowi sprzyjało

dziś szczęście. Upoi Ttlo renifera, ale także dwa białe niedźwiedzie. ie się
tak zdążyli uwinąć? My tu prawie cała -I na próżno - Nansen popatrzył

melancholijni
swe zalepione gliną, postrzępione na zrębach skalnych ubranie.

— Nigdy mi się jeszcze nic podobnego nie wydarzyło. Pierwszy niedźwiedź wypadł
na nas niespodziewanie zza skał — opowiadał przejęty Johansen. — Runął od

pierwszego strzału. Wspaniały okaz, ogromny. Zostawiliśmy go i poszliśmy dalej
szukać renów. Tak nam zapachniało to mięso bez zapachu tranu. Diabelnie czujne

są te zwierzęta. Ubiliśmy tylko jednego. W powrotnej drodze idę na pewniaka do
mego misia, żeby go oprawić. Z daleka wydawało mi się, że drgnął. „Co u licha?”

— myślę sobie. Dla pewności posłałem mu jeszcze jedną kulę. „Nigdy nie jest się
zbyt ostrożnym” — uczy nas zawsze Nansen. Przyglądam się uważnie,

niedźwiedź leży nieruchomy, A więc wszystko w porządku. Z nożem w ręku
podchodzę bliżej, zęby się zabrać do ściągania skóry. Patrzę i oczom własnym nie

dowierzam. Myślałem, że mi się w oczach dwoi. Tuż przed moim nosem, o jakieś
trzydzieści kroków, leży na boku jeden niedźwiedź, obok drugi. A gdybym tak, nie

strzelając, przebudził misia, chwytając go za ucho?
Sverdrup upolował tylko lisa. Nadciągał powoli, zmęczony, zniechęcony.

background image

— Za to ja mam ze sobą moją zdobycz, a wy co, przechwalacie się może tylko? —
próbował żartować.

Ale Nansen go nie słuchał. Od paru chwil nastawiał ucha,
¦njny na jakiś nowy, podejrzany dźwięk. Zerwał się naraz

pobiegł w stronę morza. Kamienista plaża huczała pod ude-
eniami fali, która przelewała się z szumem przez szalupę,

zagarniała ją, ciągnęła, spychała. Jeszcze chwila i mogła porwać
i pełne morze. Brodząc po pas w wodzie, ludzie z trudem wy-

;nęli z powrotem łódź na brzeg. Żywność, koce, kurtki pły-
ly rozproszone nie opodal na rozkołysanej fali.

...chleb nasycony słoną morską wodą, przysypany obficie

kim, piaskiem nie był apetyczny, ale spałaszowaliśmy go do
¦iniej kruszynki, a raczej w tym przypadku lepiej byłoby
ledzieć do ostatniej rozmokłej kluski. Po wylaniu wody
i i musieliśmy jeszcze poćwiartować niedźwiedzie i załado-
t je do łódki partiami. Zziębnęliśviy na kość i zgłodnieli —
Y»l>”inina Sverdrup.
132

.

28. Nie mów hop, póki nie przeskoczysz!

Szalupa jak strzała wyskoczyła z małej zatoki.
— Niewiele już brakowało, a byłoby z nami krucho — westchnął Hendriksen, biorąc się do

wioseł.

— Nie mów hop, póki nie przeskoczysz — przestrzegał go Nansen.
— Chyba Juell za to mięso nie pożałuje nam dodatkowych kubków kakao? Jak myślicie?
— Gorącego, takiego, wiecie, co parzy usta — dorzucił zziębnięty Johansen.
—¦ A potem prosto do łóżka — spać! Zasłużyliśmy sobie na odpoczynek — odezwało się naraz

parę rozmarzonych głosów.

Poczułem naraz — pisze dalej Sverdrup w swych pamiętnikach— że szybkość nasza dziwnie

maleje. Ciągną co sił wiosła, ciągną towarzysze, a tu łódka nic, jakby stała na kotwicy. Morze
kipi wokół nas. Siedzący przy sterze Fridtjoj też coś zauważył niedobrego. Zmienia kierunek,
łukiem, od strony lądu, próbuje zbliżyć się do „Frama”. Ale diabelnie silny prąd znosi nas wciąż
z powrotem na skały.

— Chłopcy,, mocno, mocniej. Raz, dwa, trzy. Raaz, dwaa, trzyyy... — krzyczy. I widzą, że

przybladł.

Ciągniemy do utraty tchu. Wydaje się, że mięśnie popękają. Krew nam mało nie tryśnie z palców.

Łódka sunie wolno, wolniutko jak uwiązana. Wachtowy na „Framie” dostrzegł, co się z nami
dzieje, i wszczął alarm. Wyrzucił nam liną z pływakiem. Więcej nic zrobić nie mogli. Ale
przestrzeń między nami a liną wciąż taka sama, chociaż nie możemy już złapać tchu, chociaż
dobywamy resztki sił.

134

— Chłopcy, do liny mamy już tylko trzy długości szalupy. Mocno, razem... — krzyczy Fridtjof.
— Jeszcze dwie, półtorej, metr! — drze się jak opętany. Zląkłem się na dobre. On taki zawsze
spokojny musiał się
czegoś porządnie przerazić.
— Trzymam! — odpowiada z dzioba Johansen.
Z ulgą puszczamy wiosła. A tu znów rozpaczliwy krzyk:
— Lina pęknie, wiosłować dalej! Wiosłować!

background image

Jak automaty zacisnęliśmy znów na drzewcach zesztyuonia-le, pościerane do krwi palce. Nie

wiem, czy zebralibyśmy jeszcze siły, jeśliby alarmujący głos Nansena nie dźwięczał nam bez
przerwy w uszach:

— Mocniej, jeszcze mocniej, chłopcy!
Do burty dobiliśmy wreszcie wśród krzyków uradowanych towarzyszy. Ale długo żaden z nas nie

miał sił wspiąć się po trapie na pokład. Jeden tylko Fridtjoj od pierwszej chwili zdał sobie
sprawę z tego, że porwał nas w swe bary silny prąd Je-niseju. Mało brakowało, a byłoby po nas.
Cudem uniknęliśmy zagłady.

Nie tylko „Wyspa Renów”, bo tak ją polarnicy nazwali, pełna była niespodzianek. Morze wokół

niej w niczym nie przypominało zwykłego morza.

Z komina „Frama” buchały czarne pióropusze dymu, maszyna pracowała pełną mocą, żagle wzdęte

były pod naporem silnego wiatru, a statek wlókł się powoli, niemal metr za metrem.

— Do licha, co się tu znów dzieje? — nie wytrzymał Nansen, patrząc pytająco na Sverdrupa. —

Przecież to już nie prąd Je-niseju hamuje nam żeglugę.

— Skądże prąd! To martwa woda, bardzo rzadkie zjawisko. Czytałem o nim w książkach

żeglarskich. W głowie mi nie powstało, że sam na własne oczy będę je kiedyś oglądać.

— No dobrze, ale dlaczego? — niecierpliwił się Nansen.
— Popatrz tylko uważnie — tłumaczył mu Sverdrup — cala powierzchnia morza pokryta jest tu

jeszcze cieniutką warstwą słodkiej, rzecznej wody. Tej wiesz, z Jeniseju. Nie mie-Bza się ona ze
słoną, morską, a tylko jakby ślizga się po niej. Te; właśnie warstewkę, „przyklejoną” do kadłuba
naszego statku, musimy ciągnąć za sobą. Dlatego tak wolno płyniemy.

135
W każdej innej sytuacji przeżycie czegoś tak rzadko spotykanego i nowego pochłonęłoby Nansena,

ale teraz przeklinał na czym świat stoi martwą wodę. Każda godzina zwłoki groziła
przedwczesnym zimowaniem przy brzegach Azji, a nie na pełnym oceanie. Nerwy miał napięte
do ostatecznych granic. Nie sypiał, nie jadał. Ważyły się przecież losy jego wyprawy.

W parę dni później fala wzburzyła się naraz tuż przed dziobem jak wyrzucona jakimś podwodnym

wirem, i posłusznie rozłożyła wzdłuż obu burt. Uwolniony od ciężaru ,,Fram” lekko ruszył
naprzód. Martwa woda, przekleństwo statku, opuściła go tak nagle i niespodziewanie, jak
przyszła.

Nocą z dziewiątego na dziesiąty września nikt nie zmrużył oka. Wszyscy w milczeniu wyczekiwali

na coś, stłoczeni u burt. Pełną nastroju ciszę przerwał wreszcie trzykrotny salut malej armatki
ustawionej na pokładzie dziobowym. Na maszt wzbiły

się flagi.
— Pozdrawiam was na Przylądku Czeluskina! — rozległ się mocny głos Nansena. — Jeden tylko

statek zapuścił się dotąd na te wody — „Vega” Nordenskjolda. Nasz „Frani” jest drugim w
historii Arktyki, który dociera do tego najbardziej wysunie-, tego na północ cypla Azji.

Pięć dni jeszcze płynął ,,Fram” wzdłuż syberyjskich wybrzeży. I wreszcie skręcił na północ, na

pełny ocean w kierunku Wysp Nowosyberyjskich. Marzenie Fridtjofa spełnione. Już
siedemdziesiąty siódmy stopień szerokości północnej przekroczony, a przed statkiem
rozpościera się wciąż morze wolne od lodów.

Któż w tej chwili w Norwegii może zgadnąć, że płyniemy bez przeszkód? Jakim szczęściem

byłoby im o tym donieść — notuje Nansen, myślą powracając wciąż do kraju. — A może uda
mi się dotrzeć tej jeszcze zimy do bieguna?

Z tych marzeń, którymi żyją na statku wszyscy, w parę dni później załogę wybudza straszny

wstrząs kadłuba. Lód. Dalszą drogę zagradza biała szklista bariera. Nie do przebycia. Przed
dziobem ,,Frania’ aż po horyzont ciągną się zwarte, olbrzymie pola. Nim upłynie następnych
pięć dni, kanały wodne wokół statku skurczą się, zewrą, zespawają lodem. Rozpoczyna się
dryf...

background image

29. Żyliśmy jak na beczce prochu

...Okręt trzeszczał i jęczał jak potępieniec. Myślałem, że nie wytrzyma następnego ataku. Nie znam
takich dźwięków na lądzie, które można by porównać do łoskotu napierających lodów.
Trzask, huk, rozpaczliwe, głuche jęki. Ton ich wznosi się przenikliwy, nie do wytrzymania, ale nie
opada, bo już za nim biegnie nowy, jeszcze silniejszy — głos niezmierzonych przestrzeni oceanu
skutego lodem. Głos potężny, wydaje się, że świat cały musi go słyszeć. Lada moment lód mógł
zmiażdżyć statek, którego rozluźnione wiązania skrzypiały groźnie — dźwięk ten zlewał się z
suchym trzaskiem przypominającym trzask łamanych w lesie gałęzi. Żyliśmy jak na beczce
prochu... Woda sączyła się przez burty zrazu powoli, później gwałtowniej, zaczęło jej przybywać w
ładowniach. Cała załoga stoi przy pompach. I tak od osiemnastu miesięcy. Dzień i noc bez chwili
wytchnienia. Dzień i noc, noc i dzień.
Z uszami pełnymi jeszcze łoskotu lodu miażdżącego statek Fridtjof z trudem odrywa oczy od kart
pamiętnika de Longa, ilowódcy wyprawy na statku „Jeannette”. Wzrok jego mimo woli obiega
zaciszną, jasną kajutę. Zatrzymuje się na stojącym tuż przy koi wygodnym fotelu, na wielkim
portrecie Ewy i Liv na ścianie. Chwilę jeszcze człowiek nasłuchuje w napięciu. Ciszy uśpionego
statku nie mąci nic prócz równego, spokojnego oddechu towarzyszy. Ktoś od czasu do czasu
westchnie, zachra-pie, ktoś ciężko przesunie się z boku na bok. Stłumione grubym
137
sufitem rozlegają się nad pokładem miarowe kroki wachtowego, przemierzające spokojnie deski

pokładu.

Od pieca w messie bije rozleniwiająca fala ciepła.
Nansen przymyka na chwilę oczy. Nie sposób wprost uwierzyć, pojąć, zrozumieć, że tu, gdzie dziś

dryfuje „Fram”, wma-rznięty w lodowe pola, przed dwunastu zaledwie laty ludzie przeżywali
pełne męki chwile, że nie opodal zatonęła „Jeannet-te” zgruchotana uściskiem lodów. Zwały
torosów, i dziś atakują „Frama”, ale statek zwycięsko odpiera ich napór.

Wszystko dotychczas przebiega tak, jak Nansen przewidywał. Zaokrąglony kadłub zrazu paru

szarpnięciami, a później płynnie unosił się w górę podczas ataku lodowych pól.

Wygodnie i przyjemnie żyje się w ciepłych kabinach oświetlonych elektrycznością. Po zatrzymaniu

maszyny parowej nad pokładem ustawiono od razu wielki wiatrak, napędzający prądnicę do
ładowania akumulatorów. Jedzenie jest smaczne, obfite, urozmaicone świeżym mięsem
niedźwiedzia. Wszyscy pracują chętnie. Obserwacje i pomiary wykonywane są na „Framie” tak
sumiennie, jak w którymś z najlepszych obserwatoriów dalekiej Wielkiej Ziemi. Wolne chwile
każdy spędza według swych upodobań. Książek w bibliotece nie brak. Jeden czyta, drugi pisze
pamiętniki, inny coś sobie majstruje w warsztacie. Wiele czasu cała załoga poświęca
ćwiczeniom sportowym, wyścigom na nartach, strzelaniu, rzutom ciężarami. Od czasu do czasu
wybiera się na polowanie. Każde spotkanie w messie, przy suto zastawionym stole,
rozbrzmiewa beztroskm śmiechem ludzi sytych, wypoczętych, zadowolonych z siebie i ze
swego losu.

A tam na „Jeannette”? ...Trwoga, lęk, woda w ładowniach, praca przy pompach, dzień i noc.
Na „Framie’ w ciągu całej zimy ani razu nie uruchamiano pomp. Na samym dnie, pod podłogą

maszynowni, trochę się gromadziło wody. Wystarczyło jednak raz na miesiąc wyrąbać parę
wiader lodu i już było po wszystkim. I znów Nansen jak urzeczony pochyla głowę nad kartkami
pamiętnika. - Po katastrofie „Jeannette” rozbitkowie dobili w szalupach do nieznanych brzegów
Syberii. Nie mieli nawet żadnych rnap tych stron. I stamtąd de Long rozpoczął swój ostatni
marsz. Marsz w nieznane.

138
Piątek 7 października 1881 r. Śniadanie nasze składa się z pół junta psiego mięsa i herbaty.

Wsypaliśmy dziś do garnka ostatnią jej szczyptą. Mamy do przejścia czterdzieści kilometrów.
Ufność pokładam, w Bogu, opiekował się nami dotąd, może i teraz nas nie opuści. Jeden z

background image

winczesterów nie działa, zostawiamy go więc w miejscu, w którym spędziliśmy tę noc, wraz z
notatką tej treści: Niżej podpisana grupa oficerów i załogi, rozbitków ze statku amerykańskiego
„Jeannette”, opuszcza dziś rano ten nocleg, kierując się w stronę Kumak-Surka lub
jakiejkolwiek miejscowości nad Leną. Przybyliśmy tu 4 października z chorym marynarzem
Eriksonem. Zmarł on wczoraj wskutek złośliwego odmrożenia i całkowitego wycieńczenia
podczas transportu. Reszta ludzi jest zdrowa, lecz cierpi strasznie na skutek głodu. Zjedliśmy
resztę naszych zapasów żywności. Przeszliśmy dziś w ciągu trzech godzin około pięciu
kilometrów. Byliśmy u kresu sił, niezdolni zrobić już ani kroku więcej. Rozłożyliśmy obóz w
pobliżu dryfowego drzewa na brzegu. Posiłek nasz składa się z dwudziestu gramów alkoholu i
kubka herbaty. Ruszyliśmy wkrótce dalej/dochodząc do zamarzniętej rzeki. Czterech ludzi
usiłowało przejść ją, lecz lód załamał się pod nimi. Obawiając się nowych odmrożeń, kazałem
rozpalić ognisko, by się wysuszyli, i wysłałem Indianina Alexia, by poszukał w okolicy czegoś
do jedzenia. Poleciłem mu nie oddalać się zbytnio i możliwie szybko wracać. Dotychczas
jeszcze go nie ma. Podnosi się wiatr poludniowo-zachodni, mgła. Daleko na południu majaczą
jakieś górskie szczyty. Alexia powraca z łupem. Ubił pardwę. Gotujemy na niej natychmiast
zupę i wsuwamy się do śpiworów. Pełnia, niebo wyiskrzone gwiazdami, niezbyt mroźno.

Sobota 8 października. Śniadanie — dwadzieścia gramów alkoholu w Utrze gorącej wody.

Doszliśmy do jakiejś wielkiej rzeki. Posuwamy się wzdłuż niej dalej. Potworne zwaliska lodów
przecięły nam drogę. Musimy zawrócić. Klęska. Wiatr po-ludniowo-wschodni. Burza śnieżna.
Zimno. Brak opalu. Dziesięć gramów alkoholu na każdego.

Dopisek lekarza:
‘Alkohol działa wspaniale. Łagodzi potworne uczucie głodu,
139

\

uśmierza boleści, które wydają się rozdzierać żołądek. Nawet w małych ilościach podtrzyviuje na
siłach.
Niedziela 9 października. Odprawiłem nabożeństwo. Wysłałem marynarzy Nindemanna i Norosa
naprzód, żeby zawezwali pomocy. Dałem im koc, karabinek, czterdzieści naboi i czterdzieści
gramów alkoholu. Muszą iść zachodnim brzegiem rzeki tak długo, póki nie natrafią na jakieś
osiedle. Wyszli o siódmej ‘ rano przy akompaniamencie naszych krzyków. Zwinęliśmy obóz. Lód
zarwał się pod nami podczas przejścia przez jakąś rzekę. Musieliśmy zatrzymać się i suszyć
ubrania. Koło dziesiątej podjęliśmy na nowo marsz. Lee zemdłał. Na posiłek południowy składało
się dwadzieścia gramów alkoholu. Alexia znów upolował trzy pardwy śnieżne. Zupa. Szliśmy
długo śladami Nindemanna i Norosa, którzy dawno już zniknęli nam z oczu. Podejmujemy znów
marsz o trzeciej. Prostopadły, wysoki brzeg przed nami. Woda w rzece rwie gwałtownie na północ.
Nie wytrzymujemy już więcej niż dwie godziny marszu. Znajdujemy łódź, układamy się, w niej i
śpimy. Dziesięć gramów alkoholu.
Poniedziałek 10 października. Wysyłam znów Alezia na polowanie. Może uda mu się przynieść
choćby pardwę. Głód straszliwy. Żujemy skórę renifera, ale to nie nasyca. Lekki wiatr poludniowo-
wschodni. Mróz zelżał. Przechodząc przez stru- ‘¦ mień, kilku z nas zapadło się znów w wodę.
Z trudem rozpalamy ognisko, żeby się wysuszyć. Wleczemy się do jedenastej. Straszliwe
wycieńczenie. Gotujemy listki herbaty, które znaleźliśmy w butelce ze spirytusem. W południe
podejmujemy znów marsz. Mroźny powiew południowo-zachodni. Zamieć śnieżna. Marsz
naprzód niezwykle trudny. Lee błaga, żeby go 1 tu pozostawić własnemu losowi. Nie
pozostawiamy. Posuwamy , się śladami Nindemanna. O trzeciej postój. Ani kroku dalej. Sił
wystarcza, by doczołgać się do jakieś groty przybrzeżnej. Zbieramy chrust i rozpalamy ognisko.
Alexia szuka zioierzyny. Nadaremnie. Na kolację jedna łyżeczka gliceryny. Jesteśmy wszyscy bez
sił.

background image

Boże, miej nas w swej opiece!
Wtorek 11 października. Zamieć śnieżna z południowego zachodu. Nie jesteśmy w stanie ruszyć

się z miejsca. Żadnej zwie-

Brąk w pobliżu
rzyny. Łyżeczka gliceryny w cieplej yjodzii chrustu na rozpałkę.
Środa 12 października. Ostatnia łyżeczka gliceryny z wodą. W południe gotujemy kilka garści

wierzbowych gałęzi. Jesteśmy coraz słabsi. Z ledwością starcza nam sil na zebranie paru gałązek
chrustu. Śnieżyca.

Czwartek 13 października. Wywar. z uści wierzby. Silny wiatr południowo-zachodni. Żadnych

wiadomości od Nindeman-na. Los nasz w rękach Boga. Jeśli się nad nami nie zlituje, jesteśmy
zgubieni. Nie możemy zrobić kroku w śnieżnej zadymce, a zostać tu to śmierć głodowa.
Zdołaliśmy dziś przejść po południu dwa kilometry, przekroczyliśmy jakąś nową rzekę lub
dopływ poprzedniej. Lee nie nadążał za nami. Wynaleźliśmy grotę skalną, żeby odpocząć.
Wysłałem kogoś po Lee, ale on skrył się pod śniegiem i oczekiwał już tylko na śmierć.
Odmówiliśmy „Ojcze nasz” i „Wierzę”. Silna zawieja śnieżna. Potworna noc.

Piątek 14 października. Śniadanie. Wywar z liści wierzby. Obiad — herbata z liści wierzby. Burza

śnieżna przycicha.

Sobota 15 października. 125 dzień od chwili zatonięcia „Jean-nette”. Śniadanie. Wywar z liści

wierzby j dwa stare buty. Decydujemy się iść za wszelką cenę, o śnicie Alexia u kresu sił.
Napotykamy łódź, jaką przewozi się zboże. Jest pusta. Odpoczynek. Na horyzoncie w zmroku
coś jakby siUp dymu.

Niedziela 16 października. 126 dzień, stan Alexia pogorszył się. Nabożeństwo.
Poniedziałek 17 października. 127 dzień. Alexia umierający. Doktor ochrzcił go. Odmawiamy

modlitwy. Dziś urodziny follinsa. Alexia zmarł o wschodzie słońca. Ubytek sił wskutek ylodu.
Ciało złożyliśmy w łódce, owinięte sztandarem,.

Wtorek 18 października. 128 dzień. Powietrze złagodniało. I ‘ada śnieg. Zanieśliśmy łódź na lód

rzeki i przykryliśmy kilkoma dużymi blokami.

Środa 19 października. 129 dzień. Podaliśmy namiot, żeby rubić sobie buty. Doktor wyszukał

miejsce na rozbicie obozu. Dowlekliśmy się tam przed nocą.

Czwartek 20 października — 130 dzień. Jasno, słonecznie bardzo mroźno. Kaach u kresu sił.
140
141
Piątek 21 października — 131 dzień. O północy Ketach, już. nie żył.
Sobota 22 padziernika ¦— 132 dzień. Zanieśliśmy ciało Lee i Kaacha do stóp pagórków.

Zemdlałem. Nie mam sił dźwigać zmarłych na lód rzeki.

Niedziela 23 października — 133 dzień. Z każdą godziną słabsi. Szukaliśmy przed nocą chrustu.

Odczytałem fragment niedzielnej modlitwy. Strasznie marzniemy. Cierpimy okropnie na nogi.
Brak obuwia.

Poniedziałek 24 października — 134 dzień. Straszliwa noc.
Wtorek 25 października — 135 dzień. Żadnej nadziei.
Środa 26 października — 136 dzień. Zimno, głód.
Czwartek 27 października — 137 dzień. Iverson u kresu sił.
Piątek 28 października — 138 dzień. Iverson zmarł o świcie.
Sobota 29 października — 139 dzień. Dressler zmarł tej nocy.
Niedziela 30 października — 140 dzień. Boyd i Gortz zmarli w nocy. Collins jest umierający...
Ostatni umarł de Long.
Brzęk rondli i dzbanów w kuchni przywrócił zaczytanego Nansena do rzeczywistości. Statek budzi

się ze snu. Tego ranka przy śniadaniu z trudem przełyka świeżo upieczoną chrupiącą bułeczkę i
aromatyczne, gorące kakao.

background image

30. Niedźwiedzie odwiedziny

— Cicho, ciszej! Na litość boską!
— Czemu? — pytanie, zadane żartobliwym jak zwykle tonem, zamarło doktorowi na ustach.
W kierunku wyciągniętej ręki Scott Hansena, zza wysrebrzonych światłem księżyca brył lodu,

wysunął się wielki, ruchomy kształt, stąpał lekko, jakby od niechcenia. Ledwie go można było
odróżnić od otaczającej bieli. Chwilami przystawał, to /.nów podnosił pysk w górę, jakby liczył
miliardy gwiazd mrugających na ciemnym granacie nieba, zawęszył i powoli skierował się w
stronę stojących obok namiotu magnetycznego ludzi.

— Ciszej, nie przestraszcie go. Lecę po pomoc na statek — wyszeptał lekarz i ostrożnie na palcach

ruszył, nie zwracając uwagi na syk Johansena.

— Zostań, to za daleko!
Niedźwiedź, coraz mocniej pociągając nosem, przyśpieszył i ]<roku. Może wiatr wiejący od

ludzi przyniósł mu przyjemny zapach smacznego śniadania?

Doktor przystanął niezdecydowany. Rzeczywiście do „Frania” było zbyt daleko. Zapominając o

niebezpieczeństwie, pę-<lt;m zawrócił do towarzyszy. Tego było już zbyt wiele dla
niedźwiedzia. Coś umykało przed nim. Pędem puścił się w pogoń.

— Krzycz, krzycz najgłośniej, jak potrafisz! — wrzasnął Johansen, wymachując przy tym

rękami jak skrzydłami wiatraka.

Hansenowi nie trzeba było dwa razy powtarzać wezwania.
i/y tał gdzieś kiedyś, że można przepłoszyć w ten sposób niedź-•ifdzra. Ale zwierzę nie przejęło się

groźnymi odgłosami. Jo-Miisen mocniej .ścisnął w dłoni żelazny łom. Hansen schwycił

143
za topór, a Blessing jakąś pałkę. Życie postanowili sprzedać drogo.
Powoli, ramię przy ramieniu, zaczęli wycofywać się w kierunku statku. Wydawał im się odległy o

setki kilometrów. Naraz niedźwiedź wciąż węsząc przystanął koło namiotu. Uważnie ob-wąchał
skrzynię z instrumentami, łopaty, brezentowe płótno. I jakby przekonawszy się, że te wszystkie
przedmioty są nie do strawienia, nawet na wygłodzony żołądek, rzucił się znów w ślad za
uciekającymi co sił ludźmi. Rozpaczliwe ich krzyki usłyszał przypadkiem na „Framie”
Hendriksen. Widząc, co się święci, wpadł do messy, w której Nansen z Sverdrupem skręcali
linkę do sondy. v

— Niedźwiedź! — darł się. — Niedźwiedź! W mgnieniu oka obaj wyskoczyli na pokład,

porywając po drodze karabinki. Nansen z takim impetem rzucił się na pomoc, że wywinął
koziołka po paru krokach i runął na lód. Poderwał się w samą porę. Uciekający zwalniali już
kroku, a niedźwiedź przyspieszał. Zaskoczyło go niespodziewane pojawienie się Nan-sena.
Zahamował raptownie i na sztywnych łapach jak na sankach przejechał jeszcze parę kroków. Ta
chwila osłupienia wystarczyła.

Ale kucharz z niezadowoleniem przyjął zdobycz, z której cieszyli się wszyscy.
-—¦ Patrzcie, jaki chudeusz. Nie warto się było trudzić — powiedział z niesmakiem. — Toż to

skóra i kości. Jak z czegoś takiego wykroić kotlety?

Juell miał rację. Żołądek nieboraka był pusty, znaleziono w nim jedynie kawałek papieru z

opakowania świeć, zdmuchnięty widać wiatrem z pokładu.

Pojawienie się białego niedźwiedzia tu, na pełnym oceanie, daleko od lądów, stanowiło wielką

niespodziankę naukową. Nile) się nie spodziewał, że król Arktyki wędruje tak daleko na północ.
I ostrzeżenie. Od tej chwili wszyscy, schodzący na lód, uzbrojeni byli po zęby.

Ale białe niedźwiedzie przez dłuższy czas omijały jakoś statek. A wtedy, jak to często bywa w.

życiu, po pewnym czasie zapomniano o przestrodze. W grudniu,.podczas nocy polarnej, nikt już
o niej nie pamiętał.

Mimo mrozu Hendriksen stał na pokładzie bez futrzanej czapy. Milcząc ścierał dłonią pot z czoła.

Z czupryny buchały mu kłęby pary.

— No powiedzże w końcu! Jak to było?

background image

— Uciszcież raz te przeklęte psiska! Wyją,” jakby je żywcem obdzierano ze skóry.
— Mów wreszcie! — zakrzyczano go ze wszystkich stron.
¦ Olbrzym stał chwilę, nie mogąc jeszcze przyjść do siebie. Rozejrzał się po otaczających go

ciasnym kołem towarzyszach i wzrok zatrzymał na jasno oświetlonej latarnią twarzy Nan-

sena.
.— Wczoraj wieczorem dziwiłeś się, że psy zaczęły naraz strasznie ujadać. Pamiętasz? Wyszedłem

na pokład, żeby sprawdzić, co się stało. Wszystkie, jak jeden, rwały się na łańcuchach,
szczerzyły kły, szczekały. Czemu? Nie wiem. Ciemno było, choć oko wykol. Nic nie widać, nic
nie słychać. Położyłem się spać.

— No i co? To wszystko wiemy — niecierpliwił się Nansen. — Całą noc nie mogłem zmrużyć

oka.

Hendriksen wzruszył ramionami.
— Ja tam spałem jak zabity — zaczął znów powoli. — Rankiem jak co dnia zwalniam psy z

uwięzi. Popędziły na lód, ani na moment nie przestając ujadać, nawet jeść nie chciały. Trzech
brakowało. Zaniepokojony złapałem latarnię sztormową. Niewiele co prawda daje światła, ale
lepsza niż nic. Trzymam ją ot tak — ręka opowiadającego, zataczając wielki łuk, zawisła na
moment wysoko w powietrzu. — I biegnę sprawdzić, co tam się dzieje na lodzie. Patrzę, a tu z
ciemności wali na mnie z ujadaniem cała sfora. Przed nią niedźwiedź. Ja w nogi. Moje obuwie,
niech je licho porwie, niby łyżwy ślizga się po lodzie, a ciężkie jak kamienie — tu Hendriksen
wyszukał oczyma ukrytą w mroku twarz Sverdrupa, który odwrócił głowę, jakby nie chcąc
zrozumieć, że mowa o butach z drewnianymi podeszwami, jego.pomysłu i wykonania. —
Runąłem jak długi w lód. Rozumiecie? — Słuchacze jak na komendę uskoczyli na bok w
obawie, że przejęty opowiadaniem olbrzym pokaże im naprawdę, Jak się wszystko odbywało.
— Zrywam się, pędzę dalej, naraz czuję, że coś na mnie skacze z boku. I cap za but.
Niedźwiedź.

144
! rldtjof...
145
Mało mnie z nóg nie zbił. Trzyma mocno i sapie. Pociemniało mi w oczach. Myślałem, że to moja

ostatnia chwila. Nie miałem nawet przy pasie noża. Z całych sił zamachn^em się latarnią i jak
nie walnę go w łeb, ot tak — wielka jak bochen pięść ciężko opadła na burtę.

— Nie bij! — krzyknął-doktor odskakując do tyłu. — Co ci
zrobiłem złego? Hendriksen otarł znów pot, który strugami spływał mu wciąż
z czoła.
— Dobrze wam żartować — powiedział z wyrzutem. — Niedźwiedź mocno widać dostał, bo szkło

rozprysło na drobne kawałki. Odskoczył dobre parę kroków, usiadł na lodzie i zdumiony
wytrzeszczył na mnie te swoje chytre gały. Patrzył tak, że tylko mrowie chodziło mi po krzyżu.
On na mnie, ja na niego. Ja do burty, on za mną. Wreszcie co sił w płucach wrzeszczę:
„Strzelajcie! Strzelajcie!” A wy nic. Stoicie sobie na pokładzie i patrzycie spokojnie, jak mnie ta
bestia pożera!

— Strzelałem... — zaczął Mogstad i urwał.
;— Tylko niecelnie — dorzucił ktoś kpiąco.
— A ja nie mogłem — przerwał Nansen. — Zrozum, lufa karabinu była, jak zawsze, zatkana

korkiem, wyrywam go, szarpię za zamek, a nabój nie wchodzi. Ktoś zakorkował lufę i od
drugiej strony.

i— Ze mną było to samo! — potwierdził ponuro Sverdrup. 1— To samo! —przedrzeźniał go

Hendriksen. — Jeśli nie zdążyłbym wdrapać się sam na pokład, urządzilibyście mi piękny

pogrzeb. Prawda?!

— Chyba nie, niedźwiedź pożarłby cię całego. Ani kosteczki nie zostawiłby —
śmieje się Nansen i poważniej już dorzuca: — Jeszcze raz zapowiadam wam,

chłopcy, ani kroku na lodzie bez broni. j’

background image

Niedźwiedzie rozzuchwaliły się w końcu tak, że i na pokład lepiej było wychodzić
z bronią. Biedne trzy psiaki właśnie stamtąd zostały porwane. Na lodzie nie

opodal „Farma” znaleziono ich resztki. Cóż to za sztuka dla białego niedźwiedzia
wspiąć się po trapie? i

Którejś nocy mieliśmy inną wizytę. Biały niedźwiedź najwidoczniej kierował się jak inne prosto na
statek,sąle zóbaczyw-
146
szy po drodze pułapkę, zastawioną przez Sverdrupa, podszedł do niej ostrożnie. Na ten widok serce

naszego dzielnego kapitana musiało żywiej zabić w piersi. Z gorączkową niecierpliwością
wyczekiwał szczęku metalu. Ale niedźwiedź był chytrzejszy. Obejrzał sobie ze wszystkich stron
dziwne urządzenie, uniósł się nawet na tylne łapy, a przednie oparł tuż obok spustu. Nęcił go
widok i zapach kęska wędzonej słoniny służącego za przynętę, ale w,końcu przemógł apetyt i
zrezygnował. Obwąchał jeszcze raz ostrożnie podporę, pokiwał głową, jakby z uznaniem, dla
ludzkiej pomysłowości i powolnym truchcikiem ruszył w stronę statku. To go zgubiło.
Przywitany salwą czterech karabinów, runął na lód. Oczywiście każdy z nas sobie przypisywał
zaszczyt tego celnego strzału. Najważniejsze, że pieczeń była znakomita — opowiadał później
Nansen.

Co dzień prawie białe niedźwiedzie kręciły się w pobliżu „Frama”. Pewnego ranka Johansen ubił

wielką sztukę, a Hendriksen drugą po południu. Jeżeli przez pewien czas zwierzęta nie
przychodziły na statek, Juell wpadał w rozpacz i groził podaniem na stół konserw. Widząc, że to
nie skutkuje, wpadł na inny sposób — tak długo przysmażał słoninę, tak długo wywierał ją na
żerdzi z pokładu, aż przyciągnął nowe zgłodniałe ofiary.

31. Czy istnieje coś piękniejszego niż noc polarna?

Życie wasze będzie jednym powolnym pasmem wyrzeczeń i udręczeń. Będziecie cierpieć na
szkorbut. Żadna wyprawa podbiegunowa nie zdoła ustrzec się od tej ciężkiej choroby — straszono
mnie przed odjazdem — pisał Nansen w swym pamiętniku. — Ale pod siedemdziesiątym
dziewiątym stopniem szerokości północnej wszyscy dotychczas jakoś trzymamy się doskonale.
Żaden z nas nie jest blady, wynędzniały, nie ma zapadniętych policzków, zwykłych cech polarnych
podróżników. Aż mi czasem wstyd za nas. Dość zajrzeć do jakichkolwiek opisów polarnych, żeby
przekonać się, ile wycierpieli tu inni.
...Czuję, że prowadzimy walkę ,w niepomyślnych warunkach. Jedna doba spędzona na tych
obszarach podczas zimy polarnej postarza nas bardziej niż cały rok spędzony gdziekolwiek indziej
na tym padole płaczu — notuje w dzienniku pokładowym dowódca amerykańskiej wyprawy do
bieguna, doktor Elisha
Karie.
A, nieszczęsny de Long w swoim tak się skarżył: ..Jest to kraina stworzona do nauki męstwa i

cierpliwości... nigdzie nie nauczysz się cierpieć, tak jak tutaj.

Biedni ludzie — myśli Nansen. — Jakże im gorąco współczuję! My na „Framie” nie odczuwaliśmy

dotąd żadnego z der—pień, jakie przeżywali nasi poprzednicy. Noc polarna, znienawidzona
przez tych, co zimowali, nie wywiera na mnie zgubne--. go wpływu. Przeciwnie, odmłodniałem
chyba. Nigdy nie czułem się zdrowszy. Nigdy nie spędzałem tak przyjemnie czasu i tak nie
obawiałem się utycia.

Po skończonej pracy możemy sobie beztrosko mknąć jak strza-
/// po olbrzymich, niezmierzonych lodowych przestrzeniach przy niezbyt, jak na razie, silnym

mrozie, w świetle nieskończonej ilości gwiazd. Wokół nas ciągnie się lód wysrebrzony
księżyco-wą poświatą. Z ciemniejszymi plamami długich cieni, rzucanych przez pagórki, a tam
w dali jaśniejszy pas wskazuje, gdzie kończy się widnokrąg...

background image

...Nie ma nic piękniejszego w naturze jak noc podbieguno-wa. Jest to kraina snów malowana-

najpiękniejszymi barwami, jakie może wyczarować ludzka wyobraźnia. Po prostu barwa
zamieniona w eter. Najrozmaitsze odcienie łączą się w jakąś zdumiewającą harmonię. Nie
widać, gdzie kończy się jeden, gdzie zaczyna drugi, a jednocześnie wszystkie istnieją. Zacierają
się kształty. Wszystko jest delikatne, sennie zabarwione muzyką blasków, ledwie dosłyszalną
melodią, wygrywaną na przytłumionych strunach... Czy istnieje coś tak podniosłego i
jednocześnie subtelnego jak noc polarna? Dać jej jaskrawe, bardziej błyszczące barwy, a
przestanie być piękna... Niebo przypomina ogromną kopułę. Ciemny granat zenitu ku
horyzontowi nabiera zielonkawej barwy, potem liliowej i fioletowej. Po lodzie snują się
zwiewne cienie, rozjaśnione bladoróżową barwą tum, gdzie nie zgasły jeszcze ostatnie blaski
niknącego dnia. W górze gwiazdy, wieczny symbol pokoju. Zapowiadają ciszę in naturze, to
wierni przyjaciele... Na południu wznosi się już rzerwona tarcza księżyca.

...Jeszcze chwila i zorza polarna rozpościera swe zwiewne-
uty, mieniące się srebrzystą, złotą i czerwoną barwą. Kształty
I jej zmieniają się co chwila. Oto świetlna, olbrzymia płachta
urczy się, dzieli na srebrne koła, z których wytryskają ogniste
I promienie i nagle gasną. W chwilę potem wielkie płomienne
y;zyki iskrzą się w zenicie, a na horyzoncie pojawia się błysz-
i ąca pręga, która stapia się ze światłem księżyca.
Przygody z niedźwiedziami, atakami lodów, śnieżyce i sztor-
y lub też siarczyste mrozy przy bezwietrznej pogodzie nie
>i;ły przerwać normalnego toku prac naukowych. Wymagają-
dowódca nie wybaczyłby ani sobie, ani nikomu najdrobniej-
»/.cgo zaniedbania.
— Postawiliśmy sobie za cel zbadanie tych nieznanych ob-arów ziemi, musimy się z tego zadania

jak najlepiej wywią-

148
149
zać — powtarzał niejednokrotnie Nansen kolegom. — Jest ono zresztą pasjonujące — dodawał

odrywając się od notatek, by pomóc każdemu w jego pracach.

A prac tych nie brakowało.
W środku zimy prąd morski, niosący lody, zmienił kierunek. Zamiast na północ, do bieguna, znosił
teraz olbrzymie białe masy na południe. Zataczał dziwne łuki, pętle i zygzaki. Całymi tygodniami
„Fram” stał w miejscu, to znów kołował, zawracał, wmarznięty w lodowe pole. Gdybyśmy nawet
nie do bieguna z lodern dopłynęli, a do brzegów Europy, to i tak nasze obserwa*. cje i pomiary
będą wręcz sensacyjne same w sobie, wystarczą, by uzasadnić potrzebę naszej wyprawy. ¦

32. Wobec tęsknoty jestem bezsilny

Na statku przeprowadzano regularnie z wielkim zapałem wszystkie możliwe w owych czasach
badania naukowe, obserwacje, pomiary.
Najciekawsze wyniki otrzymał Nansen z pomiarów głębokości Północnego Oceanu Lodowatego.
Wybitni hydrolodzy i specjaliści od zagadnień związanych z obszarami podbiegunowymi na
podstawie teoretycznych rozważań twierdzili zgodnie, że ocean ten musi być bardzo płytki.
Uwierzył w to sam Nansen, zabierając na wyprawę zaledwie dwa tysiące metrów linki, służącej do
sondowania morskich głębin.
— To i tak zbyt dużo — mówił Sverdrupowi — ale znasz mnie, lubię zawsze przewidywać „na
wyrost”.
Pewnego grudniowego ranka sonda zawieszona na linie nie dotknęła dna. Zrozpaczony Nansen jak
zwykle nie uznał się za pokonanego.

background image

— Pomiary muszą być nadal prowadzone za wszelką cenę — zapowiedział zdecydowanie. — Co
zrobimy, pytacie? Na pewno nie załamiemy rąk. Rozpleciemy po prostu dwa tysiące metrów grubej
„Stalówki”, a potem z dwu drutów skręcimy linkę długości pięciu kilometrów.
Jego pasja łatwo się udzielała. Do roboty stawali kolejno wszyscy wolni od innych zajęć. Była to
prawdziwa próba cierpliwości, tej cechy nieodzownej dla każdego polarnika. Zapłatą, i to sowitą,
stały się wyniki, Próbki dna wyciągano teraz z głębokości trzech, a nawet później czterech tysięcy
metrów.
Nie mniejszą sensacją stały się pomiary ciepłoty wody. One także całkowicie obaliły uznaną
powszechnie teorię o bardzo niskich temperaturach Oceanu Lodowatego. Okazało się, że pod
151
wierzchnią zimną masą płynie gruba warstwa cieplejszej, a dopiero pod nią temperatura znów

spada. Wyciągający szybko i trafnie wnioski Nansen odgadł słusznie, że ciepła warstwa w tym
„przekładańcu” musi być jakąś nie znaną dotychczas odnogą Golfstromu. I tu znów trzeba się
było uzbroić w nie lada cierpliwość. Wydobywana z różnych głębokości próbka wody
zamarzała natychmiast w mroźnym powietrzu. Trzeba ją było nieść do kuchni i tam czekać, aż
lód roztaje. Podobne manipulacje powtarzano nieraz po kilkadziesiąt razy w czasie jednego
tylko pomiaru.

Scott Hansen, wspomagany najczęściej przez Johansena i Blessinga, przeprowadzał cierpliwie serie

pomiarów magnetycznych. Trwały czasem wiele godzin. Na powracających, j przemarzniętych
do szpiku kości kolegów, z poparzonymi od dotyku metalu palcami, czekał zawsze kucharz z
dzbankiem gorącego kakao.

Otaczająca ciemność, mróz, jednostajny tryb życia, w którym jeden dzień był do drugiego podobny

jak krople wody, mogły doprowadzić ludzi do apatii. Nansen i to przewidział. Każda okazja była
dobra, żeby ją świętować, wnieść nieco odmiany, rozmaitości. Boże Narodzenie, Nowy Rok,
urodziny każdego z uczestników wyprawy, jakiś sensacyjny wynik naukowy, a tych nie
-brakowało. Ba, nawet narodziny szczeniąt. W dniu trzynastym grudnia ulubienica wszystkich
Kwik powiła trzynaście szczeniąt. Po jednym dla każdego! „Należy dzień ten jakoś uczcić!” —
zgodzili się wszyscy. Czym mogło święto różnić się od zwykłego dnia? Tu, na osiemdziesiątym
stopniu szerokości geograficznej, wśród wiecznie jednakowego lodowego krajobrazu, tysiące
kilometrów od ojczyzny, od bliskich? Oczywiście — tylko wystawnym jedzeniem.

Uroczyście powitano także na „Framie” pierwsze święto Bożego Narodzenia. Wykaligrafowany na

pięknym czerpanym papierze spis potraw głosił: Zupa na ogonach wołowych, budyń z ryby,
puree polanę topionym masłem, pieczeń z renifera z fasolką, groszkiem i smażonymi
kartofelkami, a na deser ciastka, konfitury, marcypany, cukierki ananasowe, makaroniki z
orzechów kokosowych b-raz waniliowe, figi, migdały i rodzynki. Wybór napojów był nieco
ograniczony: piwo, lemoniada, czarna

152
kawa i grog cytrynowy bez kropli alkoholu, zwany „napojem nansenowskim”.
— Życie jest piękne — westchnął po kolacji Hendriksen popuszczając pasa.
Inni milczeli, rozkoszując się wonnym dymem fajek i cygar, które w dni świąteczne wolno było

palić w messie i na korytarzach, a nie, jak co dzień, tylko w kuchni.

— Trochę smaczniej podjedliśmy sobie tu, Fridtjofie, niż na Grenlandii — zaryzykował Sverdrup

głaszcząc się po brzuchu, ale Nansen nie słyszał nawet uwagi przyjaciela.

Myślami był daleko, w pięknej willi nad fiordem, w której zawsze czekało dla niego nakrycie na

stole. Cóż dałby, żeby chociaż na chwilę zobaczyć Ewę i Liv?

— Wiele trudności udało mi się szczęśliwie rozwiązać — mówił czasem, nie bez dumy, chociaż

skromność jego nadal zadziwiała wszystkich — ale wobec tęsknoty jestem bezsilny. Tęsk- . nię
bardzo i wcale się tego nie wstydzę.

background image

Myliłby się ten, kto by sądził, że życie na „Framie” składało się tylko z pasjonujących polowań,

smacznych posiłków i wspaniałych osiągnięć naukowych. W sercu Północnego Oceanu
Lodowatego dni ciszy i martwoty należały teraz do rzadkości. Lód coraz częściej napierał na
statek, coraz wścieklej, coraz gwałtowniej. Gromadził się wokół, naciskał ciężarem milionów
ton, jakby tę drobną przeszkodę na swej drodze chciał zmiażdżyć, wchłonąć.

Każdy inny okręt zostałby zgruchotany w tym potwornym uścisku, ale po bokach naszego „Frama”

te olbrzymie płyty ześlizgiwały się tylko i gromadziły pod spodem, tworząc jakby wspaniałe
kryształowe łoże — notuje Nansen. A dalej:

Walka mas lodu jest wspaniałym zjaioiskiem, człowiek czuje, że jest świadkiem tytanicznych

zmagań... Zrazu w olbrzymiej białej pustyni słychać słaby szum. Jak gdyby huk dalekiego
trzęsienia ziemi. Potem odgłos ten zbliża się, potężnieje, wybucha w rozmaitych punktach.
Milczący świat lodów wstrząsa się od pierwszych uderzeń, olbrzymy przyrody ruszają do ataku.
Wokół pola ¦ lodowe zaczynają trzeszczeć, pękać, piętrzyć się.

153
Człowiek znajduje się w samym sercu walki. Zewsząd ryk i huk. Nigdzie nie ma spokoju. Lód drży

i jęczy spod stopami. Walka rozszalała sią na dobre. W półmroku można dostrzec, jak spiętrzają
się wysokie lodowe łańcuchy, jak suną coraz bliżej i bliżej. Płyty grubości trzech, czterech
metrów pękają i walą się jedne na drugie, jakby to były lekkie piórka, nacierają zewsząd. Są już
blisko, tuż, tuż. Człowiek rzuca się do ucieczki, chcąc . ratować życie, ale już pod stopami
rozwiera się czarna czeluść, z której wytryskuje woda. Zwraca się w drugą stronę. W ciemności
widać, że i stamtąd naciera nowy zwał. Szukamy ucieczki w innym kierunku. Wszędzie to samo.
Kra pod nami wykrusza się z każdą chwilą bardziej, wzburzone fale przelewają się wierzchem.
Nie ma innego wyjścia — trzeba skakać przez przewalające się górą bloki lodowe. Naraz łoskot
przycicha, grzmoty oddalają się i z wolna gubią w oddali.

Pewnego dnia, a ciemny był jak noc, lody natarły na pomieszczenie psów przy burcie „Frama”.

Długo gromadził się wielki biały zwał, spiętrzał się, aż wreszcie runął z łoskotem, grzebiąc
kotwicę i część stalowej liny. Biedne psiska zginęłyby pod.ciężarem brył, gdyby ludzie z,
narażeniem własnego życia nie wyratowali ich w porę.

33. Najśmielszy ze śmiałych

I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu upływał czas, niewiele nowego
wnosząc do monotonnego dryfu lodowego pola.
Ciemności nocy polarnej z wolna ustępowały, nad białym martwym horyzontem wzeszło słońce.
Mrozy wiosenne związały mocno płyty lodowe w jedną, twardą jak granit skałę. Złocista tarcza
coraz dłużej krążyła nad widnokręgiem, wreszcie któregoś dnia, o północy, pozostała wysoko
zawieszona na niebie. Światło dnia polarnego dodawało wszystkim sił, budziło uśpioną energię.
Nikt nie śmiał jednak zadać sobie pytania. ,,Co przyniesie lato?” Nie obejrzeli się nawet, kiedy
minęło parę krótkich miesięcy, podczas których najbardziej we znaki dawało .się „błoto polarne”
— mokry, grząski, pełen kałuż i wody śnieg. I znów dnia zaczęło szybko ubywać, kanały wodne
ścięły się szkliwem młodego lodu, powiało mroźnymi wiatrami. Śnieżyca goniła śnieżycę.
Niespodziewanie prędko nad „Framem” zapadła noc. Druga /.ima. W swym nieprzerwanym,
żółwim dryfie statek dotarł pewnego dnia do osiemdziesiątego drugiego stopnia szerokości
północnej. Załoga niezwykle uroczyście powitała to doniosłe wydarzenie, ale najhuczniej
obchodziła w październiku urodziny swego dowódcy. Nansen kończył trzydzieści trzy lata. Jeden
przez drugiego uczestnicy wyprawy prześcigali się chcąc mu ten I. ień uprzyjemnić. Na wyklętym,
przez Boga i ludzi pustkowiu, lo którego nikt jeszcze dotąd nigdy nie dotarł, nie było to spra-1 .\
łatwą. Statek udekorowano flagami, messę i korytarze ry-
inkami, afiszami zapowiadającymi po obiedzie daleką wyciecz-
: na nartach, a. wieczorem uroczysty bankiet. Nawet sanie

background image

155
przystrojono we wstęgi i kokardy, a psy dostały podwójną porcję suszonej ryby. Szykowano się też

na wielkie polowanie, ale żaden niedźwiedź, jak na złość, nie zjawił się w porę.

— Zła organizacja, powinniście byli uprzedzić misie, zbiegły—by się jeden przez drugiego —

śmiał się Nansen, wzruszony, dowodami sympatii i pamięci.

Mróz tego dnia nie żartował. Srebrny słupek rtęci w termometrze spadł wieczorem poniżej

trzydziestu stopni Celsjusza. Powracających z nart skostniałych i zziębniętych kolegów Juell
przyjął wspaniałą kolacją. Toast wypito jednak cytrynowym grogiem, i tym razem czystym.
Nansen był nieubłagany — alkohol zostawał, jak zawsze, u doktora pod kluczem. Wesoła
zabawa trwała długo. Po koncercie Fridtjof śpiewał i tańczył z innymi, ale Sverdrup, z
niepokojem popatrywał ukradkiem ¦ na jasną, pogodną twarz, która chwilami stawała się
chmurna, zacięta. Jakby dowódca był daleko myślami, jakby z kimś się nie zgadzał czy kogoś
przekonywał. „Coś go widać dręczy” — i powiedział sobie stary druh. Znał dobrze Nansena.
Tego pamięta nego wieczora solenizant wybiegał myślami daleko poza tętniący muzyką i
wesołym rozgwarem statek... Pochłonięty całkowicie nowym, niezwykłym planem,
najśmielszym z tych śmiałych, które już w życie wprowadził.

Myśl ta owładnęła nim już dawno od chwili, w której zdał sobie jasno sprawę z tego, że kapryśny

prąd morski nie przeniesie jednak „Frama” przez sam biegun. Czy znaczyło to, że ma
zrezygnować całkowicie z badań na tych obszarach? Ze flaga norweska nie załopocze pierwsza
na tym nie osiągniętym dotychczas przez człowieka punkcie Ziemi?

Nieraz sam powtarzał i pisał, że celem jego wyprawy jest nie biegun, lecz otaczające go

przestrzenie. Ale biegun ciągnął jak magnes. Był zbyt blisko. O kilka zaledwie stopni
geograficznych. I jakże tu zrezygnować z osiągnięcia północnego krańca

globu ziemskiego?
Jeśli nie dopłynie tam statek niesiony lodami, to dojdzie po nich może człowiek? Tym człowiekiem

będzie on. Plan jest zuchwały i ryzykowny. Nikt tak jasno jak Fridtjof nie zdaje sobie z tego
sprawy. Decyzja trudna. Ale prawnuk słynnego Hansa nie zwykł ustępować przed
przeciwnościami. Zagłusza

156
w sobie myśl o Ewie, o Liv, o domu. Wie, że ryzykuje życiem, ale cóż warte byłoby życie, gdyby

go w dobrej sprawie nie ryzykować? Po wielu nie przespanych nocach, po długich wahaniach,
namysłach Nansen utwierdza się w słuszności swego planu. Nie działa jak szaleniec, nie pędzi
na złamanie karku. To każdy narwaniec potrafi. Musi wszystko obmyślić tak, żeby mieć w ręku
poważne atuty, żeby sprostać trudnościom. Postanawia pozostawić „Frama” w dryfie pod
dowództwem swego druha. Ten nigdy nie zawiedzie. Sam chce pieszo próbować przedrzeć się
po lodzie do północnego bieguna.

Sverdrup jest zaskoczony śmiałością projektu, ale ocenia jego wielkość. Żal mu, że nie będzie mógł

towarzyszyć przyjacielowi, ale dumny jest, że Nansen decyduje się powierzyć mu swój
ukochany statek.

— Sam iść nie możesz, to byłoby szaleństwem — protestuje
z niepokojem.
—¦ Zabiorę Johansena.
I bez zwłoki dowódca prosi do siebie młodego człowieka. Rozmawia z nim długo, nie tając trudów

i niebezpieczeństw takiej wyprawy.

—- Namyśl się dobrze, odpowiedź nie jest łatwa, dasz mi ją
jutro.
—- Po co? Idę z panem. To wielki zaszczyt, że na mnie właśnie padł wybór.
Nansen przeżywa znów chwilę wahania. Jak powiedzieć całej załodze o swych planach? Czy

wszyscy go dobrze zrozumieją? Czy nie będzie jakichś sprzeciwów? Czy nie pomyślą, że
opuszcza ich ot tak, dla zaspokojenia fantazji? *

background image

Po paru chwilach osłupienia rozjaśnione twarze załogi przyniosły mu odpowiedź, nim padły

pierwsze słowa.

— Pomysł wspaniały! — zgodzili się jednogłośnie wszyscy.—Ale czemu Johansen?
—- Ciągnijmy losy!
— Każdy chciałby....
__— Że też nie ja coś podobnego wymyśliłem — podżartowy-
wał doktor, ale widać było, że i on Johansenowi zazdrościł.

34. Co zabrał Fridtjof na biegun północny?

Na „Framie” zawrzało. Wiele spraw trzeba było przemyśleć, mnóstwo zrobić, przygotować.
Wymarsz przewidziany został na pierwsze miesiące następnego roku, możliwie jak najwcześniej.
Nansen całe dnie i całe noce spędzał na żmudnych obliczeniach. Od nich zależało w wielkiej
mierze powodzenie wyprawy. Niczego nie mogło być za dużo, ale niczego także nie śmiało
zabraknąć.
Jeżeli udałoby się rozpocząć marsz od osiemdziesiątego trzeciego stopnia szerokości północnej —
do bieguna byłoby już blisko. „Zaledwie” siedemset osiemdziesiąt kilometrów. Trasę, według
teoretycznych obliczeń, powinno się pokonać w ciągu pięćdziesięciu dni. Na przeżycie tego okresu
dla dwu ludzi potrzeba stu kilogramów żywności, a dla dwudziestu ośmiu psów w zaprzęgu —
siedmiuset.
Po osiągnięciu bieguna nie sposób, niestety, powrócić na statek. Gdzież go uchwycić? Jak
odgadnąć, dokąd w tym czasie zaniosą go prądy morskie?
Pozostaje więc jedno tylko wyjście, wracać pieszo po lodzie, kierując się do Archipelagu Ziemi
Franciszka Józefa, a stamtąd dopiero usiłować pójść na Spitsbergen, gdzie można napotkać jakichś
ludzi. Przejście tysiąca kilometrów, dzielących biegun od brzegów Ziemi Franciszka Józefa, zająć
powinno następne pięćdziesiąt dni i wymagało zabrania dodatkowych stu kilogramów żywności.
Nie można myśleć o zabraniu zapasu dla psów. W drodze powrotnej trzeba je kolejno zabijać i
mięsem ich karmić pozostałe przy życiu. Nansen obliczył, że z mniejszym
158
obciążeniem udałoby się może wtedy przechodzić dziennie jakieś dwadzieścia dwa kilometry.
— Czy nie obawiasz się, że to zbyt mało żywności? — Sver~ drup sprawdzał starannie każde

obliczenie przyjaciela.

— Zabieramy broń. Trudno sobie wyobrazić, żebyśmy po drodze nie napotkali jakichś fok czy

niedźwiedzi. Z głodu nie pomrzemy.

Jak uciągnąc setki kilogramów sprzętu i ekwipunku? Potrzebne są sanie. Trzeba je zbudować

według wzoru wypróbowanego już na Grenlandii. Lekkie, wiązane, przystosowane do marszu
po chropowatym, pełnym szczelin lodzie i po rozmiękłym śniegu — jednym słowem, owe
słynne nansenowskie sanie, wzór pomysłowości i przezorności.

Załoga z zapałem zabrała się do dzieła. Rozpoczęto także forsowny trening psów, zaprawiając je do

coraz dłuższych i uciąż-liwszych marszów. Jednocześnie sporządzono ciepłe i lekkie śpiwory
futrzane i szyto namiot. Najwięcej czasu zajęła budowa łodzi:

— Nie zabiorę przecież ciężkich szalup, jakie ciągnęli ze sobą po lodzie moi nieszczęśni

poprzednicy — mawiał często Nansen.

Wiedział, że łodzie muszą być lekkie jak kajaki, jakimi posługiwali się Eskimosi w Godthaab. Ale

jak je tu wykonać? Z czego? Po wielu próbach szkielet sporządzono z kijków bambusowych i
obciągnięto go nieprzemakalnym, impregnowanym płótnem. Łódź ważyła zaledwie osiemnaście
kilogramów.

Ubranie — to jedna z najważniejszych spraw podczas ruchomej wyprawy polarnej. Mając za sobą

ciężkie doświadczenie grenlandzkiego marszu, Nansen wahał się, czy nie zabrać futer. Nikt nie

background image

wiedział przecież, podczas jakich mrozów przyjdzie podróżnikom brnąć po śniegu i lodzie. Ale
próby przeprowadzane zimą w temperaturze od trzydziestu do czterdziestu stopni Celsjusza
poniżej zera wykazały, że ubrania futrzane są zbyt ciężkie.

Kuchenka pomysłu Nansena została ulepszona przez zasto-• iwanie „palnika” na naftę. Podczas

powtarzanych wielokrotnie zimą prób przekonano się, że jedna dziesiąta litra nafty

159
wystarczała, by zagotować kilka litrów zupy i wytopić z lodu pięć litrów wody do picia.
Każdy z uczestników wyprawy na „Framie”, jak mógł, współdziałał w przygotowaniach. Jeden

przepisywał na bibułkach cały dziennik okrętowy statku, drugi tablice astronomiczne. Wszystko,
co zabierał ze sobą Nansen na biegun, musiało jak najmniej ważyć.

W gorączkowej atmosferze nie zapomniano jednak o żadnym pretekście do świętowania. W czasie

świąt Bożego Narodzenia, drugiego z kolei w lodach, „Fram” przekroczył osiemdziesiąty trzeci
stopień szerokości północnej — bijąc wszystkie dotychczasowe rekordy osiągnięte
kiedykolwiek przez inne statki.

A więc uroczystość podwójna. Kolacja wigilijna, koncert, wiele mów i toastów, wiele myśli i

życzeń biegnących do kraju i do rodzin.

Ludzie, przywykli do ciągłego trzasku i łoskotu lodów, czuli się bezpieczni na niepokonanym

„Framie”. Nikt nie zwracał już uwagi na silniejsze niż zazwyczaj drgnięcia czy wstrząsy.

Wieczorem pierwszego stycznia 1895 roku kubki zadźwięczały mocniej niż zwykle na
stole, a krzesła uskoczyły w bok jak żywe.

. !
— Nie pchaj się — zażartował ktoś, a Hendriksen potarł z niezadowoleniem pięść

o pięść.
— Przygniotło mi palce — mruczał.

— Musicie zaczekać, aż zagotuję nowe kakao —¦ zawołał Juell z kuchni. — Rondel
mi się przewrócił. Wszystko na podłodze. Szkoda, takie było smaczne.

— Czy aby atrament nie wylał się z kałamarza? — Belssing pędem rzucił się do
swej kajuty.

— Jakaś kra musiała widocznie uderzyć nas od spodu -powiedział Nansen, smarując
sobie spokojnie masłem kawałek chleba.

Było, przeszło, wszyscy zapomnieli. Tyle ważniejszych spraw miał każdy do
załatwienia.

Następnego dnia rano o tej samej porze przyszło drugie uderzenie. Statkiem nagle
zakołysało, jakby go schwytała jakaś

160
przemożna dłoń. Ze stołu posypały się talerze, kubki, po ścianach zatańczyły

gwałtownie światła podwieszonych pod sufitem lamp.
Nansen, jak stał, wyskoczył na pokład. W ciemnościach niczego nie mógł dojrzeć.

Nasłuchiwał chwilę uważnie. Sztormowy wicher nie niósł jednak tym razem trzasku
i chrzęstu, jakie towarzyszą zazwyczaj przesuwaniu się lodów. „Widać torosy

tworzą się gdzieś daleko od nas” — pomyślał uspokojony, ale ten spokój nie trwał
długo.

35. „Fram” walczy z lodem o życie

Atak rozpoczął się podstępnie. Zwał lodu, wysoki na jakieś dziesięć metrów, wynurzył się z
czarnej nocy, tuż obok burty. Potężne płyty lodu wpełzły jedna na drugą, waliły się z hukiem, a na
miejsce ich nadciągały już nowe. Jakaś nieludzka siła toczyła lekko tę olbrzymią białą masę. „Ten
atak może być dla «Frama» ostatnim” — zdał sobie sprawę w ciągu ułamka sekundy Nansen. Pod
potwornym naporem lodu statek kładł się powoli na prawą burtę, ale i tu czyhały na niego wysokie,
twarde jak skała zwały. Jeśli pełznący nieustępliwie, metr za metrem, mur lodu dotrze do burty,
koniec może nastąpić w ciągu paru minut. Tej sile nic nie zdoła się oprzeć.
— Wszystkie ręce na pokład! — zagrzmiał dowódca wpadając jak burza do messy.
— Przygotować się do opuszczenia statku! — padł natychmiast drugi rozkaz, budząc osłupienie.

background image

Tym razem to nie był alarm ćwiczebny. W jednej chwili wszyscy znaleźli się na pokładzie.

Pośpiesznie, ale bez popłochu, jedni wyciągali skrzynie z żywnością, inni beczki z naftą, reszta
ustawiała sanie i załadowywała je, według z góry ustalonego planu. Psy z najeżoną sierścią i
wybałuszonymi lękiem ślepiami wpatrywały się w ciemność, nie wydając żadnego dźwięku.
Instynkt kazał im uciekać, łańcuchy nie puszczały. Od strony zagrożonej szybko opuszczano na
lód szalupy ratunkowe, odciągając je jak najdalej w głąb lodowego pola. Ale nigdzie nie było
bezpiecznie. Lód wokół statku, nieruchomy od miesięcy, pżył nagle. Co chwila meldowano
Nansenowi:

— Skrzynie z żywnością dla psów stoją już na samej krawędzi.
162
— Szczelina wciąż się poszerza!
¦— Woda zalewa kry wokół statku!
— Tonie kuźnia!
— Co zrobić z psami!
W chwilę później ludzie zaprzężeni w sanie przewozili, co tylko się dało, na odległe lodowe

wzgórze. Ono jedno wydawało się pewne. Szum wiatru, tłumiony łoskotem pękających płyt
lodu, ujadanie spuszczonych z uwięzi psów, słowa komendy — nie przycichały ani na chwilę. O
północy lodowy zwał zbliżył się do „Frama”. Na pokład runęło początkowo kilka pojedynczych
brył, a potem cała masa odłamków lodu. Po raz pierwszy od początku podróży zajęczały
wiązania. Lada moment, a roz-padną się jak kruche zapałki. Cała załoga stała w pogotowiu. Wał
lodu zatrzymał się niespodziewanie.

— Zejść do messy — posilić się przed opuszczeniem statku! Trzeba wykorzystać tę chwilę

spokoju — głos dowódcy brzmiał twardo i obco jak nigdy.

Juell, pobladły, drżącymi rękami zaczął zastawiać stół jedzeniem. Po chwili dymiły już na nim

dzbany z kawą i czekoladą. Na półmiskach spiętrzyły się płaty mięsa, chleb, masło. Kucharz
wynosił wszystko, co tylko znalazł w spiżarni. Parząc sobie wargi, ludzie w ciepłych, ciężkich
ubraniach, futrzanych czapach i rękawicach przełykali chciwie wrzące płyny, porywali
łapczywie jedzenie. Kiedy będą mogli posilić się znów czymś ciepłym? Tego nikt nie wiedział.
Któż mógł zaręczyć, że to nie ostatni posiłek na statku? Lód huczał w dali jak grzmot
nadciągającej burzy. Statek zastygł w przechyle. Jękliwa skarga trzeszczących wiązań była nie
do wytrzymania.

— Wszyscy na lód!
Nikogo nie zaskoczył rozkaz dowódcy. W ostatniej chwili każdy chwytał, co mu tylko w ręce

wpadło. Najczęściej nie to, co potrzeba. Statek drgnął jeszcze, szarpnął, jakby próbując
wyzwolić się ze straszliwego uścisku, i znów znieruchomiał. Wydawało się, że nic go już nie
zdoła wyratować. Coraz mniej widoczny w ciemnościach, ginął pod masą lodową, spychaną
wciąż na pokład. Nansen odwrócił głowę. Nie mógł znieść widoku zwyciężonego „Frama”.

Godzina mijała za godziną na trwożnym wyczekiwaniu. Lód
163
huczał wciąż dalekim, niesionym wichurą grzmotem, ale biała ściana nie posuwała się już dalej.

Późną nocą ten i ów ostrożnie przemknął się na „Frania”. Każdy z nadzieją w sercu, której nie
śmiał głośno wypowiedzieć.

— Trochę cieplej będzie — tłumaczyli Nansenowi, który wreszcie sam poszedł za ich przykładem.
Wszystkie wyjścia z messy zostawiono na rozcież otwarte, drzwi dobrze zabezpieczone, żeby się

przypadkiem same nie zamknęły, nie uwięziły ludzi jak w pułapce.

Reszta nocy przeszła spokojnie.
Niebezpieczeństwo minęło. „Fram” wyszedł zwycięsko z opresji. Połamana burta, zdruzgotane

ściany nadbudówek były nazajutrz rano jedynymi śladami walki satku o życie.

background image

36. Czy zobaczymy się jeszcze kiedyś?

Wał lodu zmartwiał, zastygł. Na „Framie” powrócił pogodny nastrój. Jeden przez drugiego
podkpiwali sami z siebie, ze swego strachu. Ofiarą żartów padł zwłaszcza Bernt Bentsen. Nie
chciał niczego zostawić na pastwę losu. Kubki, szczotki, nożyczki, dziesiątki innych drobiazgów
powiązał przemyślnie sznurkami, rzemykami i obwieszony nimi pobrzękiwał przy każdym kroku.
— Jak tancerka katalońska kastanietami — zaśmiewali się wszyscy z biednego sternika, który
najchętniej zapadłby się pod ziemię.

— To była dobra próba. Po tej nocy wiem, że za nic w świecie nie chciałbym iść
pieszo po lodzie — zwierzył się doktor Sverdrupowi.

>
— Kochany stateczek, wytrzymał, zdał egzamin — Nansen /. dumą patrzył na swe

dzieło. ¦

Mróz trzymał uparcie, siarczysty. W końcu lutego, w samo” południe, niebo rozżarzało się słabą
zrazu, potem z każdym dniem coraz silniejszą czerwienią. Przycichły rozmowy, ustał beztroski
śmiech, ci, co najbardziej byli zawsze skorzy do żarli) w, spoważnieli. Wszyscy, bardziej jeszcze
niż zwykle, uważali na każdy gest, na każde słowo Nansena, odgadywali w iot jego tyczenia.
Spoglądając na pogodną twarz, na harde, nieugięte :oło bronili się przed myślą o rozstaniu. I dumni
byli ze swe-|0 dowódcy, i bardzo smutni.
Tego pamiętnego ranka nad „Framem” rozszalała zadymka, rwały się w uprzęży, napełniając
powietrze radosnym sko-Lem. Jeszcze chwila, a uniosą w powietrze, lekko jak piórka,’
165
sześć ciężko załadowanych sań. Ujadanie tłumiło gwar podnieconych głosów.
— Gotowi?
Uścisk dłoni, męski, krótki, bez słów, ostatnie spojrzenie na statek, trzask bicza. I już pierwsze

sanie ginęły z oczu pochłonięte kurzawą. Głuchły w niej pożegnalne krzyki i strzały.

Nansena i Johansena odprowadzało pięciu towarzyszy ze Sverdrupem na czele. Najedzone i

wypoczęte psy ciągnęły jak szatany. Narciarze z trudem mogli za nimi nadążyć.

Nagle Fridtjof usłyszał krzyk:
— Stać! Stać!
Ostatnie sanie zawadziły w pędzie o ostrą krawędź lodowej bryły. Trzy poprzeczki złamane. Dalej

jechać nie sposób.

Trzeba było nie tylko zawrócić na statek i zreperować uszkodzenie, ale także zmniejszyć ciężar

ładunku.

¦— To zła wróżba! Nie powinni wyruszać!
— To jakby ostrzeżenie! Ale jak o nim powiedzieć Nanse-nowi? — gorączkują się niektórzy.
Nikt nie śmie wprost mówić z dowódcą. Sverdrup wzrusza
tylko ramionami.
— Wstydźcie się, zabobonni jesteście jak jakieś dzikusy. Nie przeszlibyśmy nigdy w poprzek

Grenlandii, gdybyśmy wtedy zwracali uwagę na takie drobnostki. Nie zajdzie daleko ten, kto nie
jest wytrwały. Niech mi nikt nie śmie Fridtjof owi pisnąć o jakichś „znakach losu”.

W dwa dni później, dwudziestego ósmego lutego — nowe pożegnanie. Już po paru kilometrach

widać, że nie ostatnie. Podczas całodziennego marszu podróżnicy zdołali przejść zaledwie sześć
kilometrów. Nansen decyduje się pozostawić parę worków z żywnością dla psów. Następnego
dnia dwu ludzi rusza dalej ‘ samotnie w nieznane. Towarzysze muszą zawrócić na „Frama”.
Tylko Sverdrup i Nansen są dobrej myśli. Kapitan ufa ślepo, bez zastrzeżeń, w szczęśliwą
gwiazdę swego przyjaciela.

— Jeśli pierwszy powrócisz do kraju, jako zdobywca bieguna północnego, zaczekaj na „Frama”,

nie wybieraj się na południowy beze mnie — prosi w ostatniej chwili.

— Przyrzekam — w głosie Nansena przebija z trudem ukrywane wzruszenie.

background image

166
Trudno o lepsze słowa pożegnania. Wiara Sverdrupa w tym przełomowym momencie dodaje mu

sił.

Pięciu ludzi w milczeniu stoi, nie mogąc długo oczu oderwać od niknących w bieli sylwetek

towarzyszy.

Na „Framie” wszyscy rzucili się z większą niż zwykle zajadłością do pracy, żeby nie myśleć o losie

wędrowców, nie zadawać sobie pytań, na jakie nie było odpowiedzi.

Nim minęła doba, z pokładu rozległ się krzyk wachtowego:
— Człowiek na horyzoncie!
Nansen jeszcze raz powracał. W chwilę później ukazała się za nim sylwetka Johansena.
— Jest zbyt mroźno. Psy w nocy nie zmrużyły oka, skamlały, wyły. Ubrania nasze w śpiworach

zamieniły ,się w lodowatą bryłę. Nie sposób iść dalej. Za wcześnie widać. Musimy jakiś czas
jeszcze odczekać.

— A nie mówiłem, że zła wróżba?
— Dobrze, że wrócili, może się wreszcie rozmyślą.
— I po co się pchać do bieguna?
— I tak dryfujemy przez nie znane nikomu obszary.
— Czy to nie dosyć?
— Życie im niemiłe? — szeptali po kątach ludzie, ciesząc się w głębi serca, że widzą towarzyszy

zdrowych i całych.

Ale źle znali Nansena ci, co sądzili, że zrezygnuje lub zastanowi się nad ostrzeżeniem losu. Przyjął

je na swój sposób.

Raz jeszcze, nie żałując trudu, przejrzał dokładnie przedmiot po przedmiocie, cały ekwipunek. Raz

jeszcze wszystko przeważył.

— Ubranie zabiorę tylko wełniane. W ostatniej chwili włożyłem na siebie kaftan i spodnie z

wilczego futra. Sam nie wiem, co mnie skusiło? Mam za swoje. W dzień, w marszu, pływałem
w ciężkiej, przesiąkniętej potem wilczurze, nocą zamarzałem w niej, skuty lodem, jak w
stalowej zbroi. Nikt mnie już teraz na futro nie namówi, wolę marznąć — opowiadał
Sverdrupowi.

— Trzy doby już suszę to futro przy ogniu w kuchni — do-ucał Juell — a woda z niego kapie

wciąż i kapie. Zmniejszył też dowódca zapasy. Żywność zabrana na marsz

I’) bieguna składała się głównie z konserw wyprodukowanych uszonego mięsa renifera, roztartego

na proszek, zmieszanego

167
z tłuszczem i zamkniętego hermetycznie w puszkach. W ten sam sposób przygotowano ryby.

Wystarczyło masę taką rzucić na wrzącą wodę, żeby otrzymać smaczną i pożywną zupę. Mąkę
długo trzymano na parze przed zabraniem. Po jednorazowym zagotowaniu nadawała się do
spożycia. Poza tym jak zawsze: suszone kartofle, grochówkę i czekoladę. Pamiętając, jak dawał
się, we znaki brak tłuszczu na Grenlandii, Nansen zabrał tym razem czterdzieści kilogramów
masła. Długo wygniatano z niego przedtem wodę, żeby nie twardniało na mrozie i mniej
ważyło.

Czerwona łuna na niebie z każdym dniem mocniej rozświetlała uchodzący mrok polarnej nocy. Nie

sposób czekać dłużej. Teraz albo nigdy!

Po dwutygodniowych przygotowaniach czternastego marca Nansen i Johansen wyruszają znów na

północ. Droga przed nimi ciężka i nikt nie wie, jak długa. Pożegnanie niewesołe. Wszyscy z
trudem przywołują na usta.uśmiech, każdy dławi w sobie natrętną myśl: „Czy zobaczymy się
jeszcze kiedyś?”...

background image

W SERCU ARKTYKI

rltjof...

37. Trudna jest droga do sławy

— Naprzód! Ruszysz się, u diaska?
Trzask bicza, ostry jak wystrzał, podrywał z miejsca zmęczone psy. Z rozwartych pysków do pół

piersi zwisały jęzory, z grzbietów buchały kłęby pary. Teren był wyjątkowo ciężki. Na
niewysokich usypiskach drobnych odłamków lodu sanie podskakiwały, przechylały się groźnie,
wyginały. Obaj ludzie musieli je podpierać, podtrzymywać, biegnąc obok na nartach. Usypiska,
ślady zderzeń lodowych pól rozbiegały się wokół, aż po horyzont, jakby skiby ziemi odwalonej
lemieszem olbrzymiego pługa. Przed torosami psy przystawały same. A wtedy nad pustynnym,
roziskrzonym w słońcu terenem zapadała martwa cisza.

Ani dźwięku, ani drgnienia, póki znów nie zabrzmiał ochrypły zmęczeniem głos:
— Naprzód! Ruszysz wreszcie, ty leniu? Naprzód!
Grube płyty lodowe pięły się wysoko w niebo ostrymi granitami, w których zabłąkany promień

rozpalał wszystkie barwy tęczy. Niełatwo było prześliznąć się wśród tych zwalisk ludziom, a
cóż dopiero przeciągnąć sanie. Nie raz i nie dwa w ciągu dnia zdejmowali cały ładunek,
skrzynię po skrzyni,’worek po worku, i przenosili po śliskich, gładkich jak szkło, spiętrzonych
bryłach.

Po dziesięciogodzinnym marszu rozległ się wreszcie upragniony krzyk:
— Stój!
Sygnał odpoczynku dla ludzi i zwierząt, które z miejsca pa-
lily na lód i zwijały się w kłębki. Nieraz Nansen i Johansen
poglądałi na nie z zazdrością. Oni także byli zmęczeni, ale
ed odpoczynkiem czekała ich jeszcze niełekka praca. Z tru-
171
dem rozsuipłując zamarznięte rzemienie i linki Fridtjof zdejmował ze swych sań pokrowiec z

namiotem. Jeśli w powietrzu panowała cisza, rozstawiał go sam. Wnosił do wnętrza twarde jak
deski śpiwory i rozkładał, żeby chociaż trochę rozmarzły. Kuchenki nie rozpalał od razu. Musiał
wpierw wynaleźć i przy-,, dźwigać słodki lód. Nie każdy od razu go znajdzie na białej pustyni.
Trzeba się na tym dobrze znać, wiedzieć, jak wygląda. Dużo czasu zabierało potem
rozłupywanie przezroczystej bryły i napełnianie obu garnków kuchenki. W jednym topił wodę,
w drugim jednocześnie gotował zupę. Z worków wyciągał pe-mikan, suszone kartofle bądź
swTą ulubioną potrawę—proszek z- ryby zmieszany z mąką i masłem. ¦

Zza cienkich ścianek namiotu dobiegało już ujadanie psów, wycie, skomlenie, trzask bicza i zdarty,

zachrypły zmęczeniem głos Johansena, który wszystkie siły nieczyste wzywał na pomoc przy
karmieniu zgłodniałej sfory. Psom trudno było na-starczyć jedzenia. W jednym mgnieniu oka
ginęły w gardzielach najtwardsze suchary. Zwierzęta wydzierały ‘je sobie, zdziczałe, głodne.
Prawo silniejszego było tu jedynym prawem. Jo-hansen niemało natrudził .się, broniąc słabszych
przed zagryzieniem i oglądając wszystkim łapy. Ze stu dwunastu łap musiał codziennie
wyciągać drobne, czasem prawie niewidoczne igiełki i bryłki lodu, które wbijając się między
pazury, raniły boleśnie zwierzęta. Psy przycichały, przyjaźnie potrącając oszronionymi pyskami
rękę, która przynosiła im ulgę. Przestawały szarpać się, wyć, jakby wdzięczne za tę chwilę,
która przypominała im spokojne, wygodne życie na „Framie”. Ludzie pomnieli już o nim dawno
lub starali się zapomnieć. Trudne było pojąć, że przed kilkunastu zaledwie dniami to ciepło, t<
jedzenie, te wygody były ich udziałem. Sen czy rzeczywistość Wydawało się im chwilami, że
brną po lodzie od tygodni, mic sięcy. I że ten marsz się nigdy nie skończy.

Psy na noc trzeba było wiązać. Wykorzystywały każdy mc ment swobody i ostrymi jak brzytwa

kłami rwały wory z nością. Skłębione rzucały się na siebie, gryzły z potwornyr jazgotem, plątały

background image

w jeden węzeł rzemienie uprzęży. Nielud> kiej wprost cierpliwości wymagało rozsupływanie
ich przy siarczystym mrozie.

Po wejściu do namiotu Johansen sznurował go szczelnie, odradzając się od wiatru, śnieżycy, bieli, i

tak, jak stał, wpełzał do śpiwora. Kuchenka promieniowała już przyjemnym ciepłem. Woda
powoli zaczynała parować. Zbliżała się godzina odpoczynku, a raczej nowTej męki. Ubranie
tajało powoli. Z lodowego pancerza zamieniało się w wilgotny, chłodny kompres^ który nie
wysychał w ciągu nocy, a ochładzał tylko śpiwór. Zziębnięci, lenni ludzie długo szczękali
zębami, czekając, nim zagotuje śię mpa. Nierzadko zmęczenie brało górę. Budzili się czasem w
chwili, gdy resztki jedzenia bulgotały na dnie garnka. A wte-ly trzeba było wszystko zaczynać
od nowa. Nieraz zasypiali

¦ pół zdania. Nansen całej siły woli potrzebował, by wypełznąć ‘¦ śpiwora i napełnić zupą

menażki, potem czym prędzej powracał na posłanie. Obaj jedli leżąc, rozgrzewając się
nawzajem.

¦ ij większą przyjemność sprawiał łyk gorącej wody z odrobiną ‘i-oszkowanego mleka. Napój taki

nie tylko rozgrzewał. Zapach

przypominał Fridtjofowi odległe lata dzieciństwa, Storę Fróhen.
>]<>ga matczyna ręka przysuwała do ust kubek gorącego mleka.
,1’ij — mówił dobry cichy głos — pij, synku, i zdrów rośnij”.
Dziś takie pachnące mleko pije zapewne maleńka Liv. Czy
pamięta jeszcze ojca? Czy go pozna? Myśl zatrzymuje się bez-
idna. Wicher targa płótnem namiotu, raz po raz sypie śnie-
rm zadymka. Czy doprawdy istnieje jeszcze gdzieś na świe-
«ic takie miejsce, jak dom rodzinny, ciepły, cichy, spokojny?
k może to tylko złudzenie? Świat jest biały, mroźny, wrogi.
W /ystkie siły trzeba zebrać, żeby go zwyciężyć. Nansen wtula
im; głębiej w futro śpiwora. Obaj milczą, zbyt zmęczeni, żeby
onić siły na słowa. Przed nimi znów pełen trudów dzień.
Wen, drugi. Ile tych dni jeszcze? Polamik nie wstydzi się
1 11 słabości,
.”stawiłem w kraju wszystko, co miałem najdroższego —
uje w notatniku. — Co mnie teraz spotka? Ile czasu uply-
nim zobaczą znów kiedyś moich najbliższych? Dawniej ma-
mtm bez przerwy o polarnych morzach, a teraz, gdy jestem
de wśród lodów, myślą wybiegam znów uparcie do tych,
ustały w domu, do tej, co via odwagą czekać...
172

38. Zwycięstwo i śmierć czy odwrót?

Każdy dzień marszu rozpoczynał Nansen od przygotowania posiłku. Wstawał o godzinę wcześniej
od Johansena. „Skąd on bierze siły?” — dziwił się w duszy jego towarzysz, który był j bardzo
wytrzymały, ambitny i zawsze starał się dotrzymywać j Fridtjofowi kroku. Słysząc ruch w
namiocie, psy rozpoczynały swój codzienny koncert, nie tylko głodne, ale i spragnione, jeśli w
pobliżu nie było śniegu. Mróz trzymał wciąż siarczysty — I około czterdziestu stopni Celsjusza. W
namiocie niewiele było I cieplej niż na dworze. Robiąc notatki, reperując podartą odzież, uprząż,
worki, ludzie cierpieli dotkliwy chłód. Najgorsze ze wszystkiego było szycie, do którego trzeba
było zrzucać rękawice. Dłonie pokryte bolesnymi bąblami i rankami długo nie chciały się goić.
Co dnia podróżnicy rozpoczynali marsz, na wpół jeszcze śpiący. Jeden, drugi upadek, zetknięcie z
parzącą mrozem powierzchnią lodu przywracało dopiero przytomność, smagało jak biczem. Tu
trzeba być przytomnym i silnym. Lub zginąć.

background image

Pędząc za zaprzęgiem, po miejscami równej na pierwszy rzut oka przestrzeni, musieli nieustannie
wypatrywać, czy pod skorupą młodego lodu nie czyha jakaś głębia. Pod biegnącym za ostatnimi
saniami Johansenem biała tafla rozpękła kiedyś na drobne odłamki. Po szyję zapadł w lodowatą
wodę. Mocnym podrzutem, w górę i do przodu, wyrwał się z niej i zdążył schwycić za tył sań.
Wystraszone psy szarpnęły gwałtownie,, wyciągnęły go na lód. Do późnego wieczora Johansen
biegł za zaprzęgiem, przemarznięty, w zlodowaciałej odzieży, jak zakuty w zbroi. Poranił sobie o
nią palce, rozpinając na postoju kurtkę, ostrą miejscami niby kant blachy.
174
Do bieguna było wciąż jeszcze daleko. Dalej, niż przewidywał Nansen. Obliczał on, że każdy dzień
marszu powinien przybliżać ich do celu o jakieś dwadzieścia kilometrów. Wyliczenia te jednak
zawiodły. Nansen nie uwzględniał dryfu lodowych pól, po których brnęli. Dryf ten coraz silniej
znosił podróżników w przeciwnym kierunku, na południe. Każdy dzień’ mimo nieludzkiego
wysiłku przybliżał ich do celu zaledwie o pięć, sześć, najwyżej dziewięć kilometrów. W zależności
od kaprysów prądu morskiego. A przecież te kilometry były wywalczone, wydarte Arktyce
najwyższym wysiłkiem.
Śnieg oblepiał miejscami płozy sań, zwaliska lodów zastępowały raz po raz drogę, a jeśli nawet
teren był płaski, czaiły się pod nogami rozpadliny. Nie tylko ludzie, ale i zwierzęta szybko opadały
z sił. Niszczał także ekwipunek. Przedzieranie się między zwałami lodu, ocieranie o ostre zręby
dziurawiło niemiłosiernie brezent, rozdzierało płótno worków z żywnością. I znów rozkładanie
obozowiska, i znów reperacje, i znów rozplątywanie rzemieni, uprzęży. Czasem trzeba ją było
przecinać, żeby nie przedłużać postoju, i na nowo związywać.
Gdy rozejrzeć się wokół, ginie resztka nadziei. Ten chaos doprowadza do rozpaczy. Wszystko tu
jest pomieszane, skotłowane: łańcuchy łodowych wzgórz, głębokie wyrwy, rozpadliny, potrzaskana
kra i wielkie, pojedyncze bryły piętrzą się, pną jedne na drugie. Można by pomyśleć, że patrzy się
na wzburzony ocean, ścięty mrozem. Chwilami myślę, że nie posiadając skrzydeł, nigdy nie
zdołamy się przebić przez te przeszkody. Obaj gonimy tęsknym wzrokiem przelatującą swobodnie
mewę. Gdybyż to mieć jej skrzydła! Po chwili zniechęcenia odnajdujemy w końcu w tym chaosie
jakąś szczelinę i znów otucha wstępuje w serca.
Jedynie pomiary głębokości oceanu są dla Nansena bezcenną nagrodą za trudy. Sonda wykazuje
nadal, wbrew wszystkim przewidywaniom, ogromne głębie. Pierwszy, niezbity dowód, że i tu, w
samym sercu Arktyki, nie ma żadnych większych lądów. Wyniki dla nauki wręcz sensacyjne.
Gdybyż jeszcze ten biegun... Czas trwania pierwszej wędrówki obliczył Nansen na dni trzydzieści.
Na taki okres zabrał też żywność. Po dwudziestu czterech dniach, ósmego kwietnia, kolejny pomiar
astro-
175
nomiczny wykazał, że doszli do osiemdziesiątego szóstego stopnia szerokości północnej. A to

zaledwie połowa drogi. Tak daleko na północ nikt jeszcze wprawdzie nie dotarł — to prawda.
Uo bieguna pozostawało już tylko czterysta pięćdziesiąt kilometrów, ale któż lepiej niż Nansen
rozumiał, że te kilometry były nie do przebycia.

Mróz zelżał do minus trzydziestu dziewięciu stopni Celsjusza, ale coraz wyższe torosy piętrzyły się

na horyzoncie. Coraz karkołomniejsze stawały się przeprawy. Ciągnięcie sań po lodowej
grudzie, najeżonej pionowo sterczącymi bryłami, przekraczało ludzkie siły. Zapasy żywności
wyczerpywały się zatrważająco szybko. Psy ledwie ciągnęły. Trzeba wciąż było zabijać słabsze,
żeby utrzymać przy życiu resztę. Pozostała już tylko połowa. Wychudłe, zmęczone, bardziej do
szkieletów podobne niż do zwierząt.

Nansen przeżywa rozterkę. Pierwsza w życiu porażka. Niełatwo jej stawić czoło. Trzeba sobie zdać

sprawę, co wybrać: zwycięstwo i śmierć czy odwrót?

I wreszcie przeważa rozsądek.

background image

Iść tak dalej nie sposób. Byłoby to szaleństwem. Zawracamy!...
Johansen nie śmie spojrzeć prosto w twarz dowódcy. Wie, ile kosztowała go ta decyzja. Jedyna

słuszna, ale na taką właśnie najtrudniej się czasem zdobyć.

Gdybyż to był przynajmniej odwrót na „Frarna”! Do wygody, spokoju, ciszy, kolegów. Ale nie,

trzeba setki kilometrów wędrować samotnie po pustynnych, bezludnych obszarach, nim dotrze
się do spitsbergeńskiego archipelagu.

I w milczeniu obaj ludzie rozbijają obóz. Oetatni na drodze do bieguna.

39. Widziałeś dziś Już Linę?

Wkrótce po rozstaniu z Nansenem Sverdrup zdał sobie jasno sprawę, że musi za wszelką cenę
oderwać myśli załogi od tych, którzy odeszli w samotną wędrówkę.
— Jak tam im dziś poszło, czy nie są zbyt zmęczeni?
— Żeby tylko nie schwyciły gorsze mrozy...
— Moim zdaniem, za lekko wyszli ubrani.
— Myślicie, że nie zawrócą tym razem? I tak bez końca.
Każda myśl, każda rozmowa utykały na martwym punkcie pytań, na które nikt nie mógł dać

odpowiedzi. Wytrąceni z równowagi ludzie snuli się po statku apatyczni jacyś, chmurni,
zatroskani. Jednym było żal Nansena, inni żałowali sami siebie, jeszcze inni, po raz pierwszy w
czasie podróży, zaczęli myśleć, jak długo przyjdzie im dryfować. Zaczęły się wątpliwości. Po
co, na co, dlaczego?

— Dość tego! — powiedział Sverdrup. — Ja wam zaraz, kochani, wybiję z głowy te biadania.

Popracujemy sobie ciężko, od razu nam przejdzie. Stary to, wypróbowany i nie najgorszy
sposób.

— Chłopcy, dziś przed nami stoi zadanie „bojowe! Oswobodzić „Frama” z lodów! — zawołał

natychmiast po śniadaniu.

Praca była zakrojona na miarę giganta, ale wszyscy rzucili się do niej z ochotą. Zafurczały kilofy,

zadzwoniły o lód łomy. Każdą odłamaną bryłę ładowano na sanie i odciągano jak najdalej od
statku. Nie skończono jeszcze z lodem, a już Sverdrup /.arządził przegrupowanie wszystkich
zapasów żywności. Część skrzyń i worków została przeznaczona na przeżycie sześciu miesięcy
wśród lodów, na wypadek zatonięcia statku, część na

177
marsz do brzegów Spitsbergenu. W wirze pracy przestano dręczyć się losem Nansena i Johansena.

Nie zapomniano ich bynajmniej. Byli na ustach wszystkich, przy każdym święcie, każdej
radosnej okazji. Ślepa wiara Sverdrupa w zwycięstwo udzielała się powoli innym. Na statku
zapanował znów pogodny, beztroski nastrój.

Pierwsze pytanie, jakie zaraz po przebudzeniu każdy do znudzenia zadawał wachtowemu,

brzmiało:

— Widziałeś już dziś Linę?
— Co mówi nasza Lina?
Tajemnicze kobiece imię nie oznaczało w rzeczywistości niczego innego, jak zwykłą linę, luźno

zwisającą z rufy i zanurzoną w przerębli. To „okno na świat” w ciągu całej podróży
pieczołowicie chroniono przed zamarznięciem, tylko stamtąd można było zaczerpnąć wody na
wypadek największego nieszczęścia, jakie mogło spotkać ludzi wśród lodów — pożaru. „Okno
na świat” spełniało jeszcze i inne zadania. Opuszczano do niego barometry, służące do
pobierania próby wody, i sondy, którymi mierzono głębokość oceanu. Zwisająca z rufy lina
obwieszona była ponadto wszelkiego rodzaju termometrami i siatkami do połowu krabów czy
innych żyjątek morskich.

Nim pomiary astronomiczne Scott Hansena zasygnalizowały, w jakim kierunku prądy morskie

zepchnęły „Frama”, tajemnicza Lina uprzedzała wcześniej o każdej występującej zmianie dryfu.
Do chwili wymarszu Nansena na biegun wszyscy uczestnicy wyprawy witali z radością każde

background image

odchylenie na północ. Teraz ucieszyłby ich najbardziej kierunek zachodni, ten, który przybliżał
„Frama” do kraju.

Słońce dnia polarnego w swej dwudziestoczterogodzinnej wędrówce po niebie przygrzewało coraz

silniej. Pola lodowe rozchodziły się powoli, tu i ówdzie-połyskiwała między nim czerń wielkich
połyni. Silny wiatr południowo-wschodni kruszył krę wokół statku. Dzień i noc, bez przerwy,
bryły lodowe biły znów o kadłub.

Nikt poza Sverdrupem nie ucieszył się, że w środku lata „Fram” przekroczy osiemdziesiąty piąty

stopień szerokości pół-/ nocnej. Każdy stopień na północ oddalał statek od macierzystego portu,
od Norwegii. O trzecim zimowaniu wśród lodów

178
nikt nie myślał z radością. Było njeUniknione. I nikt nie mógł zaręczyć, czy to juz ostatnie.
Wreszcie jakieś wielkie pole lo(W przygarnęło znów >)Fra_ ma” na noc poiarną i drytoWał wraz z

nim miąża^ powoli) bez pośpiechu. Burza sniezr^ j siarczyste mrozy przerwały wszelkie prace
na zewnątrz, rUchome wyprawy na saniach czy polowania. Tylko obserwacje j pomiary
prowadzono zimą regu_ larnie, jak przez cały czas trWania wyprawy- Przewidując nowe ataki
lodów, Sverdrup polecił zdjąć z pokładu . złożyć na h_ dzie prawie cały zapas węgla>
urządzenie popsutego wiatraka napędzającego dynamo, cięzkie baterie niepotrzebnych
akumulatorów i wiele mnych przedmiotów, które dużo ważyły

- Im lżejszy będzie „Fram” __ tłumaczył zdziwionym uczestnikom wyprawy —¦ tym łatwiej lód>

napierająC) wyniesie g0 w górę.

I tak się stało.
Już od kilku miesięcy półnoCny kiemnek dryfu zmienił się na zachodni. Hucznie świętowano

przecięcie sześćdziesiątego stopnia długości wschodniej. „Frar^” znajdował się wówczas na po*
ludnikuChabarowska. .

— Gdybyż to już można było wypić toast za naszych zdobywców bieguna! — wzaychał jeclen z

biesiadników przy suto zastawionym stole-

— Ani mi się ważcie, jeste^ przesądny —. krzyczał Amund-ien, bijąc pięścią w stół, az

zad^więczały kubw_

- Pijmy! Precz z zabobonami, _ oponował gorąco Sver.
ilrup.
- Wypić nigdy nie zawadzi, _ Trzy zimy polarne pod big_
unem nie zdołały przygasic dObrego numoru lekarza. — Tym . i rdziej że z miłości dla naszeg0

dowódcy popijamy wciąż, jak niemowlęta, bezalkoholowe trUftkL

— Jak dowiemy się juz na pewno, że.Nansen stanął na bie-Kimie, to jak whiski me znoszs> urżnę

się bgz reszty! __ wołał |)<)dochocony kucharz.

- A czy ty chociaż na chwilę wątpisz? ___ oburzali się innL

40. Czyż tylko biegun jest ważny?

Pierwszy lutego 1896 roku przyniósł nową okazję do świętowania. „Frani” przecinał trzydziesty
południk długości wschodniej. Wciąż bliżej ojczyzny. Wszyscy żyli nadzieją szybkiego powrotu.
Żona, dzieci, rodzina zaprzątały myśli załogi. Tylko Johansen i Scott Hansen byli kawalerami. Ale
i na nich czekały stęsknione matczyne serca. Amundsen coraz częściej z czułością przypatrywał się
zawieszonej nad swoją koją fotografii, na której koło żony stało siedmioro dzieci. Tylko Sverdrup,
który zajął kajutę Nansena, odwracał wzrok od portretu Ewy. Wydawało mu się, że teraz, gdy
„Fram” płynął już bezpieczny, w jej pięknych szeroko rozwartych oczach czyta niemy wyrzut.
„Czemu puściłeś Fridtjofa w nieznane? — zdawały się pytać. — Mogłeś go przecież zatrzymać,
wytłumaczyć. Czyż tylko biegun jest ważny?”
W końcu maja na rozkaz Sverdrupa po raz pierwszy od przeszło dwu lat rozpalono pod kotłami.
Zaledwie czterysta kilometrów dzieliło już statek od północnego cypla Spitsbergenu. Ale pierwsze
próby wyzwolenia się z kleszczy lodu przygasily radość. Nie pomogły ładunki prochu, nie

background image

pomogły wyłamywania łomami twardych bloków. Cały lipiec przeszedł na bezowocnych próbach.
Raz jeden tylko udało się „Franiowi” przepłynąć swobodnie kilkadziesiąt kilometrów. I znów silny
podmuch wiatru w ciągu jednej zaledwie nocy odpędził go daleko na półno< Mila za milą, metr za
metrem, nie schodząc prawie z mostk.i kapitańskiego, Sverdrup wywalczał uparcie drogę na poi
ml nie. I wreszcie trzynastego, szczęśliwa dla statku liczba, „Fram wypłynął na wolne od lodów
wody północnego Oceanu Atlan tyckiego. Wszyscy odetchnęli z ulgą.
180
— Zmiana kursu! Podnieść flagi! Przygotować armatę do honorowego salutu! — krzyczał

podniecony kapitan, gdy mu wachtowy zameldował, że na horyzoncie zauważył jakiś kuter
rybacki.

Pierwszy po trzech latach... może załoga będzie coś wiedzieć o losach Nansena?...
Rybacy z kutra ze zdumieniem patrzyli na wielki, dziwny statek prujący szybko wody w ich

kierunku. Huk armatki napełnił ich przerażeniem.

— Czego oni chcą od nas?
— To jacyś szaleńcy!
— A może piraci?
Gdy statki zetknęły się burtami, z pokładu „Frama” padło szybkie, niecierpliwe pytanie:
— Czy Nansen powrócił już z bieguna?
Wszyscy byli pewni, że usłyszą upragnione „tak” i szykowali się, żeby tę odpowiedź powitać

hucznym „niech żyje!” Ale usłyszeli inną — krótkie „nie”/

— Na Wyspę Duńską przypłynął ostatnio Szwed Andree. Chce lecieć do bieguna balonem. On

coś rfloże powie wara o Nan-senie — pocieszał Sverdrupa szyper. — Popłynę z wami, chcecie?
Znam dobrze drogę do fiordu, w którym zatrzymał się jego statek.

1 znów nadzieja powraca w serca. Może Andrśe będzie wiedzieć? Ale jeśli leci do bieguna, to chce

zapewne być jego zdobywcą. A jeśli Nansen dotąd nie wrócił...

— Pełna naprzód! — pada komenda.
Sverdrup nie schodzi z mostka, nie odpowiada na pytania. Do jego serca po raz pierwszy zakradł

się straszny niepokój.

Po przeszło tysiącu dniach podróży wśród lodów, w ponad pięćset dni od chwili rozstania się z

Fridtjofem, załoga ujrzała ląd wybrzeża Wyspy Duńskiej. W chwili gdy „Fram” pośpieisz-nie
rzucał kotwicę, do trapu przypłynęła motorówka, a w niej postawny, wąsaty mężczyzna o
energicznej twarzy i chmurnym spojrzeniu — Andree.

— Czy Nansen... — wyrzuca z siebie Sverdrup, nie kończąc zdania.
— Nie, jeszcze nie powrócił!
0 Fridijof...

41. Klęska, nie pierwsza i nie ostatnia

— Klęska! —¦ głos Nansena stojącego przed namiotem zabrzmiał tak przejmująco, że na wpół
jeszcze rozespany Johan-sen wyskoczył ze śpiwora na równe nogi.
— Da;waj zegarek! Prędzej! — niecierpliwił się Fridtjof. — Nie nakręciłem wczoraj swego, nie
wiem po prostu, jak mogłem o tym zapomnieć.
Mówiąc to wyglądał jak uosobienie nieszczęścia. Przybladł jeszcze, rzuciwszy okiem na podany
przez towarzysza kieszonkowy chronometr.
— Stoi! Oba stoją! Co teraz będzie? — wyszeptał. Daremnie potrząsali obydwoma zegarkami,
przytykali je do
ucha, żeby złowić najdrobniejszy choćby dźwięk. Oba milczały jak zaklęte. Jak bez pomocy zegara
na tym pustkowiu określić współrzędne geograficzne? Jak odnaleźć właściwy kierunek marszu?

background image

— Za wszystko widać trzeba w życiu płacić! — powiedział z goryczą Nansen. — A takeśmy się
już cieszyli. Od chwili, w której zdecydowaliśmy się na odwrót spod bieguna, Arktyka stała się
jakaś przyjazna dla nas, łagodna. Sam powiedz. A teraz ten nowy cios.
Johansen przytaknął, nie przerywając milczenia. Cóż tu dużo mówić, Nansen miał rację. Od
dziewiątego kwietnia, od chwili rozpoczęcia odwrotu, słońce świeciło bez przerwy, w
bezwietrznym powietrzu’ panowała cisza. Skończyły się mroźne wichury, śnieżyce, jakby nożem
uciął. Straszne lodowe zwaliska nie przecinały już drogi, tylko ciągnęły się po obu jej stronach jak
szpalery. Nie dalej jak wczoraj udało się ludziom po raz pierwszy mimo zmęczenia pokonać
dwadzieścia dwa kilometry. Gdy-byż z taką szybkością szli nie spod bieguna, ale na biegun!...
182

— Szkoda czasu na biadanie, wyciągaj tablice astronomiczne. Powinny być w
tamtej blaszanej slkrzyni. Zaraz nastawimy chronometry. Będziemy mieć

dokładny czas, dokładny jak w obserwatorium.
Nansen nie umiał się długo smucić. Jakby trudności istniały po to tylko, żeby

wyzwalać w nim nowe niespożyte siły; jakby potrzebne mu były do życia.
— Obliczymy zaraz dokładnie godzinę, obserwując odległość kątową między słońcem

a księżycem — mówił sam do siebie, rozstawiając statyw i przykręcając do niego
teodolit. — Co się tak guzdrzesz? Co tam sobie mruczysz pod nosem? Nie słyszę! —

rzucił w kierunku Johansena i nie czekając nawet odpowiedzi zaczął coś nucić.
Johansen grzebał jeszcze chwilę w skrzyni, wyjmował i przekładał po raz

dziesiąty wszystkie papiery. Ruchy jego były coraz powolniejsze.
— Nie zabrałem! — krzyknął wreszcie z rozpaczą.

— Jak to? Co powiedziałeś?
— Nie ma, nie zabrałem. Musiały zostać na „Framie”. Ręka Nansena zacisnęła się

mocno na podstawie teodolitu.

 czy mu pociemniały. Już miał wybuchnąć, ale gorzkie słowa i marły mu na ustach na widok

pobladłej, ściągniętej przera-„iiiem twarzy Johansena. „Nie czas i nie miejsce tu na wy-nówki”
— przebiegło mu przez głowę.

— Nie martw -się, damy sobie jakoś radę — rzucił już opanowany.
Ale Johansen, wciąż blady, potrząsał przecząco głową.

— Zginiemy bez dokładnego czasu. Najmniejsza omyłka ‘bliczeniach,

choćby tylko o parę stopni geograficznych, może prowadzić nas na pełne morze
zamiast na wyspy archipela-

l i to wszystko przeze mnie! — wybuchnął nie panując dłu-i nad sobą.

- Damy sobie jakoś radę! — powtórzył Fridtjof machinie, ale widać było, że sam nie wie
jeszcze, jak złu zara-
- Busolę mamy, mamy także pomiary długości i szerokości ‘.raficznej z ostatniego postoju. To
chyba powinno-wystar-
mówił sam do siebie. Wystarczy w zupełności — po-
183
wtórzył już głośniej. — Nie martw się, stary, wszystko zaraź obliczymy!
I po chwili zaszyty w śpiwór, z tablicami logarytmicznymi w ręku, pogrążył się w ustalaniu

położenia geograficznego.

— Ucisz psy! Przeszkadzają mi diabelnie — prosił tylko od czasu do czasu,’nie podnosząc nawet

oczu znad długich kolumn cyfr, którymi wypełniał jedną po drugiej karty notatnika.

Żmudne matematyczne obliczenia trwały niemal cały dzień. I Johansen dwoił się i troił. Podrzucał

ciągle psom jakieś suchary, żeby tylko nie szczekały, ugotował zupę, najlepszą, jaką umiał, i
zabrał się do zszywania podziurawionego kajaka. Raz po raz z szacunkiem,popatrywał tylko na
zagłębionego wciąż w wyli-j czeniach towarzysza. Wreszcie Nansen z rozjaśnioną twarzą
odłożył na bok papiery.

~ Mam. To nie było wcale łatwe, wiesz? Niektóre wzory musiałem sobie przypominać, inne

dopiero wyprowadzać. Ot, wyszedł człowiek z wprawy. Ale myślę, że nie będzie błędu w

background image

obliczeniach. Teraz pilnować musimy zegarków jak źrenicy oka. Nie miałbym wielkiej ochoty
tej robótki znów prędko powtarzać. A teraz daj mi jeść. Umieram z głodu.

Johansen odetchnął z ulgą. To był dobry znak, Fridtjof rzadko kiedy myślał o swym żołądku.

Chyba że był w świetnym humorze.

Zwijanie obozu nie obeszło się bez przeszkód. Najlepszy z zaprzęgu pies Baro, widząc swych

towarzyszy w uprzęży, gotowych do wyruszenia w dalszą drogę, wyśliznął się naraz z obro-‘ ży
i z podkulonym ogonem rzucił się do ucieczki. Gdzie go szukać? Jak złapać? Trzeba było długo
czekać, nim zawstydzony winowajca powrócił. Samotny zginąłby marnie w lodowej pustyni, a
tak długo jeszcze służył swoimi siłami ludziom.

I znów dni za dniami przechodziły na żmudnym marszu. W. południe rozmiękły lód,
bulgocąc kałużami, w których przeglądało się słońce i obłoki, mokrą warstwą

oblepiał narty, hamował ruch sań. Z wielkiej sfory psów pozostało już tylko
dwanaście. Wychudłe, z zapadniętymi bokami, z każdym dniem | mniej miały sił.

Były wciąż głodne, nienasycone. Pozostawione przypadkiem w pobliżu narty w
jednym okamgnieniu zostawały ogołocone z rzemiennych i płóciennych

uchwytóv
Wszystko co do ostatniego strzępa ginęło w przepastnych gardłach.

Sytuacja, w jakiej znaleźli się podróżnicy z końcem maja, najsilniejszego
człowieka mogłaby załamać. Ocean coraz bardziej przypominał swym wyglądem

gigantyczną szachownicę. Białe i czarne nieforemne pola, lód i woda, zaciągnęły
się wokół, zalegały horyzont. Klucząc, obchodząc szerokie kanały morskie,

przemoczeni po pas ludzie szli wciąż naprzód. Musieli ciągle mieć się na
baczności, powierzchnia lodu tu i ówdzie uginała się niespodziewanie pod

ciężarem nart, a cóż dopiero załadowanych sań. Strata choćby jednych byłaby
wyrokiem śmierci.

Nansen zmniejszył racje żywnościowe, bo zapasy wyczerpywały się zbyt szybko.
Czas trwania marszów z żalem ograniczyć musiał do siedmiu godzin. Jak coś bardzo

odległego wspo-minalrteraz z Johansenem te dni, podczas których biegli za
zaprzęgiem po dziesięć i dwanaście godzin. Na domiar złego pogoda drwiła z nich

wyraźnie. Rozpoczynali marsz senni, nie wypoczęci, głodni, przy akompaniamencie
ryku wiatru, nieraz chłostani zadymką śnieżną. Wystarczyło jednak, żeby rozbili

obóz, niezdolni już do zrobienia jednego kroku, a tu lód migotał przyjaźnie, w
promieniach słońca, a chmury rozchodziły się, odsłaniając czyste niebo, jakby

wsiąkły w błękit.
I jak tu zachować pogodę ducha czy cierpliwość?

184

42. Zabłądziłem!

W pierwszych dniach lipca przyroda wyręczyła ludzi w decyzji. O dalszym marszu nie mogło być
mowy. Wokół namiotu przelewały się strugi wody pełnej lodowatych brył. Wypłynąć w ciężkiej
szalupie okrętowej byłoby wielkim ryzykiem, a w lekkim, płóciennym kajaku po prostu
szaleństwem. Zresztą kajaki były w strzępach. Miejscami porwane kłami psów, miejscami
podziurawione lodowymi zrębami wymagały gruntownej reperacji. Nawet szkielety nie ostały się
całe. A przecież w tym środku transportu skupiła się cała nadzieja wędrowców. Bez kajaków
byliby zgubieni.
Na szczęście Nansen nie poddawał się łatwo zwątpieniom. „Zawsze powtarzałem, że to tylko
niepotrzebna strata czasu, nie stać mnie na to. Zbyt wiele mam w życiu do zrobienia” — podkpiwał
sobie jeszcze w Norwegii. I teraz, nie tracąc czasu na biadania, obaj zabrali się do pracy. Ciężkiej,
żmudnej i odpowiedzialnej.
— Kto wie, może w tych kajakach będziemy musieli płynąć po otwartym morzu — powiedział
kiedyś Johansen, z trudem utrzymując w zesztywniałych od zimna palcach wielką, grubą
igłę-

background image

— Dobry z ciebie kompan, przeciwności cię nie zrażają mówił z uznaniem Nansen, widząc, z

jakim uporem pracuje jegc towarzysz.

— Na tobie się wzoruję — odwzajemnił się Johansen, rac z pochwały, i jeszcze prędzej

wymachiwał igłą.

Nierzadko praca trwała i szesnaście, i dwadzieścia godzinj W chłodzie, o głodzie i po

nieludzkim zmęczeniu ostatnich trzech miesięcy marszu. Po raz pierwszy od chwili opuszczeJ
nia „Frama” na początku czerwca Nansen zważył starannie su-

186
chary i masło do śniadania. Racja poranna nie mogła Prz czać dwudziestu gramów tłuszczu i

dwustu gramów chle a. „To i tak jeszcze nieźle. Gdybyśmy tyle mogli mieć do końca podróży!”
— wzdychali obaj. Na szczęście, tego samego dnia upolowali przelotną rybitwę. Jedną małą
ptaszynę^ na dwóch wygłodniałych mężczyzn, którzy pożarliby na miejscu ca g rena. Po
tygodniowym postoju rozpoczął się znowu marsz. ^

— I znów wszystko jest nam na przekór — na wpoi z o się, na wpół kpił Fridtjof. — Popatrz,

ledwieśmy skończyli naprawiać kajaki, ani śladu wody. Jakby te pola ktoś umyślnie
zacementował lodem.

— Jeszcze będziesz miał wody dosyć, nie chciałbym tego w złą chwilę powiedzieć. — Johansen

pokiwał smutno głową. -Jeszcze ją będziemy przeklinać.

Przeklinali rzeczywiście, i to dość prędko. Tu zwaliska r5V tam połynia lśniąca ciemną wodą —

tu znów lód. Ot, przi claniec. Nansen pierwszy wyruszał na zwiady, wyszukując naj-Jepszego
przejścia dla zaprzęgu.

„To były koszmarne chwile — opowiadał później Johansen matce. — Chwilami wydawało mi się,

że Fridtjof nie wróci juz nigdy, że zostanę sam. Sam w tej pustyni. Ogarniał mnie lęk. Chciałem
za nim biegnąć, zatrzymać go, nie puścić. Jeszcze teraz we śnie to nieraz przeżywam. Budzę się
zlany potem, le, mamo, ty tego nie zrozumiesz, nikt nie zrozumie, kto sam nie przeżył, nie
słyszał tej ciszy, nie widział miesiącami, latami niczego prócz tej straszliwej bieli”.

Któregoś dnia Fridtjof wrócił z wywiadu zmieniony nie cło poznania. Twarz miał poważną.
—¦ Zabłądziłem! — powiedział krótko.

~ Jak to? ‘¦
„.

—¦ Nie umiem odpowiedzieć sobie, gdzie się znajdujemy. ig wiem. Może to
zmęczenie? Może błąd? Pamiętasz, wtedy kiedy nastawiałem chronometry. Tu

wystarczy drobny, ot, choc-dv dziesięciosekundowy, żeby zamiast na ląd wyjść na
pe ny ;ui.

— Obawiałeś się ciągle, że skręcimy za bardzo na wschód.
— TakL ostatnio szliśmy cały czas w kierunku południowo-

187
-zachodnim. I boję się, czy nie minęliśmy już północnego cypla archipelagu Ziemi

Franciszka Józefa. To byłaby katastrofa.
—- Tam po południowej krawędzi lodu iść dalej nie sposób — podjął Johansen.

— A podróż w kajakach bez żywności także jest nie do pomyślenia — zawtórował mu
Nansen. I chociaż po chwili dorzucił mocniej: — Nie martw się, stary. I tak damy

sobie radę! — to w głosie jego nie było zwykłego przekonania.
Rozmokłą w południe powierzchnię lodu mróz powlekał nocą szklistą, cienką

skorupką. Pękała z trzaskiem pod ciężarem płóz. Sanie grzęzły i zapadały. Ludzie
po kolana brnęli w tym błocie polarnym, psy w nim czasem znikały, z trudem

gramoląc się znów na powierzchnię.
W końcu czerwca podróżnicy resztką sił dotarli do brzegów jakiejś ogromnej

połyni. Zbyt wielkiej, by ją obejść.
— Może spróbujemy wreszcie naszych łodzi?

Johansen wiedział, że takie pytanie Nansena równało się rozkazowi. Bez słowa
zaczął z sań zdejmować kajaki. Nieraz już ustalali, co należy zostawić, jeśli

przyjdzie im płynąć. Kajaki po-tonęłyby pod ciężarem pełnego ekwipunku. Ale w
ostatniej chwili lęk ścisnął serce młodego człowieka.

background image

— Co zrobimy z zapasowymi nartami? — spytał niepewnie i drgnął słysząc
stanowczy głos:

— Zostawić! r •

— Brudne koszule, bielizna?
— Zostawić!
— Namiot?
Odpowiedziało mu milczenie. Zostawić namiot? Jakże nocować na tym wietrze, śniegu? Obaj

mężczyźni pasowali się ze sobą przez długi moment.

— Tym razem jeszcze zabierzemy — usłyszał wreszcie z ulgą Johansen.
— Śpiwór?
— Zostawić!
Tego było zbyt wiele. Nie wytrzymał.
— Jak to? Wyrzucić śpiwór? W czym będziemy spać? To szaleństwo!
— Mokry, brudny, ciężki — protestował słabo Nansen. —
188
Chcesz, żebyśmy potonęli? — Ale widząc upór w oczach towarzysza, szybko dorzucił: — Zabierz

ostatecznie, spróbujemy. Wyrzucić zawsze można.

Kajaki, ustawione obok siebie bokiem, w odstępie dwu metrów, powiązać trzeba było nartami. W

poprzek stanęły sanie. Jedne na dziobowej części, drugie na rufowej. Co począć z psami?
Pozostały już tylko trzy. Ale i to zbyt dużo. Nansen odwrócił głowę, widząc, że Johansen
podnosi broń do ramienia. W \akich chwilach miał zawsze wrażenie, że popełnia morderstwo na
kimś bliskim. Naraz usłyszał radosne ujadanie. Widząc sanie wysoko ustawione na kajakach,
wszystkie psy jednym susem dopadły ich i ułożyły się wygodnie, przyjaźnie merdając do
zdumionych ludzi puszystymi ogonami. Tym skokiem same zadecydowały o swym losie.

43. Jak długo przyjdzie czekać w „Obozowisku Tęsknoty”?

Wiosłowanie po pełnej kry wodzie było niełatwe. Sanie i na~x-t.y wystawały poza kajaki. Tratwa,
bo trudno inaczej nazwać ten wodny wehikuł, skręcała wciąż w lewo. Przez pocerowane ‘ płótno
woda wsączała się jak przez sito. Raz po raz polarnicy musieli odkładać wiosła i chwytać za
czerpaki. Ale jakoś płynęli.
— Co za szczęście! — ucieszył się Johansen.
¦— Pomyśl tylko, nareszcie odpoczywają nogi. Podróżujemy niczym królowie — wtórował mu

Nansen.

Tuż przy krawędzi lodu, do którego dobijała tratwa, coś dziwnie zabulgotało.
— Uciekła — wciągając na brzeg sanie, Nansen patrzył z żalem na szeroko rozbiegające się po

wodzie kręgi. — Pierwsza foka!

— Taki wór mięsa i tłuszczu — zawtórował mu Johansen. ¦— Weź harpun, a nuż się jeszcze

pokaże?

— Skądże, to płochliwe stworzenie. Ta jest już stracona... Nim Nansen dokończył, nad spokojną

falą wyjrzała znów

ciekawie okrągła głowa z wielkimi wąsami.
— Strzelaj! — krzyknął.
Kula Johansona była celna. Błyskawicznym rzutem Nansen wbił harpun, w tonące zwierzę, rzucił

się na kolana, szarpnął mocno za rzemienną linkę i ciągnął, co sił, do siebie.

W zapale polowania obaj nie dostrzegli, że tratwa oddaliła się powoli od brzegu. Sanie stały już na

samej krawędzi lodu. Przez przechylony silnie kajak Nansena pełnym strumieniem przelewała
się fala. W jednej chwili wszystko, co było na po-

190

background image

kładzie, znalazło się w morzu. Kuchenka szczęśliwie nie zatonęła, na powierzchni utrzymał ją

pusty, hermetycznie zamknięty kocioł, ale gnana wiatrem, odpływała coraz dalej. Do wody
zsuwają się już narty. Jeszcze chwila, a kajaki zatoną.

Puścić fokę czy ratować ekwipunek? — Nansen rzuca linkę, nie podnosi, się z kolan, chwyta za

sanie i stara się je przyciągnąć do siebie, krzycząc:

— Wiosłem, mocniej wiosłem, w prawo!
Johansen, po pas w wodzie, dociska czym prędzej swój kajak do krawędzi lodu i razem wciągają

sanie. Teraz kolej na kajak. Napełniony wodą jest strasznie ciężki. I wreszcie rzut oka na fokę.
Mają szczęście. Nie zatonęła.

Przejęci radością tańczyliśmy jak wariaci wokół wielkiego, tłustego zwierzęcia. Napełniony wodą

morską kajak, przemoczone rzeczy nie miały w tej chwili dla nas najmniejszego znaczenia.
Przed nami, tu w zasięgu naszych rąk, leżało mięso i tłuszcz. Wszelkie nasze troski znikły w
jednej chwili, jakby je zdmuchnął wiatr. Nigdy chyba jeszcze tu, wśród lodów podbiegunowych,
nie było ludzi tak szczęśliwych i zadowolonych ze swego położenia, jak my obaj, wtuleni w
śpiwór, najedzeni. Jedliśmy i zupę z foki, i mięso, i tłuszcz, póki miejsca starczyło w żołądku.
Czyż można sobie coś wspanialszego wymarzyć? I to kiedy? W rocznicę wyjazdu z domu i
setnego dnia ni chwili opuszczenia „Frama”... Tłuszcz surowy jest wyborni, w zupełności
zastępuje masło. Mięso? O lepszym nie może być mowy... Naleśniki z krwi foki smażone na
tłuszczu były wprost znakomite. 1 w „Grand Hotelu” nie mogłyby lepiej smakować, nawet przy
kuflu piwa... Lepiej co prawda nie wspominać, jak przy tym smażeniu na dymiącej lampie pieką
oczy I jak łzy same płyną... Nasza uczta o mało nie skończyła się katastrofą. Lampa na tłuszcz,
którą sporządziłem z kawałka błahy, nagrzała się widać zbytnio pod gorącą patelnią. Płomień
buchnął wysoko w górę. Próbowałem, go ugasić, było już za późno, żeby lampę wynieść na
dwór. W jednej chwili cały namiot wypełnił się gryzącym dymem. Chwyciłem garść śniegu i
rzu-rilrm na rozpalony tłuszcz. Rozprysł się niestety na wszystkie

‘>>ny, skwiercząc i trzeszcząc. Nad lampą buchnął słup ognia. ¦:lo się wszystko, co było w pobliżu.

Na topói uduszeni rzu-

191

ciliśmy się na łeb, na szyję do wyjścia.,, szczęśliwi, żeśfiiy Z tyciem uciekli.
Po wybuchu lampa zgasła, ale nad miejscem, na którym stała patelnia, w płótnie namiotu widniała

ogromna dziura. Musieliśmy poświęcić jeden z żagli przygotowanych do sań, żeby ją załatać...
Ale nie dałem za wygraną. Po powrocie do namiotu z trudem roznieciłem znów ogień i
upiekłem wreszcie ostatni naleśnik. Nie mogłem go przecież darować. Posypany cukrem, był
jeszcze smaczniejszy.

Spałaszowaliśmy to świetne danie w doskonałych humorach.
— Dalszy marsz jest niemożliwy — zdecydował Nansem. -Skoro można tu coś niecoś upolować,

nie zginiemy z głodu. Odczekajmy lepiej, nim śnieg i lód stopnieją chociaż trochę. Może i
kanały wodne się wtedy poszerzą?

Postój trwał cały miesiąc. Wymęczeni marszem ludzie potrzebowali odpoczynku. Wygłodniali

pożerali masę mięsa. Na szczęście w „spiżarni” wciąż go było dużo. Foki i trzy białe
niedźwiedzie, upolowane przez Nansena, dawały im poczucie niezmierzonego bogactwa i
bezpieczeństwa.

Z energią zabrali się do gruntownej reperacji kajaków. Co/ było teraz od nich ważniejszego?

Gdybyż mogły nie przemakać? „Potrzeba jest matką wynalazków” — uczono Fridtjoia od
dzieciństwa. Pełen zawsze śmiałych i niezwykłych pomysłów, teraz zamienił się nagle w
chemika. Nie załamywał rąk, nie biadał nad ciężkim losem, lecz postanowił sporządzić jakąś
uszczelniającą masę do izolacji. Pomysł dobry, ale z czego? I na to znalazł się sposób. Kości
ubitych zwierząt Nansen rąbał na drobne kawałki, tarł_potem na miałki proszek, spala) i mieszał
z roztopionym tłuszczem foki. Z takim trudem otrzymany produkt wcale go nie zadowolił.

background image

Domieszał więc jeszcze trochę sadzy. Ale sadzę niełatwo było zebrać. Po paru dniact
kłopotliwych prac obaj zakopceni podróżnicy przypomina1! wyglądem kominiarzy.

— Dym nad naszym namiotem wznosił się czarnym słupe widocznym chyba gdzieś na

Spitsbergenie, a co gorsze, sadzy dawał bardzo niewiele — śmiał się później Nansen.

Napracowali się obaj niemało, namęczyli, aż wreszcie sad; zmieszaną z foczym łojem pokryli

szczelnie płótno kajaków

192
a po wierzchu pociągnęli jeszcze cienką warstwą farby olejnej, wyciśniętej z paru tubek. Farby

miały służyć Fridtjofowi do utrwalenia na płótnie piękna Arktyki. A uchroniły go przed
zatonięciem.

Kajaki wciąż przeciekały. Wobec tego Nansen zakleił jeszcze dodatkowo wszystkie szwy i

naprawione wielokrotnie miejsca stearyną stopioną ze smołą, której trochę zabrali ze sobą. I to
dopiero pomogło.

Dni wlokły się wolno za dniami. Stan lodów nie wróżył nadal nic dobrego. Trzeba było czekać.
Życie nasze tutaj przypomina mi trochę historię zasłyszaną u Eskimosów. Pojechali zebrać travję

na brzegu fiordu, a widząc, że jeszcze nie wzeszła, rozłożyli się obozem, i czekali cierpliwie tak
długo, póki można ją było skosić — notuje w połowie lipca Nansen. A dalej tak się żali:

Ten śnieg, który nie chce ustąpić przed deszczem, doprowadza mnie do rozpaczy. Może na koniec

zginie, miękki i pulchny jak piana... Zbyt już przywykłem do rozczarowań, by w cośkolwiek
jeszcze uwierzyć! Dobra to szkoła cierpliwości... Jakże miło musi być dziś w domu. Wszystko
pokryte kwieciem, fiord drży w świetle- słonecznym. Może siedzisz, Ewo, na szczycie skały z
małą Liv lub pływasz swoją łodzią po morzu? I znów wzrok pada na biel, przez otwór w
namiocie. Niejedna jeszcze bryła lodu dzieli chwilę obecną od tej, która nadejdzie.

I dużo czasu upłynie, nim was zobaczę... Wszystko mi obojętnieje. Tęsknię za jednym tylko, za

domem.

Nic dziwnego, że miejsce długiego postoju obaj zgodnie nazwali Obozowiskiem Tęsknoty.
Gwałtowny skok temperatury obudził nadzieję. Chmura, zalegająca już od dawna południową

część horyzontu, rosła w oczach, potężniała, pochłonęła całe niebo. I wreszcie spadł upragniony
deszcz, przechodząc chwilami w ulewę. Nareszcie! Dudnił o ściany namiotu, wlewał się do
wnętrza, topił lód. Może .imiast trzeciego zimowania wśród lodów uda się przed nocą polarną
powrócić do kraju?

— Ruszamy w dalszą drogę! Jak najszybciej! Jak tylko się trochę przejaśni.
Podniecony Joha-nsen nie czekał nawet tego wezwania. Już
1’YkItjof...
193
rozlane jak wiosną rzeki. Znikły gdzieś wielkie lodowe płyty. W chaosie odłamków kry nie sposób

znaleźć przejścia. Wisl-kie połynie, które szybko i bezpiecznie można było przepłynąć
kajakiem, zamknęły się, zwarły, jak za dotknięciem różdżki nie tyle dobrej wróżki, co jakiejś
złośliwej czarownicy. Rad nierad, Nansen musi się decydować na przepływanie, raz po raz,
wąskich kanałów.

Pierwsza próba, wydawało się, trwa bez końca. Opuścić kajaki na wodę, powiązać je rzemieniami,

ustawić na wierzchu sanie i po trzech, czterech metrach kanału wodnego na nowo rozwiązywać,
ściągać sanie na lód, podnosić kajaki na brzeg i znów mocować na saniach. Próba cierpliwości
jeszcze jedna, i z tych wielu nie najlżejsza.

— Daleko nie zajdziemy w ten sposób. Trzeba to inaczej zrobić. Zaczekaj.
Stanowczy głos Nansena dodaje otuchy zrozpaczonemu Jo-hansenowi. Co też Fridtjof nowego

wymyśli?

— Zrobimy wszystko na odwrót. Sanie przywiążemy na stałe do spodu kajaków.
— Jak to?
— Zobaczysz sam za chwilę.

background image

Przeprawa przez niewielkie jezioro wśród lodów poszła sprawnie. Umocowane na saniach kajaki

dawały się lekko spychać na wodę i jeszcze łatwiej wyciągać na przeciwległy brzeg.

— Wiesz, skąd mi ten pomysł przyszedł do głowy? — śmieje się uradowany Nansen. — To nie

mój. Czytałem kiedyś, że tak radzą sobie syberyjscy łowcy fok. Używają zawsze łodzi na
płozach.

Rozwiązanie sprawy było genialnie proste, ale tego dnia podróżnicy niedaleko się posunęli. A i noc

koszmarna. Woda ze wszystkich stron podmywała namiot, a śpiwór, zszyty z lekkich,
wełnianych koców, przemókł od razu. Z żalem myśleli o pozostawionym w Obozowisku
Tęsknoty ciepłym futrzanym. Próby spania wprost na nie rozmokłym lodzie także zawiodły.
Nansena schwyciły bóle reumatyczne. Rankiem, z trudem rozprostowywał plecy, każdy krok
sprawiał mu ból, do którego nie chciał się przyznać. Johansen udawał, że nie widzi
wykrzywionych cierpieniem rysów twarzy towarzysza. Wreszcie pod byle

196
pretekstem sam wyruszył na poszukiwanie jakiegoś dogodnego przejścia. Był przerażany. Choroba

tu — to koniec.

Przejścia dogodnego nie ma. Trzeba iść wciąż przed siebie, na oślep, na tę ziemię rozmigotaną w

słońcu tysiącami blasków,, tak bliską i tak nieskończenie wciąż daleką. Brnąc po lodzie za
saniami Nansena, wierny druh popycha je ciągnąc jednocześnie swoje.

Deszcz, który tak niedawno jeszcze przyzywali, oczekiwali go jak zbawienia, siąpi, siecze. To

dokuczliwa mżawka, to znów rzęsista ulewa stają się przekleństwem. A wiatr? Wciąż
przeciwny, wciąż ten sam, z uporem odgania krę od lądu. A wraz z krą — ludzi. Na postojach,
które nie są odpoczynkiem, lecz męką, Johansen jak dobra matka krząta się koło Nansena,
rozpala kuchenkę, sporządza posiłki, rozstawia namiot i mimo sprzeciwów pomaga mu
zdejmować przemokłe ubranie. Po ośmiu dniach bóle częściowo ustępują, przezwyciężone
chyba tylko żelazną siłą woli nienawykłego do choroby człowieka. I znów obaj w milczeniu, z
uporem rozpoczynają marsz.

45. Strzelaj prędzej! Może być za późno!

Trzynastego dnia od chwili wyruszenia do Ziemi Obiecanej na brzegu zawalonym spiętrzonymi
bryłami lodu jakaś wielka połynia zastąpiła podróżnikom znów drogę.
Pierwszy szedł, jak zwykle, Fridtjof. Zajęty spychaniem na , wodę kajaka, usłyszał nagle zduszony
krzyk:
— Karabin, prędko!
Obrócił się błyskawicznie i ujrzał powalonego na ziemię towarzysza. Nad nim stał ogromny biaiy

niedźwiedź. Johansen ściskał go za gardło i co sił w ramionach odpychał od swojej twarzy
rozdziawioną paszczę. Strzelba leżała w futerale na kajaku. Nansen rzucił się po nią. W chwili
gdy dłonią dotykał już kolby, odepchnięta gwałtownym ruchem łódź zachybotała i zaczęła
odpływać. Skoczyć do wody i strzelać z kajaka? To trwałoby zbyt długo. Nansen szarpie za
kajak, chcąc go przyciągnąć, i słyszy znów zduszony głos:

— Strzelaj prędzej! Może być za późno!
W tej samej chwili udało mu się wreszcie wyrwać broń. Odciągnął kurek lufy nabity śrutem i z

pozycji siedzącej strzelił, celując w głowę niedźwiedzia. Zwierzę runęło rią lód. Johansen
błyskawicznie poderwał się i stał już z karabinem w ręku.

— Podkradł się tak cicho ¦— opowiadał po chwili podniecony — że usłyszawszy szelest za sobą

myślałem, że to pies. Dopiero jak walnął mnie łapą po głowie, w oczach mi pociemniało,
zrozumiałem omyłkę! Za późno. Zwaliłem się jak długi na lód. Przytomność odzyskałem w
chwili, gdy poczułem, że chciał mi jak foce odgryźć głowę. Uchwyciłem go za gardło,
ciągnąłem ze wszystkich sił i krzyknąłem. Niedźwiedź osłupiał na moment, potem znów
zaatakował. Krzyknąłem po raz drugi. Psy wczepiły mu się w tylne łapy. Odskoczył na moment.

background image

Zerwałem się, schwyciłem broń, ale ty już na szczęście strzeliłeś. Niewiele brakowało, a byłoby już

po mnie.

Obaj odetchnęli z ulgą, patrząc na olbrzymie cielsko powalone na lodzie. Psy odskoczyły od

niedźwiedzia. Atakowały go. gdy się ruszał, nieruchomy budził w nich lęk. Wietrzyły tu jakiś
podstęp.

Nansen nie ukrywał podziwu dla zimnej krwi towarzysza. Niedźwiedź na szczęście nie zdążył

wyrządzić mu większej krzywdy. Zdarł tylko łapą brud z policzka i lekko poranił ręce.

Niedługo czekali obaj na nowe, silne przeżycie. Tym razem wreszcie radosne. Od lądu dzielił ich

już tylko wąski pas wolnego od lodów morza. Może wreszcie do niego dotrą? Nansen notuje
krótko w dzienniku podróży: *

Dzień wyjątkowo szczęśliwy. Johansena nie pożarł niedźwiedź, tuż przed nami — Ziemia

Obiecana.

Dostępu do wyspy broniły zimne, strome skały, spadające prostopadle do morza. Dołem

niedostępne, górą skryte w nieprzejrzystych tumanach mgły, przez które wzrok nie mógł się
przebić. W milczeniu płynęli obaj wzdłuż niesamowitych, budzących grozę wybrzeży, daremnie
poszukując,bezpiecznego miejsca. Cały czas musieli pilnie baczyć, żeby nie znaleźć się w
zasięgu potężnych brył, spadających z czół lodowców. Z łoskotem waliły się do morza. Płynęli
tak długo.

— Oto spełnienie marzeń — usiłował zażartować Fridtjof — wolałbym i tę noc jeszcze spędzić na

krze. Jak sądzisz?,

Odpowiedziało mu milczenie.
— Hjalmar, otrząśnij się, na Boga! Nie będziemy tu przecież zimować, zdechlibyśmy z głodu.

Przed nami otwarte morze. Wiosła i żagle szybko poniosą nas teraz na południe, do domu.
Słyszysz?

Johansen potakiwał w milczeniu. Było mu już wszystko jedno. Spać, spać za wszelką cenę! Nie

maszerować, nie wiosłować, nie rozbijać dzień w dzień nowego obozu na lodzie. Zaszyć się
wreszcie w jakiś kąt i odpocząć chociaż, chwilę w ciszy, cieple i spokoju.

Następne dni niewiele różniły się od poprzednich. Podróżni-
198
199
dwaga pozostała, ysla nadzieja...
3 okazał się dobry, od razu pomknęły prędzej. Może nawet zbyt prędko,
ust wielkich, ociężałych potworów morskich. Zaczęły ¦z interesować się dwoma nieznanymi

stworzeniami,

yły do nich w odwiedziny i tak się gdzieś spieszyły ndu. Bez cienia łęku, godnie, powoli,

majestatycznie ¦dpływały do kajaków. W morzu zwierzęta te nie mają

siebie wymiarami i wagą przeciwnika. Na polu lodo-¦sem, w ostateczności, odważy się je

zaatakować bia-_viedź, ale najchętniej unika zaczepki. Jeden z takich 5w, wypływając z głębin
na powierzchnię, otarł się Kiem o kajak Nansena.

em gwałtowne uderzenie od spodu. Obejrzałem się Żadnych odłamków lodu nie było w pobliżu

— na

hnię wody wynurzyła- się naraz potężna głowa... gru-
^inowoźe wąsy drgały groźnie koło nozdrzy, a ogrom-
zibłyszczały bielą. Szklane, okrągłe oczy utkwione były
uporczywym, ciężkim spojrzeniem. Było coś dziwnie
żyznego, przedpotopowego w tym zjawisku, długo go nie
. Mors parsknął wreszcie i znikł jak zjawa. Po chwili
się znów z morza, płynąc w stronę Johansena. Nie
zkie miał zamiary, ale łękałem się, że kłami przedziu-
-o kajaka. Obaj jednocześnie schwyciliśmy za broń.

background image

prychnęło znów, wściekle, zaryczało i schowało się pod j za -moment wypłynąć w ślad za nami.

Przestraszony

i skoczył na przepływającą obok krę, wciągnął na nią *ak i nie wypuszczał z ręki karabinka.

Chciałem pójść

lem, lecz gdy stawiałem nogę na krawędzi kry, lód
201
cy płynęli wciąż wzdłuż tych samych, ponurych, zasnutych szarą mgłą brzegów. Gdy tylko niebo

pojaśniało wreszcie, Nan-sen wdrapał się na jakiś wyższy od innych toroś i stamtąd
niecierpliwie badał horyzoint. Coraz ciężej robiło mu się na sercu. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły
się w dali jakieś wyspy, wysepki — o niedostępnych brzegach, wszystkie skryte pod czapami
lodowców, wszystkie jak krople wody podobne do siebie.

Najbliższej nadał imię Ewy, następnej Liv, a trzeciej, na której udało się im wreszcie wylądować,

Adelaidy dla uczczenia pamięci zmarłej dawno matki. Cały niewielki archipelag nazwał Białą
Ziemią. Gdybyż to jeszcze mógł wiedzieć, gdzie leżą te nowo odkryte lądy? Na pewno nie przy
brzegach Spits-bergenu. I wyspy mają inne formy, i nad głową przelatuje, raz po raz, ptactwo
nigdy tam nie obserwowane. A więc to Ziemia Franciszka Józefa? Ale jakie brzegi olbrzymiego
archipelagu, wschodnie czy zachodnie? Bo to zasadnicza różnica. Jeśli zachodnie, to kres
wędrówki nie byłby tak odległy. Może udałoby się na zimę powrócić do kraju?

Nansen boi się wypowiedzieć głośno tę myśl, żeby nie łudzić na próżno Johansena. Rozczarowania

mocno bolą, podrywają siły, a tych potrzeba jeszcze wiele. W miarę zaznajamiania się z terenem
powraca mu dobry humor. Odpychające na pierwszy rzut oka martwotą pustynne wysepki tętnią
życiem. Tu ślady olbrzymich niedźwiedzich łap na śniegu, tam stada fok, wylegujących się na
słońcu, liczące czasem kilkadziesiąt sztuk. Tafle przybrzeżnego lodu wydają się od nich czarne.
Raz po raz nad głową przeciągają jakieś nieznane, dziwne odmiany ptactwa, którym Nansen-
zoolog nie zawsze umie dać nazwy. — Co jak co, ale z głodu tutaj zginąć trudno ¦— stwierdzają
obaj z radością.

A to jest w tej chwili najważniejsze. Gdybyż tylko szybciej można było popłynąć! Nansen

poważnieje. Widać, że znów waży w głowie jakiś nowy pomysł. Johansen niedługo czeka.

— Sań pozbyć się nie możemy — słyszy — mogą być znów nam potrzebne, ale musimy

koniecznie je skrócić,

— Po co? — Johansen jest na dobre przerażony.
— Żeby zmieściły się na tyle kajaka. Od razu szybciej po-głyniemy!
46, Odwaga pozostała, ale prysła nadzieja...
Pomysł okazał się dobry.
Kajaki od razu pomknęły prędzej. Może nawet zbyt prędko, jak na gust wielkich, ociężałych

potworów morskich. Zaczęły one naraz interesować się dwoma nieznanymi stworzeniami, co
przybyły do nich w odwiedziny i tak się gdzieś spieszyły bez powodu. Bez cienia lęku, godnie,
powoli, majestatycznie morsy podpływały do kajaków. W morzu zwierzęta te nie mają godnego
siebie wymiarami i wagą przeciwnika. Na polu lodowym czasem, w ostateczności, odważy się je
zaatakować biały niedźwiedź, ale najchętniej unika zaczepki. Jeden z takich olbrzymów,
wypływając z głębin na powierzchnię, otarł się przypadkiem o kajak Nansena.

Poczułem gwałtowne uderzenie od spodu. Obejrzałem się zdumiony. Żadnych odłamków lodu nie

było w pobliżu — na powierzchnią wody wynurzyła- się naraz potężna głowa... grube
szczecinowate wąsy drgały groźnie koło nozdrzy, a ogromne kły zabłyszczały bielą. Szklane,
okrągłe oczy utkwione były we mnie uporczywym, ciężkim spojrzeniem. Było coś dziwnie
fantastycznego, przedpotopowego w tym zjawisku, długo go nie zapomnę. Mors parsknął
wreszcie i znikł jak zjawa. Po chwili wychylił się znów z morza, płynąc w stronę Johansena. Nie
wiem, jakie miał zamiary, ale lękałem się, że kłami przedziurawi dno kajaka. Obaj jednocześnie
schwyciliśmy za broń. Zwierzę prychnęło znów wściekle, zaryczało i schowało się pod wodę, by
za moment wypłynąć w ślad za nami. Przestraszony Johansen skoczył na przepływającą obok

background image

krę, wciągnął na nią swój kajak i nie wypuszczał z ręki karabinka. Chciałem pójść jego śladem,
lecz gdy stawiałem nogę na krawędzi kry, lód

201
załamał się pod moim, ciężarem. Cofnąłem się gwałtownie i przez kilka sekund nie mogłem

odzyskać równowagi. Jeżeli potwór pojawiłby się teraz przede mną, byłbym z pewnością wpadł
do morza. Po kilku desperackich wysiłkach udało mi się wreszcie przyciągnąć kajak i schronić
na krą. Z dalszej pogoni mors zrezygnował.

...Kiedy indziej zobaczyłem, że kajak Johansena wyskoczył naraz w powietrze. Z wody wyjrzała

głowa morsa. Niewiele myśląc, wystrzeliłem. Na szczęście celnie. Śmiertelnie ranione
olbrzymie zwierzę wypłynęło od razu na powierzchnię. Z trudem udało się nam przerżnąć jego
grubą skórę, żeby wyciąć kilka kawałków tłuszczu i mięsa — wspomina Nan-sen.

Po paru dniach tej niebezpiecznej żeglugi udało się wreszcie Norwegom rozbić obóz przy wolnych

od lodu brzegach jakiejś nieznanej wysepki.

Cóż to za radość przeskakiwać z jednej skałki na drugą. Pierwszy raz od dwu lat. Pięć miesięcy

minęło już od chwili zejścia z „Frama”. Jak dzieci na wycieczce bawimy się żwirem kamienistej
plaży, wsłuchujemy w jego skrzyp pod ciężarem naszych stóp. Zatknęliśmy na szczycie
najwyższego pagórka flagę norweską. W załomach między skałami tuli się mech i cieszy oczy
jaskrawą, złotą barwą samotny kwiat maku polarnego.

Tę uroczystą chwilę trzeba jakoś uczcić. Zapas nafty kończy się. Na dnie blaszanki bulgoce jej

zaledwie parę kropel. Nansen gotuje więc zupę nad sporządzoną naprędce lampą, którą napełnia
tłuszczem morsa. I wsypuje do zupy ostatnią garść suszonych kartofli. Od tej chwili
podróżników żywić musi wyłącznie Arktyka...

Na zachód od cypla skalnego faluje otwarte morze. Wyspy ciągną się na południe. Dopiero,tutaj, w

tym miejscu, można sobie powiedzieć,, że podróżnicy dotarli do zachodniej krawędzi
archipelagu Ziemi Franciszka Józefa.

Morze otwarte —¦ wolna droga do kraju. Nim obaj nacieszą się tą myślą, radość gaśnie. Silny wiatr

napędza znów wielkie masy kry, grubej, połamanej,, kry nie do przebycia.

Niedawno jeszcze żyłem nadzieją, pełen byłem odwagi —
notuje Na^en - teraz pozostała wprawdzie odwaga, ale prysła
zimę musimy przetrwać tutaj!
— Gdzie? - wyrywa się Johansenowi. I przerażony daremnie czeka odpowiedzi.
- Na tej pustym
i?
202

47. Gdzie Fridtjof

przeżył trzecią noc polarną?
„Przetrwać zimę...” — proste, zwyczajne słowa. Ale zimowania Nansena nie można przyrównać do

żadnego z tych, które dotychczas znała historia Arktyki. Ci, co przymusowo przeży-

‘ wali noc polarną na Dalekiej Północy, nawet jeśli byli rozbitkami, mieli jakieś zapasy ze

zmiażdżonych lub opuszczonych statków, jakieś deski czy belki na sklecenie domu.

Willem Barents, który w XV wieku zimował w Arktyce
i przeżył straszne chwile na Nowej Ziemi, mógł wznieść chatę
z drzewa dryftowego i częściowo urządzić ją ocalonymi z okrętu
przedmiotami.
Po trzystu latach chatę tę odnalazł przypadkiem norweski łowca wielorybów. Wnętrze było nie

tknięte, jakby ludzie dopiero co z niej wyszli. Na ścianie wisiał zamilkły zegar, na stole leżała
pożółkła od starości księga — „Opisanie Świata” Marco Polo. Zachowały się skóry
niedźwiedzie na posłaniach, starodawne halabardy i strzelby. W rogu od prochu, tuż pod
sufitem, w kominie, ukryli Holendrzy dziennik okrętowy. W nim dokładnie, dzień po dniu,

background image

podczas całego zimowania spisywano gęsim piórem notatki. Pozwoliły one później na wierne
odtwo-,, rżenie ciężkich przeżyć podróżników, którzy pierwsi w historii zimowali przymusowo
na Dalekiej Północy.

Nawet nieszczęśni marynarze z ekspedycji Franklina w marszu po lodach zabrali z sobą żywność

ze statków.

Nawet tragiczna wyprawa Greely’ego podczas pierwszej i drugiej polarnej nocy rozporządzała

jakimiś zapasami, a co ważniejsze — domem.

Parę lat przed podróżą Nansena na jacht wyprawy angielskiej Leigh Smitha, zakotwiczony w

pobliżu -półwyspu Flora,

204
pewnego słonecznego sierpniowego ranka runęły niespodziewanie potworne masy lodu. Z resztek

statku Anglicy sklecili dom na zimę, uratowali także żywność, ubrania i ekwipunek. Nan-sen
wiedział, że dom tej wyprawy zapewne, pozostał w tych okolicach. Myślał nawet o dotarciu do
niego, nie znał jednak dokładniejszego kierunku marszu, nie miał pewności, co tam zastanie, a
co ważniejsze — lękał się, że jeżeli nawet odnajdzie to miejsce, będzie już zbyt późno, żeby
zgromadzić przed zimą dostateczną ilość żywności. Zdecydował się więc pozostać na nieznanej
wysepce.

Niełatwo musiała przyjść mu ta decyzja. Wiedział, że nikt nigdy-nie będzie go szukać wśród

labiryntów wysepek niedostępnego archipelagu. Bronił się przed myślą, że jego położenie
przypominało najbardziej położenie nieszczęsnego de Longa po wylądowaniu na pustynnych,
syberyjskich wybrzeżach. Ale nawet i de Long był w lepszej sytuacji. Szukał on ludzkich osiedli
i wierzył, że do nich .dotrze. Tutaj było rzeczą wiadomą, że wokół ciągnęła się nieznana
bezludna pustynia. Wielka niewiadoma. Groźna i nieubłagana.

Jak mógł Nansen ważyć się na przezimowanie zapadającej szybko nocy polarnej? Co jej

przeciwstawić prócz odwagi i doświadczenia? Obcięte sanie, podziurawione jak sito kajaki,
ubranie w strzępach, śpiwór — z resztek wełnianego koca, namiot połatany. Drzewo dryftowe,
jakie z trudem udawało się czasem wyłowić z morza, nie wystarczyłoby na jedno porządne
ognisko. Zapasy żywności zabrane z „Frama” skończyły się dawno. Niewielka „żelazna porcja”,
jakiej obaj z Johansenem zdecydowali się za żadne skarby nie ruszać, schowana była na dalszą
wędrówkę, tę wiosenną, która miała ich doprowadzić do kraju. Pozostawało więc tylko mięso
niedźwiedzi i fok. Ale trzeba było je dopiero zdobyć. .

Zresztą jak wszystko inne. Wszystko zdobyć — od początku. I to jak najszybciej, przed nadejściem

zimy. Każdy dzień był już teraz cenny, każda niemal godzina.

— Musimy mieć dobre schronienie przed wiatrem i mrozem, inaczej zginiemy — postanowił sobie

Nansen.

11 Fridtjof...
205
48, Nic tak nie zmywa brudu, jak ciepła krew niedźwiedzia
— Cierpliwością i pracą wszystko na świecie można osiągnąć. Daliśmy chyba najlepszy tego

dowód — powtarzał Nansen, patrząc z dumą na dzieło ich rąk.

Z każdym dniem to coś, w czym mieli zamieszkać, wyglądało wygodniej. Mur kamienny wznosił

się prawie na wysokość metra ponad równie głębokim wydrążeniem w ziemi. Jama czy też,
jak ją nazywali, izdebka długości trzech metrów, szerokości dwu, osłonięta przed wiatrem i
śniegiem, wydawała się polarnym budowniczym szczytem komfortu. Od chwili opuszczenia
„Frama” podobnego nie zaznali. Ogrzewanie, a zarazem światło zapewniały lampy
sporządzone przemyślnie z blachy i napełnione tłuszczem morsa. Jasno płonęły w nich knoty
z resztek bandaży. Po raz pierwszy od sześciu miesięcy podróżnicy spróbowali spać w dwu
oddzielnych śpiworach. Ale jedna noc «ałkowicie im wystarczyła. Szczękali zębami,
skostnieli. Jeszcze nigdy podczas podróży tak n:e przemarzli, a Bóg sam raczy wiedzieć, ile już

background image

razy biedacy przemarzli. Następną noc spędzili we wspólnym śpiworze, ogrzewając się
wzajemnie ciepłem swych ciał. To było jednak najpewniejsze.

Zimowe leże skończyli w ostatnim momencie. Z każdym dniem niżej opadał słupek rtęci w

termometrze, coraz mroźniej-szy wicher chłostał w twarz. Zawieja śnieżna nie ustawała.

Wokół domku roiło >się od białych niedźwiedzi. W krótkim czasie polarnicy spali już na. ich

ciepłych, gęstych futrach, oba wejścia — do tunelu i do izdebki — zasłaniały także niedźwiedzie
„dery”. W walce o życie Nansen był bez litości. Dzień w dzień ginął przynajmniej jeden król
białych pustyni. Obok domku piętrzyły się coraz wyżej stosy mięsa i tłuszczu — za-

203
pasy na zimę. Tłuszczu zimownicy potrzebowali bardzo dużo, jak najwięcej. I do jedzenia, i do

lampy, która musiała płonąć bez chwili przerwy przez całą noc polarną, rozświetlając ciemności
i chroniąc przed zamarznięciem.

Zapasów swych podróżnicy bronili zajadle. Białe, wygłodniałe niedźwiedzie zwiedziały się jakoś o

nich i ściągały tłumnie, jakby uważały, że ludzie trudzili się specjalnie dla nich. Jakiś biedak tak
się pewnego razu obżarł, że zasnął na stosie rozgrzebanych połci mięsa i sadła. Po przebudzeniu
zamierzał najwidoczniej ucztować dalej. Ale łakomstwo przypłacił życiem.

W ciemnościach. mroźnego października podróżnicy zabili ostatnie dwa niedźwiedzie. Morsy i

foki dawno już znikły. Ocean skuła jednolita, gruba tafla lodu. Nad wyspą zapanowała
niepodzielnie noc polarna.

Mrozy, śnieżyce, wichury przez całe długie dni i tygodnie trzymały ludzi w zamknięciu w ciasnej,

zadymionej izdebce. Godzinami leżeli bezczynnie w śpiworze, nadaremnie szukając na twardej,
pełnej ostrych występów skale wygodniejszego miejsca. Nie pomogło nawet wymoszczenie
posłania paroma warstwami niedźwiedzich skór. Przeważnie spali lub drzemali, bo i cóż mogli
innego robić? O czym jeszcze mówić? Już dawno powiedzieli sobie wszystko, co mieli do
powiedzenia. Przeszłość oddaliła się od nich, przyszłość była jednym wielkim znakiem
zapytania. Marzyli o powrocie do kraju, do domu. Nansen chętnie wspominał chwile spędzone
wśród Eskimosów w Godthaab. Wygodnie żyło się w ich ciepłym, zacisznym igloo, które
wtenczas wydawało się pełne niewygód. Tu śnieg nie nadawał się niestety do wykrawania
wielkich bloków śnieżnych.

Nie szczędzili obaj pracy, wznosząc swój domek, poutykali wszystkie szpary, a przecież każdy

silniejszy wiatr przeciągał mroźnym tchnieniem przez izbę. Nie sposób jej było dogrzać.
Płonąca dzień- i noc, bez ustanku, lampa z tłuszczem kopciła niemiłosiernie, pokrywając
wszystko wokół grubą warstwą lepkiej sadzy. Próbowali zbudować komin. Z czego?
Oczywiście z tego, czego mieli pod ręką najwięcej — z niedźwiedzich skór. Próba się nie udała.
Ciąg był bardzo słaby, a każdy silniejszy podmuch wypełniał izdebkę czarnymi kłębami dymu.
Trze-

209

ba było wymyślić coś innego. Wyrzucili na wpół przepaloną skórę i wymurowali coś w rodzaju
komina z innego „budulca”, na brak którego nie mogli się także uskarżać — z lodu i ze śniegu.
Komin.topniał niestety pod wpływem ciepła i zamieniał się wtedy w rymnę. Woda wlewała się do
izby, ale Nansen ze swym niezmiennym optymizmem opowiadał:1 ,
...zima przeszła nam na ogół dość przyjemnie. Dzięki lam-\ pom rtęć w termometrze utrzymywała
się stale około zera, co dla nas, przywykłych już do obozowania przy temperaturze minus
czterdziestu stopni Celsjusza, zupełnie wystarczało. Przy ścianach było co prawda znacznie
chłodniej. Osiadła na nich wilgoć w postaci prześlicznych białych kryształków lodowych. Dzięki
temu mogliśmy mieć złudzenie, że mieszkamy w pałacu marmurowym. Przepych ten miał jednak
swoje złe strony. Wystarczyło, żeby temperatura podniosła się trochę, a ze ścian ściekały
strumyczki i łoże nasze zamieniało się zaraz w kałużę.

background image

Każdy z nas po kolei kucharzował przez tydzień. Było to jedynym urozmaiceniem
naszego monotonnego życia i jedyną miarą upływania czasu.

,
Jedzenie z konieczności nie było różnorodne. Ranek zaczy- , nał się niezmiennie

od rosołu z niedźwiedziego mięsa, wieczorem to samo mięso, smażenie, porę
obiadową obaj przeważnie przesypiali. Na deser wyławiali chętnie palcami

ulubiony przysmak, skwarki z tłuszczu morsa, który płonął w lampach. I tak dzień
po dniu, tydzień po tygodniu i miesiąc po miesiącu. Mięso niedźwiedzie

zastępowali czasem dla odmiany mięsem foki lub morsa. Była to jedyna odmiana.
Od czasu do czasu opanowywała ich tęsfcnota za porządkiem i czystością. Wtedy, w

nagłym przypływie energii, zeskrobywali szron ze ścian, zmieniali na posłaniach
futra. Nie oczyszczone z resztek mięsa zaczynały po trosze gnić, a co gorsza

mocno cuchnąć. Najgorzej było z praniem bielizny. Brud z koszul skrobali
najpierw nożem, potem parę godzin je gotowali. Po dokładnym wyżęciu długo

jeszcze suszyli. Czy trud wart był zachodu? Chyba tak. W pierwszej chwili
bielizna nie przylegała do skóry. Ale już po niedługim czasie w zetknięciu z

brudnym ubraniem znów przesiąkała tłuszczem. Mycie rąk gorącą wodą nie da-210
wało żadnych wyników. Szorowali je więc piaskiem. Wszystko nadaremnie. Brud nie

znikał.
Dłonie najlepiej zmywać- ciepłą krwią niedźwiedzią zmieszaną z sadłem. Ponieważ

nie zawsze mamy je pod ręką, brud także można zeskrobywać nożem — notuje Nansen.
Zamiast ręczników czy ścierek polarnicy używali mchu, który wyrywali ze szczelin

w ścianach. Po użyciu wpychali go, oczywiście, z powrotem na te same miejsca.
Palce mieli tak brudne, że każde dotknięcie papieru pozostawiało na nim tłuste,

czarne plamy. Odchodziła więc nawet ochota do pisania, które i tak było
przymusem. Bo i o czym pisać? Nic się nie działo. Nic się nie zmieniło obecnie w

ich życiu. Całe tygodnie i miesiące za ścianami wył i jęczał wiatr lub wciąż tak
samo dzwoniła w uszach przerażająca, martwa cisza. Taka, jaką znają tylko

podbiegunowe obszary. Cóż daliby obaj w tych chwilach, żeby mieć pod ręką jakieś
książki. Na pamięć umieli już wszystkie kartki kalendarza morskiego i tablic

astronomicznych. Przepowiadali je sobie czasem na wyrywki.
— Czy to prawda, że na „Framie” mieliśmy kilkaset tomów? — dopytywali się

nawzajem. I trudno im było w to dziś uwierzyć!
40. Nie masz zręczniejszego złodzieja nad polarnego lisa

Jedynym urozmaiceniem, i to nie najprzyjemniejszym, jednostajnego i śmiertelnie
nudnego trybu życia była nieustanna walka z lisami. Walka nierówna, bo zawsze

zwycięsko wychodziły z niej zwierzęta. Rozkradały najbezczelniej wszystko, co
się tylko dało, wszystko, co tylko zabrać mogły: kawałki bam-busu, drut stalowy,

liny do harpunów, a nawet same har»puny, zaszyte w płócienych workach, zbiory
kamieni i mchów, które Nansen gromadził tak pieczołowicie. Nie darowały nawet

ostatniemu, jaki pozostał, kłębkowi sznurków do żagli. Fridtjoi przechowywał
je pieczołowicie, jak jakiś skarb, chcąc rozpleść je na nici potrzebne do

reperacji porwanych ubrań. Nic z tego!

Szkodniki porwały się nawet kiedyś na termometr. Po długich poszukiwaniach Nansen ledwie
odnalazł cenny instrument, ukryty chytrze przez nie pod wielką bryłą śniegu. Niedługo się nim
cieszył. Termometr znikł, znowu, tym razem ostatecznie. Może przetrwał te kilkadziesiąt lat i do
dnia dzisiejszego leży schowany gdzieś w jakiejś lisiej norze?
Zwierzęta stawały się z każdym dniem bardziej bezwstydne. Żałując naboi polarnicy zaczęli je
wreszcie odpędzać kamieniami. Odbiegały wtedy na niewielką odległość, szczekały ze złością i
wyły przeraźliwie, jakby miały pretensję. Zrezygnowani ludzie chronili się przed tym nieznośnym
jazgotem do izby, a wtedy zwycięskie lisy biegały sobie w najlepsze po dachu, jakby naigrawając
się ze zwyciężonych. Razu pewnego, opo- ¦ wiada Nansen, ...lis przegryzł nam rzemień
przytrzymujący u wejścia skórę niedźwiedzia. Tylkośmy szkodą zdążyli naprawić, a już słyszymy
na nowo, jak pracują jego zęby. Dziś 212
znowu któryś z nich skradł żagiel, którego używaliśmy do przeciągania brył słodkiego lodu. Tego
już było za wiele. Z tą stratą nie mogliśmy się łatwo pogodzić. Jakże bez żagla płynąć do domu? Po
wielu godzinach żmudnych poszukiwań w ciemnościach Johansen odnalazł wreszcie zgubę

background image

zawłeczoną daleko, na sam brzeg morza. Nie mogliśmy pojąć, jak małe zwierzątko dało radę
przeciągnąć taki ciężar. I po co mu to było?
Przed świętami Bożego Narodzenia polarnicy postanowili zrobić w swym domku generalne
porządki. Od czego zacząć? Chyba od wyrąbywania na podłodze grubej warstwy lodu, który tak
narósł, że izba stała się znacznie niższa. Następnie powyrzucali kości, odpadki mięsa, a wreszcie
starali się usunąć ze ścian gruby kożuch tłustej sadzy. Jednego tylko nie mogli uczynić, chociaż
najwięcej im na tym zależało — zmienić ubrania i bielizny.

...jak klej przylepiały się wciąż do ciała... za każdym poruszeniem,
przesiąknięte brudem i tłuszczem, szorowały nam skórę tak, że w końcu miejscami

zmieniała się w ranę... Czyż mogłem kiedyś w życiu przypuszczać jak ważnym,
nieocenionym cudownym odkryciem człowieka jest mydło? — pisze Nansen.

v
Wywrócone na drugą stronę koszule musiały wystarczyć za czyste. Nansen dokonał

jeszcze jednego wynalazku wielkiej wagi: grubą nić, wyciągniętą z żaglowego
płótna, rozkręcił na dwanaście cieńszych, którymi można było zszywać i łatać

zniszczoną odzież. Chcąc umilić sobie czas, który się dłużył w nieskończoność,
podróżnicy zaczęli sobie wyobrażać ogromny, przestronny, jasny sklep. Wszędzie

na ścianach, od podłogi do sufitu, wisiały w nim nowe, czyste, miękkie, ciepłe i
wygodne ubrania wełniane. Wystarczyło wskazać tylko, które się podoba, żeby je

nałożyć.
Samotne święta Bożego Narodzenia w brudnej i ciasnej izdebce, w

zaduchu, świętowali obaj radośnie. Od chwili zrównania dnia z nocą każdy
miesiąc, każdy tydzień przybliżał ich do upragnionej wiosny. Liczyli głośno dni,

jakie od niej jeszcze . dzieliły, a w głębi serca chyba i godziny.

W pogodnym nastroju Nansen wykorzystywał każdy moment, żeby wyjść na dwór rozprostować
trochę nogi. I jako
213
artysta wrażliwy na piękno marzł nieraz godzinami, podziwiając grę barw, wstęg i łuków zorzy

polarnej.

...na nieboskłonie rozciąga znów swój srebrzysty płaszcz. Po chwili kolor

zmienia się na złoty, zielony, mieni się czerwienią. Światło bez przerwy
pulsuje, rozszerza się, to znów kurczy, rozbłyskuje naraz wieloma pasmami

jaśniejącego srebra, w które wplatają się lśniące, faliste wstęgi. I znów
wszystko znika, i znów powraca w kształcie ognistych języków u zenitu, by

wystrzelić jasnymi promieniami od horyzontu prosto w górę. Tu i ówdzie zapalają
się jeszcze zwiewne, świetlane wstęgi, jak pył złocistego teraz płaszcza zorzy,

A oto znów światło i rozpala się, znów rozżarza, od widnokręgu wypryskują znów J
ku zenitowi błyskawice świateŁ I nieskończoną gra barw roz-. j poczyna się od

nowa.
Początek nowego, jeszcze jednego roku, kTóry spędzie miał z dala od bliskich,

przywodził na myśl dom rodzinny,
/ ten pamiętny rok 1895 też się kończy. Był dziwny, ale mimo wszystko desyć

dobry. W kraju biją dzwony kościelne głosząc koniec starego roku... Nasz jedyny
dzwon to mroźny wicher, co unosząc się nad lodami, świszczę i wyje wściekle,

wznosi tumany śniegu, zmiata je ze skał tuż nad naszymi głowami... słyszę w dali
łoskot lodowca. Skoro tylko mróz przybierze na sile, w jego olbrzymim, uśpionym

cielsku szczelina pęka po szczelinie. Grzmi i huczy wtenczas niby strzały
armatnie, od których wstrząsa się niebo i ziemia.

...Johansen chrapie, jakby wtórował tym odgłosom. Cieszę się, że nie może go
widzieć matka. Zapłakałaby gorzko, biedna, z rozpaczy na widok swego syna

wychudzonego, obrośniętego, w brudnych łachmanach, z twarzą powleczoną tłustymi
plamami sadzy...

...Jesteśmy sami, opuszczeni, o setki mil od tego, co nam bliskie i drogie.
Można się rozchorować, tak czasem ogarnia człowieka tęsknota.

50. Cięższa od walki z lodem jest walka z samym sobą
— Bój się Boga, co ty wyprawiasz?

background image

Leżąc w śpiworze i łatając pracowicie skarpetę, Nansen ze zdumieniem spojrzał na
Johansena, który na czworakach wpeł-zał tyłem z tunelu do izby.

— Niedźwiedź! Tam, przy wyjściu. Odchylił skórę, zagląda do korytarza —
wyrzucił z siebie jednym tchem.

Nim Fridtjof zdążył schwycić ubranie, już Johansen z karabinem w ręku poczołgał
się znów ostrożnie do wylotu tunelu.

W ciemności słychać było coraz silniejsze mruczenie. Na wiosnę białe
niedźwiedzie są wygłodniałe. Ten postanowił za wszelką cenę dostać się do- nory

zajętej przez nie znane mu zwierzęta, na pewno smaczne. Mruczenie słychać było
coraz wyraźniej. W chwilę później rozległ się trzask, jakby zwierzę

łapązaczynało odwalać kamienie.
Nie namyślając się dłużej Johansen wypalił na oślep. Powietrzem wstrząsnął ryk.

Wydawało się, że runie cały domek. Ranione zwierzę rzuciło się do ucieczki.
Myśliwy pognał w ślad za nim. Nansen, jak mógł najśpieszniej, narzucił na siebie

ubra—nie i wybiegł na pomoc towarzyszowi.
—¦ Dobiłem go drugą kulą. Leży tam nad brzegiem. Masz. nóż przy sobie? To idź go

opraw, ja tymczasem biegnę po sanie. — Twarz Johansena promieniała radością.
W chwili gdy Nansen z nożem w ręku szedł ćwiartować zdobycz, ciesząc się już na

myśl o pysznej pieczeni z szynki, niedźwiedź porwał się na równe nogi i pognał w
stronę morza. Tego było za wiele. Nansen rzucił się, żeby odciąć mu drogę.

Przestraszone zwierzę uciekając zaczęło wspinać się na strome zbocze. I to je
zgubiło.

215
W ciągu sześciu tygodni polarnicy żywili się świeżym mięsem. A już zapasy

żywności miały się ku końcowi. Mogli też trochę krwią zwierzęcia obmyć się z
brudu, do którego nie sposób było przywyknąć.

Pierwszy po długiej zimie niedźwiedź był zapowiedzią zbliżającej się wiosny. Tej
wiosny, która miała,być ich ostatnią, tu wśród lodów archipelagu Ziemi

Franciszka^Józefa.
Nim pierwsze promienie słońca ukazały się nad horyzontem, j obaj połarnicy

zamienili się w krawców i szewców. Pilniejszych trudno byłoby znaleźć. Ruszyć
w dalszą drogę w poszarpanych łachmanach okazało się niepodobieństwem. Ubranie

polarne musi chronić przed mrozem i wilgocią, nie mówiąc już
0 wiefrze, który przenika przez każdą najmniejszą dziurę lub szparę. Na ubrania

zdecydowali się poświęcić koce wełniane, z których uszyty był śpiwór. Do
podzelowania zniszczonych butów posłużyła im gruba skóra morsa.

...Z żalem pożegnałem się w połowie maja ze starymi spodniami. Dobrze mi
służyły, ale porwane były i ciężkie. Sadło wprost kapało z nich — notuje Nansen.

Napracowali się ciężko, ale obaj dumni byli ze swych krawieckich uzdolnień.
Johansen obiecywał sobie solennie oszczędzać swą nową kurtkę, żeby nie zjawić

się w Norwegii jak jakiś ostatni włóczęga.
Trzeba było także na podróż przygotować duży zapas tłuszczu do lampy. Prymus nie

przedstawiał już żadnej wartości —. od dawna zabrakło do niego nafty. Toteż bez
chwili wahania w mosiężną rurę od prymusa włożył Nansen notatkę o losach swej

dwuosobowej wyprawy — od chwili opuszczenia „Frama” do dnia 17 maja 1896 roku.
Dzień ten był dniem wymarszu z zimowiska. Burkę zawiesił na drucie, tuż pod

sufitem izdebki, podobnie jak to uczynił przed z górą trzystu laty Barents na
Nowej Ziemi.

1 znów rozpoczęła się straszna walka człowieka z najeżonym torosami terenem, walka z

przestrzenią, z czasem i z samym sobą. Odwykłe podczas całej zimy od wysiłku nogi z trudem
wdrażały się do uciążliwego marszu.

Któregoś dnia pod Nansenem zarwał się lód. Nieraz już mu | się to przydarzało, ale teraz, gdy narty
miał mocno przywiąza-
216
ne do stóp, długie deski wśliznęły się od spodu pod wielką, grubą bryłę. Ani ich stamtąd

wyszarpnąć. Fridtjof zawisł na trzymanym kurczowo w ręku bambusowym kijku, ale głębia
wciągała. Gdy zanurzył się już pod szyję, krzyknął rozpaczliwie. Raz, drugi. Lodowata fala

background image

zalała mu usta. Johansen zmęczony wlókł się daleko w tyle. Rzucił się co sił na pomoc. W
ostatniej niemal chwili zdążył schwycić Nansena za głowę, przytrzymać i wyciągnąć na lód.

Dni za dniami, tygodnie za tygodniami mijały na powolnym marszu. Pq miesiącu przedzierania się

w labiryncie wysp i wysepek otworzyły się przed wędrowcami szerokie kanały wodne i jeziora
wśród lodów. Natychmiast powiązali kajaki, postawili maszty, rozpięli żagle i uradowani dali
się unieść przyjaznemu północnemu wiatrowi. Nareszcie płynęli na południe.

51.

Gdzie są kajaki,

jak dalej bez nich płynąć?
Pewnego wieczora polarnicy ledwie żywi ze zmęczenia dobili do krawędzi lodowego pola.

Związane jak zawszex kajaki przymocowali rzemienną liną do lodowej bryły przy brzegu, a
sami odeszli, żeby wspiąć się na jakiś toros i zobaczyć, jak da-‘ leko ciągną się otwarte wody.
Odwróciwszy się przypadkiem Nansen spostrzegł naraz, że napięta lina pękła, a wiatr odgania
kajaki na pełne morze. Nim zdążyli dobiegnąć do krawędzi lodowego pola — były już daleko.
Coraz dalej z każdą chwilą. Nowa katastrofa!

Niedługo myśląc, Nansen zdziera z siebie część ubrania, buty ¦ i rzuca się do wody. Przemoczona

odzież utrudnia mu ruchy. Nie chce się jej pozbyć w obawie przed skurczem. A wiatr odgania
wciąż dalej kajaki.

Nie marzyłem już sam, że uda mi się je pochwycić — opowiadał później. — Jeśli odpłynęłyby,

stracilibyśmy wszystko niezbędne do życia. To byłby koniec. Przy sobie nie mieliśmy nawet
noży. Było mi już wszystko jedno, czy utonę, czy też po- J wrócę na brzeg bez kajaków.
Wytężyłem wszystkie siły, poczu- ] łem naraz, że słabnę, przewróciłem się na plecy. Johansen
krą- i żył niespokojnie po brzegu. Co ten biedak musiał się wycier- j pięć wiedząc, że nie może
mi pomóc. Stracił nadzieję, że po- 1 torócę. Opowiadał mi później, że te chwile bezsilnego
wycze- \ kiwania były najcięższymi, jakie kiedykolwiek przeżył.

Po krótkim wypoczynku, a wydał mi się wiecznością, popłynąłem znów dalej. Kajaki widziałem

jakby bliżej. Odwaga wstąpiła mi w serce, zdwoiłem wysiłki. Zaczynałem kostnieć.
Zrozumiałem, że jeszcze chwila, a nie będę w stanie poruszać kończynami. Popłynąłem jednak
dalej. Uderzenia rąk o wodę 218

stawały się coraz słabsze, wolniejsze. Odległość między mną a kajakami wciąż malała. To dodało

mi znów otuchy. „Jeszcze trochę, jeszcze jeden wysiłek!” — powtarzałem sobie w myśli. Udało
mi się wreszcie schwycić za nartę leżącą z tyłu kajaka. To już było coś. Po chwili nogą
zaczepiłem o wystające poza burtę sanie. Do wnętrza wciągnąłem się, goniąc ostatkiem sił. Ale
nie mogłem utrzymać wiosła w zgrabiałych rękach. Zimno pozbawiło mnie czucia. Miałem
wrażenie, że wiatr chłoszcze mnie po nagim ciele. Dygotałem,, szczękałem zębami. Rozgrzać
się, rozgrzać za wszelką cenę! Czułem, że w przeciwnym razie zginę.

Tuż przed dziobem kajaka zakołysały się naraz na fali dwa nurzyki. Chwyciłem za broń i jednym

strzałem strąciłem ptaki. Słysząc strzał Johansen był pewien, że przydarzyło mi się jakieś
nieszczęście, a gdy zobaczył, że wiosłując wyławiam zdobycz z wody, sądził, że dostałem
obłędu. Dobiłem wreszcie szczęśliwie do brzegu. Byłem tak wyczerpany, że ledwie
utrzymywałem się na nogach. Johansen ściągnął ze mnie mokre ubranie i nałożył wszystko, co
tylko mieliśmy suchego. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Wsunąłem się do śpiwora. Johan-
aen nakrył mnie jeszcze żaglem, ale dygotałem wciąż cały.

Czas naglił. Następnego dnia polarnicy wyruszyli w dalszą drogę. Jedzenia było coraz mniej.

Tłuszcz dawno się skończył. Niedźwiedzi ani śladu. Upolować można było jedynie morsy.
Woda kipiała od nich. Stada liczące po dwieście, trzysta sztuk wylegiwały się leniwie na
lodowych polach luib zagradzały w morzu drogę kajakom, cisnąc się ze wszystkich stron.

„Płyniemy, to prawda, ale gdzie jesteśmy?” — zapytywał wciąż sam siebie Nansen.
Nad wybrzeżami wysepek aż po horyzont wisiała wciąż mgła. Nie sposób domyślić się, czy to

ciągle jeszcze Ziemia Franciszka Józefa, czy też już grupa wysp leżąca pomiędzy tym

background image

archipelagiem a Spitsbergenem? Nie zawsze udawało się podróżnikom bezpiecznie wymijać
duże skupiska potworów morskich. Razu pewnego wielkie zwierzę wynurzyło się z wody tuż
obok kaja-i Nansema i zarzuciło na burtę olbrzymie kły. Tak zazwyczaj spełza mors na krawędź
lodowego pola. Kajak przechylił się próżnie, Nansen o mało nie wpadł do wody. Niewiele
myśląc,

219
z całych sił trzasnął zwierzę po głowie wiosłem. Mors burtj nie puścił, dopóki Fridtjof nie schwycił

za strzelbę. Znikł wtedj pod wodą z taką-samą szybkością, z jaką się pojawił. Trwało 4 sekundy.

„Jestem chyba urodzony pod szczęśliwą gwiazdą — pomyślał Nansen —‘niewiele brakowało, a

byłoby już po mnie”. Nagle poczuł, że nogi ma w wodzie. Nastawił ucha. Bulgocząc wlewała
się najwyraźniej do wnętrza. Jeszcze chwila, a pod jej ciężarem kajak zatonie. Nansen uchwycił
się kurczowo krawędzi pobliskiego lodowego pola i wciągnął na nie podziurawioną łódź.

/ znów czeka nas łatanie. Mors rozdarł kłem płótno na przestrzeni jakichś piętnastu centymetrów.

Dobrze, że ta bestia nie i poraniła vii nóg kłami. A co stałoby się, gdyby ta przygoda spot- j kala
mnie na pełnym morzu? Byłoby po mnie! — notuje. Fridt- j jof. I dodaje z humorem: — A
jednak szczęście mi sprzyja!

52.

Takie spotkanie

raz na sto lat się zdarza
Dni przechodzą za dniami na marszu w nieznane. Czas biegnie, to już druga połowa czerwca. Sił

wciąż mniej. Któregoś wieczora, a jasny był jak dzień, polarnicy rozbijali obóz u~brze~ gów
jakiejś wysepki — jednej z tych wciąż nie nazwanych. Szykując jak zwykle posiłek w
świergocie wiosennego ptactwa, które chmarami unosiło się nad wyspą, Nansen usłyszał jakiś
obcy dźwięk, do złudzenia przypominający szczekanie. Czyżby halucynacja? Skąd szczekanie
tutaj, w tym lodowym pustkowiu? Chwilę jeszcze wsłuchiwał się, wstrzymując oddech. I znów
ten sam, dawno nie słyszany, zapomniany dźwięk. Z bijącym sercem zawołał towarzysza i kazał
mu pilnie nadstawić ucha. Johansen postał chwilę i popatrzył podejrzliwie na Fridtjof a.

— Jeśli człowiek słyszy jakieś „głosy!”, to znak, że z nim źle. Uważaj na siebie — odpowiedział

spokojnie i zawrócił do swej pracy. Łatał właśnie kajak.

Ale Nansen nie dawał tak łatwo za wygraną. Coś mówiło mu, że się nie mylił. Rzucił wszystko,

drżącymi rękami przypiął do nóg narty, schwycił strzelbę i pobiegł na zwiady.

W powietrzu panowała teraz cisza, przerywana tylko piskliwym krzykiem jakiegoś ptaka, któremu

wtórowało w dali chrapliwe wołanie mewy. Nansen zatrzymał się zniechęcony i pomyślał:
„Johansen miał rację, musiałem się przesłyszeć, a przysiągłbym, że...” — Naraz przypadł do
śniegu. Widniały na nim ślady. Nie lisie, były zbyt duże. Czyżby wilcze? Skąd tutaj wilk? A
więc psie? I znów wyraźniej, donośniej niż przedtem rozległo si§ szczekanie. To musiał być
pies. A jeśli tak, są tu i ludzie.

221
z całych sił trzasnął zwierzę po głowie wiosłem. Mors burty nie puścił, dopóki Fridtjof nie

schwycił za strzelbę. Znikł wtedy pod wodą z taką-samą szybkością, z jaką się pojawił. Trwało
to sekundy.

„Jestem chyba urodzony pod szczęśliwą gwiazdą — pomyślał Nansen — oiiewiele brakowało, a

byłoby już po mnie”. Nagle poczuł, że nogi ma w wodzie. Nastawił ucha. Bulgocząc wlewała
się najwyraźniej do wnętrza. Jeszcze chwila, a pod jej ciężarem kajak zatonie. Nansen uchwycił
się kurczowo krawędzi pobliskiego lodowego pola i wciągnął na nie podziurawioną łódź.

/ znów czeka nas latanie. Mors rozdarł kłem płótno na przestrzeni jakichś piętnastu centymetrów.

Dobrze, że ta bestia nie poraniła mi nóg kłami. A co stałoby się, gdyby ta przygoda spotkała
mnie na pełnym morzu? Byłoby po mnie! — notuje. Fridtjof. I dodaje z humorem: — A jednak
szczęście mi sprzyja!

background image

52.

Takie spotkanie

raz na sto lat się zdarza
Dni przechodzą za dniami na marszu w nieznane. Czas biegnie, to już druga połowa czerwca. Sił

wciąż mniej. Któregoś wieczora, a jasny był jak dzień, poiarnicy rozbijali obóz u~brze-gów
jakiejś wysepki — jednej z tych wciąż nie nazwanych. Szykując jak zwykle posiłek w
świergocie wiosennego ptactwa, które chmarami unosiło się nad wyspą, Nansen usłyszał jakiś
obcy dźwięk, do złudzenia przypominający szczekanie. Czyżby halucynacja? Skąd szczekanie
tutaj, w tym lodowym pustkowiu? Chwilę jeszcze wsłuchiwał się, wstrzymując oddech. I znów
ten sam, dawno nie słyszany, zapomniany dźwięk. Z bijącym sercem zawołał towarzysza i kazał
mu pilnie nadstawić ucha. Johansen postał chwilę i popatrzył podejrzliwie na Fridtjof a.

— Jeśli człowiek słyszy jakieś „głosy!”, to znak, że z nim źle. Uważaj na siebie — odpowiedział

spokojnie i zawrócił do swej pracy. Łatał właśnie kajak.

Ale Nansen nie dawał tak łatwo za wygraną. Coś mówiło mu, że się nie mylił. Rzucił wszystko,

drżącymi rękami przypiął do nóg narty, schwycił strzelbę i pobiegł na zwiady.

W powietrzu panowała teraz cisza, przerywana tylko piskliwym krzykiem jakiegoś ptaka, któremu

wtórowało w dali chrapliwe wołanie mewy. Nansen zatrzymał się zniechęcony i pomyślał:
„Johansen miał rację, musiałem się przesłyszeć, a przysiągłbym, że...” — Naraz przypadł do
śniegu. Widniały na nim ślady. Nie lisie, były zbyt duże. Czyżby wilcze? Skąd tutaj wilk? A
więc psie? I znów wyraźniej, donośniej niż przedtem rozległo się* szczekanie. To musiał być
pies. A jeśli tak, są tu i ludzie.

221
Naraz wydało mu się,!że słyszy jakiś głos, pierwszy obcy głos po trzech latach. Krew uderzyła mu

do głowy, serce waliło jak młot, rozsadzało pierś. Wbiegł na wzgórze i cos sił w płucach, I jak
wariat, zaczął krzyczeć. Z tym obcym głosem, z tym jedynym zwiastunem życia związany był
jego kraj, dom, ona! Nogi wrosły mu w śnieg. Nie dowierzał wciąż-jeszcze własnym oczom. Ze
szczytu wzgórza zbiegł pies, a z tyłu, za nim szedł... czio- !] wiek. Usłyszał znów jego głos.

Nansen stał wciąż jak wryty. Gdy nieznajomy zbliżył się do niego, nie kryjąc zdumienia, podali

sobie ręce. Wymienili zdawkowe „How are yoti?” Nad nimi kłębiła się mgła, u stóp leżały
potrzaskane kry, w głębi błyszczały słabe zarysy jakiegoś lądu. Czoło lodowca tonęło we mgle. I
tak stali długą chwilę w milczeniu. Jeden w eleganckim, kraciastym, sportowym ubraniu,
w wysokich, gumowych butach, ogolony starannie, ostrzyżony, pachnący dobrą wodą kolońską.
I ten drugi — dziki człowiek. W łachmanach, brudny, z długimi, nie czesanymi kłakami
włosów, ze zmierzwioną brodą, z czarną od sadzy twarzą, na której niepodobna było dopatrzyć
się koloru skóry, pokryta była bowiem skorupą brudu. Nie mogły go zmyć podczas długiej zimy
ani woda, ani krew niedźwiedzia, ani piasek zmieszany z mchem. Nie mógł go zeskrobać nawet
‘nóż. Któż mógł domyślać się w tej chwili, kim jest ów dziki. Skąd się tu wziął?

Nieznajomy chwilę jeszcze pasował się z sobą. Dżentelmen w każdym calu, nie chciał, nie mógł

zasypać przybysza pytaniami. Wydawało mu się, że poprzez brud wyzierają ku niemu jakieś
znajome rysy. Znajome dla każdego polarnika. Nie śmiał jednak sprecyzować pytań, które
cisnęły mu się na usta. Czekał, aż dziwny człowiek sam zacznie mówić, ale człowiek milczał.
Wzruszenie odebrało mu mowę:

— Cieszy mnie ogromnie, że pana spotkałem — wykrztusił wreszcie z trudem nieznajomy. —

Gdzież pana statek? A ludzie? Ilu tu was jest?

— Statku nie mam. Jest nas tylko dwóch.
I Nansen milknie, niezdolny powiedzieć nic więcej w tej j chwili, która wydaje mu się wciąż snem.

On także nie przestaje wpatrywać się uważnie w twarz nieznajomego. Gdzieś już go widywał,
ale gdzie?. To zapewne ktoś z naukowców, ale kto? 222

„Może angielski badacz Arktyki Jackson, który szykował wyprawę polarną?” — świta mu nagle

myśl.

background image

Nieznajomy, nie wytrzymując dłużej napięcia, spogląda mu wprost w oczy i wyrzuca z siebie

gwałtownie, jednym tchem:

— Czyżby pan był Nansenem?: Pytanie brzmi jak pewnik.
— Tak — pada krótka odpowiedź.
...Jeszcze raz schwycił mnie wtedy za dłoń i serdecznie uściskał. Nie mógłbym być gorącej

powitany. Ten uścisk Jacksona, bo to on był istotnie, znaczył więcej niż zwykła jormałność —
wspomina Fridtjof.

W drodze do budynku wyprawy angielskiej obu ludziom nie zamykają się usta. Mówią teraz jeden

przez drugiego. Anglikowi, który spędził już całą zimę na przylądku Flora na czele arktycznej
ekspedycji badawczej, trudno uwierzyć, pojąć, co przeżyć musieli i wycierpieć norwescy
wędrowcy,

— Spełniliście dzieło- Tytana — stwierdza z powagą po wysłuchaniu całej epopei. — Jestem

doprawdy dumny, że pierwszy mogłem was powitać i służyć wam pomocą. Takie spotkanie
zdarza się raz na sto lat. Mój statek „Windward” przypłynie tu wkrótce. Będę szczęśliwy, jeśli
zechcecie powrócić nim do kraju.

I teraz dopiero Jackson przyznaje się, iż nie śmiał pytać o „Frama”. Sądził, że Nansen i Johansen są

jednymi, którzy się uratowali z katastrofy statku.

*

W wygodnym, luksusowo urządzonym domku wyprawy, ciepłym, zacisznym, czeka Nansena nowa
niespodzianka.
— Od żony pana sprzed dwu lat — mówił Jackson, wręczając wzruszonemu polarnikowi
zalutowaną, ciężką puszkę, pełną listów dla załogi „Frama”.
Miesiąc spędzony u gościnnych Anglików przebiega szybko. Niczego tu nie brak, codzienna
kąpiel, czyste, lekkie, ciepłe ubranie, zupełnie jak w tym sklepie, wymarzonym przez obu
polarników, wygodne posłania, urozmaicona kuchnia i masa
223
ciekawych’ książek. Nan\sen i tu riie próżnuje. Uzupełnia notatki, robi szkice. Żałuje, że nie może

malować.

— Moje farby olejne poszły, na uszczelnienie kajaków — tłumaczy gospodarzom.
— Jak to?
— Wlewała się do nich woda, musiałem coś wymyślić.
I opowiada na nowo, szczegół po, szczególe, co przeżywali z Jo-hansenem. Anglicy słuchają pełni

podziwu i wciąż o coś wypytują. W głowie im się nie mieści, jak można było w tych warunkach
przetrwać.

— Nie darmo wszyscy mówią, że obszary podbiegunowe są twardą, ale i najlepszą szkołą

charakterów — mówi Jackson.

Nansen jest szczęśliwy, że jego polarna epopeja skończyła się zwycięstwem, ale pożera go

niecierpliwość. Czas dłuży mu się w nieskończoność. Pragnąłby jak najszybciej znaleźć się już
w kraju. Godzinami nie schodzi z wybrzeża, wpatrzony niecierpliwie w przesłonięty mgiełką
horyzont. A nUż „Windward” w ogóle nie przypłynie w tym roku? A nuż nie może się przebić
przez lód? Czyżby jeszcze jedno zimowanie? Obaj z Johansenem zaczynają żałować, że od razu
nie wyruszyli dalej kajakami i pieszo, do wysp Spitsbergenu. Po drodze na pewno spotkaliby
jakieś statki rybackie czy myśliwskie i byliby już w domu.

Wreszcie przyszedł upragniony gorący dzień. Nansen krzyczał z radości, słysząc głos wartownika:
— Statek na horyzoncie!
Zasypuje załogę pytaniami. Z radością dowiaduje się, że „Fram” jeszcze dotąd nie powrócił.
— Powinniśmy za wszelką cenę być wcześniej, przed nimi, w Norwegii — tłumaczy gorączkowo

kapitanowi. — Co przeżywałyby matka Johansena i moja żona, jeżeli statek przypłynąłby bez
nas. Strasznie pomyśleć. A Sverdrup z całą załogą? Wszyscy uważaliby nas za straconych.

background image

— Zrobię wszystko, co w mojej mocy, bądźcie spokojni—słyszy z ulgą Nansen odpowiedź

kapitana.

CZŁOWIEK O WSELKIM SERCU

53.

Toż to cała księga do wysiania!

Kapitan nie zawiódł. „Windward” pruł morze jak strzała.
Nim w Vardó, ‘niewielkim porcie północnej Norwegii, zdążono wczesnym’ rankiem rzucić

kotwicę, Nansen i Johansen odbili w szalupie od burty. Na nic nie czekając, śpieszyli do urzędu
telgraficznego. Pierwszego od trzech lat. Przebiegli szybko senne miasteczko, nie spotykając
nikogo po drodze. Naczelnik urzędu pocztowego podejrzliwie spojrzał spode łba na
nieznajomego, który położył przed nim spokojnie wielki stos depesz. Było ich ze sto, z tych parę
po dwa tysiące słów.

— Wszystkie pilne — usłyszał, coraz bardziej zdumiony.
Jak port portem, nigdy się tu jeszcze nic podobnego nie przydarzyło. Szyprowie statków rybackich

czy myśliwskich wysyłali zazwyczaj do swych armatorów telegramy krótkie i lakoniczne,
oszczędne —do rodzin. A tu?

— Toż to cała księga do wysłania! — zaczął gderliwie i urwał naraz, rzuciwszy okiem na podpis.
Oniemiał ze zdumienia. Ze zmienioną wzruszeniem twarzą zerwał się z miejsca, podał siedzącej

obok telegrafistce depeszę adresowaną do Ewy Nansen, wybiegł zza przepierzenia i nie mogąc
jeszcze wykrztusić słowa, zaczął ściskać mocno ręce Fridtjofa i Johansena.

Mały port, drzemiący nad spokojnym fiordem, zasłynął nagle na cały świat. W ciągu kilku dni i

kilku nocy bez przerwy na-dawano radosną wieść. Ci, których już niemal pogrzebano i
opłakiwano-jako zaginionych, powrócili zdrowi i cali. Setki depesz ‘i atulacyjnych napływały
wciąż do Vardó ze wszystkich za-.itków Norwegii. I z całej niemal kuli ziemskiej.

Dowiedziawszy się, że w mieście przebywa profesor Mohn,
227
który był niejako ojcem chrzestnym wyprawy, Nansen jak bomba wpadł do hotelu. Profesor zerwał

się-z „łóżka, na którym odpoczywał.

— Uprzedzałem, że nie wolno tu nikogo wpuszczać! — krzyknął surowo, ale gdy spojrzał

uważniej na intruza, fajka wypadła mu z ust na ziemię. — Nim usłyszałem twój głos, lękałem
się, czy nie mam przed sobą ducha. Bogu niechaj będą dzięki, synu, że jesteś jeszcze przy życiu!
¦— zawołał wzruszony.

Nadeszły dni sowitej zapłaty za cierpienia, dni radosnych powitań. Z Ewą, z Liv, która nie

pamiętała ojca, z przyjaciółmi. Jacht twórcy skautingu, Baden Powella, stał właśnie w Vardo,
gotów do wyruszenia na północne morze, na poszukiwanie zaginionego „Frama” i jego załogi.
Radość powrotu była przyćmiona tylko troską o statek, o ludzi. Gdy przeszły pierwsze radosne
chwile, znikł naraz cały optymizm Nansena. Jego miejsce zajął lęk. Czemu dotąd jeszcze
Sverdrup nie powrócił? Czy nie ulegli jakiejś katastrofie wśród lodów? Zbliżała się jesień,
ostatni moment. Czyżby „Fram” jeszcze jedną zimę miał pozostać na Dalekiej Północy?

Nansena zaczynają nękać, najgorsze przypuszczenia. Dręczy go myśl, że jako dowódca wyprawy

nie powinien był może zejść ze statku, zostawić go na niepewny los, opuścić towarzyszy.
Wszystkie opisy cierpień, na jakie byli skazani rozbitkowie zmiażdżonych lodem statków,
powracają mu natrętnie na myśl. Wyruszyłby najchętniej sam na poszukiwania, ale gdzie teraz
„Frania” szukać na olbrzymich lodowych przestrzeniach?, -

#

Pewnego wieczoru, w niespełna tydzień po powrocie, późną porą zapukano do drzwi,kajuty statku,
na którym zamieszkali państwo Nansen. Ktoś chciał się z doktorem, koniecznie widzieć. Od razu,
niezwłocznie. Jakaś bardzo ważna wiadomość. Drżącymi rękami Fridtjof rozrywa depeszę, którą
przyniósł sam naczelnik urzędu pocztowego.

background image

20 SIERPNIA 1896 ROKU, DO DOKTORA NANSENA. SKJtJRVO. „FRA&f” PRZYBYŁ DZIŚ
DO PORTU W DOBRYM STANIE. WSZYSCY ZDROWI. PŁYNĘ NATYCHMIAST DO
TROMSO. JV1TAM W OJCZYSTYM KRAJU.

OTTO SYERDRUP

Coś chwyciło mnie za gardło... nie mogłem wprost uwierzyć temu szczęściu. Wydawało mi się, że
to bajka, Odczytywałem wciąż na nowo depeszę, żeby przekonać się, że nie śnię. Takiego uczucia
szczęścia nie doznałem chyba jeszcze nigdy — wspomina Nansen tę pamiętną chwilę.
Powitaniom nie było końca. I opowiadaniom. Nansen oraz Johansen d swoich przeżyciach. Załoga
„Frama” o dryfowaniu.
Nie darmo Fridtjof powtarzał chętnie, że nikt nie umiał słuchać tak, jak Ewa. Uważnie, w
milczeniu, nie przerywając potoku słów, które wyczarowywały przed nią nieznany kraj lodów.
<^bcy, wrogi, który niemal nie zabrał jej męża. Umiała uszanować ciszę, zapadającą naraz w
gronie polarników, jakby i teraz jeszcze wsłuchiwali się w łoskot lodów czy inne jakieś dźwięki, im
tylko znane. Wiedziała, kiedy rzucić pytania, które wywoływały nową falę wspomnień —
szczęśliwa, że nie sprzeciwiała się „szaleńczej” podróży. A tyle razy w ciągu tych trzech lat, które
zdawały się ciągnąć w nieskończoność, powtarzały jej przyjaciółki: „Jak mogłaś? Ty go chyba
wcale nie kochasz? Czemuż sama go wysłałaś na pewną zgubę? Przecież nie wiesz nawet, czy
powróci”.
„Fram” wolno płynął do Christianii. Wszystkie porty rybackie, którymi usiane są skaliste wybrzeża
Norwegii, pełne były witających. Każda zatoka zatłoczona łodziami. Dopływali do nich do statku,
starając mu się dorównać szybkością, i rybacy z rodzinami, i myśliwi. Kto tylko żył, pragnął
zobaczyć, pozdrowić Nansena i towarzyszy.
W Christianii przygotowano wielką uroczystość. ...okręty wojenne, statki, łodzie, nadbrzeża czarne
od tłumów... powiewały flagi, grzmot armat wiełokrotnym echem odbijał się od wzgórz, dzwoniły
w uszach wiwaty, powiewały chustki... promieniały radością twarze oczekujących. Cały fiord
przyjmował nas jednym wiełkim — „niech żyje!” Lody Dałekiej Północy i wszystkie nieodstępne
od nich męczarnie wydawały mi się da-lekim snem, co pojawił się i znikł, ałe całemu życiu nadał
treść. Có_żby warte było życie bez takich snów? — wspomina wzruszony Nansen.
228
13 Fridtjof...
229
Uroczystości powitalne trwały cały tydzień. Nigdy jeszcze stolica Norwegii nie przeżywała

podobnego uniesienia. Pisma codzienne, w których ukazywały się fragmenty wspomnień z
marszu oraz dryfu „Frama”, rozchwytywano w jednej chwili. Od wczesnego ranka przed
kioskami formowały się długie kolejki. Nie pomogły zwiększone nakłady. W lot tłumaczono
teksty na dziesiątki obcych języków. Nie bez ironii wspominał ktoś, że za sumy wydane na
przyjęcia oficjalne i bankiety z okazja szczęśliwego powrotu polarników można byłoby
zorganizować parę bogato wyposażonych ekspedycji poprzez lody Grenlandii. W krótkim czasie
ze składek publicznych zebrano pokaźny fundusz, ponad pół miliona koron, na nagrody
naukowe i stypendia imienia Fridtjofa Nansena. W parę miesięcy później polarnik wraz z Ewą
wyjechali na zaproszenie do wielu stolic Europy. Był to objazd tryumfalny. Ktoś ze
współczesnych powiedział: „Paryż leżał u stóp Nansena, Berlin stał na baczność, Petersburg
świętował, Nowy Jork kipiał, a Londyn bił brawo”.

background image

54.

Przeciwnicy zachłystują się teraz pochwałami

— ...szczęśliwym zakończeniem dryfu swego statku, przy-marzniętego do lodowego pola, nasz
znakomity gość, doktor Nansen, dowiódł najlepiej, że jego śmiały pomysł, szczerze, po
przyjacielsku, przez nas tu krytykowany, okazał się słuszny... — rozpoczął swe przemówienie
admirał Nares.
Największa w stolicy Anglii sala, do której Królewskie Towarzystwo Geograficzne zaprosiło
Nansena, ledwie zdołała pomieścić siedmiotysięczny tłum. W pierwszych rzędach miejsca zajęli
przedstawiciele dworu królewskiego i rządu Wielkiej Brytanii. Za ‘nimi cisnął się korpus
dyplomatyczny w komplecie, zaproszeni z całego świata uczeni, polarnicy i prasa. Spokojni
zazwyczaj i opanowani Anglicy krzyczeli i grzmotem oklasków witali -ukazanie się na trybunie
jasnowłosego olbrzyma, który wbrew wszelkim trudnościom zwyciężył lody Arktyki.
— ...Na obszary polarne dzięki Nansenowi właśnie padło nowe światło. Zagadnienia powstawania
lodów polarnych, głębokości oceanu, prądów morskich przedstawiają się inaczej, niż dotąd
sądziliśmy — ciągnął dalej admirał. — Dryf „Frama”, pierwszego statku, który oparł się atakom
lodów, oraz piesza wyprawa Nansena i Johansena, którzy dotarli na północ Ziemi, tak daleko, jak
nikt jeszcze nigdy nie dotarł, są bez precedensu w historii poznania świata... O doktorze Nansenie
należałoby powiedzieć, że porównać go można chyba tylko... z nim samym.
-Przemówienie Naresa przerywały raz po raz huczne oklaski. Zabrali głos i inni. Ci także, którzy
przed zaledwie czterema laty prześcigali się w docinkach, drwinach i odsądzaniu młodego
uczonego od czci i wiary. Dziś nie brakowało entuzjazmu w ich pełnych gorących słów
pochwałach.
231
Ale Nansen wiedział, co o nich sądzić. Promienne oczy Ewy nie schodziły z jego spokojnej twarzy,

po której przewijał się od czasu do czasu drwiący uśmiech. Drgnął naraz, wytężył słuch.
Wydawało mu się, że nie oklaski słyszy, a grzmot nacierającego na statek lodu. „Nikt z was nie
wie, jak mało brakowało, żeby dziś Ewa w ciężkiej żałobie sama wysłuchiwała tych pochwał”
— pomyślał patrząc na las głów przed sobą.

W sali zapanowała cisza, gdy w pełnych prostoty i powagi słowach odpowiadał, że i on, i jego

koledzy spełnili tylko swą powinność,, szczęśliwi, że nie zawiedli zaufania, jakie położył w nich
naród, że każdy na ich miejscu postąpiłby tak samo.

Prasa pełna była wciąż artykułów o Nansenie. Przeciwnicy zachłystywali się pochwałami.

Przymiotniki: „wspaniały”, „największy”, „niezwykły”, „¦nieoceniony”, „jedyny”, powtarzały
się, aż do znudzenia, na szpaltach wszystkich pism.

Znużony rozgłosem i tryumfalnymi przyjęciami Fridtjof marzył tylko o powrocie do ciszy

domowego ogniska. Do spokoju i pracy.

A pracy mu nie brakowało. Oprócz publikacji wyników naukowych w niezwykle krótkim czasie

pojawiły się dwa tomy wspomnień pt. „«Fram» na morzu polarnym”, w których-wspólnie ze
Sverdrupem opisywał dryf statku i swój marsz po lodach. Pracę tę zadedykował najbliższemu
przyjacielowi, Ewie—„tej, która nadała statkowi imię i miała odwagę czekać”.

Książka została natychmiast przełożona na wiele języków świata. W tłumaczeniu polskim ukazała

się już w 1898 roku.

W świecie nauki wielką sensację wywołało ogłoszenie pięciu grubych tomów wyników naukowych

ekspedycji. Z obserwacji, i pomiarów przeprowadzanych regularnie, bez względu na ciężkie,
często nie sprzyjające warunki, wynikało, że należy wprowadzić wiele zasadniczych zmian w
dotychczasowych pojęciach z zakresu meteorologii, hydrologii, hydrobiologii, glacjologii, a
nawet geografii.

Nim upłynęło parę miesięcy, Nansen został mianowany profesorem Uniwersytetu w Christianii.

Wykładał zoologię, ale analizując wyniki obserwacji hydrologicznych, przeprowadzonych

background image

podczas dryf u „Frama”, im poświęcił swą podstawową pracę o Północnym Oceanie
Lodowatym. Zaproponował również pod-

232

jecie systematycznie prowadzonych badań m<> zwykle w życiu Nansena, stawał się
szybko iv, > weski na. jego wniosek zgodził się od razu y.ukupn do prac

oceanograficznych statek, który otrzyma! chael Sars” dla uczczenia zasług ojca
Ewy, conium : graf a.

—„¦¦*
Ani na chwilę Nansen nie przestaje zajmować sit; wypi.i wami w głąb Arktyki. A

jest się czym pasjonować.
Świat ogarnęło „białe szaleństwo”. Nansen wyzwolił w lu dziach nową falę

entuzjazmu dla polarnych spraw. Wszystkim wydawały się teraz łatwe i dostępne.
Biegun był wciąż nie zdobyty, wciąż przyciągał ludzi. Owocny w wyniki naukowe

dryf „Frama” i wspaniały marsz po lodach wprowadziły w błąd wiele ludzi. Nie
każdy miał przecież pasję odkrywczą Nansena, jego niezwykłą zdolność

przewidywania, odporność, wytrzymałość, zaradność i zarazem bezgraniczną
cierpliwość. I znów rozpoczęły się nowe polarne tragedie.

Szwed, inżynier Salomon Andree, długo szykował wyprawę i zdawał sobie sprawę ze
śmiałości swego projektu zaatakowania bieguna drogą powietrzną. W odpowiedzi na

nieprzychylne głosy krytyki pisał:
„To, co zamierzam przedsiębrać, jest tak trudne, że cofnięcie się uważałbym za

-tchórzostwo”.
W kilka dni po starcie.balonu kulistego ze Spitsbergenu, starcie, który,

wyraźnie był-nieudany, na Morzu Barentsa rybacy zobaczyli gołębia ściganego
przez stado żarłocznych mew. Zmęczony przysiadł na olinowaniu statku. Pod

skrzydłem jego znaleziono maleńki zwitek pergaminu nasyconego parafiną. Był to
gołąb pocztowy, wypuszczony z gondoli balonu.

„Wszystko dobrze” — donosił Andree.
Była to pierwsza i zarazem ostatnia od niego wiadomość.

— Gdzie mogła zginąć wyprawa? Na jakich obszarach jej szukać? Dokąd można by
skierować ekspedycje ratownicze?

Ale na pytania te, z którymi zwrócono się do Nansena, nawet on nie mógł dać
odpowiedzi.

— Jeżeli lądowali szczęśliwie, zdołają może dotrzeć po dryfujących krach do
Spitsbergenu lub jak ja do Ziemi Franciszka Józefa — tłumaczył. — Mogą powrócić

za rok, może nawet za
233

dwa. Jeżeli, powtarzam, lądowali szczęśliwie. W przeciwnym razie...
Lata mijały za latami, o wyprawie Andreego wszelki słuch zaginął. Potem przyszło

zapomnienie. Życie potoczyło się zwy—kłym trybem. Nowe wyprawy podbiegunowe
zaczęły pasjonować opinię publiczną, nowe zwycięstwa człowieka nad morzem A

lodem. I nowe tragedie, świat powoli zapominał o zagadce szwedzkiej ekspedycja
arktycznej. Tak przeszły trzydzieści trzy łata. Aż wreszcie latem 1930 roku

marynarze ze statku norweskiego „Bratvaag” na jednej z wysp Spitsbergenu
odnaleźli przypadkiem zwłoki zaginionych, łódź i broń, amunicję i na wpół zżarty

przez pleśń dziennik podróży, który pozwolił odtworzyć, dzień po dniu, tragiczne
dzieje pierwszych areonautów polarnych.

55.

Białe szaleństwo ogarnia kulę ziemską

Białe szaleństwo to nie tylko Arktyka. W 1898 roku młody przyrodnik, Norweg Carsten
Borchgrevink, odważa się zimować na wybrzeżu Antarktydy. Jest pierwszym w dziejach
człowiekiem, który stanął na nieznanym tajemniczym lądzie, i pierwszym, który tam po kilku
latach powrócił, nie lękając się przeżyć nocy polarnej w lodach Szóstego Kontynentu.
Rozgorączkowany Sverdrup ‘śle do Nansena list za listem. Fridtjofie, nie zapomnij, że obiecałeś
zabrać mnie ze sobą na biegun południowy. Już chyba najwyższy czas na nas!
Nansen nie daje od razu odpowiedzi przyjacielowi, ale coraz częściej, coraz dłużej zatrzymuje
wzrok na wielkiej mapie ściennej. Tam, u samego.dołu, pośród błękitu wód trzech wielkich

background image

oceanów — Atlantyckiego, Indyjskiego i Spokojnego — przerywana, falista linia nie odkrytych
jeszcze wybrzeży zamyka ogromną białą plamę — Antarktydę. Daleka, niedostępna, tajemnicza,
strzeżona przez bastiony groźnych gór lodowych. Ostatnia nie zapisana karta w historii poznania
Ziemi. Człowiek nic jeszcze właściwie o niej nie wie. Wszystko tu jest do odkrycia. Biała plama na
południowych krańcach świata jak magnes przyciąga myśl Nansena. Byle tylko nie odgadła tego
Ewa. Czy nie sprzeciwiłaby się tym razem rozstaniu? I tak już dosyć wycierpiała.
¦•””*-
Do międzynarodowego wyścigu, którego najwyższą staWką jest biegun północny, wciąż jeszcze
nie zdobyty, przystępują coraz to nowi zawodnicy. O palmę zwycięstwa pokusić się pragną, po raz
pierwszy w historii Arktyki, Włosi. Nowicjusze dob-
235
rze wiedzą,” do kogo zwrócić się o radę i opiekę. Według słów ich dowódcy Luigi Amedeo di

Savoia księcia Abruzzów Nansen tak przejął się sprawami tej wyprawy, jakby nią sam kiero-1
wał. Za jego namową książę zakupuje od starego szypra statek myśliwski ,,Jason”, na którym
Fridtjof przed laty podpłynął do^ wschodnich wybrzeży Grenlandii. Po wielu przeróbkach i
udos- ‘; konaleniach, wykonanych przez niezawodnego Archera Colina w jego stoczni, statek
otrzymuje nazwę: „Stella Polare” — „Gwiazda Polarna”. Nad wszystkimi szczegółami
wyposażenia czuwa Nansen. Sam wykonuje rysunki sań, łodzi, kajaków, a nawet butów czy
odzieży. Raz jeszcze przeżywa radość przygotowań do walki z Arktyką. Poświęca im przeszło
pół roku swego cennego czasu.

Noc polarna 1899—1900 zastaje wyprawę księcia Abruzzów przy brzegach Wyspy Rudolfa w

archipelagu Ziemi Franciszka Józefa. Zimowanie w głębi Arktyki daje się mocno we znaki
Włochom, źle znoszącym silne mrozy i długotrwałe ciemności. Latem do marszu pieszego na
biegun wyrusza trzech ludzi z ka- j pitanem Cagnim na czele. Stosownie do rad Nansena grupę
„biegunową” odciążono od najbardziej wyczerpujących prac. Dwie inne, pomocnicze, idąc
przodem torowały i znakowały drogę, zakładając wśród lodów magazyny żywnościowe. Jedna
powró- j ciła na statek, druga przepadła bez wieści. Po wielu ciężkich przejściach kapitan Cagni
postanowił cofnąć się spod osiemdziesiątego szóstego stopnia i trzydziestej czwartej minuty
szerokości północnej, rezygnując z osiągnięcia bieguna północnego. Pragnął, podobnie jak
Fridtjof, ujść z życiem z białego piekła. Odnieśliśmy i tak wielkie zwycięstwo — notuje w
dzienniku podróży — pobiliśmy o dwadzieścia mil rekord Nansena, największego polarnika
naszych czasów. A w swych pamiętnikach pełen goryczy dodaje później: ...Nadejdzie
kiedyś wreszcie i dzień, w którym ktoś odniesie zwycięstwo nad tymi lodowymi obszarami,
niegościnnymi, wrogimi... ktoś pomści wszystkie poniesione ofiary i życia ludzkie stracone w
strasznych cierpieniach wśród wiekowej, zaciętej walki.

Nansen gorąco, z całego serca, składa życzenia Cagniemu po powrocie. Nikt tak jak on nie jest w

stanie pojąć ogromu cierpień, jakimi włoski polarnik okupił swe niełatwe zwycięstwo. .

236
— Tatusiu, w salonie czeka na ciebie jakiś miły pan. Fridtjof z tkliwością spojrzał na wyrazistą

twarzyczkę dziec- „

ka. Pogładził gęste, koloru pszenicy włosy.
— Skąd wiesz, że miły?
— Jak tylko weszłam do pokoju, zerwał się z krzesła, grzecznie mi się ukłonił, a potem ze mną

długo rozmawiał. Idź, on już dawno przyszedł.

Siedmioletnia Liv nie wiedziała nawet, z jakim drżeniem serca nieznajomy oczekiwał Wielkiego

Nansena.

— Witam pana, czym mogę służyć?
Energiczna, pociągła twarz o orlim nosie, bystre spojrzenie głęboko osadzonych, bardzo jasnych

oczu wydało się profesorowi dziwnie znajome. Skąd, nie pamiętał.

background image

— Roald Amundsen. Moje nazwisko niewiele zapewne panu mówi... — zaczął skromnie przybyły.
— Wprost przeciwnie. To pan był jedynym Norwegiem, który spędził noc polarną z de Gerlachem

na „Belgice” u brzegów Antarktydy. Ciężkie musiało być to przymusowe zimowanie na
siedemdziesiątym pierwszym stopniu szerokości południowej, o dziewiętnaście stopni
geograficznych zaledwie od południowego bieguna. Jakże bym nie pamiętał? Można panu tylko
pozazdrościć.

Z początku wolno, nieśmiało, nieskładnie, później coraz szybciej, w gorączkowych słowach

Amundsen przedstawia gospodarzowi swój projekt, prosząc o „radę. Pragnąłby przepłynąć
Przejściem Półnoeno-Zachodnim z Oceanu Atlantyckiego na Ocean Spokojny wzdłuż wybrzeży
Ameryki. Trzysta lat z górą ludzie próbowali zdobyć to przejście i nikt jak dotąd nie osiągnął
celu. . Biorąc za wzór Nansena, projektuje on płynąć maleńkim statkiem zupełnie innym niż
wszyscy jego poprzednicy i ograniczyć jak najbardziej liczbę uczestników wyprawy.

Ze słów Amundsena przebija pasja. Z kolei zapala się Nansen. Podoba mu się rozmach

zamierzenia, docenia trudności, ale widzi także możliwość zwycięstwa. Teraz najważniejsze jest
dobrze wszystko przemyśleć, przewidzieć niespodzianki, trudności, żeby zawczasu umieć stawić
im czoło.

Godziny upływają za godzinami, obaj mężczyźni siedzą nad
237
mapą Arktyki, pogrążeni w rozważaniach. Od czasu do czasi Nansen rzuca jakąś radę, jakiś nowy

pomysł, zwracając jak zawsze uwagę na drobne na pozór szczegóły. Amundsen skrzętnie notuje.
Wie, jak bezcenne jest każde słowo Wielkiego larnika. Nie od dzisiaj jest on dla niego wzorem.

Fridtjof Nansen nie domyślał się nawet, bo i skądże mógłby się był domyślić, że po jego powrocie

z grenlandzkiej wyprą wy, wśród witających go w. porcie rozentuzjazmowanych tłu mów stał
szczupły, niepozorny młody chłopak. Przyszedł n przystań pierwszy, odszedł ostatni, chciwymi
oczyma chłoną święto, jakim Christiania witała swego bohatera. Tej pamiętne; chwili młody
Roald poprzysiągł sobie naśladować we wszystkim Nansena, dorównać mu w wytrwałości, w
odwadze. Kto wie, może także i w sławie?

Wszystkie gazety, tygodniki ilustrowane Norwegii .szeroko rozpisywały się wówczas o

dzieciństwie Fridtjofa, o jego pierw szych wyprawach łowieckich, o rekordach sportowych, o
tym jaki był dzielny, od małego zahartowany i wytrzymały na tru dy. Roalda zaczęła ogarniać
rozpacz. Ze wstrętem popatrywał na swe chude ramiona, na cienkie jak tyki nogi. Słaby był,
cho-j rowity, wiecznie coś go bolało, łatwo się męczył. Nie jeździł na nartach, nie ślizgał się, nie
kąpał w lodowatej wodzie górskich potoków jak Fridtjof. Z goryczą zdał sobie sprawę, że nigdy,
przenigdy nie będzie w stanie wytrzymać trudów polarnych przygód, a przecież o nich właśnie
marzył od dziecka, pochłaniając książki o podbiegunowych wyprawach.

— Byłabym najszczęśliwsza, jeślibyś został lekarzem — ^u wtarzała mu często matka. — Sam

wiesz najlepiej, Roaldzie czym jest choroba. Tym bardziej potrafisz ulżyć w cierpieniacl innym.

Chłopak wysłuchiwał wszystkiego cierpliwie, zadowolony, że jego milczenie matka uważa za

zgodę. Nie chciał się jej sprzeciwiać. Skądże mogła wiedzieć, że syn jej gardził słabością, że1 za
wszelką cenę pragnął być silny, że całymi nocami rozczytywał się nadal w opisach wypraw
polarnych. Czyżby na zawsze miał się ich wyrzec?

Z goryczy zrodził się bunt. Chłopak postanowił przezwycię-, żyć się, zrobić wszystko, żeby

naśladować Nansena. Lękliwy -238

aczął nocą chodzić sam po cmentarzach. Nie zaniedbując nauki, „ i woli, wytrwale uprawiał sporty,

gimnastykował się, wiosłował, i mą spał przy otwartym oknie, a czasem nawet odrzucał kołdrę,
przykrywając się tylko gazetą. Zaczął z początku od krótkich wycieczek na nartach, potem
przyszedł czas na dłuższe, inrsowniejsze. Coraz lepiej’ znosił głodówką, którą uprawiał również
systematycznie w najgłębszej tajemnicy przed domownikami.

background image

Polarnik musi być przecież przygotowany na brak żywności, na chłód i trudy. Czasem ogarniało go

zniechęcenie, znużenie, a wtedy sięgał do opisów dzieciństwa Fridtjofa i z nich czerpał nowe
siły. •

Z bijącym sercem stanął wreszcie pewnego dnia przed komisją poborową. Był chyba jedynym

wśród swych młodych towarzyszy, który gorąco pragnął zostać przyjętym. „Jeżeli lekarze
orzekną, że nie jestem zdolny do służby wojskowej — przegrałem. Koniec z marzeniami o
polarnych wyprawach. Idę na medycynę” — zapowiedział sam sobie. Ale lekarze z uznaniem
patrzyli na to wysportowane ciało, na twarde jak stal mięśnie niewielkiego szczupłego chłopaka,
który postanowił za wszelką cenę być silnym. Roald nie posiadał się z radości. Dopiął swego.
Nie tylko mięśnie wyrobił, ale także żelazną siłę woli, która nieraz dopomagała mu w pełnym
przygód życiu. Taki był początek. •

Po odbyciu służby wojskowej młody Amundsen poświęcił się morzu. Przeczuwał, że ta droga

najprędzej zaprowadzi go do krajów podbiegunowych. Jako dowódca statku mógł myśleć o
samodzielnych podróżach po wymarzonym świecie lodów.

Nielekki chrzest polarny przeżył zimując z belgijską ekspe-lycją przy brzegach Antarktydy, na

statku uwięzionym w lodach. Swoją zaprawą polarną dopomagał innym, ratował całą /.ułogę
przed szkorbutem, przynosząc na pokład świeże mięso fok i pingwinów. A teraz zamarzył o
własnej, szaleńczo śmiałej,

¦lobywczej wyprawie. Do kogóż miał zwrócić się o radę, jak
do tego, na którym wzorował się przez całe życie? Do tego,
który nieraz mawiał i pisał: „...Cóż warte są marzenia, których
nie wprowadza się w czyn?” I oto siedział teraz przed swym
listrzem i znów z drżeniem serca, jak wówczas przed komisją
239
poborową, czekał na słowa, które zadecydować miały o dalszy! jego życiu.
Nansen słów tych mu nie szczędził. Dla takiej chwili wielj warto było wycierpieć. Wielki Polarnik

nie wyśmiewał go, nil odprawił z niczym. Wprost przeciwnie nawet — zachęcał dcM czynu.

Pierwsze spotkanie dwu niezwykłych ludzi nie było ostatnimi Z czasem znajomość przerodziła się

w przyjaźń, której nie zakłóciły nigdy żadne nieporozumienia, chociaż nie brakowało po temu
powodów. W chwilach, w których Amundsen bliski by! załamania, Nansen nie szczędził mu
nigdy dobrych, życzliwych rad i wskazówek. W młodym człowieku umiał dojrzeć nie groźnego
rywala, lecz godnego siebie następcę.

Po powrocie z tej pamiętnej wizyty uszczęśliwiony Amundsen < zapisuje w pamiętniku: Przeżyłem

chwile niezapomniane. Nansen, sarn Nansen, pochwalił mój plan. Dzień ten uważam za
początek wyprawy na podbój Przejścia Pólnocno-Zachodniego.

56.

Zechciej zostać naszym królem!

Fridtjof Nansen zadziwiał nadal wszystkich swą niewyczerpaną energią. Prowadził wykłady na
Uniwersytecie, długie godziny spędzał w swoim laboratorium, pisał wiele. Ogłaszał wciąż drukiem
nowe, poważne prace naukowe, a także wspomnienia ze swych podróży. Wszystkie wolne chwile/
chociaż miał ich tak niewiele, poświęcał Nansen rodzinie. Był wzorowym mężem i ojcem.
Mimo stałego braku czasu pasjonował się również sprawami politycznymi swego kraju.
Niegdyś silne państwo Wikingów już w średniowieczu dostało się pod panowanie korony duńskiej,
która pod swym berłem zjednoczyła wszystkie państwa skandynawskie. Zależność ta trwała do
czasów wojny napoleońskiej. Po upadku cesarza Francji Szwecja zmusiła Norwegię do unii
personalnej. Jeden król — dwa samodzielne rządy. W miarę jak czas upływał, Szwedzi coraz
silniej zaczęli ograniczać samodzielność Norwegów, zwłaszcza ekonomiczną. W początkach
dwudziestego wieku po dziewięćdziesięciu latach tej uciążliwej „wspólnoty” rozpoczął się w
Norwegii silny ruch wyzwoleńczy. Coraz częściej i śmielej odzywały się głosy żądające zerwania

background image

uni ze Szwecją. Nansen, jak wszyscy w jego rodzinie, był gorącym patriotą. W płomiennych
artykułach i przemówieniach walczył o uzyskanie pełnej samodzielności dla umiłowanego kraju.
Społeczeństwo żądało, żeby jego bohater narodowy stanął na czele ruchjj. wyzwoleńczego. Ale
Nansen uparcie odmawiał.
— Nie jestem ani politykiem, ani dyplomatą. Najwięcej mam do powiedzenia w sprawach
naukowych. Pozwólcie mi działać na tym polu — tłumaczył.
Fridtjof...
241
Późnym, jesiennym wieczorem 1905 roku do zacisznego dom-‘! ku, ukrytego w górach prowincji

Telemark, wtargnęła historia. Rząd telegraficznie wezwał Nanseha, by natychmiast,
niezwłocznie, przybył do Christiami. Sprawa wielkiej, państwowej wagi. Fridtjof nie czekał
nawet ranka. Przedarł się nocą do’ brzegu jeziora Soroko, pieszo przez las. Na przygodnie
znalezionej łódce przeprawił się na drugą stronę, tam pożyczył rower od zaspanego sąsiada,
który niczego nie rozumiał, i po bezdrożach popędził do najbliższej stacji kolejowej.

Przybył na czas. Sytuacja była groźna, Szwecja siłą chciała zmusić Norwegię do
dalszej uległości. W obu państwach ogłoszono już powszechną mobilizację. Na

granicę szwedzką wy-j ruszyły setki ochotników i myśliwych norweskich, którzy
po-] stanowili sami bronić swego kraju. Wojna między dwoma brat-: nimi narodami

wisiała w powietrzu. Szansę były nierówne. Szwecja rozporządzała
sześćdziesięcioma przeszło tysiącami żołnierzy, Norwegia zaledwie czterema.

Szaleństwem wydawało się żądać w podobnej chwili pełnej niepodległości. Czas
naglił. Kości były rzucone. Przedstawiciele rządu norweskiego błagali Nansena o

natychmiastowe wyruszenie do Londynu. Tam autorytetem, powagą swego nazwiska
miał przekonać, przedstawicieli wielkich mocarstw, żeby wpłynęli uspokajająco

J na Szwecję.
Nansen zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. Już następnego ranka ląduje w

Kopenhadze. Wiele godzin spędza na konferencjach z premierem Danii oraz z
ambasadorem Rosji, mieć i Anglii. Wyjeżdża do Londynu, gdzie z łatwością dociera

do ministrów i najpoważniejszych polityków. Wszystkie drzwi stoją otworem przed
sławnym na cały świat człowiekiem, który gorąco broni spraw swego małego kraju.

— Nie ma chwili do stracenia. Wojna może wybuchnąć laj da moment. Dopomóżcie!
Nie dopuśćcie do rozlewu krwi mię dzy dwoma bratnimi narodami! — powtarza

niezmordowanie pisze, przemawia.
O sprawy Norwegii walczy z taką samą niezwykłą energu z taką samą pasją, z jaką

walczył z lodem, mrozem i śnieżj cami Dalekiej Północy. I takie samo odnosi
zwycięstwo. Pc naciskiem opinii publicznej całego świata, poruszonej głoser

który jak dzwon alarmowy bije na trwogę, Szwecja ustępuje wreszcie. Dzięki
Nansenowi Norwegia staje się bez przelewu krwi państwem suwerennym.

Tego ranka jaik co dnia” monotonnie dzwonił o szyby jesienny deszcz. Za oknami
wisiał mokry opar mgły. Od wielkiego kominka na cały pokój promieniowało

przyjemne ciepło, pachniało żywicą. Ulubiony pies Nansena, rozłożony na skórze
niedźwiedziej, śledził leniwie migotanie płomienia, raz po raz snopami iskier

wystrzelającego ze smolnych polan. Dyskretne pukanie do drzwi przerwało ciszę
mąconą skrzypieniem pióra po papierze. Nansen niechętnie podniósł głowę znad

biurka, na którym piętrzył się już stos zapisanych kartek, przyciśniętych
okromnym kłem morsa. „Ani chwili spokoju” — pomyślał ze zniecierpliwieniem,

powracając znów do zaczętego zdania. Puj kanie powtórzyło się.
— Proszę — odpowiedział z rezygnacją.

Twarz jego rozjaśniła się na widok stojącej u progu Ewy.
— Pisałem właśnie o tobie... — powiedział ciepło.

— Wybacz, Fridtjofie, że ci przerywam pracę. Przyjechali jacyś panowie.
Tłumaczyłam, że jesteś bardzo zajęty, ale oni nie ustępują. Chcą się koniecznie

widzieć z tobą. Wyglądają jakoś tak uroczyście... — usłyszał w odpowiedzi.
Goście byli niezwykli. I niezwykła była rozmowa.

— W imieniu całego narodu prosimy, żeby pan, Fridtjofie, nasz bohater narodowy,
zechciał zostać królem Norwegii — usłyszał Nansen.

background image

Nie ukrywał przed gośćmi swego wzruszenia i długo tłuma-czył im, czemu nie może
przyjąć tego zaszczytu.

— Jestem naukowcem, na tym polu najbardziej przysłużę się krajowi — powtarzał.
Ale delegaci nie ustępowali. Musiał im wreszcie przyrzec, te na pewien czas

zgodzi się zostać pierwszym ambasadorem Norwegii w Londynie.
Z ciężkim sercem opuścił wkrótce wszystko, co kochał: kraj, dom, rodzinę, po to,

by objąć tę ważną z punktu widzenia po-! 11 ycznego, placówkę w Anglii. >
242

243
Niewielu było dyplomatów, do których można by porównać Fridtjofa Nansena. Może

nawet żadnego? Nie imponowały mu niczyje bogactwa ani tytuły szlacheckie ludzi,
wśród których nieustannie musiiał się teraz obracać. Wszystkich bez wyjątku

traktował, na równi nic nie robiąc sobie z protokółu dyplomatycznego. Niewiele
także pociechy miały pięfaie panie z tego sławnego, wyróżniającego się spośród

innych postawą i urodą, ambasadora. Świetny tancerz, niezrównany narrator, który
kilkoma zdaniami potrafił wyczarować świat lodowej bajki, ponad bale i bankiety

przekładał ciszę swego gabinetu. Mimo to, 1 a może dzięki temu więcej miał
gorących wielbicieli niż wrogów. Naukowcy przestali widzieć w nim groźnego

konkurenta, mogącego jednym śmiałym pociągnięciem piór znów obalić ich wygodne
tradycyjne teorie, wśród których spokojnie zwalczali się nawzajem, politycy

mogli nie obawiać się konkurencji znanego uczonego, który marzył tylko o tym, by
znów jak najszybciej powrócić do swej pracy.

*N Nansenowi wszystko było wolno. Wszystko mu uchodziło. Trudno było oprzeć się
jego argumentom, jego rozumowaniu i jego czarowi osobistemu, który podbijał

każdego, kto się z nim zetknął. O maleńkiej Norwegii świat bardzo niewiele
wiedział w owym czasie, ale któż nie znał nazwiska Nansena?

Ucieczką od życia dyplomaty pełnego blasku, a zarazem zakłamania, był dla
Nansena jego gabinet pracy. Również do żad-„ nego innego niepodobny. Obok not

dyplomatycznych na biurku; na którym królował globus, piętrzyły się rozpoczęte
prace naukowe, księgi, książki, mapy krain polarnych. Coraz rzadziej-Arktyki,

coraz częściej Antarktydy. Myśl dotarcia do południowego krańca globu ziemskiego
dojrzewała powoli. Ale nieraz Nansen widział już w wyobraźni ciężką masywną

sylwetkę ukochanego „Frama” wśród potężnych gór lodowych An- \ tarktydy. W
Anglii szykowała się w tym czasie ekspedycja odkrywcza na Szósty Kontynent.

Wiele mówiło się o tym, że dowództwo nad nią ma objąć Wielki Norweg. Ale,już
wtedy Nansen zaczynał przemyśliwać o własnej wyprawie na południowy kraniec

świata. Nikomu jeszcze o tym nie mówił. Nikomu prócz Amundsena.
Po powrocie Roalda z wyprawy na podbój Przejścia Północ-244

no-Zachodniego Nansen miał z nim pamiętną rozmowę. Młody polarnik zmienił się
nie do poznania. To nie był już ten skrom-ny uczeń, który ledwie śmiał prosić o

radę swego mistrza. W 1905 roku jego jako zwycięzcę witały rozentuzjazmowane
tłumy Christianii. Teraz on mógł służyć za wzór innym. Ale to mu nie

wystarczyło. Teraz śladem Nansena pragnął popłynąć poprzez Północny Ocean
Lodowaty i dotrzeć do bieguna północnego Ziemi.

— Czy mógłby mi pan pożyczyć na tę podróż „Frama”? Nie znajdę lepszego statku.
Tylko na nim mogę być pewny zwycięstwa — zaproponował.

Odmowa moja — notuje Nansen w pamiętniku — była dla Roalda strasznym ciosem.
Tego się nie spodziewał. Nie chcąc urazić tego ambitnego człowieka, musiałem

wtajemniczyć go w moje plany, wyznać, że już od dawna sam przemyśliwam o
wyprawie na Antarktydą, że „Fram” będzie mi potrzebny. Słuchał jak urzeczony,

oczy mu zapłonęły.
— Zabierze mnie pan z sobą? — spytał prosto z mostu. Czyż mogłem odmówić?

Obiecałem, że ostateczną odpowiedź
dam mu jesienią, gdy wrócę do domu. Sam muszę się nad tą sprawą poważnie

zastanowić, nim powezmę ostateczną decyzję.
Jedno niepokoi tylko wciąż Nainsena. Ewa słucha, jak zawsze uważnie, ale milczy

niby zaklęta, ilekroć mąż zaczyna mówić o Antarktydzie. Nie usłyszał od niej
słowa protestu, to prawda, ale także ani słowa zachęty. Czyż można się dziwić?

Antarktyda to kilka nowych lat rozłąki, to olbrzymie przestrzenie groźnych wód,
to jedna wielka niewiadoma. Rywalka po stokroć straszniejsza od Arktyki, która

omal nie zabrała jej męża.

background image

Nansen z miesiąca na miesiąc odkłada rozmowę z żoną. Po cóż ją niepokoić, póki
jego marzenia o Szóstym Kontynencie nie nabiorą realnych kształtów? Wtedy,

pewien jest, że Ewa ustąpi.

57.

I

znów zostawiasz mnie samą?
Minęło niepostrzeżenie lato. W Lysaker drzewa odarte ze złota i purpury rzucały długie, sinawe

cienie. Przeżarte nocnym szronem liście zasypywały wyrudziałe trawniki i aleje parku. Rankami
i wieczorami fiord spowijała mleczna zasłona mgty, przez którą z trudem przebijały ostatnie,
ukośne promienie słońca. W powietrzu panowała cisza, tylko gdzieś w górze jękliwymi głosami
nawoływały się mewy. Smutek jesieni ciążył nad ziemią, szykującą się do zimy, gdy Nansen
stęskniony powrócił wreszcie do rodziny.

Radość spotkania ze swymi przyćmiewała troska o Ewę. Blada była, dziwnie milcząca, poważna.

Podkrążone sinymi cieniami oczy rozjaśniały się tylko wtedy, gdy patrzyła na męża lub
gromadkę dzieci.

W parę dni później Amundsen stawił się, punktualny jak zawsze, na umówione spotkanie.

Schodząc ze swej pracowni w wieży do salonu, Nansen sam właściwie nie wiedział jeszcze, jaką
dać przyjacielowi odpowiedź. Miała przecież znów zmienić wszystko w jego życiu. Pochłonięty
w Londynie ważnymi sprawami, nie miał czasu, by zastanowić się nad swą wyprawą na
Antarktydę. Schodził z góry powoli, jakby bezwiednie chciał jeszcze odwlec chwilę ostatecznej
decyzji, zyskać na czasie. Przez moment wsłuchiwał się w beztroskie głosy dzieci, które z Liv
na czele hałaśliwie witały ulubionego Roalda.

— I znów zostawisz mnie samą? — usłyszał naraz przejmujący szept.
Ewa stała na ostatnim stopniu, zastępując mu drogę. Twarz jej przeraziła go bladością. Nigdy

jeszcze nie widział tyle smutku w oczach żony.

i Przytulił ją mocno do piersi. Już wiedział, co odpowie 246
Amundsenowi. Po chwili zdecydowanym krokiem wszedł do salonu. Roald zerwał się z krzesła,

wlepił w niego oczy, jakby z twarzy gospodarza chciał wyczytać, co za chwilę usłyszy.

— „Fram” jest do pana dyspozycji, drogi Roaldzie — powiedział Nansen i urwał, sam nie mogąc w

pierwszej chwili poznać brzmienia swego głosu. I nie dając przyjść do słowa osłupiałemu
Amtimdsenowi, dorzucił, siląc się na swobodę: — Na wyprawę do bieguna północnego. Bliższy
jest nam, Norwegom, jeszcze nie osiągnięty. Od niego, myślę, należy zacząć.

Amundsen z trudem ukrywał radość. O tym tylko przecież marzył od dawna. Rozmowa polarników

trwała wiele godzin. I nikt by nie odgadł, słuchając, że dla jednego była pogrzebaniem nadziei, a
dla drugiego drogą do osiągnięcia sławy.

W parę dni później Nansen, przynaglany urzędowymi terminami, opuścił znów dom. Musiał być

obecny w Londynie przy podpisaniu jakiegoś wielkiej wagi traktatu i przekazać funkcje
nowemu ambasadorowi, który przychodził na jego miejsce. Nigdy jeszcze nie opuszczał swoich
z tak ciężkim sercem.

Na święta Bożego Narodzenia powrócą do was, najdroższa. Będzie się nam cudownie żyło,

zobaczysz. Nareszcie znowu ra~ zem, i to na długo, na zawsze. Wy wszyscy, moi najmilsi,
wokół mnie i spokój, i dom, w którym będę wreszcie panem swego czasu. Pomyśl sama, Ewo,
co za szczęście! Nie mogę doczekać się tej chwili — pisze w jednym z listów.

Radość żony i dzieci wynagrodziła mu ofiarę, jaką poniósł dla nich, wyrzekając się wymarzonej

wyprawy na południowy biegun. Odciął się całkowicie od tej sprawy i zabronił myślom
wybiegać na Dalekie Południe Ziemi. Miejsce ściennej mapy południowej półkuli Ziemi zajęła
znów w jego gabinecie—północna. Nansen z niecierpliwością przygotowywał się do podjęcia
swych prac w laboratorium hydrologicznym i do letnich badawczych rejsów po morzach
Arktyki.

background image

Postanowił zabierać teraz ze sobą zawsze Ewę. Chciał jej po- . kazać piękno Arktyki, wciągnąć w

krąg spraw, którym poświęcił całą swą młodość. Tak bardzo od dawna pragnęła poznać to, co
ukochał.

Któregoś dnia, jednego z tych ostatnich przed opuszczeniem Londynu, od wczesnego ranka do

późnej nocy wypełnionych

247
nie cierpiącymi, zwłoki sprawami, sekretarz wręczył mu telegram.

EWA CIĘŻKO CHORA. PRZYJEŻDŻAJ NATYCHMIAST.’

telegram do Fridtjofa. Chora żyje tylko nadzieją zobaczenia męża. Jemu poświęca ostatnie swe
słowa: „Biedak przybędzie za późno”.
— Na .miłość boską, nie patrz na mnie tak smutno. Nie wolno ci się przejmować moją chorobą.
Muszę wyzdrowieć. Nim ojciec wróci, będę już znów na nogach. Zobaczysz, córeczko.
Ewa dzielnie walczy z zapaleniem płuc, którego nabawiła się, pielęgnując chorego synka. Nie
poddaje się, uspokaja córkę. W listach do Fridtjofa ukrywa początkowo swą chorobę. Prosi
doktora, wieloletniego przyjaciela rodziny Nansenów, żeby nie przerażał męża przykrymi
wiadomościami, nie przeszkadzał mu w nawale pracy, której ledwie może sprostać. Pisze sama, ale
wkrótce męczy ją skreślenie kilku choćby słów.
Ustępujący ambasador w wirze zajęć niczego nie przeczuwa. Sle listy za listami, pełne tęsknoty, a
w każdym pisze, jak bardzo cieszy się na myśl powrotu do domu’przed Bożym Narodzeniem.
Szykuje dla dzieci prezenty, dopytuje się, czym mógłby sprawić jej przyjemność. Nie wie, jak
cichy i smutny jest teraz dom, o którym marzy, nie wyczuwa, że krąży wokół niego śmierć.
Gorączką nie ustępuje, wyczerpane serce z dnia na dzień słabnie. Zaniepokojny doktor donosi w
końcu Nansenowi o chorobie Ewy, dodając, na jej życzenie, że chwilowo nie widzi jeszcze
niebezpieczeństwa. Ale chora coraz mniej ma złudzeń. Coraz częściej, coraz dłużej przytrzymuje
dłoń Liv w swych rozpalonych gorączką rękach.
Moja duża dziewczynka musi być teraz bardzo dzielna, wszystkimi się zająć, o wszystkim’sama
pomyśleć — powtarza, .j Z każdym dniem jest coraz słabsza. Każdy wysiłek sprawia jej coraz
więcej trudu... Gdy umrę, spalcie moje ciało, niech wiatr rozwieje popioły na wszystkie strony
świata — prosi wreszcie kiedyś.
Matka niejednokrotnie powtarza mi — pisze dalej Liv — że nie lęka się śmierci. Myśli dalej o
wszystkich, o wszystko się sama troszczy. Gorączkowo czeka powrotu ojca.
Doktor uprzedzą wreszcie rodzinę, że jest bezsilny, wysyła 248
Nansen powrócił do domu okrytego już ciężką żałobą. Ten człowiek o stalowych nerwach, o

nieludzkiej wprost odporności, był bliski załamania. Wydawało się, że nie przeżyje tego ciosu.
Rozchorował się ciężko. Na drobne ramiona piętnastoletniej Liv spadł ciężar ponad siły. Śmierć
matki, choroba ojca, rozpacz młodszego rodzeństwa, dom, gospodarstwo, tysiące spraw, o
których dotąd zawsze myślała matka.

Stary rok odchodzi — wspomina później w swych pamiętnikach — co przyniesie nam nowy?

Umilkł na zawsze dźwięcz- ¦ ny głos matki, który napełniał tu wszystko pieśnią. Nigdy już jej
nie usłyszymy.

Wielki dom dzwoni pustką. Nansen snuje się po nim jak dziecko bzeradny wobec tragedii, jaka go

spotkała, i samotności, której nie potrafi sprostać. Próbuje pracować w swym gabinecie, w
wieży. Ale godziny mijają za godzinami. W kwadracie okna przygasa powoli jasność dnia,
wypełni go wkrótce gęsta czerń nocy. Zapatrzony w nią niewidzącymi oczyma człowiek siedzi
wciąż nad białą, nie zapisaną kartką papieru.

I znów powraca świt.

background image

Na biurku piętrzy się stos nie otwartych listów, telegramów, kondolencji z
całego krajiu, z całego niemal świata. Samotny człowiek nie ma odwagi ich

otworzyć. On wciąż jeszcze nie wierzy. Noc po nocy krąży po swym gabinecie jak
zwierzę zamknięte w klatce. Wszystko straciło naraz wartość. I sprawy naukowe, i

polityka, i wielkie zagadnienia, państwowe, którym ostatnimi laty poświęcał cały
swój czas z dala od domu, z dala od tej, która odeszła...

. .
...Życzeniu matki stało się zadość — wspomina Liv. —• Nie ma grobu. Nikt nie

wie, co się stało z prochami. Czy na cztery strony świata rozwiał je wiatr, jak
tego pragnęła, czy też może spoczywa w ogrodzie pod krzakiem róży, który

kochała? Nikt lego nie wie. Nikt z nas nie pytał. To było tajemnicą ojca.
Jego :nuiętą tajemnicą.

58.

Czy Sroga cło bieguna północnego prowadzi przez południowy?

Nansen rzuca się znów w wir pracy. W niej tylko znaleźć może zapomnienie. Nowe, odkrywcze
publikacje ,z dziedziny oceanografii szybko zwracają uwagę uczonych całego świata na jego
nieprzeciętny umysł. Przyrodnik z wykształcenia staje się wybitnym specjalistą w tej nowej
zupełnie dyscyplinie nauki i obejmuje na uniwersytecie w Christianii utworzoną na jego wniosek
katedrę oceanografii. Czas dzieli teraz pomiędzy wykłady, dom, w którym pięciorgu osieroconym
dzieciom musi zastąpić matkę, i jak zwykle umiłowane sprawy polarne.
Roald Amundsen jest częstym gościem w Lysaker. Raz po raz zasięga wciąż cennych porad
Fridtjofa w sprawie ekspedycji na „Framie” do bieguna północnego. Ma ona trwać lat siedem i być
uzupełnieniem osiągnięć naukowych Nansena.
W listopadzie 1908 roku Amundsen przedstawia, jak to było w zwyczaju, projekt swej wyprawy w
Norweskim Towarzystwie Geograficznym. Ale nie wzbudza, ku swej rozpaczy, wśród
słuchających entuzjazmu, jakiego oczekiwał.
Wówczas głos zabiera Nansen. W gorących słowach tłumaczy, uzasadnia potrzebę prowadzenia
nadal przez Norwegię badań arktycznych. Autorytet Wielkiego Polarnika, jego dar przekonywania
jak zawsze działają cuda. Niechętni milkną, niezdecydowani ustępują. Artykuły w prasie podpisane
jego słynnym nazwiskiem dokonują reszty. Parlament jednogłośnie uchwala potrzebne wysokie
kredyty, społeczeństwo hojną dłonią składa dary i składki. Wyprawa arktyczna Arnundsena staje
się sprawą narodową, sprawą każdego Norwega.
,,Sam Nansen popiera ten projekt” — mówią pomiędzy sobą ludzie, i to jest najlepszą rękojmią.
250
Pewnego ranka na stopień powozu, którym jak co dnia Nansen jechał na wykłady do Uniwersytetu,

wskoczył’ wymachując wielkim plikiem gazet, znajomy sprzedawca.

— Wielka nowina, panie profesorze. Amerykanie na biegunie północnym! — krzyknął, rzucając

Fridtjofowi na kolana dodatek nadzwyczajny, pachnący z daleka świeżą jeszcze farbą drukarską.

— Amerykanie!... — darł się za chwilę po przeciwnej stronie ulicy, otoczony tłumem ciekawych.
Amerykańska flaga powiewa na biegunie. W dniu szóstym kwietnia 1909 roku inżynier Robert

Peary dotarł do geograficznego bieguna północnego — czyta Zaskoczony Nansen. — Nasz
Amundsen się spóźnił. Jego wypravoa prawdopodobnie nie wyruszy już do Arktyki...

Profesor szybko przebiegł oczyma dalszy ciąg artykułu i z gniewem zmiął świstek papieru.
— Absurd! — mruknął sam do siebie.

— Absurd! — powtórzył Nansen studentom na Uniwersytecie. — Robert Peary jest
godzien najwyższego szacunku. To wzór wytrwałości i cierpliwości. Dwadzieścia

kilka lat swego życia poświęcił, żeby dotrzeć do celu, jaki sobie postawił, ale
co to ma do naszej norweskiej wyprawy? Podczas krótkiego, forsownego marszu i

podczas zaledwie trzydziestogodzinnego pobytu na biegunie Peary nie mógł
przecież przeprowadzić żadnych poważnych badań naukowych, a dla nas to jest

przecież najważniejsze. Biegun to nie jakiś tam łatwiejszy czy trudniejszy

background image

szczyt górski, na który wystarczy wspiąć się choćby najwyższym wysiłkiem, to
cała masa różnych zagadnień 0 wielkim znaczeniu dla nauki.

Pogląd Fridtjofa Nansena lotem błyskawicy obiegł stolicę i ca-? ły kraj.
„To nic, że Amerykanin dotarł już na północny kraniec świata. Amundsen powinien

i tak wypłynąć. Będzie tam przeprowadzał badania, jakie zapoczątkował nasz
Nansen” — powtarzali wszyscy zgodnie słowa profesora, Umacniając się w

przekonaniu, że norweska wyprawa naukowa powinna wyruszyć niezwłocznie na biegun
północny.

251
Trudno było uczynić dla Ro.°.lda więcej, niż uczynił Nansen. Stał się gwarantem

jego zamierzeń, oddał mu swój ukochany statek, a przecież tego czerwcowego ranka
1910 roku ciężko mu było patrzeć, jak „Fram” wyruszył w daleką drogę pod obcym

dowództwem.
Wyprawa Amundsena płynęła w swą daleką drogę Oceanem Atlantyckim, wzdłuż brzegów

Europy. Pierwszym portem, do którego zawinęła, był Futnchal na Maderze. I
stamtąd jak grom z jasnego nieba nadeszła sensacyjna wiadomość. Amundsen

oświadczył osłupiałej załodze, że zmienił całkowicie swe plany — zamiast na
Daleką Północ pragnie płynąć na Dalekie Południe, a zamiast bieguna północnego

zdobywać biegun południowy. .

List, jaki Nansen otrzymał z Funchalu, głęboko nim wstrząsnął.
Strasznym ciosem była dla mnie wiadomość — pisze między innymi Amundsen — że Peary ubiegł

mnie, stając pierwszy na biegunie północnym, do którego ja dążyłem. Wiedziałem przecież o
tym już przed odjazdem i zdobyłem się, wyznaję ze skruchą, na rozpaczliwy krok. Oficjalnie nie
odstąpiłem od projektu wyprawy do Arktyki, ale w głębi serca postanowiłem spróbować
szczęścia i przypuścić atak na biegun południowy. Czuję, że muszę tam stanąć jako pierwszy w
dziejach człowiek. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby tego dokonać. Czy może mi pan
wybaczyć? Z ciężkim sercem piszę te słowa, ale proszę mi wierzyć, nie widziałem innego
wyjścia...

Nansen głęboko ukrywa swój żal. Boli go myśl, że już przed opuszczeniem Norwegii Roald

wiedział, co zamierzał uczynić, że działał skrycie, że plany swe zataił przed nim, przed swym
przyjacielem.

Ale nie tylko profesor przeżywa zawód. Całe społeczeństwo Norwegii jest również do głębi

wstrząśnięte takim obrotem sprawy.

— Amundsen nadużył naszego zaufania — odzywają się coraz częściej głosy.
— To, co uczynił, jest samowolą!
— Miał przecież przeprowadzać badania naukowe na obsza-
252
rach arktycznych. Na to otrzymał fundusz od państwa, od każdego z nas!
— Nikt nie upoważniał go do samowolnego skoku na drugi kraniec Ziemi, do wyprawy na

Antarktydę. To czyste kpiny. -

— A cóż mówi na to Nansen, który tak gorąco bronił i popierał plany Amundsena?
Nansen, na którego zwrócone są teraz oczy wszystkich, jednym słoiwem mógłby zgubić Roalda w

opinii publicznej, która jest mu wyraźnie nieprzychylna. Słowa tego nie wypowie.

Oblegającym go tłumnie dziennikarzom tłumaczy cierpliwie ze swym na wpół ironicznym, na wpół

pobłażliwym uśmiechem:

— Cóż chcecie, moi drodzy, trzeba umieć uszanować indywidualność wielkiego polarnika i nie

odsądzać go zbyt pochopnie od czci i wiary. Roald nie był, nie jest i nie chce być naukowcem,
to przede wszystkim człowiek czynu. Jeśli uda mu się dokonać tego, co zamierza, imię jego
przejdzie do historii i po wieki okryje chwałą nasz kraj. Wspomnicie jeszcze moje słowa.
Pozwólmy mu działać. Widocznie dla Amundsena droga do bieguna Północnego Ziemi
prowadzi przez południowy.
15 Fridtjof...

- 59. Daleka Północ wciąż przyzywa’

background image

Jakby nie dość było jednego strasznego ciosu, życie szykuje wkrótce Naiisenowi drugi.

Dwunastoletni synek, ulubieniec ojca, umiera niespodziewanie na zapalenie mózgu.

...Dziś odszedł od nas Aasmund tak spokojnie, jak spokojnie żył. Rankiem poczuł się lepiej, potem

zaczął coraz trudniej, coraz wolniej oddychać, aż wreszcie ucichł. Na zawsze. Nie było chyba
tak wzruszająco dobrego dziecka, jak ty, mój synku. Nig-dy nikogo nie skrzywdziłeś. Ostatnią
twą myślą było, co podarować siostrom i braciom po wyzdrowieniu. Byłeś zbyt czysty, by
przejść przez życie. I oto odszedłeś od nas. Po stokroć byłoby lepiej, jeżelibym ja umarł, a ty
pozostałbyś wśród żywych, żeby dowieść światu, czym jest dobroć... — pisał nieprzytomny z
bólu ojciec.

Długo nie mógł pogodzić się z odejściem swych bliskich. Przejścia te pozostawiły na nim

niezatarte ślady. Nawet zewnętrzne. Ból wyorał na pięknej twarzy zmarszczki, wysreb-rzył
przedwcześnie skronie, twarde, nieugięte rysy nabrały dziwnej miękkości. Od dzieciństwa czuły
na cudze nieszczęścia, stał się Nansen jeszcze bardziej wyrozumiały, dobry dla otoczenia, gotów
dopomóc_ każdemu w biedzie i walczyć do upadłego, żeby do niej nie dopuścić. Jak umiał,
starał się dzieciom zastąpić matkę. Błagając go owego’ pamiętnego dnia, aby zrezygnował ze
swych wspaniałych planów polarnych, Ewa przeczuwała jakby, że Fridtjof zostanie wkrótce
jedynym opiekunem osieroconej przez nią gromadki. Córki i synowie uwielbiali ojca, który był
ich najlepszym powiernikiem i przyjacielem. Bo i jakże nie kochać, jak nie podziwiać? Łączyło
ich wzajemne zaufanie, nie mieli przed nim tajemnic. Wszystkiego wy-

254
słuchał, wszystko zrozumiał, wszystko wytłumaczył. Gdybyż nie był tylko wciąż tak zajęty.
Pasjonowały go nadal studia oceanograficzne, którym poświęcał wiele myśli i czasu. Każde lato

wykorzystywał, żeby wypływać na polarne wody. W 1911 roku na Morzu Grenlandzkim w
okolicy Wyspy Jan Mayen przeprowadzał badania, posługując się instrumentami, które sam
wynalazł lub przynajmniej ulepszył. Do dziś dnia hydrolodzy używają barometrów i
termometrów typu nansenowskiego do mierzenia temperatury wody z dokładnością do jednej
setnej stopnia.

Bez goryczy powitał Nansen w 1912 roku zwycięskiego Amundsena, który powrócił jako

zdobywca > bieguna południowego, okrywając swe imię światową sławą. Jedno mu miał tylko
do zarzucenia — że poprzestał jak Robert Peary na wyczynie. Że ten wielki odkrywca nie miał
w sobie nic z badacza. Zasmuciło go także i zastanowiło zdanie, jakie usłyszał od Roalda:

— Nie mogę powiedzieć, że osiągnąłem wtedy cel mego życia. Wiem, że brzmiałoby to o wiele

patetyczniej, ale byłoby dużą przesadą. Wolę być zupełnie szczery. Nikt zapewne na śiwiecie
nie był w owej chwili bardziej daleki od celu swego życia niż ja. Zdobyłem biegun południowy,
a przecież od dzieciństwa marzyłem o północnym.

— Nie wątpię, że i tego pan kiedyś dokona — odpowiedział życzliwie Nansen.
—-

I nie mniej życzliwie bronił Amundsena przed ostrymi atakami prasy angielskiej,
która zdobywcy bieguna zarzuciła jawnie nielojalność w stosunku do wyprawy

Scotta, tragicznie zaginionej wśród lodów Antarktydy. Anglicy długo nie mogli
pogodzić się ze zwycięstwem Amundsena, jakkolwiek sami przyznawali, że wyprawa

norweska była lepiej, przezorniej, sprężyściej zorganizowana niż angielska.
Wielką rolę w rekordowo szybkim osiągnięciu bieguna odegrało bez wątpienia

bardzo umiejętne wykorzystanie zwierząt pociągowych.
—- Wypijmy więc zdrowie psów, ponieważ im zawdzięcza Amundsen swe wspaniałe

zwycięstwo ¦— oświadczył złośliwie jeden z gospodarzy na wielkim bankiecie w
Londynie.

Dotknięty do żywego Roald opuścił natychmiast salę.
255

— Czemu oni mi dokuczają — skarżył się Nansenowl.
— Cóż chcesz, mój drogi, to przywilej sławy — pocieszał go profesor.

Ale czy w głębi” serca pochwalał czyn Roalda, który wiedząc, że Scott jest w
drodze do bieguna południowego, bo o tym wiele pisała cała prasa, postanowił g&

ubiec? Czy sam postąpiłby jak Amundsen?1

background image

Z pewnością Nansen najchętniej widziałby jedną połączoną ekspedycję norwesko-
angielską Amundsena i Scotta, która wspólnie osiągnęłaby biegun południowy i

powróciła szczęśliwie do kraju z bogatym plonem obserwacji i pomiarów. „Nic
wielkiego, .nic dobrego — mawiał często — nie może powstać na świecie bez

zgodnego współdziałania”.
Latem 1912 roku, pragnąc sprawdzić swą śmiałą teorię o wymianie wód między

oceanami Atlantyckim i Lodowatym, Nansen na niewielkim kutrze wypłynął ku
północnym wybrzeżom Spitsbergenu. Podróż tę od dawna projektował. Marzył, że

odbędzie ją wraz z Ewą.
Chcąc dzieciom przynajmniej pokazać świat lodów, zabrał ze sobą

dziewiętnastoletnią Liv i piętnastoletniego syina Kaare. Na statku raz jeszcze
przeżywał wraz z nimi nieprzeparty urok Arktyki i surowe piękno archipelagu

spitsbergeńskiego. Na Wyspie Amsterdamskiej pokazywał dzieciom miejsce, w którym
ongiś wznosiło się dziwne, jedyne w swoim rodzaju osiedle wielorybnicze, którego

resztkami zawładnął niepodzielnie lód.
Długo opowiadał dzieciom o stadach największych ssaków morskich, od których

roiły się ongiś te mroźne wody, o łowcach, którzy wiedli tu zacięte walki o
prawo do łupu, o słynnym w XVI wieku Smeerenburgu, Mieście Tranu, pełnym domów,

ulic, w którym podczas polarnego lata gromadziło się do dziesięciu tysięcy
ludzi. Nie milknący gwar głosów, śpiew, muzyka wypełniały przestronne plaże.

Różnojęzyczne, barwne tłumy, sklepy pełne towarów, warsztaty, piece do
wytapiania jedynego bogactwa miasta — wielorybiego tłuszczu, domy gry, kabarety,

sale tańca i zajazdy. W porcie kręcili się dzień i noc,
256

która jasna była jak dzień, podnieceni marynarze powracający z polowań na
wieloryby. Tu i ówdzie migały pstre suknie kobiet, które jak ćmy za światłem

podążały na Daleką Północ za mężczyznami., Kilka razy na dobę po całym osiedlu
rozchodził się smakowity zapach świeżego pieczywa, niezwykłego w tych

szerokościach geograficznych przysmaku. Ogłuszający dźwięk rogu był sygnałem, że
piekarze szykowali się do wyjęcia z olbrzymich pieców rumianego chleba, którego

aromat mieszał się już z przesycającym tu wszystko dookoła mdłym zapachem
przetopionego tłuszczu wielorybiego, płynnego złota Dalekiej Północy.

Po powrocie z badawczego rejsu na podstawie wielu pomiarów i obliczeń Nansen
doszedł do przekonania, że pomiędzy północno-wschodnią Grenlandią a

Spitsbergenem dno morskie musi znacznie podnosić się w górę, tworząc naturalną
zaporę dla wód dennych. Teza jego, jalk zawsze, w pierwszej chwili napotkała

sprzeciw innych naukowców. Ale nikt nie śmiał już teraz oponować otwarcie.
Koledzy profesorowie kiwali tylko z powątpiewaniem głowami. „Nansen Nansenem,

geniusz geniuszem, ale przecież każdy student wie, że dno Północnego Oceanu
Lodowatego jest płaskie. Czas pokaże, kto ma rację” — pocieszali się niektórzy.

I istotnie pokazał. Nikt jeszcze w owej chwili nie wiedział, że w niespełna
pięćdziesiąt lat później uczeni radzieccy odnajdą istotnie pomiędzy Grenlandią a

Spitsbergenem wysoki, podwodny grzbiet górski, noszący dziś nazwę Progu Nańsena.
Fridtjof i tym razem nie przejął się brakiem .zrozumienia swoich współczesnych.

*— Świat był, jest i będzie pełen zazdrośników :— oświadczył spokojnie.
>— Ty, drogi Fridtjofie, nie od dzisiaj zalewasz im sadła za skórę — usłyszał od

jednego z profesorów. — Nie wiesz nawet, ‘ jak wiele hałasu wzbudziła w sferacn
naukowych twoja praca doktorska przed wyprawą na Grenlandię. Była oryginalna,

pełna nowych, świeżych spostrzeżeń i śmiałych wniosków. Żaden z oponentów jej
nie zrozumiał. Tytuł doktora przyznano ci w nadziei, że złamiesz kark podczas

twej szaleńczej ekspedycji. A ty powróciłeś okryty sławą.
257

Lato 1913 roku zastaje Nansena na Dalekiej Północy. Tym razem płynie jako gość
kupców angielskich i rosyjskich, którzy pragną usłyszeć opinię wielkiego

uczonego i polarnika o możliwości otwarcia stałej, regularnej żeglugi na
wodach Mo«. rza Karskiego, wzdłuż brzegów Syberii, do ujścia.Leny. Jedy-ny to

szlak, którym można wywozić fantastycznie bogactwa naturalne tego kraju. Jako
gość oficjalny rządu rosyjskiego, Nansen przemierza wzdłuż całą Syberię, aż po

Władywostok nad Oceanem Spokojnym. Odwiedza także Petersburg i w Rosyjskim
Towarzystwie Geograficznym udziela porad w sprawie organizacji poszukiwań

background image

wyprawy Georgija Siedowa. Wyruszyła ona przed wielu laty do bieguna północnego i
wszelki słuch o niej zaginął.

W ciągu trzech miesięcy Nansen przebywa tysiące kilometrów, zawiera, dziesiątki ciekawych
znajomości z ludźmi, którzy podobnie jak on umieją marzenia swe i zamiary wprowadzać w czyn.
Naukowcy-czy ludzie prości, rozmiłowani w swoim kraju, łatwo znajdują wspólny język z
Nansenem. Żegnając się na Uralu z Syberią, profesor pisze:
Ciężko mi rozstać się z tą surową przyrodą o wielkich, prostych liniach bez zakłóceń. Pokochałem
ten bezkresny kraj, potężny jak morze, z jego rozkołysanymi bujną trawą stepami ‘ i górami,
potężnymi lasami, które zdają się ciągnąć bez końca, z zastygłym w lód brzegiem oceanu i pustą
wolną tundrą, i głęboką, pełną tajemnic tajgą.
60.

Dziwne „państwo” Naosena

Sierpień 1914 roku przekreśla dalsze plany badawczych podróży do Arktyki. Europę i cały świat
ogarnia szaleństwo. Tym razem nie białe. Ludzie mordują się nawzajem na ziemi, w powietrzu i
na wodzie.
Głęboko wstrząśnięty potwornościami wojny Nansen przemawia, pisze płomienne artykuły,
odezwy, w których wzywa do opamiętania. Za późno. Tym razem nikt go nie usłyszy.
W trzy lata później Norwegii zaczyna zagrażać katastrofa — głód. Skalisty kraj podczas wojny
prawie sto procent ziarna otrzymywał z Ameryki. Z chwilą przystąpienia do wojny w 1917 roku
Stany Zjednoczone wstrzymują eksport do krajów neutralnych, które utrzymują stosunki
handlowe z Niemcami. Zgodnie z umowami, zawartymi jeszcze przed wojną, Norwegia
eksportowała do Niemiec swoje główne bogactwa naturalne — ryby. Zerwanie umowy tej jest
równoznaczne z włączeniem się do wojny. Mały, bezbronny kraj” chciałby za wszelką-cenę
uniknąć tego nieszczęścia. Rząd, norweski zwraca się o pomoc do Nansena. Któż, jak nie on,
potrafi wytłumaczyć.politykom Ameryki Północnej, że przed Norwegią stanie widmo głodu.

Zadanie trudne i odpowiedzialne. Takie właśnie na miarę Nansena.
— Nie czekaj mnie przed upływem kilku tygodni — uprzedza przed wyjazdem do Stanów swoją

najstarszą córkę.

I wraca... po dziesięciu miesiącach.
Wraca, przywożąc ów cenny dokument, „Patent Nr 1”, który zezwala na eksport zboża do

Norwegii. Jest dumny ze swego osiągnięcia, ale wielce zatroskany. Zaniedbał prace naukowe.
Czas ucieka, a Nansen powtarza często: „Tyle mam jeszcze do zrobienia”.’

259
‘Pokojowy traktat wersalski z 1918 roku Nansenowi nie przynosi pokoju. Wiele lat potrzeba

będzie, żeby zabliźniły się ciężkie rany na ciele Europy. Ludzie powoli zaczynają powracać na
zgliszcza swych domów. I to nie wszyscy. Milion prawie żołnierzy pozostaje jeszcze w setkach
obozów jenieckich, rozrzuconych na wielkich połaciach ziemi od Oceanu Atlantyckiego po
Ocean Spokojny! Przeżyli wojnę, to prawda, ale wciąż jeszcze nie mogą powrócić do swych
rodzin. Czas upływa, Międzynarodowy Czerwony Krzyż nie może podołać zadaniu. W 1920
roku Liga Narodów na posiedzeniu ogólnym rozpatruje to palące zagadnienie. Im bardziej
delegaci zagłębiają się w splot spraw do rozwikłania, tym bardziej posępnieją. Kto pokryje
koszta repatriacji? Kto przede wszystkim podejmie się ją zorganizować? Kto czuje się na siłach
interweniować u rządów państw zainteresowanych, które w tylu innych ważkich sprawach nie
mogą wciąż jeszcze znaleźć wspólnego języka? Kto rozwiąże tysiące drobnych i ważnych
spraw, delikatnych, trudnych? Kogo wreszcie zgodzą się wszyscy słuchać, jeżeli nawet znajdzie
się ktoś, kto zechce poświęcić swój czas i swoje siły?,

Nie mogąc znaleźć odpowiedzi na te pytania delegaci Ligi Narodów biorą przykład z mężów stanu

Norwegii. „Jeżeli zadanie jest nie do rozwiązania, zawezwać na pomoc Nansena!”-Nazwisko

background image

jego pada jednocześnie z wielu ust w chwili, gdy na zebraniu plenarnym w Pałacu Narodów
przewodniczący odczytuje tekst uchwały:

Należy zwrócić się do kogoś, kto cieszy się ogólnym szacunkiem i uznaniem całego świata. Kogoś,

kto znany jest z niepospolitych zdolności organizacyjnych i wielkiego rozumu.

Nansen, podówczas szef delegacji norweskiej w Genewie, długo rozważa tę zaszczytną propozycję,

która przekreśla jego dalsze plany naukowe zakrojone na szeroką skalę. Jednocześnie zdaje
sobie sprawę, że zadanie, jakie stawia przed nim opinia publiczna przedstawicieli wielu państwt
zakrojone jest na mia- I rę gigantyczną.

— Poświęć się — proszą go przyjaciele. — Kto się podejmie dokonać tego, jeśli ty odmówisz?

Możesz uratować życie prawie milionowi ludzi. Ty to potrafisz.

260
I Nansen ustępuje. Jeszcze raz pozostawia dom, pracę. Przemierza wzdłuż i wszerz Europę. Widzą

go znów Wszystkie niemal stolice od Paryża po Moskwę. Gromadzi materiały, konferuje,
przekonuje, namawia, przełamuje opory. Jeździ wszędzie trzecią klasą, sypia w najtańszych
hotelach, mieszka czasem w mansardach, odżywia się byle czym, byle gdzie. Pracuje cały czas
bez wynagrodzenia, ze zwykłą sobie energią, pomysłowością i pasją. Inaczej pracować nie
potrafi.

Sprawa nie jest łatwa. W Republice Radzieckiej znajduje się pół miliona byłych żołnierzy armii

niemieckiej i austriackiej. Niewiele mniej jeńców rosyjskich pozostaje poza granicami swego
kraju. Państwa kapitalistyczne nie utrzymują stosunków dyplomatycznych z młodym Krajem
Rad. Nansen z ramienia Czerwonego Krzyża organizuje więc w maleńkim Kownie wielką
konferencję zainteresowanych: Rosji, Niemiec, państw byłej Austrii, Czechosłowacji i Polski.
Doprowadza do powstania Komitetu, nazwanego po prostu nansenowsfcim. Praca, jaką bierze
na swe barki garstka ludzi dobrej woli, jest niezwykle ciężka. I niezwykle owocna w wyniki.

Przed rozpoczęciem akcji, która swym ogromem przeraziła Ligę Narodów, sztab ekspertów tej

instytucji, wybitnych specjalistów, obliczył, że koszt związany z repatriacją jednego jeńca
wyniesie mniej więcej dwieście dolarów. Nansen pokiwał tylko głową, gdy mu pokazano te
długie, skomplikowane kolumny, i zabrał się sam do roboty, po swojemu, po nansenow-sku. W
rezultacie z dwustu dolarów kasat ten obniżył się na... niecałe dziewięć. Dzięki jego
niezmordowanym wysiłkom, jego nie przespanym nocom, jeńcy wojenni prawie trzydziestu
narodowości w ciągu osiemnastu miesięcy powrócili do swych rodzin.

Mimo olbrzymich trudności transportowych w młodej Republice dowożono do granicy regularnie

tygodniowo dwa pociągi, około czterech tysięcy ludzi. Prawie tyleż samo żołnierzy rosyjskich
powróciło do swych rodzin. Nie ma kraju na kontynencie europejskim, w którym żony, matki i
dzieci nie płakałyby z wdzięczności, wymauńając imię ich dobroczyńcy, Nansena — czytał ze
wzruszeniem Fridtjof wypowiedź jednego z najwybit-niejszyjch dyplomatów ówczesnych.

261
- I to było dla niego najpiękniejszą zapłatą za trudy. Jak żywa stała ‘mu przed oczami droga twarz

matki i w uszacłr brzmiał jej pełen trwogi głos: „Fridtjof, co z ciebie wyrośnie?” Marzyła ongiś,
by szło za nim błogosławieństwo ludzi. Rzeczywistość przekroczyła najśmielsze jej marzenia.

Zadanie wykonane. Cóż za ulga powrócić wreszcie do dzieci, do laboratorium, do książek, do

Uniwersytetu. Tyle jeszcze pytań pozostało bez odpowiedzi w dziedzinie oceanografii. Namsen
w drodze do domu notuje już nowe pomysły, projekty. Rad by jak najszybciej wprowadzić je w
życie. Myśl jego wybiega często do Amundsema, który w 1918 roku, nim umilkł huk woj
Innych dział, z dziesięcioma towarzyszami wypłynął na Daleką Północ i dryfuje z lodami na
statku „Maud”.

Po powrocie do domu czeka Nansena przykry zawód. Lekarze każą mu odpocząć. Nadszarpnął

zdrowie, pracując bez miary. Ale nie dla niego odpoczynek. Nim upłynie parę miesięcy,
Międzynarodowy Czerwony Krzyż śle nowe, naglące S.O.S. — S.O.S. — S.O.S.! „Przyjeżdżaj,
dopomóż, tylko ty możesz ocalić ludzi”. I jakże tu odmówić?

background image

Zawierucha wojenna rozrzuciła po świecie około półtora miliona ludzi. Dzieci, kobiety, starców. Są

bez domu, bez ubrania, głodni, obdarci, bez dokumentów, bez środków do życia, bez nadziei na
przyszłość. Czyż mają zginąć marnie? Czy ktoś się nimi wreszcie zajmie, czy ktoś dopomoże im
rozpocząć wszystko od nowa? Międzynarodowy Czerwony Krzyż liczy tylko na-pomoc
Nansena.

Wstrząśnięty do głębi straszliwymi konsekwencjami wojny profesor znów staje do dzieła.

I znów jeździ, znów zabiega, kołacze do ludzkiego sumienia, projektuje,
organizuje, dopilnowuje. Dziesiątki tysięcy dzieci otrzymuje opiekę. Głodni i

obdarci’zostają nakarmieni i ubrani. Nie dość tego. Jednym śmiałym cięciem
Namsen rozwiązuje najtrudniejsze zagadnienie — sprawę osobistych dowodów. Nikt

nie chce ich wystawić?
¦,

Wystawi je więc on sam, ze swoim podpisem. Tak zwane
262

nansenowskie paszporty zostają wkrótce uznane przez większość państw całego
świata.

Nie broniło tych nieszczęśników żadne mocarstwo — pisał jeden ze współczesnych.
— Ale czyż Nansen nie jest sam mocarstwem? Jego poddani liczą się na miliony.

Jak każde państwo, wydaje paszporty. W rządach wielu narodów ma posłów swej
polityki i obrońców swych podopiecznych. Są oni rozsiani po całym świecie. W

Europie, w Kanadzie, w Brazylii, Palestynie, Mongolii czy Australii. W po,ństwie
Nansena jest miejsce dla wszystkich. I dla Greków, i dla Ormian, katolików i

prawosławnych, mahometan i żydów, chłopów, robotników i projeso-rów, inwalidów,
starców, kobiet i dzieci — niezliczonej ilości ojiar wojny.

61.

Walka o życie milionów

Po dwu latach wyczerpującej pracy organizacyjnej Namsen powraca znów do ciszy domowego
ogniska. Przepełnia go uczucie ulgi. Sił nie żałował, zaufania nie zawiódł, zadanie wypełnił.
Czas wreszcie pomyśleć o zaniedbanych pracach naukowych. Czy tym razem na długo?
Nad przebogatymi obszarami Nadwołżańskiej Ukrainy na skutek straszliwej posuchy
rozpościera się widmo głodu. Trzydziestu prawie milionom ludzi zagraża katastrofa. Po latach
wojen z. Niemcami, po wojnie domowej, a wreszcie z oddziałami interwencyjnymi młode
państwo nie jest w stanie samo tej klęsce zaradzić. Potrzeba co najmniej czterech milionów ton
ziarna, około dziesięciu tysięcy pociągów po czterdzieści wagonów każdy. Republika Radziecka
rozporządza połową tej ilości, resztę żywności musiałaby zakupić. Państwa kapitalistyczne,
członkowie Ligi Narodów, nie zgadzają się udzielić ma ten cel kredytów. Nie chcą za żadną
cenę dopomóc w czymkolwiek Krajowi Rad. Nikogo w Lidze Narodów nie obchodzi, nie
wzrusza, nie przeraża, że giną ludzie, miliony ludzi.

Tego Nansen nie zniesie. Pozostawia organizację wielkiej wyprawy naukowej, jaką
miał przedsiębrać do, środkowej Azji, i rzuca się w wir walki z głodem. Walki

trudnej, twardej, nie-ustępliwej. Pisze, przemawia, w płomiennych odezwach
apeluje.. Wszystko na próżno. Odpowiada mu cisza. Ale Fridtjof Nansen nie zna

słowa „porażka”. Wiedząc, że wielkie mocarstwa i ze względów politycznych
odmawiają uparcie w Genewie udzielenia kredytów, niewielkich, znikomych,

wynoszących zaledwie tyle, ile kosztuje budowa jednego wielkiego krążownika,
postanawia zdobyć potrzebne fundusze sam jeden, wbrew wszystkim.

264
I znów ten sześćdziesięcioletni człowiek rozpoczyna męczące podróże po całej

Europie. I znów organizuje zbiórki wśród ludzi dobrej woli, wśród społeczeństw
całego świata. Jest niestrudzony w wysiłkach, wie, że walczy o dobrą sprawę. I

teraz odnosi zwycięstwo za zwycięstwem. Za zdobyte w ten niełatwy sposób
pieniądze zakupuje żywność w Kanadzie, w Australii, nawet pewną ilość mąki w

Polsce. Pomoc wywalczona niezmordowaną siłą woli jednego człowieka przychodzi na
czas. Życiodajne ziarno płynie na Ukrainę.

Zmysł organizacyjny Nansena, jego niespożyta energia zaskakuje, zadziwia
wszystkich. Znajduje on czas na przemyślenie, gdzie jakie produkty należy

zakupić, żeby przy swych wartościach kalorycznych były najbardziej dostosowane

background image

do sposobu odżywiania miejscowej ludności. Nie żałuje sił, żeby wywalczyć jak
najtańszy transport, przypilnowuje odchodzących pociągów, sprawdza sam założone

na wagonach plomby, dogląda nawet sposobu przyrządzania posiłków. Pamięta o
najdrobniejszych szczegółach, wie, że one zadecydować mogą czasem o powodzeniu

całej akcji.
W końcu 1921 roku z Republiki Radzieckiej Nansen otrzymuje dyplom honorowy tej

treści:
Dziewiąty Wszechrosyjski Zjazd Rad, zapoznawszy się z Pana dobroczynnymi

wysiłkami przyjścia z pomocą ginącym chłopom Powołża, wyraża Panu głęboką
wdzięczność w imieniu milionów ludzi pracy RSFSR. Rosyjski naród zachowa w

pamięci imię wielkiego uczonego, badacza i obywatela, Fridtjoja Nansena, który
bohatersko przebijał sobie drogę nie tylko przez. wieczne lody Dalekiej Północy,

ale także poprzez bezgraniczną obojętność i bezduszność klas rządzących państw
kapitalistycznych.

25 grudnia 1921 roku
Przewodniczący IX Zjazdu Rad Michaił Kalinin

Jednocześnie Moskiewska Rada Delegatów nadaje Nansenowi tytuł honorowego
członka.

Nikogo nie dziwi, że w końcu .1922 roku Fridtjof Nansen otrzymuje Pokojową
Nagrodę Nobla za humanitarną akcję, jed-

265
ną z największych, jakie zna historia. Wielu jest jednak zaskoczonych,

wiadomością, że większą część tej nagrody, w wysokości stu czterdziestu tysięcy
koron, przekazuje na budow.ę dwu wzorowych naukowych stacji rolniczych w Kraju

Rad. Resztę pieniędzy przeznacza na pomoc dla ofiar wojny: uciekinierów greckich
i ormiańskich, ocalałych z pogromów w Turcji. Nie dość na tym. W chwili gdy

duński wydawca dzieł Nansena Eridcsen dla uczczenia nagrody Nolóla ofiarował
Nansenowi następne sto czterdzieści tysięcy koron, Fridtjof natychmiast oddał je

na te same cele. Gest ten wywołał entuzjazm i znalazł wielu naśladowców.
Coraz więcej instytucji, coraz liczniejsi ludzie zaczęli składać datki, każdy w

miarę swych możliwości, by; przyjść z pomocą potrzebującym. A tych wciąż nie
brakowało. Na świecie dalej rozgrywała się tragedia, której początek dała wojna.

W Turcji w sposób bezprzykładnie okrutny masakrowano bezkarnie Ormian. Prawie
milion kobiet, dzieci, mężczyzn zginęło w rzeziach. Pozostali przy życiu

ratowali się bądź bezładną ucieczką przez granicę, bądź tułali się w wysokich
górach, skazani na zagładę. , ,

Międzynarodowy Czerwony Krzyż i Liga Narodów, reprezentująca po wojnie przedstawicieli
wielu państw świata, stanęła znów bezsilnie wobec ogromu katastrofy. Trzeba było dla tych
nieszczęśników znaleźć „miejsce na ziemi”, miejsce, w którym mogliby rozpocząć nowe życie,,
odzyskać godność człowieka.
Raz jeszcze Nansen’ odrywa się ód swych prac naukowych, do których tak niedawno powrócił.
Znów musi walczyć o ludzkie życie. Ubrać i nakarmić niezliczone rzesze, mając na ten cel, jak
zawsze, znikome fundusze. Nie cofa się przed niczym.
W 1925 roku z jakiegoś majeńkiego portu telegrafuje nocą do rządu w Atenach, prosząc o
natychmiastowe przyznanie kredytów na zakup zboża w Syrii oraz na transport, żeby jak najśzyb- |
ciej dopomóc greckim uciekinierom. W ciągu sześciu • godzin rząd grecki uchwala na ten cel dwa
miliony funtów szterlingów, ale nie może zapewnić transportu._ W sześć dni później na skutek
starań Nansena rząd jaTciegoś innego kraju daje statki, które zboże przewożą na miejsce
przenaczenia. Nansen jedzie
266
do radzieckiej Armenii, gdzie sądzi, że tam bezdomni mogliby znaleźć ojczyznę. Przeprowadza

rozmowy, pertraktuje, podsuwa najlepsze rozwiązanie sprawy, uzyskuje dozgonną wdzięczność
tych, dla których się poświęca. Po jego śmierci wielu z nich wierzy, że „Nansen zasiada teraz na
zaszczytnym miejscu, po prawicy Stwórcy, i stamtąd czuwa nadal nad armeńskim narodem, tak
jak to czynił za życia”.

*

background image

Wysoką, lekko przygarbioną sylwetkę znają dobrze mieszkańcy Genewy. Szary, miękki kapelusz o
wielkim rondzie przystania czoło, srebrzysty wąs kryje łagodny uśmiech. Rozumne, zatroskane
oczy nabierają blasku na widok malców, bawiących się pod opieką matek na przestronnych
skwerkach. Gdybyż wszyscy ludzie na świecie mogli mieć tak beztroskie dzieciństwo!... Gdybyż
nigdy już więcej nie było dzie-ci smutnych, głodnych i bezdomnych!... /
Nansen przyspiesza kroku. Spóźni się dziś zapewne, jak za-, zwyczaj, na posiedzenie Ligi
Narodów. Jeszcze jedno z tych, na którym mówcy wsłuchiwać się będą z lubością w krągłość
wypowiedzianych przez siebie zdań, zachłystywać słowami bez pokrycia. Słowa, słowa, słowa... W
tym pięknym pałacu przelewają się ich strumienie, rzeki, oceany. Ale jakże niewiele przemienia się
w czyn. Nansen nieraz opuszcza mroczną salę obrad, jakby męczyło go wysłuchiwanie tych
wszystkich pustych przemówień. Długim, niecierpiwym krokiem przemierza korytarze, czekając
swej kolei.
Wtedy z trybuny padają słowa rzeczowe, mocne, a każde z nich domaga się działania. Jak dzwon
alarmowy, bijący na trwogę, upomina się Nansen o sprawiedliwość dla zapomnianych. Nie
szczędzi gorzkich słów pod adresem tych, których twarze przywdziewały maski chłodnej
obojętności, ilekroć mówił o nieszczęściu, jakiemu należało zapobiec, którzy beztrosko chcieliby
się uchylić od każdej niedogodnej dla nich decyzji. Uparcie, wytrwale przebija się przez mur
obojętności, apeluje do ludzkich serc.
Delegaci nazywają go często między sobą „sumieniem
świata”.
267
...Któż z nas nie pamięta tego Wielkiego Norwega przemawiającego z trybuny? Któż z nas nie był

pod urokiem jego niezwykłej energii, świętego zapału, z jakim bronił pokrzywdzonych — pisze
jeden z delegatów.—Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że był on uosobieniem
prawdy\juczciwości i szlachetności. Nie było takiej słusznej sprawy, która nie znalazłaby w
Nansenie obrońcy. Wspaniałe dzieło wypełniał kosztem swych sił, swego zdrowia, a wreszcie i
swego życia.

Nie. wszyscy delegaci, oczywiście, podzielali to zdanie. Na otwarciu każdego kolejnego

Zgromadzenia Ligi Narodów nie brak było takich, którzy sobie podżartowywali. ,

— Miejmy nadzieję, że Fridtjof Nansen tym razem nie odkrył znów jakiegoś nieszczęsnego

„noworodka”, jakiegoś uciśnionego kraju. Będzie nas znów tak długo męczył, żeby spieszyć z
pomocą, póki celu nie osiągnie.

Nansen niewiele robił sobie z przycinków. Wie, o co walczy, i sił nie żałuje. Głęboką troską

przejmuje go przyszłość Ligi Narodów. Pierwszy cieszył się, że powstała, wiele nadziei wiązał z
tą instytucją, obecnie zdaje sobie już w pełni sprawę z jej nieudolności i bezsilności.

62.

Pożegnanie

— Oba bieguny Ziemi zdobyte, to prawda, ale jakoś zadziwiająco mało przybyło cenych dla
nauki wiadomości od czasu powrotu „Frama” z mórz .polarnych — skarży się Nansen
przyjaciołom.
Pochłaniają go sprawy wahań klimatu, nie dają wciąż spokoju zagadki Północnego Oceanu
Lodowatego. Może nowe, sensacyjne na owe czasy, środki lokomocji, sterówce i samoloty,
pozwolą je szybciej rozwiązać. Ale czy będzie można zastosować „stalowe ptaki” do badań
podbiegunowych?
Odpowiedź na to pytanie przynosi pierwszy krt nad Arktyką. Polak Jan Nagórski, oficer
marynarki rosyjskiej, w 1914 roku wznosi się pierwszy w dziejach ponad lodami, na maszynie
cięższej od powietrza. Nansen bardziej jeszcze niż inni pasjonuje się tym wyczynem,
przeczuwając, jak wielkie możliwości otwierają się wreszcie przed badaczami polarnymi.

background image

W 1924 roku dzięki jego niestrudzonym zabiegom i staraniom powstaje pierwsze w świecie
Międzynarodowe Towarzystwo „Aeroarktyka”, które za zadanie stawia sobie badanie Dalekiej
Północy z powietrza. Wybrany dożywotnim prezesem tej instytucji, profesor sam opracowuje
śmiałe projekty, sam przewiduje najdrobniejsze szczegóły przyszłych badań. On pierwszy
wysuwa potrzebę zakładania stacji naukowych na krach dryfujących po Północnym Oceanie
Lodowatym. Myśl zuchwała, zbyt zuchwała jak na ówczesne możliwości techniczne, ale na niej
właśnie oprą się w przyszłości polarnicy radzieccy. Pierwsza w dziejach badawczych stacja
„Biegun Północny 1” założona w 1937 roku na krze dryfującej poprzez Północny Ocean
Lodowaty jest kontynuacją i urzeczywistnieniem marzeń Nansena.

16 Fridtjof...

269
Na firmamencie polarnym w 1927 roku pojawia się nowa gwiazda, która w przyszłości blaskiem

swym przyćmi wiele innych. Młody pilot amerykański Richard Byrd pierwszy przelatuje oiad
biegunem północnym, wyprzedzając o kilka godzin zaledwie Amundsena, który dociera tam
na sterowej „Norge”. Nansen rad jest, że samoloty zaczynają odgrywać coraz większą rolę w
poznaniu krain podbiegunowych.

Wiecznie młody umysłem dopomaga Amundsenowi w opracowaniu wyników naukowych jego

poprzedniej wyprawy w głąb Arktyki, na dwu hydroplanach. Pierwszy także winszuje mu z
całego serca spełnienia młodzieńczych marzeń — osiągnięcia bieguna północnego na
sterowcu „Norge”.

— A więc nie myliłem się twierdząc, że biegun południowy był dla pana tylko etapem w drodze

do północnego — mówi przekornie.

— Tak, ale nie osiągnąłem go pierwszy!... — wzdychał Amundsen, dla którego ta

sprawa jest zawsze najważniejsza. — Cieszę się, że nie przyszedłem później na świat, bo już
nie pozostałoby mi nic na nim do odkrycia. Chyba Księżyc? Zresztą dziś to już wszystko
jedno — dodaje po chwili. — Życie moje jako podróżnika uważam za zamknięte. Przyniosło
mi wiele radości i sławy, to prawda, ale nie widzę, co mógłbym jeszcze uczynić.

Zaledwie w rok później do cichego, schludnego domku nad fiordem, w którym Amundsen

odpoczywał po trudach swych zwycięskich wypraw, zajęty pisaniem pamiętników, wtargnęła
znów, z całym impetem, Arktyka. „Italia” — sterowiec włoskiej wyprawy polarnej — w
drodze powrotnej z bieguna uległ katastrofie. Rozbitkowie zagubieni na krach Północnego
Oceanu Lodowatego oczekiwali pomocy. Czas naglił, wiosenne słońce roztapiało lód. Każda
chwila była droga. Akcja ratownicza niezwykle trudna. Ktoś doświadczony musiał nią
pokierować...

— Czemuż nie jestem młodszy — skarżył.się przyjaciołom Nansen, śledząc z niepokojem

rozwój wypadków. — Szczęśliwy Roald, jakże mu zazdroszczę. Wiele dałbym, żeby znaleźć
się na jego miejscu.

Amundsen startuje z Tromso ;na francuskim hydroiplanie
270
„Latham 20”. Leci na Spitsbergen, skąd ma organizować dalszą pomoc powietrzną. W godzinę

po starcie zapytuje jeszcze przez radio Obserwatorium Meteorologiczne w Tromso a stan
lodów na północ od Wyspy Niedźwiedziej. Nieco później załoga jakiegoś statku słyszy .słabe
sygnały S.O.S., ale mimo starań nie można ustalić, skąd pochodzą. I to jest wszystko. W
pierwszej chwili cisza ta nie wywołuje niepokoju. Znając olbrzymie doświadczenie polarne
Amundsena, wszyscy wierzą, że potrafi on znaleźć wyjście z każdej sytuacji.

Nansen pierwszy powtarza:
t Nie bójcie się, kto jak kto, ale Roald da sobie zawsze radę.

background image

 Akcja ratownicza, spiesząca na pomoc rozbitkom, zatacza coraz szersze kręgi. Bierze w niej

udział półtora tysiąca ludzi reprezentujących sześć narodowości. Na Północnym Oceanie
-Lodowatym gromadzi się czternaście samolotów i szesnaście statków.

Wreszcie załoga łaniacza lodu „Krassin” przedziera się do kry i ocala od zagłady Włochów.
O losach Amundsena wciąż głucho. Miliony ludz-ir na całym świecie wyczekują każdego niemal
dnia jakiejś wiadomości. Nic, wciąż nic. Po paru miesiącach w okolicy Wyspy Niedźwiedziej
rybacy wyławiają z fal Morza Barentsa pływak hydro-planu, w jakiś czas później zapasowy
zbiornik z napisem „Latham 20”. Łudzić się dłużej nie można. Roald Amundsen nigdy nie powróci
do cichego domku nad fiordem. Zabrała go Arktyka.
W rocznicę tragicznej śmierci swego ucznia i przyjaciela przygarbiony, jakby coraz bardziej
ciążyło mu brzemię trosk, Fridtjof Nansen stanął nad brzegiem fiordu, z którego tak niedawno,
wydałoby się, „Fram” pod dowództwem Roalda wypływał w daleki świat lodów. I powoli,
spokojnie, jakby w obawie, że zamąci ciszę temu, który znalazł już w morzu wieczny odpoczynek,
opuścił na wodę upleciony przez Liv wieniec. Stroskanym spojrzeniem obrzucił liczną gromadkę
towarzyszących mu dzieci i wnuków.
— Jak myślicie, drodzy, czy to nie czas już na mnie? pytał na wpół żartobliwie.
za-
271
Nagrody, odznaczenia, wyróżnienia od lat\§ypią się wciąż na wielkiego człowieka ze wszystkich

stron świata. Ale on niewiele do nich przywiązuje znaczenia. Jest zbyt skromny. Nigdy nie
umiał odpowiedzieć, jakie medale czy krzyże wypełniały szuflady jego biurka, jakie
uniwersytety lub instytuty naukowe nadawały mu tytuły.

O jednym z nich tylko pamiętał do końca życia. Nie senat czy też władze uniwersyteckie powołały

go tym razem na stanowisko rektora honorowego, ale młodzież, studenci. Od wielu dziesiątków,
a może setek lat, tradycyjnie, rokrocznie słuchacze szkockiego uniwersytetu St. Andrews sami
wybierali swego rektora spośród ulubionych, najwybitniejszych uczonych i pisarzy-swego kraju.
W 1926 roku wybór ich padł na Fridtjofa Nansena. Po raz pierwszy złamano tradycję,
przyznając ten zaszczytny tytuł cudzoziemcowi.

Byłem doprawdy szczerze wzruszony, gdy na malutkiej stacyjce przywitały mnie śpiewem setki

studentów w czerwonych togach i biretach z pomponami. Ze śpiewem i okrzykami wyprzągli
czwórką białych’ rumaków i sami pociągnęli powóz przez całe miasto do bramy uniwersytetu
— lubił opowiadać Nansen. — Nieraz już na różnych uczelniach wysłuchiwałem promotorów,
którzy w kwiecistych, pełnych przesady przemówieniach pod niebiosa wychwalali moje zasługi
przed nadaniem mi stopnia naukowego, W St. Andreujs studenci savii w pełnych prostoty
słowach tłumaczyli, czemu lołaśnie mnie, Norwega, prosili o przyjęcie tego wyróżnienia. Ciepło
zrobiło mi się nasercu, gdy po złożeniu uroczystej przysięgi, którą odczytać musiałem z
pożółkłych, pergaminowych kart, rzucono mi na ramiona purpuroioą togę — barwy
Uniwersytetu, a olbrzymią aulę aż po sklepienie wypełniał hymn mego kraju.

Tak, kochany ten kraj, Falujący dookoła wzgórzami, I tysiące domków. I smagane wiatrem

morze. , Kochamy go, kochamy

Jak matkę i ojca...
272

Śpiewali wszyscy. Śpiewali po norwesku. Dołączyłem do nich swój głos,
całą ‘mocą płuc.

Starodawny zwyczaj żąda, by podczas tej uroczystości honorowy rektor wygłaszał
przemówienie na dowolnie wybrany przez siebie temat. Uprzedzono mnie

zawczasu, że tradycja zezwala studentom przerywać mówcy, zadawać mu
pytania, a nawet przeczyć, nie czekając zakończenia. Przed rokiem

mojemu poprzednikowi Rudyardoioi Kiplingowi przerywano co chwila, a Johna
Galsworthy”ego parę lat temu w ogóle nie było podobno słychać, taki szum panował

background image

na sali. Ciekaw byłem, jak to ze mną będzie. Postanowiłem powiedzieć młodym o
tym, co moim zdaniem jest najważniejsze w życiu — o nauce, o pasji poznania

nieznanego, o radości, jaką daje przezwyciężanie. przeciwieństw, które
życie piętrzy na drodze każdego człowieka. O zwycięstwie nad samym sobą, o

odwadze kierowanej rozumem, która nie powinna nigdy’ przerodzić się w
niebezpieczne szaleństwo, o sile woli, bez której człowiek nie jest godzien

miana człowieka. Zacząłem wśród wrzawy podnieconych, młodzieńczych głosów. W
ciszy, jaka zapanowała, bezwiednie wyczekiujałem z początku zapowiedzianych

okrzyków i pytań. Ale widząc wpatrzone we mnie setki oczu i pełne
przejęcia twarze, zapomniałem o bożym świecie i mówiłem bez końca: Tak gorąco

pragnąłem podzielić się z tymi młodymi całym swoim, doświadczeniem, przelać w
nich tę pasję odkrywczą, która mnie dała w życiu tyle szczęścia.

Nie wiem już nawet, co moi słuchacze wynieśli w końcu z tego przydługiego
wykładu. Mówiono mi tylko, że cisza, jaka panowała w auli podczas tych godzin,

została upamiętniona w kronikach studenckich jako wydarzenie bez precedensu w
dziejach uniwersytetu St. Andrews.

63.

Tyle mam jeszcze do zrobienia!

Czas szybko biegnie. Nansen śpieszy bardziej niż kiedykolwiek z realizacją swych naukowych
planów. Jakby się lękał, że nie zdąży już wcielić ich w życie. Członkowie Towarzystwa Badań
Ariktykti z Powietrza nie mogą się skarżyć na brak pracy. Sędziwy- prezes żadnego z nich długo
nie pozostawi w spokoju. Stawia przed nimi wciąż śmielsze zadania, daje coraz to nowe
zlecenia, nie zapominając osobiście dopilnować, żeby każdy wszystko wypełnił dobrze,
dokładnie i w określonym terminie.
Biorąc pod uwagę doświadczenia*z lotów Amundseną, „Byrda i Nobilego, Nansen wraz ze
swymi kolegami decyduje, że pierwszy lo>t o charakterze czysto naukowym odbędzie się na
nowoczesnym sterowcu „Graf Zeppelin” skonstruowanym w owym czasie w Niemczech.
Pierwsza wyprawa organizowana przez „Aeroarktykę” ma wyruszyć na Daleką Północ latem
1929 roku.

Nansen przywiązuje wielką wagę do wyników badań i z zapałem dobiera
najznakomitszych specjalistów z różnych dziedzin wiedzy. Ogólne kierownictwo

naukowe obejmuje, na jego wniosek, znany radziecki badacz polarny, profesor
Samojło-wieź. Dwaj uczeni niemieccy Weickmann i Karolus odpowiedzialni są za

obserwacje meteorologiczne. Po raz pierwszy w dziejach wyprawa przeprowadzać
będzie badania wysokich warstw atmosfery za pomocą radiosond, wypuszczanych na

balonach z pokładu powietrznego statku. Nadzór nad badaniami obejmuje sam
wynalazca tych instrumentów, profesor Moł-czanow z Leningradu. Naukowiec

szwedzki i dwu amerykańskich zamykają listę niecodziennej ekipy. Doktor
Eckener,

274
uczony niemiecki, dowódca sterowca, starannie; kompletuje załogę składającą się

z dwudziestu ośmiu ludzi. Radiotelegrafistą sterowca zostaje Rosjanin Krenkiel.
Na zebraniach w Leningradzie i Berlinie ustalono ostatecznie olbrzymią trasę

„Grafa Zeppelina” i omówiono szczegóły wyprawy. Cóż, kiedy w ostatniej chwili
okazało się, że środki, jakimi rozporządza Międzynarodowe Towarzystwo Badań

Arktyki z Powietrza, są zbyt szczupłe, by pokryć olbrzymie koszta rozrastającego
się wciąż programu naukowego. Nikt nie chce go ograniczać, zrezygnować choćby w

części z badań. Wprost przeciwnie, każdy z naukowców coś wciąż dorzuca do swego
programu..

Czyż można się im dziwić?,Lot musi zostać odłożony na rok, dwa. Może-w przeciągu
tego czasu uda się zgromadzić potrzebne fundusze?

— Technika .czyni tak wielkie i szybkie postępy — twierdzi jeden z organizatorów
ekspedycji — że im później wybierzemy się w tę podróż, tym pewniejsi możemy być

jej powodzenia.
Dobrze mu tak mówić — notuje Nansen, dla którego zwłoka ta jest ciosem — ten pan

może się nie spieszyć, jest wystarczająco młody, by jeszcze wielu rzeczy dokonać
w swym życiu, ale ja...

background image

Jak zdobyć pieniądze na wyprawę? Nie zważając na przestrogi lekarzy, na prośby i
perswazje swych bliskich, Nansen wyjeżdża do Kanady i do Stanów Zjednoczonych,

żeby tam odczytami, znów w trudzie, zdobywać fundusze. Opowiada o swych
podróżach, przygodach, przeżyciach, zamiarach. Przemawia w wielkich aulach

uniwersyteckich, w salach teatralnych, w towarzystwach geograficznych, klubach,
szkołach. Słuchają go tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi. Porwani pasją, z jaką

roztacza przed nimi zagadki groźnego świata lodów i perspektywy przyszłych
badań, słuchacze nie dają mu zejść z trybuny.

...znalem wszystkich największych odkrywców mojej epoki — pisze jeden ze znanych
publicystów — ale żadnego z nich nie mogę przyrównać do Nansena. Jego wiedza

jest głęboka, jego sława światowa, a jego prostota nie ma sobie równej.
Sypią się zewsząd nowe zaproszenia. Któż nie zechce posłu-

275
chać Wielkiego Norwega? Na spotkaniach pytaniom nie ma końca. Prelegent żadnego

nie pozostawia bez odpowiedzi. Mówi dwie godziny, trzy, zamiast jednej. Myśli o
wszystkim i o wszystkich, tylko nie o sobie. Radością napawa go entuzjazm, jaki

udaje mu się rozbudzić w ludziach, wśród których znajdują się zape%ne ci, co go
zastąpią w przyszłości, ale w listach do córkrz goryczą stwierdza, że często sił

mu nie wystarcza, że męczy się już znacznie szybciej niż za dawnych lat. Dokucza
mu coraz bardziej serce. To serce, które nikomu nigdy nie umiało odmówić.

— & chodzeniu nie może być mowy. W ciągu kilku tygodni musi pan leżeć!
Doktor jest kategoryczny. Tym razem nieczuły na gorące protesty pacjenta. Ale

Nansena trudno „utrzymać w łóżku. Nie znosi zamknięcia, przymusu, nie może
patrzeć na stolik nocny, zastawiony mnóstwem słoików i butelek z lekarstwami.

Drażnią go współczujące twarze odwiedzających, nie chce słyszeć słów
pocieszenia. Nie radują go nawet listy napływające wciąż setkami z najdalszych

zakątków świata, od tych, którzy zawdzięczają mu życie.
— Odłóż, później przejrzę — prosi córkę. A Liv nie znajduje już miejsca na

wypełnionych podobną korespondencją półkach. Zajmują kilka pokoi i pną się po
ścianach od podłogi do sufitu. Lepsza jest-samotność.

„Już dawno Fridtjof notował w swym pamiętniku, że ...człowiek daremnie szuka
ulgi i wyzwolenia w zgiełku i wirze wielkich ośrodków cywilizacji, znajduje je

natomiast zawsze w samotności. Pisanie męczy go, a zmęczenie zasmuca.
Najchętniej powraca więc do swej ulubionej rozrywki, do rysunku.

Nie darmo jeden z przyjaciół Nansena, malarz o światowej sławie, tak pisze o nim
w swych wspomnieniach: ~

Gdyby Fridtjof nie był wielkim polarnikiem i wielkim uczonym, zostałby z
pewnością wielkim malarzem.

Na kołdrze piętrzą się wciąż nowe stosy kartek. Tu pulsują
na zimnym granacie nieba zwiewne wstęgi polarnej zorzy, tam ostrożny krok

skradającego się niedźwiedzia żłobi w śniegu głęboki ślad. To znów potworny łeb
morsa z kłami gotowymi do ataku zagraża kruchej łupince kajaka lub w śnieżnej

kurzawie nikną napięte wysiłkiem grzbiety psów, ciągnących ciężko naładowane
sanie. Wyczarowana ręką Nansena Arktyka pulsuje życiem, przywraca rnu utraconą

na zawsze młodość.
— Liv, powiedzże w końcu, kiedy pozwolą mi wreszcie wstawać? Ja nie mam czasu na

chorowanie. Chciałbym już prędzej wyzdrowieć! — skarży się córce. — Tyle mam
jeszcze do zrobienia przed naszą wyprawą na Zeppelinie. Kiedy ja to wszystko

zdążę? Czy wiesz, że będziemy przelatywać nad archipelagiem Ziemi Franciszka
Józefa i nad Ziemią Północną, i Nową Ziemią, i nad Wyspami Nowosyberyjskimi?

Przeprowadzimy z powietrza badania, całą masę badań, wyjaśnimy może wreszcie
zagadkę tajemniczych lądów. To fantastyczne, pomyśl sama. Nie mogę się doczekać

tej chwili. Czy ty możesz sobie wyobrazić,- jak piękna musi być Arktyka z
powietrza?...

Zima 1930 roku była wyjątkowo łagodna. Wiosna przyszła wcześnie, pogodna,
rozsłoneczniona. Zanim się kto obejrzał, roztopiła śniegi, napełniła powietrze

zapachem świeżo zoranej ziemi, uśmiechnęła się pękami narcyzów na rabatach. Nikt
nie spostrzegł, kiedy zazieleniły się naraz wszystkie drzewa, rozwinęły listki

bzów, a trawniki pokryły gęsto gwiazdkami złocistych mleczów i białych
stokrotek.

background image

Nansen zsunął z czoła swój nieodstępny kapelusz’ o szerokim rondzie, wystawiając
wychudłą twarz na światło słońca.

Przepełniała go radość. Mógł znów chodzić, pracować. Już tylko rok dzielił go od
wymarzonej wyprawy powietrznej nad lodami.

Siedząc wygodnie w fotelu na tarasie, z radością nabierał w płuca ożywcze
powietrze majowego poranka, przesycone balsamiczną wonią świeżo spryskanej wodą

trawy.
Oczu nie mógł oderwać od roztaczającego się przed nim krajobrazu.

276
277

W dali, na spokojnej fali fiordu, słońce zapalało srebrzyste iskierki, w górze
uwijało się stadko śnieżnobiałych mew. Ostry ich krzyk głuszył chwilami

monotonne brzęczenie pszczół, które niezmordowanie uwijały się wśród pierwszych
kwiatów. — Cóż za cudowny poranek. Nie mogłem już usiedzieć w domu. Zaczekam tu

na listonosza. Pewnie coś będzie miał dla mnie ciekawego — powiedział Nansen do
synowej, naciągając pled na kolana. — Wszystko już w kwieciu, ale nasza stara

lipa nie wypuściła jeszcze listków. Tylko patrzeć, jak i ona się zazieleni. Mam
szczęście. Patrząc na~ nią, przeżyję dwa razy wiosnę... „To były jego ostatnie

słowa.
Spis treści

JAK SIĘ WSZYSTKO ZA’CZĘŁO
1. Pierwsze wyprawy ..:.......... 7

2. Bierz przykład z prapradziada .......... 13
3. Gdzież, do diaska, podziały się foki?......, 18

4. Wśród lodów Dalekiej Północy.......... 22
5. Co Fridtjof robił w Neapolu?.......... 26

6. Czy Eryk Rudobrody miał rację? ?....... . 31

NA NARTACH POPRZEZ GRENLANDIĘ

7. „Taki pomysł mógł zrodzić się tylko w głowie szaleńca!” ... 37

8. Koga zabrał Nansen na swą pierwszą wyprawę polarną ... 43
9. Człowiek nie jest przecież białym niedźwiedziem . ... 49

10. Przyjaźń z Eskimosami zawarta na migi....... 53
U. Niegościnne są wrota Grenlandii........ 59

12. Wódz Indian nie dowierza Białemu ........ 63
13. Neapolitańska zupa smakowała jak żadna ...... 73

14 Czy na świecie nie ma nic prócz lodu? . . . ... .
77

15. W takiej balii nikt jeszcze dotąd nigdy nie pływał! ..... 83
1’6, Przymusowe zimowanie najlepiej spędzić w igloo .... 87

WIELKIE PRZYGOTOWANIA

17. „Ewa uprzedzona. Na biegun i tak wyruszę!” ..... 93
18. Szczątki „Jeannette” wskazują drogę....... 98

19. Jak Nansen budował swój niezwykły statek ... . . . .
103

20. Moja wyprawa głodu nie zazna . :....... 108
21. „Ten plan jest absurdem. Gorzej — samobójstwem!” . . . 110

22. Nadaję ci imię ,,Fram”!........... 113
23. Ciężkie, dni Ewy . . ^. .........’.. 116

WŚRÓD LODÓW I NOCY POLARNEJ,
24.

Krew na ścianie ...;.....;•••¦-121

25.

Feralna trzynastka . ........• 1^4

56. Ten człowiek nie jest dowódcą! ... . . . .
¦ • 127

27. Wyspa renów wyspą niespodzianek........ 131
2®. Nie mów hop, póki nie przeskoczysz! . . , ; .

> . . 134
29. Żyliśmy jak na beczce prochu . ........ 137

30. Niedźwiedzie odwiedziny...... . . . . . 143
31. Czy istnieje coś piękniejszego niż noc polarna?..... 148

32. Wobec tęsknoty jestem bezsilny......... 151

background image

33. Najśmielszy ze śmiałych........... 155
34. Co zabrał Fridtjof na biegun północny? ....... 153

35; „Fram” walczy z lodem o życie......... 182
36. Czy zobaczymy się jeszcze kiedyś? ........ 165

W SERCU ARKTYKI

37. Tudna jest droga do sławy . . . . . . : .
-. . . 171

38. Zwycięstwo i śmierć czy odwrót? ......... 174
39. Widziałeś dziś już Linę? ........... 177

40. Czyż tylko biegun jest ważny? .......... 180
41. Klęska, nie pierwsza i nie ostatnia . . . . > ‘ . .

. 132
42. Zabłądziłem!.............. . 188

43. Jak długo przyjdzie czekać w „Obozowisku Tęsknoty”? . . . 100
44. Nie o takiej marzył Fridtjof „Ziemi Obiecanej” . . . . ¦ .

185
45. Strzelaj prędzej! Może być za późno!........ 198

46. Odwaga pozostała, ale prysła nadzieja..... . . . . .
201

47. Gdzie Fridtjof przeżył trzecią noc polarną?.....• . 204

48. Nic tak. nie zmywa brudu, jak ciepła krew niedźwiedzia . . .

208

49. Nie masz zręczniejszego złodzieja nad polarnego lisa . ... 212

50. Cięższa od walki z lodem jest walka z samym sobą . . . .

215

51. Gdzie są kajaki, jak dalej bez nich płynąć? ....... 218

52. Takie spotkanie raz na sto lat się zdarza....... 221

CZŁOWIEK O WIELKIM SERCU

53. Toż to cała księga do wysłania! ...:... i . 227

54. Przeciwnicy zachłystują się teraz pochwałami..... 231
55. Białe szaleństwo ogarnia kulę ziemską ....... 235

56. Zechciej zostać naszym królem!........ 241
57. I znów zostawiasz mnie samą? . . . •...... 246

58. Czy droga do bieguna północnego prowadzi przez południowy? 250
59. Daleka Północ wciąż przyzywa ......... 254

60. Dziwne „państwo” Nansena .....>. ‘.’ . . 259
61. Walka o życie milionów........... 264

62. Pożegnanie...........”.... 269
63. Tyle mam jeszcze do zrobienia!......... 274

Przejście po tej spękanej, porytej szczelinami powierzchni
grenlandzkiego lądolodu wydaje się niemożliwe.

Dni upływają za dniami, a biały szlak lądolodu Grenlandii ciągnie się w
nieskończoność, (rysunek Nansena)

Prymitywne warunki życia wśród Eskimosów nie1 zniechęciły
Nansena.

(

„Feralna trzynastka” przed odbiciem Frama od norweskich wybrzeży. Kierunek — biegun
północny! (Nansen oznaczony
krzyżykiem)
Wiosenne roztopy pokryły lód wokół Frama błotem polarnym oraz siecią strumyków i jeziorek.

Długie godziny spędzał Nansen na przyrodniczych wędrówkach po lodach Północnego Oceanu
Lodowatego.

background image

Wielobarwne promienie zorzy długo płonęły co noc nad statkiem zagubionym w pustkowiu
podbiegunowym.
Każdy nowy atak lodowych pól może być dla Frama ostatni.
Wiosną kto żyw, biegł dopomagać przy żmudnych pomiarach morskich głębin.
Ciężka chwila rozstania — Nansen i Johansen wyruszają sami na biegun. Reszta załogi na Framie

dryfuje w nieznane.

Ludzie i zwierzęta z trudem przebijają się poprzez ciężkie za słony śnieżnej zamieci, (rysunek

Nansena)

Co parę kroków wyrasta przed wędrowcami nowa zapora spiętrza się wał torosów.

Na szczęście biały niedźwiedź w wodzie nie jest groźny dla
człowieka.
Mocno obciążone, połączone ze sobą kajaki wolno suną po oceanie, ale cóż to za błogosławiony

odpoczynek dla znużonych marszem nóg! (rysunek Nansena)

„Strzelaj prędzej, może być za późno!” (rysunek Halvdan Ege-
diusa)
Groźne kły morsów budzą lęk. Jedno ich uderzenie — i z kajaka pozostaną strzępy.

\

Brudny, zarośnięty, w strzępach odzieży, zawędrował Frłdtjof do stacji angielskiej wyprawy na
Półwyspie Flora.
Studenci słynnego szkockiego Uniwersytetu St. Andrew po raz
pierwszy spośród najwybitniejszych uczonych i twórców wybrali
cudzoziemca na Lorda Rektora.
Któż w Lidze Narodów nie zna Wielkiego Fridtjofa, człowieka, który ocalił więcej istnień ludzkich

niż ktokolwiek kiedykolwiek

na świecie.
Wyczarowana tęsknotą Arktyka powraca wciąż natrętnie we wspomnieniach.
Prochy Nansena spoczęły w Lysakker, tam gdzie żył, pracował, gdzie marzył, skąd wyruszał na

ratunek potrzebującym.

ml A:
I


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Centkiewiczowie Alina i Czesław Fridtjof, co z ciebie wyrośnie
Centkiewiczowie Alina i Czesław Tumbo z Przyladka Dobrej Nadziei
LP I III Centkiewiczowie Alina i Czesław Zaczarowana Zagroda
Centkiewiczowie Alina i Czesław Kierunek Antarktyda
Centkiewiczowie Alina i Czesław Na białym szlaku
Centkiewiczowie Alina i Czesław Okrutny biegun
Centkiewiczowie Alina i Czesław Tumbo nigdy nie zazna spokoju
Centkiewiczowie Alina i Czesław Zaczarowana zagroda
Centkiewiczowie Alina i Czesław Osaczeni wielkim chłodem
Centkiewiczowie Alina i Czeslaw Odarpi syn Egigwy
zaczarowana zagroda ALINA I CZESLAW CENTKIEWICZOWIE
Alina i Czesław Centkiewiczowie Okrutny biegun
Alina i Czesław Centkiewicz biografia
Temat Co Ciebie motywuje do wydajnej pracy
Co z ciebie za ziolko, P P S -PREZENTACJE
Psychologia - zagadnienia, Co ciebie motywuje do wydajniejszej pracy, Co ciebie motywuje do wydajnie
Centkiewiczowie Alina i Czesław Zaczarowana zagroda

więcej podobnych podstron