Centkiewiczowie Alina i Czesław Osaczeni wielkim chłodem

background image

ALINA I CZESŁAW

CENTKIEWICZOWIE

OSACZENI WIELKIM CHŁODEM

background image
background image

BŁĘKITNĄ WSTĘGĘ PRZECIĄŁ AJSBERG

Głuszony mgłą ryk syreny nie docierał do sali balowej. Na pierwsze dźwięki
straussowskiego walca, rzęsiście oświetlona, wypełniła się setkami wirujących par. Czerń
nienagannie skrojonych fraków i olśniewająca biel gorsów odcinały się od przepychu
barwnych, dekoltowanych zuchwale toalet, z których każda warta była fortunę. Migotały
tęczowo kryształowe pająki u sufitu, połyskiwały rzadkiej wielkości brylanty i perły w
diademach, w naszyjnikach, w koliach i bransoletach strojnych kobiet.

W drugiej sali wzdłuż lustrzanych ścian, pomiędzy stołami zastawionymi starą porcelaną,

kryształami i srebrem, prześlizgiwali się bezszelestnie kelnerzy w białych frakach, roznosząc
wyszukane trunki. Skupioną ciszę przyległych pomieszczeń wyłożonych kosztowną boazerią
przerywały głosy licytujących się graczy.

Gdy pierwsze wstęgi serpentyn przeszyły salę balową, szum wzmógł się jeszcze, deszcz

confetti różnobarwnym dywanem zasłał błyszczącą taflę posadzki. W oranżerii, w cieniu
palm rój kobiet cisnął się wokół postawnego mężczyzny w mundurze.

— To najpiękniejszy rejs w moim życiu, drogi kapitanie. Szkoda, że tak krótki!
— I co wieczór bal! Czy tak będzie do końca? Cieszę się, że zabrałam córki, są

oczarowane — szczebiotały jedna przez drugą.

Męża, niestety, zatrzymały w Londynie interesy. Zawsze to samo... Będzie żałować,

kiedy mu opowiem. Proszę zarezerwować mi miejsce na powrotny rejs do Europy.
Koniecznie, niech pan nie zapomni!

Surową twarz kapitana rozjaśnił uśmiech. Rad z pochwał, prześliznął się wzrokiem po

pełnych zachwytu twarzach. Rzeczywistość przekroczyła istotnie najśmielsze marzenia jego
mocodawców.

background image

Szumnie rozreklamowany dziewiczy rejs z Europy do Nowego Jorku zgromadził na

pokładzie s/s Titanic największe nazwiska międzynarodowej finansiery, największe fortuny
Starego i Nowego Świata. W okrętowym skarbcu złożono pieniędzy i kosztowności na kwotę
wielu milionów funtów. Niejeden z obecnych na pokładzie bankierów mógłby nabyć na
własność cały statek-pałac, bez wielkiego uszczerbku dla swej fortuny.

— Nasz transatlantyk istotnie nie ma sobie równego — odpowiedział z dumą. — Jestem

szczęśliwy, że pod koniec życia przypadł mi w udziale zaszczyt prowadzenia największego
statku świata. I to w łask uroczym gronie — skłonił głowę w stronę pań. — Największego i
najszybszego. Czterdzieści tysięcy ton wyporności to się już liczy. Płyniemy z rekordową
prędkością ponad dwadzieścia dwa węzły. Dwadzieścia dziewięć kotłów pod parą, maszyny
pracują z mocą pięćdziesięciu tysięcy koni.

— Dość już, dość, to dla mnie zbyt skomplikowane* głowa mi zawsze pęka od cyfr —

przerwała niecierpliwie jedna z dam. — Proszę nam lepiej zdradzić, jakie szaleństwa szykuje
pan na pożegnalny wieczór, kapitanie? Maseczki, bal kostiumowy?

| Pani daruje, ale to niespodzianka. Po cóż zresztą wybiegać myślą tak daleko w

przyszłość? Nie potrzebuję zapewniać państwa, że dołożę wszelkich starań, by ten pierwszy
rejs Titanica pozostał na zawsze w pamięci naszych pasażerów.

— Panie kapitanie — usłyszał szept. Zgięty w głębokim ukłonie boy podawał mu na

srebrnej tacy arkusik papieru.

— Drogi dowódca tak rzadko przebywa z nami, ale bilecikiem miłosnym nie gardzi —

przekomarzały się rozbawione panie nie zwracając uwagi na głęboką zmarszczkę, jaka
przecięła czoło kapitana.
- Powiedz, że zaraz przyjdę — rzucił krótko.
A mój kadryl, pan mi obiecał, nie zrobi mi pan tego afrontu!

— Niestety, obowiązek — Smith westchnął rozkładając ręce. — Postaram się wrócić jak

najszybciej, przyrzekam.

— Dokąd to, kapitanie? — szpakowaty mężczyzna z kielichem szampana w dłoni

zagrodził mu drogę.

— Na mostek, panie prezesie. Sygnalizują nowe ajsbergi, lękam się mgły na tych

wodach.

background image

wm

— Po cóż oni zawracają panu głowę? Cóż to dla nas mgła czy jakieś tam lodowe góry!

— żachnął się prezes, a zarazem współwłaściciel towarzystwa „White Star Line", które
finansowało budową statku. — Pan ma za sobą czterdzieści lat żeglugi, a nasz Titanic... Jak
to powiedział mi przed chwilą konstruktor?... „dzięki swym szesnastu komorom
poprzedzielanym wodoszczelnymi grodziami jest niezatapialny". Świetne określenie:
„niezatapialny" ■— powtórzył smakując to słowo i przez chwilę rozmarzonym wzrokiem
śledził za oszklonymi drzwiami sali balowej wirujące pary. — Wszyscy są zachwyceni,
niejeden już gratulował mi sukcesu. Tylko nie zmniejszać szybkości, drogi kapitanie — dodał
poważniejąc. — Titanic musi prześcignąć Mauritanię, zdobyć w tym rejsie Błękitną Wstęgę
Atlantyku. To zwycięstwo zapewni nam w przyszłości komplet takich jak ci, pasażerów,
najbogatszych. Żądają luksusu i rekordu szybkości, a ja chciałbym w zamian zwrotu tych
milionów funtów, jakie wyłożyłem na budowę statku. No, i oczywiście trochę zysków —
roześmiał się hałaśliwie.— Liczę na pana, mój drogi. Niech się pan nie da zastraszyć mgłą i
ajsbergami. Rekord szybkości za wszelką cenę, proszę pamiętać!

Jękliwa skarga syreny okrętowej ostrym zgrzytem rozdarła melodię skocznej polki.
— Po co to, kapitanie? Niech pan ją każe uciszyć. Ten ponury dźwięk psuje nastrój! —

rzucił niecierpliwie.
Błękitna Wstęga Atlantyku, rekord szybkości" — powtarzał z goryczą Smith wspinając się
pośpiesznie na mostek. Wciąż słyszał to samo polecenie, odkąd zgodził się objąć dowództwo
na nowoczesnym olbrzymie. Czy dobrze uczynił? Czy nie powodowała nim ambicja, by
chlubną karierę marynarską zakończyć mocnym akordem? Największy z wielkich,
najdłuższy, najwyższy, z najlepszą załogą, z najbogatszymi tego świata na pokładzie — s/s
Titanic miał pobić wszystkie rekordy, zabłysnąć w historii pasażerskiej żeglugi
olśniewającym fajerwerkiem sukcesu.

Wycie syreny rozdzierało powietrze i zamierało powoli na fa-

background image

lach głuszone mgłą. Wkrótce po wypłynięciu ż Liverpool niczym ciężka kosmato czapa
przywaliła statek, odgrodziła od świata nie- przebitym murem, przyssała sią do burt.
Dokuczliwa, złowroga.

Ściśle wypełniając kategoryczne rozkazy mocodawców kapitan ani na chwilę nie zwolnił

biegu. Czynił to jednak wbrew własnemu przekonaniu. Pocieszał się, że i tym razem nie
opuści go łut szczęścia, do jakiego przywykł na morzu. Ale od początku prześladował go
jakiś pech. Niewiele brakowało, a w chwili gdy holowniki odciągały statek od nabrzeża,
zderzyłby się z s/s New York, który zerwał się z cum. A te kłopoty z rusztami olbrzymich
kotłów? Teraz znowu ta przeklęta mgła i te rozkazy z Londynu...

Któż z pasażerów domyślał się, jak niebezpieczny był taki szaleńczy, bezrozumny pęd?

Kto mógł przypuszczać, ile go troski kosztował, ile ciężkiego wysiłku palaczy? Jakie
zasadzki kryło nieopatrznie rzucone morzu wyzwanie?

Ogromna stalowa masa pruła wody Oceanu Atlantyckiego, wysokim dziobem cięła

otaczającą mgłę, gęstą chwilami jak śmietana.

Natrętny ryk syreny raz po raz spowijał statek, kładł się na fali, spędzał z kursu kutry

rybackie. Jeden z nich poprzedniej nocy uskoczył w ostatniej chwili, otarł się prawie o burtę
Titanica. Kapitan Smith wzdrygnął się mimo woli na to wspomnienie. Doświadczenie
długich lat pracy na morzu nakazywało zwolnić bieg, ale każda iskrówka z Londynu
brutalnie, natarczywie przypominała o rekordzie szybkości — „za wszelką cenę".
* * *

—- Wszystko w porządku — meldował pierwszy oficer nie spuszczając wzroku z

ciężkiej, jednolitej, burej zasłony. Od czasu do czasu jakiś silniejszy podmuch czy prąd
powietrza zmiatały ją z szarych grzbietów fal, pozwalając coś niecoś dojrzeć, ale to były
krótkie chwile. Mostek nawigacyjny tonął w ciemności. Nie rozpraszało jej nikłe światełko
nad różą kompasu. Człowiek przy sterze ginął także w mroku. Na obu skrzydłach czuwali
dwaj młodsi oficerowie starając się wzrokiem przebić gąbczastą zasłonę przed

background image

dziobem, nasłuchiwali pilnie, czy z monotonnego plusku fal nie wyłowią w porę
rozpaczliwego buczenia rybackiego rogu.

Rytmicznę drganie maszyn pracujących w dole, o wiele pięter poniżej mostku,

monotonny szum wody młóconej wielkimi śrubami dawały złudzenie bezpieczeństwa, ale
niepokój nurtował wciąż starego marynarza. Mgła, duża fala, ajsbergi — to nie nowina w
kwietniowych dniach na północnym Atlantyku. Gdybyż nie ci mocodawcy żądni rekordu,
gdybyż mógł zwolnić pęd statku, jak nakazywał rozsądek, byłby spokojny. Tym razem
jednak nie był panem swej woli. „Już nigdy w życiu nie zgodzę się na podobny rejs. Na
morzu ja muszę decydować o wszystkim" — postanowił.

Głuche, przeciągłe buczenie syreny rozdarło znów ciszę. Kapitan szybko podniósł

lornetkę do oczu i opuścił zniechęcony. Szkła przybliżały tylko przelewające się odwiecznym
rytmem fale powleczone nieprzebitą warstwą mgły.

— Szybkość? — zapytał.
— Dwadzieścia dwa.
— Straciliśmy znów jeden węzeł — w głosie kapitana brzmiała troska.

Duże trudności z paleniskiem. Trzeba je będzie zapewne przebudować. Wszyscy

palacze przy łopatach, od początku rejsu. Spodziewają się dużej premii za Błękitną Wstęgę.
Zresztą nic więcej nie da się obecnie wydusić z maszyn, panie kapitanie. Przed chwilą
miałem meldunek z kotłowni — dobiegł go z ciemności głos pierwszego oficera.

Gwizd generatora narastał zza ścianki mostku nawigacyjnego. Kapitan Smith niechętnie

wchodził do stacji telegrafu bez drutu.

Drażniły go tysiące niebieskich płomyków z trzaskiem przeskakujących pomiędzy

tarczami iskiernika, pojąć nie mógł skąd biorą się w słuchawce te szumy, gwizdy, poświsty, z
których radiooperatorzy potrafili bezbłędnie wyławiać słowa biegnące z dali i wiązać je w
zdania. Raziły go swą obcością olbrzymie szpule, cewki i butle lejdejskie, wśród których ci
młodzi ze słuchawkami

background image

Zrobić wszystko, żeby zdobyć Błękitną Wstęgą Atlantyku. Prasa Ameryki i Europy

oczekuje od nas rewelacyjnych osiągnięć.. Nie możemy zawieść.

Mgła gęstniała, głuszyła, wchłaniała jękliwy ryk syreny. Na spotkanie statku sunął jak

zjawa, powoli, bezszelestnie, sinobia- ły kształt. Niski, płaski, mocno osadzony w morzu,
zalśnił tuż nad powierzchnią fal jakimś trupim blaskiem. W chwili gdy wachtowy z
bocianiego gniazda ryknął w mikrofon: „Ice right ahead!", kapitan i jego zastępca dostrzegli
ten obcy blask. Poderwali lornetki do oczu i z krzykiem: „Ster na burtę!" dopadli obaj
telegrafu maszynowego. Gwałtownym szarpnięciem dowódca przerzucił rączkę na „całą
wstecz". I z zaciśniętymi kurczowo na poręczy dłońmi czekał, jakby wysiłkiem mięśni mógł
powstrzymać pęd statku.
na uszach szybko wystukiwali kluczem tajemnicze kropki i kreski, alfabetu Morse'a lub
kręcili gałkami kondensatora, żeby później- drobnym pismem wypełniać całe arkusze.

Na widok dowódcy Philips, starszy radiotelegrafista, zameldował:
— Stacja w Cape Race donosi o nowej górze lodowej dostrzeżonej pod 47°30' Nord i

41°27' West. Dryfuje powoli na południe. To już trzecia dzisiaj.

Stary wilk morski nie potrzebował cyrkla ani mapy, by uprzytomnić sobie, obliczyć, że

sygnalizowany ajsberg znajdzie się na drodze Titanica najwcześniej nazajutrz w południe.
„Trzeba będzie zboczyć z kursu, nowe opóźnienie" — pomyślał z troską.
- Frachtowiec California zawiadamia, że otoczony krą legł: w dryf o jakieś dwadzieścia pięć
mil na północ od nas. Telegrafista przed chwilą nadał: „Przerywam pracę, idę spać". Ci się
nie przejmują niczym. Ich radiostacja będzie nieczynna do jutra rana. A to nowy
radiotelegram z Londynu, panie kapitanie.
Smith przebiegł szybko oczyma treść depeszy i zmiął ją gniewnie. Jeszcze raz to samo:

background image

Schodząc z kursu ciężka masa Titanica suinęła powoli. Stalowy jkadłub drgnął raptem,

jakby niewidoczna siła przyhamowała go na ułamek sekundy, i znów olbrzymie cielsko
ruszyło bezwładnie -do przodu.

Od niewyczuwalnego prawie zderzenia rozkołysały się w sali balowej kryształowe pająki,

rozdźwięczały na stołach kieliszki. Tu i ówdzie kilka kropel szampana splamiło
nieposzlakowaną biel ■obrusów.

Pęd Titanica powoli zamierał.

Sterówka i mostek w jednym oka mgnieniu wypełniły się ofi- cerami. Poderwani z koi

wstrząsem zderzenia, na wpół przytomni ze snu, pośpiesznie dopinali mundury.

— Co to było?
— Kuter rybacki? Parowiec? — dopytywali gorączkowo.
— Ajsberg — brzmiała krótka odpowiedź. Zawierało się w niej wszystko. Dla tych, co

rozumieli.
W dół do maszynowni pobiegł rozkaz: Zamknąć grodzie komory numer 1!

— Zająć się pasażerami, nie przerywać balu, nie dopuścić do paniki, zapewnić

wszystkich, że ta drobna awaria maszyn zostanie szybko usunięta — komenderował kapitan
siląc się na spokój.

Nigdy dotąd na statku, jakim dowodził, nie stanął oko w oko z podobną klęską.

Wszystko, czym rozporządzała nowoczesna technika, było przecież do jego dyspozycji.
Dręczyło go poczucie własnej winy. Nie zawinionej. Nie, nie miał sobie nic do wyrzucenia.
Tej płaskiej lodowej góry, głęboko osadzonej w falach, nie sygnalizował żaden statek, żadna
stacja, nikt nie mógł zawczasu dostrzec jej we mgle. Nikt nie był w stanie przewidzieć...
Uśmiechnął się gorzko. Titanie nie zdobędzie w tym rejsie Błękitnej Wstęgi Atlantyku.

— Philips, nadaj zaraz iskrówkę o zderzeniu, uprzedź innych o tej przeklętej górze

lodowej!

Wychodząc z radiostacji na mostek kapitański, patrzył na pół- ,noc, jakby w obawie, że w

ślad za sprawcą katastrofy suną nowe

background image

widma. Ale w czerni nocy odarty teraz z mgły ocean -pusty był po horyzont. Jak na
urągowisko.
• * *
Wysoki gwizd parowych pomp odśrodkowych, przepychających setki litrów wody na
sekundę z prawej na lewą burtę, głuszony był stukotem szufli wrzucających czarne bryły na
wagoniki, które palacze biegiem, bez chwili wytchnienia .przetaczali do bunkrów. W
chmurze węglowego pyłu błyskały itylko białka oczu.
— SzybciejI Szybciej! — przynaglali mechanicy,

Szybciej! — nawoływał główny inżynier. — Dowódca przyrzekł wam premię większą

niż ta za Błękitną Wstęgę!
Ale palacze nie myśleli już o premii. Nieustannie poganiani od początku rejsu, dobywali
resztek sił.
Poprzez stukot nieprzerwanym strumieniem zsypywanych brył węgla przebił się naraz
zdławiony przerażeniem okrzyk:
— Boże!
Czarne od potu zmieszanego z pyłem ramię wskazywało z nitowane złącze blach. Wąską
smugą sączyła się z niego woda. Jeden, drugi, trzeci, dziesiąty... setki przecieków.
Przyciskając dłoń do grubej stalowej płyty konstruktor ze zgrozą wyczuł jakiś przeogromny
napór. Jakby ocean całą swą potęgą wdzierał się do wnętrza Titanica.
Syrena wyła wciąż rozpaczliwym, niskim tonem.
» • *
Kapitan Smith uważnie patrzył na pobladłe twarze, na pełne trwogi oczy ściągniętych
pośpiesznie na mostek kapitański oficerów. Czy zdawali sobie w pełni sprawę z rozmiarów
katastrofy? Czy potrafią sprostać grozie chwili?
Wydawał się wszystkim wyższy niż . zwykle i jeszcze bardziej niż zazwyczaj opanowany.
— Musimy natychmiast przystąpić do ewakuacji pasażerów. Tak, niestety, to prawda. Za
wszelką cenę uniknąć paniki. Dzięki pozostałym komorom wodoszczelnym Titanic długo
jeszcze powi

background image

nien utrzymać się na powierzchni. Tak mnie przynajmniej zapewnił konstruktor — dorzucił
po chwili.

Mostek kapitański zaległa cisza.

* * •

— Zawiadom iskrówką wszystkie statki o naszej sytuacji — zwrócił się do

radiotelegrafisty. — Nawiąż natychmiast kontakt z Californią. Proś kapitana, żeby
bezwłocznie tu przypłynęli. Są przecież niedaleko.

Ostatnie słowa zagłuszył żałosny dźwięk syreny.
— Chłopcy — powiedział miękko, widząc, że oficerowie stoją wciąż osłupiali, że nie

mogą jeszcze pojąć — wracaj cife na swoje stanowiska, nałóżcie pasy ratunkowe. Musicie
przede wszystkim zająć się pasażerami, uspokoić ich, zapewnić, że pomoc przybędzie na
czas. Wszystkie szalupy zluzować do wodowania, spokojnie, bez popłochu. To przecież
zwykła rzecz — dorzucił siląc się na uśmiech — całe życie marynarza przygotowuje go do
takiej właśnie chwili. I każdy musi jej sprostać. Liczę na was. idźcie!
* • •

...CQD... CQD... s/s „Titanic" zderzył się z górą lodową..* poważne uszkodzenie...

spieszcie na miejsce katastrofy... 41°47' Nord, 50°14' West...

...CQD... CQD... — wystukiwał miarowym tempem Philips.
...CQD... CQD... s/a „California", czy nas słyszycie? Płynąc pełną szybkością s/s

„Titanic" zderzył się z ajsbergiem o godzinie dwudziestej trzeciej dziesięć... kadłub rozpruty
poniżej linii zanurzenia od dziobnicy po dziobową kotłowni... nasze współrzędne 41°47'
Nord 50°14' West. Czy nas słyszy de? Odpowiedzcie... CQD... CQD...

California milczała jak zaklęta. Daremnie Philips potrząsał słuchawkami. Poprzez trzaski

i zgrzyty brzęczały tylko zwykłe sygnały jakichś odległych stacji.

background image

Panie kapitanie, nie odpowiadają! Radiooperator pewno śpi, jak zapowiedział!

Odpalić rakiety! Califomia jest na szczęście niedaleko. Z tej odległości powinni je

dostrzec!
Pierwsza czerwona smuga, w czterdzieści minut od chwili katastrofy, z sykiem wybiegła pod
niebo świetlistą kulą i rozprysła w powietrzu setkami szkarłatnych iskierek. W ślad za nią
wystrzelały w górę następne.
♦ * *

Rozmowa z konstruktorem Titanica odebrała kapitanowi resztkę nadziei.
— Nie ma dla nas ratunku! — załamany, postarzały naraz, jakby na jego barki zwalił się

ciężar wielu dziesiątków lat, inżynier Andrews bezsilnie patrzył na rozłożone przed nim
plany statku- -olbrzyma. ■— Nie ma rady, toniemy! — powtórzył bezbarwnym głosem. —
Jedyna nadzieja na ocalenie to szybka, jak najszybsza pomoc.

Nadać SOS? — wyrwał się zastępca dowódcy, ale kapitan zaprzeczył stanowczym

ruchem głowy.

Nikt dotąd nigdy nie użył na morzach nowego międzynarodowego sygnału telegrafu bez

drutu: „SOS —| Save Ours Souls — Zbaw nasze dusze". Żaden dowódca nie splamił się
dotychczas tym bezsilnym wołaniem. Smith nie chciał być pierwszym. Wciąż jeszcze wbrew
oświadczeniom konstruktora, wbrew własnemu lękowi wierzył, że niezatapialny Titanic
utrzyma się na morzu do chwili nadejścia pomocy.
Na długiej atlantyckiej fali ciężko, bezwładnie kiwało się stalowe cielsko zranionego statku.
Bal trwał.
Różnobarwna wstęga tańczących zwijała się i rozwijała, kołysana melodyjnym walcem. —I
Panie w prawo, panowie w lewo, tańczymy z vis f| vis! —*

background image

...SOS.,, s/s „Titanie" tonie... SOS... — pobiegł w eter, po raz pierwszy w dziejach,
rozpaczliwy sygnał wzywający pomocy.
...SOS...s/s „Titanic" tonie... na pokładzie dwa i pół tysiąca ludzi... SOS...
* » •
donośny głos wodzireja dominował nad rozbrzmiewającą wesołym śmiechem salą.

Na podium stanął oficer. Dał znak -— orkiestra urwała wpół taktu. Rozbawieni tancerze

oczekiwali zapowiedzi jakiejś miłej niespodzianki.

— Z polecenia kapitana przerywamy bal. Drobne uszkodzenie w maszynowni. Przepisy

nakazują jednak, żeby pasażerowie po założeniu pasów ratunkowych zgromadzili się przy
wyznaczonych szalupach. Stewardesy i stewardzi udzielą państwu wskazówek. Proszę zabrać
ciepłe rzeczy. Nie, to nic poważnego — dorzucił na widok osłupienia tancerzy. Silił się na
spokój, ale pobladła, ściągnięta twarz przeczyła słowom.

Jak mroźny powiew przez salę balową przeciągnął raptem niepokój. Ciszę przerwał

histeryczny krzyk. Zawtórowały mu inne. Zbitą masą ludzie rzucili się do wyjścia. Szerokie
drzwi okazały się zbyt ciasne.

— Bez paniki, nic nam nie grozi! — wołał oficer dając orkiestrze znak, żeby podjęła

przerwaną melodię, ale słowa jego ginęły w narastającej wrzawie.

Skulony z zimna wachtowy s/s California od dłuższego już czasu wpatrywał się w

rozbłyskujące nad południową częścią horyzontu kolorowe kule rakiet. Długo nie mógł się
zdecydować, nim wreszcie stukając głośno grubymi butami w przemarznięte deski pokładu
ruszył do kapitańskiej kabiny. Stary nie znosił, kiedy budzono go bez potrzeby, jego
wybuchów wściekłości bali się wszyscy jak ognia, ale te niezwykłe błyski na pełnym oceanie
niepokoiły marynarza.

background image

Zmiana kursu! Nord 52 West! — komenderował po odebraniu sygnału SOS kapitan

Roston z s/s Carpathia płynącego z Sandy Hand do Gibraltaru.

Zawiadomić natychmiast dowódcę s/s Titanica, że znajdujemy się w odległości

pięćdziesięciu ośmiu mil, że płyniemy pełną szybkością. Na miejscu możemy być
najwcześniej za cztery godziny.

Alarm dla załogi! Podwoić wachty na maszcie i dziobie! Uwaga na krę i góry lodowe!

Wszystkie szalupy do opuszczenia na wodę! Trzymać w pogotowiu beczki z olejem,

wylejemy je, jeśli będzie duża fala.
— Zwiększyć do maksimum obroty śrub!

Wolne łóżka w kabinach przygotować dla kobiet, rozesłać posłania i koce na

korytarzach. Salę jadalną pierwszej klasy zamienić na szpitalną. Pamiętać o opatrunkach!

Magazyn! Wydać pledy i ciepłe ubrania. Wszystkie, jakie posiadamy!

— Kuchnia! Przygotować kawę, herbatę, ciepłe posiłki...
Kapitan Roston całą załogę postawił na nogi.

To już wszystko, co mogę dla nich zrobić — powiedział do swych oficerów. —

Niepokoi mnie jedno: czy zdążymy na czas? To diabelnie daleko, może jakiś statek jest
bliżej? Przysiągłbym,
Zaspany dowódca nie ukrywał niezadowolenia. -
— Jakiego koloru? — rzucił krótko, wysłuchawszy meldunku.

Pierwsze były czerwone, później żółte, zielone... różne — meldował wystraszony

wachtowy.

Głupiś, to po prostu fajerwerki. Bal na Titanicu! Po co zawracasz mi głowę? Nie waż

się tylko zbudzić radiotelegrafisty! Uważaj lepiej, żeby nas nie zniosło na jakąś lodową górę!
Marynarz jak niepyszny zawrócił na pokład.
W południowej części nieba coraz rzadziej, w coraz dłuższych odstępach czasu
rozpryskiwały się barwne gwiazdy rakiet. „Bal się widać kończy" — pomyślał uspokojony.

background image

że Titanic ma zaledwie dziewiętnaście szalup ratowniczych. Rachunek prosty — uratować się
może najwyżej tysiąc osób. A co z resztą?... Titanic i katastrofa... to się po prostu nie mieści
w głowie — dorzucił po chwili z troską.
S/s Carpathia pruł fale Atlantyku z szybkością szesnastu węzłów.
Takiej nigdy dotąd w swym długim żywocie nie rozwinął.
* « »
Zbita ciżba runęła na pokład jak wezbrana powodzią fala, zmiotła ze swej drogi wszystko.
Nieprzytomnych ze strachu zagarnęły mocne ramiona marynarzy, stewardów i przyzwanych
na pomoc palaczy, których już nic nie zatrzymywało przy wygasłych kotłach. Do łodzi
opuszczanej z najwyższego pokładu szalupowego na pasażerski rzuciło się setki ludzi.
— Pierwsze kobiety i dzieci! — krzyczeli oficerowie.
Na głowy tworzących kordon spadły zaciśnięte pięści co silniejszych, oszalałych z lęku
mężczyzn. Na razy — załoga odpowiedziała razami. Siłą odrywali marynarze przerażone
kobiety od mężczyzn.
— Mamo! — wybił się z wrzawy rozpaczliwy krzyk. — Mamo, gdzie jesteś?!

Tylko kobiety dzieci! — czarny od pyłu węglowego palacz zagrodził ramieniem drogę

jakiejś parze.

Idź, popłynę następną szalupą, kochana! — mężczyzna silił się na spokój wyszarpując

rękę z zaciśniętej kurczowo dłoni żony.

Przepuśćcie mnie! — jęczała kobieta w porwanej sukni młócąc bezsilnie pięściami

napierający tłum. — Przepuśćcie, zostawiłam w kabinie kasetkę z perłami!
—- Ani! Ani! Gdzie moja córka?

Jest już w szalupie! — bez chwili namysłu odpowiedział oficer i rzucił stojącemu w

przepełnionej łodzi marynarzowi bezwładnie zwisającą mu przez ramię kobietę. — Szalupa
numer 7 na wodę! — zakomenderował w tej samej chwili.
Na zwolnione przy burcie miejsce spełzała już z góry następna pięćdziesięcioosobowa łódź.
Setki ogarniętych paniką biło się

background image

o miejsce. Nie pomagały nawoływania do spokoju ani razy pięści, a tych nie żałowali
marynarze. Któryś z palaczy na krzyk zemdlonej, deptanej przez tłum dziewczyny jednym
zamachnięciem ramienia zmiótł z pół tuzina ludzi, wyrywając im spod nóg pokrwawione
ciało. Ktoś wypchnięty naporem tłumu z rozdzierającym krzykiem spadał z wysokości kilku
pięter do morza. Z najniższego pokładu skakali pasażerowie trzeciej klasy w nadziei, że
zdołają przedostać się do miotanych falą łodzi. Byli to emigranci uciekający przed głodem z
najuboższych wsi rumuńskich, bułgarskich, polskich i norweskich. Przejścia na pokłady
szalupowe zamknięto przed nimi od pierwszej chwili alarmu — poświęcono ich bez wahania.
Łodzi ratunkowych i tak nie starczało dla tych z luksusowych kabin. Konstruktor o
wszystkim pomyślał, zapomniał tylko... o możliwości katastrofy. Wydawała się absurdem.

Przerażeni, nieprzytomni ludzie z zajadłością walczyli o życie wśród kłębiących się fal.

Co sił w ramionach bili się o miejsca w szalupie. Najbliższa, przepełniona po brzegi, pod
ciężarem dziesiątków ramion kurczowo chwytających za burtę przewróciła się kilem do góry.
Kobiety i dzieci znalazły się w lodowatej wodzie, która ścinała mięśnie, paraliżowała ruchy,
zwalniała rytm serca. Długa atlantycka fala to wynosiła na grzbiecie bezwładne ciała, to
rzucała nimi w wodne bruzdy.

Popłoch i nieprzytomny krzyk tłumu przygasał powoli na widok szybko, sprawnie

opuszczanych szalup ratowniczych. Dźwięki muzyki tanecznej, przeplatane raz po raz
poważną melodią, uspokajały ludzi. W pełnym składzie dwudziestu pięciu osób orkiestra
wprost z balowej sali wyszła na pokład. I trwała tam niczym żołnierz na posterunku.

Opustoszałe wnętrze olbrzymiego jak miasto statku wypełniał narastający trzask

pękających przepierzeń i żałosna skarga stalowych belek wiązania napiętych do granic
wytrzymałości.

|Carpathia płynie pełną parą — meldował kapitanowi radiotelegrafista.

background image

— Kapitan Boston sądzi, że będą tu za dwie godziny.
— S/s Almerian i s/s Mount Tempie zmieniły kurs, przypłyną do nas nad ranem...
— S/s California milczy nadal.
Rzęsiście oświetlone dotąd lampami i reflektorami zatłoczone przejścia i pokłady

Titanica zaległa raptem głęboka ciemność. W nieludzkim ryku runęli znów wszyscy do
wiszących, wypełnionych po burty stłoczonymi ludźmi szalup. Nie było już mocy zdolnej ich
powstrzymać. Zbitą masą ciał jak taranem zmietli ze swej drogi marynarzy i po starciu tej
żywej zapory runęli do morza.

— Światło! Światło na pokłady! — wyli ci, co zdołali się na czas cofnąć, przejęci

obłędnym lękiem.

— Spokój! Bez paniki! Wszyscy będą uratowani!
— Statki płyną na pomoc! Są niedaleko!
Oficerowie starali się przekrzyczeć wrzawę, ale głosy ich ginęły w ogólnym zgiełku.

Orkiestra grała bez przerwy. Wtórował jej raz po raz złowieszczy jęk syreny.
— Światło! — darli się bez opamiętania pasażerowie.

Jak im wyjaśnić, że ostatni kocioł zalała już woda? Że agregat awaryjny wystarczy tylko

dla telegrafu bez drutu. Że póki nie nadejdzie pomoc, nie ujrzą blasku lamp, zdani na tę
otchłań czerni, która napawała panicznym lękiem.

Ciemność nocy przecinały już tylko od czasu do czasu pojedyncze rakiety, coraz rzadziej

wypryskujące pod niebo. Mdłe płomyki sztormówek pełgały po fali w miejscach załadunku
łodzi ratunkowych. Ostatnich. Na wodę zrzucono już tylko tratwy.
Odrętwiali z zimna, obezwładnieni lękiem, rozbitkowie stłoczeni w szalupach widzieli, jak
dziób Titanica powoli, nieuchronnie pogrąża się w ocean. Niby straszliwe potwory morskie
wynurzały się ociekające wodą, znieruchomiałe trzy wielkie śruby i potężny ster na rufie
statku. Wysoko, na czarnym tle nieba mogli rozróżnić miotające się jeszcze po pokładzie
sylwetki, uczepione relingów i nadbudówek. Niełatwo zdecydować się na rozpaczliwy skok
do wody i szukanie ratunku na tratwach rzucanych falą.

W górze migotało wciąż jeszcze światełko. W okienku radiostacji jedno jedyne. Philips

słał w eter ostatnią depeszę:

background image

SOS... 15 kwietnia 1912 roku godzina druga minut dwadzieścia,., $/ś„Titąme" tonie... SOS...
Orkiestra umilkła.

Nasycony mroźną wilgocią wiatr przenikał do szpiku kości, łoskot morza budził grozę.

Rozkołysane, czarne, miotało rozrzuconymi szalupami, w których tłoczyli się ledwo żywi
rozbitkowie. Nikt nie śmiał już zadawać sobie pytania, czy pomoc nadejdzie, czy zdąży?
Czas dłużył się w nieskończoność. Minuty, kwadranse, godziny... Zwątpienie odbierało
resztkę sił.

Kobiety w balowych sukniach schwycić musiały długie, ciężkie wiosła i nie wypuszczały

drzewców ze startych do krwi dłoni.

Po dwu koszmarnych, wydających się wiecznością godzinach w odrętwiałych z zimna

rozbitków uderzyły wreszcie snopy reflektorów. S/s Carpathia nie zawiódł.

Z paru łodzi wystrzeliły w powietrze rakiety, z innych dobiegało tylko rozpaczliwe

wołanie o pomoc, głuszone szumem fal.' "

Akcja ratownicza była ciężka. Prąd morski i wiatr odgoniły szalupy daleko od miejsca

katastrofy. Długo jeszcze rozbitkowie musieli walczyć o życie.
I nie wszyscy tę walkę wygrali. Bilans pamiętnej nocy był przerażający. Zdołano wyratować
zaledwie siedemset jedenaście osób. Nie było wśród nich kapitana, nie było radiooperatora,
który nadał ostatnią depeszę iskrową na dziesięć minut przed zatonięciem Titanica. Nie
uratował się nikt z orkiestry. Śmierć w falach Oceanu Atlantyckiego znalazło tysiąc pięćset
czternaście osób.

Największa w czasach pokoju katastrofa morska przeszła do historii, ostrzegając

człowieka przed gorączką pośpiechu.

background image

ESKADRA OD WIEKÓW SKAZANA NA ZAGŁADĘ
Połyskując martwą bielą sprawca nieszczęścia, ajsberg, niesiony prądem morskim dryfował
powoli, majestatycznie, swym odwiecznym szlakiem. Na południe.

W kilkanaście godzin później dostrzegła go załoga s/s Prinz 'Adalbert w odległości

pięćdziesięciu mil morskich od miejsca katastrofy. Na bieli lodu niczym rozwarta rana
czerwieniała długa smuga minii zdartej ze stalowego kadłuba Titanica.

Spłaszczony, niewiele wystający ponad poziom morza ajsberg liczył w swej części

zanurzonej ponad sto metrów długości, a ważyć musiał zapewne dwadzieścia razy więcej niż
potężny Titanic o wyporności czterdziestu pięciu tysięcy ton. Jego droga na południe była
drogą nieuchronnej zagłady. Każdy promień słońca skracał mu żywot, pod każdym
uderzeniem fali malał, topniał, żłobiony naporem wody, nim wreszcie wchłonął go ocean.

Tragedia niezatapialnego Titanica — nie pierwsza w historii nawigacji na wodach

północnego Oceanu Atlantyckiego, ale naj-. większa do czasów pierwszej wojny światowej
— wstrząsnęła ludźmi. Co czynić, by na przyszłość uniknąć podobnych? Jak chronić statki
przed niebezpieczeństwem, skoro tego najnowocześniejszego podówczas nie uratowała ani
nowoczesna technika, ani wieloletnie doświadczenie kapitana?

Międzynarodowa rada armatorów, nawigatorów, hydrologów i kapitanów żeglugi

wielkiej długo roztrząsała na konferencji w Londynie te palące pytania. W styczniu roku
1914 ustalono wreszcie, że kutry Ochrony Wybrzeża Stanów Zjednoczonych podejmą się
patrolowania najbardziej groźnych obszarów wodnych północnego Atlantyku. W krótkim
czasie dwanaście państw przyłączyło się do porozumienia, wspólnie pokrywając koszta.

background image

Tak powstał Międzynarodowy Patrol Lodowy, który w roku 1963 obchodził

pięćdziesięcioletnią rocznicę pracy. Pracy trudnej, niebezpiecznej. Gęsta, nieprzebita
wzrokiem ławica mgły, jak biały mur tamująca widzialność, ani sztormowa wichura, ani
nawałnica śnieżna nie zwalniały załogi kutra od krążenia po niebezpiecznej strefie
rozciągającej się na południe i na wschód od Nowej Fundlandii, między 39° a 49° szerokości
północnej i 42° a 60° długości zachodniej.

Na ogromnych wodnych obszarach Oceanu Atlantyckiego poczynając od pierwszych dni

marca do końca lipca załogi Międzynarodowego Patrolu Lodowego czuwają nieustannie,
wykrywając i śledząc dziwne procesje milczących białych zjaw, które niczym gigantyczne
łamacze lodu torują sobie drogę pośród zwałów kry.

Czasem, jak na przykład w roku 1967, prace patrolu trzeba było przedłużyć do końca

sierpnia, gdyż na horyzoncie pojawiło się niespodziewanie trzydzieści siedem ajsbergów
ustawionych w szyku bojowym.

Nie trzeba być astrofizykiem ani geofizykiem, by zauważyć, że ilość lodowych gór

zależna jest od zmian aktywności słońca. W czasie nasilenia tej aktywności północny Ocean
Atlantycki pustoszeje. W ciągu Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego w latach
1932/33 patrol sygnalizował zaledwie setkę ajsbergów, podobnie jak w trzydzieści lat
później. Natomiast podczas prac Międzynarodowego Roku Geofizycznego w latach 1957/58
Ocean Atlantycki znów zabielił się górami. Całe ich stada spływały od bieguna.

Kutry Międzynarodowego Patrolu Lodowego dziewięćset razy sygnalizowały wówczas

niebezpieczeństwo do swej bazy na Nowej Fundlandii i ostrzegały załogi pływających po
oceanie statków.

Niektóre ajsbergi, wagi półtora miliona ton, prostopadłymi ścianami wystrzelają ponad

fale na dziesiątki pięter. W pogodne dni, kiedy niebo jest wolne od chmur, łatwo je dostrzec z
bocianiego gniazda w promieniu dwudziestu paru kilometrów. Ale gdy morze zasnUwa opar
mgły, biała zjawa sunie w ciszy, niewidzialna dla ludzkiego oka, zdradliwa. I w ostatniej
niemal chwili, z odległości zaledwie pół kilometra zaczyna przeświecać przez burą zasłonę

background image

dziwnym opalizującym, jakby zapożyczonym od słońca blaskiem. Jeżeli wówczas
nieostrożny lub zadufany w swą wiedzą kapitan, z takich, co to „zawsze dadzą sobie radą",
płynie z szybkością od dwunastu do dwudziestu węzłów — zderzenie, nieuniknione, na-
stępuje błyskawicznie, w ciągu czterdziestu, najwyżej sześćdziesięciu sekund.

Po drugiej wojnie światowej załogom Międzynarodowego Patrolu Lodowego przyszedł z

pomocą radar, genialny wynalazek nowoczesnej techniki, który z odległości wielu
kilometrów wykrywa przeszkodę, dostrzega ją w dzień równie dobrze, jak podczas nocy, we
mgle i w śnieżycy. Radar nie jest jednak „wszechwidzący". Niskie, niewiele wystające ponad
powierzchnię wody, tak zwane growlery, sygnalizuje dopiero przy zbliżaniu na kilkaset
metrów. Taki właśnie growler pociągnął za sobą na dno Titanica.

Chropawa, nierówna, pełna załamań i szczelin powierzchnia wysokiego nawet ajsberga

daje czasem na ekranie radaru — na skutek wielu odbić — bardzo niejasny, rozmyty obraz
lodowego olbrzyma. Stary wilk morski, znający od lat polarną nawigację, ale nieświadom
wszystkich tajników pracy nowoczesnego przyrządu, może z łatwością zlekceważyć
niebezpieczeństwo i narazić statek na zgubę.
Tak stało się niedawno, przed dziesięciu zaledwie laty.
• * •

Operator stacji w Cape Race na Nowej Fundlandii w dniu 30 stycznia 1959 roku, w tym

samym czasie co telegrafista kutra ochrony wybrzeża Campbell, odebrał rozpaczliwe sygnały
z morza:
godzina HM SOS... SOS... SOS... m/s „Hans Hedtoff zderzył się podczas sztormu i mgły z

górą lodową... pozycja nasza 59°5' Nord 43° West... prosimy o natychmiastową pomoc...

godzina 12.42 woda zalewa maszynownie...
godzina 13.22 na pokładzie dziewięćdziesięciu pięciu ludzi pa-

background image

sażerowie i załoga... Nadaremnie próbujemy od- pompować wodę z ładowni i

maszynowni...- jak najszybsza pomoc nieodzowna... godzina 14.55 zanurzenie wzrasta...
trudności z opuszczeniem

szalup... wzburzone morze pokryte krą... godzina 15.35 kończę pracę... SOS... SOS...

toniemy...

W godzinę później na miejsce katastrofy podpłynęły kuter Campbell i kilka innych

statków. Za późno jednak. Wśród połamanej przez wzburzoną falę kry nie odnaleziono
żadnych śla-. dów — morze zamknęło się nad nimi. Dalsze poszukiwania prowadzone w
ciągu kilku dni z wody i powietrza również nie dały rezultatów. Ocean pochłonął ofiary —
głównie Eskimosów, kobiety i dzieci.

M/s Hans Hedtoft był łamaczem lodu ultranowoczesnym, zbudowanym kosztem dwu

milionów dolarów i przeznaczonym do nawigacji zimowej na wodach Dalekiej Północy.
Odpowiadał, wydawałoby się, wszystkim wymaganiom bezpieczeństwa: podwójne dno,
siedem wodoszczelnych komór i dodatkowe stalowe poszycie. Mówiono o nim w duńskich
stoczniach: „niezatapialny". Jak o Titanica. I jak Titanic przed czterdziestu siedmiu laty —
uległ katastrofie w drodze powrotnej ze swego dziewiczego rejsu z Kopenhagi do Godthaab
na Grenlandii.

Zderzenie z lodowym wrogiem skrytym we mgle nastąpiło wkrótce po opłynięciu

przylądka Farvel. Wśród ofiar katastrofy — jak na ironię — znajdował się zasłużony dla swej
ojczyzny^ przedstawiciel Grenlandczyków w duńskim parlamencie. On pierwszy gorąco
sprzeciwiał się budowie tego łamacza lodu utrzy- mując -Swiedziony może nieomylnym
instynktem Eskimosa — że w okresie zimy nawigacja na arktycznych wodach zawsze była,
jest i będzie niebezpieczna. Zycie przyznało mu rację.
W czasie katastrofy na dno poszły także grenlandzkie bezcenne materiały archiwalne —
między innymi z roku 1780 — które w trzynastu skrzyniach przesyłano na przechowanie do
skarbca
królewskiego w Kopenhadze.
* * *

background image

Pragnąc zabezpieczyć Międzynarodowy Patrol Lodowy przed podobnymi katastrofami i

ułatwić mu odnajdywanie wroga we mgle lub pośród wzburzonych fal, zaopatrywano kutry
w echosondę, zwaną sonarem, i w hydrolokatory, bardziej pomocne czasem od radaru, które
z dużej odległości notują odbicie echa fal ultradźwiękowych od podwodnej części ajsberga.
Ważnym czynnikiem obrony stały się również urządzenia wykrywające raptownie malejące
zasolenie — widomy znak, że gdzieś w pobliżu topnieje kolebka słodkiej wody, góra lodowa
— oraz czuły termometr elektryczny, sygnalizujący nagły spadek temperatury wody. Ale i to
nie zawsze wystarczało.

Międzynarodowe patrole krążące nieustannie po atlantyckich wodach jednego pragnęły

najgoręcej — niszczyć ajsbergi. Teoretycznie — pragnienie ziszczalne, ale niezmiernie
kosztowne. Pół tony dynamitu czy trotylu wystarczy w zupełności, żeby skruszyć, rozbić na
drobne odłamki dwa tysiące ton lodu, ale niewielkie ajsbergi liczą ich wiele tysięcy. Na
unicestwienie jednej góry lodowej trzeba by więc zużyć przynajmniej dwadzieścia pięć ton
materiału wybuchowego. A jeżeli z mgły wynurzyłaby się jednocześnie cała ławica? ,

Swoim zwyczajem człowiek nie ustąpił, nie zgodził się uznać za pokonanego i próbował

wciąż innych, nowych sposobów. Bombardowanie ajsbergów z powietrza nie przyniosło
także oczekiwanych wyników.

A gdyby tak lód stopić? Krótkie przeliczenie wykazało jednak całkowitą nieopłacalność

takiego przedsięwzięcia. Na jedną niewielką górę lodową należałoby zużyć dziesięć tysięcy
ton ropy. A gór tych pływa po oceanie tysiące...;

Dwadzieścia bomb termicznych, każda wagi ćwierć tony, zrzuconych na ajsberg tytułem

eksperymentu zmniejszyło objętość kolosa zaledwie o jedną czwartą. To zbyt mało.

Próbowano więc zaprząc do pracy najpotężniejszego w Arktyce sprzymierzeńca

człowieka ISj słońce. Górę lodową posypywano z helikoptera sproszkowanym węglem, żeby
promienie, nagrzewając silnie czarną powierzchnię, rozluźniły twardą bryłę. Ale i to okazało
się nieskuteczne. I zbyt powolne.

Naukowcy nadal nie rezygnują. Z pewnością znajdą wreszcie

background image

jakąś tanią i prostą metodę niszczenia białych gór. Jak dotąd jed- ] nak oficer nawigacyjny
statku, wypływającego w wiosennym okre- • sie na niebezpieczny obszar wód północnego
Oceanu Atlantyckie- 9 go, dwa razy na dobę, w godzinach 00,48 i 12,48, wysłuchuje pilnie
komunikatów Międzynarodowego Patrolu Lodowego. Sygnalizują J one przypuszczalną trasę
ajsbergów i kolor, jakim je oznaczono. j Bo z czasem ludzie wpadli na pomysł barwienia
ajsbergów jaskra- '< wymi, silnie fluoryzującymi farbami. Każdy inną. Specjalna arma- fei
tka z odległości trzydziestu do pięćdziesięciu metrów wystrzela I naboje, które wielkimi
plamami znaczą nieskazitelną biel groźne- - go wciąż i nadal nie zwyciężonego przeciwnika.
Kutry i samoloty Międzynarodowego Patrolu Lodowego, wyruszające ze swej bazy w
Argentia na południowym wybrzeżu Nowej Fundlandii, wyposażone są dzisiaj we wszystkie
najnowocześniej- 'i sze urządzenia elektronowe, jakie mogą być pomocne przy zapewnieniu
spokojnej żeglugi na wodach północnego Oceanu Atlantyckiego.
Każdy dostrzeżony lodowy kolos jest natychmiast umiejscawia- ] ny. Wystarczy, żeby
obserwator patrolu dotknął przycisku, pokręcił dwiema gałkami, a loran — genialne
urządzenie elektrono- ; we — w jednej chwili określa położenie geograficzne statku lub jj
samolotu, bez potrzeby wykonywania, jak dawniej, pomiaru astronomicznego. Przekazując
do bazy nadbrzeżnej wiadomość, obser- j wator podaje od razu współrzędne góry lodowej, jej
kształt, wy- miary, kolor, jakim została oznaczona, oraz — rzecz niezmiernej wagi —
kierunek i szybkość dryfu określone za pomocą radaru, jj

Raz na dobę wielkie nowoczesne statki pasażerskie mogą odbierać drogą radiową

faksymile synoptycznej mapy pogody dla północnego Atlantyku, na którą naniesione są
wszystkie ajsbergi do- | strzeżone w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Kwatera
Główna Międzynarodowego Patrolu Lodowego na Nowej Fundlandii w 1968 roku została
wyposażona również w komputer, który ułatwia pracę służby meteorologicznej i
ostrzegawczej przez prze- 1 liczenie dokładnej trasy lodowych gór i czasu, w jakim rozpłyną
się w oceanie.

Dla kapitana lub szypra pływających wśród ciężkiego, wielo*- j letniego lodu wkrótce już

bezpowrotnie minie niecierpliwe wycze- |

background image

kiwanie na wyniki wywiadu lotniczego, na wskazówki, w którą stronę, dokąd skierować
dziób statku, by ominąć niebezpieczeństwo. Dawny wywiad lotniczy może dziś zastąpić
bezkonkurencyjny satelita.

Zdjęcia olbrzymich połaci Północnego Oceanu Lodowatego, wykonane z wielkiej

wysokości, automatycznie, „na gorąco" przekazywane są do stacji naziemnych, a stamtąd —
poczynając od roku 1968 w ramach Światowej Organizacji Meteorologicznej — przesyłane
za pomocą teleprintów wszystkim zainteresowanym.

Urządzenia odbiorcze instaluje się obecnie nawet na niewielkich łamaczach lodu. Co

kilka godzin kapitan lub oficer nawigacyjny otrzymuje nie tylko mapę pogody, lecz i
fotografie lodowej pokrywy oceanu. A na nich wyraźnie widać, gdzie powstają najbardziej
niebezpieczne skupiska kry, a gdzie rozwiera się żeglowny kanał wodny. Niejeden z
kapitanów przypomni sobie wtedy opowiadania ojca czy dziada — podobnie jak on
marynarzy północnych mórz — którzy zdani jedynie na własny instynkt, bezbronni byli
wobec losu. I niejeden ze zgrozą uprzytomni sobie, z jakimi
przeciwnościami musieli się ongiś borykać.
* * •

Kolebką lodowych kolosów półkuli północnej jest Grenlandia, największa wyspa świata i

jedna z najstarszych. Północna jej krawędź, wykraczająca poza 83° szerokości północnej,
znajduje się w odległości około siedmiuset kilometrów od bieguna, południowa — pod 60°
szerokości północnej, na tej samej prawie wysokości co Leningrad i Oslo.

Wyspa jest długa, liczy ponad dwa tysiące sześćset kilometrów. Gdyby północny jej

kraniec umieścić w Szczecinie, południowy sięgałby serca Sahary.

Ten wielki ląd o powierzchni ponad dwa miliony kilometrów kwadratowych,

sześciokrotnie większy od Polski, wypełniony jest cały lodem, który pośrodku wyspy
wypiętrza się na wysokość trzech tysięcy metrów. Na wąskich skalistych pasach przybrzeż-
nych lądolód wspiera się o łańcuchy gór, których szczyty dochodzą do trzech, czterech
tysięcy metrów.

background image

Niczym ciasto rozczynione na chleb biała szklista masa przelewa się przez brzegi

ogromnej, głębokiej misy i spływa do otaczających mórz.

Jak zrodziły się olbrzymie masy lodu wypełniające prawie całe wnętrze Grenlandii? Żeby

odpowiedzieć na to pytanie, trzeba by cofnąć się w zamierzchłą przeszłość i początków
szukać w zwiewnych, lekkich płatkach śniegu, które od milionów lat sypią ze zwisających
ciężko chmur. Pod mikroskopem widać, że każdy tworzy gwiazdkę o subtelnym, nie zawsze
symetrycznym układzie drobniutkich kryształków lodu. Nieskończonym bogactwem form
chlubi się przyroda układając je w każdej śnieżynce w odmienny, kunsztowny wzór. W
miliardach milionów płatków okrywających ziemię białym pokrowcem daremnie szukać by
zupełnie jednakowych. Każdy jest inny, jeden piękniejszy od drugiego, każdy przypomina
wyglądem najdelikatniejsze koronki.

Na Dalekiej Północy zimowe opady nie topnieją podczas krótkiego, chłodnego lata. Z

roku na rok warstwy białego puchu nakładają się jedna na drugą. Nieznaczna ilość
wytopionej wody, wsiąkając w śnieg, zamarza tworząc paromilimetrowej średnicy ziarna
firnu — formy przejściowej od śniegu do lodu. Firn pod ciężarem wciąż nowych warstw
zbija się, sprasowuje w jednolitą masę, z której uchodzi powietrze wyciskane spośród
grubszych ziaren. Ostają się w końcu tylko drobne pęcherzyki powietrza uwięzionego na
długie lata, które nie zdołały uwolnić się na czas.
Glacjologów nie dziwi, gdy z próbek lodu, pobranych z dużej głębokości, dochodzą leciutkie
trzaski — to właśnie powietrze pod ciśnieniem wielu atmosfer, w miarę jak lód taje,
wydobywa się wreszcie z niewoli rozrywając cienkie przegródki.
Gdy pokład firnu osiąga grubość od trzydziestu do sześćdziesięciu mętrów, jego dolna
sprasowana warstwa zamienia się w krystaliczny lód — w minerał. W pierwszej chwili
określenie to budzi mimowolny sprzeciw. Lód minerałem? A jednak struktura atomowa
zwiewnej śnieżynki jest taka sama jak kwarcu, diamentu kryształu górskiego czy ametystu.

background image

Twardy niczym skała niebieskawy lód pod ciężarem własnym staje się plastyczny,

zaczyna żyć jakimś dziwnym, utajonym życiem. Nie pozostaje na miejscu, lecz spływa po
zboczach gór, pełznie po nierównościach terenu, zaściela przełęcze, niemiłosiernie zmiata
wszystko, co stanie mu na drodze.

Tak zapewne przed setkami tysięcy, przed milionami lat narodził się lądolód Grenlandii.

Wypełnił szczelnie całe jej wnętrze, a później nie ujarzmiony spełzał coraz niżej ku brzegom,
samotne szczyty wymijał zalewając tylko ich podstawy białą szklistą masą i dając w ten
sposób początek słynnym grenlandzkim nunatakom. Prąc niepowstrzymanie dalej w swej
zaborczej wędrówce opierał; się czasem o przybrzeżne łańcuchy górskie — przeszkodę
wydawałoby się nie do przezwyciężenia. Na pomoc przychodził mu jednak czas. Narastała
nieprzerwanie grubość białego pancerza, który przetaczał się w końcu przez przełęcze i
białymi jęzorami spływał do oceanu.

Jedne wydłużone, płaskie, przypominają strumienie górskie lub wodospady, które raptem

zakrzepły, skamieniały. Inne — jak słynny lodowiec nad Zatoką Melville'a — chylą białe
czoła przed morzem na przestrzeni prawie czterystu kilometrów. Są wśród lodowców i takie,
które w swej ucieczce zatrzymały się na skałach przybrzeżnych. Inne, spychane przez
napierającą nieustannie białą masę milionów ton minerału — z wnętrza Grenlandii — wypeł-
zają daleko w wodę. To lodowce szelfowe, to z nich latem odłamują się wielkie pływające
wyspy.

Podczas dnia polarnego, kiedy śnieg migoce milionami iskierek, w których lśnią odbite

promienie letniego słońca, na czystą, idealnie białą powierzchnię z bezchmurnego nieba
opadają mikroskopijne, niedostrzegalne czasem gołym okiem cząsteczki pyłu. Długą mają za
sobą, niełatwą drogę. I rozmaitą.

Podczas burzy szalejącej gdzieś daleko na odległej o tysiące kilometrów Saharze trąba

powietrzna podrywa z ziemi piasek i unosi wysoko, nieraz do stratosfery, skąd prądy
powietrzne rozsiewają go po morzach i kontynentach. Część tego drobnego pyłu opada tu, na
Grenlandii. Popiół, pozostałość dziesiątków milionów metrów sześciennych lawy
wypluwanej przez wulkany, odbywa nierzadko podobną wędrówkę. Nawet cząstki zawarte w
dymie

background image

wielkich kombinatów przemysłowych Europy, Ameryki czy Azji osadzają się na bieli
lądolodu wraz z pyłem krążącym w przestrzeni kosmicznej z bliskiego naszej Ziemi
Księżyca.

Podczas nocy polarnej miliardy delikatnych, chłodnych płatków pokrywają naniesione z

dalekiego świata ślady innych kontynentów. Cementuje je mróz i sztormowe wichury,
wchłania śnieg.

Mija czas. Lata, wieki...
Po krótkim polarnym lecie nad pustkowiem Grenlandii zapada znów ciemność i znów

nadciągają nowe zimy, nowe siarczyste mrozy, nowe opady śnieżne, nowe warstewki pyłu. I
jak w wielkiej księdze zamyka się karta za kartą.

Księga to niezwykła. Z jej białych, nie zapisanych na pozór stron glacjolog odczyta, co

mówi lód, naoczny świadek dziejów klimatu naszej planety. Tuż pod powierzchnią odnajduje
pył radioaktywny, niezbity dowód prób przeprowadzanych z bombami atomowymi i
wodorowymi. To dorobek ostatnich dziesiątków lat. Niżej, na głębokości pięćdziesięciu kilku
metrów widać jeszcze wyraźnie ślady popiołu, pozostałości potężnego wybuchu wulkanu
Krakatau na Sumatrze, który w roku 1883 spowodował śmierć ponad trzydziestu sześciu
tysięcy ludzi.

Fizycy i chemicy do niedawna jeszcze głowili się, jak najłatwiej odróżnić pył

wulkaniczny naszej planety od pyłu księżycowego. Dzisiaj, gdy selenauci przywieźli już na
Ziemię próbki gruntu księżycowego, sprawa jest rozwiązana. Badając cierpliwie kolejne
warstwy naniesionych z nieznanej dali cząstek, glacjolodzy mogą także z dużą dokładnością
oznaczyć lata, w jakich nasilała się ilość meteorytów spadających z Kosmosu na Ziemię.

Nowoczesne metody fizyczno-chemiczne pozwalają teraz nauce określić nie tylko wiek

poszczególnych warstw lodu, ale także i skład powietrza, w chwili gdy lód ten powstawał.

...Eksponaty, jakie przechowujemy w muzeach, dają nam wierny obraz życia naszych

praprzodków, nawet tych pierwotnych, prymitywnych, którzy jeszcze nie znali pisma.
Wiemy, jak odziewali się, czym się odżywiali, ale pragniemy wiedzieć jeszcze coś więcej.
Żadne muzeum świata nie posiada na przykład w swych zbiorach wzoru składu powietrza,
jakim oddychali. Czy odkrywcy nieznanych szlaków, Kolumb lub Eryk Rudowłosy,
oddychali ta-

background image

kim samym powietrzem, jak my dzisiaj? Na całym naszym globie tylko Antarktyda i
Grenlandia, te dwie gigantyczne chłodnie dwu przeciwległych krańców Ziemi, strzegące
tajemnic klimatu i jego historii, mogą przynieść odpowiedź na te pytania" — pisze jeden z
wybitnych glacjologów angielskich.

Skomplikowaną analizę lodu, który mówi o dziejach naszej Ziemi, można by

przeprowadzać jedynie w bogatych, świetnie wyposażonych laboratoriach. Nie sposób —
dziś jeszcze — budować podobnych na lądolodzie Grenlandii czy na wysokim płaskowyżu
biegunowym Szóstego Kontynentu. Ale nie sposób zrezygnować z „poznania", jeżeli istnieje
choćby jedna na tysiąc szansa wyjaśnienia zagadek przyrody. Czyż wielki uczony Fridtjof
Nansen nie pisał: „Człowiek pragnie wiedzieć, poznawać; jeżeli przestanie pragnąć, nie jest
godzien miana człowieka".

I w tym przypadku ludzie nauki nie ustąpili. Zdecydowani dotrzeć do sedna sprawy

wykorzystali olbrzymie laboratorium naturalne, jakie ofiarowała im przyroda. Przewiercając
pancerz lodowy Grenlandii na głębokość prawie tysiąca sześciuset metrów, z otworu
wiertniczego wydobywali na powierzchnię rdzenie lodowe o średnicy czternastu
centymetrów i długości trzech metrów. Pakowane na miejscu pieczołowicie do poj emnikó
w-chłodni, wysyłane drogą powietrzną, lądowały w pracowniach odległych o tysiące
kilometrów od północnego krańca Ziemi. Sposób niełatwy to wprawdzie i niezmiernie
kosztowny, ale osiągnięte wyniki warte były zachodu.

Rdzeń wyciągnięty z najgłębszych czeluści pancerza Grenlandii, tam gdzie lód styka się

ze skałą podłoża, przyniesie człowiekowi odpowiedź na wiele pasjonujących pytań. Między
innymi opowie mu, czy przed dziesięciu, dwunastu lub czternastu tysiącami lat nastąpił jakiś
potężny wybuch wulkanu, o którym nic dotąd nie wie nauka, a także wyjaśni, jakim
powietrzem oddychali nasi pra- praprzodkowie z późnej epoki lodowcowej.

Dzięki najnowszym metodom analitycznym badań rdzeni lodowych Grenlandii w

początkach roku 1968 dokonano dramatycznego odkrycia.

Ilość tlenku ołowiu bijącego w powietrze z rur wydechowych milionów samochodów

krążących po drogach północnej półkuli

background image

Ziemi, zatruwającego nieustannie człowieka, wzrosła — jak stwierdzono — do dwustu
mikrogramów na tonę lodu. Sygnał to alarmowy. Pierwsza czarna karta Białej Księgi. W
ciągu poprzednicK dwustu lat bowiem poziom tlenku ołowiu, szkodliwego dla zdrowia,
niebezpiecznego dla życia, wzrósł z dziesięciu do siedemdziesięciu zaledwie mikrogramów
na tonę.

Lód, naoczny świadek dziejów klimatu Ziemi, ostrzega przed groźnym

niebezpieczeństwem. Czy zostanie wysłuchany przez człowieka?

Niech tylko osłabną siarczyste mrozy zimy, niech tylko przy- grzeje słońce dnia

polarnego, a od czół lodowców Grenlandii, spływających z wnętrza wyspy ku brzegom,
zaczynają odrywać 6ię ajsbergi. Jedne w swą odwieczną wędrówkę wypływają w zupełnej
ciszy, inne walą się w głębię w ogłuszającym grzmocie, w fontannach wody wy tryskujących
wysoko pod niebo i toną, jakby już nigdy nie miały powrócić na powierzchnię.

Wrażenie złudne. Po jakimś czasie biała potworna masa wynurza się w szumie

skotłowanej, spienionej, zasłanej odpryskami lodu fali, kołysze się majestatycznie i znów
znika w głębinach, i znów wypływa, po wielekroć jeszcze burzy wodę, jakby z trudem, z
żalem uwalniała się z podwodnych pęt. A wreszcie gnana prądem morskim uchodzi z fiordu
na pełny , ocean.

Podczas pierwszej zimy przy zachodnich wybrzeżach największej wyspy świata nowo

narodzone ajsbergi wmarzają w pola lodowe Zatoki Baffina. Stoją tam wyniosłe,
znieruchomiałe, podobne do jakichś statków-widm, mocno zakotwiczonych przy brzegu.
Latem samotnie lub gromadnie wyruszają w dalszą wędrówkę. Ustawiają się niekiedy
rzędami, jak eskadra gigantycznych okrętów na defiladzie, innym razem rozrzucone
bezładnie sprawiają wrażenie niesfornego stada olbrzymów.

Naukowcy dokładnie znają skomplikowany mechanizm ich ruchów, wędrówek prądów

morskich, przypływów i odpływów, kierunków wiatrów. Nie wtajemniczony w zawiłe arkana
polarnej wiedzy ze zdumieniem śledzi dziwne kaprysy lodowych gór. To

background image

płyną szybciej, to znów zwalniają, zawracają raptownie z drogi, zataczają pętle, żeby po paru
dniach podjąć na nowo swój powolny dryf na południe. W przesmykach gromadzą się
tłumnie, jakby tu sobie wszystkie na raz wyznaczyły spotkanie, przepychają się niczym
warszawiacy na przystanku nadjeżdżającego tramwaju. Przemijające lato żegna je zbite
ponownie w stada w Zatoce Da- visa — na zimowanie, na przetrwanie następnej nocy
polarnej. Tam prąd wschodniqgrenlandzki, po zatoczeniu ogromnego łuku wokół przylądka
Farvel płynąc na północ, wnosi ze sobą całe gromady innych białych zwalistych gór-widm,
tych, co rodowód swój wywodzą nie z zachodnich, lecz ze wschodnich wybrzeży Grenlandii.

Większość ajsbergów osiada na mieliznach lub rafach i tu po wielu miesiącach

uwięzienia kończy żywot. Ocalałe od tego żałosnego losu wyrywają się poprzez wody Nowej
Fundlandii na Ocean Atlantycki. Nim same zginą w cieplejszych wodach, przeżarte od spodu
falą, pobrużdżone od góry słońcem i wiatrem, pochylone, grożące lada moment upadkiem,
stają się niebezpieczne dla statków.

Niektóre żyją długo, rok, dwa do trzech, i przepływają w tym czasie ponad cztery tysiące

kilometrów, docierając niekiedy na wysokość Wysp Azorskich. W roku 1934 u brzegów
Florydy śledzono z uwagą skarlałe, wykruszone niczym ruiny starego obronnego zamczyska
resztki góry lodowej — olbrzyma.
* • •

Co roku, na krańcach Grenlandii rodzi się dziesięć, dwanaście, do piętnastu tysięcy gór

zakrzepłej w lód wody.

„...Jak urzeczony wpatrywałem się z pokładu samolotu w bielejące na granacie Morza

Grenlandzkiego stado ajsbergów. Z wysoka wszystkie wydawały się gładkie, równe, jakby
odlane z gipsu — opowiada nawigator radzieckiej maszyny.

...Jedne półkoliste przypominały stadiony-giganty, inne wystrzelały w górę niczym

trójkątne żagle kryształowych, znieruchomiałych okrętów. Inne, skłębione w jakąś
chaotyczną gmatwaninę, na-szczytach zwieńczoną ostrymi iglicami zielonkawego lodu, po-

background image

zostałością odwilży, przywodziły na myśl ostre turnie kaukaskich gór.

i

...Kiedy wytraciliśmy wysokość, zamiast gipsowych gładzin dojrzałem spękane,

zbrużdżone ściany, jakby po zboczach ajsbergów przelewały się lawiny, przeorywały je,
wyrywały wielometrowe bloki lodu, spychając w głębię wszystko, co stanęło im na prze-
szkodzie.

...Podstawy roziskrzonych naraz w słońcu, rozmigotanych na zrębach tęczowym blaskiem

lodowych gór biją w oczy całą gamą barw — od ciemnego granatu do najjaśniejszego
błękitu. Wyżera je od spodu fala, żłobi w jakieś tajemnicze krużganki, drąży tunele, pieczary;
kotłowane i spienione przelewają się przez nie rzeki . wody.
...Obniżamy się nad lekkim, pięknym, kilkupiętrowej wysokości lodowym łukiem. Brutalne
uderzenie fali powietrza spowodowanej naszą szybkością, prawie trzystu kilometrów na
godzinę, zmiata błyskawicznie z wierzchołka aj sberga tę kunsztowną konstrukcję przyrody.

•Z góry można zobaczyć, jak daleko sięgają zanurzone w przezroczystej fali podwaliny

lodowych kolosów. Podwodne tarasy, szerokie niczym marmurowe stopnie starożytnych
świątyń albo długie jak macki ośmiornicy, ciągną się niekiedy sto, dwieście metrów.
Nierzadko jednak szklista ściana ajsberga spada w głębię z wysokości wielu pięter
prostopadle, jakby obciosana nożem".

Zanurzone w morzu, niewidoczne lodowe podstawy sprawiają czasem niespodzianki.

Przed paru laty niewielki, luksusowy statek pasażerski wypłynął na wody Arktyki podczas
upalnych dni lipca. Program polarnej wycieczki ludzi zamożnych, którzy za swe pieniądze
pragnęli w wygodnych warunkach przeżyć dreszcz Wielkiej Przygody, był bardzo bogaty.

Kapitan czynił wszystko, co było w jego mocy, żeby nie sprawić pasażerom zawodu.

Podpływał, jak mógł najbliżej, do stad sennych fok wylegujących się na polach lodowych, a
nawet do gromady groźnych morsów. Kierował statek śladami białego niedźwiedzia,
uszczęśliwiony terkotem dziesiątków kamer fotograficznych, które utrwalały
nieprawdopodobnie lekki skok pierzchającego w popłochu króla Arktyki. Kiedy rozochoceni
panowie w ło

background image

siowych kurtkach, uzbrojeni w sztucery z optycznymi celownikami zażądali motorówek,
żeby ścigać władcę białej pustyni — nie odmówił ich prośbie.

Uwieńczeniem rejsu było spotkanie z majestatycznie nadpływającym ajsbergiem. Zjawił

się jak na zamówienie biura podróży w całym swym majestacie, jakkolwiek nie przewidziano
go w programie polarnej eskapady. W kabinach pojaśniało od ostrej, oślepiającej bieli, od
dziobu wionęło mroźnym oddechem. Pasażerowie nie posiadali się z radości

Miliardy wgłębień w szklistych, spadających prostopadle do morza ścianach grały

niezrównaną świetlistością odcieni, głębokie jaskinie wyżarte falą w podbrzuszu góry
lodowej przyciągały wzrok granatem przechodzącym niemal w czerń. Widowisko wspaniałe
w swej potędze. Łoskot wody przelewającej się w prześwitach pieczary głuszył szum maszyn
statku. Daremnie kapitan tłumaczył, że nie może podpłynąć tak blisko, jak tego żądali pasa-
żerowie, że lodowa góra bywa niebezpieczna, na próżno wskazywał rysę pęknięcia na
bladoniebieskim zboczu przypominającym zębatą basztę. Podnieceni „arktyczną przygodą",
nie ustępowali. Kapitan uległ.

Na zwolnionych obrotach śruby dziób statku podpełzał wolno, metr za metrem, do

szklanej ściany widmowego zamczyska. Drgnęła raptem, zakołysała się i pochyliła
gwałtownie. Jakaś niewidzialna siła podźwignęła statek z wody i zaczęła wynosić go w górę.
Zdrętwieli wszyscy. Nikt nie rzucił się do ucieczki, jakby nogi wrosły w deski pokładu, jakby
skamienieli, nikt nie krzyknął. Przerażenie odebrało im mowę.

Pierwszy oprzytomniał dowódca. Z poszarzałą twarzą przerzucił rączkę telegrafu

maszynowego na „stop". Daremnie. Śruba wyłaniała się już z wody i bezradnie zaczynała
młócić powietrze. Pokład unosił się, przechylał powoli na bok. Katastrofa wydawała się
nieunikniona. Jakby pociągnięty od spodu ajsberg zakołysał się raptem i wyprostował. Statek
opadł ciężko, szerokim kręgiem rozbiegła się po wodzie wzburzona fala, wstrząsnęła wokół
lodowymi płytami. Pełną mocą silników kapitan uchodził na morze. Pragnął jednego tylko —
byle prędzej, byle dalej od białej pułapki.

background image

I silne przeżycie, nie objęte programem luksusowej wycieczki,

długo pozostało w pamięci pasażerów i załogi. Kaprys lodowej góry, która rozkołysana
prądem morskim, tracąc równowagę, swym podwodnym tarasem wyniosła w górę stalowy
statek, mógł skończyć się tragicznie.
* * *

Jak głęboko sięgają w morze podstawy ajsbergów? — zadawali sobie pytanie naukowcy

całego świata.

Marynarze polarni od lat obeznani z Daleką Północą wiedząc, jak swobodnie wędrują po

wodzie góry lodowe gnane prądami morskimi, kiwali z powątpiewaniem głowami, kiedy
starano się ich przekonać, że zaledwie jedna siódma czy jedna dziewiąta góry wystaje ponad
powierzchnię fal, a reszta spoczywa w morzu. Czy to raz przy wybrzeżach Grenlandii
napotykali ajsbergi, których ostre zręby biły pod niebo na wysokość prawie stu metrów? Z
doświadczenia wiedzieli, że na tych obszarach morze jest zbyt płytkie, żeby podwodna część
lodowego olbrzyma sięgała głębi siedmiuset, ośmiuset metrów.

W ostatnich dziesiątkach lat ludziom morza przyszli z pomocą fizycy tłumacząc, że

ponad wodę wychyla się jedna siódma czy jedna dziewiąta nie wysokości ajsberga, lecz jego
masy. Stary, sprasowany lód pogrąża się głębiej niż świeży, młody, zawierający jeszcze wiele
pęcherzyków powietrza. Twierdzenie swe opierali na setkach doświadczeń
przeprowadzonych na próbkach pobieranych z lodowców.
Rozumowanie to nie wszystkim trafiło jednak do przekonania. Niedowiarków nie brakowało.
Nikt dotąd na własne oczy nie widział, jak wygląda od spodu góra lodowa. Odpowiedź
wiarygodną przyniosła dopiero pionierska wyprawa Sea Dragon.
W roku 1960 atomowy statek podwodny wyruszył w niezwykłą podróż z poleceniem
wytyczenia szlaku arktycznego w głębi oceanu. Z Morza Baffina na Morze Beauforta
głośnymi w dziejach podboju Dalekiej Północy wąskimi cieśninami Lancastera, Borrowa,
Melville'a i Mac Clure'a w Archipelagu Wysp Kanadyjskich. Wpływając na Morze Baffina
łódź podwodna znalazła się na od

background image

wiecznym szlaku lodowych gór wędrujących z północy przez Cieśninę Davisa na wody
Oceanu Atlantyckiego. Na drgającym bez przerwy zielonkawym ekranie pojawiło się
jednocześnie mnóstwo ciemnych, dużych plam. W promieniu zasięgu radaru ze wszystkich
stron wokół łodzi podwodnej tłoczyły się całe ławice ajsbergów. Dla dowódcy i załogi
nadeszła wielka chwila. Po raz pierwszy w dziejach nawigacji morskiej człowiek miał
przepłynąć pod białymi kolos&mi.

Stanowisko dowodzenia tonęło w półmroku rozjaśnionym tylko czerwonym światłem.

Wśród setek wskaźników i zegarów rozsianych na pulpitach i ścianach niespokojnymi
błyskami zapalały się i gasły różnobarwne sygnały. Całe pomieszczenie wypełniały ta-
jemnicze szumy i świsty wtórujące monotonnemu dudnieniu sonarów i hydrolokatorów.
Górował nad nimi niespokojny gwizd echoajsbergometru, umieszczonego w dziobie
atomowej łodzi, wzmagał się, rósł, coraz przenikliwiej wświdrowywał się w uszy. W chwili
gdy wiązka fal dźwiękowych odbiła się od podstawy góry lodowej, wysokim tonem
zagłuszył wszystkie inne dźwięki. Na dużym ekranie rysowały się już rozmyte zrazu, a z
każdą chwilą nabierające ostrości zarysy groźnej przeszkody.

— Szybkość siedem węzłów. Zagłębienie sześćdziesiąt metrów! — padł rozkaz. Na

ekranie repetytora rosła lodowa masa.

Niewidoczny w ciemności sternik przesunął drążek. Poziome stery na rufie i dziobie

zadziałały jednocześnie. Łódź podwodna o wyporności trzech tysięcy ton pochyliła się
raptownie do przodu.

— Głębokość siedemdziesiąt... siedemdziesiąt pięć... osiemdziesiąt... osiemdziesiąt

pięć... dziewięćdziesiąt — meldował.

Całą powierzchnię ekranu wypełnił obraz nierównej, poszarpanej lodowej fikały.
- Odległość od celu dwa kilometry... tysiąc osiemset... tysiąc siedemset — rozległy się

głosy obsługi hydrolokatora.

— Zwiększyć zagłębienie!
Gwałtownym uskokiem nachyliła się podłoga. Ludzie z trudem utrzymywali równowagę.
— Głębokość sto czterdzieści... odległość osiemset...

background image

Ciemniejsza, poszarpana linia przecinająca środek jaśniejącego bielą ekranu

echoajsbergometru przesuwała się powoli w górę.

—Maszyny stop! Szybkość zero! Wyrównać stery i balast! — komenderował dowódca.
Kompresory dudniły wtórując szumowi powietrza, które pod wielkim ciśnieniem

wdzierało się do balastowych zbiorników.

— Obie turbiny! Szybkość dwa węzły!
— Obie turbiny! Dwa węzły! — powtórzył jak echo głos z ciemności.
—Włączyć kamery telewizyjne! Zapalić reflektory!
Na błyszczących, drgających ekranach telewizorów zajaśniał księżycowy krajobraz. Nad

nimi wisiała poryta głębokimi kraterami, najeżona wyłomami, poszarpana powierzchnia —
spód lodowej góry. Widać było olbrzymie turnie, jakby całe pasmo górskie obrócone
szczytami w dół. ■— Długość dwieście pięćdziesiąt metrów — usłyszał dowódca. Ogrom
niesamowitego obrazu porażał go, przytłaczała świadomość, że cała ta potworna masa lodu
zwisa tuż nad nimi.

Umilkły lodowe sonary z obu ekranów, znikł jednocześnie widmowy łańcuch gór.

Odetchnął z ulgą.

—Szerokość sto dziesięć. Średnie zanurzenie osiemdziesiąt dwa. Wagę tego kolosa

oceniam w przybliżeniu na sześćset tysięcy ton — meldował oficer nawigacyjny.

Na Morzu Baf fina Se a Dragon prześliznął się pod trzydziestoma paroma górami

lodowymi, mierząc każdą, oglądając na ekranach sonarów, echoajsbergometrów i
telewizorów, filmując i fotografując specjalnymi kamerami zamocowanymi na górnym
pomoście.
Badania warte były zachodu, obalały bowiem wiele skomplikowanych obliczeń teoretyków.
Przekonano się, że góry lodowe nie są na ogół tak głęboko osadzone w morzu, jak sądzono
dotychczas. Te, które osiągają na przykład wysokość dwudziestu dwu metrów ponad poziom
wody, zanurzają się na głębokość zaledwie trzydziestu trzech. Wysokie, strzeliste,
dziewięćdziesięclometrowe turnie spoczywają — jak się przekonano — na szerokich,
ogromnych podstawach, które nie sięgają stumetrowej głębi. Stosunek jeden do trzech odnosi
się na ogół do niskich, płaskich ajsbergów.

background image

W swych podwodnych wędrówkach po monach arktycznych okręt atomowy Sea Dragon

natrafił raz jeden tylko na górę lodową osiadłą na głębi ponad stu osiemdziesięciu metrów.
Szerokość i długość tego kolosa przekraczały pół kilometra, a waga masy białego minerału
— trzy miliony ton. Był to jednak wyjątek na wodach Dalekiej Północy.

Na zachodnim brzegu Grenlandii rekord płodności bije lodowiec Jacobshavn. Tysiąc

trzysta razy w ciągu roku od jego czoła od- łamują się ajsbergi o łącznej wadze ponad
dwadzieścia milionów ton.

Prostopadle wystrzelająca z morza ku niebu ściana od dawien dawna napełniała

Eskimosów panicznym lękiem, budziła grozę. Gdy szlak wolnej od kry wody zmuszał ich do
płynięcia u stóp ajsberga, w milczeniu, wstrzymując oddech, szybko pracowali wiosłami,
byle odpłynąć jak najszybciej, jak najdalej. Wierzyli, iż wystrzał lub choćby krzyk mogą
obudzić uśpione złe moce, że okrutny masyw zwali na nich potężne bryły lodu, wgniecie ich
pod wodę,
zmiażdży. Niejeden łowca zginął w ten sposób.

O lodowcu Humboldta, spływającym z wnętrza Grenlandii potężnym strumieniem

szerokości stu kilometrów i na sto metrów wznoszącym się ponad poziom wody, tak pisze
jeden z polarników: „...przedziwny twór z plastycznej masy, ruchomej, ruchliwej, miażdżącej
wszystko, co stanie mu na drodze, pochłaniający wyspy, wysepki i jednym
niepowstrzymanym pędem wtłaczający się w zjeżone odłamami kry morze".

Inny lodowiec, Ring, „cieli się" impulsami. W łoskocie grzmotu w ciągu paru zaledwie

minut z jego urwistych, stromych zboczy odkruszają się olbrzymie bloki wagi pół miliona
ton. W ciągu lata Ring powtarza swój niezwykły wyczyn regularnie co dwa tygodnie.

Na jak długo jeszcze wystarczy największej wyspie świata białego minerału, skoro tak

hojnie nim szafuje? Czy ilość lodu w Arktyce maleje z roku na rok? A może obfite każdej
zimy opady śnieżne zwiększają jej zasoby?

background image

Odpowiedzi na te pytania szukają właśnie naukowe wyprawy polarne wyruszające co

roku w ostatnich dziesiątkach lat na badania lądolodu wyspy.

Grenlandia pi Gren-Land — Zielony Ląd... Skąd wzięła się dziwna, romantyczna nazwa,

nieoczekiwana dla tej najbardziej na północ, pod sam prawie biegun wysuniętej ziemi, od
tysiącleci wiejącej chłodem lodowców, tej arktycznej kolebki ajsbergów?.

background image

ZIELONY LĄD - TRAGICZNĄ PUŁAPKĄ
Wiatr otrząsał już grubą pokrywą sadzi z igieł sosnowych przed zagrodą. Odwilż spłukała z
ziemi biel szronu. Lśniące wilgocią pola, przecięte w dali smugą lasu, zaczynały brunatnieć.
Eryk Rudowłosy, pan na Haudakal, przeciągnął się mocno, aż zatrzeszczały stawy. Ciężko
mu było na duszy. Jakże tu opuszczać gospodarkę wiosenną porą, kiedy najbardziej
potrzebowała silnej, męskiej ręki? Jak pozostawić całą rodzinę?

Skazali go na wygnanie ci z sejmiku w Thornes, jak psa parszywego na przeciąg trzech

lat wyrzucili z Islandii. Jego i tych kilku, co mu towarzyszyli, kiedy w przystępie gniewu
toporem rozłupał czaszkę Ulfssonowi. A przecież ten łajdak ośmielił się znieważyć pamięć
jego ojca, zelżyć zmarłego. Tego się nie wybacza! Na samo wspomnienie tej chwili Eryk
Rudowłosy zacisnął pięść. Co komu do tego, że rodzic jego Thorwald Assvaldsson burzliwe
wiódł życie, że podczas jakiejś sąsiedzkiej waśni zabił człowieka, w obawie przed karą
potajemnie opuścił Norwegię i pierwszy zawinął tu, do islandzkich wybrzeży?

W X stuleciu ponad dwadzieścia tysięcy Normanów opuściło norweską ziemię, nie

mogąc dłużej wytrzymać twardych rządów króla Haralda Pięknowłosego. Gnębił swych
poddanych z każdym rokiem bardziej, podjudzał jednych przeciw drugim, a wtdząc, że się
burzą, coraz sroższe ustanawiał prawa. Co odważniejsi uciekali więc przed jego rządami na
skalistą, pustynną podówczas jeszcze, zasnutą wiecznie mgłą wyspę. Nazwali ją Islandią.

W ślad za pierwszymi śmiałkami pociągnęli inni. Z czasem i tu zaczęło być ciasno

Wikingom. Na skalistym terenie brakowało miejsca na zagrody dla tych, co wciąż tłumniej, z
rodzinami, z całym dobytkiem uchodzili z ciemiężonej ojczyzny. Zabrakło także

background image

upragnionych swobód. Surowe prawa coraz bardziej ograniczały wolność — a tę nade

wszystko cenili — budziły sprzeciw, wzniecały kłótnie i swary. A za morderstwo, nawet w
obronie czci, karały wygnaniem z Islandii. Wygnaniem w nieznane. Karą sroższą niż ucięcie
głowy toporem.

Na taką właśnie banicję starszyzna z sejmiku skazała Eryka Rudowłosego. Nikt nie łudził

się, by wygnaniec zdołał te lata przeżyć.

Wypłynął na morze, na los szczęścia. Sam nie wiedział,, dokąd zmierza, do jakich lądów

zaniesie go fala, zapędzi sztorm. Na północ, na południe, wschód czy zachód? A może... do
tych dalekich brzegów, o których od dziesiątka lat opowiadał wszystkim chętnie stary
Gunnbjorn? Do końca życia nie mógł sobie darować, że gnany burzą nie lądował na nich.
Później próbował nieraz jeszcze je odnaleźć, ale daremnie. Może istniały tylko w jego
wyobraźni?
Szczęście sprzyjało wygnańcowi. Z garstką wiernych, z niewielkimi zapasami żywności po
długiej tułaczce dobił wreszcie do jakichś nieznanych wybrzeży, które ze strzępów mgły
wyłoniły się na horyzoncie.

Stare sagi islandzkie z XI, XII i początków XIII stulecia wiele opowiadają o dziejach

Eryka Rudowłosego, sławiąc jego męstwo i wytrwałość. Mówią także o innych
niezrównanych żeglarzach Wikingach, co pierwsi niezmordowanie żłobili północne wody na
smukłych, szybkich drakkarach. Odważni byli do szaleństwa i nie- poskromieni w swej żądzy
poznania.

Eryk Rudowłosy nie Zginął na obcym lądzie. Wiedziony niezawodnym instynktem, jaki

prowadził jego przodków po wzburzonych wodach polarnych mórz, wynalazł chroniony
przed wiatrem cieplejszy niż reszta wybrzeża fiord na południowo-zachodniej krawędzi
odkrytego lądu. Czasu nie marnował. Przebiegał wraz z towarzyszami nieznany kraj i daleko
zapuszczał się w głąb niezliczonych zatok i zatoczek. Roiło się w nich od fok i morsów, nie
brakowało białych niedźwiedzi. Nie głodowali więc Wikingowie i nie marzli, mając pod
dostatkiem mięsa i skór. Drzew tu nie znaleźli, ale trawa rosła bujna, a chłód niewiele
większy panował niż na Islandii. I pustka wokół, swoboda... . Trzy lata przebiegły
niepostrzeżenie.

background image

Po odbyciu kary opuszczając przyjazne wybrzeża Eryk Rudowłosy postanowił, że tu

jeszcze powróci. Tym razem już nie jako wygnaniec.

„...Piękna jest ta daleka ziemia, zielona, łąki żyzne, bydło znajdzie do syta soczystej

trawy i wodę w strumieniach. Dzikiego zwierza też nie brak. Zabieram swoich, cały dobytek
i wracani. Gdzież będzie mi lepiej niż tam? Tu nie wytrzymałbym już teraz. Ciasno, kłótnie,
jeden do drugiego się wtrąca. Płyńcie ze mną, nie pożałujecie — zachęcał sąsiadów. —
Będziemy tam pierwsi, pobudujemy zagrody, gdzie się komu spodoba. Miejsca dość. Prawa
stanowić będziemy sami, nikt nie będzie nami rządzić!"

Pewien swej racji Eryk Rudowłosy nazwał ląd, do jakiego zdążał, Gren Land, czyli

Zielony Ląd, w odróżnieniu od białego Ice Land — Islandii, krainy lodu, którą porzucał. A że
zawsze pewniej w gromadce przyjaciół, znalazł ponad tysiąc chętnych, którzy zgodzili się mu
towarzyszyć.

W roku 985 — jak głosi słynny epos bohaterski „Saga o Gren- landczykach" — Eryk

Rudowłosy wyruszył ponownie na Zielony Ląd. W dwudziestu czterech drakkarach płynęły
całe rodziny: kobiety, starcy, dzieci, a razem z nimi stłoczone, powiązane, przytroczone do
masztów rogate bydło, świnie, owce, konie i narzędzia do uprawy roli. Płynęło drewno na
budowę zagród, wory jęczmienia, owsa i paszy.

Burzliwy północny ocean nie dla wszystkich jednak był łaskawy. Nadciągnął sztorm,

rozegnał statki, porwał część zapasów i bydła. Zaledwie czternaście drakkarów zdołało
dotrzeć do wybrzeży Zielonego Lądu, reszta bądź zginęła bez wieści, bądź po długiej
tułaczce zawróciła na Islandię.

Przez całe stulecia Wikingowie, jedyni władcy północnych mórz, nie znali kompasu,

przyrządów astronomicznych ani instrumentów nawigacyjnych, a przecież dawali sobie radę.
Kiedy niebo było wolne od chmur, kierowali się według słońca, księżyca i gwiazd, ale
północne morza zasnute są nieraz całymi tygodniami burym całunem mgły, kiedy indziej
szaleją na nich sztormy. Jak wówczas żeglować? Znakomite musieli mieć wyczucie kierunku
i wrażliwość na każdą zmianę wiatru, wilgotności, powietrza i barwy wody ci nieustraszeni
żeglarze. Pomocne im były czasem

background image

w żegludze kruki. Stare sagi tak o nich wspominają: „...gdy wypuścili pierwszego, zawracał i
odlatywał z powrotem. Drugi wzbijał się w górę, ale opadał na pokład. Trzeci wzlatywał w
powietrze ponad dziób statku i leciał dalej. W tym kierunku należało płynąć, tam zazwyczaj
odnajdywano ląd".

W późniejszych wędrówkach Wikingowie do wyznaczania północy posługiwali się

kamieniem magnetycznym, zamkniętym — jak opowiadają sagi — w drewnianej szkatułce
wypełnionej wodą, ale w pierwszych podróżach nie mieli nawet tej pomocy. W orientacji
dopomagały im znakomicie odwieczne szlaki wielorybów, a także dryfujących z prądami
lodowych gór. No i ten szósty zmysł, zwany później węchem marynarskim, który nieomylnie
prowadził śmiałków przez burzliwe wody Dalekiej Północy.

Wyprawa odkrywcy Zielonego Lądu, Wikinga-wygnańca, po dziś dzień imponuje

bezprzykładną odwagą. Imponuje także rozmiarami. Na podobnie liczebną, podobnie
zuchwałą całe stulecia
czekać musiała Daleka Północ.
• * *

Ci, którzy dotarli szczęśliwie z Erykiem Rudowłosym na nieznany ląd, radzi byli ze

zmiany. Zadomowili się na wybrzeżach fiordów skrytych przed lodowatym podmuchem,
ciągnącym od wnętrza zlodowaciałej ziemi. Pobudowali obszerne, wygodne zagrody,
uprawiali jęczmień i owies, wypasali bydło na bujnych zielonych łąkach, polowali i
gospodarzyli wolni, niczym nie skrępowani.

Wieść o Zielonym Lądzie szybko przeniknęła do Islandii. W ślad za tymi, co przypłynęli

pierwsi, pociągnęli następni.

Na południowo-zachodnich wybrzeżach w głębi fiordów powstały dwa wielkie osiedla:

wschodnie i zachodnie, Oesterbygd i Ves- terbygd. W XI stuleciu żyło tam niełatwym, lecz
dostatnim życiem pionierów około cztery tysiące Wikingów. „Nie brak tam dobrych pastwisk
— mówią islandzkie stare manuskrypty — ludzie wyrabiają masło, sery i tym przeważnie się
żywią; mają również obfitość mięsa fok, niedźwiedzi, karibu, a także wielorybów."

background image

Zycie na Zielonym Lądzie niewiele byłoby może cięższe niż na Islandii, gdyby nie coraz

bardziej dokuczliwy brak żelaza i drzewa na budowę zagród i obejść gospodarskich, a
zwłaszcza drakkarów, szybkich łodzi, bez jakich żaden Wiking nie mógł się obejść. Ale i na
to znalazł się sposób. Do odległych brzegów po kilku dziesiątkach lat zaczęły dobijać statki
nie tylko z ojczystej Islandii i Norwegii, lecz z Danii, a później z portów hanzeatyckich, przy-
wożąc to wszystko, czego brakowało mieszkańcom Zielonego Lądu.

Na XI i XII stulecia przypada okres bujnego rozkwitu osiedli Wikingów. Do połowy XIII

wieku na północnych morzach kwitł ożywiony handel wymienny. W zamian za płótno,
odzież, drewno, za wszelkie wyroby z żelaza, za zboże i sól załogi statków chętnie zabierały
całe naręcza cennych skór białych niedźwiedzi, puszyste futra lisów białych i błękitnych,
olbrzymie ilości wysoko cenionego w Europie puchu edredonowego i potężne kły morsów,
gdyż do złudzenia zastępowały trudniejszą do zdobycia i znacznie kosztowniejszą kość
słoniową. A nade wszystko — modne w owym czasie i poszukiwane kły narwali.
Sprzedawano je jako rogi jednorożców — legendarnych zwierząt. Leczyły rzekomo
najcięższe schorzenia i najprzeróżniejsze, stawiały na nogi beznadziejnie chorych. Sława
czarodziejskiego leku — a w jego skuteczność wierzyli święcie i młodzi, i starzy, i światłe
umysły, i pospólstwo — przetrwała stulecia. Obrotnym kupcom i zamożnym armatorom
opłacało się więc sowicie słać statki za statkami na północne rubieże świata.

Zuchwały Eryk Rudowłosy, pan na Brattahlid w Eriksfiordzie, ustatkował się pod koniec

swego pełnego przygód życia i nie wyruszał już na morze. Ciesząc się poważaniem wśród
młodych i sympatią starszyzny, rządził Wikingami niczym nie koronowany król. Dostatnio
odziany w szaty szyte na modłę europejską, z przyjemnością przechadzał się po obszernych
izbach swego dworu. Wzniósł go na podbudowie z ciosanego kamienia i z kłód drzewa
dryfowego przygnanego tu prądami morskimi od brzegów Syberii. Nie żałował owego
drewna, w swoim dworze wybudował dwanaście izb, a chlubił się salą wieców liczącą
czternaście metrów długości. Chętnie popatrywał też na obszerną łaźnię, na pełne ziarna i
paszy spichrze, na stajnie i obory. Rad przysłuchiwał się porykiwaniu czterdziestu dojnych
krów, rżeniu koni, wesołym odgłosom dochodzącym z kuźni i monotonnemu stukowi
kamiennych żaren mielących mąkę na chleb.

Zielony Ląd nie zawiódł jego nadziei. Niechętnym wprawdzie okiem spoglądał na

pierwszych misjonarzy katolickich, jakich po roku tysiącznym przywiódł tu jego syn, Leif
Szczęśliwy, na polecenie króla Norwegii. „Czy nie zechcą uszczuplić mojej władzy, odebrać
nam swobód?" — kłopotał się niespokojny. Wkrótce jednak ulegając namowom swej
bogobojnej małżonki Tothildy jej imieniem nazwał pierwszy na Zielonym Lądzie kościół.

Wydobyte na światło dzienne dopiero w roku 1961 ruiny największej na wyspie świątyni

kryją świetnie zachowane w przemarzniętym wiecznie gruncie szczątki tych, co przed
dziesięciu prawie stuleciami odkryli ląd i uznali go za swą ojczyznę.

Epos Wikingów rozpoczął się pod znakiem krzyża. Chrześcijaństwo szerzyło się tu

szybko. Tym szybciej, że nie tylko krzewiło dobre obyczaje pośród zatwardziałych
grzeszników, którzy krnąbrni i samowolni nawykli raczej do krwawego rozstrzygania spo-
rów, niż do żalu za grzechy i pokuty, ale przyniosło im także wiele korzyści. Misjonarze
przywozili ze sobą zboże, sól, żelazo, broń, pękate beczułki wina i piwa, przywozili także
najmodniejszą odzież, jaką nosili na dworach Europy szlachetnie urodzeni panowie. Co
ważniejsze, zakładali przykościelne szkółki. I świecili przykładem jako dobrzy gospodarze
— o czym mówią wykopaliska — zajmując się hodowlą bydła i uprawą roli.

Pierwszym biskupem tej najodleglejszej diecezji świata, mianowanym przez Watykan w

roku 1112, był Eryk Gnufsson, Wiking z dziada pradziada osiadły na Islandii. W
kilkadziesiąt lat później nie zawahał się opuścić Zielonego Lądu, żeby szerzyć słowo boże na
wybrzeżach odkrytej przez Leifa Szczęśliwego Dobrej Winlandii, wśród osiadłych tam

background image

Wikingów i plemion Indian. Czy zdecydował się pozostać na zawsze w nowej ojczyźnie? A
może jak inni, jak młodszy brat Leifa Szczęśliwego, znalazł śmierć od pogańskiej strzały? Na
Zielony Ląd do swej okazałej siedziby nigdy już nie powrócił.

background image

W niespełna trzysta lat na brzegach Grenlandii wyrosło osiemnaście kościołów, dwa
klasztory i zasobne opactwa.

Uprawa, hodowla, zajęcia spokojne, jakkolwiek pracowite, nie zadowoliły jednak na

długo niespokojnego ducha Wikingów. Przyzywało ich morze. Awanturnicza żyłka, potrzeba
ciągłej zmiany nakłaniały młodych do wciąż nowych wypadów w nieznane. Wielka Przygoda
była nieodstępną towarzyszką życia, a drakkar tym, czym dla jeźdźca wyborowy
wierzchowiec czy najwierniejszy, niezbędny przyjaciel. Jeżeli na wybrzeżach Europy umierał
któryś z możnych tego świata, Wikingowie grzebali go wraz z drakkarem. Dzięki temu
obyczajowi można dziś ze świetnie zachowanych wykopalisk odtworzyć sobie tę
bezpokładową łódź zdobioną zazwyczaj na dziobie groźnym smoczym łbem. Miał oh
odstraszać złe duchy, a zarazem siać lęk w spokojnych osiedlach przybrzeżnych, dokąd
Wikingowie wpadali niczym sztormowa fala przyboju, grabiąc i paląc.

Płynąc wzdłuż zachodnich wybrzeży Zielonego Lądu docierali daleko na północ, do

miejsca, w którym dziś leży Thule, wzdłuż wschodnich wybrzeży — do Scoresby Sund. Ale
wszystkiego było im mało.
Leif Eriksson, zwany Szczęśliwym, najstarszy syn Eryka Rudowłosego, nie mógł spokojnie
słuchać opowiadań o dalekich wyprawach, o nieznanych lądach niespodziewanie
wyłaniających się ze strzępów mgły. Napełniały tęsknotą za dalekim światem, kusiły,
pociągały. Nieraz docierał do wysp, którym islandzkie sagi nadały nazwy „zimnych
wybrzeży" — Svalbardu, ale nie znalazł tam nic godnego uwagi. Nie wystarczały mu też
niebezpieczne wyprawy po kły morsa ani zapasy z białym niedźwiedziem. Wszystko, co
mógł osiągnąć, szybko powszedniało. Nie dawały za to spokoju tajemnicze wybrzeża, o
których wspominał Bjdrn, syn Herjolfa. Dostrzegł je kiedyś przypadkiem, w drodze
powrotnej z Islandii. Znużony walką ze sztormem i prądem morskim, który go spychał w
kierunku Labradoru, nie próbował nawet do nich dobić. Później nie potrafił ich odnaleźć.
— ...Pokryte były całe gęstym lasem — powtarzał nieraz tęsknie.

background image

Około roku tysiącznego Leif Szczęśliwy, na czele drużyny liczącej trzydziestu młodych i

jak on nieustraszonych, którzy nie lubili nigdzie długo zagrzać miejsca, wypłynął na
poszukiwanie lesistych wybrzeży. Jak ongiś Eryka Rudowłosego, tak i jego syna nie opuściło
szczęście. Wolne od chmur niebo ułatwiało żeglugę, wolne od mgieł, burzliwe zazwyczaj
morze gładkie było jak jezioro. Nim tarcza słoneczna po raz dziesiąty zanurzyła się w falach,
Leif Szczęśliwy wylądował na upragnionym lądzie, tym, dp którego przed laty nie zdołał
dobić Bjdrn Herjolfsson.

Dziwny to był ląd, do żadnego ze znanych dotąd Wikingom niepodobny.
„...I w rzece, i w potoku nie brak było łososi, wielkich i tłustych. Nigdy dotychczas takich

nie widzieli — mówią sagi. — ...Kraina była lesista, bogata... Zrozumieli, że na zimę bydło
nie będzie potrzebować suchej paszy, że wyżywi się świeżą. Nie było tu mrozów wielkich,
pastwiska nieznacznie tylko pożółkłe... sięgnęli więc

Lasem? Las to drewno na budowę łodzi, to największy skarb. Czyż trzeba czegoś więcej?
„Kongsspejl" — „Zwierciadło Królewskie", dokument opracowany w XIV stuleciu na

podstawie kronik ubarwionych legendarnymi wątkami „...ku chwale pierwszych odkrywców
polarnych mórz... dla dopełnienia edukacji księcia norweskiego" — tak tłumaczy pasję
odkrywczą Wikingów:

„...Jeżeli pytasz, czego na nieznanych lądach szukają i dlaczego żeglują tam, wystawiając

swe życie na niebezpieczeństwo, to trzy można przytoczyć przyczyny. Na pierwszym
miejscu — pragnienie walki i sławy, gdyż leży w naturze człowieka udać się tam, gdzie coś
mu zagraża, i tym samym stać się sławnym. Na drugim miejscu — żądza wiedzy, gdyż leży
również w naturze człowieka odkrycie i badanie spraw, o których słyszy, i przekonanie się,
czy mu je właściwie przedstawiono. Na trzecim miejscu wymienić można chęć zysku, gdyż
ludzie szukają i dowiadują się, czy nie ma gdzieś możliwości zarobku, choćby połączone to
było z wielkimi niebezpieczeństwami."

background image

po rosistą trawę, spróbowali i powiedzieli, że jeszcze nie kosztowali czegoś równie
sRidkiego... słodkie były także grona dzikiej winorośli, której gąszcze dostrzegli ze
zdumieniem... Nowo odkrytym, przyjaznym obszarom nadali nazwę: Dobrej Winlandii —
Krainy Żyznych Łąk."

Przyciągały Wikingów te lesiste wybrzeża, przyciągały nieodparcie. Nieraz dopływali do

nich w ciągu wielu, wielu lat. Byli i tacy, co osiedlali się na nowo odkrytych obszarach,
niektórzy zadomowili się tam, inni poginęli w walkach z Indianami. Sagi nie wyjawiają,
dlaczego wszyscy Wikingowie nie przenieśli swych zagród na Dobrą Winlandię później,
kiedy na Zielonym Lądzie zaczęło się już dziać źle. Może po prostu potomkom pierwszych
wędrowców
morskich zabrakło awanturniczej żyłki pradziadów?
* * *

Wspaniały rozkwit osad Wikingów w fiordach Zielonego Lądu przetrwał zaledwie trzy

stulecia. Potem nastąpił upadek. Powolny i nieodwracalny. Przyczyn złożyło się na to wiele.
Różnorodnych;

W XIII stuleciu na północnych wodach rozpanoszyło się bezkarnie korsarstwo.

Awanturnicy, a może zazdrośni kupcy niemieccy z wszechpotężnej podówczas Hanzy puścili
z dymem port w Bergen, skąd wypływała na Zielony Ląd większość statków, zatapiali każdy
napotkany na morzu drakkar, wycinali w pień załogi. Ożywiona łączność wymienna z
Islandią, z Norwegią i Europą rwała się.

Na domiar złego w końcu tego stulecia i w początkach XIV poprzez całą Skandynawię

przeciągały parokrotnie fale czarnej zarazy, niemiłosiernie kosząc dziesiątki, setki ludzi,
siejąc grozę i śmierć, pozostawiając po sobie zamilkłe osady i miasta. Któż w tych
warunkach mógł pamiętać o zasnutym północną mgłą dalekim lądzie?

Watykan w następnych stuleciach zajęty był sprawami wielkiej wagi. W Europie

zaczynał szerzyć się płomień rewolty religijnej — ruchy protestanckie przybierały na sile.
Kościół musiał więc poświęcić całą uwagę walce w obronie swych praw.

background image

Mijały lata. Zdani na samych siebie Wikingowie coraz dotkliwiej odczuwali brak

wszystkiego, co im było niezbędne do życia. Jakże wznosić nowe zagrody, obory, jak
budować drakkary, naprawiać je bez drewna, bez gwoździ? Jak polować bez żelaznych
grotów, do których przywykli? Czym wreszcie zapełnić puste spichrze, czym nakarmić
bydło, trzody? Pełen obietnic Zielony Ląd, do którego przed laty zuchwały Eryk Rudowłosy
przywiódł swych ziomków, z upływem czasu stawał się okrutną pułapką.

Po raz pierwszy w jednej z sag XIV wieku pojawiają się przestrogi dla tych, co płyną na

Zielony Ląd z Islandii i z Europy — kroniki m£wią o górach lodowych na bezpiecznym
dawniej szlaku, zawierają wskazówki, jaki brać kurs, żeby je wyminąć. Są to pierwsze
utrwalone pismem, złowróżbne oznaki zmiany, jaka dokonywała się nieuchronnie na
północnych morzach.

Pod koniec stulecia ostatni statek opuścił Zielony Ląd w drodze do Europy. I wszelki ślad

po nim zaginął. Był to początek tragicznego końca.

Zgodnie z nieubłaganymi prawami przyrody zmieniał się bowiem klimat całej północnej

półkuli. Zielony dotąd ląd stygł, bielał.

Z przerażeniem patrzyli potomkowie Wikingów, jak coraz wcześniej szkliwo młodego

lodu ścinało wody fiordów, jak coraz później znikał z pastwisk śnieg. Dłużej srożyły się
zimy, trawa nie rosła już bujnie na przemarzającym wciąż głębiej gruncie. Zaczęły szerzyć
się nie znane dotąd choroby. Głodni ludzie zaciskali pasa, głodne bydło ryczało coraz
żałośniej w obSrach, trzody ginęły.

Od północy w ślad za stadami wystraszonych fok, uciekającymi na południe przed falą

mrozu, napływały całe plemiona Eskimosów. Oni także nie chcieli ginąć. Nieraz dochodziło
do drobnych potyczek, nieraz do zbratania między potomkami Wikingów a tymi — jak
mówiły stare islandzkie sagi — Skraelingami, „małymi skośnookimi diabłami, które... żelaza
nie znają, kłów morsa używają jako broni, ostro ciosanych kamieni zamiast noży... a jest ich
wiele, więcej niż gwiazd na niebie".

I znów mijały lata, dziesiątki lat. Zajęta swymi sprawami Europa nie wiedziała — nie

chciała może wiedzieć? — jaki los przypadł w udziale opuszczonym mieszkańcom dalekiej
wyspy.

background image

Pierwszy na alarm uderzył Kościół. Przez zwykły przypadek. W połowie XV stulecia

ktoś w Watykanie wertując księgi rachunkowe spostrzegł, że od dawien dawna z opactw
Zielonego Lądu nie wpływało świętopietrze. A było to świętopietrze nie do pogardzenia. Z
zachowanych dokumentów wynika, że w ciągu jednego zaledwie roku kasę papieską zasilało
dwanaście cetnarów cennych kłów narwala, nie mówiąc już o kłach morsa, futrach i innych
daninach. Papież nierad z opieszałości wiernych polecił niezwłocznie wysłać misjonarzy na
zwiad, żeby wyjaśnili niezrozumiałe opóź- nienie. Od nich to dopiero król Norwegii Magnus,
zwany Pobożnym, panujący także miłościwie nad Zielonym Lądem, dowiedział się okrutnej
prawdy o swych zapomnianych poddanych.

„...gdyśmy przybyli tam, nie znaleźliśmy jednego człowieka, ani chrześcijanina, ani

poganina, tylko trochę zdziczałego bydła i owiec" — donosił między innymi wysłannik
papieski.

Dręczony wyrzutami sumienia, nie dowierzając jeszcze ponurym wieściom, Magnus

wysłał na Daleką Północ całą flotyllę statków, surowo przykazując dowódcy odnaleźć
grenlandzkich chrześcijan i udzielić im pomocy.

„...Podejmujemy tę podróż na chwałę bożą dla zbawienia duszy naszej i z myślą o

naszych przodkach, którzy przynieśli chrześcijaństwo na Zielony Ląd i utrzymali je po dziś
dzień. Nie możemy dopuścić, by upadło ono za naszego panowania.,."pisał między innymi w
długim, pełnym kwiecistych zwrotów dokumencie.

Jaki los spotkał tę dziwną ekspedycję mającą charakter ratowniczej wyprawy? Nikt tego

nie wie. Stare kroniki milczą.

Mgła niewiedzy na długo zasnuwa znów zapomniany przez ludzi,

wyklęty chyba przez Boga ląd.
* • *

Współczesnych naukowców pasjonowały niezwykłe i tragiczne dzieje Wikingów, ale

uwagę wszystkich przykuwała jeszcze bardziej zagadka tajemniczej Winlandii. Sagi
islandzkie z XIII i XIV stulecia mówiły zgodnie o wybrzeżach pokrytych lasami. Badając
dokumenty jedni sądzili, że Leif Szczęśliwy dotarł do Florydy, inni obstawali przy Nowej
Fundlandii, jeszcze inni przy-

background image

puszczali, że Dobrą Winlandią nazwali Wikingowie obszary rozciągające się między
Bostonem a Nowym Jorkiem. Popularne było przekonanie, że Winlandia to Kraina Winnej
Latorośli, szukano więc terenów, na których mogła się ona krzewić. Ale byli i tacy, co
wywodzili słowo Winlandia od staroislandżkiego słowa „Vin" — pastwisko, łąki. Gubiono
się w domysłach, coraz inaczej interpretowano pradawne islandzkie sagi. Z nalotu legend, w
jakie z wiekami obrosły, próżno starano się wyłowić kronikarską prawdę. , Wydawało się
już, że zagadka, jak wiele innych, nie doczeka się nigdy rozwiązania. Wciąż brak było
przekonujących dowodów.
Oficjalnie słynnym na cały świat odkrywcą Ameryki pozostał nadal Kolumb. I wielu
Norwegom spędzał z oczu sen. Jak dowieść, że pierwsi stanęli na tym lądzie ich nieustraszeni
przodkowie? Jak dać świadectwo prawdzie, ęo uczynić, żeby przekonać niedowiarków o
chlubnym pierwszeństwie Wikingów?
Niełatwego zadania podjął się wreszcie pisarz norweski Helge Ingstad wraz ze swą żoną
Anne-Stińe. Pisarz niezwykły Prawnik, prokurator Sądu Najwyższego Królestwa Norwegii,
po przypadkowym zetknięciu się z Daleką Północą porzuca swe wysokie stanowisko,
godności, zaszczyty, żeby wieść niełatwe życie trapera w Arktyce Kanadyjskiej. Z
dociekliwością właściwą swemu zawodowi szybko poznaje tajniki trudnej pracy w puszczy i
tundrze, a nade wszystko tajniki charakteru Indianina i Eskimosa, bo te interesują go
najbardziej.

Po kilku latach Ingstad przenosi się do Arizony, gdzie studiuje obyczaje indiańskich

plemion Apaczów. Wciąż ciekaw poznania, przerzuca się następnie do Meksyku, by stanąć
na czele wyprawy naukowej poszukującej wymierających szczepów w górach Sierra Mądre.
Ale Daleka Północ już go urzekła — Gwiazda Polarna woła. Jakże się jej oprzeć? Pisarz
powraca na arktyczne obszary U parę lat spędza wśród niewielkiego, mało znanego szczepu
Eskimosów — Karibu w północnej Alasce. Podobnie jak Nansen, Amundsen, jak francuski
polarnik-etnograf Victor czy wielki badacz kanadyjski Stefansson — jako jedyny biały —
mieszka w igloo, dzieli z łowcami codzienny trud, ich smutki i radości. Pragnie poznać
obyczaje tych ludzi, opisać je, wzbogacić zbiory muzeów etnograficznych, wnieść swoją
cegiełkę do pomnika wiedzy

background image

0człowieku Dalekiej Północy. Nie przerywa zarazem swej działalności literackiej — pisze
dramaty, poezje, relacje z podróży.

Rząd Królestwa Norwegii, ceniąc znakomitego znawcę nie zawsze łatwych i

zrozumiałych spraw świata lodu, wciąga go w orbitę spraw obywatelskich, powołując na
stanowisko doradcy gubernatora Wschodniej Grenlandii. W kilka lat później Ingstad sprawu-
je rządy z ramienia swego kraju nad rozległym archipelagiem — Svalbardem. Szybko jednak
rezygnuje z zaszczytnego stanowiska i powraca na Zielony Ląd, gdzie podczas jednej z
młodzieńczych podróży zapragnął wyjaśnić zagadkę wędrówek Wikingów. Czy odkryli
amerykańskie brzegi? Jak tego dowieść?

Ta myśl dręczy, nie daje spokoju. Nie tylko jemu. Anne-Stine, archeolog z zawodu,

podziela pasję męża. Oboje za cel życia stawiają sobie odnalezienie trwałych dowodów, że
Lelf Szczęśliwy w XI stuleciu dotarł do wybrzeży Ameryki Północnej. Że dotarł pierwszy.

W roku 1953 pisarz zakupuje kuter i rozpoczyna wraz z żoną i córką szczegółowy

przegląd dawnego królestwa Wikingów na Zielonym Lądzie. Raz jeszcze badają znane już
archeologom, przekopane, przekute oskardem, przesypywane przez dziesiątki lat
wykopaliska, odkrywają nowe. Uwagę ich zwraca fakt przeoczony przez innych. Wśród ruin
osiedli raz po raz natrafiają na drobne, niepozorne odłamki antracytu. A przecież nie zrodził
się w grenlandzkiej ziemi ani na północnych wybrzeżach Europy. Mogli go znaleźć
Wikingowie tylko w Ameryce, i to daleko na południu, poniżej Nowej Fundlandii, Nowej
Szkocji i Bostonu, w New Port w stanie Rhode Island, gdzie po dziś dzień istnieją
odkrywkowe kopalnie kamiennego węgla.

To pierwszy dowód dalekich podróży Wikingów, zbyt błahy jednak, podobnie jak

odnalezione podczas jednej z następnych podróży ostrze dzidy wykonanej z kwarcytu.
Tworzywo zarówno jak forma wykazują niezbicie, że ich ojczyzną nie była Grenlandia.
Takimi posługiwały się ongiś szczepy Indian Ameryki Północnej.

Pisarz wertuje pilnie wszystkie dostępne źródła o wędrówkach morskich praprzodków.

Anne-Stine zapoznaje się tymczasem dokładnie z techniką wznoszenia budowli na Zielonym
Lądzie i wyposażeniem wnętrza. Oboje zapamiętale studiują stare pergaminy,

background image

księgi. Nie zrażają się trudami i z pasją odczytują z zatartych śladów mowę map. Jedną z
najciekawszych otrzymał Ingstad z Węgier. Odnaleziona po drugiej wojnie światowej przez
archiwistę w Estergom, pradawnej rezydencji arcybiskupów nad Dunajem, przerysowana z
jakiegoś nieznanego oryginału, zaopatrzona węgierskimi znakami runicznymi, nosi datę
1599.

Tutaj, podobnie jak na wszystkich odczytanych przez pisarza mapach, na zachód od

Zielonego Lądu widnieją zarysy nieznanego Hellulandu — Ziemi Płaskich Skał, bardziej na
południe leży Markland — Ziemia Lasów, a poniżej wydłużony w kierunku północnym zarys
lądu z napisem: Promantorium Vinlandiae — Win- landia.

Zarysy naniesione na pożółkły pergamin są niekiedy owocem fantazji, o tym wiedzą

oboje zapaleni badacze. Nie ulega jednak wątpliwości, że Helluland to południowa część
Ziemi Baffina, oddzielona od Grenlandii dwustumilowej zaledwie szerokości Cieśniną
Daviesa, Markland to wybrzeża Labradoru, a Winlandia to Nowa Fundlandia, a raczej
zapewne północny cypel tej wyspy.

Urzeczeni poszukiwaniami archeolog i pisarz wytrwale, ziarnko po ziarnku, gromadzą

dowody prawdy na poparcie swej tezy o pierwszeństwie Wikingów. Między innymi Ingstad
oblicza dokładnie czas, w jakim statki ich mogły docierać z Grenlandii do Winlandii. Ten
sam podają staroislandzkie sagi. Odnajduje także sławiony przez nie Furdustrandir —
„Cudowny brzeg morski".

Na przylądku Porcupin na Labradorze oboje z żoną stają oczarowani. Przepiękna zatoka

ciągnie się ponad sześćdziesiąt kilometrów i budzi zachwyt złocistą plażą drobnego niczym
pył piasku, silnie odbijającą od soczystej zieleni lasu. Zapatrzonym ludziom wydaje się, że
czas cofnął się naraz wstecz o te tysiąc lat, jakie dzielą ich od chwili, w której stanął tu Leif
Szczęśliwy.

Wiosną roku 1960 Helge Ingstad wraz z żoną i córką wyrusza w nową podróż, tym razem

wzdłuż wybrzeży Ameryki. Nie wie jeszcze sam, że w ciągu następnych ośmiu lat przyjdzie
mu tu rok

background image

rocznie pracować, pozyskując nie tylko serca rodaków, dla których stał się wyrocznią, ale i
sławę światową.

„...Wypływając na poszukiwanie śladów sprzed tysiąca lat zdawałem sobie jasno sprawę

Z beznadziejności całego przedsięwzięcia — opowiada. — Wikingowie nie wznosili na
Zielonym Lądzie wielkich kamiennych zamczysk, odpornych na ząb czasu, jakie mogłyby
przetrwać wieki. Wiedziałem, że wyruszamy na poszukiwanie przysłowiowej igły w stogu
siana. Postanowiłem rozpocząć je od miejsca, z którego prawdopodobnie Wikingowie przy-
wozili na Grenlandię antracyt.

...W New Port w stanie Rhode Island obecność nasza wzbudziła sensację. W parę godzin

zaledwie po wylądowaniu cała ludność miasteczka pośpieszyła nam z pomocą,
zelektryzowana celem naszych poszukiwań. Zaciągnięto nas od razu do starej kamiennej
baszty. Może wznieśli ją Wikingowie? — czytałem w rozgorączkowanych oczach. I z
przykrością musiałem rozczarować naszych nowych przyjaciół. Zbudowano ją zapewne w
XVII stuleciu, a ja poszukiwałem śladów z XI.

Popłynęliśmy dalej napotykając wszędzie na gorący odzew mieszkańców wybrzeży. Nie

odrzucałem z zasady żadnych, najbardziej błahych na pozór wskazówek i skrzętnie wszystko
notowałem. Kierując się w głąb lądu, w górę rzek, na zagubionych, zapomnianych przez
Boga i ludzi obszarach prowadziłem długie rozmowy ze starymi Eskimosami, z Indianami,
pragnąłem dowiedzieć się od nich, czy w dawnych legendach, opowieściach przekazywanych
z pokolenia na pokolenie nie odnajdę jakiejś wiadomości o potyczkach z Wikingami,
waśniach czy zbrataniu. Daremny trud, a przecież sagi o niejednych wspominały.

Nic nie było jednak w stanie ostudzić naszego zapału. Nasza mała ekspedycja sunęła

wciąż dalej na północ. Płynęliśmy wygodnym motorowym jachtem, zaprojektowanym przez
samego Colin Ar- chera, budowniczego »Frama« słynnego statku Fridtjofa Nansena.

Nieraz przyzywałem na pomoc samolot. Do bólu oczu wypatrywaliśmy śladów na

przesuwającym się pod nami monotonnym krajobrazie łąki, lasy, tundra, skały wybrzeża.
Nieraz dłoń Anne-Stine zaciskała się kurczowo na moim ramieniu, nieraz elektryzował mnie
jej okrzyk: »Patrz tam!«

background image

Pilot obniżał maszynę, zataczał z wolna kręgi. Podniecenie pierzchało — to tylko kłody

zwalonych ongiś, obrośniętych mchem drzew układały się w przedziwnie równe prostokąty,
do złudzenia przypominające zarys skrytych pod ziemią fundamentów zniszczonych
stuleciami budowli.

Czasem jednak na naszą prośbę pilot wodował na jakimś jeziorku czy odnodze rzeki.

Byliśmy pewni, że to właśnie tu. Kilometrami brnęliśmy po rozmokłym terenie, brodziliśmy
w wodzie po kolana. I znów pryskała nadzieja. Nie pomagały zdjęcia fotograficzne,
robiliśmy ich setki. Kiedyś wywołując czułe na ultraczer- wień klisze zadrżeliśmy oboje. Pod
grubą warstwą darniny i poplątanych spróchniałych pni dojrzeliśmy wyraźnie kontury jakie-
goś domostwa.

Tej nocy nie zmrużyliśmy oka. Obładowani, objuczeni sprzętem, po forsownym marszu

dotarliśmy do niewielkiej polany nad brzegiem jeziorka — nie sposób było na niej lądować.
Po kilkunastu uderzeniach łopatą Anne-Stine opuściła ręce zniechęcona.

To zapewne domek trapera, nie liczy więcej niż kilkadziesiąt
lat.

W chwilach rozterki, bo i takie miewaliśmy, pocieszałem się myślą, że stare mapy nie mogły
kłamać, że byliśmy blisko owej prawdy, jaką postawiliśmy sobie za cel, Wzrok mój
zatrzymywał się często na północnym cyplu Nowej Fundlandii. Fascynowała mnie
naniesiona na współczesną mapę dziwna nazwa półfrancuska, półangielska: l'Anse aux
Meadows; meadow — łąka po angielsku — to odpowiednik staronordyckiego Vin. Gdzież
jeśli nie tam powinna znajdować się Dobra Winlandia?

Do północnych wybrzeży Nowej Fundlandii dotarliśmy dopiero późną jesienią. Znawcy

spraw morskich przekonali mnie, iż poszukiwania należy wszcząć w Pistolet Bay. Głęboka,
osłonięta od wiatrów z północy i wschodu, od strony pełnego oceanu, zatoka wydawała się
najlepszym schronieniem dla statków z groźnymi smokami na dziobie.

Nadzieje okazały się niestety złudne. Starałem się nie dopuścić do siebie zwątpienia, ale

jak długo można szukać na ślepo?

...Ranek tego jesiennego dnia był wyjątkowo pogodny. Znużeni bezowocnością

poszukiwań dobiliśmy do najdalej na północ wysu-

background image

niątego cypla wyspy poprzysięgając sobie, że to już ostatnia próba. Ledwie zdążyliśmy
stanąć na brzegu, podszedł do mnie krępy mężczyzna. Wyglądało po prostu na to, że nas
oczekiwał. Pobruż- dżona ciemna twarz, okolona siwiejącą brodą, miała wyraz surowy, ale w
oczach kryło się jakieś ciepło. Na moje stereotypowe, do znudzenia od miesięcy powtarzane
setki razy pytanie, czy nie ma tu jakichś śladów zamierzchłej przeszłości — padła
niespodziewana odpowiedź:

— Jest chyba coś takiego nad potokiem.
— Czy ktoś przekopywał już tam ziemię, prowadził badania? — czekając na odpowiedź

czułem, jak serce wali mi przyspieszonym rytmem.

— Żaden obcy tego nie widział, nikt się dotąd tym nie interesował. Wykluczone, żeby

ktoś przybył do 1 'Anse aux Meadows tak, żebym ja o tym nie wiedział. Moja rodzina
osiedliła się tu pierwsza ponad sześćdziesiąt lat temu.

Nikt nić opisze uczucia ulgi, z jakim słuchałem tego człowieka. Pośpiesznie ruszyliśmy

wraz z nim poprzez rozległy, falujący niewielkimi pagórkami teren. Maleńka rybacka osada
1'Anse aux Meadows liczyła zaledwie osiem czy dziewięć chat. Na łące, takiej samej, jakich
setki już widywaliśmy, pasło się kilka krów i owiec. Krajobraz niewiele mówiący, ale moje
niepoprawne serce wciąż łomotało w piersi.

Po kilkunastu minutach doszliśmy do niewielkiej zatoki Epaves Bay, bardzo płytkiej, co

od razu rzucało się w oczy. Nie opodal rzeźbiony stuleciami morską falą taras biegł łukiem w
stronę rzeki, wznosząc się kilka metrów nad poziom morza. Wzdłuż tarasu dostrzegłem kilka
niezbyt wyraźnych wypukłości terenu skrytych pod trawą i wrzosem.

Urzeczony patrzyłem na północ, na morze. Po spokojnej jak jezioro fali snuła się lekka

mgiełka, w pobliżu tajemniczym światłem błyszczała uwięziona na mieliźnie góra lodowa,
dalej czerniały zarysy wybrzeży Labradoru, wzdłuż których musieli płynąć na południe Oni.
Łąkę przecinał, wijąc się wśród wrzosów, wierzb i trawy, niewielki potok o romantycznej
nazwie Czarna Kaczka. Wzburzona woda wpadała do Epaves Bay. Drgnąłem, gdy mój

background image

przewodnik stojący tuż za mną z przechwałką w głosie powiedział:

— Potok mały, ale łososi w nim nie brak.
Łososi? Czyż saga o Leifie Szczęśliwym nie wspomina, że zagroda jego w Dobrej

Winlandii stała nad rzeką obfitującą w tłuste łososie? »...Nigdy dotychczas takich nie
widzieli...« — mówią sagi.

Dawno umarła przeszłość przemówiła do mnie wielkim głosem. Czyżby to tu?
Na płaskim brzegu odgadłem bardziej niż dostrzegłem pod grubą warstwą darni wyraźnie

zarysy prostokąta. Tym razem to nie mogło być złudzenie. Nie ulegało wątpliwości, że ta
ziemia kryje w sobie ślady pobytu ludzi. Oczy Anne-Stine płonęły. Położyłem delikatnie dłoń
na meleńkim pagórku zarosłym ; bujną trawą. Czyżbym oczekiwał, że mi zdradzi tajemnicę,
nim dotknie go łopata? Kim byli ci, którzy wznieśli tu ongiś swój dom? Indianami,
Eskimosami, wielorybnikami, rybakami czy wreszcie tymi, co pod koniec XV stulecia
odkryli ten ląd ponownie? Myśl zatrzymywała się trwożliwie przed ostatnią możliwością.
Czyżby?... Czyżby tu właśnie w tym miejscu przed tysiącem prawie lat wylądował na
bezpokładowym statku-smoku Leif, syn Eryka Rudowłosego, i tu
wzniósł swój dom?"
• * *

Wczesną wiosną następnego roku, gdy tylko zimowa kra rozluźniła uścisk, znoszona z

północy prądem labradorskim wpłynęła ponownie do Epaves Bay wyprawa Helge Ingstada.
Zima upłynęła pisarzowi i jego rodzinie na przygotowaniach, na żarliwej wierze, że
odpowiedź, jaką przyniosą wykopaliska w 1'Anse aux Meadows, będzie tą, której
wyczekiwali od tylu lat.

Anne-Stine siliła się na spokój. Ostrożnie, powoli, z tą niewysło- wioną cierpliwością, na

jaką muszą zdobywać się w swych pracach archeologowie, metr po metrze oboje zdejmowali
ze wzgórka darń. Coraz wyraźniej, coraz bliżej pod grudami obnażonej ziemi zarysowywał
się prostokąt fundamentu czy szczątkowych ścian.

I przyszła wreszcie ta gorąco oczekiwana chwila. Rozprostowuj

background image

jąc zbolały po wielogodzinnej pracy grzbiet Anne-Stine spojrzała na męża.

— Palenisko przy ścianie jest absolutnie takie samo jak to, które widzieliśmy w zagrodzie

Eryka Rudowłosego na Grenlandii — powiedziała, a głos się jej łamał, jakby się miała
rozpłakać.
S • •

Prace wykopaliskowe w 1'Anse aux Meadows po obu stronach rzeki Czarna Kaczka

trwały lat siedem, do roku 1968. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu.
Gra warta była stawki. Przesiewając pracowicie ziemię przez sita Anne-Stine natrafiła na
małe wrzeciona wykonane ze steatytu. Takie same, jakie nieraz odnajdywano w
wykopaliskach Zielonego Lądu. Podobnymi od niepamiętnych czasów posługiwano się w
Norwegii.

Sagi nie kłamały opowiadając o kobietach, które docierały do brzegów Dobrej Winlandii

wraz z całym dobytkiem, żeby prowadzić domowe ogniska.

Najlepsi specjaliści z Norwegii, z Islandii, ze Szwecji, z Kanady i ze Stanów

Zjednoczonych wspólnymi siłami badali teren piędź po pigdzi. Znalezisko stało się rewelacją
dla świata nauki. Nikt już teraz nie mógł podawać w wątpliwość, że przed prawie tysiącem
lat mieszkali tu Wikingowie.

Jak na dłoni leżały przed archeologami ślady zaginionego świata pierwszych odkrywców

amerykańskiego kontynentu — uśpiona od stuleci osada. Jedenaście zagród o
charakterystycznym dla sta- roskandynawskich zabudowań układzie, z otwartymi piecami
obok zagłębień, do których Wikingowie zwykli byli zgarniać żar przy- sypując go popiołem,
żeby rankiem łatwiej rozniecać ogień. Podobne po dziś dzień można spotkać w
wykopaliskach staronorwe- skich i grenlandzkich. Na wschodnim brzegu strumyka odkryto
składy węgla drzewnego, piece do wypalania i kuźnię — sama kuźnia byłaby
wystarczającym dowodem, gdyż ani Eskimosi, ani Indianie nie znali żelaza. W roku 1968 z
opornej ziemi wyłoniły się szczątki czterech szop, gdzie Wikingowie trzymali swe łodzie.

Pragnąc ustalić, kiedy w tych niecodziennych paleniskach po raz ostatni płonęły szczapy i

buzował ogień, pisarz na pomoc za-

background image

wezwał fizyków. Szczegółowa analiza promieniotwórczych związków węgla w popiele ze
starych palenisk dała odpowiedź jednoznaczną. Popiół pochodził sprzed lat tysiąc
osiemdziesięciu, z dokładnością plus minus siedemdziesięciu lat.

Czy to Leif Szczęśliwy ze swą drużyną założyli tę osadę, czy brat jego, Thorwald, który

zginął później w potyczce z Indianami? Czy wreszcie towarzysze, którzy zostali w Dobrej
Winlandii? Przychodzili tu może z worami tłustych łososi, piekli je nad żarem, ogrzewali się
w cieple ogniska i w tej kuźni wyrabiali ostre groty żelazne do włóczni?

Lata trudu wytrwałej, zapalonej pary badaczy nie poszły na marne. Tym razem nie

ulegało już najmniejszej wątpliwości, że pięć wieków przed Kolumbem do amerykańskich
wybrzeży, do Dobrej Winlandii, pierwsi dotarli Wikingowie.
Na potwierdzenie odkrycia, uznanego zresztą za niezbite przez najtęższe profesorskie mózgi
Starego i Nowego Świata, los dorzucił jeszcze jeden sensacyjny dowód.
Wertując średniowieczny manuskrypt o wędrówkach Tatarów w XIV stuleciu, jeden z
profesorów uniwersytetu w Yale w stanie Connecticut zwrócił przypadkiem uwagę na
wklejoną przy końcu grubego tomu niewielką mapę. Zdumienie jego nie miało granic.
Dziwna była, nic wspólnego nie miała z tekstem. Skąd się tu wzięła? Na pożółkłym
pergaminie, kreślone wypełzłym przez czas atramentem widniały zachodnie wybrzeża
Europy i Afryki, w lewym rogu kontury południa Zielonego Lądu, a obok nie wykończony
zarys wyspy z łacińskim napisem: „Vinland odkryta przez Bjorna i Leifa". Jeszcze jeden
dowód...
Znalezisko profesora błyskawicznie obiegło świat nauki wywołując wszędzie zrozumiałe
poruszenie.

Do zbadania i stwierdzenia autentyczności dziwnej mapki, wklejonej zapewne ongiś

przez pomyłkę do manuskryptu o Tatarach, powołano natychmiast zespół na j wybitniej
szych specjalistów. Obradowali długo, sprawa była niebłaha. Po ośmiu latach prac ogłosili
wreszcie w roku 1965 wynik — skrawek pożółkłego pergaminu uznali za najwcześniejszą ze
znanych dotąd map Ameryki. Pochodziła, jak stwierdzono, z roku 1436 i była przerysowa

background image

na oraz włączona do atlasu sporządzonego przez weneckiego mnicha Andrea Bianco — na
prawie sześćdziesiąt lat przed odkryciem Wielkiego Genueńczyka. Sensacyjną mapą znano
oczywiście podówczas w Watykanie.

Czy wypływając na swą historyczną podróż chmurny Admirał Oceanów nie wiedział o

odkryciach Wikingów, o Dobrej Winlandii, czy też udawał, że nie wie?

O tym milczy historia.

background image

Część druga
W KRAINIE BEZ CIENIA.

background image

ZA ŻYCIA POGRZEBANY
W ciszy, jąka go otaczała, słyszał tylko łomot serca. Szeroko rozwartymi oczyma wpatrywał
się w ciemność. Nieprzenikniona, groźna, zwisała nad głową, napierała ze wszystkich stron.
Od chwili przebudzenia nie śmiał wyciągnąć ręki, nie śmiał poruszyć się w śpiworze. W
przyspieszonym rytmie oddechu nasłuchiwał przez moment. Dźwięk biegł gdzieś z góry,
narastał falami, przechodził w monotonny jęk. I naraz wszystko wokół niego ożyło. Zatrzesz-
czały gdzieś drewniane płytki, załomotało coś, zadudniło. Nie, to nie byli oni, to nie były ich
kroki. Raz jeszcze — który to już raz? — uświadomił sobie straszną prawdę. W promieniu co
najmniej dwustu kilometrów nie było żywej duszy.

Z pierwszymi uderzeniami sztormowej wichury minął podświadomy, niewytłumaczalny

lęk, minęło napięcie, powrócił za to piekący ból, dotkliwe kłucie w końcach palców. To
pojawiał się, to ustępował, od stopy promieniował wyżej, długimi falami ogarniał kolano.
Powoli wysunął rękę ze śpiwora, po omacku sięgnął po zapałki. Nauczył się już kłaść
wszystko systematycznie na to samo miejsce.

Żółtawy płomień zapełgał niepewnie, nim rozpalił miliony iskierek w drobnych płytkach

szronu. Zarosły nimi ściany i sufit maleńkiej izdebki. Lód ją zagarnął, rozpanoszył się
bezkarnie, grubym kożuchem pełzł po skrzyniach, po stole, po garnkach, gęstą sadzią pokrył
odzież wiszącą na kołku.

Srebrny pył z chrzęstem opadał ze śpiwora, z którego powoli wydostawał się człowiek, z

trudem zmuszając mięśnie do wysiłku. Powoli odwijał bandaż, lękał się, co ujrzy. Razem z
gazą opatrun-

background image

ku oderwał paznokieć. Z drugiego opuchniętego palca sączyła się ropa. Byleby tylko nie
wdała się gangrena!

Nie wierzył, że będzie mógł kiedyś jeszcze normalnie chodzić. Jeżeli nawet odnajdą go i

przetransportują do bazy, każdy chirurg; bez wahania odejmie mu stopę. Przysunął pudełko z
maścią trano- wą, pokrył nią obficie palce i obwiązał kawałkiem płótna. Z uczuciem
politowania patrzył na wychudłe, cienkie teraz jak piszczele nogi. Stalowe mięśnie, z których
był tak dumny, mięśnie narciarza i alpinisty, zwiotczały w ciągu tych czterech miesięcy,
znikły bez śladu. Czy kiedyś jeszcze?...

Przejmujący chłód przywołał go do rzeczywistości. Ostrożnie naciągnął na chorą nogę

futrzaną pończochę, na drugą but narciarski i kulejąc przeszedł parę kroków do skrzyń pod
ścianą. Płomyk ledwie tlącej świecy rozhuśtał się kładąc długie cienie na bieli oblodzonych
ścian.

Który to już raz w ciągu tych ostatnich strasznych tygodni — dziesiąty, dwudziesty czy

setny — robił przegląd zapasów? Nie tracił wciąż nadziei, że może coś przeoczył, że odkryje
jeden choćby karton mięsnych konserw. Ale nic nie znalazł. Stłumił z trudem westchnienie i
ostrożnie wlał do prymusa ostatnie pół litra nafty.

Z wyrzutem patrzył, jak wolno, nieskończenie wolno, opornie drobne kawałki lodu i

szron zgarnięty ze ściany zamieniały się w wodę. Nie czekając, nim się zagotuje, wsypał
garść płatków owsianych, zamieszał, dorzucił kostkę margaryny, niczym sknera szybko
zgasił maszynkę, a po chwili zdmuchnął i świecę. Żarłocznie połykał w ciemności letnią, nie
dogotowaną papkę przegryzając kawałkami pemmikanu i sucharem. Ta jedyna w ciągu dnia
ciepła strawa nie zaspokajała głodu, ale na więcej nie mógł sobie pozwolić. Nim wpełzł z
powrotem do zesztywniałego od mrozu śpiwora, zapalił znów świecę. I w notatniku zapisał:

„...20 kwietnia 1931 — została mi już tylko jedna świeca. Nafta na wykończeniu. Lewa

stopa obrzręiała ropieje. Przed tygodniem wypaliłem ostatnią fajkę. Dziś mija pięć miesięcy
od opuszczenia bazy, cztery od chwili, gdy zostałem sam. Przed trzema tygodniami śnieg
zawalił wszystkie wyjścia. Uwięził mnie... Nadaremnie próbowałem przekopać się przez
kilkumetrowej gru-

background image

bości warstwę. I wielokrotnie. Brak mi sił. Sam nie wydostanę się z tej pułapki".

Ostatnie zdania nakreślił pośpiesznie, żeby zaoszczędzić światła. Notował z całą

świadomością, że nie czyni tego dla siebie, a dla tych, co mogą tu przybyć z pomocą.
Przybyć zapewne zbyt późno.

„...Nie mogę pogodzić się z myślą, że jestem pogrzebany za życia. Wszystko się we mnie

buntuje..." — dopisał jeszcze.

Przed zdmuchnięciem świecy wzrok jego prześliznął się po ręcznym lusterku, podarunku

narzeczonej. Wzdrygnął się na widok osrebrzonych przedwczesną siwizną skroni, postarzałej
twarzy skrytej pod gęstym zarostem. Młodością błyszczały w niej tylko głęboko zapadnięte
oczy.

Robił, co było w jego mocy, żeby się nie poddać. Instynkt życia kazał mu podczas tych

nieskończenie długich dni uwięzienia przestawiać skrzynie, przeglądać odzież, czyścić broń.
Dziesiątki niepotrzebnych czynności były wybawieniem od dręczących myśli, od jakich nie
mógł się uwolnić.

— Aug! — powiedział do siebie głośno. — Trzymaj się! Nie poznałaby cię twoja

dziewczyna, ona wie, że zawsze byłeś dzielny, była z ciebie dumna. Gdyby cię teraz
zobaczyła, nie uwierzyłaby, że przed ośmiu dniami ukończyłeś zaledwie dwadzieścia pięć lat.
Czy pamiętała o twych urodzinach? Czy będzie na ciebie czekać? Jak długo? A może
wyjdzie za mąż i czasem tylko w ramionach innego pobiegnie myślą do tego, który „zginął
na posterunku"? Dobrze, że nigdy nie dowie się, ile przecierpiałeś...

Oszronione ściany dudniącym echem odbijały głos. Zamilkł. Coraz częściej przyłapywał

się na tym, że mówi głośno, czując podświadomie potrzebę wypełnienia grobowej ciszy.
Mówił do garnków, do prymusa, wymawiał nieszczęsnym palcom, że go dręczą bólem, to
znów nadawał im pieszczotliwe imiona, innym razem złorzeczył.

W głębokim mroku wyraźniej niż zwykle zamajaczyła droga uśmiechnięta twarz, jaką

pamiętał z chwili pożegnania.

— Przyrzekam ci na wszystko, co święte, że już nigdy, przenigdy nie wyruszę na

arktyczną wyprawę! Jeżeli... powrócę z tej — dodał poważnie, jakby składał przysięgę.

Z goryczą przypomniał sobie chwilę, kiedy usłyszał: „Zabieram

background image

cię do Arktyki, pojedziesz z nami". Jaki poczuł się wtedy szczęśliwy. Po długiej noonej
rozmowie Gino Watkins, zapalony polarnik, zdecydował się włączyć go do swej
czternastoosobowej ekspedycji, która cel postawiła sobie zuchwały — założenie stacji me-
teorologicznej w samym sercu lądolodu Grenlandii.

— Towarzystwa lotnicze finansują naszą wyprawę, na jej wynik oczekują już glacjolodzy

całego świata. Zarzucają nam młodym, że nie mamy ideałów. Odpowiadamy im czynem —
słyszał ciągle od Watkinsa.

Często stawał mu w pamięci jasno, wyraziście, jakby to było wczoraj, ten letni, pełen

błękitu i bieli poranek, kiedy przed dziobem statku ekspedycji Quest wyłoniła się raptem z
mgły olśniewająca panorama lodowców Grenlandii. Marzył o niej jak wielu młodych. Powoli
dobijali do fiordu odległego o kilka zaledwie kilometrów od Angmassalik na wschodnim
wybrzeżu wyspy. W znieruchomiałej, gładkiej jak jezioro tafli odbijały wyniosłe, oślepiające
wzrok czoła lodowca i ciemny granit nunataków.

Było ich czternastu. Młodych, zdrowych, wysportowanych, przepełnionych pasją

dokonania czegoś niezwykłego.

Przed wypłynięciem z Londynu w całej prasie brytyjskiej podkreślano z niepokojem, że

średni wiek uczestników wyprawy grenlandzkiej nie osiągał lat dwudziestu pięciu, a jef
organizator i dowódca zarazem, student geofizyki Gino Watkins, liczył zaledwie dwadzieścia
trzy. On to właśnie porwał rówieśników swym zapałem, swoją wizją rozwiązania jednej z
niezliczonych zagadek, jakie stawia przed człowiekiem Daleka Północ, swoim śmiałym
projektem założenia stacji badawczej, nie tylko na okres arktycz- nego lata, ale — po raz
pierwszy w dziejach — na długie miesiące surowej zimy.
— Zobaczyć, co dzieje się na tym wyklętym przez Boga i ludzi pustkowiu w ciemnościach
nocy! Rzucić nauce plon codziennych, regularnych, nieprzerwanych obserwacji i pomiarów!
Tego dotąd nikt jeszcze nie dokonał. Oto zadanie godne człowieka, nasze zadanie! —
zachłystywał się swą odwagą.
Młodym wystarczała świadomość, że nikt dotąd nigdy nie osiągnął tego, co postawili sobie
za cel. Bili się więc i walczyli za

background image

pamiętale o prawo wzięcia udziału w niezwykłej ekspedycji) o dostąpienie tego zaszczytu*

Wielkie Nieznane od stuleci niepokoiło i nęciło każdego, a cóż dopiero silnych, pełnych

fantazji i dynamiki młodych ludzi. Nie byli nowicjuszami, nie rzucali się z przysłowiową
motyką na słońce. Każdy z nich mógł wykazać się rzetelną zaprawą sportową, alpinistyczną,
niektórzy nawet polarną. Augustin Courtauld — dla kolegów Aug — zdobył parę niełatwych
szczytów w górach Arktyki Kanadyjskiej i tam, długo przebywając wśród traperów, posiadł
trudną i cenną dla każdej ekspedycji arktycznej sztukę prowadzenia psiego zaprzęgu.

Upojeni wizją Wielkiej Polarnej Przygody zdziwiliby się zapewne i czuli dotknięci do

żywego, gdyby ktoś im zarzucił, że ten pionierski zamysł nie wyszedł bynajmniej od
Watkinsa, że był po prostu podchwyceniem projektu profesora Alfreda Wegenera, który już
przed paru laty rozpoczął w Niemczech żmudne przygotowania do założenia stacji
meteorologicznej w sercu lądolodu Grenlandii, określonym w nauce duńskim terminem
Inlandsis. Równocześnie profesor postanowił uruchomić dwie stacje badawcze, Est Point i
West Point, na wschodnim i zachodnim wybrzeżu, żeby w ten sposób otrzymać pełny
klimatyczny przekrój nie zbadanej wyspy.

Pod obrzękłymi od bezsenności powiekami Courtaulda jawiły się w pamięci zapomniane

obrazy.

...Póki choćby iskra życia tlić w nim będzie, nie zapomni tego pierwszego mozolnego

wejścia po prawie prostopadłej stromiźnie lodowca strzegącego wrót wnętrza Grenlandii. Nie
wystarczyło wprzężenie czternastu mocnych psów, które po równinie ciągnęły niczym smoki.
Tutaj z całych sił wczepiały się pazurami w gładkie zbocze i ześlizgiwały bezradnie, jakby
rozwarta przepaść pod łapami wciągała je w dół, wsysała. Sami musieli nałożyć na siebie
uprząż i na czworakach, obok zwierząt, razem z nimi ciągnąć w górę sanie.

Przemarsz dwustu dwudziestu pięciu kilometrów w oślepiającym blasku nie

zachodzącego słońca, pod bladym wypełzłym niebem wymiecionym i chmur, zapisał mu się
w pamięci męką walki z przeładowanymi saniami. Przewracały się ustawicznie, zapada

background image

ły w jamy, stawały dęba przed każdą przeszkodą, nieustannie zawadzały o zastrugi, które
niczym kamienny las wyrastały na szlaku.

Zmęczenie rosło wraz z wysokością. Nie sposób było złapać oddechu, każdy krok

wymagał najwyższego wysiłku, każdy niemal ruch. Serce waliło w piersi, usta z trudem
łapały przemrożone powietrze, w uszach szumiało. Gdy aneroid wskazał wreszcie wysokość
dwu tysięcy siedmiuset metrów nad poziomem morza, Wat- kins zatrzymał karawanę
pojazdów. To miejsce, odległe o pięćset kilometrów na południe od stacji Wegenera, wybrał
na założenie Ice Cap — angielskiej placówki badawczej.

Okrągły namiot o podwójnych ścianach służył jako baza. Wyjście z niego prowadziło

przez otwór w podłodze i sześciometrowy tunel. Od tego tunelu Anglicy wyryli w śniegu
dwa krótkie przejścia do dwu pomocniczych igloo. Pracowali z radością, z uniesieniem, nie
czuli zmęczenia. Nie przeszkadzał im mróz ani wicher niosący od bieguna tumany śniegu,
ani dławiąca oddech wysokość. Wszystko wydawało się tu dziecinnie łatwe. Ten i ów bronił
się nawet przed uczuciem zawodu.

Czyż mogli przewidzieć, że ta łatwizna jest pozorna, zdradliwa?
Powrót z Ice Cap do bazy nadbrzeżnej, gdzie czekał zakotwiczony staitętk ekspedycji,

Quest, wydawał się uczestnikom wypoczynkowym spacerem. Bo czyż można inaczej
określić forsowny marsz trwający zaledwie dwanaście dni? Wszystkich rozpierało uczucie
radości. Zwyciężyli.

Pierwsza para obserwatorów pozostała w Ice Cap na przeciąg dziesięciu tygodni. Gino

Watkins polecił, żeby w tym czasie obudowali szczelnie namiot płytami śniegu na wzór
eskimoskiego igloo. Następne zmiany ludzi miały partiami dowozić żywność dla
zimowników. Plan wydawał się prosty i logiczny w założeniu. Młodzi ludzie zapomnieli
jednak, że nie oni, że nie człowiek rządzi na tym dziwnym odludnym płaskowyżu polarnym,
a odwieczna gospodyni, Arktyka, że to ona narzuca wszystkiemu i wszystkim swe
bezwzględne, bezlitosne prawa, że niweczy wszelki ludzki zamysł. Zapomnieli, że lądolód
wznoszący się ponad trzy tysiące metrów nad poziomem morza i rozciągający się w jednym
kierunku na dwa tysiące kilometrów, w drugim na tysiąc dwieście, zna

background image

tylko dwie pory roku, że nie ma tu roślin, które zakwitają wiosną, a więdną jesienią, że
lądolód nie zna pór przejściowych.

Tych pamiętnych dni śnieżna, wietrzna i mroźna zima uderzyła znienaoka niczym sztorm

na pełnym oceanie.

Do stacji Ice Cap dwukrotnie jeszcze docierały ekipy, nie zdołały jednak dowieźć

przeznaczonych na noc polarną zapasów. Pod koniec października z bazy nadbrzeżnej znów
wyruszył wielki konwój pojazdów. Załadowano na sanie kilkumiesięczny zapas żywności,
instrumenty naukowe, radiostację, wszystko, co potrzebne było do życia dla trzech
zimowników. Ale droga okazałą się ciężka i pełna niespodzianek.

Psy pierwsze dały sygnał, że nadchodzi coś groźnego, czego człowiek, zapatrzony w

barometr i w to przetarte, ogołocone z chmur niebo, nie potrafił przewidzieć. Wypoczęte,
odkarmione ciągnęły mimo to niechętnie, przy lada okazji przystawały, zbijały się trwożliwie
w gromadę, to znów oporne przywierały do śniegu. Nic nie było w stanie ich poderwać do
marszu. Ani krzyk, ani razy bicza.

Wichura buchnęła niespodziewanie. Nadciągnęła z lodowego płaskowyżu, przetoczyła się

ponad karawaną, śnieżną ścianą oddzieliła ją od świata. Zadymka gwiżdżąc, zawodząc
ciągnęła za sobą nagłą falę siarczystego mrozu. Czterdzieści stopni, czterdzieści pięć,
pięćdziesiąt...

Po piętnastu niełatwych dniach walki z zamiecią karawana zdołała przejść zaledwie

dwadzieścia dwa kilometry. Żółwie tempo marszu groziło katastrofą. Z sań zwalono ciężkie
akumulatory, całą aparaturę radiostacji, wiatrak z prądnicą i część skrzyń z żywnością.
Czterech ludzi, wśród nich radiotelegrafista, który miał zimować, zawróciło do bazy
nadbrzeżnej. Reszta po pięciu tygodniach dotarła do Ice Cap w początkach grudnia.

Marsz był morderczy. W każdym miejscu na świecie, jeśli człowiek jest u kresu sił, może

zatrzymać się, odpocząć. Tu na lądo- lodzie Grenlandii podczas pięćdziesięciostopniowego
mrozu odpoczynek równałby się wyrokowi śmierci. Jeżeli ktoś nieostrożny zgubi rękawice,
palce mu od razu bieleją, jeżeli potknie się, upadnie na tej wysokości, niewiele czasu
potrzeba, żeby ciało zdrętwiało z zimna. Na domiar złego mróz działa niczym narkotyk,

background image

otumania, otępia, tłumi instynkt życia, odbiera chęć do walki, budzi nieprzeparte pragnienie
odpoczynku.

Karawana osiągnęła Ice Cap w chwili gdy dwaj obserwatorzy, nie mogąc doczekać się

zmiany, zdecydowali się już na powrót do bazy nadbrzeżnej. Na marsz szaleńczy, bez
żywności, bez psów, bez jakiejkolwiek pomocy.

Pospieszny przegląd wyrwanego sztormowi prowiantu karawany odkrył straszną prawdę

— nie wystarczy go nawet dla dwu zimowników na okres trzymiesięczny.

—Jednego nie można zostawiać pośrodku lądolodu, sprzeciwiam się! — oświadczył

kategorycznie doktor.

Zaskoczeni w pierwszej chwili katastrofalną wiadomością, wszyscy bez wyjątku

przyznali mu rację. Gdy ochłonęli, któryś z nich nieopatrznie, z goryczą zaprawioną
zazdrością wspomniał profesora Wegenera i jego wyprawę. Rozpętała się burza.

— Czy mamy być gorsi od Niemców? Każdy z nich ma już dobrze po czterdziestce, my

prawie dwukrotnie mniej I

—Ich stacja z pewnością będzie pracować. Głównym celem naszej wyprawy były

obserwacje zimowe, te pierwsze w dziejach.

— Nie po to z takim trudem założyliśmy Ice Cap, żeby ją teraz, w najtrudniejszej chwili

opuścić!

Najgłośniej krzyczał Augustin Courtauld.
—Musi pozostać choćby jeden! Za wszelką cenę! Tym jednym będę ja! Dam sobie radę,

bądźcie spokojni!

Podniecony, upajał się własną odwagą. Pełne podziwu i zazdrości spojrzenia kolegów nie

uszły jego uwagi, utwierdzały w słuszności postanowienia, schlebiały ambicji.

I teraz jeszcze po tylu miesiącach wydawało mu się, że słyszy dźwięk swego

podniesionego głosu. Zasępił się.

— Głupcze. Sam sobie jesteś winien, nikt cię nie zmuszał do tego szaleństwa, cierp teraz

— szeptał. — Honor sztandaru? Szlachetne współzawodnictwo? Wszystko to mrzonki,
młodzieńcza fanfaronada, chęć zabłyśnięcia przed innymi. Czy ci, co przeżyli w Arktyce
upiorne chwile, nie przestrzegali, że nie wolno pozostawać tu samemu? Głupcze, przeklęty
głupcze! — powtarzał mściwie.

Wyczerpany zamilkł. Ból palców powracał, potęgował się, przypominał cenę, jaką

przyszło płacić za lekkomyślną decyzję. Czemu

background image

nie cofnął się póki czas? Czemu nie zrozumiał, co mieli na myśli dwaj obserwatorzy? W
chwili pożegnania popatrywali na niego ni tb z trwogą, ni to z litością, powtarzając:
„Znienawidzisz łopatą!"

Czemu ich wtedy nie usłuchał? Gdybyż mógł przynajmniej sypiać, odzyskałby odrobinę

sił! Wystarczyło jednak, żeby zapadł w drzemkę, a nachodziły go koszmary. Najczęściej
śniły mu się wilki. Napadały całą zgrają, czuł na twarzy ich gorący, smrodliwy oddech,
widział ostre, lśniące kły. Wybudzał się ze snu oblany potem. Na tym nieludzkim pustkowiu
nie było wilków, o tym dobrze wiedział, nie wyżyłyby tutaj. I tak zresztą ich potężne pazury
nie przedarłyby się do jego grobowca. Daremnie przywoływał na pomoc rozsądek. Lęk nie
ustawał.

Innym razem prześladował go głuchy huk, narastał, potężniał, jakby jakiś rozpędzony

pociąg-ekspres miał za chwilę zburzyć, zmiażdżyć cały śnieżny schron. Rozsadzał czaszkę,
przygniatał do posłania. Udręczony wtulał głowę w śpiwór wyczekując ciosu, ale huk cichł,
tak jak cichnie odgłos oddalającego się pociągu. Mijało porażenie lękiem, powracała tęsknota
za życiem. Czy kiedykolwiek usłyszy jeszcze rozgwar stacji kolejowej?

Kiedy indziej tam wysoko nad głową rozlegały się jakieś szurania, jakby odgłos kroków,

wielu kroków. Przysiągłby, że słyszał. To oni, przyszli wreszcie. Ilu ich było? Czy zdołają
przekopać się przez zamarzły śnieg? Serce zaczynało bić szalonym rytmem nadziei. A jeżeli
przejdą mimo, jeżeli nie dostrzegą stacji? Ta myśl była nie do zniesienia. Namioty, igloo,
sanie, skrzynie, beczki — skrył gruby biały pokrowiec. Póki mógł jeszcze, walczył, żeby obie
klatki meteorologiczne wystawały ponad powierzchnię, ale każda nawałnica w ciągu kilku
minut nanosiła nowe miliony ton sypkiego pyłu.

Z rozpaczą w sercu wytężał słucK. Szuranie oddalało się, kroki milkły. Odeszli.

Krzyczał, krzyczał, jak mógł najgłośniej, zdzierał płuća. Odgłosy w górze rozpływały się,
tonęły w upiornej ci-, szy. W ciszy głośniejszej od sztormowej wichury. Zagłuszyć hałasy,
które kłamią, odgonić! Zaczynał śpiewać pełnym głosem, póki mu starczyło tchu. I milkł
wreszcie, i znów nasłuchiwał bezradnie. Cisza dzwoniła w uszach, zwycięska, nie do
pokonania.

background image

Czegóż mógł się jeszcze spodziewać? Ile razy przeżywać gorycz zawodu? Jeżeli

doprawdy przyszli, jeżeli zdołali pokonać te ponad dwieście kilometrów dzielących Ice Cap
od brzegu — i odeszli z niczym... to już koniec. Nie wrócą tutaj, będą go szukać gdzie
indziej. A tymczasem on...

Dni upływały za dniami wypełnione na przemian to nadzieją, to zwątpieniem.

Udręczonego przymusowym zamknięciem człowieka wybudzało ciągle wilgotne,
przejmujące zimno, dręczyło brakiem snu, potęgowało ból stopy. Nadeszły chwile
zniechęcenia.

Czy nie najprościej byłoby ze sobą skończyć? Najgodniej? Zarośnięta szronem broń

przykuwała wzrok. Wystarczyło sięgnąć po proszki w apteczce... Czyż człowiek nie ma
prawa skrócić sWych cierpień? Tragiczny koniec Scotta i jego towarzyszy w drodze po-
wrotnej z bieguna południowego przeczył jednak tym pokusom, zadawał im kłam. Odwaga i
wytrwałość polarników budziły podziw. Pod koniec tragicznego marszu dowódca kazał
rozdać wszystkim po trzydzieści pastylek opium. Każdy mógł położyć kres swym
cierpieniom, ale żaden z tego dobrodziejstwa nie skorzystał. Wytrwali do końca.
„...śmierć tych pięciu więcej przyczyniła się do chwały ojczyzny niż śmierć wielu tysięcy
najdzielniejszych na polu bitwy. Byt ła ona najpiękniejszą lekcją bohaterstwa w dziejach
odkryć polarnych i cienniejszym wielekroć wkładem do tych dziejów niż osiągnięcie bieguna
południowego" — pisano później.

On także wytrwa, ale widmo śmierci, jakie dotąd uparcie odpychał, z którym walczył,

powracało natarczywe, jakby wyczekiwało tylko swojej chwili.

Długie godziny minęły, nim całą siłą woli Courtauld otrząsnął się wreszcie z ponurych

myśli. Cisza panująca dokoła przywodziła teraz na myśl tamtą ciszę pierwszych dni
samotności. Ileż to czasu przeciekło od chwil, w których pełen jeszcze nadziei, dumny ze
swej odwagi, całe stronice zapisywał w pamiętniku przeznaczonym dla narzeczonej.
Opowiadał jej wtedy o wszystkim. O tym, jak regularnie co trzy godziny przeprowadza
obserwacje meteorologiczne bez względu na zawieję, na mróz, o tym, co widzi, co czuje, jak
zagospodarował się w swoim białym królestwie. Już po dwóch tygodniach jednak notatki
stawały się bardziej skąpe,

background image

wszystkie konserwy mimo różnych opakowań miały ten sam smak, apetyt nie dopisywał.

„...Lubiłem przygotowywać sobie jedzenie, chociaż nie czułem głodu — zapisywał. —

Po jakimś czasie dopiero zrozumiałem przyczynę — szum palącego się prymusa wypełniał
cały namiot, przerywał ciszę, głuszył jęki i zawodzenia wiatru. Nigdy chyba nie
przyzwyczaję się do tych niesamowitych dźwięków. Czytam niewiele, kłopoty mam z
lampą."

Nie przyznawał się w swych zapiskach do całego mnóstwa spraw. Dopiero tu, w

samotności, wiele zaczynał rozumieć. Nie chciał wspominać, jak nieraz wespół z kolegami
podrwiwali z nieznośnej pedanterii Nansena i Amundsena czytając opisy wieloletnich
żmudnych przygotowań do każdej z ich wypraw.

— To klasyczny przykład dzielenia włosa na czworo. Norwegowie przesadzają z

przezornością. Brak im tej szaleńczej odwagi, jaka cechowała Wikingów, brak świętego
ognia improwizacji — powtarzali lekkomyślnie.

Dziś dopiero w śnieżnym grobowcu przychodziły refleksje. Gino Watkins i konstruktorzy

Ice Cap niejedną sprawę zlekceważyli. Zapomnieli choćby o tym, że baniek z naftą nie wolno
było zostawiać na zewnątrz. Parę z nich zdołał Augustin odkopać, nim wielometrowe
warstwy śniegu przywaliły resztę zapasów. Ale już w drugim miesiącu samotności musiał
zacząć bardzo oszczędnie gospodarować paliwem. Zle zbudowane wejście do tunelu od
pierwszych dni stało się zmorą. Wiele godzin na klęczkach musiał przekopywać się, dzień w
dzień, żeby wychodzić na obserwacje. „Przeklniesz łopatę" — dźwięczały mu wciąż w
uszach słowa kolegów. Oni wiedzieli.

Od połowy stycznia słońce na krótkie chwile zaczęło ukazywać się nad horyzontem.

Męka samotności zelżała.

„...Zachody są tu nieopisanie piękne, majestatyczne. Słońce kła- dzie purpurowe plamy

na śniegu, wydłuża dziwnie ostre cienie, zaciera kontrasty — pisał w listach do narzeczonej.
— Martwa, złowroga, podstępnie płaska biel w tym krwawym odblasku nabiera pastelowych
barw, łagodnieje, staje się jakaś bardziej ludzka. Trwa to niestety zaledwie parę minut. I
znów moje pustkowie

background image

sinieje, szarzeje groźne i nieubłagane. Mróz się wzmaga. Moja biedna stopa zaczyna coraz
bardziej dokuczać..."
W kilka dni później nerwowym, pospiesznie kreślonym pismem notował:

„...Wybudził mnie dziś w nocy piekielny trzask, jakby dach walił się na mnie pod

ciężarem śniegu. Pożegnałem się z tobą, kochana, a czekałem tylko, kiedy te tony runą,
przygniotą mnie, zmiażdżą. Łoskot, od którego drgało wszystko wokół, przetaczał się powoli,
przycichał, nim w końcu zamilkł. Sufit nie zapadł się, ściany stały nie tknięte. Minął upiorny
lęk, gdy zrozumiałem, że to gdzieś w pobliżu musiał pęknąć lodowy pancerz, że narodziła się
nowa szczelina. A jeżeli przeszła tuż obok mego namiotu? Może następna rozewrze się pod
nim?"

Nie, nie znał dotychczas samotności. Teraz dopiero, kiedy tłumnie cisnęły mu się do

głowy odległe wspomnienia z dzieciństwa, zaczynał zdawać sobie z tego sprawę. Nigdy
dotąd nie zastanawiał się nad tym. Otaczał się zawsze kolegami, prowadził życie czynne,
wychodził mu naprzeciw. Dziś nie umiał zapełnić pustki wokół siebie. Kiedy wydawało mu
się, że już „nie może być gorzej", przyszło przymusowe zamknięcie, uwięzienie. „Za życia
pogrzebany" — dźwięczało mu ciągle w uszach. Uważałby te słowa za melodramatyczne,
gdyby przeczytał je w gazecie czy książce.
Początkowo nie godził się z przegraną. Usiłował walczyć, przekopywać się przez białą
skorupę na dwór. Z wejścia do tunelu musiał od razu zrezygnować — wysokim zwałem
zasypała je burza. Śnieg naniesiony wichurą północną zbity był, zwarty, łopata go nie brała.
Rozpoczął wtedy próbę przebicia się przez dach bocznego igloo. Bitwa o wyjście tędy trwała
długo i była zaciekła. Wygrał wreszcie, wyłamał otwór, nieprzytomny ze szczęścia wysko-
czył na dwór i zatoczył się jak pijany. Pęd zadymki niczym przeogromny ciężar zwalił mu się
na ramiona, oszołomił, przygniótł do ziemi, wtłoczył z powrotem w płuca oddech, dławił. A
ttiimo to nigdy jeszcze rozfalowany wichurą mur miliardów śnieżynek nie wydawał mu się
tak przyjazny. Uczepiony liny obrosłej grubą warstwą sadzi nurkował w mroźnej bieli,
rozkoszując się wolnością.
Obserwacja ta była pierwszą i ostatnią. Wielodniowa śnieżyca

background image

uwięziła go ostatecznie, zamurowała. Zapasy nafty, zapasy żywności wszystko, co było
niezbędne do życia, pozostało na zewnątrz.

„...21 marca zostałem pogrzebany. Niczym kret muszę żyć teraz, nie pod ziemią

wprawdzie, ale pod śniegiem. Czy mnie kiedykolwiek odnajdą?... Czy ujrzę jeszcze
kiedykolwiek światło dzienne i blask gwiazd odbity od lodu? Czy zachłysnę się jeszcze
kiedyś haustem świeżeg- powietrza?

Stopa dokucza coraz bardziej, samotność w ciemności i o głodzie jest niewymownie

ciężka. I pomyśleć, że lekceważyłem sobie słowa starego Freuchena. Po samotnym
zimowaniu na krawędzi lądolodu Grenlandii pisał, że nie wolno pozostawiać w Arktyce
samotnego człowieka na okres zimy i nocy polarnej. Tam, gdzie dwu dałoby sobie jakoś
radę, jeden zginie marnie."

Z trudem tłumił w sobie uczucie zawiści na myśl o Eismitte. W odległości pięciuset

kilometrów zaledwie, w niemieckiej stacji, jasno musiało być teraz, ciepło i gwarno. Profesor
Wegener z pewnością pozostawił na pionierskie zimowanie pod lodem co najmniej dwu
obserwatorów. Byli to zapewne jego współpracownicy, obaj rokujący wielkie nadzieje,
doktorzy nauk ścisłych, Georgi i Sorge. Im z pewnością niczego nie brakowało, dopomagali
sobie w obserwacjach, w codziennej pracy, wyręczali się wzajemnie, naradzali wspólnie, gdy
nasuwały się jakieś wątpliwości. Nie wiedzieli, co to głód, co to osamotnienie. Mieli łączność
radiową ze swoją bazą West Point na zachodnim wybrzeżu wyspy. Tak, niewątpliwie ci
dadzą sobie radę, w ich pracy nie będzie żadnej luki, żadnej przerwy. Wyniki ich obserwacji
będą jedynymi, jakie otrzymają naukowcy.

Ta myśl mimo woQ napełniała goryczą.

• * *

Courtauld nie wiedział, bo i skądże mógł wiedzieć, że w stacji niemieckiej Eismitte nie

działo się tak, jak sobie wyobrażał. Zamiast dwóch ludzi zimowało tam nieprzewidzianie
trzech. Nie w ciepłym, obszernym wygodnym domku, jaki przygotowali, o którym tyle
rozpisywała się prasa całego świata, ale w głębokiej, ziejącej odwiecznym chłodem grocie,
wykutej pośpiesznie w lodowym pancerzu.

background image

Okutani po czubki nosów, po oczy, we wszystko, co tylko mieli ciepłego, marzli

potwornie w niewiarygodnie ciasnym pomieszczeniu. Minus piętnaście, minus dwadzieścia,
nieraz i minus dwadzieścia pięć stopni Celsjusza. W zgrabiałych palcach niczego nie mogli
utrzymać, rękawice darły się, wycierały, podobnie jak reszta pracowicie naprawianej odzieży.
Nie zaprzestali jednak obserwacji, nie przepuścili ani jednej, chociaż sił mieli coraz mniej.

Bez radia, bez łączności ze światem, z jedną trzecią zaledwie przewidzianych zapasów

żywności i paliwa. Bez światła nieraz, żeby zaoszczędzić nafty i świec, bez piecyka, który
złagodziłby mróz panoszący się w jamie lodowej, bez gorącej strawy najczęściej, która by ich
rozgrzała. Każdy suchar dziennej racji żywnościowej, każdy kawałek pemmikanu wydzielali
oszczędnie, skąpo i ważyli dokładnie, niemal co do grama.

Nerwy odmawiały posłuszeństwa. Czy wystarczy zapasów na trzech do końca ciężkiej

grenlandzkiej zimy? Czy przeżyją polarną noc w tych potwornych warunkach? Który z nich
ujrzy jeszcze 'kiedyś światło dnia? I czy zdoła powrócić do kraju, do życia?

Lęk przed tym, co niosły dni, przed tym złowrogim trzaskiem sklepienia, jaki

towarzyszył wolno płynącym godzinom, przed łoskotem pękającego pancerza lodowego był
nie do wytrzymania.

Nie wiedział o tym Courtauld. Nie wiedział także, że ten trzeci, doktor Loewe, nie

przewidziany w programie zimowania, nie pozostał tu dobrowolnie, że ciężkie odmrożenie
obu stóp przykuło go do mroźnej pryczy, uwięziło w tej lodowni. Cierpiał katusze wiedząc,
jakim ciężarem stał się dla współtowarzyszy niedoli, ale był bezsilny. Pragnąc uratować nogi
przed gangreną, amputowali mu palce stopy. Jedynymi narzędziami, jakie mieli do
dyspozycji w Eismitte — nożem składanym, szczypcami uniwersalnymi i piłką do cięcia
metali.

Nie wiedział, że ci trzej, pozbawieni łączności radiowej z bazą, przeżywali męki

niepokoju o los profesora. Dręczyło ich ponadto poczucie winy.

Nie wiedział, że uczestnicy niemieckiej wyprawy w bazie West Point wyczekują

nadaremnie powrotu Wegenera. Z dnia na dzień, z nocy na noc — nieświadomi tragedii, jaka
tej pamiętnej zimy rozegrała się na pancerzu lądolodu Grenlandii.

background image

Długo nikt nie znał strasznej prawdy.
Stacją Eismitte założyli Niemcy pod 70°55' Nord i 40°42* West o dwa miesiące

wcześniej niż Anglicy swój Ice Cap. Do przewiezienia składanego domku, bogatych zapasów
żywności i paliwa, wielkiej ilości instrumentów naukowych, poza dziesiątkami sań i setką
psów profesor Wegener postanowił użyć aerosań. To „cudo techniki", jak zapewniali gorąco
konstruktorzy, mogło przebyć z dużym ładunkiem odległość pięciuset kilometrów w dwie
zaledwie doby. Mogło... ale nie musiało.

Siarczysty mróz na każdym, najkrótszym nawet postoju przy- spawał duraluminium płóz

do powierzchni lodu. Odrywanie ich stało się prawdziwą męką. Nie przystosowane do pracy
w tak niskich temperaturach, silniki zawodziły nieustannie.

Parodniowa burza śnieżna zatrzymała ich ostatecznie wpół drogi. Całą dobę męczyli się

kierowcy, daremnie próbując uruchomić pojazdy. W końcu gdy śmigła obu aerosań zaczęły
młócić pracowicie powietrze, okazało się, że na tej wysokości silniki nie są w stanie poruszyć
ciężko załadowanych sań.

Przerażeni trudnościami, mrozem, ustawicznymi śnieżycami i tym ciemniejącym z dnia

na dzień niebem, kierowcy machnęli wreszcie na wszystko ręką, pozostawili aerosanie
własnemu losowi i sami co prędzej zawrócili do bazy.

Profesor nie wiedział, że do Eismitte nie dowieźli ani składanego. wygodnego domku, ani

radiostacji, ani dużego zapasu paliwa i żywności Ani butli z wodorem do napełniania
baloników pilotażowych, niezbędnych do wyznaczania szybkości i kierunku wiatrów
górnych. Tego wszystkiego, co z taką łatwością dostarczyć miały nowoczesne pojazdy.

„Jeżeli do końca października nie dostarczycie nam nafty i prowiantu, zawracamy do

bazy. Georgi i Sorge."

Ta lakoniczna notatka dwu obserwatorów, przesłana ze stacji Eismitte przez poganiacza

Eskimosa, obudziła popłoch w West Point, głównej kwaterze Wegenera. Popłoch graniczący
z przerażeniem. Czyżby cały wysiłek miał pójść na marne? Tyle trudów, tyle lat żmudnych
przygotowań!

Bez systematycznych wyników z serca lądolodu, z Eismitte, praca obu stacji

nadbrzeżnych nie mogła przynieść tych pionierskich,

background image

dawno przez nauką oczekiwanych materiałów, o jakich marzył profesor. Myliłby się jednak
ten, kto by sądził, że nie grała tu także roli zraniona boleśnie duma.

— Ci angielscy studenci — jak ironicznie nazywał wyprawę Watkinsa — te zuchwałe

żółtodzioby z pewnością nie stracą zimy — powtarzał sobie. — Ich nic nie będzie w stanie
zniechęcić, zastraszyć. Młodzi, pełni sił, zapału, obserwacje przeprowadzać będą w
najcięższych nawet warunkach. A my z całą naszą wiedzą mamy zawieść?

Profesora Wegenera niełatwo wyprowadzić z równowagi. O tym wiedzą wszyscy. Teraz

jednak nie kryje goryczy, jaką napawa go zawód, świadomość, że jego wychowankowie i
najbliżsi współpracownicy, polarnicy doświadczeni w arktycznych bojach, Georgi i Sorge,
nie sprostali zadaniu. Że bez zastanowienia, bez poczucia odpowiedzialności za zadanie,
jakiego się podjęli, grożą lekkomy-. ślnie przerwaniem obserwacji, opuszczeniem placówki.
To wprost nie do wiary! Przyznać się do klęski? Ulec? Za nić!
Pięćdziesięcioletni prawie człowiek postanawia walczyć do upadłego, o los swojej stacji.
Organizuje pośpiesznie wielką wyprawę na odsiecz tym słabym, tym chwiejnym z Eismitte i
sam staje na jej czele. Nikomu już nie wierzy.

Postawa godna najwyższego szacunku, ale gorycz zazwyczaj złym bywa doradcą.

Arktyka rządzi się odwiecznymi prawami — pora roku, zbyt późna na uciążliwy marsz przez
pustkowie lądo- lodu. Działając w myśl najszlachetniejszych pobudek profesor zapomina o
ostrożności, ufny w swe polarne doświadczenie. Nieraz był już na Grenlandii. Przed
osiemnastu laty, w 1913 roku jako uczestnik słynnej duńskiej wyprawy badawczej J. Kocha
przeszedł w poprzek północną część wyspy od wschodnich wybrzeży do zachodnich. To się
liczy.

Wegener z góry zakłada, że obecna wyprawa musi się udać, organizuje ją olbrzymim

nakładem sił i kosztów. Chociaż zdaje sobie sprawę, jakim trudnościom przyjdzie stawić
czoło, lekceważy je zaślepiony pragnieniem odrobienia, tchórzliwej jego/zdaniem decyzji
swych obserwatorów. Owej pamiętnej chwili, wyruszając z West Point, nie zastanawia się
nad skutkami swej decyzji. Nie dopuszcza do siebie zwątpienia, nie myśli, jak postąpiłby w
po

background image

dobnym przypadku Nansen czy Amundsen. Po raz pierwszy w życiu.. .

Piętnaście wyładowanych ciężko sań, półtorej setki psów i dwunastu poganiaczy

eskimoskich stanęło w najkrótszym możliwie czasie gotowych do drogi. Doktor Loewe,
który towarzyszył profesorowi, na dzień jeszcze przed wyruszeniem zaklinał go, żeby dobrze
wszystko przemyślał, zważył wszystkie za i przeciw, wysłał innych, młodszych, nie
ryzykował sam. Daremne błagania zamiast nakłonić do rozwagi, jeszcze mocniej utwierdziły
Wegene- ra w raz powziętej decyzji.

— Eismitte nie może przerwać pracy — powtarzał uparcie.

* * *

Ledwie wielka karawana oddaliła się parę kilometrów od West Point, dowódca przeżywa

radosną chwilę:

— Dziesięć dni temu na pół drogi, o dwieście kilometrów stąd minęliśmy aerosanie.

Kierowcy zapewnili, że nazajutrz dotrą do celu — mówią poganiacze zaprzęgów
powracających z Eismitte.

Radość trwa krótko.
Na pięćdziesiątym kilometrze profesor spotyka niespodziewanie kierowców.

Przemarznięci, skuleni, zniechęceni, ledwie powłóczą nogami.

— Nie da rady... Może wiosną zdołamy je uruchomić — powtarzają bezradnie.
Wiosną? Do tego właśnie nie wolno dopuścić. Trzeba co sił spieszyć do Eismitte, żeby

obserwatorzy nie zeszli tymczasem z posterunku.
^ ♦ » •

Październik to późna pora roku na lądolodzie grenlandzkim, to głęboka zima. Nawałnica

szła za nawałnicą jak wroga armia do ataku, na całe doby unieruchamiając konwój pojazdów.
Tęgi mróz palił skórę twarzy, zapierał oddech w piersi. Arktyka przestrzegała ludzi.

Alfred Wegener, jeden z najwybitniejszych geofizyków swej

background image

epoki, twórca słynnej teorii o przesuwaniu się kontynentów, był wielkiej miary naukowcem,
nie był jednak dobrym psychologiem. Pięć krzyżyków na barkach, całe lata niełatwych
doświadczeń pozwalały mu wierzyć, że w tych ciężkich warunkach zdoła dotrzeć do
Eismitte, nakłonić obserwatorów do pozostania na posterunku, własną odwagą im dodać
odwagi. I tak zapewne stałoby się, gdyby znał lepiej psychikę Eskimosów. Wielki uczony nie
zastanawiał się jednak nigdy nad zawiłościami charakteru ludów Północy. Liczył na nich,
niezdolny przewidzieć, że mogą zawieść. Nie mówił językiem poganiaczy jak admirał Peary.
Nie umiał przekonać ich, zachęcić, wyjaśnić, czemu sam, sterany latami, musi iść, czemu
innym każe zagłębiać się w to piekło, w tę pustkę nieprzyjaznego obszaru.

Lądolód — jak głosiły legendy grenlandzkie — pełen wrogich człowiekowi duchów,

dzień po dniu ostrzegał ludzi to sztormem, to nawałnicą, to szczeliną pękającą tuż przed
saniami. Od wieków nawykli do setek najrozmaitszych przesądów i tabu, Eskimosi z terenów
nadbrzeżnych nie zapuszczali się nigdy dotąd na lądolód, gdzie — jak uprzedzali szamani —
„zjada się z głodu własne psy".

Czemuż mieliby teraz ryzykować życiem dla tego obcego człowieka? Czyż nie wiedział,

że Wielką Lodową Pustynię zaludniają od niepamiętnych czasów nieubłagani wrogowie
człowieka, „simer- tsi

w

, chytre olbrzymy obdarzone wielką siłą, ciskające odłamkami skał i

lodu na odległpść kilkudziesięciu kilometrów, oraz krwiożercze „ekridit", półludzie, półpsy, i
wreszcie „ingadidet" czyhający na nieszczęsnych, którzy ośmielą się stanąć im na drodze.

Każda nowa zadymka budziła w nich zabobonny lęk, upominała, przestrzegała, żeby

cofnęli się, póki czas. Nie pomagały zwiększone w dwójnasób racje żywnościowe ani
obietnice wielokrotnie zwiększonych zarobków. Eskimos nie sięga myślą w przyszłość, żyje
dniem dzisiejszym, a te dni i noce trzaskającego mrozu, spowite nawałnicami i przerażające
martwotą, wypełnione były lękiem. Ociągali się więc łowcy, szli coraz wolniej, coraz
niechętniej. W tydzień zaledwie po opuszczeniu wybrzeża odmówili dalszego marszu. Dwa
dni stali jeszcze na miejscu, rozważali coś, debatowali między sobą. Argumenty profesora o
wzniosłych celach ekspedycji naukowej nie trafiały im do przekonania. Nie byli po prostu

background image

w stanie objąć Ich umysłem. Bali się mrozu l głodu. I lęk zwyciężył. Którejś nocy zniknęli
ukradkiem z obozowiska, jakby ich pochłonęła zadymka.

A przecież ich ziomkowie nie zwykli pozostawiać nikogo na szlaku, a przecież

dobrowolnie zagłębiali się w otchłań Nieznanego, towarzysząc Peary'emu we wszystkich
próbach zdobycia bieguna
północnego. Bo umiał do nich przemówić.
• • ♦

Cios był dotkliwy. Nieoczekiwany, groźny w skutkach, przesądził o losie trzech

samotnych ludzi na pustkowiu: profesora, jego asystenta doktora Loewe i jednego jedynego
wiernego poganiacza eskimoskiego —■ Rasmusa.

Zaledwie kilka godzin szarego światła rozjaśnia ziemię. Marsz co dzień staje się krótszy,

postoje dłuższe. Sanie z cennym ładunkiem, z żywnością, z naftą, ze wszystkim, co stanowiło
cel tej graniczącej z szaleństwem wyprawy — muszą pozostać na szlaku. Ciężka to dla
Wegenera decyzja. Z rozpaczą pitizy, jak śnieg pokrywa je białym całunem, jakby
przyjmował ofiarę. To drugi akt katastrofy. A co dalej? Iść z pustymi rękoma? Po co?
Zawrócić wpół drogi do bazy? Nie sposób. Na to nie pozwala ambicja. Wybiera to pierwsze.

Pięćset kilometrów po lodowcu wysysa z ludzi siły. W dniu, w którym osiągają wreszcie

Eismitte, słupek spirytusu w termometrze opada na koniec prawie skali, wskazując minus
sześćdziesiąt osiem stopni Celsjusza.

W lodowej jamie stacji panuje wszechwładnie mróz. Minus dwadzieścia trzy stopnie.

Obaj zaskoczeni obserwatorzy z przerażeniem patrzą na przybyłych. Nie spodziewali się ich.
Już dawno doszli do przekonania, że żywności i paliwa wystarczy im, że przebłe- dują tu
jakoś. Już dawno zapomnieli o notatce skreślonej w chwili rozpaczy. Wegener z trudem
ukrywa rozgoryczenie. Ryzykował życiem. I nie tylko własnym.

Męczarnie straszliwego marszu okazały się bezcelowe, bezuży- teczność ofiary bolesna.

Więcej — tragiczna. Rozsądek nakazywałby zimować w Eismitte, ale skąd wziąć żywności
na pięciu? I tak

background image

W południowej części horyzontu listopadowe niebo zapala się purpurą już tylko na parę

godzin. Wkrótce i ten nikły pas światła wsiąknie w czerń. Siedemnaście psów wychudłych,
przypominających bardziej szkielety niż pociągowe zwierzęta, z trudem wlecze puste prawie
sanie. Wegener wie, że ma znów przed sobą pięćset kilometrów mrozu, śnieżyc i ciemności.
Byle gwałtowniejszy ruch, byle pośliżnięcie na gładziźnie lodowca, a serce odmawia posłu-
szeństwa, to wali pośpiesznym rytmem, jakby miało rozsadzić klatkę piersiową, to znów
ustaje, szarpie atakami bólu.

Którejś nocy Wegener zasypia na zawsze. Oddany Rasmus zaszywa zwłoki w dwa

śpiwory, wbija kijki do nart w miejscu ostatniego spoczynku, zabiera notatki profesora,
wszystkie jego zapiski, do których tak wielką zmarły przywiązywał wagę, i rusza w kierunku
bazy West Point. Wie, że do celu nie dotrze, ale pragnie osiągnąć przynajmniej szlak wypraw
ratowniczych, jakie wyruszą im na pomoc, pragnie ocalić dziennik zmarłego. Jak przed laty
Jorgend Brónlund, którego sława rozeszła się szeroko po wybrzeżach Grenlandii. Ofiara
Rasmusa jest jednak daremna. Ekspedycje ratownicze nigdy nie odnalazły ani jego zwłok, ani
cennych notatek.
Nad lodowym miejscem ostatniego spoczynku Wegenera wzniesiono ogromny stalowy
krzyż. Jego śmierć nie przerwała naukowych prac wyprawy.
Latem następnego roku na Grenlandii wylądował Kurt Wegener, żeby doprowadzić do końca
dzieło starszego brata. Aerosanie stawiały nadal zacięty opór. Po upartych zmaganiach ze
złośli

musi tu pozostawić swego asystenta, ciężkie odmrożenie stóp uniemożliwia mu marsz. Ale
czy prowiantów wystarczy nawet na trzech?

Po kilku zaledwie dniach, pierwszego listopada, w pięćdziesiątą rocznicę swych urodzin,

profesor Wegener wychodzi na szlak z Eskimosem zabierając ze szczupłych zapasów stacji
sto czterdzieści kilogramów żywności i jedną bańkę nafty. Trudno wziąć mniej. Wyrusza, bo
nie ma innego wyjścia. Bo... nikt go nie zatrzymuje.

background image

wością rzeczy martwych zdołano je wreszcie uruchomić, a wówczas, jak na ironię, w
rekordowym czasie jednej zaledwie doby przewiozły do Eismitte brakujący sprzęt.

Pierwsze pomiary grubości lodu przeprowadzone metodą sejsmiczną przyniosły wyniki

rewelacyjne, takie, jakich oczekiwał profesor Alfred Wegener. Pod stacją położoną na
wysokości prawie trzech tysięcy metrów nad poziomem morza grubość lodu sięgała dwu
tysięcy.
* * •

Nie wiedział o tragedii Wegenera Courtauld. Czyż mógł przypuszczać, że nim w grudniu

dotarł do Ice Cap, lądolód zdążył pochłonąć już dwie ofiary? Nie przejąłby się zapewne tą
wiadomością, tak jak nie przejmował się grozą własnej sytuacji. Nie obchodziło go już nic.
Zobojętniał na wszystko.

Piąty tydzień dobiegał końca od chwili, kiedy po raz ostatni widział światło dzienne. Dni

wlokły się za dniami, wypełnione bólem i zwątpieniem. Życie uchodziło z niego, wyciekało
powoli, kropla po kropli, jak woda wysącza się z pękniętego dzbana. Nie czuł głodu, nie miał
chęci poruszyć się. Przekroczył po prostu kres ludzkiej wytrzymałości. Stępionego umysłu
nie nachodziły wspomnienia, nie dręczyła gorycz ani zawiść. Odszedł gdzieś także lęk przed
tym, co niesie przyszłość. Nie oczekiwał już niczego, niczego się nie spodziewał, nie bronił
przed śmiercią. Wiedział, że
krąży wokół, cierpliwa, nieustępliwa, nieuclironna.
« * *

Wstał ostry wiatr, przetarł niebo, wymiótł je z chmur. Mróz tężał. Gino Watkins pełen

mimowolnej nienawiści patrzył na śnieżną, ciągnącą się po horyzont równinę. Złudą była,
oszustwem ta rozmigotana w majowym słońcu tysiącem iskierek, ziejąca bielą, jakby
wchłonęła w siebie cały blask wiosennego słońca. Wiedział już teraz, że wystarczy jeden
nieopatrzny krok, żeby zapaść się w szczelinę bez dna, niespodziewanie natknąć na jakiś
wzgórek, który uwięzi krok zwałami sypkiego puchu, wiedział, że cała ta

background image

gładzizna lądolodu jest zdradliwa. I jak tu pod piekielnie ciężką, puszystą na pozór tylko
pokrywą odnaleźć stację, najmniejszy choćby ślad stacji? Ile przecierpieć musiał Aug?

Wzdrygnął się mimo woli. Zdał sobie sprawę, że myśli o przyjacielu w czasie przeszłym,

że nie zalicza go już do świata żywych. Czyż mogło być zresztą inaczej? W lutym z pokładu
niewielkiego samolotu wysłanego na zwiad z nadbrzeżnej bazy pilot nie dostrzegł żadnych
śladów Ice Cap. Jakby wszystkie budynki stacji wchłonął lód. W marcu wyprawa ratownicza
przeczesywała starannie cały teren. I także zawróciła z niczym.

Nie rezygnował. Na upór przyrody odpowiadał człowieczym uporem. Wyczekiwał tylko

odpowiedniej chwili, żeby na nowo wyruszyć na poszukiwania. Za wszelką cenę postanowił
odnaleźć stację. Chociaż nie wiedział, jak tego dokonać.

Z gwizdów i trzasków radioodbiornika operator wychwycił wreszcie oczekiwany sygnał.

Monotonne dźwięki noniusza czasowego były ostatnią nadzieją Watkinsa. Mając dokładny
czas, mógł obliczyć długość i szerokość geograficzną, umiejscowić dokładnie położenie Ice
Cap na tej bezlitosnej równinie. Zabrał ze sobą najlepszego nawigatora wyprawy.
Poprzedniego dnia wyliczyli obaj, że dotarli już na odległość trzech i pół kilometra od stacji.
Gwałtowna nawałnica śnieżna zatrzymała ich prawie całą dobę. Jak wyroku oczekiwał teraz
wyników obliczeń astronomicznych.

— Mam! — usłyszał wreszcie rozgorączkowany głos. — To tu! Najdalej o pół kilometra

na prawo musi być namiot. — I serce ścisnął mu żal. Nawigator nie powiedział: „tu musi być
Aug". A więc i on zwątpił.

— Przekopiemy te pół kilometra w razie potrzeby, piędź po piędzi — zakomenderował

w odpowiedzi.

Nie miał już czucia w rękach mocno dzierżących uchwyt łopaty podnoszącej się i

opadającej niestrudzenie, kiedy na roziskrzonej słońcem bieli dojrzał wreszcie ciemną,
ledwie dostrzegalną rysę. Dopadł jej błyskawicznie. Gorączkowo rozkopywał śnieg, rozory-
wal skorupę lodu stwardniałą wokół cokołu mosiężnej rury wentylacyjnej, wmontowanej w
dach namiotu.

— Aug! — krzyczał co sił w płucach nachylony nad przymar- zniętym wylotem

background image

f Biła z niego cisza.

— Aug, AugI — powtarzał rozpaczliwie, przyciskając ucho do otworu. Zamienił się cały

w słuch, rozdygotany z podniecenia. Z mroźnej ciemnoćci starał się wyłowić jakiś dźwięk,
jakiś szelest, jakiś ruch.

— Żyje! — wrzasnął wreszcie nieludzkim głosem.
Pod warstwą brudu wyostrzone rysy, policzki koloru popiołu pokryte zmierzwionym

zarostem. Z trudem unoszą się obrzmiałe powieki. Światło boleśnie razi. Mróz wąską strugą
świeżego powietrza pali twarz, wpełza pod śpiwór.

Courtauld przymknął oczy, nim pojął, że przekopali się do niego w końcu, że go

uratowali. Nie cieszył się, nie potrafił. Sam nie wiedział, kiedy ogarnęła go śmiertelna
obojętność. Zbyt wiele razy przeżywał radość ocalenia i gorycz zawodu. Pragnął jednego —
spokoju. Za wszelką cenę spokoju. Poczuł niechęć do tych, co wyrwali go z odrętwienia,
zmuszali do wysiłku. Kim by nie byli, nie był ich ciekaw.

Długa chwila minęła, nim ocknął się znowu, nim pojął, że wszystko, co przecierpiał, było

poza nim, że to koniec samotności pod tonami śniegu.

— Aug... Aug... — dobiegał go jak przez mgłę zdławiony wzruszeniem głos Watkinsa,

budził z odrętwienia, przywoływał do życia. A kiedy poczuł ciężar mocnej przyjaznej dłoni
na ramieniu, ogarnęła go fala bezrozumnej radości.

Stara to prawda, że kto choćby raz zakosztował walki z samym sobą, z własną słabością

w surowej scenerii białych szlaków — jest stracony.

Augustin Courtauld nie dotrzymał przysięgi i powrócił do Arktyki, chociaż osaczyła go

najstraszliwszą samotnością, z której ledwie uszedł z życiem. Nie sam. Powrócił ze swoją
dziewczyną, do której tęsknił, w którą zwątpił w chwili rozpaczy, z którą tyle-

background image

kroć żegnał się w białym grobowcu. I razem z nią, mimo kilku amputowanych palców
odmrożonej stopy, zdobywał górskie szczyty Grenlandii. Pragnienie sprawdzenia swych
możliwości, zwycięstwa nad wrogiem silniejsze było niż groza wspomnień.

Powrócił tu także po paru latach z nową wyprawą badawczą jego wybawca, Gino

Watkins. On także nie umiał już żyć zwykłym życiem. Ekspedycje polarne stały się jego
żywiołem. Powracał z jednej, by wyruszyć na następną. Czas zuchwałych arktycznych prób
nie nauczył go jednak praw walki z zasadzkami, w jakie wciąga człowieka Daleka Północ.
Przedsiębiorczy, zuchwały, zlekceważył kiedyś lekkomyślnie rady Eskimosów i zbyt blisko
podpłynął pod czoło lodowca. Tysiące ton runęły lawiną na kruchą łupinkę kajaka.

Nową ofiarę przyjęła Arktyka ogłuszającym hukiem, jakby setką honorowych salw.

background image

LĄDOLÓD BRONI SIĘ PRZED ŚMIAŁYMI
Po roziskrzonej słońcem równinie jak po lśniącym bielą obrusie rozesłanym na stole-gigancie
pełzną mozolnie, powoli, jeden za drugim maleńkie, czerwone pojazdy. Cała karawana. To
nikną z oczu w sypkim wirze śniegu podrywanego z ziemi wichurą, jakby wsiąkały w
pustkowie, to znów przeczekawszy zawieję wyłaniają się ze srebrnej kurzawy i ciągną
uparcie dalej.

Monotonny huk silnika pracującego na pełnych obrotach niesie się daleko po lodzie w

krystalicznym powietrzu. I milknie raptem, jakby zagłuszony, wchłonięty jękliwym
lamentem wiatru. Smuga niebieskiego dymu wytryskająca z rury tłumika ściele się jeszcze
chwilę po ziemi. Trzaskowi otwieranych gwałtownie drzwiczek pojazdu towarzyszy potok
siarczystych przekleństw.

— Znów ta cholerna lewa gąsienica! — powtarza z pasją zachrypły głos. Mechanik z

trudem gramoli się z wnętrza wozu, bezradnie rozkłada ręce.

Spoza ściany śnieżnego pyłu, z metalicznym chrzęstem wytaczają się dwa stalowe wozy

holujące załadowane sanie. Zatroskani patrzą uczestnicy wyprawy na porwane, poszarpane
taśmy gąsienicy. Która to z kolei? Ciężka trasa po białym pancerzu wypełniającym wnętrze
Grenlandii wszystkim dała się już we znaki. I ludziom, i maszynom. Ale tam gdzie maszyna
odmawia posłuszeństwa, człowiek musi wytrwać.

Ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów dzieli polarników od punktu wyjścia, od

zachodnich wybrzeży wyspy. Do celu, do środka lodowego płaskowyża pozostało niecałe
dwieście. Tam powstać ma Station Centrale, badawcza stacja francuska. Każdy dzień, każda
niemal godziną stają się cenne w przededniu nadchodzącej zimy. „Rozpocznie się szybko
tego roku, spieszcie" — uprzedzali

background image

Eskimosi. A oni wiedzą. Potrafią przewidzieć pogodę po setkach niedostrzegalnych znaków.

—Nic z tej gąsienicy nie będzie, szefie! — krzyczy mechanik po krótkich' oględzinach.

— Nawalała mi co najmniej dwanaście razy. Nie nadaje się do niczego! O częściach
zapasowych nawet nie mam co marzyć, poszły wszystkie.

—A nie lepiej pozostawić ten wóz i sanie, przerzucić, co się da, na inne i jechać dalej? —

radzi drugi mechanik.

— Zostawić sanie? Czyś ty oszalał? Wybij to sobie z głowy. W ciągu miesiąca stacja

musi być zmontowana, obserwacje rozpoczęte!

Głos dowódcy ekspedycji, Paul Emile Victora, stanowczy jest i zdecydowany, spojrzenie,

jakim obrzuca mechanika, piorunujące. Sytuacja jest niełatwa, któż o tym wie lepiej niż on,
ale nie katastrofalna. Nikt nie domyśla się jeszcze, jakie niespodzianki szykuje ludziom
Grenlandia. Za wszelką cenę trzeba przeć naprzód.

— Dawać telegrafistę! — rzuca energicznie.
Na chóralny krzyk: „radio!" — z zamkniętej szczelnie przyczepy wyskakuje opatulona w

futra postać.

—Nawiąż natychmiast łączność z Paryżem! Muszą bezzwłocznie zorganizować zrzuty

brakujących części — Victor mówi rad z wrażenia, nie zwracając pozornie uwagi na
osłupienie wszystkich.

Uczestnicy wyprawy popatrują jeden na drugiego nie kryjąc zdumienia. Czyżby się

przesłyszeli? Milczą, jakby nie mogli uwierzyć własnym uszom. Zrzuty? I to
„bezzwłocznie"? Czyż to możliwe, osiągalne? Tu, w samym sercu grenlandzkiego lądolodu,
w odległości ponad trzy tysiące kilometrów w linii prostej od stolicy Francji? Nigdy dotąd
żadna ekspedycja nie próbowała korzystać z takich dobrodziejstw nowoczesności.

— Podać dokładny wykaz braków, o niczym nie zapomnieć — upomina Paul Emile

Victor. Doświadczony, przewidujący, przygotowując ekspedycję musiał wziąć pod uwagę i
tę możliwość, ale nie zdradził się przed innymi.

„...Czyżby więc to straszliwe pustkowie, ta samotność, jaka nas przytłacza, były

nieprawdą? Niewiarygodne! W ostateczności mogliśmy przecież pozostawić tu wozy i
próbować dotrzeć do celu

background image

pieszo, jak tylu innych przed nami. Tak, ale dotrzeć z pustymi dłońmi? Dość przypomnieć
tragedię Wegenera, uświadomić sobie, co przeżywał i jaką cenę zapłacił — notuje w
dzienniku podróży meteorolog wyprawy.

...Cały dzień mija, nim zrozumiem, nim przywyknę do myśli, że w gruncie rzeczy tak

łatwo jest nam dopomóc. Wystarczy po prostu cierpliwie czekać. Spróbujmy! A nuż się uda ?
Rozbijamy namioty.

Od kilku godzin nasz radiotelegrafista jest w stałej łączności z Francją. Mijają kwadranse

za kwadransami, a każdy dłuży się w nieskończoność. Czyżby nadzieja okazała się
przedwczesna? Sypią się wreszcie komunikaty:

— Za dwie minuty samolot startuje z Paryża. Liberator LB-3Ó.I
— Wystartował.
I znów mija parę godzin niespokojnego wyczekiwania.
—• Wylądował w Keflavik na Islandii — melduje telegrafista.
Tak, ale czy dotrze szczęśliwie do nas? Czas wlecze się nieznośnie.
Noc mroźna, lodowata. Owinięci w śpiwory przygotowujemy posiłek i parząc sobie palce

o metal przemarzniętych puszek otwieramy je niezdarnie, pospiesznie, przejęci myślą o
czekającym nas zrzucie. W garnku wolniej chyba niż zwykle topnieją odłamki lodu. Raz
jeszcze rejestruję w myśli wszystkie przeciwności, jakie samolot może napotkać na swej
trasie. Jest ich mnóstwo. Wydają mi się nie do przezwyciężenia. Wciąż jeszcze nie mogę
uwierzyć. Na trasie pogoda fatalna, niski pułap, u nas zamglone słońce dnia polarnego. Jak na
tej niezmierzonej bieli odnaleźć maleńkie ciemne punkciki, nasz konwój?...

Z zamyślenia wyrywa mnie raptem energiczny głos Victora:
— Będą za pół godziny!
Rzut oka na zegarek i w jednej chwili w namiocie meteo wszystko jest do góry nogami.

Szukam nadaremnie skarpetek, parzę sobie usta gorącą czekoladą, jednocześnie, walczę z
barometrem. Pilot Liberatora żąda, żeby natychmiast podać mu ciśnienie.

Na zewnątrz bałagan nie z tej ziemi. Obydwa nasze wozy kreślą na śniegu długie ślady.

Świece dymne ciemnymi smugami kła-

background image

dą się na niebie. Przez uchylone drzwi wozu radiowego słychać wreszcie upragniony krzyk:

— Są, zobaczyli nasi
Z oczyma wlepionymi w górę zamieramy bez tchu. Na oślepiającej zamgloną bielą

kopule niebios błyska raptownie srebrem jakiś punkt. Rośnie w oczach, opada w dół, zatacza
wielkie kręgi, wypełnia nad nami cały firmament. Zasobniki z żywnością, kanistry całymi
gronami odrywają się od kadłuba, walą w dół, toczą się już po ziemi w obłokach śniegu.
Zawisłe wysoko nad nami gąsienice kołyszą się majestatycznie w powietrzu, spadochrony
rozpłaszczają się już na lądzie, nakrywając zrzuty olbrzymimi barwnymi parasolami.

Martwa biel ożywa dziesiątkami kolorowych plam. Z wozu radiowego słyszymy głosy

tych z Liberatora. Życzliwe, serdeczne, bliskie i dalekie zarazem — głosy ze świata, który
przestał już być naszym światem.

Piloci podżartowują sobie, opowiadają pośpiesznie ostatnie nowinki z Francji, chwalą się,

radzi — jak i my — z mistrzowskiego wyczynu. Losu nie należy jednak wyzywać. Muszą
czym prędzej odlecieć w powrotny rejs. Jeszcze chwila, ogłuszający ryk czterech silników i
Liberator przetacza się ciężko nad nami, mknie w górę, maleje i wsiąka w wyblakły do
białości błękit arktycznego nieba.
...Nastrój wyśmienity. Rozpromieniony szef oświadcza, że następnym razem zażąda w
zrzucie świeżej sałaty, takiej chrupkiej, nie zwiędniętej. Rozpiera go duma — cóż tu
ukrywać?»To żaden problem!* —• mówi. I nawet nie wyobraża sobie, jak jego zwięzłe,
ulubione powiedzonko, dodaje nam sił. Nie tylko teraz, ale i później, kiedy zostaniemy już
samotni na lodowym płaskowyżu, kiedy niejedna chwila zaciąży na piersi niczym
przysłowiowy głaz.
..iMechanicy uwijają się co sił. Zapomnieli o zniechęceniu, o rozpaczy. Wozy na nowych
gąsienicach posłusznie rwą naprzód, słońce wychyla się raptem zza mgły, czujemy się
raźniej. I wszystko naraz staje się zupełnie proste. Jakże łatwo zapomina się ciężkie chwile!
W radosnym nastroju pożeramy teraz kilometr za kilometrem.

background image

Nie minęły trzy doby, a w dniu 17 lipca 1949 roku docieramy w pobliże miejsca, w którym
przed laty lód pochłonął Eismitte Wegenera." -

Pomoc z powietrza zawezwana przez radio? Zrzuty w ciągu paru zaledwie godzin w

samym sercu Grenlandii? Dzisiaj, kiedy ponad dwadzieścia lat dzieli nas od pionierskiej
francuskiej ekspedycji, wydaje się to każdemu oczywiste, proste, logiczne. Ilu jednak lat
żmudnych prac, jakiego doświadczenia, ilu trudów wymagała wtedy organizacja takiej
wyprawy! Nie mówiąc już o postępie techniki, jak trudno było dobrać ludzi, znaleźć tych, co
odważyliby się wziąć na swe barki ciężar odpowiedzialności? O wszystkim pomyśleć,
wszystko przewidzieć, wszystko przygotować.

Takim człowiekiem był we Francji Paul Emile Victor, jeden z tych, którzy potrafili

młodzieńcze marzenia przekuwać w czyn. Nieustępliwie i wytrwale.

W pokoiku na poddaszu, od podłogi po sufit zawalonym podróżniczymi książkami i

dziennikami okrętowymi pierwszych wielkich odkrywców, piętnastoletni chłopak cierpliwie
oznaczał krzyżykami na mapie te miejsca, do których poprzysięgał sobie dotrzeć w
przyszłości. Odległe od rodzinnych Gór Jurajskich, fascynowały magią egzotyki. Point
BarrOw, Hudson Bay, Great Lake Bear i Thule, i Terre Adelie... Jeden zakrzepły w lód
kraniec Ziemi na spowitym we mgły Północnym Oceanie Lodowatym i drugi — odległy o
przeszło dwadzieścia tysięcy kilometrów w linii prostej, na płaskowyżu olbrzymiego
tajemniczego podówczas jeszcze kontynentu — Antarktydy. A pośrodku nęciły i przyzywały
wyobraźnię zagubione w bezmiarach błękitu południowego Pacyfiku koralowe wysepki:
Tahiti, Moorea, Bora-Bora. Zasięg marzeń — olbrzymi, pułap marzeń — wysoki, wybór —
niełatwy.

Bogata wyobraźnia podszeptywała fascynujące obrazy. Raz, ubrany w futra, pędził w

zamieci śladami białego niedźwiedzia,

background image

odkrywa! skute lodem wyspy zagubione na nieznanych polarnych morzach, kiedy indziej, na
wpół nagi, z dziobu smukłej pirogi, z trójzębem w dłoni, wypatrywał lśnienia łuski rybiej
wśród fal Oceanu Spokojnego.

Mijały lata. Szaleńcze marzenia nastolatków potrafią nieraz góry poruszyć. Paul Emile

Victor słowa dotrzymał. Był wszędzie tam, gdzie postanowił, ale przewiewny bungalow na
wyzłoconej słońcem plaży Pacyfiku, z werandą krytą liśćmi pandanusa, rzadko kiedy gości
swego właściciela. Niełatwo także spotkać go w Paryżu, w siedzibie „Exp6ditions Polaires
Franęaises" — instytucji, którą stworzył i która rokrocznie, od lat ponad dwudziestu wysyła
na oba bieguny Ziemi polarne wyprawy badawcze. Takiego bowiem wyboru dokonał, taki
kształt przybrały w końcu marzenia młodzieńcze wykarmione literaturą podróżniczą i
przygodową. Literaturą faktu i czynu.

Siedziba „Expćditicxns Polaires Franęaises" na skraju Lasku Bu- lońskiego w Paryżu

przypomina mocno osiadły w morzu ajsberg. Jedna trzecia zaledwie budynku wystaje ponad
powierzchnię, reszta, solidna podstawa zagłębiona nie w morzu, lecz w ziemi — serce
instytucji — to dwa piętra przestronnych wysokich piwnic, po sufit wypełnionych
najnowocześniejszym sprzętem technicznym.

Na samym dole stoją szeregami wozy na gąsienicach, pojazdy terenowe i

najrozmaitszego typu sanie, od ciężkich, ogromnych do najlżejszych. Na półkach piętrzą się
nieprzebrane skarby części zapasowych. W następnych pomieszczeniach wieszaki pomieścić
nie mogą odzieży polarnej i polarnej bielizny. Oddzielne sale zawierają składy obuwia:
miękkie futrzane i filcowe na drewnianych podeszwach, wysokie po uda, według
eskimoskich wzorów, niskie, typu narciarek lub ocieplane wielowarstwowymi podkładami do
dłuższych marszów podczas dużych mrozów. Dwie duże izby zastawione tysiącami
drobiazgów osobistego ekwipunku przykuwają wzrok pomysłowością i techniką wykonania
— od różnego typu okularów przeciwsłonecznych po dziesiątki rękawic i noży, w jakie
Arktyka każe uzbroić się człowiekowi.

Pakownia mieści się o piętro wyżej. Zamiast papieru używa się tu tworzyw sztucznych, a

sznurek zastępują najrozmaitszego ro-

background image

dzaju taśmy-lepce. Kiedy przekonano się, że blaszane puszki z konserwami ulegają łatwo
korozji w przesyconych solą morską, wilgotnych składach przybrzeżnych, zaczęto je
pakować w worki z polisteronu, hermetycznie zamykane po odpompowaniu powietrza.
Celem lepszej konserwacji takich produktów, jak jarzyny, owoce,, a nawet świeży chleb,
plastykowe torby napełnia się azotem.

W oparciu o doświadczenia własnych i nie własnych wypraw specjaliści opracowali w

laboratorium urozmaicone i wysoko kaloryczne zestawy żywnościowe dla stacji stałych i
ekspedycji ruchomych. Na półkach nie brak nawet blaszanych pudełek wykładanych od
wewnątrz specjalną masą, żeby wino nie traciło zapachu.

Dalej, w nieskazitelnej bieli klimatyzowanego pomieszczenia znajdują się zestawy

medyczne na wszystkie możliwe okazje. Obok stalowe segregatory — archiwum instytucji
—>- skupiają ważne dokumenty: oryginały dzienników podróży poszczególnych wypraw i
taśmy samopiszących przyrządów. Wiele miejsca zajmuje także fototeka, w której w
tysiącach, w dziesiątkach tysięcy zdjęć zamknięte jest całe surowe piękno i groza obu
krańców naszej planety.

Część naziemna budynku to biura, pracownie naukowe i bogata biblioteka. Można w niej

znaleźć — podobnie jak w największych polarnych instytucjach Leningradu, Oslo,
Cambridge czy Montrealu — i te najstarsze wydania, najrzadsze, o pożółkłych od lat kartach
białe kruki polarnej literatury, i te najnowocześniejsze, w nie kończących się kolumnach cyfr
zawierające klucz do wielu tajemnic Arktyki i Antarktydy.

Setki skrzyń, worów, beczek czekają na załadunek na Daleką Północ lub Dalekie

Południe Ziemi. Ledwie jedna ekspedycja zdąży powrócić z Grenlandii, już wrą
gorączkowym tempem przygotowania do następnej, która popłynie w odwrotnym kierunku,
do Ziemi Adeli na Szóstym Kontynencie.

Gdzież można więc w końcu spotkać niestrudzonego organizatora? Odpowiedź niełatwa.

Podczas dnia polarnego, podczas letniej pory półkuli północnej — na lądolodzie Grenlandii,
dokąd od dwu dziesiątków lat Paul Emile Yictor nie tylko wysyła, ale sam pro-

background image

wadzi wyprawy badawcze. Zimą — na Szóstym Kontynencie. Tam w pełni antarktycznego
lata południowej półkuli odwiedza stacje polarne, które zawdzięczają mu swóje istnienie.
Co roku z imponującym rozmachem na obu podbiegunowych obszarach wprowadza wszelkie
ulepszenia, na jakie zezwala postęp techniczny, poszerza zasięg badań. W kraju walczy
zacięcie o fundusze, porywa swoim zapałem dziesiątki młodych, setki młodych, którzy jak on
umieli znaleźć swoje miejsce na ziemi w twórczej, pożytecznej pracy dla nauki.

Początki nie były łatwe. Zgodnie z wolą ojca młody Paul Emile zdobył tytuł inżyniera.

Jak sam przyznaje, zawód ten znakomicie przydał mu się później przy zakładaniu pierwszych
stacji polarnych, pionierskich, jakie trzeba było organizować od podstaw, „z niczego", gdzie
każdy uczestnik wyprawy musiał wszystko umieć: naprawić instalację elektryczną czy aparat
rentgenowski, prać i łatać bieliznę, gotować i ustawić maszt radiostacji uszkodzony
sztormem. Samemu — nie oglądając się na innych — usunąć tysiące i jedną przeszkodę.
Technika nie wystarczała jednak Victorowi, nie zaspokajała jego wewnętrznych potrzeb,
szukał więc dalej swej drogi. Ukończył studia humanistyczne, później etnografię. Niczego
nigdy nie pozostawiał w życiu przypadkowi, nie czekając bezczynnie, co przyniesie mu w
darze los, lecz wychodził mu naprzeciw.

W roku 1933 we Francuskiej Akademii Marynarki odbył rozmowę z wielkim badaczem,

bożyszczem jego dzieciństwa, Jean Charcotem, opromienionym sławą polarnych osiągnięć.
Rozmowa ta zadecydowała o przyszłości Victora.

„...Kiedy stanąłem przed komandorem, długo nie mogłem wy-' dobyć z siebie pierwszych

słów — opowiada.

— Nasze zbiory eskimoskie w Muzeum Człowieka z zachodniego wybrzeża Grenlandii

są nader skromne — zacząłem wreszcie. sgS Niewiele dotąd wiemy z punktu widzenia
etnografii i antropologii, jak stwierdziłem podczas moich studiów, o obyczajach ginących
plemion grenlandzkich...

W zaciśniętym gardle czułem dziwną suchość. Decydował się mój los, a ja temu

wielkiemu człowiekowi opowiadałem jakieś banały. Zebrałem się więc na odwagę i
wykrztusiłem:

background image

— Pozwalam sobie więc prosić pana, komandorze, żeby pan zechciał zabrać mnie ze

sobą na Grenlandię. Pragnąłbym pozostać w Angmassalik cały rok, żeby uzupełnić zbiory i
przeprowadzić badania etnograficzne.

Ucisk w gardle stawał się nie do zniesienia. Umilkłem. Zamajaczyła mi na moment przed

oczyma sylwetka owianego romantyką antarktycznych rejsów Pourąuoi pasł statku, którego
losami kierował komandor Charcot... Trzy wysokie maszty, smukły, zuchwały dziób,
bocianie gniazdo rysujące się wyrazistą czernią niczym chińskie cienie na tle purpury słońca
zapadającego w Atlantyk. Takim go ujrzałem przed laty, to było dawno, ale ten obraz
głęboko wrył mi się w pamięć.

Wokół nas pod wyniosłym sklepieniem czcigodnego gmachu panował ożywiony ruch.

Jacyś dostojni panowie w mundurach admiralskich wiedli gorące dysputy, wchodzili,
wychodzili, ale dla mnie nie istniało nic poza tymi lekko przygarbionymi ramionami, poza tą
energiczną, surową twarzą, na której życie wyryło niezatarte ślady, poza tym uważnym
spojrzeniem dobrych oczu. Przemknął przez nie wreszcie jakby cień uśmiechu. Zamarłem w
oczekiwaniu. Charcot nie spuszczając ze mnie wzroku powiedział po prostu:

— Zgoda, chłopcze."

* • •

W kilka tygodni później Paul Emile Victor wraz z trzema towarzyszami płynął

wymarzonym Pourąuói pas? na Daleką Północ, do wschodnich wybrzeży Grenlandii. Po roku
wracał do Francji przywożąc cenne materiały etnograficzne, skrzynie odzieży eskimoskiej,
rzeźb w kamieniu, rysunków na kości, dwieście kilkadziesiąt nagrań starych legend i pieśni,
ponad osiemset zanotowanych na płytach rozmów i opowiadań, jakie zgodnie z
przyrzeczeniem wzbogaciły zbiory Muzeum Człowieka w Paryżu.

Z pierwszej wyprawy grenlandzkiej przywiózł zarazem coś nieporównanie bardziej

cennego — świadomość, że spełnienie młodzieńczych marzeń nie zawiodło jego nadziei. I tę
niewytłumaczalną tęsknotę za światem, za ludźmi lodowych pustkowi, jaką zwykło się
nazywać bakcylem polarnym. Wiedział, był pewien,

background image

że powróci tam jeszcze nieraz, że uczyni wszystko, co będzie w jego mocy, żeby powrócić.

Tak się też stało. W dwa lata później Victor organizuje następną wyprawę grenlandzką.

Tym razem jest to pionierski marsz na przełaj wyspy, od brzegów zachodnich do
wschodnich. Siedemset kilometrów po pustkowiu piaskowyża lodowego. Walka z psimi
zaprzęgami, z mrozem, ze śnieżycą, z wichurą przekraczającą niekiedy sto trzydzieści
kilometrów na godzinę — nie odstraszyły go. Zrozumiał, że Roald Amundsen miał rację
powtarzając: „Przygotować się należycie do polarnictwa można tylko na polarnych ob-
szarach".

Upajające uczucie zwycięstwa nad przeszkodami i nad samym sobą pogłębiała jeszcze

świadomość, że te nie zbadane obszary, to prawdziwa kopalnia odpowiedzi na dziesiątki, na
setki pytań z dziejów naszej Ziemi, niezmierzone bogactwo zadań naukowych stających
przed człowiekiem, który pragnie wciąż wiedzieć więcej. Grenlandia obudziła w Victorze
pasję badacza, podobnie jak ongiś białe plamy na sztywnym pergaminie starych map
spędzały sen z powiek pierwszych wielkich odkrywców nieznanych mórz i lądów.

Gdy pod koniec arktycznego lata do Angmassalik wpływa Pour- quoi pas?, żeby zabrać

uczestników marszu do kraju, Victor oświadcza, że postanowił pozostać i przeżyć sam jedną
jeszcze zimę wśród Eskimosów. Ściskając na pożegnanie dłoń komandora Char- cot, dzięki
któremu wszedł w świat lodu, nie przeczuwa, że nigdy więcej nie zobaczy już tego
niezwykłego człowieka.

W jakiś czas później porwany cyklonem Pourąuoi pas?, rzucony na rafy, zmiażdżony

potężnym wybuchem furii morza, tonie przy brzegach Islandii. W katastrofie śmiercią
marynarza ginie duma Francji, komandor Charcot, i trzydziestu ludzi załogi. Z życiem
uchodzi jeden tylko —| starszy sternik Le Gonidec.
• • *
„...Rok spędzony w rodzinie eskimoskiej, która przyjęła mnie jak syna, był czymś znacznie
więcej w moim życiu niż wzbogaceniem i pogłębieniem studiów etnograficznych —
wspomina ,Vic-

background image

tor. — Tam dopiero zrozumiałem .cały sens tej wiedzy na pozór suchej, w rzeczywistości
pasjonującej, jaka sięga głęboko do ludzkiej duszy. Żaden misjonarz, żaden lekarz nie ma
sposobności tak wiele widzieć, zrozumieć i odczuć jak ja, jedyny Europejczyk na wschodnich
wybrzeżach Grenlandii. Europejczyk? Nie, to niewłaściwe określenie, czułem się znacznie
bardziej Eskimosem niż sami Eskimosi. Pełnymi garściami czerpałem ich życie we
wszystkich jego przejawach. Każdy ich gest, odezwanie się, każdy ich czyn dorzucał jakąś
cenną cegiełkę do tej wielkiej księgi historii kultury człowieka. Razem z nimi przeżywałem
błogostan sytego żołądka i cierpiałem głód... Ich troski i radości stały się moimi, wśród nich
odnalazłem radość poszukiwań i odkryć — sens życia. Nauczyłem się myśleć i rozumować
jak prymitywny człowiek, tą mądrością o ileż głębszą, bo bliższą praw przyrody niż nasza...
Zrozumiałem wśród nich, co znaczy w pełnym, znaczeniu tego słowa kochać i być
kochanym. Nigdy nie czułem się samotny. Byłem po prostu jednym z nich. I to dawało mi
poczucie takiego spokoju, jakiego nie zaznałem nigdy i nigdzie indziej..."

Po powrocie z Grenlandii pełen młodzieńczego zapału Victor projektuje następną polarną

wyprawę. Oblicza, jaki ekwipunek zabrać, jaką żywność, wyznacza szczegółowo na mapie
trasę marszu, miejsce stacji badawczej, którą projektuje założyć na lądolo- dzie nie opodal
dawnego Eismitte Wegenera, żeby utrzymać ciągłość badań z takim uporem
przeprowadzanych przez Niemców przed dwoma dziesiątkami lat. Nie przerażają go długie
kolumny cyfr. Funduszów nie ma, ale wierzy, że je zdobędzie. Nieraz przywołuje na pamięć
słowa Charcota: „Nigdy nie tracić nadziei, nigdy nie ustąpić z raz obranej drogi".

Wybuch drugiej wojny światowej kładzie brutalnie kres wszelkim projektom. Victor

krótko walczy na ziemi ojczystej. Los rzuca go do Stanów Zjednoczonych, które podówczas
jeszcze nie biorąc udziału w wojnie organizują techniczną pomoc dla Europy.

Samoloty bojowe i transportowe lecieć muszą ponad pustkowiem tundry — Alaski,

Kanady, Labradoru, ponad lodowym pancerzem Grenlandii. Daleka to droga i niebezpieczna.
Silniki maszyn, genialnie pomyślane przez konstruktorów i świetnie wykonane, czasem
zawodzą. Najdrobniejszy defekt może pociągnąć za

background image

sobą konieczność przymusowego lądowania na pustynnych obszarach Dalekiej Północy. Nie
zbadanych, nie naniesionych na mapy. Lądowanie kończy się zazwyczaj tragicznie dla tych
nawet załóg, którym udało się dotknąć szczęśliwie matki Ziemi.

Dowództwo Stanów Zjednoczonych decyduje się wreszcie utworzyć specjalne jednostki

ratownicze lotniczo-desantowe. Obowiązkiem ich jest odszukiwanie rozbitków i udzielenie
im pomocy. Na kierownika tej akcji ratowniczej zostaje powołany Paul Emile Victor, który w
czasie wojny zaciągnął się do lotnictwa amerykańskiego jako zwykły szeregowiec. Nietrudno
sobie wyobrazić, z jaką pasją poświęca się teraz pracy, jak wyładowuje w niej całą swą
niespożytą energię, jak wreszcie szuka w niej zapomnienia. Musi otrząsnąć się z depresji
wywołanej klęską militarną Francji. Nie zawsze łatwo walczyć o swoją ojczyznę — na obcej
ziemi.

Do powstających jednostek polarnej służby ratowniczej Vic- tor sam dobiera ludzi i

sprzęt, pisze instrukcję za instrukcją dla pilotów, dla nawigatorów, dla żołnierzy, którzy będą
pracować w Arktyce. Ślęczy sam nad spisami żywności i sprzętu, dopilnowuje także
wykonania pojemników własnego pomysłu. Wprowadza w życie projekt zrzucania ich — w
niektórych przypadkach bez spadochronów z maszyn lecących nisko, tuż nad ziemią. Praca
pożyteczna, niezbędna, odpowiedzialna — pochłania czas i myśl, pozwala zapomnieć o wielu
bolesnych sprawach.

Pierwszym obowiązkiem eskadry ratowniczej jest gotowość — w każdej godzinie doby, o

każdej porze roku, przy każdej pogodzie.

Miejsce katastrofy nieraz trzeba samemu odgadywać. Obszary arktyczne objęte pomocą z

powietrza świecą przeważnie na mapach łysinami białych plam. Czasem widnieje na nich
sucha adnotacja: „nie zbadane". I nim zajdzie potrzeba, Victor musi nauczyć się ich na
pamięć, żeby bezbłędnie trafiać do zagubionych samolotów, bezbłędnie rozpoznać każdy
zakątek dostrzeżony nieraz w wyrwie chmur lub w chwili, gdy cichnie zadymka.

— Trzeba mieć dodatkowy zmysł i przysłowiowy „łut szczęścia" — powtarza w tych

rzadkich dniach, w jakich daje się unieść wspomnieniom.

Eskadra ratownicza za wszelką cenę musi zdążyć na czas, rato-

background image

wać załogę uwięzionej przez lód, zabłąkanej lub roztrzaskanej maszyny. Rosyjskiej czy
amerykańskiej, tu nikt nie pyta o narodowość. Każdy apel z obszarów tundry i tajgi musi
mieć odzew.

Bez ustanku Victor przemierza powietrzne szlaki arktyczne, wiele razy sam skacze na

spadochronie, żeby bezpiecznie przeprowadzić zagubioną załogę uszkodzonego samolotu po
zawianej śniegiem tundrze lub po zrytych szczelinami lodowcach do najbliższego punktu, z
którego można wywieźć ludzi.

Spiesząc na pomoc sam nieraz znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nie lubi o

tych chwilach pisać ani nawet mówić. Jeżeli sięga do nich czasem wspomnieniem, to chyba
do tej jednej z pierwszych, kiedy do bazy ratowniczej nadbiegły równocześnie dwa naglące
sygnały SOS od załóg dwu zagubionych w Arktyce maszyn.

...Lądujemy przymusowo na długim jeziorze... nasze przypuszczalne położenie dwieście

mil na południe od Fort Chimo...

I drugi:
..Mayday... mayday... mayday... oblodzenie... tracimy wysokość... paliwo na

wyczetpaniu... sadzam maszyną na północnej odnodze jakiegoś jeziora... nie możemy
odnaleźć go na mapie... Widoczność dobra... prosimy o benzynę i żywność...

Paul Emile Victor nie patrzy nawet na mapę. I tak nic z niej nie wyczyta. Ta część

Labradoru zieje białą plamą obszarów nie zbadanych. I tak wie, że lesisty olbrzymi teren
usiany jest dziesiątkami, setkami, tysiącami jeziorek. Czy to raz widział je z powietrza?
Podobne są jeden do drugiego niczym przysłowiowe krople wody, nie sposób się wśród nich
rozeznać. Jak odnaleźć zagubione załogi? Jedno jest pewne — musi śpieszyć. Sześćdzie-
sięciostopniowy mróz szybko zabija.

Czterosilnikowy Skymaster stojący zawsze w pogotowiu do akcji ratowniczej startuje w

gęstym mroku polarnej nocy.

„...W trzeciej godzinie lotu niespodziewanie milknie nam silnik skrajny na prawym

skrzydle — opowiada Yictor. — Po niedługim

background image

czasie nieruchomieje śmigło drugie... lot na dwu lewych silnikach jest piekielnie trudny.
Naraz ciemności rozdziera błyskawica. Z czwartego silnika bucha płomień. Maszyna opada,
pilot prostuje ją z trudem... Potworna pochodnia, od której dzieli nas tylko cienka aluminiowa
blacha, przecięta otworami iluminatorów, pulsuje niczym palnik olbrzymiej lampy
lutowniczej, zalewa czerwienią wnętrze maszyny, barwi poszarzałe, zatrwożone twarze
przymocowanych pasami do ławek ludzi... Wciąż obniżamy lot. Płomień liże już skrzydło,
ogarnia je całe, pastwi się nad nim — skrzydło, w którym mieszczą się zbiorniki benzyny...

Tym razem to już koniec. Nie wychodzi się cało o sto metrów od ziemi, z dwoma

znieruchomiałymi silnikami i trzecim w płomieniach... To sprawa sekund. Za dziesięć,
dziewięć, osiem, sześć... maszyna runie na ziemię, eksploduje. Ogarnia mnie przedziwny
spokój. Rozumiem teraz uśmiech człowieka, który staje przed plutonem egzekucyjnym.

Nie darmo powtarzają ml, że mam jakieś diabelne szczęście... Dwa punkty świetlne

rozdzierają raptownie mleczną zasłonę mgły podziurawioną jaskrawymi snopami
reflektorów. Gwałtowny wstrząs — jeden, drugi. Objęty płomieniem silnik gaśnie niespo-
dziewanie jak świeca zdmuchnięta silnym prądem powietrza. Płozy dotykają ośnieżonego
pasa rezerwowego lotniska.

Długo jeszcze ślizgamy się między dwoma rzędami pomarańczowych lamp. Oczekują

nas. Z jednej strony ogromne szkarłatne wozy straży pożarnej z uczepionymi po bokach
ludźmi w jasnych azbestowych skafandrach. Z drugiej — olśniewający bielą amublans
przecięty czerwienią krzyża, z szeroko rozwartymi drzwiami i noszami gotowymi do złożenia
naszych zwęglonych zwłok. Uszliśmy śmierci cudem.

Naprawa silników trwała zaledwie dwie godziny. I natychmiast wystartowaliśmy w

dalszą drogę na poszukiwanie zaginionych. Oba samoloty siadły na szczęście w niewielkiej
odległości jeden od drugiego, odnaleźliśmy je i zabraliśmy ludzi, zanim nad pustkowiem
Labradoru rozszalała się wielodniowa zamieć śnieżna. Nie uszliby z niej żywi."

background image

Paul Emlle Victor organizuje i bierze czynny udział w setkach akcji ratowniczych

wyrywając ze szponów arktycznej kostuchy wiele setek ludzi. Zarazem zdobywa ten stopień
doświadczenia polarnego, jakiego nie wyniósłby z żadnej arktycznej ekspedycji. Zdaje sobie
teraz sprawę, jak pożytecznie może współdziałać na Dalekiej Północy lotnictwo z
naziemnymi wyprawami, jak najlepiej wykorzystać mechaniczne pojazdy na śnieżnych
szlakach. Uczy się stawiać czoła Arktyce każdego dnia i każdej nocy, podczas każdej akcji
ratowniczej.

Trudy wojenne nie zgasiły jego zapału. Przeciwnie. Prawie natychmiast po zakończeniu

działań przystępuje do realizacji swych planów polarnych. Zdobywając niełatwą wiedzę
arktyczną w ciężkich latach daleko od kraju, marzył o jednym — by mogła stać się kiedyś
pożyteczną ojczyźnie. Ile pokonać musi na swej drodze, ile przewalczyć niezliczonych
trudności? Nie spisałby tego — jak sam mówi — na wołowej skórze.

Każda przeciwność zamiast zniechęcić pobudza Victora do nowych wysiłków. Śmiało

obala mur niezrozumienia wśród społeczeństwa i ten po stokroć jeszcze groźniejszy —
zawiści. Porywa swym zapałem, budzi zaufanie doświadczeniem. I już w początkach roku
1947 doprowadza do powstania instytucji, która nie ma sobie podobnej: „Expćditions
Polaires Franęaises — Missions Paul Emile Victor", która korzysta z dotacji zarówno
państwowych, jak prywatnych stawiając sobie za cel organizację wypraw naukowych na
obszary Grenlandii i Antarktydy, przywrócenie Francji poczesnego miejsca, jakie ongiś
zajmowała w historii odkryć nieznanych lądów i mórz, a zarazem szkolenia młodych kadr
geofizyków w ciężkich warunkach świata lodu.

„...Paul Emile Victor jest tym jedynym w dziejach polarnych człowiekiem, który potrafił

organizować i stawać na czele dwu jednocześnie wypraw — na dwa przeciwległe krańce
ziemskiego globu" — pisał pełen uznania fanatyk Szóstego Kontynentu, admirał Richard
Byrd.

Paul Emile Victor jest także zapewne ostatnim z tych wędrowców białych szlaków, co

własnym trudem, własnym zamysłem, własnymi siłami wprowadzali marzenia młodzieńcze
w czyn, co

background image

sami wykuwali koncepcję, sami walczyli o środki finansowe, sami
organizowali ekspedycje i brali w nich czynny udział.
• * *

Założenie Station Centrale poprzedziła wyprawa rekonesansowa w lecie roku 1948.

Victor zdawał sobie sprawę, że Arktyka nie zmienia się, że może zaskoczyć człowieka
niejedną niespodzianką — mimo nowoczesnego ekwipunku. I nie pomylił się.

W zatoce Disco na zachodnich wybrzeżach Grenlandii wylądowała pełna zapału ekipa

złożona z dwudziestu ośmiu młodych, silnych, wysportowanych ludzi. Zadanie rekonesansu
polegało głównie na utorowaniu szlaku przez stromy, skalisty pas kamienistej plaży i
założeniu na krawędzi lądolodu bazy wypadowej zaopatrzonej w żywność i sprzęt dla
następnej wyprawy badawczej. Odległość od brzegu w linii prostej była śmiesznie mała,
znikoma, zaledwie piętnaście kilometrów, ale stara to prawda, że kilometr nierówny
kilometrowi. Przerzucenie stu dziesięciu ton bagażu na tym odcinku okazało się trudne, o
wiele trudniejsze niż to przewidywał w Paryżu nawet tak doświadczony człowiek, jak Victor.
Wąski pas przybrzeżnej plaży pokrywały wielkie głazy, wypolerowane wichrami, śliskie
niczym tafla lustrzana. Trzeba było na plecach przenosić wory i skrzynie z szalup na skalną
platformę wznoszącą się o jakieś cztery metry ponad poziom wody. Pierwsze bojowe zadanie
dawało przedsmak dalszych trildności. Ślizgali się ludzie po tych „piekielnych głazach",
padali, klęli, na czym świat stoi, i przeciągali pracowicie ładunek.

Nie minęło parę godzin, a na platformie urosła spora sterta bagażu. Popatrując na

zabezpieczony, wydawało się, przed morzem ładunek, ludzie nie żałowali trudu. Raptem,
jakby pociągnięte od spodu niewidzialną mocą, na spokojnych dotąd wodach zatoki roz-
kołysały się szalupy. Z przerażeniem, bezradnie patrzyli Francuzi, jak niespodziewanie fala
za falą uderza w brzeg. Jedna większa od drugiej. Czwarta spienionym grzbietem dosięgnęła
platformy, chlusnęła z rozmachem i porwała część bagażu. Już nadbiegła piąta. Dziesiątki
skrzyń i beczek z paliwem roztańczyło się na morzu...

background image

Bezradność ludzi trwała krótko. Skakali w skotłowaną, wzburzoną wodą, rozpaczliwie

wczepiali się w krawędzie skrzyń i beczek, zagarniali, co się dało, z powrotem, nieczuli na
ukąszenia lodowatej wody. Z pomocą pośpieszyły im szalupy z Fjellborga.

Bilans krótkiej, zaciekłej walki z morzem był niespodziewany — zaledwie dwie skrzynie

poszły na dno. Przyczyna nagłego ataku fal prosta — pobliski lodowiec zrzucał z czoła
odłamy lodu, „cielił się".

Nie chcąc dopuścić do następnej podobnej katastrofy dowódca dał rozkaz

przetransportowania bagażu wyżej. I dalej od brzegu. Na stromym, kamienistym zboczu
trzeba było zamontować windę okrętową na wysokości jedenastu pięter. Do liny długości
siedemdziesięciu metrów umocowano sanie zbite z grubych bali i na nich przeciągano
ciężary po głazach, po śniegu, po lodzie. Jedną tonę za każdym nawrotem.

U podnóża prawie prostopadłej ściany, wznoszącej się na wysokość stu pięćdziesięciu

metrów nad poziomem morza, wyrósł pierwszy obóz — Camp I. Stąd droga prowadziła
wyżej. Do pokonania niełatwej stromizny wyprawa była zawczasu należycie przygotowana.
Wśród tych ponad stu ton bagażu, jakie zabrano z Paryża, znajdowała się kolejka linowa. Z
trudem przyszło jednak przetransportować na brzeg, a potem wyciągnąć w górę i
zakotwiczyć stalowy kabel nośny wagi trzech ton i długości siedmiuset metrów. Dzień i noc
bez prąerwy toczył się po nim niewielki wagonik zabierając za każdym nawrotem pięćset
kilogramów ładunku.

Przy górnej stacji kolei powstało następne ogniwo wyprawy — Camp II. W tym samym

czasie inne grupy w pocie czoła budowały dalszą drogę dla pojazdów mechanicznych.

Droga — jeżeli można tak nazwać górską trasę, z której materiałami wybuchowymi

powyrywano co większe głazy, a rozpadliny pozasypywano odłamkami skał —była szlakiem
niekończącej się męki. Nierzadko siła ludzkich ramion musiała wspomagać konie
mechaniczne silników.

Uciążliwy transport sprzętu i ekwipunku z Camp II po morenie czołowej do skraju

łądolodu, ostatniego obozu Camp III — w którym zmagazynowano cały bagaż dla następnej
ekspedycji — kosz-

background image

tował Francuzów czterdzieści sześć dni nadludzkiego chwilami wysiłku. A przecież pokonali
zaledwie piętnaście kilometrów, zaledwie siedemset metrów wysokości...

Grenlandia drogo kazała płacić za każdą zdobytą piędź, zaciekle broniła dostępu do

lądolodu.

Czas szybko mijał na żmudnych przygotowaniach, na wstępnych badaniach krawędzi

pancerza lodowego, na wytyczaniu trasy dla tych, co za dwanaście miesięcy mieli, tu przybyć
z trudniejszym zadaniem — zimowania pod lodem, prowadzenia badań wszczętych przez
nieszczęsną załogę Eismitte.

Mając do dyspozycji wszystkie najnowocześniejsze podówczas środki techniczne Paul

Emile Victor i jego ekipa nieraz z szacunkiem wspominali Wegenera. Wdzierał się w ten
groźny, odpychający świat podczas zimowych zawiei, a liczyć mógł jedynie na pomoc psich
zaprzęgów.

Z doświadczeń rekonesansu Victor wyciągnął dwa niezmiernie ważne wnioski. I

niewesołe. Pierwszy — na wysokość około tysiąca pięciuset metrów nad poziomem morza
należało wspiąć się jak najwcześniej przed nadejściem letnich roztopów. Drugi — do
wybrzeży wyspy dotrzeć możliwie jak najpóźniej, kiedy popękana skorupa lodu nie utrudni
żeglugi.

Jak pogodzić ze sobą te dwie sprzeczności? Jak przygotować sprzęt, żeby znieść

nieprzewidziane ciosy, które szykował lodowy wróg? Jak zabezpieczyć się przed każdym? O
tym myślał i radził w ciągu wielu miesięcy cały sztab „Expćditions Polaires Franęaises" po
powrocie grenlandzkiego rekonesansu do Paryża.

W połowie maja 1949 statek norweski Fjellborg wiózł znowu do wybrzeży wyspy

trzydziestu pięciu uczestników wyprawy francuskiej i ponad sto czterdzieści ton przeróżnego
bagażu. Po mistrzowsku wymijając białe zasadzki kry stary wilk morski, kapitan Larsen,
ostrożnie opłynął cielącego się olbrzyma, lodowiec Jakobs- havn, okrążając z dala świeżo
narodzone okruchy, rażące wzrok nieskazitelną bielą. Nastrój na statku panował świetny,
Francuzi prześcigali się w pomysłach zwalczania oczekiwanych trudności,

background image

ale Arktyka zwykle zaskakuje człowieka. O trzydzieści kilometrów zaledwie od miejsca,
gdzie mieli lądować, lód stawił im nieprzewidziany opór. Mała stosunkowo odległość
okazała się przestrzenią nie do przebycia. Powierzchnię fiordu skuwała wciąż jeszcze gruba,
zbita kra.

Jak długo przyjdzie wyczekiwać na przyjazny wiatr, który zdoła pokruszyć i rozpędzić

scementowane mrozem pola lodowe? Dni czy tygodnie? Na to pytanie nikt nie mógł dać
odpowiedzi. Miejsce beztroski zajął niepokój.

Nie chcąc tracić czasu, lękając się zbyt długiej zwłoki Victor wysłał jeden weasel z

sześcioma ludźmi do Camp III, żeby odkopali, spod śniegu pozostawione tam przed rokiem
pojazdy mechaniczne i przygotowali je do dalszej drogi.

Rozkazy łatwiej wydawać niż je wypełniać. Niewielka grupka mężnie podejmowała

próby przejścia po krze. Jeden raz, drugi. Siedem razy wyruszała i zawracała z powrotem. Za
każdym razem albo tonęła w parometrowych zaspach, albo zatrzymywała się bezradnie przed
zaporami spiętrzonych torsów. Szły jej naprzeciw, osadzone w bieli lodu, gęste jak las,
uzbrojone w ostre, czepliwe zręby.

Drogocenne dni mijały na bezradnym wyczekiwaniu. I pełnym trosk. Nikt nie wiedział,

jak długo przeciągnąć się może przymusowy postój. Kapitan Fjellborga musiał odpłynąć^
miał swoje terminy. Co począć? Odpłynąć z nim do Europy? Nie do pomyślenia. Nie
pozostawało nic innego, jak zawrócić do Jakobshavn, przenieść, przedźwigać te sto
kilkadziesiąt ton bagażu ekspedycji ze statku na brzeg, a stamtąd, gdy tylko lód ruszy, znów
transportować, tym razem na szalupach i barkach cały ładunek do celu podróży;

Wyścig z czasem trwał trzy dni i trzy noce. Na wpół żywi Francuzi pracowali zajadle.

Przed rozstaniem z nimi kapitan Larsen, którego dręczyły i niepokoiły dalsze losy ekspedycji,
raz jeszcze z pustymi ładowniami ruszył na zwiad w głąb fiordu. I pełną mocą silników
zawrócił,

— Spieszcie, kra ustąpiła! Dowiozę wasi
— Cały bagaż z powrotem na statek! — padł rozkaz. Niełatwo było go Yictorowi wydać.

Wspomina o tym jeszcze po latach.

background image

I znów beczki, skrzynie, kanistry, cały sprzęt, ekwipunek, pojazdy mechaniczne i ciężkie

sanie — wszystko powędrowało z powrotem na pokład Fjellborga. Praca non stop trwała
pięćdziesiąt dwie godziny.

„Nigdy jej nie zapomnę — opowiada Victor. — Była przeraźliwie męcząca, a zarazem

wspaniała. Pokazaliśmy, co potrafimy w razie potrzeby."

Rozładunek na wybrzeżu w głębi fiordu, w miejscu nazwanym Port Victor, musiał

również nabrać z konieczności morderczego tempa. Takie narzucała ludziom Grenlandia.
Wyścig ze zbliżającą się wiosną, z roztopami dał się wszystkim we znaki.

— Nie wolno nam stracić ani jednej sekundy! — zapowiedział Victor, gdy formował się

pierwszy konwój.

Pięć weaseli ciągnęło wyładowane po brzegi sanie i kabinę-la- boratorium na płozach w

niedaleką, wydawałoby się, drogę do Camp 112. Ale już pierwsze metry dały Franuzom
przedsmak tego, co ich czeka. Na stromych, ściętych lodem zboczach gąsienice ślizgały się i
buksowały, silniki na pełnych obrotach wyły jednym nieprzerwanym głosem. Pierwszy wóz
wczepił się lewą płozą jak pazurami w rozmiękły śnieg i w jednej chwili gwałtownie szarpnął
w tę samą stronę. Mistrzowskiej trzeba było ręki i błyskawicznego refleksu, żeby go w porę
naprostować i wykorzystując zaczepienie wyrwać do przodu. Radość zwycięstwa trwała
jednak krótko. Po chwili złapała druga gąsienica. I taki diabelski taniec trwał godzinami.

Na domiar złego wyładowane sanie ciążyły, szarpały na boki, a przy zjazdach napierały

od tyłu, grożąc zepchnięciem w przepaść. Nie pomagało hamowanie. Wóz na zablokowanych
gąsienicach sunął do przodu jak na płozach.

Wykorzystując krótki, wąski pas równego terenu, kierowcy doczepili do jednego wozu

dwie pary sań, a za nimi, z tyłu drugi wóz na gąsienicach, żeby hamował podczas raptownych
zjazdów. Wychyleni do pół ciała przez otwarte drzwiczki, z niepokojem śledzili płozy.
Starali się odgadnąć, przeczuć zawczasu ich wybryki — wyprzedzić wejście w ten złośliwy
taniec, jaki w każdej chwili mógł zakończyć się katastrofą.

Wspinaczka lżejsza była niż zjazd. Chwilami tylko spod obu

background image

gąsienic wytryskiwały strugi rozmiękłego, zmieszanego z wodą śniegu, a wóz jak
wmurowany stawał w miejscu, by znienacka wyskoczyć do przodu i rzucić kierowcę na
przednią szybę lub na rozgrzaną, skwierczącą spalonym smarem pokrywę silnika.

O najkrótszym choćby postoju nie było co marzyć. Boss kazał spieszyć, a on wiedział, co

mówi, nie rzucał słów na wiatr, nie żądał od ludzi rzeczy niemożliwych. Trzeba więc było
sprostać jego żądaniu.

Na wpół przytomni, ogłuszeni nieustającym hukiem silnika, zatruci wyziewami spalin,

dobrnęli Francuzi do Camp III i tam wszyscy, jak stali, zwalili się na śnieg. Jedni leżeli długo
nie mogąc się ruszyć, niezdolni zaczerpnąć oddechu, innym zrywały gardła wymioty. To był
piekielny odcinek — a przecież dopiero początek wspinaczki na lądolód.

W Camp III nie dane im było wypocząć. Victor z niepokojem spoglądał na niebo.
— Już tylko stamtąd spodziewasz się pomocy? — próbował zażartować jeden z

uczestników wyprawy.

— Nie! Zastanawiam się po prostu, czy przyjdzie teraz zawieja, czy też schwyci tęgi

mróz. A wiesz, czego najbardziej się lękam? Przedwczesnego ocieplenia — usłyszał w
odpowiedzi. I nie od razu zrozumiał troskę bossa.

Mechanicy zaraz musieli zabrać się do uruchamiania weaseli pozostawionych przed

rokiem przez wyprawę rekonesansową. Ku ich zdumieniu i radości silniki zapaliły
natychmiast, chociaż akumulatory nie były ładowane w ciągu długich dziewięciu miesięcy
polarnej zimy. I przetrwały ponad czterdziestostopniowe mrozy.

Odkopanie sprzętu, skrzyń, worków spod zlodowaciałego śniegu nie było sprawą prostą.

Tkwiły w nim mocno, jak zalane betonem. Poszły w ruch kilofy, łopaty, oskardy i łomy.
Spływając strugami potu ludzie kuli zawzięcie białą, twardą masę. Przywalone śniegiem,
załadowane bagażem sanie musieli odrywać od lodu podnośnikami samochodowymi, a
później sztuka po sztuce, przy pomocy dwóch weaseli wyszarpywać z zimowego legowiska.

Krótki, jakże niemiłosiernie krótki postój i odzyskanie świetnie zachowanego sprzętu

przywróciły znów wszystkim dobre samopoczucie. Kilka godzin snu wystarczyło, żeby
nabrali nowych sił.

background image

| Rozpierała ich duma — przezwyciężyli tę przysłowiową złośliwość przedmiotów martwych,

opanowali kaprysy maszyn i nie dali się odstraszyć przeszkodami, jakie Grenlandia
spiętrzała na drodze do celu. Poza nimi leżało już ponad siedemset metrów pokonanej
wysokości. Przed nimi — drugie tyle do miejsca, w którym zmora rozmiękłego lepkiego
śniegu przestanie ich nareszcie prześladować.
Jak to zwykle bywa, optymiści mówili z nadzieją: „Pozostało nam już tylko siedemset...",

a pesymiści z goryczą: „...jeszcze siedemset". I ci ostatni mieli rację. Po kilku kilometrach
dalszej drogi przycichł śmiech, ustały rozmowy. Kierowcy na nowo rozpoczęli zmagania z
terenem, z gąsienicami i z przeklętą bezwładnością sań. Pocieszała wszystkich myśl, że „dali
radę poprzedniemu odcinkowi, dadzą i temu".

Ale Arktyka nie wyczerpała jeszcze wszystkich swych możliwości walki z intruzami,

którzy ośmielili się zakłócać jej spokój.

Niespodziewanie, niczym grom z bezchmurnego nieba zwaliły się na karawanę roztopy.

Takie na miarę Grenlandii. Twardy, przemarznięty grunt w ciągu paru zaledwie godzin
zamienił się w kleiste błocko. Smugi wody, leniwie sączące się dotąd po spadzistych
zboczach, napęczniały raptem i wyżłobionymi przez gąsienice koleinami rwały z impetem
jak górskie potoki. Ludzie przyjęli ten nowy dopust boży z rezygnacją, drążyło ich znużenie.
Milczeli pracując, milczeli siorbiąc gorącą wieczorną strawę, niejeden zasypiał nie
opróżniwszy jeszcze do dna menażki. Śpiwory nawilgły, namioty, wieczorem ustawione w
suchym miejscu, rankiem tonęły w błotnistej mazi.

W rozproszonym mlecznym świetle przed oczyma znużonych kierowców nieraz

rozwierał się wielopiętrowej głębokości kanion o stromych, gładkich, wypolerowanych
ścianach lśniących martwym, niebieskawym blaskiem. Po jego dnie, po lodowym łożu z
ogłuszającym hukiem rwały potoki spienionej wody. Ile kilometrów trzeba będzie nadłożyć,
żeby go obejść? Wiosna arktyczna wygrywała wyścig z człowiekiem.

Z ulgą odetchnęli wszyscy, kiedy w swym żółwim marszu wea- sele dopełzły na

wysokość krawędzi lądolodu. Koniec wreszcie z lepkim polarnym błockiem, ze śliską mazią
oblepiającą gąsie

background image

nice. Dziewiczy szlak do następnego obozu, do Camp IV, wydawał się teraz kusząco łatwy.
Dość było spojrzeć na tę płaską, równą aż po widnokrąg przestrzeń, by otucha wstąpiła w
serca. Nie na długo jednak. Znużeni nieustanną walką zapomnieli, że upragniona równina
kryje we wnętrzu nie kończącą się sieć szczelin. Nie były one jedynym niebezpieczeństwem.

Większość uczestników czytała lub słyszała o słynnych diabelskich młynach, ale

napotkać je na swej drodze, zobaczyć na własne oczy, ogłuchnąć od ich ryku — było
wielkim przeżyciem.

Po latach piętnastu opowiadali o niezliczonych perypetiach wspinaczki tak żywo, tak

barwnie, jakby niedawno uszli z życiem z zasadzek Grenlandii.

Diabelski młyn to jakby studnia bez dna w lodowym pancerzu. Niepowstrzymanym

pędem, ze wszystkich stron wpadają do niej napęczniałe potoki, przetaczają się
skotłowanymi, spienionymi wirami w głuchym, dudniącym łoskocie. Mimo wycia silników,
chrzęstu gąsienic i stukotu wypełniającego wnętrze weasela kierowca z dala wyczuwa, jak
drży pod wozem skorupa lodowa — zapowiedź diabelskiego młyna. I ciarki mu chodzą po
grzbiecie. Dobrze wie,
że żadna moc nie byłaby w stanie wyrwać go z piekielnych wirów. • • •

Wielka gra- trwała nieprzerwanie sześćdziesiąt trzy godziny. Mało snu, niewiele

odpoczynku, kilka kęsów jedzenia przełkniętego pośpiesznie. I wytężona nieustannie uwaga.
Coraz ktoś inny szedł przed pierwszym pojazdem, wypróbowując grubość lodowej skorupy,
żeby uniknąć groźby niewidzialnych pod lodem rozpadlin. Nie dawały o sobie znać z dala
hukiem jak diabelskie młyny. Dzwoniły ciszą grobu.

Sześćdziesiąt trzy godziny obijania boków w roztrzęsionych wozach skaczących na

nierównościach terenu, tonących w mroźnych potokach, zaklinowanych nieraz na mostach
lodowych wiszących nad rozpadlinami...

— Ileż to razy podczas wspinaczki przeklinałem decyzję wzięcia udziału w tej piekielnej

wyprawie — opowiadał w wiele lat później jeden z uczestników. — „Potrzebne ci to było?
— szydzi

background image

Jem sam z siebie. — Mogłeś wygodnie, spokojnie w Paryżu czytać o polarnych wyprawach.
Mogłeś współczuć tym, co marzli, głodowali, tym, co ginęli na białych szlakach, ale wplątać
się samemu w to białe szaleństwo? Trzeba być skończonym wariatem!" Przysięgałem sobie,
że jeżeli wyjdę cało, to już nigdy nie dam się nabrać. Jest tyle innych, znacznie prostszych
sposobów samobójstwa... Po dwu latach byłem... w drodze na Antarktydę, na całe długie
zimowanie, na piętnaście miesięcy. I wierzcie mi, nie żałowałem tego.

Po raz wytyczonym szlaku dniem i nocą jasną jak dzień krążyły tam i z powrotem

weasele, przeciągając wyładowane sprzętem sanie oraz domki na płozach, w których
zainstalowano laboratoria i radiostację. Tam zawsze można było się rozgrzać, na krótką
chwilę przynajmniej zapomnieć o mrozie i bezlitosnym wietrze.

Czas wciąż naglił. Gdy tylko ludzie przeciągnęli cały sprzęt do Camp IV, karawana

pojazdów ruszyła pośpiesznie w głąb wyspy po stromi źnie lodowego płasko wy ża. Wciąż
wyżej i wyżej. Ludzie wytrzymywali zabójcze tempo marszu, bo zdawali sobie sprawę z
konieczności pośpiechu. Pracowały także bez zarzutu silniki pojazdów mechanicznych, ale
wtedy niespodziewanie zawiodły gąsienice. Na skałach, na piargach wyłaniających się spod
topniejącego śniegu, na twardych olbrzymich zębiskach lodowych, zastru- gach, rwały się
kauczukowe pasy wzmocnione stalowymi linkami, pękały jeden po drugim bolce. Zabrakło
części zapasowych, reperować nie było czym i... nie było czego.

Po pięciu tygodniach trudów porażka Francuzów wydawała się nieunikniona. Pomoc z

powietrza, zawezwana drogą radiową przez Victora niczym rozpaczliwe wołanie SOS,
wyratowała ich z opresji.

Noc z 17 na 18 lipca 1949 roku głęboko wryła się w pamięć uczestników francuskiej

wyprawy na lądolód Grenlandii. Długo stał nawigator przy teodolicie, długo szperał w
tablicach astronomicznych, sprawdzał cyfry, nim wreszcie oznajmił głosem, któremu próżno
starał się nadać zwykłe brzmienie: ,,70°54' Nord i 40°42' West! Trzy tysiące metrów nad
poziomem morza. W odległości zaledwie półtora kilometra na Sud-Est-Sud od Eismitte".

Kiedy na bieli śniegu załopotały wreszcie barwne chorągiewki

background image

wytyczające zarysy zabudowań francuskiej stacji, Paul Emile Vic- tor uroczyście nakreślił
długą linią na śniegu. Zgodnie z planem opracowanym przed paru laty tu właśnie, z północy
na południe; miał biec główny korytarz — trzon Station Centrale, liczący siedemdziesiąt
metrów długości i zakończony wieżą radiosonda- żową.
* * *

Ludzi pożera niecierpliwość. Zapominają o zmęczeniu, o trudzie, nie czują ukąszeń

mrozu. Już któryś wyciąga z kieszeni szpagat i rysuje wielkie koło.

— Wieża może wystawać najwyżej metr ponad śniegiem — przypomina Victór. — Tu, w

tym miejscu wywiercimy trzymetrowej głębokości otwór. Tam na prawo od korytarza
wpuścimy w lód barak mieszkalny, wymiary: osiem metrów na pięć, głębokość dwa. Na lewo
radiostacja, dalej elektrownia.

„...Nie zdążyliśmy jeszcze dostatecznie rozprostować nóg po niewygodnej jeździe w

zatłoczonych sprzętem maszynach, a już chwytamy wszyscy za łomy, kilofy i łopaty.
Ustalona przed wyjazdem z Paryża norma przypadająca na jednego człowieka pracującego na
wysokości trzech tysięcy metrów nad poziomem morza w temperaturze minus trzydzieści
stopni Celsjusza — zostaje od razu dwukrotnie przekroczona — wspomina meteorolog
wyprawy. — ...Każdy z nas przesypuje dziennie sześć metrów sześciennych śniegu zamiast
trzech. Każdy zdaje sobie sprawę z ceny tego czasu, który umyka z zawrotną szybkością.
Każdy wie, jaki ogrom pracy mamy jeszcze przed sobą — wkopać w lód wszystkie
pomieszczenia, połączyć je siecią tuneli o długości ponad sto dwadzieścia metrów, urządzić
wnętrze, zmagazynować żywność i sprzęt dla tych ośmiu, co tu pozostaną na przeciąg całej
zimy.

...Wrąbywaliśmy się już z pasją w twardy jak granit lód, kiedy z powietrza — niby dar

niebios — posypało się uzupełniające zaopatrzenie... Pierwsze tygodnie w zamęcie pracy
minęły błyskawicznie. Wydawało się, że każdy z nas dawał z siebie wszystko, co tylko mógł.
Ale nie przeżyliśmy jeszcze wtedy wielkiej fali zrzutów. Nadeszły między 25 lipca a 5
sierpnia. Siedemdziesiąt toni

background image

Siedemdziesiąt tysięcy kilogramów opuszczonych na spadochronach lub zrzuconych ot, tak
sobie, zwyczajnie, luzem z samolotów, zrzutów zebranych, zmagazynowanych,
posortowanych. Tak, to był niemały wyczyn. I wart wysiłku.

Całe życie obozu przystosowało się teraz do rozkładu lotów. Nie było dla nas nocy, nie

było dnia, ranka ani wieczoru. Brakło czasu na jedzenie, na sen. Pierwszy zrzut poszedł
nadspodziewanie łatwo, jakby dobra wróżka skinęła miłościwie czarodziejską pałeczką. Pilot
zatoczył ostatni krąg i ciężki wór z pocztą potoczył się o parę kroków zaledwie od
radiowozu. Następne nie były tak celne. Pędziliśmy ich śladem, wskakując w biegu po
czterech, po pięciu do sań przeciąganych przez weasel z jednego końca pola zrzutowego na
drugi. Radość na widok przemarzniętych rzodkwi, pomidorów, sałaty, owoców — i godziwy
podział tego bogactwa. Wreszcie ten wspaniały, niewiarygodny posiłek, który, wydawało się,
trwał bez końca... Po kilku godzinach niezapomniany smak pieczołowicie odmrażanej cząstki
melona, zanurzonej na ostrzu noża w kipiącej czekoladzie. A wieczorem listy czytane i
odczytywane po wiele razy... Godziny upływały za godzinami, nim wreszcie twarda jak
kamień brzoskwinia, którą postanowiłem zjeść, rozgrzewana cierpliwie pod pachą, zaczęła
tajać. Chwile niezapomniane...

Biegną zrzuty za zrzutami w błyskawicznym tempie. Który to już z kolei? Z głębi

śpiwora nasłuchuję odległego brzęczenia samolotu. Przychodzi gdzieś z wysoka, przybliża
się. I już maszyna huczy nad polem zrzutowym, podrywa się w górę, oddala i znów przetacza
nad obozem. Silnik ryczy, płótno namiotu drga rozkołysane uderzeniami pędu powietrza i
cały śpiwór świeci szronem opadłym ze ścian jak choinką przybrana na wigilię srebrzystymi
nitkami.

Pole zrzutowe przypomina pole bitwy. Tu olbrzymi lej jak po bombie, tam rozłożone

wachlarzem deski rozbitej skrzyni. Jak okiem 9ięgnąć, biel plamią zasobniki z żywnością,
butle z wodorem. Niemało czasu tracimy nad beczką ropy — zerwała się z lin spadochronu i
leży zaryta głęboko w śniegu, nim wyciągnie ją w końcu stamtąd mocne szarpnięcie pojazdu
mechanicznego.

background image

Dwanaście zrzutów... Każdy kilogram z tych siedemdziesięciu tysięcy trzeba załadować

na sanie, potem wyładować, posortować, przeciągnąć do składów i tam wreszcie ułożyć. Na
trzydziestostopniowym mrozie, na nieustającym kąśliwym wietrze ręce przywierają boleśnie
do przemrożonego metalu. Pali jak rozżarzona stal. Krzyż, zda się, pęka od ciągłego
nachylania, a ramiona mdleją z wysiłku."

background image

Na lodowym pustkowiu w mętnym świetle bladej, anemicznej tarczy słońca, którego
promienie już nie grzeją, niewielka grupka zimowników długo wpatruje się w ginące na
horyzoncie ostatnie sanie.

Północny wiatr zaciera ślady, miecie tumanami białego pyłu, który zatapia cały

widnokrąg ruchliwym morzem srebrzystej mgły. Ludzie zamilkli, opada z nich podniecenie,
znużeni są, spragnieni snu. Teraz dopiero czują cały ciężar wyczerpującej, nieprzerwanej,
zaciekłej pracy, nieprzytomnego wyścigu z czasem, z tymi tygodniami, dniami, godzinami,
które biegły wciąż szybciej i szybciej.

Wielkie Nieznane, przed jakim stają teraz, napawa ich mimowolnym lękiem. Od tego

pamiętnego sierpniowego dnia rozpocznie się w ich życiu następny etap. Niełatwy. Świat ich
zmaleje, skurczy się do niewielkiej, wkutej w lód chatynki, do tych podlodo-r wych
korytarzy, w których zima polarna zamknie ich na długie miesiące.

Poczucie osamotnienia pogłębia się, ciąży bardziej jeszcze po każdej łączności radiowej z

grupą kolegów, którzy schodzą z lądo- lodu. Camp IV, Camp III, Camp II... Z każdym dniem
oddalają się od Station Centrale. Na początku września tamci docierają wreszcie do Camp I
na wybrzeżu, a stamtąd wkrótce odpłyną do Francji.

Silniej może jeszcze niż w chwili pożegnania zimownicy uświadamiają sobie, że zostali

samotni, zdani wyłącznie na własne siły w tym dziwnym świecie pełnym majestatu, który nie
zezwala na żadną ucieczkę. W świecie surowym, w świecie okrutnym dla słabych.

background image

Przed uczuciem przygnębienia ratuje Francuzów nawał pracy. Nie uciekają przed nią,

przeciwnie, podejmują skrzętnie każdą, żeby nie mieć czasu na rozmyślania, na wspominki
czy lęk. Obowiązków nie brak. Nie wiadomo, za co wpierw się chwycić! Zima przypomina o
sobie nagłymi falami tęgiego mrozu, to znów zawala śniegiem wszystko, czego nie zdołali
jeszcze schować pod lód. W gorączkowym pośpiechu wykańczają wnętrze Station Centrale,
pomni rady Victora: „O wszystkim pamiętać, niczego nie przeoczyć". Zagubieni w nawale
codziennych spraw, z których każda jest ważna, z których żadnej nie można odłożyć,
zimownicy nie dostrzegają nawet, kiedy rozpanoszył się nad nimi głęboki mrok polarnej
nocy.

Mroźny świat zatopiony w śnieżycy staje się jeszcze bardziej nieprzyjazny, odpychający.

Zwykłe, w trzygodzinnych odstępach czasu dzień w dzień powtarzane obserwacje
meteorologiczne, przejście kilkunastu zaledwie kroków do klatek z instrumentami,
przebijanie się przez niewidoczny w ciemności mur zadymki, który w jednym oka mgnieniu
zaciera ślady — grożą zabłądzeniem. A zabłądzenie — śmiercią. Każdy obserwator
kurczowo trzyma się liny przeciągniętej od klatek meteorologicznych do wyjścia z tunelu —
jedynego łącznika ze światem żywych.
* * *

Pracochłonne pod każdą szerokością geograficzną radiosondaże, jedno z najważniejszych

zadań Station Centrale, w zimowych miesiącach stawały się zmorą. Późnym wieczorem,
kiedy znużeni całodzienną harówką ludzie zapadali w ciężki sen, dyżurny oprócz innych prac
musiał zabierać 6ię do żmudnych przygotowań, jakich wymagał radiosondaż wyznaczony na
popołudnie następnego dnia. Przede wszystkim należało w wanience rozpuścić lód — długi
zabieg i niełatwy. Piecyk na ropę budził w zimownikach dwojakie uczucia: błogosławili go,
gdy pracował dobrze, promieniując na całą izbę zbawczym ciepłem, przeklinali, gdy kaprysił,
a kaprysił często. Mścił się, jeżeli ktoś o nim zapominał, złośliwy jak żywa istota. Chwila
nieuwagi — i blachy rozżarzęły się do czerwoności, kiedy indziej wystarczyło zbyt mocno
przykręcić kran, żeby pierw-

background image

szy podmuch wiatru zdmuchnął przez komin płomyki palnika, a wówczas w jednej chwili
całą izbę wypełniała ciężka, smrodliwa woń rozpylonej ropy. Czy to raz w środku nocy,
zatruci wyziewami, zwlekali się z prycz i na wpół nadzy wyskakiwali w ciemność mroźnego
korytarza?

W ciągu całej nocy dyżurny wsłuchiwał się pilnie w syk palnika, gotów podskoczyć z

zapałkami do pieca, gdy tylko urywało się rytmiczne pulsowanie, i uważać, czy nie przycicha
jękliwa skarga sztormowego wiatru w rurze wentylacyjnej. Gdy tylko milkła, wiedział, że
musi wyjść na dwór, odrzucić zaspy śniegu barykadujące wyjście z tunelu, a potem mozolnie
przepychać rurę zatkaną śniegiem. Wiecznie jedno i to samo — walka z kominem piecyka,
walka z kominem kuchni, walka z zaspami — powtarzało się ustawicznym rytmem kilka razy
na dobę.

Kiedy w wanience zaczynała wreszcie bulgotać woda, dyżurny wrzucał do niej

przemarznięte na kamień powłoki balonu, żeby nabrały zwykłej dla kauczuku elastyczności,
wycierał później starannie i rozwieszał pod sufitem, żeby dobrze obeschły przez noc.

Następnego dnia rankiem rozpoczynał się drugi, ważniejszy etap przygotowań —

uruchomienie elektrowni. Trzy zespoły prądotwórcze to trzy koszmary zimowania w Station
Centrale. Mechanicy, a było ich dwu, nie potrafiliby zliczyć wszystkich tych napraw, tych
ustawicznych remontów, niespodziewanych katastrof, :. jakich nie szczędziła im nowoczesna
technika przeniesiona w niecodzienne warunki podbiegunowe.
— Trzeba mieć upór osła i mrówczą wytrwałość — powtarzali |; nieraz zrozpaczeni,
zabierając się do kolejnej reperacji.

Zespół pierwszy niczym nie nasycony smok żłopał oliwę, w zespole drugim raz po raz

urywał się tłok, trzeci dla odmiany groził ustawicznie zatarciem panewek. Ale upór ludzi był
silniejszy niż kaprysy maszyn. O wyznaczonej na radiosondaż godzinie wiadomo było, że
jeżeli nie wszystkie naraz, to przynajmniej jeden zadziała, że zapłoną żarówki i będzie można
uruchomić pompę próżniową do cechowania barometru radiosondy.

Nie na tym jednak kończyły się przygotowania. Pozostawało jeszcze cechowanie

termometru radiosondy, czynność na pozór dziecinnie łatwa, polegająca na wrzuceniu do
spirytusu kawałków

background image

dwutlenku węgla, żeby obniżyć jego temperaturę prawie do minus osiemdziesięciu stopni.
Czy może być coś prostszego? Ale na wysokości trzech tysięcy metrów nad poziomem
morza czynność ta stawała się męką. Dwutlenek węgla parował błyskawicznie, w ciągu paru
sekund zatruwając ludzi, powodując nieznośne zawroty głowy i wiele godzin trwające
nudności.

Podczas gdy jedni trudzili się cechowaniem sond, inni przygotowywali balon do wzlotu.

Aerolog przeciskał się wąskim korytarzem do słynnej wieży sondażowej, dumy
budowniczych Station Centrale. Żaden z nich nie poznałby swego dzieła po tych trzech
miesiącach, jakie upłynęły od chwili jego narodzin. Arktyka wymodelowała wieżę na swój
sposób. Czterometrowej głębokości studnia dawno już utraciła pierwotny kształt idealnie
wytrasowanego koła, sople lodu na ścianach przybrały postać masywnych kolumn. Stos
skrzyń ustawionych pośrodku, jedna na drugiej, podtrzymywał dach sporządzony ze
spadochronu, uginający się pod ciężarem śniegu, który dzień w dzień pracowicie usuwany
narastał niezmiennie nową warstwą.

Napełnienie wodorem powłoki balonu — trzeci etap przygotowań — było czynnością

niezwykle precyzyjną i odpowiedzialną na tej wysokości, w temperaturze minus pięćdziesiąt
kilka, minus sześćdziesiąt parę stopni. Zawory redukcyjne stalowych butli, ułożonych tuż
obok wieży, trzeba było odkręcać powoli, ostrożnie, z wyczuciem, a więc nie przez grube
rękawice. Skóra palców przywierała błyskawicznie do przemrożonego mosiądzu. Zbyt silny
strumień gazu rozrywał powłokę, a trzykilogramowych ciężarków wyważających balon
trzeba było po wybuchu szukać gdzieś głęboko zarytych w lodzie.

Z ulgą witali wszyscy komendę: „Sonda gotowa! Balon gotów!"
Pięciu ludzi naciągało pośpiesznie anoraki, chwytało szufle, łopaty i biegło na dwór

zdejmować dach wieży, przyciśnięty wokół krawędzi dziesiątkami kanistrów z benzyną.
Odkopanie ich, wyrwanie spod zlodowaciałej pokrywy nie przychodziło łatwo. Śnieg bił
kłębami w twarze, wicher oślepiał, tamował oddech, wyrywał z rąk i szufle, i łopaty. Po
omaoku odciągali kanistry i odkładali na bok, tak żeby po skończonym radiosondażu
odnaleźć je łatwo pod świeżo nawianą zaspą.

background image

Przychodziła wreszcie kolej na zabieg ostatni i najtrudniejszy — podwiązanie wylotu

balonu szpagatem, bardzo dokładnie, żeby wodór w miarę rozszerzania się nie uciekał, i
mocno zarazem, gdyż w tym miejscu, na krótkiej • antenie zawisała trzykilogramowa ra-
diosonda. A że mróz nie żartował, szpagat twardniał i niczym szkło ciął skórę rąk.

Na komendę: „Gotowe! Puść!" — z głębi studni jakby kamień z procy wyskakiwał balon.

Tu czyhała już na niego wichura, przyciskała do lodu swym ciężarem, rozpłaszczała,
walczyła zawzięcie, żeby go nie uwolnić. Gumowa powłoka napełniona gazem rwała w górę.
Czując szarpnięcie aerolog wypuszczał z rąk radiosondę i nasłuchiwał, czy w przestrzeń
pobiegną rytmiczne sygnały z głośnika. Jeżeli urywały się, jeżeli panowała cisza, to widomy
znak, że wiatr zbyt mocno rzucił sondą o lód. I że wszystko trzeba rozpoczynać od nowa,
choć serca wypełniała gorycz daremnego trudu.

Sto trzydzieści sześć radiosondaży przeprowadzili zimownicy w Station Centrale...
Tego dnia balon bez przeszkód wsiąkł w czerń nocy. Oscylograf kreślił cierpliwie nie

kończące się serie ząbków na taśmie, obsługa liczyła i kreśliła krzywe. Z wysokości
osiemnastu kilometrów nad lądolodem radiosonda sygnalizowała temperaturę minus dzie-
więćdziesiąt stopni Celsjusza. Cóż więc znaczyły wobec tego kosmicznego zimna
pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt panoszące się nad Station Centrale?
Ale to jeszcze nie koniec. Pozostawała nielekka praca naciągnięcia z powrotem dachu ze
spadochronu nad wieżę. Mroźny wiatr porywał go, wydymał, narzucał ludziom na głowy,
unieruchamiał ich, dławił, dusił. Musieli odnaleźć kanistry, wyrwać je spod śniegu,
przycisnąć nimi rozfalowane jak morze podczas sztormu, oporne, nylonowe płótno. Z
ciemności nocy białym pyłem kotłowała się zadymka. Walka wręcz o każdy metr, o każdy
krok, brutalna, zaciekła, wyczerpywała śmiertelnie. Ludzie mieli w końcu jedno tylko
pragnienie — uciec czym prędzej, schronić się pod lód przed
surowością przyrody. Przekraczała granice wyobraźni.
* * *

background image

W izbie witały nieraz Francuzów kłęby gryzącego dymu. Piecyk na ropę korzystał

złośliwie z zamieszania i gasł. Trzeba go było rozpalać czym prędzej, wywietrzyć izbę, w
spiętrzonych na stole stosach papierów odnaleźć szybko te potrzebne, roztopić lód na zupę,
przygotować coś ciepłego do zjedzenia, zmyć garnki z poprzedniego posiłku uważając, żeby
nie potknąć się na pełnym garbów linoleum, które przypominało bardziej ślizgawkę niż
podłogę kuchni.

Pośpiech, wieczny pośpiech w ciasnym pomieszczeniu, ani chwili spokoju, uczucie

bezsilnej złości i rozgoryczenia, że nigdy nie można nadążyć w wyścigu z czasem. Ale kiedy
zaczynały się krzyżować w powietrzu złorzeczenia na niewygody i usterki, wystarczyło, żeby
ktoś wskazał wiszącą nad stołem pożółkłą fotografię.

W twarzach zmienionych cierpieniem ponad ludzką miarę patrzyły śmiertelnie znużone

oczy: Loewe, Georgi, Sorge — trzej asystenci Wegenera. Zamknięci w mroźnej pieczarze
Eismitte, wiecznie głodni, musieli w ciągu długich miesięcy zimowania zapomnieć, czym
było światło i ciepło. Milkły skargi i przekleństwa.

Zużycie fizyczne — każdy gest na tej wysokości płaci się ogromnym wysiłkiem -;—

zmęczenie nerwowe monotonią tych samych .czynności, wykonywanych co dzień o tych
samych porach dnia i nocy, rozmowy, w jakich ludzie powiedzieli sobie już dawno wszystko,
co mieli do powiedzenia, nieustające napięcie — nużą w końcu, drażnią, odbierają apetyt i
sen. Podtrzymuje na duchu tylko poczucie współodpowiedzialności. Każdy wie, że nie wolno
mu zawieść, że żadne, najdrobniejsze choćby ogniwo nie może się zerwać, gdyż pękłby
wówczas cały łańcuch wspólnego trudu.

Coraz częściej zamiast dawnego rozgwaru, śmiechów, przekomarzań w stacji pod lodem

panuje cisza mącona tylko lamentem wiatru w kominie. Lód narzuca człowiekowi swoje
prawa. Każdy zamyka się w sobie jak ślimak w skorupie, baczy pilnie, żeby nie dopuścić do
rozterki, do zwątpienia. Każdy lęka się załamania. Precz ze wspomnieniami, osłabiają tylko,
precz z projektami na przyszłość! Nic nie istnieje poza teraźniejszością, a tę trzeba prze-
trwąć za wszelką cenę. Jak... w obozie koncentracyjnym.
Odprężenie napłynęło od południowej strony widnokręgu z pierwszym nieśmiałym
brzaskiem, zapowiedzią powrotu świa

background image

tła. Dzień, w którym słońce po zimowym śnie po raz pierwszy wychyliło się nad horyzont,
był dniem niezapomnianym. Nieśmiałe, jeszcze słabe, ale tak gorąco oczekiwane odgoniło
koszmary, przegnało zwątpienie, przywróciło nadzieję. Łatwiej jakoś przychodziło teraz
ludziom i marznąć, i pożartować, i przekopywać się przez zwały śniegu nanoszonego wciąż
przez zamiecie. Jedna goniła drugą jak podczas nocy polarnej. Mrozy nie wydawały się
jednak tak dokuczliwe jak dawniej, chociaż słupek płynu w termometrze wykazywał wciąż te
same sześćdziesiąt stopni. Nawet egipskie ciemności w izbach i w korytarzach wywoływały
mniej rozdrażnienia, chociaż stały się pod wiosnę częstym i niezawodnym gościem w Station
Centrale. Zbyt częstym. Wszystkie trzy zespoły elektryczne — zgodnie, jakby się umówiły
— odmawiały teraz posłuszeństwa. Jedyną pociechą zimowników była myśl, że ich koledzy,
następna zmiana, przywiozą nowe, lepiej przystosowane do uciążliwych warunków pracy
pod lodem.
Od kwietnia zimownicy-pionierzy zanudzali radiooperatorów pytaniami: kto przypłynie z
nową wyprawą? co ze sobą zabierają? Nie interesowały już nikogo tak żywo jak za
pierwszych tygodni nowinki z Paryża, z kraju. Ten świat stał się tak bardzo odległy,
nierealny w ciągu miesięcy zamknięcia pod lodem, że bliższe im były sprawy związane ze
Station Centrale. Dla każdego ważne było, kto poprowadzi dalej jego pracę, czy zdąży
wtajemniczyć swego następcę w wypróbowane sposoby zwalczania podstępów Arktyki, jakie
on sam ciężkim okupił trudem. A gdy wreszcie nowa wyprawa opuściła brzegi Francji,
niecierpliwili się wszyscy „czemu płyną tak wolno".

W ciągu trzech tygodni maja chodzili ponurzy, zamilkli. Statek utracił śrubę przy

zderzeniu z krą i stał unieruchomiony w jednym z południowych fiordów Grenlandii. A czas
uciekał...

Ciężkie dni przeżywali zimownicy, kiedy tamci nowi rozpoczęli mozolną wspinaczkę od

wybrzeży na płaskowyż. Radiodepesze nie donosiły wprawdzie o ślizganiu się gąsienic, o
zapadaniu w rozmiękłym śniegu, o podstępnych szczelinach, o straszliwym ludzkim trudzie i
wysiłku maszyn. Ale oni wiedzieli.

„Czy każda wyprawa musi tracić tyle energii i czasu na przejście tych kilkunastu

kilometrów pasa przybrzeżnego?" — zadawali so

background image

bie pytanie. Różne wysuwali, zdawałoby się, fantastyczne propozycje: zrzucanie na
spadochronach ciężkich pojazdów mechanicznych lub lądowanie wielkich transportowców w
głębi lądolodu. Nie mogli przewidzieć, że w ciągu paru zaledwie lat ich pomysły przybiorą
kształt rzeczywisty.

Czekali na kolegów jak na wybawienie, z niecierpliwością, ale sygnał klaksonu, jaki

wybudził całą załogę w dniu pierwszego lipca, zaskoczył ich i wprost przeraził.

Ludzie spod lodu odwykli od obcych.
„...Żaden opis, żadne opowiadanie, żaden film nie będą w stanie w przybliżeniu nawet

dać pojęcia o tym, czym było to pierwsze zimowanie w Station Centrale — opowiadał po
powrocie uczestników grenlandzkiej wyprawy Paul Emile Victor. — Żaden opis nie odda
tego ustawicznego, zaciekłego wysiłku, godzina po godzinie, dzień po dniu, miesiąc po
miesiącu podczas całego długiego roku. Nudy tych czynności, zawsze podobnych,
ustawicznie powtarzanych, niezmiennie w tych samych godzinach. Tej przeraźliwej
monotonii, w której jedyną odmianą jest chyba stopniowe przechodzenie wiecznego dnia w
noc polarną trwającą dwa i pół miesiąca, a później powolny, jakże powolny powrót światła
nad Ziemię.

...Żaden opis nie potrafi dać częściowego choćby świadectwa tej bezprzykładnej odwagi,

wytrwałości, więcej nawet — zaciekłości, niezbędnych człowiekowi w każdej dosłownie
minucie, nie tylko by sprostać wymogom przeciążonego zazwyczaj programu naukowego,
lecz po prostu — żeby przetrwać..."
Podczas tej wyprawy i podczas następnych. Podczas każdej. • • »

Arktyka przychylną była człowiekowi w lecie 1950 roku, słońce polarnego dnia

niezmordowanie krążyło po bezchmurnym wciąż niebie, mróz zelżał, wiatry przycichły.

— Może to wszechpotężny szaman z Th ule zamknął je podstępnie w skórzanym worku?

Może lada moment załomocą ze zdwojoną siłą wszystkie naraz? — podżartowywali
Francuzi, w gorączko

background image

wym pośpiechu wykorzystując pogodę każdego dnia, pamiętając, że następny może
przynieść zwały chmur i śnieżną zawieję.

Zmiana załogi Station Centrale nie była najważniejszym punktem programu 1950 roku.

Całą uwagę zwrócili teraz, podczas tej trzeciej, kolejnej ekspedycji na ruchome wyprawy,
pracujące w terenie, one to miały przynieść przybliżoną choćby odpowiedź na pasjonujące od
dawna świat nauki pytanie: jaki jest bilans lą- dolodu Grenlandii? Czy ta potworna masa
rośnie z roku na rok, czy też roztopy letnie i odrywające się od czół lodowców ajsbergi
objętością przewyższają opady śnieżne?

Na wyniki czekali nie tylko glacjolodzy. Dla meteorologów odpowiedź byłaby

niezawodnym sygnałem, w jaki okres wchodzi nasza planeta, czy nadal trwać będzie
ocieplenie, czy też nastąpi zahamowanie tego procesu, zwiastujące początek kolejnego
ochłodzenia. Jeżeli ta elastyczna biała masa będzie się stale powiększać, może kiedyś zerwać
okowy przybrzeżnych pasm górskich i spłynąć do oceanu powodując gwałtowne oziębienie
klimatu całej północnej półkuli Ziemi.

Hydrolodzy również pragnęli wiedzieć, czy poziom wody w oceanach i morzach świata

będzie jak dotąd wzrastać o trzy milimetry rocznie, czy też nastąpi zahamowanie tego
zjawiska.

Pytań było bez liku. Odpowiedzi wymagały wielu, bardzo wielu z roku na rok

powtarzanych skomplikowanych pomiarów i obserwacji, a przede wszystkim jak
najdokładniejszego obliczenia objętości białego pancerza wypełniającego wnętrze wyspy.

Pierwsi do dzieła przystąpili sejsmolodzy. Mroźnym powietrzem targnęły wybuchy

dynamitu, pod wypłowiały błękit nieba wystrzeliły gejzery śniegu i lodu. Na samej krawędzi
lądolodu dokonywano pomiarów grubości co kilkaset metrów, ale w miarę posuwania się w
głąb wyspy, w miarę jak narastał biały miąższ, odległość między sondażami sejsmicznymi
powiększyła się do piętnastu kilometrów.

Sejsmolodzy szli wiernie, ślad w ślad po linii wytyczonej przez geodetów, którzy od

poziomu morza prowadzili mozolnie niwelację i triangulację terenu, pozostawiając za sobą w
odstępach kilkunastu kilometrów aluminiowe łaty miernicze i wieżyczki punktów
astronomicznych.

background image

Powoli, bardzo powoli zarysowywał się na mapie profil wyspy z zachodu na wschód.
Docierając wreszcie do Station Centrale ekipa geodetów potwierdziła barometryczne

pomiary swych poprzedników; stacja założona przez „Expćditions Polaires Franęaises" —
leżała na wysokości dwu tysięcy dziewięciuset dziewięćdziesięciu czterech metrów nad
poziomem morza.

W niewiele dni później przybyła tam również grupa sejsmologów. Pogoda wciąż

dopisywała, napełniając serca co bardziej doświadczonych polarników niepokojem. Jak
ciężko przyjdzie płacić im za tę bezwietrzną sielankę, za tę nieobjętą wzrokiem przestrzeń
bieli, promieniującą ostrym światłem, za to czyste niebo, za tę błogosławioną ciszę w
naturze?

Nikt nie był w stanie zażegnać podświadomej obawy, toteż śpieszyli wszyscy. Polowa

wieża wiertnicza wystrzeliła w górę w rekordowym tempie. Kilka godzin zaledwie upłynęło,
a świder przebił pokłady śniegu i firnu, dowiercając się twardego krystalicznego podłoża, na
który opuszczono kilogramowy ładunek dynamitu. Pomiar ten miał wykazać grubość lodu
pod Station Centrale.

Na śniegu ułożono dwanaście geofonów-sejsmografów o uproszczonej konstrukcji,

połączonych kablem przez wzmacniacz z wielokanałowym oscylografem. W dwie sekundy
zaledwie od wybuchu fale sejsmiczne, jakie wywołał, po odbiciu, od skalistego podłoża
powróciły już do geofonów. Krzywe zarejestrowane przez oscylograf wykazały, że grubość
lodu pod stacją wynosi trzy tysiące sto pięćdziesiąt metrów. Wciśnięta potężnym ciężarem
milionów ton skała opadła więc o sto pięćdziesiąt sześć metrów poniżej poziomu morza.

Przed laty dwudziestu doktor Sorge w Eismitte podobną metodą, powodując detonację

ładunków wagi siedemdziesięciu pięciu kilogramów dynamitu, otrzymał inny wynik: dwa
tysiące siedemset metrów. I obliczył, że skalne podłoże wznosi się około trzystu metrów nad
poziom morza. Biorąc jednak pod uwagę niedoskonałość ówczesnych przyrządów, wynik
jego pomiaru i tak zadziwia precyzją.

background image

Po krótkim, niemiłosiernie krótkim postoju na bieli śniegu za- kłębiły się opary

gryzących spalin, zachrzęściły gąsienice, jakby protestując przeciw temu pędowi, który gnał
niecierpliwego człowieka i nie dawał maszynom chwili wytchnienia. Ekipy pomiarowe
wyruszyły w dalszą drogę ku wschodnim brzegom wyspy, jakkolwiek w ludziach także rosła
tęsknota za snem, za zwolnieniem tempa. Wiedzieli jednak, że tam gdzie śnieg nigdy nie taje,
nie ma odpoczynku.

Do określania grubości pokrywy lodowej stosowali Francuzi także inną metodę —

grawimetryczną. Za pomocą niewielkiego, bardzo precyzyjnego przyrządu, grawimetru,
ustawionego na powierzchni lodu, mierzyli siłę ciążenia, która — jak wiadomo — maleje w
miarę zwiększania się odległości między instrumentem a powierzchnią ziemi.

Metoda ta, znacznie prostsza i daleko mniej pracochłonna niż sejsmiczna, wymaga jednak

od czasu do czasu porównania wyników — kontroli wskazań grawimetru.

Pierwszy pełny przekrój sejsmiczno-grawimetryczny w poprzek całej wyspy, poczynając

od Port Victor do Cecilia Nunatak na wschodnim wybrzeżu, potwierdził pierwotne
przypuszczenia naukowców. Skaliste podłoże Grenlandii przybrało formę gigantycznej
niecki o nieforemnych brzegach — zachodnim znacznie niższym od wschodniego
-^wklęśniętej pośrodku do poziomu morza, gdzieniegdzie tylko potwornym ciężarem
wciśniętej poniżej tej linii.
„Nic o nas bez nas" -j-^; powtarzali ustawicznie glacjolodzy. I nie bez racji. To oni
umożliwili dokonanie pomiarów grubości lodu określając, z jaką szybkością rozchodzą się
fale sejsmiczne poprzez warstwy śniegu, firnu, młodego lodu i starego, sprasowanego.
Podczas prac swych stwierdzili, że średnia szybkość takiej fali w firnie wynosi tysiąc
dwieście metrów na sekundę, w lodzie stumetrowej grubości — około czterech, a w podłożu
skalistym przekracza sześć i pół tysiąca. Oni również kierowali pracami geodetów, którzy
poza wykonaniem profilu lądolodu sporządzali niwelację metodą siatki kwadratów,
niezbędną dla ustalenia, z jaką szybkością przesuwa się biały dziwny minerał i w jakim
kierunku.

background image

Pracą mieli niełatwą na tej bezkresnej równinie, nużącej wzrok monotonią, bez brzegu
morskiego, bez pasm górskich, bez wzniesień.

— Trzeba być Eskimosem, żeby się tu rozeznać — wzdychali wytyczając metalowymi

łatami wielkie czworoboki.

Pomiar długości każdego boku i zawartych pomiędzy nimi kątów należało powtarzać co

roku lub co parę lat, żeby uzyskać dokładny obraz powolnego, nieustannego ruchu białej
masy oraz określić ilość lodu „wypchniętego" do morza pod postacią ajsbergów.

Porównując w okolicy Camp IV wyniki pomiarów roku 1950 z poprzednimi mogli

przekonać się, że powierzchnia lądolodu spływa z północnego wschodu na południowy
zachód z szybkością ośmiu centymetrów na dobę, to jest prawie trzydziestu metrów rocznie.

Ile trudu, ile męki, ile odmrożeń kosztowała geodetów ta monotonna praca, wiedzą tylko

ci, którzy się z nią zetknęli. Podczas każdego pomiaru lunetę lub teodolit po ustawieniu na
statywie trzeba było wypoziomować, to znaczy dziesiątki razy dotykać gołą dłonią
metalowych śrub. Podczas lata dwadzieścia parę stopni mrozu nie było rzadkością, a wiatr?
Stanie bez ruchu, z okiem przywartym do okularu lunety, kiedy ostry podmuch napastował,
chłostał bezlitośnie, jakby chciał znieść z powierzchni lodu ten obcy okruch — wymagało
hartu i poś.więcenia.

Wiercąc mozolnie lód, pobierając próbki z różnych głębokości, wprowadzając do otworu

całe łańcuchy termistorów do pomiarów temperatur, także glacjolodzy pracowali w
niezwykle ciężkich warunkach. Specjalistom nie wystarczyło bowiem analizowanie rdzeni
wydobywanych świdrami z lodowego miąższu na powierzchnię. Zapragnęli „na własne oczy"
zobaczyć układ głęboko skrytych, sprasowanych stuleciami warstw. Wielkimi
mechanicznymi „łyżkami" — częścią sprzętu wiertniczego — drążyli więc w pancerzu
Grenlandii studnie głębokości ponad trzydzieści metrów, średnicy osiemdziesięciu
centymetrów i w ten wiejący mrozem dziewięciopiętrowy otwór opuszczali na blokach
człowieka uzbrojonego w młotek, szkło powiększające i górniczą lampę elektryczną na czole.

background image

„...Jakiś niewytłumaczalny, trudny do nazwania lęk targnął mną, kiedy schodziłem coraz

głębiej i głębiej w ciemną czeluść. Lęk prymitywny, zwierzęcy. Cisza ciążyła, przygniatała.
Chłód bijący zewsząd wślizgiwał się pod ubranie, przenikał do szpiku kości, zamrażał
mięśnie, paraliżował wolę. Grobowy chłód. Gdzieś wysoko, bardzo wysoko nade mną jaśniał
krążek światła, nie większy od pięciofrankówkL Siodełko zachybotało. Z trudem powstrzy-
małem krzyk do mikrofonu: » Wyciągajcie® — opowiadał w kilka miesięcy później jeden z
glacjologów. — Co pomogło mi w końcu przemóc ten lęk, nie umiałbym powiedzieć. Może
po trosze wstyd, może ciekawość, może pasja doprowadzenia do końca rozpoczętej pracy?
Okazja istotnie niewiarygodna, by wtargnąć w ten wymarły świat, który odkrywał przede
mną swe tajemnice w niezwykłej scenerii. Zafascynowany odczytywaniem z cieniutkich
warstw lądolodu niezwykłych dziejów naszego klimatu tutaj, w samym sercu Grenlandii,
zapomniałem o strachu... Wyciągnięto mnie po paru godzinach, na wpół zamarzniętego, nie
przesadzam. Długo, energicznie koledzy musieli przywracać mnie do życia, rozcierać,
rozgrzewać, nie byłem w stanie rozgiąć nóg w kolanach. Lądolód jest żarłoczny. Niewiele
brakowało, a wessał- by mnie, wchłonął jak ongiś Eismitte Wegenera."

Szybko przemijały dni zapracowanym, przejętym swymi zadaniami ludziom. Pragnąc jak

najwięcej wykonać z programu, jaki sobie nakreślili, ciesząc się każdym zwycięstwem żaden
z nich nie zauważył, że słońce wciąż niżej i niżej krąży nad horyzontem, że coraz sroższy
bierze mróz. W końcu sierpnia do wszystkich grup w terenie nadszedł przez radio rozkaz:' —
Zakończyć prace! Powracać do Port Victorr Tego tylko oczekiwał widać szaman z Thule,
żeby uwolnić ze swego wora złe moce przyrody. W łomocie burzy z furią spadły na
znużonych wielotygodniowym wysiłkiem i niewygodami ludzi Potężnym oddechem pędziły
im w twarze białą spoistą ścianę, chłostały bezlitośnie, jakby chcąc wynagrodzić sobie
stracony czas. W tumanach śniegu utykały bezradnie pojazdy. Bezradnie także

background image

patrzyli piloci samolotów nadlatujących z paliwem i żywnością na pełgające, wirujące pod
nimi białe kłęby, poprzez które nie sposób było nic dojrzeć.

Brudni, zarośnięci, z ranami nie gojących się odmrożeń na zapadniętych twarzach, z

okaleczałymi palcami Francuzi przedzierali się mozolnie przez śnieżycę. Zacierała
odległości, zapierała oddech, napastowała niczym wróg, natrętna i dokuczliwa, nie do
zniesienia, znienawidzona każdym mięśniem umęczonego ciała, każdą iskierką świadomości.
Ona i ten przeklęty obszar szczelin na krawędzi lądolodu w drodze powrotnej, i te strome
gładzizny przywalone teraz metrami śniegu, i wreszcie na pasie przybrzeżnym to rozmiękłe
polarne błocko, po którym ślizgały się stopy, wozy, sanie. Słaniając się ze zmęczenia
przeklinali chwilę swego przyjścia na świat i tę bezdenną głupotę, jaka kazała im dobrowol-
nie wdzierać się w piekło lądolodu. Z drwiną wspominali, ile wysiłków kosztowało każdego
z nich. wejście w skład wyprawy. I po- przysięgali sobie solennie, że jeżeli uda się im wyjść
cało, już „nigdy, przenigdy nie dadzą się nabrać".

Przysięgi nie dotrzymali. Nie oni pierwsi i nie ostatni.
Ci sami wiosną następnego roku, wyklinając znów, na czym świat stoi, złorzecząc znów

własnej głupocie, pięli się z trudem znaną dobrze drogą męki od wybrzeża Grenlandii, od
Port Victor na krawędź lądolodu. Musieli powrócić. W tym wymarłym świecie pozostawili
swój trud, swoje nadzieje, szmat swego życia. Na swój
sposób byli zazdrośni o swe prace, nie chcieli się poddać.
» * •

Następnego roku Arktyka nie sprzyjała ludziom. Mgła przykuwała do lotnisk

załadowane, gotowe do startu transportowce, u nieruchomiała karawany pojazdów,
skazywała ludzi na bezczynność, zniechęcała, wysysała siły, osłabiała czujność.

4 sierpnia od wschodnich wybrzeży Grenlandii w polarny świat pobiegł złowieszczy

sygnał:

... SOS... SOS... SOS... Joset i Jarl runęli w szczelinę. Odwrócony do góry gąsienicami

toóz zaklinował się na dużej głębokości.

background image

Ludzie nie odpowiadają na nasze wołanie. Dotrzeć do nich nie możemy. Cały sprzęt

ratowniczy zginął wraz z maszyną. Konieczna natychmiastowa pomoc. Nasze przybliżone
położenie 66° 59' N i 38°55'W. Sto kilometrów na zachód od góry Forel — donosili
uczestnicy sejsmologicznej ekspedycji zwanej Grupą Błękitną.

Radiooperator Station Centrale pierwszy przechwycił wezwanie o pomoc i natychmiast

przekazał do Reykjavik, do głównej bazy lotniczej francuskiej wyprawy.

W siedem godzin później obok miejsca wypadku lądowały na spadochronach liny, bloki i

kotwice lodowe.

... Dotarliśmy do pojazdu, utknął na głębokości dwudziestu pięciu metrów. Jest pusty.

Obaj wypadli, trzeba ich szukać głębiej. Dostarczone liny zbyt krótkie. Przyślijcie również
kabel do reflektora. Nie tracimy nadziei. Spieszcie! — podawała Grupa Błękitna.

Zrobiono wszystko, co w ludzkiej mocy, ale tu Arktyka miała ostatnie słowo. Cztery

długie nie kończące się dni i cztery noce sejsmolodzy Grupy Błękitnej przeżywali mękę
oczekiwania na zrzut. Sztormowa pogoda w Reykjavik ciężkim całunem przygwoździła do
ziemi samoloty.

Na pomoc zawezwano czterosilnikowy samolot amerykańskiej bazy lotniczej Blue West

8 położonej na zachodnich wybrzeżach Grenlandii. Daremnie jednak pilot zataczał koła
ponad miejscem katastrofy, daremnie ryzykował prowadząc ciężką maszynę tuż nad ziemią,
daremnie powracał dzień za dniem. Mgła spowijała lód nieprzebitą zasłoną.
Czterech ocalałych sejsmologów krążyło bez ustanku pomiędzy miejscem katastrofy a
radiowozem. Nie mogli pogodzić się z myślą, że tamci obaj zginęli. Może spadli na miękki
śnieg, może są tylko ranni? Nie przestawali ich nawoływać, nasłuchiwali pełni nadziei, ale w
głębi mrocznej przepaści dudniło tylko głucho echo ich głosów.
Niewiarygodne wydawało się każdemu, że Joset i Jarl mogli odejść na zawsze, ci właśnie
najbardziej doświadczeni, ci, którzy jak nikt znali lód Grenlandii, jak nikt ten lód „czuli".
Jakże dumni

background image

byli z osiągnięć swej Błękitnej Grupy! Nie tracili czasu. Pomimo mgły, zwalczając setki
przeszkód pod ich dowództwem sejsmolodzy zdołali w ciągu dwu zaledwie tygodni przejść
dziewięćset kilometrów i wykonać czterdzieści pomiarów. Zatrzymał ich brak paliwa. Mgła
nie zeszła jeszcze całkowicie z lądolodu, kiedy Joset i Jarl pośpieszyli wyszukać
najdogodniejsze miejsca na przyjęcie zrzutu. Byli jak zawsze ostrożni. Gdy drogę zastąpiła
im rozwarta szeroko szczelina, zawrócili po własnych śladach, ale lodowy most, po którym
bezpiecznie przedtem przejechali, nie wytrzymał po raz drugi wstrząsu gąsienic.

Rankiem 8 sierpnia, wykorzystując niewielkie wyrwy w zbitych zwaliskach chmur,

samolot zrzucił ciężki sprzęt ratowniczy na miejsce katastrofy. Długie liny i winda ręczna
pozwoliły zejść głębiej w ziejącą chłodem czarną czeluść. Zwłoki zaginionych leżały na
wąskiej półce lodowej, o trzydzieści metrów poniżej wozu. Pod nimi ziała niezgłębiona
pustka. Przy każdym uderzeniu lin zwalały się groźne nawisy, porywały za sobą lawiny
śniegu i stwardniałych brył. Wydobycie ciał związane było z niebezpieczeństwem śmierci
ratowników. Z Paryża drogą radiową polecono przerwać natychmiast akcję. Zdecydowano,
że lodowa szczelina będzie najbardziej godnym miejscem ostatniego spoczynku dla Alain
Joseta, kierownika Błękitnej Grupy, i Jens Jarla, przedstawiciela rządu Danii.
• • *

Opracowywanie wstępne materiałów zebranych w ciągu kilku lat przez wyprawy

„Expśditions Polaires Franęaises", tych setek pomiarów sejsmicznych i grawimetrycznych
wzdłuż szesnastu równoleżników — poczynając od 65°N, kończąc na 80°N — trwało
przeszło dwa lata.

Kreśląc tysiące krzywych, planimetrując, w żmudnych obliczeniach uzwględniając

wszystkie możliwe poprawki oceniono wreszcie w przybliżeniu całkowitą objętość lądolodu
Grenlandii na dwa miliony siedemset tysięcy kilometrów sześciennych.

Największa grubość lodowego pancerza wynosi według sprawozdań trzy tysiące czterysta

dziesięć metrów, biorąc pod uwagę

background image

Trzy lata prac ,.Expćditions Polaires Franęaises" na Grenlandii pozwoliły zgromadzić

olbrzymi materiał naukowy, zbyt mały jednak, żeby odpowiedzieć na to zasadnicze, ważne
dla przyszłości naszej planety pytanie: jaki jest bilans lodowy wyspy — ujemny czy dodatni?

Stara to prawda, że im więcej człowiek wie, tym więcej chce się dowiedzieć. I to jest jego

najpiękniejszą cechą. Francuzi czuli niedosyt. Zdawali sobie sprawę, że dane dotyczące ilości
opadów śnieżnych zebrane przez nich podczas dwu tylko zimowań, są niewystarczające.
Opracowując te materiały specjaliści wypowiadali bardzo różne opinie, jedni oceniali roczny
opad na czterysta kilometrów sześciennych, inni na siedemset. Ile śniegu i lodu stopniało
podczas lata pod wpływem promieni słonecznych? Tego również dokładnie nikt nie umiał
powiedzieć. Jaka była objętość wszystkich-ajsbergów, które wiosną odrywały się od
lodowców? Jeszcze jedna niewiadoma.

Przystępując do prac na Grenlandii badacze francuscy z góry zakładali konieczność

powtarzania co pewien czas pomiarów i obserwacji. Przekonali się jednak, że zakres tych
prac musi być znacznie poszerzony, ilość ludzi zwiększona, a sprzęt nowocześniejszy. Trzeba
było bowiem — jak mawiał Paul Emile Victor — „poznać dokładnie nie tylko anatomię, ale i
psychologię lądolodu Grenlandii". Zdawał on sobie jasno sprawę, że Francja nie będzie w
stanie sama sprostać rosnącym wymogom badawczym, i podczas Kongresu Światowej Unii
Geodezji i Geofizyki, jaki odbył się
tylko przebadany obszar. Nikt nie wie dokładnie, jakie jeszcze tajemnice kryje białe
pustkowie. Posuwając się na południowy wschód Grupa Błękitna, tuż przed tragiczną
śmiercią Joseta i Jarla, odkryła przypadkiem podlodowy wąwóz o głębi dwustu pięćdzie-
sięciu metrów poniżej poziomu morza.

background image

w Rzymie w roku 1954, rzucił projekt utworzenia Międzynarodowej Wyprawy
Glacjologicznej na Grenlandię pod patronatem Stowarzyszenia Hydrologii Naukowej, w
skład którego wchodzą wszystkie niemal państwa ziemskiego globu.

Delegaci zebrani w Komisji Śniegu i Lodu z entuzjazmem przyjęli francuski projekt. Paul

Emile Victor został jednomyślnie wybrany organizatorem i kierownikiem dalszych badań
Grenlandii. Pierwsza międzynarodowa ekspedycja wyruszyła w 1959 roku; termin drugięj —
celem porównania wyników pomiarów — wyznaczono na rok 1968.
♦ • •

Lato 1959 to bezpowrotny koniec męki brnięcia po błocie, po rozmokłym śniegu,

wspinaczki na czoło lądolodu, przemykania między zdradliwymi szczelinami, omijania
groźnych młynów wodnych. Ciężkie samoloty transportowe, startując z lotniska Sóndre
Strómfiord na zachodnich wybrzeżach Grenlandii, przenosiły ludzi i sprzęt nad
niebezpiecznym obszarem, lądując o dwieście kilometrów dalej wprost na lądolodzie, w
bazie wypadowej, oznaczonej na mapie jako DYE—2. Dowieziono tam „na początek" drogą
powietrzną: szesnaście pojazdów na gąsienicach, siedem ogrzewanych przyczep,
wyposażonych w radiostacje i urządzenia laboratoryjne, wielkie sanie metalową czterysta ton
żywności i sto sześćdziesiąt ton paliwa.

I znów, podobnie jak przed dziewięciu laty, z bazy wypadowej w chrzęście gąsienic, w

chmurach dymu bijącego wysoko pod niebo z rur wydechowych — ruszyły do boju z
Arktyką weasele, ciągnąc za sobą przyczepy i karawanę wyładowanych po brzegi sań.
Podobnie, a jednak inaczej. Daremnie by szukać w tej karawanie glacjologów, geodetów,
sejsmologów, fizyków, meteorologów i chemików. Personel naukowy został przewieziony
helikopterami do miejsc, od których rozpoczynały się badania terenu.

Zadanie Pierwszej Międzynarodowej Wyprawy Glacjologicznej polegało na powtórzeniu

pomiarów niwelacyjnych i geodezyjnych wzdłuż dawnej trasy Francuzów. Raz na zawsze
kończyły się dla geodetów długie godziny wystawania na mrozie i wietrze, z prze-

background image

mrożonymi rękami, z okiem przywartym do okularu teodolitu. Nowoczesna technika
zastąpiła zasłużony instrument nowym — tellurometrem, który działa na podobnej zasadzie
Co radar. Fale elektromagnetyczne długości dziesięciu centymetrów, wysyłane przez
nadajnik przypominający wyglądem dość płaski reflektor, po odbiciu od metalowego ekranu
wracają znów do nadajnika. Pomiar czasu między wyjściem impulsu a jego powrotem
pozwala z wielką precyzją obliczyć odległość między dwoma punktami. Jeżeli wynosi ona
dziesięć kilometrów, błąd nie przekracza dziesięciu centymetrów, a dla dystansu trzydziestu
kilometrów zwiększa się zaledwie do piętnastu.

Metoda szybka i w porównaniu z dawnymi nieporównanie łatwiejsza, tym bardziej że

śnieżyca i mgła nie przeszkadzają w prowadzeniu pomiarów. Latem 1959 roku pięciu
zaledwie geodetów i trzech elektroników wykonało całkowitą triangulację od zachodniego do
wschodniego brzegu Grenlandii. Dawniej stosując metodę klasyczną trzeba byłoby zatrudnić
co najmniej sześćdziesięciu specjalistów.

Po dwukrotnej niwelacji terenu instrumentami elektronowymi okazało się, że Station

Centrale leży na wysokości dwu tysięcy dziewięćset siedemdziesięciu metrów nad poziomem
morza, a więc o prawie dwadzieścia cztery metry niżej, niż wykazały to obliczenia sprzed lat
dziewięciu.

Metodę elektronową zastosowano również do mierzenia grubości lodu. Efekt

przechodzenia krótkich fal elektromagnetycznych poprzez lód odkryto przypadkowo. Już w
roku 1946 przelatując nad morzem pokrytym krą pilot samolotu zaopatrzonego w alti- metr
radarowy zauważył, że instrument notuje dwa echa: jedno normalne, odbite od powierzni
lodu, drugie — od styku dolnej krawędzi pola lodowego z wodą. Odkrycie wywołało
sensację w świecie techniki. Specjaliści Związku Radzieckiego i Stanów Zjednoczonych
poświęcili wiele czasu na opracowanie aparatury, która z lotu ptaka pozwala mierzyć grubość
pokrywy lodowej nie tylko na morzu, ale i na lądzie. Błąd w takim pomiarze jest minimalny,
-nie przekracza zero trzy procent, to znaczy przy grubości tysiąca pięciuset metrów omyłka
wynosi nie więcej niż pięć metrów.

Glacjolodzy Pierwszej Międzynarodowej Wyprawy z entuzjazmem przystosowali

aparaturę elektronową do swej pracy, montując ją na weaselach. W ten sposób pomiar ciągły
lodowego miąższu Grenlandii rejestrowany był w czasie jazdy automatycznie, bez
nieludzkiego trudu człowieka.

Do badania czół lodowców wezwano teraz na pomoc fotogra- metrów, którzy

specjalnymi aparatami dokonywali pionowych zdjęć stereoskopowych. Pozwoliły one nie
tylko na określenie szybkości spływu białej masy do morza, ale również na stwierdzenie, czy
lodowiec kurczy się, czy posuwa do przodu. Dzięki tej metodzie ustalono, że czoło słynnego
Jakobshavn w ciągu ostatnich stu lat cofnęło się o dwadzieścia kilometrów, a jego grubość
zmalała o metrów trzysta. Zdjęcia fotogrametryczne potwierdziły przypuszczenia
naukowców, że wszystkie lodowce północnej Grenlandii nieustannie maleją.

Program Pierwszej Międzynarodowej Wyprawy roku 1959 przewidywał między innymi

stworzenie na lądolodzie nowego badawczego punktu w odległości dwustu pięćdziesięciu
kilometrów od Station Centrale i tyluż prawie od szczytu Cecilia Nunatak. Pragnąc uczcić
pamięć poległych w boju z Arktyką, nadano mu nazwę Station Jarl-Joset. Główny budynek
zaprojektowany przez W. Bodziańskiego, Polaka z pochodzenia, zadziwiał niezwykłym
kształtem. Ogromne, dwupiętrowe igloo wysokości sześciu metrów i średnicy siedmiu było
ostatnim wyrazem techniki XX wieku. Wielowarstwowa ścianka z rozmaitych tworzyw sztu-
cznych, grubości zaledwie osiemdziesięciu milimetrów, lekka i łatwa do manipulacji,
stanowiła znakomitą izolację termiczną, lepszą niż eskimoska bryła śnieżna, jego prawzór —
odpowiadała bowiem ścianie z cegły grubej na półtora metra lub dwumetrowej z betonu.

background image

Całkowita waga nowoczesnego igloo, na które składały się zaledwie pięćdziesiąt cztery

płyty prefabrykowane, nie przekraczała—co było również wielką zaletą — ośmiu i pół tony.
Niezwykłą budowlę opuszczono w lądolód bez najmniejszych trudności. Tym razem nie
ludzie u kresu sił podrzucali jak ongiś łopatami setki metrów sześciennych ciężkiego śniegu,
lecz specjalne maszyny, które wylądowały tu na spadochronach.

background image

Sześcioosobowa załoga Międzynarodowej Wyprawy Glacjologicznej, zimująca w

przestronnych, jasno oświetlonych ciepłych' pomieszczeniach Station Jarl-Joset, nie sięgała
myślą, jak wynika z pamiętników, do ciężkich przeżyć tych z Ice Cap i Eismitte. Nie była po
prostu zdolna odtworzyć w wyobraźni męki pogrzebanego za życia Anglika lub cierpień
doktora Sorge i jego towarzyszy w mroźnej pieczarze. A może po prostu żaden z
zimowników nie zadał sobie trudu sięgnięcia po ich notatki? Może nie wiedział? To było tak
d a w n o...

Gdy po ośmiu latach do Station Jarl-Joset przybyła Druga Międzynarodowa Wyprawa

Glacjologiczna, pod czterometrową zaspą śnieżną igloo stało nie tknięte, gotowe na przyjęcie
nowych zimowników.

Zebrane przez obie wyprawy materiały, analizowane przez całe sztaby naukowców

wspomaganych komputerami, pozwoliły wreszcie, jeżeli nie określić dokładnie, to
przynajmniej zbliżyć się do rozwiązania zagadki, jaką był „bilans" lądolodu Grenlandii.
Określenie „bilans" brzmi dziwnie w zestawieniu z miliardami ton wody zakrzepłej w lód,
ale żaden chyba bilans żadnemu na świecie buchalterowi nie przyczynił tylu kłopotów i nie
był tak kosztowny. ' W pierwszych publikacjach 1960 roku podawano, że jest on wyraźnie
ujemny, że biały pancerz rokrocznie traci średnio czterdzieści sześć kilometrów
kwadratowych, ale Druga Międzynarodowa Wyprawa Glacjologiczna dokonała wielu
nowych pomiarów i dostarczyła wielu dokładniejszych danych. Cena tych osiągnięć była
jednak niezwykle wysoka.

Arktyka w 1968 roku rozsrożyła się znów mrozami. Zawieja śnieżna goniła zawieję,

przeplatane w chwilach ciszy kłębami mgły. Zła pogoda opóźniła o trzy tygodnie
przewiezienie ludzi i sprzętu do bazy wypadowej. Trzy tygodnie, dwadzieścia jeden
bezcennych dni i nocy zostało bezpowrotnie straconych. Wydobycie sprzętu, pojazdów i
żywności spod niewiarygodnie wielkich tego roku zasp śnieżnych kosztowało nowe osiem
dni zwłoki. Pracę utrudniały siarczyste, nie spotykane latem mrozy. Po raz pierw-

background image

szy od chwili, w której ludzie wtargnęli na lądolód, na samej jego krawędzi w kwietniu
słupek rtęci w termometrze opadł do minus pięćdziesięciu stopni Celsjusza.

Gdy wreszcie odkopane pojazdy na gąsienicach, z pełnym wyposażeniem badawczym,

stanęły gotowe do drogi, zawieje śnieżne uniemożliwiły dowiezienie do nich helikopterami
naukowców. Wichura o sile huraganu zatrzymywała, opóźniała opracowany na podstawie
doświadczeń poprzednich lat terminarz zrzutów paliwa i żywności. Niespodziewany
podmuch wiatru targnął kiedyś helikopterem lecącym na niewielkiej wysokości i rzucił nim o
lód.

Niepowodzenie prześladowało także geofizyków. Pracę swą w Station Jarl-Joset

rozpoczęli od opuszczenia w lód dwu sond do pomiarów temperatury i z melancholią
obliczali, że do skalnego podłoża dotrzeć mogą nie wcześniej niż za dwa miesiące, gdyż
głowice termiczne, pracujące pod napięciem trzech tysięcy wolt, wtapiały się w lód z
szybkością czterdziestu metrów na dobę. Jakże powolne wydawało się niecierpliwym
ludziom to tempo! Pragnęli jak najszybciej przekonać się, czy temperatura lodu w miejscu
zetknięcia ze skałą będzie wyższa od zera — zgodnie z najbardziej rozpowszechnioną teorią
— czy też potwierdzą się wyniki otrzymane przez Amerykanów w Camp Century na
zachodnim wybrzeżu. Tam po przewierceniu pancerza lodowego grubości tysiąca sześciuset
metrów termometr elektryczny wskazał minus szesnaście stopni. Zaskoczenie naukowców
nie miało granic. Było to niezaprzeczalnym dowodem, że na tym obszarze grunt pod
lodowym pancerzem jest przemarznięty do nie spotykanej dotąd nigdzie na świecie głębi
siedmiuset metrów. Podczas sondażu w Camp Century zanotowano najniższą temperaturę
lodu, minus dwadzieścia pięć stopni na głębokości stu trzydziestu metrów.

Drugiej Międzynarodowej Wyprawie Glacjologicznej nie udało się przeprowadzić

całkowitego pomiaru. Pierwsza sonda na skutek zwarcia w obwodzie elektrycznym utknęła
na głębokości około dwustu metrów, następna, z tych samych powodów, zatrzymała się na
poziomie tysiąca. Do skalnego podłoża było jeszcze bardzo daleko, ale i tak geofizycy mieli
do rozwiązania niełatwą zagadkę.

background image

Z głębi sześciuset metrów termometr przekazał im chłód, jakiego się nie spodziewali:

minus dwadzieścia dziewięć stopni.

Czym wytłumaczyć tę ogromną różnicę temperatur lodu na wschodnich i zachodnich

wybrzeżach? Jak zmieniać się będzie w miarę dalszych, głębszych wierceń? Jakie wartości
odkryje na samym styku z podłożem skalnym? Jakimi nie zbadanymi dotąd jeszcze prawami
rządzą się te miliardy ton zamarzniętej od stuleci wody?

Pytania te spędzają sen z oczu glacjologom i geofizykom. I nie należy się dziwić, jeżeli w

roku 1971 wyruszą znów na Grenlandię uzbrojeni w doskonalszy sprzęt techniczny. Z
pewnością jednak i ta wyprawa nie rozwiąże jeszcze wszystkich tajemnic lądolodu, bo
zawsze wyłaniać się będą nowe.

Pomimo trudności, jakie niespodziewanie piętrzyła przed Międzynarodową Wyprawą

Glacjologiczną Arktyka, rezultaty dokonanych w roku 1968 pomiarów i obserwacji były dla
nauki bezcenne. Do opracowania ich powołano wielu specjalistów, a wśród nich jednego z
wybitniejszych glacjologów świata, profesora Szumskiego z Naukowo-Badawczego Instytutu
Arktycznego w Leningradzie.
Przejrzawszy wyniki pomiarów i obserwacji lądolodu Grenlandii, zbierane w krawym pocie
w ciągu lat prawie dwudziestu, uczeni najwyższej miary stwierdzili, że materiał jest jeszcze
nie wystarczający, by wypowiedzieć się ostatecznie.
Objętość lądolodu Grenlandii wynosi w przybliżeniu dwa miliony sześćset tysięcy
kilometrów sześciennych śniegu i lodu — głoszą opublikowane wyniki — co w przeliczeniu
dogodniejszym dla meteorologów i glacjologów równa się dwudziestu czterem milionom
kilometrów sześciennych wody.
Roczne opady śnieżne wynoszą pięćset kilometrów sześciennych wody, straty na topniejący
śnieg — trzysta trzydzieści, a na odrywające się od czół lodowców ajsbergi — dwieście
osiemdziesiąt.
Jak z tego wynika, lodowy pancerz największej wyspy świata zmniejsza się, kurczy co rok o
sto dziesięć kilometrów sześciennych wody. W dobie lotów kosmicznych świat przywykł do
setek tysięcy, do milionów kilometrów. Sto dziesięć wydaje się błahą, niewartą, by o niej
wspominać, liczbą.

background image

Należy jednak uprzytomnić sobie, że lód spływający z Grenlandii podnosi poziom

wszystkich oceanów świata i mórz o zero trzy milimetra rocznie. I znów liczba znikoma,
znikoma na pozór. Co to jest kilometr sześcienny, wie każdy. Łatwo wyobrazić sobie pudło o
niecodziennych wymiarach: kilometr szerokości, kilometr długości i kilometr wysokości.
Trudno uwierzyć w pierwszej chwili, lecz nietrudno obliczyć, że gdyby w tyra pudle rzędami
i warstwami ułożyć jednego przy drugim ludzi zamieszkujących naszą planetę... zmieściliby
się wszyscy. Ponad trży i pół miliarda. Nie byłoby im nawet zbyt ciasno. Tak pojemny jest
jeden kilometr sześcienny, a Grenlandia wysyła ich w świat rokrocznie sto dziesięć.
* • •

Czy dzięki wspaniałemu rozwojowi techniki w erze atomu, w erze genialnych

wynalazków ludzie staną się szybko wszechwładnymi panami polarnych obszarów? Wciąż
doskonalsze pojazdy mechaniczne, samoloty, helikoptery, radary, komputery i setki innych
ułatwień przychodzi im z pomocą, ustokrotnia ich możliwości, ale Arktyka się nie zmienia.
Im bardziej precyzyjnymi instrumentami i sprzętem otacza się człowiek, tym bardziej w swej
walce staje się bezbronny.

Ongiś przy niesłychanie skromnych, prymitywnych środkach technicznych ludzie musieli

zastępować je własnymi siłami, odwagą, wytrwałością, pasją w dążeniu do wytyczonego
celu. Biegnąc po dziewiczych obszarach całymi tygodniami za psim zaprzęgiem, za saniami,
na których wieźli wszystko, co potrzebne było do przeżycia na pustkowiu lodowym,
przymierając głodem, marznąc, przezwyciężając setki przeciwności, czerpali siły z jakichś
niepojętych, niewiarygodnych źródeł energii. Zła pogoda nie zatrzymywała wówczas
ekspedycji.

A dzisiaj? Pojazd mechaniczny nie ruszy, samolot nie wzbije się w powietrze przy

niepomyślnych warunkach atmosferycznych. Co ważniejsze, nie wszyscy specjaliści, którzy
wyruszają zgłębiać tajemnice mroźnych, dalekich krain, przypominają owych da-

background image

wnych „ludzi ze stali", którym zawdzięczamy odkrycia nieznanych lądów i mórz.

Dzisiaj —- ze względu na charakter naukowy badań — o wyborze uczestników polarnej

wyprawy decyduje przede wszystkim ich wiedza fachowa. I tu pojawia się nowe
niebezpieczeństwo. Jak wytrzyma próbę białego szlaku ten, co szczyci się znakomitymi
wynikami prac w wygodnym laboratorium? Czy nie załamią go przeciwności?

Najbardziej nowoczesna maszyna może zawieść w niecodziennych warunkach pracy

ruchomej wyprawy. Czy potrafi pośpieszyć z pomocą koledze z narażeniem własnego życia?
Czy nie zawiodą go nerwy i nie zatruje innym nielekkich dni zimowania? Czy nie zmąci
swym egoizmem, chęcią narzucenia swej woli harmonii tej niewielkiej zazwyczaj
społeczności, która bardziej niż każda inna powinna być jednolita? Jakkolwiek przed każdą
ekspedycją kandydaci na uczestników wypraw polarnych poddawani są dziesiątkom prób i
testów przez lekarzy specjalistów, odpowiedź na te pytania przynosi dopiero życie. Tam
właśnie, na polarnych obszarach. Czasem zbyt późno.

„... Znaleźć dzisiaj ludzi — mówił Paul Emile Victor — to wielkiej wagi zagadnienie i

wielka odpowiedzialność. A raczej dobrać ich i jeżeli to możliwe, dobrze dobrać do tej walki
uczciwej, rzetelnej, co odrzuca wszelką łatwiznę, gardzi wszelkim fałszem, w której każda
próba oszustwa musi zakończyć się klęską. Bo i czymże kierować się w wyborze?
Oczywiście, w pierwszym rzędzie umiejętnościami zawodowymi; Ale to jeszcze nie
wszystko. Kandydaci zgłaszają się setkami. Na pierwszy rzut oka zdrowi fizycznie i
psychicznie, pełni zapału. Jak dokonać ostatecznego wyboru między tymi, którzy nie przeszli
lodowego szlaku, nie poznali jego cierni i jego blasków? Czy wiedzą, na co się ważą? Żądać
od nich należy wszystkich zalet. Powtarzam: wszystkich. Nawet tych — a może przede
wszystkim tych, których brak odczuwa się samemu."

background image

Część trzecia
Z ERY KAMIENIA WPROST DO ERY ATOMU

background image

CÓŻ ZDZIAŁALIBY CI PIERWSI BEZ ESKIMOSÓW?
Nie spuszczał wzroku z igły busoli, drgała niespokojnie na szeroko rozwartej dłoni. Mocno
zaciskał obrzmiałe, pokryte bliznami po odmrożeniach palce, to znów je rozwierał. Długo
służyła busola temu, co już jej nie potrzebował.

Ściągnięta głodem, śniada twarz, z której płatami schodziła zbielała skóra, nieruchoma

była jak maska. Żyły w niej tylko oczy zapadnięte w głąb czaszki, błyszczące gorączką.
Mroźne podmuchy porywały z lodu sypki pył śnieżny i w tysiącach wirów przenosiły go z
miejsca na miejsce, rozciągając gdzieniegdzie w długie pełgające smugi. Kiedy busola
wypadła mu z dłoni i u- tknęła w białym puchu, ocknął się i spojrzał na leżącą u stóp okutaną
w futra postać. Spod pokrytego szronem kaptura wyzierały oblodzone kosmyki płowej brody.
Szeroko rozwarte oczy patrzyły nieruchomo w roziskrzone słońcem niebo. Dłoń w wielkiej,
nieforemnej rękawicy zaciśnięta była mocno na piersi.

„Jeszcze teraz biedak strzeże swego skarbu" — pomyślał i ostrożnie, jakby "lękając się

wybudzió zmarłego, wyciągnął mu powoli spod anoraka podłużną paczkę owiniętą w
żaglowe płótno, wsunął ją sobie na pierś. Z przerzuconym przez ramię workiem stał długą
chwilę czekając, aż wiatr zawieje zwłoki śniegiem; Ciężko, jakby dźwigał na barkach jakieś
brzemię, ruszył przed siebie.

Tarcza słoneczna zeszła nisko nad horyzont i rozpaliła go łuną pożaru. Każdy załom,

każda chropowatość niewielkich pofalowanych jak morze pagórków grała czerwienią
rozżarzonych węgli. Skrzyp śniegu pod stopami był jedynym dźwiękiem, jaki mącił ciszę.
Żadne skrzydła nie załopotały nad głową samotnego

background image

FUNKWECKER

background image

wędrowca, żaden ślad zwierzęcia nie przeciął jego szlaku. Niebo było nad nim puste, pusta
była przed nim ziemia.

Coraz silniejsze podmuchy wiatru cięły w twarz, oślepiały, hamowały każdy ruch. Nie

sposób było iść dalej. Utrudzony, wcisnął się, jak .mógł najgłębiej, pod jakiś skalny występ
szukając osłony i mocno naciągnął na oczy futrzany kaptur. Ziąb pełzł zdradliwie od
przemarzniętych stóp, ogarniał ciało, zamraczał mózg. Jedynym ratunkiem byłoby zdobyć się
na wzniesienie igloo, ale nie miał już sił. wykrawać brył śniegu. Robił to co noc, na każdym
postoju w ciągu długich tygodni. Nie byłby w stąnie nawet zliczyć, ilu — ale wtedy szli
jeszcze we trzech.

Wyruszyli na północ wczesną, bardzo wczesną wiosną 1907 roku w mrokach uchodzącej

z wybrzeży nocy polarnej. Profesor Mylius Erichson, prowadził duńską wyprawę
zwiadowczą, pragnąc rozwiązać zagadkę nie znanych krawędzi północno-wschodniej Gren-
landii, przekonać się, czy Ziemia Peary'ego jest wyspą odciętą od lądu cieśniną, czy też
częścią tego lądu.

Mroźno było jeszcze i ciemno, kiedy w szybkim tempie posuwali się naprzód za

doborowym psim zaprzęgiem. Obaj Duńczycy, profesor i jego asystent, przekonani byli, że
zdążą powrócić do bazy jeszcze przed zapadnięciem zimy. Któż mógł przewidzieć, że drogę
zastąpi im ogromny fiord, głęboko wrzynający się w brzegi? Nie naniesiony na mapy,
nieznany — Eskimosi nie zapuszczali się tak daleko na północ. Na domiar złego, tego roku
lód pokrywający morze zwałami pokruszonej kry ruszył wcześniej niż zwykle. Do
przeciwległego brzegu pozostawało wiele kilometrów. Profesor głuchy był na prośby
poganiacza zaprzęgu, który błagał, żeby ratować się ucieczką, zawrócić z drogi, póki jeszcze
czas.

Odkrycia nasze są niezwykle ważne, zrozum, Jorgund, nie wolno się cofnąć, nigdy bym

sobie tego odwrotu nie darował S powtarzał uparcie, przynaglając do pośpiechu.
/Z wielkim trudem udało się wreszcie uczestnikom wyprawy osiągnąć przeciwny brzeg. Za
uciążliwy marsz po dryfujących krach zapłacili utratą zaprzęgu i sań wyładowanych
żywnością. Utratą sił. Na pustynnych wybrzeżach Ziemi Peary'ego mało było zwierzyny.
Sztorm szedł za sztormem, szarpał nieustępliwie płótnem namiotu, jakby chciał go znieść z
powierzchni ziemi, porwał

background image

część ekwipunku — żywność, narzędzia do naprawy kajaków, odzież, obuwie.

Głód nieraz zaglądał ludziom w oczy, zimno drążyło niedożywione ciała, ale obaj

Duńczycy nie uskarżali się i gorączkowo nanosili na mapy zarysy fiordu i wybrzeży.
Stwierdzili naocznie, iż Ziemia Peary'ego nie była wyspą, jak upierało się dotąd wielu ba-
daczy. I byli szczęśliwi z tego odkrycia.

W drogę powrotną wyruszyli późno, zbyt późno. Jednolita skorupa lodu skuła już wody

rozległego fiordu. Marsz był ciężki. Mróz nie żartował, foki skryły się pod krą, brak
żywności doskwierał coraz dokuczliwszy, zdarte obuwie spadało z nóg, wełniane skarpety w
strzępach nie chroniły odmrożonych stóp. Srogie wichury przenikały podartą odzież, z
namiotu pozostały żałosne resztki.

Mylius Erichson nie upadał na duchu. Podtrzymywała go radość odkrycia. „Warto było

tyle wycierpieć, Jorgund, warto!" powtarzał nieustannie poganiaczowi, jakby sam siebie
pragnął utwierdzić w potrzebie tych cierpień. Niczym oka w głowie strzegł swoich szkiców i
zapisków, uzupełniał je cierpliwie na każdym postoju, wtedy nawet, kiedy padł ostatni pies, a
ludzie sami musieli zaprząc się do sań i ciągnąć resztki dobytku.

Porucznik Hagen zmarł pierwszy. Nie chciał dłużej walczyć o każdy krok, nie potrafił po

prostu. Żalił się i płakał w drodze powrotnej. Odszedł przeklinając chwilę, w której
zdecydował się wyruszyć do morderczej, po trzykroć przeklętej Arktyki. Potem szli już tylko
dwaj. Teraz pozostał sam na szlaku.

Mimo woli przycisnął dłoń do piersi, żeby sprawdzić, czy notatki zmarłego są

bezpieczne. Zamroczony, otępiały znużeniem wiedział, że musi dotrzeć do wybrzeży oceanu,
tam gdzie idąc do Ziemi Peary'ego pozostawili skrytkę | zapasami żywności na drogę
powrotną. Nie o sobie myślał. Wiedział, że dla niego nie było ratunku. Pora roku późna,
wyścig z nocą polarną — nie do wygrania. O dotarciu do bazy duńskiej nie było nawet co
marzyć. Ale te kreślone drobnym pismem stronice dziennika podróży, te wyniki sze-
ściomiesięcznej pracy, duma Erichsona, nie mogły przepaść. Zapłacił za nie życiem. Tam do
skrytki nadbrzeżnej dotrą z pewnością z wiosną ekspedycje ratownicze wysłane na pomoc,
tam szu-

background image

kać będą Duńcźyóy zaginionych, tam trzeba się dowlec. Za wszelką cenę.

Długo, dokładnie żuł wąski pasek suszonego mięsa, ostatni, jaki wygrzebał z worka,

zwinął się potem, skulił jak pies, mocno zacisnął wokół ciała anorak. Wiedział, że mróz może
go dobić, ale bez odpoczynku nie był w stanie iść dalej.

Przebudziło go uczucie przeraźliwego zimna, przenikało w głąb ciała, ścinało krew w

żyłach, paraliżowało wolę. Każdy ruch powodował nieznośny ból zesztywniałych mięśni.

Czerń nocy ustępowała z wolna przed szarością brzasku. Na wymiecionym z chmur

niebie bladły ostatnie gwiazdy. He godzin przespał, zmarnował? Poczuł lęk. Czy zdoła
dotrzeć do skrytki, czy wystarczy mu sił?

Noc polarna zbliżała się wielkimi krokami, każdy dzień był cenny. Żołądek dopominał

się natarczywie o swe prawa. Długo grzebał w worku, nim wyciągnął z samego dna jakieś
ostatki rzemienia. Ciął je mozolnie na wąskie paski, jak najwęższe, żeby oszukać głód, żuł
długo, powoli. Byle tylko wytrzymać, byle dotrzeć na brzeg oceanu. Nie patrzył na
mrugające jasnym blaskiem gwiazdy. Niezawodny instynkt podszeptywał mu, jaki obrać
kierunek. Ledwie ciągnąc za sobą popuchłe, odmrożone stopy, kulał coraz częściej,
przystawał. Który to już raz słońce zapadało za horyzont? Który raz zmierzch gęstniał i
przechodził w czerń?

Dnia gwałtownie ubywało. Każda noc niosła ostrzejszy mróz, każda wysysała siły,

wzmagała tęsknotę za odpoczynkiem — nawet jeżeli ten odpoczynek miał być ostatnim.
Rosło trudne do przezwyciężenia pragnienie, żeby zanurzyć się, pogrążyć w miękkim białym
puchu, nie walczyć o każdy krok, nie wyciągać nóg ze śniegu, nie myśleć o dalszej drodze.
Dotknął podłużnej paczki owiniętej w brudny strzęp żaglowego płótna i znów napiął mięśnie.
„Warto było tyle wycierpieć" — zabrzmiały mu w uszach słowa profesora. I jak wprawiony
w ruch automat powlókł się dalej. Potykał się, padał i znów wstawał.
Na widok wyższego od innych łańcucha pagórków na horyzoncie, przyśpieszył kroku. To już
niedaleko. Dobywając resztek sił piął się pod górę. Ze szczytu w skośnych bladych
promieniach słońca, które miało zniknąć wkrótce na długie miesiiące, dostrzegł

background image

skąpany w czerwieni zakrzepły, równy obszar oceanu. Staczając się blada anemiczna tarcza
zahaczyła o czubek torosa, roznieciła w nim setki błysków. Tam była skrytka. Niebo
pociemniało, rozbłysło słabymi zarysami gwiazd, zaciągnęło śnieg granatowymi cieniami.
Nim dotarł do kopca, pod którym zakopali zapasy, lód zszarzał, zmętniał, w powietrzu
zawirowały płaty śniegu.

Nie kusiła go już żywność. Nóż zgubił, rękami nie miał sił rozkopywać zamarzłego

kopca. Zresztą po co? I tak śmierć blisko. Pomyślał o niej z ulgą, jak myśli się o wyzwoleniu
od cierpień. Wparł się mocno plecami w zimną, ośłizłą lodem ścianę, raz jeszcze niespokojny
sprawdził, czy notatki nie wypadły mu spod anoraka. Ogarniało go powoli błogie uczucie
ciepła. Nareszcie mógł spokojnie zasnąć, dotarł do kresu swej wędrówki. Odpocząć, odpo-
cząć za wszelką cenę. Bez lęku patrzył teraz, jak śnieżny pył za-
wiewał go coraz grubszą warstwą.
* * *

Nie mylił się eskimoski poganiacz Jorgend Brónlund. Wczesną wiosną 1908 roku duńska

wyprawa ratownicza dotarła do skrytki z żywnością.

Z dziennika podróży Myliusa Erichsona, strona po stronie, dzień po dniu, można było

odtworzyć dzieje jego wyprawy. Trudne i gorzkie.

.Jorgend jest naszym duchem opiekuńczym. Bez niego dawno

zginęlibyśmy. To prawdziwy przyjaciel" — notował profesor nie domyślając się, że tylko
dzięki ofiarności Eskimosa uratują się notatki. Trud nie poszedł na marne, jego wyprawa
przejdzie do historii.

Przeszukując worek i anorak poganiacza Duńczycy odnaleźli także skrawek papieru, na

którym niewprawnym pismem, urywanymi zdaniami, Eskimos, jak umiał, odnotował, kiedy
zmarł Erichson i gdzie należy szukać zwłok. W zapiskach powtarzało się zdanie: „Muszę tam
dotrzeć, żeby dziennik profesora nie zaginął".

W ciągu paru dni z przemarzniętej, opornej ziemi uczestnicy ratowniczej wyprawy

wyrywali skalne odłamy i zwozili je z daleka na saniach. Nad zwłokami człowieka, który nie
zawiódł, rósł

background image

kamienny nagrobek, żeby ci, co oglądać go będę w przyszłości na pustynnym wybrzeżu
Ziemi Lamberta, pod 79° szerokości północnej, pamiętali, czym jest przyjaźń.

W rok później w Godthaab, stolicy wyspy, wzniesiono pomnik Bronlundowi, a w

Kopenhadze na wielkim granitowym bloku przywiezionym z Grenlandii wykuto historię
bohaterskiej epopei.

Niewiele dokonaliby pierwsi odkrywcy i badacze arktycznych mórz i lodów, gdyby nie

pomoc Eskimosów.

„...Czy przeżyłbym zimę w nędznym schronie w archipelagu Ziemi Franciszka Józefa?

Czy potrafiłbym go zbudować, gdyby nie oni?" — zapytuje w swych pamiętnikach Fridtjof
Nansen wspominając noc polarną, jaka zaskoczyła go błądzącego po nieznanych obszarach w
drodze powrotnej z bieguna północnego. Nie przetrwałby bez dachu nad głową, bez
żywności, gdyby przed wielu laty nie nauczył się trudnej sztuki życia w Arktyce od eskimo-
skich łowców.

Po zwycięskim marszu w poprzek Grenlandii duński urzędnik zaproponował Nansenowi

zamieszkanie w wygodnym, ' ciepłym domku w osiedlu Godthaab. Zdumienie jego nie miało
granic, gdy Norweg odmówił i całe przymusowe zimowanie na wyspie wolał przepędzić w
dusznym, brudnym igloo. Duńczyk nie rozumiał, że pragnienie poznania Eskimosów,
dowiedzenia się, jak zdołali przetrwać w tym nieprzyjaznym człowiekowi świecie, było
silniejsze niż pragnienie wygód. Nansen jadał to, co łowcy, sypiał na tych samych śnieżnych
ławach wymoszczonych skórami, polował razem ze wszystkimi, żył ich codziennym życiem.
Wszystko go ciekawiło, wszystkiego pragnął się o nich dowiedzieć, pełen szacunku i po-
dziwu dla ludzi, którzy przyjęli go za swego. „Będziemy cię zawsze pamiętać!" —
powiedział stary myśliwy w czasie pożegnania.

Wielki polarnik także nie zapomniał o przyjaciołach.
„...cóż z tego, że brudni, że żyją w prymitywnych warunkach, spróbowałby ktoś z nas żyć

inaczej, tu wśród mrozów, w lodzie Grenlandii... Są dobrzy, sprawiedliwi, ufni jak dzieci.
Łatwo ich skrzywdzić, bo nie podejrzewają nikogo o złe zamiary. Nie wiedzą,

background image

że człowiek człowiekowi może być wrogiem. Każdy, kto pozna bliżej Eskimosów, ich
prostotę dobroduszną, ich życzliwość, musi polubić tych ludzi. Umieją zadowalać się
niczym, niczego nie posiadają, o nic się nie troszczą. Cóż przyniósł im dotąd tak zwany
postęp? Truciznę alkoholu i suchoty. Odwiecznym wędrowcom, którzy nie wiedzieli, co to
pieniądz, pokazano drogę do chciwości i zachłannej chęci posiadania. Po co mącić ich spokój
wprowadzając nie dostosowane do ich rozumowania nowe pojęcia? I czyniąc to krzywdzić,
niszczyć zamiast budować jakieś istotne wartości"... Ze zwykłym zapałem Nansen kończy
swą książkę o życiu wśród Eskimosów grenlandzkich słowami: „Opuśćmy czym prędzej
Grenlandię, zostawmy ich samych sobie — będą najszczęśliwsi". * * *

Zdobywca bieguna południowego, Roald Amundsen, podczas swego słynnego marszu

poprzez nie tknięte stopą ludzką pustkowia Szóstego Kontynentu także z wdzięcznością
wspominał Eskimosów 7. plemienia Netsilik. Zawdzięczał im wiele, choćby umiejętność
wykorzystania psów w błyskawicznym, zwycięskim marszu do bieguna, który postawił go w
rzędzie największych odkrywców. Im i własnej cierpliwości.

W ciągu trzech długich zimowań w Archipelagu Wysp Kanadyjskich, na pustynnej Ziemi

Króla Williama, podczas wyprawy na podbój Szlaku Północno-Zachodniego, tej pierwszej,
jaka przyniosła mu sławę —! uczył się sztuki prowadzenia psiego zaprzęgu. Zamiast siedzieć
z założonymi rękami i biadać nad uwięzieniem swego statku przez lód Norweg nie żałował
trudu, chociaż nie wiedział jeszcze, wtedy nie mógł wiedzieć, jak bezcenną zdobywa broń dla
swych następnych zwycięstw polarnych.

Czując, że poganiacz jest nowicjuszem, na wpół dzikie, wiecznie wygłodniałe, bardziej

do wilków podobne niż do psów zwierzęta nie zwracały uwagi na jego komendę, nie lękały
się świstu bicza nad grzbietami. Dziesiątki, setki razy próbował zmusić je do posłuchu.
Nadaremnie. Ustępował, ale nie dopuszczał do siebie zniechęcenia i zaczynał uparcie od
nowa. Jeszcze raz i jeszcze... Każde

background image

niepowodzenie wyzwalało w nim bunt i pragnienie przezwyciężenia własnej nieumiejętności.

Od wczesnego dzieciństwa wdrożony do stawiania czoła przeciwnościom uczył się pilnie,

jak dostrzec w zadymce, który pies udaje tylko, że ciągnie, hamując innych, jak smagnąć mu
nad grzbietem długim biczyskiem nie raniąc i nie sprawiając bólu. Uczył się także, jak
poprawiać w biegu po lodowatej grudzie zluzowane rzemienie uprzęży, jak rozplątywać je,
jak szarpać nimi w porę, żeby zwierzęta nie stoczyły się w przepaść, jak wyciągnąć psy z top-
niejącego lodu, kiedy kruszy się potrzaskany ciężarem rozpędzonych sań, kiedy jeden
nieostrożny ruch,, jedna sekunda wahania spowodować mogą katastrofę. A wreszcie — jak
na postoju opatrywać psom poranione łapy, wyciągać z nich lodowe igły, jak sprawiedliwie
obdzielić żywnością wiecznie zgłodniałą i gryzącą się zgraję.

„To psy zdobyły biegun południowy, nie Norweg. Im się należą medale, odznaczenia i

honory" — szydzili zazdrośni pragnąc za wszelką cenę pomniejszyć zasługi Amundsena, ale
on śmiał się z nich tylko, rad, że w porę pojął, ile nauczyć się można od tych,
których inni chętnie zwali „dzikusami"*

y V .-u

♦ • •
Nikt jednak chyba nie zawdzięcza tyle Eskimosom co zdobywca bieguna północnego,
admirał Robert Peary. Wiele lat życia spędzał wśród nich i na żadną ze swych licznych
wypraw nie wyruszał bez łowców grenlandzkich. Nie zawahał się przyjąć ich obyczajów,
czynił wszystko, by zapomnieli, że jest od nich różny. Ubierał się jak oni, jak oni polował i
jak oni zaczął wreszcie myśleć i odczuwać.
„...pytanie, czego ja z kolei nauczyłem Eskimosów — opowiadał po powrocie do Stanów
Zjednoczonych. —Czegóż nauczyć można człowieka, który od czterech, a może czterdziestu
wieków wykazał, że umie sobie radzić i żyć w tych wrogich warunkach? Mógłbym raczej
wyliczyć, czego się wśród nich oduczyłem. Oduczyłem się tej mimowolnej chęci dominacji,
która cechuje nas białych w zetknięciu z ludami prymitywnymi. Zrozumiałem, że to nie
pycha

background image

każe im kierować mną, lecz głębokie nabyte wiekami doświadczenie. Oduczyłem się
gorączkowego pośpiechu, który na szlaku musi stać się zabójczy. Oduczyłem się także
egoizmu. Tam wśród nich nie sposób powiedzieć »moja fajka«, »moja herbata®, mój śpi-
wór®. Nie! »Nasza fajka«, »nasza herbata*, »nasz śpiwór«. Eskimosi zginęliby dawno z
powierzchni ziemi, gdyby nie żyli we wspólnocie. Raziło mnie z początku, kiedy łapczywie
zabierali wszystko, co posiadałem, zjadali moje konserwy, palili mój tytoń. Ale gdy mnie
czegokolwiek zabrakło, mogłem być pewien, że podzielą się ze mną ostatnim kęsem. W tym
leży ich siła,"

Czterej łowcy eskimoscy nie zawahali się towarzyszyć Peary'- emu w drodze do bieguna

północnego, chociaż nie mogli zrozumieć, po co dąży do tego odległego miejsca
zamieszkałego przez złe duchy, na którym, jak daleko sięgała ludzka pamięć, nie stanął nigdy
człowiek, o którym szamani snuli mrożące krew w żyłach opowieści. Poszli jednak za nim,
dumni, że potrzebuje ich pomocy, że odwołuje się do ich doświadczenia.

„...Niedużo zdziałałby Peary bez Eskimosów — pisze w swych pamiętnikach wielki

podróżnik i etnograf, Knud Rasmussen. — Towarzyszyli mu w każdej wyprawie, nieraz
zostawiali swoje igloo, nierzadko swoich bliskich, na każdym kroku ryzykowali życiem,
ofiarnie dopomagając obcemu w urzeczywistnieniu jego fantastycznych zamiarów."
* » *

Nie wszyscy jednak badacze arktyczni pragnęli i potrafili oprzeć się na wielowiekowym

doświadczeniu Eskimosów. Byli i tacy, którzy ufni we własną wiedzę gardzili nimi.
Najbardziej jaskrawym przykładem, do czego doprowadzić może taka nie skrywana odraza,
są losy amerykańskiej ekspedycji na Grenlandię przedsięwziętej podczas prac Pierwszego
Międzynarodowego Roku-Polarnego w latach 1881—1882. Ekspedycja nie bez powodu
zwana Czarną Księgą Arktycznych Kronik. Wiele kart tych ponurych dziejów wypisało
samochwalstwo.

Nie znając warunków polarnych dowódca, młody porucznik Greely, odrzucił pomoc

tubylców. Razili go swym prostactwem,

background image

brudem, nieokrzesaniem. Nie mógł ścierpieć myśli, że ośmielali się traktować go jak

równego sobie. A może i po trosze wyśmiewali jego bezradność i pierwsze fałszywe kroki na
arktycznych obszarach?

„Ci pożeracze surowego mięsa, prymitywni, prości, niezdolni do pojęcia wzniosłych

celów naszej wyprawy, będą mi tylko zawadą" — oświadczył kategorycznie, nie zgadzając
się skorzystać z usług poganiaczy-przewodników. Drogo zapłacił za fałszywą ambicję. On i
jego ludzie. Trzy pierwsze zimowania mroźne były i głodne. Żaden z uczestników wyprawy,
kiedy przyszła potrzeba, nie umiał wznieść igloo, żaden nie potrafił, gdy głód zajrzał w oczy,
zdobyć żywności. Trzy zimowania wypełnione nieporadnością dowódcy, pychą białego
człowieka wzdragającego się przed pomocą „dzikusów" — skończyły się głośną w dziejach
Arktyki katastrofą. Z dwudziestu czterech ludzi, którzy przypłynęli na Grenlandię na jedno
zimowanie, po tysiącu przeszło dniach tylko siedmiu uszło z życiem. Odnaleziono ich ledwie
żywych w miejscu, które nazwali — nazwa mówi sama za siebie — Obozowiskiem Głodu.

Wyprawa uniknęłaby zapewne tragicznego losu, gdyby dowódca jej wcześniej

zrozumiał,' że oparcie mógł znaleźć tylko w łowcach grenlandzkich, gdyby pamiętał o ich
przeszłości, o wiekach doświadczeń na tej surowej ziemi, na jakiej on był tylko przybyszem.

Nie wystarczy żądać od Eskimosów pomocy, trzeba o nią umiei* jętnie zabiegać. Poznać

ich, umieć z nimi postępować, swoją postawą zaskarbić ich względy i życzliwość, zdobyć
zaufanie. Niejeden z polarnych podróżników przekonał się o tym zbyt późno,
płacąc za swe błędy cenę najwyższą — życie.
* • *

Profesor Marvin, Amerykanin, jeden z uczestników licznych wypraw biegunowych

Peary'ego, od pierwszej chwili zraził do siebie grenlandzkich łowców. Wypróbowani
poganiacze Inukitsupaluk i Akioku nieraz dawali dowody swego przywiązania prowadząc
psie zaprzęgi u boku admirała. Teraz jednak niechętnie wykonywali polecenia profesora
Marvina, kierownika ekspedycji pomo

background image

cniczej, która w roku 1909 wyruszyła, by założyć skrytką z żywnością dla powracającego z
północnego bieguna Peary'ego. Marvin złościł się bez powodu, poganiał ludzi, często
wydawał sprzeczne rozkazy i żądał, by każdy został natychmiast wykonany, skracał postoje.
Czyżby nie wiedział, że zmęczony człowiek nie dostrzega w porę niebezpieczeństwa?

Nie słuchał, co gorsza, nie udawał nawet, że słucha rad poganiaczy, a przecież sam

Wielki Peary zawsze pytał ich o zdanie. Skrzyczał obu, gdy nie chcieli zejść na krę,
zapolować na foki, które całą gromadką wygrzewały się na słońcu. Czyżby doprawdy nie
rozumiał.*^ wie o tym każde małe dziecko — że tam, gdzie przebywa focze stado, lód
zazwyczaj, jest niebezpieczny, cienki, kruchy, poryty otworami niewidzialnych dla oka
szczelin, przez które zwierzęta wypływają zaczerpnąć tchu? Biada temu, kto tam się zagoni,
niejeden już tak zginął. Tłumaczyli mu, jak umieli, ale nie chciał ich wysłuchać. Nie mogli
mu także wyperswadować, że cały ekwipunek musi być tak rozdzielony, żeby w razie straty
jednego zaprzęgu — a o to nietrudno — ocalić resztę ładunku. Nie, profesor miał swoje
metody, na jedne sanie kazał załadować całą żywność, na drugie namioty i śpiwory.

Eskimosi przestrzegali także Amerykanina przed nadciągającą zadymką, ośmielali się

krytykować wytyczoną przez niego na mapie trasę tłumacząc, że nie zdołają przedostać się
przez obszar przepaści. Cóż z tego, że nie były zaznaczone na sztywnym kawałku papieru?
Znali szlak i wiedzieli, jakie kryje zasadzki. Ale on nie chciał dopuścić do siebie myśli, że
może się mylić, upierał się przy swym zdaniu. Wyśmiewał ich, wyszydzał, nie rozumiał, że
wiedzeni niezawodnym instynktem pierwotnego człowieka wyczuwali niedostrzegalne dla
niego niebezpieczeństwo.

Nie, nie podobał się obu poganiaczom charakter tego człowieka, drażniła ich jego pycha.

Szli posłusznie, jak kazał, bo tak obiecali Peary'emu, bo to on miał korzystać z zapasów.
Marvin nie był do niego podobny. Kiedy obaj równocześnie zatrzymali zaprzęgi przed wielką
płytą ciemnego lodu, znów rozgniewał się. Daremnie tłumaczyli, że cienka, podmyta wodą
tafla nie wytrzyma ciężaru sań, że trzeba ją obejść, zatoczyć duży łuk, nadłożyć drogi. Kazał
im jechać dalej, a przecież wystarczyło spojrzeć na psy. Ze zje-

background image

żoną sierścią, z wybałuszonymi lękiem ślepiami, zaryły się pazurami w zlodowaciały śnieg.
Na próżno krzyczał, trzaskał z bicza nad wygiętymi w pałąk grzbietami zwierząt. Ani
drgnęły. Rozwścieczony ich oporem ruszył sam naprzód. Powietrze rozdarł jego przeraźliwy
krzyk. Natrudzili się poganiacze, nim wyciągnęli Amerykanina z lodowatej wody. I
oczekiwali, że może tym razem wreszcie przyzna im rację, powie, jak wdzięczny jest za
uratowanie życia, a na przyszłość, zastosuje się do ich rad. Ale słów tych nie usłyszeli. I
przestali się wreszcie przejmować. Kiedy wpadał w pasję i obrzucał ich obelgami, jego złość
napotykała zaporę ich pogardy.
W drodze powrotnej spod 83° szerokości północnej Marvin gnał zaprzęgi na południe. Lękał
się, iż Peary inną trasą dotarł wcześniej z bieguna do bazy nadbrzeżnej i odpłynie do kraju
bez niego. Dość miał już Arktyki, dość tych upartych, tępych Eskimosów. Przerażenie
ogarniało go na myśl, że mógłby wśród nich przymusowo zimować. Głęboka niechęć
granicząca z nienawiścią do tych ludzi, do tego wrogiego krajobrazu była mu złym doradcą.
Uciec stąd, uciec za wszelką cenę — tego tylko pragnął.
Marsz trwał dalej w morderczym tempie. Zrezygnowani poganiacze bez szemrania
poddawali się woli dowódcy, oni także pragnęli szybko dotrzeć do swych igloo i poprzysięgli
sobie, że nigdy już nie zgodzą się towarzyszyć żadnemu białemu, Poganiacz Akio- ku opadł z
sił. Rozsądek nakazywał zatrzymać się na parę dni, na dobę chociażby, ale o tym profesor nie
chciał słyszeć. Zwijając któregoś ranka obóz Akioku z trudem wprzągł psy do sań, w ciągli
dnia opóźniał marsz, ledwie dowlókł się wieczorem do biwaku, a w nocy majaczył w
gorączce.
— Zostawiam go. I tak straciłem przez niego wiele cennego czasu — gorączkował się
profesor. — Żywność zabieram, ma broń, da sobie radę. Zaprzęgaj!
Inukitsupaluk nie dowierzał własnym uszom. Może źle zrozumiał? Chory ma tu pozostać
skazany na pewną śmierć dlatego tylko, że potrzebuje paru dni odpoczynku? Odjechać z
saniami pełnymi żywności? Czemu? Nie, to nie mieściło mu się w głowie.

background image

Widząc osłupienie poganiacza i przeczuwając jego sprzeciw profesor rzucił się sam do

ładowania sań.

— To brat mojej żony. Nie opuszczę go. Zginie!
Ręka w grubej rękawicy zacisnęła się kurczowo na rękojeści biczyska.
— Jeżeli natychmiast nie wyjdzie z igloo o własnych siłach, musi zostać, to moje

ostatnie słowo. Niepotrzebnie tracisz czas! Ruszaj, mówię! — zachłysnął się gniewem
profesor.

Twarz Inukitsupaluka nabrzmiała, na czole wystąpiła pręga żył, podszedł do sań i

wyciągnął broń. Bez chwili namysłu, bez wahania, bez słowa. Ciszę zmącił huk wystrzału.
Był celny, uciszonego raz na zawsze Marvina zsunął poganiacz pod krę i zawrócił do cho-
rego w namiocie. Po trzech dniach ruszyli w dalszą drogę.

— Nieraz przestrzegałem profesora. Nieuważny był, nie słuchał nas, nieraz zapuszczał

się na cienką krę... Utonął, nim przybiegliśmy na pomoc — tłumaczył w kilkanaście dni
później w obozie amerykańskiej wyprawy.

Tajemnica śmierci profesora Marvina nie wyszłaby zapewne nigdy na jaw, gdyby po

wielu latach Inukitsupaluk sam nie opowiedział przypadkowo jej dziejów urzędnikowi
duńskiemu. Nie odczuwał przy tym najmniejszych wyrzutów sumienia. Eskimosi z osiedla
od pierwszej chwili znali całą prawdę i pochwalali wszyscy jego uczynek. Każdy z nich
postąpiłby podobnie. Takie jest prawo szlaku.
* * *

Umiejętność współżycia z Eskimosami wymaga dużej znajomości tej odmiennej od

naszej psychiki. Etnograf francuski de Pon- cins, zimując wśród szczepów eskimoskich na
Ziemii Króla Williama, uskarżał się kiedyś misjonarzowi na wyjątkowo ciężką i długą drogę
przez lodowiec.

— Jak mogłeś zmitrężyć na ten odcinek drogi tyle czasu, to przecież niedaleko —

zdziwił się Kanadyjczyk.

— Sam tego nie mogę pojąć! Bez litości popędzałem mego poganiacza, nie dałem mu

ani chwili odpoczynku.

— Teraz już rozumiem — uśmiechnął się pobłażliwie misjo-

background image

narz. — A nie pytał cię w drodze, czy nie chciałbyś się zatrzymać i czegoś napić?
—Kilka razy. Ofuknąłem go tylko ostro w odpowiedzi, śpieszyło mi się.
— Ano właśnie, gorzej nie mogłeś postąpić. Twemu poganiaczowi dokuczało

pragnienie, ale jego duma nie pozwalała prosić białego o łyk herbaty. Urażony odmową
chciał ci dać nauczkę, krążył więc i kluczył po wertepach, naumyślnie nadkładał drogi, żeby
-cię ukarać. Dobrze, że nie dłużej. Mógłbyś dotrzeć do mnie nie o kilka dni później, lecz o
kilka tygodni. Co miałeś uczynić, pytasz? To proste, zostawić mu absolutną swobodę
działania, nie mówić, kiedy ma być na miejscu, zaufać, że on lepiej sobie poradzi niż ty,
pozwolić zatrzymywać się tam, gdzie chciał i ile razy 'chciał — nawet jeżeli pewien byłeś
swojej racji. Nie dziw się, synu, zrozum, nas białych zaślepia pycha, wydaje się nam, że
wszystko wiemy lepiej niż ci pierwotni ludzie, mądrzy mądrością wieków. Trzeba pogodzić
się z myślą, że tutaj w Arktyce oni pokazali, jak przetrwać. Nic bardziej nie drażni Eskimosa
niż obcy, który ośmiela się dyktować mu swoje prawa. Nawykły od wieków do
samodzielności, ambitny, nie znosi rozkazów. Wystarczy jednak, żebyś zdobył sobie jego
zaufanie, szacunek, a pośpieszy ci zawsze z pomocą.
Zgodnie żyć z Eskimosem może tylko ten, kto mu ustąpi lub uda, że ustępuje. Czasem trzeba
uciec się do podstępu. Posłuchaj! Ilekroć pragnę przesłać szybko jakąś wiadomość z mego
osiedla do Eepulse Bay, nie powiem łowcy: „Gnaj co sił!" Boże broń! Nie ^słuchałby mnie.
Mówię mu: „Wiesz co, wysłałbym cię chętnie, ale sam wiem, że to podróż bardzo uciążliwa.
Młody jesteś, niedoświadczony jeszcze, psy masz marne, drogi nie znasz, jeśli zaskoczy cię
burza, mógłbyś jeszcze zabłądzić! Nie! Nie chcę cię mieć na sumieniu, zwrócę się lepiej do
kogoś bardziej doświadczonego..." Nie zdążę jeszcze dokończyć, a mój łowca chwyta paczkę
czy pismo, wyskakuje na dwór. Wiem, że pędzi co sił zaprzęgać psy w obawie, żeby go ktoś
nie ubiegł. I mogę być spokojny, że nikt szybciej od niego, sprawniej nie wypełni mej
prośby, nieraz się o tym przekonałem. A kiedy powróci, wypełniwszy swą misję, nasza
komedia trwa nadal.

background image

„Miałeś rację, ojcze, nie poszło mi najlepiej, wszystko było tak, jak powiedziałeś, psy

ustawały mi w drodze, jeden okulał, zabłądziłem w zawiei, ktoś inny mógłby szybciej
przynieść ci odpowiedź, wybacz, że cię zawiodłem."

I łowca długo wylicza wszystkie niepowodzenia, jakie go spotkały, a oczy mu błyszczą

triumfem. Wie, że podróż odbył w świetnym, rekordowym tempie. I obaj jesteśmy
zadowoleni.

background image

ZAGADKĘ WĘDRÓWEK ROZWIĄZAŁY OSKARD I ŁOPATA
Skąd to najbardziej „północne" z arktycznych plemion — Eskimosi grenlandzcy — przybyło
na mroźne obszary, na których wszystko jest zaprzeczeniem życia? Pytanie to od dawna
nękało naukowców. Odpowiedź niełatwa, podobnie jak ustalenie, kiedy tam przywędrowali.
Nie pozostawili po sobie ani budowli, ani pisma, trzeba więc było zagadkę ich pochodzenia
wyrywać zaskorupiałej od tysiącleci ziemi. Przekazywane z ojca na syna opowieści, mity,
legendy, ballady, w jakich fantazja splatała się z rzeczywistością, z prawdziwymi
wydarzeniami zamierzchłych pradziejów, zaprowadziły wreszcie duńskich archeologów na
pustynne, chłostane biegunową wichurą wybrzeża Ziemi Peary'ego na północnym skraju
Grenlandii.
Długo trwały żmudne poszukiwania, nim wreszcie oskard i łopata zdołały wydrzeć spod
lodowej powłoki nikłe ślady prastarego osiedla, jednego zapewne z pierwszych.
Wykorzystując w krótkich letnich miesiącach nieprzerwaną jasność dnia polarnego, nie
żałując trudu, z cierpliwością godną Eskimosów archeologowie badali dokładnie teren.
Wkopywali się w każdą piędź głęboko przemrożonej ziemi, kruszyli w palcach grudkę za
grudką i przesiewali ją starannie przez sito, żeby niczego nie uronić. Pracę przerywali zimą,
latem powracali wytrwale na Ziemię Peary'ego, zdecydowani odnaleźć klucz do zagadki pół-
nocnych wędrówek.
Po dziesięciu łatach uporczywych, ciężkich w podbiegunowym klimacie badań, w roku 1965
z niezbitą pewnością mogli wreszcie stwierdzić, że nie sto lat, nie tysiąc, ale cztery tysiące
minęło od chwili, w której powstała praeskimoska osada. Ci, co zawędrowali

background image

tutaj przed czterdziestoma wiekami, nie pozostawili po sobie ani ruin wspaniałych budowli,
ani zwojów pożółkłych, nadszarpniętych czasem papirusów, ani żłobionych w kamieniu
znaków runicznych czy malowideł ściennych przez tysiąclecia ukrytych w głębi pieczar.

Niełatwą przeszłość zaginionego świata północnych szczepów trzeba było odczytywać z

wyraźnych wprawdzie, ale ubogich śladów, z resztek prymitywnej kamiennej broni, z
obramowań letnich szałasów, z palenisk, z kaganków wykutych w steatycie, grotów w
krzemieniu czy łupku — pierwszych niezdarnych, chropowatych, później starannie
gładzonych i szlifowanych. To było wszystko, z czym pierwotny praeskimoski łowca stanął
w Arktyce do walki z przyrodą. Trudno pojąć, że w tym samym czasie w Egipcie rosły wtedy
potężne budowle piramid wznoszonych dziesiątkami lat przez setki tysięcy ludzi z milionów
kamiennych bloków.

Siady pierwszych osad eskimoskich sprzed trzech tysięcy lat wydobyli w roku 1967 na

światło dzienne kanadyjscy archeologowie prowadzący poszukiwania na wschodnich
wybrzeżach Zatoki Hudsona.

Porównane z dawniejszymi bogatymi wykopaliskami przy słynnym brodzie Karibu nad

rzeką Firth, w odległości kilkudziesięciu kilometrów od brzegów Morza Beauforta,
potwierdziły przypuszczenia naukowców i pozwoliły z mroków niewiedzy wydobyć dzieje
wędrówek najdawniejszych północnych kultur.

Wypierani zapewne przez jakieś bardziej wojownicze plemiona azjatyckie praprzodkowie

Eskimosów ciągnęli na północ coraz dalej i dalej, w miarę jak ustępowały, jak kurczyły się
lodowce zakuwające ten kontynent. Przez Cieśninę Beringa, która jeszcze przed ośmiu
tysiącami lat była przesmykiem, przedostawali się na półkulę zachodnią, na kontynent
amerykański. I stamtąd stopniowo, jak wskazują na to ślady dawnych obozowisk, przesuwali
się na wschód krawędzią wybrzeży mroźnych, polarnych dziś mórz, by przed czterema
tysiącami lat przez Ziemię Ellesmere'a dotrzeć do Grenlandii.

Niełatwo dziś pojąć, czemu nie próbowali pójść dalej na południe. Czemu nie opuścili

niegościnnych obszarów? Klimat wyspy w tym okre6ie musiał być wprawdzie znacznie
łagodniejszy niż

background image

dzisiaj, ale miejsca na globie ziemskim było dość. Moż^f pozostali tu zamiast wędrować pod
łagodniejsze niebo, bo nie/ chcieli, czy nie umieli prowadzić walk z innymi plemionami? O
tym milczy historia.

Nieustraszeni, wytrzymali, nie odznaczali się nigdy/ zaborczą wojowniczością. Dzieje ich

przekazywane z ust do ust pokoleniom sławią męstwo myśliwego, jego cierpliwość, jego
samodzielność, wytrwałość, ale nieliczne tylko zawierają wzmianki o bitwach czy
potyczkach z Wikingami.

Do niedawna jeszcze mieszkaniec Grenlandii nie znał pojęcia „wojna". Słowo to nie

istniało w narzeczu żadnego z plemion grenlandzkich.

— Czemu twoi bracia zabijają się nawzajem? — dopytywali w czasie pierwszej wojny

światowej Petera Freuchena*— Czy ci, co mają za dużo żywności w skrytkach, nie chcą
dzielić się nią z tymi, co przymierają głodem?

W wielkim kłopocie był badacz duński pragnąc wytłumaczyć swym grenlandzkim

przyjaciołom, po co pół świata walczy i czemu w tej walce giną miliony. Sam tego może nie
rozumiał...
Praojcowie nasi w strefach umiarkowanych, wychodząc z epoki kamiennej, znaleźli się w
nieporównanie lepszych warunkach niż ludzie spod bieguna. Obłaskawiali i hodowali dzikie
zwierzęta. Rzucane w żyzną glebę ziarno dawało plony.
Praprzodkowie arktycznych plemion z epoki kamiennej nie mogli uprawiać przemarzniętego
gruntu, nie wiedzieli, co to ziarno, nie znali drzew ani drewna, nie zdołali udomowić
zwierząt, bo czymże wykarmiliby je podczas mrozów polarnej nocy? Czyż sami nie musieli
cierpieć straszliwych okresów głodu, kiedy zwie- rzyna-żywicielka zmieniała
niespodziewanie szlaki wędrówek? Nie mogli zastąpić ubrań ze skór i futer upolowanych
zwierząt żadnymi tkaninami, nie znali glinki, z jakiej nasi przodkowie lepili naczynia. Nie
znali brązu, cyny ani żelaza.
Jednego tylko prócz śniegu i lodu nie zabrakło im — kamienia. Kamień to w owej epoce —
ogień. Czy przynieśli go z sobą na

.

background image

Grenlandię z dalekiej Azji, czy tu dopiero odkryli boską właściwość wykrzesania życiodajnej
iskry ze skały? .0 tym również nie mówi historia.

Na tych pustych obszarach północne szczepy stawały się powoli niewolnikami swego

środowiska — tych zakutych w lód oceanów i pustynnych lądów spowitych większą część
roku w głębokich ciemnościach! Zamarły więc, zastygły w epoce kamienia, podczas gdy na
innych połaciach Ziemi Wciąż chciwy poznania człowiek szybko parł naprzód.

Pierwsże szlaki handlowe — bursztynowe, cynowe i inne — zaczynały przecinać glob

ziemski. Pragnienie wyjścia z kręgu spraw codziennych, chęć zarobku lub żyłka
awanturnicza przez długie tysiąclecia gnały ludzi lądem, morzem i z biegiem wielkich rzek w
coraz inne, dalsze strony, a każda wyprawa przynosiła nowe zdobycze, poszerzała
widnokręgi, każda budziła pragnienie nowych osiągnięć. Ile wydarzeń, ile pożóg wojennych,
jakie morze krwi przetaczało się w czasie zamierzchłych stuleci przez kontynenty Ziemi? Ile
runęło tronów, ile pierwotnych kultur rozpadło się w gruzy? He na ich miejsce powstawało
nowych? A tam na obu mroźnych krawędziach naszego globu nic się nie zmieniało. Zakuta w
lód przed setkami milionów lat Antarktyda, zwana Szóstym Kontynentem, nie znała wciąż
dźwięku ludzkiego głosu. W Arktyce życie nie zamarło wprawdzie, ale wskazówki zegara
historii zatrzymały się na epoce kamiennej i w ciągu wielu stuleci nie ruszyły z miejsca.

Dzieje Eskimosów grenlandzkich, tych plemion, które przetrzymały najcięższe warunki

klimatyczne, są wymownym przykładem, jak człowiek potrafi dostosować się do
otaczającego środowiska, do pełnego niebezpieczeństw życia, do śniegu i lodu, do skał i
mórz większą część roku pokrytych twardą niczym granit skorupą.

tV codziennym uciążliwym trudzie dopomagało ludziom od niepamiętnych czasów jedno

jedyne stworzenie, które prawdopodobnie przywędrowało za nimi z dalekiej Azji — pies.
Sagi islandzkie XIV wieku, sławiąc męstwo Wikingów i ich wędrówki, mówią o
„niewielkich kudłatych psach ciągnących sanie dziwnych, małych, skośnookich ludzi".
Niektórzy naukowcy twierdzą, że

background image

pierwsze słowo pisane o psim rodzie pochodzi jednak z Bliskiego Wschodu. Filozof arabski,
wielki wędrowiec swych czasów, Ibn Batutah, około roku 1332 po podróży do Syberii
arktycznej wspominał w swych zapiskach o „psich zaprzęgach wiodących człowieka w
krainę ciemności".

Niezastąpiony, niezbędny do życia towarzysz Eskimosa, pies, wytrzymały na trudy jak

człowiek, razem z nim głodował, zadowalał się byle czym, ciągnął sanie z całym dobytkiem,
umożliwiał pościg za zwierzyną.

— Bez pomocy psa żaden człowiek nie wyżyłby na pustkowiach Arktyki — powtarzał

zawsze admirał Peary.

Dla szczepów zamieszkujących tundrę azjatycką i północnoamerykańską podstawą życia

były olbrzymie stada karibu, odwiecznymi szlakami ciągnące wiosną i jesienią w
poszukiwaniu pastwiska. Dostarczały ludziom mięsa, skór na odzież, na namioty, na
posłania, kości do wyrobu łuków, strzał, noży i innych narzędzi codziennego użytku.

Plemionom koczującym wzdłuż wybrzeży polarnych wysp i lądów możność przetrwania

zapewniły zwierzęta morskie, a przede wszystkim foka. Od wieków żywiła człowieka,
ubierała, ogrzewała igloo, pozwalała budować szałas, kajak, sanie — pozwalała istnieć.

Niełatwe było to nieustanne zmaganie człowieka z przyrodą, nie dawało żadnej pewności

jutra, jeżeli coroczne ciągi karibu z jakichkolwiek powodów zmieniały szlak wędrówek,
jeżeli dziesiątkowała je zaraza; jeżeli zabrakło fok na przybrzeżnych wodach, w Arktyce
zamierało życie. Lata Wielkiego Głodu pozostały wyryte w pamięci pokoleń i przekazywane
przez legendy w całej swej grozie.
Wszelkich sposobów chwytał się uparty człowiek Dalekiej Północy, żeby nie zginąć. Każde
plemię w zależności od obszarów, po jakich wędrowało, ulepszało swą odzież, przystosowy-
wało swoje domostwa i sprzęt myśliwski do wymogów przyrody. Plemiona północnej części
największej wyspy świata w obronie

background image

swego życia musiały ubierać się, polować i mieszkać inaczej niż te z południowych jej
obszarów.

Mistrzowskie zaiste trzeba było mieć palce oraz niewyczerpane zasoby i wytrzymałość,

żeby z płytek kościanych, z fiszbinów, okręconych rzemieniami lub jelitami zwierząt
sporządzić giętki, sprężysty łuk, daleko niosący strzały lub harpun, istne arcydzieło
równowagi. Łowca ciska go za pomocą wyrzutni stanowiącej jakby przedłużenie ramienia,
przez co wzmacnia siłę rzutu. Z kościanym ostrzem harpuna połączony jest wypełniony
powietrzem pływak — dzięki niemu ugodzona śmiertelnie foka nie tonie w morzu.

Solidne, zdolne wytrzymać szybką jazdę po chropawym śniegu i po stromiznach lodowca

sanie, zbudowane bez kawałka żelaza, bez śrub, bez gwoździ, po dziś dzień budzą podziw.
Słynne nan- senowskie sanie, używane jeszcze dzisiaj w nowocześnie wyekwipowanych
wyprawach, na obu krańcach świata, są ulepszoną nieco kopią starodawnych eskimoskich
pojazdów, najlepiej przystosowanych do arktycznych warunków.

Nie wystarczyłyby zręczne palce ani cierpliwość, gdyby nie zadziwiająca pomysłowość

Eskimosa.

Prawzór kajaka przetrzymał próbę tysięcy lat. Lekki, elastyczny szkielet sporządzony z

kawałków drzewa dryfowego, przygnanego na Grenlandię prądami morskimi z dalekich
wybrzeży Syberii lub północnej Ameryki, obciągali Eskimosi wielkimi skórami 'świeżo
upolowanych fok brodatych. Skóry te specjalnie gładko wyprawione, bez śladu sierści,
zszywała kobieta eskimoska kościaną igłą szwem, który nie dziurawi poszycia.

Każdy myśliwy budował swój własny kajak na swoją miarę. Ta najsmuklejsza na świecie

łódź liczy zazwyczaj około sześć metrów długości, pół zaledwie szerokości i ćwierć
wysokości. Rolę zderzaków spełniają kawałki kości morsa umieszczone na dziobie i na rufie.
Od spodu przytwierdza się kły narwala, żeby uchronić łódź przed zderzeniami z krą, przed
przedziurawieniem, bo równałoby się to zatonięciu, a tym samym — śmierci. Żaden Eskimos
nie umie przecież pływać — bo i po co? I tak niedługo wytrzymałby w lodowatej wodzie
arktycznego morza.

Okrągły otwór, przez który myśliwy wślizguje się do kajaka,

background image

musi być bardzo wąski i jak najszczelniej przylegać do ciała. Na jego krawędzi zakłada i
mocno zaciska rzemieniem anorak, w którym zarówno kaptur, jak rękawy są nie tylko ściśle
dopasowane, ale mocno, szczelnie zawiązane. Teraz dopiero łowca stanowi jedną
nierozdzielną, wodoszczelną całość ze swą smukłą łodzią, jak ongiś jeździec tatarski ze
swym koniem. Kiedy gniewne Uderzenie' fali przekręca kajak dnem do góry,. jednym
zręcznym ruchem ramienia pod wodą myśliwy potrafi powrócić do normalnej pozycji.
Sportowcy wodni całego świata po dziś dzień sporządzają lekkie łodzie według eskimoskiego
prawzoru, stosując zamiast skór plastyk lub gumowane płótno.
Wyrazy „kajak" czy „igloo" weszły do międzynarodowego słownictwa podobnie jak
„anorak", kaftan z kapturem naciągany przez głowę, prosty w kroju, niezastąpiony dla
człowieka walczącego ze śniegiem i zimnem. Uszyty z foczych skór musi być luźny, żeby
powietrze — dodatkowa warstwa izolująca — mogło pod nim swobodnie krążyć. Jeżeli
myśliwy podczas długiego biegu za psim zaprzęgiem spoci się, wystarczy, by odrzucił
kaptur, a przez szeroki kołnierz nasycone parą powietrze uchodzi na zewnątrz.
Odrzucając najwymyślniejsze europejskie i amerykańskie ubrania polarne, zdobywca
bieguna północnego Peary podczas swych licznych grenlandzkich prób dotarcia do bieguna
północnego nosił wyłącznie eskimoską odzież, przestrzegając przed niebezpieczeństwem
wkładania pod futrzany anorak wełnianej bielizny, która nasiąkając potem grozi człowiekowi
zamarznięciem.

Podczas zimowych miesięcy łowca Grenlandii wkłada najchętniej puchem do ciała

„bieliznę" zszywaną mozolnie z dziesiątków, czasem z setek ptasich skórek, lub puszyste
futro młodego karibu, na wierzch anorak, do tego spodnie ze skóry białego niedźwiedzia; są
one wprawdzie ciężkie, ale mają tę zaletę, że śnieg nie przywiera do włosia. Latem Eskimos
zamienia je na fokowe lub szyte ze skór karibu — futrem na zewnątrz.

Obuwie eskimoskie „kamiki" składające się z dwu części: wewnętrznej włosem do ciała i

zewnętrznej włosem na wierzch — to także wynik wielowiekowego doświadczenia. Skóra
foki jest nieprzemakalna, but utrzymuje znakomicie ciepło, zwłaszcza jeśli.

background image

wymościć go suchą trawą lub klakami wełny wołu piżmowego. Zimowe, kamiki z
niedźwiedziego futra głuszą kroki myśliwego, fokowe latem nie ślizgają się po lodzie.
Odświętne obuwie Eskimoski, sięgające do pół uda, jest pięknie zdobione barwnymi rze-
mykami. Każda kobieta w pomysłowości i układzie skomplikowanych wzorów stara się
prześcignąć sąsiadki.

Łatwo powiedzieć „miękka" skóra na buty, na rękawice, na kajak czy anorak, ale jak ją

wyprawić nie mając do dyspozycji żadnych środków chemicznych ani roślinnych? Jedynym
dostępnym, jaki rozpuszczał tłuszcz, była sfermentowana uryna, skrzętnie jak skarb
przechowywana w każdym igloo. Ten właśnie znakomity garbnik stosowano od dawien
dawna na Grenlandii do wyprawiania skóry, długo i pracowicie zmiękczanej później zębami.

Kiedy wiosną słońce obejmuje we władanie Arktykę, na przeciąg kilku miesięcy, jego

promienie odbijając się od każdego lodowego zrębu, od każdej śnieżynki rażą boleśnie oczy.
Najbardziej nowoczesne przyciemniane okulary stosowane dzisiaj przez polarników miały
jedną wielką wadę: para zamarzała na szkłach czy tworzywie sztucznym, pokrywała je
nieprzenikliwą powłoką, zacierała widoczność. Eskimos nie znał tego kłopotu. Cienkie płytki
kościane z wąziutką poziomą szparą zabezpieczały znakomicie oczy przed oślepiającym
blaskiem słońca, pozwalając jednocześnie wszystko widzieć.

Uczestnicy francuskich wypraw polarnych, na Grenlandię w ostatnim dziesiątku lat

skorzystali z eskimoskiego doświadczenia i w ciemnych okularach z masy plastycznej
wywiercają milimetrowy otwór na wprost źrenicy. Chroniąc znakomicie oczy okulary takie
nie zasnuwają się nigdy mgiełką pary.

Szczytowym osiągnięciem pomysłowości Eskimosa i jego zadziwiającej umiejętności

dostosowania do środowiska, które uwięziło go na wieki, jest igloo, dom z brył śniegu, z
jedynego materiału budowlanego, jakiego mu nigdy nie zabrakło. Mieszkańcy północnej
Grenlandii byli mu wierni od prawieków, ci z południa wyspy zamieszkiwali ongiś pieczary,
na wpół wkopane w ziemię, na wpół wzniesione z odłamków skał, z darni i kłód dryfowego
drewna. Latem z zimowych leży przenosili się do przewiewnych

background image

skórami. Podczas nocy polarnej i oni jednak zawsze budowali igloo. Nie wiedzieli
oczywiście, że bryła śniegu jest porowata, że zawiera miliony komórek wypełnionych
powietrzem; że jest złym przewodnikiem ciepła, a więc tym samym — znakomitym two-
rzywem izolującym, ale wiedzieli, jak ciepły jest taki domek.
Budowa igloo na szlaku przywodzi na myśl jakiś ważny
uroczysty obrządek. Trzeba widzieć, jak myśliwy celebruje ten moment Nie zważa na mróz
ani wichurę, powoli, w skupieniu rozgląda się dokoła. Stopą obutą w futro wypróbowuje
grunt, uważnie nasłuchuje dla niego tylko zrozumiałych dźwięków, co parę kroków wbija
głęboko harpun w białą pokrywę. Arktyka nauczyła go wielkiej mądrości — nie spieszyć się.
Odwieczny doradca, instynkt pierwotnego człowieka mówi mu, że nie może być pośpiechu
tam, gdzie buduje się dom, że budulec musi być jak najlepszy.
Nie każdy śnieg nadaje się na igloo, o tym wie nawet dziecko na Grenlandii. Musi być
zwarty, ścisły, płozy sań nie powinny pozostawiać na nim głębokiego śladu. Nie może być
puszysty — ściany runęłyby na głowę łowcy, nim ukończyłby budowę. Ani zbyt sprasowany
— człowiek zamarzłby niczym w lodówce, gdyby zamknął się szczelnie w lodowych
ścianach. Kiedy w końcu Eskimos znajdzie odpowiedni śnieg, wyciąga z sań długi, szeroki,
ongiś kościany, dziś stalowy nóż przypominający wyglądem indiańską maczetę.
Wie z góry, bez skomplikowanych obliczeń — tych i tak nie potrafiłby dokonać — ile ma
wyciąć bloków, pod jakim kątem pierwszy ich krąg pochylić do wewnątrz, jak ściąć górną
krawędź, żeby następne układały się spiralnie, zamykając sklepienie nad głową. Bez cyrkla,
bez taśmy mierniczej nieomylnie wyczuwa, jaką proporcję utrzymać pomiędzy średnicą a
wysokością śnieżnego domku.
Otwór wyjściowy wycina u samego dołu ściany i dobudowuje długi tunel, który zabezpieczy
wnętrze przed śniegiem i lodowa

background image

tymi podmuchami. Otwór wentylacyjny wywierca także nisko w bocznej ścianie, zawsze od
strony wiatru, pamiętając, że gdyby go przebił w szczycie, nastąpiłaby katastrofa. Ciepłe
powietrze uchodząc z igloo rozpuściłoby śnieg i rano myśliwy znalazłby się bez dachu nad
głową.

Budując igloo na zimę Eskimos z północno-zachodnich brzegów okolic Thule wznosi w

promieniu dziesięciu metrów wysoki półkolisty mur. Pierwsza zadymka zawali śniegiem
wolną przestrzeń, służąc jako dodatkowe ocieplenie przed północnymi podmuchami.

Prócz znakomitej izolacji termicznej i odporności na uderzenia wichury, dzięki kopulastej

formie igloo odznacza się jeszcze jedną niezwykłą zaletą: można je szybko zbudować. W
podróży, na szlaku, zaskoczony śnieżną nawałnicą łowca potrafi w ciągu zaledwie
trzydziestu minut wznieść niewielki schron, w którym mieści się dwu, a nawet trzech ludzi.
Zdarzają się jednak igloo-gi- ganty o średnicy dziesięciu metrów i wysokości ponad trzech, w
których zgromadzić się może do setki.

„... Nie znajdziesz domu z kamienia, który byłby tak zaciszny i rozkosznie ciepły jak

igloo — pisze w swych pamiętnikach Knud Rasmussen. Dodaje wszakże: — ... niełatwo
obcemu przybyszowi przyzwyczaić się do tego, co od dawien dawna nie razi już ani mego
wzroku, ani powonienia, ani słuchu. Mój młody przyjaciel Duńczyk, meteorolog, innego jest
zdania i tak wspomina swój pierwszy pobyt w śnieżnym domu:

... Oślepiony zamiecią, która smaga lód, na wskroś przemarznięty wpełzam z ulgą w

wąski tunel, roztrącam po drodze mokre, kosmate ciała. Psy również schroniły się tu przed
uderzeniami wichury, ale do ilgoo nie mają wstępu. Zaduch wiszący w powietrzu zapiera w
pierwszej chwili oddech. W nos uderza mdły fetor zgniłego mięsa i moczu. Pełgający,
migotliwy blask ledwie tlącego się mchu zanurzonego w sadle foczym nie rozświetla
wnętrza, ledwo rozróżniam postaci.

Upał nie do wytrzymania. Czym prędzej ściągam anorak i zasiadam wśród łowców na

wymoszczonej skórami niedźwiedzia polarnego śnieżnej ławie. Pośrodku igloo czerwienieją
wielkie połacie poćwiartowanej niedawno foki. Tugto przywiózł je widać

background image

ze skrytki. Ale to nie one są źródłem tego odoru. Kiedy oczy powoli oswajają się z
półmrokiem, widzą obok otworu wejściowego wykute w śniegu zagłębienie pełne mięsiwa.
Raz po raz któryś z łowców sięga do tej »spiżarki* po upatrzony kęs, ogryza kości, wypluwa
niektóre kawałki z powrotem — kiedyś się jeszcze może przydadzą.

Długą chwilę jak inni wpatruję się w ogromne oka tłuszczu pływającego w saganie

pełnym mięsa. Stara Eskimoska zerka na nie pożądliwie nie przestając ani na chwilę
zeskrobywać kościanym nożem słoniny z jakiejś skóry. Widząc mój wzrok uśmiecha się
przyjaźnie, obnażając zęby starte po pieńki.
Szybkim ruchem gospodarz wyławia wreszcie z sagana pierwszy jjpłat ociekającego
tłuszczem mięsa, podaje mi go, a sam porywa łapczywie dużą kość, miażdży ją jednym
zaciśnięciem szczęk i długo, smakowicie mlaszcząc językiem wysysa z niej na wpół surowy
szpik — przysmak nad przysmaki.
... Któż może wiedzieć, ile czasu rozrywamy palcami, żujemy hałaśliwie, pożeramy nie
dogotowane mięso, te stosy mięsa. Godziną, dwie, trzy? Klepiemy się po brzuchach,
plujemy, palimy, popijamy kubkami czarnej jak smoła herbaty, oblizujemy się w przerwach
między jedną a drugą porcją.
Po chwili znów wszyscy sięgają po nowe kęsy, jakby w obawie, że nie nadążą nasycić się.
Zapomnieli o nożach, wystarczą im zęby, te wspaniałe zęby, którym kość się nie ostanie.
Odpędzane ustawicznie od wejścia psy wyją i hałaśliwie na- szczekują. Każdy z nas wlepia
znów chciwie wzrok w kawał mięsa, który właśnie schwycił w ociekające tłuszczem palce,
bądź w ten wielki sagan, w którym czekają następne. Rośnie kopczyk ogryzionych
skrupulatnie kości. Przestajemy jeść, niezdolni wydałoby się przełknąć jednego kęsa i...
zaczynamy od nowa. Ktoś rozpoczyna długą myśliwską opowieść. Rozumiem niewiele.
Krótkie gardłowe dźwięki wypełniają igloo, ni to śpiew, ni deklamacja. Ich monotonii
wtóruje jękliwa skarga wiatru dochodząca z mroźnego świata zadymki.

... Wśród tych ludzi przeniesionych wprost z epoki kamienia we współczesność zatracam

powoli poczucie rzeczywistości, zapadam w zamierzchłą przeszłość, zapominam, kim jestem,
skąd przyby-

background image

wam, wydaje mi się, że byłem zawsze tu wśród nich. Czuję, jak
odżywają we mnie jakieś dawno zamarłe echa."
• * *>

Jeden z najbardziej zasłużonych ludzi Grenlandii, Knud Ras- mussen, syn Duńczyka i

Eskimoski, całe swe dzieciństwo spędził na wyspie. Pierwszymi jego zabawkami były
harpun, kajak i sanie, pierwszym towarzyszem — pies, językiem ojczystym — grenlandzki.
Razem z gromadką rówieśników, jak on dziesię- cio-jedenastoletnich chłopaków,
towarzyszył łowcom w myśliwskich wyprawach, żył z nimi w igloo ich życiem. Gdy
skończył trzynasty rok, rodzice po długich naradach wysłali go do Kopenhagi na studia. Cios
był ciężki. Za wszelką cenę Knud zapragnął stamtąd uciec. Bo i cóż zyskał na tej zmianie?
Zamiast swobody — zamknięcie w murach uczelni, internatu, miasta. Zamiast uznania
przyjaciół — pobłażliwy stosunek obcych. Wiele czasu minęło, nim młody dzikus wyrobił
sobie prawo obywatelstwa w nowym środowisku. Postanowił jednak wytrwać i pokazać, co
potrafi. Ukończył z odznaczeniem szkołę, święcił później triumfy na uniwersytecie, na
wydziale etnografii, nieprzeciętną inteligencją i zdolnościami budząc podziw profesorów.

Zgodnie z wolą ojca, pastora, młody człowiek miał na zawsze pozostać w Europie. Głos

krwi przeważył jednak, tęsknota okazała się silniejszą niż nieprzebrane uroki
cywilizowanego świata, który stał przed nim otworem. Rasmussen sprzeciwił się ojcowskiej
woli i powrócił na Grenlandię, tak jak się wraca do ojczyzny, do domu, do swoich.

Widząc, jak znikoma jest wiedza o jego współziomkach w Danii i na całym świecie, za

cel życia postawił sobie nie tyle odkrycia dalekich lądów i mórz, co poznanie i udostępnienie
poznania dziejów eskimoskich plemion rozrzuconych wokół północnego bieguna na obszarze
czternastu milionów kilometrów kwadratowych Arktyki.

Krążąc niezmordowanie od osady do osady, od obozowiska do obozowiska,

przemierzając z łowcami wielkie połacie Grenlandii, był w swoim żywiole. Biegł nieraz za
psim zaprzęgiem sześćdzie-

background image

siąt, siedemdziesiąt kilometrów dziennie, budował na szlaku igloo, ucztował i głodował jak
jego towarzysze eskimoscy.

„...Daj mi zimę, wielki Boże, daj mi śnieg i psy, o resztę nie dbam!" — notował w

pamiętniku, szczęśliwy, że udało mu się zrzucić jarzmo nawyków europejskich.

Nie była to jednak włóczęga bez celu. Rasmussen dotrzymywał przyrzeczenia. Wiedział,

że dzieła, jakiego się podjął, nikt nie dokona, jeżeli on zawiedzie.

Odszukiwał w osiedlach starszych łowców, szamanów i skrzętnie notował wszystko, co

widział i co słyszał. Na własne oczy przekonał się, jak ciężkie życie wiodą jego bracia
grenlandzcy znad odległej, zapomnianej przez Boga i ludzi Zatoki Melville'a, jak . często
cierpią głód, w jakim trudzie zdobywają żywność.

W długim memoriale, pierwszym tego rodzaju dokumencie, Rasmussen zWrócił się do

władz duńskich w Kopenhadze z gorącym apelem o pomoc. Będąc człowiekiem czynu, nie
poprzestał na prośbach, nie żebrał, lecz opracował szczegółowy plan utworzenia na
północno-zachodnich rubieżach Grenlandii sieci magazynów do wymiany żywności na futra
lisów polarnych, skóry fok, morsów i białych niedźwiedzi. Apel pozostał jednak bez echa.
Jeden i drugi. Grenlandia w owym czasie niewiele obchodziła władze centralne Danii.
Trudno dostępna, dzika, uboga, nie była także popularna wśród Duńczyków w kraju.

Knud Rasmussen nie należał jednak do ludzi, którzy łatwo rezygnują. Skandynawski upór

w połączeniu z eskimoską wytrwałością przyniosły niespodziewane wyniki. Widząc
bezcelowość dalszych starań oficjalnych, wraz ze swym przyjacielem Peter Freuchenem
postanowili założyć sami, nie oglądając się na nikogo, bez niczyjej pomocy, pierwszą
placówkę takiego wymiennego handlu na północno-zachodnich wybrzeżach wyspy w
maleńkiej ubogiej osadzie nad Zatoką Melville'a. Pewni swej racji i pełni fantazji nadali jej
nazwę Thule, nawiązując do legendarnego lądu Ultima Thule — Krańca Świata, o którym
pisał w czwartym wieku przed naszą erą grecki astronom Pyteasz, pierwszy polarny żeglarz
Europy.

Pomysł Rasmussena zdał egzamin. Nabywając za godziwą cenę piękne skóry i futra, z

którymi łowcy nie wiedzieli, co począć,

background image

które niejednokrotnie używali jako ścierki lub pieluszki, dostarczano im w zamian żywność,
tytoń, broń i amunicję. A że handlował sprawiedliwie, nikogo nie krzywdząc, myśliwi z
dalekich stron ciągnęli do Thule.

Założona w roku 1910 osada po paru latach powiększyła się w trójnasób i nadal wciąż się

rozrastała. Handel nie był jednak celem Rasmussena. Pozostawiając w swej placówce
zastępców, uczynił z osady w Zatoce Melville'a punkt wyjściowy dla swych niezwykłych
wypraw badawczych.

Mając za sobą już cztery ekspedycje, podczas których dotarł do wszystkich osiedli

eskimoskich Grenlandii i Ziemi EUsmere'a w Arktyce Kanadyjskiej, niezmordowany badacz
organizuje w roku 1921 swą największą, najdłuższą w dziejach Arktyki, pieszą „Piątą
Wyprawę Thule".

W ciągu trzech lat za psim zaprzęgiem przebiega ponad dwadzieścia tysięcy kilometrów,

poczynając od Zatoki Hudsona poprzez Cieśninę Beringa, kończąc na Czukotce. Wzdłuż i
wszerz przemierza niedostępne tundry, wybrzeża i wyspy archipelagu kanadyjskiego. Od
mieszkańców jednej osady dowiaduje się o innych, nieznanych, pragnie dotrzeć wszędzie,
odwiedzić każde najmniejsze nawet obozowisko. Nie omija żadnej okazji, chciałby, póki
jeszcze czas, uchwycić na żywo nikły wątek nici, jaka prowadzi do odtworzenia dziejów jego
praprzodków. Wszędzie, gdzie się zjawia, witany jest jak swój, jak przyjaciel. Obrosła
legendą sława „tego, który pragnie wiedzieć", wyprzedza go i szeroko niesie się po całej
Arktyce.

Podczas wędrówki, w której towarzyszy mu kilku Eskimosów, Rasmussen natrafia na

ślady koczowniczych plemion, nie znanych dotąd nikomu, zimuje wśród nich, wypełniając
kartki bezcennymi notatkami. Każdy łowca, każda kobieta układa swoje własne pieśni — nie
wolno ich nikomu innemu śpiewać, od każdego więc trzeba je usłyszeć, każdego namówić,
żeby sięgnął pamięcią do wszystkiego, co słyszał lub widział.

Ze zwartego muru zawiei wyskoczył mu kiedyś na spotkanie baśniowy zaprzęg —

niespotykanej, siedmiometrowej długości sanie unoszone lekko jak piórko przez piętnaście
wspaniałych, białych jak śnieg psów z pięcioma zakutanymi w futra ludźmi.

background image

Słynny szaman Aua wraz ze swą świtą, niewyczerpana kopalnia tajemnej, nie opisanej

wiedzy, słysząc o Rasmussenie wyjechał szukać go na pustkowiach, sprowadzić do siebie,
wtajemniczyć w'arkana swej sztuki. I jakże nie pozostać u niego przez kilka
niezapomnianych miesięcy w obszernym igloo, wypełnionym obrzędowymi maskami,
amuletami, dźwięczącym warkotem czarnoksięskiego bębna i głosami przywoływanych na
ziemię duchów?

Pęcznieje tom legend, opowiadań i śpiewów, pogłębia się zasięg wiadomości, jakie miały

zaginąć bezpowrotnie wraz z odejściem starych. Młodym żyęie niosło bogactwo wrażeń i nie
stało już miejsca na rozpamiętywanie przeszłości.

Podczas swej długiej wędrówki badacz natrafiał także w tundrze na plemiona

Eśkimosów-Karibu, którzy nigdy nie docierali do morza, nie słyszeli o nim, nie znali fok,
morsów aini wielorybów. Co dziwniejsze, w prymitywnych ich szałasach nie płonęły dzień i
noc kaganki wypełnione sadłem ubitych zwierząt, jak to było w zwyczaju innych szczepów
eskimoskich. Byt swój opierali ci ludzie wyłącznie na wielkim polarnym wędrowcy —
karibu. Idąc wiernie śladami stad, jesienią i wiosną ciągnących gromadnie utartymi od stuleci
szlakami z północy na południe i z południa na północ w poszukiwaniu mchów i porostów,
odziewali się w jego skóry, pokrywali nimi namioty, żywili mięsem, z kości sporządzali
sprzęt myśliwski i domowy. Były jednak takie lata, w których z nieznanych przyczyn
zwierzęta zmieniały trasy ciągów. Smutne lata. Nie było co jeść, obuwie ścierało się, odzież
darła w strzępy, nie stało skór, żeby uszyć nową, mróz doskwierał. Rozzuchwalone wilki
porywały chude jak szkielety psy i rzucały się na ludzi, którzy marli z głodu i zimna.
Plemiona, jakie odwiedzał, przemierzając wciąż za psim zaprzęgiem obszary Arktyki, były
bardzo różne, różne były ich obyczaje, odmienne wierzenia. Nosiły inną odzież, inną broń
myśliwską, miały odrębne sposoby polowania, ale wszystkie, od Czukotki po
Grenlandię^łączyła jedna wspólna więź — język. Z każdym napotkanym Eskimosem Knud
Rasmussen mógł się porozumieć. . „...Wywodzimy się wszyscy z jednej rodziny!" —
powtarzał z dumą, a zaskoczony świat nauki z uwagą słuchał jego słów. Co pewien czas
badacz podążał pa inne kontynenty, do życia,

background image

z jakiego dobrowolnie zrezygnował. „Stojąc na najwyższym piętrze drapacza chmur w
Nowym Jorku marzę o psim zaprzęgu"— pisał. W stolicach Europy, w Stanach
Zjednoczonych Ameryki Północnej wygłaszał niezmordowanie odczyty ilustrowane sensa-
cyjnymi zdjęciami, wyświetlał filmy, publikował w prasie artykuły. wydawał książki. Za
wszelką cenę pragnął rozbudzić zainteresowanie etnografów, etnologów, archeologów,
zwrócić uwagę świata na prakulturę swych przodków. „Nie miała sobie podobnej" —
powtarzał pełen dumy.

I znów powracał do siebie na Daleką Północ. I znów organizował ekspedycję za

ekspedycją..

„...Nie ma w północnej Arktyce Eskimosa, z którym nie wyruszałbym na łowy, nie ma

dziecka, którego imienia nie znałbym" — notował, szczęśliwy, że w wieku dojrzałym mógł
żyć życiem, jakie sobie wymarzył za młodu.

Po powrocie z „Siódmej Wyprawy Thule" w roku 1933 Knud Rasmussen odszedł do

kraju cieni, o którym tyle opowiadali mu łowcy eskimoscy. Zmarł przedwcześnie, po ciężkiej
chorobie wywołanej zatruciem konserwami mięsnymi.

Dwadzieścia pięć lat wędrówek arktycznych nie poszło jednak na marne. W dwunastu

wielkich tomach Rasmussen zawarł niepowtarzalny obraz zmagań z przyrodą ostatnich na
naszej planem cie ludzi epoki kamiennej — pozostawił po sobie jedyne w swoim rodzaju
dzieło, jakiego nikt prócz niego nie zdołałby zapewne dokonać.

Eskimosi uwielbiali swego Kununguaąa — małego Knuda, jak go nazywali. Czyż nie był

jednym z nich? Komuż opowiedzieliby więcej riiż jemu? Nikt nie umiał tak słuchać jak on,
tak polować jak on,. zjadać takich ilości surowego mięsa i nikt ich tak dobrze nie rozumiał
jak on. Sięgając wspomnieniami do szczęśliwych chwil minionej młodości chętnie mówili,
co sami wiedzieli, co przekazywali im przodkowie, przypominali sobie dawno zapomniane
opowieści, układali dla niego nowe. I tak, nie pisana na przestrzeni wieków, karta po karcie
rosła Księga Eskimoskich Dziejów.

Rasmussen wskrzeszał w niej bohaterów dawnych legend, odtwarzał wiernie bogactwo

ginących obyczajów i wierzeń,

background image

pieczołowicie odrysowywał i utrwalał na taśmie fotograficznej motywy dekoracyjne odzieży,
rysunki w kości na rękojeściach noży i harpunów, rzeźby w kamieniu, notował różnice w
budowie kajaka i sań na różnych obszarach, zapisywał wreszcie i cierpliwie tłumaczył na
język duński śpiewy eskimoskie. Od niego dopiero świat dowiedział się, jak czuje, jak cierpi
i cieszy się, jak wypowiada swoją tęsknotę najprymitywniejszy wśród prymitywnych
człowiek spod bieguna północnego.

Spieszył — wiedział, że czas pracuje przeciwko niemu, że najstarsi szamani i łowcy

wymierają, a wraz z nimi zapada w niepamięć bezcenny materiał badawczy. Lękał się, że
kulturę eskimoską zdławi już wkrótce, zmiecie bez śladu z powierzchni Ziemi „cywilizacja
emaliowanych miednic" —-jak mawiał z goryczą.

Podczas swojej ostatniej wyprawy, „Siódmej Wyprawy Thule", pisał:
„... Z głębi serca błogosławię los, że pozwolił mi przyjść na świat w czasach, kiedy psi

zaprzęg nie należał jeszcze do przeszłości".

background image

DUMĘ „POŻERACZA SUROWEGO MIĘSA" ZRODZIŁA PUSTYNIA
Od dawna gniewała i urażała grenlandzkiego łowCę nazwa Eskimos, w narzeczu Indian z
Labradoru oznaczała ona: „ten, co pożera surowe mięso", przyjęła się jednak ogólnie i
pokutuje po dziś dzień. Biada jednak temu, kto w rozmowie z Grenlandczykiem — bo tak od
pół wieku mniej więcej nazywał siebie mieszkaniec wyspy — powie o nim: Eskimos. Będzie
mu to poczytane w najlepszym razie za nietakt, w najgorszym razie za obrazę.

Odwiecznego wędrowcę Eskimosa-Grenlandczyka od stuleci cechowała duma. Ta sama,

która ongiś kazała błękitnym jeźdźcom z serca Sahary, Tuaregom, nosić na twarzy zasłony,
by ukryć otrzymane w bitwach rany, by nie odczuwać upokorzenia wobec kobiet, nie budzić
litości. Duma mieszkańca pustyni — jej pana, a zarazem jej niewolnika.

Codzienna, nierzadko ongiś samotna walka z wrogim światem, jaki otaczał łowcę

grenlandzjkiego, z martwą przestrzenią, z zimnem i głodem od wieków wyrobiła w nim
poczucie ogromnej odpowiedzialności. Wiedział, że liczyć musi wyłącznie na własną
zaradność, na własną odwagę, na siebie samego, że decyduje o losie swoim i swoich bliskich,
o życiu ich i śmierci. Z tej niełatwej walki codziennego dnia, każdej niemal godziny, ze
swych osiągnięć czerpał coś więcej niż poczucie godności. Szczycił się swym pochodzeniem,
nazywał siebie „Innuk" czy „Innuit" — to znaczy „człowiek w pełni tego słowa",
„prawdziwy człowiek".
Tych, co przybywali nie proszeni do jego ojczyzny, bezradnych najczęściej wobec
przeciwności arktycznych obszarów, traktował jako coś pośledniejszego. Nie starał się ich
naśladować, a dobrotliwy z natury, nie żywił dla nich uczuć nienawistnych, raczej —

background image

lekceważące pobłażanie. Określenie „kabluna", „krasluna" w zależności od narzeczy danego
plemienia co znaczy „syn psa" — zabarwione jest szczyptą ironii i wzgardą. Najwyższą
pochwałą w ustach Eskimosa są słowa, jakie po wielu latach wspólnych zimować, wędrówek
i łowów usłyszał admirał Peary od starego grenlandzkiego myśliwego: „Jesteś prawie tak
dzielny jak my, jesteś inniik!". To powiedzenie obiegło w mig całe osiedle, powtarzane z ust
do ust z najwyższym szacunkiem.

Wspólna plemionom eskimoskim rozsianym na olbrzymich połaciach Arktyki — od

Półwyspu Czukockiego, poprzez Alaskę do Grenlandii — legenda przytoczona przez Knuda
Rasmussena mówi o głęboko zakorzenionej, prastarej pogardzie dla białych. Opowiada o
dziewczynie, co nie chciała całymi latami, nie mogła znaleźć męża, a przecież nie gorzej niż
inne umiała szyć znakomite kamiki, które nie przemakały, i futrzaną odzież, umiała ćwiarto-
wać fokę, skrobać skóry na ubrania i kajak, tak żeby nie pozostała na nich odrobina tłuszczu,
umiała, także wnieść igloo w podróży. Ale wybredzała, odrzucała zalotników, żaden nie
przypadł jej do gustu. Lata mijały, a ona wciąż żyła samotna, na niewielkiej skalistej Wyspie
Morsów, zapomniana przez wszystkich wreszcie, rozgoryczona i smutna.

Niespodziewanie zjawił się kiedyś w jej igloo młody łowca. ...Przypłynął w kajaku, twarz

miał miłą, pełną, spojrzenie śmiałe. Uradowała się dziewczyna. „Musi być dobrym
myśliwym, skoro., sam jest taki tłusty" ■—pomyślała i z chęcią zgodziła się pójść za nim.
Ledwie opuścili wysepkę, przejrzała biedna, zrozumiała, że dzieje się coś niedobrego. To nie
był zwykły łowca, to był zły duch. Nogi miał smukłe, zakończone niczym karibu kopytami,
żeby szybciej biegać, ramiona długie, ogromne niczym kły morsa, żeby skuteczniej zadawać
ciosy. Przerażona odepchnęła go ze wstrętem, chciała uciec, ale było już za późno...
Rozgniewany niespodziewanym oporem złośliwy duch zamienił młodą kobietę w sukę i
porzucił na pierwszej napotkanej wysepce.

Przyszło na świat sześciu synów, brzydkich bardzo i bardzo złych. Nie chciała na' nich

patrzeć, poukładała wszystkich do wysokich karników i wrzuciła do morza. Wiatr zagnał
dzieci do dalekich pustynnych brzegów. Z nich to wywodzą się Indianie...

background image

Później biedna kobieta miała znów sześcioro dzieci jeszcze brzydszych, jeszcze gorszych i
jeszcze głupszych. Postąpiła z nimi podobnie jak z poprzednimi. Burza odegnała jej synów
daleko, jeszcze dalej niż poprzednich, na jakiś nie znany nikomu ląd. Z nich wywodzą się
biali.

— No bo jakże poważać takiego kablunę — zapytuje z powagą eskimoski łowca — jeżeli

nie potrafi sam podczas zamieci wznieść na szlaku schronienia z brył śnieżnych? Jeżeli nie
jest zdolny jednym trzaśnięciem bata zmusić do posłuchu psiego zaprzęgu? Tego, który cofa
się bardziej bezradny niż małe dziecko przed najdrobniejszą przeszkodą, co nie umie znieść
głodu ani zimna. Wystarczy, żeby stracił kompas podczas podróży, a staje się zagubiony jak
ślepiec, nie wie, w którą stronę się obrócić, nie odnajdzie sam północy ani południa, nie
zrozumie, co mówi wiatr, nie dojrzy śladów stada karibu pod świeżym śniegiem, nie
odgadnie, jak dawno przeciągały szlakiem, nie wypatrzy, gdzie foka drąży otwór, żeby
nabrać w płuca powietrza. A czy zdobędzie się na cierpliwość wyczekiwania długich godzin
nad szparą oddechową foki, by przywieźć z łowów żywność dla swoich? Jest do tego
niezdolny, brak mu ambicji, woli, cierpliwości. Cóż wart jest taki człowiek? A czy należy
darzyć szacunkiem kogoś, kto nie ufa swej pamięci?!

W ciągu długich dziesiątków lat Eskimosi nie byli w stanie pojąć, jak można nie

zapamiętać tego, co raz się widziało lub raz słyszało.

Nie brak było nieporozumień. Kanadyjczycy na swoich terenach arktycznych postanowili

kiedyś dokonać spisu mieszkańców niewielkiej osady nadbrzeżnej na Ziemi Króla Williama.
Oficer Królewskiej Konnej Policji zasiadał w największym igloo i po kolei wywoływał
łowców. Wchodzili jeden po drugim i przez tłumacza podawali mu swe imiona i przydomki,
usiłując cierpliwie wyjaśniać zawiłe dla niego więzy rodzinne. W milczeniu, przejęci powagą
chwili obsiedli ławy wyściełane futrami i przyglądali się, jak skrzętnie notował wszystko, co
mu powiedzieli, na wielkich arkuszach rejestracyjnych. Jeden tylko niesforny chłopak śmiał
się głośno i dowcipkował. Zniecierpliwiony oficer kazał go w końcu

background image

wyrzucić na dwór. Oburzenie jego nie miało granic, kiedy po dziesięciu czy piętnastu
minutach chłopak powrócił. . — Czy on nie rozumie, że kazałem mu wyjść? — krzyknął
rozgniewany do tłumacza.
— To tyś nie zrozumiał — brzmiała poważna odpowiedź. — Chłopak pomyślał, nie bez
racji, że musisz mieć bardzo słabą pamięć, skoro wszystko, co ci powiedzą, musisz
zapisywać. Odczekał więc trochę i wrócił sądząc, żeś zdążył już zapomnieć. I Kanadyjczyk
uznał się za pokonanego.

W tym odmiennym od naszego świecie pojęć arktycznych odmienne są także eskimoskie

zasady savoir-vivre'u.

Peter Freuchen, Duńczyk, który osiedlił się na Grenlandii i pojął za żonę eskimoską

dziewczynę, Navaranę, opowiada, jak po kilkunastodniowej wyprawie w poszukiwaniu
zwierzyny myśliwi z pustymi rękami powrócili do osiedla. Znużeni byli i wygłodzeni.
Wiedzieli, że stary Augutidluarssuk słynie z gościnności, że nigdy jeszcze nikt nie wyszedł
głodny z jego igloo. W skrytkach swych łowca miał zawsze jakieś zapasy, bo wiosną i latem,
kiedy foki wygrzewały się na polach lodowych, polował bez przerwy. Poszli więc do niego
spodziewając się obfitego, dobrego jedzenia. Na widok gości gospodarz zatroskał się,
rozłożył bezradnie ręce i długo tłumaczył, jak bardzo mu przykro, że znakomitych łowców
tym razem spotyka zawód, że nie zdoła ich ugościć, jakby tego pragnął, gdyż pozostała mu
tylko odrobina jedzenia „niegodnego ludzi".

„...Znałem już eskimoskie obyczaje, nie zmartwiłem się więc tym biadaniem — pisze

Freuchen. — Inni także czekali cierpliwie, nim stary skończy. Wyszedł z igloo i po chwili
wrócił z olbrzymim worem z foczej skóry pełnym przemarzniętych na kość ptaków. Ledwie
go przy dźwigał. Schwyciwszy za topór, porąbał mięso na kawałki, pokruszył jeden i
pierwszy zaczął jeść.

— Jak powiedziałem, smakuje okropnie, zechciejcie wszyscy wyjść, żeby mi było mniej

wstyd. Nawet moje biedne psy me

background image

zechcą ruszyć tego jadła. Jestem na zawsze stracony w waszych oczach.

Żaden z nas nie przejął się tą tyradą — była przecież tylko sygnałem rozpoczęcia uczty.

Schowane w jaskini tak, by nie przedostawało się do nich powietrze ani Boże broń światło,
prze- fermentowane, oblodowaciałe ptaki smakowały wybornie.

— Jedzcie, jeśli wam doprawdy smakuje to obrzydlistwo, znajdzie się więcej, gdyby nie

wasza uprzejmość, musiałbym je wyrzucić, nic nie jest warte — powtarzał uszczęśliwiony
gospodarz.

Po kilku godzinach — pożarliśmy już wtedy ze sto funtów mięsa i żaden nie mógł ruszać

szczękami — Augutidluarssuk napełnił wodą wytopioną z lodu wielki sagan i puścił go obie-
giem. Każdy nabierał wody do ust, wypluwał za siebie, opłukiwał ręce, a potem wycierał je
pięknym puszystym futerkiem niebieskiego lisa.

— Palce wasze byłoby czuć tą okropnością, jaką was uraczyłem, a wtedy hańba moja

trwałaby jeszcze dłużej — powiedział skromnie gospodarz na zakończenie uczty.
Ceremoniałowi eskimoskiej uprzejmości stało się zadość." * * •

Peter Freuchen był jednym z niewielu polarników, którzy na arktyczne obszary trafili

przez czysty przypadek. Jednym z tych zarazem, którzy wiele dobrego uczynili dla
Eskimosów i los swój pd pierwszej polarnej wyprawie na resztę życia związali z Grenlandią.

„...Nie ciągnęła mnie na Daleką Północ ani wewnętrzna potrzeba, ani chęć pogłębienia

wiedzy o Ziemi — przyznaje w swych pamiętnikach. — ...Byłem w owym czasie
niedowarzonym młodzieńcem, którego znudziła monotonia codziennego życia, a fascy-
nowały opowieści o przygodach podbiegunowych i polarnych bohaterach. Cóż, kiedy z tego
trudno było wyżyć!

...Od dziecka pociągało mnie morze. Już jako ośmioletni chłopak miałem żaglówkę i

gdyby moi nauczyciele chcieli zadać sobie trud odszukania tego Petera, co tak często
wagarował, tam

background image

by mnie z pewnością znaleźli... Wstąpiłem później na wydział medyczny uniwersytetu w
Kopenhadze, bo wydawało mi się, że ten kierunek studiów najwięcej mnie pociągał.
Pewnego razu do szpitala, w którym właśnie pracowałem, przywieziono ofiarę wypadku.
Biedak pokiereszowany był okropnie: pęknięta czaszka, żebra połamane, poszarpane ścięgna.
Serce jednak biło jeszcze. Lekarze, wszyscy co do jednego, orzekli, że ranny żyć nie będzie,
żyć nie może. Powtarzali to przez całe miesiące, podczas których z uporem odmawiał
spełnienia ich przepowiedni. I wreszcie po pół roku wyzdrowiał. Uznane to powszechnie za
cud współczesnej medycyny i chirurgii. Z krwi, ciała i kości wskrzeszono człowieka.
Do Kopenhagi z całego niemal kraju ściągali lekarze, omawiali budzący sensację przypadek,
badali pacjenta, fotografowali, kłuli zastrzykami i w końcu niechętnie wypuścili ze szpitala.
Patrzyliśmy, jak nas opuszcza — wszyscy: lekarze, siostry, studenci. Widzieliśmy, jak
przystaje na rogu, jak się waha, a potem niepewnie przechodzi ulicę. I na naszych oczach
samochód, jeden z tych pierwszych, jakie pojawiły się na ulicach Kopenhagi, przejechał go i
zabił na miejscu...
Wypadek wzbudził we mnie bezsilną wściekłość i rozgoryczenie. Zrozumiałem, że nie
jestem widać stworzony na lekarza. Opuściłem bezzwłocznie uniwersytet, a słysząc, że na
Grenlandię wyrusza wielka wyprawa, uprosiłem jej kierownika, Myliusa Erichsona, żeby
mnie ze sobą zabrał. Wydaje mi się, że tego nie pożałował."

Po wielu latach spędzonych wśród Eskimosów grenlandzkich Peter Freuchen twierdzi, iż

pod pozorami szorstkości i rubasz- ności, właściwymi prymitywnym ludziom, są oni
znacznie wrażliwsi i bardziej subtelni częstokroć niż jego ziomkowie, Duńczycy. Przykładów
na to przytacza wiele. Oto jeden z nich:

„...Wędrowałem kiedyś przez lodowiec z żoną moją Navara- ną... Droga wiodła stromo

pod górę. Daremnie smagałem psy biegnące obok zaprzęgu, daremnie krzyczałem, byłem
wyczerpany, lękałem się, że ustaną wpół drogi.

— Wracamy! — zdecydowałem wreszcie.
— Nie chcesz chyba narazić nas na kpiny — zaprotestowała

background image

Navarana. — Cóż powiedziałyby o moim mężu kobiety z osiedla? Byłabym wystawiona na
pośmiewisko, pozwól, że cię wyręczę, może uda mi się dopomóc ci.

"Ustąpiłem niechętnie, ale doprawdy byłem już u kresu sił. Cóż może zdziałać słaba

kobieta, kiedy ja nie dałem sobie rady?

...Psy poderwały się na nowy, władczy głos. Navarana wyglądała jak furia, zamiast

nieśmiałej, skromnej dziewczyny, którą znałem, zobaczyłem naraz przed sobą oszalałą
czarownicę. Bicz trzaskał w jej ręku, jak pękająca kra, nad lodowcem biło echo jej krzyku.
Zwierzęta szarpały uprząż nie zważając na ciężar saó, uciekały przed niemiłosiernymi
razami. Czuły, że władza przeszła w ręce kogoś, kto wie, czego chce, kto umie rozkazywać.

Sunęliśmy w górę po lodowcu tak szybko, jakbyśmy biegli po niedźwiedzim tropie. Ż

trudem nadążałem za saniami, coraz bardziej pełen podziwu dla mojej żony... Do szczytu
dotarliśmy w niebywałym tempie. Teraz można było zwolnić, zjazd był łatwy. Navarana
spojrzała na mnie pokornie.

— Psy zawstydziły się po prostu, że pogania nimi marna kobieta i pośpieszyły, by dłużej

nie cierpieć podobnej hańby —
tłumaczyła skromnie oddając mi bicz."
• • *

Ciemności, chłód, napęczniałe śniegiem chmury, mroźna wichura... Mogłoby się

wydawać, że ci, co żyją w tych najcięższych warunkach klimatycznych, jakie kiedykolwiek
wytrzymała ludzka istota, muszą być zamknięci w sobie, małomówni, ponurzy, jak to
posępne niebo nad nimi. Nic podobnego. Są skorzy do śmiechu, pogodni, pogodniejsi chyba
od mieszkańców wiecznie tonących w słońcu i w kwiatach wysp Polinezji.

„...Eskimosi czynią wrażenie najszczęśliwszych na świecie ludzi" — powtarzają zgodnie

ci badacze, co niejeden rok spędzili wśród łowców Grenlandii. Niełatwo załamie Eskimosa
najboleśniejsza strata, nie potrafi długo rozpaczać, nie zna pojęcia „wczoraj", nie nękają go
ani wspomnienia ciężkich chwil, ani żal za utraconą młodością. Żadnego znaczenia nie
przywiązuje także

background image

do „jutra", nie wybiega myślą w przyszłość, nie troszczy się o to, co mu przyniesie, nie

lęka się jej. Ważne jest tylko „dziś".

Jakieś niewyczerpane, niewytłumaczalne zapasy humoru, pogody ducha każą mu widzieć

świat w jasnych barwach, cie&y6 się z najdrobniejszego zwycięstwa. A zwycięstwem jest w
jego pojęciu wszystko. Trzeba widzieć radość myśliwego powracającego z łowów z saniami
pełnymi ubitych fok. Bo czyż mało do niej powodów? Nie zginął podczas pościgu za
zwierzyną, dotarł szczęśliwie do domowego ogniska, zaopatrzył je w żywność, może teraz
ogrzać przemarznięte ciało, zaszyć się pod skóry posłania i wyspać do woli, może od razu
zaspokoić głód, wystarczy sięgnąć po mięso, zdobył je, wydarł tej mroźnej pustce, jaka go
otacza.

Cóż to za upajające uczucie podczas nagłej zamieci na szlaku pośpiesznie wybudować

sobie igloo, odgrodzić się od poświstu burzy, nie kulić się pod lodowatymi podmuchami,
poczuć się wreszcie bezpiecznym. Zasuwając za sobą ostatnią bryłę śniegu, zatarasowując
wejście, eskimoski łowca wybucha śmiechem. Jest to śmiech zwycięzcy. Nie dał się, umknął
złym duchom, przechytrzył je, jest mądry, jest dzielny, jest „prawdziwym człowiekiem",
zawsze da sobie radę. I jakże się nie cieszyć?

„Śmiech wisi w powietrzu" — mówi stare mądre przysłowie grenlandzkie.
Jedyną rozrywką, jedynym ubarwieniem monotonii niełatwego życia były do niedawna

jeszcze nie kończące się gawędy podczas zimowych miesięcy w igloo.
Stare baśnie, legendy przechodząc z ust do ust nabierały wciąż blasku współczesności, bo
każde pokolenie dorzucało do nich coś ze swych niepowodzeń i trosk czy marzeń i nadziei.
Nowe — sławiły cnoty męstwa i wytrwałości tych spośród żyjących, którzy na to
zasługiwali. Wsłuchiwanie się od kolebki niemal w bohaterski epos nie pozostawało bez
wpływu na kształtowanie charakteru młodych, ukazując wciąż godne naśladowania wzory.
Niesłychanie drobiazgowe relacje z dnia codziennego o wszystkim, co za

background image

szło w osadzie, świadczyły o niezwykłej zdolności zapamiętywania. '
Prymitywny, brudny, zawszony „pożeracz surowego mięsa" najadający się do
nieprzytomności, kiedy łowy dopiszą, czkający tłuszczem foki, nigdy niesyt, wyciągający
chciwie ręce po nowe wciąż kęsy — zaskakiwał białego przybysza. Myśliwy, który podczas
klęski głodu zjadał chciwie rzemienie uprzęży i skóry posłania, nim zabił własne psy, bo
wiedział, że bez nich marnie zginie^ ten co zgodnie z odwieczną bezlitosną tradycją
pozostawiał na szlaku zniedołężniałych starców, który do niedawna jeszcze nie znał
utrwalonego pismem słowa, w swoich rzeźbach, w legendach, w śpiewach improwizowanych
przy lada okazji, potrafi wyczarować świat pełen poezji. Pieśń myśliwska mówi:
Czas już jechać.
Już się pora zaczęła, kiedy lody ruszają,
Żeby biegać po morzu,
Bawić się z falami,
Śpiewać fokom,
Śmiać się ze statków.
Niedobry jest lód,
Chciałby mnie pożreć,
Na dwoje się rozwiera, żeby połknąć sanie,
2eby połknąć psy,
Żeby połknąć mnie.
Albo też chciałby
Unieść mnie na swoim grzbiecie,
Unieść daleko,
Bardzo daleko na morze
I tam o mnie zapomnieć!
Och, trzeba się ratować!
Mus^ę pędzić co sił!
Niech psy skaczą przez tę rozpadlinę,
Niech skaczą i przez tę drugą!
Sanie jęczą, Och, jęczą,
Och, mówią, że się boją. Ja też się boję.

background image

Ale naraz widzę foką. Grubą fokę! Zabijam ją! Och, jaka ona wielka, Och, jaka ona tłusta. Jej
mięso dla moich psów, Jej skóra dla mojej żony, A tłuszcz,
Cały tłuszcz dla mnie! *

Stary łowca czując, że nie odzyska już nigdy utraconych sił, że musi bezradnie

pozostawać na brzegu z kobietami i dziećmi, układa swoją skargę w formie piosenki, którą
tylko on, jako autor, ma prawo śpiewać:
Kiedyś dawniej przywoziłem z łowów Wielką fokę kapturową, czasem dwie, trzy, Silny
byłem wtedy, młody, Ta trzecia też nie była chuda. Dziś opuścił mnie dobry los, Wspaniałe
foki, jakie łowiłem dawniej, Teraz są jakieś dawnie małe, nędzne, Prawdziwy obraz mojej
biedy, Prawdziwy obraz moich nieszczęść.

Wiosna, upragniony powrót Słońca na Ziemię, kres ciążących każdemu ciemności,

zamknięcia w igloo są wielokrotnie opiewane:
—A przecież jest jedna jedyna rzecz, Jedna, jedyna, która jest wielka, To w chacie na skraju
drogi zobaczyć, Jak zbliża się wielki dzień, Rodzący się dzień, I światło wypełnia sobą świat.
Wypłynąłem wreszcie na morze w kajaku, Wolniutko wiosłowałem w moim kajaku, Na
fiordzie Ammassivik Woda niosła odłamy lodu.
Przekład Z. Stolarka („Czerwone oczy maski", W-wa 1962).

background image

...Bielały na fali mewy,
Naraz znikły, dały nura,
..Z wody wysunęła się wielka głowa
Wielkiej brodatej foki o wielkich oczach
błyszczących wąsach,
których spływały krople wody. Foka przepłynęła z wolna
Tuż obok mnie.
Nie rzuciłem w nią harpunem.
Czemu? Może z litości?
Może dlatego, że wokół było tak jasno,
A foka cieszyła się
słońcem — jak ja.
Minęły dawno ciężkie czasy głodu i niepewności jutra, w których niewiele dzieci
przychodziło w rodzinie eskimoskiej na świat, niewiele dorastało, bo śmierć zbierała wśród
nich bogate plony, pozostała jednak nadal niezmierna tkliwość dla malców. Pierwsze słowa,
jakie słyszą od rodziców, krewnych czy sąsiadów, rozbrzmiewają melodią dla nich specjalnie
układanych piosenek.
Jakie to okrąglutkie, Jakie to pulchniutkie Niby bryłka lodu w wodzie. Jak to podskakuje, Jak
to się trzepoce, Jak się bawi
Niby bryłka lodu w wodzie. Aya aya yah, Podnieś oczki, Popatrz na mnie,
Mała bryłka lodu w wodzie. • ♦ • •
Udręczony bezkarnymi harcami eskimoskich dzieci w swoim igloo etnograf duński zimujący
wśród Eskimosów grenlandzkich
Przekład Z. Stolarka („Czerwone oczy maski", W-wa 1962).

background image

żali się w liście do przyjaciela: „...Podaj rękę każdemu — w przeciwnym razie obrażasz
Eskimosa. Spróbuj nie uścisnąć brudnej łapki niemowlęcia zawieszonego na plecach matki w
foczym worku, spróbuj wyrzucić z igloo starszego... Rozpuszczone bachory wiedzą
doskonale, że nikt ich nie skarci, bo gdyby ośmielił się ukrócić głupie figle, miałby do
czynienia nie tylko z ojcem i matką, ale ze wszystkimi mieszkańcami osiedla. Nieraz
świerzbiała mnie ręka, kiedy nie mogłem się opędzić od dzieci i nieraz dawałem ,za
wygraną... przyznaję zresztą, że są one prawie tak urocze, jak nieznośne".
♦ * *
Swarów i kłótni nie rozstrzygał nigdy prymitywny mieszkaniec Grenlandii ordynarnym
wymyślaniem, bijatyką czy nożem. Zastępowały je — o dziwo — słowa improwizacji
mówione, a raczej wyśpiewywane w niekończących się tyradach przed audytorium złożonym
z mieszkańców osiedla, którzy stawali się zarazem sędziami. Na uroczystość bezkrwawego
pojedynku ściągali często łowcy z dalekich stron.
Nigdzie na świecie poza plemionami grenlandzkich Eskimosów nie istniał podobny obyczaj
załatwiania osobistych porachunków poprzez odwoływanie się do opinii publicznej.
Przeciwnicy przygotowywali się długo, ustalali, kiedy zetrą się w słownym pojedynku,
podobnie jak w średniowiecznych turniejach rycerze kopiami. Jeden z nich chwytał za bęben
obciągnięty skórą foki i wybijając takt kościaną pałeczką rozpoczynał taniec i śpiew.
Gestykulował przy tym żywo, stroił miny, często biorąc słuchaczy za świadków prawdy
swych słów i wydrwiwał niemiłosiernie wroga, któremu nie wolno było drgnąć, póki z kolei
nie nadszedł jego czas.
...Jestem trochę zgnębiony,
Jestem trochę znękany,
Ze musiałem układać na ciebie ten śpiew,
Kiedy byłem małym chłopcem,
Twoja poczciwa babka,
Twoja przemiła matka,

background image

Twój dobry ojciec,
Byli dla mnie jak dla rodzonego dziecka,
Jestem im za to wdzięczny,
Jak rodzicom syn,
A teraz z twojej winy,
Przeciw tobie musiałem układać ten śpiew,
Bo mnie wzywał ich syn,
I śpiewam teraz,
Bo żeś mnie wyzwał,
Ty, synu wyrodny,
Ty, synu przebrzydły,
Ty, synu obmierzły,
Kiedy byliśmy jeszcze młodzi,
I ty, i ja.
Chciałeś mi odebrać moje dziewczyny, Ale żadna nie chciała Pójść z tobą w dolinę, Bo byłeś
zbyt brzydki. Wszystkie twoje żony są brzydkie, Wszystkie twoje żony są pokraczne.
Wszystkie twoje żony są koślawe, Po co ty masz tyle żon? Ty, który nie potrafisz ich
wyżywić, Ty, który nie potrafisz polować, Bo się boisz niedźwiedzia, Kiedy rzucasz
harpunem. Twój kajak się wywraca I musimy
Płynąć ci na pomoc. *
Pojedynek trwał całe godziny, złośliwy, cięty, niekiedy prze ciągał się na wiele dni. Czasem
ten, którego uznano już za pokonanego, nie dawał za wygraną.
...Cóż mam czynić, jak się bronić,
Jak mu odpowiedzieć, temu kłótnikowi,
Cóż mam czynić, jak śpiewać
Temu, co ze mnie zadrwił, co ze mną zaczął?
...On tu jest, czeka mej odpowiedzi.
Odpowiedzi mojej zemsty,
On się uśmiecha, on ze mnie szydzi,
A ja po przyjacielsku drwię sobie z niego.
Przekład Z. Stolarka („Czerwone oczy maski", W-wa 1862).

background image

Czy on tego nie rozumie?;:.
Czyżby się zasmucił?
Chodź! Odrzuć niepokój, wyładuj swój gniew!
Chodź, odemścij się, spiesz...

Zwycięzcą w słownym pojedynku zostawał ten, który potrafił zjadliwiej zaatakować,

dłużej zabawić, bardziej rozweselić sę- dziów-słuchaczy i widzów zebranych w krąg,
uważnych, czujnych na każde słowo, na każdy gest rywali. Ich śmiech był nagrodą dla
zwycięzcy, ich drwina — karą dla zwyciężonego, niekiedy bardzo bolesną, wystawiającą go
na urągowisko całego osiedla.

Eskimos z Grenlandii wypowiada się najchętniej w śpiewie. Jego bratu z Arktyki

Kanadyjskiej, z tundry, z labiryntu tysięcy wysepek, zatok i zatoczek archipelagu słowo
przychodzi trudniej, sięga więc często po inne tworzywo, jedyne, jakiego — prócz śniegu i
lodu — nie brak dokoła, po kamień.

Rzeźbią z upodobaniem i z pasją kanadyjski Eskimos i jego 'grenlandzcy bracia. Muszą

rzeźbić, tak jak muszą śpiewać. Nawykłe do ciężkiego biczyska palce lekko głaszczą ongiś
kamiennym, dziś metalowym narzędziem chropawe odłamy miękkich skał steatytu. W ciągu
długich miesięcy polarnej nocy prymitywny artysta zamyka w rzeźbie swój codzienny świat i
swoją tęsknotę. Stalowym nożem, jaki mu dziś zwykle zastępuje dłuto, z nie- foremnej bryły
wyczarowuje często postać kobiety z dzieckiem, o ciężkich kształtach, szerokich biodrach..rt-
symbol płodności. Uwięziony mrozem, ciemnością, nawałnicą śnieżną, chętnie sięga też
wspomnieniami do światła dnia polarnego, do wolności, do perypetii polowań. Sylwetki ludzi
i zwierząt uwiecznione w tysiącletnim kamieniu, nieraz nie dokończone, do pół ciała,
świadczą o zadziwiającej zdolności obserwacji, umiejętności podchwycenia ruchu, wrażenia,
jakie odbiera artysta.

Eskimoska rzeźba kamienna od pradawnych czasów była zawsze mała. Wielkość jej

narzucał koczowniczy tryb życia, który zmuszał łowcę do ładowania wszystkiego, co
posiadał, na sanie i do wędrówki — dokąd oczy poniosą.

background image

Spierają się między sobą naukowcy, jaka forma tej pradawnej kultury — słowo mówione,

śpiewane czy rzeźba — jest bliższa prawdy, bardziej czysta, nie skażona. Słowo utrwalane
pismem przez obcych i z eskimoskich narzeczy tłumaczone na obce języki przegrywa w tym
zestawieniu.

Język eskimoski, jakim posługiwały się różne plemiona, trudny jest do oddania.

Niesłychanie ubogi w pojęcia oderwane, przebogaty w określenia otaczającego świata —
śniegu, lodu, wiatru.

Po kilkunastu zimowaniach na Grenlandii admirał Peary twierdził, że język ten ogranicza

się do czterystu zaledwie słów. Badacz kanadyjski Stefansson, który przeżył wśród
Eskimosów swego kraju pięć lat, zanotował czternaście tysięcy słów. Obaj zapewne mają
rację, gdyż do każdego słowa wystarczy dodać różne końcówki — żeby zmieniło całkowicie
sens.

Sporom nie ma więc końca, a Eskimosi po dziś dzień układają swoje śpiewy, rzeźbią w

kamieniu i w kości jak ich praojcowie. Rzeźbi stary i młody, zawsze mężczyzna. Kobieta
eskimoska przykrawa odzież, szyje, zdobi ją rzemykami z foczej skóry, kolorowymi
koralikami w misterne wzory dekoracyjne, które zdumiewają bogactwem i pięknem rysunku.

Związek Radziecki pierwszy otoczył oryginalną twórczość Eskimosów czukockich

troskliwą opieką, nie narzucając domorosłym artystom żadnych wzorów, nie żądając
wielokrotnego ich powtarzania „na sprzedaż" i tworząc szkoły, w których nauczycielami są
tubylcy.

Niedawno śladami Związku Radzieckiego poszli Kanadyjczycy i Duńczycy, a wystawy

rzeźby eskimoskiej obiegają stolice świata budząc powszechny podziw swą
„współczesnością".
Religia mieszkańca Grenlandii zrodziła się z poczucia własnej bezsiły wobec potęgi
przyrody, jaka sprzysięgła się przeciw niemu, z poczucia trwogi. Cały otaczający świat w
jego pojęciu, wszystko, co widział wokół, posiadało „duszę".
Nie tylko zwierzęta, na jakie polował, żeby nie zginąć, ale i mo-

background image

rze, i skały, i lodowaty wicher hulający po pustkowiu. I każdy przedmiot codziennego
użytku.
. Pierwszy krzyk noworodka rozumiany był/jako żądanie, by nadać mu imię, nie pozostawiać
go bezbronnego. Imię bowiem, podobnie jak wszystko inne, miało swą własną „duszę". W
chwili śmierci tego, który je nosił, pozostawało opuszczone, zawieszone w próżni, żałosne,
zagubione aż do momentu, kiedy przechodziło na noworodka i mogło roztoczyć nad nim
opiekę — przekazując mu równocześnie cechy zmarłego.
Wiara w opiekę tę była głęboka. Dwoje zakochanych młodych noszących to samo imię
niechętnie łączyło się w związek małżeński, rezygnowało czasem z niego pomimo uczucia,
gdyż wiedziało, że nie dwie „dusze" będą im patronować w życiu, tylko jedna. A opieka była
potrzebna, gdyż świat grenlandzkiego łowcy wypełniony był setkami złych stworów, które
myśląc i odczuwając podobnie jak on, czyhały tylko sposobnej chwili, by go skrzywdzić.
Jedno z nich należało przebłagać, drugie zwieść czasem niewinnym fortelem, przed innymi
wreszcie ugiąć się pokornie, wychodząc naprzeciw ich domniemanym wymaganiom. W
ciągu całych pokoleń Eskimos baczył pilnie, żeby nie urazić tajemniczych, niezrozumiałych
potęg, żeby nie dopuścić do ich zemsty. Stąd cały niezwykle skomplikowany system tabu,
odmienny dla każdego obszaru, każdego plemienia czy nawet osiedla.
Kiedy na przykład stado wielorybów podpływało do brzegu w czasach, kiedy każdy łowca
młody czy stary szykował pośpiesznie kajaki i harpuny — kobiety zamykały się, zastawiały
wejście do igloo płytą śnieżną lub zamykały się w szałasie. Żadna nie śmiała wyjrzeć na
dwór, póki trwało polowanie. Stara legenda mówiła bowiem, że ongiś Eskimoska ośmieliła
się zranić boleśnie harpunem zwierzę. Cały ród ssaków-olbrzymów poczuł się tym
śmiertelnie dotknięty w swej godności i w ciągu wielu lat stronił od brzegów.
Myśliwy wierzył także święcie, że dusza zabitej foki chroni się na ostrze harpuna, który zadał
jej śmierć. Po powrocie z polowania łowca czym prędzej ustawiał broń blisko saganka, w
którym skwierczał tłuszcz, „żeby duszy było ciepło". Zona jego tymczasem

background image

musiała spryskać pysk zwierzęcia paroma kroplami wody, by nie cierpiało pragnienia w
drodze do „lepszego świata".

limy obyczaj — po upolowaniu białego niedźwiedzia — kazał pozostawiać go na dworze

w ciągu trzech dni i zawieszać nad nim dobrze wyprawioną skórę na podeszwy. Dar ten miał
przekonać „duszę" arktycznego władcy, że łowca pamiętał o dalekiej kamienistej drodze,
która ją czeka, i pragnie jej w tej wędrówce dopomóc.

Biada temu, kto wybrałby się na morze z bronią sporządzoną z kości, ścięgien czy skór

zwierzęcia lądowego. Byłoby to niewybaczalną zniewagą dla duchów wód, o których
względy musiał zabiegać każdy mieszkaniec wybrzeży.

Nieudane polowanie czy nieszczęśliwy wypadek tłumaczył sobie myśliwy złamaniem

jednego z niezliczonych tabu. Pragnąc przebłagać złe moce zwracał się o pomoc do
znającego wszelkie
tajniki magii szamana, który bywał zazwyczaj również znachorem. • * *

Niełatwo przecierała sobie drogę do umysłu mieszkańca Grenlandii wiara chrześcijańska.

Pierwsi misjonarze w XVIII wieku, usiłujący na zachodnich brzegach wyspy zbyt gorliwie
nawracać wiernych, szydzili z ich zabobonów, zakazywali stosowania prawiecznych
obrzędów i przeczyli kategorycznie istnieniu świata zapełnionego duchami. Zbyt
kategorycznie. Rozgoryczeni, nie umieli zrozumieć przyczyn swego niepowodzenia, nie
zastanawiając się nad charakterem Eskimosa.

— Nie mogę dłużej wierzyć w twego Boga, chociaż podobał mi się z początku —

oświadczył misjonarzowi francuskiemu stary łowca. — Nie mogę! Żąda on bezwzględnego
poddania się jego woli. Jakżeż to możliwe? Sam rozumiesz, że to nie dla mnie, bardzo mnie
tym do siebie zraził!

W końcu XIX wieku pastorzy duńscy, którzy przypłynęli na wschodnie wybrzeża wyspy

uzbrojeni w znajomość eskimoskich narzeczy, zastosowali odmienną metodę. Cierpliwie
wysłuchiwali wszystkich legend, wszystkich skarg na złośliwe duchy, obserwowali rozmaite
zabobony. Niczemu nie zaprzeczali, niczemu

background image

się nie dziwili, opowiadali natomiast chętnie/i wiele o niebie, o piekle, o aniołach i diabłach,
o życiu Chrystusa'.

— Wierzymy wam — mówili Eskimosom, j— Wasze opowieści są z pewnością

prawdziwe, ale wymyślił je szatan, i ón je właśnie rozpuszcza, żeby was zwieść na manowce,
na zgubę. Teraz kiedy znacie już Wielką Prawdę, jesteście bezpieczni. Baczcie tylko pilnie,
aby nie czynić krzywdy bliźnim, a jeżeli wydarzy się wam coś złego, czego nie rozumiecie,
przychodźcie do nas po radę.

Bozumowanie to trafiało zazwyczaj łowcom do przekonania. Długie opowieści biblijne

przypadły im do gustu swą barwnością i zawiłością zagadnień, w których odnajdywali
własne, znajome. Nawracali się coraz chętniej, godząc w nie zawsze zrozumiały dla
Europejczyka sposób zasady religii chrześcijańskiej z głęboko zakorzenionymi dawnymi
wierzeniami.
Z wdzięcznością przyjmowali od duńskiego misjonarza poświęcane medaliki, wierzyli, że
zapewnią im one Boską pomoc i opiekę. Jakież było przerażenie poczciwego duchownego,
kiedy zobaczył medaliki zawieszone na szyjach... psów z zaprzęgu. Nie posiadając się z
oburzenia wyrzucał gorzko Eskimosom karygodny uczynek. Ale nie znalazł zrozumienia.
— Sam mówiłeś, że zapewniają opiekę. Czy twój Bóg odmówi jej zwierzętom, skoro
troszczy się o nas? Wiesz sam, czym dla nas jest pies, bez niego zginęlibyśmy marnie. Nie
rozumiemy, czemu na nas krzyczysz — odpowiadali pewni swej racji.

Z czasem misjonarze osiągnęli swój cel — coraz więcej wiernych gromadzili wokół szkół

misyjnych, coraz więcej udzielali ślubów, coraz więcej zmarłych grzebali, w niesieniu
pomocy chorym zastępowali szamana, a często w samych Eskimosach znajdowali
naśladowców, którzy poświęcali się duszpasterstwu.

„...Są oni na ogół lepszymi chrześcijanami niż sami Duńczycy" — pisał w sprawozdaniu

do władz kościelnych w Kopenhadze jeden z duńskich duchownych.

background image

Jakimi kolejami losu Grenlandia i ci, co ją od wieków zamieszkiwali, związani zostali z

Danią?

Po wygaśnięciu eposu Wikingów mroki niewiedzy wczesnego średniowiecza,

nawracające do mitu płaskiej ziemi, niczym mgła zasnuwają daleki ląd, do którego dostępu
ze wszystkich stron bronią lód, mróz, wicher i zawieje śnieżne.

Dalsze dzieje wyspy potoczyłyby się zapewne odmiennymi torami, gdyby czarna skała

przeświecająca gęstą siecią żółtawych żyłek, jakie napełniły szaleńczą nadzieją
najdzielniejszego z dzielnych oficerów angielskiej marynarki, okazała się prawdziwym
złotem.

Kapitan Martin Frobisher płynąc w roku 1570 na poszukiwanie Szlaku Północno-

Zachodniego, jaki miał go zawieść do legendarnych bogactw Dalekiego Wschodu, musiał
zawrócić z drogi. „...Napotykaliśmy potworne zwaliska lodu, które niczym taran waliły z
furią w boki statku; za każdym takim zderzeniem, a każde mogło być ostatnie, zamierało mi
serce" — notował w dzienniku okrętowym.

Opływając brzegi jakiejś nieznanej ziemi, którą pragnął jako jej odkrywca złożyć w darze

u stóp królowej, wprowadził statek do jednego z fiordów. I oczom nie śmiał wierzyć.
Słoneczny promień, jak daleko wzrok sięgnął, zapalał żółte błyski na kamykach plaży. Tuż
przed kapitanem, w zasięgu jego dłoni leżało złoto zastygłe w skałę, całe wybrzeże złota.
Nieprzytomny ze szczęścia na myśl o czekających go honorach i zaszczytach, jeżeli zasili
skarbiec miłościwie panującej mu Elżbiety Pierwszej, bez wahania kazał załodze wypełnić
ładownie bezcennym kruszcem.

Opuszczając pospiesznie nieznane brzegi przed nowym atakiem lodu, porwał jednego z

eskimoskich łowców, jacy mu ufnie wyszli na spotkanie. Tym egzotycznym darem pragnął
uświetnić swój powrót, wywołać uśmiech na usta Elżbiety, która wysłała go na tę wyprawę
ku chwale Anglii.

Londyn zgotował żeglarzowi królewskie przyjęcie. Jak stolica stolicą, żaden dowódca

powracający z dalekich szlaków takiego nie zaznał. Dary Frobishera wywołały entuzjazm.

— Złoto! — zakrzyknęli nadworni alchemicy na widok próbek dziwnych skał.

— Złoto! — powtarzała uszczęśliwiona królowa.
Przerażony „dzikus" okutany w futra, wprowadzony na dwór angielski z honorami,

wzbudził większą senśację niż wszelkie egzotyczne zwierzęta, jakie przywozili podróżnicy z
różnych zakątków Ziemi.

Mianowany natychmiast admirałem „...wszystkich odkrytych mórz i wszystkich lądów

otaczających te morza", Frobisher wyruszył ponownie do Arktyki. Wyprawa po złote runo
była zarazem — w zamyśle — odkrywczą. Miał on dotrzeć na rozkaz Elżbiety Pierwszej na
północ „...tak daleko, jak nikt jeszcze dotąd nigdy nie dotarł".

Cóż, kiedy fortuna kołem się toczy!
Nieprzebyte zwały lodu zatrzymały Anglika u brzegów Grenlandii, a bezcenne skarby —

dwieście ton „złota" —- przywiezione z drugiej wyprawy za cenę wielu trudów i wyrzeczeń,
po dokładnych badaniach alchemików okazały się zwykłym pirytem. Zrzucono je więc na
nadbrzeże Dartford, gdzie przeleżały stulecia. Przypadkowo odkryte przed paroma laty
przypominają dziś poddanym Elżbiety Drugiej admiralskie sny o potędze z czasów Elżbiety
Pierwszej.

Nieszczęsny łowca eskimoski, jakkolwiek karmiony surowym mięsem stosownie do

wskazówek Frobishera, zmarł wkrótce nie mogąc widać znieść życia wśród obcych.

Tak dokonało się powtórne „odkrycie" Grenlandii przez Europejczyków, tak niefortunne

było ich pierwsze — od czasów Wikingów — spotkanie z Eskimosami.
• * »

background image

Złota na wyspie nie znaleziono, ale cenniejsze niż kruszec okazały się wieści

przywiezione przez Anglików o niezliczonych stadach wielorybów, fok, morsów i narwali,
których kły były jednymi z najdroższych. Żądni bogactwa marynarze wyruszyli gromadnie
na Daleką Północ, przedzierając się do brzegów Grenlandii. Płynęły również wzdłuż wyspy
coraz liczniejsze statki poszukujące — wciąż nadaremnie — najkrótszej drogi z Europy na
Ocean Spokojny.

background image

Myśliwi, wielorybnicy, marynarze często spotykając się z łowcami z nadbrzeżnych

osiedli doszli szybko do przekonania, że Eskimosa, łagodnego, dobrotliwego dzikusa, można
łatwo oszukać. Za zwykły nóż, herbatę, kawę, za tytoń do żucia, za garść szklanych
paciorków czy innych świecidełek, za paczkę igieł lub puszki po konserwach bez chwili
wahania oddawał piękne futra i skóry. Wyłudzali więc od niego, co się dało.

Ku brzegom Grenlandii popłynęli także w XVI wieku misjonarze, by nawracać na wiarę

chrześcijańską ciemnych pogan. Najwięcej słała ich Dania wychodząc z założenia, że od
czasów unii z Norwegią, od XIV stulecia, wyspa jest jej kolonią.

Wśród misjonarzy wielką sławą okrył się Hans Egede, urodzony w Norwegii.

Natychmiast po ukończeniu wydziału teologii w Kopenhadze wyruszył na Lofoty. Nie
wystarczała mu jednak ta misja. Pragnął nawracać Eskimosów i marzył o odnalezieniu
jakichś śladów tragicznie wygasłych chrześcijan Wikingów. Cóż, kiedy skarbiec kościelny
był pusty, a władze duchowne, gorąco pochwalając zamiar energicznego pastora, nie mogły
znaleźć pieniędzy na daleką, kosztowną wyprawę.

Hans Egede nie należał do ludzi, którzy łatwo rezygnują, zwrócił się więc o pomoc do

kupców duńskich. Propozycją jego zainteresowało się żywo „Towarzystwo dla Handlu z
Grenlandią" i w szybkim czasie wyekwipowało statek.

W roku 1721 pastor Hans Egede wraz z żoną, czworgiem drobnych dzieci i niewielką

garstką przygodnych ludzi, gnanych chęcią łatwego zarobku, dotarł do zachodnich wybrzeży
wymarzonej Grenlandii. Miejsce, gdzie wylądował, a które dziś jest stolicą, nazwał Egede
Godthaab — Port Dobrej Nadziei. Drogę do pogańskich serc utorowały mu nie tyle żelazne
toporki, noże i szklane paciorki, ile... jego dzieci. Eskimosi widywali dotychczas wyłącznie
twardych, nieraz brutalnych wielorybników, myśliwych, marynarzy i tych rzadko kiedy
dobrze wspominali. Dzieci białego kabluna zawojowały od razu serca prostodusznych ludzi.
Czyż nie otaczali swoich najtroskliwszą miłością?

Jak głosić Ewangelię wśród pogan nie znając ich języka, jak ich przekonać, oświecić?

Hans Egede bez namysłu zabrał się do systematycznej nauki, przysłuchiwał się zabawom
małych Eski-

background image

raosów, usiłował, nie lękając się ośmieszyć, rozmawiać ze starszymi, zaskarbiając sobie ich
zaufanie, i zapisywał skrzętnie każde nowe słowo.

— Nareszcie biały, który nie poucza, a prosi o rady — mówili z zadowoleniem
Dzięki wytrwałości pastora pierwszy w dziejach słownik eski- mosko-duński powstał już

w połowie XVIII stulecia.

Pragnąc wywiązać się z przyrzeczeń danych swym mocodaw- com-kupcom, w ciągu

pierwszych kilku lat Egede nie tylko poznał dobrze wybrzeża, poczynając od dzisiejszej
osady Julianenhaab po wyspę Disco, ale wybrał na tym obszarze dziesięć miejsc, dokąd
łatwo mogły dobijać statki z Danii z towarami na wymianę. Na wyspie Disco zorganizował
duże osiedle wielorybnicze, do którego przyciągano ubite sztuki i na miejscu w olbrzymich
kadziach wytapiano tłuszcz, wywożony następnie w tysiącach baryłek do Danii. » ♦ *

Jedynym zawodem, jakiego doznał energiczny misjonarz na Grenlandii, był brak śladów

chrześcijan Wikingów, których nadaremnie poszukiwał. Nie wiedział, nie mógł wiedzieć, że
szlaki jego dalekich wędrówek nieraz prowadziły po wchłoniętych przez morze ruinach ich
najstarszych osiedli, po szczątkach kościołów, po zasobnych ongiś zagrodach, po
cmentarzyskach, które kryły zwłoki tych, co przed wiekami pełni nadziei osiedlili się na Zie-
lonym Lądzie.

Hans Egede nie był archeologiem, nie potrafił odczytać ich wstrząsającej tragedii z

zatartych przez czas pamiątek. A może ich nawet nie dostrzegał? Skądże mógł się domyślać,
że pod cienką zaledwie czterdzieści centymetrów liczącą warstewką przemarzłe- go gruntu
leżą przybrani w dziwne w tym polarnym krajobrazie szaty wczesnego średniowiecza.

Opierając się na relacjach misjonarza w XVIII stuleciu zaprzestano poszukiwać śladów

Wikingów. I dopiero w roku 1921 na południe Grenlandii wyruszyła ekspedycja duńskich
archeologów, których od dawna ciekawiły dziwne wieści przywożone

background image

W ciągu tych dwu prawie setek lat przez łowców polarnych i wie-
lorybników:

Docierając do wybrzeży Grenlandii ludzie morza natrafiali wciąż na jakieś ruiny, na

groby z krzyżami, na szkielety oddawane przez ziemię rozmarzającą podczas cieplejszych
dni polarnego lata. Nie wiedzieli sami, że odnajdują klucz do historii Wikingów.

Ekspedycja pod kierunkiem profesora P. Nórlunda pracowała dzień i noc jasną jak dzień.

Znaleziska przechodziły wszelkie oczekiwania. Przed oczyma ludzi wyrastał powoli z
grobów, z gruzów, z zapomnienia świat, który zasnął przed pięciuset laty po to, by już nigdy
się nie obudzić. Zasnął w męce głodu i wyrzeczeń, w przerażającym osamotnieniu, na jakie
skazała go Europa.

Rok po roku archeolodzy odnajdywali nowe ślady i odtwarzali wiernie dzieje schyłku

osad nieustraszonych żeglarzy mórz północnych, od początku swego istnienia skazanych na
odcięcie od wszystkiego, co potrzebne do życia, na powolną zagładę.

Dobrze zachowane w grobach zwłoki wyjawiały powoli ta- • jemnicę tragedii głodu i

wyniszczenia. Skarłowaciałe, zdegene- rowane, zniekształcone reumatyzmem powiedziały
więcej niż jakiekolwiek dokumenty. Młodo umierali ostatni potomkowie wspaniałych
praojców — rosłych, wytrzymałych na trudy, odpornych — nie przekraczali zazwyczaj
dwudziestu paru lat, zżarci gruźlicą, ułomni i słabi zapewne na skutek ciągnącej się od paru
pokoleń nędzy i niedostatku.

Ochłodzenie Zielonego Lądu, lód pokrywający szczątki świetnej ongiś przeszłości

zachował w dobrym stanie odzież z grubej włochatej wełny grenlandzkiej, szytą według
wzorów Europy. Ciasno opięte biusty, szerokie po kostki spódnice, spiczaste wydłużone
czepce, jakby ci, co żyli na krańcu Ziemi bezpowrotnie odcięci od świata, pragnęli za
wszelką cenę utrzymać rwące się z każdym dziesiątkiem lat więzy z Europą.

background image

W swojej pracy duszpasterskiej Egede, którego potomność nazwała apostołem

eskimoskim, nie napotykał trudności. Umiał mówić pięknie, wzruszał ludzi, uczył śpiewania
psalmów. Czystości wewnętrznej Eskimosów, ich prawości charakteru odpowiadały głoszone
przez pastora zasady. Nie mogli pogodzić się jednak długo z pojęciem piekła. Dla nich
piekłem było życie doczesne, nie lękali się śmierci, stanowiła przejście do lepszego świata,
który był nagrodą za trud i cierpienie. Nie brakło również pytań, jakie mniej doświadczonego
misjonarza mogłyby zakłopotać.

—i Jeżeli twój Bóg jest wszechmocny i dobry, czemu stworzył diabła?...
Ale Egede umiał widać przemówić do wyobraźni Eskimosów, bo liczba wiernych rosła z

roku na rok.

Po piętnastu latach wypełnionych niełatwą pracą — można je śmiało nazwać ponownym

odkryciem Grenlandii — pastor wrócił do kraju przywożąc po raz pierwszy i ogłaszając
dokładne dane o tym, co widział i zdziałał. Rozpoczęte przez ojca dzieło prowadził nadal syn
jego, Paul. W roku 1760 opracował pierwszą gramatykę i fonetyczną transkrypcję języka
eskimoskiego, a co ważniejsze przetłumaczył na ten język Nowy Testament. Jest to pierwsza
w historii książka wydana w języku mieszkańców Grenlandii. Służyła ona wprawdzie nie tyle
Eskimosom, co misjonarzom głoszącym wśród nich słowo boże. W sto lat później w
Godthaab ukazał się pierwszy numer gazety „Atnagagliutit" —7 nie znalazł jednak wielu
czytelników, gdyż w szkołach przykościelnych zbierano wówczas dzieci na naukę czytania,
pisania i śpiewu wyłącznie po duńsku.

Rząd Danii nie otaczał od początku, od XIV wieku, swej kolonii zbyt troskliwą opieką.

Według danych zebranych przez Hansa Egede, Grenlandię zamieszkiwało przypuszczalnie
około czterdziestu tysięcy Eskimosów. W niecałe dwieście lat później, w początkach XX
stulecia, z trudem można było doliczyć się połowy.

W ogromnej mierze przyczynił się do tego stanu ów handel wymienny, jaki pastor Hans

Egede organizował w najlepszej wierze. Statki myśliwskie i kupieckie przywoziły na wyspę
nie tylko towary, nie tylko herbatę i kawę, za którymi przepadają Gren-

background image

landczycy, nie tylko igły i broń palną, ale i wódkę. Załogi zawlekły tutaj gruźlicę, czarną
ospę i choroby weneryczne.

Obyczaj eskimoski uznawał jako rzecz naturalną oddawanie gościowi wszystkiego, nie

wyłączając żony — czego marynarze nie omieszkiwali wykorzystywać.

Pierwszy na alarm uderzył Fridtjof Nansen w roku 1890 swą słynną książką „Życie

Eskimosów", ale dopiero w ćwierć wieku później Dania wydała zakaz lądowania na
Grenlandii bez specjalnego zezwolenia.

I wreszcie doszło do ostrego konfliktu między Norwegią i Danią — nabrzmiewał on od

dawien dawna. Oba państwa rościły sobie jednakowe pretensje do wyspy, każde pragnęło
traktować ją jako swoją kolonię. Sprawa zwaśnionych rządów oparła się w końcu o
Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze.

— Nasz pastor Hans Egede pierwszy szerzył wiarę, pierwszy przyczynił się do poznania

Grenlandii. Nasi kupcy pierwsi zakładali faktorie, które nieraz ratowały Eskimosów od
śmierci głodowej — twierdzili Duńczycy.

Egede był z pochodzenia Norwegiem. To nasi przodkowie odkryli wyspę, skolonizowali

ją i zamieszkiwali tam przez całe wieki!

— Wam, Norwegom, zależy wyłącznie na terenach myśliwskich, wasi traperzy polują

tylko na wschodnich brzegach. Co zrobiliście dla mieszkańców Grenlandii? Nie znacie ich,
nie roztaczacie nad nimi opieki, są wam obcy, obojętni. Dlaczego rościcie sobie teraz prawa
do ich ojczyzny?

Po długich rozprawach, po płomiennych przemówieniach wygłaszanych przez

przedstawicieli obu stron, po zapisaniu przez protokolantów ponad pięciu tysięcy arkuszy
papieru wyrok zapadł w roku 1933. Głosił on:

„Grenlandia przypada Danii... Norwegii w ciągu trzydziestu lat przyznaje się prawo do

swobodnego polowania na wschodnich wybrzeżach wyspy".

I tak Grenlandia stała się oficjalnie kolonią duńską. Kolonią dziwną — nie można jej było

ani kolonizować, ani eksploatować ze względu na ubóstwo, nie było zresztą komu. Poza
urzędnikami administracji Duńczycy niechętnie wyjeżdżali na Grenlandię. Bo

background image

i cóż tam mogli robić? Zagospodarowanie wyspy wymagałoby olbrzymich kosztów.
Wątpliwa była także opłacalność wszelkich inwestycji, pozostawiano więc podbiegunową
kolonię własnemu losowi traktując ją niczym przysłowiową kulę u nogi — jak mawiali sami
Duńczycy. A Eskimosi? Niewielu z nich wiedziało w owym czasie, że coś zmieniło się w ich
położeniu. Bo i skądże mieliby wiedzieć?

background image

GDYBY NIE TA FENOMENALNA PAMIĘĆ...
Wzgrzytliwym chrzęście gąsienic spychacz zrywał wielkim lemieszem płaty przemarzniętej
ziemi, odłamy skał i odrzucał je na boki. Kierujący trzystukonnym pojazdem mechanik to
cofał go, to parł do przodu, żeby zagarnąć nowe zwały opornego gruntu, zasnute kłębami
gryzących spalin. Klął przy tym siarczyście. Nigdy nie myślał, że niwelowanie stwardniałego
śniegu będzie tak trudne. Znał tę pracę, przywykł do niej od dawna, ale tu nieporównanie
trudniejsza była niż tam w kraju, w Newadzie. Zajęty przygotowaniem terenu pod pasy
startowe lotniska z politowaniem popatrywał na niezdarną sylwetkę zakutanego w skóry
młodego łowcy. Od paru godzin Eskimos nie odstępował na krok spychacza, nie spuszczał z
niego oczu, jak urzeczony chciwie śledził każdy zwrot.

— Biedaczysko, w słup soli się zamienił, nie śmie podejść — rozczulił się kierowca,

zatrzymał wóz i już sięgał do kieszeni po gumę do żucia, żeby ją rzucić dzikusowi spod
bieguna, kiedy chłopak jednym skokiem znalazł się na gąsienicy pojazdu i żywymi gestami
dawał do zrozumienia, że chciałby siąść za kierownicą.

— Zwariowałeś, głuptasie? Toż to nie psi zaprzęg, nie wystarczy strzelić z bicza, żeby

moje koniki poderwać do marszu — zaśmiał się mechanik, ale tyle błagania malowało się w
czarnych, skośnych oczach, że wreszcie ustąpił.

— Patrz, czego mu się zachciało — krzyknął do nadchodzącego tłumacza. — Puściłem

go na moje miejsce, niech sobie posiedzi, niech się pobawi, przynajmniej wypalę spokojnie
papierosa. Przypomina mi trochę mego synka. John nie miał jeszcze czterech lat, a już rwał
się do kierownicy jak... — urwał raptem.

background image

Zdecydowanym ruchem Eskimos wycisnął sprzęgła, wrzucił dźwignię i powoli, ostrożnie

dodał gazu. Siedmiotonowy wóz łagodnie, bez szarpnięcia potoczył się do przodu. Mechanik
znieruchomiał z wrażenia, zaniemówił.

Opuszczony bezbłędnie lemiesz ścńął wielki płat ziemi, łowca odrzucił go na bok,

wyrównał pojazd, cofnął do tyłu i z promiennym uśmiechem spojrzał na zaskoczonego
Amerykanina nie rozumiejąc, czemu ten z krzykiem wypycha go z wozu.

— Aleś mnie nabrał! Zmykaj, pókiś cały! — zachłysnął się gniewem mechanik. —

Napędził mi ten dzikus strachu! — krzyknął do tłumacza. — Ukończył pewno jakiś kurs,
spytaj, gdzie, kiedy? Kto go uczył? — Ocierając pot z czoła wsłuchiwał się w krótkie
gardłowe dźwięki nieznanej mowy. Wciąż jeszcze nie mógł przyjść do siebie.

— Nikt go nie uczył. Mówi, że przyglądał się po prostu, jak prowadzisz, zapamiętywał

każdy ruch i wiernie cię naśladował — usłyszał w odpowiedzi. I nie uwierzył oczywiście.

Nie uwierzyli także inżynierowie amerykańscy, którzy w 1950 roku przybyli na

północno-zachodnie wybrzeża Grenlandii, żeby zbudować tam wielką wojskową bazę
lotniczą. W krótkim czasie przekonali się ze zdumieniem, że młody łowca znad Zatoki
Melvil- le'a nie był wyjątkiem obdarzonym przez naturę jakimiś niezwykłymi zdolnościami
technicznymi.

Odwaga, odporność fizyczna i pomysłowość nie wystarczyłyby Eskimosowi do

przetrwania tysięcy lat na arktycznych pustkowiach, gdzie wszystko wydawało się
zaprzeczać życiu, gdyby nie jeszcze jedna właściwość — pamięć wzrokowa. Pamięć
fenomenalna, nie spotykana u innych prymitywnych plemion. Pamięć, która niczym na
ultraczułej kliszy fotograficznej rejestruje błyskawicznie najdrobniejsze szczegóły uchodzące
uwagi człowieka obcego w świecie lodu. Każdy, kto pracuje w Arktyce — geofizyk,
archeolog, etnograf, etnolog czy uczestnik wyprawy polarnej — skarży się na przeraźliwą
monotonię płaskiego, bezkresnego krajobrazu zawalonego śniegiem. Dla Eskimosa
monotonia nie istnieje. Jego czujne oko wyławia na jednolitej bieli niedostrzegalne dla
innych znaki rozpoznawcze, pamięć wchłania je w oka mgnieniu.

background image

Dzięki tej fenomenalnej właściwości łowca nigdy nie zabłądzi. Zimą z łatwością

odnajdzie pod śniegiem skrytki, w których przechowuje upolowaną latem zwierzynę, nie
zmyli kierunku, wyrysuje bezbłędnie zarysy wybrzeży czy trasę między osiedlami. Każdy
wzgórek śnieżny, każdy załom lodu czy choćby najcieńsza rysa na krze, każdy powiew
wiatru przemawiają do niego tysiącem głosów.

Pamięć wzrokowa mieszkańca Grenlandii, przy nieprzeciętnych zdolnościach

technicznych, nieraz jeszcze zaskakiwały i oszałamiały białych przybyszy. Zasłynął z niej
między innymi mały chłopak z Godthaab, o którym wiele pisano przed kilkudziesięciu laty.
Uczeń szkółki misyjnej dostał od pastora zegarek za dobre zachowanie. I postąpił z
podarunkiem tak, jak postąpiłoby zapewne na jego miejscu wielu chłopców w tym samym
wieku ze Starego i Nowego Świata — rozebrał zegarek, rozłożył na „elementy pierwsze".
Zawezwany raptownie przez powracającego z polowania ojca wsunął garść rozsypanych
zębatych kółek i trybików do kieszeni anoraka. Cały dzień minął, nim wreszcie mógł zabrać
się do składania swego skarbu.

— Zrobił to szybko, wstawił na swoje miejsce wszystkie zębate kółeczka mechanizmu

bez chwili namysłu, wprawnie jak doświadczony zegarmistrz — opowiadał później pastor.
— Jeżeli na własne oczy nie widziałbym, jak wyciągał z kieszni te nieszczęsne części, jak je
później składał, sam nie uwierzyłbym. Pragnąc przekonać się, czy to nie przypadek,
poświęciłem mój ulubiony budzik i poleciłem chłopakowi rozebrać go, a części zamknąłem
w szufladzie biurka. Trzy doby przeczekałem niecierpliwie, z drżeniem serca myśląc, co
będzie, gdy każę mu je z powrotem złożyć. Uczynił to bezbłędnie, jakby niczym innym od lat
się nie zajmował. I pomyśleć, że temu samemu chłopakowi od roku przeszło nie mogę wbić
do głowy zwykłej tabliczki mnożenia!

Eskimosi chętnie uczą się precyzyjnych zawodów technicznych, wykładowcy chwalą

sobie ich zadziwiającą pojętność. Wystarczy krótki, parogodzinny pokaz, parę przystępnych
słów wyjaśnienia, by łowca, od dziecka goniący za psim zaprzęgiem, zręcznie manipulował
przyczepnym silnikiem. Najchętniej prowadzi motorówkę, samochód lub spychacz na
gąsienicach. Znacznie

background image

łatwiej daje sobie radę z nim niż ci, co przybyli tu z Ameryki. Eskimos „czuje" po prostu
lepiej niż oni istotę i zawiłości polarnego śniegu lub zawalonego krą morza.

Nie każda jednak techniczna robota ciekawi myśliwego. Nie sposób na przykład wdrożyć

go do pracy na taśmie, nie znosi mechanicznego powtarzania jednej i tej samej czynności,
męczy go łatwo, zniechęca, rzuca ją w końcu, nie potrafi się przemóc.

—Świetne są te postaci zwierząt na trzonku noża — zachwycał się kiedyś marynarz

statku, który zawinął do wybrzeży w okolicy Sóndre Stromfiord. — Powiedz mu — zwrócił
się do tłumacza — że chętnie nóż kupię, dam pięć dolarów, to dobra cena!

Oglądając dłużej kościany trzonek, na którym dłoń artysty pewnymi cięciami wyryła

przepyszne w ruchu sceny polowania, Amerykanin doszedł do wniosku, że prymitywna
rzeźba zrobi furorę w Stanach, że można nieźle na niej zarobić.

— Niech mi zrobi jeszcze trzydzieści noży, ale koniecznie takich samych — polecił

tłumaczowi. — Zapłacę mu oczywiście taniej, bo to hurt. Spytaj, ile zechce?

Eskimos wysłuchał propozycji i skrzywił się niechętnie.
— Jeżeli zgodziłbym się zrobić trzydzieści jednakowych noży, musiałbyś za każdy

zapłacić dwa razy drożej. To bardzo nudno robić wciąż jedno i to samo. Zresztą kiedy
rzeźbię, nie wiem nigdy, co mi wyjdzie spod palców.

Pieniądz dla Eskimosa istnieje po to tylko, żeby go jak najszybciej wydać. Pojęcie

wartości mierzy się wyłącznie chęcią posiadania, dziecinną, czasem zachłanną, nie
dopuszczającą sprzeciwu. Myśliwy odda chętnie puszystą, piękną skórę błękitnego lisa, odda
dwie, trzy za zwykłą stalową igłę lub kolorowy ołówek. Dumny z tej korzystnej w jego
mniemaniu zamiany przechwala się swym bogactwem, co nie przeszkadza bynajmniej, że w
parę godzin później gorzko żałuje dokonanej transakcji.

background image

Ludzie harpuna, ludzie igloo — z epoki kamiennej przeskoczyli wprost do ery atomu.

Skok niebywały, skok bez precedensu w dziejach ludzkości.

Na łowców znad Zatoki Melville'a spod bieguna nowoczesność spadła raptownie,

brutalna, hałaśliwa, w łoskocie maszyn z powietrza i z ziemi, w pośpiesznym tempie
współczesnego życia, spadła jak sztormowa wichura, jak fala siarczystego mrozu, jak coś
nieodwracalnego. I tak też ją przyjęli, nawykli od wieków do biernego godzenia się z losem.

Nie dziwili się tego listopadowego dnia 1950 roku, kiedy do wybrzeży Zatoki Melville'a,

do osady Thule, wpłynęło kilkadziesiąt ogromnych stalowych transportowców. Tak wielkich
statków nigdy jeszcze nie widzieli.

Przypatrywali się ciekawie pośpiesznemu wyładunkowi na brzeg setek worów z

cementem, skrzyń, całych gór nieznanych potworów-maszyn.

Nie dziwili się, gdy w ciągu paru zaledwie tygodni wyrósł na brzegu gęsty las stalowych

dźwigów, a tuż obok całe miasteczko domków z prefabrykowanych elementów,
niepodobnych w niczym do ich igloo — budynki mieszkalne i kuchenne, elektrownia, war-
sztaty reperacyjne. Z zachwytem patrzyli, jak szybko wystrzela pod niebo na wysokość
kulkuset metrów ażurowa wieża radiostacji. I z żalem myśleli, że przewróci ją z pewnością
pierwszy sztormowy wicher.

Nie dziwili się, nie czuli lęku widząc po raz pierwszy w życiu ogromne stalowe ptaki,

jakie w ogłuszającym warkocie silników zawiały nad głowami — o takich nie mówiły ich
legendy. Bez chwili wahania zasiadali koło pilota i z wysokości kilkuset metrów
rozpoznawali bezbłędnie zarysy wybrzeży, wskazywali Amerykanom niebezpieczne obszary
rozpadlin skryte pod śniegiem, doradzali, do których fiordów najłatwiej wpłynąć, jakby od
dziesiątków lat widywali swoją ziemię z powietrza.

Nie dziwili się pełzającym bez wytchnienia na szerokich stalowych taśmach ciągnikom

ani bluzgającym spalinami silnikom spychaczy. Dzieci nie uciekały z krzykiem przerażenia,
a przyglądały się ciekawie saniom, które w huku i dymie poruszały się bez pomocy psiego
zaprzęgu.

background image

Nie dziwili się patrząc, jak samobieżne czternastotonowe koparki ogromnymi, szeroko

rozwartymi paszczami ryły nieustępliwą jak skała grudę. Przypatrywali się z
zainteresowaniem pracy betoniarek, z których wylewały się ogromne rzeki gęstego płynu i
zastygały szybko w równą, twardą powierzchnię szerokich pasów startowych, zbudowanych
na wysokich słupach. Nie pytali, po co przybyli tu tłumnie nowi ludzie, czemu
zagospodarowywali się w Thule jak u siebie. Ziemia — wiadomo — niczyja, każdy ma
prawo na niej polować i żyć.

W pierwszej chwili dumni byli nawet, że to ich osiedle wybrano na nową, niezwykłą

budowlę. Nie darmo pradziadowie przyciągali tu za Knudem Rasmussenem nad brzegi tego
fiordu, który jak
żaden obfitował w foki i morsy — wiedzieli, co robili.
* * *

Czy potrafiliby zrozumieć, gdyby ktokolwiek próbował im tłumaczyć, że to niezwykle

kosztowne, w gorączkowym pośpiechu wykańczane lotnisko wznoszono na ich ziemi dla
celów wojskowych? Skąd mogli wiedzieć, że podczas drugiej wojny świato- wej —
pierwszej, jakiej pożoga rozniosła się aż po Arktykę — Grenlandia ze względu na swe
położenie geograficzne stała się niezwykle ważnym ogniwem na trasie powietrznej z
Ameryki Północnej do Europy?

Sprzęt lotniczy ze Stanów Zjednoczonych do Anglii przesyłano początkowo okrętami.

Podróż była jednak bardzo niebezpieczna i trwała zbyt długo. Rażone torpedami statków
podwodnych ze złowieszczym znakiem swastyki, które jak stada wilków czyhały na wielkich
obszarach mórz, okręty szły na dno wraz z cennym ładunkiem. Straty były ogromne, w
ludziach i w sprzęcie. Nie pozostawało więc nic innego, jak próbować drogi powietrznej nad
pustynnymi obszarami Dalekiej Północy. Długiej i niebezpiecznej. Najlepszy silnik może
czasem zawieść, zła pogoda może uniemożliwić lot lub niespodziewanie go przerwać. Gdzie
ją przeczekać, gdzie lądować, gdzie dokonać koniecznej naprawy?

Za wszelką cenę w najkrótszym możliwie czasie trzeba było przygotować zapasowe

lotniska na olbrzymim szlaku liczącym

background image

około sześć tysięcy kilometrów. W pierwszym rzędzie na zachodnich wybrzeżach Grenlandii.

Nie sądzili Eskimosi, że ci biali przybysze zapuszczają tutaj korzenie, że nie zrezygnują

tak łatwo z wyspy. Wyrosła z polarnego morza, jakby dla nich stworzona na bazą wojskową,
na jeszcze jedno ogniwo owego łańcucha, jakim chcieli opasać całą kulę ziemską, by bronił
przed rzekomą napaścią nietykalność ich własnego kraju.

Ale o tym nie wiedzieli jeszcze wówczas łowcy spod bieguna północnego.

* • *

Szczodrą ręką wynagradzani za każdą najdrobniejszą przysługę od chwili najazdu

cywilizacji na ich ojczyznę, Eskimosi z zachłannością gromadzili w swych letnich szałasach i
w zimowych igloo, co tylko zdołali zdobyć, nabyć lub wyprosić u Amerykanów. Oszo-
łomieni nowością — a wszystko co nieznane pociągało ich zawsze nieodparcie — prześcigali
się w tym sporcie. Herbatę, kawę i tytoń znali już, płacili za nie wielorybnikom i łowcom jak
najpiękniejszymi skórami. Obecnie mieli w bród tych przysmaków. Guma do żucia,
konserwy wszelkiego rodzaju, dżemy, czekolada — wszystkiego musieli spróbować.
Wysokość stert odpadków przed domami śnieżnymi świadczyła w ich pojęciu o zamożności,
a tą przechwalali się chętnie, jak każdy nowobogacki.

Wygodną odzież futrzaną o luźnym kroju, owoc doświadczenia wielu setek pokoleń, bez

wahania w pierwszej chwili zamieniali na amerykańską, uszytą z syntetycznych futer, nylonu
i innych tworzyw sztucznych. Oszałamiała ich krojem, jaskrawą barwą, błyskawicznymi
zamkami. Prym w wyścigu pseudoelegancji nie dostosowanej do warunków trzymały
kobiety. W głębiach kabin statków amerykańskich znikały Ich dawne, zdobione misternie
haftem anoraki o muzealnej wartości, spodnie puszyste, lekkie fokowe kamiki. Miejsce ich
zajmowały tuzinkowe bawełniane, wełniane lub jedwabne szmatki przywiezione przez
marynarzy dla „dzikich".

Gromady pstrokato poodziewanych, na wpół po eskimosku — ie-

background image

FUNKWECKER

background image

by było cieplej i wygodniej, na wpół po amerykańsku, żeby imponować — dzieciaków w
czapkach z pomponami, w kraciastych cyklistówkach, z ustami pełnymi gumy do żucia,
dławiąc się i krztusząc ćmiły kamele i chesterfieldy.

W zetknięciu z zasobami, z niezmierzonym bogactwem kabluna w łowcy z Thule budzi

się nie znane dotąd uczucie — chciwość. Brać z tych skarbów, co tylko można, niech dają,
skoro są tacy bogaci!

I zarazem uczucie nieufności. Jeżeli dają czasem i za darmo, i niczego w zamian nie

żądając, to albo są głupi, albo chytrzy. Może podarunki ich nic nie są warte? Igły stalowe
nieostre?. Odbiornik radiowy popsuty? Patefon nie działa? Może chcieli po prostu zakpić
sobie? I oto cała przyjemność, cała przeogromna radość posiadania nabiera smaku goryczy.

Dać się oszukać to hańba dla Eskimosa. Myśliwy czuje się głęboko urażony, zadraśnięta

ambicja dopieka. Godzinami rozmyśla, czyby prezentu nie oddać, czy zakupu nie zwrócić. I
już się nie cieszy.

Czasu ma dość, nie wie teraz, co z nim począć. Na łowy już nie wyrusza. „Jedzenie samo

przyszło do mnie" — mówi pół radośnie, pół bezradnie, bo każda wyprawa myśliwska była
dla niego czymś znacznie więcej niż zdobywaniem żywności, była — wciąż od nowa —
sprawdzianem własnej odwagi, męstwa, cierpliwości, sprawdzianem sił. Plącze się więc
biedak po huczących życiem placach budowy, tu trochę przygląda się, tam trochę pomaga na
lotnisku. Za tę masę pieniędzy, jakie mu dają za pracę, w magazynie amerykańskim może
kupić wszystko, o czym tylko dusza zamarzy.

Od wieków instynkt nakazywał Eskimosom gromadzić żywność, zapełniać mięsem

skrytki, pełnymi garściami czerpali więc teraz z tego nieoczekiwanego rogu obfitości,
gromadzili zapasy, chciwie, zachłannie, bez potrzeby, nie zważając na drwiące uśmieszki
Amerykanów, którzy rozczuleni własną wspaniałomyślnością na wpół z politowaniem, na
wpół z pogardą popatrywali na biednych dzikusów. Bo i jakże nie drwić z krępej
krótkonogiej, skośnookiej* kobiety, która powróciła już wprawdzie do dawnych futrzanych
spodni, ale wciąż jeszcze nie może rozstać się z piękną w jej oczach jaskrawą kurtką piżamy?
Nakłada ją na fokowy anorak z kaptu

background image

rem, a pod nim nosi dżokejską czapkę, krzywo nadzianą na kok wysoko upięty według
starego obyczaju. Jakże jej nie sfotografować, a później nie wyśmiewać, zachłystując się po
powrocie do do domu wspomnieniami Wielkiej Arktycznej Przygody?

Żaden z tych, co przybyli budować superbazę w Thule, nie zna pradziejów eskimoskich

plemion. I nie pragnie ich poznać. Nie wszyscy może nawet słyszeli o ich słynnym ziomku
Peary'm, który tu właśnie na północy wyspy spędził wśród Eskimosów dwadzieścia parę lat
swego życia i im zawdzięcza zdobycie bieguna północnego. Przywieźli tu ze sobą cały bagaż
swoich przyzwyczajeń, nawyków i swojej niewiedzy. Pod biegunem nie mogło zabraknąć dla
nich ani barów, ani telewizora, ani kin z kowbojskimi filmami, ani prospektów, według
jakich, korzystając ze sfery bezcłowej, zamawiali komplety mebli do mieszkań w kraju. Wy-
pełnili pustynne wybrzeże nie tylko hałasem gigantycznej budowy, ale i harmiderem big-
beatu i trawiącą ich gorączką pośpiechu, przywleczoną tu z kraju.

„...Ciągnęli mnie z jednej ulicy na drugą — opowiada etnograf francuski Malaurie, który

w tym czasie przybył do Thule po długim pobycie w osiedlu eskimoskim. — ...Dziś
wieczorem dają film kryminalny według najlepszej tradycji amerykańskiej. Boks przeplatany
pocałunkami, strzelanina, pościg, bójki uliczne. Mój eskimoski towarzysz-poganiacz jest tak
przerażony, że ucieka przed końcem spektaklu. Opowiedziano mi później, że wstrząśnięty
wrażeniami skoczył na sanie i pomknął gdzieś na północ.

...Co rano z aparatem fotograficznym i notatnikiem w ręku zwiedzam miasto jak turysta.

Orientując się według strzałek rozmieszczonych na skrzyżowaniach, chodzę zakurzony w
tym stuku narzędzi i maszyn. W przeciągu niespełna dziesięciu tygodni wyrosła na tej
pustyni najwspanialsza na świecie baza powietrzna. Wyobraźcie sobie dolinę o szerokości
trzech i długości dziewięciu mil, wspartą z jednej strony o lodowiec, a z drugiej wpadającą
do morza zamarzniętego przez dziewięć miesięcy w roku. Koncentruje się tu niemal połowa
roboczej siły Grenlandii. Podobno Amerykanie wydali w Thule w ciągu kilku tygodni
przynajmniej tyle, ile rząd kanadyjski zainwestował w swe kolonie eskimoskie w ciągu
całego stulecia. Podobno Blue Jay Operation, która stworzyła tę

background image

bazę, jest najpotężniejszym przedsięwzięciem wojskowym od czasów lądowania w
Normandii.

Należy wziąć pod uwagę, że każdy najmniejszy gwoździk, żywność, środki lokomocji,

robotników, jednym słowem wszystko trzeba było początkowo dowozić samolotami. W
ciągu osiemnastu miesięcy baza pochłonęła oficjalnie dziewięćdziesiąt cztery miliony funtów
szterlingów. W roku 1951 przed rozpoczęciem robót w terenie wypłacono pół miliona funtów
poborów.

...Na przestrzeni całych kilometrów równina najeżona jest teraz olbrzymimi żurawiami.

Dla największych samolotów zaplanowano budowę sześciu obszernych, ogrzewanych
hangarów, z których dwa są już w budowie. Jak okiem sięgnąć, wyrastają dachy i domy z
prefabrykatów. Rzędy nowiutkich baraków, składy i schrony o walcowatych dachach mnożą
się wokół niewielkiej duńskiej stacji meteorologicznej. Z krańca na kraniec miasta kursują
regularnie autobusy. Rozmawiam przez chwilę z policjantem, który starannie zapisuje na
tabliczce Wszystkie przejeżdżające w obu kierunkach pojazdy.

— Good job! — oświadcza wymachując tabliczką.
Bez wątpienia! Pracuje dziesięć godzin dziennie otrzymując po pięć dolarów za godzinę.
Kino, elektrownia, telefony, boiska do gry w koszykówkę, radar, opróżniane dwa razy

dziennie skrzynki pocztowe, przewyższająca wieżę Eiffla wieża radiowa, restauracja,
ultranowoczesny szpital, największa na świecie destylarnia wody morskiej, wzorcowa pralnia
— oto sporządzona ad hoc lista już zrealizowanych oraz zaplanowanych inwestycji,

Blue Jay Operation przygotowywano w Waszyngtonie od stycznia 1950 roku w

największej tajemnicy. Przeprowadzona miała być szybko i dokładnie. Statki przeznaczone
do tej akcji należało wyładować w lipcu i w sierpniu, aby nie uwięzły w okowach lodu.
Nadchodzące z Korei wieści zdawały się przyspieszać tempo pracy. Wszyscy ludzie, jakich
tu spotkałem, pracujący po siedem dni w tygodniu za fantastyczne wynagrodzenie od tysiąca
pięciuset do dwu tysięcy dolarów miesięcznie, są głęboko przekonani, że spełniają
obowiązek patriotyczny.

...Na lotnisko jedziemy swego rodzaju autostradą szerokości

background image

trzydziestu pięciu metrów. Wyprzedzamy szeregi wozów akompaniując sobie krótkimi
sygnałami klaksonu. Mijamy toczący się z piekielnym hukiem tam i z powrotem olbrzymi
walec drogowy. Joe jedzie na pełnym gazie, pogwizdując modną melodię. Z prawej strony
rzędy ustawionych równiutko gąsienic i parking jeepów. Z lewej, na tle stosów pustych
skrzyń, cmentarz maszyn.

Hałas wzmaga się. Kurz jest tak gęsty, że Joe zapala latarnię.
— Lotnisko! — ryczy mi w samo ucho.
Ciężarówka staje. Amerykanin zeskakuje na ziemię i kaczym krokiem idzie wysłać swój

list Wychodzę również i natychmiast sypie się na mnie piasek, którego tumany wznoszą
śmigła startujących i lądujących samolotów. Wyobraźcie sobie płaski teren w kształcie
gwiazdy, bez jednego drzewka, kilkumilową wyżwirowaną trasę pociętą kanałami
wyżłobionymi przez uchodzące gazy.

— Next September! — ryczy lotnik. — Na przyszły wrzesień będą tu odrzutowce i super

big-four-engined. Największe w świecie!

Powietrze przesyca mdląca i cierpka woń, zapach skóry i smarów. Popycha mnie tłum

zaaferowanych, kręcących się na wszystkie strony ludzi. Opodal rozmawia grupka pilotów w
hełmach i kombinezonach roboczych. Z głośnika płyną w dolinę potoki rozkazów. Na
runway wychodzą dwaj oficerowie z mikrofonami w ręku, przytrzymując czapki, które zrywa
im wiatr. Z Goose Bay nadlatuje superforteca. Śmigła kręcą się jeszcze, gdy z lewego boku
wysypuje się na lotnisko stos płyt budowlanych, kanistrów, części samochodów i dźwigów."
* » •

Rozbudowa amerykańskich baz strategicznych na Grenlandii trwała nadal, poszerzała

kręgi, obejmowała swymi mackami coraz to inne północne tereny.

Wczesną wiosną 1958 roku srebrzyste słupy śnieżnego pyłu wzbiły się pod niebo, niczym

gejzery, o sto mil na wschód od bazy w Thule. Eskimosi niewiele o tym wiedzieli, szlaki ich
wędrówek nie prowadziły przez to lodowe pustkowie. Nie rozumieliby zresztą, po co
oddziały wojsk inżynieryjnych przystępowały do budowy

background image

skrytego przed wzrokiem ludzkim ogromnego wojskowego obozu.

Sprowadzone drogą lotniczą ze Szwajcarii kilkutonowe maszyny wirnikowe „Peter

Plow", służące do oczyszczania dróg alpejskich, zawalonych śnieżną lawiną, wycinały
pracowicie tarczowymi nożami wąski rów, wydmuchując jednocześnie daleko na boki lód
zmielony na drobny pył przez rury wysokie niczym kominy. W miarę pogłębiania rowu co
dwa metry poszerzano średnicę wykopu, tak by na głębokości trzech pięter wyniosła osiem
metrów. Nakryty od góry płatami falistej blachy wykop tworzył szerokie i wysokie zarazem
korytarze. Od głównego, liczącego prawie czterysta metrów, biegły boczne, w których
ustawiano prefabrykowane domki. Na wypadek pożaru układ ten stanowił najlepsze za-
bezpieczenie przed przerzutami ognia.

Wielowarstwowe płyty ścianek podłogi i sufitu zapewniały znakomitą izolację cieplną.

Wewnątrz klimatyzowanych pomieszczeń utrzymywano stale podciśnienie, żeby przy
otwarciu drzwi gorące powietrze nie wydobywało się na zewnątrz. Mimo wszystkich naj-
nowocześniejszych zabezpieczeń lód narzucał swe prawa. W ciągu jednego zaledwie
miesiąca na ścianach tuneli narastał kilkucentymetrowej grubości kożuch szronu. Zrąbywano
go pracowicie, gdyż w ciągu jednego tylko roku zawęziłby co najmniej o metr szerokość
korytarzy z takim trudem wycinanych w lodzie. W kuchni i w elektrowni białą narośl trzeba
było usuwać bez przerwy. Z metalowych dachów tuneli zimą, podczas ośmiu, dziewięciu
miesięcy, co tydzień spychano około czterdziestu ton śniegu.

Obóz pod lodem Camp Century — który nazwę swą zawdzięczał owym stu milom, jakie

dzieliły go od lotniska w Thule — obliczony na dwustu pięćdziesięciu ludzi, mógł w razie
potrzeby pomieścić ośmiuset. Kosztem wielu milionów dolarów wyposażono go w
elektrownię atomową o mocy tysiąca pięciuset kilowatów. Wydatek ogromny, ale
nieunikniony, gdyż utrzymywanie w ruchu w ciągu jednego tylko roku zwykłej elektrowni, z
silnikami Diesla o tej samej mocy, wymagałoby dostarczenia do Camp Century niebagatelnej
ilości ponad dwu milionów litrów paliwa. Koszt samego tylko transportu przekroczyłby
wówczas czterokrotnie cenę ropy, podczas gdy ładunek paliwa atomowego na okres dwu lat
waży zaledwie... sto kilogramów.

background image

Niełatwy na Grenlandii problem zaopatrzenia w wodę rozwiązali Konstruktorzy każąc

wiercić głębokie na sto dwadzieścia kilka metrów otwory i opuszczać w nie rury. Pod dużym
ciśnieniem doprowadza się nimi przegrzaną parę, która topi lód tworząc pod- lodowe
jeziorko słodkiej wody. Głębinowe pompy wtłaczają ją z kolei do sieci opatulonych szczelnie
podgrzewaczami elektrycznymi rur i rozprowadzają po całym mieście.

Przy każdej sposobności ludzie przechwalali się, że piją wodę wytapianą z lodu, który

powstał tu, nim Kolumb przybył do Ameryki. I nie było w tym żadnej przesady. A może ten
lód pamiętał jeszcze czasy Eryka Rudowłosego?

Oficjalnie baza Camp Century powstała jako wojskowa placówka badawcza.

Amerykanów interesowały między innymi zagadnienia wpływu klimatu na organizm ludzki,
odporności psychicznej na ciemność polarnej nocy, wytrzymałości żołnierza w ciężkich pod-
biegunowych warunkach. Pragnęli przekonać się, czego można po nim oczekiwać w Arktyce,
w jakim stopniu stały brak słońca podczas zimowych miesięcy zmniejsza jego refleks.

Do drugiej wojny światowej Stany Zjednoczone nie zajmowały się zupełnie Daleką

Północą, jakby te mroźne obszary nie odgrywały żadnej roli w dziejach ludzkości. Od tego
czasu, doceniając olbrzymie znaczenie strategiczne Arktyki, Amerykanie nie cofalł się przed
żadnym wysiłkiem finansowym ani technicznym starając się pośpiesznie nadrobić ogrom
dotychczasowej niewiedzy.

Od paru dziesiątków lat Pentagon bierze także pod uwagę możliwość zbrojnego starcia na

podbiegunowych obszarach — w powietrzu, na ziemi, na morzu i w wodnych głębinach.
Czyż najkrótsza powietrzna droga do Związku Radzieckiego nie prowadzi ponad obszarami
Dalekiej Północy?

Badania geofizyczne w nowej bazie Camp Century skupiły się przede wszystkim na

zagadnieniu związanym z rozchodzeniem się fal radiowych interesującym wojsko, przy
jednoczesnej obserwacji zórz polarnych i zaburzeń w polu magnetycznym Ziemi.

Rozpoczynając budowę z olbrzymim rozmachem, nie licząc się z kosztami Amerykanie

przewidywali, że obiekt przetrwa dziesiątki lat. Ale ostatnie słowo miała tu Arktyka. Który to
już raz w historii?

background image

Wbrew zamysłom całych sztabów najtęższych mózgów, wbrew zastosowaniu wszystkich

cudów najnowocześniejszej techniki, wbrew setkom milionów dolarów, jakie pochłonęła
budowa, obóz Camp Century jest skazany. Pogrąża się w lodzie, tonie. Nie jest to żaden błąd
w obliczeniach ani wadliwość budowy, lecz po prostu -nieubłagane prawo przyrody, jakiemu
człowiek nie może się przeciwstawić.

Szybkość, z jaką biały pancerz wchłania, wsysa to obce ciało, jakby go nie mógł znieść

dłużej na powierzchni, jest niewielka, zaledwie dziesięć centymetrów rocznie — ale
nieuchronna. Nikt i nic nie zdoła jej powstrzymać.

Uwikłani w genialne wynalazki współczesnej techniki ludzie skazani są na przeżywanie

niejednego zawodu. Konstruktorzy zrobili wszystko, co było w ich mocy, żeby zamaskować
obóz i jego wojskowe urządzenia. Nie cofnęli się nawet przed projektem trudnym technicznie
i niezwykle kosztownym innej budowy — skrytej pod lodem, przed ludzkim okiem —
autostrady, łączącej lotnisko w Thule z Camp Century. Błyskawiczny rozwój techniki
pokrzyżował jednak niespodziewanie ich plany, przesuwając granice „niewidzialności".
Precyzyjne czujniki, umieszczane obecnie na pokładzie samolotu, z dużej wysokości
wykrywają obecność nie tylko każdego reaktora atomowego, ale nawet małą, najmniejszą
ilość ciepła wypromieniowanego poprzez białą pokrywę, zdradzają
więc tym samym i obecność życia pod lodem.
* » ♦

Biegną lata. W ogłuszającym huku, w zawrotnym tempie nowoczesnych kontrukcji stoją

wciąż — obce sobie, jakby przegrodzone niewidzialną zaporą ||| dwa krańcowo różne światy:
Eskimosi i Amerykanie, tubylcy i przybysze. Jeden o drugim nadal nic nie wie i nie pragnie
wiedzieć, jeden drugiego nie rozumie i nie chce zrozumieć. Jeden wtargnął tu bez pytania,
jak na „no man's land", na ziemię niczyją, odebrał prostym, pogodnym ludziom ich spokój,
zamącił umysły, rozbudził nie znane dotąd rozterki. W zamęcie i zgiełku własnych spraw nie
zdążył na szczęście zetrzeć jeszcze tej prakultury, która przetrwała przez wieki w lo

background image

downi arktycznej niczym bezcenny eksponat. Ale kia wie, co stałoby się, gdyby przed
zagładą nie uratował Eskimosów stary,
niezaiwodny od stuleci opiekun — instynkt.
• • *

Urok nowości, jakiemu tak łatwo w pierwszej chwili, w 1950 roku, poddali się łowcy z

Thule, szybko zaczynał maleć, przygasać. Cóż to za nowość, jeżeli staje się powszedniością?
Czyż podczas jednej z wypraw nie opuściły admirała Peary'ego dwie rodziny eskimoskie
znużone jednostajnością życia na statku i wygodami? Potrzeba jakiejś odmiany stawała się
coraz silniejsza u mieszkańca Thule, potrzeba wykazania, własnej niezależności.

Coraz częściej starsi łowcy gromadzili się po kilku, kilkunasto, radzili, rozprawiali,

zapytywali szamana o radę. Nie bawiły ich już rowery,, tak gorąco niedawna jeszcze
upragnione — od początku nieprzydatne na skalistym gruncie pełnym rozmokłego śniegu.
Walały się teraz między igloo* pordzewiałe, bezużyteczne, razem z puszkami po konserwach
i maszynkami do mięsa. Obok strzępów bawełnianych czy wełnianych ubrań — któż mógł
przypuszczać, że podrą się tak szybka? — leżały w stertach przed domkami ze śniegu parek*
papierosów amerykańskich: „Drapią gardło" — mówili Eskimosi Czekolada nawet straciła
cudowny smak nowości. Czyż można ją porównać ze słodkim, wonnym skrawkiem słoniny
narwala?

Nieustający warkot maszyn, gryzące wyziewy spalin, zanieczyszczone benzyną i

smarami wody Zatoki Melville*a wypłaszały od wybrzeży wieloryby, morsy i foki-
żywiciełki. A tymczasem łowcom z Thule obrzydły już konserwy mięsne 1 rybne.
„Wszystkie mają ten sam smak; pieprzne i słone" — żalili się coraz częściej, powracając
wspomnieniami do dawnych lat. Marzyły im się wielkie połacie surowego mięsa foki,
zdobytego w trudzie polowań, wyścig za białym niedźwiedziem. Cóż warte jest życie bez
uroku niebezpieczeństwa?

background image

Zaskoczenie Amerykanów nie miało granic, gdy pewnego ranka 1953 roku na placach

budowy Thule, w hangarach, na pasach startowych, przy betoniarkach, nie pojawił się żaden
Eskimos. Ani śladu psiego zaprzęgu, ani śladu zapomnianych od dawna, porzuconych na
brzegu kajaków.

— Nasi mężczyźni wyruszyli na polowanie — oświadczyły, na wpół przekornie, na

wpół z dumą kobiety.

— Jak to? Po co? Dajemy wam przecież wszystko, czego zechcecie, możemy dać

więcej. Kiedy wrócą? Są nam potrzebni! — gorączkowali się majstrowie.

Jedyną odpowiedzią było wzruszenie ramion.
Któż może grenlandzkiemu łowcy nakazać, co ma czynić? Od wieków sam przywykł

decydować o swoim losie. Uprzykrzyło mu się mięso z puszek, wyruszył więc, żeby zdobyć
świeże. A może instynkt pierwotnego człowieka uprzedził go, że surowe w tym klimacie jest
zdrowsze niż najlepsze, najwymyślniejsze przetwory?

Podobny los spotkał nowoczesne ubrania. Nawykły do luźnej odzieży, przez którą nie

przedostawał się podmuch wiatru, myśliwy wkrótce z nich zrezygnował. Krępowały swobodę
ruchów, podczas polowań nie chroniły dostatecznie przed zdradliwym chłodem, jaskrawe
barwy opatrzyły się szybko i wystraszały foki. Zamki błyskawiczne na siarczystym mrozie
łatwo zamarzały i zacinały się.

Elegantka z Thule nie marzyła już o nylonowej nocnej koszuli narzuconej na futrzany

anorak. Chętnie jednak używała aluminiowych imbryków i garnków, wszystkich tych
przedmiotów gospodarstwa domowego, które okazały się przydatne w igloo. Łowca
przyzwyczaił się łatwo do automatycznej broni palnej i do przyczepnych silników.

Wielkim powodzeniem cieszyły się także nadal w Thule pate- fony. One pierwsze

zyskały sobie prawo obywatelstwa w domu Eskimosa. Muzyka, melodia, płyty -— bez tego
młodzi nie mogli się już obejść.

Starsi łowcy z niepokojem słuchali śmiałych projektów dalszego zagospodarowania ich

wybrzeża przez obcych.

— Mają podobno ogrzewać wielkimi rurami lód, żeby całkowi

background image

cie stopniał. A gdzież wtedy podzieją się foki i morsy? Spłoszone nieustającym zgiełkiem,
już teraz uciekły z naszej zatoki na spokojniejsze wody. Zginiemy z głodu! — mówili
zatroskam.

Umilkła radosna wrzawa napełniająca zazwyczaj igloo, umilkł śmiech, ich miejsce zajął

niepokój. Psy gorzej jeszcze niż ludzie znosiły gorączkowy zamęt, chociaż nie brakowało im
jadła. Ze zjeżoną sierścią, ze złymi błyskami w ślepiach, leżały bezczynnie, ale nastawione
uszy czujne były na każdy nowy dźwięk, a nos węszył podejrzliwie nieznane zapachy. Były i
takie, co zrywały się z uwięzi i gnały przed siebie, dokąd oczy poniosą.

Wierni pierwotnemu instynktowi, który kazał uciekać zwierzętom, po długich naradach

łowcy postanowili opuścić hałaśliwe osiedle, które wyrosło na ich oczach. Nie mogli znieść
morderczego tempa, jakie wtargnęło do cichego Thule. Dzień w dzień, noc w nóc gdzieś z
daleka od bieguna północnego mroźny wiatr niósł niezapomnianą woń czystego, nie
skażonego duszącym oparem spalin powietrza, przyzywał. Zatęsknili do ciszy, do swobody,
zapragnęli poczuć się panami własnego losu, podobnie jak ich przodkowie.

Decyzja opuszczenia Thule, jaką powzięli zgodnie, niczym grom z jasnego nieba spadła

na Amerykanów. „Oto wdzięczność dzikusa za dobrodziejstwa cywilizacji!" — powtarzali z
goryczą. W głowie im się nie mieściło, jak można wygody beztroskiej nowoczesności
poświęcić dla jakichś mrzonek. Próbowali skłonić Eskimosów do pozostania, obiecywali im
złote góry, niezdolni pojąć powodów ich ucieczki. Ale łowcy spod bieguna o niczym nie
chcieli słyszeć — pragnęli jednego — znaleźć się jak najdalej, powrócić do dawnego życia.

Stało się jednak inaczej.

* • *

Jednorodzinne domki, w długi szereg ustawione nad fiordem wrzynającym się głęboko w

linię wybrzeża, jaskrawymi barwami ścian odcinały ostro od bieli lodowca. Niezwykły to był
widok i niezwyczajna osada. Po długich naradach łowcy z Thule sami wybrali sobie to
pustynne, zaciszne miejsce, leżące o sto kilo

background image

metrów na zachód od dawnego, jakie odstraszyło ich nerwowym zgiełkiem Sądzili, że jak
ongiś wznosić tu będą zimą igloo, latem szałasy, polować. Ale czekała ich niespodzianka.

Widząc, jak poważnym zmianom na lepsze ulega życie Eskimosów na Czukotce, jak

wiele osiągnąć można mądrą polityką perswazji i zachęty, Duńczycy w 1954 roku
postanowili dokonać na Grenlandii ciekawego eksperymentu. Zbudowali i zorganizowali dla
Eskimosów z Thule nowoczesne osiedle i wysłali tam instruktorów władających językiem
grenlandzkim, szkolonych uprzednio w Kopenhadze na wydziałach pedagogiki i psychologii.

Ucieczka łowców wywarła w Danii duże wrażenie. Trzeba było przekonać się, czy

mieszkaniec wyspy odtrąci „dobrodziejstwa cywilizacji" podane w sposób mniej brutalny, w
jakim stopniu potrafi żyć życiem nowoczesnego człowieka.

Jak często bywa w podobnych przypadkach, kobiety szybciej dostosowały się do

przemian niż mężczyźni. Uważnie i cierpliwie wysłuchiwały wskazówek, jak obchodzić się z
elektryczną kuchenką, jak korzystać z błyszczących chromem kranów, rade, że automaty
przejmują ciężar domowych prac. Śmiechu było co niemiara, kiedy instruktorzy ledwie
ubłagali uparte Eskimoski, żeby nie pozostawiały odkręconych kurków z gorącą wodą na
cały dzień. Długo nie mogły zrozumieć, czemu ktoś ośmiela się dyktować im swą wolę.
Przeczuwały jednak, że otwiera się przed nimi świat pełen nieznanych cudów.

Mężczyźni początkowo byli bardziej oporni. Niełatwo przyszło Duńczykom przekonać

ich, żeby przywiezionych z polowania fok nie ćwiartowali wprost na podłodze kuchni czy
izby mieszkalnej, lecz w specjalnie przeznaczonej na ten cel szopie. Długo musieli również
tłumaczyć, że ogryzione kości należy rzucać do pojemnika, a nie za siebie, jak to czynili ich
przodkowie. Także i psy niechętnie przyjęły zmianę — nie dawały się zapędzać do
wygodnych, obszernych bud, podejrzliwie obwąchiwały dziwne „domki" myśląc zapewne, że
wcześniej czy później ludzie wypędzą je z nich — jak przedtem wyganiali z igloo — drążyły
sobie w śniegu jamy i zwinięte w kłębek czekały, aż zasypie je śnieg.

Ujęci łagodną, cierpliwą perswazją instruktorów, którzy nikomu niczego nie narzucali,

Eskimosi stopniowo przystosowywali się do

background image

nowego życia. Najbardziej ujmował ich' fakt, że nikt ich nie przymusza, że mogą dobrych rad
słuchać lub nie słuchać. Ten i 6w na początku nieufny, chcąc podkreślić swą niezależność,
budował sobie igloo nie opodal domku i tam uparcie przebywał. Z czasem jednak i ci oporni
zaczęli przenosić się do lśniących świeżością mieszkań, jakkolwiek nie mieli tu łatwego
życia, narażeni na ciągłe utyskiwanie żon i córek.

Podnosiły co prędzej z podłogi każdą ogryzioną kość, wycierały do czysta najmniejszy

ślad naniesionego śniegu i ośmielały się pouczać swych władców i panów, czego nie należy
robić w nowym domu.

Żaden z mieszkańców eksperymentalnego osiedla — nazwano je po grenlandźku Qanak

— nie domyślał się, nie zastanawiał nad wszystkimi trudnościami, jakie musieli
przezwyciężyć konstruktorzy i inżynierowie, by zaopatrzyć ich zimą w wodę. Latem
czerpano ją ze zbiornika, który powstał po przegrodzeniu niewielką zaporą strumienia
wypływającego spod lodowca. Podczas mrozów polarnej nocy sprawa była znacznie
trudniejsza. Śnieg i lód po zmieleniu w specjalnym młynie trzeba było wytapiać w kotłach.
Rur rozprowadzających nie dało się ułożyć w wiecznie przemarzniętym gruncie, trzeba więc
było opatrywać je grubą izolacją i elektrycznymi podgrzewaczami.

Elektrociepłownię zaopatrzono w wielkie zbiorniki z zapasem ropy obliczonym na dwa

lata, nikt bowiem nie umiał przewidzieć, czy kapryśna Arktyka pozwoli co roku statkom-
cysternom przebić się przez Zatokę Baffina.
• « •

Zachęceni dobrymi wynikami w Qanak Duńczycy postanowili eksperymentować i

próbować, po raz pierwszy tu na północy, odwiecznego myśliwego przekształcić w
nowoczesnego rybaka. Na południu wyspy już od trzech prawie dziesiątków lat Eskimosi
wypływali na połowy morskie i włączyli rybę do nieskomplikowanego jadłospisu. W Thule
tylko kobiety i dzieci trudniły się chwytaniem łososi w jeziorkach lub potokach. Było to
zajęcie niegodne

background image

mężczyzny. Jak zachęcić go do połowów i przekonać, że ze względu na ubytek fok ryba musi
stać się podstawą wyżywienia?

Szalupa z przyczepnym silnikiem, linki ze stalowymi haczykami, lekkie, mocne sieci ze

sztucznch włókien, jakimi duńscy instruktorzy zarzucili Qanak, przyjęte zostały początkowo
nieufnie. Ot, jeszcze jeden dziwaczny pomysł kabluna! Nie minęło jednak wiele czasu, a
zabawa w rybaka pochłonęła myśliwego bez reszty i przerodziła się w prawdziwą pasję. Nie
tylko w Qanak.

Ambicja kazała każdemu dbać o nowy sprzęt, podobnie jak dawniej o włócznię, harpun,

łuk czy strzelbę.

Zmiana przyszła tym łatwiej, że coraz ciężej było wyżywić rodzinę wyłącznie z polowań.

Ilość fok na wodach Grenlandii malała zastraszająco szybko. Przed pół wiekiem dobry
myśliwy mógł bez wielkiego trudu ubić. osiemdziesiąt do stu fok w ciągu jednego roku.
Obecnie musiał się namęczyć, żeby przywieźć do domu siedemnaście, najwyżej dwadzieścia.
Czymże więc miał się żywić? W co się odziać?

Najważniejszą' przyczyną tak raptownego spadku ilości fok była moda na ich futra w

Europie i w Ameryce, poza tym tłuszcz potrzebny dla celów przemysłowych.

Od kilku dziesiątków lat ogromne flotylle kutrów norweskich, kanadyjskich, szkockich i

nowofundlandzkich w pogoni za futrami coraz dalej zapuszczały się na północ wzdłuż
zachodnich wybrzeży Grenlandii i w barbarzyński sposób trzebiły foki. Po zdarciu skóry
marynarze beztrosko wyrzucali mięso za burtę. Jedzenia mieli dość. Łowcy z wybrzeży ze
zgrozą patrzyli na setki, tysiące skór spoczywających w ładowniach, ze zgrozą myśleli o
zmarnowanej żywności. Rozumieli teraz, czemu do igloo coraz częściej zaglądał niedostatek,
czemu przywodził na pamięć straszliwe opowiadanie pradziadów o latach Wielkiego Głodu,
kiedy to na grenlandzkich pustkowiach wymierało wszystko, co żyło.
Ocieplenie było również pośrednią przyczyną ucieczki fok od południowych początkowo, a
następnie północnych wybrzeży Grenlandii. Od przeszło pół wieku obserwowana na całym
globie ziemskim zmiana klimatu najłatwiej daje się zauważyć na obszarach Dalekiej Północy.
Lodowce kurczą się i maleją na Grenlandii, na Spitsbergenie, na Ziemi Franciszka Józefa.
Całe wyspy

background image

zbudowane z lodu kopalnego przy brzegach Syberii rozpływają się bez śladu, giną z map.

Uciekając przed ociepleniem ryby całymi ławicami coraz dalej odpływały na północ w

poszukiwaniu chłodnych, obfitujących w plankton wód. Za rybami ślad w ślad ciągnęły foki.
Na ich miejsce natomiast na Morzu Grenlandzkim pojawiały się nowe gatunki ryb w
olbrzymich, nie spotykanych dotychczas tu ilościach. Północny Atlantyk wokół przylądka
Farvel stał się największym łowiskiem dorsza. Na dalekie północne wody zawijają coraz
liczniejsze flotylle, między innymi i polskie, w pogoni za bogatymi połowami. W fiordach
Grenlandii po raz pierwszy pojawiły się ogromne ilości krewetek i nowe odmiany łososi
łowionych dotychczas wyłącznie przy brzegach Islandii.

Niewielu Grenlandczyków rozumie przyczyny tej wielkiej migracji, która uratowała ich

od zagłady. Wśród starszego pokolenia nie brak takich, którzy niespodziewaną obfitość
żywności w morzu przypisują opiece duchów wód ubłaganych przez szamanów.

background image

JUŻ NIE ESKIMOSI, A GRENLANDCZYCY - GARŚĆ FAKTÓW, GARŚĆ CYFR
Rok 1953 stał się punktem zwrotnym dla Grenlandii. Parlament w Kopenhadze zmienił status
kolonialny wyspy włączając ją do Danii jako jedną z prowincji. Prowincję niezwykłą, jedyną
w swoim rodzaju, pięćdziesiąt razy większą od całej metropolii.

Nowa konstytucja daje prawo wszystkim mieszkańcom Grenlandii, mężczyznom i

kobietom, wybierania swych przedstawicieli — szesnastoosobowej Rady Prowincjonalnej,
która raz lub dwa razy do roku zbiera się w stolicy wyspy. Dwu członków Rady na prawach
posłów reprezentuje prowincję w parlamencie Danii. Po raz pierwszy w dokumentach
proklamujących tę zmianę pojawia się oficjalnie, uświęcone literą prawa słowo:
„Grenlandczyk".

Radość z tej zmiany zaćmiły jednak rychło troski. Członkowie nowej Rady, nie mając

właściwie żadnej władzy wykonawczej, a co gorsza żadnych własnych środków
finansowych, z niepokojem patrzyli w przyszłość.

Ludność wyspy wzrastała szybko. W roku 1945 olbrzymi obszar, siedmiokrotnie większy

od całej Polski, zamieszkiwało niespełna dwadzieścia tysięcy ludzi. W piętnaście lat później
liczba ta podskoczyła do trzydziestu, a w roku 1975 — według przewidywań — wyniesie, a
może nawet przekroczy pięćdziesiąt tysięcy.

Jak zapewnić obecnie możność przeżycia tej płodnej masie ludzkiej zgromadzonej na

wąskich przybrzeżnych pasach bezpłodnej ziemi? Lądolód wypełniający całe wnętrze
Grenlandii był, jest i będzie pustkowiem nie do zagospodarowania.

Nie tylko członkom Rady Prowincjonalnej pytanie to spędzało sen z oczu. W

Kopenhadze debatowały również nad tym zagadnieniem najtęższe głowy zastanawiając się,
co począć, by Grenlandia

background image

raz wreszcie przestała być wielkim obciążeniem dla skarbu państwa. Dochody — jedyne
dotąd — z kopalni kriolitu były nader skromne* a ogromne opłaty, jakie uiszczały Stany
Zjednoczone za „wypożyczenie" terenu pod budową swych baz strategicznych, za
wciągnięcie spokojnej wyspy do atomowego łańcucha śmierci — przeznaczała Dania na
zbrojenia*

W 1960 roku na uroczystym zebraniu Rady Prowincjonalnej w Godthaab, z udziałem

członków rządu, zapadły niezmiernej wagi decyzje:
1.Grenlandia musi stać się prowincją samowystarczalną.
2. Rybołówstwo oraz przemysł przetwórczy powinny pokrywać wszystkie jej wydatki.

Rada Prowincjonalna zatwierdziła również opracowane przez ekonomistów duńskich

plany trzech pięciolatek. Mają one przy wydatnej pomocy finansowej rządu już w końcu roku
1975 doprowadzić do zasadniczych zmian w gospodarce wyspy.
ł * *

Od wieków nawykłym do wspólnych wypraw, do wspólnego godziwego podziału łupu

Grenlandczykom-myśliwym przypadły szybko do gustu zasady spółdzielczości. I tak jak
onigjś ambicją było jak najwięcej upolować, mieć zawsze pełne mięsa skrytki* tak i dzisiaj
nie żałują trudu, by powracać do osady w łodziach wypełnionych rybami.

Wzniesienie dzięki kredytom państwowym chłodni, fabryk konserw i wytwórni filetów

na południowo-zachodnich brzegach wyspy, tam gdzie morze większą część roku wolne jest
od lodu, zmusiło Grenlandczyków do opuszczenia małych osad rozrzuconych na ogromnych
przestrzeniach, do migracji, do skupiania się w większych ośrodkach. Wokół zakładów
przemysłowych rosły szybko miasteczka i miasta, tak jak we wszystkich państwach
wszystkich kontynentów Ziemi.

W końcu drugiej pięciolatki w roku 1970 poszczególne miasta zaczęły się specjalizować:

Frederikshaab słynie ze znakomitych konserw łososia; w zatoce Disco, tam gdzie ongiś Hans
Egede wzniósł stację wielorybniczą, z braku wielorybów bezmyślnie

background image

wytrzebionych w Arktyce przez człowieka, pracuje teraz pełną parą przetwórnia cenionych
wysoko w Europie, smacznie przygotowanych w puszkach krewetek. W okolicy
Julianenhaab czynny jest duży zmechanizowany zakład produkujący filety; z dorsza, obok
znajduje się mała wytwórnia, w której wyciska się tran leczniczy z wątroby dorsza i rekina.

Kobieta eskimoska raz jeszcze zdała egzamin w nowoczesnym świecie, jaki wyszedł

naprzeciw temu pokoleniu Grenlandczyków. Dłonie jej wiecznie czynne, w ciągu długich
stuleci nawykłe do wyprawy skór, do krój ii i szycia ubrań — od czego nieraz zależało życie
myśliwego — niezwykle szybko i łatwo przystosowały się do pracy w zmechanizowanych
przetwórniach. Nie znudziła ją monotonność wiecznie tych samych ruchów, rozumiała, że
pracuje w warunkach nieporównanie lżejszych niż jej bćłbka czy prababka. I ta cicha,
odsunięta niegdyś na drugi plan kobieta przejmuje nieraz inicjatywę decyzji w eskimoskim
stadle, namawia do przeniesienia się do miasta, wysyła dzieci do szkoły.

W ciągu najbliższych pięciu lat z pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców Grenlandii —

czterdzieści zamieszka w uprzemysłowionych ośrodkach zachodnich i południowych
wybrzeży, a zaledwie pięć tysięcy — według przewidywań ekonomistów — na północy
wyspy pozostanie wiernych dawnym obyczajom, utrzymując się nadal z polowania na foki.

Wydawać by się mogło, że przed mieszkańcami Grenlandii przyszłość nareszcie rysuje

się w jasnych barwach, że samodzielność gospodarcza zapewni im dobrobyt, o jakim nie
mogli marzyć ich przodkowie. Nie brak jednak już dzisiaj specjalistów, którzy z niepokojem,
jeżeli nie z trwogą patrzą na tę przyszłość. Obfitość ryby przy brzegach wyspy jest kruchą
podstawą, związaną ściśle z ociepleniem, jakie od kilku dziesiątków lat występuje na całym
globie ziemskim. Jak długo będzie trwać? Na to pytanie nauka nie może dać jeszcze
odpowiedzi.

Islandia, która od dawna byt swój oparła całkowicie na rybołówstwie, w ciągu dwu zim

1968 i 1969 przeżywała katastrofę gospodarczą. Wyjątkowo długotrwały surowy mróz skuł
lodem przybrzeżne wody i uniemożliwiał połowy. Wielkie ławice ryb, bogactwo wyspy,
znikły bez śladu. Flotylle małych islandzkich

background image

kutrów, nie przystosowanych do dłuższych rejsów, nie mogły wyruszać na odległe obszary w
pogoni za rybą. Pragnąc zaradzić na przyszłość podobnym niespodziankom Reykjavik
pośpiesznie zamawia w Polsce i w innych państwach morskich duże trawlery.

Któż zaręczyć może, że z przybrzeżnych wód Grenlandii za kilkanaście, może za

kilkadziesiąt lat nie znikną ławice ryb tak szybko i niespodziewanie, jak się tam pojawiły?
Czyż nie widać już pierwszych oznak nadchodzącego na glob ziemski ochłodzenia?
Naukowcy obserwują, przeprowadzają wyprawy badawcze, debatują, wymieniają rozbieżne
poglądy.

Co stanie się z Grenlandczykami, jeżeli klimat się oziębi i morza wokół nich opustoszeją?

Czy są na wyspie jakieś bogactwa naturalne? Czy dałoby się je w przyszłości eksploatować,
czy pozwoliłyby wyżyć ludziom, którzy muszą liczyć sami na siebie?
• * •

Jedynym znanym od przeszło stu lat bogactwem przemrożonej od setek tysięcy lat ziemi

jest niezmiernie rzadki w świecie minerał — kriolit. Mniejsze złoża, znacznie uboższe, poza
Grenlandią znaleziono tylko w Związku Radzieckim i w Stanach Zjednoczonych. Ongiś
kriolitu używano do pokrywania emalią naczyń kuchennych, dzisiaj zyskał ogromne
znaczenie jako topik w elektrodach przy produkcji aluminium metodą elektrolityczną.

W kopalni Iwigtut na południu wyspy wydobywają obecnie Grenlandczycy ponad sto

tysięcy ton rocznie tego cennego minerału. W ciągu dziesiątków lat dochodami z eksportu
kriolitu pokrywała Dania wydatki związane z administracją wyspy.

Złoża niskokalorycznego węgla brunatnego na wyspie Disco również eksploatuje się od

dawna, są jednak zbyt ubogie, by odegrać w gospodarce poważniejszą rolę.

Uczestnicy wypraw polarnych w ciągu ostatniego półwiecza donosili dorywczo o

odkryciach tu i ówdzie złóż marmuru, grafitu, miedzi, żelaza i innych rud. Ale to było
wszystko zbyt mało. Czas naglił. Do pracy stanęli geolodzy, pośpiesznie, gorączkowo
zbierali minerały, kuli i wiercili skały Grenlandii. W pełnych nieraz niebezpieczeństw i
trudów wypadach, wymagających nie lada spraw

background image

ności i zaprawy alpinistycznej, na wschodnim wybrzeżu odnaleźli wreszcie rudy ołowiu,
cynku, wolframu. Cóż, kiedy bogate, szacowane na milion ton złoża spoczywają pod
pancerzem lodu. Na tych samych obszarach natrafiono na ślady uranu oraz bogate złoża
cenniejszego jeszcze, niezmiernie rzadkiego, nierozpuszczalnego w kwasach minerału —
cyrkonu.

Świecąca dotąd pustką białych plam mapa geologiczna Grenlandii, wzbogacana wielu

znakami naniesionymi przez geologów, nabierała powoli życia. Tu i ówdzie rozpoczęto
eksploatację niektórych złóż, wciąż jeszcze na bardzo skromną skalę, gdyż koszta
transportowania sprzętu za pomocą helikopterów oraz wywiezienie tą samą drogą
wydobytych rud, wydatki związane z utrzymaniem ludzi na pustynnych obszarach wybrzeży
— są niewspółmierne do korzyści i zysku.

Grenlandczycy wierzą, że już w niedalekiej przyszłości powstaną zakłady, które na

miejscu będą mogły przerabiać rudy na półfabrykaty. Cieszą się ze swych bogactw
naturalnych, ale nie daje im spokoju myśl o Czarnym Złocie, o nafcie. Musi być gdzieś tu, na
ich wyspie, to nie ulega wątpliwości, ale gdzie? W Arktyce radzieckiej w podobnych
warunkach geologicznych wydobywają od dawna naftę i to na wielką skalę. Kanadyjczycy
odkryli również naftę na Ziemi Ellesmere'a, w odległości zaledwie kilkuset kilometrów orl
grenlandzkich wybrzeży.

Ostatnią kroplą goryczy była sensacyjna wieść o pośpiesznych wierceniach na krawędzi

Morza Beauforta. Po raz drugi w dziejach Alaska przeżywa wielką gorączkę złota — tym
razem płynnego. Ongiś, przed kilkudziesięciu laty w Klondike do szaleńczego wyścigu o
działki, o prawo zatknięcia paru palików, o prawo do marzeń o bogactwie stawali biedni, dziś
są to potężne trusty naftowe. Łopatę, kilof i sito do wypłukiwania grudek wymarzonego
kruszcu zastąpiły wielkie urządzenia wiertnicze. Uruchomienie ich wymagało ustawienia
elektrowni o mocy wystarczającej do zasilenia dużego osiedla.

Poprzez przełęcz Anaktuvut, którą znali ongiś tylko traperzy, Indianie i Eskimosi, nie

ciągną już dziś długie korowody wynędzniałych postaci z workiem na plecach, jedynym
dobytkiem, słaniających się z głodu, zamarzających nieraz podczas noclegów,

background image

przywalanych lawinami, dobywających resztek sił, żeby nie dać prześcignąć się innym.

Przemrożoną od wieków ziemię Alaski, od Fairbanks do zatoki Pruhoe, przeryły

buldożery, powstała szeroka, wygodna droga, długości ponad osiemset kilometrów.
Nieprzerwanym korowodem ciągną po niej wielotonowe ciężarówki i pojazdy mechaniczne
na szerokich gąsienicach.

Ropa naftowa ma wzbogacić bogatych, dać pracę tysiącom biednych, ale czy stanie się

dobrodziejstwem wielkich obszarów Arktyki, czy jej przekleństwem — tego jeszcze nie
wiadomo.

Na Dalekiej Północy marzłoć sięga głębokości wielu setek metiów, ziemia taje cienką,

zaledwie dwudziesto-trzydziestocen- tymetrową warstewką. Zrywając ją, zdzierając,
buldożer obnaża powierzchnię twardą niczym betonowa płyta, ale nie tak jak beton odporną.
Powietrze, wiatr, słońce, pęczniejące na wiosnę wodą strumyki wykruszają, niszczą,
wymywają każdy ślad gleby, której dotąd czepiały się uparcie trawy, mchy, porosty i
krzaczki jagód — podstawa wyżywenia karibu, wołu piżmowego, leminga i polarnego
ptactwa.

Siady opon wielkich terenowych wozów, pozostawiając głębokie koleiny, ranią arktyczną

ziemię niezdolną do zabliźnienia się w ciągu dziesiątków lat. Oskalpowana, nie wchłania
także ogromnych wysypisk odpadów i śmieci, jakie pozostawia po sobie chciwy nafty
człowiek. A cóż powiedzieć o rozlanej ropie, którą roznoszą na dalekie obszary dziesiątki,
setki kanałów i strumyków? Na gruncie skażonym czarnym płynnym złotem nic nie zdoła
wyrosnąć, nawet te niewybredne czepliwe rośliny arktyczne, które budzą podziw swą
nieprawdopodobną żywotnością. Czy ropa naftowa nie zabije w Arktyce życia? Nie bez lęku
mieszkańcy Archipelagu Wysp Kanadyjskich stawiają sobie to pytanie. Nie jest ono jedyną
ich troską.

Pola naftowe nad Morzem Beauforta są przebogate — dziennie można wydobyć z nich

pół miliona baryłek, a sześć baryłek to prawie jedna tona — ale jak transportować je do
wielkich rafine

background image

rii, do uprzemysłowionych miast? Budowa rurociągu długości ponad tysiąc dwieście
kilometrów, poczynając od wybrzeży Północnego Oceanu Lodowatego w poprzek całej
Alaski do Oceanu Spokojnego — to sprawa niełatwa i niezwykle kosztowna. Nieporównanie
trudniejsza i droższa niż podobne urządzenia w państwach arabskich na Bliskim Wschodzie.
Przy czterdziestu, pięćdziesięciu, a nawet sześćdziesięciu stopniach poniżej zera ropa
naftowa gęstnieje początkowo, ciągnie się niczym smoła, potem twardnieje, a w końcu
zamarza, wyglądem i konsystencją przypominając asfalt. Jak temu zaradzić? Ogrzewać
rurociąg na całej prawie długości to koszt olbrzymi. Wykorzystywać go wyłącznie w ciągu
paru krótkich cieplejszych miesięcy? A co począć z Czarnym Złotem, wytryskującym z ziemi
nieprzerwanie zimą i latem?

Potężnym trustom naftowym odpowiadałby najbardziej najprostszy, a zarazem najtańszy

sposób transportu ropy — morzem. Marzy im się również droga najkrótsza, ale nie
najłatwiejsza: Szlakiem Północno-Zachodnim, śladami Wielkiego Amundsena, z Morza
Beauforta wprost do Filadelfii, do Nowego Jorku i Londynu lub przez Cieśninę Beringa do
Japonii.

Szlakiem tym z Atlantyku na Pacyfik daremnie próbowało przepłynąć pięćdziesiąt osiem

wypraw w ciągu lat pięciuset. Splot tragedii, zawodów i goryczy nieudanych prób przeciął
wreszcie Roald Amundsen w roku 1906 za cenę trzech przymusowych zi- mowań.
Zwycięstwo przypisywał swej decyzji wybrania małego, zaledwie czterdzieści siedem ton
wyporności liczącego kutra o niewielkim zanurzeniu. „Żaden inny statek nie prześliznąłby się
tym labiryntem skał podwodnych, wąskich cieśnin i ślepych zaułków Archipelagu Wysp
Kanadyjskich" — twierdził.

Życie nie przyznało mu jednak racji.
W ciągu trzydziestu czterech lat nikt nie ważył się powtórzyć wyczynu Wielkiego

Norwega. Wzdłuż pustynnych, nie zamieszkanych wybrzeży lądów i wysp przemykał jedynie
od czasu do czasu, jak przed tysiącem lat, zwinny kajak Eskimosa lub kanoe Indianina.
Nieżeglowny szlak przyciągał jednak ludzi. W roku 1940 sierżant Larsen z Królewskiej
Konnej Policji Kanadyjskiej na patrolowym kutrze St Roch, o wyporności osiemdziesięciu
ton, wy

background image

ruszył śladami zdobywcy obu biegunów. Musiał jednak zrezygnować. Próba przepłynięcia z
Atlantyku na Pacyfik w ciągu jednego sezonu nawigacyjnego, jak to sobie wymarzył,
zawiodła. Kilkuosobowa załoga kutra ujętego w lodowe kleszcze musiała zimować
przymusowo.

Sierżant, człowiek znany z zawziętości, nie byłby jednak sobą, gdyby nie zechciał

powtórnie zmierzyć się z Arktyką. Wybrał jednak w roku 1944 inną trasę: z Cieśniny
Lancastera, wiecznie zawalonej lodem, popłynął nie na południe, jak ongiś Amundsen, ale
wprost na zachód Cieśninami Melville'a i M'Clure'a. Wybór uczynił trafny. Po czterech
zaledwie miesiącach jako drugi człowiek w dziejach Arktyki Larsen przedostał się Szlakiem
Pół- nocno-Zachodnim z Atlantyku na Pacyfik. Sukces był to wielki, ale raczej przypadkowy.
Nikt nie wiedział podówczas jeszcze, nikt nie zadał sobie trudu, by zbadać, czy labirynt
kanałów i cieśnin nie krył innego, łatwiejszego i pewniejszego przejścia.

Zasadniczą zmianę w losach tych obszarów przyniósł rok 1947. Zarówno Amerykanie,

jak Kanadyjczycy głównie ze względów strategicznych zaczęli żywo Interesować się swymi
arktycznymi włościami, przeprowadzać wspólnie badania, by przekonać się raz wreszcie, czy
Przejście Północno-Zachodnie nie mogłoby się stać ważnym morskim szlakiem handlowym,
takim jakim była od dawna dla Związku Radzieckiego Droga Północno-Wschodnia wzdłuż
wybrzeży Syberii.

Na wybrzeżach Alaski i północnej Kanady, na wyspach i wysepkach powstaje szybko

sieć stacji meteorologicznych, hydrograficznych i lotnisk, z których prowadzone są
systematycznie obserwacje stanu lodu. W roku 1954 samoloty wywiadu lodowego,
przecinając we wszystkich kierunkach niebo Arktyki, przelatują ponad pół miliona
kilometrów docierając nieraz do bieguna północnego.

Dzięki zgromadzonym materiałom łamacz lodu Labrador, o wyporności ponad sześć

tysięcy ton, z helikopterem na pokładzie

background image

przebija się ze wschodu na zachód, z Atlantyku na Pacyfik w ciągu ośmiu zaledwie tygodni.

Rejs Labradora daje początek ożywienia martwego dotąd Przejścia Północno-

Zachodniego. Zarysy wybrzeży przybierają na mapach coraz bardziej realne kształty, coraz
dokładniej, oznaczone są głębie morskie, mielizny i podwodne skały, tu i ówdzie pojawiają
się boje i znaki świetlne. Locja z każdym rokiem dokładniej wyznacza tory wodne. Na nie
uczęszczanych dotychczas, nieprzydatnych wydałoby się do żeglugi wodach pojawiają się
dziesiątki statków transportowych, które pod osłoną łamaczów lodu dowożą żywność, sprzęt,
zaopatrzenie do stacji polarnych. Jedna z nich, najdalej wysunięta na północ na trudno
dostępnej wysepce Axela Heiberga staje się z czasem wielką bazą geofizyczno-wojsko- wą,
wyposażoną w pierwszą na obszarze Arktyki Kanadyjskiej atomową elektrownię.

W roku l'969i trusty naftowe postanowiły skierować Szlakiem Północno-Zachodnim

olbrzymi tankowiec s/s Manhattan o wyporności stu osiemnastu tysięcy ton.

Zuchwała decyzja wywołała prawdziwą Sensację w świecie polarnych marynarzy. Ci

nawet, którzy ostatnimi laty pływali sami na tych wodach, ci którzy wiedzieli, że duży
łamacz lodu Northwind przebył je szczęśliwie przed miesiącem, nie ukrywali swego
zaskoczenia. Przerażały wszystkich rozmiary tankowca. „Przejdzie, nie przejdzie?

M

zastanawiano się, sprzeczano, dochodziło nawet do wysokich zakładów.

Trusty naftowe, opierając się na zebranych materiałach, nie zawahały się jednak

wprowadzić w życie tej niezmiernie ryzykownej decyzji. I kosztem kilku milionów dolarów
tankowiec został w miarę możności dostosowany do pływania wśród' ławic polarnego lodu.

W dziewiczą podróż s/s Manhattan wypłynął

T

Filadelfii w końcu sierpnia 1969 roku

kierując się na północ wzdłuż wybrzeży Labradoru. Cieśnina Daviesa na przyjęcie
niezwykłego tak późną porą roku gościa zasnuła się białą jednolitą powłoką. Ostrożnie,
powoli, z szybkością zaledwie czterech węzłów statek wpierał się w polarną zaporę, ciężarem
zaokrąglonego dzioba miażdżąc młody, cienki lód. Przy każdym zderzeniu stalowy kadłub
rezo-

background image

nowa} tysiącem ech, jakby morze protestowało przeciw sprowadzeniu na swe wody tego
olbrzymiego obcego cielska

Zainstalowany na mostku kapitańskim komputer pracował bez chwili przerwy.
Kapitan zarzucał pytaniami pierwszy na tym obszarze Arktyki elektronowy mózg,

uszczęśliwiony, gdy odpowiedzi pokrywały się w całości z tym, co jemu samemu dyktowało
wieloletnie doświadczenie polarne. Jednakże na wodach Zatoki Melville'a, kiedy ciężką masę
stalowego intruza jak na wojskowej paradzie przyjmowały ustawione w szereg gigantyczne
ajsbergi, komputer polecił natychmiast zatrzymać maszyny. I... zawrócić na południe. Tej
cennej rady dowódca nie usłuchał. Błąd odpowiedzi wynikał zapewne z niezbyt precyzyjnych
sformułowań — o tym wiedział. Ucieszyła go jednak zarazem myśl, iż wiele jeszcze czasu
upłynąć musi, nim elektronowa maszyna będzie go mogła całkowicie i ostatecznie zastąpić.

Postój przed amerykańską bazą lotniczą w Thule trwał krótko, tyle tylko, by

płetwonurkowie mogli dokładnie obejrzeć stalowe poszycie podwodnej części, by sprawdzić,
czy chrzest bojowy nie pozostawił na tankowcu niebezpiecznych śladów.

Wybrzeże Grenlandii zaroiło się od łowców eskimoskich. Przybyli na saniach z

najdalszych okolic, ale nie były to już wyłącznie sanie ciągnione przez psy. Wielu myśliwych
zastąpiło je małymi motorowymi tobogganami, które zdały znakomicie egzamin na
podbiegunowych obszarach.

U wejścia do słynnej Cieśniny Lancaster z pokładu łamacza lodu Northwind, torującego

drogę s/s Manhattanowi w labiryncie lodowych pól, poderwały się helikoptery.

Przekazywane z powietrza przez pilotów meldunki o rozkładzie kry, ostrzeżenia o

niebezpiecznych spiętrzeniach torosów nie były jedynymi. Zawieszony wysoko w
stratosferze satelita meteorologiczny ES SA-VII przekazywał regularnie na statek zdjęcia
wielkich połaci Archipelagu Wysp Kanadyjskich, na których widać było kierunki
przemieszczania się ławic lodowych — ponadto trzy razy na dobę radioteleprinty statków
drukowały mapy pogody dla tego obszaru.

Wszystkie przeciwności wzięto pod uwagę, wszystkie przeszkody

background image

w miarę możliwości usunięto, ale Arktyka nie uznała się za pokonaną. Wszechpotężnej,
wydałoby się, współczesnej technice przeciwstawiła wypróbowaną, niezawodną broń.
Wystarczyło, by wionęła potężną falą mrozu i s/s Manhattan utknął bezradnie w Cieśninie
Mac Clure'a.

Tego komputer nie przewidział.
Northwind zdołał umknąć, nim lód go uwięził. Polarnemu morzu zapłacił haracz w

postaci uszkodzonej śruby i helikoptera, który rozbił się lądując na pokładzie podczas
zamieci.

Na pomoc więźniom Arktyki pospieszył kanadyjski łamacz lodu J.A. Macdonald o

wyporności ponad ośmiu tysięcy ton. Jego załoga natrudziła się, nim zdołała wyłuskać s/s
Manhattanu z uścisku lodowych pól, które niczym kleszcze zacisnęły się na stalowym
kadłubie tankowca, nim wykuła wśród nich wodny tor, nim przez Cieśninę Księcia Walii
wyprowadziła go na bezpieczne wody.

Praca ultranowoczesnych tworów ludzkiego mózgu, komputerów, laserów do

błyskawicznego określenia grubości lodu, echo- lotów, radarów, lorenów i satelitów, w
połączeniu z wieloletnim doświadczeniem polarnym dowódców, zdecydowały w końcu
O niebywałym sukcesie: s/s Manhattan sforsował Szlak Północ- no-Zachodni w ciągu
zaledwie dwudziestu ośmiu dni i dotarł do pól roponośnych Alaski.

Drogę powrotną, z symboliczną baryłką ropy alaskańskiej na pokładzie, przepłynął

tankowiec tą samą trasą, ale w znacznie cięższych warunkach, w ciągu czterdziestu dwu dni.

Stalowe płyty poszycia nie wytrzymały gwałtowniejszego ataku lodowych pól w

Cieśninie Księcia Walii. Przez otwór wybity ich naporem z boku można by z łatwością
wprowadzić do wnętrza zbiornikowca duży autobus. Mimo nieustannych przeciwności i
uporczywych potyczek z Arktyką s/s Manhattan, ochraniany podczas całego rejsu przez trzy
kanadyjskie łamacze lodu, dotarł do portu Halifax w Nowej Szkocji w pierwszych dniach
listopada 1969 roku, w początkach polarnej zimy.

Był to wielki i niespodziewany wyczyn. Zaskoczyłby zapewne i napełnił szacunkiem

Roalda Amundsena. W osłupienie wprawił tych wszystkich, którzy z niewiarą odnosili się do
ryzykownego eksperymentu i którzy byli pewni, że załoga zbiornikowca od

background image

wybrzeży Alaski powróci przez Cieśninę Beringa Oceanem Spokojnym do Stanów
Zjednoczonych.

Doradcy morscy trustów są zdania, że pokonanie w listopadzie niebezpieczeństw Szlaku

Północno-Zachodniego rokuje jak najlepsze nadzieje na przyszłość. Oporny człowiekowi
szlak uznany został za żeglowny w ciągu całego roku, pod warunkiem: tankowce, które będą
nim pływać, muszą być silniejsze i odporniejsze na ataki lodu niż pierwszy na tych wodach
olbrzym — s/s Manhattan.

Właściciele trustów nie ukrywają radości. Bez pomocy komputerów obliczyli, że

transport morski na wodach Arktyki będzie tańszy o milion dolarów dziennie niż przez
transkontynentalny rurociąg. Sumę trzech miliardów dolarów potrzebnych na budowę
trzydziestu zbiomikowców-łamaczy z łatwością pokryją zyski z pól naftowych Alaski, już
dziś szacowane na około trzydzieści bilionów baryłek.
* ♦ *

Czy udany rejs olbrzyma zapewnia całkowite bezpieczeństwo i rokuje nadzieje na

przyszłość? Któż nie pamięta brzemiennej w następstwa katastrofy m/s Torrey Canyon na
Atlantyku przy brzegach Anglii? Buchająca niepowstrzymanym strumieniem ze zbiorników
tankowca ropa, roznoszona falą oceanu, śmiercionośną warstwą sięgała coraz dalej i dalej,
powlekając ogromne połacie wody. Ginął plankton, całymi ławicami ginęły ryby, ginęło
gromadnie na plażach francuskich i angielskich ptactwo morskie.

Tak było na wodach Atlantyku. A co wydarzyć się może w Arktyce? O zderzenie z górą

lodową, o rozdarcie stalowego kadłuba mackami podwodnych raf nietrudno na wodach
Zatoki Baffina lub Cieśniny Daviesa. Ponad sto tysięcy ton ropy, jakie dźwiga w swym
wnętrzu dzisiejszy tankowiec, wystarczy w zupełności, by zgładzić na przybrzeżnych wodach
życie, by wyniszczyć doszczętnie raz na zawsze ryby, foki, morsy.
— Co wówczas stałoby się z nami? —^zapytują strwożeni mieszkańcy Grenlandii.
Lękowi przed podobną katastrofą towarzyszy jednak zapewne ukryte pragnienie, żeby i tu u
nich ze skał lub spod lodowca szere-

background image

kim, niewyczerpanym strumieniem trysnęła ropa naftowa — Czarne Złoto. Czyż nie
przyniosłaby wreszcie dobrobytu tym, którzy go nigdy nie zaznali poprzez długie stulecia?

Marzenia marzeniami, lęki lękami, trzeba było jednak stawić czoło rzeczywistości Czy

odwieczni „pożeracze surowego mięsa" mieli nagle przejść wyłącznie na dietę rybną i być na
nią skazani raz na zawsze? Pod tym mroźnym niebem mięso zwierząt było, jest i będzie
podstawą wyżywienia. O tym od dawna już myślano.

Na południowej krawędzi wyspy, w okolicy Julianenhaab, tam gdzie przed tysiącem lat

Wikingowie wypasali na żyznych łąkach bydło i żyli dostatnio zbierając z pól plony, zaroiło
się dziś ponownie od owiec. Pierwsze niewielkie stado tytułem eksperymentu przywieziono z
wyspy Faeroe w 1915 roku, kiedy ludzie zaczęli już odczuwać brak foczego mięsa.

W roku 1969 na łąkach wzorowo zagospodarowanych farm wypasa się ponad trzydzieści

tysięcy owiec. W najbliższych latach ilość ta ma się podwoić.

W ślad za owcami tytułem eksperymentu sprowadzono na Grenlandię trochę bydła

rogatego, koni, reniferów i udomowionych wołów piżmowych. Dzisiaj rokrocznie tysiące
sztuk zamrożonych ćwiartek mięsa rozsyła się do miast i osiedli. Któż mógł przypuszczać, że
„wczorajszy" myśliwy stanie się wzorowym nowoczesnym hodowcą?

Obecnie farmy hodowlane na południu Grenlandii do złudzenia przypominają

gospodarskie obejścia w odległej Danii. Ta sama panuje tu czystość, taki sam porządek, takie
samo zmechanizowanie, podobne silosy i parniki, nawet pracownicy mieszkają w podobnych
kolorowych drewnianych domkach — tak bardzo charakterystycznych dla całej Skandynawii,
zmieniających obecnie krajobraz zachodnich brzegów wyspy.

Nawet stary Grenlandczyk z południowych brzegów wyspy bez żalu opuszcza teraz swą

ziemiankę zbudowaną z darni i z kamienia ciągnąc do osiedli fabrycznych i miast. Wszędzie
tam powstają bowiem szybko montowane z przywiezionych prefabry

background image

kowanych elementów, podobne do siebie jak dwie krople wody — jedno-, dwu- i
wielorodzinne domki. Największe jednak zmiany zachodzą w stolicy wyspy.

Przed dziesięcioma zaledwie laty można było spotkać w Godthaab najwyżej kilkuset

ludzi, najczęściej urzędników duńskiej administracji. Obecnie, w roku 1970 miasto liczy
ponad pięć tysięcy Grenlandczyków. Za lat pięć według przewidywań ekonomistów ilość ta
wzrośnie w dwójnasób.

W roku 1967 wśród drewnianych parterowych domków stanął pierwszy pięciopiętrowy

blok mieszkalny — duma stolicy — długim, nieprzerwanym ciągiem szkła i betonu dziwnie
odbijający od arktycznej scenerii skał i odległego czoła lodowca. Na tę na wskroś
nowoczesną budowlę trzeba było wszystko, poza piaskiem, wodą i kamieniem, dowieźć
statkami z Europy. Niejedną trudność musieli tu pokonać duńscy inżynierowie i architekci,
jakkolwiek w zakresie budownictwa polarnego nie byli pionierami. Na wiecznie
przemarzniętym gruncie północy Związku Radzieckiego od dawna już powstawały
wielotysięczne miasta, porty i zakłady przemysłowe, rozrastając się w zawrotnym tempie.

Zaopatrzenie w wodę i odprowadzenie ścieków w eksperymentalnej osadzie Qanak było

wprawdzie kosztowne, ale stosunkowo proste w porównaniu z problemem, wobec jakiego
stanęli Duńczycy w Godthaab.

Projekt odsalania wody morskiej — najprostszy, wydawało by się na pozór — upadł ze

względu na niezmiernie wysokie koszta budowy odpowiednich urządzeń. Topienie śniegu i
lodu musiałoby pochłaniać olbrzymie ilości ropy spalanej pod kotłami lub w silnikach Diesla
napędzających generatory elektryczne. Specjaliści znaleźli więc tymczasowe wprawdzie, ale
tańsze rozwiązanie. Na strumieniu przepływającym przez gęstą sieć jeziorek zbudowali
zaporę betonową tworząc jedno sztuczne głębokie jezioro, w którym dolne warstwy wody nie
zamarzają podczas najsroższych mrozów. Każda jej kropla na tej wyspie od tysiącleci
pokrytej miliardami ton wody zastygłej w lód — cenniejsza jest i dziś jeszcze od złota.

background image

Pewnego wczesnego lutowego ranka 1968 roku w Godthaab rozdzwoniły się sygnały

alarmowe, zawyły syreny. Kościelny dzwon długo bił na trwogę. W gmachu biblioteki
publicznej, w której mieściło się zarazem muzeum, wybuchł pożar. Prócz miejskiej straży do
pomocy w gaszeniu zawezwano wszystkich młodych i starych, kobiety i dzieci.

Zabrakło wody. W ciemnościach krótkiego jeszcze dnia polarne-r go ogień szalał

bezkarnie. Szybko szerzący się płomień pożerał bezcenne, w wielu przypadkach jedyne
manuskrypty apostoła eskimoskiego Hansa Egede, jego notatki do pierwszego słownika,
zapiski co światłej szych misjonarzy XIX wieku; którzy opisywali ówczesne obyczaje
eskimoskich plemion, ich zabobony, egzemplarze pierwszej gazety eskimoskiej sprzed stu
lat. Zginęły bogate zbiory odzieży, sprzętu myśliwskiego i gospodarskiego, amulety różnych
szczepów — dar Rasmussena. Grenlandczycy strzegli ich jak oka w głowie, sprzeciwiając się
przewiezieniu bezcennych eksponatów do muzeum etnograficznego w Kopenhadze.

W garstkę popiołu obróciły się również pradawne wyroby kościane z najstarszych osad, z

wykopalisk. Straty były nieobliczalne, nie do naprawienia. Pragnąc częściowo przynajmniej
odtworzyć zżarte płomieniem skarby zamierzchłej przeszłości kustosz muzeum w Godthaab
zwrócił się do wszystkich instytutów polarnych świata o nadsyłanie materiałów dotyczących
Grenlandii. Nie zawiódł żaden.
* * *

Na każdym kroku podbiegunowa stolica zaskakuje przybysza kontrastami. W

śródmieściu piętnaście kilometrów głównych ulic pokryto twardą nawierzchnią. Krąży po
nich zimą prócz trady- cyjnych w wielu przypadkach niezastąpionych psich zaprzęgów
ciągnących sanie, kilkanaście taksówek zaopatrzonych w radiotelefony. Skośnookiego
kierowcę o pogodnej, rozjaśnionej niezmiennie uśmiechem twarzy można łatwo przyzwać o
każdej godzinie dnia i nocy przez centralną dyspozytornię. Grenlandczyk prowadzi wóz
szybko, pewnie, z pełnym poczuciem odpowiedzialności, jak ongiś jego pradziad — psi
zaprzęg.

background image

Tradycją wieków nakazany stan napiętej uwagi, nieustannej czujności na wszystko, co

dzieje się wokół, na najmniejszy, najsłabszy dźwięk, a zarazem jakiś błyskawiczny refleks
samoobrony czynią z tego syna i wnuka łowców znakomitego kierowcę. Ograniczenie
szybkości jazdy jest w Godthaab pojęciem nieznanym, go- łoledź zjawiskiem prawie
codziennym, ruch na ulicach duży — wielotonowe ciężarówki, psie zaprzęgi, maszyny
osobowe, a przecież w ciągu ostatnich ośmiu lat nie zanotowano tu ani jednego wypadku
samochodowego. Większość wozów osobowych na ulicach to moskwicze, które zdaniem
Duńczyków najlepiej zdają egzamin w polarnych warunkach.

I nie dziwi dziś nikogo widok zakutanego jak ongiś w futra, starego myśliwego, który

swobodnie krąży po nowoczesnym supersamie — wraz z duńskimi urzędnikami, z noszącymi
się po europejsku młodymi Grenlandczykami — i beztrosko wrzuca do koszyka paczki
herbaty, kawy, tytoniu do żucia, bez wahania sięga po przeróżne makarony, zupy w proszku i
kasze, produkty do niedawna mało znane.

Pieniędzy na zakupy nie czerpie myśliwy jak przed niewielu jeszcze laty wyłącznie ze

sprzedaży futer lisów błękitnych, skór fok czy białych niedźwiedzi. Nigdy nie wiedział
wówczas, z czym powróci do igloo.

Skomplikowany mechanizm cen, olbrzymie, niezrozumiałe w jego pojęciu ich wahania

oburzały łowcę i napełniały goryczą. Jednego roku za starannie wyprawione puszyste futro
błękitnego lisa kierownik duńskiej placówki handlowej zapisywał na jego konto dwieście
koron, następnego — za takie samo, może jeszcze piękniejsze — zaledwie pięćdziesiąt. I
długo, zawile tłumaczył, czemu nie może dać więcej. Na giełdach futrzarskich świata w Lon-
dynie, w Kopenhadze, Paryżu czy w Amsterdamie spadły gwałtownie ceny. Błękitne lisy
wyszły z mody, eleganckie kobiety nie chcą już więcej na nie patrzeć.

Osłupiały Eskimos nie był w stanie pojąć, co on ma wspólnego z elegancką kobietą, z

modą i z giełdą. Przywiózł śliczne, spośród wielu wybrane skóry, kierownik skupu sam
przyznał, że rzadko kiedy widuje się wspanialsze — gęste, puszyste — a płaci za nie jedną
czwartą zeszłorocznej ceny. I gdzież tu sprawiedliwość? Nie

background image

jednokrotnie rozgniewany Eskimos wydzierał z rąk Duńczyka pęk lisich futer, wrzucał do
wora z foczej skóry, „przydadzą się w domu na pieluszki albo na ścierki" — krzyczał
poprzysięgając sobie nie polować więcej dla głupich kabluna, którzy nie wiedzą sami, czego
chcą. I po roku znów wracał do kantoru. Nie miał innego wyjścia.
* * *

Zagadnienie transportu między rozrzuconymi na przestrzeni setek kilometrów

rozwijającymi się osiedlami z każdym rokiem stawało się coraz bardziej palące. Pocięte
głębokimi fiordami wybrzeża, pustynny pancerz lądolodu wypełniający wnętrze wyspy,
długotrwałe zimy, obfite opady — wykluczały możliwość budowy linii kolejowych lub dróg.

Pozostawał więc tylko transport powietrzny. I tu raz jeszcze Duńczycy sięgnęli po

poparte długoletnim doświadczeniem wzory z olbrzymich obszarów polarnych Związku
Radzieckiego. Helikoptery musiały zastąpić na zachodnich wybrzeżach pociągi i samochody.

Godthaab chlubi się portem lotniczym, w niczym nie przypominającym zresztą

amerykańskiego giganta w Thule ani nowocześnie urządzonego, również amerykańskiego
wojskowo-cywilnego w Sóndre Strómfiord. Ot, zwykłe sobie lotnisko w niezwykłej scenerii
polarnej, ruchliwe i cieszące się wielkim powodzeniem. Do łączności pomiędzy
nadbrzeżnymi osiedlami służą dwudziestoczte- roosobowe helikoptery, wiecznie zapełnione,
gdyż nic nie sprawia takiej radości Grenlandczykowi, jak podróż powietrzem. Ileż to razy psi
zaprzęg przebiega setki kilometrów pustkowia po to tylko, by dotrzeć do niewielkiej
platforemki, z której w piekielnym furkocie wzbija się w górę maszyna bez skrzydeł? Żeby
napaść oczy pasjonującym widokiem umykającej spod stóp ziemi lub choćby popatrzeć, jak
pod niebo wzbijają się inni.

Każda nowość zawsze przyciągała mieszkańca wyspy, ta jednak nie traci uroku. W

pierwszym roku z powietrznej komunikacji — „dostępnej dotąd tylko dla ptaków" —
skorzystało trzynaście tysięcy pasażerów. W trzy lata później ilość ich wzrosła dwukrotnie.

background image

Podróże szlakami powietrznymi napawają uczuciem szczęścia i starych, i młodych. Sami

to przyznają. Bardziej jeszcze wyobraźnię ich zafascynowały rozmowy telefoniczne. W
pierwszych chwilach głos dobiegający z tajemniczej dali był wstrząsem dla każdego. Całymi
pokoleniami w ciągu długich wieków w mrocznych igloo szamanów oszołomieni warkotem
bębna nasłuchiwali dziwnych dźwięków biegnących gdzieś zza świata. Zależał od nich ich
byt, niekiedy ich życie. Czyż mogli domyślać się, że to przemawiają nie duchy, a czarownik
brzuchomówca?

Długo nie mogli, jak sami dzisiaj wyznają, pozbyć się tego zabobonnego lęku, długo

stronili od telefonu, ale kiedy raz i drugi rozpoznawali w słuchawce znajome głosy, miejsce
strachu zajęła prawdziwa pasja rozmów na odległość.

Stolica pierwsza otrzymała niewielką automatyczną łącaiicę, a wtedy mieszkańców

Godthaab nie można było — z początku zwłaszcza — oderwać od telefonu. Prym i tutaj
wiodą kobiety. Gdy zatrudniona w żłobku, szpitalu czy fabryce-przetwórni młoda Eskimoska
pragnie opowiedzieć coś swej przyjaciółce, z pełną mocą budzi się w niej atawizm i czas
przestaje istnieć.

Do łączności między miastami służą wyłącznie radiotelefon i telegraf. Ułożenie kabli

byłoby zbyt kosztowne i nieopłacalne ze względu na wielkie odległości i znikomą ilość
mieszkańców wyspy.

Gramofony i patefony od dawna zawędrowały do najbardziej oddalonych od świata

północnych osiedli, a w krótkim czasie po uruchomieniu w roku 1958 rozgłośni „Grónland-
Radio" wyparły je odbiorniki. Po ukazaniu się w sprzedaży tranzystorów młodzież
grenlandzka, jak wszędzie na świecie, nie zawahała się przed największymi wyrzeczeniami,
żeby nabyć brzęczący głosami z dali aparacik.

Początkowo rozgłośnia nadawała programy po duńsku i po gren- landzku. Na żądanie

słuchaczy jednak z biegiem czasu cały program poza wiadomościami aktualnymi ze świata
szedł w języku mieszkańców wyspy. Wiele miejsca poświęcano, jak tego życzyli sobie
odbiorcy, starym baśniom, legendom, opowiadaniom myśliwskim i śpiewom.

background image

Ogromnym powodzeniem cieszą się także od pierwszych chwil do lat ostatnich koncerty

wielkich orkiestr symfonicznych nadawane z taśm magnetofonu. W okresie zimy wiele czasu
poświęca radio programom nauczania na poziomie szkoły podstawowej oraz popularnym
odczytom o współczesnej technice, z jaką coraz częściej Grenlandczyk spotyka się na co
dzień.
» * •

Przy rozgłośni w Godthaab powstał pierwszy na wyspie zespół młodzieżowy pieśni i

tańca, znany pod nazwą „Mik". Dwadzieścia dorodnych dziewcząt i czterech chłopców
pieśniami i tańcami w niedługim czasie podbiło serca nie tylko swoich ziomków. Znani w
całej Skandynawii z licznych występów i z telewizji, odnieśli niebywały sukces na wielkim
Międzynarodowym Festiwalu w San Remo w 1962 roku. Ciemnoskóre pełne wdzięku
dziewczęta w bogato wyszywanych według starych wzorów, długich po uda białych
karnikach, w luźnych anorakach zdobionych szerokimi kryzami szklanych paciorków, w
spodniach z połyskującej jak jedwab foczej skóry — wywołały entuzjazm.

Pełne naiwnego uroku pieśni oparte na dawnych legendach wzruszały wybredną

publiczność, która niejeden zespół ludowy oglądała w San Remo. Mówiły one o radości ź
powrotu światła na ziemię, o przytłaczającym ciężarze polarnej nocy rozświetlanej blaskiem
zorzy, o codziennych troskach i radościach życia pod biegunem. Tańce wyczarowywały
egzotykę polowań, w których nieraz stawką było życie myśliwego, podchodzenie płochliwej
foki, trud pogoni śladami karibu lub niełatwe zapasy z Wielkim Białym.

Ogromne sukcesy odnoszone przez Grenlandzki Zespół Pieśni i Tańca przyjmowane są

przez artystów z, ogromną prostotą i godnością. Nie zdarzyło się dotychczas, żeby któraś z
dziewcząt zapragnęła wyjść za mąż i pozostać na stałe zagranicą. Nie nęciło ich bogactwo ani
dostatnie życie w łagodniejszym klimacie ani uroki wielkiego świata. Wielbicieli swych
zapraszały chętnie do siebie, na „najpiękniejszą wyspę świata", na Grenlandię. I nie zawsze
spotykały się z odmową.

background image

Głębokie przywiązanie do ojczystej ziemi od dawien dawna cechowało Grenlandczyków.

Dzisiaj jeszcze najsroższą karą, jaką wymierza sędzia duński za drobne przewinienia, jest
wysłanie winowajcy z domu do innego osiedla na przeciąg paru tygodni lub paru miesięcy.
Sposób to wypróbowany i niezawodny. Rzadko kiedy zdarza się, by winowajca musiał być
karany powtórnie.

Sędzia na Grenlandii nie może uskarżać się na nawał pracy. Kłótnie rodzinne są

zjawiskiem nieznanym, sąsiedzkie dość rzadkim i daremnie by szukać wśród mieszkańców
wyspy zatwardziałych przestępców. Sześć cel jedynego więzienia na obszarze przeszło
dwóch milionów kilometrów kwadratowych powierzchni wyspy świeci zazwyczaj pustką, a
jeżeli są zajęte to najczęściej przez — kabluna.
* * *

Biały przybysz nieraz już wyciskał łzy z oczu Grenlandczyków. W ślad za cywilizacją

przywlókł ongiś na wyspę nie znane dotąd choroby. W wymrożonym krystalicznym
powietrzu Dalekiej Północy, wolnym od wszelkich mikrobów nie uodporniony na zarazki
organizm stawał się łatwym łupem, byle katar przeradzał się w ciężką chorobę, nieraz
śmiertelną. Trudny do przełamania brak nawyku stosowania najprymitywniejszych zasad
higieny w ciągu długich dziesiątków lat zbierał także bogate żniwo. Epidemia zwykłej odry
zawleczona od wschodnich wybrzeży Grenlandii przez załogę jakiegoś statku w 1957 roku
położyła pokotem jedenaście tysięcy Eskimosów i pociągnęła za sobą setki śmiertelnych
przypadków. Cięższe jeszcze straty, jak to ongiś przewidywał Fridtjof Nansen, przyniosła
gruźlica. Niczym średniowieczna plaga „czarnej zarazy" zwaliła się na zachodnie wybrzeża
dziesiątkując ludność, siejąc grozę. Wyniszczyła bezlitośnie całe osiedla sżybciej i
skuteczniej niż ongiś klęski Wielkiego Głodu. W Godthaab powstał wówczas pierwszy na
wyspie szpital o dwustu łóżkach.

Do niedawna jeszcze Dania przysyłała tu swych lekarzy, w ostatnim dziesięcioleciu

jednak coraz częściej pojawiają się lekarze —

background image

Grenlandczycy. Ukończywszy medycyną w Kopenhadze wracają służyć swym ziomkom
nabytą w świecie wiedzą. Dzięki nim właśnie małe odległe osiedla, do których wiedzie długi,
niebezpieczny często szlak, nie są pozbawione lekarskiej opieki.

Profesorowie politechniki czy uniwersytetu W Kopenhadze nieraz zachęcali studentów

eskimoskich, którzy wyróżniali się spośród Duńczyków sumiennością w pracy i dużymi
zdolnościami, żeby pozostali na stałe w Danii. Namawiali gorąco, z pełnym przekonaniem,
obiecywali pomoc i wróżyli im nieraz świetną naukową przyszłość. Niezmiennie jednak
słyszeli tę samą odpowiedź:

— Wracam, tam moje miejsce. Któż dopomoże naszym, jeżeli

ja zawiodę, kto zachęci młodszych do nauki?
• * *

Czy droga do uniwersytetu w Danii była dla Grenlandczyka drogą łatwą?
Duńskie elementarze, z jakich przed wieloma laty rozpoczynano naukę czytania w

szkółkach przykościelnych, zawiodły całkowicie. Do wyobraźni małego Eskimosa nie
przemawiał obrazek, na którym widniał samochód, samolot czy wielopiętrowy dom. Nie-
łatwo mu było również wytłumaczyć, co znaczą słowa: koń lub krowa. Jeszcze większe
trudności napotykali ci, co pragnęli opowiedzieć skośnookim malcom o innych krajach.
Słysząc, że stolica Danii, Kopenhaga, liczy tak wielu mieszkańców, uczeń zadawał od razu
rzeczowe pytanie: „Skąd biorą ludzie tyle fok, żeby wyżyć?" Trzeba więc było opracować
specjalne elementarze dostosowane do potrzeb i możliwości Eskimosów, początkowo
duńskie, następne w języku grenlandzkim.

Nauka opierająca się w pierwszym rzędzie na pamięci wzrokowej zaczęła przynosić

doskonałe wyniki. Chłonny umysł przyswajał sobie łatwo wiedzę, jedyną trudność stanowiły
pojęcia oderwane, a nade wszystko rachunki, matematyka.

Od stuleci Eskimosi nie posługiwali się systemem dziesiętnym, lecz uproszczonym

„piątkowym". „Jeden" — to był pierwszy palec u ręki, „pięć" — cała ręka, „sześć" —
pierwszy palec drugiej ręki. Im dalej, tym sprawa stawała się bardziej skomplikowana.

background image

„Szesnaście" — to pierwszy palec drugiej nogi, a „dwadzieścia" — cały człowiek. Z tym
osobliwym systemem łowcy grenlandzcy dawali sobie świetnie radę, dopóki cyfry nie
przekraczały kilku „całych ludzi".

Tabliczki mnożenia i dzielenia stały się zmorą trudną do opanowania, pojęciem tak

oderwanym, jak dla nas lata świetlne dzielące Ziemię od gwiazd. Uczniowie uporali się
jednak wreszcie i z tymi trudnościami, dopomogła im w tym wrodzona inteligencja i
wytrwałość, to dziedzictwo, jakie wynieśli z czasów nieustannej walki z przeciwnościami.
Jednakże i dziś niejedna młoda gospodyni eskimoska stając przed kasą w Supersamie z
pełnym koszem zakupów prosi, by przyjmować od niej pieniądze i wydawać resztę za każdy
zakupiony przedmiot oddzielnie.

Do szkół podstawowych, w których językiem wykładowym jest grenlandzki, w roku

1970 uczęszcza dziesięć tysięcy dziewcząt i chłopców. Nowoczesne metody nauczania są
przystosowane do psychiki młodzieży. W Godthaab powstała niedawno pierwsza szkoła
zawodowa; wychodzą z niej mechanicy, stolarze, elektrycy, malarze, sprzedawcy i pomoc
biurowa. Największym jednak powodzeniem cieszą się kursy sterników okrętowych,
nawigatorów i radiooperatorów okrętowych. Morze, które od tysięcy lat żywiło Eskimosów,
przyciąga ich nadal nieprzeparcie. W jedynym na wyspie liceum imienia Knuda Rasmussena
językiem wykładowym jest duński.
* * •

Duńczycy stwierdzają dzisiaj z goryczą, że wraz z rozwojem oświaty, z rozwojem

gospodarki, coraz rzadziej mieszkańcy Grenlandii mówią po duńsku, a jeżeli mówią to
niechętnie, występując najczęściej z pretensjami.

— Czemu ci z Kopenhagi otrzymują dwukrotnie większą płacę niż my? — zapytują

myśląc w pierwszym rzędzie o nauczycielach szkół podstawowych, którzy kończyli w Danii
te same co oni szkoły.

— Dlaczego — niepokoją się dalej — przyjeżdżając na Grenlandię, wasi rodacy, tacy

sami przecież jak my obywatele duńscy, nie

background image

płacą żadnych podatków? Czy słuszne jest, że wyspa nasza jest dla nich strefą wolnocłową?

— Czemu we własnym kraju jesteśmy gorzej traktowani? Czy tak być musi?
Pytań drażliwych, na jakie nikt nie chce dać odpowiedzi, jest wiele, jest ich coraz więcej,

budzą gorycz — obustronną. Duńczycy nie chcą zrozumieć, że Grenlandia nie stanowi
wyjątku, że taka jest zwykła kolej budzenia się świadomości narodowej, że w 1970 roku
ponad czterdzieści dwa tysiące Grenlandczyków, obywateli duńskich, niepodobne jest już do
tych sprzed niespełna dwudziestu lat, ufnych, bezradnych, którzy jak spłoszona zwierzyna
ratowali się ucieczką, kiedy w ciszę ich podbiegunowego osiedla wtargnął niepokój atomu.
Nie mogą także pojąć, że ci ludzie żywią głęboką urazę, głęboki żal za oddanie ich ziemi
obcym pod budowę baz wojskowych.

Apetyty Stanów Zjednoczonych na Grenlandię nie zmalały — wprost przeciwnie. Gdzież

mogliby Amerykanie znaleźć lepszy punkt strategiczny, lepszy poligon doświadczalny, bez
niczyjej kontroli? Nie brali pod uwagę, że lada moment mogą ściągnąć na spokojnych
mieszkańców wybrzeży katastrofę groźną, nieodwracalną dla życia morza i ludzi.

Owa pamiętna styczniowa noc 1968 roku mroźna była i bezwietrzna. Na czerni

wyiskrzonego ostrym blaskiem gwiazd nieba zajaśniała nagle szeroka wstęga, pulsująca
seledynową poświatą. Falując w potężnych splotach, przesuwając się do zenitu rozpostarła
się w draperię i opadała z wysoka — wydawało się, że błyszczącymi czerwienią krawędziami
lada moment dotknie martwej bieli lodu. Obok wystrzeliły zielone i pomarańczowe smugi,
szybkim ruchem pięły się w górę i zlewały w olbrzymią rozedrganą plamę, gasząc blask
gwiazd. Niebo rozgorzało barwami.
Oficer dyżurny wieży kontrolnej bazy lotniczej USA w Thule z trudem oderwał wzrok od
roztańczonych po firmamencie tajemniczych świateł, by rzucić okiem na ekran radaru. Od
dłuższej już chwili śledził nadlatujący samolot rad, że przerwie ciążącą samo-

background image

tność podbiegunowej nocy. Wiedział, że superfortece typu B-52 strategicznego lotnictwa
dzień i noc krążą bez przerwy na szlakach powietrznych Arktyki w każdej chwili gotowe na
rozkaz dowództwa skierować się nad wyznaczone obiekty i zrzucić tam swój śmiercionośny
ładunek. Nigdy dotąd jednak maszyny te nie lądowały na Grenlandii. Czyżby jakaś zmiana?

Niemal instynktownie przesunął jedną z wielu dźwigni na pulpicie. W gęstą ciemność

nocy wdarły się smugi reflektorów, wzdłuż betonowych pasów lotniska rozbłysły przyjaźnie
setki świateł zachęcając do lądowania. Z wieży kontrolnej można już było gołym okiem
dostrzec nadlatującą maszynę. Tonący dotąd w ciemności kadłub rozbłysł raptownie, jakby
we wnętrzu zapłonęły wszystkie światła. Rozjarzona plama pędziła wprost na zmartwiałego z
przerażenia oficera. Rosła w oczach, pęczniała, przesłaniała niebo. I w jednym mgnieniu oka
rozprysła się, wybuchła w gigantyczną chmurę purpury, łuną pożaru zalewając biel
przybrzeżnych to- rosów.

Na ułamek sekundy w niesamowitej poświacie zalśniły kopuły otwierających się

spadochronów. Chmura opadała ciężko, ciągnąc za sobą jak kometę wielki pulsujący
płomieniem ogon. Głuchy huk wybuchu przetoczył się po lodowcu, powtarzany tysiącznym
echem, nim wreszcie zamarł. Czerń nocy pochłonęła znów świat, jakby się nic nie
wydarzyło, jakby to, co się stało, było tylko koszmarnym przywidzeniem. Przez podłogę i
ściany wieży kontrolnej przebiegł ledwie wyczuwalny wstrząs. „Trzydzieści ton runęło na
lód" — przebiegło przez głowę przerażonemu oficerowi.

Ciszę uśpionej nocy rozdarł przeciągły bas syren. Wysokim tonem zajęczały buczki,

rozbrzęczały się dzwonki.

— Alarm!

— Alarm atomowy!
Tak, alarm atomowy — tym razem nie ćwiczebny. Cztery bomby wodorowe, niesione jak
zawsze przez superfortecę B-52, razem z płonącą maszyną runęły na lód Zatoki Melville'a.
W warkocie silników błyskawicznie poderwały się z bazy helikoptery. Kolumna specjalnych
pojazdów ruszyła w chrzęście gąsienic na miejsce katastrofy odległe zaledwie o dziesięć
kilome-

background image

trów od bazy lotniczej. Za nią sunęły pośpiesznie wozy strażackie, sanitarki, spychacze,
dźwigi.

Syreny nieprzerwanym głosem wyły wciąż na trwogę. Morze płomieni huczało

wytryskując pod samo niebo olbrzymimi gejzerami iskier. Tysiące litrów benzyny szeroko
rozlanej po lodowej tafli wokół bezładnie poskręcanej masy stali i aluminium płonęło
niebieskim ogniem tak jasnym, jakby płonął lód.

Żołnierze pośpiesznie wysypywali się z helikopterów, z wozów Strażackich. W

błyszczących kombinezonach i wielkich skafandrach na głowie do złudzenia przypominali
lądujących na Księżycu selenautów. Osłaniając się azbestowymi tarczami zarzucali na
płonący stos długie stalowe haki. Windy i podnośniki rozrywały, odciągały na boki rozpalone
do białości porwane blachy poszycia, potrzaskane potęgą uderzenia silniki, płaty skrzydeł i
sterów. Inne ekipy uzbrojone w liczniki Geigera poszukiwały śmiercionośnych ładunków.
Lecąc na niewielkiej wysokości helikoptery, blaskiem reflektorów rozświetlając teren
katastrofy, potęgowały grozę.

Pięciu ludzi z superfortecy B-52 lądowało szczęśliwie na spadochronach w niewielkiej

odległości od miejsca katastrofy. Poparzone zwłoki drugiego pilota odkryto zaklinowane
głęboko w gąszczu przybrzeżnych torosów. Jego spadochron zawiódł. Ostatniego, siódmego
członka załogi samolotu po kilku dopiero godzinach niełatwych w ciemności poszukiwań
znalazła załoga helikoptera daleko od płonącej maszyny. Ciężko rannego nie zdążył na
szczęście dobić pięćdziesięciostopniowy mróz.

Trzy bomby wodorowe leżały na powierzchni lodu w pobliżu płonącej superfortecy.

Czwarta przedziurawiła dwumetrowej grubości krę Zatoki Melville'a i... utonęła.

Na jakiej głębokości? Czy przebijając lód nie doznała uszkodzeń, ńie pękła pod wpływem

ciśnienia? Jeżeli tak — jaki obszar został skażony śmiercionośnym promieniowaniem? Wody
zatoki, wybrzeża, zwierzęta morskie, ryby, plankton? Z jaką szybkością rozszerzać się będzie
ta zaraza, co zabija bezpowrotnie? Czy w mrokach nocy udało się Amerykanom odnaleźć
wreszcie złowieszczy ładunek i wydobyć go z morza?

Na to pytanie Grenlandczycy nie otrzymali odpowiedzi.

background image

Część czwarta
O NIEKTÓRYCH ZWIERZĘTACH MROŹNYCH LĄDÓW I MÓRZ

background image

ODWAŻNY JAK LEMING
„...Zaskoczony, szarpnąłem gwałtownie uprząż. Rozpędzony na skłonie wzgórza zaprzęg
znieruchomiał. Psy ciężko dysząc chwytały wiatr uniesionymi pyskami, węszyły
niespokojnie. Nie czując niedźwiedzia jedne po drugich odwracały głowy i wlepiały we mnie
pytające, pełne wyrzutu spojrzenia. Stałem jak urzeczony, nie dowierzając własnym oczom.
Zamiast spowitego w śnieg obszaru, jaki spodziewałem się zobaczyć z przełęczy, zamiast
tego morza bieli, do jakiego nawykł wzrok, ujrzałem przepyszny barwny kobierzec, który
nierównymi grzędami wznosił się i opadał jak fala przyboju. Wielkie plamy od jasnego
seledynu poprzez brąz i rdzę do ciemnooliwkowych odcieni rozłożyły się tu jak na olbrzy-
miej palecie rozrzutnego mistrza, tu i ówdzie przetykane misternie fioletem, czerwienią, a
miejscami pozłacane jaskrawym szafranem."

Po pierwszym w życiu zimowaniu na Grenlandii w Station Nord młody elektronik nie

spodziewał się tu podobnej orgii kolorów. Psy szarpały niespokojnie uprzęż, a on wciąż stał
jak urzeczony, nie mogąc nasycić oczu odwykłych od takiego bogactwa barw.

Czerwcowy krajobraz pod 81° szerokości północnej na Ziemi Peary'ego nieraz już

oszałamiał bardziej niż on doświadczonych polarników. Nigdzie na świecie wiosna nie
przynosi podobnego wybuchu kwitnienia, tak błyskawicznego, jak na podbiegunowej
tundrze. Nigdzie roślinność nie musi tak się śpieszyć, popędzana, przynaglana
dwudziestoczterogodzinnym światłem dnia polarnego.

Rodzicami tundry, obszarów polarnych leżących daleko poza strefą lasów, były ongiś

lodowiec i mróz. W ciągu długich tysiącleci pełzła wiernie tropem cofających się na północ
miliardów

background image

ton białego, szklistego minerału, obejmując po nich w posiadanie wyżarte, pustynne obszary.
Ponure to było dziedzictwo. Zorane olbrzymimi lejami wyrw, wybrzuszone spiętrzeniami
nagich wzgórz, powleczone siecią martwych jeziorek i mokradeł zatrzymywanych na
skorupie nigdy nie rozmarzającej ziemi, gdzieniegdzie usiane potężnymi usypiskami moren
skalnych — śladami gigantycznych zmagań przyrody.

Wiele wieków minęło, nim w szczelinach skalnych zaczerniły się pierwsze wątłe, ubogie

niteczki mchów i porostów. Niesione wichrami z innych kontynentów, nasionka długo
przystosowywały się do niezwykle ciężkich arktycznych warunków, nim wreszcie wypuściły
nieśmiałe kiełki.

Nieprawdopodobna jest siła życia. Dzisiaj na Grenlandii biologowie naliczyli ponad

pięćset gatunków roślin kwitnących, przy czym dwadzieścia rośnie tylko na wyspie —
pozostałość sprzed miliona lat, z okresu wielkiego oblodzenia. O przetrwanie świat roślinny
musiał walczyć równie zażarcie, z równym uporem, jak zwierzęta polarne i jak Eskimosi. Nie
chłód, nie kąśliwe podmuchy mroźnego wiatru, nie brak żyznej pozbawionej związków azotu
gleby były i są najbardziej zaciętym wrogiem arktycznej flory. Rośliny Dalekiej Północy
najdotkliwiej cierpią — choć wydaje się to paradoksem — na brak wilgoci. Podobnie jak ich
siostry ze spieczonych słońcem piaskowych pustyń Dalekiego Południa.

Żyjąc w bliskim sąsiedztwie około trzech milionów kilometrów sześciennych wody

zakutej w lód — mają jej pod dostatkiem tylko w ciągu krótkiego polarnego lata. Stąd to
niewiarygodnie szybkie przebudzenie z zimowego snu, ten gorączkowy pośpiech.

W końcu maja tarcza słoneczna bez przerwy krąży ponad horyzontem, przygrzewa dzień

i noc, zdziera z ziemi jednostajną biel. Cóż, kiedy uwolniona z pęt mrozu życiodajna woda
przenika na głębokość kilkudziesięciu zaledwie centymetrów i zatrzymuje się na
stwardniałej, przemarzniętej od setek stuleci glebie, a w zetknięciu z nią sama powoli zastyga
w lód.

Na niewielkich skrawkach obnażonego, ledwie rozmiękłego gruntu pierwsze pojawiają

się brunatne mchy i porosty, podstawa życia tundry. Później rozkwitają wokół nich
różnobarwne kępy skalnicy. Jaskier lodnikowy walczy z arktycznym makiem i reni

background image

ferowym chrobotkiem o palmę pierwszeństwa w bogactwie odcieni. Różanecznik lapoóski, o
czerwonych listkach i jaskrawszych od nich kwiatach, wyrasta w pobliżu kolonii
jasnofioletowych dzwonków, wrzosowisk i krzaków jagód. Na mokradłach wśród traw
srebrzy się wełnianka i zieleni obficie turzyca.

Po miesiącu cała tundra rozkwita bujnie jak pod upalnym niebem tropików. Arktyczne

kwiaty mają krótki żywot i pozbawione są zapachu, jakby uparta walka o życie i ten
niespodziewany przepych barw, jakie przybierają, by znęcić roje owadów, wyczerpały całą
ich energię.

Korzenie już w lipcu nie znajdują w glebie dostatecznej ilości wody. Kończy się więc

szaleńczy zryw tundry i gdyby nie wilgoć mglistych oparów, wszystkie rośliny musiałyby
zginąć. Jednakże masy chłodnego powietrza napływającego nieustannie znad morza w
zetknięciu z rozgrzaną ziemią przybrzeżnych pasów tundry tworzą przesycone wilgocią
chmury.

Krótkie arktyczne lato, skąpa ilość wody i występujące dość często przymrozki nie

pozwalają roślinie na normalny żywot: na kiełkowanie, pączkowanie, na rozkwit i
dojrzewanie owoców w ciągu jednego sezonu. Różnych sposobów chwyta się jednak matka-
przyroda i różne rozwiązuje trudności, by zapewnić ciągłość życia.

„...Długo wędrowałem po zalanej słońcem tundrze, z przyjemnością oddychałem

mroźnym krystalicznym powietrzem. Biała była jeszcze, skuta mrozem. Nie zwracałem
uwagi, zajęty myślami, na skrzyp pod obuwiem, na suchy trzask pękających tafli zlodo-
waciałego śniegu. Uwagę moją zwrócił raptem soczysty pęd wyglądający spośród
pokruszonych bryłek lodu. Zaciekawiony uniosłem przezroczystą tafelkę i mało nie
krzyknąłem ze zdumienia — krzewiła się pod nią jasna, bujna zieleń młodych porostów,
ubarwiona kilkoma drobnymi kwiatuszkami skalnicy i mnóstwem pączków. Imponująca była
ta arktyczna szklarnia, w której roślinność kpiła wyraźnie z mrozu. A przecież na odkrytej
przestrzeni wiosenne słońce nie zżarło jeszcze śniegu, nie pobudziło do życia zeschłych
kępek mchów."

Zaciekawiony biolog, nie namyślając się, wsunął jeden termis- tor do śnieżnej cieplarni, a

drugi zawiesił o metr nad powie

background image

rzchnią ziemi. W przeciągu kilku minut otrzymał przekonującą odpowiedź. Na dworze
panoszył się osiemnastostopniowy mróz, podczas gdy pod śniegiem panował istny upał:
osiem stopni powyżej zera.

Nie wszystkim jednak roślinom tundry udaje się oszukać porę roku, ogromna większość

wystawiona na siarczyste mrozy, a co gorsza na ostre podmuchy wiatru, potrzebuje dwu, a
nawet czasem kilku lat, żeby dojrzeć i owocować. Wieloletnia roślina każdego lata wypełnia
więc tylko część pełnego procesu rozwoju, potem zapada w zimowy sen, z którego obudzi ją
do życia następna wiosna. Wiele odmian zamiast czekać, aż dojrzeją nasiona, rozmnaża się tu
przez wegetację z pączków ukrytych pod ziemią. Niech tylko przygrzeją pierwsze promienie
słońca, a pąk rozkwita i owocuje.

Skarlałe drzewka, przywarte ciasno do ziemi, podobnie jak reszta roślinności wczepiają

się kurczowo w każdą rozpadlinę skały, w każdy skrawek gleby. Nie wyrosły wysoko na
nieprzyjaznym gruncie. Nasza poczciwa wierzba na północy Grenlandii sięga do pół łydki, a
jej pień nie ma więcej jak dwa do trzech centymetrów grubości. Jeden z nich, obejrzany
starannie pod mikroskopem, liczył czterysta słojów. Wiele zim i wiele wiosen musiała
przeżyć staruszka, żeby uzyskać wzrost parunastu czy parudziesięciu centymetrów. W
klimacie umiarkowanym czterystuletni dąb liczyłby trzydzieści do czterdziestu metrów
wysokości i kilku ludzi musiałoby się wziąć za ręce, żeby go objąć.

W zagajnikach skarlałych wierzb grzyby prawdziwki i pieczarki normalnej wielkości

wydają się olbrzymami. Łatwo je znaleźć wśród wrzosowisk.

Im dalej na południe wyspy, tym flora staje się bogatsza. W okolicach przylądka Farvel,

w zacisznych dolinach z dala od wybrzeży morskich, wierzba, olcha, brzoza — o pniach
powykręcanych, przygiętych do ziemi — dochodzą do wysokości trzech, czasem nawet
czterech metrów. Krzewią się zazwyczaj na niewielkich przestrzeniach kilkuset zaledwie
metrów kwadratowych i wcale nie przypominają drzew strefy umiarkowanej.

Niewiele miejsca pozostawia roślinności martwy pancerz lądolodu wypełniający

dziewięćdziesiąt procent powierzchni Grenlan

background image

dii. Tylko na południu .czoło lodowca cofnęło się o ponad dwieście kilometrów od brzegów
oceanu i tu najbujniej kwitną łąki, a nawet rozwija się hodowla. Z wolna, stopniowo, bogata
zieleń przechodzi w tundrę, która wąskim pasem pooiętym fiordami i językami lodowoów
-ciągnie się wzdłuż zachodnich wybrzeży po zatokę Diseo.

Drugi większy, ale ;uboższy obszar tundry leży na przeciwległym krańcu, na północno-

wschodnich brzegach wyspy. Wszędzie tam, gdzie ziemia nie jest skuta białym pancerzem,
gdzie spod lodu wynurza się skała, najmniejszych .szczelin na stromych zboczach czepiają
się uparcie kępki mehów d porostów. Nawet rozta- jałe wiosną płaty śniegu przybierają
czasami czerwonawą barwę •od pokrywających je milionów mikroskopijnych
jednokomórkowych roślinek.

Osaczeni Wielkim Chłodem na największej wyspie ziemskiego globu to nie .tylko

ludzie, nie iylko .zwierzęta, ale i ten ubożuchny świat roślin. On także w ciągu tysiącleci
walczył zajadle o [przetrwanie i przetrwa jeszcze wieki, jeżeli człowiek ery atomu nie
.zakłóci równowagi przyrody, nie złamie jej odwiecznych praw, bezmyślnie zatruwając
ziemię, wodę i powietrze produktami chemicznymi! promieniotwórczymi odpadami.
* * •

...Głuche -dudnienie .daleko niosło się po przemarzniętej tundrze, narastało w jednostajny

pomruk, jakby zwaliły się do morza równocześnie dziesiątki ajsbergów. Nad zbitą masą
płowych stłoczonych ciał krzewił się rosochaty las, rozkołysany jak gałęzie podczas burzy.
W stuku racic i trzasku zderzających się rogów potężna fala zwierząt płynęła szeroką na
siedemdziesiąt kilometrów rzeką. Jedną dobę, drugą, trzecią. I tak bez przerwy w ciągu jede-
nastu dni.

O takiej migracji najszybszego zwierzęcia Arktyki, karibUi opowiadali jeszcze przed

pięćdziesięciu laty Eskimosi i traperzy. O odwiecznych ciągach z zalesionych obszarów
Kanady ku brzegom Północnego Oceanu Lodowatego, o szczęśliwych czasach, kiedy nie
brakowało im ani mięsa, ani skór na namioty, na odzież, kiedy

background image

niezmiennie co roku tymi samymi szlakami przechodziło kilkanaście milionów zwierząt. Ale
zamierzchła to i bezpowrotna przeszłość.

Uboga tundra Grenlandii nigdy nie mogła wyżywić tak-olbrzymich stad karibu. Było ich

jednak ongiś sporo na wschodnich, i zachodnich wybrzeżach. Na wschodzie wyginęły
przetrzebione przez dwu okrutnych wrogów: człowieka i wilka. Na wybrzeżach zachodnich
stało się inaczej.

Wiosna roku 1900 przyszła tam łagodna i wyjątkowo wczesna. W przezroczystym

powietrzu dźwięczał krzyk powracającego ptactwa, niebo wymiecione było z chmur, słońce
przygrzewało mocno, szybko obnażając ze śniegu wielkie połacie tundry, niby złocistym
dywanem pokryte zbitą masą chrobotka reniferowego. Pasły się tu spokojnie, powoli
przeżuwając młode pędy ulubionego porostu, tysiące, dziesiątki tysięcy karibu.

Katastrofa przyszła niespodziewanie. Z bezchmurnego wydawało się nieba lunął deszcz.

Ulewny, tropikalny, jakby nagle poszły do ataku całe armie chmur. Szła fala za falą, tłukła,
chłostała mokrymi strugami i dotknąwszy przemarzniętej ziemi ścinała się błyskawicznie w
gruby lodowaty pancerz. Daremnie przemokłe tą nie znaną wilgocią, nieszczęsne karibu kuły
twardą szklistą pokrywę wielkimi racicami. Nic nie było w stanie jej przebić. Przyroda
wydała na zwierzęta wyrok bezlitosny i nieodwołalny. Tamtej wiosny wyginęły z głodu
dziesiątki tysięcy karibu. I nigdy już więcej na Grenlandii ich stada nie osiągnęły dawnej
świetności,

Dzisiaj na zdjęciach lotniczych północno-zachodniej tundry można z trudem doliczyć się

tysiąca, najwyżej półtora tysiąca karibu.

Świat zwierzęcy Grenlandii istnieje dzięki tundrze.
Żywi ona nie tylko stada karibu i wołów piżmowych, nie tylko chmary ptactwa i

owadów, ale także liczną rodzinę lisów polarnych, białych i błękitnych, królików, zajęcy,
gronostajów i najmniejsze z arktycznych zwierząt, leminga, z rodziny norników, który
zasłynął z dziwnych obyczajów.

background image

Jest niepozorny, niewiele większy od szczura, przypomina naszego górskiego, świstaka,

oglądanego jakby przez szkło zmniejszające. Latem trudno go wypatrzeć w tundrze wśród
odłamów skalnych, mchów i porostów — przybiera ich barwą brązowosza- rawą. Zimą gęste,
płowe futerko zlewałoby się z bielą śniegu, gdyby nie ciemne plamy na łebku i grzbiecie.

Leming, podobnie jak jego bracia w tundrach Północnej Arktyki i Euroazji, wielu ma

wrogów na ziemi i w powietrzu. Czujny, ostrożny, rzadko kiedy przebywa na otwartej
przestrzeni. Na łowy wychodzi najczęściej o zmroku, kiedy nikt prócz sowy śnieżnej nie
wyrządzi mu krzywdy. Zaatakowany, śmiało stawia czoła olbrzymom, jakie go napadają.
Parska niczym rozzłoszczony kot, pluje, obnaża drobne, ostre kły gryzonia, drapie mocnymi
pazurami. Jest tak groźny, że dużo większe od niego zwierzęta, jak lis czy wilk, wolą nieraz
zrezygnować ze zdobyczy.

Czupurne zwierzątko nie cofnie się przed nikim i niczym, walczy zaciekle do upadłego,

zwycięża lub ginie. Wśród Eskimosów Grenlandii utarło się ongiś powiedzenie, które
przynosi mu zaszczyt: „odważny jak leming".

Latem niemal każdy metr kwadratowy tundry jest poorany, pełen dziur i norek. Mocne,

długie pazury przednich łapek pozwalają zwierzątku drążyć misterne korytarze, do których
wejście zamaskowane jest przezornie mchem, kamykami i kępkami porostu. Wnętrze
gniazda, schludne i świetnie zaplanowane, do złudzenia przypomina ludzkie mieszkania: w
każdej „izbie" podłoga czysto wymieciona, posłania wymoszczone mchem, trawą, zeschłymi
listkami, piórkami ptaków, a nierzadko puszystą wełną wołów piżmowych, którą wiatr
roznosi po tundrze. „Cichy kącik" urządza sobie zwierzątko zazwyczaj na zewnątrz;
niektórzy zoologowie twierdzą, że każdy leming korzysta z własnej ubikacji.

Na zimowy okres między palcami przednich łap wyrasta mu mocny pazur, który pomaga

w rozgrzebywaniu twardego śniegu. Wiosną, niepotrzebny, znika.

Przed zapadnięciem polarnej nocy zapobiegliwy i gospodarny najmniejszy mieszkaniec

tundry pracowicie gromadzi zapasy: mech, porosty, owady, gałązki, owoce polarnej
brusznicy i korę

background image

.skarlałych brzózek. Wciąga do swego -gniazda oo się tylko da, bo ^nigdy nie wiadomo, jak
długo potrwają mrozy".

Małe przychodzą na świat dwa razy ;do roku po trzy, cztery, w każdym miocie i

pokolenie za pokoleniem osiedla -się w pobliżu j-odzioów, drążąc w ziemi -własne norki i
gromadząc własne zapasy.

Nadchodzą jednak dziwne lata, -co cztery, pięć, czasem co dziesięć, podczas których

normalny cykl życia .zostaje .zakłócony. .Do dziś dnia nauka nie znajduje wytłumaczenia
tego wybuchu płodności, który jak plaga spada na leminga! Trzydzieści do czterdziestu
malców przybywa w jednej rodzinie i rozpoczyna się męka. Młode dojrzewają
nadspodziewanie szybko i zaczynają rozmnażać się znacznie wcześniej niż zwykle. Jest im
ciasno, coraz ciaśniej, nie ma mięjsca na nowe gniazda, zapasów brak, brak żywności.

Spokojne, przyjazne .zwierzątka, które dotąd wspomagały się nawzajem, stają się

swarliwe, "kłócą się i gryzą bez powodu, podrażnione skaczą sobie do oczu, krążą po
zatłoczonych korytarzach, po tundrze, gorączkowo, bez celu, stając się łatwym łupem dra-
pieżców.

A kiedy słońce podnosi się nad horyzontem, kiedy tundra budzi się do życia, zamiast

cieszyć -się młodymi pędami roślin lemingi nieoczekiwanie, wszystkie naraz rozpoczynają
szaleńczy marsz. Na rozkaz jakichś nieznanych, nieubłaganych sił przyrody opuszczają
Todzinne gniazda, młode i stare, silne i słabe, i rzucają się do ucieczki. Jak strużki wody
wyciekają ze swych norek, łączą się w większe gromady, biegną na -oślep, przed siebie,
wszystkie w jednym kierunku. Będą go utrzymywać z żelazną konsekwencją, skądkoiwiek
by -nie szły. Nic nie jest w stanie zmienić raz obranerj strony świata. Cel, do jakiego zdążają
w jakimś obłąkańczym pędzie, jest -niezmiennie jeden —-morze.

Suną zbitą masą, szeroką na dziesiątki kilometrów ławą. Jest ich wciąż więcej —tysiące,

dziesiątki tysięcy, miliony. Brunatny kobierzec rozedrganych w biegu ciał pokrywa całe
obszary jakby lawa czynnego wulkanu. Zalewają tundrę. Nie zatrzyma ich strumień ani
łożysko rzeki. One, które zazwyczaj boją się wody, skaczą -teraz do niej bez pamięci, walczą
zajadle z prądem i wirami. Wiele ich ginie, ale le, które przedostają się na przeciwległy
brzeg, po krótkim odpoczynku ruszają niezmiennie naprzód. Jak szarań

background image

cza niszczą wszystko, co napotkają na swej drodze, czego mogą dosięgnąć, schrupać,
pozostawiając po sobie ogołocone obszary, tłoczą się i gryzą nawzajem, gnane wciąż naprzód
nieznanym rozkazem.

W tych dziwnych „łemingowych latach" wszyscy drapieżni wrogowie małego gryzonia:

lisy, gronostaje, sowy śnieżne, rozmnażają się jak nigdy, jakby wiedziały, że czeka je łatwy
żer, że bez trudu wykarmią potomstwo. Zgraje wilków również nie gardzą tym ruchomym
kłębowiskiem drobnych ciałek, pozostawiającym na swej drodze pojedyncze sztuki, co nie
wytrzymały trudów.

Traperzy, którzy ongiś trudnili się skupem skórek lisów polarnych od łowców

eskimoskich, pierwsi zwrócili uwagę na współzależność lat łemingowych ze szczytowymi
połowami piękniejszych niż zwykle zwierząt futerkowych.

Obłędny marsz lemingów trwa. Płochliwe zazwyczaj, unikające człowieka, jak oszalałe

wpadają teraz do ludzkich domostw, przetaczają się przez miasta i miasteczka, zalewają
ulice, drążą korytarze podziemne.

W 1823 roku wtargnęły do Harnasand w północnej Norwegii, skąd nie cofnęły się

masakrowane przez przerażoną ludność. Dotarły nawet dó Oslo, wdzierały się na schody
Parlamentu, do mieszkań na piętra. Parły naprzód w zbiorowej histerii. Kierunek? Zawsze ten
sam — morze, które staje się w końcu ich zgubą.

Ostatnią wielką wędrówkę lemingów zanotowano przed dwudziestu laty. Od tego czasu

obłęd wydaje się przygasać, emigrują ku morzu tylko mniejsze stada.

Doświadczeni polarnicy w Arktyce i mieszkańcy północnej Skandynawii uprzedzają

turystów, podróżujących autem podczas migracji lemingów, żeby zatrzymywali maszyny,
zasuwali szczelnie szyby i czekali, póki nie przetoczy się po nich fala skłębionych ciał.

Po latach migracji przychodzą znów lata spokoju, przywracają w gniazdach lemingów

porządek, ład, czystość. I znów zwierzątka krzątają się skrzętnie, zapobiegliwie gromadzą
zapasy, wyściełają na zimę trawą i porostami ścianki swych domostw, wychowują małe.

Wiele stronic zapisano usiłując wytłumaczyć niezwykłe obyczaje

background image

łagodnego zwierzątka, które raptem zmienia się w furię podczas obłędnego marszu ku
zagładzie. Nikt nie znalazł dotąd zadowalającej odpowiedzi. Czy to pełne spiżarnie,
dostatnie, wygodne życie w zagospodarowanym gnieździe powodują wzrost płodności, a ten
z kolei — lęk przed głodem i samobójczą ucieczkę? Czy działają tu może jakieś nieznane,
masowe zaburzenia hormonalne? A może... plamy na Słońcu?

Lądując na Księżycu, marzeniami sięgając po Marsa, człowiek wciąż jeszcze tak mało

wie o matce-Ziemi! I tak mało czyni, by wiedzieć więcej...

background image

TEN, CO USZEDŁ Z KRAINY CIENI
Wełna jego jest nieporównanie cieplejsza niż wełna kozy an- gorskiej, delikatniejsza i
bardziej puszysta niż osławiony kaszmir. Utkany z niej materiał, lekki niczym edredonowy
puch, nie kurczy się we wrzątku, można go łatwo farbować".

„Gdzie znaleźć tę cudowną przędzę?" — pytają ciekawi i milkną słysząc odpowiedź: —

„Daleko, na północnym krańcu świata, na podbiegunowej tundrze."

Starodawne legendy eskimoskie nieraz wspominają o wielkim kosmatym potworze z

trzepoczącą na wietrze siwą od szronu brodą, który niczym ruchomy masyw skalny
znienacka jawił się w zadymce i nikł jak cień, nim łowcy zdołali go dopaść.

W zamierzchłych praczasach epoki kamiennej człowiek utrwalał jego wizerunek na

ścianach pieczar — poczynając od Pirenejów, poprzez kontynenty Europy, Azji i Ameryki,
po Zatokę Meksykańską. Dziwaczny kudłaty stwór, nazwany później wołem piżmowym,
wędrował wówczas wraz z olbrzymim mamutem i owłosionym nosorożcem. Te ostatnie od
dawien dawna przeniosły się bezpowrotnie w krainę cieni, o ich obyczajach mówią już tylko
zachowane w lodzie szczątki. Znikł także z kontynentów Europy i Azji wół piżmowy. Uszedł
na wybrzeże północnej Grenlandii i Archipelagu Wysp Kanadyjskich w ślad za cofającymi
się lodowcami.

Ze wszystkich zwierząt zamierzchłych epok, znanych dzisiaj jedynie z wykopalisk, on

jeden tylko przetrwał — żywy zabytek pradziejów.

Nie zmienionym od tysiącleci majestatycznym wyglądem przypomina nam swojskiego

żubra, Indianom — bizona. Bardziej masywny, z barkiem rozrosłym nadmiernie, jakby
wyciosanym w ka

background image

zwierza.

Ciemnobrązowa z rudawym połyskiem sierść o wyjątkowo długim włosie, dochodzącym

do sześćdziesięciu centymetrów, zwisa mu z grzbietu i boków do ziemi, pokrywając jak
płaszczem krępy, przysadzisty tułów, wagi pół tony. Najwprawniejsźe oko nie dojrzy pod nią
grubej warstwy ciepłej, delikatnej wełny.

Zimą ta podwójna odzież stanowi świetną izolację, nie pozwala uronić ani odrobiny

ciepła. Latem wół piżmowy zrzuca drogocenny puch, a szorstkie zwierzchnie owłosienie nie
dopuszcza do skóry niezliczonych chmar kąśliwych komarów, które są w tundrze prawdziwą
plagą.

Wół piżmowy (Ovibos moschatus), zwany w Arktyce mus- koxem, wiele kłopotu sprawił

zoologom, którzy długo zastanawiali się, jak i gdzie go należy zaklasyfikować — do bydła
rogatego czy do owiec. Nadali mu przydomek „piżmowy" ze względu na gruczoł, który
wydziela ostry zapach piżma w czasie weselnych godów.

Ovibos moschatus nie jest wędrowcem polarnych szlaków jak karibu czy biały

niedźwiedź. Ociężały, powolny, nikomu nie wadzi, przywiązuje się do miejsca, jakie sobie
raz wybrał. Trawożer- ny, przywykł do skąpych mchów, porostów, do młodych pędów i
pączków roślin arktycznej tundry. Krótkie, mocne kończyny, uzbrojone w twarde jak metal
racice, z łatwością wykruszają stwardniały śnieg czy lód pastwisk. Nieomylny instynkt
podpowiada zwierzęciu, gdzie je odnaleźć.

Kiedy spada na ziemię cisza polarnej nocy, kiedy zadymka miecie kurzawą, kiedy sroży

się ponad pięćdziesięciostopniowy mróz, wół piżmowy nie szuka schronienia pod śniegiem
ani w zacisznych, dolinach. Chroniony przed chłodem lepiej niż inne zwierzęta,
mieniu i przygniatającym swym ciężarem resztę tułowia, bardziej na pozór groźny.
Przestanie się go jednak lękać każdy, kto zobaczy łagodne spojrzenie wielkich brązowych
oczu, ledwo widocznych Spod nawisów sierści.

„...Wzrok miał dziki, ślepia jego ciskały iskry" — opowiadały eskimoskie legendy.

Zamierzchłe dzieje polowań praprzodków, ubarwione fantazją kolejnych pokoleń, z których
każde dorzucało coś od siebie, tworzyły coraz groźniejszy obraz tajemniczego

background image

wspina się wytrwale na strome, o miotane wichurą -stoki górskie, z których pęd powietrza
zwiewa biały całun ułatwiając odnalezienie skąpego pożywienia. Wiosną schodzi z przełęczy
niżej, by odpaść się soczystą zielenią po zimowym poście. Liniejąc rozsiewa hojnie po całej
tundrze kłaki wełnianego puchu, ąuwiut, który Eskimosi skrzętnie zbierają i wykładają nim
obuwie.

Wieki całe przystosowały to wspaniałe zwierzę do panowania nad tundrą, a zarazem do

walki z jedynym ongiś wrogiem, zaciętym, gotowym zawsze do napaści wilkiem. Chytrym,
podstępnym, okrutnym, wiecznie wygłodniałym. Całymi stadami wychudły szary drapieżca
ciągnie ślad w ślad za muskoxem wyczekując tylko sposobnej do napaści chwili. Jego
przeciągłe skomlenie, dobiegające poprzez śnieżną -zamieć, budzi paniczny łęk w świecie
Arktyki, -zapowiada atak. Muskoxy ile widzą, ale słuch mają doskonały, ostrzega ich nawet
we śnie na postoju. -Posępne, dalekie wilcze wyzwanie bojowe budzi niepokój patrolujących
dzień i noc byków. Stado wybudza się błyskawicznie i zbija karnie w regularny czworobok,
ciasno ieb przy łbie, bark przy barku, w środku tej obronnej twierdzy zamykając cielęta i
krowy.

Wilcza zgraja zbliża się pomału, zatrzymuje w dużej odległości. Pomykające cienie to

zbliżają się, to oddalają znikając w ciemnościach, by znów wrócić. -Dziesiątki razy
powtarzając nużący manewr okrążania, grają na zwłokę, na wyczerpanie osaczonych. Nigdy
nie odważą się rzucić w pojedynkę, wiedzą, że jeden cios wielkich, płaskich, ale ostro
zakończonych rogów może je przebić na wylot, wiedzą, że jeszcze groźniejszą bronią
muskoxa są jego wielkie kopyta, które celnym uderzeniem przetrącają kręgosłup, wgniatają
w śnieg, tratują, miażdżą. Ale głód dyktuje swe nieubłagane prawa, każe zapomnieć o
niebezpieczeństwie. Okrążają więc czworobok niezdarnych ciężkich muskoxów i zadają cios
po ciosie błyskawicznie, znienacka, żeby wprowadzić zamęt i wykruszyć twierdzę. Jeżeli
zgraja zdoła zaskoczyć rozproszone w tundrze stado, woły piżmowe ustawiają się po dwa,
zadami do siebie. Samotny szuka oparcia w skalnej ścianie lub jakimś wzgórku, ale los jego
bywa zazwyczaj przesądzony, nie uniknie śmiem.

Drugim nie mniej okrutnym wrogiem króla tundry stał się człowiek. Dla uczestników

wypraw polarnych i dla traperów to

background image

ogromne, masywne cielsko stanowiło znakomitą rezerwę smacznego mięsa, pożywnego
zarówno dla ludzi, jak dla psów.

Ten przeciwnik stał się po stokroć groźniejszym dla wołu piżmowego, który ślepo

stosował odwieczny system obrony. Wypracowany przez niezliczone pokolenia w ciągu
stuleci, a może tysiącleci, zawiódł tragicznie w zetknięciu z bronią palną, ze współczesnym
człowiekiem. Matka przyroda nie podszepnęła swemu kosmatemu synowi innych sposobów
obrony lub walki — ani ucieczki, ani szarży na wroga. Nie nakazała mu bać się woni prochu
ani świstu kuli, wydała bezbronnego na pastwę ludzi.

Cóż czyni muskox zaskoczony przez dwunożnego nieprzyjaciela? Pochyla nisko wielki

łeb, ze ślepym uporem wystawia rogi w pozycji obronnej i czeka. Gdy atak przychodzi w
huku wystrzałów, gdy pada pierwsza rażona kulą ofiara, czworobok nie rozpierzcha się, ale
zaciska szeregi nad poległymi- Czegóż trzeba więcej, żeby wszystkie wybić po kolei?

„...Nie mogę polować na nie z bronią w ręku — pisał Knud Ra- smussen. — Nie mogę

patrzeć, z jakim heroicznym stoicyzmem te spokojne zwierzęta jak barany dają się co do nogi
wybijać, nie mogę pojąć, że zetknięcie z morderczą bronią nie nauczyło ich niczego.
Próbowałem ustrzelić tylko jednego byka po to, żeby samemu nie zdechnąć z głodu, bo od
wielu tygodni żywiliśmy się tylko mięsem wychudłych królików lub przygodnie
schwytanego ptaka. Te trzysta, czterysta kilogramów wystarczyłoby na długo i dla nas, i dla
psów. Cóż, kiedy ocalałe zwierzęta osłaniały zawsze tego, co padł. Nadaremnie czekałem.
Nie odchodziły, jakby go chciały bronić do ostatka. Same na tym, nieszczęsne, tracą. Wybija
się je jednego po drugim, bez potrzeby. To gorzej niż jatka... Raz jeden udało mi się
zobaczyć muskoxa rozpędzonego, szarżującego na wilka. Widok imponujący. Pędzi ciężko
jak olbrzymi wóz pancerny. Ziemia drży i jęczy pod kopytami, kamienie i żwir rozpryskują
się na wszystkie strony, powietrze wydaje się być przesycone jego wściekłością... Nim wilk
zdążył odskoczyć, nadział go na rogi, przygwoździł do lodu, podrzucił wysoko jak szmatę, z
rozoranym brzuchem, wyprutymi wnętrznościami. I już znów schylał łeb zabierając się do
drugiego..." Nadeszły dla muskoxa złe czasy. Lata masakry, lata bezmyślnej

background image

rzezi. Niewiele pomagało wyznaczanie obszarów ochronnych, zakazy i kary. Łatwe
polowanie na okazałe zwierzą było zbyt wielką pokusą, a czaszka uzbrojona w rozłożyste
rogi stanowiła oryginalną ozdobę gabinetu.

Kosmatemu zabytkowi historii groziła całkowita zagłada. W 1951 roku obliczono, że

przy życiu pozostało ich zaledwie siedem tysięcy. Instytuty polarne, muzea etnologiczne
całego świata zaczęły pośpiesznie zabiegać o szkielety muskoxów, żeby w ten sposób
przynajmniej ocalić od zapomnienia niezwykły okaz króla tundry, jednego z najstarszych i
największych stworzeń Dalekiej Północy.

Odmiana nastąpiła niespodziewanie u progu zagłady. Kanadyjski geograf i zoolog, Teal,

który od wielu lat śledził obyczaje wołu piżmowego wędrując cierpliwie śladami stad,
postanowił dokonać ryzykownej próby: udomowić dzikie zwierzę, nie dopuścić do
wyginięcia. Czyż przed wieloma wiekami ludy Syberii nie oswoiły karibu, Tybetańczycy —
yaki, mieszkańcy Andów — lamy, Afrykańczycy — wielbłąda? W Europie .od
niepamiętnych czasów udomowiono krowy, owce i konie.

Projekt profesora Teala nie spotkał się z życzliwym przyjęciem opinii publicznej. Jedni

nie szczędzili przestróg, inni prześcigali się w drwinach: „Czyste szaleństwo, by w końcu XX
stulecia próbować udomowić kosmatego dzikusa, który uparł się przeżyć swoją epokę! Cóż z
niego za pożytek, dla kogo?... Fantazja bogatego dziwaka!" Zoolog uparł się jednak i w
górach Vermont
w północnej Ameryce zakupił wielką hodowlaną fermę.
• * •

Latem 1954 roku ciszę Wielkiego Jeziora Niewolników na północnym terytorium Kanady

zmącił hałaśliwy terkot silnika. Stado muskoxów, nad którym zawisł helikopter, nie nawykłe
do hałasu, rozpierzchło się w panice. Na upatrzonego z powietrza cielaka spadła mocna
nylonowa sieć. Przerażony szarpnął mocno raz. drugi i zerwał pęta, ale profesor nie zamierzał
rezygnować. Zawrócił, wzmocnił sieci i po wielu jeszcze nieudanych próbach kilkoma
nawrotami przywiózł na fermę parę młodych i parę starych. Nie chciał postępować jak
traperzy, którzy łowiąc zwierzęta do

background image

ogrodów zoologicznych lub do cyrków zabijają rodziców i porywają małe. Pragnął stworzyć
całym rodzinom, całyni stadom jak (najlepsze warunki, jak najbardziej podobne do tych, w
jakich żyły dotychczas.
W kilka zaledwie tygodni później promieniał radością. Rzeczywistość przeszła wszelkie
oczekiwania. Dzikie zwierzęta nie rwały się do ucieczki, pasły się spokojnie, przychodziły na
wołanie, bawiły się z jego dziećmi nie mając zamiaru wyrządzać im krzywdy. Z biegiem
czasu zaczęły jeść z ręki, obłaskawione krowy pozwalały się wydoić i same dopraszały się o
pieszczotę ludzkiej dłoni, która tak niedawno jeszcze niosła im śmierć. Ryzykowny
eksperyment udał się w całej pełni. „...Przesadą byłoby twierdzić, że nie miałem kłopotów —
wspomina profesor Teal. — Pragnąc zabezpieczyć moich wychowanków przed mikrobami,
na które organizm arktycznego Zwierzęcia nie był uodporniony, wzywałem co pewien czas
weterynarza stosującego rozmaite zastrzyki. Tego moi wychowankowie nie lubili. Słysząc
warkot jego samochodu zwierzęta rozbiegały się w popłochu na wszystkie strony. Gonić ich
niepodobna. Ogromne, ciężkie jak skalne masywy są nieprawdopodobnie szybkie w biegu.
Czy łatwo schwytać wiatr?... Wiele miałem trosk, ale i wiele radosnych chwil. Mój samochód
bowiem wywoływał wprost odwrotną reakcję. W jaki sposób poznawały go te dzikie
zwierzęta, tego nie wiem — słuchem, węchem czy jakimś szóstym zmysłem, który człowiek
dawno zatracił? Kiedy podjeżdżałem do fermy, pędziły do mnie całą gromadą, tłoczyły się
przy siatce ogrodzenia, wspinały na nią, przyjaźnie pomrukując. Czasem bałem się do-
prawdy, czy mnie nie stratują napraszając się pieszczoty.
...Z niemałym lękiem myślałem, przyznaję, o porze godów miłosnych. Czy nie odezwie się w
zwierzętach uśpiona dziś pierwotna dzikość? Jakie krwawe boje staczać będą między sobą?
Długo kuły ziemię racicami, długo sapały gniewnie niczym lokomotywy pod parą, nim
zbliżyły się na niewielką odległość. Rzucały się wreszcie na siebie w tętencie kopyt,
rozjuszone, z rozwichrzoną sierścią. Łoskot zderzających się czół chronionych mocnym
sklepieniem rogów przeszywał wypełnione gardłowym rykiem powietrze,

background image

przywodził na pamięć wydobyte z mroku pradziejów sceny uwieczniane ongiś kamiennym
rylcem na ścianach pieczar. Po trzeciej czy czwartej szaleńczej rundzie pokonany, byk
zawracał w najlepsze na pastwisko jak aktor, który odegrał swą rolę i pragnie wypocząć, a
zwycięzca majestatycznie kroczył w stronę gromadki krów, które zupełnie bez
zainteresowania przyglądały się z daleka męskim turniejom, pasąc się beztrosko lub
przeżuwając flegmatycznie trawę. I to było wszystko."

Udomowienie w końcu XX wieku rzadkiego zwierzęcia, żyjącego dotąd w stanie dzikim,

ostatniego z tych, jakie dały się oswoić, wywołało sensację w świecie nauki.

Po dwunastu latach doświadczeń profesor Teal rozbudował swą słynną fermę i rokrocznie

rozsyłał po kilkaset muskoxów do hodowców Alaski, północnej Kanady i Grenlandii.
Zapotrzebowanie na zwierzę, któremu groziła całkowita zagłada, wzrastało i przekraczało
wielokrotnie możliwości jego fermy.

Otoczone troskliwą opieką, chronione przed śmiercionośną chciwością trapera, ostatnie

na naszej planecie udomowione zwierzę znakomicie czuje się wśród ludzi. Przybiera na
wadze osiągając obecnie ponad siedemset kilogramów, rozmnaża się szybko, coraz hojniej
obdarowuje człowieka wełną starannie wyczesywaną każdej wiosny, dostarcza pełnotłustego
mleka i mięsa.

Specjaliści przepowiadają, że w najbliższym czasie wół piżmowy stanie się zwierzęciem

tak niezbędnym człowiekowi Dalekiej Północy, jak reszcie świata konie, krowy, owce, kozy
czy wielbłądy i yaki.

Chcąc wykorzystać zalety niezwykłej wełny dla rozwoju chałupniczego rękodzieła, w

najuboższych zakątkach kanadyjskiej Arktyki rząd popiera akcję hodowlaną udzielając
pożyczek farmerom, którzy pragną je zakupić. W ciągu jednego tylko roku 1968 profesor
Teal otrzymał rekordową ilość zgłoszeń na swoich wychowanków — prawie dwa tysiące.

Quwiut — wełna muskoxa, z której Eskimoski, nie opuszczając odległych od świata

osiedli, będą mogły prząść tkaniny dając zarazem upust odwiecznym artystycznym
zamiłowaniom — stanie

background image

się dla nich dobrodziejstwem. Jeden wół piżmowy w warunkach hodowlanych na Grenlandii
zrzuca przed latem ponad trzy i pół kilograma najcieńszego na świecie, delikatnego
jedwabistego włókna. Można z niego utkać — jak obliczyli specjaliści — dwadzieścia parę
sweterków lub sześćdziesiąt kilka ciepłych, lekkich, puszystych szali, niecierpliwie
oczekiwanych przez elegantki całego świata.

background image

Z BEZBRONNYCH NAJBARDZIEJ BEZBRONNA
„...Zniszczymy je na pełnym morzu! Żadna łódź podwodna nie będzie już dla nas groźna! To
sposób niezawodny!"

Z osłupieniem patrzył admirał na pobrużdżoną wichrem twarz mówiącego, na jego

stwardniałe dłonie, popękane paznokcie, pod które od lat wżerały się sól, smoła i tran.
Pomysł tego człowieka był niewiarygodnie prosty, a w swej prostocie — kto wie, czy nie
genialny. „Że też nikomu z nas nie przyszedł do głowy podobny" — pomyślał nie bez
goryczy, przyrzekając rybakowi rozpatrzyć jego niezwykły projekt.

Już w następnym tygodniu w największej tajemnicy powołał cały zespół naukowców pod

kierownictwem najwybitniejszego specjalisty, dyrektora Instytutu Psychotechnicznego w
Sztokholmie.

Działo się to pod koniec roku 1939. Flotylla faszystowskich statków podwodnych stawała

się groźna dla alianckiej żeglugi na Oceanie Atlantyckim. Lada moment Szwecja mogła
znaleźć się. w niebezpieczeństwie. Doceniając powagę chwili minister wojny bez wahania
otworzył nieograniczony kredyt na przeprowadzenie niezwykłego eksperymentu.

Rybak opierał swój pomysł na doświadczeniu całego życia spędzonego na morzach

polarnych na połowach fok i ryb. Do walki z podwodnymi okrętami ze złowieszczym
znakiem swastyki, do wyniszczenia ich zaproponował użyć ni mniej, ni więcej tylko... fok.
Jako żywych torped.

„...Niezwykle inteligentne, łatwo je przyuczyć, żeby podpływały na głębię do

nieprzyjacielskich statków. Wystarczy przymocować zwierzętom na grzbietach miny
magnetyczne — sprawa załatwiona."

background image

W pobliżu Sztokholmu w najgłębszej tajemnicy zamknięto fiord zagrodami z metalowych

sieci i wprowadzono do niego okręt podwodny. Nie opodal w basenie zgromadzono
kilkanaście fok. Jak zachęcić je do ścigania stalowego potwora?

Delfiny, które słyną z niezwykłej inteligencji, otrzymują rybę w nagrodę za

posłuszeństwo. Profesorowie orzekli, że w podobny sposób należy szkolić foki pasowane na
obrońców ojczystych wybrzeży. Stalowy kadłub powinien nęcić zwierzę.

Do tajnej bazy dostarczono więc natychmiast parę wagonów świeżo odłowionych śledzi i

przetarto je przez sita na gęstą papkę. Ze zgrozą patrzyli oficerowie Królewskiej Marynarki,
jak dumę ich — podwodny statek — smarowano obficie śledziową pastą, od kila po szczyt
kiosku.

Pierwsze foki wypuszczone z basenu na wody fiordu co sił w płetwach pognały do

woniejącej z dala przynęty.

— „Do zanurzenia! — padł rozkaz. — Głębokość dziesięć metrów!"
Foki bez chwili wahania nurkowały za zdobyczą. Popłynęły za nią na dwu- i trzykrotnie

większą głębię. Docierały bezbłędnie do stalowych ścian — stwierdziła to z całą
stanowczością obsługa hydrolokatorów.
Dopuszczony do tajnych prób stary rybak promieniał. Profesorowie nie ukrywali zdziwienia,
z uwagą śledząc dalszy przebieg niecodziennego eksperymentu.

Jeżeli nawet Szwecja nie byłaby wciągnięta bezpośrednio do działań wojennych, można

by opatentować i sprzedać tę genialnie prostą broń — rozważali już ekonomiści
Cios przyszedł niespodziewanie. Od chwili, w której na grzbiecie foki specjalnymi szelkami
umocowano skrzynkę imitującą kształtem i ciężarem minę, zwierzę odmówiło
posłuszeństwa. Nie zeszło pod wodę, nie chciało nurkować. Zepchnięte do morza z
przybrzeżnych skał, wypełzało natychmiast z powrotem na ląd. Próbowano ładunek umieścić
po bokach, na podbrzuszu, na głowie. Daremnie. Nic nie było w stanie zmusić pozbawionej
jedzenia, wygłodniałej foki do zejścia w Królestwo Mroku z tym dziwacznym obciążeniem.
Czy przeszkadzał jej dodatkowy ciężar, czy może zmiana opływowych kształtów, jakieś
zakłócenie równo

background image

wagi? O tym, co instynkt podszepnął zwierzęciu, nie dowiedzieli się nigdy naukowcy. Na
domiar złego foka przestała całkowicie interesować się podwodnym statkiem, gdy zmyto z
niego wonną rybią pastę.

Eksperyment zawiódł.

* * •

Foka stanowczo odmówiła wejścia do historii wojny w charakterze torpedy, niemniej

oddawała wielkie usługi nauce. Przeprowadzając pierwsze próby specjaliści przekonali się
naocznie, że ssak morski potrafi zejść na głębię osiemdziesięciu metrów, pozostać tam około
dwunastu, piętnastu minut i powiócić szybko na powierzchnię bez najmniejszych oznak
zmęczenia czy choroby. Foki, podobnie jak liczna rodzina wielorybów, są ssakami ciepło-
krwistymi, oddychają więc jak ludzie, a przecież wytrawny nurek bez odnawiania zapasu
powietrza w płucach może wytrzymać pod wodą zaledwie dwie minuty.

Wyczyn podwodny foki wydaje się jednak błahy w porównaniu z możliwościami

wieloryba. Ten największy z wielkich na ziemi może bez trudu wytrzymać pod wodą
godzinę, półtorej, a nawet niektóre gatunki — dwie.

Łowcy morskich olbrzymów od dawna wspominali już o tych rekordach^ ale świat nauki

— opierając się na danych teoretycznych — odmawiał im wiary. Przed pół wiekiem
najwybitniejsi biologowie i zoologowie z całą stanowczością twierdzili, że ssak nie jest w
stanie zejść w morską toń poniżej stu metrów, choćby z tego względu, że panujące na tej
głębokości ciśnienie jedenastu atmosfer zmiażdżyłoby mu klatkę piersiową. Podawali także
w wątpliwość, czy zwierzę może dość szybko się wynurzać, tłumacząc, że musi wypływać
bardzo powoli, etapami, by nie ulec chorobie kesonowej.

Rzeczywistość zadała kłam uczonym wywodom. W 1932 roku załoga specjalnego statku

trudniąca się naprawą podwodnego kabla telefonicznego, który łączy Europę z Południową
Ameryką, przeżyła nie lada wstrząs. Z głębokości przeszło tysiąca metrów wyciągnięto
ogromnego kaszalota uduszonego pętlami kabla, który

background image

leżał na dnie w luźnych zwojach. Nurkując w poszukiwaniu ulu- ' bionego pożywienia,
mątwy-olbrzyma, ssak morski zaplątał się i spowodował awarię. Zasługi ma jednak ogromne.
Dowiódł niezbicie, jak głęboko potrafi zejść na żer, jak łatwo wytrzymuje ciśnienie ponad stu
atmosfer, ponad stu kilogramów na każdy centymetr kwadratowy powierzchni ciała... Nie był
to zresztą jedyny przypadek. Wielu jego braci odnajdywano później na głębokości
dziewięciuset kilkudziesięciu metrów.

Manometry umocowane do harpunów wystrzelanych podczas polowań na wieloryby

potwierdziły wkrótce zadziwiające możliwości morskich zwierząt. Zaskakujące w pierwszej
chwili naukę. Lata żmudnych badań i obserwacji przyniosły próby wytłumaczenia tego
zjawiska.

Wieloryb, który oddycha podobnie jak człowiek, czyni to — jeżeli tak można powiedzieć

— „dokładniej". Z każdym oddechem odnawia dziewięćdziesiąt procent zawartego w
płucach powietrza, a nie piętnaście do dwudziestu jak ludzka istota. Taki zapas wystarczy mu
oczywiście na dłużej niż człowiekowi, ale w każdym razie nie na godzinne czy dwugodzinne
zanurzenie. Przyczyny niezwykłej odporności trzeba więc było szukać w organizmie
zwierzęcia. Powrócono do obserwacji foczego rodu — łatwiej przeprowadzać badania na
fokach niż na wielorybach.

Zapisy miniaturowych kardiografów zamocowanych na grzbiecie nurkującego zwierzęcia

przyniosły wkrótce rewelacyjny wynik. W miarę jak foka zanurzała się coraz głąbiej,
następowało niewiarygodne zwolnienie tętna — ze stu na minutę do dziesięciu. Ten
zwolniony rytm serca utrzymywał się przez cały czas jej' pobytu w głębinie, powodując
nieporównywalnie mniejsze zużycie tlenu. Krążenie krwi słabło stopniowo, temperatura ciała
spadała do plus czterśch stopni zaledwie, zamiast zwykłej — trzydziestu siedmiu. Całe
prawie ciało foki pogrążało się w sen, z wyjątkiem mózgu, do niego bowiem bez przerwy
dopływała świeża, bogato dotleniona krew pozwalająca zwierzęciu zachować bystrość, czuj-
ność i szybki refleks.

Wyniki badań zaskoczyły naukę. Nikt dotąd nie podejrzewał istnienia tak

skomplikowanego mechanizmu, jakim przyroda

background image

obdarzyła ssaka morskiego każąc mu niegdyś zejść z lądu do morza w poszukiwaniu żeru.

Sensacyjne odkrycie tej częściowej hibernacji nie dawało jednak odpowiedzi na

wszystkie pytania. W dalszym ciągu człowiek nie rozumiał, w jaki sposób zwierzę
wynurzając się gwałtownie z morskich otchłani nie cierpi na zatory gazowe.

W organizmie ludzkim ilość azotu przenikającego z powietrza zawartego w płucach do

krwi wzrasta gwałtownie, w miarę jak zwiększa się ciśnienie z zewnątrz. Podczas zbyt
szybkiego wynurzenia na powierzchnię, a więc zbyt nagłego spadku ciśnienia, azot
wyswobadza się pod postacią pęcherzyków, które powodują w tętnicach tak zwane zatory
gazowe, a te z kolei — poważne zakłócenia pracy serca lub mózgu. Chcąc przeciwdziałać
chorobie kesonowej człowiek musi wynurzać się z głębin powoli, etapami, odpoczywając co
pięć, dziesięć metrów. Czasem trzeba ratować nierozważnego nurka w komorze
dekompresyjnej, w której ciśnienie zmniejsza się stopniowo.

Jak więc radzą sobie ssaki morskie wypływając raptownie, bez najmniejszej szkody dla

zdrowia, z głębiny liczącej kilkadziesiąt, a nawet kilkaset metrów?

W ostatnich dziesiątkach lat wiele powstawało rozmaitych teorii. Jedna, odrzucona dziś

przez naukę, tłumaczyła zawile, że we krwi ssaków znajdują się prawdopodobnie jakieś nie
znane bliżej bakterie, pochłaniające nadmiar azotu. Nikt nie potrafił jednak dać odpowiedzi
na logiczne pytanie, co dzieje się z tymi mikroorganizmami z chwilą powrotu zwierzęcia na
powierzchnię.

Jak wydrzeć morskim ssakom ich tajemnicę? Jak udostępnić ich przywileje człowiekowi?

Oto zagadnienia, które dziś jeszcze spędzają sen z powiek wielu specjalistów, zagadnienia
czekające wciąż na rozwiązanie. Badania trwają. Foka odgrywa w nich nadal ważną rolę —
w przeciwieństwie do olbrzymiego wieloryba, którego nie sposób trzymać w wiwarium —
można ją łatwo złowić, wprowadzić do arterii mikroinstrumenty badawcze, wypuścić do
zamkniętego głębokimi sieciami fiordu i obserwować. Czy ssak morski zechce wreszcie
kiedyś wyjawić człowiekowi swoją tajemnicę? Na to pytanie odpowie przyszłość.

background image

Z kilkudziesięciu odmian fok żyjących w oceanach, cztery tylko można spotkać w

wodach Antarktyki. Reszta to przeważnie mieszkanki arktycznych mórz. Przed milionami lat
w poszukiwaniu żeru wszystkie zmieniły środowisko lądowe na morskie. Odmienny jest ich
wygląd, obyczaje, odmienne troski i radości, tak jak różne są te olbrzymie obszary żywiących
je wód.

Pagophilus — znaczy po grecku: „ten, co kocha lód". Tę właśnie nazwę dała foce nauka.

Trudno znaleźć lepszą, zwłaszcza w odniesieniu do foki obrączkowej, wiernej jak żadna
północnym obszarom polarnych mórz, jedynej, jaka przed nadejściem długiej ciemnej nocy
nie odpływa na południe Arktyki ze stadami swych sióstr. Kiedy już dnia zaczyna szybko
ubywać, kiedy mroźny powiew strąca ostatnie grzywy pian z czubków zastygających fal,
foka obrączkowa zaczyna swe drugie życie — podwodne.

Smukła, zwinna, opięta w brązowostalowe futerko, usiane jaśniejszymi plamami

wydłużonych obrączek — im właśnie zawdzięcza swą nazwę — pełna gracji w każdym
ruchu, uwija się żwawo w cienkiej jeszcze powłoce młodego lodu, żeby zawczasu
przygotować sobie otwory oddechowe, do których podpływać będzie w ciągu długich
miesięcy zimy, by co pięć, dziesięć, najwyżej co piętnaście minut wydmuchiwać z płuc
zużyte powietrze i zaczerpnąć świeżego. Drąży więc pracowicie i przebija trzy do pięciu
takich okien na świat w odległości mniej więcej dwu kilometrów jeden od drugiego. Dbać o
nie musi troskliwie w ciągu całej polarnej nocy — ogrzewać je od spodu, wytapiać ciepłem
oddechu, wydrapywać pazurami przednich płetw. Śnieg spiętrza się coraz wyżej, lód narasta
do grubości dwu metrów, grozi zamknięciem szpary oddechowej. Żeby nie dopuścić do tej
katastrofy, foka dzielnie walczy o dostęp do życiodajnego powietrza. Pod koniec gpiy jej
„okno na świat" w przekroju przypomina wyglądem wydłużony dzwon. Wiosną, kiedy
stężałe mrozem powietrze wreszcie łagodnieje, kiedy tu i ówdzie pęka twarda powłoka two-
rząc szczeliny, zwierzę wyślizguje się na lód i przednimi płetwami odgarnia mozolnie drobne
odłamki kry. Nie można dopuścić, by zastygły w otworze w taflę nie do przebicia. Nieraz
kładzie się

background image

na szparze, jakby własnym ciałem próbowała zamknąć dopływ mroźnego powietrza.

Na czas lęgów foka wypełza wreszcie ze swego królestwa ciemności na krę

:

żeby drążyć

sobie w śniegu misterne korytarze-lę- gowiska skryte przed okiem polarnego niedźwiedzia.
Stąd może bezpiecznie nurkować pod lodową taflę w poszukiwaniu żeru, pożywić się i nie
zauważona powracać do dziecka. Po przyjściu na świat jedynak jej wygląda jak spory
kłębuszek białej puszystej wełny. Wzdycha żałośnie i piszczy, kiedy pozostaje sam. Nie umie
jeszcze pływać, nie może schronić się pod krę. Instynkt każe mu czasem mieć się na
baczności, zamilknąć. Próżny to trud. Niezawodny węch polarnego niedźwiedzia prowadzi
go wprost do śnieżnego wzgórka, pod którym bezbronne foczątko zamiera z lęku.

Dorosła foka obrączkowa również nie ma spokojnego życia. Ze wszystkich stron czai się

wróg. W morzu najgroźniejszy jest słynny wieloryb-morderca, krwiożerczy ssak morski
antarktycz- nych i arktycznych wód. W żołądku potwora, który zabija wszystko, co stanie mu
na drodze, co porusza się, co żyje, polarnicy niedawno odnaleźli szczątki szesnastu jej sióstr.

Na krach odwiecznym wrogiem jest nie tylko biały niedźwiedź. Od długich stuleci żywiła

swym mięsem, ogrzewała swym tłuszczem, odziewała swą skórą całe pokolenia
grenlandzkich Eskimosów. Jej zawdzięczają swój byt. I wreszcie ostatnim prześladowcą foki
— kto wie, czy dziś nie najgroźniejszym — stały się elegantki całego świata sięgające po
lekkie, ciepłe futerko, o srebrzystym połyskliwym włosie i pięknym rysunku jaśniejszych
plam.

Jedyną bronią bezradnego wobec niebezpieczeństw stworzenia jest niewiarygodna

czujność. Kiedy wygrzewając się w słońcu na krze zasypia, nie jest to zwykły sen. Co sześć,
co osiem sekund unosi raptownie głowę, rozgląda się, nasłuchuje pilnie i znów zapada w
niespokojną drzemkę. Krótkowzroczna, słuch ma znakomity. Najsłabszy podejrzany dźwięk
wystarczy, żeby błyskawicznie, jednym silnym podrzutem znalazła się przy szczelinie i
miękko spłynęła pod lód. Sześć razy na minutę, trzysta sześćdziesiąt na godzinę foka
arktyczna budzi się w obronie swojego życia.

Któż lepiej zna obyczaje swej ofiary niż niedźwiedź polarny?

background image

Pod osłoną lodowych zwałów podkrada się do niej wykorzystując krótkie chwile snu.

Zamiera bez ruchu, zastyga, gdy foka podnosi głowę. Ostatni decydujący skok oblicza tak, by
jeszcze drzemiącą obezwładnić. Wie również, że płochliwa i ostrożna grzeszy niestety
nadmiarem zgubnej ciekawości. Niecierpliwi ją zbyt długa cisza, interesuje każdy nieznany
dźwięk. Wąsaty pysk wdzięcznym ruchem wychyla się powoli ze szczeliny. Wokół cisza,
spokój. Przyczajony napastnik ani drgnie. Czarną plamę nosa zakrył łapą, przymrużył ślepia i
wyczekuje cierpliwie, nim z wody nie wynurzy się obłe, szare ciało.

Wykorzystywał także od wieków przysłowiową ciekawość foki obrączkowej łowca

eskimoski, cichym gwizdnięciem wywabiając ją z wody na krę. Czyhał czasem godzinami,
cierpliwy jak niedźwiedź, w prawej ręce dzierżąc mocno harpun zakończony ostrym
kościanym grotem. Marzł na wietrze, stygł na mrozie, ale nie rezygnował. Musiał powrócić
do igloo z mięsem. Czasem pod osłoną białego ekranu, który imitował taflę lodu, podchodził
płochliwe zwierzę. Przebrany w skórę foki naśladował jej ruchy, tarzał się po śniegu,
przeciągał się, pomrukiwał jak ona — czynił wszystko, żeby zmylić czujność swej ofiary.
Zabijał, żeby żyć. Jak Wielki Biały.
» * •

Foczy ród w Arktyce nie ma łatwego życia. Więcej jeszcze mogłaby powiedzieć o

ciężkiej swej doli siostra foki obrączkowej, zwana grenlandzką. Wrogiem jej jest przede
wszystkim człowiek. Naj- okrutniejszym.

Trudno zapomnieć widziane z bocianiego gniazda myśliwskiego statku lub z pokładu

samolotu morze bieli, ciągnące się po horyzont, pocięte delikatną siatką pęknięć i usiane
niezliczonymi ciemnymi kreskami obłych ciał, tysiącami, dziesiątkami, setkami tysięcy fok.

Wykonane z powietrza na przełomie maja 1928 roku fotografie pokrytych krą obszarów

Morza Białego wykazały, że zgromadziło się tu na lęgi ponad trzy miliony fok
grenlandzkich. Podobne skupiska zalegają także krawędzie ławicy lodu na Morzu Gren

background image

landzkim w pobliżu wyspy Jan Mayen, u wybrzeży Labradoru i Zatoki Świętego Wawrzyńca.

Foka grenlandzka od wieków „przypisana" wodom północnego Oceanu Atlantyckiego

inne ma obyczaje niż jej siostra. Przed chłodem polarnej nocy, skuwającym ocean jednolitym
pancerzem, ucieka na południe Arktyki. Czas godów weselnych i lęgów obchodzi gromadnie
w olbrzymich stadach. Młode, znacznie większe od malców loki obrączkowej, przychodzi na
świat wprost na krze, bez osłony śnieżnych schronów. Od nieskalanej bieli gęstego,
puszystego futerka ostro odcina czerń noska i ogromnych ślepi, pozornie pozbawionych
wyrazu. Spojrzenia ich nie sposób jednak zapomnieć. Przyroda upiększyła jeszcze małą
foczkę twardą szczeciną paru wąsów i dwiema ciemnymi kępkami nad oczyma, które nadają
pyszczkowi wyraz wiecznego zdumienia. Bo i jest się czemu dziwić. Choćby temu
okrutnemu losowi, jaki każe umierać maleństwu, nim zasmakuje życia.

Niewiele bezbronnych puchatych kłębków doczeka się zmiany jedwabistego białego

futerka na krótki srebrzysty włos usiany ciemniejszymi plamkami. Niewiele dożyje dorosłego
wieku.

Spod nabrzmiałych śniegiem chmur wiecznie zamglonego horyzontu wiatr niesie daleko

ni to beczenie jagnięcia, ni to kwilenie dziecka. Dziesiątki, setki tysięcy żałosnych głosów
przyzywających matki. Wtedy właśnie między pola lodowe wdzierają się gromadnie
myśliwskie statki. Na pokładach wiozą załogi nienasyconych tro-> pićieli fok. Norweskie,
nowofundlandzkie, radzieckie. Natrafiwszy na wielkie lęgowiska, bez trudu, bez ryzyka, w
ciągu zaledwie paru godzin łowcy mogą wrzucić do luków statku parę tysięcy puszystych,
cennych skórek. Chełpią się szybkością łatwego mordu, dochodzą w tym do mistrzostwa, ich
zawodem staje się zabijanie.

Od przeszło dwustu lat o tej samej porze roku, na tych samych niezmiennie obszarach

rozpoczyna się masakra foczego rodu. Krwawa, nieubłagana.

W ciągu półwiecza, w latach 1850-1900, czterysta myśliwskich jednostek z Nowej

Fundlandii, z załogami liczącymi ponad trzynaście tysięcy ludzi, przywoziło z Dalekiej
Północy siedemset tysięcy skór. Rokrocznie...

background image

Miażdżąc pałką czaszkę białej foki człowiek zapisywał najczarniejsze karty w dziejach

arktycznych polowań. Następne dziesiątki lat nie położyły kresu jego zachłanności. Nie
odstraszały katastrofy, jakim ulegały często statki myśliwskie więzione w kleszczach lodu,
nie przerażał ciężki marsz po krach do najbliższych wybrzeży. Czyż nie zwano młodych
foczek grenlandzkich „białym złotem" Arktyki? Ogarnięty żądzą mordu łowca tłukł więc
niemiłosiernie bezbronne stworzenia, nawet i te, których skór nie był w stanie pomieścić w
lukach statku. Zabijał bez potrzeby. Nie tak, jak Wielki Biały.

Opinia publiczna wielu krajów nieraz już protestowała, nieraz domagała się zaprzestania

rzezi, ale głos jej pozostawał bez echa. Polowania były i są łatwe, zysk — ogromny.

Współczesna technika przyśpieszyła koniec po macoszemu potraktowanego przez matkę-

przyrodę rodu. Wyprawy łowieckie na lęgowiska grenlandzkich fok, w ostatnich kilku
dziesiątkach lat wsparte łamaczami lodu, radarem i zwiadem lotniczym, coraz łatwiej, coraz
szybciej dokonywały dzieła zagłady.

Druga wojna światowa nieoczekiwanie przyniosła fokom w darze trzy lata wytchnienia.

Zabijając się nawzajem ludzie zapomnieli o mordowaniu zwierząt. Żyły spokojnie, nikt ich
nie ścigał, nie tłukł pałkami, więc rozmnażały się w olbrzymie stada. Wystarczyło jednak, by
umilkł huk dział, a znów rozpoczęła się krwawa focza epopea.

W trzydzieści pięć lat po pierwszym lotniczym podliczeniu ilości fok grenlandzkich na

krach Morza Białego dokonano ponownie, w 1962 roku, serii zdjęć z powietrza. Z paru
milionów zwierząt pozostało zaledwie około siedmiuset tysięcy. Cyfry te, szeroko
publikowane, wywołały wreszcie zaniepokojenie.

Jakie ograniczenia, jakie zakazy mogłyby uchronić wędrowne stworzenie, które

odwiecznymi szlakami przekracza beztrosko granice radzieckie, norweskie i duńskie?
W 1964 roku na wniosek komisji radziecko-norweskiej postanowiono zaprzestać całkowicie
odłowu fok grenlandzkich na Morzu Białym na przeciąg najbliższych pięciu lat. Czy krótka
przerwa w bezlitosnej masakrze uratuje to najbardziej bezbronne stworzenie Dalekiej
Północy?

background image

Siadami komisji poszły inne kraje. W chwili obecnej ograniczenia i zakazy łowców

obejmują prawie całą Arktykę. Mieszkańcy wybrzeży polarnych mórz mają prawo polować,
żeby zaopatrzyć się w mięso i skóry nieodzowne do życia. Na niektórych terenach prowadzi
się i dziś jeszcze ustalany co roku odstrzał pewnej ilości fok.

Dlaczego nieszczęsne stworzenie nie korzysta z przywileju nietykalności jak inne ginące

zwierzęta arktycznych oceanów i lądów? — zaprotestuje ktoś może. W odpowiedzi na ten
zarzut głos zabierają ichtiologowie i ekonomiści.

Jedna foka zjada rocznie około dwu tysięcy kilogramów ryb. Jeżeli przyjąć, że w roku

1970 na Morzu Białym znajdować się będzie około dwu milionów fok grenlandzkich, będą
musiały złowić — żeby żyć — około czterech miliardów kilogramów ryb. Połowy
europejskich statków rybackich niewiele przekraczają tę liczbę. Jest się nad czym
zastanowić.

Współczesny świat przyniósł nam raptowny, niewiarygodny skok w przyroście ludności.

Zgodnie ze statystyką Organizacji Narodów Zjednoczonych glob ziemski liczyć będzie za lat
trzydzieści sześć do siedmiu miliardów mieszkańców, to jest prawie dwukrotnie więcej niż
dzisiaj. Skąd wziąć dla wszystkich żywność? Nie dostarczą jej przeludnione lądy. Planeta
nasza w większej części pokryta jest płaszczem oceanów, sięgnąć więc trzeba do głębin
morskich. W dobie planowej gospodarki człowiek musi wynaleźć jakiś złoty środek: nie dać
wyginąć fokom arktycznym, ale nie dać się im zarazem ograbiać z żywności.
S • •

Podobne troski i podobną udrękę jak mieszkanki wód Grenlandii do niedawna jeszcze

przeżywała ich daleka krewna, zwana uchatką grzywiastą. Część swego życia ta wielka
podróżniczka spędza na szlakach odwiecznych wędrówek z południowych rubieży Oceanu
Spokojnego do tonących we mgle wysepek Morza Beringa.

Odmienny jest jej wygląd, odmienne obyczaje, a nawet pewno

background image

i pochodzenie. Ród swój uchatka wywodzi z drapieżców lądowych i najpóźniej z całej
rodziny płetwonogów zeszła do morza.

Wśród ssaków, ongiś lądowych, a dziś morskich, wieloryb pierwszy przed wielu

milionami lat wybrał w poszukiwaniu żeru środowisko wodne. On też kształtem najbardziej
upodobnił się do ryby, czemu zawdzięcza swą nazwę. Płetwonogie później niż on odkryły
nieskończoną obfitość żywności w oceanach. I nie wszystkie w jednym czasie. Dowodem
tego jest choćby uchatka, która najpóźniej zszedłszy do wody, zachowała po dziś dzień
najwięcej cech ssaka lądowego. Zgrabną głowę ozdabia wyraźna koncha ucha — stąd
pochodzi jej nazwa — podczas gdy reszta kuzy- nek-fok zachowała już tylko otwory uszne.
Do poruszania się po lądzie jedna jedyna z całej rodziny płetwonogów używa wszystkich
czterech kończyn. Opierając się na przednich płetwach tylne podgina do przodu. Tej sztuki
nie dokona już żadna z fok, które niezgrabnie, powoli czołgają się po lodzie.

Jej lądowe pochodzenie najjaskrawiej jednak uwidacznia się w morzu. Uchatka nie

posługuje się tylnymi kończynami, jak foki, lecz przednimi, długimi niczym ludzkie ramiona
płetwami. Pracuje nimi po mistrzowsku z nieporównanym wdziękiem i lekkością niby ptak
skrzydłami. Wrzecionowate ciało niczym torpeda tnie fale oceanu z szybkością dochodzącą
do dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę. Wciąż płynie — tym również różni się od fok
— linią falistą. To wynurza się ponad fale w regularnych odstępach czasu, to ginie w toni
morskiej. Podobnie jak to czynią na wodach Antarktyki pingwiny. One także przed
milionami lat zeszły z lądu do wody.

Puszyste, gęste, lśniące futro uchatki od dawien dawna znał Pekin i cenił je na równi z

sobolem i gronostajem. Na dwór carski do Moskwy dotarło w początkach XVIII stulecia z
odległych wschodnich krańców imperium, budząc zachwyt i pożądanie. „Czemu tak mało
tych skór? Przysyłajcie więcej" — żądano niecierpliwie. Syberyjscy myśliwi prześcigali się
w zapale łowieckim, ale nigdy nie mogli nastarczyć dosyć pięknych futer. I nie wiadomo
kiedy człowiek odkryłby wreszcie największe na świecie lęgowiska uchatek, gdyby nie
wyznanie starego łowcy z dalekiej Kamczatki, gdyby nie przypadek.

background image

NA TO SPOTKANIE NIE SPÓŹNI SIĘ ŻADNA
Spod futrzanych kołpaków skośne oczy bojaźliwie zerkały na górującą nad wszystkimi
postać dowódcy. Godzinami wystawał na dziobie, nie zważał na pieniste bryzgi fali
ściekające po długiej po kolana włochatej kuchlance, zapatrzony w morze, jakby coś
dostrzegał za burą gęstwą mgły. Zmierzwiona broda, nisko na kark opadające strąki włosów i
chmurne spojrzenie ledwie widocznych spod sobolowej czapy oczu, przekrwionych i
podpuchniętych, nadawały mu wygląd groźny. Bo też taki był. Żaden z trzydziestu ludzi
załogi nie śmiał odezwać się, prosić, błagać, żeby zawrócił, póki jeszcze czas, żeby ratować
przed zgubą siebie i wszystkich.

Od początku wyprawy morze nie było im przyjazne. Już następnej doby po opuszczeniu

Kamczatki rozszalał się sztorm. W ciągu długich tygodni fala za falą z hukiem przewalały się
przez burty, jednym machnięciem zmyły z pokładu kilku ludzi, nim zdążyli krzyknąć.
Wichura rwała w strzępy ciężkie żagle z foczych skór, a kiedy wreszcie ucichła, morze
zasnuła mgła. Jak zjawy wyłaniały się z niej tuż przed dziobem ogromne lodowce. Wiało od
nich śmiertelnym chłodem, oślepiały bielą. Zderzenie z taką lodową górą to pewna zguba...

Jak na szamana patrzyli na dowódcę Kamczadale. Mogliby przysiąc, że poprzez ten

zawiesisty opar dostrzegał przeszkody, zawsze na czas zmieniając kurs. Bali się go, słuchali,
odgadywali każde niemal życzenie, nim zdołał je wypowiedzieć, nie rozumieli tylko, po co
wypływał tak daleko, czego szukał na tych nieprzyjaznych wodach. Puste były i wrogie. I
każdy z nich przyrzekał sobie, że nigdy, póki życia nie wyjdzie z nim więcej na morze.

Z pogardą patrzył dowódca na swych ludzi. Odgadywał, co ich nęka, jakby czytał w ich

myślach. Nie, żaden z nich nie był w sta-

background image

nie pojąć tej pasji, która nie pierwszy raz przyganiała go na te wody.

Prybyłow Gerasim, Kozak syberyjski, od paru dziesiątków lat^ir: podobnie jak jego dziad

i ojciec — przemierzał wschodnie krańce rosyjskiego imperium, ściągając od tubylców jasak,
czyli daninę składającą się z fok, soboli i gronostajów. Surowy, bezlitosny jak te dzikie
obszary, które były mu domem. Rok w rok słał sanie pełne skór do odległego o przeszło
tysiąc kilometrów Ja- kucka. Stamtąd po bezdrożach tundry i tajgi wędrowały dalej, aż do
Moskwy, dla Katarzyny II.

Od dawien dawna myśliwi zdobywali skóry fok uchatek na przybrzeżnych skałach

Kamczatki i Wysp Aleuckich, ale dwór carski żądał wciąż więcej. Gubernator w Jakucku,
przynaglany ustawicznie, groził swym podwładnym karami za opieszałość. Strapionemu
Prybyłowowi z pomocą przyszedł przypadek. Ulitował się kiedyś — chociaż litość rzadko
miała dostęp do jego serca — nad starym, na wpół oślepłym łowcą i zwolnił go od
obowiązku płacenia jasaku. W dowód wdzięczności Kamczadal wyjawił mu tajemnicę
przekazywaną z dziada pradziada w rodzime — opowiedział o dalekich, tajemniczych
wyspach, gdzie na lęgi zbierają się foki długowłose, uchatki.

— Nie takie jak nasze, po stokroć piękniejsze. Nikt nie wie, dlaczego tam płyną, skąd

przybywają, dokąd wracają. Pokrywają skały gęstą i ruchomą masą, na własne oczy
widziałem — mówił. — A było ich tam więcej niż gwiazd na niebie... Gdzie je znaleźć,
pytasz. Płyń przed siebie na pełne morze, zapomnij o niecierpliwości, szukaj. Mnie raz w
życiu zapędziła tam burza. Może i tobie się poszczęści, próbuj. Ja już ich nie ujrzę, nie
usłyszę, choć krzyczą tak głośno, że burzę zagłuszają. O dzień drogi od wysp słychać je na
morzu. Ale wysp chronią złe duchy, mamią człowieka, zwodzą. Strzeż się!

...Tyle co gwiazd na niebie" — te słowa natrętne jak chmara

syberyjskich komarów brzęczą w uszach Prybyłowa odbierając spokój. Toż to fortuna! A
sława? Rozniosłaby się w pieśniach po wszystkich kozackich chutorach, dotarłaby może do
samej Moskwy, do Katarzyny? Jak chwała Wasila Jermaka, który przed

background image

dwustu laty podbił i złożył u stóp cara Iwana IV tatarskie miasto Sybir, złotem i klejnotami
obsypany potem za swój dar.

Ogarnięty gorączką sławy, Prybyłow postanawia co prędzej działać. Namawia bogatych

kupców Pietropawłowska, by dali mu statek — nie sposób przecież szalupą wypłynąć na
pełny ocean, w nieznane.

Statek niewielki był, ale mocny. Bale i deski, zbijane drewnianymi kołkami, wiązane

najmocniejszym z mocnych rzemieniem ze skóry morsa. Z takich samych rzemieni upleciono
liny przytrzymujące maszt i żagle ze skór foczych, zawieszono na nich drewnianą kotwicę —
żelazo zbyt cenne było podówczas na kamczackich wybrzeżach, przywożono je saniami z
odległego Jakucka. Prymitywny kompas i drewniany kątomierz były jedynymi instrumentami
nawigacyjnymi Kozaka. Żeglował zdany na własny instynkt, jak ongiś Wikingowie.

Trzydziestu Kamczadalów i paru znanych z odwagi Kozaków stanowiło załogę. Ciasno

było pod pokładem, ciemno, nieraz głodno. Zabrali zapasy żywności — trochę suszonego
mięsa fok i ryb, słoniny, parę worów kaszy, mąki i wielką na owe czasy nowość: beczkę
kiszonej kapusty, najlepsze lekarstwo na szkorbut. Ale na jak długo miało im to wystarczyć?
Sztorm ich nie oszczędzał, miotał łupinką statku z boku na bok, od dziobu po rufę, trząsł i
rzucał jakby chciał wypruć z ludzi wnętrzności.

Prybyłow rozpoczął poszukiwanie tajemniczych wysp w roku 1766. Nie łudził się

nadzieją, że je odnajdzie za pierwszym razem, ale wierzył słowom starego łowcy. Słuszne
okazały się jego przestrogi przed złymi duchami, co strzegły skarbów. Długo wodziły
wyprawę po rozkołysanym oceanie, .długo spowijały tumanem mgły, nękały sztormami,
groziły nieustannie zmiażdżeniem o ostre zęby lodowych gór. Zawróciła wreszcie z niczym.

Ledwie ludzie zeszli na brzeg, rozpierzchli się na wszystkie strony, byle dalej od statku i

od Prybyłowa. Dość mieli oceanu, dość daremnych poszukiwań, przeklinali chwilę, w której
weszli na pokład. Ale dowódca ledwie znalazł się na lądzie, już zaczął przemy- śliwać o
nowej wyprawie. Hardą duszę pożerała wyobraźnia, piętrzyła przed nim góry złota, zwodziła
nadzieją sławy. Obietnicami wysokich zarobków zwabił rychło i zwerbował nową załogę.

background image

Druga nieudana podróż w nieznane zamiast zniechęcić go, utwierdziła jeszcze w

szaleńczym zamiarze dalszych poszukiwań. Wypłynął na trzecią, w czwartą i piątą. W
czumach i szałasach wzdłuż wybrzeży Kamczatki powtarzano opowieści i śpiewano
O opętanym foczą gorączką Kozaku — tak, jak to sobie przed laty wymarzył. Matki straszyły
nim dzieci, mężczyźni uciekali z osiedli i kryli się na jego widok. A on śpieszył się w obawie,
że ktoś może go ubiec. Wieść o tajemniczych wyspach, o nieprzebranych bogactwach, jakie
czekały na człowieka, szeroko rozniosła się po całej Syberii.

Siedemnaście razy zawracał Prybyłow do Pietropawłowska z pustymi rękami. Nie chciał

ustąpić. Zaciął się w uporze. Nie o sławę już mu szło, nie o foki, ale o honor.

Dwadzieścia lat mijało od pierwszej podróży, kiedy po raz osiemnasty wypłynął na

ocean. Obiecywał, przysięgał kupcom-ar- matorom, że to już ostatnia próba, ale nie wierzył
mu żaden. Za każdym razem mówił to samo, a obietnicy nigdy nie dotrzymywał.

Od pierwszych dni gęsta mgła spowiła statek. Lepka, dusząca, nieprzebitą ścianą odcięła

ludzi od świata, uwięziła. Wiatr ucichł. Monotonny chlupot drobnej fali o burty i cisza
mącona tylko skrzypliwą skargą trzeszczącego w wiązaniach statku były nie do zniesienia.
Nawykli do burz na oceanie Kamczadale woleliby po stokroć ryk sztormu. Coś nieludzkiego
czaiło się w tym bezruchu.

Strach przed dowódcą tym razem nie stłumił pierwszych oznak buntu.
— Zawracaj, kapitanie, chcemy zobaczyć jeszcze nasze żony i dzieci. Prowadzisz nas na

zgubę! — zaczynali nieskładnie i milkli, gdy spoczęło na nich ciężkie spojrzenie chmurnych
oczu.

Dzień upływał za dniem ńa pustym oceanie, tydzień za tygodniem. Mgła nie ustępowała.

Niepokój wzrósł, kiedy poprzez jej zawiesistą ścianę przedarł się wreszcie po kilku
tygodniach jakiś dziwny dźwięk. Ni to szum wiatru, ni huk fali rozbijającej się o skały.
Czyżby daleki grzmot? Nie, nie ustawał a potężniał z każdym dniem, z każdą niemal
godziną. Strwożeni ludzie zamilkli. „To już-koniec!" — myślał niejeden kreśląc trzykrotny
znak krzyża i żegnając się z życiem.

background image

— Sondować dno! — ryknął co sił w płucach dowódca. Z trudem powściągał niepokój.
Z każdym przebytym sążniem głębokość malała. Jednostajny szum narastał z chwili na

chwilę, przedzierał się przez mgłę, tajemniczy, złowrogi, przechodził z wolna w huk sztormu.
Pod koniec dnia gwałtowny podmuch wiatru targnął zasłoną mgły, rozdarł ją na strzępy.
Ludzie oniemieli.

„...Więcej niż gwiazd na niebie"... — zadźwięczały w uszach Kozaka słowa starego

łowcy.

Jednolita, masa brązowych i srebrzystych cielsk, skłębiona, rozedrgana, tłoczyła się na

wielkiej kamienistej plaży u stóp wysokich, czarnych skał. Przybrzeżne wody aż kipiały w
zamęcie tłoczących się zwierząt. Jedne, przeciskając się z trudem w tłumie, spełzały do
morza i nurkowały wzbijając w górę pióropusze wody, inne wczołgiwały się z powrotem na
brzeg. Powietrze wibrowało ogłuszającym rykiem setek tysięcy gardzieli. Czyż stary łowca
nie uprzedzał, że słychać je z daleka? A więc to były owe tajemnicze Wyspy Mgieł, do
których od dawna dążył tak uparcie Gierasim Prybyłow?
• • *

Dla paru milionów nieszczęsnych uchatek ziszczenie kozackich marzeń równało się

wyrokowi śmierci. Bezbronne, nie znające dotąd wroga, bez oporu dawały się wybijać.

W roku 1786 dwie niewielkie wysepki wulkanicznego pochodzenia, dwa strzępki skał i

rozpadającej się ziemi na Morzu Beringa nazwano jego imieniem. Stało się, jak pragnął —
szeroko po świecie rozniosła się jego sława. Ale była to zła sława.

Od wybrzeży amerykańskich i azjatyckich do Wysp Prybyłowa rokrocznie ciągnęły

dziesiątki, setki kutrów, szalup i statków myśliwskich pod rozmaitymi flagami. Ludzie bez
opamiętania mordowali bezbronne zwierzęta, niszczyli lęgowiska. Przed niespełna
osiemdziesięciu laty załoga jednego tylko myśliwca w krótkim czasie wybiła około
siedmiuset tysięcy uchatek, zwanych także lwami morskimi. Pod pokładem zmieściło się
zaledwie dziewięćdziesiąt tysięcy skór...

background image

W sto lat po odkryciu Prybyłowa car Aleksander II sprzedał Alaskę, wraz z okolicznymi

wysepkami na Morzu Beringa, Ame-

;

ryce za siedem milionów dolarów, uszczęśliwiony, że

znalazł lekkomyślnego nabywcę na te „kilka ton lodu". Opinia publiczna Stanów
Zjednoczonych gorzko wymawiała ówczesnemu ministrowi finansów, że zapłacił tak drogo
za niepotrzebny nikomu skrawek polarnego pustkowia gdzieś na krańcu świata. „Toż to
czyste szaleństwo! Rozrzutność!" — krzyczano. Czas nie przyznał racji oburzonym
obywatelom Nim minęło kilka dziesiątków lat, sam tylko dochód ze skór nieszczęsnych
uchatek z nadwyżką wyrównał te kilka milionów, nie mówiąc o innych nieprzebranych
bogactwach mroźnej ziemi.

Podniesiona do godności czterdziestego dziewiątego — największego ze wszystkich —

stanu Ameryki Północnej, Alaska okazała się przysłowiowym złotym jabłkiem, prawdziwą
perłą gwiaździstego sztandaru.

Najgorzej na tej transakcji wyszły biedne lwy morskie. Załogi tropicieli ciągnęły teraz

horda za hordą, ze wszystkich zakątków świata. Tak łatwego zarobku, takich olbrzymich
zysków nie sposób było znaleźć gdzie indziej. Uchatek bez liku, ponad trzy miliony, wydatki
na polowanie niewielkie i żadnego ryzyka. Wyspy Mgieł przez długie dziesiątki lat spływały
rzekami krwi mordowanych zwierząt. Setki tysięcy skór nie mieszczących się w lukach
porzucano beztrosko na pastwę żarłocznych wielorybów-morder- ców, które stadami
napływały do wybrzeży na krwawą ucztę, rekinów i polarnego ptactwa.

W ciągu niewielu lat ilość uchatek zastraszająco zmalała. W obawie, że wyginą

całkowicie, zaniepokojeni Amerykanie, postanowili w okresie lęgów wysłać na wyspy
kanonierki „dla ochrony zwierząt". A może raczej cennych futer?

Przybrzeżne wody bywały w owym czasie widownią niejednej morskiej potyczki,

niejednej marynarskiej tragedii. Załogi uzbrojonych okrętów otrzymały polecenie, by
rekwirować każdy myśliwski statek, w razie oporu strzelać, na szyprów kapitanów i ar-
matorów nakładać ogromne grzywny. Obostrzenia wywołały jednak wprost odwrotny skutek.
Piraci nie dali za wygraną. Znając odwieczne szlaki foczych wędrówek zaskakiwali stada
zwierząt

background image

na pełnym oceanie. Masakrowali bez litości — i samce, i brzemienne samice, i młode, które
spieszyły po raz pierwszy na weselne gody. Nie przejmowali się tym, że większość
ustrzelonych szła na
dno, te, co zdołali wciągnąć na pokład, sowicie opłacały trudy. * » *

Do olbrzymich stad lwów morskich, które pędzą zimą beztroski żywot na bogatych w

ryby wodach Japonii, rokrocznie w końcu kwietnia wkrada się jakiś dziwny niepokój.
Zwlekają się jak na komendę z przybrzeżnych skał, wypływają częściej na pełny ocean, krążą
niespokojnie po plaży, jakby nagle dość miały leniwego, sytego życia. Stada to osobliwe,
złożone wyłącznie z ciężkich, masywnych zwierząt, które w wieku dojrzałym osiągają dwa
metry długości i wagę ponad ćwierć tony. To wszystko samce uchatki. Urodą nie grzeszą,
zyskują chyba tylko na porównaniu ze swym bliskim krewniakiem z wód Antarktyki,
największym na świecie płetwonogiem, słoniem morskim.

Lew morski w swej brzydocie potrafi być wspaniały, kiedy wsparty nieruchomo na

przednich płetwach, godzinami wypatruje na pustym horyzoncie pierwszych towarzyszek
weselnych godów. Nie czeka ich na japońskich wodach, musi wypłynąć na drugi kraniec
oceanu, żeby je ujrzeć. Odwieczny instynkt podpowiada mu jednak, że na to spotkanie nie
spóźni się żadna.

Matka przyroda wyreżyserowała genialnie z precyzyjną dokładnością wszystkie terminy

dalekiej wędrówki. Lew morski obchodzić będzie weselne gody nie w głębinach oceanu jak
foki arktycz- ne, lecz na stałym lądzie, na tajemniczych Wyspach Prybyłowa' i Wyspach
Komandorskich. Nie w ciszy, nie w spokoju, lecz burzliwie, hałaśliwie, w zbitej ciżbie setek
tysięcy ciał, w zgiełku haremów, w ogłuszającym ryku walczących samców.

Na te dziwne spotkania ściągają lwy morskie z olbrzymich obszarów Pacyfiku — samce

od brzegów Japonii, samice z wód kalif oi^nij skich. Oddzielone od siebie setkami, czasem
tysiącami mil morskich co roku zjawiają się na Morzu Beringa z punktualnością budzącą
podziw. „Oni" jak przystało przybywają pierwsi wybrać

background image

zawczasu najlepsze miejsce na lęgowisko. „One" przybywają później, „na gotowe".
Pierwsza na morze wypływa z japońskich wód bogata w doświadczenia poprzednich lat

starszyzna. Który to już raz odbywa tę długą i niebezpieczną podróż? W ślad za nimi pełne
sił i chęci do przygód suną zastępy młodzieży. Kierunek — wschód.

Na pełnym oceanie, bez wahania, z absolutną pewnością, jakby prowadzona

najdokładniejszym elektronowym układem nawigacyjnym, cała eskadra zmienia kurs pod
kątem prostym. Bez widocznej przyczyny, od wieków zawsze w tym samym miejscu, zawsze
o tej samej porze roku obiera zawsze ten sam kierunek — biegun północny. Nie znęcą ich
przyjazne brzegi mijanych wysp i wysepek ani bogate ławice ryb, które zbaczają z ich kursu.
Od stuleci trasa wędrówek prowadzi do chłostanych wiatrami, zasnutych wieczną mgłą
ubogich wód wokół Wysp Prybyłowa. To odległe lęgowisko kazał im ongiś wybrać
odwieczny doradca, instynkt.

Lądując wreszcie na brzegu wyspy lew morski szybko zapomina o trudach podróży, o

tych dwu tysiącach przebytych kilometrów. W podkurczach olbrzymiego cielska pędzi co
tchu zająć na kamienistej, pustej jeszcze plaży wygodne miejsce bliższe morza, do którego
łatwiej mu będzie zagnać jak najwięcej branek.

Śpieszy. Nim otrząśnie wodę z futra, nim rozprostuje mięśnie, nim zaczerpnie w płuca

oddechu, rozpoczyna zaciekłą walkę o ten skrawek gruntu, jaki na czas weselnych godów
będzie mu domem. Wystarczy, by jakiś intruz przekroczył zaklętą linię nie nakreślonej
granicy, a ostrzegawczy chrapliwy ryk wstrząsa powietrzem. Przybysz cofa się najczęściej
bojaźliwie i wędruje w głąb wyspy na dalsze, gorsze miejsce. Lub upiera się i atakuje.

7. dnia na dzień ubywa miejsca na kruszejących wiekami skałach czarnej lawy, coraz

dalej w głąb, coraz wyżej, muszą szukać sobie legowiska ci słabsi, co przybywają spóźnieni.
Każdej doby jak na jakiś tajemniczy apel wychodzą tłumnie z wód oceanu nowe hordy
kosmatych potworów. Po starszyźnie, która gęsto obsadziła najlepsze skrawki plaży, kolej
przychodzi na młodsze pokolenie, mniej doświadczone.
Biada temu, co wtargnie na nie swoją ziemię. Niczym wiosenny grzmot przetacza się w
powietrzu nieprzerwany ryk. Potyczki roz

background image

grywają się jedna za drugą. Oto dwa cielska w głuchych kicnięciach. płetw o skały pełzną już
ciężko ku sobie. Z szeroko rozwartych paszczy, porosłych twardą szczeciną obwisłych
wąsów buchają w górę kłęby pary, żółtawą bielą połyskują Wy, drgają , kurczowo szczęki.
Kwadratowe kudłate łby przywierają do ziemi raptownym ruchem. Grzmiący ryk milknie.
Krótkie ostrzegawcze sapnięcie, niczym syk lokomotywy pod parą, zapowiada walkę.

Obaj zapaśnicy dyszą gwałtownie przed decydującą chwilą, jakby z każdym wdechem

nabierali nowych sił. Błyskawicznemu ciosowi ostrych jak brzytwy kłów odpowiada jęk.
Cios to najcelniej- szy obezwładniający przeciwnika — w przednią płetwę. Ale ból dodaje
jeszcze sił. Zęby wpijają się w kark napastnika, tuż nad grzywą. Kuchy są błyskawiczne, jak
cięcia klingi. Starcie idzie za starciem. Syk wciekłości miesza się z wyciem bólu w nieprze-
rwaną symfonię.

W tumanach kurzu zwarte, wczepione jeden w drugiego grzywacze tarzają się po żwirze,

walczą zajadle, do upadłego. Żaden nie chce ustąpić. Na czerni futra tu i ówdzie bieleją
strzępy podskórnej warstwy słoniny, czerwienią się szerokie płaty odkrytych do żywa mięśni,
broczą krwią. Od czasu do czasu zwierzęta przerywają bój niczym zapaśnicy na ringu, by po
chwili jak na dźwięk niewidzialnego góngu ruszyć ponownie do starcia. Wiele czasu minie,
nim któryś wreszcie odpełznie ciężko do morza, leczyć rany najskuteczniejszym lekarstwem
— słoną wodą. Wzniesiony na tylnej płetwie jak posąg na postumencie, z rozwartą paszczą,
zwycięzca długo toczy wokół przekrwionymi ślepiami, wyzywa innych do walki. Często
przyjdzie mu stoczyć jeszcze niejedną w ciągu doby — z ostatniej wychodzi zazwyczaj w
opłakanym stanie.

Zażarte bójki o „własne miejsce na ziemi" trwają bez przerwy, w dzień i w noc jasną jak

dzień w ciągu kilku tygodni. Bezwzględne, do upadłego, tym zacieklejsze, im mniej zostaje
wolnych skrawków kamienistej plaży okupionych krwią. Instynkt posiadania każe zwierzęciu
niejedno przecierpieć. Kiedy oczekuje przybycia samic, głoduje nie mogąc ani na chwilę
oddalić się od lęgowiska, strzegąc uparcie tych granic, jakie sam wyznaczył. Nie pożywi się
też, gdy przybędą wreszcie samice. Bo kto doprowadziłby je do haremu? Kto przypilnował?

— Osaczeni...

background image

W początkach czerwca, w ciągu jednego, dwu dni, jakby nożem uciął, milkną kłótnie,

ustają swary i bójki- Ale to nie koniec walkom, to tylko przerwa, zawieszenie broni. Zbliża
się chwila najważniejsza. Wsparty na przednich płetwach jak samolot polarny na płozach,
lew morski milknie i nieruchomieje.. Z oczyma utkwionymi w rozkołysane wiecznym
rytmem morze, z szyją wyciągniętą na południowy wschód, z rozwianą na wietrze wspaniałą
grzywą o głębokim brunatnym połysku, przypomina owego niedźwie- , dzią drapieżcę, który
przed wielu setkami lat był jego przodkiem. Chce pierwszy dojrzeć te, co płyną od wybrzeży
Kalifornii.

Lwice morskie są prześliczne, najpiękniejsze ze wszystkich płetwonogów, jakie żyją na

obu mroźnych krańcach Ziemi. Wynurzają się z wody w małych stadach, wypełzają na brzeg
pełnymi gracji ruchami, dziwnie delikatne, kruche w zestawieniu z kosmatymi potworami, z
którymi przyroda wyznaczyła im spotkanie. Piękne ciemnoniebieskie oczy, ocienione
długimi rzęsami, bojaźliwie spoglądają na pożądliwie wpatrzone w nie setki, tysiące ślepi.

Zmęczona trudami wielotygodniowej podróży i setkami przebytych mil, lwica morska

marzy zapewne o jednym ,7— o spokoju, o wytchnieniu. Ale na Wyspach Mgieł nie zazna
słodyczy wypoczynku.

Na groźny poipruk pięciokrotnie większego od niej pana i władcy uległa przystaje. Od tej

chwili jest jego niewolnicą, najpokor- niejszą z pokornych. Biada śmiałkowi, który
odważyłby się tknąć ją, odebrać. Niejeden z młodszych lwów morskich, tych jeszcze
niedoświadczonych, próbuje szczęścia, niejeden przemyka się niepostrzeżenie, żeby porwać
brankę, i okrutnie skarcony powraca do morza leczyć rany.

Doba po dobie przybrzeżne wody wypełniają się setkami, tysiącami wytwornych dam w

jasnostalowych futerkach. Każdy „sułtan" spieszy, każdy chwyta delikatnie zębami za kark
te, co zatrzymują się niezdecydowane, wahają się jeszcze, i czym prędzej kieruje je do swego
haremu. Kłębi się już w nim kilkadziesiąt niewolnic, czasem nawęt ponad sto, ale
zachłanność nie zna granic.
Wbrew licznym opisom „apokaliptycznych" walk staczanych o nowo przybyłe — w tym
właśnie czasze ną Wyspach MgieJ panuje względny spokój. Jakby przyroda sama narzucała
swym pod

background image

opiecznym szacunek dla osobliwej chwili — prawie wszystkie samice przypłynęły bowiem
brzemienne. I w ciągu kilku, kilkunastu, najwyżej dwudziestu czterech godzin powiją małe
— podczas tych dziwnych dni na lęgowisku co pięć minut przybywa jedno.

Tysiące, dziesiątki, setki tysięcy wielkogłowych noworodków pokrytych lśniącym,

gęstym, lekko karbowanym jak u małego baranka astrachańskiego futrem, otwiera na świat
ogromne czarne ślepia, ocienione firanką gęstych rzęs, „oczy o spojrzeniu tak wymownym,
tak pełnym słodyczy i melancholii, jakim nie może się poszczycić żadne inne stworzenie na
świecie" — notuje zoolog francuski.

Malec rośnie szybko na bogatym w tłuszcz niczym najlepsza śmietanka matczynym

mleku i chętnie wykorzystuje każdą chwilę nieuwagi swej opiekunki na harce z
rówieśnikami.

Wkrótcę lwica morska pozostawia go samego i schodzi do morza po żer, wypełniwszy

uprzednio obowiązki małżeńskie wobec swego pana i władcy. I tu matka przyroda znalazła
genialne rozwiązanie dla tych, co spotykają się raz na rok zaledwie. W trosce o zachowanie
gatunku, wyposażyła samicę w dwie macice. Poród nie przeszkadza więc w niczym
ponownemu, jednoczesnemu prawie zajściu w ciążę.

Odwiecznie zachłanny u lwa morskiego instynkt posiadania rozciąga się na cały harem.

Kłopotów nie brak mu więc ani trudów. Jak dopilnować porządku, skoro niewolnice coraz
częściej wymykają się do morza szukać żeru?

Nie puści od siebie żadnej, póki jej nie zapłodni, ale i wtedy zazdrosny jest o każdą.

Groźnym sapnięciem przestrzega śmiałków, którzy chcieliby sięgnąć po jego własność. A
takich nie brak wśród niedoświadczonych młokosów.

I znów klaskają o skały potężne przednie płetwy, znów rozwierają się paszcze pełne

ostrych kłów, a ryk wściekłości przetacza się po skałach. Ofiarami porachunków dorosłych i
ich brutalnych scen zazdrości padają najczęściej nieszczęsne malce, które całymi hordami
wałęsają się po plaży.

W odróżnieniu od swej antarktycznej krewniaczki — słonia morskiego — obojętnej jak

żadna dla swego dziecka, uchatka grzywiasta jest najczulszą matką. Krótko wypoczywa w
morzu,

background image

a powracając na brzeg z daleka przywołuje je beczeniem. Z wrzawy setek tysięcy głosów
zawsze bezbłędnie wyłowi ten, do którego spieszy. Roztrącając gromady wałęsających się
między skałami malców, szuka swego tak długo, póki go nie odnajdzie. Obcego nie nakarmi,
nie pozwoli ssać żadnemu, choćby piszczał naj żałośniej. To nie jej sprawa. Nie tak, jak na
przeciwległym krańcu Ziemi, gdzie „cesarzowa" matka oddaje cenną papkę na wpół prze-
trawionych ryb, przyniesioną w gardzieli, pierwszemu pingwi- niemu pisklęciu, jakie z
rozwartym dziobem stanie jej na drodze.

Na Wyspach Prybyłowa inne panują obyczaje. Biada malcowi, jeżeli jego matka nie

powróci z łowów na czas karmienia. A łatwo może się tak zdarzyć. Ileż niebezpieczeństw
czyha na nią w oceanie! Choćby ten żarłoczny wieloryb-morderca, który żyje po to, by
zabijać. Mały długo czeka spokojnie na kamieniach plaży, nim zacznie się skarżyć, pełzać tu
i tam, płaczliwym bekiem przyzywając opiekunkę. Czuje się bezradny. Morze budzi w nim
lęk, nie potrafi pływać, puszczony na wodę poszedłby jak kamień w głębię. Na próżno
podbiega do każdej wychodzącej z wody uchatki, daremnie żebrze. Odpychają go, czasem
ugryzą na dodatek, każda spieszy do własnego dziecka. Znużony milknie wreszcie, usypia,
ale kiedy wybudza go znów głód, płacze coraz rozpaczliwiej, coraz rzewniej, jakby
przeczuwał już, co go czeka, jakby wiedział, że jest skazany.

Pierwsza lekcja pływania to zaprawa do ciężkich chwil, jakie czekają młodego lwa

morskiego w jego dziwnym życiu. Nie dobrowolna. Przeraźliwy wrzask protestu rozdziera
powietrze, kiedy matka przednimi płetwami siłą spycha go do morza. Malec broni się, gryzie
oszalały z lęku, idzie pod wodę, zachłystuje się, krztusi, dławi, usiłuje wymknąć się z
powrotem na plażę. Ale uchatka nie zna litości, jest bezwzględna, surowa, wie, że tak być
musi, że nim minie parę dni, jej pociecha za nic w świecie nie będzie chciała wyjść na brzeg.

Tkliwość macierzyńska wygasa z ostatnią kroplą mleka w piersi, jakby zapadała

raptownie jakaś kurtyna, jakby oddzieliła bezpowrotnie przeszłość. Nim minie parę tygodni,
matka i dziecko mijać się będą obojętnie, za miesiąc, półtora wypłyną w daleką podróż, jedne
do kalifornijskich, inne do japońskich brzegów, by

background image

po roku spotkać się na mglistych Wyspach Prybyłowa i Komandorskich.

W końcu sierpnia lęgowisko zmienia się do niepoznania. Daremnie szukać by teraz

zwartych szeregów stłoczonych w haremie niewolnic. Niknie surowo przestrzegana
dyscyplina, ta karność niemal obozowa — miejsce ich zajmuje rozprężenie. Żaden sułtan nie
przywołuje do porządku swych niewolnic, które coraz częściej, coraz dalej wypuszczają się
na pełny ocean. Nikt ich już nie napastuje. Matki dawno zapomniały o swych dzieciach, a
one całymi dniami bawią się, szukają samodzielnie żeru w oceanie, jakby przeczuwały, że to
jedyne w ich życiu chwile swobody i beztroski.

Stary grzywacz obojętnym okiem patrzy na intruzów wałęsających się bezkarnie po jego

królestwie. I tak go wkrótce opuści. Również i on coraz więcej czasu spędza w oceanie. Musi
nabrać sił. Stracił ich niemało podczas burzliwych weselnych godów — jedną trzecią wagi.
Pokryta bliznami po ranach skóra zwisa w żałosnych fałdach. Nie jadł, nie pił w ciągu
czterech miesięcy. Wypełniając posłuszni^ rozkazy matki przyrody żył zapasami tłuszczu,
jakie gromadził na dalekich łowiskach wód japońskich.

Pustoszeje plaża czarnej wietrzejącej lawy, powleka się strzępami jesiennej mgły,

odlatują stada ptactwa żerującego latem na lęgowisku, cisza zalega Wyspy Prybyłowa, wiatr
tylko hula po umilkły ch brzegach, z których fala zmywa resztki śladów po zaciekłych
bojach.

background image

■al
SAMOTNY WŁADCA - WIELKI BIAŁY
Pęd mroźnego powietrza chłostał twarz, chrzęst śniegu pod nartami upajał. Uginając lekko
kolana, balansując ciałem z wprawą olimpijskiego zawodnika, zataczał po stromym zboczu
wielkie pętle, ciągnąc za sobą srebrzystą chmurę pyłu. Jeszcze jeden łuk — i wreszcie
przystanek w ostrym zgrzycie stalowych kantów ścinających stwardniałą skorupę.

Mroźne powietrze wypełniało płuca, zaciągnął się nim głęboko. Osiem tygodni osaczenia

przez nieustające zamiecie w ciasnocie radiostacji dało mu się we znaki. Nie-mógł nacieszyć
się teraz swobodą ruchów i samotnością, do jakiej zatęsknił.

W widmowym świetle uchodzącej nocy arktycznej mrok nie przygaszał bieli śniegu.

Czerń odległych szczytów odcinała się wyraźnie od martwego połysku lodowców. Jak
urzeczony chłonął ostry diamentowy blask gwiazd na granacie nieba. Długo nie mógł
oderwać wzroku od Polarnej, świeciła jasna, urzekająca — to ona przywiodła go tutaj. Czy
rozczytując się za młodu w opowieściach z Dalekiej Północy mógł marzyć, że ujrzy ją kiedyś
świecącą wysoko w zenicie, tuż nad głową?

Pod futrzany anorak, pod bieliznę wciskały się podstępnie strużki przemrożonego

powietrza. Poprawił pętle kijków, potarł deskami o śnieg, żeby lepiej niosły, odepchnął się
mocno, przysiadł i już w furkocie powietrza szusował dalej. Rozpierała go radość.

Śnieg spod nart ustąpił raptownie z suchym trzaskiem, siła rozpędu rzuciła brutalnie

narciarzem w głąb jakiejś jamy. Chwila minęła, nim odruchowo sięgnął do oblepionej
śniegiem twarzy. Cała. Ręce i nogi całe. Narty też. Nad głową — gwiazdy. „Nie jest tak źle!"
— przebiegło mu błyskawicznie przez głowę, nim w nozdrza buchnęła ostra, niepokojąca
woń. Serce zwięzło w gar

background image

dle. W głębokim mroku śnieżnej jamy jak dwie latarki jarzyły się ślepia. Płaczliwy pisk
rozdarł raptem ciszę, uświadomił straszliwą prawdę. „Niedźwiedzi barłóg!" Opowiadania o
zajadłości matki niedźwiedzicy broniącej małych przewaliły mu się pod czaszką niczym
huragan. „Żywy stąd nie wyjdęl" — zdał sobie sprawę.

Oczy powoli przywykały do ciemności. Smrodliwy odór legowiska bił w nozdrza. Widok

paszczy zastygłej o nie więcej niż metr od jego głowy paraliżował wolę, zapierał oddech.

Jak długo tkwili tak bez ruchu na wprost siebie człowiek i niedźwiedzica — nie umiał

nigdy powiedzieć. W którym odłamku sekundy podjął rozpaczliwą decyzję, na przekór
rozsądkowi. Kiedy odważył się na pierwszy ruch? Ten niewiarygodnie powolny, ostrożny,
ledwie dostrzegalny. Nie spuszczając oczu z wlepionych wciąż w niego znieruchomiałych
jarzących ślepi ośmielił się po chwili na drugi, trzeci. Zwierzę ani drgnęło. Nabrał odwagi.
Na plecach, dopomagając sobie łokciami, całą siłą do bólu napiętych mięśni zaczął podciągać
się w górę. Narty piekielnie utrudniały każdy ruch, wczepiały się w ścianę barłogu, nie
odważył się nachylić, by je odpiąć.

Każda minuta wlokła się w nieskończoność. Kiedy wreszcie kolana znalazły się na

wysokości białego łba, skowyt małego powtórzył się jeszcze bardziej żałosny. Nie wydając
wciąż żadnego dźwięku niedźwiedzica rozwarła paszczę, wyszczerzyła ogromne kły.
Znieruchomiał. Czekać czy natychmiast, błyskawicznie rzucić się do ucieczki?...

„...Nie wiem już sam, jak wygrzebałem się na koniec z tej przeklętej jamy, nie pamiętam,

jak na rozdygotanych, miękkich niczym z waty kolanach gnałem co sił prosto przed siebie,
byle dalej. Popędzał mnie lęk. Nie, nigdy nie potrafię odtworzyć dokładnie tych koszmarnych
chwil, przeżyłem własną śmierć. Ryk rozjuszonej niedźwiedzicy długo jeszcze biegł za mną.
Słyszałem go nieraz i później, powracał w sennych koszmarach..."

background image

Przygoda duńskiego radiotelegrafisty na wschodnich wybrzeżach Grenlandii lotem

błyskawicy obiegła arktyczne stacje polarne. Jedni kiwali z niedowierzaniem głowami, nie
chcąc powiedzieć, że była wymysłem bujnej fantazji młodzieńca, inni starali się znaleźć
jakieś wytłumaczenie dla niezwykłego zachowania niedźwiedzicy. Smakowity kąsek sam
wpadł jej niemal do paszczy. Dlaczego nie skorzystała z okazji? Stary, doświadczony traper
wysłu- słuchawszy sporów przeciął je wreszcie krótko: „Królowa Arktyki nie nawykła do
takich nieproszonych odwiedzin przez dach i przeraziła się po prostu, z pewnością nie mniej
niż nasz radiotelegrafista".

Nikt nie widział, jak w parę chwil po desperackiej ucieczce Duńczyka, zatroskana matka,

uchwyciwszy delikatnie zębami za kark miesięczne zaledwie niedźwiedziątko, wyruszyła na
poszukiwanie nowego, bezpieczniejszego legowiska. Znaleźć takie w pełni arktycznej zimy
nie było dla niej łatwą Sprawą. Pośpiech był konieczny, mróz nie żartował, maleństwo
życiem mogło przypłacić niefortunną wizytę człowieka.

Zazwyczaj w listopadzie, kiedy tarcza słoneczna coraz niżej chyli się nad horyzontem,

nim wreszcie zapadnie w morze na długą polarną noc, kiedy mróz zaczyna srożyć się, a foki
obrączkowe przezornie schodzą pod lód szukając schronienia, biała niedźwiedzica przezornie
wyszukuje sobie zawczasu na zboczu góry jakąś jamę czy głęboką pieczarę pod skalnym
nawisem. Nie darmo instynkt powtarza jej od dzieciństwa, że budowę swego zimowego leża
pozostawić może beztrosko najlepszemu architektowi — przyrodzie. Układa się więc
spokojnie w swej kryjówce i czeka zapadając w krótki, zimowy półsen. W miarę jak rośnie
nad nią, jak otula ją śnieżna powłoka, wybudza się, od czasu do czasu porusza i w ten sposób
ubija ściany grzbietem, poszerza, pogłębia jamę. Nie dla siebie szykuje wygodne legowisko o
średnicy półtora metra, długości około trzech, do którego prowadzi korytarz szczelnie
zamknięty przed mroźnym podmuchem zimy, nie o sobie pamięta, lecz o swym potomstwie.
Młode przychodzą na świat w końcu stycznia, jedno lub najwyżej dwa. Nie większe od
szczurka, nieporadne, ślepe, nagie, bez jednego włoska na ciele. Matka przygarnia je
troskliwie do wło-

background image

Przed paru laty cięższa niż poprzednie zima skuła wody Arktyki grubą skorupą lodu.

Mroki nocy polarnej ustępowały opieszale przed brzaskiem dnia, mróz srożył się jeszcze
siarczysty, foki nie odważały się wychodzić, kiedy wychudzona matka wyruszyła na łowy.
Daremnie jednak szukała pożywienia. Daremnie czatowała godzinami na zdobycz — nic nie
mogła złowić. Pusty żołądek natarczywie domagał się o swe prawa, głód doskwierał coraz
silniej.
chatych, ciepłych kudłów tymi potężnymi łapami, których jeden cios potrafi rozpłatać
czaszkę foki, zgruchotać człowiekowi kości — rozgrzewa niedźwiadka, chroni go przed
lodowatą wilgocią śnieżnej jamy.

Po dziesięciu dniach malec otwiera stulone dotąd czarne ślepka, długie tygodnie upłyną

jednak, nim porośnie puszystym białym włosem, nim zacznie stawiać pierwsze nieporadne
kroki. Do wiosny, do pierwszych powracających na ziemię promieni światła cały jego świat
zamyka się w pieczarze wypełnionej matczyną troskliwością.

Podczas mroków nocy polarnej niedźwiedzica na krok nie opuszcza małego, karmi go

mlekiem, czyści szorstkim językiem, uczy chodzić. W końcu marca, kiedy głód doskwiera
coraz mocniej, wychudzona czteromiesięcznym postem wypełza wreszcie z legowiska na
poszukiwanie żeru. MuSi szybko, jak najszybciej odzyskać siły, żeby potomstwu zapewnić
pożywienie. Ze swych łowów przywleką to strzępy mięsa porwanej z kry foczki, to pierwsze
ptasie jaja wykradane z gniazd uczepionych do skał, to rybę łowioną cierpliwie w szparach
pękającej tafli lodu. Kiedy mróz zelżeje wreszcie, wyprowadza dzieci na światło dzienne, na
pierwsze lekcje niełatwego życia. Troskliwa, uważna, puszcza je przodem, kieruje ich
krokami, poszturchuje, strofuje po swojemu, trzyma się zawsze blisko, żeby w razie potrzeby
pośpieszyć natychmiast z pomocą. Niedźwiedziątka długo pozostają pod jej wyłączną opie-
kąS rok, czasem dwa. Ojca nie znały i nie poznają. Od pierwszych do ostatnich chwil
niedźwiedzica sama dźwiga niełatwy ciężar rodzicielskich trosk.

background image

Zakradła się więc cichaczem na statek uwięziony zimą wśród lodowych pól Morza Barentsa i
z pokładu porwała kawał mięsa. Pożarła go w jednym mgnieniu oka, ale jako najlepsza z
matek, parę kęsów zaniosła w pysku swoim małym.

Zajęta ucztą niedźwiedziątek nie dostrzegła, nieszczęsna, niebezpieczeństwa. Kilku

marynarzy ostrożnie ruszyło jej śladem. Zapasów żywności mieli dość, a rozrywek niewiele.
Czemu nie zapolować, nie skorzystać z okazji? Nim niedźwiedzica dopadła małych, żeby je
osłonić, huknęły strzały, jeden, drugi, trzeci, wszystkie celne. Niedźwiadki znieruchomiały na
śniegu. Ciężko zraniona, nie zważając na ból, matka podźwignęła się, biegała od jednego do
drugiego, poszturchiwała, je nosem, pod stygnące pyszczki podtykała porzucone kawałki
mięsa. Na próżno. Nie dawała jednak za wygraną, nie rzuciła się sama do ucieczki, nie
zaatakowała wroga. Osłabiona upływem krwi, resztką, sił przyciągnęła do siebie oba małe i
lizała ich rany, póki nie wyzionęła ducha.

— Od tego dnia nie wziąłem strzelby do ręki — opowiadał później świadek matczynej

tragedii, badacz duński, ongiś zapalony myśliwy.
• * ♦

Każde zwierzę, prawie każde, ma swoje miejsce na ziemi, swój „dom", gdzie przychodzi

na świat, stawia pierwsze kroki, i ten, który sobie później obiera na weselne gody czy lęgi, do
którego powraca. Niemal każde walczy o to miejsce zacięcie, ginie nieraz w jego obronie i
długo waha się, nim je opuści.

Jeden tylko samotnik nie wie, co to dom. Żaden władca nie może poszczycić się równie

rozległym królestwem jak niedźwiedź polarny, a jednak nie znalazł w nim miejsca ani na
legowisko, ani na życie rodzinne.
Wielki Biały — jak nazywają go Eskimosi z Grenlandii, najbardziej samotne zwierzę naszej
planety, krąży niezmordowanie po swych białych włościach, których bronią mróz i wicher.
Nie przerywa jego wędrówek zawiesisty opar mgły tamujący widoczność ani chłód, ani
wielomiesięczne mroki polarnej nocy. Pod czarnym sklepieniem nieba wyiskrzonego
gwiazdami i w oślepiającej bieli

background image

dnia, gnany instynktem wiecznego tułacza, dąży wciąż dalej i dalej.

Niedawno, przed kilkoma laty wywołał sensację odwiedzając jedną z radzieckich stacji,

której załoga przeprowadzała badania na dryfującej krze pod 8° szerokości północnej. O tak
dalekie wędrówki nikt go dotąd nie posądzał. Czasem zapędza się aż na biegun. Tam, na
krańcu Ziemi, spotkała go przed dziesięciu laty załoga amerykańskiej podwodnej łodzi
atomowej Skate wynurzając się poprzez krę z wód oceanu.

Trasy niedźwiedzich szlaków człowiek zna od niedawna dzięki nowoczesnym

zdobyczom techniki. Nie wiedział dotąd, że z syberyjskich wybrzeży zwierzę wędruje na
zachód, na Morze Grenlandzkie. Dalsza droga prowadzi je z prądem, który przez tysiąclecia z
ujść rzek Ob i Jenisjej niesie kłody drzew z lasów Syberii. Razem z pniami, z balami
spychanymi na południe płynie biały niedźwiedź wzdłuż wschodnich krańców Grenlandii do
południowego jej cypla, przylądka Farvel. Potem skręca na północ i poprzez Cieśhinę
Daviesa przedostaje się na Morze Baffina. Nie koniec to jeszcze dalekiej podróży, jakiej
mógłby pozazdrościć Wielkiemu Białemu niejeden ze słynnych polarników. Krętymi prze-
smykami i wąskimi cieśninami, gmatwaniną Archipelagu Wysp Kanadyjskich władca
arktycznych pustkowi powraca na otwarte wody Północnego Oceanu Lodowątego, kończąc
tu na obszarach, jakie opuścił przed laty, jedyną w swoim rodzaju wędrówkę dookoła świata,
wzdłuż zaklętej linii polarnego kręgu. Miejsca nigdzie nie zagrzał, do żadnego się nie
przywiązał, żadnego nie obrał na legowisko, podobnie jak dziad jego i pradziad, skazany na
odwieczną tułaczkę.

W swych wędrówkach różne stacza boje, różne miewa przygody,

czasem musi przepłacać je życiem.
* • «

Peter Freuchen tak opowiada o jednym ze spotkań z niedźwiedziem. Wędrował wówczas

po wschodnich wybrzeżach Grenlandii ze swą żoną Navaraną i synkiem Mekusakiem.

„...Mały marudził nieznośnie, nie chciał rozebrać się do naga

background image

przed wejściem do śpiwora, jak wiadomo, jest to warunek, by utrzymać tam ciepło. Pragnąc
go nastraszyć, Navarana powiedziała, że nocą chodzi po dworze wielki groźny niedźwiedź,
szuka niegrzecznych chłopców, którzy nie śpią, i odgryza im głowy.

Argument okazał się skuteczny. Mały pozwolił się w końcu ułożyć między mną a żoną.

Na świecie szalała wichura, ale my spaliśmy jak zabici. Po jakimś czasie Mekusak
wygramolił się ze śpiwora — i można sobie wyobrazić jego przerażenie — kiedy
rzeczywiście zobaczył tuż przed sobą wielkiego niedźwiedzia, który groźnie na niego
spoglądał. Zawrócił przerażony na swoje miejsce, ale z takim pośpiechem, że wybudził
Navaranę.

Teraz i ona dostrzegła niedźwiedzia.
— Peter — szepnęła zachrypłym ze strachu głosem — tu jest nanuk!
Nie miałem najmniejszych wątpliwości... To był prawdziwy niedźwiedź, a co gorsza —

stał między mną a moją strzelbą. Wrzasnąłem, wyskoczyłem ze śpiwora, ale kiedy jest się
nagim w temperaturze czterdziestu stopni poniżej zera, nie bardzo można walczyć.
Wyciągnąłem czym prędzej spodnie spod śpiwora i zacząłem je nakładać. W zdenerwowaniu
jednak wsunąłem obie nogi do jednej nogawki. Itukusungusk, mój poganiacz, zerwał się z ka-
rabinem w dłoni. Nie mógł jednak strzelać, bał się we mnie trafić. Z obiema nogami w jednej
ndgawce niełatwo było mi się poruszać. Potknąłem się i zsunąłem po pochyłości wprost do
stóp niedźwiedzia. Przeraził się moim upadkiem nie mniej niż ja, uskoczył w bok. Poganiacz
mógł już strzelać... Wszystko to ubawiło serdecznie Mekusaka, który śmiał się w głos, kiedy
mnie zobaczył leżącego — dosłownie bez przesady — między łapami zwierza. ...Navarana
była tak dumna ze swego syna, jakby to on sam jeden powalił napastnika. Kazała mu od razu
rzucić w niego dziecinnym oszczepem, żeby zgodnie z tradycją dostała mu się część zdoby-
czy. Oczywiście cała skóra była jego własnością, bo on pierwszy dostrzegł nanuka."
* * •

background image

Wielki Biały wiedzie życie półlądowe, półwodne. Kiedy zaczął schodzić z lądu do

oceanu w pogodni za zdobyczą, tego nikt dokładnie nie wie. Z biegiem setek tysięcy, może
milionów lat i on zapewne przystosuje się całkowicie do morskiego środowiska kipiącego
nieprzebranym bogactwem żywności. Jak ongiś wieloryb. Dziś już gruba warstwa słoniny
pod skórą i gęste, przetłuszczone futro znakomicie chronią niedźwiedzia przed zabójczym
chłodem polarnych mórz. Pływak nad pływaki, niewiarygodnie wytrzymały, nie zdołałby
jednak łatwo ułowić zwinnych ryb — tych dwudziestu paru kilogramów, których co dzień
potrzebuje, żeby nie opaść z sił. Łatwiej mu porwać fokę z kry i mięsne danie uzupełnić
przekąską rybną.

W lodowatej wodzie arktycznych mórz potrafi przetrwać nawet kilka dni, nie wychodząc

na krę. Kto raz choćby widział wąską, pięknie sklepioną głowę osadzoną na wysmukłej,
długiej szyi, wychylającą się nad fale spośród odłamków lodu — nie zapomni nigdy tego
widoku — bije od niej majestat. I trudno dziwić się, że przodkowie dzisiejszych Eskimosów
nadali zwierzęciu tytuł władcy Arktyki.

Załogi statków nieraz spotykały białego niedźwiedzia na otwartych wodach Północnego

Oceanu Lodowatego, w odległości kilkuset mil morskich od najbliższego brzegu. Czego tam
szukał? Dokąd dążył w obchodzie swego królestwa? Czy każdy władca musi mieć swoje
tajemnice? •

Polując na foki polarny samotnik wykazuje godną pozazdroszczenia cierpliwość.

Nauczyła go jej Arktyka. Całymi godzinami potrafi wystawać bez ruchu nad otworem
oddechowym foki, wyczekując ukazania się okrągłej, wąsatej głowy, a wtedy jednym
błyskawicznym ruchem zaciska na niej ogromne łapy. Głodny, nigdy nie spieszy się z ucztą.
Objada skórę i tłuszcz z karku, resztę pozostawia na później. Kiedy zeżre swą dzienną porcję,
te nędzne dwa dziesiątki kilogramów, układa się do snu, ale niespokojny to sen. Zwierzę
czuwa ustawicznie, wybudza je najlżejszy skrzyp śniegu, chociaż nikt z podwładnych nie
ośmieli się odebrać mu łupu. Chyba jakiś inny niedźwiedź, silniejszy lub doprowadzony do
ostateczności głodem. Krok w krok śladami białego wędrowcy — trzymając się po-

background image

kornie z dala, jak szakal za lwem — wędruje cierpliwie drugi' mięsożerny czworonóg

Arktyki, lis polarny. Doświadczenie wieków nauczyło go, że w tej pustce lepiej pożywić się
czasem okruchami z pańskiego stołu niż samemu poszukiwać żywności. Czyni to jednak
bojaźliwie, gotów w każdej chwili czmychnąć.

Jeżeli niedźwiedzia przyciśnie głód, nie gardzi i lisem, i ptactwem polarnym, i jajami

wybieranymi z gniazd, a nawet porostami, korzonkami czy jagodami arktycznymi.

Wygłodniały, atakuje czasem wiosną młode, niedoświadczone morsy. Przyczaja się,

skrada bezszelestnie, bacząc pilnie, żeby podmuch wiatru nie poniósł jego zapachu, nie
spłoszył upatrzonej zdobyczy. W błyskawicznym ataku chwyta niezdarne „ogromne
maleństwo" za tylną płetwę i czym prędzej odciąga jak najdalej od stada, na sam środek kry.
Wie, że nad małymi czuwa troskliwie matka, że atakując z furią napastnika broni ich do
upadłego. Olbrzymia, parotonowa, nieruchawa masa jej cielska wprawiona w ruch
wściekłością jest groźna, potężne kły budzą lęk.

Mors, największe arktyczne zwierzę, jakie wypełza z wody na ląd, jest tym jedynym,

przed którym Wielki Biały chyli czoło. Kwadratowej, twardej, mocno sklepionej czaszki
dorosłego osobnika nie przebije karabinowa kula, a cóż dopiero niedźwiedzi cios, choćby
najsilniejszy.

Podczas wieloletnich wędrówek niedźwiedź polarny nie chadza nigdy w stadzie, z daleka

omijając napotykanych braci, chociaż zazwyczaj nie szuka z nimi zwady. „Ten arktyczny ród
królewski charakteryzuje gotowa do boju neutralność" — powtarzał nieraz Knud Rasmussen.
Ze swą wybranką podczas godów weselnych Wielki Biały pozostaje krótko, zaledwie kilka
dni.

Mówią czasem i piszą jakby z nutką pretensji, że niedźwiedź jest chytry, przebiegły. A

może to po prostu gorzka mądrość życiowa? Samotne wędrówki wiele go nauczyły.
Przekonali się o tym ostatnimi laty polarnicy radzieccy, którzy zimowali na Ziemi Franciszka
Józefa. Wyruszając wiosną w daleką wędrówkę badawczą, musieli pozostawić w obozie cały
zapas mięsa — dwieście pięćdziesiąt kilogramów. Jak zabezpieczyć ten skarb przed za-
chłannością wygłodniałego o tej porze roku niedźwiedzia? Rada w radę, dożyli mięso w
głębokiej jamie, przywalili bryłami lodu,

background image

zasypali śniegiem, a po wierzchu poleli obficie ropą naftową wiedząc, że zwierzę nie znosi
tej woni. Na szczycie kopczyka ustawili jeszcze bańkę nafty wagi trzydziestu kilogramów.
„Czuć ją z daleka na kilometr, każdego misia odegna" — śmieli się radzi z pomysłu.

Po kilku tygodniach prac badawczych w terenie wracali ze szlaku przemarznięci i

zgłodniali. Dały się im we znaki siarczyste mrozy, przetrzymała ich w drodze parodniowa
zamieć. Dawno już zjedli ostatnią puszkę konserw, dawno wypalili ostatnią kroplę nafty.
Pocieszali się tylko myślą o zapasach czekających bezpiecznie w obozie, obmyślali
zawczasu, co zjedzą — „byle szybko, tłusto i dużo". Czyż mogli przeczuć, jaki czeka ich
zawód?

Skrytka świeciła pustką, wymieciona do czysta z mięsa, lód zryty wokół pazurami.

Niedaleko jamy widniały głęboko odciśnięte w śniegu ślady łap — niedźwiedzica z
dwojgiem małych. Musiała być bardzo głodna. I pełna poświęcenia. Przesiąknięty naftą śnieg
odrzuciła od skrytki, żeby wstrętna woń nie przeszkadzała dzieciom w uczcie. Co
najdziwniejsze, trzydziestokilogramowa bańka znikła bez śladu. Po kilku godzinach
poszukiwań polarnicy odnaleźli ją wreszcie w odległości stu metrów od obrabowanego
składu. Odgniecione na rączce ślady kłów nie pozostawiały żadnej wątpliwości. Dobra matka
nie żałowała trudu.

— W pierwszej chwili, póki samolot nie dowiózł nam z bazy konserw, byliśmy piekielnie

głodni i — co tu ukrywać — piekielnie źli. Złość ustąpiła jednak z czasem poczuciu
szacunku dla zwierzęcia. Czy każdy z nas nie zrobiłby wszystkiego, co w jego mocy, żeby
nakarmić głodne dziecko? — opowiadał potem meteorolog wyprawy.
• ♦ *

Kroniki arktyczne roją się od opowieści o niedźwiedziu polarnym. Prawdziwych,

zmyślonych. Są to jednak głównie opisy bojów, jakie staczał z napastującymi go ludźmi, i
zasadzek, jakich unikał. Rzadko kiedy rzucał się pierwszy na człowieka, i to tylko chyba
wczesną wiosną, wygłodniały — w tych zamierzchłych, szczęśliwych dla niego czasach,
kiedy Arktyka świeciła pustką,

background image

...Śpiewam, jak umiem, mój myśliwski śpiew,
śpiewam go długo, cały dzień.
Chciałem wam powiedzieć, jak spotkaliśmy się
My dwaj, tam daleko, na północy-
Jak uganialiśmy się jeden za drugim.
Jak wreszcie zmierzyliśmy nasze siły
My dwaj, tam daleko, na północy.
I to dla niego, żeby uśpić jego czujność,
Śpiewałem długo mój śpiew,
A teraz wciąż śpiewam, jak umiem,
Dla niego, dla nanuka, którego przywożę
Stamtąd z daleka, z północy...

Etnograf francuski Malaurie przytacza w swej książce ..Ostatni królowie Thule" jedną z

najpiękniejszych legend, jakie usłyszał podczas swej wyprawy na Grenlandię.

„...Młody niedźwiedź zakochał się w Eskimosce. Dzień w dzień odwiedzał ją witany

uśmiechem, podczas gdy mąż kobiety udawał się na łowy... na niedźwiedzia. Mała kobieta i
nanuk siedzieli wtedy przytuleni do siebie w zacisznym igloo.

— Młoda kobieto — mówił niedźwiedź — mieszkam hen, wysoko, bardzo wysoko w

górach. Idzie się i tędy, i tamtędy, i znów tędy, skręca się w prawo i po dwu godzinach
dochodzi się wreszcie na miejsce. Mój dom jest piękny, bogato zaopatrzony w mięso. Ale
mieszka w nim niedźwiedź biedny, przykrzy mu się samotność. Pragnąłbym mieć taką żonę
jak ty, okrąglutką, gładziutką... — A potem zaryczał: — ...Tylko nie zdradź twemu
przeklętemu mę-
kiedy od czasu do czasu w wędrówkach swych napotykał eskimoski zaprzęg.

Od dawien dawna Wielki Biały napawał łowców grenlandzkich trwogą zaprawioną

szacunkiem. Przywożąc do osiedla upolowanego harpunem nanuka, myśliwy poświęcał mu
rodzaj żałobnego epitafium w przekonaniu, że uwolniona z powłoki cielesnej „dusza" uraduje
się okazaną jej czcią w kraju, gdzie nie ma cier
pienia.

background image

żowi, gdzie mieszkam. Jeżeli powiesz mu choćby słówko, usłyszę je sercem, pamiętaj!
Mijały dni, mąż nie mógł upolować żadnego niedźwiedzia. Coraz bardziej chmurny powracał
do igloo, a nieraz węsząc mówił:
— Dziwne! Wstrętnie tu czuć. Jakby nanuk...
— Eh, co znowu, skąd! To twoje kamiki cuchną.
Ale mąż posępniał z dnia na dzień, nie miał chęci pieścić żony. A przecież robiła, co mogła,
żeby mu się przypodobać, szyła odzież, sprzątała igloo.

To mnie nie cieszy — powtarzał — wiem jedno: nie mam nanuka.

Którejś nocy, kiedy odepchnął ją raz jeszcze na posłaniu, przesunęła usta do jego ucha i
najciszej, jak umiała, szepnęła:
— Nanuk!
Mąż skoczył na równe nogi, porwał harpun.
— Gdzie?

Laaa, laaa — uspokajała go i znów szepnęła: — Wysoko, bardzo wysoko w górach.

Idzie się i tędy, i tamtędy, i znów tędy. Skręca się w prawo i po dwu godzinach dochodzi się
na miejsce...
Mężczyzna wypadł z igloo, porwał harpun. Pognał psy w góry. Ale dom niedźwiedzia był
pusty. Jego serce usłyszało cichy szept kobiety. Dwie duże łzy spłynęły po białej sierści na
błyszczący nos.
Kobieta rzuciła się na posłanie i drżąc darła palcami skóry — bo z gór zwalało się coś w dół,
huczało niczym grzmot.
To on. Słyszycie? Spieszy, dyszy, gna prosto na igloo. Podnosi już potężną łapę, zmiażdży je.
Nie! Poszedł dalej. Przygarbiony, smutny. Przednie łapy ugięte, tylnie ciągnie za sobą, jak
bardzo stary niedźwiedź.
Zdradzony i nieszczęśliwy wędruje odtąd samotnie."
* * •
Piękne, połyskujące srebrzystą bielą niedźwiedzie futro, na nieszczęście i na zgubę
arktycznego samotnika, stało się niezwykle modne w końcu XIX i na początku XX stulecia.
Na polowania zaczęli więc wyruszać nie tylko zawodowi traperzy, ale i przygodni myśliwi.
Jedni żądni wysokich zarobków, inni dreszczyku
» — Osaczeni...

background image

Wielkiej Polarnej Przygody, której uwieńczeniem miał być nieszczęsny Król Arktyki.
Na Ziemi Wschodniej w archipelagu Spitsbergenu doświadczony traper w ciągu jednej

tylko zimy gromadził ponad dwieście niedźwiedzich skór. Na Grenlandii, wyposażeni w
ostatnich kilku dziesiątkach lat w broń palną Eskimosi, pewni wreszcie swej przewagi,
zaczęli także prześladować nanuka, który nie znał dotąd zapachu prochu ani świstu
śmiercionośnej kuli. Na domiar złego armatorzy norwescy i duńscy za bajońskie sumy
wynajmowali chętnie statki bogatym snobom z całego świata. Do dobrego tonu należało
bowiem w bogatych rezydencjach szczycić się dwumetrową srebrzystą skórą, rozpostartą
przed kominkiem.

Po ostatniej wojnie światowej, gdy nad obszarami Arktyki zahuczały silniki samolotów,

los ściganego przez ludzi samotnika pogorszył się jeszcze. Bez najmniejszego trudu, bez
ryzyka można było teraz wypatrzyć go z powietrza, ścigać i wreszcie dobić z pokładu
helikoptera lub prywatnej awionetki.
Pierwszy przerwał lata rzezi na swych obszarach Związek Radziecki, wydając w 1956 roku
zakaz polowań. Do białego niedźwiedzia wolno teraz strzelać wyłącznie w obronie własnej
lub w obliczu śmierci głodowej. Nieprzestrzeganie zakazu grozi ciężkimi karami.
W dziesięć lat później Duńczycy wydali podobne zarządzenie dla Grenlandii. Nie obejmuje
ono jednak Eskimosów ani Duńczy- ków zamieszkujących wyspę. Tu rys ta-my ś li wy może
otrzymać czasowe zezwolenie na odstrzał za wysoką opłatą.
Z innych terenów Arktyki, z Kanady, z Alaski dochodziły wciąż jednak niepokojące wieści o
trzebieniu niedźwiedzi polarnych. Latem 1965 roku w Fairbanks odbyła się pierwsza
międzynarodowa konferencja w sprawie ochrony ginącego rodu. Najwybitniejsi specjaliści
Danii, Kanady, Norwegii, Stanów Zjednoczonych oraz Związku Radzieckiego zasiedli przy
okrągłym stole, żeby wspólnie radzić, jak zapobiec złu.
Sytuacja wydawała się katastrofalna. Meldunki międzynarodowego wywiadu lotniczego biły
na alarm. W całej Arktyce jjj na olbrzymim obszarze ponad czternastu milionów kilometrów
kwadratowych mórz, wysp i lądów — czterdzieści pięć razy większym

background image

niż cała Polska — odnaleziono zaledwie dziesięć tysięcy polarnych niedźwiedzi.

Czy przetrzebiła je wyłącznie bezmyślna ludzka chciwość? A może podczas swych

dalekich wędrówek zapadały masowo na nie znane dotychczas choroby, zawleczone do ich
królestwa przez człowieka, który uparcie coraz dalej i dalej wdziera się na północ, wypełnia
mroźne pustkowie stacjami polarnymi, zakładami przemysłowymi, buduje nowe osiedla...

W ciągu ostatnich dwu-trzech stuleci wyginęło bezpowrotnie lub zagrożone jest

nieuchronną zagładą — jak obliczyli biologowie — ponad trzysta sześćdziesiąt dzikich
ssaków. Czy można dopuścić do tego, żeby podobny lo.s spotkał jedno z najwspanialszych i
najmniej dotąd znanych zwierząt, Wielkiego Białego?

Długo debatowali naukowcy, w jaki sposób uchronić, jak zapobiec ewentualnym

zakaźnym chorobom, jak je wykrywać, gdzie, kiedy? Trzeba było przede wszystkim zacząć
od poznania obyczajów króla Arktyki. Jakimi szlakami wędrował od stuleci? Czy pozostawał
im wiemy? Czy niedźwiedzica-matka rokrocznie starała się powracać do tego samego
barłogu na okres lęgów, czy też wyszukiwała wciąż nowe? Jak długo małe pozostawały pod
jej opieką?

Na wiele pytań nikt nie umiał odpowiedzieć. Zachodziła obawa, że jeden z ostatnich na

Ziemi rodów królewskich, wyginie, żabie* rając do grobu swe tajemnice. Postanowiono więc
działać wspólnie, to znaczy skutecznie.
♦ » •

Latem 1956 roku nad pustkowiami Dalekiej Północy, nad wybrzeżami Syberii, Alaski,

nad Archipelagiem Wysp Kanadyjskich, nad płaskowyżem lodowym Grenlandii, nad skałami
Spitsbergenu, nad Nową Ziemią Franciszka Józefa i zakutym w biały całun morzem
zaterkotały śmigłowce. Na ich pokładach szykowały się do pionierskiej pracy całe ekipy
przejętych swą misją specjalistów- -zoologów, lekarzy weterynarii, fizjologów.

Nad upatrzoną z powietrza ofiarą maszyna obniżała lot, nieruchomiała na moment Padał

strzał. Wielki Biały wiele przeżywał

background image

w swym życiu wędrowca, ale instynkt, stary doradca, nie nakazywał mu nigdy lękać się
niewidzialnego na ziemi wroga. Trafiony przebiegał jeszcze kilka kroków, chcąc stawić
czoło niebezpieczeństwu, lecz nagle brakło mu sił, coś pętało łapy, coś krępowało ruchy,
paraliżowało wolę. Zwalniał biegu, padał, ale życie z niego nie uchodziło. Bezkrwawe łowy
nie zgubę niosły mu a pomoc. Zamiast śmiercionośnej kuli władcę Arktyki poraziła igła ze
słabą dawką nasennego środka. Nie czyniła krzywdy, lecz obezwładniała na godzinę do
trzech, pozwalała ludziom podejść do niego z bliska, bez lęku.

Nie opodal znieruchomiałego cielska zawisał śmigłowiec, przysiadał. Na lód wysypywali

się pośpiesznie ludzie obarczeni dziesiątkami różnych instrumentów. Każda chwila była
cenna, a każda niezwykła.

„...Niewiarygodne wrażenie czyni za każdym razem wsłuchiwanie się w rytm serca króla

lodowej pustyni. Trudno mi się przyzwyczaić do tej niecodziennej auskultacji — opowiadał
jeden z lekarzy — czuję jakiś mimowolny szacunek, a zarazem odwieczny, prymitywny lęk
jaskiniowego człowieka. I kiedy tak leży przede mną wspaniały i bezbronny, sztucznie
uciszony, chciałbym mu jakoś wytłumaczyć, że wszystko, co czynimy naruszając jego kró-
lewski majestat, czynimy w imię jego dobra. Mierzymy długość ciała i kłów — sam ich
widok napawa dreszczem — i pazurów, i uwłosienia, ważymy zwierzę. Cóż to za męka
podźwignąć w górę setki kilogramów bezwładnego cielska podsunąć pod nie nylonową sieć,
którą porywa w górę helikopter. Samica waży ponad czterysta kilo, waga samca przekracza
siedemset.

Badamy potężne uzębienie za pomocą lusterka dentystycznego, starając się nie myśleć o

ich straszliwym uścisku, o tym, co mogłoby się stać, gdyby te szczęki zwarły się raptownie
na naszych dłoniach. Pobieramy próbki krwi i śliny, wykonujemy elektrokar- diogram. Na
pożegnanie zakładamy niezwykłemu pacjentowi lekką, luźną obrożę. Jej kolor, numer i inne
dane ułatwią nam odnalezienie „karty chorego", kiedy po roku lub dwu spotkamy się
ponownie na polach lodowych czy wyspach Dalekiej Północy.

...Wczesną wiosną uśpiliśmy niedźwiedzicę i raz jeszcze mogliśmy stwierdzić, jak

oddaną jest matką. Wychudzona była stra

background image

szliwie, ot, po prostu szkielet powleczony skórą, ale brzuszki obu tłustych niedźwiedziątek
przypominały mocno napełnione powietrzem baloniki."

Nowoczesny* bez precendensu w dziejach zoologii sposób badania zagadkowych,

nieuchwytnych dotąd zwierząt pasjonuje nie tylko specjalistów, ale i załogę helikoptera. Na
widok niedźwiedzia wędrującego z kry na krę tym jedynym w swoim rodzaju, nie-
prawdopodobnie lekkim, posuwistym krokiem pełnym godności — wszystkich ogarnia
podniecenie. „...Nie sposób wprost uzmysłowić sobie, że za kwadrans, za pół godziny
będziemy mogli bezpiecznie dotknąć Dostojnego Pacjenta" — opowiadał pilot powracając
nieraz jeszcze myślą do tych dziwnych bezkrwawych łowów.

Pierwsze wyniki badań wykazały, że czas był najwyższy zająć się losem polarnego

wędrowcy. Zagłada królewskiego rodu była bowiem bliska.

Ponagleni smutną wymową cyfr przedstawiciele pięciu zainteresowanych państw zebrali

się ponownie w styczniu 1968 roku w Morges w Szwajcarii na konferencję roboczą pod
hasłem „Katujmy niedźwiedzia polarnego!" W toku rozmów i wymiany doświadczeń doszli
jednomyślnie do przekonania, że badania lekarskie nie wystarczą, by go uchronić.

„...W pierwszym rzędzie trzeba przekonać ludy Dalekiej Północy, żeby lekkomyślnie nie

nadużywały broni palnej, i nauczyć ich oszczędzać matki z małymi" — brzmi jeden z
fragmentów sprawozdania. Jak to uczynić?! Zakazać polowań nie można, wiedzieli o tym
wszyscy znając przywiązanie do tradycji i ogromną dra- żliwość mieszkańców wybrzeży i
wysp Arktyki. Trzeba było tłumaczyć, perswadować, wmawiać w razie potrzeby, że to każdy
z nich, Eskimos alaskański, grenlandzki, kanadyjski czy syberyjski sam postanowił
uszanować nanuka.

Tym razem na Grenlandię wyruszyli tylko zoologowie i lekarze weterynarii. Nauczeni

doświadczeniem Związku Radzieckiego Duńczycy zawezwali lekarzy-psychologów
władających narzeczami plemion eskimoskich. Zadanie wysłanników polegało na dotarciu
samolotami, helikopterami czy choćby psim zaprzęgiem do najmniejszych osiedli,
najbardziej oddalonych od wpływów cywilizacji i tam w rozmowach i mieszkańcami,
zaskarbiając

background image

sobie ich zaufanie podjąć obronę interesów białego niedźwiedzia.

Na Spitsbergenie Norwegowie postąpili inaczej. Zawodowi traperzy, załogi radiostacji i

punktów meteorologicznych musieli podpisać zobowiązania ograniczające do minimum
roczny odstrzał. Bardzo wysokie kary-za przekroczenie zakazu gwarantują zwierzęciu
spokojną wędrówkę poprzez wyspy spitsbergeńskiego archipelagu.

Przedstawiciele Związku Radzieckiego nie bez dumy mogli oświadczyć na konferencji,

że wprowadzone u nich już przed laty dwudziestu ograniczenia są. przestrzegane przez
mieszkańców wybrzeży, wysp i lądów Północnego Oceanu Lodowatego, a liczba białych
niedźwiedzi nie zmalała, lecz wzrosła w tym czasie. Stwierdzili ponadto, że obyczaje
otoczonego opieką zwierzęcia wyraźnie złagodniały. Tropiony dawniej, zabijany przez ludzi
na prześladowania odpowiadał agresywną postawą, spodziewając się zawsze ataku
człowieka, w odruchu samoobrony napadał pierwszy.

Na konferencji. w Morges lekarze i weterynarze raz jeszcze omówili szczegółowo, jakie

środki nasenne nalepiej stosować w przyszłości i w jakich dawkach, gdyż każda zależy od
wagi zwierzęcia. Najczęściej po uśpieniu pacjenta pierwszym „wystrzałem" z pokładu
helikoptera lub kutra płynącego pośród kry — jak to czynią Norwegowie — po dotarciu do
uśpionego stosuje się dodatkowy zastrzyk domięśniowy.

W dwu przypadkach na trzysta omawianych zabiegi skończyły się śmiercią niedźwiedzia.

Czemu przypisać ten nieprzewidziany skutek? Może jakiemuś uczuleniu? Jakiemu, jak je
wykryć? I nad tą sprawą również długo dyskutowano.

Przedstawiciele zainteresowanych państw podzielili całą Arktykę na sektory celem

ułatwienia badań. Nylonowy lekki naszyjnik, zakładany uśpionemu niedźwiedziowi przed
kolejnym numerem nosi znak sektora, w którym poddawano go przymusowym badaniom.
Literą „A" oznaczono Cieśninę Beringa, następnymi literami alfabetu — kolejne punkty na
wschód wzdłuż wybrzeży Syberii. Barwa naszyjnika inna jest dla samca, inna dla samicy.
Niedźwiadkom w pierwszym roku — bo i one podlegają badaniu —

background image

zapina się numerowany znaczek na górnej wardze. Nie sposób malcom zakładać naszyjniki,
bo szybko wyrastają.

Wszystkie te zabiegi mają na celu jak najwierniejsze odtworzenie tras odwiecznych

wędrówek dotychczas nie zbadanych. Im więcej jednak człowiek wie, tym więcej pragnie
wiedzieć. Stara to prawda, ale zawsze aktualna. Wydarte Wielkiemu Białemu tajemnice
nasuwają wciąż nowe pytania, wciąż inne wątpliwości. Zoologowie ze zdumieniem
stwierdzają na przykład, że „niedźwiedź niedźwiedziowi nierówny", że te z Syberii inne są
niż z Alaski, a kanadyjskie różnią się bardzo znacznie od grenlandzkich. Parazytolodzy doszli
do nieoczekiwanego wniosku, że chorobą siejącą zniszczenia wśród władców Arktyki i
innych zwierząt morskich jest trychinoza.

Ostatnie badania wykazały, że ofiarą jej przed kilkoma dziesiątkami lat padli słynni

pierwsi w dziejach aeronauci polarni, Andrće i jego dwaj towarzysze niedoli. Po katastrofie
balonu Ornen, który nie doniósł ich na biegun, wędrując pieszo po krach Północnego Oceanu
Lodowatego żywili się wyłącznie mięsem ubitych niedźwiedzi.

„Sekcja Białych Niedźwiedzi" wyłoniona na naradzie w Mor- ges, z przewodniczącym S.

Uspienskim na czele, wyraziła nadzieję, że ujednolicenie metod i międzynarodowa
współpraca powinny w niedługim czasie przynieść dobre wyniki, zażegnać zło.

Ale ogarnięty gorączką poznania człowiek nie chce czekać, nie potrafi, pożera go

niecierpliwość. Już wkrótce, jak donoszą z kół naukowych, nikt nie będzie usypiać polarnego
wędrowcy do „okresowych badań". Ludzkie dłonie i tu zastąpi automat. Projekt to na pozór
fantastyczny, niewiarygodny, ale z pewnością wykonalny. Badanemu po raz pierwszy
niedźwiedziowi lekarz wszczepi pod skórę miniaturowy nadajnik wyposażony w komplet
przeróżnych czujników. Nadajniczek uruchamiany będzie od czasu do czasu impulsami z
krążącego wysoko ponad Ziemią satelity „biologicznego".

Podpełzając ostrożnie do uśpionej foki, gruchocąc kości w walce z rywalem, zabiegając o

względy bogdanki podczas weselnych godów czy też po prostu wędrując odwiecznymi
szlakami, nie będzie przeczuwać, że każda najdrobniejsza zmiana rytmu jego ser-

background image

ca, jego oddechu zostanie zarejestrowana i natychmiast automatycznie przekazana drogą...
poprzez Kosmos do pracowni naukowych, odległych o tysiące, a może dziesiątki tysięcy
kilometrów.

Usypiany, pieczołowicie chroniony, prześwietlany, wciągnięty do kartotek pod

odpowiednim numerem, odarty z mroków tajemnicy niedźwiedź polarny nigdy już nie będzie
niepodzielnym panem i władcą tej Arktyki, jaką z każdym rokiem szybciej, nieubłaganie i
nieodwracalnie wypełnia współczesność.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Centkiewiczowie Alina i Czesław Tumbo z Przyladka Dobrej Nadziei
LP I III Centkiewiczowie Alina i Czesław Zaczarowana Zagroda
Centkiewiczowie Alina i Czesław Kierunek Antarktyda
Centkiewiczowie Alina i Czesław Na białym szlaku
Centkiewiczowie Alina i Czesław Fridtjof, co z ciebie wyrośnie
Centkiewiczowie Alina i Czesław Fridtjof, co z ciebie wyrośnie
Centkiewiczowie Alina i Czesław Okrutny biegun
Centkiewiczowie Alina i Czesław Tumbo nigdy nie zazna spokoju
Centkiewiczowie Alina i Czesław Zaczarowana zagroda
Centkiewiczowie Alina i Czeslaw Odarpi syn Egigwy
zaczarowana zagroda ALINA I CZESLAW CENTKIEWICZOWIE
Alina i Czesław Centkiewiczowie Okrutny biegun
Alina i Czesław Centkiewicz biografia
Centkiewiczowie Alina i Czesław Zaczarowana zagroda
Czesław Czerniawski Wielki Rejs (1966)
PÓŹNA TWÓRCZOŚĆ WIELKICH ARTYSTÓW CZESŁĄW MIŁOSZ, TADEUSZ RÓŻEWICZ, WISŁAWA SZYMBORSKA, ZBIEGNIEW HE

więcej podobnych podstron