Centkiewiczowie Alina i Czesław Tumbo z Przyladka Dobrej Nadziei







ALICJA I CZESŁAW

CENTKIEWICZOWIE







TUMBO



Z PRZYLĄDKA DOBREJ NADZIEI









NASZA KSIĘGARNIA • WARSZAWA 1964





Część pierwsza



FATALNA POMYŁKA









1. NIE PYTAJ TYLKO SKĄD SIĘ WZIĄŁ



Wysoka postać o szerokich barach kołysała się w takt rytmicznych wahań pokładu. Dziób statku to wznosił się, to znów lekko spływał w bruzdę długiej oceanicznej fali. Noc była czarna jak smoła. Pogrążony w ciemnościach mężczyzna z widoczną przyjemnością wystawiał twarz na chłodny podmuch wiatru biegnący od morza. Widać było, że monotonne dudnienie silników i szum śruby pracowicie, bez wytchnienia, młócącej wodę sprawiały mu ulgę. Mocno wparty nogami w deski, od czasu do czasu pykał z krótkiej fajeczki, przenosząc wzrok z czerni oceanu na niebo rozjarzone gwiazdami, wśród których niewyraźnie rysował się mglisty kontur Krzyża Południa. Raptem drgnął. Jakiś obcy, ledwie dosłyszalny dźwięk zmącił jednostajny plusk. Rozżarzony mocniejszym oddechem ogieniek fajki oświetlił na mo-ment gęsty rudy zarost i krótką bródkę przystrzyżoną w szpic.

„Szczury, tego jeszcze brakowało, żebyśmy z Afryki zabrali to paskudztwo! Nie, to nie ich ohydny pisk. Człowiek za burtą?” Mężczyzna jednym skokiem dopadł relingu, stara-jąc się przebić wzrokiem otaczającą czerń. Nadaremnie. Nic nie zdołał zobaczyć, nic usły-szeć. Od morza bił znów miarowy, głęboki, niczym niezmącony spokój.

- Przesłyszałem się - mruknął z ulgą. - Mózg wyciekł mi chyba spod czaszki w tym piekielnym żarze Cape. Czterdzieści osiem godzin bieganiny, nie dla mnie już to afrykańskie piekło. Przydałoby się chyba trochę przespać?

Zsunął czapkę na tył głowy, przetarł czoło wielką kraciastą chustą, jakby i teraz je-szcze na wspomnienie upału Przylądka Dobrej Nadziei zrobiło mu się gorąco, ziewnął potęż-nie, aż zatrzeszczały szczęki, i ciężkim krokiem człowieka, który zasłużył na wypoczynek, ruszył naprzód.

Coś pisnęło pod jego stopą. Tym razem to nie było złudzenie. Pokrowiec na windzie kotwicznej, tuż koło nóg, drgnął gwałtownie, zafalował i wydął się jak balon.

Spod krawędzi brezentu zajaśniały nagle dwie plamy, jakby rozbłysły białka oczu, nieruchome, błyszczące, ogromne. Zęby mężczyzny zacisnęły się do bólu na ustniku fajki. Czuł, że pod czapką jeżą mu się włosy. Nie mógł wydobyć z siebie głosu. Chciał się cofnąć, ale nogi miał jak z ołowiu. Błyszczące oczy pełzły w górę, wznosiły się wolno, sięgały już kolan, pięły się wciąż wyżej. Zmiażdżony zębami ustnik fajki rozprysł się, a cybuch upadł na deski, zasypując pokład setkami rozjarzonych iskierek. W ciszę wdarł się przeraźliwy krzyk bólu. Białe plamy znikły, jakby je wchłonęła ciemność. Ramię mężczyzny z rozmachem zato-czyło szeroki łuk, dłoń zamknęła się na czymś ciepłym, gładkim. Nie rozwierając jej, paroma krokami dopadł drzwi i drugą ręką szarpnął je gwałtownie.

Światło z korytarza zalało ciemną, skuloną postać. Mimo chłodnego powiewu czarne jak heban, chude ciało w połatanych, kusych spodenkach świeciło kropelkami potu. Pełne przerażenia, ledwie widoczne w ogromnych białkach źrenice patrzyły błagalnie. Mężczyzna zwolnił uścisk. Uczucie ulgi walczyło w nim ze wściekłością. Zaciśnięte wargi mełły jakieś przekleństwa. Palce rozwarły się i chłopak jak worek upadł na deski pokładu.

- Skąd?... jak… - krztusił się słowami mężczyzna.

Murzynek skulił się na widok wyciągniętej nad nim groźnie pięści. Zęby zaszczękały mu głośno, a spod opuszczonych powiek pociekły łzy. Ramię mężczyzny opadło bezsilnie.

- Skąd ty?... - powtórzył groźnie, ochrypłym głosem.

- Nie bij, panie, ja tylko do ciotk… - wymamrotał chłopiec, śmiesznie wymawiając angielskie wyrazy.

- Do ciotki? Co ty pleciesz? Do jakiej ciotki? Na moim statku nie ma kobiet! A może się jakaś ukryła? Gadaj mi zaraz, bo… - w ochrypłym głosie zadrgała znów złość. Mężczyzna sięgnął po gwizdek.

- Ciotka nie tu… W Dakarze.

- Gdzie? Co za brednie! To ty… do Dakaru?

Nie przestając trząść się, chłopiec kiwnął potakująco głową.

- A toś się ładnie wybrał! Gadaj lepiej, kto cię tu wprowadził? Kości mu połamię!

- Sam wszedłem, panie.

- Łżesz, dlaczego tu, na mój statek? - zasapał mężczyzna.

- Taki jeden z workiem powiedział, że ten statek tam płynie…

- I przeniósł cię w worku, co? Chciałbym go mieć pod ręką. A łotry zatracone, nicpo-nie.

Cichy szloch przerwał wymysły. Mężczyzna spojrzał na skulonego u swych stóp chło-paka. Chudy, nędzny, mały, na wpół nagi…

- Nie becz. Nie znoszę mazgajów. Chcesz we mnie wmówić, żeś całą dobę przesie-dział pod tym pokrowcem? - spytał szorstko, a widząc, że nie doczeka się odpowiedzi, przyło-żył gwizdek do warg.

Ostry dźwięk rozdarł ciszę pogrążonego we śnie statku. Po trapie zastukały szybko ciężkie buty. Chłopak skulił się jeszcze bardziej, zmalał, jakby się chciał zapaść pod pokład. W drzwiach korytarza stanął marynarz, wysoki, barczysty, ledwie się w nich mieścił. Już otwierał usta, żeby się zameldować, ale na widok czarnego, jak łachman rzuconego na deski chłopca, zaniemówił.

- Olaf, zabierz go do kambuza. Niech go tam kok nakarmi. Nie pytaj tylko, skąd się wziął. Wiem tyle, co i ty. Ledwie mnie szlag nie trafił, jakem go tu znalazł. Pogadam z nim jutro, dziś nie mam zdrowia, muszę koniecznie się przespać. Łeb mi pęka z bólu.

- Tak jest, panie kapitanie, zaprowadzę go do kambuza, kok go nakarmi - powtórzył machinalnie marynarz, nie robiąc wciąż ani kroku, jakby zdumienie odjęło mu zdolność poruszania.

- No czego stoisz jak słup, nie rozumiesz? Pasażer na gapę, do Dakaru, dobre, co? Przynieśli go wczoraj na pokład w worku. Jeżeli nie łże, diabeł go wie. Słuchaj no, Olaf - głos kapitana nabrał znów gniewnych tonów - który to z was trzymał wczoraj wachtę? Dobrze upilnował, nie ma co mówić. Skórę bym z niego pasami darł.

Twarz marynarza wyrażała wciąż osłupienie.

- Do Dakaru? - powtórzył bezmyślnie, jakby z całej przemowy to jedno utkwiło mu w pamięci.

Kapitan wzruszył ramionami.

- Oprzytomnijże, Olaf. Okryj go czymś, widzisz przecież, że się trzęsie jak galareta. Diabli mi go nadali - zaklął z pasją. - Przecież nie zawrócę do Cape. Przedszkole będę na statku zakładać, tego mi jeszcze brakowało, tfu! – splunął z obrzydzeniem, nasadził mocniej czapkę na czoło i odszedł, mamrocząc coś jeszcze pod nosem.

- Tak jest - machinalnie wyszeptał marynarz, nie odrywając oczu od znieruchomiałego chłopaka.

Długa chwila minęła, nim ten odważył się podnieść wylękniony wzrok na wysoką postać sięgającą głową pułapu, na twarz o głęboko osadzonych jasnych oczach, w których malowało się współczucie.

- Rozumiesz po angielsku? Jak się nazywasz?

- Rozumiem panie, nazywam się Tumbo.

- Skądeś się tu wziął? Co ty bujasz z tym Dakarem? Przecież my płyniemy w odwro-tnym kierunku. Doprawdy nie wiedziałeś? Ech, chyba udajesz. Wywiałeś z domu? Źle ci było u rodziców, co? Mnie się możesz przyznać.

- Nie mam rodziców - szepnął cicho chłopiec. Przez drobne, chude ramiona przebiegł znów dreszcz. - Co ze mną zrobią, panie?

- Nie bój się, nic złego. Jakoś tam będzie - marynarz przesunął niezgrabnie dłonią po skręconej jak owcze runo czarnej czuprynie chłopaka. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale ostry gwizdek przeszył znów powietrze.

- Wołają mnie, muszę wracać na rufę. Wal mały, do koka, ja zaraz przyjdę, przyniosę ci coś na grzbiet! Tym korytarzem, popatrz, w głębi, tam gdzie się świeci, jest kuchnia. Powiedz kokowi, że kapitan kazał cię nakarmić i że Olaf wszystko mu za chwilę wytłumaczy. Będziesz pamiętać, Olaf. I nie bój się! On trochę nieprzyjemnie wygląda, ale… to złote serce. - Drugi, ostrzejszy gwizd przerwał jego słowa, mężczyzna rzucił się pędem do trapu.

Tumbo chwilę jeszcze wsłuchiwał się trwożnie w milknący tupot ciężkich marynarskich butów. Niewiele rozumiał dotąd z tego, co się stało. Dokoła było znów cicho. Odetchnął z ulgą, bał się tych ludzi, nie wiedział, co z nim zrobią, krzyczeli, wydziwiali, gniewali się. A może oddadzą go znów jego prześladowcom? Rzucił okiem na czarną falę. O ucieczce nie było mowy. Zadygotał - trochę z zimna, trochę ze strachu przed tym, co go jeszcze czekało. Jasna smuga w końcu korytarza budziła zaufanie. Pociągnął nosem, coś zapachniało smako-wicie, przypominając o pustym żołądku. Zebrał się na odwagę, ruszył niepewnie w stronę światła i naraz przystanął. Z brzękiem przesuwanych garnków zlewały się jakieś głosy. Jakieś pokrzykiwania, przyśpiewki.

Ilu ich tam jest?” - przeraził się nie na żarty. Bezszelestnie sunąc po deskach bosymi stopami, zaczął się skradać cicho jak kot. Dolna część drzwi była na szczęście zamknięta. Przez górną bił na korytarz jaskrawy snop światła. Przyciśnięty do dolnej, chłopak powoli zaczął wysuwać głowę. Nie milknące ani na chwilę głosy kazały mu się mieć na baczności. Zajrzał ostrożnie i zdumiał się. W niewielkiej, pełnej szafek izbie stał tylko jeden człowiek w wysokiej, białej czapie na głowie i białym fartuchu. Odwrócony plecami do wejścia coś sam do siebie pokrzykiwał.

Wariat” - pomyślał wystraszony chłopiec. W tej samej chwili kucharz się obrócił. Jedno oko spojrzało groźnie spod krzaczastej brwi, drugie przysłonięte było czarną opaską. Ręka, w której trzymał długi ostry nóż, zawisła na moment nieruchomo w powietrzu.

- Diabeł! - ryknął i co sił rzucił nożem w czarną zjawę.

Chłopak uchylił się błyskawicznie i skoczył prosto przed siebie. Gnał co sił korytarzem.

- Diabeł! - wrzeszczał jak opętany kucharz, wyskakując z kambuza.

Wyrwał wbity w ścianę nóż i wpadł z powrotem do kuchni, zatrzaskując za sobą z łoskotem obydwie połówki drzwi. Tumbo uciekał, jakby goniło go sto wygłodniałych lwów. Skręcił w pierwsze przejście, w coś uderzył głową i zwalił się jak długi na deski.

- Uff! - jęknął znajomy głos. - A toś mnie uczęstował. Łeb masz jak kamień. Goni cię kto, czego pędzisz? Język ci odjęło? No mówże coś, do diaska! - rozgniewał się na dobre Olaf, rozcierając sobie żołądek.

Chłopcu huczało w głowie. Podniósł się z trudem i milczał. Nie mógł przecież odpowie-dzieć, że i brzuch marynarza był twardy.

- On chciał mnie zabić - wykrztusił wreszcie.

- Co ty pleciesz? Powiedziałeś, że cię posyła Olaf, że kapitan…

- Nic nie powiedziałem, nożem we mnie rzucił!

Niebieskie oczy marynarza podejrzliwie zmierzyły Tumbę.

- Ejże, kto, kok? Niemożliwe. Chodź, zaraz wszystko wyjaśnimy, zobaczysz! - a wi-dząc, że chłopak stoi na miejscu, narzucił mu na chude, nagie ramiona gruby sweter i zdecy-dowanie pociągnął za rękę. Dłoń twardą miał jak skóra na podeszwie.

- Hej, Cyklop, otwieraj! - krzyczał waląc pięścią w zamknięte drzwi - to ja, Olaf!

Długa chwila upłynęła, nim szczęknęła zasuwka, górna połówka uchyliła się powoli, ostrożnie. Wyjrzało przez nią przerażone oko.

- Coś ty się zabarykadował? Otwórz!

- Mój złociutki, diabła widziałem - kucharz wymawiał słowa z trudem, ale gdy szerzej otworzył usta, ostry zapach jałowcówki wypełnił korytarz. - Nie patrz tak na mnie, Olaf, ani kropli wódki nie miałem jeszcze wtedy w gębie, przysięgam. Dopiero teraz pociągnąłem.

- Nie zawracaj głowy, wpuść nas - niecierpliwił się marynarz, otwierając na roścież całe drzwi.

- Jakich znów „nas”? - zaniepokoił się kucharz i już chciał drzwi zatrzasnąć z powro-tem, ale Olaf zdążył postawić na progu olbrzymią stopę.

- Nie dziwacz! Jak to było z tym twoim diabłem? - spytał wpychając się energicznie do kambuza. Tumbę przezornie zasłonił sobą.

- Siadaj, mój złociutki! - mówił podniecony kucharz, wskazując miejsce za stołem. - Nie uwierzysz, co przeżyłem. Odgrzewam sobie naleśniki, bo nawet czasu nie miałem zjeść kolacji, tyle tu wciąż roboty, szatkuję jednocześnie mięso na pierogi na jutro. Znasz mnie - dorzucił - wiesz, że lubią wszystko zawczasu przygotować. Może wypaść jakiś sztorm czy inne licho. Wam apetytu nie odbiera, a ja... - urwał nagle i spojrzał na drzwi. - Coś tam się rusza - szepnął - odejdźże stamtąd, siądź, zamiast sterczeć jak słup.

- Co ma się ruszać, oparłem się, to i skrzypi - wzruszył ramionami marynarz, nie odcho-dząc wciąż od drzwi. Mocno ściskał małą, mokrą od potu rękę, która za jego plecami drżała, usiłując wyrwać się z uścisku.

- Mój złociutki, czuję naraz - ciągnął dalej przejęty kucharz - że się coś niedobrego dzieje za moimi plecami. Odwracam się, a tu jakiś czarny łeb wychynął z korytarza. A oczy-ska, nie uwierzysz, jak spodki, białe, okropne. Ciarki przeszły mi po krzyżu, sam rozumiesz. - Sięgnął na półkę i zza wielkiego rondla wydostał do połowy opróżnioną butlę. - Mówię ci, złociutki, kolana się pode mną ugięły. - Pociągnął dobry łyk, otarł usta wierzchem dłoni i spokojniej już rzucił: - Zatkało cię, co? No, nie stójże tak w progu, chodź, łyknij sobie, to ci resztę opowiem o diable.

- To ten? - Olaf wypychał energicznie przed siebie chłopca, ale Tumbo zaparł się stopa-mi o próg i kurczowo uchwycił się futryny.

Na widok czarnej, kędzierzawej głowy kucharz rzucił się do ucieczki. Strącona gwałto-wnym ruchem butelka upadła, roztrzaskując się, na podłogę. Droga na korytarz była odcięta. Bez chwili namysłu wskoczył w otwarty bulaj, z trudem usiłując się przecisnąć przez wąski otwór. Olaf zdążył schwycić go w ostatniej chwili za nogi i wciągnąć z powrotem do kam- buza.

- Cyklop, uspokój się, za dużo wypiłeś. Przypatrz się, toż to nie żaden diabeł. Chłopak prawdziwy, z krwi i kości, tylko czarny, Murzyn - perswadował potrząsając energicznie kucharzem.

- Jaki chłopak, na statku nie ma żadnego chłopaka. I do tego Murzyna.

- Jest, jak widzisz, głodny, zziębnięty. Daj mu lepiej coś zjeść.

- Puść mnie, twarde masz łapska. Jeść? Ani mi się śni, a kto mi tę wódkę zwróci? - łypnął groźnie w stronę wystraszonego chłopca. - Ty czarny czorcie, to wszystko przez ciebie. Pozbieraj mi zaraz te skorupy. Skądeś go wytrzasnął, Olaf?

- Słuchaj, Cyklop, ja także chętnie bym coś przegryzł — marynarz chciał udobruchać rozzłoszczonego kucharza, a widząc, że ten nie kwapi się jakoś z podaniem jedzenia, dorzucił szeptem: - Nie wybrzydzaj się na tego czarnego. To gość Starego. Kazał nakarmić go do syta. Skąd go wytrzasnął? Po co go zabrał z Cape, tego nie wiem, nie będę go przecież pytał.

- Co ty mówisz? No to całkiem inna sprawa. Zaraz się zrobi, czemu nie.

Nim Tumbo pozbierał rozbite szkło, nim wytarł podłogę, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej wyciągnięte z białych lśniących szafek pojawiły się na stole: masło, ser, bułka, chleb. Na cienko pokrajanych plasterkach szynki leżały parówki. I jeszcze jakieś rybki w marynacie, i marmolada, i ciasto pełne rodzynków. Na osobny talerz kucharz rzucił świeżo odgrzany naleśnik.

- Widzisz, nie żałuję mu, swoje oddaję. Ale sam przyznaj, było się czego przerazić? Czy on nie wygląda jak diabeł? - trącił łokciem marynarza, ruchem podbródka wskazując wybału-szone zdumieniem oczy Tumby, który stał, bojąc .się poruszyć, i tylko wzrokiem pożerał suto zastawiony stół.

- A teraz powiedz mi wreszcie, skąd on się tu wziął? - oko kucharza błyszczało niepoha-mowaną ciekawością, ale Olaf wpatrywał się w chłopaka.

- Zabieraj się do jedzenia, to dla ciebie. Widziałeś kiedyś tyle smacznych rzeczy naraz? - zapytał łagodnie.

- Widziałem - odpowiedział mu nieśmiały szept.

- Gdzie?

- Na wystawie, przez szybę.

- No to co gały .wybałuszasz? Wcinaj.

Widząc, że nie doczeka się odpowiedzi Olafa, kucharz z wielkiego imbryka nalał pół kubka czarnej jak smoła kawy, przebił w puszce otwór, dodał drugie pół skondensowanego mleka, popatrując ze źle ukrywaną odrazą, jak czarne, długie palce, z początku nieśmiało, potem coraz chciwiej chwytają jedzenie. Upewniwszy się, że to nie senna zjawa, że nikt go stąd nie odpędza, Tumbo rwał łapczywie zębami plastry szynki, zagryzał kiełbasą, połykał nie gryząc całe kawały, parzył usta gorącą, słodką jak ulepek kawą. I znów napychał usta bułką. Ręce mu się trzęsły. Nim skończył jedną kromkę, już sięgał po drugą, nie pamiętając o kucha-rzu, który popatrywał na niego z nie ukrywanym zdumieniem.

- Dlaczego on jest taki głodny? Skąd się tu wziął? - powtórzył niecierpliwie, zwracając się do marynarza.

- Coś taki w gorącej wodzie kąpany? Jak sam będę wiedział, to ci powiem.

Olaf jadł wolno, jak mógł najwolniej, dokładnie przeżuwając każdy kęs, żeby chłopcu zostawić więcej czasu na zaspokojenie głodu.

,,Żebyś ty znał prawdę, Cyklop, toby się ten biedaczysko niewiele tu pożywił” - myślał, nie wstydząc się, że tę prawdę przed kucharzem zataił.

- Ty coś wiesz, ale mnie nie chcesz powiedzieć - westchnął zawiedziony Cyklop. I z niepokojem popatrzył znów na znikające w błyskawicznym tempie ze stołu jedzenie. - Tylko nie zeżryj wszystkiego, bo pękniesz - burknął. - I będę cię musiał zaszywać w płótno, żeby rekiny miały się nad czym potrudzić. Tfu, jeszcze by niestrawności dostały po takim kościo-trupie.

Wychudłą twarz czarnego chłopca po raz pierwszy rozjaśnił uśmiech, wesoło błysnęły białka oczu.

- Mnie? Mnie, panie, rekiny nie ruszą, nie raz próbowały - odpowiedział dławiąc się wielkim kęsem szynki.

Cyklop uniósł krzaczaste brwi i stuknął palcem w czoło.

- Wszystkie klepki ci się pomieszały. Nie łżyj, tego nie znoszę. Gdzieżeś ty z rekinami wojował?

- Albo to ich mało u nas na Przylądku Dobrej Nadziei? Jak ktoś wrzucił pieniądz do wody, to ja zawsze pierwszy wyławiałem. Kiedyś jeden rekin ledwie mi nogi nie urwał.

- Patrzcie, jak się czarny rozgadał, kiedy ma pełny brzuch - zachichotał kucharz, dając Olafowi szturchańca w bok. - Szkoda, że cię całego nie połknął. Nie byłoby z tobą kłopotu - a widząc, że chłopak znów się skurczył, jak pod ciosem, dorzucił łagodniej: - No, po wyżerce jazda do roboty, posprzątaj po sobie, co do jednej kruszynki. Zmyj talerze. Tu nie miejsce dla leniuchów, każdy Murzyn to leń, wiadomo. Olaf, ja ci nie wymawiam, ale ta twoja czarna chudzina zżarła mi za trzech - dodał nie bez urazy w głosie.

- A tyś nigdy nie bywał głodny, Cyklop? Odpowiedz tak, wiesz, z ręką na sercu.

- I jeszcze jak. Nim dostałem się na statek, nie wiedziałem, co to pełny brzuch. Ja mu nie żałuję. Tylko żeby on nie był taki strasznie czarny. Toż ja nie schodzę na ląd w afrykań-skich portach, tak się tych smoluchów brzydzę, a ty mi...

Olaf położył palec na ustach, gestem podbródka wskazując chłopca. Uwinął się spra-wnie ze zmywaniem, okręcił szczelnie grubym swetrem Olafa i przycupnął cichutko w kącie kambuza, podciągając wysoko pod brodę chude kolana. Powieki zamykały mu się same, po-czątkowo łowił jak przez mgłę strzępy rozmowy, aż wreszcie wszystko ucichło. Kędzierzawa głowa opadła na kolana.

- Śpi, co nim teraz zrobisz? Jak odprowadzisz go do Starego?

- Do jakiego Starego, do kubryka.

- Co? Gość i do kubryka. Widać nie taki znów ważny. Mój złociutki, czy ty mnie aby nie bujasz?

Olaf ani myśląc odpowiedzieć kucharzowi, czym prędzej ciągnął za sobą rozespanego chłopca. W mroku ,korytarzy rozświetlonych tylko małą żarówką wszystko wydało się Tum-bie znów jakieś obce i straszne. Ciemność kajuty, do której wepchnął go wreszcie marynarz, pełna była dziwnych dźwięków. Na piętrowych kojach pod ścianami ktoś pochrapywał gru-bym głosem, ktoś pogwizdywał, a od czasu do czasu słychać było senne mamrotanie. W nos biła duchota przepojona mdłą wonią rozgrzanych ciał, potu, dymu fajkowego, świeżej farby, oleju. Chłopak cofnął się od progu i mimo woli przylgnął do Olafa.

- Zostaniesz tu, moją koję Okej zajął. Skacz na górę, o tam, miejsce bosmana do rana będzie wolne, wyśpisz się, nim przyjdzie. A potem się naradzimy, gdzie cię umieścić. Jakoś tam będzie, zobaczysz. Tylko cicho, nie rób hałasu, ludzie pomęczeni. - Popchnął chłopca, poczekał, nim zręcznie jak kot wspiął się na górną koję, posłuchał jeszcze chwilę, póki się wszystko nie uciszyło. - Nie będzie lekko temu biedakowi - westchnął na odchodnym.







2. UKARANE BOHATERSTWO



- Chłopcy, zgłoście się do mnie zaraz po południu. Fasujemy grubsze swetry. To już nie Afryka. Diabelnie przemarzłem dziś rankiem na wachcie - mówiąc to bosman stał pośrodku kubryka i ściągał z szerokich ramion brezentową kurtę przesiąkniętą wilgocią nocy. - Mgła, zimno - zrzędził dalej basowym szeptem. - Myślałem, że się przynajmniej rozgrzeję śniada-niem, a tu kuchta przypalił płatki owsiane. Ani mowy, żeby przełknąć to paskudztwo. Coś tam mi ględził, kiedym go zwymyślał od ostatnich, o jakimś diable, o jakichś białych śle-piach. Kto by go tam zresztą zrozumiał.

- Gdzie je znalazł, chyba na dnie butelki? - zaśmiał się ktoś i spod koca wyjrzała roze-spana twarz usiana piegami.

- Okej, wstawaj, leniu zatracony! Spiesz na śniadanie, bo cię wyręczą, a nie zapomnij, że miałeś mi dziś dać lekarstwo.

- Stary opój z tego koka, białe myszy mu się przywidziały, nie białe ślepia - syknął z kąta mściwy głos.

Na wyrazistej twarzy bosmana pojawił się wyraz niechęci. Nie myślał jej wcale ukryć, mierząc złym okiem nalane rysy i wodniste oczy, które patrzyły chytrze spod jasnych, prawie niewidocznych rzęs i brwi.

- Ty, Albinos, a może kok się ciebie przestraszył? Nie łaziłeś czegoś ściągnąć z kambu-za, no przyznaj się! - burknął i nie czekając odpowiedzi silnym podrzutem ramion wciągnął się na górną koję.

Piskliwy jęk zlał się w jedno z tubalnym rykiem. Zakotłowało się w powietrzu. Bosman ciężko stoczył się z koi wprost pod stół, a stamtąd jak najlepszy bramkarz runął błyskawicznie do przodu, chwytając w powietrzu czarną bosą stopę, migającą tuż przy trapie wiodącym na górę. Ośmiu osłupiałych marynarzy ciasnym kręgiem otoczyło Tumbę. Wyrywał się, szamo-tał, wił jak piskorz w uścisku twardych rąk. Ledwie minęła pierwsza chwila zaskoczenia, ktoś parsknął śmiechem. Zawtórował mu drugi, trzeci. W chwilę później trząsł się od śmiechu cały kubryk. Było z czego. Krępy, gruby bosman w bieliźnie leżał pod stołem i kurczowo ściskał wierzgającą czarną stopę. Okrągła twarz marynarza spurpurowiała po koniuszki jasnych wło-sów.

- Z czego ryczycie? - sapał. - Co to za czarna małpa? Kto mi to świństwo zrobił? Skąd na moim posłaniu? - puścił wreszcie nogę gramoląc się spod stołu i rozwścieczonymi oczyma toczył po obecnych szukając winnego. Wzrok jego zatrzymał się wreszcie na bladej twarzy najgłośniej chichoczącego Albinosa. - To ty! Dałbym za to głowę, ciebie trzymają się takie głupie kawały! - wrzasnął.

W jednym mgnieniu oka ciężka łapa zacisnęła się na szyi marynarza. Potrząsnął nim jak workiem. Uwolniony z żelaznego uścisku Tumbo zdrętwiał z przerażenia patrząc, jak Albino-sowi oczy na wierzch wyłażą, jak dusząc się i nie mogąc wykrztusić słowa, kręcił tylko prze-cząco głową.

- To nie on, panie, mnie kazano - wyszeptał zbielałymi ze strachu wargami.

Bosman prawie niedostrzegalnym, pełnym wzgardy ruchem odepchnął od siebie mary-narza, który zatoczył w powietrzu łuk i zwalił się ciężko na koję. Sapiąc ze źle hamowanego gniewu, spojrzał uważniej na czarnego chłopca. W wymizerowanej twarzy widać było tylko zalęknione oczy.

- Co tu robisz? Coś ty za jeden? Kto ci kazał spać na mojej koi? Mów!

- Kok! - wyszeptał nieprzytomny ze strachu Tumbo.

- Kok? Poszarpię na kawałki tę ścierkę kuchenną. Już ja go oduczę kpin, jakem Nils - potężna niby bochen pięść zacisnęła się w kułak. Bosman, tak jak stał, w bieliźnie skoczył do trapu i zderzył się nos w nos z Olafem.

- Co za krzyki? Przyszedłem po naszego pasażera. Stary chce go widzieć.

- Pasażera? Tego czarnego pokurcza?

- To jest, bosmanie, pasażer na gapę. W nocy Stary znalazł go na pokładzie.

- Gdzie, co ty bredzisz?

- Na pokładzie, pod pokrowcem windy kotwicznej.

- To niemożliwe, czemu ja o tym nic nie wiem? Skąd? - gorączkował się bosman.

Olaf wzruszył ramionami.

- A bo ja wiem, nie moja sprawa. Stary obiecuje, że kości połamie temu, co chłopaka wprowadził na statek. „Rodzona matka nie pozna winnego” - tak mi powiedział.

Wciąż jeszcze ciężko oddychając, bosman poprawił rozchełstaną koszulę, podciągnął energicznie kalesony, chwycił ręcznik i spojrzał znów groźnie po marynarzach.

- Powiedz, Olaf, że zaraz będę u Starego. Niech się tylko umyję, ubiorę. Zobaczymy, kto maczał w tym wszystkim swoje brudne łapska, musimy razem wyświetlić tę podejrzaną sprawę - zapowiedział, zerkając na leżącego wciąż bez ruchu na koi Albinosa.

- Marny twój los. Z Nilsem nie ma żartów, jak się uweźmie - mruknął drwiąco Okej, kiedy bosman wychodząc trzasnął drzwiami kubryka tak mocno, że mało nie wypadły z zawiasów.



* * *



Słońce zajrzało ciekawie przez iluminator do obszernej kabiny, rozjaśniło na moment ciemną boazerię pokrywającą ściany, przejrzało się w wielkiej jak talerz, pełnej popiołu popielniczce, na której leżała fajka, ciepłym promieniem połechtało parodniowy rudy zarost siedzącego za stołem mężczyzny. Mrużąc oczy, kapitan niecierpliwym ruchem dłoni szarpnął ciemną firankę, zapalił fajkę i skrył się na moment w obłoku niebieskawego dymu. W kabinie panowała cisza, której nie śmiał przerwać żaden z trzech siedzących koło kapitana mężczyzn. Dwaj młodzi oficerowie i starszy radiotelegrafista ze źle maskowaną ciekawością wpatrywali się w skulonego w progu chłopaka w grubym marynarskim swetrze i połatanych spodenkach. Przy wysokim marynarzu wydawał się jeszcze mniejszy, zalękniony, kurczowo trzymał się ręki Olafa, oczy utkwił w czarnych, bosych stopach, najchętniej zapadłby się chyba pod pokład. „Co ze mną zrobicie?” zdawały się mówić bezradnie opuszczone ramiona i ściągnięta lękiem twarz.

- Zamknijcie drzwi! Podejdź bliżej! - oschły głos kapitana przeraził Tumbę. Zrobił krok naprzód, nie wypuszczając twardej, chropowatej ręki Olafa ze spoconej dłoni. - Jak się nazy-wasz?

Kabinę zaległa cisza. Chłopiec obciągnął sweter, przestąpił z nogi na nogę i łypnął trwożliwie w stronę twarzy zarośniętej rudą szczeciną. Widać było, że pasuje się ze sobą. Kapitan popatrzył na niego uważnie, jakby ujrzał go po raz pierwszy. Kędzierzawa, czarna jak smoła czupryna nigdy chyba nie widziała grzebienia, wychudłe policzki były teraz ziemisto szare, duże usta, o szerokich, wydętych wargach, zsiniałe były z zimna. W wielkich, czarnych oczach, które podniosły się na niego z błagalną prośbą, czaił się lęk. Nie, w tej dzie-cinnej jeszcze, murzyńskiej twarzyczce, jakich wiele widuje się w portach afrykańskich, nie było cienia chytrości czy przebiegłości. Ot, zwykłe zagubione, wynędzniałe dziecko. Kapitan wyjął z ust fajkę.

- Jak się nazywasz? - powtórzył łagodniej.

- Tumbo, panie kapitanie - pośpiesznie odpowiedział za chłopca marynarz.

- Olaf, nie ciebie pytam, chłopak rozumie przecież po angielsku - żachnął się kapitan. - Ile masz lat? - rzucił ostrzej.

- Dwanaście, panie.

- Dwanaście, panie kapitanie, tak się odpowiada, żebyś mi zapamiętał. Nie wolno ci się do mnie inaczej odezwać. Powtórz.

- Dwanaście, panie kapitanie, tak się odpowiada, żebyś mi... - zaczął jednym tchem recytować przestraszony Tumbo.

- Co ty wariata ze mnie strugasz! - rozgniewał się kapitan i fajką stuknął mocno o róg stołu. — Jakeś się tu dostał? Kto cię wniósł na pokład?

Oczy zrobiły się wielkie jak spodki, chłopak milczał.

- Odpowiadaj!

Tumbo skulił się, wystraszonym spojrzeniem prześliznął po twarzach nieznajomych, wreszcie wzrok zatrzymał na obwisłych, płowych wąsach. Wyblakłe, dobre oczy patrzyły na niego ze współczuciem, mężczyzna pochylił się do kapitana i coś mu szepnął do ucha.

- Ależ, Hakon, zostaw, nie rób takiej zbolałej miny, zrozum, ja muszę to wyjaśnić - szarpnął się kapitan. - Kiedy złapałem chłopaka, przyznał się, że ktoś go przemycił na pokład. Nie mogę dopuścić, żeby na moim statku działy się podobne rzeczy, nigdy dotąd tego nie było - i zwrócił się do chłopca: - Powiedz, kto ci dopomógł? Zawołam tu wszystkich, poznasz go i wskażesz. Co mu za to dałeś? - nie czekając odpowiedzi oszołomionego gradem pytań chłopca kapitan dorzucił: - A na dodatek ten drań nabrał malca, powiedział mu, że płyniemy do Dakaru.

Tumbo wpatrywał się wciąż szeroko rozwartymi oczyma w kapitana gniewnie wyma-chującego fajką. Niewiele zrozumiał z całej długiej przemowy, ochrypły głos kapitana przera-żał go, zerknął błagalnie na Olafa, jakby u niego szukając pomocy.

- Powiedz wszystko - zachęcał go przyjaźnie marynarz. - Nie bój się!

- Ja nic nikomu nie dałem... - zaczął nie wiedząc, jak wszystko wytłumaczyć tym ludziom, od czego zacząć.

- Łże jak najęty - zagrzmiał od progu tubalny głos. - Przed chwilą sam się przyznał przed wszystkimi w kubryku. To sprawka Cyklopa, jasne. Za butelkę jałowcówki ten stary opój wziął czarnego na statek, a w dodatku wpakował mi go na koję, to mu tak łatwo nie ujdzie.

Kapitan spojrzał jakoś dziwnie na bosmana.

- Nils, przestań. Zostaw to mnie. No, powiedz coś wreszcie, mały.

- Ja sam wszedłem na statek, o tak. Sam, panie kapitanie - poprawił się chłopak. Rękami i nogami zaczął zwinnie wykonywać ruchy człowieka wspinającego się w górę po linie, poprawiając jednocześnie sweter, który spadał mu wciąż z ramion. - W nocy, kiedy było ciemno, tak tu wszedłem, panie kapitanie - powtórzył.

- Po cumach? Ale po licha na mój statek? Nie wiedziałeś, dokąd płyniemy? - w ochrypłym głosie przebijało znów rozdrażnienie.

- Wiedziałem, do Dakaru, panie kapitanie. Tam jest moja ciotka.

- Znowu ten przeklęty Dakar - burknął bosman.

Kołysząc się na szeroko rozstawionych nogach, wsadził obie ręce w kieszenie kurty i mierzył chłopca niechętnym spojrzeniem. Wydawało się, że lada moment powie: „kłamstwo”, ale milczał podnosząc brwi, jakby usiłował coś sobie przypomnieć. Nagle palnął się ręką w czoło.

- Mam! - krzyknął. - Wiem, on nie buja, panie kapitanie. Tuż przy naszym dziobie tam w porcie stał jakiś okropnie obdrapany Argentyńczyk, pamiętam! Czarny pomylił się widać w cumach. Wdrapał się na nasz dziób, zamiast na ich rufę. Tamta łajba płynęła właśnie do Dakaru. To zupełnie możliwe - powtórzył widząc błysk niedowierzania w oczach kapitana.

- A to ci dopiero kawał! - zachichotał patrząc, jakie wrażenie zrobiło na innych jego odkrycie, ale żadna twarz nie odpowiedziała mu uśmiechem.

Kapitan długo wygrzebywał popiół z wygasłej fajki, długo ją nabijał.

- Kawał nie kawał - skrzywił się. - Może i tak było, jak bosman mówi. W takim razie masz, mały, pecha, a nam narobiłeś nie lada kłopotu. Ale powiedz mi, czemuś ty nawiał od rodziców?

Tumbo nisko opuścił kędzierzawą głowę, wzrok wbił w ziemię.

- Sierota, panie kapitanie - pospieszył z wyjaśnieniem Olaf.

Kapitan poruszył się w fotelu, strzepnął niecierpliwie palcami. „Diabli nadali mi to pytanie” - przemknęło mu przez głowę. Zaciągnął się dymem.

- To znaczy, nie masz nikogo prócz tej ciotki w Dakarze?

- Mam siostrę w Capetown, ona się mną opiekuje, panie kapitanie.

- Krzywdzi cię?

- Nie, ona jest bardzo dobra, panie kapitanie.

- No to, czemuż, do licha, od niej wywiałeś?

- Nie od niej, ja uciekłem z więzienia, panie kapitanie.

- Skąd?

Kapitan uniósł się z fotela, strącona gwałtownym ruchem fajka potoczyła się po dywa-nie. W kabinie powiało mrozem. Twarz Hakona spoważniała, Olaf zamrugał nerwowo powie-kami, patrząc z rozpaczą na wełnistą czuprynę Tumby. Obaj oficerowie wlepili wzrok w zdumioną twarz kapitana, bosman wydął wargi, pokiwał głową i rzucił pogardliwie:

- Złodziejaszek, wiadomo, tego nam jeszcze brakowało.

Przez czarną twarzyczkę przebiegł wyraz oburzenia.

- To nieprawda, panie, nic nie ukradłem - chłopiec po raz pierwszy spojrzał bosmanowi prosto w oczy.

- No to co, przecież nie zabiłeś chyba?

Odpowiedział mu gwałtowny szloch. Nie zwracając uwagi na obecność oficerów Olaf przyciągnął chłopca do siebie i gładząc go po głowie coś mu szeptem tłumaczył.

- Panie kapitanie! - zaprotestował Hakon, ale dowódca niecierpliwym ruchem ręki nakazał mu milczenie.

- Nils, zostaw go w spokoju. A ty nie becz, nie znoszę tego. Trzeba raz z tym wreszcie skończyć. Odpowiadaj. Coś przeskrobał, za co cię zamknęli? - głos kapitana był surowy, spojrzenie ostre, zimne, takie, przed jakim drżała cała załoga.

- Opowiedz nam, jak to było wszystko od początku. Głowa do góry, nie jesteś przecież mazgajem - Hakon mówił wolno, łagodnie, jak zwykle przeciągając wyrazy. Było w jego głosie coś przyjaznego, co sprawiło, że pociągając żałośnie nosem, Tumbo wykrztusił:

- ...Zobaczyłem, jak mała dziewczynka wbiegła na jezdnię za piłką, skoczyłem i pociąg-nąłem ją za rękę, aż zatoczyła się pod latarnię na chodniku.

- No i co? Zrobiłeś jej krzywdę? - nie wytrzymał bosman.

- Krzywdę? - chłopiec wytrzeszczył oczy, nie rozumiejąc. - Ja wyrwałem ją spod kół samochodu. Najeżdżał na nią, ona nic nie widziała, przejechałby ją. Wielki był, olbrzymi, a pędził jak... - zabrakło mu odpowiedniego słowa.

- Co ty bredzisz - obruszył się kapitan - mówisz, że wyratowałeś dziecko. No to za cóż cię zamknęli? - przesunął fajkę w kąt ust. Jego mina nie wróżyła nic dobrego.

- Może tej małej coś się stało, jakeś ją odrzucił na bruk, przypomnij sobie - widząc zniecierpliwienie kapitana, Hakon chciał chłopcu przyjść z pomocą.

- Nic się jej nie stało. Z początku płakała, bo się przestraszyła, a potem się śmiała do mnie, wyciągała rączki, jak dałem jej z powrotem piłkę. Taka ładna dziewczynka.

- Co on bredzi! Za taki czyn nikt nie aresztuje. Należała się pochwała, nagroda - gorąco zawołał milczący dotąd pierwszy oficer.

Tumbo spojrzał poważnie na mówiącego.

- Inni na ulicy też tak mówili, ci, co widzieli. Wstawiali się za mną, prosili. Ale poli-cjant nikogo nie chciał słuchać, śmiał się tylko i mówił, że dostanie nagrodę, a potem kazał się wszystkim szybko rozejść, a mnie zaprowadził do więzienia.

Kapitan rozłożył bezradnie ręce.

- Czy ty coś z tego rozumiesz? - spytał Hakona ale ten nie zwracał uwagi na pytanie.

- Czy ta dziewczynka była może... biała?

Pochylony do przodu radiotelegrafista z napięciem wpatrywał się w czarną twarz. Chło-pak z trudem przełknął ślinę, jakby mu coś uwięzło w gardle, przesunął językiem po spierz-chniętych wargach.

- Tak, panie - wyszeptał.

Spojrzenia mężczyzn skrzyżowały się ponad czarną zmierzwioną czupryną. Zrozumieli się bez słów.

- Hm, hm - chrząknął kapitan - no to już chyba będzie wszystko. Olaf, odprowadź, jak mu tam, Tumbę do koka. Niech mu pomaga, może wreszcie w kambuzie będzie większy porządek.

- Ale Cyklop... - bąknął niepewnie Olaf.

- Jakie „ale”, co ci się nie podoba?

- Może, panie kapitanie, wziąć chłopaka na pokład, nauczy się przynajmniej zawodu. Chętnie się nim zajmę, będzie mi...

- Będzie, jak powiedziałem - uciął krótko kapitan. - Ubierzcie go tylko jakoś przyzwoi-ciej. Ile razy mam ci powtarzać?

- Tak jest, panie kapitanie - pośpiesznie odpowiedział marynarz popychając przed sobą Tumbę Nie wyjmując fajki z ust kapitan odprowadził ich wzrokiem do progu.





3. SPRAWIEDLIWOŚĆ TYLKO DLA BIAŁYCH



W kabinie zapadła cisza. Pierwszy przerwał milczenie kapitan.

- Nie do wiary! - mruknął ubijając mocno tytoń w fajce. - Widziałem w Capetown napi-sy „tylko dla białych”, „tylko dla czarnych”, oddzielne sklepy, kościoły, restauracje, autobu-sy. Podobno w parkach czarni mogą korzystać tylko z wydzielonych alejek i ławek, ale żeby coś podobnego... To się w głowie nie mieści.

- A choćby na poczcie, panie kapitanie - wtrącił żywo drugi oficer - po jednej stronie dla białych, po drugiej dla czarnych. Ale to jeszcze drobiazg. Przypomina pan sobie naszego agenta w Capetown? Pracuje tam już od paru lat, ale nie może przywyknąć do tego barba-rzyństwa. Ot, nie dalej jak dwa dni temu opowiadał mi, że w jednym z lepszych hoteli służba nie chciała go za nic wpuścić do windy, Po prostu włosy ma kędzierzawe i cerę oliwkową, to wystarczyło. Odesłali go do drugiej, przeznaczonej dla Murzynów. Kiedy indziej kontroler kazał mu wysiąść z autobusu dla białych i zwymyślał konduktora, że ośmielił się wpuścić czarnego. Nasz agent musiał się tłumaczyć, legitymować. Takich przykładów są dziesiątki.

- Wiem - przerwał niecierpliwie kapitan. - Ale to, co się przydarzyło temu małemu, jest bezprawiem.

- Przed trzema laty przeżyłem w porcie Południowej Afryki, w Durban, straszną chwilę, nigdy tego nie zapomnę - rozległ się spokojny głos. Wszyscy spojrzeli na Hakona, który nie-często odzywał się w obecności kilku osób. - Szofer taksówki - ciągnął dalej - w tej wielkiej, wiecie, alei, co prowadzi do portu, pędził jak wariat i przejechał dziewczynę murzyńską. Młoda była, ładna, niosła na głowie wielki kosz z bielizną. Niedługo się męczyła, umarła na miejscu z upływu krwi. Policjant, drab z wielkim pistoletem u pasa, nie zawezwał nawet pogotowia, choć myślę, że można ją było uratować. Próbować przynajmniej. Kiedy protesto-wałem, wylegitymował mnie i burknął: „Jest tu czym sobie głowę zawracać, o jedną czarną mniej, mała szkoda, zresztą to nie twoja rzecz, nie włócz się lepiej po tej dzielnicy”. Policjant puścił oczywiście wolno szofera. Dlatego teraz spytałem małego...

- No a inni świadkowie?

- Cóż im świadkowie? Poza mną, policjantem i szoferem wszyscy byli czarni, a czarny to dla nich nie człowiek.

- Rozumiem teraz - westchnął kapitan - czemu ten, jak mu tam, Tumbo, trzęsie się na nasz widok. No dobrze, ale skąd on zna angielski?

- Pewnie chodził do jakiejś szkółki misyjnej. Uczą takie dzieci czytać i pisać tyle tylko, żeby rozumiały rozkazy...

- Hakon - przerwał mu kapitan - naszym obowiązkiem jest zawiadomić policję w Capetown o tym pasażerze na gapę. Ale myślę, że w tym przypadku... jednym słowem, zga-dzam się, żebyś depeszy nie wysyłał. Co zrobimy z tym małym, jeszcze pomyślę. I tak musi z nami płynąć. Dobrze byłoby, gdyby uwierzył, że są jeszcze ludzie na świecie!

- Dziękuję, panie kapitanie, właśnie o tym samym sobie myślałem - ucieszył się radio-oficer.



* * *

- No, a teraz, panowie, do rzeczy. Chief - zwrócił się do pierwszego oficera - czy wszystkie luki zamknięte, śruby podokręcane? A ładownie? Już niedługo wpływamy w te przeklęte „Ryczące Czterdziestki”. To nie żarty. Lepiej się mieć na baczności, nigdy im nie dowierzam. Pamiętasz, co było poprzednim razem?

- Prognoza meteo nie najgorsza - zaczął młody człowiek, ale dowódca przerwał mu niecierpliwym ruchem ręki.

- Prognoza prognozą, a ostrożność ostrożnością. Roald, jak długo płynąć jeszcze będzie-my do brzegów Południowej Georgii? Drugi, do pana mówię - krzyknął tak głośno, że zato-piony w myślach młody człowiek o miłej pogodnej twarzy podskoczył na krześle. - Obliczył pan już? A ile mil morskich dzieli nas od Ziemi Królowej Maud? Że też nasi nie mogli sobie wybrać na stację polarną jakiegoś dostępniejszego miejsca na Antarktydzie. Musieli się za-pchać właśnie tu, najdalej, jak można, na kraniec świata.

- Tak jest, panie kapitanie, wykreśliłem kurs. Nie biorąc oczywiście pod uwagę stanu lodów, przyjmując naszą dotychczasową szybkość czternastu węzłów, powinniśmy dotrzeć do portu Leith Harbour na Południowej Georgii po upływie czternastu dni - recytował jak z nut drugi oficer. - Do stacji „Norge” pozostanie nam tysiąc osiemset mil - pięć dni.

- To znaczy, krótko mówiąc, w końcu marca - zniecierpliwił się pierwszy oficer.

- Tak by mi z tego wyglądało, oczywiście, jeśli lód nie wejdzie nam w paradę. Możemy mieć jeszcze niejeden ciężki orzech do zgryzienia. To diabelnie późna pora roku na taki rejs.

Kapitan zasępił się. Otoczony kłębami dymu fajkowego długą chwilę siedział zatopiony w myślach, nie zwracając na nikogo uwagi. Wszyscy zamilkli. Każdy z obecnych, młodych czy starszych, zdawał sobie sprawę z grożącego statkowi niebezpieczeństwa. I z wielkiej od-powiedzialności, jaka ciążyła na nich w tym dodatkowym, nie przewidzianym rejsie na Dale-kie Południe Ziemi. Nie minęło jeszcze sześć tygodni, jak statek ich „Icebiörn” zaczarterowa-ny przez Belgów dowiózł dziesięciu uczestników antarktycznej wyprawy, pracującej podczas Międzynarodowego Roku Geofizycznego, do stacji polarnej, położonej na Wybrzeżu Księżni-czki Astrid. Nie zazdrościli polarnikom tego zimowania w niewielkim domku, tego odcięcia od świata na przeciąg długich dziesięciu miesięcy.

Odbijając od skutych wiecznym lodem wybrzeży Antarktydy wszyscy jak jeden, poczy-nając od prostego marynarza „Icebiörna”, a kończąc na doświadczonym wilku morskim, kapitanie, cieszyli się na szybkie spotkanie z rodzinami w odległej jeszcze o tysiące kilome-trów Norwegii, na pierwszą wiosenną zieleń łąk i lasów. Dość mieli szarych, wiecznie wzbu-rzonych fal oceanu, dość oślepiającej bieli icebergów. W drodze powrotnej morze wolne było od lodów. Każdy dzień żeglugi przybliżał ich do upragnionego celu. Nim znaleźli się na wysokości Przylądka Dobrej Nadziei, Hakon odebrał radiodepeszę od armatora do kapitana. Długa była i alarmująca.



...M/S „Thala Dan” wiozący ekipą naukowców, sprzęt i żywność dla norweskiej stacji „Norge” na wybrzeżach Ziemi Królowej Ranghildy uległ poważnemu uszkodzeniu i musiał wpłynąć do portu w Casablance celem dokonania naprawy. Kapitanowi „Icebiörnu” poleca się wpłynąć do najbliższego portu w Capetown, załadować zamówioną już tam żywność i pełną szybkością pójść do brzegów Antarktydy. Ze względu na późną porę roku każdy dzień jest cenny. Zaleca się dołożyć wszelkich starań, aby przedrzeć się przez lód. W stacji ,,Norge” żywność jest na wyczerpaniu. Jeśli „Icebiörn” nie zdoła dopłynąć, naszym zimownikom pod-czas nocy polarnej może grozić głód.



* * *

I cóż było począć? Miejsce radości zajęło rozgoryczenie. „Icebiörn” zboczył z kursu i zawinął, zgodnie z wolą armatora, do ogromnego basenu u stóp Stołowej Góry. Doktor wy-prawy w porcie otrzymał wiadomość o nagłej chorobie żony. Stan jej był ciężki. Wzywała go rozpaczliwymi depeszami. Musiał więc wracać do Norwegii. A żaden z lekarzy w Capetown nie zgadzał się wziąć udziału w tym niebezpiecznym rejsie. Nie pomagały namowy kapitana ani obietnice wysokich zarobków.

- Pora późna, sztormy na Atlantyku.

- Czy może nam pan, panie kapitanie, zaręczyć, że nie utkniemy gdzieś w lodach?

- Nic mi nie mówi jakiś ryzykowny rejs na koniec świata, tu lato się zaraz kończy, ustaną upały, zaczyna się najpiękniejsza pora roku... - wymawiali się jedni po drugich.

Zdenerwowany kapitan zawezwał wreszcie do siebie cieślę okrętowego. Rozmowa była krótka.

- Okej, w czasie wojny byłeś sanitariuszem na krążowniku, prawda?

- Tak jest, panie kapitanie.

- Od dzisiaj będziesz naszym lekarzem okrętowym. Sprawdź od razu apteczkę, trzeba na miejscu uzupełnić braki.

- Ależ, panie kapitanie...

- Bez żadnego „ależ”, to rozkaz - ochrypły głos zabrzmiał groźnie. - Dostaniesz doda-tkowo pół pensji lekarza.

Usiana piegami twarz rozjaśniła się, jakby padł na nią promień słońca.

- Tak jest, panie kapitanie, będę wszystkich leczył, jak potrafię najlepiej. - A odchodząc, w progu, z łobuzerskim uśmiechem marynarz dorzucił: - Podczas tego rejsu nie będzie cho-rych, panie kapitanie, moja w tym głowa!

Zanim kapitan i załoga zdążyli przystąpić do ładowania żywności dla stacji norweskiej, w ślad za pierwszą radiodepeszą nadeszła druga. Armator polecał im zabrać dodatkowo z Capetown części zapasowe dla elektrowni w stacji wielorybniczej Leith Harbour na Południo-wej Georgii.

- Rany boskie, wiejmy stąd co prędzej, panie kapitanie. Jeszcze nam każą po drodze przepłynąć Pacyfik i wskoczyć na Ziemię Ognistą - przerazili się na dobre oficerowie.

- To może przesada, ale gdzieś „po drodze” zaopatrzyć stacje polarne na Szetlandach czy na Kerguelenie sam już nie wiem w co - zauważył markotnie Hakon. - Do tego doszło, że boję się założyć słuchawki na uszy. Może znów przyjdzie jakiś nowy rozkaz armatora.

- Ze też nie mogli wysłać innego statku z tymi kilkudziesięcioma tonami do Leith Harbour - pokrzykiwał głębszym niż zazwyczaj basem Nils. - Sami piszą: „każdy dzień jest cenny”.

- Za drogo by to ich kosztowało. Nasz armator, bracie, ma na co wydawać, wspaniałe wille, luksusowe samochody, jachty, piękna biżuteria dla żony, czy to można wiedzieć, co jeszcze. My go taniej kosztujemy - drwili jedni.

- A czy nie drożej wypadnie, jeśli w drodze powrotnej lód nas zakuje i nie wypuści przed wiosną? Kto nam wtedy przyjdzie z pomocą? Co będziemy żarli? Czy „Icebiörn” wytrzyma? - podchwytywali z goryczą drudzy.

Ale na te pytania nikt nie mógł im dać odpowiedzi.







4. ZIEMIA JEST OKRĄGŁA, KIEDYŚ I TAM DOPŁYNIESZ



- Cyklopa się nie bój - tłumaczył chłopcu Olaf, prowadząc go do kambuza. - Nie jest taki zły, na jakiego wygląda. Lubi tylko, żeby wszystko było zrobione tak, jak on chce, dokła-dnie, szybko, żeby robota paliła się w rękach, musisz się starać. Oko stracił w sztormie, ratując marynarza, którego fala zmyła z pokładu, ale tym, co mu zostało, widzi świetnie. Rękę ma ciężką, to prawda, ale serce złote. Jakoś tam będzie, zobaczysz.

- Czy... czy bardzo daleko jeszcze do Dakaru? — usłyszał w odpowiedzi żałosny głos.

- Jak to, toś ty jeszcze nie zrozumiał, że „Icebiörn” płynie w przeciwną stronę? Nie na północ, a na południe. Z każdym dniem się oddalasz od tego twojego Dakaru - a widząc, że chłopak z trudem powstrzymuje łzy, dorzucił z wahaniem: - Nie martw się, ziemia jest okrągła, prędzej czy później, kiedyś i tam dopłyniesz. W Leith Harbour na Południowej Georgii złapiemy na pewno jakiś wielorybnik płynący w stronę Afryki, może zabierzesz się na nim?

- To kiedy zobaczę ciotkę?

Olaf wzruszył bezradnie ramionami.

- Nie umiem ci odpowiedzieć. Tak ci się do niej spieszy?

- Nie, ja jej prawie nie znam, ale ona przygarnęłaby mnie z pewnością, dałaby znać Noemi.

- Noemi to twoja siostra, tak? Ale po co, do licha, nawiewałeś? Po paru dniach zwolnili-by cię z aresztu, wróciłbyś sobie spokojnie do niej i byłoby po wszystkim, a tak...

Tumbo przystanął, westchnął głęboko, chwilę milczał, jakby sam nie wiedział, co odpo-wiedzieć. „Taki stary, a nic nie rozumie” - przemknęło mu przez głowę.

- To nie jest tak, panie, u nas w więzieniu trzymają zawsze co najmniej kilka miesięcy - zaczął spokojnie. - A później odsyłają do pracy w polu, w rezerwacie, gdzieś daleko od mia-sta. Stamtąd nie wolno nikomu wyjść. Za ucieczkę znów wsadzają do więzienia, ale już na dłużej. Jak się ma szesnaście lat, to dają przepustkę, ale na tym papierku jest napisane, że nie wolno mieszkać w mieście ani pójść do pracy tam, gdzie się zechce, tylko gdzie każą. To pra-wda, panie, sam oglądałem takie przepustki - dodał widząc wyraz niedowierzania na twarzy marynarza. - Tak czy tak, nigdy bym już siostry nie zobaczył...

Olaf zmienił się na twarzy, słuchając pełnych rezygnacji, przerażających słów. Dławiło go jakieś niedorzeczne uczucie winy.

- Nie przesadzasz? - rzucił machinalnie.

- Nie, panie.

- Nie mów tak do mnie - żachnął się marynarz. - Na imię mam Olaf, słyszałeś, jak na mnie wołają inni.

- Dobrze... Olaf - Tumbo od razu poweselał.

- Idzie nasz pasażer na gapę! — rozległy się głosy, gdy weszli obaj na pokład rufowy.

Grupa marynarzy otoczyła ich ze wszystkich stron wiedzieli, gdzie Stary odkrył Mu-rzynka i jak kucharz wziął go za diabła, słyszeli już nawet o tym, że chłopak pomylił cumy i czemu uciekał z Capetown. Mówili jeden przez drugiego, zarzucali go pytaniami, na które, oszołomiony, nie próbował nawet odpowiadać. Niektórzy klepali go przyjaźnie po ramieniu.

- Dajcie mu spokój, płynie z nami, będzie dość czasu na rozmowy - bronił chłopca dobrodusznie Olaf. Nawet nie obejrzał się, słysząc złośliwy szept: „Murzyńska niańka”.

- Ale też mieliśmy co zabierać z Przylądka Dobrej Nadziei, żeby to była przynajmniej jakaś ładna dziewczyna, a nie to czupiradło z łbem fryzowanym jak baran. Oddać by do cyrku tę małpę, tam by się lepiej nadała - syknął Albinos ćmiący przyklejonego niedbale do wargi papierosa.

- Gdzie cyrku będziesz szukać? Co tam sobie takim śmieciem głowę zawracać? U nas w Południowych Stanach długo by się z nim nie patyczkowali. Powiesiliby go na pierwszym z brzegu drzewie, podyndałby sobie z parę dni. Ja machnąłbym go po prostu za burtę i byłby spokój, miejsca nie brak.

Ciasny krąg marynarzy rozluźnił się trochę. Ktoś roześmiał się hałaśliwie, inni z niechę-cią popatrzyli na mechanika. Wiecznie umorusany smarami, wielki chłop o byczym karku i długiej szerokiej szramie przebiegającej przez cały policzek, patrzył spode łba na chłopca.

- Ty, Rozcięta Gębo, przymknij się! - ryknął jakiś potężny jak syrena okrętowa głos. Bosman zjawiał się zawsze znienacka tam, gdzie go się najmniej spodziewano.

- Dlaczegóż to? - zaperzył się mechanik, a szrama na twarzy spurpurowiała, jakby z niej miała wytrysnąć krew. - Patrzcie, od kiedy to nasz bosman broni kryminalistów? No, jak to, sam mówiłeś - naumyślnie przeszedł na „ty” wiedząc, że Nils tego nie znosi - że ta czarna małpa uciekła z więzienia. A. te bzdury, co nam nałgał o uratowanej dziewczynce, to dobre dla takich głupców jak wy. Wystarczy na niego spoj... - urwał w pół słowa widząc, jak potę-żna niby bochen chleba dłoń Nilsa zaciska się w pięść.

- Siedziałbyś lepiej cicho! Dla ciebie to bzdury i łgarstwa, a ja mu wierzę - rzucił któryś z marynarzy.

- I ja także!

- W Republice Południowej Afryki jest chyba jeszcze gorzej niż u was, w tych twoich Południowych Stanach - rozległy się głosy.

Nawet Albinos szybko wymknął się z tłumu widząc, że Nils ciężkim krokiem rusza w stronę mechanika. Mamrocząc jakieś przekleństwa bosman stanął twarz w twarz z Rozciętą Gębą. Zmierzyli się nienawistnym spojrzeniem. Widać było, że Nils ledwie się hamuje.

- Zapłacisz mi jeszcze za to! - syknął. I obrócił się do niego tyłem. - A teraz dość tych bzdur! Już mówiłem wam, że z rozkazu Starego chłopak będzie kuchcikiem. I żeby mi się żaden z was więcej go nie czepiał, zrozumiano? A jeżeli któryś ma jeszcze jakieś uwagi, to od razu, teraz! No, słucham...

Chwilę jeszcze toczył groźnym spojrzeniem po twarzach. Ale nikt nie miał ochoty się odezwać. Jeden po drugim ludzie odchodzili, rozprawiając między sobą.

- Nie tknę od dziś jedzenia - mruknął wydymając pogardliwie wargi mechanik, ale bosman słuch miał dobry.

- Nie żryj, twoja sprawa. Nie ja się zmartwię jak schudniesz. A od małego się odczep!



* * *

- Cyklop, skarżyłeś się, że masz za dużo pracy że nie możesz dać sobie sam rady - zaczął Olaf wchodząc do kambuza. - Dobrze się składa, przyprowadzam ci pomocnika - wi-dząc wysoko uniesioną krzaczastą brew i jakiś niedobry błysk, w oku kucharza, dorzucił jak-by od niechcenia: - To... rozkaz Starego. Tumbo będzie ci sprzątać, zmywać, usługiwać przy stole oficerskim w messie, wszystko to czego sam nie lubisz robić.

Kucharz westchnął głęboko, coś do siebie swoim zwyczajem zamamrotał, zsunął biały czepiec na tył głowy, odsłaniając wyłysiałe czoło. Widać było, że z trudem hamował wybuch gniewu.

- Wiem już wszystko, mój złociutki - wycedził ponuro, kładąc nacisk na słowo „wszy-stko”. - Szpetnieś mnie podszedł, ,,gość kapitana”... „gość kapitana” - przedrzeźniał Olafa. - Słuchaj, a może to ty dopomogłeś mu wejść na statek? Bo Nils chciał podobno całą winę zwalić na mnie? - z całych sił trzasnął patelnią o płytę kuchenną.

- Przestań, Cyklop. Stary go sam znalazł, wezwał mnie i bez wyjaśnień, wiesz, że nie ma zwyczaju tłumaczyć się przed nikim, kazał zaprowadzić go do kambuza. „Niech nasz mistrz zajmie się tym biedaczkiem, niech go nakarmi, napoi” - tak mi powiedział.

- Powiedział „nasz mistrz”? - wzrok kucharza nieufnie wświdrował się w oczy Olafa, ale w poważnej twarzy marynarza nie drgnął ani jeden muskuł

- A ty czego się gapisz, do roboty, no, prędzej! - kucharz resztę swej złości wyładował na przerażonym chłopcu.

- Ale ja nie umiem gotować, panie - Tumbo rozłożyła bezradnie ręce.

- Tego by jeszcze brakowało, żebyśmy żreć musieli murzyńskie przysmaki, jakieś kuskusy czy inne diabły. Rób tylko, co ci każę, zrozumiano? Wyszoruj cały kambuz, podłogę, stół, statki, przepierz ścierkę wyrzuć obierki. No, co stoisz z rozdziawioną gębą? Migiem, nie plącz się tu pod nogami!

Chłopak stał bez ruchu, oszołomiony lawiną poleceń, jakie posypały mu się jednocze-śnie na głowę. Nim zapamiętał ostatnie, zapomniał o pierwszym. Olaf pokręcił głową. „Będzie tu mu jeszcze ciężej, niż przypuszczałem” - pomyślał strapiony. Nie bardzo wiedział, jak na to zaradzić, bał się ująć za Tumbą, żeby nie pogorszyć sprawy.

- Wpadnę do ciebie po wachcie, Cyklop, coś ci jeszcze ciekawego opowiem - mrugnął wskazując na chłopca.

Ale kucharz nie dał się tak łatwo ułagodzić.

- Możesz się nie fatygować i tak się sam dowiem - mruknął, odwracając się plecami do marynarza

Wielkie wiadro, pełne obierzyn, było ciężkie, ale Tumbo udźwignąłby teraz chyba sło-nia, z taką energią zabrał się do roboty. Rzucił się wielkimi susami na pokład koło ładowni rufowych i co sił zaczął windować ciężar na poręcz burty. Słysząc czyjś krzyk, jeszcze szyb-ciej przechylił wiadro. Coś smagnęło go z impetem po twarzy. Porwane silnym podmuchem papiery, obierzyny, pudełka po konserwach zawirowały wokół jego głowy. Z trudem złapał oddech, rzucił kubeł na pokład i zaczął przecierać zasypane śmieciami oczy.

- Ech, ty czarny dzikusie! Zbieraj, na co czekasz? - wrzasnął ktoś.

Wodniste oczy o jasnych rzęsach patrzyły z taką złością, że pod Tumbą ugięły się kola-na. Uskoczył w bok przed wyciągniętym nad nim ramieniem i co sił, z pustym kubłem wpadł jak bomba do kambuza, łypiąc białkami.

- Skaranie boskie z tobą - głos Cyklopa nie był przyjazny. Surowe spojrzenie padło znów na rozbiegane, pełne rozpaczy oczy i złagodniało. - Co się stało?

Ledwie chłopak zaczął mówić, kucharz wyskoczył na pokład, po którym wirowały coraz dalej roznoszone wichrem śmieci, i złapał się za głowę.

- Dawaj miotłę, zgarnij wszystko. Teraz będziesz wiedział, że śmieci wyrzuca się od strony odwietrznej, a nie nawietrznej. Nie rozumiesz? Z wiatrem, nigdy pod wiatr. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze.

Nikt nigdy nie wymiótł chyba tak starannie pokładu „Icebiörna”, jak czarny pasażer na gapę. Do najmniejszej kruszynki. I coraz ślinił palec, żeby sprawdzić, czy wiatr nie zawiał przypadkiem w przeciwnym kierunku. Ale to był dopiero początek.

- Hej tam, Tumbo! - usłyszał jakiś głos z mostka kapitańskiego. - Zawołaj Cyklopa, tylko prędko.

Jak błyskawica chłopak skoczył do kambuza i już od progu krzyknął:

- Hej tam, Cyklop, wołają cię na górę do kapitana.

Kucharz przestał wałkować ciasto i wlepił w Tumbę ciężkie, nieruchome spojrzenie.

- Po pierwsze, masz do mnie zawsze mówić panie szefie, zapamiętaj to sobie, bo inaczej szacunku nauczę cię tym - pokazał wałek - po drugie, musisz wiedzieć, że na przyzwoitym statku, takim jak nasz „Icebiörn”, nikt koka nie woła, a prosi, rozumiesz? - To mówiąc, popra-wił białą, wysoką czapę na głowie i z godnością, nie spiesząc ruszył na górny pokład. - Dokończ no wałkować ciasto - to na makaron do rosołu - rzucił na odchodnym. - Tylko wyszoruj przedtem porządnie łapy i włóż ten fartuch.

Tumbie nie trzeba było dwa razy powtarzać polecenia. Nieraz kiedy jeszcze matka żyła, wyręczał ją smażąc kukurydziane placki. Nałożył biały fartuch kucharza, dwa razy na niego za duży, wyszorował proszkiem do mycia rondli ręce, marząc o tym, żeby kiedyś wreszcie zbielały, i zabrał się z zapałem do dzieła. Ciasto było wolno zagniecione, rwało się w strzępy. To przylegało do wałka, to znów nie sposób go było odkleić od stolnicy. Nie mógł sobie dać z nim rady. Jak przez mgłę pamiętał, że Noemi zagniatając ciasto na placek podsypywała czasem garść mąki. Bez namysłu sięgnął po jedną z puszek, które szeregiem stały na półce. Schwycił pierwszą z brzegu, otworzył, świetna, sypka, biała mąka, nie taka żółtawa, jak ta mielona z kukurydzy. Spieszył, jak mógł, byle tylko zdążyć przed powrotem kucharza.

Cyklop ze zdumieniem spojrzał na cienko pokrajany, bielutki makaron piętrzący się na stolnicy.

- No, może z ciebie naprawdę coś będzie. Stary mi właśnie o tobie opowiadał - mruknął i zabrał się do wykańczania obiadu nie wiedząc, że jego słowa w uszach Tumby zabrzmiały jak największa pochwała. Pierwsza na tym statku.







5. CHCIAŁ NAS WYTRUĆ JAK SZCZURY!



Tumbo z trwogą wsłuchiwał się w gwar ożywionych głosów, dochodzący z otwartych szeroko drzwi messy. Kapitan mówił ochrypłym głosem, odpowiadał mu cienki dyszkant jednego z oficerów. Hakona, tego, którego się najmniej bał spośród oficerów, nie było wcale słychać. „Kiedyś trzeba się jednak zdecydować” - pomyślał. Nabrał w płuca powietrza i nie czekając, aż go kucharz pogoni, odważnie ruszył naprzód. Salwa śmiechu powitała już w pro-gu drobną postać w zbyt długim, ściągniętym mocno paskiem fartuchu z podwójnie założo-nymi rękawami. Od śnieżnej bieli ostro odcinała się czarna twarz pełna skupienia. Wielkie, wełniane skarpety na stopach dopełniały reszty dziwnego stroju. Z dymiącej wazy, którą dźwigał w obu rękach, wyciekała na podłogę tłusta strużka rosołu.

- Uważaj, trzymaj!

- Ostrożnie, rozlewasz!

- Stawiaj prędzej, bo upuścisz - usłyszał jak przez mgłę. Śmiech nie ustawał.

- Postaw na stole!

Drżącymi rękami Tumbo ustawił wreszcie wazę na obrusie i zacisnął spocone dłonie, aż zatrzeszczały kostki w stawach. „Czy oni nigdy nie przestaną?” - przebiegło mu przez głowę.

Pierwszy spróbował rosołu radiotelegrafista, nabrał pełną łyżkę makaronu, przełknął, skrzywił się, niepewnym ruchem odsunął talerz i wytarł starannie wąsy.

- Cóż to, Hakon, brak apetytu? - zażartował kapitan rozkładając z namaszczeniem serwetkę na kolanach. - Ja tam nigdy w życiu nie mogłem się na to uskarżać - nabrał na łyżkę makaronu i wypluł z obrzydzeniem. - Co to za świństwo? Dawajcie mi tu koka! - wrzasnął, odsuwając gwałtownie talerz, z którego na obrus chlusnął rosół.

Tumbie załomotało serce.

- Panie szefie, pan kapitan prosi do messy - wyrecytował jednym tchem, wpadając do kambuza.

- Zabieraj te pomyje! Nie, spróbuj wpierw sam! Pokład ci szorować, a nie przyrządzać jedzenie - sapał groźnie kapitan.

Kucharz przełknął łyk zupy i spurpurowiał.

- Nie rozumiem! - wykrztusił, sięgnął głębiej łyżką, wyłowił z wazy makaron, spróbo-wał i z wrzaskiem: - To czarny! - wypadł z messy.



* * *

Przeraźliwy jęk z kambuza rozniósł się po całym statku. Tumbo darł się na całe gardło, jakby go obdzierano ze skóry. Kucharz wrzeszczał, wymyślał i pędził z wałkiem w ręku za umykającym chłopcem.

- Czegoś ty dosypał?... - darł się.

Już, już miał go schwycić za ramię, ale Tumbo jednym susem znalazł się na pokładzie łodziowym. Nim Cyklop tam się wdrapał, czarna, mała figurka zeskoczyła w dół i co sił w nogach gnała w stronę dzioba. Na pokład wyległa cała niemal załoga.

- Trzymać go! - darł się kucharz.

- Łapać! Dosypał czegoś do zupy, chciał nas wytruć jak szczury! - wrzeszczał co sił w płucach Rozcięta Gęba, pierwszy rzucając się w pogoń.

Na pokładzie zawrzało. Jedni skoczyli w ślad za mechanikiem, inni dopytywali się, kto kogo chciał otruć i dlaczego. Ci, co nie dostali jeszcze rosołu, winszowali sobie, że marynarze jadają później niż oficerowie. Ktoś stanął kucharzowi na drodze i dostał wałkiem po głowie, ktoś inny uskakując Tumbie z drogi przewrócił się jak długi. Rozcięta Gęba o mało nie schwycił za nogę chłopca, ale mocne uderzenie czyjejś pięści odrzuciło go w ostatniej chwili na pokrywę ładowni. Tumbo bez tchu zatrzymał się na pokładzie baku. Uciekając jak szczute zwierzę nie odróżniał już przyjaciół od wrogów, każdy, nawet Olaf, wydawał mu się teraz prześladowcą.

Po jednym trapie wspinał się Cyklop, po drugim sunął nienawistny mechanik, w ślad za nim dwu innych marynarzy. „Skoczyć do morza!” - przebiegło przerażonemu chłopcu przez głowę, ale rozkołysana po horyzont szarobura fala napawała lękiem. Wparł się mocno w reling i całą siłą nóg odbił w górę. Przez moment zawisł na stalowej linie dziobowego bomu i jak skoczek cyrkowy, zaczął się piąć na rękach w górę do masztu. Lina kaleczyła mu dłonie, ale nie czuł bólu widząc, że Cyklop po klamrach zaczyna piąć się wzdłuż masztu.

- Zabiją chłopaka! - wrzasnął przerażony Olaf.

- Nie dostaną go - odpowiedział mu ktoś, ale bosman zaniepokoił się poważnie.

- Łapać koka! - krzyknął wielkim głosem, a sam jednym ciężkim uderzeniem ramienia pchnął mechanika. Rozcięta Gęba stracił równowagę i jak wór kartofli zwalił się na pokład.

Pościg za chłopcem stał się, jak to często bywa, okazją do załatwienia porachunków osobistych, wyrównania wszystkich zadawnionych urazów i pretensji. Nikt by nie odgadł, jakim sposobem raz i drugi Albinos nadziewał się na twardą pięść Nilsa lub odrzucany bywał niby przypadkiem sierpowym cieśli. Bosman polował głównie na Rozciętą Gębę. Od dawna już miał z nim na pieńku, a nie żartował, gdy brał się do bójki. W Capetown ledwie się po-wstrzymał widząc, jak mechanik zaczepia starego murzyńskiego dokera i wymyśla mu od ostatnich. Czyż mogła się trafić lepsza sposobność wybicia z głowy krewkiemu mechanikowi przesądów rasowych?

Ciężko dysząc Cyklop wspinał się na ostatnie klamry, był już blisko, jeszcze dwa metry, jeszcze metr i dosięgnie chłopca. Tumbo bez namysłu zjechał po stalowej lince na samą krawędź długiego ramienia dźwigu drugiej ładowni, tylko mignął i już był ,na dole. Na taki wyczyn korpulentny kucharz nie mógł się odważyć. Miał już zresztą dosyć tej całej gonitwy i nawet nie protestował, kiedy Olaf zaczął go ściągać w dół z wysokości piętnastu metrów, nie chciał tylko za nic w świecie wypuścić z rąk wałka. Zwarli się ramionami, Cyklop upadł wreszcie, pociągając za sobą marynarza, chwilę jeszcze tarzali się po pokładzie.

Wokół nich zgromadzili się marynarze. Zapał do walki przygasał. Jeden miał oko podsi-niaczone, drugiemu nos napuchł i krwawił, trzeci rozcierał potężny guz na czole.

- Uspokoisz się ty wreszcie, bo... - ryczał bosman, a jego wielka pięść pod nosem kucharza wyglądała groźnie. - Czego dosypał do zupy? Gadaj zaraz! Rozcięta Gęba drze się, że chciał nas otruć.

- Dosy... - sapał Cyklop nie mogąc jeszcze złapać oddechu.

- Dajcie mu raz powiedzieć! Olaf, puść go! - wrzeszczał podniecony mechanik. Wielki siniak pod okiem nadawał mu groźny wygląd.

- Dosypał... - zwolniony wreszcie z uścisku mocnych jak stalowe kleszcze łap Olafa kok rozejrzał się niepewnie po otaczających go twarzach. - Czego wy ode mnie chcecie? No, proszku...

- Czego?

- Ogłuchliście? Mówię przecież, proszku do prania.

- Coś ty zgłupiał? I za to go gonisz?

Toż to nie trucizna, wariatów z nas strugasz?

- A kto mówił, że trucizna?

- Sam słyszałem, ktoś wrzeszczał!

- Nie ja. Stary mi nawymyślał od ostatnich, to się zezłościłem. Nikt was nie prosił, żebyście ganiali.

- A kto darł się: „trzymaj! łapaj!” - przedrzeźniał kucharza Okej. Masując nadwerężony kark Rozcięta Gęba pogroził Cyklopowi.

- Coś ty kręcisz. Krzyczałeś, że trucizna, sam słyszałem, a teraz bierzesz go w obronę.

- Toś ty się darł, jakby cię ze skóry obdzierali.

- Wracaj, schodź, nic ci nie zrobią złego! - Olaf przyzywał tymczasem uczepionego wciąż liny chłopca, bojąc się, że straci równowagę i runie do wody.

Ale Tumbo był głuchy na jego wołania. Nic a nic nie rozumiał z tego, co działo się tu przed chwilą. Cyklop groził mu już raz nożem, teraz znów wałkiem, krzyczał strasznie, ści-gali go po całym statku jak policjanci podczas obławy na Murzynów, teraz go znów wołają. Co chcą z nim zrobić, za co karać, kiedy nic nie zawinił? Nie wsadzą go przecież do więzie-nia. A może wrzucą do wody? Tacy sami są widać jak tamci, przed którymi uciekał. W gło-wie miał zamęt, ramiona mu mdlały, czuł, że dłużej się nie utrzyma. Niech się dzieje, co chce, niech się to wszystko już raz skończy, ześliznął się po linie na pokład zrezygnowany, przygo-towany na najgorsze.



* * *

- No, chłopcy, dość tej zabawy. Pobiegaliście sobie trochę, dobrze wam to zrobi, ale co za dużo, to niezdrowo - oświadczył kategorycznie kapitan, kiedy mu Olaf wyjaśnił, na czym polegało nieporozumienie.

- Cyklop, za bardzo do serca wziąłeś moje słowa. Wiem, jak świetnie gotujesz, więc nie mogłem zrozumieć, co się stało. To dla ciebie nauczka. Zrób raz porządek w kuchni. Jak można trzymać proszek do prania obok mąki, też pomysł! Małego zostaw w spokoju. Chciał na pewno jak najlepiej, starał się, jak umiał. Na drugi raz będzie uważał. Może byśmy tak wreszcie dostali coś do zjedzenia, mam nadzieję, że drugie danie będzie smaczniejsze niż zupa, jestem diablo głodny - dorzucił kapitan zasiadając z powrotem przy stole.

Po paru chwilach Tumbo uwijał się znów między kambuzem i messą tak szybko, jak pozwalał mu na to plączący się pod nogami długi fartuch kucharza. Co chwilę poprawiał sobie biały czepiec, który uparcie spadał wciąż na czoło. Wiernym, jak psie, spojrzeniem starał się odgadnąć każde życzenie kapitana, śledził każdy jego ruch. Serce jego po brzegi wypełniała wdzięczność dla tego człowieka, który się za nim ujął, który zrozumiał, że on, Tumbo, chciał jak najlepiej.

- Bardzo smaczny jest ten schabik, chłopcze, podaj mi jeszcze kawałek - usłyszał naraz ochrypły głos.

Bez namysłu schwycił z półmiska w dwa palce największy kawał mięsa i delikatnie położył na talerzu kapitana. Messę zaległa cisza. Wszyscy wstrzymali oddech, wpatrzeni w twarz dowódcy. Przez długi moment była poważna, kamienna. Zadrgały wreszcie policzki i kapitan parsknął niepowstrzymanym śmiechem. W jednej chwili zawtórowali mu wszyscy. Na progu mignęło parę zaciekawionych twarzy. Wsunął szerokie bary Nils, łypnął niespo-kojnie jednym okiem Cyklop. Tumbo nie rozumiał powodu wesołości, ale widząc, że nikt go nie łaje, wyszczerzył olśniewający bielą rząd zębów.

- Łapy ci poobcinam - zasyczał mu nad samym uchem kucharz, któremu ktoś powie-dział, z czego się wszyscy śmieją.

Podskoczył uważnie do stołu, chwycił za talerz.

- Zaraz zamienię mięso, panie kapitanie.

- Nie, zostaw, Cyklop, od tego się nie umiera, wybrał świetny kawałek, nikt mnie nigdy jeszcze tak z całego serca nie obsłużył, nie dręcz chłopaka.



* * *

- Dałem mu przecież, panie szefie, co było najlepszego. Sam mnie prosił, chciałem jak najlepiej - tłumaczył później w kambuzie skonfundowany Tumbo patrząc niespokojnie, czy kucharz nie schwyci znów w rękę wałka. Wreszcie i Cyklop się udobruchał.

W kubryku z załogą poszło gorzej. Wszyscy żartowali i kpili bez litości z przygody Tumby. Mechanik narzucił na siebie zamiast białego fartucha podejrzanej czystości przeście-radło zdarte z koi i krygując się, wykrzywiając, przewracając białkami, pokazywał, jak to pasażer na gapę obsługuje dowództwo, jak chce zaskarbić łaski Starego.

- Przyjrzyjcie się dobrze Rozciętej Gębie, czy nie wygląda teraz jak brat Tumby - krzy-knął zaczepnie Okej, pokazując czarne smugi na twarzy mechanika.

- I to rodzony - podchwycił Olaf.

Tego Rozcięta Gęba nie wytrzymał. Oczy mu spochmurniały. Brudną twarz, zeszpeco-ną szramą, wykrzywiła złość. Ponurym spojrzeniem obrzucił śmiejących się marynarzy.

- Powtórz jeszcze raz, a pożałujesz. A ty, czarny, zjeżdżaj stąd, żebym cię więcej w kubryku nie zobaczył.

Tumbo jednym susem uskoczył w stronę drzwi, ale zatrzymało go wyciągnięte ramię Okeja.

- Co ci się nie podoba w tym małym? - głos cieśli był pozornie spokojny, ale chłopak czuł, jak mięśnie ramienia, o które się opierał, nagle stwardniały niby stalowe liny.

- Jego skóra, kolor jego skóry, nie rozumiesz?

- To niewiele, to stanowczo za mało - wycedził nie ruszając się z miejsca Okej, a na jego pobladłej twarzy wystąpiły jeszcze wyraźniej piegi. - Jeżeli tkniesz tego chłopaka jednym palcem, ze mną będziesz miał do czynienia. A wtedy nie jestem pewien, czy zoba-czysz jeszcze swoje ukochane Południowe Stany. Jesteś na norweskim statku, pamiętaj, a tu nikt nie patrzy na kolor skóry ani na narodowość. Ty jesteś Amerykaninem, kok Szwedem, ja pochodzę z Australii, a Tumbo z Afryki. Jeżeli kto ma wyjść z kubryka, to nie on, a ty. Proszę, droga wolna na pokład, a stamtąd dalej, choćby do morza. Miejsca nie brak. To twoje własne słowa.

Rozcięta Gęba chwilę jeszcze pasował się ze sobą. Wiedział, jak każdy na statku, że z cieślą lepiej nie zaczynać. Rozejrzał się po twarzach, splunął siarczyście w kąt i ciężkim kro-kiem wyszedł z kubryka, mocno trzaskając drzwiami.







6. TRZEBA WIEDZIEĆ, KOMU DAWAĆ KLUCZE



Tego pamiętnego wieczora Tumbo długo się kręcił na posłaniu, nim zasnął. Był sam, nie w kubryku z innymi marynarzami. Chcąc uniknąć nowych swarów i kłótni, bosman umie-ścił go w osobnym pomieszczeniu. Pierwszy raz w życiu chłopiec miał swój kąt, z którego nikt go nie wyganiał, swój materac, swój koc, lekki jak puch i ciepły jak piec. Dotychczas musiał zadowalać się rogiem szorstkiej maty, którą siostra rozkładała wprost na glinianej po-dłodze chaty skleconej po trosze ze starych pak, trzciny i odpadków falistej blachy. Podczas upału, latem, było tam piekielnie duszno, a zimą, gdy nadeszła deszczowa pora - chłodno i wilgotno.

Lekkie, pokryte łatami spodenki poszły za burtę. Bosman kazał się chłopcu wykąpać, wyszorować, Olaf dał mu stary sweter, nawet kucharz dołożył coś ze swej garderoby. Wszy-stko było jednak za długie, za duże, za obszerne. A że nikt na całym statku nie umiał sobie dawać rady z igłą i nićmi, Olaf musiał podjąć się niewdzięcznej roli przygodnego krawca.

Do schowka, w którym miał sypiać chłopak, wąskiego, niskiego, bez bulaja, wchodziło się przez mały otwór zamykany ciężką, stalową klapą. Bosman trzymał tu zapasowe liny, far-by, narzędzia. W ciasnej, zawalonej sprzętem, klitce mało wprawdzie było miejsca, materac układał się nierówno na wielkich zwojach manilli, ale któż by się tym przejmował? Wystar-czyło przekręcić się na prawy bok, żeby za przegrodą z listew zobaczyć skład puszek z farbami o jaskrawych kolorach, z drugiej strony za ażurowym przepierzeniem mieściła się stolarnia - królestwo okrętowego cieśli. Z pułapu zwisały jakieś liny, powrozy, szmaty. Pachniało przyjemnie świeżym drzewem, lakierami i terpentyną. A chociaż chłód bardzo dokuczał Tumbie, był szczęśliwy. Po raz pierwszy od wejścia na statek mógł zebrać myśli. Nie wiedział wprawdzie, dokąd płynie ani co się z nim stanie, ale się o to nie martwił, „Jakoś to będzie” powtarzał sobie w duchu słowa Olafa.

Ukołysany miarowym chlupotem fali bijącej o burty długo przewracał się na posłaniu, wciąż mimo woli nasłuchując. Każdy nowy dźwięk podrywał go z miejsca, a dźwięków tych nocą nie brak na statku. Wiązania jęczały od czasu do czasu, jakby ktoś żalił się czy wzdy-chał, tu coś zaskrzypiało, tam zatrzeszczało. Jakaś mocniejsza fala rzuciła statkiem, zachrobo-tały puszki z farbami, tylko silnik dudnił wciąż tym samym usypiającym, monotonnym łosko-tem.

Skoro świt kucharz zastał swego pomocnika krzątającego się w kambuzie. Dygocąc z zimna, Tumbo szorował z całych sił białe kafle, zerkając raz po raz z odrazą na rząd białych puszek na półce. „Już nigdy ich sam nie dotknę” - przyrzekał sobie wycierając do połysku podłogę.

- Czemu nie weźmiesz gorącej? - burknął Cyklop widząc, że Tumbo napełnia znów kubeł zimną wodą, a jego ręce nabierają fioletowego odcienia.

- Gorącej, skąd?

- Tu, stąd.

Chłopak popatrzył z mimowolnym szacunkiem na kran, z którego lał się ukrop. W dzielnicy murzyńskiej Cape wodę rozwoził woziwoda. I to nie zawsze. Trzeba było długo na nią czekać, płacić za nią dużo pieniędzy, każdą kroplę oszczędzać. A tu lała się z kranu czysta, smaczna, zimna i gorąca, ile tylko dusza zapragnie. Nie trzeba też było rozpalać ognia, dmuchając długo na żarzący się chrust, nim zapłonął jasnym płomieniem, ani też pilnować, żeby nie zgasł za wcześnie. Wystarczyło dotknąć palcem czerwonego guziczka na ścianie i po paru chwilach czarne płyty kuchni rozgrzewały się do czerwoności.

- Od czego one tak się szybko grzeją?

- Czego cię uczyłem? Jak masz mówić? - nasrożył się kok rozglądając się ze źle hamo-wanym zadowoleniem po lśniącym czystością kambuzie.

- Panie szefie - poprawił się szybko chłopak.

- Elektryczność. Ta sama, co świeci się w żarówkach - mruknął Cyklop, nie chcąc się wdawać w dłuższe wyjaśnienia.

- Cyklop, co się dzieje? Podłoga lśni jak lustro, przejrzeć się w niej można - podżarto-wywali sobie z niego marynarze.

- Przydał ci się pomocnik, stary brudasie, nie ma co mówić, przydał. Pierwszy oficer już w poprzednim rejsie obiecywał, że cię wyrzuci na linie za burtę, żebyś się chociaż raz porząd-nie wykąpał, pamiętasz?

- Żebym ja was, gagatki, nie wywiesił na czas obiadu - odgryzał się kok, błyskając gnie-wnie okiem. - Pryskajcie, już was nie ma. - I pędził wszystkich z kambuza.

Wyjątek stanowił Olaf. Marynarz już dawniej cieszył się jego wyjątkowymi względami. Nigdy nie dopominał się o dodatkowe porcje, chociaż zmiatał wszystko z talerza, chwalił chętnie dobrą kuchnię na „Icebiörnie” i nigdy sam nie szperał po kambuzie jak inni. Cyklop wiedział zresztą, że po paru chwilach rozmowy Olaf wyciągnie z tylnej kieszeni spodni pła-ską buteleczkę, ze słowami: „Przepłukałbym sobie trochę gardło, a ty?” Swojego zapasu kucharz umiał strzec chytrze. W butelce stojącej na półce nie było nigdy więcej płynu niż na jeden porządny łyk. Jeżeli ktoś przychodził i prosił: „Cyklop, daj pociągnąć!” - kok wskazy-wał butelkę i wzdychał: „Mój złociutki, chętnie, szkoda, że nie przyszedłeś wcześniej, na jeden łyk porządny nie starczy, ot, kapka na dnie”, a patrząc na Tumbę mrugał porozumie-wawczo. Chłopak długo nie mógł zrozumieć, jak to się dzieje - w butelce ani przybywa, ani ubywa, a pod wieczór w całym kambuzie pachnie jałowcówką. Jednego nie można było na pewno kucharzowi zarzucić - nie żałował kuchcikowi jedzenia. Niczego przed nim nie zamy-kał i raz na zawsze zapowiedział: „Jesteś głodny, wiesz, gdzie co leży w kambuzie, możesz sam wziąć”. Ciągle mu dokrawał to mięsa, to chleba, dolewał zupy, a patrząc, jak wszystko niknie w oka mgnieniu z talerzy, pomrukiwał z podziwem: „I gdzie to się wszystko podzie-wa?”

Tumbo jadł za dwu, za czterech, za wszystkie lata niedostatku i nędzy, kiedy ukradkiem nocą z pojemników na śmieci w dzielnicy białych wybierał odpadki, ogryzał kości, oblizywał puszki po konserwach, nie mając czym zapełnić pustego brzucha, który gwałtownie dopomi-nał się o swoje prawa. I musiał przy tych ochłapach uważać za każdym razem, żeby go poli-cjant nie zdzielił gumową pałką lub, co gorzej, nie zabrał do aresztu. Nigdy jeszcze w swoim krótkim życiu nie był tak syty, jak na tym statku. Starał się wszystko zrobić jak najszybciej i jak najlepiej, ale nie zawsze mu się to udawało.

- Odstaw zupę - usłyszał kiedyś.

Schwycił rozpaloną rączkę i z krzykiem upuścił garnek na podłogę. Struga wrzątku polała się wprost pod nogi wchodzącego. Dobrze, że był to cieśla, a nie na przykład Rozcięta Gęba, który wciąż krzywym okiem popatrywał na czarnego kuchcika, albo Albinos.

Kiedy indziej Tumbo uprał ściereczkę, w którą kok zawijał zawsze kruche ciasto przed upieczeniem. Uprał takim mydłem, jakie znalazł pod ręką. Nie wiedział, że to było, jak na złość, zwykłe, szare mydło. A może po prostu niedostatecznie ściereczkę wypłukał? Cyklop pociągnął parę razy nosem wchodząc do kambuza, poczuł w powietrzu mocny zapach zgniłej ryby, w porę ciasto spróbował i czym prędzej je wyrzucił do morza. Co Tumbo wtedy od niego usłyszał, lepiej nie wspominać.

- Ja się poprawię, panie szefie, przyrzekam - pojękiwał cichutko jeszcze nieraz, obrywa-jąc wałkiem, którego się już teraz wprawdzie nie bał, ale dla którego nauczył się mieć szacunek.

Miewał nieraz i gorsze przygody.

- Weź klucz od magazynku, przynieś mi dwadzieścia pudełek płatków owsianych - usłyszał kiedyś.

Kucharz nie skończył jeszcze mówić, a już czarne stopy zadudniły po deskach pokładu. Tumbo biegnąc podzwaniał dumnie wielkim pękiem kluczy. Nigdy dotąd nie dostał ich do ręki. Nie rozglądał się nawet po magazynku, chociaż widok wędzonego boczku, pięciokilo-wych puszek szynki, parówek, setek konserw o barwnych etykietach wprawiał go zawsze w podziw. Raz, dwa, bez drabinki znalazł się na półce pod samym sufitem. Czy to mało w swo-im życiu nałaził się po płotach i po drzewach? Nikt tak, jak on, nie umiał strząsać orzechów kokosowych z najwyższych palm ani naginać ciężkich kiści daktyli czy bananów, żeby owoce prędzej znalazły się w koszu.

Ot, choćby i teraz - parę zwinnych ruchów rąk i wszystkie pudełka znalazły się w mig na podłodze. Powoli, ostrożnie z całą piramidą tekturowych pudełek, obejmując je mocno rękami, chłopak szedł po korytarzu, nic przed sobą nie widząc, jego bose stopy znały tam każdy zakręt, każdy stopień schodków. Usłyszał jakieś szybkie kroki, ktoś nadbiegał z przeci-wnej strony, porwał go za ramię, parę razy okręcił i pchnął gwałtownie naprzód. Tumbo stał przez moment oszołomiony, stracił poczucie kierunku, nie wiedział, w którą stronę iść. Zbity z tropu po chwili ruszył wolniutko przed siebie. Jeden krok, drugi. Tuż pod stopą wyczuł stopień schodów. W porządku. Skręt w prawo, skręt w lewo. Owionęła go fala ciepła.

Kambuz” - pomyślał z ulgą. Jeszcze tylko próg. Nagle poczuł, że coś twardego ude-rzyło go w brzuch. Piramida pudełek runęła w dół. Biała warstwa okryła głowicę głównego silnika, grubym kożuchem zaścielając także podłogę maszynowni. Tumbo z trudem powstrzy-mał krzyk. Przerażony patrzył bezradnie, jak jedno pudełko odbija się od stalowej drabinki, uderza w rurę, łukiem spada na ażurowy pomost i pęka, zasypując chmurą owsianych płatków twarz osłupiałego człowieka. Pech chciał, że był nim Rozcięta Gęba.

* * *

- A ja i tak swoje wiem, to czarne bydlę obsypało mnie naumyślnie - upierał się roz-złoszczony mechanik, kiedy mu koledzy tłumaczyli przygodę Tumby. - Już ja go kiedyś tak urządzę, że mu się odechce zaczepiać białego, moja w tym głowa!

- Twoja albo nie twoja. Pieklisz się z byle powodu, zostaw w spokoju małego. Już ci nieraz mówiłem.

- Ech, ty murzyński obrońco! - wybuchnął Rozcięta Gęba, patrząc drwiąco na Okeja. - Za kim się ujmujesz?

- Za bezbronnym dzieckiem!







7. POKI CO, TRZYMAJ JĘZYK ZA ZĘBAMI



Morze kipiało. „Icebiörn” wznosił się i opadał gwałtownie. Rył dziobem wodną bruzdę, rufa stawała sztorcem, wynurzone na moment z morza śruby młóciły powietrze, to znów wynurzał się dziób i szedł wysoko w górę. Wciśnięty w kąt kambuza Tumbo trzymał się kurczowo stołu nie śmiąc podnieść oczu na bulaj. Pył wodny bił wysoko pod szare od chmur niebo. Od widnokręgu na spotkanie statku toczyły się bure fale z białymi grzywami piany na grzbietach, biegły bez przerwy jedna za drugą, z hukiem wpadały na dziób, przetaczały przez cały statek i zwalały z rufy do morza. Pod rwącym potokiem spienionej wody ginął pokład, woda targała beczkami z ropą, szarpała szalupami, zmiatała wszystko, co stanęło jej na dro-dze. Sztormowy wicher huczał, jakby się rozpętały naraz jakieś szatańskie moce.

- Nie dziwota, Ryczące Czterdziestki - kiwali głowami marynarze wpadając na chwilę do kambuza.

- Marzec, wiadomo, jesienne sztormy.

- W tej porze roku morze potrafi szaleć tak cały miesiąc.

- Żeby tylko nie było gorzej tam, na Wyjących Pięćdziesiątkach - wzdychali niektórzy markotnie.

Tumbo nie znał się ani na „Ryczących”, ani na „Wyjących”. Uszy pełne miał łoskotu morza. Wiedział tylko, że dłużej nie wytrzyma chyba. Za każdym nowym przechyłem wyda-wało mu się, że to już koniec, że tym razem dziób nie da rady unieść się spod nowej wodnej ściany, która waliła się na niego z łoskotem. Przyciśnięty do szyby bulaja, zszarzały ze stra-chu, bał się drgnąć.

Naraz przeraźliwym jazgotem rozdzwoniły się alarmowe dzwonki. Długie, krótkie. Alarm łodziowy, pożar na statku, człowiek za burtą? Ciarki przeszły mu po grzbiecie. Pomie-szały mu się wszystkie sygnały, jakich cierpliwie uczył go Olaf. Ani jednego nie mógł sobie przypomnieć. Z korytarza dobiegł go głośny tupot ciężkich butów, jakieś podniesione głosy. Na pokładzie rufowym zakotłowało się. Ludzie w płaszczach i kapiszonach skakali w rwący potok, biegli do burty. A wśród nich Olaf. Znikł nagle Tumbie z oczu. Nie, stał jeszcze, po pierś zalewany spienioną wodą. Od burty oderwała się naraz beczka i potoczyła wprost na Olafa, była tuż, tuż. Z krzykiem chłopak rzucił się na korytarz, szarpnął z całych sił za stalo-we drzwi. Wtem jakaś ręka opadła mu ciężko na ramię, oderwała od klamki.

- Zwariowałeś? - wrzasnął mu nad uchem cieśla. - Dokąd? Ani mi się waż, zmyje cię jak szmatę.

- Olaf... przygniecie go... - Tumbo drżał z napięcia.

- Nic mu nie będzie. Rozwaliło nam deski, porwało liny, musimy mocować beczki. Pryskaj, nic tam po tobie - a widząc, że chłopak nie ustępuje, Okej odepchnął go energicznie od drzwi. - Marsz z powrotem, i to migiem. Chcesz dopomóc, szykuj kawę, ziąb straszny.

W jednej chwili Tumbo przypadł znów do bulaja, szukając gorączkowo wzrokiem zna-jomej sylwetki. Olaf to wyłaniał się, to znów ginął w potokach kotłującej się po pokładzie wody. Chłopak porwał wielki czajnik, napełnił go wodą i postawił na płycie, sam ledwie utrzymując równowagę, ale ciężkie naczynie zsuwało się to w jedną, to w drugą stronę w takt przechyłów statku i coraz mocniej parzyło mu ręce.

- Coś ty... gapa, nie widziałeś, jak się zabezpiecza czajnik? - zaczął od progu gderać Cyklop.

Szybko założył parę metalowych prętów i niesforne naczynie znieruchomiało. W kory-tarzu zaroiło się od marynarzy w ociekających wodą płaszczach. Śmiertelnie zmęczeni nie odzywali się, zgrabiałe ręce chciwie wyciągali po kubki. Nawet Olaf milczał, kiedy Tumbo drżącymi rękami podawał mu kawę. Pił małymi łykami wrzący płyn, nie odrywając ust od kubka.

Sztorm to wzmagał się, to przycichał na krótkie godziny, jakby zbierał siły do nowego ataku. Czwartego dnia Tumbo ze zdumieniem pomyślał, że do wszystkiego można się przy-zwyczaić; gdy ustał wreszcie huk burzy, czegoś mu jakby brakowało. Ludzie snuli się oso-wiali po statku, chowali po kabinach, żeby odespać godziny pełne napięcia. Tego dnia Cyklop zły był jak osa. Krzyczał na Bogu ducha winnego Tumbę. Klął, na czym świat stoi, pędził marynarzy, przypalił naleśniki z serem, ulubiony przysmak kapitana, i wygnał swego pomoc-nika wcześniej niż zwykle z kambuza.

- Powiedz Olafowi, że go czekam. Mam z nim do pomówienia. I nie pętaj mi się tutaj więcej - burknął na pożegnanie.

Marynarz usiadł ciężko, aż jęknął pod nim stołek. Był niewyspany, zmęczony, nie chciało mu się otworzyć ust. Wyciągnął butelkę i w milczeniu podał kucharzowi. Ale na ten widok oko Cyklopa nie rozbłysło jak zwykle. Z ponurą miną nalał whisky do szklanek.

- Co cię ugryzło? - nie wytrzymał Olaf. - Naleśniki wcale nie były takie złe, ja tam spałaszowałem wszystkie.

Odpowiedziała mu cisza. Nie nalegał. „Cierpliwości, sam powie” - pomyślał.

- Skool! - stuknęli się raz i drugi, łyknęli po małym hauście. W kambuzie panowała taka cisza, że można by usłyszeć przelatującą muchę, gdyby nie to, że dawno wyginęły z chłodu.

- No, odezwij się, stary. Co tam masz na wątrobie? - zniecierpliwił się wreszcie mary-narz. - Ledwie zipię, oczy mi się same zamykają, a ty mnie tak przyjmujesz. Po coś wołał, pójdę lepiej spać.

Zamiast odpowiedzi kucharz odstawił szklankę, którą niósł właśnie do ust, otarł wargi wierzchem dłoni i jednym tchem wyrzucił:

- Kradnie!

- Kradnie? Kto, co?

- Wyobraź sobie, że jednak kradnie. Mój złociutki, mało mnie szlag nie trafił, jakem się o tym przekonał. Nie chciałem wierzyć. Nigdy bym się po nim tego nie spodziewał.

- Kto, do diaska?

Nie zwracając uwagi na pytanie, kucharz ciągnął dalej:

- Karmię go, pcham w niego najlepsze kęsy ze stołu oficerskiego, niczego nie żałuję, sam chyba zaświadczysz. A on...

- Do stu par tysięcy beczek, kto? Mów jaśniej. - Olaf uderzył pięścią w stół, aż zadźwię-czały szklanki.

Spod krzaczastych brwi oko spojrzało na niego z wyrzutem.

- No któż, jak nie ten twój pupilek. Nie darmo mówiłem ci już na początku, że ja do tych czarnych nie mam przekonania. Tego nawet polubiłem, przyznaję szczerze, choć sam wiesz najlepiej, ile się przez niego wycierpiałem, a on...

- Dość tych bzdur. Powiesz mi wreszcie czy nie powiesz? Wszystko od początku, po kolei, jak się należy.

- Prosta sprawa, dałem mu kiedyś klucz od mego magazynku z żywnością, pamiętasz? Zniszczył mi wtedy nie tylko kilka pudełek płatków owsianych, tych, co jadają chętnie ofice-rowie, ale na dodatek ukradł trzy pudełka pasztetu, a to ulubiony przysmak Starego. Wspa-niała strasburska wątróbka gęsia z pieczarkami. Miałem w zapasie tylko pięć, strzegłem ich specjalnie na jakieś większe okazje, na stół kapitański. A tu trzy znikły bez śladu, szukałem wszędzie raz i drugi, i trzeci. Próżny trud. Nikt nie wchodził do magazynu prócz mnie, no i oczywiście Tumby. Będę musiał Staremu powiedzieć, bo jak mu wytłumaczę, kiedy zażąda tego pasztetu? Powiem, że rekiny zjadły czy co?

Olaf odstawił szklankę. Trunek przestał mu nagle smakować.

- Skąd wiesz, że to on? - nie dawał za wygraną.

- No, a któż by?

- To nie jest argument. Pamiętaj, stary, że niesprawiedliwe posądzenie to poważna sprawa. Tu nie chodzi o głupi pasztet...

- Pewnie, że nie, ale co będzie, jak wszystko zacznie mi ginąć spod ręki? Ja tego nie zniosę, nie będę złodzieja u siebie trzymać, rozumiesz!

- Uspokój się, nie przykładaj do niego takiej samej miary jak do nas. A może go życie tego nauczyło? Nie słyszałeś o tym rozbitku, co to głodował przez parę tygodni? Uratowała go przypadkiem załoga jakiegoś statku, na pokład zabrano ledwie zipiącego. Odkarmili go, odchuchali, ptasiego mleka mu chyba tylko brakowało. Śmieli się z niego marynarze, że pod-czas rejsu, choć głodny nie bywał, od kogo mógł, brał suchary. No i kiedyś, nie wiem już cze-mu, ktoś sięgnął do jego worka. I osłupiał, oczom własnym nie wierzył. Cały worek wypcha-ny był kawałkami suchego chleba. Ba, żebyż to tylko worek, siennik także. Ten nieszczęśnik zabierał ze stołu okruchy, podkradał chleb z kambuza, wybierał ogryzki ze śmieci, które kazano mu wyrzucać za burtę, i skrzętnie wszystko chował. Czy to był zwykły złodziej? Z pewnością nie. Ten człowiek bał się głodu, rozumiesz? To było silniejsze od wszystkiego. Skąd wiesz, że nasz chłopak - Olaf zapalał się coraz bardziej w miarę, jak mówił - dziś syty, nie lęka się, że przyjdzie znów kolej na głodne dni. Może gromadzi sobie jakąś żywność, może kradnie na zapas.

- Ależ ja bym mu wszystko...

- Nie rozumiesz. Nie będzie przecież wiecznie z nami na statku. My wrócimy do domów, do Norwegii, a on? Czy ty wiesz, Cyklop, jak żyją ludzie w tej Południowej Afryce? Oczywiście, myślę o czarnych. Ty nie schodzisz na ląd w afrykańskich portach, a ja właśnie schodzę i, jak wiesz, lubię wszędzie wścibić nosa. Taka już moja natura. Zimno mi się robi, jak sobie przypomnę te czarne szkielety grzebiące w odpadkach, w śmieciach, ten brak wody, ten smród, zaduch, brudy, te budy sklecone z byle czego. Wiesz, ile dzieciaków wymiera tam wkrótce po urodzeniu? Połowa, a może i więcej. Życie czarnego w tym raju dla białych to piekło. Jedno mu wolno zrobić bezkarnie - zdechnąć. Wiesz, jak umarła matka Timby? Z upływu krwi, po krwotoku. Żaden lekarz z dzielnicy europejskiej nie chciał przyjść nocą do tych zaułków, w których gnieździ się biedota.

- Ale jak on raz zacznie... - wymamrotał niepewnie kucharz, powracając znów do swo-jej myśli.

- Wiem, że nic nie usprawiedliwia kradzieży, choćby była nawet taka błaha, masz rację, trzeba z tym skończyć. Nie mów nikomu ani słowa, postaram się zbadać tę sprawę, a ty także miej oczy otwarte. Ale proszę cię, Cyklop, nie uprzedzaj się do chłopaka!



* * *

Tumbo spał smacznie, wtulony w ciepły, miękki koc, nie wiedząc, jakie ciemne chmury gromadzą się wokół jego kędzierzawej głowy. Nie słyszał, jak ktoś odsunął klapę, zajrzał i wśliznął się ostrożnie do schowka.

Promień latarki elektrycznej wąskim, jaskrawym pasmem długo omiatał całą komórkę i zatrzymał się naraz. Pod zwojem grubych lim, wciśnięta w kąt zabłysła srebrem blacha jakiejś puszki po konserwach. Olaf przysiadł na manilli, wygrzebał puszkę i chwilę obracał ją bez-myślnie w rękach, była pusta, co więcej, starannie ukryta. Po raz dziesiąty chyba odczytywał resztkę jaskrawego napisu: „Pasztet strasburski wątróbka gęsia z...” Część naklejki była zdarta. Czyżby Cyklop miał rację? Ogarnęło go nagle zniechęcenie do wszystkich i do wszy-stkiego. A więc chłopak nie gromadził sobie nawet zapasu, a po prostu kradł. Nie panując nad sobą - szarpnął za ramię śpiącego.

Tumbo usiadł na posłaniu, nieprzytomny wzrok przenosząc z marynarza na puszkę, którą Olaf trzymał w dłoni. Twarz mu zadrgała. „Wystraszył się!” - pomyślał z gniewem marynarz.

- Tumbo, słuchaj - popatrzył mu prosto w oczy, a głos zabrzmiał twardo, nieprzyjaźnie - skąd się to tu wzięło?

- Nie wiem, nie moja.

Olaf spiorunował go wzrokiem, tego było już za wiele.

- Nie twoja, wiem, ale dlaczego ukradłeś ją z magazynku? Przyznaj się lepiej od razu, gdzie są jeszcze dwa pudełka. Oddaj je natychmiast.

W miarę jak Olaf wyrzucał z siebie słowa, coraz bardziej opanowywała go fala gniewu, dłoń zacisnęła się z taką siłą na blasze, że zgniotła ją jak pudełko zapałek.

Szeroko rozwarte czarne oczy wyrażały osłupienie.

- Ukradłem, ja? - w głosie chłopca Olaf wyczuł przerażenie. Tak mu się przynajmniej wydawało przez chwilę.

- A dlaczego to pudełko po konserwach znalazłem przy twoim posłaniu, schowane pod manillę? Skąd się wzięło? Wstawaj, poszukamy jeszcze dwu innych, ukradłeś trzy! - natarł z impetem.

Tumbo zerwał się na równe nogi i rzucił do odgarniania zwojów lin.

- Nie ukradłem, nie ukradłem - powtarzał bezładnie, szperając po kątach trzęsącymi się rękami.

- Żeby to wszystko diabli!... - zaklął pod nosem Olaf.

Resztki gniewu walczyły w nim z uczuciem litości. Widok chudych, drgających od po-wstrzymywanego szlochu ramion, wystających spod zbyt obszernej koszuli, był nie do znie-sienia. Coś mu mówiło, że krzywdzi chłopaka niesprawiedliwym podejrzeniem. Już miał przyciągnąć go do siebie, ale dłoń uwierała puszka, oczywisty dowód winy.

- Nie becz - rzucił szorstko, starając się nadać głosowi surowe brzmienie. - Jeśli mówisz, że nie ukrad... że nie wziąłeś jej - poprawił się - z magazynku, to jakim cudem znalazła się w twoim schowku? Cyklop tobie jednemu dał klucz od spiżarni. Jak to było, powiedz,

- Nie wiem - usłyszał tłumiony szloch.

Spojrzenie Olafa spoczęło jeszcze raz na pogiętej blasze. Przyjrzał się jej uważniej i naraz sięgnął do spodni chłopca, zawieszonych obok posłania na kołku, pociągnął za wiszący u paska sznurek. Jak każdy dobry steward, Tumbo musiał mieć zawsze pod ręką klucz od zrywania kapsli z butelek piwa czy wody mineralnej i nóż do błyskawicznego otwierania konserw. Nóż taki jest zawsze bardzo ostry, tnie blachę jak masło, jedną równiutką linią, a pokrywka pustej puszki po pasztecie brzegi miała wystrzępione. Ktoś otwierał ją niezbyt wprawnie zwykłym marynarskim nożem. Olaf sam nieraz tak robił, kalecząc sobie potem palce o ostre kanty. Tutaj ktoś wbił klingę - mówił o tym najwyraźniej trójkątny otwór, Tumbo nie miał nawet takiego noża, a więc chyba nie skłamał... Olafowi kamień spadł z serca. Poklepał po ramieniu chłopca, udając, że nie widzi łez spływających po policzkach ani pokrytego kropelkami potu czoła. Posądzenie o kradzież zabolało małego więcej niż razy wałkiem.

- Nie mazgaj się! Wierzę ci! A teraz posłuchaj mnie uważnie. Kto tobą okręcił parę razy, wtedy w korytarzu, kiedy wracałeś ze spiżarni? Nie wiesz? To zresztą nieważne. Lepiej przypomnij sobie, czy nikt nie wszedł za tobą do magazynku, kiedy zdejmowałeś płatki z półki.

- Nikt - chłopak dławił się jeszcze łzami.

- A drzwi? Zamknąłeś je za sobą na klucz?

- Skąd! Wcale nie zamykałem, obie ręce miałem zajęte, popchnąłem je tylko nogą, mia-łem przecież za chwilkę tam wrócić... - Tumbo urwał i zmarszczył brwi, jakby coś nagle przypomniał sobie.

- No? - niecierpliwił się Olaf.

- Jak wreszcie poszedłem zamknąć drzwi - kończył wolno chłopak - to klucz był w zamku przekręcony, a przecież ja zostawiłem otwarte, dobrze pamiętam.

- Najwidoczniej ktoś wszedł wtedy do magazynku i tam sobie gospodarzył.

- A ty, Olaf, zaraz na mnie!... - usłyszał rozżalony głos.







8. WINOWAJCA PRZYZNAJE SIĘ SAM



- Co się dzieje z Cyklopem? Jak nie ten sam, zauważyłeś? Łypie tylko tym jednym oczyskiem, jakby chciał człowieka na wskroś przewiercić - skarżył się w parę dni później jeden marynarz drugiemu.

- Masz rację. I do talerzy nawet zagląda. Jakem sobie wieczorem smarował chleb pasz-tetem, wiesz tym, co zostawiłem z obiadu, to tak mi się przyglądał, że chciałem mu dać poło-wę pajdy, może głodny? - Marynarz parsknął śmiechem.

- No i co?

- Odburknął, aż mi w pięty poszło, ale za chwilę pytał słodziutko: ,,Mój złociutki, a skąd wziąłeś ten pasztet?”

- Co on, zwariował?

- Może myślał, że mu buchnąłem z magazynku.

Olaf uśmiechnął się słysząc strzęp rozmowy. Do rana oka nie zmrużył przez tę nieszczęsną puszkę. On także jak Cyklop nie tracił czasu, tu posłuchał, tam popatrzył. Tumbo został wciągnięty do zaimprowizowanej naprędce wywiadowczej służby. Ale wszyscy trzej na próżno szukali winnego. Aż wreszcie pewnego poranka...

- Tumbo, przyczesz się porządnie - krzyknął kucharz odkładając słuchawkę telefonu. - I włóż czystą, białą kurtkę. Stary prosi o dobrą herbatę. Nalej, wiesz, takiej ciemnej jak kawa, tu masz parę kromek chleba i masło. Po co mu to, nie wiem. Zawsze mu na noc wkładam do lodówki Bóg wie ile kanapek. Przyczesz się, powiedziałem, baran nie powstydziłby się takiej sierści jak twoja czupryna.

- Nie da rady, panie szefie, już próbowałem. Olaf dał mi grzebyk.

- No i co?

- Złamałem.

Cyklop machnął ręką.

- Niech i tak już będzie, tylko weź inną tacę. I nie wylej Staremu herbaty na spodnie, jak to zrobiłeś przedwczoraj.

Jednooki kucharz bywał widać nieraz jasnowidzem. Niewiele brakowało, a czajnik z czarną jak smoła, gorącą herbatą wylądowałby wprost na kapitańskich kolanach. Ale tym razem Tumbo doprawdy nie był winny. Na samym środku stołu między stosami map, na których niebieszczały wielkie wodne obszary, pocięte siecią równoleżników i południków, tuż obok fajki, z której sączył się w górę słupek dymu, królowała, jakby nigdy nic, otwarta puszka, dziwnie znajoma. Tumbo wlepił wzrok w napis: „Pasztet strasburski - wątróbka gęsia z pieczarkami” i osłupiał. Nie dostrzegając wybałuszonych zdumieniem oczu kapitan wielkim marynarskim nożem nakładał na kromkę chleba grubą na palec, brunatną warstwę pasztetu.

- Udała się ta konserwa jak żadna. Lepszej nie jadłem - powiedział mlaskając językiem. - Powiedz kokowi, że buchnąłem trzy takie puszki. Niech na drugi raz lepiej zamyka magazy-nek, bo mu wybiorę resztę, jeśli tam jeszcze coś zostało. Słyszysz, co mówię? - spytał, a widząc, że kabina jest pusta wzruszył tylko ramionami i sięgnął po dzbanek z herbatą.

Tumbo sam nie wiedział, kiedy znalazł się w kambuzie.

- Stary buchnął! - wrzasnął, a widząc osłupienie kucharza słowo w słowo powtórzył, co mówił kapitan.

Jeden tylko Olaf nie podzielał radości Cyklopa i Tumby. Kto w takim razie podrzucił pustą puszkę po konserwie pod zwoje manilli do schowka, w którym sypiał chłopak? Kiedy, w jakim celu? Wiele dni rejsu minęło, nim na te pytania przyszła odpowiedź, jakiej się nikt nie spodziewał.



* * *



W drodze na zachód i Dalekie Południe Ziemi „Icebiörn” dzień po dniu pruł pracowicie wody Oceanu Atlantyckiego. Po sztormach przyszedł wreszcie czas ciszy. Słońce wydobywa-ło z szarych, lekko rozkołysanych fal wesołe zielonkawe błyski, ale nie grzało. Ukazywało się zresztą coraz rzadziej. Niebo skryte było przeważnie pod grubą warstwą chmur o barwie oło-wiu. Przerzedziły się także wielkie stada delfinów towarzyszących wiernie statkowi, było im już zbyt chłodno w tych szerokościach geograficznych.

Z każdym dniem niżej opadał srebrny słupek rtęci w termometrze, z każdym dniem było chłodniej. Tumbo kulił się z zimna, choć nakładał na siebie teraz wszystko, co tylko dostał od marynarzy. Czasem wyglądał jak baryłka, ale wciąż jeszcze marzł niemiłosiernie, chociaż ciągle był w ruchu.

Po nieszczęsnej przygodzie z płatkami owsianymi jak ognia unikał Rozciętej Gęby, któ-ry pogardliwie spluwał na jego widok. Jeszcze bardziej bał się Albinosa. Nieraz chwytał złe spojrzenia bladych wodnistych oczu. „Czemu on mnie tak nie lubi?” - zadawał sobie często pytanie i nie mógł znaleźć na nie odpowiedzi. Przecież nie zdradził przed nikim, że marynarz wepchnął sobie kiedyś do kieszeni kłębek cieniutkiej nici żaglowej, której później na próżno szukał wszędzie bosman, klnąc i wymyślając, na czym świat stoi. Postanowił być ostrożny. „To są ich sprawy, nie będę się wtrącać. Jeden powie, że skarżę, a drugi, że to ja zabrałem” - pomyślał i wrócił do swej pracy, a tej mu teraz nie brakowało. Każdy coraz chętniej korzystał z usług miłego kuchcika. - Podaj! Przynieś! Zawołaj! Pobiegnij! - słyszał bez ustanku i uwijał się, jak umiał. Wszędzie go było pełno.

Do obowiązków Tumby należało między innymi nakrywanie do stołu i sprzątanie messy cztery razy na dzień. On także zanosił dzbany z gorącą kawą do kubryka. Na szczęście nie miał wielkiego kłopotu ze zmywaniem naczyń, najcięższą ongiś dla kuchcików pracą. Wyręczała go w niej elektryczna maszyna. Śmiał się, przypominając sobie, że z początku popatrywał na Cyklopa trochę jak na szamana, kiedy ten poukładał wszystkie naczynia, widelce, noże, łyżki w wielkiej okrągłej ni to beczce, ni szafce, zamknął pokrywę, a sam zajął się czymś innym. W środku zabulgotało coś groźnie, zawarczało. Tumbo myślał z przeraże-niem, że zamiast kubków, półmisków, dzbanów i talerzy zobaczy porcelanową miazgę, ale nie upłynęło pół godziny, a kucharz spokojnie, jakby nigdy nic, uniósł pokrywę maszyny, kazał mu powyjmować naczynia i ustawić na półkach. Ani jedno się nie rozbiło, wszystkie były czyściutkie, błyszczące i suche, nie miał nawet co wycierać.

Razu pewnego skorzystał z wolnej chwili i pobiegł na górny pokład, lubił tam chodzić, przyglądać się, jak sternik prowadzi statek. Nie było teraz nikogo, ani żywej duszy. Zaciąg-nięte po horyzont chmurami niebo i mroźny, przenikliwy podmuch nie zachęcały do space-rów, każdy najchętniej zaszywał się w jakiś zaciszny kąt. Na progu sterówki Tumbo stanął zawiedziony, była także pusta. Koło kręciło się samo w lewo i w prawo, a dziób na szarej, rozkołysanej łagodnie długiej fali biegł to w jedną, to w drugą stronę.

Siedzą sobie pewnie gdzieś w cieple, a tu statek sam płynie” - ze złością pomyślał o sternikach. Skoczył do kabiny nawigacyjnej, ale i tam nikogo nie zobaczył, wypadł na drugie skrzydło mostka, nikogo. Nawet Hakon gdzieś wyszedł z radiokabiny. Na popielniczce dymi-ła niewygaszona fajka. Nie zastanawiając się długo, Tumbo skoczył do steru i mocno oby-dwoma rękami schwycił koło. Nieraz przyglądał się przecież, jak sternicy zręcznie przerzucali rączki, żeby utrzymać kurs, żeby igła kompasu stała wciąż na wyznaczonym kursie. Kurs oficer wypisywał zawsze kredą na tablicy. Rzucił na nią okiem: „221”, a róża kompasu wskazuje „223”. Przesunął ostrożnie kołem w lewo, zrobiło mu się naraz strasznie gorąco, jakby go ktoś oblał ukropem od stóp do głów. Tarcza kompasu drgnęła i zaczęła się wolno cofać. 221 - 220 - 218. Tumbo z trudem opanował dygotanie rąk. Jak doświadczony sternik zaczął obracać koło w przeciwną stronę. Przed nim na małym pulpicie zapalały się kolejno - zielone światełko, potem czerwone, ale nie zwracał na nie uwagi, mocno zaciskał rączki koła sterowego w obu dłoniach. Dziób statku skręcał posłuszny jego woli. Chłopak czuł, jak w skroniach tętni mu krew, patrzył prosto przed siebie na szare niebo, na szare morze bijące łagodnie długimi falami o burty statku, który prowadził on, Tumbo. Mógłby tak stać przy sterze dzień i noc.

- No i co, dobrze działa? - usłyszał raptem za sobą głos.

Z oburzeniem spojrzał na uśmiechniętą twarz drugiego oficera. Jak to? I to miała być jedyna pochwała? Ręce opadły mu bezradnie.

- Zostań, możesz sobie jeszcze kręcić kołem. I tak wyłączone, prowadzi nas pilot automatyczny. Widziałeś, jak działa, popatrz. Jeżeli dziób wychyli się w lewo o dwa stopnie od wyznaczonego kursu, zapala się zielona żarówka, o tu, jednocześnie silnik elektryczny na rufie uruchamia pompę olejową, która przesuwa ster. Czerwone światełko wskazuje, że zba-czamy z kursu w prawo, rozumiesz?

Tumbo potakiwał machinalnie głową, ale niewiele słyszał z tych wyjaśnień.

- Tymi gałkami reguluje się automat, piękne urządzenie, prawda? Dzięki niemu na otwartym morzu, tak jak tutaj, sternik niewiele ma do roboty - ciągnął dalej oficer nie widząc, że fala krwi jak płomień przepływa przez czekoladowe policzki. - Pokazywałem marynarzom tam na górze - oficer wskazał sufit sterówki - jak obchodzić się z sekstansem, chcesz zoba-czyć? Przyjdź kiedyś do nas.

- Przyjdę - wykrztusił chłopak. Za nic w świecie nie przyznałby się oficerowi, co czuł i myślał przed chwilą. „Głupi, jakiś ty głupi!” - powtarzał sobie w duchu, dławił go, zalewał wstyd.

Do sterówki wtargnęła fala mroźnego powietrza.

- Ależ przemarzłem - skarżył się wchodzący marynarz, rozcierając rękawiczkami poli-czki.

- Tumbo zastępował cię tymczasem przy sterze - zaśmiał się oficer.

Sternik spojrzał na rozpalone policzki Tumby i od razu zrozumiał.

- Ratowałeś statek, co? - uśmiechnął się przyjaźnie, klepiąc go po ramieniu. - Ja też czasem łapię się na tym, że kręcę wyłączonym kołem sterowym, ciągle mi się wydaje, że potrafię lepiej go poprowadzić niż ta magiczna sztuczka.

- Tym bardziej że może nawalić niespodziewanie - wtrącił oficer.

Tumbo chciał zostać sam, wymknął się chyłkiem ze sterówki. Biegnąc korytarzem do-strzegł wąską strużkę światła sączącą się przez szparę z magazynku elektryka. Ralf widocznie pracował jeszcze. Mrukliwy był, ponury, ale czasem, jak się rozgadał, można go było godzi-nami słuchać. Miał o czym mówić, wiele lat pływał po różnych morzach i oceanach świata, wiele widział. Tumbo cicho, ostrożnie otworzył drzwi, wsunął się przez szparę do środka i dech mu zaparło. To nie był Ralf. Wodniste oczy spojrzały na niego ze złością, biała twarz zbielała jeszcze bardziej.

- Szpiegujesz mnie, czorcie, odczep się! - zasyczał Albinos i przesunął się w bok, gwał-townie coś sobą zasłaniając.

Chłopiec jednym susem znalazł się w korytarzu, przeskakując stopnie wspiął się na górę, sam nie wiedział, kiedy przebiegł pędem pokład, i oparł się dopiero zdyszany przy wejściu do schowka. Chwilę czekał jeszcze, żeby się przekonać, czy marynarz go nie goni. Co robił nocą w pustym magazynku? Co chciał przed nim ukryć? Raptem Tumbo usłyszał jakiś podejrzany skrzyp. Pośpiesznie zatrzasnął za sobą klapę schowka, teraz dopiero czuł się bezpieczny.



* * *

- Czysto już. Czego się jeszcze tu kręcisz? - powitał go rano Cyklop.

Ze ścierką w ręku chłopiec uwijał się co sił po kambuzie. W odpowiedzi wyręczył go Olaf, który wpadł rozgrzać się kubkiem gorącej kawy. Ciepło ubrany zziąbł sam do szpiku kości na nocnej wachcie i pomyślał od razu, jak musi cierpieć z zimna czarny chłopiec, nie przyzwyczajony do tak ostrego klimatu. Troską swoją podzielił się już dawniej z Nilsem, sprawa nie była jednak prosta. Zimowe, podbite wełną, grubym suknem czy futrem ubrania marynarskie w magazynie odzieżowym szyto na wysokich chłopów, tęgich, o szerokich ba-rach, buty ciepłe robiono ma miarę dorosłych.

- Zmarznie nam biedaczysko kiedyś na sopel lodu - powtarzał bosmanowi.

- A cóż ja na to poradzę? Dość mam swoich kłopotów - odburknął mu Nils. I na tym skończyła się rozmowa.

- Z każdym dniem będzie mroźniej. Co zrobić, Cyklop, jak myślisz? - medytował gło-śno Olaf, bezradnie popatrując z kolei na kucharza.

Następnego dnia bosman zawezwał Tumbę do magazynu odzieżowego, położonego głę-boko pod pokładem. Pełno tu było najrozmaitszych ubrań. Z haków zwisały długie, świecące rybackie płaszcze z kapturami. Obok leżały ciepłe palta na futrze niedźwiedzim, skórzane i watowane kurtki. Wiele miejsca zajmowały też różne anoraki, wiatrówki na edredonowym puchu, grubsze z podbiciem ze skór renifera i cienkie nylonowe. Samych spodni było wiele rodzajów: od krótkich szortów do puchowych pikowanych, z jeleniej skóry i brezentowych, które wkłada się na ciepłe podczas silnych wiatrów. Wśród czapek widać było zwyczajne marynarskie, obok lisie i sobole uszanki i kominiarki najrozmaitszych fasonów. Na półkach aż pod sam sufit piętrzyły się stosy bielizny, lekkiej, przewiewnej, takiej, jaka potrzebna jest w tropikach, i grubej, ciepłej, bez której trudno byłoby dać sobie radę na kręgu polarnym. Swetrów, skarpet, rękawic dwupalczastych wełnianych i cieniutkich jedwabnych, jakich uży-wano pod spód, ciepłych i ściśle tkanych puszystych szali, którymi polarnicy zakrywają sobie twarze, nikt by się nie doliczył.

W dole, na stojakach, jak wojsko szeregami stały buty. Najwięcej było gumowych, wiele skórzanych, podkutych gęsto wielkimi gwoździami lub futrzanych na drewnianej pode-szwie. Były także długie za kolana i takie, jakie noszą Eskimosi czy Czukcze, sięgające nie-mal pasa. Nasycone tranem i foczą słoniną pachniały nieprzyjemnie zjełczałym tłuszczem.

- Włóż to! - gruby, ciepły sweter sięgał chłopcu po kolana, spadał z ramion, rękawy można było dwa razy założyć i jeszcze były za długie.

- Trudno, to już najmniejszy numer. Trzeba będzie ciąć, skracać... Przymierz jeszcze spodnie! - Bosman niechętnie pokręcił głową. Zapinały się gdzieś wysoko na piersi, a noga-wki zwałami leżały na podłodze. - To gorsza sprawa - mruknął i zamyślił się głęboko.

- Widzisz ten zielony worek, tam w górze, pod samym sufitem? Ściągnij go tutaj - rzucił nagle.

Chłopiec jednym ruchem wyswobodził się z krępującej odzieży i zwinnie wdrapał się po półkach na górę.

- Szkoda, że nie pływamy już na żaglowcach, nikt by ci nie dorównał w chodzeniu po wantach - mruknął Nils wysypując zawartość worka na podłogę.

Tumbie zaiskrzyły się oczy. Przed nim leżał czerwony nylonowy kombinezon z ogro-mnym kapturem, podbity mięciutką, puszystą, jak najdelikatniejsze futerko, białą wełną.

- Mogę dotknąć? - szepnął nieśmiało, pożerając wzrokiem ubranie.

- Wkładaj - usłyszał i czym prędzej wykonał rozkaz.

Od progu rozległo się pełne uznania gwizdnięcie Olafa.

- Pasuje jak ulał. Czegoś podobnie pięknego nie miałem nigdy na sobie. Skądeś wytrza-snął takie cudo, Nils?

Tumbo nie śmiał się poruszyć. Bosman nie odpowiedział Olafowi od razu. Pogodna zazwyczaj twarz była teraz poważna.

- To dawna historia. Kupiłem dwa lata temu - zaczął i urwał. Po chwili zmienionym głosem dorzucił: - Dla mego małego Eryka. Był tego samego wzrostu, co ten. Gdyby żył, miałby dziś czternaście lat. Jedynak. Wracałem wtedy z Japonii. Długi piekielnie rejs, dzie-sięć miesięcy, żona w depeszach coś tam wspominała, że mały chorował ciężko, ale któż mógł pomyśleć... Przyjechałem za późno. Sprzedać tego ubrania nie miałem siły. Ani nawet jej pokazać, wożę je z sobą na statku...

- Trudno o lepszy użytek. Porządny z ciebie chłopi - powiedział po prostu Olaf.

Tumbo nieśmiało dotykał śliskiego, błyszczącego nylonu, ukradkiem próbował zasunąć błyskawiczny zamek. W podniesionych na bosmana oczach malował się bezbrzeżny zachwyt. Po chwili oprzytomniał i zaczął szybko ściągać kombinezon.

- Zostaw, to dla ciebie.

- Dla mnie? — Tumbo otworzył usta, jakby mu nagle zabrakło powietrza. Nie dowie-rzał własnym uszom.

- Po co ma leżeć w worku, niech ci dobrze służy. Nie będziesz przynajmniej marzł, a Olaf przestanie mi nareszcie suszyć głowę. A teraz zmykaj, póki się nie rozmyślę.

Tumbo skoczył do bosmana i nachylił się nad jego ręką.

- Zwariowałeś! - Nils wyrwał gwałtownie dłoń, przyciągnął na chwilę kędzierzawą gło-wę do piersi. - No, a buty? Zapomnieliśmy o butach - krzyknął szorstko, ale widać było, że jest wzruszony.

Z butami, był większy kłopot. Tumbo pożerał wszystkie oczyma, ale tylko ciężkie, wielkie narciarki pasowały na jego długą, wąską stopę.

- No, spróbuj pochodzić.

Chłopak przeszedł niepewnie parę kroków, zawadził o coś czubkiem buta i runął na podłogę.

- Powiedz, Tumbo, czyś ty kiedy nosił obuwie?

- Nigdy!

- A to ci kawał, będzie się biedak wciąż przewracać!

- Daj mu lepiej, Nils, zwykłe gumiaki i kilka par grubych wełnianych skarpet. Niech się pomału przyzwyczaja, potem zobaczymy.



* * *



- Skądżeś ty to wziął? Co za maskarada? - krzyknął Cyklop na widok kuchcika w nowiutkim, czerwonym nylonowym kombinezonie. Uspokoił się dopiero wtedy, kiedy mu Olaf o wszystkim opowiedział. - Co ja będę z taką lalą robić? Toż on nie zechce mi pracować - zrzędził, ale w oku migotały mu wesołe błyski.

-Porządny chłop z tego Nilsa - powtórzył z uznaniem kapitan. - Zawsze mówię, że to kawał złotego serca zakuty w stalową blachę. Dawno już trzeba było ubrać cieplej małego. W Leith Harbour będą nam zazdrościć takiego eleganckiego kuchcika.

- Ja tam bym go do cyrku oddał za butelkę whisky, powtarzam! W tym czerwonym ubranku daliby może nawet dwie - oświadczył jak zawsze nieprzyjaźnie mechanik.

Nazajutrz zsiniały z zimna, chuchając w palce, Tumbo szorował kambuz w starym, powycieranym na łokciach kombinezonie i swetrze, jaki pierwszego dnia dał mu Olaf.

- Gdzież twoje ciepłe ubranie? - zdziwił się kucharz.

- Przecież nie będę takiego cuda na co dzień nosić! - oburzył się szczerze chłopak. I trudno było nie przyznać mu racji.

Olaf chętnie brał się do igły i nitki, jeśli zachodziła potrzeba, ale za nic nie chciał sam przykrawać zbyt długich spodni i obszernych swetrów. Dopomógł mu cieśla.

- Ludzi zszywać podobno umiesz, pokaż teraz, co potrafisz, ty doktorze - oświadczył Okejowi Cyklop, wkładając mu w ręce wielkie nożyce.

Rozłożyli ubranie na kuchennym stole i przykrawali razem, jak umieli. Wyszło w końcu za ciasne, ale Tumbo się tym nie przejmował. Ruszał się żwawo, nic sobie nie robiąc z kpinek i żartów. Ktoś dał mu czerwony wełniany szalik na szyję, inny parę trawiasto zielonych, grubo dzianych z szorstkiej wełny skarpet, które zastępowały z powodzeniem buty.

- Tumbo, nie widziałeś przypadkiem małej puszki po konserwie, wyjątkowo poręczna, z opaską „Pasztet gęsi z wątróbek”? Ani rusz jej nie mogę znaleźć, może spadła gdzieś pod liny i potoczyła się w kąt schowka. Znalazłem ją w śmieciach, schowałem tam, żeby nikt mi nie zabrał. Chciałem rozrobić trochę srebrnej emalii, niedługo zawiniemy do portu, wszystko musi błyszczeć jak nowe.

Tumbie serce mocno zabiło. A więc to bosman... Mało nie podskoczył z radości.

- Zaraz poszukam, a może znajdę jakąś inną - zaproponował. Pamiętał dobrze, że tę właśnie nieszczęsną puszkę zgniótł w palcach Olaf.

- Nie sposób zrozumieć czasem tego chłopaka - mówił po chwili bosman do cieśli. - Ni z tego, ni z owego przewraca białkami i szczerzy zęby, jakby go spotkało jakieś wielkie szczęście.















































Część druga



NIE BEZ POWODU ZWANA CZARCIĄ







9. ŻEBYŚ NIE WAŻYŁ SIĘ NIGDZIE CHOWAĆ



Po morzu niósł się jednostajny grzmot fal, bijących o niewidoczne we mgle skalne brzegi. Jak biały obłok nad pokładem zawisło stado albatrosów. Ciężkim lotem opadały tuż nad statek, to znów jednym, ledwie dostrzegalnym podrzutem olbrzymich skrzydeł wzbijały się wysoko pod samo niebo. Ryk syreny, odbity od gór wielokrotnym echem, wracał na mo-rze; póki wreszcie nie zamilkł zduszony mgłą, która od strony lądu ciężką zasłoną napływała na ,,Icebiörna”. Raz po raz wtórował mu jękliwy krzyk ptaków. Tumbo mimo woli przysunął się do kucharza.

- To przeklęte miejsce. Od dawna marynarze nazywają je „Czarcią Wyspą”. Nie został-bym na niej, żeby mi złote góry dawali. Dobrych parę dni zmarnowaliśmy, żeby zboczyć na tę Południową Georgię - Cyklop z odrazą patrzył na wyłaniające się teraz chwilami zarysy skał. - Szczęście, że stać będziemy krótko, dowozimy wielorybnikom zaledwie kilkadziesiąt ton ładunku. Biedacy, co to za życie! Z tysiąc chłopa męczy się tu w czasie sezonu. Praca diabelna, odpoczynek żaden, a rygor gorszy niż w wojsku. Wódkę dostają tylko chorzy, na zlecenie lekarza. I to nie więcej, jak po kieliszku, rozumiesz? Coś w sam raz dla mnie...

Tumbo potakiwał machinalnie głową. Z całego przemówienia kucharza jedno tylko utkwiło mu w pamięci - nie odstraszająca nazwa: Czarcia Wyspa, ale Południowa Georgia. Pierwszego dnia Olaf mówił, że stąd właśnie jakiś wielorybniczy statek, odpływający do Afryki, mógłby go zabrać z powrotem. Na tę myśl ogarnęło go przerażenie. Przywykł już do „Icebiörna”, do ludzi, którzy przyjęli go przyjaźnie, nakarmili, odziali, nie żałowali dobrego słowa. Obcych bał się jak ognia. „Z białymi nic nie wiadomo, zależy od tego, na kogo się trafi” - myślał nieraz. Nigdzie nie było mu jeszcze tak dobrze, jak na „Icebiörnie”, nigdzie chyba nie mogłoby być lepiej. ,,I to wszystko miałoby się naraz skończyć? A może by się gdzieś ukryć?” - pomyślał.

Na statku panował niezwykły ruch. Popędzani przez bosmana marynarze ściągali po-spiesznie brezentowe pokrywy i deski z luku drugiej ładowni. Bomy wind okrętowych czeka-ły już w pogotowiu.

- Postój nie powinien trwać dłużej niż trzy, cztery godziny - zapowiedział pierwszy oficer, a on wiedział najlepiej. Kiedy statek dobija do portu, „pierwszy” staje się najważniej-szą osobą, ważniejszą od kapitana, odpowiedzialną za wszystkie sprawy związane z załadun-kiem i wyładunkiem.

Tumbo ucieszył się z zapowiedzi krótkiego postoju, z coraz większym niepokojem popatrując na potężny masyw górski. Bił w przesłonięte chmurami niebo ostrymi szpikulcami ubielonych śniegiem szczytów, olbrzymie lodowce zastygłymi jęzorami spływały wprost do morza. W przepojonym wilgocią powietrzu wisiał ciężki odór przynoszony wiatrem od lądu. I ten nieustający, jękliwy wrzask ptactwa...

Za nic tu nie zostanę!” - postanowił Tumbo. Wciąż jeszcze nie mógł się zdecydować, czy szukać jakiegoś schowka, czy też prosić kapitana, żeby go zostawił na „Icebiörnie”. Kogo by tu się poradzić? Olafa nie wiadomo gdzie szukać w tym zamęcie, Cyklop, wiadomo, skrzy-czy, a tu czas nagli. Leith Harbour coraz bliżej. Nieśmiało wsunął głowę do radiokabiny. Pochylony nad stołem Hakon coś pilnie notował, to znów wystukiwał, przechodząc na nada-wanie. Tumbo wsłuchiwał się uważnie w pospieszny, urywany stukot klucza. Od pierwszych dni pobytu na statku podziwiał cudowną sztukę tworzenia liter, słów i zdań z tych dziwnych, niezrozumiałych dźwięków, które przypominały niespokojny ptasi świergot. Z początku pa-trzył na Hakona pełen szacunku i lęku jak na szamana. Niejedną wolną chwilę podczas rejsu spędzał w radiokabinie, wsłuchując się w tajemniczą muzykę telegrafu Morse'a.

- Patrz tylko, jakie to proste - tłumaczył mu ?cierpliwie Hakon, dotykając ręką klucza - litera „a” to kropka i kreska, tak: ti-taaa, „b” to kreska i trzy kropki: taaa-ti-ti-ti. I tak po kolei wszystkie litery alfabetu. Słuch masz świetny, pamięć dobrą, to dla ciebie nic trudnego. Chcesz się nauczyć? Jedna jest na to rada: ćwicz, ćwicz bez przerwy, kiedy tylko możesz.

Tumbo wziął sobie radę do serca. Sprzątając w kambuzie, co dzień bębnił po stole, jak dzięcioł pukał w pokrywy rondli, przed zaśnięciem długo wystukiwał palcami o ścianę litery i słowa. Głowę miał pełną kresek i kropek. I sam nawet nie zauważył, kiedy po raz pierwszy odczytał depeszę nadaną Morse'm przez jakiegoś radioamatora z Australii. To go zachęciło. Pamiętał rozradowaną twarz Hakona, kiedy z bijącym sercem wystukał kluczem bezbłędnie cały alfabet od „a” do „z”. W nagrodę radiotelegrafista pozwolił mu nadać wprost na antenę urywek depeszy. I tak się zaczęło. Ale tym razem chłopak miał do Hakona inną, ważniejszą sprawę.

- Co za bzdury, żebyś mi się nie ważył nigdzie chować. Mowy nie ma, żeby cię tu zostawić - rzucił niecierpliwie radiotelegrafista wysłuchawszy chłopca. - Skocz no lepiej, mój drogi, do bosmana, nie mogę stąd sam odejść, i powiedz, że musimy niestety wyładować wszystko na szalupy. Inaczej nie da rady. Pospiesz się!

Tumbo wybiegł uspokojony z radiokabiny, ale bosmana nie ucieszyła przyniesiona przez niego wiadomość. Zaklął siarczyście, jak to czynił zawsze, gdy był czymś mocno podirytowany.

- No to postoimy nie cztery, a z osiem godzin w tym diabelskim smrodzie!

Jakby na potwierdzenie jego słów wiatr znów przywiał od brzegu mdłą woń spalonego tłuszczu i gnijącego mięsa.

Icebiörn” sunął wciąż wolniej i wolniej. Śruba na małych obrotach leniwie młóciła wodę. Sypnęło naraz w oczy śniegiem. Tumbo nigdy dotąd czegoś podobnego nie widział. Wysunął obie ręce, łapał śnieżynki, próbował jeść, ale się zawiódł, zimne, smaku żadnego, w zetknięciu z ciepłem dłoni topniały, nim zdołał zapamiętać ich niezwykłe kształty. Biegał, skakał, chwytał wciąż nowe, z żalem patrząc, jak nikną. Zebrał wreszcie delikatnie z relingu garść śniegu i rozpostarł białe gwiazdeczki na rękawie.

- Skąd się biorą takie śliczne? - spytał Cyklopa, który raz po raz wyskakiwał z kambuza.

- Kiedyś w szkole się dowiesz. Ja wiem jedno, gdzieś czytałem, że w całym świecie nie ma dwu jednakowych. Poproś kiedyś pierwszego, to ci pokaże pod szkłem powiększającym, jak pięknie wyglądają.

- A czy będzie jeszcze kiedyś padać taki śnieg, panie szefie?

- O to się nie bój! Aż za dużo, jeszcze ci obrzydnie - zarechotał Cyklop, z obrzydzeniem patrząc na spowite zmów w gęstą mgłę brzegi.

Raptem jakiś silniejszy prąd powietrza rozerwał zasłonę. Przed dziobem w całej okaza-łości zaczerniał potężny górski masyw. Jak chmura wisiał nad osiedlem, które przytuliło się do jego podstawy na wąskim pasie wybrzeża. Nad pokładem zamigotały znów setki skrzydeł. Chrapliwy krzyk mew, tłumiony dotąd zadymką, wypełnił znów powietrze, ale Tumbo się nie bał. Co mu tam jakaś wyspa Czarcia czy Diabelska, skoro Hakon zapewnia, że nikt go tu nie myśli zostawić.

U stóp czarnej góry, połyskującej na szczycie lodem, tuliły się jakieś ogromne zbiorni-ki, a za nimi rzędami niskie, jednopiętrowe baraki. Zachrobotał naraz głośnik.

- Przygotować do opuszczenia dwie szalupy motorowe!

- Bosmanie, uwaga, trzeba im chyba trochę dopomóc. Jeśli sami będą pracować, to rozładunek potrwa z parę dni, czasu szkoda - ciągnął dalej chrapliwy, zniekształcony przez megafon głos kapitana.

Nim Nils zdążył wydać polecenie, już paru marynarzy wspinało się na szalupy. Jedni ściągali sztywne jak blacha, białe jeszcze od śniegu pokrowce, inni rzucili się do magazynku po beczki z benzyną.

- Gdzie cię znów poniosło? Na postronek cię chyba wezmę jak krowę - zrzędził Cyklop, uwijając się po kambuzie, bo Tumbo raz po raz wyskakiwał do burty zerkać na niewielkie zgrabne stateczki z bocianimi gniazdami, wysoko zawieszonymi na przednim maszcie.

Było ich tu dziesiątki. Na każdym dziobie sterczała armatka. Za każdą niemal rufą na powierzchni kołysały się olbrzymie niby wysepki, szare cielska z łopocącymi na wietrze chorągiewkami. Nad nimi krążyły setki rozkrzyczanych ptaków.

- Co to, wielorybów nigdy nie widziałeś? - rozgniewał się na dobre kucharz. - A na delfiny to kto wygwizdywał całymi godzinami, ja czy ty? To także wielorybia rodzina. Te tutaj są tylko większe. Całe flotylle statków uganiają się za nimi, niektóre holują ubite sztuki tu, na Południową Georgię. Leith Harbour to jedna wielka fabryka. A teraz, na miłość boską, pośpiesz się, nie dam sobie sam rady, zobaczysz za chwilę, co te głodomory z Leith Harbour będą tu wyprawiać, zwalą się na statek niby szarańcza, zeżrą i wypiją wszystko, co znajdą. Nie, nikt ich tam nie głodzi, tego nie powiedziałem, Boże broń, żarcia mają więcej od nas, ale za to nasza kuchnia, to nie ich stołówka - dorzucił nie bez dumy. - Czekaj, teraz ja zerknę, czy ich jeszcze nie widać, a ty przygotuj kanapki. Tylko żebyś mi się krokiem stąd nie ruszał. Uważaj, żeby cię gdzieś licho nie poniosło. Nie bez powodu tę wyspę nazywają Czarcią. Słuchasz, co mówię, bo jak nie, to... - palcem wskazał chłopcu wałek, ale Tumbo już dawno nie bał się swego szefa.

Sam nie miał ochoty marudzić, bo chciał co prędzej wyskoczyć na pokład i popatrzeć na ludzi. Ze zdwojoną energią zabrał się do krajania chleba i smarowania kromek margaryną. Rozmaite gatunki wędlin rozłożył według kolorów, apetycznie przystrajając tu i ówdzie gwiazdkami, wyciętymi z buraka, rzodkiewki i kiszonego ogórka, tak jak go nauczył Cyklop, Próbował ostrym nożykiem wykroić jarzyny tak pięknie, jak śnieżynki, ale nie potrafił. Raz po raz nie przerywając pracy zerkał ciekawie przez bulaj na wybrzeże.

Niskie budynki portu Leith Harbour u stóp góry-olbrzyma rosły w oczach. Z kominów biły w niebo gęste kłęby czarnego dymu, przesłaniały biel lodowych zboczy. Mdła woń zgni-lizny wisiała wciąż w powietrzu, dusiła za gardło.

Klekot bijącego o kluzę łańcucha kotwicznego obudził w nim znów lęk. A co będzie, jeżeli Hakon się mylił? I naraz wszystko zaczęło mu lecieć z rąk.

- Biegnij, popatrz sobie na tych nienażartych. Nie miałem racji? Walą tu całą gromadą - ulitował się nad nim wreszcie Cyklop.

Terkot silniczka niósł się z daleka po morzu. Do trapu dobijała właśnie motorówka, holując za sobą dwie puste szalupy. Wysypało się z niej na pokład kilkunastu wielorybników, ubranych w futrzane kubraki, brodatych, ponurych jak ten posępny krajobraz. Ci lepiej ubrani ruszyli od razu na górę na mostek, do kapitana, inni rozproszyli się po trosze wszędzie. Z ubrań, z wielkich do pół piersi bród biła ostra woń - ta sama, która wisiała w powietrzu - tłuszczu, tranu czy gnijących odpadków. Witali się z marynarzami jak starzy znajomi, znali się niemal wszyscy, razem pływali na połowy fok czy wielorybów, niektórzy pochodzili z tych samych wiosek rybackich. Niezadługo z kubryka zaczęły dochodzić wesołe okrzyki.

- Na zdrowie!

- Oby nam się dobrze działo!

- No to jeszcze raz! Skool!

Cyklop się nie mylił. Z pełnych jadła półmisków w jednym mgnieniu oka znikało wszystko. Siódme poty biły i na niego, i na jego pomocnika, ledwie mogli nadążyć. Tumbie ręka drętwiała od zrywania kapsli z butelek piwa. Odetchnął z ulgą usłyszawszy tubalny głos bosmana:

- Dość tego, chłopcy, do roboty!

Chłopcy” z żalem oderwali się od zastawionego suto stołu - ale nad ładowniami „Icebiörna” chybotały już ramiona elektrycznych dźwigów. Stalowe pazury z głębin luku chwytały ciężkie skrzynie, przenosiły je nad pokładem i składały ostrożnie w szalupach. Jeśli ładunek był wielki i ciężki, łódź przechylała się na bok, nabierając wodę burtą. Przyjmując go brodacze nieraz musieli wykonywać akrobatyczne sztuki, żeby nie stracić równowagi. Tumbo przypatrywał im się z ciekawością. Nagle jakiś dryblas zachwiał się i jak kłoda runął do morza Czarna, pokryta tłustymi plamami woda zamknęła się nad nim w jednym oka mgnie-niu. Nim Tumbo zdołał krzyknąć, na pokładzie rozległy się gwizd i krzyk:

- Człowiek za burtą!

Nad powierzchnią na moment ukazała się głowa w futrzanej czapie, z szeroko rozwarty-mi ustami i znów znikła. Nim wyrzucono koło ratunkowe, wypłynęła tuż przy szalupie. Czło-wiek bił rozpaczliwie wodę, która zalewała mu usta. Kilka par rąk porwało go na łódź, a stamtąd na pokład ,,Icebiörna”. Długo nie mógł złapać oddechu, przy każdym kroku z wyso-kich gumowych butów tryskały fontanny wody, wylewały się strugami z rękawów, z kołnie-rza, gdy się schylił.

- A to się wykąpał nasz Długi - zaśmiewali się jego towarzysze.

- Obiecywał, że do wody wejdzie dopiero w domu, za rok - podchwytywali inni, ale mężczyzna, liczący chyba ze dwa metry wzrostu, nie przejmował się docinkami.

- Mielibyście pogrzeb - wymamrotał wreszcie wypluwając z obrzydzeniem resztki bru-dnej wody

- Jaki tam znów pogrzeb? Orki by cię zżarły - żartowali dalej, pomagając mu ściągnąć buty, z których wylało się porządnych parę litrów wody.

Kilka przyjacielskich szturchnięć, parę uderzeń po ramieniu, pod którymi się ugiął, i Długi nie zrzucając nawet mokrego ubrania przystąpił do pracy, jakby nic nie zaszło.

- Słońce wyszło zza chmur, to zaraz obeschnę - podżartowywał.

Na trapie górnego pokładu ukazał się pierwszy oficer. Tumbo ledwie go poznał. Elegan-cki, w granatowym płaszczu z odznaczeniami i nowiutkim, prosto z igły mundurze. Rozejrzał się po pokładzie, powiedział coś pykającemu spokojnie jak zawsze fajkę kapitanowi i gestem ręki zawezwał chłopca.

- Zrzucaj te szmaty, przebierz się, jedziesz na ląd.

Na Tumbę cios ten spadł niespodzianie. Twarz mu poszarzała, jakby wyciekła z niej cała krew. A więc Hakon skłamał, musiał przecież wiedzieć o wszystkim. Trzeba się było schować. Co teraz robić, prosić, błagać?

- Panie kapitanie - wykrztusił i urwał. - Panie kapitanie - powtórzył z rozpaczą. W gło-wie czuł pustkę, jakby wyparowały z niej wszystkie myśli Wielkie czarne oczy wpiły się bła-galnie w wygoloną dziś staranniej niż zwykle twarz. - Ja się będę starać, ja wszystko, nie zostawiajcie mnie tutaj, ja...

- Co on plecie, nie rozumiem - kapitan spojrzał ze zdumieniem na pierwszego oficera. Ten wzruszył lekko ramionami.

- Niech mówi dalej! - szepnął.

Długa chwila minęła, nim Tumbo wyjąkał, czego się lęka. Surowa twarz kapitana rozja-śniła się, poklepał przyjaźnie chłopca po ramieniu.

- Nie zostawimy cię, głuptasie. Nie bój się! Żaden wielorybnik nie odchodzi już zresztą stąd w tym sezonie do Afryki, za późna pora. Nie ma rady, musisz płynąć dalej z nami. Dzielić nasz los dobry czy zły, jaki tam będzie. Myślałem, że się zmartwisz - zażartował patrząc z zadowoleniem na rozpromienioną twarz. - A teraz przebieraj się szybko, szkoda czasu, obejrzysz sobie stację wielorybniczą, nigdy pewnie nic podobnego już nie zobaczysz.

- Ale ja na pewno wrócę na ,,Icebiörna”, panie kapitanie? - upewnił się jeszcze raz Tumbo.

- Bądź spokojny, marynarskie słowo.







10. PRZYNAJMNIEJ DWA TYSIĄCE TON DZIENNIE



Od zachodu napływały znów ciężkie, szare chmury, przygaszając chwilami jaskrawy blask słońca. Ciężki odór wzmagał się, gęstniał z każdą niemal chwilą, wciskał się do gardła. Tysiące ptaków przeraźliwym wrzaskiem głuszyło monotonny stukot silnika. Białe stada mew podrywały się w powietrze i znów opadały na skaliste zbocza, krótka, przybrzeżna fala mocno kołysała motorówką. Tumbo z obrzydzeniem patrzył na szaroburą wodę, pokrytą tęczowymi plamami smarów i tłuszczu. Marzył, żeby jak najszybciej znaleźć się na czymś, co się nie chwieje, nie ucieka bez przerwy spod nóg.

Na kamiennym, oślizłym molo czekała spora gromadka brodaczy w grubych watowa-nych ubraniach, ociekających brudem i tłuszczem. Gdyby nie poczciwe spojrzenia jasnych oczu, można by się tych łudzi wystraszyć. Wyjmując z łodzi skrzynie, ten i ów zerknął cieka-wie na czarnego chłopca w nowiutkim, nylonowym kombinezonie i starannie wyglansowa-nych długich butach.

- Zostawia go pan u nas, panie poruczniku? - zażartował ktoś z tłumu.

- Za nic w świecie, potrzebny jest na statku - roześmiał się pierwszy oficer.

- Na co taka czekoladowa laleczka może być wam potrzebna?

- Załoga zbuntowałaby się, jeżelibym ją wam oddał - oficer poklepał po ramieniu wystraszonego trochę chłopca. - Popatrz sobie na te cuda, warto. Ja sam chętnie obejrzałbym także tę stację, ale muszę załatwić sprawy wyładunku w zarządzie. Za godzinę najdalej będę z powrotem. Zaczekaj tu na mnie albo wróć sam na statek którąś z motorówek, jak wolisz.

Tumbo nie bardzo słuchał oficera. Całą jego uwagę pochłonęło ogromne szarogranato-we cielsko wyciągane z morza na ląd za pomocą parowej windy. Onieśmielał go ruch, oszała-miał zgiełk. Z dala widać było jakieś dźwigi, jakieś olbrzymie piły. Mewy skrzeczały bez ustanku nad głową. Naraz drgnął. Tuż obok, z wody, po szerokiej betonowej pochylni, wy-pełzał powoli potężny rozwidlony ogon, owinięty grubym łańcuchem, a za nim gładka oślizła masa; ciągnięto ją i ciągnięto, a końca nie było wciąż widać, zupełnie jakby z morza wydo-bywano na ląd całą wyspę.

- Pryskaj! - wrzasnął jakiś głos.

Tumbo instynktownie odskoczył w tył. Nie trzeba mu było tłumaczyć, o co chodzi. Wiedział od marynarzy, że biada temu, kto nie trzyma się z dala od naprężonej stalówki. „Jeżeli pęknie lub hak się naraz zerwie, a lina walnie w ciebie, nie będzie nawet co zbierać” - powtarzali mu wielokrotnie. Ale teraz oczu nie mógł oderwać od niezwykłego widoku. Dwóch robotników, w gumowych butach po pas, ciągnęło długi strażacki wąż, z którego na pochylnię buchał nieprzerwany strumień wody.

- Nie żałujcie! Jeszcze, jeszcze! - popędzał ich trzeci.

Betonowa płyta uginała się pod potwornym ciężarem oślizłego cielska. Gdy z morza wypełzła wreszcie potężna paszcza, jazgotliwy terkot windy ucichł, jakby nożem uciął.

Tumbo obliczał gorączkowo w myśli, ile też metrów mógł liczyć olbrzym morski - ze dwadzieścia siedem, osiem, a może i więcej? Nim się spostrzegł, nie wiadomo skąd zaroili się wokół ludzie uzbrojeni w zakrzywione jak sierpy noże, osadzone na długich kijach. Nóż mu-siał ciąć jak brzytwa, bo ledwie jeden z robotników dotknął nim skóry wieloryba, ostrze we-szło głęboko. Robotnicy pracowali w milczeniu, robiąc szerokie nacięcia od rozwidlonego ogona aż po trójkątny łeb, jedno, drugie, trzecie, dziesiąte. Któryś wspiął się na grzbiet. W drewnianych podeszwach jego butów Tumbo zobaczył długie, ostre gwoździe. Wielorybnik szedł powoli, podnosząc wysoko przy każdym kroku nogę, a potem stawiał ją mocno z góry, żeby gwoździe dobrze wbiły się w gładką oślizłą skórę. Gdzieś dalej w górze zaterkotała naraz winda. Wyrobione przez lata nieustannej pracy tryby zgrzytały przeraźliwie i dzwoniły. Z ogromnego bębna metr za metrem rozwijała się stalowa lina zakończona mocnym hakiem. Ktoś podał go stojącemu na grzbiecie robotnikowi. Ten jednym szybkim ruchem naciął skórę, zaczepił hak w otworze i dał znak ręką Zajęczała znów winda, lina napięła się, wyprężyła szarpnęła i powoli zaczęła odrywać płat skóry z cielska. Tumbo patrzył szeroko rozwartymi oczami na pas jasnej, prawie białej słoniny grubości chyba z pół metra. Nieraz na Przylądku Dobrej Nadziei widywał, jak oprawiano złowione foki. Tam także nie brakowało sadła, ale to nie to, co tutaj. W miarę jak hak powoli odrywał pas szerokości metra, wielorybnik na grzbie-cie i dwu innych, idących po bokach, pewnymi zdecydowanymi ruchami noży podcinało bez przerwy słoninę. Ten na grzbiecie co i raz rzucał krótkie spojrzenia na hak. „Boi się spaść...” - nie zdążył pomyśleć Tumbo, gdy naraz robotnik raptownym ruchem całego ciała rzucił się w dół i zwalił na beton W tym samym ułamku sekundy zerwany z haka pas słoniny opadł cięż-ko, z głośnym plaśnięciem. Naprężona jak struna stalowa lina zwinęła się z gwizdem a hak zatoczył w powietrzu ogromny krąg. Wszyscy na moment przysiedli, ktoś podskoczył do leżącego ale ten już się zerwał i klnąc, na czym świat stoi: wspinał się z powrotem na grzbiet. Jeszcze chwila jeszcze dwie i hak odciągał nowy płat słoniny.

- Miał chłop szczęście, chyba dziś wódkę wieczorem postawił - Tumbo usłyszał tuż przy sobie wesoły głos.

Z ubrania młodego robotnika bił mdły zapach tłuszczu i krwi.

- Zeszłego lata jednego z naszych oprawiaczy zmiażdżył taki płat słoniny, na moich oczach sprasował go na deskę.

Tumbo słuchał, przypatrując się ciekawie wielorybnikowi. Czarne oczy, ciemna cera i kosmyki skręconych jak jego własne włosów zdumiały go, bo pod czas całej podróży przy-wykł do jasnych czupryn i niebieskich oczu.

- Szkoda, że z nami nie zostaniesz, słyszałem, że cię nie puszczą ze statku. Ja tu już jestem drugi rok z ojcem. Nazywam się Manolo. A ty? - młody robotnik z trudem dobierał słów angielskich, wiele z nich niemiłosiernie przekręcał. - Jak mówisz, Tumbo? Dziwne imię, u nas w Argentynie takiego nie słyszałem, chociaż nie brak tam Murzynów. Byłeś w Argenty-nie? Nie? No to wybierz się koniecznie Gorąco i pięknie, nie tak jak tutaj. Śnieg i śnieć latem i zimą. Marznę na kość.

- U nas w Afryce - próbował wtrącić Tumbo ale Manolo nie dał mu przyjść do słowa.

- Jest nas tu wielu i z Afryki, i z Europy, i z Australii, wszyscy marzną, wszyscy psioczą, ale cóż chcesz, zarobki świetne. Latem harówka, to prawda,, nie ma kiedy grzbietu rozgiąć. Dziennie oprawiamy ze dwadzieścia wielorybów, przynajmniej dwa tysiące ton, czasem nawet więcej. Za to zimą raj na ziemi. Żadnej roboty, można leniuchować, ile tylko wlezie; wyleżeć się za wszystkie czasy, śpiewać, grać. Ojciec ma gitarę. W tym roku ja także dostanę, zarobiłem na nią uczciwie. Gdyby jeszcze nie ten wstrętny śnieg i chłód! Brr!

- Manoloo! - rozległ się okrzyk. I jak z karabinu maszynowego posypała się salwa twar-do brzmiących, niezrozumiałych słów. Argentyńczyk roześmiał się tylko i mrugnął łobuzer-sko do Tumby.

- Nic nie zrozumiałeś, co? Tym lepiej. Ojciec mówi mi właśnie, że jestem zatraconym leniem, najgorszym z najgorszych, takim, jakiego świat jeszcze nie widział. Ale ja się tym nie przejmuję, znam to na pamięć od lat. Starego łatwo udobruchać. Zaczekaj, zaraz do ciebie wrócę! - ostatnie słowa krzyknął biegnąc w stronę mężczyzny, który zawzięcie ciął słoninę na wielkie kawały, nie przestając wymyślać synowi.

Z wieloryba ściągano bez przerwy wciąż nowe płaty tłuszczu, odsłaniając ciemnocze-rwone mięso. Dwie windy obracały olbrzyma powoli na bok, żeby umożliwić dostanie się do jaśniejszego niż reszta ciała, pooranego równymi fałdami brzucha.

Podczas gdy brygada robotników, wśród których znajdował się Manolo, cięła i przecią-gała kawały słoniny do dymiących parą otworów w betonie, inna brygada wycinała już z cielska bloki mięsa, odganiając natrętne ptactwo. Ale mewy i petrele niewiele sobie robiły z krzyków ludzi. Całymi stadami krążyły nad wielorybem i porywały wprost spod nóg robotni-ków krwawe ochłapy. Chwilami skłębiały się w jedną zbitą masą, usiłując sobie nawzajem wydrzeć łup. Kilka usiadło wprost na grzbiecie zwierzęcia i mocnymi, zakrzywionymi dzio-bami wyszarpywało kawały mięsa.

- Zazdrościsz im? Chciałbyś sam posmakować? - wysoki, chudy jak tyka wielorybnik odsłonił w uśmiechu bezzębne dziąsła. - Mięso mięciutkie, a jakie soczyste! W ustach się roz-pływa. A płetwa? Przysmak nad przysmakami. Nigdy się nie znudzi, chociaż jemy ją tu jak rok długi. Najlepsza w ostrym musztardowym sosie, mówię ci, palce lizać!

Robotnik podniósł do ust brudną, umazaną w tłuszczu łapę, jakby naprawdę chciał słowa swoje wprowadzić w czyn, a widząc obrzydzenie w oczach Tumby, parsknął śmie-chem.







11. JEDEN NIC NIE WIE O WIELORYBIE, DRUGI O SŁONIU



Przemykając się chyłkiem, żeby nikomu nie przeszkadzać, Tumbo podszedł bliżej do dymiących otworów w betonie. Do bliższych wrzucano połcie słoniny, do dalszych mięso. Przy jednym trudził się właśnie Manolo, wielkim hakiem odsuwając ciężką pokrywę. Tumbo skoczył mu na pomoc, ale Argentyńczyk odepchnął go gwałtownie.

- Uważaj, kotły podgrzewane są bardzo gorącą parą. Za parę minut byłoby po tobie, razem z twoim pięknym ubrankiem.

- Nie strasz młodego seniora, Manoleto. Ty zawsze musisz przesadzać - wtrącił się stary Argentyńczyk obrzucając Tumbę przyjaznym spojrzeniem. - Jakbyś, nie daj Boże, wpadł do kotła, nic by ci się nie stało, chyba że Manolo zamknąłby pokrywę, Wtedy byłoby gorzej, bo od tej chwili kocioł zaczyna się podgrzewać. Do wytopienia tłuszczu potrzeba nie paru minut, jak mówi mój nicpoń syn, ale dobrych paru godzin. Zaczekaj tu, senior, chwileczkę, Mano-leto pokaże ci, co robimy.

Pod pokrywą zamkniętego kotła, do którego wielorybnicy wrzucali kawały mięsa, coś naraz zaczęło dziwnie warczeć.

- Obrotowy - krzyknął pośpiesznie Manolo, jakby się lękał, że ojciec go może wyprze-dzić.

Napełniwszy po brzegi kocioł tłuszczem, obaj Argentyńczycy zatrzasnęli pokrywę i pobiegli do następnego.

Od chwili wyciągnięcia na brzeg morskiego olbrzyma nie minęło chyba pół godziny, a na betonie został tylko potężny szkielet i nie oprawiony łeb, nad którym unosiła się chmara rozkrzyczanego ptactwa W otwartej szeroko paszczy Tumbo zobaczył zwisającą z górnej szczęki jakąś dziwną, gęstą, czarną, postrzępioną frędzlę.

- Won stąd, szczeniaku! Nie pętaj się pod nogami! Chcesz oberwać! - wrzasnął ktoś.

Zaturkotał piskliwie jakiś silnik. Olbrzymi łeb zwierzęcia zadygotał, drgnął ciężko. Górna część potwornej paszczy uniosła się w górę. Szybkimi ruchami robotnicy podcinali nożami frędzlę, która z chrzęstem osuwała się na beton.

Tumbo z ulgą zobaczył nadbiegającego Manola.

- Brygadier zwolnił mnie na całe pół godziny nim dostarczą nowego wieloryba. Ojciec go prosił, boi się o ciebie.

Chłopak mówił jeszcze szybciej, połykał całe słowa i śmiał się przy tym bez przerwy. Tumbie też raźniej zrobiło się na duszy, bo co tu dużo mówić czuł się zagubiony w tym zgiełku i gwarze.

- Ja ci wszystko pokażę. Znam tu, jak nikt, każdy zakamarek, wszystko wiem. Uśmie-chasz się! Myślisz o tych kotłach? Widzisz, ojciec mój jest zawsze taki dokładny, każe mówić tylko prawdę. Zawsze nam to powtarza, mnie i rodzeństwu, bo ja mam czterech braci i dwie siostry, a ty?

Nie czekając odpowiedzi, Manolo schwycił Tumbę ramię i pociągnął na drugą stronę.

- Ostrożnie, tu piekielnie ślisko. Patrz, zaraz będą rozrywać szczęki wieloryba. Dawid! - zwrócił się do robotnika obsługującego windę - to mój przyjaciel, Tumbo, z tego czerwonego statku, co dziś przypłynął. Chciałby bardzo zobaczyć, co ty robisz, podciągnij no trochę do nas tę frędzlę. Tumbo nigdy jeszcze w życiu nie widział fiszbinów.

Wielki i ciężki jak hipopotam maszynista dotknął jednej z dźwigni i linka stalowa przyciągnęła posłusznie olbrzymi, ciemny płat tuż pod same nogi Tumby

- Nie dotykaj tylko gołą ręką. Wbijesz sobie w skórę zadrę. Ostre są jak igły. Nie wiesz, co to jest? No, mówię ci, fiszbiny, to coś jakby sito... - Manolo urwał, nie mogło mu się pomieścić w głowie. ze ktoś może tego nie wiedzieć.

- Wieloryb błękitny nie ma zębów, rozumiesz? Kiedy jest głodny, nabiera do paszczy wody, w której pływają małe, o takie, jak paznokieć albo i jeszcze mniejsze stworzonka, po-tem paszczę zamyka przyciska do podniebienia język, woda wycieka, a na tej frędzli zatrzy-muje się pożywienie. Popatrz, fiszbiny są mocne i twarde jak blacha stalowa możesz je wygi-nać na wszystkie strony i nie pękną. Dawid? Mam jeszcze do ciebie jedną prośbę! - Manolo zwrócił się do maszynisty, ale ten nie słyszał wparty w jedną, potem w drugą dźwignię windy.

Oczyszczona z fiszbinów szczęka, wielka jak wrota, zaczęła z wolna unosić się coraz wyżej i wyżej. Tumbo nie mógł powstrzymać okrzyku zdumienia.

- Jaka ogromna, jak brama. Słoń chyba pod nią by się zmieścił.

- A czy słoń jest duży?

Teraz z kolei Tumbo ze zgorszeniem spojrzał na Argentyńczyka. Gdzie się taki ucho-wał, żeby nie wiedzieć, jak wielki jest słoń.

Robotnicy z trudem z szeroko rozwartej paszczy wyciągali właśnie jakąś miękką, jasną masę. Jeden z nich zapadł się w niej po kolana.

- To język wieloryba - usłyszał Tumbo, nim zdążył odpowiedzieć. - Ile waży, pytasz? Prawie tonę. Co, nie wierzysz? Dawid, powiedz mu sam.

- Coś koło tego! - rzucił maszynista. - No, cóż chcesz? Tłuszczu z takiej sztuki, jak ta, wytopimy ze dwadzieścia pięć ton, samo serce to ponad pół tony.

- A wątroba... wolisz smażoną czy duszoną? Nie dalibyśmy jej tak prędko rady we dwu, waży dobre tysiąc kilogramów. Nas tutaj całą zimę karmią wielorybim mięsem, mam go już dość. Chodź, tam będą ciąć kości wieloryba. Musisz i to jeszcze zobaczyć.

Pobiegli obaj na drugą platformę, na której stalowe liny przeciągały oczyszczony z mięsa szkielet. Trzy wielkie piły z piekielnym zgrzytem równocześnie opadły na kości.

- Z nich także wytapia się tłuszcz, ale w innych kotłach.

- Ale po co?

- Lubisz margarynę? To właśnie z tego tłuszczu.

Już nigdy jej do ust nie wezmę” – poprzysiągł sobie Tumbo, patrząc z obrzydzeniem na płyty betonu pokryte mazią cuchnącego tłuszczu i krwi.

- Z wątroby wyciska się tran - ciągnął niezmordowany Manolo, rad, że może popisać się swoimi wiadomościami. - Jak miałem trzy lata i byłem ciężko chory, jeden doktor, Norweg, dał memu ojcu butlę tranu. Co ja się tego paskudztwa wtedy nałykałem, ale wyzdrowieć, wyzdrowiałem. A to widziałeś? - Manolo trącił nogą wielki biały odłamek kości, walający się w błocie.

- To ząb kaszalota. To także wieloryb, ale mniejszy, zamiast fiszbinów ma zębiska, pięćdziesiąt parę, ale tylko w dolnej szczęce. Teraz nam kaszalotów prawie wcale nie przywo-żą, nie opłaca się, więcej pożytku z błękitnego wieloryba, takiego bez zębów.

Tumbo gładził gładką, wypolerowaną kość. Ważyła z kilogram.

- Chcesz wziąć sobie na pamiątkę? Bierz.

- Manooloo! - rozległo się z dala wołanie.

- Wciągają widać nowego wieloryba, chodź ze mną albo, wiesz co, lepiej zaczekaj tu, póki nie skończę, a tymczasem... - Argentyńczyk rozejrzał się dookoła.

- Donald! - krzyknął do jakiegoś robotnika. - Zabierz tę czerwoną krewetkę do chłodni, to mój przyjaciel Tumbo. Oddaję ci go pod opiekę, pokaż mu twoje królestwo, nim wrócę.

I nie oglądając się za siebie, co sił w nogach, pognał na brzeg. Mały okrąglutki mężczy-zna o pulchnych policzkach kiwnął na Tumbę.

- Widziałem cię, jak wysiadałeś na brzeg. Co jeszcze chciałbyś zobaczyć? Manolo zaciągnął cię chyba już w każdy kąt. Skąd on bierze tyle sił, żeby biegać przez cały dzień? - tłuścioch westchnął żałośnie, uchylając ciężkie wrota. - A opatul się dobrze, żebyś sobie nosa nie odmroził.

Z obszernego pomieszczenia po sufit wypełnionego stalowymi półkami powiało mro-zem.

- Tutaj w tych pakach przechowujemy najlepsze kawałki wielorybiego mięsa, w tempe-raturze minus czterdziestu stopni, żeby od razu zamarzły na kość. Później przenosimy je do drugiego magazynu, tam jest już znacznie cieplej, tylko minus dwadzieścia cztery stopnie. Stamtąd mięso wędruje w świat. Dokąd, pytasz? Ano przypływają po nie statki z pięciu kontynentów. Tylko część mięsa przerabiamy od razu tu na miejscu, w Leith Harbour, na konserwy. Nie widziałeś jeszcze naszej fabryki. Pewnie twój przewodnik zaraz przybiegnie, żeby ci ją pokazać, on do tego pierwszy. Pójdź sobie tymczasem obejrzeć osadniki, filtry i wirówki, w tej wielkiej hali, o tam. Ja, niestety, nie mogę się stąd ruszyć. Jak Manolo przyj-dzie, powiem mu, gdzie jesteś.







12. CO KNUJE POTWÓR Z LEITH HARBOUR



Oszołomiony gwarem ludzkich głosów, turkotem wind, wrzaskiem ptactwa, Tumbo nie zauważył nawet, kiedy znalazł się w długiej, wielkiej sali, w której wśród gmatwaniny rur lśniły wielkie stalowe zbiorniki.

Dość miał i zgiełku, i smrodu, i tych olbrzymich stert mięsa. Już miał zawrócić, gdy w progu zderzył się z jakimś opasłym dryblasem, który obrzucił go bystrym spojrzeniem od stóp do głów.

- Kawaler przypłynął na tym pięknym statku? Pewnie z tatusiem obejrzeć naszą stację wielorybniczą? - zagadał szybko, skrzekliwym głosem. Twarz pokrytą rzadką szczeciną nie golonego od wielu dni zarostu wykrzywił grymas przymilnego uśmiechu Spod niskiego czoła patrzyły małe, rozbiegane oczka

- Nie, my... - Tumbo przełknął ślinę, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

- Tatuś pewnie jest kapitanem? - nie ustępował tłuścioch, wycierając wielkie, czerwone ręce o brudny, poplamiony fartuch.

- Nie, skądże, ja pracuję na „Icebiörnie”.

- „Pracuję”? - świdrujące oczka z niedowierzaniem zatrzymały się na pięknym czerwo-nym kombinezonie. – Kawaler sobie ze mnie żartuje. A cóż kawaler tam robi?

- Jestem kuchcikiem.

Oczy nieznajomego zaokrągliły się zdumieniem. Wzruszył pogardliwie ramionami.

- A skądeś wytrzasnął takie ubranko, prosto spod igły, kto cię tak wystroił? - przeszedł od razu na „ty”.

- Bosman - chcąc się pochwalić wypalił Tumbo.

- Nie mnie opowiadać takie bzdury! Nie widziałem jeszcze w życiu bosmana, który by tak ubierał swoją załogę - zadrwił nieznajomy, brudnymi łapami dotykając kombinezonu.

- Wcale nie jestem członkiem załogi, wszedłem na pokład dopiero w Capetown. - A wi-dząc, że dryblas wciąż mu nie wierzy, Tumbo w paru słowach opowiedział, jak dostał się na statek. - Czy może mi pan wskazać, którędy najszybciej dostać się na brzeg? - spytał wresz-cie, nie widząc, że w rozbieganych oczkach, które przenikały go na wskroś, mignęły chytre błyski.

- Co, chcesz już pójść? Czemu? Zaczekaj chwilkę, jesteśmy, widzisz, z tego samego fachu, tutaj ja jestem kucharzem. Każdy ci powie w Leith Harbour, jak gotuję, spytaj tylko. Przydałby mi się taki pomocnik, jak ty. Miałem jednego, ale drań nie chciał pracować, co ja się nad nim naharowałem - wielka pięść wykonała parę wymownych ruchów. - Ale niewdzię-cznik zwiał mi na jakimś statku. Teraz jestem sam. Nie, nie, ja cię nie namawiam, chociaż tutaj nie zabrakłoby ci ptasiego mleka. - A widząc, że chłopak zerknął znów ku wyjściu, do-rzucił: - Czekaj, dokąd się tak śpieszysz? Dawno już nie rozmawiałem z takim miłym chłop-cem - mówiąc to, swym opasłym cielskiem zagrodził drzwi. - Chodź, poczęstuję cię płetwą wielorybią. Nikt jej nie przyrządza tak jak ja. Mówię ci, pyszności, sam się przekonasz. Dam ci kawałek, żebyś mógł poczęstować twego szefa. - Wielką, ciężką ręką poklepał go przyja-źnie i już nie zdjął dłoni z ramienia chłopca.

Tumbo drgnął niespokojnie. Mocny uchwyt dziwnie nie pasował do przymilnych słów. Czuł, jak krew spływa mu z twarzy. Instynkt kazał się mieć na baczności. „Jak się stąd wydo-stać?” - pomyślał z rozpaczą. Dłoń zaciskała się coraz mocniej. Rozejrzał się bezradnie wo-kół. Z dala dochodziły jakieś nawoływania, turkotała zgrzytliwie winda, ale nigdzie w pobliżu nie było żywej duszy.

- Bardzo przepraszam, spieszę się - próbował zrzucić z ramienia ciężar ręki.

- Zdążysz! Spróbujesz tylko moich przysmaków, a potem sam zaprowadzę cię na brzeg. No, chodź!

Nie śmiąc dłużej protestować, Tumbo jak niepyszny ruszył przed kucharzem. Policzki paliły go, w skroniach pulsowała mocno krew.

- Zobaczysz, jakie wspaniałe mamy magazyny. A zapasy? Przynajmniej na rok dla kil-kuset ludzi. Drobnej części tego nie ma na tej twojej łajbie, która lada moment może zatonąć - skrzeczał mu nad uchem natrętny głos. Popychając przed sobą chłopca długim korytarzem, kucharz ani na chwilę nie zwalniał uścisku. - Tutaj w zimie żyć, nie umierać, roboty niewiele, forsy w bród. Chłopcy weseli, zgodni. Polubisz ich - dodał ciszej, prawie szeptem.

Tumbo posłyszał ostatnie zdanie i serce stanęło mu w gardle. Szarpnął się gwałtownie, przysiadł, uwalniając ramię z niedźwiedziego uścisku, i rzucił się w tył. Ale mimo swej tuszy kucharz był szybszy, podstawił mu nogę, padającego na ziemię porwał błyskawicznie jedną ręką i lekko jak piórko uniósł w górę. Tumbo darł się wniebogłosy, wierzgał, kopał, wpił zęby w dłoń swego prześladowcy, ale ten drugą ręką szarpnął jakąś klamkę i wrzucił go w ciemną czeluść otwartych szeroko drzwi.

- Gryziesz? Dam ja ci wielorybią płetwę! Gnaty porachuję, z ręki będziesz jadł. Nie takim dawałem radę - wrzasnął, zatrzaskując drzwi z hukiem.

Zgrzyt przekręcanego w zamku klucza przywrócił Tumbie przytomność. Rzucił się po omacku do drzwi i zaczął bić w nie pięściami. Krzyczał, co sił w płucach:

- Ratunku, Manolo! Ratunku! - wstrzymał na chwilę oddech, żeby posłuchać, czy ktoś mu nie odpowie, i znów zaczął grzmocić. Naraz tuż nad jego głową rozległ się ryk. Dwa olbrzymie wentylatory puszczone raptownie zagłuszyły krzyk.

Chłopak stał chwilę bez ruchu, dysząc z wysiłku. Bolesny ciężar przygniatał mu piersi. Ten straszny człowiek chce go zatrzymać przemocą na Czarciej Wyspie. A on dał się złapać w pułapkę, opowiedział jak głupi o sobie. „Icebiörn” nie będzie czekać, nikt nie dowie się nigdy, gdzie zaginął czarny kuchcik, nikt go nie będzie tu szukać. Nikt go tu nie znajdzie. „Z ręki będziesz jadł! Nie takim dawałem radę!” - zadzwonił mu w uszach nienawistny głos. I nagle porwała go złość.

- Nie dam się! Nie będę tu stać i płakać, żeby ten śmierdzący łojem kucharz gnaty mi połamał! - wrzasnął.

Dźwięk własnego głosu dodał mu odwagi. Rozejrzał się wokół. Przyzwyczajony do ciemności wzrok dostrzegł teraz wyraźnie dziesiątki, setki skrzyń, piętrzących się pod sam sufit, wzdłuż ścian wysoko sklepionego budynku. Gdzieś z góry, ponad nimi sączyło się świa-tło. Tumbo bez namysłu skoczył na pierwszą z brzegu skrzynię, stracił równowagę i runął do tyłu, uderzając głową o kamienną posadzkę.

Siedział chwilę bez ruchu, zamroczony, ból zamiast przerazić, dodał mu sił. Zdjął szyb-ko buty, rozpiął błyskawiczny zamek, ściągnął z siebie kombinezon, żeby go nie porwać na gwoździach, zwinął w mały tłumoczek i zarzucił sobie na plecy. Nie czuł już na ustach słonego smaku łez, nie czuł lęku, zimna, wiedział, że niewiele ma czasu, musi się spieszyć, lada moment jego prześladowca może tu zajrzeć. Wczepił się palcami w pierwszą pakę, pod-parł stopami i już po chwili przeskakiwał nad rzędami skrzyń, nad parometrowej głębokości przepaścią. U samej góry przysiadł na chwilę na stalowej konstrukcji. Poczuł się bardzo zmę-czony, nie wiedział nawet, czy kierunek, jaki obrał, jest właściwy, ale chciał być jak najdalej od drzwi. Przed nim ciągnął się długi tunel stalowych szyn, podtrzymujących dach budynku. Leżały na nim różnej grubości rury i kable. Gdzieś z końca tunelu ciągnął silny prąd powie-trza.

Tumbie wydało się naraz, że ktoś go woła, że słyszy skrzekliwy głos. Rzucił się znów do ucieczki. Szedł początkowo wyprostowany, stawiając stopy na dwu biegnących obok sie-bie rurach, ale wysokość tunelu obniżyła się raptownie, a rury rozeszły, biegły teraz tuż przy ścianach. Przestrzeń wolna między nimi wynosiła ponad pół metra. Tumbo całym ciałem za-wisł nad czarną głębią. Ze wszystkich sił wparł się dłońmi i stopami w rury, podciągał ostroż-nie nogi, a potem przesuwał ręce. Powoli, z trudem pełzł do przodu. Dłonie i stopy drętwiały z wysiłku, ale wiedział, że jeden moment wahania, jedno zatrzymanie i runie w dół. Krew mocno pulsowała mu w skroniach, pot zalewał oczy. Byle tylko dotrzeć do jaśniejącego przed nim otworu, byle wytrzymać, przecież to nie może ciągnąć się jeszcze długo. Zimne podmu-chy ratowały go od omdlenia. Nie wiedział nawet, kiedy wparł się brzuchem w parapet wybitego w grubym murze otworu.

Ocucił go prąd powietrza. Mdły smród tranu wydał mu się teraz cudowną wonią. Przed nim jak na dłoni ciągnęła się zatoka. Panował w niej ruch. Słychać było wyraźnie cienki dyszkant syren statków, holujących wieloryby, i łodzi motorowych. Od szarej, mętnej fali wyraźnie odcinała jaskrawa czerwień „Icebiörna”. Tumbo jęknął, patrząc z zazdrością na białe skrzydła przelatującej mewy, poderwała się lekko z brzegu, niosąc w zakrzywionych pazurach ochłap mięsa i odlatywała nad morze. Gdybyż mógł pójść jej śladem! Co parę chwil od statku odbijały jakieś naładowane po burty łodzie, na ich miejsce podpływały inne, a on...

Wychylił się mocniej i przeraził. Wielopiętrowa gładka ściana, spadająca prostopadle do ziemi, odbierała wszelką nadzieję. Żadnego na niej uchwytu, żadnego występu. ,,Tędy zbiegłaby chyba tylko jaszczurka” - pomyślał z rozpaczą, ale nie rezygnował. Jedna rura wybiegała z otworu, w którym leżał, pośrodku wsparta drewnianym słupem, prowadziła do sąsiedniego budynku. Tumbo nie był nigdy w cyrku, nie widział ludzi chodzących po linie, teraz jednak bez chwili wahania zdecydował się dotrzeć po rurze do słupa. Nie przerażała go wysokość. Czy to raz wspinał się po konarach baobabów? Zrzucił skarpetki, przytroczył mo-cniej tłumoczek na plecach i odważnie ruszył naprzód. Wygimnastykowane stopy, chwytliwe jak dłonie, przylegały mocno do krągłej powierzchni, poczuł naraz przyjemne ciepło, wewnątrz płynęła widać gorąca woda lub para. Powoli, balansując rękami, podsuwał jedną nogę do drugiej.

Naraz rura ugięła się pod jego ciężarem, zachybotała. Chciał się zatrzymać, zatrzepotał rękami. O mało nie stracił równowagi. Ale ruszył dalej, posuwał się wolno, wolniutko, centymetr za centymetrem. Sam nie wiedział, jak długo tak szedł. Czuł, że kolana mu słabną, że stopy sztywnieją. Jeszcze tylko dwa kroki, jeszcze jeden, jeszcze pół. I wrzasnął z bólu, stopą dotknął gorącej powierzchni odartej z izolacji rury. Lecąc w dół, obu rękami zaczepił o parzący jak ukrop metal. Chwilę kołysał się jeszcze, potem przerzucił ciężar ciała do przodu, szeroko rozwarte ramiona opasały zbawczy słup. Czuł, jak ześlizguje się po nim bezwładnie w dół, ale już w moment później kolana oplotły drewnianą powierzchnię, hamując spadek. Mimo piekielnego bólu nie zwalniał uścisku.

Długo leżał na rozmiękłej, pokrytej płachtami brudnego śniegu ziemi. Ramionami wstrząsał spazmatyczny szloch, nie miał sił się poruszyć, starte kolana, poranione dłonie, z których ściekała kroplami krew, piekły nieznośnie. Jak przez mgłę usłyszał naraz z dali znajo-me buczenie syreny. Czyżby „Icebiörn” odpływał? Skoczył na równe nogi, biegł zgięty wpół za stertami wielorybich kości, za pordzewiałymi kotłami, po kolana zapadał w cuchnące, lep-kie błoto. Raz po raz spoglądając, czy ktoś go nie goni, szybko prześlizgiwał się po otwartych przestrzeniach pomiędzy barakami, dopadł wreszcie skalistego wybrzeża, z dala od stacji wielorybniczej.

Przywarł do skały, nie mogąc jeszcze złapać tchu. Mimo szarego zmroku szybko dojrzały go tam bystre, okrutne oczy, przed którymi się nic nie ukryje. W twardym łopocie skrzydeł mewy krążyły nisko, krzycząc chrapliwie, jakby zwoływały towarzyszki. Tuż nad głową zobaczył czarne jak paciorki ślepia, mocne, wygięte haczykowate dzioby. Jeszcze mo-ment, a drapieżniki zaatakują. Uniósł się z jękiem, zasłonił tłumoczkiem twarz przed ciosami, drugą ręką wywijając młynka. Mewy niechętnie poderwały się w górę, ale nie dawały jeszcze za wygraną. Zataczały dalej w powietrzu szerokie kręgi, jakby wyczekując tylko odpowie-dniej chwili. Rzucił się do ucieczki.

Woda była lodowata. Po paru ruchach poczuł wstrętną, mdlącą woń rozlanej na fali ropy. Ręce i nogi paliły, jakby je przypiekano rozpalonym do czerwoności żelazem. Płynął powoli, z trudem podtrzymując na głowie zawiniątko z ubraniem. Któż lepiej znał morze niż on, najlepszy pływak na Przylądku Dobrej Nadziei, ale w tej lodowatej wodzie najsilniejsze uderzenia nóg wydawały mu się zbyt słabe, mięśnie drętwiały, twarde jak drewno odmawiały posłuszeństwa. Odległość między nim a statkiem nie malała. A może „Icebiörn” już odpły-nął? Wytężył wzrok. Nie, znajomy czerwony kadłub kołysał się wciąż spokojnie na fali. Tumbo czuł, że głębia wciąga go, wsysa. Ledwie zdołał opłynąć niewielki odłam kry, chciał się o niego zaczepić jak o koło ratunkowe, odpocząć na moment, ale biała śliska płyta umknę-ła spod ręki. Brakło mu tchu, ruchy stawały się coraz wolniejsze, poczuł, że słabnie, przewró-cił się na plecy, zachłysnął łykiem mętnej, gorzko-słonej wody. To go ocuciło. Byle tylko starczyło sił. Wydawało mu się, że „Icebiörn” jest wciąż jeszcze daleko, strasznie daleko. Zaczął kostnieć, nogi i wolna ręka machinalnie już tylko wykonywały ruchy, coraz wolniej, coraz słabiej. „Stoję na miejscu, nigdy nie dopłynę” - przebiegła mu przez głowę leniwa myśl. Coś z pluskiem wpadło nie opodal do wody. Otworzył z wysiłkiem oczy i nie wierzył sam sobie. Tuż przed nim zaczerwieniała wysoka burta. Ktoś w białym czepcu odchodził z pustym wiadrem, wyrzucił widać śmieci. Tumbo chciał krzyknąć: „Cyklop!” - ale ze zsiniałych warg wydobył się tylko jęk. Prawa ręka zaczęła silniej pracować, lewa zgrabiała podtrzymywała wciąż tłumoczek na głowie. Nie puścił go nawet w chwili, gdy chwytał już za drążek trapu, którego dolna platforma leżała pod wodą, uczepił się jej kurczowo. Długa chwila minęła, nim zebrał siły, stopień po stopniu zaczął pełznąć w górę.

Dygotał całym ciałem, szczękał zębami, leżąc już na deskach korytarza. Powoli zrzucał z siebie przemoczoną bieliznę i naciągał kombinezon, długo walczył z butami.

- Tumbo, czy to ty się tam kręcisz? Pędź do Cyklopa, obiecał wałek połamać ci na grzbiecie - zahuczał gdzieś z wysoka bas Nilsa.

- Gdzieś się podziewał, ty zatracony?... Dlaczegoś nie wrócił z pierwszym... - zaczął ku-charz i urwał wpół słowa. W poszarzałej, jakby z niej cała krew wyciekła, twarzy widać było tylko ogromne przerażone oczy. Nie panując dłużej nad sobą Tumbo rzucił się w ramiona kucharza.

- Flaki wypruję temu draniowi, nie daruję - sapał ze złości Cyklop słuchając niepora-dnego, przerywanego szlochem opowiadania. - A teraz marsz do siebie, przebierz się, wysusz. Sam zejdę na brzeg, ja tego nie przepuszczę, popamięta mnie.

Tumbo spojrzał błagalnie w rzucające nienawistne błyski oko.

- Nie! Panie szefie, niech pan nie próbuje, to straszny człowiek, on panu zrobi krzywdę!

Wykrzywiona złością twarz złagodniała, odbiło się w niej zdumienie.

- O mnie się boisz?

- Boję - wyszeptał Tumbo.

Kucharz popatrzył na niego uważnie.

- Hm, tego mi nikt jeszcze w życiu nie powiedział - chrząknął z zakłopotaniem. - Ja tu gadam, a ty gotów jesteś dostać zapalenia płuc. Ściągaj wszystko, co masz na sobie, weź suchą bieliznę, wal do łóżka, okryj się dobrze. Ja bym ci kroplę wódki zaproponował, od razu byś się rozgrzał. Nie, nie, ja wiem, że ty nie chcesz, nie namawiam. Jeszcze mi powie kto potem, że rozpijam kuchcika. No, idź już, idź, mój złociutki. - Cyklop popychał chłopca łago-dnie w stronę drzwi. - A skąd ta krew? - wrzasnął nagle, patrząc na ciemne plamy, odbijające od bieli fartucha. - Tumbo, pokaż ręce!

Na widok pozdzieranej do krwi skóry na dłoniach, żyły nabrzmiały mu na czole.

- To on, to przez niego! Pasy z drania drzeć na żywo - głos Cyklopa brzmiał tak groźnie, że chłopcu dreszcz przebiegł po krzyżu.

- To ja sam, o słup - zaczął, ale kucharz go nie słuchał.

Z szuflady wyciągnął czystą ściereczkę, podarł w paski. Chwilkę się zastanowił, wy-ciągnął z jakiegoś zakamarka pełną butelkę jałowcówki, odkręcił kapsel i ze słowami: - Nie bój się, ja cię nie namawiam - obficie polał obie dłonie. Ostra wódka paliła skórę, Tumbo zagryzł mocno wargi, żeby nie syknąć z bólu. Zręcznie zawijając jeszcze silniej teraz krwa-wiące dłonie, Cyklop nie przestawał mamrotać najgorszych przekleństw pod adresem potwora z Leith Harbour.

- Już on mnie popamięta - zakończył, wypychając energicznie chłopca, jakby się chciał go jak najszybciej pozbyć.

Tumbo nie poszedł od razu do siebie. „Cyklop coś szykuje - przebiegło mu przez głowę - byle tylko nie popłynął na brzeg. Jak temu przeszkodzić?” Ani Olaf, ani bosman nic nie po-mogą. Pozostawał tylko Hakon, niezawodny, mądry Hakon. On na wszystko zawsze znajdzie radę. Przemykając się ciemnymi zakątkami, żeby go nikt nie zobaczył, Tumbo pobiegł na górę.

U radiotelegrafisty było ciemno. Światło sączyło się przez szparę na wpół przymknię-tych drzwi sąsiedniej kabiny nawigatora. Tumbo usłyszał jakieś głosy, schwycił za klamkę i w tym samym ułamku sekundy zrozumiał, że to nie mówi Hakon.

- Dodaj jeszcze trochę, co się targujesz i tak zarobiłeś niemało.

Potem zapanowała cisza. Ktoś dopadł drzwi i otworzył je na roścież. W mroku dojrzał bledszą niż zwykle twarz. Ręka Albinosa jak kleszcze zacisnęła się na ramieniu Tumby.

- Co tu robisz? Znów mnie szpiegujesz, diable? - cichy szept przeszedł w syk.

- Ja... ja do Hakona... - wykrztusił chłopiec.

- Widzisz, że go tu nie ma, zmiataj, pókiś cały - drugą ręką marynarz przyciągnął za sobą drzwi. - Zmiataj! - powtórzył groźniej. - Czekaj! Dawno tu już sterczysz? - rzucił takim tonem, że chłopcu zrobiło się zimno.

- Dopiero co przyszedłem, otwierałem właśnie drzwi, nie wiedziałem, że...

- I dalej nic nie wiesz. Syp do swego Hakona, jeśli ci życie miłe, nie piśniesz ani słowa, żeś mnie tu widział. - I zmieniając nagle ton dorzucił, jakby się tłumacząc: - Boli mnie noga, schowałem się tu przed Nilsem, żeby mnie nie zapędził do roboty, rozumiesz? - mówiąc to skrzywił się i zaczął rozmasowywać sobie kolano.

Nie czekając, co jeszcze Albinos powie, chłopak zbiegł na dalszy pokład i tam dopiero odetchnął. Nad zatoką zapadł mrok, rozładunek kończono. „Cyklop i tak nie może już zejść na brzeg, nie ma się czego obawiać. Jeszcze chwilkę, jeszcze dwie zostanę tu, żeby się upe-wnić” - postanowił, wcisnął się w kąt tonącej w ciemnościach lewej burty i patrzył, jak wzdłuż prawej jarzyły się reflektory, kładąc na morzu długie srebrzystoniebieskie błyski.

- Koniec, zamykać luk drugiej ładowni! - usłyszał głos Nilsa.

Ktoś przeszedł korytarzem, zbliżył się do burty. Tumbo cofnął się instynktownie. Coś delikatnie plusnęło. Dźwięk był tak cichy, że tylko czujne ucho chłopca mogło go złowić. Człowiek postał jeszcze chwilę, szukając czegoś po kieszeniach. Chłopiec posłyszał suchy trzask zapałki. W nikłym płomyku na krótki moment zobaczył znów białą twarz. „Wypił pewnie całą butelkę i teraz ją utopił dla niepoznaki” - przebiegło mu przez głowę.

Słysząc stukot łańcucha podnoszonej kotwicy odetchnął z ulgą. Czarcia Wyspa była już tylko strasznym wspomnieniem.







13. CYKLOP MŚCI SIĘ



Ogłuszający trzask zbudził Tumbę z głębokiego snu. Nagły wstrząs wyrzucił go razem z całym śpiworem w powietrze, w chwilę później grzmotnął o przepierzenie. Wszystko wokół trzeszczało, pojękiwało, jakby „Icebiörn” miał lada moment rozpaść się w drobne kawałki. Łomot szedł za łomotem, huk za hukiem, statek kładł się na bok coraz głębiej. Tumbo ledwie zdążył wypełznąć ze śpiwora, gwałtowny przechył cisnął nim o ścianę. Rozdzwoniło się żela-stwo, zagruchotały jakieś stare łańcuchy, przetoczyły się z łoskotem puszki z farbami, podło-ga umknęła spod nóg, bosymi stopami uderzył w przeciwległą ścianę.

Przewali się kiedyś kilem do góry” - zadźwięczały mu w uszach słowa któregoś z marynarzy. Ale „Icebiörn” zgrzytając, jakby pękało stalowe poszycie kadłuba, dźwignął się już z przechyłu. Podłoga powracała wolno na swe miejsce, po chwili druga ściana zaczynała lecieć w dół, a wszystko naraz z łoskotem przesypywało się znów w przeciwną stronę. Nie-przytomny ze strachu Tumbo stał przez moment na głowie. Usiłując zmienić pozycję turlał się to po podłodze, to po ścianie, czepiał wszystkiego, co stanęło na drodze, raz po raz waląc głową i kolanami w jakieś twarde kanty, wreszcie zdołał zerwać z haka kombinezon. Dłuższą chwilę nie mógł trafić w nogawkę spodni, ogarnięty paniką nie myślał nawet o szukaniu bu-tów. Przelatując łukiem jeden z nich uderzył go w czoło i teraz leżał zapewne gdzieś w kącie.

Tak jak stał, na wpół ubrany rzucił się do wyjścia, szarpnął za rygiel. Raz, drugi, klapa nie ustępowała. Uwiesił się rączki i ciągnął z całych sił w dół. Tam, za tą cienką stalową blachą, coś się działo, tam byli ludzie, wydawało mu się, że słyszy ich głosy. Jakiś nagły prze-chył podrzucił go, pchnął rygiel do góry, klapa odskoczyła i Tumbo wypadł na deski pokładu. Nim zdołał się podnieść, runęła na niego ściana wody, zbiła go z nóg. Lodowata, gorzko-słona, zalewała usta, wżerała się pod powieki. Bulgocząc i sycząc strumień wody przelewają-cy się przez pokład ściągał go w dół. Kurczowo uchwycił się relingu, ręce grabiały mu z zimna. Czuł, że długo nie wytrzyma. Nowy potok wody wdusił mu z powrotem do gardła krzyk „na pomoc!” „Icebiörn” głęboko zapadał w czarne bruzdy, to znów wolno wpełzał na falę.

Przed oczyma Tumby, jak przez mgłę, zamajaczyła na chwilę jakaś postać. Poczuł mo-cne szarpnięcie, zgrabiałe palce ześliznęły się z jakiejś liny. Potoczył się po deskach pokładu, o coś zawadził nogą, poczuł straszny ból w czaszce. Czarna ściana zawisła tuż nad nim, groźna, nieubłagana, zachłysnął się, zakrztusił. Jakaś potężna siła pociągnęła go w dół. Przez moment zamigotało przed oczyma czerwone światełko pozycyjne. „Tonę!” - zdążył pomy-śleć. I naraz wszystko zgasło.



* * *



...wodniste oczy zbliżają się i oddalają, by po chwili znów wrócić, dręczyć uporczywym spojrzeniem. Chłopak rzuca się do ucieczki, ale nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Stoi jak wryty w ziemię. Wykrzywione złością rysy nikną i rozpływają się powoli. Na chwilę nad głową zawisa mu wielka gumowa pałka, znika i znów powraca. Nie, to nie policjant z Ca-petown, to potworna, obrzękła twarz z wąziutkimi szparkami zamiast oczu. „Nie takim jak ty dawałem radę” - wykrzykuje tuż nad uchem skrzekliwy głos. Twarz rośnie, olbrzymieje, nic już poza nią nie widać. Obrzękłe wargi zamieniają się powoli w zakrzywiony drapieżnie dziób mewy. Jak przed nim uciec? Jedyna droga odwrotu to cienka nitka pajęcza, która luźno zwisa nad czarną głębią. Jakaś kosmata dłoń spycha go w przepaść... Gorzko-słona woda zalewa usta, dławi.

- Na pomoc! - zakrztusił się własnym krzykiem.

- Nie bój się, Tumbo! - usłyszał szept.

Otworzył z trudem oczy i zobaczył pełne troski spojrzenie Olafa. Schwycił w obie ręce jego wielką dłoń, syknął z bólu, ale uścisku nie zwolnił. Nareszcie nie był sam. Głowa pulso-wała mu bólem, ręce piekły nieznośnie, bał się przymknąć oczy, żeby koszmary nie powró-ciły.

- No jak tam? - usłyszał jakiś niespokojny głos.

- Ciszej, przed chwilą dopiero odzyskał przytomność. Poznał mnie. Otrzyj mu pot z czoła, bucha od niego gorączka. Boję się poruszyć.

Olaf nie wyswobadzał wciąż dłoni z uścisku rąk owiniętych poplamionym krwią banda-żem.

- Nie przesadzaj, idź, prześpij się. Ja cię teraz zastąpię.

Okej usiadł ciężko przy koi. Wyprawił Olafa, ale sam ledwie był żywy ze zmęczenia. Walka ze sztormem trwała dwie doby.

Tumbo uniósł się na łokciach i parę chwil z widocznym wysiłkiem wpatrywał się w cieślę. Na lśniących od potu czarnych policzkach pojawiły się rumieńce, oczy błyszczały gorączką.

- Cóż to, piegi mi liczysz? - spróbował zażartować Okej, a widząc, że Tumbo go nie po-znaje, pochylił się nad chorym. - Wyjące Pięćdziesiątki daleko za nami. Burza się skończyła. Dała nam szkołę, ale to już ostatnia, wpływamy w lód. Morze spokojne. Czekamy wszyscy, żebyś już prędzej wyzdrowiał. Nie daj się, mały, napędziłeś nam strachu!

Chłopiec popatrzył przytomniej na marynarza. Wydawało się, że go zrozumiał, że chce odpowiedzieć, ale brak mu było sił, opadł na posłanie.

- Ale z ciebie lekarz od siedmiu boleści. Nie wiesz, że choremu nie wolno mówić? - Cyklop wsunął do kabiny swą korpulentną postać i odciągnął na bok cieślę, chcąc zająć jego miejsce. - Puść mnie, przyniosłem trochę jałowcówki. Może by mu tak wlać do gardła parę kropelek. Nie zaszkodzi, a może dopomóc.

- Jak komu. Ani mi się waż, zostawcie go w spokoju. Znalazłem u siebie taką maść, która wspaniale goi rany, trzeba by mu zmienić opatrunek na rękach No i kompres na głowie, za bardzo się rozgrzał. Jak wy go pilnujecie? Siedzicie tu obaj, a żaden o tym nie pomyśli. - Nigdy jeszcze Hakon nie mówił tak stanowczym tonem.

- No, no, tylko bez wymówek - oburzył się Okej. - Tak jakbyś ty jeden tylko dbał o chorego.

- A ja to co? - wtrącił z pretensją w głosie Cyklop. - Ty nie wiesz, Hakon, co on mi po-wiedział? Że się o mnie boi, rozumiesz? - I kucharz po raz dziesiąty chyba zaczął opowiadać, jak Tumbo z płaczem błagał go, żeby nie schodził na ląd. - Nigdy mu tego nie zapomnę! To złoto nie chłopak! - i pociągnął podejrzanie nosem, nie widząc porozumiewawczych spojrzeń, jakie wymienili między sobą radiooperator i cieśla.



* * *



Przez parę następnych dni wszyscy wolni od zajęć, jeden przez drugiego, zaglądali do Tumby. Korzystając ze swych praw lekarza Okej zabronił wreszcie wszelkich odwiedzin.

- Nie, nikogo nie wpuszczę, nawet Starego odprawiłem od drzwi. Choremu nie wolno jeszcze rozmawiać, rozumiesz sam, Cyklop, nie upieraj się. Chcesz, żeby gorączka wróciła? - perswadował, wypychając energicznie kucharza za drzwi.

Ale ten nie dał tak łatwo za wygraną.

- Mój złociutki, tylko podam mu kubek rosołu, specjalnie dla niego gotowałem, posili się biedaczek. Tłumaczę ci, jak komu dobremu, że on słówka nie piśnie, obiecuję. Mówić będę ja. Muszę mu coś opowiedzieć, no, zrozum, muszę. Zobaczysz, od razu będzie miał lepszą minę, gorączka, mu spadnie, no, pozwól!

Prosił tak długo, aż cieśla ustąpił.

- Dałem im szkołę, co się zowie, wiesz, tym z Leith Harbour - a widząc zdumione spojrzenie chłopca Cyklop dorzucił z niewinną miną: - Już w parę godzin po wypłynięciu dostaliśmy alarmującą depeszę. Wszyscy struli się czymś na statku, ta ostatnia partia, wiesz, po twoim powrocie. Stary na mnie z wymysłami. To ja mu na to: „Panie kapitanie - powia-dam - jedli przecież to samo, co nasi. Widać to wszystko z przeżarcia”.

Najlepiej urządziłem tego potwora ich kucharza. Posłałem mu przez wielorybników taaką sałatkę. Po przyjaźni, wiesz, jak kucharz - kucharzowi. Była naprawdę doskonała. Na pewno od razu ją całą spałaszował i półmisek jeszcze wylizał. Doktor z Leith Harbour pyta, czy i u nas wszyscy stoją w kolejce przed miejscem, do którego król piechotą chodzi. A ten przeklęty kuchciel w ogóle stamtąd podobno nie wyłazi. Już ja wiedziałem dobrze, czego mu dodać do tej sałatki. Umrzeć od tego nie umrze, ale „Icebiörna” popamięta! Co, nie uśmiech-niesz się nawet? A co miałem zrobić? Nie, nie mów nic teraz. Jakby Okej usłyszał twój głos, nie wpuściłby mnie więcej do ciebie. Zaraz tu przyjdzie, zmieni ci opatrunek. Bywaj, chłopcze, smutno bez ciebie w kambuzie, wszystko mi z rąk leci. Zajrzę tu może wieczorem, przyniosę ci znów rosołu. Powiedz Okejowi, że jesteś głodny, to mnie do ciebie wpuści.



* * *



Tumbo szybko przychodził do zdrowia. Po tygodniu próbował nawet wstawać, ale nogi miał wciąż jak z waty. Ręce smarowane witaminową maścią Hakona goiły się wspaniale, chociaż bosman krzywił się twierdząc, że za jego młodych lat najlepiej w takich przypadkach pomagał zwykły tran.

- I tak zuch z ciebie. Po tych wszystkich lekach, co ci tu znosili, inny dawno by kopyta wyciągnął Ja to najbardziej jestem rad, że ci się mój kombinezon przydał. Wodoodporny, co? Nawet nie zdążyłeś porządnie przemoknąć w tym morzu, chociaż chciałeś wypić chyba ocean. Olaf wypompowywał z ciebie wodę parę dobrych kwadransów, wygniatał i tak, i siak, a ta wciąż płynęła strugami - Nils zaśmiał się hałaśliwie, pokazując gestami, jak to się Olaf męczył. - Całe bractwo zbiegło się, żeby ciebie ratować, a tymczasem „Icebiörn” mógł pójść na dno. Paskudna była ta burza. A wiesz ty, komu zawdzięczasz życie? Nigdy nie zgadniesz.

- Olafowi?

- Jemu także, ale to nie on cię wyłowił.

- Hakonowi?

- Skądże znowu, on wtedy był u siebie w radiostacji.

- Okejowi - zaryzykował niepewnie Tumbo.

- Powiedziałem, że nie zgadniesz, choćbyś do samego wieczora wyliczał wszystkich. Sam ci powiem wobec tego. Rozciętej Gębie!

- Rozciętej... - Tumbie dech zaparło, zaniemówił z wrażenia.

- Zatkało cię, co? Ja też nie chciałem z początku wierzyć. On pierwszy zobaczył, jak cię przewaliła fala i odrzuciła za burtę. Myślał, że już po tobie, ale zobaczył, że następna fala znów wniosła na pokład coś czerwonego. Schwycił cię za kaptur i razem z tobą zwalił się na deski. Na szczęście zdążył złapać się za liny środkowego dźwigu. Gdyby nie to, zmiotłoby was obu jak nic. Jemu to nie pierwszyzna, niejeden sztorm w życiu przeżył. Odważny jest, nie ma co mówić. Na twoim miejscu podziękowałbym mu.

- Daj spokój, Nils, Rozcięta Gęba to gbur, zły człowiek, znów coś powie chłopakowi do słuchu... - sprzeciwił się Cyklop.

- Jakby był tak całkiem zły, nie ratowałby go. Czy ja wiem zresztą, zrobisz, Tumbo, jak zechcesz.



* * *

- Idź precz! Nie chcę twoich podziękowań. Tego mi jeszcze właśnie brakuje. Byłem ogłuszony tą piekielną burzą. Sam nie wiedziałem, co robię, po prostu. Jakby się rozniosło w moim miasteczku rodzinnym, że uratowałem Murzynowi życie, tobym nie mógł już tam nigdy wrócić, rozumiesz? Palcami pokazywano by mnie sobie na ulicy, spokoju nie dano albo i gorzej jeszcze. Ani pary o tym z gęby, pamiętaj. Bo będziesz miał ze mną do czynienia. Było, przeszło, i nie ma o czym gadać.

Mimo że Rozcięta Gęba mówił szorstko, tak jak zawsze wtedy, kiedy zwracał się do Tumby, w jego głosie chłopak uchwycił jakąś ledwie wyczuwalną zmianę. I chociaż bał się jak ognia spojrzenia przekrwionych, chmurnych oczu, nie panując nad sobą schwycił rękę mechanika w obie dłonie i uścisnął z całych sil.

- Dziękuję - wyszeptał.

Rozcięta Gęba wyrwał raptownie rękę, a potem z udanym obrzydzeniem obtarł ją o spodnie.

- Puść! Poczernisz mi jeszcze skórę! A na drugi raz, jak będzie burza, zabarykaduj się gdzieś na dnie statku, przywiąż linami, a nie wyskakuj harce wyprawiać po pokładzie. To nie puszcza afrykańska z drzewami, po których skaczą podobne do ciebie małpiszony. Nie zoba-czyłbym w ciemności twego czarnego pyska, gdyby nie ten kombinezon. Szkoda mi się go zrobiło. Bosmanowi podziękuj za to, że cię tak ubrał, nie mnie. - Obrócił się na pięcie i odszedł, coś tam sobie jeszcze mamrocząc o głupocie czarnych.

- Ech, bujda, znamy się na tym - burknął Cyklop, kiedy mu Tumbo opowiedział o rozmowie z mechanikiem. - Niby udaje, że nie chce słuchać podziękowań, a jak nasz Stary wobec wszystkich powiedział: „Podoba mi się taka odwaga i przytomność umysłu”, to rad był, jakby go kto na sto koni wsadził. Głupiec, wstydzi się, że uratował Murzynowi życie. A może się i boi kogoś naprawdę, kto go tam wie?







14. PODSŁUCHANA ROZMOWA



Tego dnia na ciche „dobry wieczór” Hakon odpowiedział Tumbie tylko krótkim kiwnię-ciem głowy. Zaciśniętych w jedną wąską linię warg nie było prawie widać spod wąsów. Twarz miał nachmurzoną, czoło jak nigdy poorane bruzdami. Z odłożonej na popielniczkę fajki snuł się w górę błękitnawy słupek dymu. Całą radiokabinę wypełniała lawina szybkich natarczywych dźwięków. Ołówek radiotelegrafisty skakał po papierze błyskawicznie. Depe-sza była długa, dłuższa od innych. Po tempie sypiących się z głośnika znaków Tumbo wyczuwał, że tam gdzieś daleko człowiek, który ją nadawał, musiał być pewnie czymś mocno zdenerwowany. Wsłuchując się pilnie, mimo wysiłków wychwytywał tylko same urywki, poszczególne litery, niekiedy oderwane słowa. Hakon pokręcił wreszcie głową, jakby się czemuś bardzo dziwił, przeszedł na nadawanie, zdjął słuchawki z uszu i zaczął pośpiesznie przepisywać treść depeszy na blankiecie, nie zwracając uwagi na wyczekującego w kącie chłopaka.

- Hm, Stary chyba wyskoczy ze skóry - mruknął do siebie.

Tumbo otwierał już usta, wtem swym niezawodnym słuchem wyłowił zbliżający się korytarzem ciężki, znajomy krok. Wiedział, że kapitan niezbyt chętnym okiem patrzy na jego częste wizyty u Hakona. „I tak nic nie będzie z tej nauki Morse'a” - powiedział mu kiedyś wprost. Za późno było, żeby uciekać, wcisnął się w kąt kabiny za wielki fotel, podciągnął ko-lana wysoko pod brodę, przycupnął. Może Stary zajrzy tu tylko na chwilę, może go nie zau-waży?

- Panie kapitanie, sensacyjna wiadomość. Nie zdążyłem jeszcze wszystkiego przepisać. Od Svensona ze stacji w Leith Harbour do pana. Zaraz skończę, minutkę - usłyszał.

- Czegóż on chce? Wiesz co, przeczytaj mi lepiej.

- Ależ to cała długa historia, panie kapitanie.

- Nie szkodzi, mam chwilę czasu, chętnie posłucham, odpocznę sobie, stałem dobrych parę godzin na mostku.

Kapitan rozparł się wygodnie w fotelu, nie przestając ssać nadgryzionego cybucha fajki. Tumbo wstrzymał oddech, przyciśnięty fotelem do ściany ledwie zipał. Hakon rozejrzał się po kabinie, jakby chciał sprawdzić, czy są sami.

- Przechodzę, panie kapitanie, od razu do samego sedna sprawy - zaczął: ...przypadko-wo na redzie spostrzegłem dziś rano niewielki korkowy krążek, który stawiał opór. Przymo-cowano go żeglarską nicią do szpagatu. Z głębokości osiemnastu metrów wydobyliśmy ciężki wór z impregnowanego płótna, zawierał dwadzieścia pięć butelek whisky i... - radiotelegrafi-sta zawiesił na chwilę głos - ...dwadzieścia cztery probówki z kokainą.

Kapitan gwizdnął mimo woli.

- Kokainą? - powtórzył, wysoko podnosząc brwi - Nigdy bym nie myślał, że nawet tu, pod biegunem południowym, ktoś zechce się bawić w tak ryzykowny przemyt. - A widząc wlepione w siebie nieruchome spojrzenie Hakona dodał: - Bardzo współczuję staremu Sven-sonowi, że musi uporać się z taką brudną sprawą. Ale czego on chce ode mnie? Co mnie to może obchodzić, dlaczego właśnie mnie o tym zawiadamia? Przecież chyba w Leith Harbour nie podejrzewają nikogo z mojej załogi? - spokojny początkowo głos nabierał ostrości w miarę, jak kapitan mówił. - Worek mógł przecież leżeć w morzu licho wie ile czasu. Hakon, do ciebie mówię, odezwij się wreszcie - sapnął ze złością.

- Czekam, aż pan skończy, kapitanie. Bo tu dalej jest właśnie wyjaśnienie - powiedział spokojnie radiotelegrafista.

- Od tego trzeba było zacząć - burknął kapitan upychając tak mocno tytoń w fajce, jakby na niej chciał wyładować wzbierającą złość.

- Nić z korkowym pływakiem przyklejono do worka palonym cukrem.

- No to co, że cukrem, czegóż wzdychasz? - przerwał mu raptem kapitan.

- Ależ ja wcale nie westchnąłem, panie kapitanie.

Tumbo zakrył dłonią usta, o mało się nie zdradził Nogi mu ścierpły, bał się drgnąć, wstrzymał oddech.

- Czytaj dalej, Svenson, widzę, napisał cały poemat.

- Zaraz pan zrozumie, panie kapitanie, po co te szczegóły. ...palonym cukrem - podjął znów Hakon - który rozpuścił się widać dopiero po z góry obliczonym czasie, wyswobadzając pływak - znak, gdzie należy szukać kontrabandy. ,,Icebiörn” był ostatnim w tym sezonie statkiem, który przed tygodniem wpłynął do naszego portu. Z niego widać ktoś rzucił worek dla wspólnika, któregoś z moich ludzi. Sprawa jest poważna. Musiałem o wszystkim zawiado-mić władze. Może zechce pan, kapitanie, przeprowadzić na statku dyskretne śledztwo z zacho-waniem wszelkich ostrożności. Winny posiada, być może, jeszcze dalsze zapasy i uprzedzony może je zniszczyć, żeby zatrzeć ślady. Po powrocie do kraju załoga ,,Icebiörna” będzie prze-słuchiwana.

- Żeby ,to wszyscy diabli! Tego mi jeszcze brakowało - wzburzony kapitan zerwał się na równe nogi

Odepchnięty fotel przygniótł Tumbę do ściany, ledwie zdołał stłumić krzyk bólu. Siedział jak na rozżarzonych węglach.

- Co za bzdury, Hakon, to niemożliwe - kapitan wielkimi krokami przemierzał kabinę. Zmarszczone brwi zbiegły się u nasady nosa w jedną linię, twarz nabrała zawziętości. Zapo-mniana na poręczy fotela fajka dymiła. - Znam przecież moich ludzi. Jacy są, to są, ani lepsi od innych, ani gorsi, można by im wiele zarzucić, ale nigdy nie miałem żadnych historii z przemytem. Wódka to drobiazg, dziecinada, nie ma o czym mówić, ale kokaina... Co ty na to?

- No cóż, ktoś |się chciał szybko wzbogacić. W narkotyk mógł zaopatrzyć się choćby w Capetown. Tam nie brak przemytników.

- Ależ kokaina to kryminał!

Hakon rozłożył bezradnie ręce.

- Będziemy szukać winnego. Tylko rzeczywiście bardzo ostrożnie, żeby go nie spłoszyć zawczasu - mruknął bez przekonania.

- Nie rozumiem, mówisz tak, jakbyś już kogoś podejrzewał. Powiedzże.

- Nie, panie kapitanie. Niech mnie Bóg strzeże przed pochopnym posądzeniem kogoś. Póki nie ma dowodów, nie wolno, moim zdaniem, nikogo oskarżać

- Dowodów, dowodów - przedrzeźniał go kapitan. - A skąd ja ci ich wezmę. Czekam na twoją pomoc.

- Oczywiście, jak zawsze, panie kapitanie. Proszę mi wybaczyć, ale teraz muszę przyjąć meteo z Mc Murdo - mówiąc to Hakon zaczął przestrajać odbiornik. Kapitan chwilę jeszcze chodził wielkimi krokami po kabinie, wypukał energicznie tytoń z fajki, a wychodząc, od progu rzucił:

- Hakon, oczywiście, nikomu z załogi ani słowa Oficerów zawiadomię sam, zastrzega-jąc ścisłą tajemnicę. Jakby się inni dowiedzieli, byłaby okazja do swarów, kłótni, bijatyk. No i, Svenson ma rację, do zatarcia śladów. Chociaż ja w to dalej nie wierzę. Musimy jakoś z tego wybrnąć. Jak? - pomyślę jeszcze o tym.

Słysząc skrzypnięcie klamki w kabinie kapitana, Tumbo z trudem rozprostował zdrę-twiałe nogi i cicho, bezszelestnie wymknął się przez nie domknięte drzwi. W głowie tłukła mu się natrętna myśl. Jedna jedyna. On wiedział, kto był przemytnikiem, wszystko się prze-cież zgadzało, nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Sam na własne oczy widział, kto ukradł dratwę bosmanowi, kto krajał tamtej pamiętnej nocy korek po to, żeby zrobić pływak, kto ukradkiem wrzucał coś do wody przed odbiciem z portu Leith Harbour. A wreszcie ta taje-mnicza rozmowa w kabinie nawigatora, te targi... Wszystko było jasne jak słońce na niebie. Co począć? Czy pójść powiedzieć Hakonowi? „Póki nie ma dowodów, nie wolno nikogo oskarżać...” zadźwięczał mu w uszach poważny głos.



* * *

- Co się z tobą dzieje, chodzisz jak śpiąca królewna, ruszże się żwawiej. Uważaj, stłu-czesz wazę, myślisz o zielonych migdałach, nie patrzysz, co robisz - przygadywał mu cały wieczór kucharz.

- Mój złociutki, czyś ty czasem nie chory? - zaniepokoił się wreszcie, odsyłając chłopca wcześniej spać.

Noc Tumbo miał niespokojną. Przecież winowajca sam się nie przyzna, zaprzeczy wszystkiemu, a znajdą się tacy, co mogą pomyśleć, że on, Tumbo, skorzystał z okazji, żeby Albinosowi dokuczyć. A może po prostu mu nie uwierzą, nawet ci, co go lubią Olaf i Cyklop, Hakon i Nils. Sami z początku mówili. „Tumbo ma zbyt bujną wyobraźnię”, kręcili z niedo-wierzaniem głowami, kiedy opowiadał, za co go aresztowano i jak uciekał z więzienia.

Co robić? — myślał bezradnie, kręcąc się na posłaniu. - Trzymać język za zębami, zacząć śledzić Albinosa i przyłapać go na gorącym uczynku” - postanowił raz jeszcze.

Pracowity ranek przeszedł mu na szykowaniu śniadania i sprzątaniu. Nic nie wróżyło, że przyniesie Tumbie jakąś niespodziankę. Gdy biegł z kubryka z tacą pełną pustych dzban-ków po kawie, zobaczył bosmana rozmawiającego ze sternikiem. Cichy zasługiwał na swe miano. Rzadko kto mógł pochwalić się, że słyszał go mówiącego, ale dziś tłumaczył coś Nilsowi z przejęciem.

- Nie ma jak palony cukier. To najlepszy sposób.

Tumbo przystanął, nadstawił ucha.

- Posłuchaj, mały - kiwnął na niego bosman - wydawałoby się, że nasz Cichy do trzech nie potrafi zliczyć, a teraz patrz, co wymyślił. Biedziłem się nad tym, jak przytwierdzić igłę magnesową do róży kompasu, róża jest z plastyku, a ten z miejsca doradził mi palony cukier. Domyśliłbyś się kiedy?

Tumbie serce waliło mocno w piersi. „Cichy musi być w zmowie z Albinosem” - prze-biegło mu przez głowę.

- Przecież cukier się rozpuszcza... - zaczął.

- Palony nie od razu, w tym rzecz, trzyma podobno jak mur, a zresztą moja róża kompasowa pływa w spirytusie, a to zupełnie coś innego.

Tumbo uśmiechnął się niepewnie. „Cichy musi być w zmowie z Albinosem. Ale prze-cież nigdy ich razem nie widziałem. Zwariować można”.













































Część trzecia



W ZAKLĘTYM KRĘGU POLARNEGO KOŁA





15. SKĄD BIERZE SIĘ GÓRA LODOWA?



- O piętnaście mil na kursie góra lodowa, wysokość około dwudziestu metrów - za-dźwięczał metalicznym głosem megafon.

W jednej chwili Tumbo zapomniał o swoich kłopotach. Mało z ręki nie wypuścił cięż-kiej stolnicy. Rzucił się do bulaja, ale na sinych, rozkołysanych falach nic nie zobaczył. „Dwadzieścia metrów - to niemożliwe, chyba się przesłyszałem” - pomyślał zwijając się jak w ukropie, żeby czym prędzej wyskoczyć na pokład. W korytarzach „Icebiörna” zaroiło się od ludzi. Każdy z nich nieraz w swym życiu widywał lodowe góry, ale w tym rejsie ta była pierwsza.

- Phi, nawet patrzeć nie warto, toż to będzie kruszynka - perorował bosman nastawiając lornetkę. - Ta, którą widziałem na Morzu Rossa, warta była dopiero zachodu. Prawdziwa pły-wająca wyspa, chyba z pięć godzin płynęliśmy wzdłuż jej brzegów. I nic, tylko lód, prosto-padła biała ściana pięła się wysoko, chyba ze czterdzieści metrów w górę. Póki życia nie zapomnę tego widoku.

- Wielkie rzeczy, tym mi nie zaimponujesz, Nils. Ta, którą ja pamiętam z Morza Weddella, miała chyba ponad sto - przechwalał się Okej. - Smukła niby wieża kościelna, a rzeźbiona cudnie, jak w białym marmurze.

Tumbo przysłuchiwał się rozmowom, nie spuszczając oczu z morza. Wydawało mu się, że w dali na horyzoncie coś zabłysło raz i drugi, ale może to było tylko złudzenie?

- Widać już! - zawołał oficer z górnego pokładu wskazując ręką widnokrąg.

- Dobrze mu mówić, ma trzydziestokrotną lornetę - westchnął bosman, wepchnął swoją w ręce zdumionego Tumby i skoczył na mostek kapitański Chłopak oniemiał z zachwytu. W kręgu szkieł lornetki wyłonił się naraz jakiś błyszczący w promieniach zachodzącego słońca rubinowy kształt, sunął na spotkanie „Icebiörna”, rósł, olbrzymiał w oczach.

- Oddaj lornetkę, a gębę zamknij, bo górę lodową połkniesz! - krzyknął Okej.

- Nie ma tam gdzie Tumby? Dawajcie go - usłyszał chłopak głos Cyklopa. I czym prędzej czmychnął do kambuza.

- Panie szefie, ja tylko jeszcze chwilkę, ja później wszystko zrobię. Tam płynie taka wspaniała góra lodowa...

- A cóż to wielkiego? Kawał lodu na wodzie, nie raz chyba takie widziałeś tam u was koło Przylądka Dobrej Nadziei.

- Ech, gdzie im do tej, tamte były daleko mniejsze ledwie je z brzegu widać gdzieś na horyzoncie - rzucił z pogardą Tumbo.

- Wiadomo, wytopiły się po drodze.

- A skąd się biorą?

- Jak to skąd? Odrywają się od Antarktydy.

- A tam skąd?

- Ależ ty jesteś nudny, wszystko chciałbyś wiedzieć - żachnął się kucharz. - Śnieg pada i pada tam od dawien dawna, od setek, tysięcy, dziesiątków tysięcy lat. Może i dłużej? I nie topnieje, jak w innych, cieplejszych krajach, ale zamarza. Wciąż go przybywa. To olbrzymi ciężar, wypycha stary lód ku wybrzeżom, a kiedy taki kawał lodu oderwie się, to płynie sobie po oceanie, póki się nie roztopi.

- Ojej, może już przepłynął? - przeraził się na dobre Tumbo i już był przy drzwiach. - Panie szefie, ja tylko na moment.

- No idź już, idź i tak z ciebie nie będę miał pociechy, jak bez przerwy przed bulajem będziesz siedział, a nie zapomnij wrócić.

Iceberg był prawie na wysokości statku, przeogromny. Od prostopadle spadającej do morza połyskliwej ściany, która górowała nad masztami, wionęło mrozem. Kto powiedział, że jest biała?

Kryształowy pałac o płaskim dachu błyszczał w zachodzącym słońcu, jakby płonęło w nim miliony czerwonych żarówek. Ponad zieloną falą Tumbo ujrzał w nim jakieś dziwne, ciemnogranatowe wyrwy - ni to groty, ni jaskinie. Woda pieniła się w nich, kotłowała, przele-wała z hukiem. Jednolita na pierwszy rzut oka ściana pożłobiona była nieskończoną ilością wgłębień, w których promienie słoneczne zapalały wciąż nowe, niespokojne błyski. Góra lodowa sunęła wolno po uciszonym, jak polanym oliwą, oceanie, groźna, majestatyczna, taje-mnicza.

- Dokąd ona płynie? - Tumbo pociągnął za rękaw Okeja, bo mu się nie chciało jakoś wierzyć w to, co mówił Cyklop.

- Na północ, do twego kraju, do Afryki. Może dotrze nawet do Dakaru? Ale myślę, że nie chciałbyś przesiąść się na ten biały statek, co? Roztopiłby się gdzieś po drodze, a ty wylą-dowałbyś wprost w morzu.

Nim chłopak zdążył odpowiedzieć, lśniąca bryła powoli zaczęła się chylić. W plusku, w bulgocie z unoszących się w górę granatowych jaskiń wypływały rzeki spienionej wody. Ściana znieruchomiała na moment. Wydawało się, że przechylona na bok lodowa góra popły-nie dalej. Naraz drgnęła, zakołysała się i ciężko runęła, wzbijając olbrzymią falę. Na statek ruszył paropiętrowy wał wodny. Tumbo sam nie wiedział, jak znalazł się na pokładzie szalu-powym. Uciekał, w panice, z innymi. Jedni rzucili się do korytarzy, inni uczepili poręczy, chowali za nadbudówki, przywarli do wind kotwicznych. Przy burcie ciemnozielona ściana załamała się i setki ton wody runęły na pokład. „Icebiörn” jęknął w wiązaniach, przechylił się na bok. Gdy tylko fale przetoczyły się przez burtę, przyszła nowa nawałnica, zalała znów pokład od dziobu po rufę. Statek zataczał się jeszcze, a już marynarze zaczęli sobie nawzajem dogadywać. Najwięcej śmieli się ci z korytarza z tych, co przemokli na pokładach.

Tumbo nie słuchał rozmów marynarzy, wpatrzony w odpływający wolno lodowy kolos. W niczym nie przypominał tego, który sunął im na spotkanie. Zamiast prostopadle spadają-cych do oceanu ścian i szczytu ściętego, płaskiego jak blat stołu, zobaczył teraz nad wodą niebieskawą podstawę o zębatych, poszarpanych zboczach i turkusowym, niemal przezroczy-stym wierzchołku.

- Nie możesz go poznać, co? Iceberg fiknął kozła, to się zdarza, stracił równowagę - tłumaczył mu Okej. - Fala od spodu wyżera go, drąży. Dobrze, że nie wcześniej, mielibyśmy się z pyszna. Pod wodą było jeszcze chyba ze sto pięćdziesiąt metrów lodu.

- Ile? - przeraził się Tumbo.

- Ze sto pięćdziesiąt, nie żartuję, spytaj, kogo chcesz, sam możesz zresztą łatwo spraw-dzić. Weź z lodówki kostkę lodu, wrzuć do szklanki napełnionej wodą, zobaczysz, ile jej wy-staje ponad powierzchnię, a ile zostało pod spodem.













16. NIE MA TO JAK TARANOWANIE



W ślad za pierwszą lodową górą na widnokręgu pojawiła się druga, trzecia, dziesiąta. Jak okręty-widma sunęły na spotkanie „Icebiörna”. Pierwsze placki kry zabielały na morzu, oddzielne bryły lodu kołysane falą raz i drugi otarły się łagodnie o burty.

Tumbo podawał do stołu, wtem coś mocno walnęło w bok statku. Podłoga zadrgała, zadźwięczało na stole naczynie.

Góra lodowa! - przebiegło mu przez głowę. - Rzucić półmisek, postawić na stole, ucie-kać?” Nikt się nie ruszył. Żaden z oficerów nie drgnął nawet, wszyscy przytrzymywali tylko oburącz talerze i kubki, żeby nie ślizgały się po serwecie.

Nowy huk i nowy wstrząs targnęły statkiem. Z trudem opanowując drżenie rąk Tumbo zerkał na spokojną na pozór twarz kapitana. Zmieniła się dopiero w chwili, gdy ustało dudnie-nie silnika.

- Zaczynamy taranować, panie kapitanie?

- Chyba tak, lód nie jest jeszcze zbyt gruby, zaraz idę - usłyszał w odpowiedzi znajomy, chrapliwy głos.

Nie spiesząc się Stary starannie złożył zdjętą z kolan serwetkę, zapalił fajkę i wyszedł z oficerami na górę. W ślad za nimi pospieszył Tumbo, z wrażenia zapomniawszy zapytać, co znaczy dziwne, nieznane słowo „taranować”.

Świat wokół zmienił się nie do poznania. Placki kry, które wykwitały tu i ówdzie na ciemnozielonej jak szkło butelkowe powierzchni oceanu, znikły bez śladu. Jak okiem sięgnąć ciągnęła się biel wielkich lodowych pól, pocięta siatką pęknięć i szczelin, między którymi czerniała woda.

W sterówce i na obu skrzydłach mostka kapitańskiego zebrali się oficerowie. Uzbrojeni w lornety oglądali ruchomą powierzchnię morza.

- Szerokie kanały wodne i połynie na południowo-południowy wschód - usłyszał Tumbo głos Olafa z małego głośnika pod sufitem, tuż za sternikiem.

Gdyby wiedział wcześniej, że jego przyjaciel objął wachtę w bocianim gnieździe, jakoś by się tam z nim przemycił, zobaczył wszystko z góry... Głęboka beczka, zawieszona wysoko na przednim maszcie, była ulubionym jego miejscem, chociaż nieraz przemarzł w niej do szpiku kości.

- Mała naprzód. Dwa rumby w lewo - padł rozkaz.

Zadźwięczał telegraf do maszynowni, zadudnił silnik. Śruba delikatnie biła wodę. Dziób przesunął się powoli na lewo. Tumbo nie wierzył własnym oczom. „Icebiörn” skręcił wprost na ogromne białe pola.

- Cała naprzód!

W kominie zahuczało. Coś raptownie zahamowało pęd statku. Dziób uniósł się w górę, zakołysał ciężko, słychać było przez moment, jak kil szoruje o coś twardego, i raptem w po-twornym łoskocie statek runął w dół. Od wstrząsu zadrżał wokół cały świat. Wysoko pod nie-bo wytrysnęły fontanny wody zmieszanej z bryłami lodu. Wielkie odłamy pokruszonej kry stawały pionowo wzdłuż burty, pięły się w górę niby straszliwe szklane barykady, waliły z łoskotem jedna na drugą. Morze pieniło się jak zupa mleczna w jakimś olbrzymim kotle.

Zadźwięczał znów telegraf.

Rozdygotany „Icebiörn” cofał się powoli, metr za metrem, zostawiając przed sobą sze-roki, klinem wcinający się w biel lodu kanał lśniącej czarnej wody, po której tańczyły pokru-szone kry.

- Pół rumba w prawo!

- Mała naprzód!

- Cała naprzód!

Icebiörn” podchodził znów do przeszkody. Palce Tumby coraz mocniej zaciskały się na poręczy, wstrzymał oddech, dygotał całym ciałem. Najstraszniejszą była chwila raptowne-go hamowania rozpędu tysięcy ton stalowej masy. „Icebiörn”, jak przyczajone do skoku zwie-rzę, szykował się do nowego ataku.

- Stop!

- Mała wstecz! Cała wstecz!

- Ster w lewo! Ster w prawo! - padały bez chwili przerwy rozkazy.

Silnik huczał na pełnych obrotach, to znów milkł gwałtownie. Chwila wyczekiwania i znów dziób podrywał się w górę, i znów opadał.

Tumbo nie czuł wiatru, nie słyszał łoskotu, który rozdzierał uszy. Roziskrzonymi oczy-ma chłonął przedziwne widowisko, piękne i groźne zarazem. Nie mógł ustać w jednym miej-scu, wszędzie chciał być, wszystko zobaczyć, niczego nie przepuścić. Przemknął się pokła-dem głównym do przodu. Tu dopiero widać było z boku, jak dziób miażdżył przed sobą lód. Wrośnięty w rozedrgane deski pokładu, chłopak jak urzeczony patrzył na opadający ciężko dziób, na ustępujące przed nim grube lodowe zwaliska. Gdy „Icebiörn” pełną mocą silników wpierał się w oporną barykadę, Tumbo wczepiał kurczowo palce w poręcz. Raz i drugi nie zdążył uchwycić się w porę, cisnęło nim jak szmatą o deski pokładu. Ledwie się pozbierał.

- Uważaj, gdzie się pchasz! Wylecisz! - zatrzymał go ryk bosmana w chwili, gdy wspi-nał się po trapie na pokład dziobówki.

- Ja tylko na chwilę, ja...

Obrócony twarzą do stojącego poniżej Nilsa za późno schwycił się poręczy. Wstrząs podciął mu nogi, Tumbo jak piłka przeleciał parę kroków w powietrzu i wymachując rozpacz-liwie rękami uczepił się łańcuszka relingu. Przez moment wychylony do pół ciała, wisiał tuż przed rozkołysanym dziobem. Coś szarpnęło nim gwałtownie, ktoś brutalnie zepchnął go w dół. Zjechał na siedzeniu po trapie na dolny pokład, nie mogąc z przerażenia złapać tchu. Bosman sapał tylko ze złości, widać było, że ledwie się hamuje, żeby nie wybuchnąć.

- Ja bym ci porządnie skórę przetrzepał na miejscu Nilsa. Co byś zrobił, gdyby nie on? - pieklił się schodzący z bocianiego gniazda Olaf. - Jakbyś wpadł w kaszę lodową przed dzio-bem, byłoby po tobie.

- Ależ tam waliło! - jęknął Tumbo z zachwytem, rozcierając ręką obolały pośladek.

- Ciebie walić, a mocno. Ja chętnie dołożę! - pogroził mu pięścią Olaf i w tym samym momencie rzucony wstrząsem wylądował na deskach pokładu, klnąc, na czym świat stoi.

Lód stawiał coraz zaciętszy opór. Opadający dziób kruszył go coraz wolniej, coraz sła-biej, za każdym nowym natarciem „Icebiörn” wciąż płyciej wgryzał się w białe pola.

Ciemność zapadła szybko. W górze jedna po drugiej zapalały się gwiazdy. Na pokładzie kompasowym zapłonęły dwa wielkie reflektory. Tumbo nie mógł oczu oderwać od niebieska-wego światła, które biegło po lodzie długimi smugami, zapalając miliony różnokolorowych iskierek na bryłach lodu. W tumanach srebrzystego pyłu, unoszącego się wysoko po każdym nowym uderzeniu dzioba, rozbłyskiwały wszystkie barwy tęczy. Statek cofnął się naraz, znie-ruchomiał, nie padła żadna komenda, powietrze przeszył za to wysoki dźwięk silników ele-ktrycznych. W ciszy słychać było tylko miarowy chlupot wody.

- Napełniamy dziobowe baki, nareszcie.

- Zaraz łatwiej przełamiemy się przez ten lód - mówili między sobą marynarze, a kiedy skulony z zimna Tumbo spytał, co to znaczy, trzech naraz zaczęło mu tłumaczyć:

- Lód jest za gruby, nie dajemy mu rady.

- Jak pompy natłoczą wody do zbiorników, dziób będzie cięższy, wtedy pokruszy i taki, co ma ponad półtora metra.

- To szybko idzie, ze czterdzieści ton wody w sto dwadzieścia sekund.

- Zaraz zobaczysz, co się będzie działo. Trzymaj się mocno relingu, bo znów fikniesz kozła.

Widać było wyraźnie, jak pod ciężarem przepompowywanej do baków wody dziób coraz głębiej osiadał w morzu.

- Tumbo! - ryk Cyklopa przedarł się na moment przez łoskot miażdżonego lodu.

Uderzenie szło teraz za uderzeniem. Wykorzystując krótkie chwile przerw chłopak dopadł trapu, zjechał po poręczy i skamieniał. Kambuz pełen był swądu, coś skwierczało żałośnie na płycie kuchennej. Ani jeden przedmiot nie stał na swym miejscu, ani jeden garnek nie wisiał na haku, ani jedna szuflada nie tkwiła w szafce. Rondle razem z patelniami i tłuczonym szkłem, ubielone warstwami mąki, ryżu i cukru, grubą warstwą zaścielały podłogę. W kącie z wielkiej puszki z konfiturami wyciekała lepka, purpurowa struga. Na jej spotkanie płynęła biała wstęga skondensowanego mleka. Musztarda z rozbitego słoja brązowymi pun-ktami poznaczyła nie tylko posadzkę, ale i ściany. Pośrodku kambuza stał Cyklop z załama-nymi rękami. Wyglądał jak obraz nieszczęścia.

- Widzisz, mój złociutki? Widzisz, co mi te dranie zrobiły? - jęknął wreszcie. - Zdrze-mnąłem się chwilę, a tu...

Zrzucając wiatrówkę i czapkę Tumbo zerknął wymownie na półkę, na której stała zwy-kle butelka jałowcówki. Ale Cyklop udał, że tego nie dostrzega, i dalej biadolił:

- Nikt mnie w porę nie obudził, nie powiedział, że znów się coś zaczyna. Ugotuję im to wszystko razem, niech zeżrą. Tego na tydzień wystarczy. Nauczą się na całe życie szanować porządnego kucharza. No, czego stoisz z rozdziawioną gębą? Zbieraj naczynia.

Tumbo schylił się posłusznie. Czuł się winien, mógł przecież przybiec, uprzedzić w czas kucharza, ale zapomniał o bożym świecie. Nim zdążył powiedzieć, że nie warto porząd-kować, bo taranowanie trwa, dziób statku walnął w nową przeszkodę. Tracąc równowagę, jak rakieta przeleciał przez cały kambuz i wyrżnął głową w szafkę. Drzwiczki nie wytrzymały uderzenia i Tumbo po ramiona wbił się pomiędzy cienkie półki z przewierconymi otworkami. A w każdym z nich wygodnie jak w gnieździe spoczywało jajko. Ogłuszony z trudem wyrwał głowę z tego niewygodnego potrzasku. Potłuczone skorupki wczepiły się mocno w kędzierza-wą czuprynę i sterczały na kształt dziwnego wianka. Po policzkach, po brodzie, na sweter i spodnie spływały żółtobiałe strużki. Tumbo mrugał chwilę nieprzytomnie zaklejonymi lepką cieczą oczyma.

Na ten widok Cyklop jęknął głucho, obiema rękami schwycił się za głowę, jakby niebiosa przyzywał na świadka, rzucił się do drzwi, ale nie zdążył nawet schwycić za klamkę. Rozdźwięczały się naraz garnki, zderzyły z brzękiem patelnie, coś z trzaskiem spadło z półki. Nagły, silny wstrząs zachwiał statkiem. Kucharz ślizgał się po mazi pokrywającej podłogę, lekko jak najlepsza łyżwiarka po lodzie, jeszcze moment, jeszcze parę akrobatycznych ru-chów i jak długi runął na posadzkę, podcinając nogi Tumbie.

- Panie szefie. Nie warto wstawać, za chwilę będzie to samo - wystękał chłopak, nie próbując się nawet podnieść.







17. TAJEMNICZE ZNAKI NA NIEBIE



Icebiörn” podskakiwał, chwiał się na boki i trząsł jak stara rozklekotana ciężarówka na szosie pełnej wybojów. Ostatnie burze połamały, miejscami doszczętnie pokruszyły lodową barierę. Płynąc z możliwie największą szybkością statek co i raz uderzał to dziobem, to boka-mi w twarde jak granit odłamy ikry.

Tumbo myślał tylko o tym, kiedy się wymknąć na górę. Pod pokładem dudnienie i huk rozdzierały bębenki uszu, metalowy kadłub podzwaniał i dudnił jak beczka tocząca się po kocich łbach. Niełatwo też było utrzymać równowagę. Chłopak z podziwem popatrywał na Cyklopa, który stojąc na szeroko rozstawionych nogach, pochylając się zręcznie to w przód, to w tył, uginając kolana jak bokser na ringu, balansując całym korpulentnym ciałem, potrafił przyrządzać jedzenie dla całej załogi.

- Ech, nic wielkiego - odpowiadał na pełne zachwytu okrzyki Tumby. - Najgorsze jest pierwsze dziesięć lat, potem się jakoś człowiek przyzwyczaja. A co ty myślisz, ja także długie lata nie mogłem oswoić się z taką piekielną huśtawką.

Nie było teraz oczywiście mowy o kluseczkach, makaronie, kruchym cieście czy sma-żonych kotletach, którymi szczyciła się zawsze kuchnia „Icebiörna”. Każdy posiłek był skró-cony. Dania, które przygotowywał kucharz, nie można było nazwać po prostu zupą, bo łyżka w nim stała, a smaczne było jak żadne. Cyklop dobrze wiedział, ile trzeba wrzucić wołowiny, ile wieprzowiny, ile plasterków wędzonki, żeby zadowolić najwybredniejszy gust. Tumbo daremnie jednak usiłował podpatrzyć, jakie zioła, jakie przyprawy kucharz wrzuca do rondla, w jakiej ilości i w której chwili. Na wszelkie pytania padała niezmienna odpowiedź:

- A czy ja sam wiem! Dorzucam zawsze na oko.

Marynarze bez przerwy żądali dokładek. Cyklop niby to narzekał, niby to jęczał, że nie ma dziesięciu rąk, coś tam pod nosem burczał o głodomorach, ale widać było, że jest rad. A gdy z messy, w której oficerowie jadali również z głębokich misek trzymanych oburącz, bo ze stołu wszystko staczało się na podłogę, Tumbo przyniósł wiadomość, że Stary trzy razy do-bierał potrawy, Cyklop od niechcenia rzucił:

- Wiadomo, zna się na kuchni, dla takiego warto się potrudzić.



* * *



Kąśliwy, przejmujący wiatr podrywał w górę pył śnieżny i przesypywał go cienkimi strużkami z miejsca na miejsce. Mimo ciemności, tego wieczora spotęgowanych jeszcze nawisami niskich chmur, widać było, jak wokół każdego haka, przy każdym okuciu narastały powoli małe zaspy. Tumbo owijał się najszczelniej, jak tylko mógł, w sukienną kurtę Olafa narzuconą na kombinezon. Ale dokuczliwy chłód przenikał na wskroś ubranie, nie pomagał nawet gruby, wełniany szal, który nałożył na kaptur.

Długo już siedział bez ruchu, wciśnięty między beczki z ropą, czuł, że kostnieje. Pod-ciągał z trudem zdrętwiałe kolana pod samą brodę, zaciskał coraz mocniej szal, a mróz kłuł wciąż ciało. Przed godziną chyba, a może i dawniej, zauważył przypadkowo, jak Albinos wymknął się chyłkiem z kubryk, zgięty wpół przebiegł przez pokład i upewniwszy się, że nikt go nie śledzi, zbiegł w dół i znikł w schowku elektryka, ostrożnie przekręcając klucz w zamku. Tumbo śledził od początku wszystkie te manewry i sunął za nim krok w krok, wiernie jak cień. Od chwili podsłuchanej rozmowy nadaremnie śledził marynarza, chcąc wreszcie zdobyć dowody winy, ale jak dotąd nie zauważył nic podejrzanego. Teraz postanowił nie ruszać się z miejsca, czuł, że jest na tropie. Bo i po co Albinos skradałby się ukradkiem? Nie miał widać czystego sumienia. Dlaczego zamknął się na klucz w schowku, czemu przyszedł tam wieczorem właśnie o tej porze, kiedy nie było elektryka? Tumbo miał nadzieję, że tym razem przyłapie wreszcie winowajcę na gorącym uczynku. Jakim, sam nie wiedział. Nauczo-ny doświadczeniem, dobrze pamiętając złe błyski wodnistych oczu i pogróżki, jakich nie szczędził mu marynarz podczas każdego z niefortunnych spotkań, bał się podejść bliżej, przy-sunąć choćby ucho do drzwi schowka czy też zajrzeć przez dziurkę od klucza. Postanowił czekać nawet i do rana, póki Albinos nie wyjdzie ze schowka, a potem dopiero wśliznąć się do środka.

Było coraz ciemniej, coraz zimniej. Beczki z ropą nie chroniły wcale przed mroźnymi podmuchami, wiatr przepędził gdzieś chmury, w górze migotały zimnym, lodowatym bla-skiem gwiazdy. Tumbą wstrząsnął znów dreszcz. „Długo tak nie wytrzymam!” - pomyślał z rozpaczą, podniósł głowę i zadrżał. Cały pokład i pola lodowe wokół jaśniały jakimś dzi-wnym, tajemniczym światłem. Lało się z nieba zielonkawymi strugami, rozpościerało, wchła-niało czerń nocy. Ciemny granat jakby ożył, zamigotały różnobarwne wstęgi. Światło, jakie od nich biło, zgasiło blask gwiazd.

Jak szale z najdelikatniejszego, błyszczącego jedwabiu falowały, zwijały się w wielkie zwoje to znów rozpościerały wysoko nad horyzontem. Było ich mnóstwo, a wszystkie jakimś niespokojnym, tanecznym ruchem sunęły od widnokręgu aż po zenit.

Nieszczęście!” - przebiegła mu przez głowę rozpaczliwa myśl. Bał się tego światła. Czy to raz szamani z plemienia Bantu opowiadali o strasznych klęskach, jakie spadały na tych, co widzieli dziwne znaki na niebie? Chciał uciekać, skryć się w najciemniejszy kąt, ale sparaliżowany zabobonnym lękiem nie śmiał drgnąć, ruszyć się z miejsca.

Ze świetlistej wstęgi wytrysnął raptem w dół snop promieni. Dolne ich krawędzie zapłonęły szkarłatem. Wyglądały jak ostrza olbrzymich stalowych włóczni, do czerwoności rozpalonych w ogniu. Drgały, dygotały, opadały coraz niżej i niżej, mierzyły prosto w pokład, jakby miały go przebić, spalić na popiół.

Z nieludzkim wrzaskiem rzucił się przed siebie, na oślep. Wpadł na kogoś, uczepił się czyjegoś ramienia. Hakon! Chciał pociągnąć go za sobą, ale radiotelegrafista jakby nigdy nic ćmił fajkę, z głową zadartą do góry, nie odrywając ani na chwilę oczu od płonących na niebie świateł.

- Uciekajmy pod pokład, prędzej, nieszczęście! - gorączkowo wyrzucił z siebie jednym tchem Tumbo.

Hakon pochylił się nad nim, wyjął z ust fajkę i z nie ukrywanym zdumieniem popatrzył w rozbiegane, nieprzytomne oczy.

- Co mówisz, nie rozumiem? Wspaniała jest ta zorza polarna, dawno takiej nie widzia-łem. Podoba ci się? - mówił łagodnie, przyciągając do siebie drżącego wciąż chłopca. - Co ci jest? Dygoczesz cały, dawno tu jesteś? Pewnie przemarzłeś. Jeszcze chwilka, zaczekaj, popatrz, jak pięknie błyszczą te draperie, jaki odblask rzucają na lód.

Tumbo słuchał i uspokajał się powoli. Hakon nie boi się, czyżby on, taki mądry, nie wiedział, że znaki na niebie to zapowiedź nieszczęścia? A może szamani mówili nieprawdę? Milczał nie śmiąc podnieść oczu na tańczące po niebie dziwne wstęgi.

- To najgorsza rzecz, jaka mogła się nam przydarzyć - usłyszał. A więc Hakon wie. Ale czemuż nie ucieka, na co czeka jeszcze?

- Nim ta zorza pojawiła się na niebie, wiedziałem już o niej - ciągnął spokojnie radio-telegrafista. - A wiesz czemu? Bo urwała mi się łączność radiowa, tak jak to zwykle bywa, ani jednego sygnału, ani jednego dźwięku, ani jednej melodii. Żałowałem, że cię nie ma, posły-szałbyś sam, jaka to dziwna, nie spotykana rzecz taka cisza w eterze, jakby cały świat naraz umilkł, zamarł. Ale co się z tobą dzieje, chłopcze, przestraszyłeś się może? Stary dureń ze mnie, nie pomyślałem, że pewnie pierwszy raz w życiu widzisz coś podobnego. Nie bój się, mój drogi, nie ma czego, nieraz jeszcze zobaczysz zorzę polarną, pojawia się tu, jak tylko niebo jest wolne od chmur. Popatrz, jaka piękna.

- Piękna - powtórzył bezwiednie Tumbo, podnosząc z obawą wzrok na niebo.

Jeszcze chwila i wspaniałe barwy zaczęły przygasać, pozostała po nich tylko lekka srebrzysta poświata, przypominająca delikatne chmurki w noc księżycową. Spoza ich przej-rzystej zasłony zamigotały znów gwiazdy.

- Czas na mnie. Teraz dopiero zacznie się ruch w eterze - westchnął Hakon. - Muszę na-wiązać łączność z naszą stacją polarną ,,Norge”, dla której wieziemy żywność. A ty idź spać, do jutra!

Tumbo ruszył posłusznie na pokład dziobowy, ale gdy tylko usłyszał, że drzwi radioka-biny zamykają się za Hakonem, szybko zawrócił i pobiegł w przeciwnym kierunku. Ostroż-nie, bezszelestnie przemykając się w cieniu burty i nadbudówek, dotarł do trapu schodzącego w dół pod pokład. Długą chwilę stał bez ruchu, wstrzymując oddech. Ze schowka elektryka nie dochodził najmniejszy dźwięk, pewnie Albinos dawno już wyszedł. A może jest jeszcze w schowku? Przywarł uchem do drzwi. Cisza. Klucz tkwił w zamku. Tumbo przekręcił go ostrożnie. Suchy, delikatny trzask odskakującej zasuwy wydał mu się głośny jak huk pękają-cej lodowej płyty. Z bijącym sercem czekał, czy nie usłyszy znajomego, skradającego się kroku marynarza. Dopiero po chwili zamknął za sobą drzwi i odważył się przekręcić kontakt. Długo, nie ruszając się wciąż z miejsca, uważnym spojrzeniem badał każdy kąt, każdą półkę. W nozdrza uderzył go przyjemny, słodkawy zapach szybko schnącego lakieru. Jedno z pude-łek, którymi zastawiona była górna półeczka naprzeciw drzwi, musiało być niedawno za-mknięte, parę kropelek świeżej farby zastygło na puszce. Dotknął pędzelka, był jeszcze wilgotny. Teraz dopiero na krawędzi szuflady zauważył ślad starannie startej farby. Pociągnął delikatnie za rączkę. Szuflada stawiała opór. Szarpnął mocniej. Była zamknięta na klucz. Tam kryła się widać tajemnica Albinosa.







18. ŁADNA MI ZABAWA!



Następnego ranka Tumbę obudziła cisza. Było w niej coś groźnego. Ani dudnienia silni-ka, ani trzasku pękających płyt lodowych, ani żadnego innego znajomego od tylu dni dźwię-ku. Wyskoczył na pokład. Oślepiający blask słońca chlasnął go po oczach. Złocista tarcza, zawieszona wysoko na bezchmurnym niebie, zapalała tysiące świateł na bieli śniegu. Statek stał nieruchomo wśród jednolitej aż po horyzont tafli lodu.

- Zabrania się wychodzić bez okularów na pokład! Bosman, wydać wszystkim ochronne szkła - słowa komendy nadawanej przez megafon niosły się daleko w przezroczystym jak kryształ powietrzu.

Nim Tumbo zdobył wielkie, ciemne okulary, które zasłaniały mu pół twarzy, zabrzmia-ły dzwonki pod pokładem i padł nowy rozkaz:

- Wszystkie ręce na pokład! Przygotować się do zejścia na lód.

Chłopak rzucił się pędem do trapu, ale Nils jednym ruchem ręki odsunął go energicznie na bok.

- Zjeżdżaj! - rzucił krótko.

- Panie bosmanie, wszyscy do pracy, sam słyszałem - jęknął Tumbo.

- Ciebie tam właśnie brak, będziesz tylko zawadzał - burknął Nils i dalej przepuszczał innych. Po chwili wśród uzbrojonych w łomy i kilofy ludzi zobaczył małą, ruchliwą postać. - Jak się ten diabeł tam prześliznął? - mruknął sięgając po gwizdek, żeby przywołać Tumbę z powrotem, i machnął ręką. - Olaf, uważaj na małego, właściwie powinienem ukarać go za nieposłuszeństwo, ale niech mu tam! - rzucił do schodzącego właśnie na lód marynarza.

Tumbo na widok Olafa rzucił się do niego, przy pierwszym kroku zaczepił butem o twardą, wystającą bryłę i runął jak długi.

- Uważaj, obiecałem, że będę mieć na ciebie oko. Masz tu łom, bez tego nie miałbyś co robić, trzymaj się mnie.

Tumbo z zapałem schwycił wielki drąg i ruszył za Olafem. Nie było to łatwe.

Ciężkie buty marynarza lekko wpierały się w ostre występy i ześlizgiwały swobodnie po wystających płytach. Krok był długi, elastyczny, pewny. Ani sposób iść tak jak on. Naśla-dując ruchy Olafa z przyjemnością wsłuchiwał się w skrzyp śniegu pod butami. Nigdy czegoś podobnego jeszcze nie słyszał.

- Tu rąbać otwór! - wrzasnął mu tuż nad uchem bosman. Uderzeniem buta wskazywał miejsce, twarz miał jak nigdy poważną. - Żebyś mi tylko nie zawadzał innym, powtarzam. Jak nie dasz rady, wracaj od razu na statek, to nie zabawa - krzyknął jeszcze surowo i nie słucha-jąc odpowiedzi pobiegł dalej.

Olaf ciężko rąbnął łomem. Tumbo co sił w rękach uderzył w to samo miejsce. Był pewien, że stalowe ostrze wejdzie od razu głęboko w lód, jak nóż wielorybniczy, a tu łom odskoczył gwałtownie i o mało nie uderzył go w głowę. Rąbnął drugi raz, to samo.

- Dziobiesz jak rozzłoszczona papużka - uśmiechnął się marynarz widząc, że chłopako-wi pot spływa strumieniem po twarzy fioletowej z wysiłku. - Nie spiesz się. Rób jak ja, wyłamuj bryłę za bryłą. Lód twardy jest jak skała, wiadomo!

- Po co to się właściwie robi? - spytał ciężko dysząc Tumbo.

- Żeby założyć ładunki trotylu, musimy pokruszyć to pole lodowe, przeszkadza nam płynąć, patrz, tam dalej kra jest połamana. Widziałeś już kiedy, jak wysadza się skały?

- Tak - odpowiedział Tumbo i pochyliwszy nisko głowę zamilkł.

Olaf nie wiedział, że ojciec chłopca zginął w kopalni diamentów w Johanesburgu właśnie przy rozsadzaniu skał dynamitem. Ze zdwojoną pasją Tumbo zaczął walić w lód, ramiona mdlały mu od wysiłku, dłonie piekły nieznośnie. Po chwili prawdę cały łom zagłębił się w otworze. Zabulgotała groźnie ciemna woda.

Tubalny głos bosmana przyzywał do pośpiechu. Chłopak skoczył za Olafem wybijać drugi otwór i nie widział nawet, jak oficer z pomocą jednego z marynarzy wpychał pod lód do przerębla kilka grubych kiełbasek trotylu. Na białej powierzchni pozostały tylko dwa cienkie przewody. Elektryk ciągnął już po śniegu druty, do których podłączał wszystkie ładunki.

Rozrzuceni w szachownicę, dwójkami i trójkami, marynarze pracowali bez chwili przerwy. Na ostry gwizdek wszyscy odskoczyli jak najdalej od wybitych otworów. Jeszcze chwila, bosman zamachał czerwoną chorągiewką, znak - gotowe. Oficer obrócił rączkę mag-neta i pole lodowe uniosło się w górę, zakołysało. Fontanny wody zmieszanej z odłamkami wytrysnęły jednocześnie w wielu punktach. Stłumiony łoskot wybuchów przetoczył się gdzieś daleko na morze. Zadudnił silnik. Nad kominem „Icebiörna” wzbił się niebieskawy dymek. Kadłub drgnął leniwie i ruszył naprzód. Ostro ścięty dziób uniósł się w górę, wpełzając powo-li na lodowe pole. Jeszcze moment i w huku pękającej kry opadł ciężko, odrzucając na boki wielkie tafle lodu.

Tumbo z niepokojem śledził oddalający się statek. „Icebiörn” odpływa, a co z nimi?

- Przerwa! - głos bosmana niósł się daleko po lodzie.

Zmęczeni ludzie zapalali - kto papierosa, kto fajkę - i powolnym krokiem ruszali przed siebie. Ale odpoczynek nie trwał długo. Krótkim, urywanym rykiem syrena przyzywała mary-narzy do znieruchomiałego znów statku.

- Jeszcze trochę, chłopcy! Ze trzysta metrów najwyżej do przebicia, to już niedużo! Dalej czysta woda, wystarczy spojrzeć! - zachęcał bosman.

- Skąd on może wiedzieć? - zaciekawił się Tumbo.

- Spójrz na niebo, nad nami białe, prawie białe, prawda? A tam dalej, na południu, ciemnoniebieskie, prawie granatowe. Tu światło słoneczne odbija się od lodu, tam tonie w morzu, rozumiesz?

- Bosman, pospieszyć się, komunikat meteo niedobry! Ciśnienie raptownie spada - rozległ się zniekształcony przez megafon głos kapitana.

- Już niedługo! Zaraz będzie gotowe! - odkrzyknął co sił w płucach Nils, jakby go ktoś na statku mógł na tę odległość posłyszeć. Dwoił się i troił, coraz kogoś innego poganiał, a sam pracował za czterech.

I znów zafurczały kilofy, łomy, zadźwięczały łopaty. Z Tumby lał się pot, bielizna kleiła się do ciała. Już wiedział teraz, jak uderzać w lodową taflę, żeby ją jak najszybciej skruszyć. Przejęty nie zauważył nawet, kiedy przez wielką, pomarańczową tarczę słońca wiatr przywiał pierwsze, pierzaste chmurki. Nim spostrzegł, zbiły się w jedną ławicę, zgęstniały, ściemniały, przesłoniły całe niebo.

Z pierwszym silnym podmuchem cały świat zawirował w białym tumanie. Ani ludzi wokół, ani statku. Tumbo schylił głowę, żeby mocniej naciągnąć futrzany kaptur. Kiedy ją podniósł, stojący niedaleko Olaf znikł mu z oczu jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Przystanął bezradnie, zbity z tropu. Próbował wołać, ale zamieć wtłoczyła mu krzyk z powro-tem do gardła. Odsunął z czoła kaptur, żeby wyłowić choćby jeden znajomy dźwięk. Gdzieś daleko zawyła głucho, zduszonym głosem, syrena okrętowa. Raz, drugi, ledwie ją było sły-chać. Ruszył w stronę, z której dochodziło buczenie, ale już ?po paru krokach przystanął. Nic nie słyszał prócz wycia wichury. Dokąd iść? Z wiatrem, przeciw wiatrowi?

Przeciw wiatrowi nie sposób, bo walił z nóg. Zaczął więc pełznąć na czworakach. Kłęby śniegu szorstkiego, kłującego jak szpilki, chłostały go po twarzy, paraliżowały ruchy. Daremnie teraz nasłuchiwał ryku syreny, może brnąc na oślep, oddalał się od statku? Ogarnął go lęk. Coś zamajaczyło przed nim, jakby jakaś wysoka postać. Ostatkiem sił rzucił się za nią, krzyczał, bił ramionami biały mur wirujących płatków, chcąc go przerwać. Wszystko nadare-mnie, postać znikła. Może mu się tylko przywidziało7 Przystanął zrozpaczony i znów ruszył przed siebie - „stać na miejscu to zmarznąć na śmierć” - przypomniały mu się słowa Olafa.

Jak długo błądził wśród zamieci? Kwadranse, godziny? Czy szedł w dobrym kierunku? A może kręcił się wciąż w kółko?

Śnieżyca jęczała wokół niego przeraźliwym gwizdem. Szamani mieli rację, dziwne zna-ki na niebie przyniosły nieszczęście... Zrobił znów parę kroków na oślep, z trudem wyciągał nogi z rosnących zasp, które stawały mu na drodze, stopy ciążyły, jakby ktoś do nich przy-wiązał kieł słonia. Wydawało mu się chwilami, że nie uciągnie ich ciężaru. Nie miał sił dłużej walczyć. Skulił się za pierwszą z brzegu zaspą, zwinął w kłębek, zamknął oczy. Białe, zimne płatki otuliły go puszystym, miękkim całunem. Nie czuł zimna, zrobiło mu się ciepło, przyje-mnie. „Niech będzie, co chce - pomyślał. - Nie ruszę się z miejsca”. Wydawało mu się, że usłyszał gdzieś blisko głos matki, wołała go jak dawniej, kiedy był jeszcze mały.

Pamiętał ją dobrze, jej wielkie czarne oczy spoglądały teraz na niego z czułością, wtulił się głębiej w śnieg, jak w matczyne ramiona. Chciał powiedzieć, jak bardzo się cieszy, że ją wreszcie odnalazł, chciał opowiedzieć o Hakonie, o Cyklopie, ale nie wiedział, od czego zacząć, był bardzo senny. Poprawił się, ułożył wygodniej, westchnął głęboko i powoli zapadał w sen.

Sam nie wiedział, kiedy się ocknął. Może to był głos matki, a może po prostu ostre promienie słońca przedarły się przez śnieg pod zamknięte powieki? Chwilę jeszcze leżał bez ruchu, usiłując sobie przypomnieć, skąd się tu wziął. Mrugał nieprzytomnie. Skąd tyle świa-tła? Kłuło w oczy, oślepiało, a przecież w schowku na „Icebiörnie” panował zawsze mrok. Poruszył skostniałą z zimna ręką i naraz, jak na taśmie filmowej kręconej w błyskawicznym tempie, przebiegły mu przed oczyma obrazy ostatnich chwil. Niespodziewana zawieja, mur białych płatków, przez które nie mógł się przebić, zagubienie towarzyszy. Chciał zerwać się, ale jakoś szło mu nieskładnie, ukląkł z trudem, zmiótł ręką śnieg z twarzy. Błękit nieba ośle-piał, jakby nie było zamieci, okularów ani śladu, zgubił je widać błądząc. Próbował rozejrzeć się, pełen nadziei, że ujrzy znajomą czerwień „Icebiörna”, ale wokół ciągnęła się pofalowana wzgórzami biel. Obca, cicha, martwa.

Przy pierwszym kroku zachwiał się. Stopy miał bez czucia, jak kawałki drewna. Naraz serce zabiło mu żywiej. O parę metrów widać było wyraźnie zarys pleców. Pewnie ktoś z załogi. Leżał nieruchomo, może już nie żył? Potykając się Tumbo ruszył, jak mógł najszyb-ciej, ukląkł, gorączkowo odgarniając śnieg. Czarny lśniący płaszcz taki, jaki nosili marynarze. Kto to mógł być?

Coraz szybciej odrzucał śnieg, wzbijając w powietrze tumany srebrzystego pyłu. Ciało poruszyło się, drgnęło. Błysnęło raptem otwarte szeroko czarne, wielkie oko. Tumbo poczuł na sobie zdumione spojrzenie. I ścierpł ze strachu. To nie było oko człowieka. Z przerażeniem patrzył, jak ze śniegu powoli, ciężko wygrzebywał się granatowy, śliski grzbiet, lśniący, mlecznobiały gors, a wreszcie niewielka głowa zakończona ostrym, długim dziobem. Klęcząc wciąż na śniegu Tumbo zerknął spod kaptura w górę. Aksamitne wielkie oko przypatrywało mu się ciekawie. W spojrzeniu olbrzyma nie było ani śladu drapieżności. Tumbo poruszył się niepewnie. „Może to człowiek zaklęty przez szamana w ptaka?” - przebiegło mu przez głowę. Matka nieraz mu opowiadała o takich sprawkach czarnoksiężników. Strach go obleciał, kiedy przyciśnięta do tułowia głowa ptaka zaczęła unosić się coraz wyżej i wyżej. Chciał zerwać się z kolan, uciec, ale za pierwszym ruchem dziób rozwarł się groźnie tuż nad jego głową. Zafa-lowała śnieżnobiała szyja, rozdzierający krzyk przeszył powietrze.

Nieruchomy, martwy świat bieli jakby oczekiwał tylko na ten sygnał. Wszystkie pagórki nagle ożyły. Tumbo patrzył i sam sobie nie wierzył. Wokół niego spod śnieżnych puszystych kołder zaczęły wygrzebywać się, ciężko dźwigać biało-czarne ptaki. Było ich mnóstwo. Stawały jak człowiek na dwu nogach, prostowały się, przeciągały, ziewały. Jak ramionami wymachiwały to jednym krótkim skrzydłem, to drugim, strząsając z lśniących pancerzy najmniejszą drobinkę śniegu. Nim Tumbo się spostrzegł, otoczyły go zwartym, ciasnym kołem. Czuł się wśród nich jak liliput wśród olbrzymów. Ogarnął go lęk. Dziwne stworzenia kręciły głowami, to jednym, to drugim okiem przypatrując się w ciszy nieznanemu stworzeniu, podobnemu trochę do foki. Czego od niego chciały, co z nim zrobią? Z całych sił zacisnął zęby, dzwoniły mu ze strachu. Spróbował się poruszyć. Jak na komendę ptaki wy-ciągnęły nad nim szyje, zakrzyczały jeden przez drugiego, jakby protestowały. Przerażony przysiadł z powrotem. Jak wyrwać się z tego zaczarowanego kręgu? Zebrał się w sobie i skoczył do przodu między dwa stojące najbliżej. Ale one były szybsze. Rozpostarły błyskawi-cznie skrzydła, zamachały nimi. Odrzucony mocnymi ociosami chłopak znalazł się znów na śniegu, w samym środku pingwiniego kręgu. Ptaki rozgęgały się głośno, przekrzykując się nawzajem. Naradzały się, protestowały, a może groziły? Tumbo odruchowo podniósł w górę ramiona, zasłaniając głowę przed uderzeniami wielkich dziobów, ale ciosy nie padły. Biało-czarne postacie znów stały bez ruchu jak wykute z lodu i skały posągi. Doprowadzony do ostateczności Tumbo rzucił się na oślep do przodu, odpowiedział mu wrzask. Odepchnięty twardym jak metal skrzydłem zatoczył się i wpadł na innego ptaka. Nowe, silne pchnięcie, potem drugie, trzecie, jak piłka przelatywał teraz od ptaka do ptaka. Ani na moment nie pozwoliły mu się zatrzymać, wyśliznąć. Widać było, że się świetnie bawią. „Nie wyjdę stąd żywy” - mignęła mu rozpaczliwa myśl.

Poprzez wrzask pingwinich głosów jak przez mgłę do jego uszu dobiegł przeciągły ryk syreny. Tam był „Icebiörn”, tam było wybawienie! Desperackim ruchem obu ramion schwy-cił za szyję pingwina, z którym się właśnie zderzył. Uwiesił się jej, przywarł mocno kolanami do tułowia. Pod tym niespodziewanym ciężarem ptak zachwiał się, stracił równowagę i zwalił na śnieg, pociągając za sobą chłopca. Tumbo zerwał się pierwszy i co sił w nogach pognał prosto przed siebie. Oślepiony słońcem niewiele widział, już po chwili pot zalewał mu oczy, ale myśl o czarno-białych prześladowcach dodawała mu skrzydeł u ramion. Nigdy jeszcze chyba w swym życiu nie pędził tak szybko. Poprzez na wpół przymknięte powieki dostrzegł na prawo, jaskrawie odcinającą się od wyiskrzonej w słońcu bieli, czerwień „Icebiörna”. Ale radość była krótka. Między nim a statkiem zaczerniała na śniegu wielka grupa przeklętych ptaków. Szły mu wyraźnie naprzeciw. Z daleka wymachiwały groźnie skrzydłami. Czyżby chciały odciąć mu drogę, złapać w dwa ognie? Jak im się wymknąć? Trzeba chyba rzucić się w lewo, żeby je wyminąć, byle tylko zdążyć! Raptem jeden ptak oderwał się od szeregów, biegł w jego stronę.

- Tumbo, Tumbooo! - dobiegł go głos.

Chłopak zwolnił. Przecież ptaki nie mówią... I naraz z krzykiem - Bosman! - rzucił się naprzód.

- Co ty wyprawiasz? Nie dość, żeś się zawieruszył gdzieś podczas zamieci, nie dość, żeśmy sobie gardła wszyscy zrywali, żeby cię przywołać, ty zamiast od razu wracać na statek, zabawiasz się jeszcze z pingwinami? Stary jest wściekły, widział wszystko przez lornetkę. Jemu się będziesz tłumaczyć, nie mnie. Ja ci jedno obiecuję. Na lód więcej nie zejdziesz, jakem Nils. Nie będę za ciebie obrywać, żebyś wiedział!

Tumbo słuchał w milczeniu potoku słów wypowiadanych znajomym, tubalnym głosem i połykał łzy, które cisnęły mu się do oczu. Za nic by się nie przyznał w tej chwili Nilsowi, co przecierpiał. Ledwie żywy ze zmęczenia, ze strachu, poobijany, posiniaczony robił bohater-skie wysiłki, żeby się uśmiechnąć. „Jeśliby Stary wiedział, jaka była ta zabawa, toby mnie pożałował - myślał z goryczą. - A ile się strachu najadłem! Jakby się Rozcięta Gęba czy Albinos o tym dowiedzieli, nie daliby mi żyć do końca rejsu”.

- No, nie martw się już, nic ci Stary złego nie zrobi, zejdź mu teraz lepiej z oczu, udo-brucha się, potem zapomni. Widzisz, ty nie możesz wiedzieć, że pingwiny cesarskie, takie jak te - ciągnął już łagodniej Nils, zerkając spod oka na milczącego chłopaka - nie są najlepszymi kompanami do zabawy. Taki kloc wagi czterdziestu kilogramów jak zamachnie się skrzy-dłem, to może z łatwością wyprawić człowieka na kilka tygodni do szpitala z połamaną ręką czy przetrąconym obojczykiem. Trzeba ci tego? Lepiej o tym wiedzieć, na drugi raz uważaj.

- Na drugi raz? - wrzasnął Tumbo. - Za nic w świecie! Ja ich nie chcę nigdy w życiu więcej zobaczyć z bliska!

- Co ty mówisz? No to czemu, do diaska, tak długo się z nimi zabawiałeś? - zdziwił się szczerze Nils.

- Ładna mi zabawa! - wzdrygnął się Tumbo, rozcierając obolałe ramię.







19. NIE UDAWAJ, MUSIAŁEŚ I TY PODPISAĆ



- Wystartowali! Będą tu za godzinę, może nawet prędzej - krzyczeli marynarze jeden do drugiego.

- Kto? - zaciekawił się Tumbo rad zapomnieć o swej przygodzie.

- No, ci z „Norge”, wiesz przecież.

Chłopak nie wiedział, co prawda, o kogo chodziło, ale zrobił mądrą minę i pobiegł do kambuza. „Teraz mi się dopiero dostanie!” - myślał z niepokojem, wbrew jednak złym prze-czuciom Cyklop przyjął go przyjaźnie.

- Zaciągnęli cię na lód, mój złociutki, nawet mnie nie zapytali, czy się zgadzam. Sam się przecież z tym nie uporam, popatrz - szerokim gestem wskazał dwie brytfanny pełne pulchnego, wyrośniętego ciasta i dwie nie zapełnione jeszcze tortownice.

- Co to? - zdumiał się Tumbo.

- Takich smakołyków jeszcześ nie próbował. Przebierz się, pomóż mi. Co ci tam kazali robić, że się z ciebie pot strugami leje? - I nie czekając odpowiedzi kucharz dorzucił: - Musi-my się spieszyć, przygotować wszystko na dzisiejsze święto, niewiele nam czasu zostało.

- Przylecą za godzinę! - zaczął Tumbo rad, że może przynieść ostatnie nowinki. - Panie szefie, a ilu ich jest?

Cyklop spojrzał na niego z roztargnieniem.

- Tak, coś tam słyszałem, ilu ich jest, doprawdy nie wiem. Utrzyj no te żółtka z cukrem. Popsuła się maszyna, ale ja się tym wcale nie martwię, znacznie pewniejszy jest stary sposób, drewnianą kopystką w kamiennym garnku. Tylko pamiętaj, nie próbuj za dużo, jak ostatnim razem, bo mi spałaszujesz cały kogel-mogel, już ja cię znam. Dorzuć skórki pomarańczowej, cytrynowej. Wanilii dodamy potem, ze dwie laseczki, nie więcej. Tort będzie, że palce lizać.

Czemu pilotów, którzy mieli nadlecieć, tak wspaniale Cyklop myślał przyjmować, tego Tumbo nie wiedział. Nauczony doświadczeniem wolał już o nic nie pytać. Ucierał żółtka z impetem, rad, że kucharz nic nie wie jeszcze o jego przygodzie z pingwinami. Pewnie nawet zadymki nie zauważył. Ale kiedy do kambuza wdarł się ryk silników samolotu, obaj, tak jak stali, w białych czepkach i fartuchach wyskoczyli na pokład. Spóźnili się jednak. Wielki czterosilnikowy turboodrzutowiec wykonał właśnie zwrot i ostro rwał w górę, ciągnąc za sobą po niebie wąskie, białe smugi. Tumbo roziskrzonymi oczyma śledził lot maszyny, póki czerwona plamka nie wsiąkła w błękit.

- Chciałbyś na takim ptaszku pofrunąć, mój złociutki, co? Niedoczekanie twoje. Skocz no lepiej do Hakona i dowiedz się, jak tam z lodem. Co piloci wypatrzyli z góry? Jak długo będzie jeszcze spokój?

Tumbo przed wejściem do radiokabiny ostrożnie zajrzał przez okienko. Za nic w świe-cie nie chciał spotkać się tam z kapitanem i znów wysłuchiwać gorzkich słów o pingwiniej przygodzie. Na szczęście radiotelegrafista był sam, mówił coś właśnie do mikrofonu.

- Jedyna okazja. Powiem mu teraz o Albinosie - mruknął do siebie Tumbo. - Niech Hakon sam zdecyduje.

Wśliznął się cicho do kabiny i przycupnął jak zwykle w kącie. Ze zwykłych zgrzytów i trzasków wybijał się wyraźnie nieznajomy, zduszony głos. Wykrzykiwał coś po norwesku. Tumbo nastawił ucha. Nauczył się szybko tego języka, mówił już dość dobrze, a kiedy brakło mu słów, wtrącał angielskie lub po prostu dopomagał sobie gestami.

...Powtarzam ...o dziesięć mil od was na West Nord West szerokie kanały wodne... - usłyszał wyraźnie. - ...Dalej na Sud West na przestrzeni pięciu mil morze pokryte rzadką ka-szą lodową, przechodzi szybko w pas wody, całkowicie wolny od lodu, po brzegi Antarktydy... Przechodzę na odbiór...

- Dziękuję, wszystko zrozumiałem. - odpowiedział Hakon, przysuwając mikrofon do ust.

- Czekamy was w naszej stacji z niecierpliwością. Koniec - wykrzyknął jeszcze zduszo-ny głos.

Radiotelegrafista rozejrzał się za fajką i widząc Tumbę uśmiechnął się do niego przyja-źnie swoim dobrym, łagodnym uśmiechem, który zjednywał mu sympatię wszystkich. Chło-pak tylko na to czekał.

- Ja chciałbym coś powiedzieć, ale coś bardzo, bardzo ważnego... - wybąkał niepewnie, nie wiedząc sam, jak dalej mówić.

- Dobrze, chłopcze, ale później, teraz biegnij do Cyklopa i uprzedź, niech się pośpieszy z kolacją... Za parę godzin rozpocznie się taranowanie, żeby znów kambuz nie wyglądał jak po trzęsieniu ziemi, idź - dodał, nie zwracając uwagi na zawiedzioną minę chłopca - ja tym-czasem przyjmę z Oslo depeszę dla kapitana, a potem wrócisz i wszystko mi powiesz, dobrze?

- Co, taranowanie? - zaryczał wielkim głosem kucharz, gdy Tumbo wpadł do kambuza. - Zniszczą mi całą moją robotę ci bandyci. Chowaj wszystko prędzej. Dam ja im dzisiejszą świąteczną kolację. Niedoczekanie ich. Zupa na ścierce, ot, co dostaną! - gorączkował się dalej nie wiedząc sam, za co wpierw schwycić.

- Panie szefie - próbował mu przerwać chłopak, ale kucharz wpadł w istny szał. Wrzu-cał do szaf i szafek wszystko, co mu się nawinęło pod rękę, nie przestając gniewnie mamro-tać.

- Panie szefie, Hakom powiedział wyraźnie „za parę godzin”, nie teraz od razu.

Cyklop znieruchomiał. Łypnął srogo po kuchni rozeźlonym okiem.

- To co innego, czemu przekręcasz? No to spiesz się. Ubij pianę, potem posiekaj drobniutko słoninkę, pokrój rydze, przynieś ze spiżarni pikle. Złap tam przy okazji puszkę tego nieszczęsnego pasztetu z gęsich wątróbek, tego, co to wiesz.

Tumbie głowa puchła od sypiących się szybko rozkazów.

- Zaraz się zrobi, panie szefie, ale proszę raz jeszcze wszystko powiedzieć od początku - uśmiechnął się przymilnie.

Cyklop przymknął oko, skrzywił się niemiłosiernie.

- Tylko mi zębów nie szczerz, mój złociutki, zaraz mi się przypomina, jak cię pierwszy raz zobaczyłem.

- Dlaczego się tak spieszymy, przecież piloci dawno odlecieli? - nie wytrzymał Tumbo.

- Myślałeś, że to dla nich? Takie przysmaki, najlepsze z najlepszych, tyle trudu, zacho-du dla jakichś przybłędów? To ja bym sobie ręce urabiał nie wiedząc nawet, dla kogo? Nie wiesz, że dziś urodziny Starego? Nie udawaj, musiałeś i ty podpisać!

- Nie, niczego nie podpisywałem - wymamrotał zaskoczony Tumbo. Zrobiło mu się przykro.

Cyklop zgrzytnął zębami.

- Nie martw się, zaraz wszystko naprawimy. Wszyscy podpisali, ty także musisz. Jesteś przecież członkiem załogi, Stary od razu kazał cię wciągnąć na listę jako kuchcika. Sam widziałem. W pierwszym porcie dostaniesz zaliczkę, a po ukończonym rejsie całą gażę, jak każdy z nas. Wiem, kto to zrobił, ja mu...

Drzwi kambuza otworzyły się cicho, przez szparę zajrzało jasne, bezrzęse oko i spoczę-ło na chłopcu.

- Szukam cię wszędzie, Tumbo - powiedział Albinos słodkim głosem. - Chodź ze mną!

Tumbie ciarki przebiegły po grzbiecie. Jeszcze nie ochłonął po przygodzie z pingwina-mi, a tu się znów coś szykuje.

- Teraz nie mogę, jestem zajęty - wystękał chcąc zyskać na czasie.

- Dobrze, żeś przyszedł sam - wmieszał się Cyklop - właśnie miałem pójść po ciebie. Nie, teraz już wszystko w porządku - dodał widząc błysk zdziwienia w oczach marynarza. - Idź z nim, Tumbo.

Chłopak nie wierząc własnym uszom, zerknął niepewnie na kucharza, ale ten zdawał się nie dostrzegać błagalnego spojrzenia.

- No idź z nim, na co czekasz? - rzucił niecierpliwie.

Tumbo myślał, że serce wyskoczy mu z piersi, kiedy schodził za Albinosem w dół i zatrzymał się przed drzwiami schowka elektryka. Marynarz rozejrzał się po korytarzu, jakby sprawdzał, czy nikt ich nie widzi, szybko otworzył drzwi, wepchnął do środka chłopca, a sam wchodząc przekręcił za sobą klucz w zamku. „Cyklop mnie wydał, Cyklop mnie wydał, Cyklop...” - kołatała w głowie Tumby uporczywa myśl. Nie czuł nawet lęku, nie zastanawiał się, skąd Albinos mógł wiedzieć, że pamiętnej nocy tajemniczych znaków na niebie śledził go i wkradł się tu właśnie, do tego schowka. Teraz chciał się widać zemścić. „Cyklop mnie wydał...” — powracała wciąż uporczywa, bolesna myśl. Spod na wpół opuszczonych powiek Tumbo widział, jak Albinos w milczeniu wyciąga z kieszeni pęk kluczy, nie spiesząc się otwiera tajemniczą szufladę, potem zapala papierosa.

- Siadaj! - usłyszał.

Albinos wyciągnął w milczeniu szufladę. Tumbo czuł, jak po plecach przebiegają mu tam i z powrotem całe stada mrówek. Poczuł najpierw znajomy, słodkawy zapach farby, a potem dopiero zobaczył dużą skórzaną teczkę. Marynarz otworzył ją, bez słowa wyjął wielki, sztywny arkusz i popchnął w stronę chłopca. Po czterech rogach laurki tańczyły jakieś kobie-ce postacie z rybimi ogonami. Ich długie włosy splatały się z potwornymi mackami ośmior-nic, z paszcz wielorybów tryskały pióropusze pary. Pośrodku arkusza mieniącego się wszy-stkimi barwami tęczy widniał starannie wykaligrafowany napis. Litery skakały chłopcu przed oczami.

- Zamknij się, bo laurkę połkniesz! - zadrwił Albinos, wtykając mu do ręki pióro. - No, na co czekasz? Podpisz, o tu, na samym dole, nie zrób tylko kleksa. Nawet niezły masz chara-kter pisma, nigdy bym się tego po tobie nie spodziewał - dorzucił łaskawiej.

- Kto... kto to wszystko narysował?... – ledwie wydusił Tumbo.

- No a któż by? Moja robota. Całe noce tu przesiadywałem, żeby Stary niczego nie skapował. Może mi powiesz, żeś o tym nie wiedział, co? Kręcisz się przecież wciąż po całym statku - mówiąc to Albinos popatrzył jakoś dziwnie w oczy chłopca. - No zwiewaj, pókiś cały, na co jeszcze czekasz?

Tumbo na nic nie czekał, odetchnął z ulgą, biegnąc z powrotem do kambuza, w głowie miał zamęt. Cyklop go nie wydał, to prawda, ale Albinos, ten łotr, potrafił wkraść się w łaski całej załogi. Nikt nie wie przecież, że to on... Nie, do tego stanowczo nie można dopuścić...

- Mój złociutki, rozwalisz mi cały półmisek, jak będziesz tak mocno ubijał pianę - hamował w chwilę później swego pomocnika Cyklop. - Nie spiesz się, przed chwilą bosman mi zapowiedział, że przez lód będziemy się dopiero jutro rano przebijać, mamy czas. Laurka ładna, co? Podobała ci się, co? Ten Albinos ma złote ręce do takiej roboty, choć mu źle z gęby patrzy! No, nie wal tak mocno, mówię ci! Zupełnie, jakbyś chciał komuś przetrzepać skórę.







20. Z PODEJRZENIAMI OSTROŻNIE JAK ZE SZKŁEM



Hakon już dawno nie był w tak dobrym humorze, jak tego dnia. Zamyślony przygładzał wąsy, obiecując sobie solennie przystrzyc je po południu. Co pewien czas wyjmował z ust fajkę i ostrożnie wydmuchiwał dym starając się, żeby błękitne kółka wiły się wciąż w równych odstępach. Uroczysta kolacja udała się wczoraj znakomicie. Cyklop raz jeszcze pokazał, co potrafi. Stary wzruszył się, słuchając serdecznych życzeń oficerów i marynarzy. Był rozmowny jak rzadko, długo opowiadał o latach spędzonych na morzu, wspominał przy-gody, raz po raz sięgając do swej „prywatnej piwnicy”, schowanej pod siedzeniem kanapki. Jakby dla uczczenia jego święta zorza polarna rozfalowała po całym niebie najpiękniejsze ze swych różnobarwnych wstęg.

Nawet uciążliwe zazwyczaj taranowanie tym razem trwało ?krótko. Uwolniony z bia-łych więzów „Icebiörn” płynął spokojnie po morzu wolnym od lodów aż po brzegi Antarkty-dy. Na stacji „Norge” wszystko było już przygotowane do szybkiego rozładunku. Pierwsza część trudnego rejsu dobiegła szczęśliwie końca. „Najwyżej dwa, trzy dni zatrzymania i będzie można ruszyć w powrotną drogę do domu” - myślał z ulgą radiotelegrafista, patrząc na wsuwającą się przez szparę w drzwiach czarną, niesforną czuprynę Tumby.

- Nie stój na progu, chodź tu. Weź słuchawki, nadaje właśnie jakiś amator z Melbourne, akurat tak samo wolno, jak ty to robisz. Wiesz co, w powrotnym rejsie zabierzemy się ostro do nauki. Już ja przekonam Starego, że szkoda marnować taki świetny słuch. Jak poćwiczysz porządnie, jak się przyłożysz do nauki, to najdalej za miesiąc będziesz odbierać sto dwadzie-ścia znaków na minutę, niczym zawodowy radiotelegrafista. Co ci jest, chłopcze? - przerwał widząc skupioną jak nigdy twarz Tumby. - Co się tak we mnie wpatrujesz, jak głodna sroka w kość. Co ci jest? - powtórzył poważniej.

Tumbo z trudem przełykał ślinę.

- Ja - powiedział nareszcie - ja wiem, kto wtedy w Leith Harbour wrzucił do morza paczkę z przemytem.

- To wspaniale - roześmiał się beztrosko Hakon.

- A myśmy w głowę zachodzili, po nocach nie sypiali. I pomyśleć, że ten łotr, ich kucharz, wykorzystał naszą obecność. I te szalupy, i te motorówki krążące bez przerwy po porcie. Szast prast wrzucił wszystko do wody, żeby koleżków ze swej bandy do wiatru wysta-wić, a im powiedział, że ktoś cały ładunek wykradł ze skrytki. Szukaj wiatru w polu, ludzi w Leith Harbour jest kilkuset.

Tumbo siedział jak skamieniały, nie spuszczając z Hakona szeroko rozwartych oczu. Nic nie zrozumiał z całego przemówienia. Skąd się tu wziął, w tej całej historii, kucharz?

Radiotelegrafista zaciągnął się dymem.

- Trzeba przyznać, że stary łotr sprytnie to sobie wykombinował. Niewiele brakowało, nabrałby nas - mówił wolno, rozciągając jak zwykle wyrazy. - Gdyby nie roztrąbiono w Leith Harbour wiadomości o sensacyjnym odkryciu Svensona, sądząc oczywiście, że ktoś z naszych w tym przemycie palce maczał, nic by się nie wydało, nic a nic, bandziory nie dobrałyby się do kucharza podczas bijatyki w barakach, a my dalej, jak kto głupi, łamalibyśmy sobie głowy, który z naszych kokainą handluje. - Urwał nagle swój monolog, odłożył fajkę na stół i spoj-rzał na znieruchomiałego Tumbę ze zdumieniem, jakby go dopiero teraz zobaczył.

- No dobrze, dobrze, ale skąd ty o tym wiesz? Stary ci nie powiedział, ja także nie, więc kto? Nie zaglądałeś chyba do książki radiostacji? - przyjazny ton głosu Hakona nabrał ostro-ści.

- Skądże! - zaprzeczył gwałtownie chłopak. - Ja wiem... - opowiedział radiotelegrafi-ście, jak mimo woli podsłuchał treść depeszy, a potem postanowił zdobyć dowody winy, śle-dząc Albinosa.

- Podejrzewałeś go? Wiadomo, że się nie lubicie, ale pamiętaj, chłopcze, z podejrzenia-mi ostrożnie jak ze szkłem, póki nie masz dowodów. Mój drogi, teraz ci mogę powiedzieć, że po otrzymaniu tej depeszy z Leith Harbour wszyscy byli podejrzani. Wszyscy po kolei. Stary szalał po prostu. Co i raz na kogoś innego miał zęba. Na ciebie także. Przyszedł kiedyś do mnie późno wieczorem i mówi mi: „A może z tym Tumbą to było wszystko z góry ukartowa-ne? Wkręcili go na statek, dali chłopakowi przemyt i nauczyli, co i jak z nim zrobić. Przecież w Capetown wiedzieli, że będziemy lądować w stacji wielorybniczej, w Leith Harbour. Chło-pak udawał z początku głuptasa, który nie potrafi do trzech zliczyć, ale teraz widać, jaki jest sprytny i pojętny. Najlepszy przykład, jak szybko nauczył się czytać Morse'a. Ja siebie - powiada Stary - nie zaliczam do najgłupszych, a już trzydzieści lat słucham co dzień tego waszego ti-ti-ta-ti i wciąż nic z tego nie rozumiem”. Tumbo, nie patrz na mnie takimi smutny-mi oczami. Jeżeli ci to mówię, to dlatego, żebyś pamiętał, jak trzeba być ostrożnym. Na szczęście udało mi się szybko wybić Staremu z głowy to podejrzenie. A zresztą to już nie-ważne, wszystko się wyjaśniło. Od początku byłem pewien, że żaden z naszych nie może być wmieszany w przemyt kokainy.

Przeciągły sygnał z głośnika zagłuszył ostatnie słowa. Hakon nastawił ucha, pilnie wsłuchując się w ostre, wysokie dźwięki.

- To radiolatarnia w „Norge”, prowadzą widać jakiś samolot - rzucił do chłopca. - Tylko pamiętaj, trzymaj język za zębami. Stary nie może dowiedzieć się o naszej rozmowie.

Tumbo z trudem podniósł się z krzesła. Wszystko, co usłyszał, nie mieściło mu się w głowie. Nie mógł zrozumieć, jak kapitan mógł go podejrzewać, i dalej nie potrafił pojąć, że to wszystko, co wiedział o Albinosie, miało być nieprawdą. Na własne oczy widział przecież i dratwę, i korek i słyszał plusk. Chodził tam i z powrotem po korytarzu, nie mogąc się jeszcze uspokoić. Naraz drgnął na dźwięk znajomego głosu.

- Daj ino mi jeszcze kawałek. Te wkładki, co sobie zrobiłem, są za małe. Cholernie piją mnie w palce, nie mogę sobie z nimi dać rady. Wszystkie buty na statku są dla mnie za małe. Niech diabli wezmą takie wielkie stopy.

- Więcej nie mam - odpowiedział ktoś i zaskoczony Tumbo zobaczył, jak elektryk poda-je Albinosowi duży kawał korkowej płyty. Takiej samej, jak wtedy. Był tak oszołomiony tym odkryciem, że nawet nie zrobił na nim wrażenia okrzyk z głośnika:

- Ziemia na horyzoncie!





















Część czwarta



POD ZNAKIEM BIAŁEJ CIEMNOŚCI





21. O TYM TUMBO NIE MARZYŁ



Lot rozpoczął się zupełnie inaczej, niż to sobie Tumbo wyobraził. Kiedy nieprzytomny ze szczęścia uwiesił się drabinki przystawionej do drzwiczek czerwonego turboodrzutowca, coś zaryczało potężnym basem, coś poderwało go w powietrze, walnęło w twarz śnieżną kurzawą. Oślepiony, z trudem złapał oddech. Całym ciałem przywarł do schodków, żeby nie dać się unieść w powietrze. Ktoś raptownie schwycił go za kołnierz, wciągnął do wnętrza i jak tłumok rzucił w głąb maszyny. Jakaś mocna dłoń wcisnęła go w miękki, głęboki fotel. Hilmar mrugnął porozumiewawczo do ledwie widocznej spod płatków śniegu czarnej twarzy, energicznym gestem dłoni nakazując jednocześnie chłopcu, żeby się nie podnosił. W chwilę później zatrzasnął z hukiem drzwi, przekręcił zasuwy i wrzasnął:

- Gotowe!

Zawyły silniki, fotel drgnął naraz, zachybotał jak żywy. Maszyna podskoczyła w górę. Raz i drugi, i trzeci, coraz gwałtowniej, mocniej.

Rzuca jak w ciężarówce, pędzącej na przełaj po polach” - zdążył pomyśleć oszołomio-ny Tumbo, ścierając z twarzy topniejący na policzkach śnieg. I naraz z całych sił zacisnął obie dłonie na poręczach fotela. Jeszcze chwila, a wylądowałby na podłodze.

Lotnik coś mówił, starając się przekrzyczeć szum silników, ale nie sposób go było zro-zumieć, machnął wreszcie ręką i znikł za drzwiami prowadzącymi na przód samolotu. Tumbo został sam. Uszy miał pełne piekielnego gwizdu. Odrzucony jakimś mocniejszym podrzutem spojrzał w okno i aż oczy przymrużył.

Ziemia uciekała w szalonym, zawrotnym pędzie. Naprzeciw mknęły oślepiające bielą śnieżne pagórki, migały ostre zręby lodowych wzgórz. Były tuż, tuż, o parę metrów zaledwie. Wydawało się, że szeroko rozpostarte skrzydła turboodrzutowca lada moment zawadzą o pierwszy z brzegu. Muszą zawadzić. Tumbo skurczył się odruchowo w fotelu, zamknął oczy i wcisnął głowę w ramiona. Ciekawość jednak przemogła. Zerknął znów niepewnie w okienko, ale nic już nie zobaczył prócz morza bieli. Podłoga i fotel znieruchomiały. Turboodrzutowiec jak ptak wzbił się w powietrze. Ileż to razy, leżąc na skałach nadmorskich Przylądka Dobrej Nadziei, Tumbo całymi godzinami wpatrywał się w szybujące po niebie stada mew. Zazdro-ścił im wtedy z głębi serca. Czyż mógł marzyć, że i on sam zawiśnie kiedyś w powietrzu?

Maszyna pochyliła się ostro na lewe skrzydło. Serce podeszło chłopcu do gardła. Chciał krzyknąć „spadamy!” i nie mógł wydobyć głosu.

- Masz pietra, co? - krzyknął ubawiony Hilmar na widok skurczonej strachem twarzy. - Nie bój się! Takiej wspaniałej maszynie, jak nasz „Kosmos II”, nic się nie może przydarzyć złego! Zataczamy po prostu krąg, popatrz!

Przyjazny, spokojny głos dodał Tumbie odwagi. Hilmar miał rację. W okienku jarzyła się milionami iskierek połyskująca miejscami w słońcu powierzchnia oceanu. Tuż przy olśniewającej bielą krawędzi, na zielonej fali dojrzał ciemny punkcik, śmiesznie mały, mniej-szy od pudełka zapałek. Długa chwila minęła, nim pojął, że to był „Icebiörn”.

Podłoga wyprostowała się znowu, wyrównał się horyzont. Znikło lśnienie morza. Wokół, jak daleko wzrok sięgał, ciągnęła się biel lodowego pustkowia. Tumbo odetchnął z ulgą, rozglądając się ciekawie po obszernej kabinie. Przymocowane do ścian instrumenty przyciągały jego uwagę. Czy był chociaż jeden podobny do tych, które znał z „Icebiörna”? Nachylony nad jakimś lśniącym aparatem Hilmar przyzwał go ruchem ręki. W jednej chwili chłopak znalazł się przy nim.

- Rozepnij kombinezon, ugotujesz się przecież, choć tobie chyba upał niestraszny?

Tumbie nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, paru ruchami odpiął guziki i ściągnął zamek błyskawiczny. Od dłuższej chwili czuł, że pot spływa mu strumieniami po czole, szyi i plecach, ale myślał, że to ze strachu.



* * *



Wciąż jeszcze oszołomiony wrażeniami, nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, skąd wziął się w powietrzu nad Antarktydą. Rwetes i zamęt dobijania do brzegu, tłum nowych ludzi z polarnej stacji „Norge”, hałaśliwie witający załogę „Icebiörna” - wszystko to zlało się w jakąś jedną, chaotyczną całość. Jak przez mgłę przypomniał sobie niewielką, pełną fajko-wego dymu izbę w zawalonym po dach śniegiem domku radiostacji. Pamiętał tylko, że scho-dziło się do niej jak po trapie po stromej drabince przez właz w dachu. W środku duszno było, gorąco, gwarno, nikt na niego nie zwracał uwagi do chwili, w której Stary zastukał mocno fajką w stół i zawołał:

- Gdzie jest Tumbo?

Wysoki mężczyzna o surowej, poważnej twarzy, który rozmawiał z kapitanem, przyj-rzał się chłopcu uważnie i przyjaznym ruchem wyciągnął do niego rękę.

- To ciebie, biedaku, spotkała kara za odwagę? Dobrześ zrobił wiejąc od tych podłych ludzi. Miło mi cię poznać.

Mała, ciemna dłoń utonęła w mocnym uścisku.

- Co z nim zamierzacie zrobić? - zwrócił się do kapitana.

- Hakon proponuje, żeby posłać Tumbę do szkoły w Norwegii na koszt załogi „Icebiör-na”, chciałby z niego zrobić radiotelegrafistę. Chłopak pali się do tego. Ale w tym wieku każdy zawód pociąga.

- A nie chciałbyś zostać pilotem? Latałeś już kiedyś?

- Nie, skądże.

- Kapitanie, okazja, jakich mało. Jutro z samego rana startuję do krótkiego wywiado-wczego lotu. Zaledwie kilka godzin. Proszę pozwolić chłopcu zabrać się ze mną. Może zachę-cisz się do tego zawodu? - dorzucił nieznajomy, widząc, że wielkie, czarne oczy zapłonęły jak dwie gwiazdy.

- No, jak tam, nie boisz się, polecisz? - kapitan przygładził zwykłym sobie ruchem rudą brodę, w pierwszej chwili wydawał się trochę zaskoczony niezwykłą propozycją. - Ech, nie ma co pytać, wystarczy na ciebie spojrzeć - dodał po chwili, ubawiony błagalną prośbą, malującą się w czarnej twarzy. - Nic ci się nie dziwię. Gdyby nie obowiązki, sam chętnie raz w życiu zobaczyłbym lód Antarktydy z powietrza. Dość męczę się z nim na morzu. No, dobrze już, dobrze, nie masz co łypać oczyma. Zgadzam się, ale zapytaj jeszcze Cyklopa, czy zwolni cię na tych kilka godzin.

W pierwszej chwili kucharz zamachał tylko rękami.

- Mój złociutki, co ty ze mnie wariata strugasz? Może jeszcze gwiazdkę z nieba na do-datek? Nie zgadzam się, nie puszczę! - zakrzyczał ze złością. - Też mądry się znalazł, lotnika chce z niego zrobić. Niedoczekanie jego, będziesz kucharzem. To ja się nad tobą namęczę, żeby cię czegoś nauczyć, a ty mi chcesz uciekać do innego fachu... Nils, sam powiedz, ma przecież chłopak smykałkę do kucharzenia.

- No, tylko bez przesady - roześmiał się rubasznie bosman. - Zapomniałeś już, jak to było z tym makaronem do rosołu? - mrugnął porozumiewawczo na Tumbę, który nie odrywał od niego błagalnego spojrzenia. - Nie, ja przecież tylko żartuję! - dorzucił i zaczął kucharzowi tłumaczyć, że tu się nie ma co mądrzyć, że to sprawa paru godzin zaledwie, a zaszczyt dla całego statku, że ktoś z załogi poleci z wyprawą wywiadowczą w głąb Antarktydy. A co naj-ważniejsza, że nie od razu zostaje się pilotem.

- No to leć, leć, mój złociutki, tylko pamiętaj, żebyś wrócił na czas - zgodził się wresz-cie udobruchany Cyklop. - Będę mieć jutro urwanie głowy. Stary przyjmuje na statku załogę stacji „Norge”. Musisz mi pomóc.

Jak przeminęła ta dziwna, gwarna, pełna pieśni marynarskich noc, Tumbo sam nie wie-dział.

- Nie pamiętasz nawet, jakeś nam odtańczył taniec wojowników zuluskich. Bardzo się pilotom podobał - dogadywał mu przekornie Olaf.

- A potem spałeś jak zabity w kącie, ledwieśmy cię stamtąd wyciągnęli - śmiał się Okej. - Na statek musieliśmy cię zanieść na rękach. Może Cyklop napoił cię jałowcówką? Z nim także mieliśmy trochę kłopotu.

Ale Tumbo niewiele przejmował się docinkami marynarzy. Myślał tylko o tym, co go czeka.

- Czy oni beze mnie nie polecą? A może ten wysoki pilot tylko sobie zażartował? - dopytywał się niespokojnie raz po raz.

Schodząc rankiem ze statku na lód objął naraz kucharza za szyję i ucałował w oba poli-czki.

- Coś ty? Żegnasz się, jakbyś miał za rok wrócić, nie marudź - gderał zaskoczony Cyklop, szperając po kieszeniach fartucha, a nie znajdując tego, czego szukał, dorzucił tylko: - Jak wrócisz, mój złociutki, dostaniesz ode mnie latarkę, tę, co ci się podobała. Teraz i tak ci niepotrzebna, za cztery godziny macie być z powrotem.

- Daj mu lepiej tabliczkę czekolady - wzruszył ramionami Olaf.

- Już mu napchałem wszystkie kieszenie, czym mogłem, jakby wyruszał na kilka dni, a nie na kilka godzin.



* * *

- Wcale nie jestem rad z tej eskapady - mruknął przygryzając wąsa Hakon. Długo pa-trzył w białą smugę wlokącą się za turboodrzutowcem poderwanym w powietrze. - Po co mu ten lot? Mało to chłopak miał wrażeń? Ciągle się z nim coś dzieje. Jak piorunochron błyska-wice, tak on przyciąga wciąż jakieś nowe, niewiarygodne przygody.

- Wcale nie masz racji, mój drogi - obruszył się kapitan. - Cóż to znaczy dziś, w dobie lotów kosmicznych, taki zwykły rekonesans. Nim się obejrzysz, będą już z powrotem. Maszy-na, trzeba przyznać, pierwszorzędna, nowoczesna. Dobrze, że chłopak zobaczy, jak działa takie cudo techniki. Nie wiem tylko, czy potem będzie mu się u nas na „Icebiörnie” podobać, nam daleko do takich wspaniałości - westchnął, przeczyszczając długim prętem fajkę.

- Hakon markotny, bo się z nim Tumbo nie pożegnał tak jak ze mną - wywnętrzał się w chwilę później kucharz, nalewając Olafowi kufel piwa. - Zawsze mówiłem, że do nikogo chłopak nie przylgnął, tak jak do mnie. Bo też nikt mu tyle serca co ja nie okazał. Co ci, mój złociutki, zakrztusiłeś się?

* * *



Przywarty twarzą do gumowej zasłony aparatu Hilmar długo coś kręcił, przesuwał, nastawiał.

- Spójrz tutaj! - usłyszał Tumbo i nie mógł powstrzymać okrzyku zachwytu.

W wielkim lustrze zobaczył z bliska wyraźną, spękaną, porytą szczelinami powierz-chnię lodu. Wydawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę, żeby dotknąć niebieskawych, ostrych krawędzi. Aerofotogrametra przymrużył oczy, rad z osłupienia chłopca. Miłą, mło-dzieńczą twarz spaloną na brąz antarktycznym słońcem rozjaśnił przyjazny uśmiech.

- Nie spodziewałeś się tego, co? Popatrz, ile kaset z filmami.

- Takie ogromne? Po co? - zdumiał się chłopak.

- Przecież to nie są zwykłe fotografie, a specjalne, takie, z jakich się później zrobi ma-py. Taśmy szerokie jak ręcznik. Jak wrócimy, pokażę ci w mojej pracowni, jakie są niezwykle ostre. Każdego pingwina na brzegu widać. Chciałbym z tego lotu zrobić jak najwięcej zdjęć. Choćby z półtora tysiąca. - A widząc zdumienie w czarnych oczach, dodał: - Przecież to będzie prawdziwa sensacja! No jak to, nie wiesz? Nikt ci nie mówił, dokąd lecimy? Pierwsza wyprawa naszych geologów niedawno, przed paru dniami, dostrzegła na horyzoncie jakiś łańcuch górski. Nie naniesiony na mapy, nieznany. Nikt go dotąd nie widział z bliska. Masz szczęście, mały. Będziesz wśród tych, co zobaczą go pierwsi. Góry są podobno bardzo, bardzo wysokie.

- Może najwyższe ze wszystkich na świecie? - wyszeptał przejęty chłopak.

- Nikt tego nie wie. Wkrótce się sami przekonamy. Może jeden z odkrytych szczytów nazwiemy Szczytem Tumby? Nie, ja wcale nie żartuję - dorzucił widząc pełne niedowierzania spojrzenie. - Jesteś dziś członkiem załogi „Kosmos II”, masz do tego prawo jak każdy z nas.

Tumbie zaiskrzyły się oczy. Fala rumieńca zalała ciemne policzki. Z ciekawością spoj-rzał na krępego mężczyznę, który stanął na progu. Jego szerokie bary zdawały się rozsadzać futrzany kombinezon. Okrągła, opalona twarz o wystających silnie kościach policzkowych promieniała życzliwością.

- Nasz nawigator, Roald. Tumby nie potrzebuję ci chyba przedstawiać - rzucił Hilmar.

- Znamy się od wczoraj. Widzę, że czarujesz już naszego gościa aparatem fotograficz-nym, aleś mu pewnie nie powiedział, że ta zabawka waży ponad sto kilogramów.

- Niecałe sto - poprawił Hilmar, ale Roald pociągnął Tumbę za sobą mówiąc:

- U mnie zobaczysz coś ciekawszego, chodź.

Przód samolotu wypełniony był światłem, wlewało się ze wszystkich stron. Przez wie-lką, przezroczystą kopułę z plastyku widać było i olśniewający bielą lód w dole, i wypłowiały błękit nieba w górze.

Na dwu jednakowych fotelach siedzieli obaj piloci - pierwszy pilot Lars, ten, który poprzedniego wieczoru zaprosił Tumbę, i drugi Leif, młodszy, z zadartym nosem. Wydawało się, że z jego pełnych policzków wytryśnie lada moment krew.

- No co, jak ci się tu podoba? Gdzie lepiej, w powietrzu czy na morzu? - spytał przyja-źnie Lars, nie odwracając głowy.

- Cudo! — krzyknął z zapałem Tumbo. - Cudo, panie kapitanie - poprawił się, widząc, że mówi do dowódcy. - Całe życie chciałbym spędzić w samolocie.

- A nie mówiłem?

- Nieraz by ci jeszcze takie życie obrzydło! - rozbawiony Leif obrzucił chłopca życzli-wym spojrzeniem.

- Zuch z ciebie, mały. Dobrze się trzymałeś, chociaż nie mieliśmy wcale łatwego startu. Maszyna była przeciążona, za dużo zabraliśmy paliwa, ale Leif się uparł, jak zawsze. - Pier-wszy pilot zerknął wymownie na towarzysza. - Niewiele brakowało, a rąbnąłbym o lodowy pagórek. Nasze lotnisko jest stanowczo za krótkie. Nieraz już mówiłem. Kiedyś się to źle skończy.

- Paliwa nigdy nie jest za dużo. Wspomnisz kiedyś, Lars, moje słowa, a lotnisko trzeba rzeczywiście przedłużyć. I to nie zwlekając - przytaknął Leif. - Daj no ognia, Roald!

Tumbo sięgnął błyskawicznie po zapałki i, jak na dobrego stewarda przystało, podał Leifowi ogień, nim nawigator zdołał wyciągnąć pudełko z kieszeni.

- Wcale, wcale ta nasza maskotka, może byśmy tak chłopaka na dobre porwali z „Icebiörna” - zaśmiał się Lars, a widząc spojrzenie chłopca utkwione w dużej, metalowej skrzynce, rzucił krótko: - Pilot automatyczny!

- Jak u nas - wyszczerzył zęby Tumbo - tylko nasz na „Icebiörnie” nie ma tylu zegarów.

- No, tego tu, jak widzisz, nie brak - ręka Larsa wskazała kilkadziesiąt instrumentów.

Jedne strzałki drgały, inne leniwie kiwały się na boki. Były i takie, co nieruchomo wskazywały jakieś cyfry.

- Nasz pilot jest bardziej precyzyjny, nowoczesny.

Roald już dłuższą chwilę ciągnął chłopca za rękaw.

- Spójrz tu jeszcze, tegoś na pewno nigdy nie widział?

- Radar! - ucieszył się Tumbo.

- Co, macie radar na tej waszej łajbie? - w głosie nawigatora zabrzmiała nutka zawodu.

- Ale nasz pewnie nie jest taki pre-cy-zyj-ny - pospiesznie dodał chłopak, przypomina-jąc sobie trudne słowo, które przed chwilą usłyszał od pierwszego pilota.

- Popatrz tu na ekran. Ta szeroka linia przed nami to łańcuch górski, nie, nie ten jeszcze, nad który lecimy, nie brak tu innych. Spójrz, gołym okiem nie widać go przez mgłę, a te wąziutkie, ciemne kreski to szczeliny w lodzie. Obejrzymy je zaraz z bliska. No, jak ci się podoba?

Ale Tumbo już nie patrzył na rozedrganą, zielonkawą powierzchnię. Cały zamienił się w słuch. Zza niewielkiej przegrody obok dobiegł go znajomy świergot alfabetu Morse'a. Zajrzał tam ciekawie.

- Z „Icebiörnem”? - spytał podniecony.

- Umiesz czytać Morse'a, widzę? - rzucił mu przez ramię radiotelegrafista.

W kosmyku niesfornie opadającym na czoło srebrzyły się pasma siwych włosów, ale spojrzenie dużych szafirowych oczu było spojrzeniem młodzieńca.

- Ech, nie za dobrze, piąte przez dziesiąte.

- Bierz. Słuchaj.

Tumbo na to czekał. Schwycił leżącą obok zapasową parę słuchawek i nasunął na uszy.

- Hakon pyta o ciebie, rozumiesz? Łapiesz sens?

- Za szybko, nie nadążę - westchnął żałośnie Tumbo.

Radiooficer uderzył kilka razy delikatnie kluczem i naraz Tumbie zrobiło się gorąco. Znaki popłynęły wolno, wyraźnie, rozdzielone na kropki, kreski.

Jak ci się podoba w powietrzu? Cyklop piekli się, że nie może dać sobie bez ciebie rady. Czekamy na was z kolacją. Sprawuj się dobrze, nie przynieś nam wstydu! - nadawał Hakon.

- Panie radio, proszę bardzo, proszę powiedzieć mu, że jest cudownie, że ja...

Mężczyzna wzruszył tylko ramionami.

- Nadaj sam! Masz tu klucz!

Czarne długie palce ostrożnie, jakby klucz był wykonany z, najcieńszego szkła, dotknę-ły gałki.

Bardzo szczęśliwy... cudownie... opowiem sam...

Na moment ciemna dłoń zawisła w powietrzu, Tumbo zerknął nieśmiało na radiooficera i jak umiał najszybciej wystukał: ściskam, wasz Tumbo.

Telegrafista uśmiechnął się, wyjmując klucz ze spoconych czarnych palców. Maleńką kabinę wypełniła od razu fala dźwięków tak szybkich, jak uderzenia ulewnego deszczu o szyby, Tumbo nic z nich nie mógł zrozumieć.

- Żebym to ja tak kiedyś potrafił, panie radio - westchnął z zazdrością.

- Mów mi Adamsen, jak wszyscy. Potrafisz, masz dobry słuch, to od razu można po-znać. Uderzaj tylko mocniej, pewniej, reszta sama przyjdzie, z czasem. Za wolno ci to jeszcze teraz idzie. Szkoda, że nie wprawiłeś się na „Icebiörnie” u Hakona, wspaniały z niego radio-telegrafista.

- To on mnie nauczył. Ale to nie takie proste, kok goni mnie wciąż do kambuza, a kapitan nie lubi, kiedy się kręcę u Hakona. „I tak nie zrobisz z niego radiotelegrafisty” - powtarza nieraz. A mnie się to bardzo podoba.

- Tym lepiej. Przypomnij mi, jak tylko wrócimy do naszej stacji, żebym pogadał z waszym Starym o tobie. Warto się Morse'a nauczyć, zawsze warto. Nie wiadomo nigdy, kiedy i gdzie może się przydać.







22. ALARMUJ WSZYSTKIE STACJE NAZIEMNE!



- Ty mu głowę Morse'm zawracasz, a mnie od godziny kiszki marsza grają - dobiegł zza ścianki pełen pretensji piskliwy głos. - Może by tak, moi drodzy, pomyśleć wreszcie o czymś poważniejszym, na przykład o obiadku, co? Najwyższa pora.

- Do twojej wiadomości, Tumbo, jeśli ktoś u nas mówi o jedzeniu, to z pewnością nasz kochany mechanik - roześmiał się Adamsen, ubawiony zdumioną miną chłopca. - Je za dwu, a chudy jak szczapa. Nie wiadomo, gdzie się to wszystko podziewa - dorzucił kpiąco.

- Co tam za dwu, za trzech bym zjadł. I dziś mogę cię wyręczyć. Czy oddajesz mi także deser?

Tumbo przyglądał się ciekawie drobnemu, ruchliwemu mężczyźnie, który ani myślał przejmować się uwagami radiooperatora.

- Arvid, do usług, najprzystojniejszy mechanik na całej Antarktydzie - przedstawił się mężczyzna, skłaniając głęboko głowę przed Tumbą. Jego błyszczące, ciemne oczy ani przez chwilę nie patrzyły w jeden punkt, a ręka raz po raz skubała nerwowo czarny, krótko przy-strzyżony wąsik.

- Wczoraj wydawało mi się, że jesteś czarniejszy. Ale teraz widzę, że z powodzeniem mógłbym ci robić konkurencję kolorem skóry. Dziwisz się pewnie, skąd jesteśmy tacy opale-ni? Słońce nie żartuje na tym kontynencie, praży i pali, jedno od góry, drugie od dołu, to odbite od lodu. Nie wiadomo, które mocniej. No, do roboty, chłopcze, pokaż nam, co umiesz. Dla mnie, nie zapomnij, podwójną porcję. Nie każ tylko długo czekać. Mój żołądek tego nie może znieść od czasu ostatniej głodówki. Myślałem, że nie wrócę o własnych siłach. Tydzień prawie nic poza pemikanem nie mieliśmy w gębie podczas wyprawy na saniach dorzucił w odpowiedzi na niedowierzające spojrzenie wielkich czarnych oczu.

Tumbo sam już nie wiedział, co tu jest żartem, a co prawdą. „Skąd ja im wezmę obiad?” - pomyślał przerażony na dobre.

- Nie bój się, nie trzeba niczego przyrządzać, obiad jest gotów - pomógł mu Adamsen. - Podaj tylko na stół, a pilotom zanieś w tackach.

Oszołomiony wrażeniami chłopak nie zauważył, że tuż obok lodówki stoi spora szafka, przypominająca trochę wyglądem kasę pancerną z kabiny Starego na „Icebiörnie”. Adamsen otworzył ją jednym ruchem ręki. Z otwartych drzwiczek buchnęła gorąca fala smakowitych zapachów. Na podgrzewanych elektrycznością półkach stały rzędem głębokie, metalowe tacki, podzielone przegródkami. W jednych dymiły przysmażone kartofelki i zielony groszek, w innych jakieś kulki w sosie, a w największych duże porcje pieczonego mięsa.

Tumbo mimo woli przełknął ślinę. Dopiero teraz poczuł, że i on był bardzo głodny.

- Czekaj, nie wyciągaj, wpierw podaj zupę! - usłyszał piskliwy głos, kiedy sięgał po pierwszą z brzegu tackę. - A w ogóle, cóż to za steward bez białego fartucha? Pokaż, czego cię na „Icebiörnie” uczyli. Tylko się pospiesz. Zupa dziś jak domowa, pyszności!

Uchylając pokrywy wysokiego rondla Arvid cmoknął z zachwytu. Przepasany ręczni-kiem zamiast fartucha, z przerzuconą przez ramię białą serwetką Tumbo uwijał się, roznosząc tacki. Zapomniał, że jest w powietrzu, uważając pilnie, co komu podać i stawiając przed wesołym mechanikiem drugą porcję, nim ten skończył pierwszą.

Jedzenie było obfite, smaczne, ale nie tak smaczne jak na „Icebiörnie”. Zmiatając z tale-rza wszystko, Tumbo cieszył się, że powie o tym Cyklopowi. Któż nie lubi, jak go pochwalić.

- No, a co z deserem?

Tumbo rozejrzał się niepewnie po wyczekujących twarzach. W szafce było jeszcze kilka takich samych porcji, jakie już podał. Czyżby chcieli z niego zakpić? Z kłopotu wybawił go znów radiooficer, spojrzeniem wskazując lodówkę. Chłopcu zalśniły oczy. Osiem porcji lodów z kremem i mrożoną kawą w wielkich termosach znalazło się w mig na tackach. Tego nie było nawet na „Icebiörnie”. Ale Tumbo już dawno przestał się dziwić. Wszystko, co go otaczało, było takie cudowne, takie niezwykłe. Zebrał naczynia, rozglądając się, gdzie by je tu zmyć.

- Co się kręcisz, zostaw, zmyje się po powrocie - usłyszał senny głos Arvida. - Zdrze-mnij się lepiej. Nic teraz nie będzie ciekawego. Po dobrym obiedzie grunt chwilkę odpocząć.

- Jak kto może - westchnął Adamsen wstając od stolika.

Chłopiec obejrzał się po obecnych. Inni byli widać tego samego zdania, co mechanik. Hilmar oparł głowę na rękach i drzemał, Roald ssał fajkę zapatrzony w jeden punkt. Równo-mierny szum silników usypiał. Ciepło było, wygodnie.

Za oknem ciągnęła się wciąż biel. Martwa, jednostajna, miejscami tylko połyskiwała jasnym turkusem lodowców, to znów ciemnym granatem głębokich szczelin. Cień maszyny, jedyny ciemny punkt, sunął wiernie po lśniącej w słońcu powierzchni. Arvid przeciągnął się, ziewnął potężnie i wstając szepnął do wyciągniętego w fotelu Tumby:

- Utnę sobie drzemkę, tam w ogonie na śpiworach. Jakbym za głośno chrapał, daj mi kuksańca w bok. A jeśli Lars zawoła, obudzisz mnie, dobrze? Tylko sam nie zaśnij.

- Ależ skąd! Ja nigdy jeszcze w dzień nie zmrużyłem oka - odpowiedział z godnością Tumbo.

Utkwił wzrok w Hilmarze, który ocknął się i znów coś zaczął majstrować przy swoich aparatach fotograficznych. Sam nie umiałby nawet powiedzieć, kiedy zmorzył go sen. Prze-budzony gwałtownym szarpnięciem maszyny z przerażeniem spojrzał na wskazówki zegara. Czy możliwe, żeby spał jak zabity całe dwie godziny? Zły na siebie wszedł do radiokabiny, wciąż jeszcze nie mogąc pojąć, jak się to stało, ale tym razem Adamsen nie zwrócił na niego uwagi. Z marsem na czole raz po raz przyciskał słuchawki do uszu, poprawiał się na krześle, to pochylał nisko nad stołem, to znów potrząsał głową, jakby komuś zaprzeczał. Tumbo przy-mrużył oczy. Z kabiny pilotów biła jasność. Dziwna, niesamowita. Raziła do bólu wzrok, oślepiała, jakby naraz promienie słońca zaczęły odbijać się w tysiącach, w dziesiątkach tysię-cy rozmigotanych lusterek. Ciemna, wyraźna jeszcze niedawno linia łańcuchów górskich na horyzoncie zamgliła się, zmętniała, jakby ją wchłonęła biel.

- Roald! - w głosie pierwszego pilota Tumbo wyczuł napięcie. Ton był ostry, rozkazują-cy.

- Słucham.

- Czy masz dokładny kurs?

- Pół godziny temu określiłem nasze położenie według słońca.

- Pół godziny to trzysta kilometrów. Spójrz na kompas.

Tumbo bezwiednie przeniósł wzrok na przyrząd. Strzałka tańczyła szerokimi ruchami, wychylając się to w lewo, to w prawo.

- Burza magnetyczna. Żyrokompas też nawala w tych szerokościach - mówiąc to Lars poprawił na szyi laryngophon, dotknął przycisku i jakby w powietrze rzucił krótko: - Adam-sen!

W słuchawkach wmontowanych w oparcie siedzenia rozległ się cichy trzask, a po chwili wyraźny głos radiooficera:

- Słucham.

- Nawiąż natychmiast łączność z „Norge”. Podaj, że wpadliśmy w białą ciemność. Niech goniometrem wyznaczą nasz kurs.

- Już przekazuję, ale...

- Żadnego „ale”. Nie zwlekaj - krzyknął Lars tonem nie dopuszczającym sprzeciwu.

Tumbo nie śmiał ruszyć się z miejsca. Niewiele rozumiał z rzucanych spokojnym, równym głosem rozkazów, ale wyczuwał, że coś niedobrego wisi w powietrzu. Nie spuszczał oczu z pleców Larsa, nie słuchając nawet, co pilot mówi.

- Arvid! - usłyszał znów głos pierwszego pilota.

W paru susach Tumbo znalazł się w ogonie maszyny. Spod stosu śpiworów i tobołów dochodziło równomierne pochrapywanie. Szarpnął z całych sił mechanika za ramię. Ten od razu skoczył na równe nogi.

- Leif, zmiana kursu. Z trzystu siedemdziesięciu przejdź na... - pierwszy pilot zawahał się przez moment, głęboka zmarszczka przecięła mu czoło - ...na dziewięćdziesiąt. Bierz śre-dnie tego zwariowanego wychylenia kompasu. Polecimy wzdłuż łańcucha górskiego. Może uda się nam wyrwać z tej przeklętej zupy.

- Czy urządzenia przeciwoblodzeniowe w porządku? Arvid, słyszysz? Sprawdź natych-miast. Mogą być w każdej chwili potrzebne. Podaj mi stan paliwa. Natychmiast.

- Bardzo silne zakłócenia. Z trudem uzyskałem połączenie z ,,Norge”. Prawie nic chyba nie zrozumieli z mojej depeszy - odezwał się w słuchawkach zmieniony, pełen niepokoju głos Adamsena.

- Przejdź na inną częstotliwość. Próbuj za wszelką cenę, musisz nawiązać z nimi łącz-ność.

Tumbo przycisnął się do radiokabiny. Serce waliło mu coraz mocniej, wydawało się, że lada moment wyskoczy. Dygotał cały, drżał z napięcia, sam nie wiedział czemu. Przecież nic się właściwie nie działo. Za oknami kłębiła się wciąż nieprzenikniona, oślepiająca biel. Nie odrywał teraz oczu od pochylonej nad aparatem głowy radiooficera. Adamsen bez przerwy przechodził z nadawania na odbiór, z odbioru na nadawanie. Rysy twarzy stężały mu dziwnie. Parę razy oczy jego prześliznęły się po sylwetce znieruchomiałego chłopca. Patrzyły nie widząc. Spojrzał wreszcie przytomniej, jakby go dopiero teraz zauważył.

- Chodź, może ty coś wyłowisz z tego piekielnego błota - rzucił.

Tumbo przywarł do słuchawek, wstrzymał oddech, wytężył uwagę. Coś syczało w nich, gwizdało, jakby łoskot burzy tą drogą przedostawał się do zacisznej kabiny. Ręka podoficera powoli, cierpliwie przesuwała gałki odbiornika.

- Nadaj CQ. Alarmuj wszystkie stacje naziemne. Nie ma co dłużej czekać. Żądaj, żeby nas wszyscy gonimetrowali. Przecież, do diabła, ta biała ciemność nie obejmuje chyba całego kontynentu - po raz pierwszy z głosu Larsa przebijał źle maskowany niepokój.

Silniki ryczały pełną mocą. Ledwie słychać było głos Arvida, który meldował, że paliwa wystarczy jeszcze przynajmniej na sześć godzin lotu. Na podłużnej, kościstej twarzy pierwszego pilota Tumbo z ulgą dostrzegł coś jakby odprężenie.

- Z takim zapasem możemy przelecieć w poprzek całego lądu. Miałeś rację! - rzucił do Leifa siląc się na żartobliwy ton, ale okrągła, rumiana twarz wciąż pełna była napięcia.

W chwilę później zadźwięczał w kabinie ostry, zmieniony głos Larsa:

- Adamsen, nadałeś CQ? Występuje oblodzenie. Podaj, że wciąż lecimy niepewnym kursem dziewięćdziesiąt. Powtórz kilka razy!

Biel za oknami jaśniała coraz bardziej jaskrawym, natarczywym światłem. Oślepiająca jak gigantyczny reflektor, kłuła wciąż oczy milionami słońc. Przez kadłub przebiegło drżenie, ścianki zadźwięczały raptownie, jakby je ktoś obrzucił gradem kamieni.

- Opadamy. Zniżyliśmy się znów o dwieście metrów. Lecimy na dwa i pół tysiąca - usłyszał Tumbo matowy głos Leifa.

- Te przeklęte góry są już chyba za nami. Żeby jeszcze chociaż z pół godziny utrzymać tę wysokość. Daj maksymalną moc silników. Nie czas oszczędzać paliwa - rozkazał Lars.

- Przejaśnienie z lewej - wrzasnął naraz Roald.

W mlecznej poświacie coś się zaczerniło. Lars położył dłoń na sterze. Maszyna ciężko przechyliła się na lewe skrzydło. Silniki zagrały czystszym tonem.

- No i co, po strachu? - Arvidowi oczy rozbłysły, grzmotnął Tumbę po plecach, aż chłopak przysiadł.

- Miałeś pietra, przyznaj się. Ja też. Było czego!

Tumbo przeciągnął językiem po suchych wargach. Znał dobrze to uczucie wyschnięcia w gardle i ssania w żołądku. Poprzedzało zawsze jakieś ciężkie chwile. Za nic w świecie nie przyznałby się nikomu, że lęk nie opuścił go ani na moment. „Takiej wspaniałej maszynie jak nasz „Kosmos II” nic się złego nie może przydarzyć” - machinalnie powtórzył w duchu słowa Hilmara, ale serce biło wciąż przyśpieszonym rytmem. Spróbował wargi przymusić do uśmie-chu, wzrokiem poszukał mechanika.

Z ust Larsa wyrwało się naraz przekleństwo. Coś jeszcze krzyknął, ale jego słowa stłumił ryk silników, zagrały innym tonem. Dłonie obu pilotów wparły się całą siłą w stery. Zielonkawa biel zajaśniała nagle przed dziobem. Maszyną targnął potężny wstrząs. Oderwane skrzydło samolotu frunęło jak kartka papieru. Boczna ściana kadłuba rozeszła się niby rozcię-ta olbrzymim nożem, tuż przed twarzą Tumby. Do kabiny wtargnął z rykiem lodowaty po-dmuch. W jednym mgnieniu oka wszystko zakołysało się, zawirowało. Przed oczyma chłopca w jakimś diabelskim wirze zatańczyły czerwone płaty. Rosły, olbrzymiały i naraz znikły, ustępując miejsca nieprzeniknionej czerni.







23. GUNNAR I JAKOB NIE TRACĄ NADZIEI



Mikkel zdusił na wpół wypalony papieros i niechętnie sięgnął po słuchawkę brzęczące-go od dłuższej chwili telefonu. „Nie dadzą człowiekowi chwili spokoju” - pomyślał, ziryto-wany tym, że już przynajmniej z piętnaście minut biedził się nad przypomnieniem nazwy zwierzęcia południowoamerykańskiego, składającej się z dziewięciu liter. Jak na złość, nic nie przychodziło mu do głowy. Jego krótkie „halo” nie brzmiało zachęcająco.

- Dobrze, dobrze, już idę! - mruknął wreszcie z irytacją. Naciągając anorak i długie za kolana futrzane buty, ciągle jeszcze myślą powracał do trudnej krzyżówki. Rozwiązał już całą z wyjątkiem tej jednej nazwy. Pierwsza litera „m”, ostatnia „d”. Co to może być? Nie chciało mu się wychodzić na dwór z ciepłego zacisznego pomieszczenia i epitety, jakimi w myśli obrzucał swego asystenta, który z byle powodu wszczynał alarm, nie były zbyt pochlebne. Ot choćby i teraz, jak na złość. „Natrę dobrze uszu temu smarkaczowi. Będzie na drugi raz wie-dział” - postanowił wreszcie. I to mu przyniosło ulgę.

- No, z czym tam sobie znów nie możesz dać rady, Marchewka? Za szybko ci Japoń-czyk nadaje, dziecino? Nie przejmuj się - zaczął gderliwie, wchodząc do dużej, zastawionej aparatami izby radiostacji. - Ja wiem, on wali jak karabin maszynowy, zaraz mu damy szkołę. Ty też się tak nauczysz, zakasujesz go wkrótce, a wtedy on się będzie martwił. - Mikkel strząsał powoli śnieg z kaptura, przetarł wierzchem dłoni białe od szronu brwi, raptem urwał na widok zmienionej twarzy swego asystenta.

- Co ci jest, Jon? Źle się czujesz?

- Nie, ja nie, ale coś nie w porządku chyba z „Kosmosem II”. Nie chciałem pana niepokoić. Miałem z nimi cały czas łączność. Ostatnią ze czterdzieści minut temu. Adamsen nadawał, ale ledwie zdołałem wyłowić parę sygnałów. Straszna kasza w eterze - jednym tchem wyrzucił z siebie młody człowiek, wczepiając palce w gęstwinę rudych włosów. - Boję się, żeby czegoś ważnego nie przeoczyć, szefie. Uszy puchną od trzasków. Przed chwilą znów złapałem Adamsena, jakieś urywki, nic już sam nie rozumiem.

- Pokaż, Marchewka, pokaż i nie przejmuj się - Mikkel pochylił się nad dziennikiem.

- ...bi ...a...c. m...c ...urs... 90.... bu... gnety... - odczytywał półgłosem - Prawdziwa krzyżówka, coś w sam raz dla mnie. I to wszystko? Było się czym wystraszyć! - rzucił po chwili beztrosko. - Może po prostu Adamsen dał klucz temu małemu Murzynkowi, żeby się poćwiczył, chciał mu zrobić przyjemność, a ty sam sobie łamiesz tę swoją rudą strzechę i na dodatek mnie głowę zawracasz.

- Ależ to był na pewno Adamsen - oburzył się Jon. - Poznam jego rękę zawsze i wszę-dzie. Nikt tak nie nadaje jak on. Przed chwilą, o dziewiątej czterdzieści jeden, znów go sły-szałem, ale bardzo niewyraźnie. Tym razem przysiągłbym, że to był sygnał CQ.

- Co mówisz, CQ? Dlaczegoś od razu nie powiedział? - Twarz Mikkela spoważniała, czoło pokryła sieć drobnych zmarszczek. - Włącz! - rzucił pośpiesznie.

W głośniku zagotowało się naraz od nieustających trzasków i gwizdów. Niecierpliwym ruchem zrzuciwszy czapkę, radiotelegrafista zamienił się cały w słuch. Ciemne łuki brwi zbiegły się w jedną linię, to wzmacniał, to znów ściszał, ale przesuwanie gałki kondensatora nie na wiele się przydało. Nic nie można było wyłowić, żadnego sygnału ze skwierczącej zasłony zgrzytów i szumów.

- Coś słyszał jeszcze poza CQ? - rzucił z niepokojem, zatapiając palce w gęstą, ciemną czuprynę.

- Nic więcej! - Jon bezradnie rozłożył ręce. - Dlatego właśnie prosiłem pana, żeby...

- Zawiadom profesora. Poproś, żeby natychmiast do nas przyszedł.

- Ech, Mrówkojad nic nie będzie wiedział - mruknął niechętnie Jon, sięgając po słucha-wkę.

Ciężka ręka opadła na jego ramię.

- Coś powiedział, jak? Mrówkojad? Pierwsza litera „m”, ostatnia „d”. Zgadza się. Tego mi właśnie brakowało - wrzasnął Mikkel. - Nie zwracaj na mnie uwagi, to nieważne - rzucił, widząc zdumienie swego asystenta.

Energicznie pchnięte drzwi otworzyły się z trzaskiem. Na progu stanęli dwaj wysocy mężczyźni, podobni do siebie jak bliźniacy. Takie same śmiałe spojrzenia jasnych oczu, takie same płowe, krótko przystrzyżone czupryny, sterczące jak szczotka, podobnie zamaszyste ruchy.

- Meldują się Gunnar i Jakob. No, cóż to, chłopaki, miny jak na pogrzebie, nie jesteście radzi zobaczyć waszych kochanych pilotów? - zażartował jeden z nich. Mówił szybko, poły-kając wyrazy.

- Uwaga, Jakob, mów wolniej, widzisz, że są najwyraźniej w kiepskim humorze, jeszcze oberwiesz - szturchnął go w ramię drugi. Ale widząc, że żarty ich padają w próżnię, obaj natychmiast spoważnieli. W milczeniu, uważnie wysłuchali radiotelegrafistów.

- Tak, to niedobra sprawa... Biała ciemność... Kurs dziewięćdziesiąt... burza magnety-czna... jasne, ale co więcej? - odczytywał po raz dziesiąty depeszę Gunnar, pochylony nad książką radiostacji. - Biedny Lars, tego mu nie zazdroszczę. Pamiętam jak dziś, podczas takiej białej ciemności wziąłem kurs na północ, zamiast na południe, mało się nie kropnąłem. Jakob miał jeszcze gorzej.

- Zimno mi się robi na samo wspomnienie. Wszystko mi się w głowie pomieszało, przyrządy też powariowały, zgubiłem się ze wszystkim, nie wiedziałem, gdzie góra, gdzie dół, przekręciłem maszynę, sam nie wiem kiedy, i tak leciałem płozami do góry, głową na dół. Cholerna jest ta biała ciemność, a kiedyś to...

- Czekaj, co to kogo obchodzi. Teraz tylko Lars jest ważny. Pomyślmy, czemu nadał CQ? I dlaczego teraz milczy? - przerwał mu Gunnar. - Szefie! - zwrócił się do Mikkela, nie ukrywając zniecierpliwienia. - Słyszysz coś?

- Słychać już dość dużo stacji, nawet jakieś odległe.

- A „Kosmos II”?

Przeczący znak głową był jedyną odpowiedzią.

- Ostatni sygnał nadali o dziewiątej czterdzieści jeden. Sygnał CQ... - wyjaśnił pospiesz-nie Jon.

- O której powinni byli być z powrotem? Jeżeli, oczywiście, od razu zawrócili.

Wypukłe, blade oczy profesora w twarzy wąskiej jak ryj mrówkojada patrzały uważnie, spojrzeniem krótkowidza, w twarze pilotów. Rozbierał się powoli, systematycznymi gestami. Nikt nie zauważył, kiedy wszedł do radiostacji.

Gunnar palcem poprowadził po kolumnie zapisów i półgłosem odczytał:

- Start: szósta dwadzieścia siedem, próba łączności: szósta dwadzieścia dziewięć, potem szósta pięćdziesiąt dziewięć, wysokość: dwa tysiące pięćset metrów, kurs: trzysta czterdzie-ści. A cóż to dalej za bzdury: „cudownie”, „ściskam”.

Policzki Jona zalał rumieniec.

- To nic, zanotowałem sobie ich łączność ze statkiem, na pokładzie samolotu jest ten Murzynek, kuchcik. Adamsen pozwolił mu widać...

Gunnar machnął niecierpliwie ręką.

- Dawaj lepiej mapę, wykreślimy zaraz, jakim lecą kursem. - Pochłonięty obliczeniami, nie zwracał nawet uwagi na profesora. - ...Kurs trzysta czterdzieści, liczmy w przybliżeniu, dwie godziny i dziesięć minut lotu, to jest tysiąc trzysta, tysiąc czterysta kilometrów. Phi - gwizdnął przez zęby. - To oni musieli nadlecieć nad to pasmo gór, uciekając przed białą ciemnością, i tu Lars zmienił widać kurs na dziewięćdziesiąt. To było jedyne wyjście. Panie profesorze, pan jeden widział te góry. W jakim kierunku się ciągną?

- No cóż, dostrzegłem je tylko na horyzoncie, ale wydaje mi się, że biegną ze wschodu na zachód.

- Świetnie - ucieszył się pilot - zawsze mówiłem, że z Larsa mądry chłop. Poszedł na wschód, wzdłuż łańcucha. - Podniósł w górę brwi, coś w myślach obliczając. - Panie profeso-rze, oni powinni tu być - rzucił okiem na wskazówki dużego ściennego zegara, połyskujące w świetle lampy metalem - za ...no najdalej za dziewięćdziesiąt minut.

Spokojny, stanowczy ton głosu pilota uspokoił wszystkich. Biła z niego pewność.







24. STRASZNE PRZEBUDZENIE



Jaskrawe światło natarczywie wdzierało się pod powieki. Tumbo leżał nieruchomo, rozkoszując się ciszą. Dawno tak dobrze nie spał. Posłanie było miękkie, wygodne, jeszcze chwilka drzemki, zanim Cyklop, jak co dzień, zastuka w ściankę schowka. Powoli uniósł rękę, żeby przetrzeć zaspane oczy. I dotknął raptem zimnej, szklistej skorupy. Szarpnął się ca-łym ciałem. Coś przygniatało mu nogi, przywalało strasznym ciężarem. Nie mógł się ruszyć, był uwięziony. Opadł bezwładnie na śnieg, stracił przytomność. Otworzył oczy, czując, że ktoś go uwalnia spod przygniatającego ciało ciężaru. Ktoś pochyla się nad nim. Twarz Roalda trudno było poznać, rozwarte szeroko oczy patrzyły błędnie, bez wyrazu, jakby oczy ślepca. Tumbo spojrzał wokół i już o nic nie pytał.

Na oślepiającej bieli, tuż przed nim, leżał olbrzymi pomarańczowy kadłub z rozprutym, wyszarpanym bokiem. Dalej, wbite pionowo w śnieg skrzydło z dwoma silnikami sterczało w górę, jakby wzywało pomocy. Gdziekolwiek spojrzeć, walały się jakieś poskręcane blachy, rozbite aparaty, pogruchotane skrzynie. Szeroka wstęga czarnym, tłustym śladem smaru zna-czyła drogę odrzuconych daleko w bok, pogruchotanych silników z drugiego skrzydła. Jakiś jęk wyrwał Tumbę z odrętwienia. Schwycił za ramię stojącego wciąż bez ruchu Roalda.

- Adamsen ma prawą rękę złamaną - głos nawigatora był zdławiony, jakby coś go ści-skało za gardło. - Spróbuj poruszyć nogami, możesz, dobrze, głowa też cała; masz szczęście. Nakryty byłeś płatem steru, ledwie cię odnalazłem. Nie, nie wszyscy wyszli cało. Leif i Hilmar nie żyją, zginęli na miejscu, nie cierpieli... Możesz wstać, to chodź - pociągnął Tumbę za sobą.

Szedł jak automat, chwilami wzruszał ramionami, jakby przecząc czemuś, co nie mie-ściło mu się w głowie. Tumbo wlókł się za nim ogłuszony, jak po ciosie maczugą. O parę kro-ków dalej pochyleni nad siedzącym na skrzyni radiotelegrafistą stali Lars i Arvid.

- Żyjesz, mały! - spróbował się uśmiechnąć do Tumby Adamsen, ale rysy jego wykrzy-wił grymas bólu.

Lars sprawnymi ruchami w milczeniu bandażował mu ramię ujęte, jak w szynę, w dwa kawałki metalowej blachy. W jego długiej twarzy nie było kropli krwi.

- Wyciągnijcie śpiwory, przygotujcie dla niego miejsce w maszynie - rzucił krótko.

Tumbo bezwiednie skierował się w stronę dwu postaci leżących nieruchomo na śniegu. Pierwszy pilot zatrzymał go ruchem ręki.

- Im już nic nie pomożesz. Zrób, co powiedziałem.

Trudno było pojąć, że ten straszliwy chaos, pogruchotane silniki, wyrwane z tablic, poprzewracane w nieładzie aparaty, tak niedawno jeszcze były wspaniałym, nowoczesnym turboodrzutowcem, który po kilku godzinach lotu wywiadowczego miał powrócić do stacji. Potrzaskana podłoga, skręcone kawałki blachy, strzępy materiału, zwisające żałośnie z odrzu-conych daleko foteli, nic nie zostało na swym dawnym miejscu. Otwarta lodówka zwisała nad wyrwą w kadłubie, lśniące metalem i szkłem wspaniałe kamery fotograficzne i filmowe wala-ły się rozbite.

Tumbo wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć, że to wszystko jest prawdą. Wbijał paznokcie w dłonie do bólu. „Czy ten koszmarny sen nigdy się nie skończy?” - kołatała mu w pustej głowie rozpaczliwa myśl. Ale to nie był sen.

- Tumbo, spróbuj przedostać się do ogona maszyny. Tam powinny być śpiwory, wyciągnij je - usłyszał.

Blacha podłogi w miejscu, gdzie dawniej były drzwiczki oddzielające tył maszyny, była tak podgięta do góry, że z trudem przecisnął się do środka. W przejściu zawadził o aparat fotograficzny Hilmara. Hilmar... nigdy już nie zobaczy jego pogodnej twarzy, nie obejrzy jego zdjęć, nie posłyszy głosu. „Takiej wspaniałej maszynie jak nasz „Kosmos II” nic się nie może przydarzyć” - zadźwięczały mu w uszach jego słowa. To było tak niedawno... Tumbo przypadł do pierwszego z brzegu śpiwora i wtulił twarz w szorstki brezent. Jego ciałem wstrząsnął szloch. To, co przeżył, nie mieściło się w wyobraźni, przekraczało siły.

- Znalazłeś? Dawaj! Prowadzę Adamsena - krzyczał Roald, a głos jego dźwięczał dzi-wnie w zmasakrowanym wnętrzu.

Chłopiec zerwał się, wytaszczył śpiwór - jeden, drugi, wydobył spod aparatów poduszki z foteli pilotów, dwoił się i troił, jakby chcąc wynagrodzić chwilę słabości. Kiedy, odwrócił się do Adamsena, na czarnych policzkach nie było już śladów łez. Radiotelegrafista z trudem wsunął się do śpiwora i bez sprzeciwów dał się w nim ułożyć.

- Nie waż się ruszać, musisz wypocząć. Teraz zajmiemy się tamtymi - Lars głową wska-zał dwa ciała leżące obok siebie na śniegu. Po twarzy jego przebiegł skurcz. - Nie, ty zostań z Adamsenem, sami damy sobie radę - dorzucił widząc, że Tumbo szykuje się do wyjścia.

Przechodząc obok chłopca pogładził bez słowa kędzierzawe włosy. Radiotelegrafista chwilę jeszcze leżał spokojnie czekając, aż Lars się oddali.

- Pomóż mi wyjść z worka, Tumbo, sam nie dam rady. Nie, nic mi nie będzie. Muszę zobaczyć natychmiast, co jest z aparaturą, nie wiem nawet, czy ocalała. Sam chyba rozu-miesz?

- Lars nie pozwolił - sprzeciwił się Tumbo i zamilkł, nie spuszczając oczu z czupryny Adamsena. Była biała jak śnieg.

- Lars pierwszy będzie mi dziękować, jeśli potrafię szybko nawiązać łączność, pomóż - żachnął się radiotelegrafista. - Co mi się tak przyglądasz?

- Ja nie, gdzież tam. Mogę ci pomóc, Adamsen, ale i tak nie przejdziesz z twoją ręką, tam się ledwie można przecisnąć. Co to było, powiedz?

- Biała ciemność. Dla pilota to klęska. Szczęście, że przy sterze był Lars, poderwał maszynę do góry w ostatniej chwili. Szorowaliśmy brzuchem po płaskim zboczu górskim chyba ze dwa kilometry. I tak dziwne, że żyjemy.

- A co teraz będzie?

- Poczekamy, póki nie zabierze nas samolot ratunkowy. Muszę tylko podać nasze poło-żenie. Im prędzej w „Norge” dowiedzą się o katastrofie, tym szybciej przyślą nam pomoc. No, dajesz mi rękę czy nie dajesz? O, tak! - próbował sam wygrzebać się ze śpiwora i syknął z bólu.

Tumbo miał rację, przejście nie było łatwe. Unieruchomione na zaimprowizowanej szynie ramię radiotelegrafisty zawadzało co chwila, ale dopiero na widok aparatury jęknął. Wystarczyło jedno spojrzenie, żeby zrozumieć, że nie nadawała się do niczego. Jedna z prze-twornic wyrwana z podstawy wbiła się klinem między lampy nadajnika. Z pobladłej twarzy spojrzały na Tumbę błędne oczy. Adamsen zdrową ręką otarł zroszone potem czoło.

- Nie zawiadomię „Norge”, nie zawiadomię nikogo - stęknął, nachylił się nad odbiorni-kiem i krzyknął z radości. - No, ten chyba cały. Odkręć te dwie nakrętki, muszę zajrzeć do środka, prędzej.

Tumbo schwycił śrubę i z wrzaskiem bólu wypuścił z ręki.

- Bierz przez szmatę, nie wiesz jeszcze, że na mrozie metal parzy? Dwie lampy w proszku, ale jestem pewien, że mam zapasowe. Zajrzyj no do tej sztuki w kącie, szybciej, nim Lars wróci - gorączkował się Adamsen widząc, jak chłopak z trudem odsuwa jakiś ciężki aparat, który przywalił skrzynkę.

- Nie, nie tak! - radiotelegrafista, zapominając o temblaku, chciał wyciągnąć ramię. I znów nie mógł powstrzymać jęku.

Po chwili zagryzając z bólu wargi komenderował:

- Otwieraj, wyrzuć potłuczone lampy, podaj mi tamto opakowanie, pospiesz się, nim kto nadejdzie.

Są! - krzyknął z triumfem, palcami zdrowej ręki rozdzierając papier. I w jednej chwili obaj zapomnieli, jeden o bólu, drugi o mrozie, który zaczynał panoszyć się w kabinie roztrza-skanej maszyny.

Radość była przedwczesna.

- Napięcia nie ma! - w głosie Adamsena brzmiało zniechęcenie. - Musimy zaczekać, póki Arvid nie sprawdzi baterii akumulatorów. Może któraś przypadkiem ocalała, jeżeli to tylko pozrywane przewody?...

- Sprawdzić?

- Sam nie dasz rady, na tym się trzeba znać. Okryj mnie czymś, mam dreszcze, wracam do śpiwora. Lars i tak będzie krzyczał, biedny Lars. To ciężki cios dla niego, kochał Leifa jak brata, nigdy się nie rozstawali. Miał być jego drużbą na ślubie, teraz, po tym zimowaniu. Cholerne życie - wzdrygnął się mimo woli.

- Zajrzyj no do worów awaryjnych, wiesz, tych, co leżą w ogonie maszyny. Tam mamy zapas żywności na dwa tygodnie. Będą głodni, jak wrócą.

- Do worów? - powtórzył bezwiednie Tumbo. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że ich chyba nie widział wyciągając posłania.

Adamsen spojrzał na niego ze źle ukrywaną niecierpliwością.

- Co tak wydziwiasz, za ciężkie? No to zbierz przynajmniej wszystko, co się wysypało z lodówki. Niedużo tam tego, co prawda, ale zawsze się przyda. Nadejdą inni, to wyciągną wory później. Sam rzeczywiście nie dasz rady.

Nie zwracając uwagi na drętwiejące z zimna palce, Tumbo rzucił się do odgrzebywania głęboko wbitych w śnieg puszek. Ocalało nawet pudełko z jajkami, które, nie wiadomo jakim cudem, uszło cało, nie stłukły się także trzy termosy z kawą. Nalał kubek, podał radiotelegra-fiście.

- Napij się i ty, Tumbo, gorąca, musiałeś porządnie zmarznąć, więcej niż my.

Wyciągnięte w stronę zakrętki czarne palce opadły.

- Niech lepiej zostanie dla nich.

Adamsen spojrzał spod oka na skurczoną zimnem twarz.

- Pociągnij chociaż jeden łyk - rzucił rozkazującym tonem, zakrywając się szczelnie płótnem śpiwora. - Idź poszukać rękawic i szali, nim zamarzniemy tu wszyscy na kość.

Trudno było coś odnaleźć w ciemnym wnętrzu, ale chłopak wyciągnął z triumfem jeszcze trzy futrzane, dwuosobowe śpiwory lotnicze, parę zapasowych wełnianych szali, roz-grzał się przy tym znakomicie. Rękawice znalazł tylko wełniane, takie, jakie się kładzie pod spód.

- Oddaliśmy ostatnią usługę naszym przyjaciołom, nic więcej dla nich nie możemy już zrobić - Lars drgnął na widok zbielałych włosów radiotelegrafisty, ale się zaraz opanował - musimy teraz wspólnie pomyśleć o żywych. Adamsen, jak tylko trochę przyjdziesz do siebie, musisz przekazać wiadomość do „Norge”.

- Nic z tego. Nadajnik w proszku - brzmiała krótka odpowiedź.

- Jak to? Skąd wiesz?

- Nieważne - radiooficer machnął desperacko zdrową ręką. - Odbiornik będzie działać, Arvid musi tylko znaleźć baterie akumulatorów. Na szczęście mamy jeszcze nadajnik awaryj-ny. Ale to już straszna ostateczność. Mam nadzieję, że nie zdążymy go uruchomić.

- Oczywiście. Nim sięgniemy po tę diabelską sztuczkę, przyleci pomoc - Arvid mówił z niezachwianą pewnością. - Zaraz idę przygotować pistolety i bomby dymne, tego nam na szczęście nie brak. Lada chwila mogą się tu zjawić. Ale ja przedtem muszę coś przegryźć, głodny jestem jak wilk.

- To nie takie proste, jak ci się wydaje - rzucił z troską Lars. - W każdym razie jeszcze nie dziś - poprawił się. - Nie zdążyliby po prostu. Za cztery godziny na wybrzeżu zapadnie zmrok. Tu, w głębi lądu, nawet szybciej. Mogą przylecieć najwcześniej jutro rano, nic na to nie poradzę - pilot rozłożył bezradnie ręce.

- Tumbo nie może dać sobie rady z worami awaryjnymi - przypomniał Adamsen - może ty, Arvid, się tym zajmiesz.

Mechanikowi nie trzeba było dwa razy tego powtarzać. Schwycił latarkę i znikł w głębi maszyny.

- A to skąd? - zdumiał się Lars na widok kubka gorącej kawy, którą podał mu Tumbo. - Gdzież ty chowasz te termosy, czemu do śpiwora?

- Żeby dłużej były ciepłe. Moja siostra zawsze garnek z jedzeniem chowała pod maty.

Nim Lars odwrócił się plecami do towarzyszy, Tumbo kątem oka dostrzegł zmianę, jaka zaszła raptownie w jego rysach. Sądząc, że go nikt nie widzi, dowódca nie silił się na uśmiech. Kąty ust mu opadły, czoło przecięła głęboka zmarszczka. Nie powiedział załodze wszystkiego, bo i po co ludzi straszyć? Jeżeli ostatnie sygnały „Kosmosa II” nie przebiły się do stacji przez te diabelskie szumy i trzaski, jeżeli nie przychwycono radiodepeszy o zmianie kursu, lotnicy będą ich szukać na południowym zachodzie, daleko, o przeszło tysiąc kilome-trów od miejsca katastrofy. A jeżeli nawet w „Norge” wiedzą o zmianie kursu, to i tak wypa-trzenie rozbitej maszyny w nieznanym, nie naniesionym na mapę łańcuchu górskim na tej przeklętej, wysokiej przełęczy musi zabrać wiele, bardzo wiele czasu. Więcej, niż się ktokol-wiek może spodziewać. Szczęście, że worki awaryjne zawierają dwutygodniowy zapas ży-wności. Do tego czasu musi nadejść jakaś pomoc. Lars odetchnął z ulgą.

- Co tam? - spytał z roztargnieniem, nie dostrzegając w mroku przerażonej twarzy mechanika.

- Nie ma! - krzyczał Arvid.

- Czego nie ma?

- Nie ma, nie ma! - powtarzał nieprzytomnie. - Przewróciłem wszystko do góry nogami!

- Czego nie ma, u diaska!

- Wyleciały! Pewnie przez wyrwę w podłodze!

- No to nie zginęły! - Lars rzucił się naprzód.

W ślad za nim pobiegli inni. Brnęli w śniegu, potykali się, wpadali w zaspy i znów wstawali. Arvid wyprzedzał wszystkich. Coraz schylał się, podnosił coś i ze wściekłością na bok odrzucał. Nie nadążając za nimi Tumbo zamykał pochód, kuląc się z zimna, zasłaniając przed wiatrem, który siekł mu twarz podrywanym z ziemi śniegiem.

Rów, wyorany pędzącym jak rakieta kadłubem „Kosmosa II”, kończył się przepaścią, lodowym wodospadem. Tu nastąpiło zderzenie samolotu ze zboczem, tutaj przez rozprutą podłogę musiały wypaść wory z żywnością, wypadły i stoczyły się po prostopadłej lodowej ścianie. W gęstniejącym mroku, poprzez mieciony wiatrem biały tuman nie sposób było doj-rzeć, jak głęboko sięga przepaść, czy coś leży na jej dnie. Zdyszani ludzie stanęli bez słowa. Lars odrzucił podbity kaptur, który mu opadł na czoło, i usunął futrzaną czapę. Wszyscy czekali, co powie.

- Jutro postaramy się zejść do podnóża tego lodowca. Worki musiały tam zaryć się w śnieg. - W głosie pilota brzmiała niezachwiana pewność, nie dopuszczała do zwątpienia. - Trzeba by teraz pomyśleć o noclegu. Tumbo, znajdziesz tam może jeszcze jakąś kawę w termosie? Arvid, zmajstrujesz nam jutro kuchenkę. Na szczęście benzyny ani oleju silnikowe-go nie brak. ,,Paliwa nigdy nie jest za dużo. Wspomnisz moje słowa” - zabrzmiał mu w uszach basowy głos.

- To zasługa Leifa - mówił z takim spokojem, jakby znalezienie się tu, w nieznanym paśmie górskim, w rozprutym kadłubie samolotu, bez żywności i bez łączności ze światem było zwykłą, codzienną sprawą.

Pomagając lotnikom założyć z powrotem wyrwane drzwi i zawiesić je kocami, Tumbo poweselał. Może to wszystko rzeczywiście nie było takie straszne, jak mu się wydawało? Zebrał walające się po kątach filiżanki i tacki, uderzył kolanem o metalową klamkę, krzyknął z bólu i nagle zrozumiał. Przecież to elektrycznie podgrzewana szafka. Przekręcił rączkę, z otwartych drzwiczek buchnął gorący powiew, grube ścianki utrzymały wewnątrz ciepło jak w najlepszym termosie. Na pochylonych w bok półkach stały jeszcze trzy pełne tacki. Arvid już sięgał łapczywie poprzez ramię chłopca po pierwszą z brzegu, ale powstrzymał go głos Adamsena:

- Tumbo podzieli między wszystkich.

- To moja porcja zapasowa. Kucharz przygotował mi specjalnie, bo wie, że zjadam zawsze więcej - usiłował protestować mechanik.

- Podziel! - powtórzył Lars.

- Co za wspaniały dar losu - mówił Roald mlaskając głośno językiem i wolno przeżuwa-jąc każdy kęs. - Miejmy nadzieję, że następne gorące mięso przywiozą nam nasi piloci na jutro rano.

Raptowny podmuch wiatru szarpnął kadłubem maszyny. Lars z Adamsenem wymienili krótkie, porozumiewawcze spojrzenie.

- To nic, to tylko przy ziemi - mruknął radiotelegrafista.

- Dałby Bóg! - westchnął pierwszy pilot.

Na pociemniałym błękicie nieba słabym blaskiem migotały już pierwsze gwiazdy, kiedy przemarznięty Arvid przyniósł radosną wiadomość - jeden akumulator ocalał.

- Zrobiłem już prowizoryczne podłączenie. Możesz uruchomić odbiornik.

Adamsem tylko na to czekał. Pod jego kierunkiem Tumbo odcinał jakieś przewody, rozrywał połączenia. Gdy Adamsen miał już włączyć odbiornik, cała załoga z Larsem na czele stłoczyła się w wąskim przejściu. Słabym światełkiem rozbłysła skala, wszyscy wstrzy-mali oddech. Radiotelegrafista lewą ręką z trudem obracał gałkę kondensatora. Raz i drugi poprawił nauszniki. I znów coś przekręcił. Wzruszył wreszcie ramionami.

- Tumbo, spróbuj dostać się na kabinę, zobacz, co się dzieje z anteną, pewnie poplątana, nic nie słyszę. Rozwieś ją i zamocuj, gdzie się da. Odbiornik w porządku, ale nic nie słyszę - powtórzył zwracając się do pilota.

- A może to wina zorzy? - nieśmiało wtrącił Tumbo, przypominając sobie słowa Hakona.

Lars spojrzał na niego ze zdziwieniem.

- A ty skąd wiesz? Może to racja, ale antenę i tak trzeba sprawdzić. Ubierz się cieplej! - rzucił jeszcze za chłopcem, ale Tumbo był już na zewnątrz, zawiązał nauszniki czapki, mocniej nasadził na głowę kapiszon, poprawił wełniany szal. W biegu wełniane rękawice omotał jeszcze jakimiś szmatami. Czuł jeszcze na palcach ślady oparzenia po dotknięciu stalowych śrub.

Spojrzał w górę, gwiazdy znikły bez śladu. Zawleczone od krańca do krańca niskimi nawisami chmur niebo nie wróżyło nic dobrego.







25. ŻYWA ANTENA



Mroźny wicher, który nawet w kabinie dawał się we znaki, tu na dworze dął bezlito-snymi, niespokojnymi porywami. Wejście w ciemności na kadłub nawet dla Tumby nie było łatwe. Metalowa powierzchnia, pokryta cieniutką warstewką lodu, gładka była jak szkło, ze-ślizgiwały się po niej palce, nie znajdowały oparcia buty, uchwytu ręce. W miejscu wyrwane-go skrzydła poszarpana blacha przecięła mu boleśnie dłoń. Gdy wdrapał się wreszcie na wierzch, silniejszy podmuch o mało nie zepchnął go w dół, w ostatniej chwili zdążył uchwy-cić się izolatora.

Leżąc na brzuchu z trudem rozplątywał poskręcaną w spirale, zesztywniałą na mrozie linkę anteny. Lękiem napełniała go myśl o zejściu. Raptem but ześliznął się, chłopak zatrze-potał rękami, chwilę jeszcze utrzymywał równowagę jak zawieszony w powietrzu i zjechał na brzuchu w dół. Z zaciśniętej kurczowo dłoni nie wypuścił jednak anteny, odszedł od kadłuba, z trudem naciągając oblodowaciały drut.

- Tumbo, słychać! Słychać! - dobiegł go poprzez szum wiatru krzyk.

Uszczęśliwiony o mało nie wypuścił z ręki końca linki. Chciał być tam, przy odbiorni-ku, razem z innymi. Nie, tego nie mógł zrobić, bo antena zwinęłaby się od razu i wszystko poszłoby na marne. „Trzeba ją do czegoś przywiązać”. Rozejrzał się bezradnie. Nic nie widział wokół. Podrywane z ziemi białe płatki pokrywały mu twarz śnieżną skorupą, która w zetknięciu z ciepłem policzków lodowaciała.

- Roald - wrzasnął co sił w płucach, ale wiatr odniósł jego krzyk w przeciwną stronę.

Strużki zimnego powietrza przenikały przez kombinezon, swetry, buty. Ręce w wełnia-nych rękawicach kostniały, tracił w nich czucie. Wiatr załomotał nagle silniej, podniósł z lodu biały tuman, zawirowały mu nad głową gęste kłęby kłującego jak igły szpilek lodu.

- Roald! - krzyknął znów, ale w chrzęście wichury sam nie usłyszał swego głosu.

Za każdym oddechem zimne powietrze paliło mu płuca. Ciałem wstrząsał przez chwilę dreszcz, potem i to ustało. „Byle tylko nie wypuścić anteny. Chyba niedługo skończą”. Łzy płynęły mu z oczu i zamarzały na lodowej masce, która pokrywała szczelną skorupą twarz, kneblowała usta, zaklejała oczy. Nie widział nic, niczego nie słyszał, zaczynał się dusić, nie mogąc zaczerpnąć oddechu. Długą chwilę nie rozumiał, kto nim potrząsa jak workiem, kto wydziera mu linkę ze zgrabiałych palców.

Lars porwał chłopca na ręce. Ledwie go odnalazł w mętnym półmroku zadymki. „Lekki jak piórko, toż to jeszcze dziecko, zapomnieliśmy o nim!” - wyrzucał sobie gorzko.

- Tumbo, powiedz coś, odezwij się. Jutro po nas przylecą. Wiedzą o zmianie kursu, wszystko dobrze. No, odezwij się - powtarzał przerażony, przyciskając do piersi chłopca. - Słyszysz mnie? Odpowiedz!



* * *

- Ten mały mocny jest jak stal - usłyszał Tumbo jak przez mgłę poważny głos Larsa. Leżał zatulony po koniuszek nosa w śpiworze, wciąż jeszcze nie mogąc się rozgrzać. - Chciał-bym, żeby mój syn zachował się podobnie.

- Mało brakowało, a zamarzłby na śmierć - mruknął Roald. - Widzieliście jego ręce? Poparzone mrozem. Przecież to jeszcze dzieciak, a w dodatku przywykł do innego klimatu. Chłopak jak złoto, nie spotkałem lepszego, wiedział, że jeżeli puści antenę, to nic nie usłyszy-my. - Pilot pokiwał z uznaniem głową.

- Nasza wina, nie pomyśleliśmy, co się tam z nim dzieje. Najbardziej się bałem, żeby nie odmroził sobie powiek - dorzucił z troską Adamsen.

Tumbo delikatnie odsunął rąbek śpiwora, chciał lepiej słyszeć, pierś rozpierała mu duma. Gotów był teraz na wszystko, choćby jeszcze raz zamarznąć, jeżeli zaszłaby potrzeba. Jaka szkoda, że Hakon albo Cyklop nie mogli słyszeć, co o nim tu mówią. „Pamiętaj, nie przynieś nam wstydu” - zapowiedział mu przez radio telegrafista „Icebiörna”.

- No, jak tam, tajesz? - w mroku kabiny dojrzał utkwione w siebie spojrzenie Adamse-na.

Spróbował się uśmiechnąć, ale naciągnięta, przemrożona skóra na policzkach sprawiała mu jeszcze ból.

- Zmarzłeś na sopel lodu, co? Z radości zapomnieliśmy o tobie, biedaku. Ale jak tylko rozwinąłeś antenę, usłyszeliśmy sygnały z „Norge”. Mikkel nas wywoływał - mówił podnie-cony Lars. - Naszą depeszę przychwycili Australijczycy ze stacji Mawsona. A sygnały CQ słyszeli dalej jeszcze, w Mirnym. Nasi piloci powinni tu już być jutro. Widzisz, jak się przy-służyłeś? Zachowałeś się jak prawdziwy polarnik. W nagrodę mianuję cię drugim radiotele-grafistą. A teraz śpij spokojnie.

Ale Tumbie ani się śniło zamknąć oczy. Drżał jeszcze cały z podniecenia. I po przeby-tym strachu i przemarznięciu, i z radości. Bacznym spojrzeniem śledził sylwetki, niewyraźne w ciemności ledwie rozświetlonej mdłym światełkiem kieszonkowych latarek. Lars, Roald i Arvid krzątali się po kabinie i utykali kawałkami blachy, kocami i jakimiś płachtami otwory w ścianach i w podłodze. Zastawili je fotelami, szafką i lodówką, podparli stołem. Od razu zrobiło się jakoś cieplej, zaciszniej. Nawet monotonny szum nie słabnącego wiatru przycichł.

- Głodny jesteś? Bo mnie kiszki marsza grają, ale Lars dziś już nic nie pozwala robić. Jutro od rana skombinują piecyk. Ugotujemy sobie zupę taką, że łyżka w niej będzie stała. A może jutro nas zabiorą?

- Zamknij się, Arvid. Jutro to już za parę godzin. Pora spać. Kładź się koło Tumby. Ja się jakoś pomieszczę w drugim śpiworze z Roaldem. Adamsena zostawimy w pojedynkę, żeby go nie urazić w ramię.

- Wy nawzajem się- przynajmniej rozgrzejecie, choć wam ciasno, a ja biedak zamarznę - wzdychał radiotelegrafista.

Tumbie powieki same opadły na oczy i żadna siła nie była w stanie ich podnieść. Nie zauważył nawet, kiedy przytulony do Arvida zapadł w sen. Mechanik coś jeszcze do niego szeptał, ale oddech chłopca stał się ciężki, regularny. Spał jak zabity, snem śmiertelnie znużo-nego człowieka.



26. ARVID SIĘ NA COŚ PRZYDAJE



Pierwszym uczuciem po przebudzeniu był głód. Bolesnym kurczem skręcał kiszki. Tumbo sięgnął łapczywie po suchar leżący na śpiworze, niósł go już do ust i naraz odłożył. Może to nie dla niego, może upadł tu przypadkowo? Pokusa była wielka, ale chłopak dobrze wiedział, jak mało było żywności w „Kosmosie II”. Poprzedniego dnia szperali po wszystkich kątach, wygrzebywali ze śniegu każde najmniejsze pudełeczko konserw, każdą paczkę sucha-rów. Nie było tego dużo, z wielką biedą, przy zmniejszonych porcjach, najwyżej na sześć, siedem dni. Ale i z tego Lars się ucieszył. Raz jeszcze poszedł sam na krawędź przepaści, sprawdzić, czy nie uda się odnaleźć worów awaryjnych. Kiedy powrócił, nikt go nie pytał. Wystarczyło spojrzeć na jego zasępioną twarz. Wszyscy zrozumieli, że żywność przepadła bezpowrotnie.

Skowyt wiatru nie ustawał. Śnieżyca panoszyła się już drugą dobę. Pod jej potężnymi uderzeniami kadłub „Kosmosa II” podrygiwał raz po raz, jakby się miał zerwać do lotu. Wnę-trze kabiny zasypane było białą warstwą, gnany wiatrem śnieg wąskimi strużkami przeciskał się przez najmniejszą szparę, tworzył gdzieniegdzie zaspy, nie pomogło uszczelnianie otwo-rów, czym tylko się dało.

Umocowana nad drzwiami zasłona z kilku grubych koców uchyliła się, Roald wpadł do kabiny razem z kłębem śniegu. Niecierpliwym gestem strząsnął białą firankę przymarzniętą do brwi i rzęs, starł z twarzy cienką skorupę lodu.

- Gdzie Stary? - rzucił.

- Pewnie u Leifa i Hilmara. Wczoraj zmajstrował nowy krzyż, ciągle tam chodzi - odpowiedział radiotelegrafista.

Tumbo zaczął wygrzebywać się ze śpiwora, żeby dopomóc Roaldowi otrzepać ubranie, ale powstrzymał go Adamsen.

- Leż spokojnie. Im mniej się będziesz ruszać, tym mniej stracisz sił. Tu jest bardzo wysoko, dwa kilometry nad poziomem morza. Od dziś z każdym ruchem ostrożnie, pamiętaj.

- Dwa kilometry - przeraził się na dobre Tumbo.

- Albo i więcej. Dlatego tak trudno oddychać, dlatego się tak łatwo męczymy.

- Oj, masz rację, Adamsen, niedaleko uszedłem, a ledwie żyję. Co prawda wiatr wali z nóg, pełzliśmy na czworakach, nikt nie wymyślił lepszego sposobu. Ledwie odnaleźliśmy pod śniegiem jakąś bańkę, nawet nie wiem z czym, chyba z oliwą. Arvid zaraz ją tu przyciągnie - Roald z trudem jeszcze łapał oddech.

Ktoś znów zaczął mocować się z zasłoną zakrywającą drzwi. Wyglądał tak, jakby się długo turlał po śniegu. Gdyby nie czarne ruchliwe oczy, które błysnęły spod zaśnieżonych rzęs, trudno by poznać było Arvida.

- Zaciągaj! Cholernie wieje! - zrzędził Adamsen. - Kiedy ty wreszcie zgolisz te swoje wąsiki? Lód do nich przymarza jak do żelaza. Młotkiem chyba trzeba go odłupywać.

Twarz mechanika wykrzywił dziwny grymas, który zapewne miał być uśmiechem.

- Za nic, mój drogi, póki żyję. Moja narzeczona wyrzekłaby się mnie raz na zawsze. To ten czarny wąsik ją uwiódł, rzucił w moje ramiona - mimo woli sięgnął dłonią do górnej wargi i z obrzydzeniem strząsnął śnieg z wąsów. - Wiecie co, ja mam już dość tej Antarktydy. Przysięgam, że po tym zimowaniu noga moja nie postanie tam, gdzie jest śnieg i lód. Należy mi się trochę słońca, upału jak w tropikach. Tumbo, lepiej tam u was, co?

Chłopak zastanowił się chwilę.

- Cieplej, ładniej, to prawda, ale ludzie tu lepsi - odpowiedział z przekonaniem.

- Dziękuję w imieniu polarnej braci - zaśmiał się Arvid - ja tam jednak wolałbym teraz się wygrzewać w cieniu palmy i czekać, póki orzech kokosowy nie spadnie mi u stóp na śniadanko.

- Ciebie się zawsze żarty trzymają. Powiedz lepiej, co z piecykiem - przerwał mu niecierpliwie Adamsen.

Mechanik nie kwapił się jednak z odpowiedzią powoli zdejmował wiatrówkę.

- Jeszcze sekunda, niech odmarznę. Jeżeli przestanę żartować, to jestem zgubiony, żebyście wiedzieli. Piecyk zrobię chyba z bańki, tej, cośmy teraz znaleźli z Roaldem. Będzie, myślę, bardziej udany niż ten, co wczoraj wykombinowałem, a już na pewno o całe niebo lepszy od przedwczorajszego.

- Mam nadzieję. W tamtych obu olej silnikowy nie chciał się ani rusz palić, a próba z benzyną, lepiej nie mówić. Niewiele brakowało, a spaliłbyś to, co zostało z naszego wspania-łego „Kosmosa II”. Do diabła z taką robotą - krzyknął zapalczywie Roald.

Arvid podskoczył, jakby dostał pięścią w twarz,

- Ano zobaczymy! - warknął. — Jeszcze mi podziękujesz za gorącą zupę. I za upał w kabinie. Niech mnie piorun trzaśnie, jeśli będziecie się jeszcze skarżyć, niewdzięcznicy... - obrócił się na pięcie i wypadł z kabiny.

- Tumbo, zjedz, to całe twoje śniadanie. I obiad, i podwieczorek, i kolacja - rzucił Roald widząc, że chłopak mimo woli zerka na odłożony suchar. - Nawet o gorącej wodzie nie ma dziś co marzyć.

- Wszystko to głupstwo, najważniejszy jest odbiór - głos wchodzącego do kabiny Larsa, który usłyszał ostatnie zdanie, był kategoryczny.

- Nikt teraz, w tę zadymkę, anteny nie rozciągnie - żachnął się Roald.

- No, Tumbo już nam pokazał, jak się trzyma linkę - rzucił pilot uśmiechając się do chrupiącego chciwie suchar chłopca.

- Dziś i tak nie da rady odbierać - odezwał się radiotelegrafista.

Zapadnięte oczy, ściągnięte rysy mówiły o tym, jak cierpiał. Lars razem z Roaldem zestawili mu, najlepiej jak umieli, pękniętą kość przedramienia. Z rozprutego kombinezonu futrzanego wspólnymi siłami sporządzili ciepły futerał na chorą rękę. A chociaż złamanie nie było powikłane, nie pomagały zwykłe proszki przeciwbólowe, każdy ruch był dla chorego prawdziwą torturą.

- Nie rozwiniecie dziś anteny, tak jak wczoraj. Zresztą przy tym diabelskim wichrze naładowane elektrycznością statyczną cząsteczki lodu i śniegu będą ją bombardować, a każde zetknięcie ich z anteną to krótki trzask w odbiorniku. Jest tego diabelstwa tysiące, setki tysię-cy. Żadna stacja nie przedrze się przez ten szum.

- Jeszcze jeden dzień stracony - mruknął z troską w głosie Lars. - A może by jednak spróbować?

Adamsen bez słowa otulił się szczelniej w koc udając, że drzemie. Ponura cisza w kabi-nie, przerywana tylko westchnieniami zasępionego Roalda, ciążyła Tumbie jak kamień na piersi. Zza przepierzenia dochodził chrobot jakichś metalowych części. Arvid nie próżnował, sapał, postękiwał chwilami jak młot kowalski. Odetchnęli wszyscy, kiedy wreszcie po całej kabinie rozszedł się naraz ostry zapach benzyny. Na surowej, pobrużdżonej twarzy Larsa Tumbo zobaczył niepokój. Ale w chwilę później coś zaszumiało. Od niebieskiego płomienia lampy do lutowania, którą niósł z tryumfem mechanik, biło przyjemne ciepło. Rozejrzał się po obecnych, rad z wrażenia.

- No i co wy na to? Arvid się na coś przydaje? Mam swój honor, powiedziałem, zrobi-łem - krzyknął zaczepnie. - Szczęście to ja mam, co tu dużo mówić, skrzynia z narzędziami ocalała, kuchenka zaraz będzie gotowa. Tumbo, podaj mi tamtą puszkę, pusta, co? Wspaniale. Czekaj, napełnij ją wpierw śniegiem, o tak, zbiornik musimy koniecznie trzymać w wodzie, żeby cały czas chłodzić benzynę. Lotnicza, pali się jak sto diabłów. Uprzedzam, że i tak może być wybuch, żeby nikt o to do mnie później nie miał pretensji.

- Zaczynam wierzyć, że Arvid zasłużył sobie na podwójną porcję. Teraz jej oczywiście nie dostanie, ale trzeba będzie wyrównać, jak przylecą do nas. - Roald z ulgą wyciągnął zgrabiałe palce nad kuchenką. - Szkoda, chłopcze, żeśmy już spałaszowali całą czekoladę, jaką cię nafaszerował twój szefunio. Odpaliłbyś mu teraz jedną tabliczkę w nagrodę, co?

- A może Tumbo coś niecoś jeszcze zachował na własny użytek - pisnął mechanik, przygładzając wąsiki.

Oczy chłopaka zapałały oburzeniem, o mało nie przewrócił ustawionego na kuchence garnka, z którego zaczęła unosić się para.

- Nie przejmuj się, mały. To był tylko kiepski żart. Arvid sądzi widać po sobie, czekaj, nie tak - rzucił Lars widząc, że Tumbo sięga łyżką do garnka, żeby napełnić zupą kubki. - Podziel ją znów na pięć porcji i dolej tyle wody, żeby każdy z nas wypił przynajmniej litr płynu. Licho wie, jak długo potrwa ta burza.

- Co ty robisz? - Czarne oczka Arvida zaokrągliły się zdumieniem na widok Tumby, który ostrym nożem zbierał ze ściany szron i zsypywał kryształki do garnka.

- A to spryciarz z ciebie - zamiast wychodzić na dwór po lód, ty go stąd bierzesz, wygo-dniś. Nigdy bym cię nie posądził o taki pomyślunek. Moim zdaniem powinieneś iść do warsztatu i kształcić się na mechanika, to najlepszy zawód. Szkoda życie marnować na każdy inny, oczywiście na mechanika samolotowego. Co byście zrobili tutaj beze mnie?

Gorąca, chociaż cienka, zupa przyjemnie parzyła wargi, rozgrzewała. Po raz pierwszy od katastrofy ten i ów odrzucił futrzany kaptur, rozpiął kombinezon, jeden zapalił papierosa, drugi fajkę.

Srebrzysty słupek rtęci w termometrze zawieszonym pośrodku kabiny wskazywał wpra-wdzie zaledwie minus dziesięć stopni, ale cóż to znaczyło w porównaniu z mroźną zamiecią, która huczała wciąż na zewnątrz.

- Cholernie dmucha! - Roald usiłował zatkać szczelnie jakiś otwór.

Lars gestem dłoni nakazał ciszę.

- To wszystko nieważne. Jak tylko burza się skończy, musimy jak najszybciej zawiado-mić „Norge”, że żyjemy. Roald, spróbuj określić nasze położenie, może pokaże się słońce lub gwiazdy. Sekstans na szczęście w porządku. Zaraz wypróbujemy nadajnik awaryjny. Arvid, wyciągnij maszynę. Spocimy się porządnie przy tej robocie, ale nie ma co dłużej czekać.

Tumbo już dawno, na początku lotu, w ogonie maszyny zauważył podwieszony tuż pod samym sufitem jakiś dziwny rower bez kół. Miał nawet Arvida zapytać, do czego to służy, ale tyle innych nieznanych rzeczy zobaczył naraz, że o tym zapomniał. Teraz też nie bardzo jeszcze wiedział, do czego może się przydać ustawiony pośrodku kabiny przyrząd. Wyglądem przypominał rower przewrócony do góry kołami. Siodełko, zwykłe, rowerowe, zawieszone było tuż nad ziemią. Między dwoma pedałami w formie rączek wmontowana była pokaźnych rozmiarów skrzynka.

- Tumbo, patrz, to prądnica - wyjaśniał Adamsen. - Trzeba usiąść na siodełku i obracać rączkami. Tu, do tego izolatora musimy podłączyć antenę a do zacisków klucz, rozumiesz? Jeden z was musi kręcić prądnicą, a ja tymczasem będę nadawać depesze, proste, co? Tak, tylko jedna bieda - westchnął. - Żeby nas mogli tam gdzieś na świecie usłyszeć, musimy mieć dużą antenę. Im dłuższa, tym lepsza. Inaczej nic z tego nie wyjdzie.

- Diabła wart ten cały wasz aparat, gdzie ty tu podwiesisz antenę? - gorączkował się Roald. - Nie będziemy jej przecież trzymać na zmianę w ręku tak, jak on to zrobił - oczyma wskazał Tumbę.

- Jak trzeba będzie, to potrzymamy - przeciął ostro Lars. - Arvid, a może udałoby ci się zbudować jakiś maszt?

Mechanik pokręcił z powątpiewaniem głową.

- Trudna sprawa. Z czego, czym?...

- A może antenę zaczepić o czubek tego sterczącego skrzydła? - powiedział nieśmiało Tumbo. I zamilkł zmieszany, widząc, że wszyscy na niego patrzą,

- Bzdura! Ciekaw jestem, kto tam wlezie? Skrzydło wbite prawie pionowo w śnieg, oblodzone jak szklana góra - rzucił się mechanik.

- Tumbo ma rację. Taka antena byłaby wspaniała - Adamsenowi zaiskrzyły się oczy.

Lars długą chwilę wpatrywał się w twarz chłopca jakby coś ważył w myślach.

- Spróbujesz? - spytał krótko.

- Spróbuję!

- No to migiem. Arvid, dopomóż mu, sam nie da rady.

Chłopak myślał, że się przesłyszał. Arvid ma dopomóc jemu, Tumbie? Chyba na odwrót, zerwał się z miejsca, pośpiesznie zapinając kombinezon.

- W gorącej wodzie kąpany. Dokąd? Zaczekaj! - zaśmiał się Lars. - Niech wpierw burza ucichnie!

- Ustaje! - wrzasnął Tumbo i zamilkł zgromiony spojrzeniem Roalda.

W kabinie zapanowała cisza.

- Jeszcze nie, ale chyba niedługo przejdzie. Lepiej się na tym, chłopcze, znasz niż my - powiedział z uznaniem Lars. - Posłuchajcie tylko.

W jednostajnym pomruku zaszła jakaś zmiana, nieuchwytna, wydawałoby się, ledwie wyczuwalna. Łoskot przechodził w pojedyncze gniewne podmuchy. Gwizdały jeszcze przera-źliwie, chwilami to zamierały, to znów łomotały wściekle, jednak były to już ostatnie podrygi. Burza wygasała.

- Szefie, a żeby tak skorzystać z tego przejaśnienia i spróbować odnaleźć wory z żywnością? - w głosie mechanika brzmiała prośba.

- Byłem tam, nic się nie da zrobić. Prostopadła gładka ściana lodu ma kilkaset metrów wysokości - Lars z rezygnacją machnął ręką. - Możesz mi wierzyć, mój drogi. Mnie także w brzuchu burczy z głodu, nie tylko tobie. Właśnie dlatego musimy w pierwszym rzędzie uru-chomić radioodbiornik i nadajnik. Wszystko inne schodzi na dalszy plan. Burza przycicha, najpóźniej za dwie, może trzy godziny, tam na wybrzeżu w „Norge” zapanuje pogoda. Gun- nar i Jakob, tak jak ich znam, skorzystają z pierwszego przejaśnienia, żeby wystartować nam na pomoc.

- Wiem, wiem, ale skąd ja mam wziąć siły, żeby to przeklęte paskudztwo kręcić - zaczął mechanik, niechętnie sadowiąc się na siodełku.

- Złaź, ty masz iść z Tumbą zawiesić antenę, słyszałeś. Pierwszy będzie kręcił prądnicę Roald. A i tak Bogu dzięki, że mamy najnowszy typ nadajnika awaryjnego, ten stary, do niedawna używany na samolotach, flaki z ludzi wypruwał.

- Lars, chronometr pokładowy rozwalony, mój ręczny stoi, zapomniałem go nakręcić. Jak obliczę współrzędne geograficzne? - z głosu nawigatora przebijał niepokój.

Pilot odsunął rękaw wiatrówki.

- Mój może mieć opóźnienie, jedną, może dwie minuty. Błąd sto, sto pięćdziesiąt kilo-metrów, uwzględnij go przy pomiarze, nadawaj nasze położenie w przybliżeniu. Lepiej to niż nic. Zaczekaj jeszcze chwilę, nim chłopcy zawieszą antenę. Boję się trochę, czy to nie za ryzykowne dla małego, ale nie widzę właściwie innego wyjścia. Musimy próbować.







27. DIABELSKI ROWER DZIAŁA



Niebo pojaśniało na zachodzie. Zasłona białych płatków rwała się miejscami, przerze-dzała, wkrótce już tylko długie śnieżne welony jak widma sunęły w dali po lodowej płaszczy-źnie. Krajobraz wokół samolotu zmienił się całkowicie. Znikła pomarańczowa czerwień kadłuba i czarne plamy oleju, i walające się w nieładzie odłamki metalu, wszystko utonęło pod białą kołdrą świeżego śniegu, tylko wbite potworną siłą w lód skrzydło sterczało w górę jak widomy znak tragedii, która się tu niedawno rozegrała.

Zapadając po pierś w zaspach Tumbo brnął za mechanikiem, który ciągnął z wysiłkiem całe zwoje powiązanych ze sobą linek i drutów. Obaj z przerażeniem spojrzeli na idealnie wypolerowaną gładziznę skrzydła. W niektórych miejscach niesiony wiatrem, ostry jak igły, lodowy pył starł już czerwony lakier, odsłaniając lśniącą w promieniach słońca duralumi-niową blachę.

Tumbo zmierzył wzrokiem pochyloną na bok iglicę, zebrał się w sobie i skoczył odważ-nie w górę, z całej siły ściskając kolanami zaokrąglone czoło skrzydła. Przez moment szukał nadaremnie jakiegoś punktu oparcia, wpił palce w gładką jak lustro powierzchnię metalu, mało mu krew spod paznokci nie wytrysła. I zwalił się w śnieg.

- Zwariowałeś, odważny to ty jesteś, ale nie masz żadnej metody - wzruszył ramionami Arvid. - Któż tak robi? Toż to ze dwadzieścia metrów, dobre pięć pięter. Jakbyś spadł z samej góry, nie byłoby co zbierać. Musisz pnąc się rąbać stopnie. Najlepiej czekanem, jak alpinista po lodowcu. Już ja ci coś wymyślę, czekaj.

Tumbo nie wiedział wprawdzie, co to jest czekan, ani nie słyszał nigdy słowa „alpini-sta”, ale czuł, że Arvid ma rację - co prawda na palmę zawsze wdrapywał się w ten sposób, ale palma miała chropowatą korę. Kiwnął więc tylko głową, patrząc za biegnącym w stronę samolotu mechanikiem. Mróz szczypał mocno w policzki. Nasunął głębiej kaptur, podciągnął wyżej szal.

- Ani mi się waż policzków rozcierać śniegiem - zapowiedział mu wczoraj surowo Roald. - Tylko suchą wełną, pamiętaj, nie pożałujesz dobrej rady.

- Oddychaj przez szal, i to podwójnie złożony, usta musisz mieć szczelnie zakryte. Parę razy wciągniesz powietrze o temperaturze minus trzydziestu paru stopni i jesteś gotów. Nikt cię z odmrożenia płuc nie wyciągnie - wbijał mu przed chwilą w głowę Adamsen, jedną ręką pracowicie wykrawając z nogawki futrzanego kombinezona ciepłe, wspaniałe rękawice, które zszywał, jak umiał, Roald.

Mechanik nadbiegał już, ciężko sapiąc.

- Masz! Leź teraz do góry!

Tumbo obracał bezradnie w rękach toporek strażacki, zakończony z jednej strony długim, ostrym hakiem.

- Co, nie rozumiesz, patrz!

Arvid zamachnął się, walnął toporkiem w skrzydło, hak przedziurawił metal, ale nie wbił się głęboko Mechanik pokręcił głową z mimowolnym szacunkiem.

- Psiakrew, dobra blacha, szkoda jej marnować, ale nie ma innej rady.

Zamachnął się znów. Po kilku mocnych uderzeniach, a sił nie żałował, powiększył otwór. Tumbo z trudem mógł w niego wsunąć czubek buta.

- Próbuj teraz ty, nie ma innej rady, myślałem, że pójdzie łatwiej, że blacha jest cieńsza. Czekaj, wytnę ci pierwsze stopnie. Tam w górze sam sobie będziesz musiał radzić - zadysza-ny mechanik z trudem łapał oddech. - To ta diabelska wysokość - jęknął i znów z rozpaczliwą energią walnął w skrzydło.

Wspinaczka szła opornie. Rozpłaszczony, przywarty do gładkiej, szklistej powierzchni Tumbo bił toporkiem, wyrąbując stopnie nad głową. Już pierwsze dwadzieścia dało mu się dobrze we znaki. Wdrapał się na wysokość zaledwie pięciu metrów, a serce biło mu jak młot, ramię omdlewało. Przymknął oczy, ciężko oddychając.

- Wal dalej, bo spadniesz! - darł się z dołu Arvid.

Tumbo zamachnął się mocniej. Ostrze odskoczyło od blachy jak piłka, toporek wypadł z dłoni i zataczając wielki łuk wbił się głęboko w śnieg. W ślad za nim Tumbo zjechał w dół.

- Nie można bić w nity, ty głuptasie. Zapomniałem ci powiedzieć! - złościł się sam na siebie Arvid.

Wspinaczkę trzeba było rozpoczynać od nowa. Stopień za stopniem, mozolnie walcząc z wiatrem, który w górze wiał mocnymi, krótkimi podmuchami, chłopak uparcie piął się w górę. Żeby przywiązać linkę, którą mechanik zaczepił mu u pasa, musiał zdjąć rękawice. I znów syknął z bólu, jakby rękę wsadził w ognisko. Przywierając ciasno całym ciałem do skrzydła, zrobił jeszcze dwa otwory obok siebie, przewlekł przez nie kawałek stalowej linki. Wysokości się nie bał, ale czuł coraz silniejsze znużenie.

Zejście z wysokości piątego piętra było cięższe niż wspinaczka. Zimna blacha parzyła skórę poprzez wełnę rękawic, ostre krawędzie jak pazury wpijały się w dłonie. Powoli, jak mógł najwolniej, Tumbo wysuwał but z jednego otworu i wymacywał na oślep następny stopień. W połowie drogi odetchnął z ulgą,

Raptem obie nogi ześliznęły się, zawisł na rękach, czuł, że prawa zaczyna się obsuwać, że traci w niej czucie. Chciał zacisnąć palce, ale skostniały z zimna, nie mógł ich zgiąć. Wydawało mu się, że ciężar ciała wyrwie ramię. Krzyczeć nie było i tak po co, Arvid odbiegł już w stronę samolotu. Nogami szukał rozpaczliwie oparcia, nie ucieszył się nawet, kiedy but natrafił wreszcie na otwór w blasze. Parę na wpół automatycznych ruchów i stanął na śniegu, z trudem poruszał nogami, ledwie się dowlókł do samolotu.

- Ja bym tego sam nie zrobił. Ani żaden z nas, co tu dużo gadać - mruknął z uznaniem mechanik.

- Dzielnieś się spisał. Idź się teraz połóż, odpocznij.

- Zaczniemy nadawać, jak tylko słońce zapadnie pod horyzont. Roald świetnie daje sobie radę z tą diabelską maszyną - mówił podniecony Adamsen - prądnica działa, sprawdzili-śmy już. Nie próbuję od razu tej zabawki, bo zasięg mały i tak nie usłyszeliby teraz, po co tracić niepotrzebnie siły.

- O siły należy dbać - rzeczowo podjął Arvid,

- Inaczej mówiąc, trzeba coś przegryźć. Ci, co po nas przylecą, zastaną same szkielety pokryte skórą, tak się nie godził - mechanik łakomie oblizał wyschnięte wargi.

- Zamiast mleć językiem, daj jeść, ale rozrzedź znowu zupę, dolej wody.

Kiedy wciąż ciężko wzdychając Arvid rozdzielał wodnisty płyn, Roald wykrzywił się niemiłosiernie.

- Niech ja tylko dostanę się do naszej „Norge”, walę się na trzy dni do łóżka. Sam diabeł mnie nie zagna do żadnej roboty, ale wpierw ogołocę całą spiżarnię.

- Jeśli coś jeszcze w niej znajdziesz, bo ja tam, bracie, będę pierwszy, a po mnie niewie-le zostanie - Arvid wyskrobywał skrzętnie resztkę zupy z dna miski.

- Zamawiam sobie trzy kotlety schabowe na jednym posiedzeniu i grochówkę z bocz-kiem - dorzucił.

- A ja o jednym tylko marzę, o naszym doktorze - westchnął markotnie Adamsen.

Wszyscy spojrzeli z troską na bladą, wymęczoną twarz, na której bielał parodniowy zarost.

- A ty? - zwrócił się Lars do Tumby.

- Ja? Wracam na „Icebiörna”. Tam są wszyscy, Olaf i Cyklop, Hakon, to mój dom... - ożywił się chłopiec i naraz urwał. Słowo „dom” zawisło w powietrzu.

W ostrym blasku niebieskiego płomienia wszystkie twarze wydały się naraz Tumbie dziwnie postarzałe. Jakby lata minęły, a nie dni. Wokół ust Larsa pogłębiły się bruzdy, pokry-te szczeciniastym zarostem policzki jakby jeszcze bardziej zapadły. Pod oczyma Adamsena rysowały się sinawe cienie, chociaż się nie skarżył, złamana ręka dokuczała mu bez przerwy, widać było, że cierpi. Roald ukrył twarz w dłoniach, myślami i on był w tej chwili daleko. Nawet czarne, ruchliwe oczy Arvida nieruchomo zapatrzyły się w jeden punkt. Ocknął się i powolnym ruchem ręki przykręcił płomień. Chwilę jeszcze snop światła kurczył się, malał, aż wreszcie przygasł. Rozgrzany do białości palnik na krótko rozjaśniał ciemność, jaka spowiła kabinę.

- Czemu gasisz? - wybuchnął Roald. - Za chwilę zaczniemy zamarzać, benzyny jest dość.

- Ale palnik długo nie wytrzyma, skąd wezmę zapasowy?

- Zimno dziś nam nie będzie. Niedługo zaczniemy nadawać. Roald, do roboty! - przer-wał ciszę Adamsen.

Radiotelegrafista miał rację. Kręcenie diabelskiego roweru, jak nazwali prądnicę, wyci-skało rzęsisty pot z osłabionego głodem nawigatora.

Tumbo z początku ze zdziwieniem, a potem z przerażeniem patrzył, jak nieskładnie szło Adamsenowi nadawanie.

Rytmiczne, szybkie zazwyczaj uderzenia, które sypały się jak grad spod jego ręki, bie-gły teraz jedne zbyt szybko, inne wlokły się w nieskończoność. Mylił się, przerywał i znów rozpoczynał od nowa.

- Boli? - rzucił Lars, patrząc na niego z troską.

Adamsen oderwał rękę od klucza i przesunął nią po twarzy, jakby chciał zetrzeć ślad cierpienia.

- To nie ból. Nie umiem, nie potrafię po prostu nadawać lewą ręką - wyrzucił z siebie z rozpaczą.

Roald przestał kręcić, ręka Arvida zawisła na moment w powietrzu, po twarzy Larsa przemknął cień niepokoju.

- To niemożliwe, wmawiasz w siebie. Opanuj się, chłopie, musisz to zrobić. Żaden z nas cię w tym nie wyręczy, musisz, bo zginiemy. Spróbuj, jeśli się nie odezwiemy, przestaną nas szukać - w głosie jego było tyle łagodnej perswazji, jakby przemawiał do dziecka.

I jak bezradne dziecko Adamsen słuchał z opuszczoną głową, tylko wargi drgały bole-śnie, jakby przeżuwał jakieś nie wypowiedziane słowa.

- Nie mogę, rozumiecie, nie mogę, widzicie chyba sami, przecież tych moich sygnałów nikt nie odczyta, ja sobie chyba najlepiej z tego zdaję sprawę! - wybuchnął wreszcie. Oczy jego napotkały pełen współczucia wzrok Tumby i naraz zabłysły. Nim otworzył usta, chłopak cofnął się w tył, kręcąc głową, jakby czemuś gwałtownie zaprzeczał.

- Ty przecież znasz Morse'a, umiesz pracować kluczem! Lars, on przy mnie rozmawiał z radiotelegrafistą „Icebiörna”, da sobie radę! - krzyknął.

- Nie, nie potrafię.

- Nie trać czasu, każda chwila jest cenna. Rób, jak umiesz, próbuj. Jestem pewien, że potrafisz. Arvid - zwrócił się do mechanika - zastąp tymczasem Roalda, on ledwie zipie. Zapal wpierw jeszcze kuchenkę. No, Tumbo, zaczynaj.

Zdrętwiałymi, jakby nie swoimi palcami chłopak dotknął klucza. Zastukał nim niepora-dnie. W eter pobiegły nieśmiało kropki i kreski. Arvid kręcił rączkami diabelskiego roweru, jakby chciał mu dopomóc.

Po paru chwilach obezwładniający, paraliżujący wolę lęk znikł bez śladu. Tumbie wy-dawało się przez moment, że siedzi obok Hakona, że słucha jego spokojnego głosu. Ta myśl dodała mu odwagi. Powoli, ostrożnie, wytężając całą uwagę, żeby się nie pomylić, wystuki-wał wyraźnie każdą literę, potem każde słowo i każde zdanie radiodepeszy, jaką położył przed nim Lars.

- CO... CO... CO... Do wszystkich... do wszystkich... do wszystkich stacji na Antarkty-dzie...

Adamsen z napięciem śledził każdy ruch czarnej dłoni, jakby chciał przekazać w nią całe swe doświadczenie. Końce palców prawej, unieruchomionej ręki bezwiednie wystukiwa-ły kropki i kreski.

- Dobrze, dobrze, teraz powtórz, nie spiesz się, spokojnie - szeptał, wsłuchując się uważnie w powolny klekot klucza.

- CO... CO... CO... Do wszystkich... do wszystkich... do wszystkich stacji na Antarkty-dzie - powtarzał coraz śmielej Tumbo.





28. SZCZĘŚCIE, ŻE ŻYJE!



Wielki kuchenny tasak co i raz zawisał w powietrzu. Cyklop wzdychał ciężko i z taką pasją siekał kawał mięsa, jakby się chciał zemścić na jakimś śmiertelnym wrogu. Za jego plecami skrzypnęły drzwi, nikt się jednak nie odezwał. Kucharz wiedział, że to Olaf jak co dnia stanął w progu. ,,I znów nic z »Kosmosu II«” - pomyślał zniechęcony, walnął w stolnicę, aż zatrzeszczała. Kiedy obrócił się wreszcie, w jego oku tyle było smutku, że marynarzowi ścisnęło się serce. Odpowiadając na nieme pytanie, pokręcił przecząco głową. Chciał coś powiedzieć, pocieszyć przyjaciela, ale sam był zgnębiony. Pospiesznym ruchem wyszarpnął z tylnej kieszeni płaską butelkę i bez słowa wyciągnął w jego stronę. Oko Cyklopa nie zabłysło jednak na ten widok tak, jak to dawniej bywało. Wziął butelkę i nie otwierając jej postawił na stole.

- Weź szklankę, sam się napij - powiedział z godnością - ja sobie, mój złociutki, poprzysiągłem, że kropli nie wezmę do ust, póki nasz Tumbo nie wróci. Powiedz mi, Olaf, ale tak z ręką na sercu, wierzysz ty, że on jeszcze żyje?

Olaf przełknął ślinę, poprawił sobie coś przy szyi, jakby go naraz zaczął uwierać kołnierz swetra, i poruszył parę razy grdyką. Gdybyż to on wiedział sam, jak jest naprawdę. Patrząc na czubki swych butów zaczął zawile tłumaczyć, że przecież Lars to podobno pilot nad pilotami, że „Kosmos II”, jak mówią, jest cudem nowoczesnej techniki, że podczas lądo-wania mogły być uszkodzone silniki, że Antarktyda nie takie zna sprawy, a jednak ludzie wychodzili z życiem z gorszych opałów, że wreszcie...

Cyklop słuchał uważnie, splunął, obrócił się w stronę stołu i z jeszcze większą pasją zaczął bić tasakiem w mięso.

- Tfu, tyle to i ja wiem, mój złociutki, wymyśl coś lepszego - burknął.

- Daj mi skończyć! Dwu świetnych pilotów poleciało ich szukać. Może są już z powro-tem w „Norge”? Może już coś wiedzą? Dlaczego zaraz myśleć o najgorszym?

Statkiem szarpnęło naraz mocniej, płaczliwym tonem zajęczały wiązania. Zadźwięczały wesoło rondle na kuchni. Olaf na rozstawionych szeroko nogach wparł się w podłogę.

- Ten cholerny lód, trudno go sforsować - mruknął z troską w głosie.

Ale Cyklop nie przejmował się lodem.

- Ty mi lepiej wytłumacz, czemu nasz Stary nie chciał zaczekać jednego czy dwu dni na powrót „Kosmosa II”. Sam mówi, że Tumbę lubi, że czuje się za niego odpowiedzialny, a zostawił go na niepewny los, wśród obcych ludzi, na calutką zimę. Co chłopak będzie robił w tym „Norge”? Kto się nim zajmie? Czy to tak się godzi? Czy doprawdy musieliśmy odpły-nąć? - pytał zaczepnie, z widoczną irytacją.

Jakby w odpowiedzi dziób „Icebiörna” poszedł gwałtownie w górę i opadł ciężko w trzasku pękającej wzdłuż burt kry.

- Nie bądź dzieckiem, Cyklop. Sam widzisz, co się dzieje, coraz jest gorzej - Olaf wparł się mocno w futrynę drzwi, żeby nie stracić równowagi. - Jeszcze jedna doba, jeszcze druga i klops gotów. Co byłoby, gdybyśmy wmarźli tu w lód? I stali tak przez całą zimę do lata? A żarcie, kto by nas żywił? Sam mówiłeś, że zapasy wystarczą najwyżej na trzy miesiące, no, a co potem? W „Norge” też nie mają za wiele. Tyle tylko, żeby załoga stacji miała co do gęby włożyć. Myśmy im także za dużo nie przywieźli, to zresztą nieważne. Pamiętaj jednak, że Stary odpowiada za nas wszystkich, za całość statku. Służba nie drużba, mój drogi. On nie mógł inaczej postąpić. Sam widzisz chyba, jak się gryzie. Pary z gęby nie puści, fajkę ćmi w dzień i w nocy, całymi godzinami przesiaduje u Hakona. Myślisz, że tylko tobie na sercu ciężko? Ja sam... ech, co tu zresztą gadać!...

- Ten ich, jak mu tam, profesor, co stoi na czele „Norge”, obiecywał Staremu, że jeśli nie odpłyniemy zbyt daleko od brzegów, kiedy „Kosmos II” powróci, gotów nam Tumbę podrzucić na statek helikopterem. Sam słyszałem, jak to mówił, i byłem wzruszony. To mi się podoba, mój złociutki, to jest człowiek, co się zowie - mówił podniecony Cyklop, nie widząc, że Olaf popatruje na niego z politowaniem.

Już ty się znasz na ludziach jak kura na pieprzu” - pomyślał marynarz, a głośno powie-dział:

- Ja nie ufam temu okularnikowi, a nosa do ludzi mam. Tak sobie przyrzekł na wiatr, na odczepnego, żeby się nas prędzej pozbyć, widziałeś, jakie on ma zimne, obojętne oczy? Strach popatrzeć, za grosz w nich serca, to taki facet, co tylko o sobie myśli. Współczuję biedakom, którzy będą z nim zimować.

- Martwi mnie Hakon, mój złociutki. Mówisz, że Stary chodzi jak struty, a co się z Hakonem zrobiło przez te wszystkie dni? Siedzi kamieniem u siebie, słuchawek z uszu nie zrzuci, a co wejdę, to tak spojrzy, że ciarki tylko chodzą po skórze. Jak on długo wytrzyma? Nie śpi, nie je, sam wiem, bo mu ciągle zanoszę pełne tace i pełne zabieram z powrotem. Ledwie coś niecoś tknie z jedzenia, kawę tylko by żłopał dzbanami.

Mocniejsze uderzenie targnęło znów „Icebiörnem”. W huku pękającego lodu zachlupo-tała w kotle zupa, zaskwierczała rozlana na rozpalonej fajerce. Ledwie Cyklop złapał dwa garnki, które groziły spadnięciem, już gonił za umykającym w kąt tasakiem. W pędzie porwał butelkę przyniesioną przez Olafa i wsunął do kieszeni fartucha.

Marynarz uśmiechnął się mimo woli. „A jednak wierzy, że się z niej prędko napije, że Tumbo do mas wróci” - pomyślał z ulgą.

Od nowego uderzenia zakołysał się statek. Kucharz z rozpaczą wciskał z powrotem szufladkę, którą przechył wyrwał ze stolika. Olaf rzucił się do zbierania jej zawartości, uciekającej po podłodze.

- Tę latarkę... - zaczął i urwał.

Cyklop odwrócił się jak ukłuty nożem.

- Miałem dać Tumbie, dam Tumbie - poprawił się zaraz, spojrzał błagalnie w twarz Olafa. - Żyje, jak myślisz, mój złociutki?

- Żyje, żyje, czemu ma nie żyć, miał dotąd fantastyczne szczęście, to i teraz nie zginie. Jakoś to będzie.

- Mój złociutki, zabierz ten termos z kawą dla Hakona. Parzę mu najmocniejszą, tę kapitańską. Może się czegoś dowiesz. I te kanapki. Chociaż on i tak ich nie tknie. Zasięgnij języka, może Nils będzie coś wiedział?

- Aha, spróbuj do niego podejść. Z byle powodu i bez powodu młóci tymi swymi łapskami każdego, kto mu podleci pod rękę. Martwi się i o statek, i o Tumbę.

- Idź już, ja muszę pędzić do Starego. - Mówiąc to Cyklop ustawiał na tacy śmietankę, keks, termos z czarną kawą, poprawił czepiec na głowie i wyprostowany ruszył przed siebie.

Pokład zahuczał naraz tupotem nóg, rozległ się tubalny krzyk, Nils wpadł w korytarz jak bomba.

Obaj przylgnęli do ściany, żeby go przepuścić, ale już było za późno. Taca wytrącona z rąk Cyklopa zatoczyła pod sufitem łuk, termos potoczył się z brzękiem tłuczonego szkła, zna-cząc drogę strugą ciemnej, pachnącej kawy. Potężne ramiona bosmana zwarły się jak kleszcze na szyjach obu ludzi, przydusiły ich, zdławiły.

Zwariował” - pomyślał przerażony Olaf, ale nim niedźwiedzi uścisk rozluźnił się, nim ogłuszony Cyklop zdołał coś wybełkotać, usłyszeli krzyk.

- Jest, żyje! - Nils ryczał jak okrętowy megafon.

- Tumbo? Gdzie?

- Przywieźli go? - wrzasnął Cyklop, wyrwał się z uścisku i rzucił w kierunku trapu.

- Stój, Hakon mówił... radio... - bosman urwał, bo nie czekając dalszych wyjaśnień Cyklop i Olaf rzucili się na górny pomost.

W drzwiach radiokabiny było tłoczno, wszyscy cisnęli się do wnętrza. Nachylony nad Hakonem kapitan, przygryzając ustnik fajki, zaglądał mu przez ramię, usiłując odczytać tekst depeszy. Ale radiooficer coś nadawał błyskawicznym tempem. Kiedy oderwał wreszcie dłoń od klucza i odwrócił się, jego nie ogolona, wymięta zmęczeniem twarz promieniała radością.

- Dzielny chłopak! - krzyknął.

- Powiedzże coś wreszcie! - nie wytrzymał kapitan. - Cicho tam! - rzucił w stronę tłoczących się na progu. - Słuchajcie!

- Wszystko powiem od początku. Złapałem sygnał CQ. Już po paru chwilach wiedzia-łem, panie kapitanie, że to od nich, z „Kosmosa II”. Robiłem, co mogłem, ale nie wszystko udało mi się zanotować. Sygnały były bardzo słabe. - Hakon wziął do ręki książkę radiostacji.

...Podczas przymusowego lądowania „Kosmos II” uległ katastrofie... przypuszczalne położenie nasze osiemdziesiąt jeden Sud... - długości nie odebrałem, odczytywał tekst - dwu ludzi zginęło - nie dosłyszałem, niestety, nazwisk... - Jesteśmy na lodowcu w głębokiej doli-nie... Szczyty na Sud dochodzą do czterech tysięcy metrów, na West i Est niższe... W kierun-ku Nord wielka przepaść... brak żywności... Straciliśmy zapasy awaryjne... Słuchajcie nas na fali ręcznego nadajnika... Pracować będziemy tylko... — znów nie dosłyszałem, zapewne nocami - o każdej pięćdziesiątej minucie nieparzystej godziny... Nadawajcie dla nas depesze tempem sześćdziesiąt, powtarzam, tempem sześćdziesiąt... Odbiornik w porządku... Lars - Hakon podniósł twarz z nad kart pokrytych drobnym, pospiesznym pismem.

- Chciałem wiadomość przekazać natychmiast do „Norge”, ale ich teraz nie słychać. Nie wiem nawet, czy odebrali tę depeszę z „Kosmosa II”. Nadałem więc sygnał CQ do wszy-stkich stacji na Antarktydzie.

Hakon umilkł, zaskoczyła go dziwna cisza. Prześliznął się wzrokiem po otaczających go twarzach, nie dojrzał w nich cienia radości, na wszystkich malował się ten sam pełen wyczekiwania niepokój. Kapitan wyjął z ust fajkę i nabrał oddechu, ale nim pytanie padło, wyręczył go Cyklop.

- Jak to i to wszystko? Skąd wiesz, że wśród tych, co zginęli, nie było naszego... że Tumbo żyje? - wyrzucił z siebie jednym tchem to, o czym myśleli wszyscy.

- Jak to skąd? Przecież to on nadał radiodepeszę!

- Skąd wiesz? - powtórzył jak echo kapitan.

Hakon wzruszył ramionami.

- Każdy doświadczony radiotelegrafista pozna drugiego po sposobie dotknięcia klucza, panie kapitanie - odpowiedział z godnością, a rzuciwszy okiem na zawiedzioną twarz kucha-rza dodał z urazą w głosie:

- Jak mówię, że Tumbo żyje, to znaczy, że żyje. Czy ja cię kiedykolwiek okłamałem, Cyklop? Powiedz sam. Nie rzucam nigdy słów na wiatr, wiem, co mówię. Tumbo nie ma wprawy, nadaje powoli, nieudolnie, sam go przecież uczyłem. Za mało, niestety, jak się oka-zuje.

- A może to ten ich radio, jak mu tam, z „Kosmosa II” nawala, może go po prostu ręka boli i tak ślamazarnie wystukuje? - rzucił jeden z marynarzy.

- Może ktoś z załogi, pilot czy nawigator? - dopytywał podejrzliwie bosman.

- Może, może - oburzył się Hakon. - Głowę dałbym za to, że żaden z nich nie zna Morse'a. - Wszyscy w nowoczesnych samolotach, takich jak „Kosmos II”, posługują się teraz już tylko fonią.

- Bo widzisz...

- Ależ z was niedowiarki! Zamiast cieszyć się, że nasz Tumbo żyje, że się tam, jak widać, przydał, to wy kraczecie. Jakich wam jeszcze trzeba dowodów? O, choćby ten jeden starczy za dziesięć innych - Hakon mocno postukał palcem w stronicę książki radiostacji. - Lars prosi, żeby nadawać do nich sześćdziesiąt znaków na minutę. Żaden zawodowy radiote-legrafista, słyszycie, żaden takim tempem nie odbiera, to właśnie dobre dla naszego chłopaka. I jeszcze jedno. On zawsze przetrzymywał zbyt długo klucz na kropkach. Nie mogłem go tego oduczyć. Moja wina, ale tak jest. Teraz robi dokładnie to samo.

- Szczęście, że żyje! - powiedział poważnie kapitan. - Kamień spadł mi z serca. Nigdy, nigdy bym sobie tego nie darował...

- No nareszcie przynajmniej pan mi uwierzył, panie kapitanie! - krzyknął z ulgą Hakon.

- Ale jak żyje? Czy ma co do gęby włożyć? On zawsze jadł za dwu. Podają, mówisz, „żywności brak”. Jak on to wytrzyma? - gorączkował się kucharz.

- Jak oni wszyscy wytrzymają, chciałeś chyba powiedzieć - poprawił go poważnie tele-grafista. - Nie przeszkadzajcie mi teraz, spróbuję nawiązać łączność z „Norge”. Może oni już coś więcej wiedzą, dowiemy się, co myślą robić - Hakon nasunął znów słuchawki na uszy i zabrał się do klucza. Szybki grad zdecydowanych uderzeń wypełnił znów radiokabinę „Icebiörna”.



















































































Część piąta



KIERUNEK - W NIEZNANE!







29. GDY MILKNĄ WSZYSTKIE RADIOSTACJE...



- Powariowali, słowo daję, powariowali!

Mikkel od progu patrzył na wykrzywioną gniewem twarz siedzącego przy odbiorniku Jona.

- O co ci chodzi? Uspokójże się, zdrowie stracisz, tego ci nikt nie zwróci... - zaczął gderliwie, po swojemu.

Młody człowiek gwałtownym gestem zerwał słuchawki z uszu i z pasją włączył głośnik.

- Masz, posłuchaj sam! - Izbę radiostacji wypełniły powolne sygnały. Radiotelegrafista japoński ze stacji Shova, zwany przez kolegów „kulomiotem”, nadawał komunikat meteoro-logiczny dziwnie ślamazarnym tempem. Kropki i kreski rozdzielane były długimi, ciągnący-mi się w nieskończoność przerwami.

- Uczy się chyba ktoś, nigdy z niego nie będzie pociechy, tempo czterdzieści pięć, nie więcej. To przecież nie kulomiot, ten nadaje zawsze, jakby się paliło - mruknął do siebie Mikkel. - Ale po co tracić zaraz panowanie nad sobą? Uczesz się, wyglądasz jak strach na wróble.

- To nie on jeden. Dziś tylko tacy początkujący zasiedli widać przy nadajnikach, jak Antarktyda długa i szeroka - gorączkował się Jon, przygładzając rozwichrzoną czuprynę.

Lekkie przesunięcie sikali kondensatora i znów ktoś powoli, jakby zastanawiając się nad każdą literą, wystukiwał pracowicie kropki i kreski.

- Korespondencja radiowa między amatorami - zażartował Mikkel przesuwając dalej skalę odbiornika.

- Chciałeś powiedzieć konkurs na żółwia - żachnął się Jon. - Nie próbowałem nawet odczytywać tych głupich wprawek, cierpliwości mi brak - dorzucił z wyraźną irytacją.

- To bardzo źle - oburzył się Mikkel.

Z głośnika runęła naraz lawina dźwięków.

- Hakon! - wrzasnęli obaj jak na komendę.

Mikkel schwycił ołówek, szybko notując nadawane błyskawicznym tempem sygnały.

- Dzwoń po profesora, zawiadom natychmiast obu pilotów - rzucił, nie przestając wciąż pośpiesznie notować.

* * *

Trzy fajki dymiły jak kratery wulkanów. Błękitnawe spirale snuły się leniwie po izbie radiostacji przesłaniając chwilami twarze siedzących za stołem. Profesor raz po raz niecierpli-wym ruchem odpędzał od siebie dym.

- Palenie powinno być na stacji polarnej wzbronione - mruknął wreszcie niechętnie, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. - Oderwaliście mnie od obliczeń, nie wiem, po co - zabębnił niecierpliwie palcami po stole.

- Zaraz, panie profesorze, minutkę cierpliwości. To bardzo ważne. Prowadziliśmy nasłuch dzień i noc i niczego, zupełnie niczego nie schwytaliśmy, a ten szczęściarz Hakon z „Icebiörna” wyłowił sygnały „Kosmosa II”. Nie mógł złapać z nami łączności, więc nadał sygnał CQ - do wszystkich stacji na Antarktydzie, przekazując treść depeszy Larsa. Świetny pomysł.

- No, a jak to się dzieje, że z wami się nie mógł porozumieć? Przecież podobno nasłuch prowadzicie bez przerwy - zgryźliwym tonem wtrącił profesor, kładąc nacisk na słowo „podo-bno”.

Gunnar szarpnął się i już otwierał usta, żeby odpowiedzieć, ale poczuł mocne kopnięcie w kostkę. Nie zdejmując nogi z jego buta Mikkel odłożył fajkę na bok.

- Panie profesorze - zaczął spokojnie - z rozchodzeniem się fal radiowych różne zdarza-ją się cuda w .krajach podbiegunowych, a zwłaszcza tutaj, na Szóstym Kontynencie, ot, choć-by zakłócenia z powodu zorzy polarnej.

Oczy profesora błysnęły nieżyczliwie spoza szkieł.

- No dobrze i co dalej? - spytał, siląc się na obojętność.

- Hakon twierdzi, że to ten mały nadaje z „Kosmosa II”.

- To dowodziłoby niezbicie - wtrącił znów profesor, stukając palcem w kartę, zapisaną przez Mikkela, jak dzięcioł w korę drzewa - że jednym z tych dwu, co zginęli, jest radiotele-grafista Adamsen. Muszę go skreślić z listy załogi i zawiadomić o tym Oslo.

- Rzeczywiście, to jest w tej chwili najważniejsze! - wybuchnął zaczepnie Gunnar, nie zwracając uwagi na rozpaczliwe znaki, jakie mu dawał Mikkel.

- Niedługo, za dwadzieścia pięć minut, powinni nadawać z „Kosmosa II”. Dowiemy się może czegoś więcej - zagadał pośpiesznie radiotelegrafista bojąc się, że zapalczywy pilot powie Mrówkojadowi coś nieprzyjemnego. - Sądzę, że to nie potrwa dłużej niż jakieś dziesięć minut. Kręcenie generatora męczy potwornie, wiem sam coś o tym. Od paru godzin na całym kontynencie panuje stan pogotowia. Wszyscy nadają potwierdzenie odbioru depeszy Larsa. I wszyscy tempem poniżej sześćdziesięciu znaków na minutę.

Zamyślony dotąd Jakob podniósł nagle głowę znad kartki papieru, na której coś kreślił.

- Jeżeli to prawda, że nadaje ten kuchcik z „Icebiörna”, to... - zamilkł na moment, jakby się wahał

- ...to znak, że nasz Leif nie żyje lub że jest ranny. On świetnie umie pracować kluczem, jak zawodowy radiotelegrafista. Lars jest doskonałym pilotem, ale nie ma zupełnie słuchu, może posługiwać się tylko fonią. Latał od lat razem z Leifem, dopełniali się nawzajem. Masz - wyciągnął do Mikkela kartkę papieru - nadaj to przed terminem. Rozbitkowie muszą wie-dzieć, że już dwa razy startowaliśmy na poszukiwania, że jutro przed zachodem słońca znów wylecimy. Poproś, żeby raz jeszcze nadali swoje położenie, ułatwią nam...

- Zaraz, zaraz. Czemuż to nie rano, a dopiero przed zachodem słońca, panie kapitanie? Zadecydował pan sam, ot tak sobie, mnie nawet nie pytając o zdanie - zaczepnie przerwał profesor, ale pilot nie dał mu dokończyć.

- Nie sądziłem, że tu, wśród nas polarników - wycedził mierząc zimnym spojrzeniem trójkątną twarz - trzeba tłumaczyć tak elementarne zasady. Podczas dnia, panie profesorze, w ostrych promieniach słońca, na tle bieli lodowców trudno, co mówię trudno, nie sposób dojrzeć wybuchów rakiet czy nawet świateł największego ogniska.

- No tak, ale gdy zapadnie ciemność, większe jest ryzyko rozbicia maszyny. Dość, że już Lars jedną zmarnował.

Wszystkie twarze jak jedna obróciły się w stronę profesora. Wszystkie oczy wpiły się gniewnie w jego twarz.

- No cóż tak na mnie patrzycie? Przecież ta katastrofa to niepowetowana strata dla nauki. To dowodziłoby niezbicie, że nie przeprowadzimy wielu badań przewidzianych pro-gramem międzynarodowym.

- Pan zapewne chciał powiedzieć, panie profesorze, że największą tragedią jest strata ludzi. Dwu naszych towarzyszy nie żyje - wyprzedził tym razem pilotów Mikkel, nie panując dłużej nad sobą. - I nie wiadomo jeszcze, czy tylko dwu, bo resztę trzeba dopiero ratować, a to nie jest łatwe tu na Antarktydzie.

- My także, nie daj Boże, możemy maszyny rozwalić podczas akcji - wycedził pobladły Gunnar.

Jakob milczał, ale jego niebieskie, łagodne oczy ciskały błyskawice.

- Właśnie o tym myślę. To dowodziłoby niezbicie, że nie powinniśmy takiej akcji zbyt pospiesznie podejmować. Nie wiem, czy mogę ryzykować sam. Muszę porozumieć się z Oslo.

- Pan żartuje chyba, panie profesorze - Jakob odsunął z trzaskiem krzesło od stołu. - W takim razie my także zwrócimy się do Oslo. Jest nie do pomyślenia, żeby ktokolwiek mógł nam odmówić. Chodzi o życie ludzi.

- Zgodzić się zgodzę, ale nie jestem pewien, czy na nocne loty.

- Wybór pory dnia musi pan nam zostawić.

- Co, wy chcecie decydować o wszystkim?! - zapiał oburzony profesor.

- Ale skądże, panie profesorze - pilot nie opuścił oczu, wytrzymując gniewne spojrze-nie. - Proszę mnie dobrze zrozumieć, każdy z nas ma już za sobą kilka zimowań w lodach, nawet Jon. Pana to dopiero czeka. Czegośmy się nauczyli podczas tych długich miesięcy, zapyta pan może? Ot, choćby tego, że najważniejsze jest braterstwo, że każdy musi starać się drugiego zrozumieć, umieć współczuć, a jeśli zajdzie tego potrzeba, pospieszyć z pomocą nie myśląc o sobie, nie upierając się tylko przy jakiejś swojej racji, choćby mu nawet wydawała się najmądrzejsza i najsłuszniejsza. To nie jest życie przy biurku, panie profesorze, to jest Antarktyda.

- Proszę o chwilę ciszy. Nadaję depeszę do Larsa - Mikkel zasiadł przy aparacie.

- Niech przynajmniej podadzą swoje położenie - przypominał Jakob, nie zwracając uwagi na zagniewaną twarz profesora.

Przyzwyczajony do szybkiego tempa radiotelegrafista z widocznym trudem wystukiwał powoli depeszę. Gdy wskazówka zegara zbliżyła się do godziny trzeciej pięćdziesiąt wyłączył nadajnik.

- Uwaga! Czekamy na sygnały z „Kosmosa II”.

W głośniku chwilę jeszcze krzyżowały się różne sygnały. Radiotelegrafiści rozmawiali ze sobą lub też przekazywali depesze do odległych o tysiące kilometrów krajów. Nagle w pół słowa urywali. Jedna po drugiej milkły wszystkie radiostacje. Mikkel powoli przesuwał gałką kondensatora od jednego końca skali po drugi. W eterze panowała cisza. Cała Antarktyda zamieniła się w słuch.







30. JUŻ NIGDY WIĘCEJ...



Pełzające światełko pływającego w oliwie knota rzucało niespokojne błyski na małą, skuloną postać. Czarna dłoń mozolnie kreśliła coś na kawałku zasmolonego smugami sadzy papieru. Głowa w futrzanej czapie, ze słuchawkami na uszach, rzucała wielki cień na pobły-skującą szronem ścianę. Pierwszy pilot miał rację prosząc, żeby wiadomości dla „Kosmosa II” nadawano wolnym tempem. Cały dzień Adamsen rzucał się niespokojnie w śpiworze, ma-jaczył, kogoś przyzywał, komuś coś tłumaczył, tylko od czasu do czasu odzyskując przyto-mność. Przemarznięty do szpiku kości Tumbo nie odstępował od radioodbiornika. Jak naj-troskliwszy opiekun czuwał przy nim Lars, podsuwał ołówek, podawał nowe kartki papieru, strzepując z nich tłuste plamy sadzy, wielkimi płatami fruwające po kabinie, to znów popra-wiał knot sporządzony naprędce z kawałka bandaża.

Za każdym razem, kiedy zmęczony chłopak gubił się, tracił naraz wątek czy też zaczy-nał przepuszczać jakieś niewyraźnie nadawane znaki, Lars klepał go przyjaźnie po ramieniu chcąc dodać mu otuchy.

Kiedy Roald stanął znów przy prądnicy, Tumbo z żalem zdjął ze skostniałych wciąż jeszcze palców rękawice Larsa. Chwilę wpatrywał się w wielkie, wyraźnie nakreślone słowa radiodepeszy, którą miał nadać. Był bardzo zmęczony, litery skakały mu przed oczami. Z rozpaczą myślał, jak długo jeszcze wytrzyma.

- Powtórz kilka razy, że nie mamy nic do żarcia... I powiedz, żeby przysłali akumu-latory... o lekarstwach dla Adamsena pamiętasz? - przypominał mu Arvid.

- Jeszcze sześć minut, jeszcze cztery, już tylko dwie i pół - pocieszał go Lars.

Tumbo z ulgą wrócił do odbiornika. Hakon i tym razem był pierwszy na antenie.

Przestrój aparat, przechodzę na fonię - odczytał chłopiec i przeraził się na dobre. Nie miał pojęcia, jak się do tego zabrać.

- Adamsen! - krzyknął z rozpaczą.

Radiotelegrafista wygrzebywał się już ze śpiwora.

Kilka suchych trzasków paru przełączników, jeden delikatny ruch ręki i z niewielkiego głośnika rozległ się znajomy głos. Matowy z początku, dudniący, głuchy, po chwili przypły-nął jasną, silną falą, wypełnił kabinę. Tumbo przymknął oczy. Zrobiło mu się ciepło na sercu, w jednym mgnieniu oka znikło oddalenie. Wydawało mu się, że wystarczy zrobić krok, żeby znaleźć się w zacisznej, pełnej tytoniowego dymu radiokabinie, wyskarżyć się Hakonowi, wyżalić.

- ...Waszą depeszę odebrałem w całości... Jutro z „Norge” startują do was dwie maszy-ny... Pomoc lotniczą proponują także stacje: radziecka w „Mirnyj”, amerykańska w „Mac Murdo”, francuska w „Dumont d'Urville”, australijska w „Mawson”, ...Z „Norge” pilot Gunnar szykuje się już do...

Głos zaczął naraz słabnąć, niknąć. Tumbo zrozpaczony spojrzał w kąt kabiny na Adam-sena szukając znów u niego pomocy.

- Nic nie poradzę. Akumulator wysiada. Nie rozumiem tylko dlaczego, ma dużą poje-mność. Nie, ten odbiornik to dla niego żadne obciążenie.

- A czy to czasem nie sprawka mrozu?

Adamsen parę chwil patrzył uważnie w twarz Larsa błyszczącymi gorączką oczyma. I naraz uderzył się w czoło.

- Masz rację, oczywiście, trzeba zaraz akumulator przynieść tu do kabiny, nagrzać - za-czął pospiesznie wygrzebywać się znów ze śpiwora. - Przy tym diabelskim mrozie pojemność spada o dwadzieścia, nawet może o trzydzieści procent. Na śmierć o tym zapomniałem. Arvid, rozpalaj lampę! Migiem!

- Stój, czyś ty zwariował, Adamsen, z zapaleniem płuc będziesz się kręcić po tym zimnie. Kładź się z powrotem - krzyczał Roald. - Zrobimy sami wszystko, co powiesz. Trzeba tylko koniecznie nadać, że przerywamy odbiór.

Wniesienie ciężkiego akumulatora do kabiny nie było łatwą sprawą, ważył sporo, a sił ludzie mieli coraz mniej. Skrzynię trzeba było wyrąbać z lodu, potem ustawić całe rusztowa-nie z metalowych szyn i blach żeby ją wepchnąć po nich do wnętrza. Gdy się znalazła wresz-cie pośrodku kabiny, powiało od niej mrozem. Wszyscy przysunęli się do szumiącej lampy, którą rozpalał Arvid.

- Co ja tam wam będę żałował, palnik się przepali, to zrzucą nam drugi, Gunnar i Jakob, jak się zaczną ścigać na dwu maszynach, to tylko patrzeć, jak tu będą - mruczał przysuwając się bliżej płomienia.

- Może zdążymy uruchomić odbiornik, zanim przylecą - cieszył się Tumbo, mieszając w garnku coś, co z trudem można było nazwać zupą. Nawet Adamsen, któremu śpiwór przy-sunięto do lampy, także poweselał.

- Ciekaw jestem, czemu Hakona tak dobrze słychać, a Mikkela nie możemy wciąż złapać - Roald mówił niewyraźnie żując w ustach rozmoczony suchar.

- Bardzo proste. Od „Norge” dzieli nas tylko ląd, a od „Icebiörna” ląd i morze. Fale radiowe lepiej rozchodzą się nad wodą niż nad ziemią, wiadomo.

Tumbo uczuł w sercu dziwny chłód.

- To... „Icebiörn” już odpłynął? - spytał siląc się na obojętność i sam nie poznał dźwięku swego głosu.

- No jakżeż? Miał przecież stać tylko trzy dni w „Norge” - rzucił zajęty ustawianiem lampy Arvid.

Tumbo rad był, że nikt nie zwraca na niego uwagi.

Nie słyszał, o czym mówią inni. „Zostawili mnie, odpłynęli, zapomnieli...” - powtarzał sobie w duchu. Nigdy jeszcze w życiu nie czuł się tak samotny. Przebiegł myślą wszystko, co wydarzyło się od owej pamiętnej ucieczki z aresztu. I ta pomyłka w cumach, która zaprowa-dziła go w nieznany, obcy świat. I ten lęk przed białymi, których instynktownie bał się od dzieciństwa. Ci ze statku byli dla niego dobrzy, przywiązał się do nich, sam nie wiedział, kiedy ich pokochał, nie wyobrażał sobie życia bez „Icebiörna”. Czy to możliwe, że nigdy wię-cej nie posłyszy tubalnego głosu Nilsa, nie poczuje na czole szorstkiej dłoni Olafa? I już nigdy nikt nie powie mu „mój złociutki”. Nigdy nie zaniesie dzbana czarnej jak smoła, pa-chnącej na cały statek, kawy do kajuty kapitana. Stary... I teraz stawał zapewne, jak dawniej, za krzesłem Hakona ćmiąc swoją nieodłączną fajkę. A Hakon? Tumbo uczuł ostre ukłucie w sercu. Widział wyraźnie przed sobą opadający płowy wąs i oczy patrzące spokojnie, życzli-wie poprzez błękitnawe smugi fajkowego dymu. Czy to raz radiotelegrafista obiecywał, że się nim zajmie, że razem z kapitanem zastanowią się, do jakiej szkoły w Norwegii go posłać? A teraz wszystko było stracone. Bez słowa pożegnania „Icebiörn” oddalał się od niego z każ-dym dniem, z każdą godziną, na zawsze. Zakrył rękami oczy udając, że zasłania się przed światłem benzynowej lampy, a po chwili poczuł na nich wilgotne ciepło łez.







31. NIKT NIE WIE LEPIEJ NIŻ BOSMAN



- Gunnar roztrzaskał maszynę podczas startu!

- Jakob sam wyleciał na poszukiwania!

Hiobowe wieści lotem błyskawicy obiegły „Icebiörna” od maszynowni po mostek kapi-tański. Już po chwili w radiokabinie znów zaczęli tłoczyć się ludzie. Stawali, gdzie kto mógł, jedni w progu, drudzy na mostku. Czekali cierpliwie, w milczeniu, wpatrzeni w pochyloną nad stołem głowę Hakona. Przerwał na moment pracę i z przymkniętymi oczyma oparł się o poręcz fotela.

- No? - rzucił niecierpliwie stojący za nim kapitan.

- Samolot Gunnara uszkodzony. Na szczęście nie ma ofiar w ludziach, panie kapitanie - odpowiedział bezbarwnym, zmęczonym głosem. - Jakob natychmiast po tej katastrofie wy-startował do samotnego lotu.

- To szaleństwo! A jeśli i jemu coś złego się przydarzy?

- Może i szaleństwo, panie kapitanie, ale ten ich profesor doprowadził pilotów do ostateczności, ciągle zmieniał decyzje, zwlekał, robił trudności. Wiem wszystko od Mikkela.

- Czemuż nie zawezwą pomocy innych?

- W tym rzecz, kapitanie, że on się i przed tym broni. Może się boi, może myśli, że to przynosi mu jakąś ujmę? Nigdy jeszcze nie zimował, nie rozumie, wolałby, żeby nikt o kata-strofie nie wiedział, zapomina, że tam giną ludzie.

- Ale przecież obce stacje zgłaszały gotowość pomocy, na cóż tu czekać? Każda godzi-na jest cenna - oburzony kapitan wymachiwał wygasłą dawno fajką. - Przekażesz mi natych-miast każdą wiadomość, muszę wracać na mostek - powiedział po chwili spokojniej do Hakona. - A z „Kosmosa II” wciąż żadnych sygnałów? - spytał na odchodnym.

- Słyszalni są tylko nocą. Nie wiem nawet, czy teraz mogą nas odbierać. Nadali, że akumulator im wysiadł. Czy coś na to zaradzą, nie wiem. Nasłuch prowadzę bez przerwy - z głosu radiotelegrafisty przebijała bezsilność.

- Moi drodzy, rozejdźcie się! Każdą wiadomość podamy natychmiast przez głośnik - kapitan zmusił się do uśmiechu.

Po raz pierwszy od dawna załoga słyszała Starego mówiącego tak łagodnym tonem. Marynarze rozchodzili się wolno, z ociąganiem. Im dalej odchodzili od radiokabiny, tym żywiej i głośniej rozprawiali o wypadkach ostatnich dni.

- No i co, udał mi się chłopak, pokazał, co potrafi - perorował donośnym głosem Nils. Urwał raptem, napotkawszy drwiące spojrzenie Rozciętej Gęby. Widać było przez moment, że zmaga się ze sobą, w końcu rzucił niechętnie: - No co tak na mnie gały wytrzeszczasz, chcesz może powiedzieć, że to twoja zasługa, uratowałeś mu życie, to prawda...

- Pewnie, że uratowałem, chłopak udany, nie przeczę, szkoda tylko, że czarny - rzucił Rozcięta Gęba, ale w jego głosie nie było zwykłej zawziętości.

- Dałbyś z tymi bredniami spokój! - burknął Nils.

Najgwarniej było w kambuzie. Ci, co lubili Tumbę, przychodzili, żeby porozmawiać o tym, że gdyby nie on, nikt by się nie dowiedział może o katastrofie „Kosmosa II”, inni wiedzieli, że za dobre słowo o chłopcu wycyganią od kucharza wszystko, nawet porządny łyk ulubionej jałowcówki. Cyklop częstował chętnie, dotrzymywał jednak przyrzeczenia. Sam nie tknął wódki.

- Mój złociutki - wywodził przytrzymując za rękaw bosmana - pomocnika to ja w naszym małym straciłem raz na zawsze, wiem, jak wróci na statek, to Hakon będzie miał z niego wyrękę, nie ja. Gdzie mu tam teraz do garnków, kiedy się taki mądry zrobił. Szkoda go nawet na to, sam przyznaję.

A wiecie, dlaczego my tak wolno teraz płyniemy? - rozglądał się po twarzach, zniżając głos do tajemniczego szeptu. - Stary czeka tylko na wiadomość, że jakiś samolot przywiezie wreszcie stamtąd naszego Tumbę i tych z „Kosmosa II” do „Norge”. Wtedy zawrócimy na-tychmiast, żeby zabrać małego na pokład. Możecie mi wierzyć! Stary zrozumiał wreszcie, że się nie godzi tak chłopaka zostawiać. Wiem, co mówię, biegam do niego ciągle z kawą, rozmawiamy wtedy o tych sprawach.

W głosie kucharza było tyle wiary, że Nils nie mógł dłużej słuchać. Machnął tylko ręką i wysunął się niepostrzeżenie z kambuza. Po co kokowi przeczyć, rozwiewać jego złudzenia. Nikt lepiej niż on, bosman, nie wiedział, czemu „Icebiörn” płynie tak wolno. Skute mrozem jednolite pola lodowe stawiały coraz większy opór. Wciąż trudniej było się między nimi przedzierać. Jeden chyba tylko Cyklop na statku nie zdawał sobie sprawy czy też nie chciał zrozumieć, że jakby nawet przyszło teraz zawrócić do brzegów Antarktydy, „Icebiörn” nie przebiłby się przez gęstniejący szybko lód.

Zaskrzypiało coś naraz, zaszumiało - bosman rzucił się do głośnika, żeby nie uronić ani słowa z komunikatu. Może nareszcie jakaś dobra wiadomość?

- Uwaga, uwaga - rozległ się pełen powagi głos Hakona. - Stacja „Norge” przekazała przed chwilą, że podczas trwającego pięć godzin lotu nad szczytami górskimi pilot nie zauważył nigdzie rozbitków i nie przejął ani razu komunikatu z „Kosmosa II”. Znajduje się w drodze powrotnej do stacji, wyląduje tam przypuszczalnie za dwie, trzy godziny. Następne wiadomości podam po nawiązaniu łączności z „Norge”.

Bosman opuścił bezradnie ręce.







32. JESZCZE TROCHĘ CIERPLIWOŚCI



Noc była koszmarna. Adamsen rzucał się w śpiworze, trzeba go było nieustannie nakry-wać. Uspokoił się dopiero nad ranem. Lars krztusił się od kaszlu, Arvid przez kilka godzin nie mógł sobie dać rady z oczyszczeniem palnika lampy. Stukał, pukał i wciąż pojękiwał sądząc, że nikt go nie słyszy. Tylko Roald spał jak zabity. Skostniały z zimna Tumbo z trudem zmusił się do wstania i jak automat włączył odbiornik. Robił to bez przekonania, niczego i dziś się nie spodziewał.

Naraz mocne sygnały jak kaskada wytrysły niespodziewanie z głośnika, napełniając całą kabinę, poderwały na nogi wszystkich, przebudziły drzemiącego Adamsena.

...SOS ...SOS ...SOS... „Norge” do wszystkich stacji na Antarktydzie...

...Prosimy o natychmiastową pomoc lotniczą dla załogi naszego turboodrzutowca „Kosmos II”, który przymusowo lądował dwudziestego siódmego marca w górach na wschód od łańcucha górskiego Neptuna, przypuszczalnie w odległości około tysiąca trzystu kilome-trów od naszej stacji, pod osiemdziesiątym stopniem.

SOS... SOS... SOS... „Norge” do wszystkich stacji na Antarktydzie... SOS... SOS...

Mocno ściśnięty w zgrabiałych palcach ołówek biegł szybko po papierze. Nigdy jeszcze dotąd Tumbo nie odbierał radiodepeszy nadawanej takim tempem. Teraz dopiero rozbitkowie dowiedzieli się wreszcie wszystkiego. I o kraksie Gunnara, i o nieudanym locie Jakoba, a co najważniejsze o szczegółach akcji ratowniczej.

Trzy samoloty australijskie ze stacji „Mawson” i „Wilkes”, dwa francuskie z ziemi Adeli, jeden angielski z „Halley Bay”, znad Morza Weddella miały natychmiast wystartować do poszukiwań. Od następnego ranka do akcji ratowniczej przystępowały ciężkie maszyny o wielkim zasięgu: radziecka z „Mirnyj” nad Morzem Davisa i amerykańska z wielkiej bazy lotniczej „Mac Murdo” nad Morzem Rossa.



* * *

Ożyły raptem jakieś stacje foniczne, prowadzące rozmowy w niezrozumiałym dla chło-pca języku. Krzyżowały się w eterze zapytania, odpowiedzi, rozkazy. Nie było tylko tych sygnałów, których i poprzedniego dnia niecierpliwie wyczekiwał.

Radiostacja „Icebiörna” milczała jak zaklęta.

Tumbo rzucił ołówek, słuchając słów komunikatów, raz po raz przerywanych podnieco-nymi krzykami. Ponura, oszroniona kabina ożyła naraz jak pod tchnieniem ciepłego powiewu z szerokiego świata. Szeroko rozwartymi oczyma patrzył na towarzyszy, zdumiony przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. Zmieniły się do niepoznania, promieniowały radością. Głę-bokie bruzdy wokół zaciśniętych ust Larsa znikły, poorane zmarszczkami czoło wygładziło się, jakby ktoś nagle zdjął z niego ciężar wszystkich trosk. Zapadnięte głęboko, przygasłe oczy Adamsena zalśniły znów nadzieją. Podniecony Arvid ani chwili nie mógł ustać na jednym miejscu - przemierzał kabinę wzdłuż i wszerz, obijając się o ściany.

- Chyba ogolę się na ich przyjęcie? - mruknął wreszcie, przeciągając wierzchem dłoni po ciemnych, zarośniętych policzkach.

- Francuzi już wystartowali na dwusilnikowych „Alouette”, zrzucą nam radiotelefony polowe. Na pokładzie mają Norwega, żeby się łatwiej z nami porozumieć - tłumaczył głośno na norweski podniecony Adamsen.

Szerokie bary Roalda pochyliły się nad mapą. Nerwowo pocierając szarą szczecinę zarostu, nawigator wyliczał coś gorączkowo, poprawiał, kreślił i znów zaczynał od początku.

- Mózg mi chyba zamarzł - burknął wreszcie. - Wciąż się mylę. Francuzi mogą tu być za sześć godzin, nie wcześniej.

- Nie wytrzymam, umrę z głodu do tego czasu - jęknął gładząc się po zapadniętym brzuchu Arvid. - Nie śmiejcie się, dopiero teraz, jak wiem, że będziemy jeść, czuję, jak jestem...

- Cicho! Francuzi proszą, żeby uruchomić nadajnik, jak tylko dostrzeżemy ich maszyny - przerwał mu Adamsen, nie przestając nasłuchiwać - to im ułatwi poszukiwania, podają znaki rozpoznawcze każdego samolotu.

- Dobrze, dobrze, byle już tylko raz przylecieli.

Pierwszy Tumbo wyłowił odległe, prawie niedosłyszalne brzęczenie w powietrzu, jakby się naraz wyroiły z pnia leśne pszczoły.

- Lecą! - wrzasnął i tak, jak stał, wyskoczył na dwór.

- Zdawało mu się - wzruszył ramionami Roald - za wcześnie, to nie mogą być jeszcze oni.

- Mogą przecież nadlecieć inni.

- Lecą! - darł się wniebogłosy chłopak.

Gdzieś wysoko sponad gór dochodziło dudnienie.

Raz i drugi w promieniach słońca zabłysła srebrzysta kreska. Tumbo rzucił się do nadaj-nika, Roald do diabelskiego roweru.

- Zmienia kurs. Leci na Sud West. Prędzej, Tumbo! Niech natychmiast zawróci, ażeby go... Niech obniży lot do czterech tysięcy metrów. Nadawaj szybciej, powtórz mu jeszcze - do trzynastu tysięcy stóp, może to jakiś Anglik, nie wie, co to metry - gorączkował się Lars.

Arvid schodząc do kabiny machnął tylko ręką.

- Nie trudź się, nie ma już po nim śladu. Odleciało moje śniadanko, a tak już się cieszy-łem...

- Nie trzymaj za długo włączonego odbiornika - upominał chłopca Adamsen. - Podgrza-nie akumulatora dopomogło trochę, ale nie zastąpi przecież ładowania.

- Nikt jakoś nie potwierdza odbioru naszych depesz. Zaczekamy do nocy - z troską w głosie zauważył Lars.

Nim słońce zapadło za horyzont, na płonącym purpurą niebie zadudniły znów silniki. Trzy samoloty nadlatywały nisko, chwilami poniżej granitowych szczytów. Zbliżały się, rosły w oczach. Wystrzeliły na ich spotkanie świetliste smugi rakiet, wzbiły się pod blade niebo i rozpryskiwały w górze setkami różnobarwnych bukietów. Maszyny zatoczyły nad górami jeden krąg, drugi i z wolna odlatywały.

- Wystrzel jeszcze! - nieludzkim głosem wrzasnął Arvid, chwytając Larsa za ramię, ale pilot zniechęconym gestem opuścił pistolet.

- Lecą pod światło. I tak nie zauważą sygnałów ani rakiet. Musimy czekać.

Parząc usta gorącą wodą o smaku sardynek, nikt nie miał ochoty na rozmowę. Adamsen skulił się w śpiworze. Opuszczone powieki nie zdradzały, co myślał. Nie wszystko przetłuma-czył i powiedział, co usłyszał z prowadzonych fonią rozmów. Piloci francuscy długo rozma-wiali ze sobą i obaj zgadzali się, że rozbitkowie z „Kosmosa II” nie wytrzymają długo w tych ciężkich warunkach, zastanawiali się nawet, czy dalsza akcja ratunkowa jest jeszcze potrze-bna. Cierpiał nie mogąc dopomóc Tumbie, który słaniał się ze zmęczenia, nie odchodząc od aparatu. Cierpiał patrząc, jak zlani potem koledzy zmieniają się kolejno przy diabelskim ro-werze. Nikt w ciągu tej strasznej nocy ani razu nie potwierdził odbioru depesz z „Kosmosa II”. Dzień rozpoczął się szklanką wrzątku. Był ciężki, najcięższy chyba ze wszystkich. Wolny od chmur, jasny błękit nieba bez przerwy dudnił łoskotem silników, budził nadzieję.

Lars w milczeniu zaciskał bezsilnie pięści, widząc samoloty zataczające wciąż kręgi, tam wysoko, w górze. Żaden pilot nie zauważył jednak rozbitków. Delikatna sieć pierzastych obłoków zaczęła wreszcie powoli pęcznieć, przesłaniać słońce, zlewała się w jedną groźną, szarawą masę. Nie było już na co dłużej czekać. Nocą, w parę chwil po przejęciu przez Tumbę sygnału CQ z radiostacji w „Mirnyj”, sypnęło śniegiem.

...Załoga N-siedemset siedemdziesiąt siedem przychwyciła sygnały rozbitków z „Kosmo-sa II”. Pilot nasz utrzymuje, że poszukiwania należy prowadzić we wschodniej części łańcu-cha górskiego imienia Shackletona, między siedemnastym a dwudziestym drugim stopniem West, wzdłuż osiemdziesiątego pierwszego stopnia Sud... - wystukiwał nieznany telegrafista.

...„Kosmos II" ...„Kosmos II" — przeszedł na wolne tempo — ...Słyszeliśmy was... Odebraliśmy wasze sy¬gnały... Wiemy już, gdzie jesteście... Jeszcze trochę cierpliwości... Jutro rano nasze samoloty dotrą do was... Nie traćcie nadziei.

...„Kosmos II” ...„Kosmos II” ...Słyszeliśmy was... odebraliśmy wasze sygnały... - powtarzał niezmordowanie.

Adamsen przez ramię Tumby odczytywał chciwie literę po literze. „Jeszcze trochę cierpliwości - pomyślał z goryczą. - Łatwo im mówić... Tu głód ssie wnętrzności, tu mroźne powietrze tnie jak nożem płuca, dusi kaszel, a po minucie kręcenia generatora serce wali w piersi, jakby miało wyskoczyć”.

- Adamsen, właź zaraz do śpiwora - gderliwy głos pilota przerwał atak gwałtownego kaszlu.

Radiotelegrafista z niepokojem spojrzał na zarośniętą, wychudłą twarz.

- Czy ty czasem nie myślisz pójść w moje ślady, Lars?

- Ale skądże, dość nam jednego chorego. Zimno tylko piekielnie.

- Co ty mówisz? Jakie zimno? Zaledwie minus dwanaście. Byłem taki dumny, że do-grzałem wreszcie kabinę. Na dworze przed chwilą dochodziło do czterdziestu - obruszył się Arvid.

Rano śnieg sypał wielkimi płatami, gorąca woda z odrobiną gliceryny, którą wyszperał gdzieś Arvid, nie rozgrzała ani nie zaspokoiła nieznośnego uczucia pustki w żołądku. Na obiad Tumbo wrzucał do wrzątku wszystko, co tylko dało się rozgotować, ale niewiele już zostało. Oczy zabłysły mu na widok wyplatanych z cienkiej trzciny podkładek pod talerze. „To może być pyszne” - pomyślał. Czekał go jednak zawód. Plastyk imitujący trzcinę nie rozgotował się, tylko stwardniał, ani sposób było go ugryźć, smaku także żadnego.

- Wiesz co, Tumbo, spytaj wpierw mnie, nim coś wrzucisz do garnka - skrzywił się niemiłosiernie Arvid. - Wolę już ten szron ze ścian, zaprawiany sadzą, niż na przykład jakąś rozgotowaną rękawiczkę. Bo skąd ja mogę wiedzieć, co ci następnym razem strzeli do głowy?







33. ZRZUT, JAKICH MAŁO



Dwa dni i dwie noce nad wrakiem „Kosmosa II” hulała zawieja. Dwa dni i dwie noce, nie wychodząc ze śpiworów, rozbitkowie starali się drzemać, żeby nie słyszeć gwizdów wia-tru, nie ruszać się, nie tracić sił, zapomnieć o głodzie.

Śnieżyca ustała tak nagle, jak przyszła. Lars pierwszy wygrzebał się z trudem ze śpiwo-ra i uchylił drzwi. Tumbo z przerażeniem patrzył na jego pochylone ramiona, na chwiejny, niepewny krok, na zapadnięte głęboko policzki. Czy to doprawdy był ten sam wysoki, posta-wny mężczyzna, który przed dziesięcioma dniami zabrał go na turboodrzutowiec? Może tych dni było zresztą więcej, może mniej, stracił zupełnie rachubę czasu. Widząc, że towarzysze poruszają się, Lars wyprostował przygarbione plecy.

- Nie chcę was martwić, moi drodzy - usłyszał Tumbo jego zachrypnięty, skrzypiący głos - trzeba zaraz odgarniać śnieg z naszego „Kosmosa II”. Nawet stąd wygląda jak pierwszy lepszy wzgórek, a cóż dopiero z powietrza. Musimy się tylko ciepło ubrać, wieje cholernie.

- Musimy? Ty przecież nie pójdziesz, Lars - Adamsen wychylił się ze śpiwora.

- On ma rację. Zrobię za pana tę robotę, a pan mi odpali swoją porcję z pierwszych zrzutów, dobrze? - oczy Arvida rozbłysły dawnym ogniem, ale prostując się jęknął.

- To nic. Pierwsze kroki są najcięższe, nim się człowiek rozkręci - próbował zażarto-wać.

Lars chciał mu odpowiedzieć, ale zaniósł się ostrym, suchym kaszlem. Poza jego pleca-mi mechanik z Roaldem wymienili znaczące spojrzenia. Tumbo zadrżał na myśl o tym, co będzie, jeżeli i Lars się rozchoruje, zanim nadejdzie pomoc. Do tej chwili czekał samolotów pełen wiary, nie dopuszczał do siebie myśli, że mogą nadlecieć za późno. Ale teraz zwątpił.

Przed nimi ciągnęło się martwe białe pustkowie. Słońce było schowane za ścianę góry, pod którą roztrzaskał się „Kosmos II”, na przełęczy leżał jeszcze szafirowy mrok. Bladł z każdą chwilą, jaśniał, a gdy zza szczytu wytrysnęły pierwsze promienie, lód zagrał na zała-mach barwami tęczy. Światło raziło, oślepiało, wiatr przeciskał się przez ubrania, siekł zakry-te szalami twarze. Jak wielką miotłą przenosił śnieg z miejsca na miejsce, strącał z kadłuba samolotu.

- Tęgi pomocnik, więcej zdziała niż my! - cieszył się Arvid, ale wkrótce zamilkł.

Nogi zapadały głęboko w puszyste zaspy. Czterech ludzi z trudem odgarniało, zrzucało, czym kto mógł, białą kołdrę.

- Wolniej! - dawał co pewien czas znak ręką Lars. - Nie otwieraj ust! - krzyknął, widząc, że zdyszany Tumbo nie może złapać oddechu i odchyla rąbek szala, żeby nabrać w płuca powietrza.

Powoli, opornie, płat za płatem, spod bieli wyłaniała się zmatowiała czerwień.

- Dość! - wykrztusił wreszcie Lars.

Tumbo sam nie wiedział, jak dobrnął do kabiny. Otuleni w śpiwory, zarzucone na ramiona, długo wszyscy siedzieli w milczeniu, wystawiając twarze na gorący prąd powietrza, który bił od niebieskiego płomienia, wyciągali nad nim zgrabiałe ręce, ogarniała ich senność.

- Skąd ty bierzesz siły, Tumbo? Jak możesz wytrzymać ten mróz? - Lars spojrzał ze współczuciem na wychudłą, fioletową z zimna twarz, z której patrzyły przygaszone, wielkie oczy.

- Ech, do zimna można się przyzwyczaić, ale głodujemy przecież nielicho, z Tumby szkielet tylko został - dorzucił Arvid.

Chłopak spojrzał na mechanika z politowaniem. Nie miał sił mu powiedzieć, że głód był starym towarzyszem jego dzieciństwa, że nieraz miał z nim do czynienia. Podniósł się z trudem, słysząc, że w garnku bulgocze woda. Zesztywniałe na mrozie mięśnie odmawiały posłuszeństwa.

- Co ty wyprawiasz? Wylewasz na podłogę, uważaj - burknął Roald, ale Tumbo zamie-nił się cały w słuch.

W tej samej chwili jakiś potężny podmuch uderzył raptownie w ścianę kabiny, targnął kadłubem samolotu, poderwał go na moment w górę. Wszyscy skoczyli do wyjścia, tylko Adamsen nieporadnie wygrzebywał się ze śpiwora.

Wielki, zielony samolot wykonywał właśnie zwrot, kładąc się w ostrym wirażu na prawe skrzydło. Jeszcze moment i zawisł nisko ponad głowami ludzi. Krzyczeli, co sił w płucach, wymachiwali rękami. Pilot przechylił maszynę na bok i znów wykonał szeroki krąg. Przez moment na kadłubie zajaśniały bielą wielkie litery „CCCP”.

- Otwierają klapy do zrzutów - głos Larsa był spokojny, jak wtenczas, gdy „Kosmos II” startował z „Norge”.

Pilot obniżył maszynę, zmieniając lekko kurs.

- Uwaga, zrzuty bez spadochronów, uważajcie na... - Lars urwał.

Od zielonego kadłuba oderwał się jakiś długi kształt, za nim dwa inne. Jeden przez dru-giego rozbitkowie, co sił w nogach, rzucili się do leżących w srebrzystej kurzawie skarbów. Maszyna wykonała jeszcze parę okrążeń. Pilot wyczekiwał widać, nim dobiegną do metalo-wego pojemnika i dwu worów. Po chwili wzbił się znów wysoko w powietrze. Huk silników umilkł powoli.

Z trudem łapiąc oddech czterech ludzi stało bez ruchu nad metalowym cylindrem. Wiel-kie, czarne cyfry „150 kg” wymalowane w kilku miejscach obok napisów „prodowolstwie - food” przyprawiały ich o bicie serca. Pierwszy oprzytomniał Arvid. Szybkimi, wprawnymi ruchami rozplątywał trzy pasy zakończone szelkami. Przejęty Lars nie zgromił nawet Adam-sena, który idąc z trudem dogonił towarzyszy. Pojemnik ślizgał się łatwo po śniegu na szero-kich, metalowych płozach, przymocowanych do cylindra stalowymi resorami.

- Umieram z ciekawości, co tam jest - mechanikowi trzęsły się ręce.

- Co by nie było, jesteśmy uratowani, uratowani - powtarzał Lars. Podszedł do stojącego na uboczu radiotelegrafisty i objął go mocnym uściskiem uważając, żeby nie urazić chorej ręki. - Zmienimy wreszcie opatrunek, nie damy ci dłużej chorować!

Z pojemnika po zdjęciu głowicy pierwsza wypadła koperta adresowana do Larsa. Nachylili się nad nią obaj z Adamsenem. Arvid wyciągnął tymczasem z grubej pojemnej rury pudełka konserw, mniejsze, większe, plastykowe torebki.

- A w tamtych dwu zrzutach są futrzane anoraki, buty, swetry, rękawice, spodnie pucho-we, koce, śpiwory, lekarstwa i radiostacja z akumulatorami. Trzeba je tu zaraz przeciągnąć.

- Za nic, szefie.

- Nie teraz, nie mamy sił!

- Później, jak sobie podjemy! - rozległy się głosy protestu.

Arvid, nie czekając na odpowiedź, wyrwał z pochwy u pasa nóż. Parę sprawnych ru-chów i po kilku chwilach pięciu ludzi mrużąc z zadowolenia oczy przeżuwało kawały mięsa.

- Wolno, nie połykać - powtarzał Lars między jednym kęsem a drugim. - Trzeba by właściwie podgrzać tę konserwę, ale...

- Zjemy i podgrzaną, i znów gorącą - Arvid nie tracił czasu i mlaskając głośno, przerzu-cał dalej paczki, paczuszki i pudełka. - Zrzut, jakich mało! Takiego jeszcze nie widziałem! Wszystko, o czym dusza zamarzy!

* * *

Po paru godzinach nikt by nie poznał oszronionego wnętrza ani krążących po nim rozbitków. Tumbie rękawy puchowego anoraka nałożonego na czerwony kombinezon trzeba było co prawda zawinąć, a spodnie, wpuszczone w długie, podbite miękkim, puszystym futrem buty, od razu obciąć, ale któż by się takimi drobiazgami przejmował. Przez ściany zawieszone wełnianymi pledami nie przenikał mroźny wiatr. Nowiutkie, jak spod igły, lekkie śpiwory Roald poukładał na starych. Od dwu szumiących monotonnym warkotem kuchenek benzynowych biło przyjemne ciepło. Z dwu dużych garnków parowała zupa, zapachniało jak w kambuzie „Icebiörna”, mięsa w niej było więcej niż płynu. Tumbo chciał ją jeszcze przy-prawić, coś dorzucić, ale w tej chwili i tak nikt nie zwróciłby uwagi na smak. Lars kończył właśnie trzecią z rzędu porcję, upominając bez ustanku innych, żeby jedli powoli. Adamsen rozgrzany, najedzony, po zastrzyku aeromycyny, zrzuconej z samolotu, ze znawstwem oglą-dał niewielką polową radiostację. „Do łączności fonicznej z samolotami” - odczytywał widniejący na cylindrycznej obudowie napis w dwu językach.

Po zupie Tumbo podał wszystkim gorące, pachnące kakao, tak gęste, że można w nim było łyżkę zawiesić, a kiedy nienasycony Arvid zażądał jeszcze więcej mięsa, podsmażył mu wielki schabowy kotlet.

- Jak Boga kocham, to świeże mięso, nie konserwa. Skąd oni to wzięli? - nie mógł nadziwić się mechanik. - Dużo masz tego?

- Starczy dla wszystkich na parę dni - błysnął wesoło białkami Tumbo.

- Tylko na parę? - Arvid zaniepokoił się na dobre. - A co masz jeszcze, pokaż!

Chłopiec z dumą wyciągnął ogromną puszkę kompotu z moreli, ale najedzony mecha-nik wybredzał.

- Wiesz co, wolałbym te ananasy, otwórz od razu. I podaj pierniczki. A co to jest, w tych pudełkach?

- Czarny kawior ziarnisty - odczytał napis Adamsen - toż to specjał nad specjały, króle-wska potrawa, same witaminy!

- No, jak witaminy, to dawaj, zjemy jeszcze kawioru, po jednym pudełku na każdego.

- Arvid, czy ty czasem nie przesadzasz? - w głosie Larsa brzmiało lekkie zniecierpliwie-nie.

- Wiecie co, jakby nas tak regularnie zaopatrywano, jak dzisiaj, to i miesiąc mogliby-śmy tu wytrzymać, o wszystkim pomyśleli - rozparty w śpiworze Roald zaciągnął się chciwie wonnym dymem.

- Ciekaw jestem, jakie przysmaki będą w następnym zrzucie - przerwał mu Arvid z ustami pełnymi kawioru.

- Ważniejszy od jedzenia jest radiotelefon - oburzył się Lars.

- Wiem, szefie, wiem. Co ja zrobię, taki już jestem. Tumbo, nie masz tam jeszcze w garnku kapki zupy? Teraz dopiero czuję, że coś bym zjadł.







34. MIANUJĘ CIĘ KOMANDOSEM!



Pomarańczowa maszyna z wielkim napisem „Alouette” długo krążyła nad wrakiem „Kosmosa II”, potem dwukrotnie przeszła kursem, który Lars wskazał pilotowi przez radiote-lefon. Z zadartą do góry głową Tumbo wpatrywał się w niebo, na którym gasły ostatnie gwia-zdy. Na jasnym błękicie otworzył się naraz, jak olbrzymia pomarańcza, szeroko rozpostarty spadochron, pod nim czerniało coś ogromnego. Długo chybotał w powietrzu, podrywany prą-dami, to się podnosił, to opadał w dół, jakby wybierał miejsce do lądowania. Wiatr znosił go w kierunku „Kosmosa II”. Cztery pary oczu śledziły najmniejsze drgnienie, czterech rozbit-ków wyczekiwało z zapartym oddechem. W chwili gdy zrzut dotykał już lodowego wzgórza, gwałtowny pęd poderwał do góry nylonową kopułę.

- Przeniesie nad nami! - jęknął Lars.

- Prosto w przepaść! - zawtórował mu Arvid.

Roald coś szeptał przez zaciśnięte wargi, nie odrywając oczu od pomarańczowej plamy, która wisiała przez chwilę nad wbitym w lód skrzydłem. Lars już podnosił do ust mikrofon, żeby zawiadomić francuskiego pilota o nieszczęściu, kiedy wzdęty wichrem spadochron pochylił się na bok i raptem znieruchomiał. Kadłub „Kosmosa II” drgnął ciężko, skrzydło za-chybotało gwałtownie, jakby miało za chwilę runąć.

- Antena! Zaczepił o antenę! - wrzeszczał Arvid, zrywając się do biegu.

Tumbo popędził za ?nim. Nierówne uderzenia wiatru szarpały pomarańczową kopułą spadochronu, wydawało się, że napięta do granic ostateczności linka pęknie lada moment. Zawieszony pod nią dziwny, długi zrzut to opadał, to znów się podrywał. Wmarznięty w lód kadłub drgał wciąż mocniej, za każdym nowym podmuchem skrzydło chyliło się coraz bar-dziej na bok. Tumbo wyprzedził wszystkich. Gdy ciągnięty spadochronem ładunek znów za-czął się wznosić, bez chwili namysłu podskoczył w górę. Obie dłonie kurczowo zacisnęły się na jakiejś wystającej listwie, myślał, że ściągnie ciężar w dół, ale .nowy podmuch oderwał go jak piórko od ziemi. Przez chwilę wisiał na rękach, rozpaczliwie wymachując nogami. Nad głową widział prześwietloną słońcem nylonową kopułę. Nagle jakaś siła wielkim łukiem rzu-ciła go o ziemię i powlokła po lodzie.

Antena pękła” - przebiegło mu przez głowę i poczuł, jak walnął w jakiś twardy występ. Nic nie widział, usta miał pełne śniegu, ale nie zwalniał uchwytu. Raptem zaczepił o coś nogami, spadochron wciąż ciągnął go w przód. „Rozerwie mnie!” - zdążył pomyśleć i naraz wszystko ustało. Ktoś podnosił go z ziemi, odgarnął śnieg z twarzy.

- Mianuję cię komandosem! Uratowałeś sanie! - krzyczał podniecony Lars.

O kilkadziesiąt kroków przed nim Roald gorączkowo ciął liny spadochronu, Arvid z trudem wygrzebywał się ze zwojów błyszczącego, nylonowego płótna, a Lars przydeptywał wydymający się wciąż jeszcze na wietrze pomarańczowy żagiel.

- Żebym cię nie złapał za nogi, leżałbyś teraz w przepaści, razem z saniami! - Arvid z trudem łapał oddech. - Cudo, takich w życiu nie widziałem, motorowe! A do tego jeszcze dwie pary zwykłych nansenowskich sań - krzyczał oglądając zrzut. - Załadujemy na nie, co trzeba, i w drogę!

Między płozami widać było kauczukowe gąsienice, wzmocnione stalowymi płytkami.

- Muszą dobrze ciągnąć - pokiwał z uznaniem głową Lars.

Paru ruchami Arvid zerwał płócienny pokrowiec z silnika, zmontowanego na metalowej ramie motorowych sań i głośno odczytywał dane z instrukcji wyrytej na tabliczce: „Silnik jednocylindrowy, czterotaktowy, chłodzenie powietrzem. Moc siedemnaście koni mechani-cznych, szybkość maksymalna dwadzieścia kilometrów na godzinę”.

- Dobrze pomyślane, napęd na gąsienice przez sprzęgło i skrzynkę biegów - wykrzyki-wał uradowany. - „Do sań motorowych można przyczepić dwie pary zwykłych. Łączne obcią-żenie nie powinno przekraczać dwóch tysięcy pięciuset kilogramów” - czytał dalej.

- Dwie i pół tony! Cały nasz zapas żywności, razem z nami, połowy nie będzie ważył - ucieszył się Lars.

- A dokąd my pojedziemy? - odważył się wreszcie zapytać Tumbo. - Dlaczego nie samolotem?

- Nie słyszałeś? Francuzi podawali nam program akcji ratowniczej. Wokół nas, jak się przekonali, nie ma miejsca, na którym mogłaby bezpiecznie lądować duża maszyna. Same góry i lodowce pokryte rozpadlinami. Dlatego właśnie zrzucono nam te sanie. Musimy na nich przejechać jakieś pięćdziesiąt kilometrów, żeby wydostać się z tego piekielnego pasa szczelin. A stamtąd zobaczymy. Zabiorą nas chyba samolotem. Dalsze szczegóły mają nam podać przez radio.

- Szefie, a żeby tak wypróbować?

Nie czekając na odpowiedź Arvid zabrał się do roboty. Zapuszczenie motoru dla takie-go jak on mechanika było drobnostką. Uśmiechnięty, z błyszczącymi oczyma, znów w swoim żywiole, szybko zaczepił na specjalnych hakach obie pary sań nansenowskich, jedną za drugą, stanął z tyłu na płozach i pociągnął za linkę. Silnik zawarczał mocniej, mechanik włączył sprzęgło i karawana lekko jak piórko ruszyła z miejsca.

- Wspaniałe! - cieszył się Arvid skręcając to w lewo, to w prawo i znów z powrotem.

- Dość tej zabawy. Tumbo, nadaj zaraz, że próba sań udana. Jutro z samego rana wyru-szamy. Dziś musimy załadować nasz dobytek. Adamsena położymy na ostatnich sankach. Mój kochany - zwrócił się gwałtownie do radiotelegrafisty - jak ty się będziesz po tym mrozie pętać, to cię zostawimy, wracaj natychmiast do kabiny - Lars udawał zagniewanego, ale twarz miał pogodną. - Roald, chodź, spójrzmy jeszcze na tę mapkę, którą Francuzi zrzucili nam z samolotu. - Arvid! uspokój się wreszcie z tymi saniami. Jutro pokażesz, co umiesz.







35. NIE MA SPOKOJU WŚRÓD LODÓW ANTARKTYDY



Na ich spotkanie wybiegło lśniące w promieniach słońca, jednostajne, śnieżne pustko-wie. Tumbo wyciągnął się wygodniej w miękkim fotelu, odchylił szerzej kołnierz kombinezo-na, poprawił się, przeciągnął, ziewnął. Przyjemne ciepło przestronnej, jasnej kabiny rozleni-wiało, spokojny, monotonny szum silnika usypiał, ale chłopak bronił się przed zaśnięciem. Wystarczyło przymknąć oczy, a pod powieki wciskały się natychmiast wspomnienia koszmarnej jazdy na motorowych saniach.



* * *

Ranek rozpoczął się źle. Silnik długo nie chciał zapalić, krztusił się, przerywał i gasł co chwila, nim wreszcie ruszył. Pożegnanie z obozem także nie było łatwe. Lars dłużej niż co dzień stał nad kopcem śniegu, pod którym tonął krzyż, jakby tłumaczył się Leifowi i Hilmaro-wi, czemu ich opuszcza. Adamsen z trudem tłumił raz po raz jęki bólu, boleśnie urażając chorą rękę, Tumbo długo oglądał się za siebie. Dawno znikł już z oczu wrak turboodrzuto-wca, jakby go pochłonęła biel. Widać było tylko czerwień wbitego w lód skrzydła. Żałośnie przechylone na bok, samotne, opuszczone, chwiało się pod uderzeniami wiatru, jakby ich żegnało. A może przyzywało?...

Siarczysty mróz palił jak płomień. Żeby nie zamarznąć, zeskakiwali raz po raz z sań i biegli obok. Tylko biedny Adamsen otulony w futra, śpiwory i koce musiał leżeć nieruchomo na ostatnich saniach. Już na pierwszym kilometrze spotkała ich przygoda. Niespodzianie mo-torowe sanie zawisły na krawędzi głębokiej szczeliny. Błyskawicznym pociągnięciem linki Arvid zdążył zatrzymać silnik w ostatniej chwili. Zajęci odciąganiem ich w bezpieczne miej-sce, nie zauważyli, że płozy sań, na których leżał radiotelegrafista, przymarzły do lodu. Pona-glani mroźnymi podmuchami przenieśli chorego na drugie, podkładając, za radą Roalda, pod płozy kawałki futra. Puste sanie trzeba było wyrąbać z lodu, potem oczyścić, przesmarować płozy. Wilgoć przyśpieszonych oddechów w jednej chwili zamieniała się w skorupę lodową, która grubą warstwą pokrywała wełniane szale na twarzach.

Lodowiec wielkim spękanym jęzorem ostro opadał w dół. Nauczeni doświadczeniem jechali teraz bardzo wolno. Często zawracali, okrążając z dala nie tylko ciemne wstęgi szcze-lin, ale także te miejsca, w których lód zmieniał barwę - sygnał, że pod cienkim mostem lodowym kryje się niebezpieczna, bez dna często, przepaść. Mimo to czterokrotnie jeszcze ratowali się w ostatniej chwili, hamując sanie na samym skraju ukrytej pod śniegiem rozpad-liny. Za każdym razem do granic wytrzymałości musieli napinać mięśnie, żeby ratować cały swój dobytek. Ile czasu trwała ta koszmarna jazda, Tumbo sam nie wiedział. Lars często zatrzymywał małą karawanę sań, rozglądał się na wszystkie strony, sprawdzał zrzucone z samolotu szkice i mapki. W chwili, gdy krzyknął: „Stój! Boję się, że zabłądziliśmy!” - zza lodowego garbu wyskoczyły trzy czerwone maszyny.

Bez słów, bez powitań opatuleni w futrzane ubrania mężczyźni wepchnęli ich zeszty-wniałych od mrozu do tej ciepłej, jasnej kabiny, posadzili na fotelach. Adamsena ułożyli od razu w jednym z wozów na noszach. O nic nie pytając wetknęli każdemu do jednej ręki kubek dymiącej kawy, do drugiej jakieś smaczne ciasto. Kawa rozkosznie grzała zgrabiałe palce, a pachniała tak, jak ta niezapomniana, kapitańska, którą Cyklop szykował dla Starego. Nim Tumbo zdążył się opamiętać, zawarczał silnik, kierowca zawrócił prawie na miejscu, czerwo-ną maszyną zakiwało jak „Icebiörnem” na dużej fali.

- Samoloty czekają nas na lotnisku - usłyszał Tumbo i to jedno zapamiętał.

Teraz siedział z szeroko rozwartymi oczyma, bezmyślnie patrząc przez przednią szybę, jak gąsienice czerwonego wozu, jadącego przed nimi, podrywają wysoko w powietrze smugi śnieżnego pyłu. Czuł przy swym ramieniu ramię drzemiącego Roalda, tuż przed nim kołysały się miarowym, spokojnym ruchem plecy Larsa i Arvida. Odpoczywał, rozkoszując się uczu-ciem całkowitego bezpieczeństwa. Chwilami łowił urywki opowiadania. Kierowcy wozu nie zamykały się usta.

- Mróz dzisiaj cholerny, rankiem było sześćdziesiąt stopni. Nie wiedzieliśmy, jak sobie dacie radę, nie było innego sposobu was stamtąd wydostać... Wiem, sanie motorowe to wspa-niała rzecz, ale nie przy tej temperaturze... Podjechaliśmy bliżej, niż to było zapowiedziane przez radio. Ładne wózki mamy, co? Nie darmo nazywają je „Śnieżnymi Kotami”, zwrotne jak żadne inne. Wczoraj „Goliat”, wielki samolot o nośności dziewiętnastu ton, jednym rej-sem przeniósł nasze trzy „Śnieżne Koty” ze stacji „Mc Murdo” na płaskowyż Ziemi Królowej Maud. Kawałek drogi, coś trzy tysiące kilometrów, prawie przez cały kontynent. Nocą urzą-dziliśmy polowe lotnisko i przygotowaliśmy wozy.

Arvid o coś jeszcze wypytywał, ale Tumbo nie dosłyszał. Czuł, że głowa opada mu coraz niżej na piersi, a oczy chwilami same się zamykają.

- ...Nie, po drodze nie widziałem ani jednego skrawka terenu, który nadawałby się na lądowisko dla dużych samolotów transportowych. To diabelski obszar, nie darmo nazywają go „Przedpieklem”, ale i w piekle chyba nie jest gorzej - wybił się znów głos kierowcy. - Dziś przejechaliśmy po was dwieście kilometrów.



* * *

Tumbo nie zwrócił uwagi, że czerwona maszyna przed nimi znikła naraz, jakby się rozpłynęła w powietrzu.

Zlatując do przodu głową, nie rozumiał, czemu kierowca raptownie zahamował i coś krzycząc wyskoczył z maszyny. Przez otwarte drzwi do kabiny wdzierało się mroźne powie-trze. Z wozu za nimi ludzie również wyskakiwali w pośpiechu i gnali w jednym kierunku, tam gdzie od bieli odbijała czarna krecha. Pobiegł za wszystkimi nad sam brzeg wielkiego otworu, wyłamanego ciężarem maszyny. Zamilkli sparaliżowani przerażeniem. U stóp ich spadała w dół gładka jak lustro ściana lodu. Na krawędziach u góry lśniła w słońcu sinym błękitem, w głębi ziało czernią. Jeden z polarników nachylił się nad przepaścią.

- Wiktor, Wiktor! - krzyknął rozpaczliwie.

- Wiktoooor, Wiktoooor - zadudniło głucho echo.

- Chyba z siedem pięter - jęknął.

- Pięciu ludzi. Już po nich - szepnął kierowca dławionym głosem.

- Ktoś musi natychmiast zjechać na linie, sprawdzić! Kto jest tu najlżejszy? - Wzrok polarnika zatrzymał się na poszarzałej twarzy Tumby. - On!

Nim chłopak zdołał otworzyć usta, ktoś ciągnął zwoje liny, ktoś inny nakładał mu na futro biały sznur nylonowy, związany w misterne alpejskie pętle.

- Odgarniesz lód z dachu, zobaczysz pod nim okrągłą klapę. Rączkę przekręć w lewo, o tak. I szarpnij mocno do siebie. Zajrzyj do środka, wołaj. Przy pasie masz mikrofon. W linkę twoją wpleciony jest przewód telefoniczny. Jeżeli któryś z nich żyje, rzuć mu tę drugą linę, jeżeli są ranni, dopomożesz im wydostać się z wozu.

- Uważaj na siebie! - krzyknął Lars.

Tumbo nie spostrzegł nawet, kiedy wisząc na linie zaczął opadać w dół. Po paru chwi-lach otoczyła go mroźna ciemność. Uniósł głowę w rozpaczliwej nadziei, że zobaczy pochy-lone nad krawędzią przepaści twarze przyjaciół, ale gdzieś wysoko w górze zajaśniał tylko wąski pasek błękitu. Był sam. Nie bał się głębi, czuł tylko paniczny strach przed tym, co zobaczy. Raz po raz uderzał o gładkie, śliskie ściany. Nagle razem z sypiącymi się gdzieś z góry odłamkami lodu runął w dół.

Lina zerwana” - pomyślał, ale już gwałtowne szarpnięcie zatrzymało go w miejscu, zachybotał w powietrzu. Nylonowy sznur poprzez futro boleśnie wpił się w ciało, serce biło gorączkowym rytmem. Światło dnia, sączące się z wąskiej szpary w górze, ledwie rozjaśniało ciemność szczeliny. Dotknięcie stopami blachy wozu obezwładniło go na moment.

Rączkę przekręć w lewo - przypomniał sobie słowa nieznajomego, wykonując automa-tycznie ruchy - potem szarpnij do siebie”. Klapa zaczęła z wolna sama unosić się w górę, coraz wyżej i wyżej, w okrągłym czarnym otworze zamajaczyła blada twarz.



* * *

- Zemdlałeś, mały, najadłeś się strachu, co? Nie myślałeś, że ktoś wyjdzie żywy? Wydostałem się z wozu tylko dzięki tobie, od wewnątrz ani rusz nie mogłem otworzyć klapy.

Nachylony nad Tumbą młody człowiek coś jeszcze mówił, ale chłopak z radosnym zdumieniem .wpatrywał się w olśniewającą błękitem kopułę nieba nad sobą. Leżał na śniegu, wokół kręcili się ludzie, coś krzyczeli, coś sobie opowiadali, żywo gestykulując.

- Wstawaj, zamarzniesz! Chodź, zobacz, wyciągają teraz ostatniego.

- Ależ mieli szczęście, to się wprost w głowie nie mieści! - wołał ktoś nie opodal.

- Jak to, nie rozumiesz? Most lodowy zarwał się pod ciężarem „Śnieżnego Kota”, zwalił razem z nimi w przepaść. Olbrzymia bryła lodu przyparła go do ściany, o tak. Spadając, gąsienicami jak heblem ścinali lód.

- I jak w windzie przejechali siedem pięter, z wygodami, żaden sobie nawet ręki czy nogi nie złamał. Wykpili się paroma sińcami i guzami, można im pozazdrościć.

- Bez przesady, nie chciałbym być na ich miejscu, strachu się najedli. Ich szczęście, że w tym jednym właśnie miejscu schodziły się ściany rozpadliny. Pod wozem było jeszcze chyba ze dwieście metrów głębi.

Wyciągnięci z przepaści twarze mieli jeszcze szarozielone, a oczy nieprzytomne.

- Przeżyliśmy własną śmierć - mówił wolno, z wysiłkiem, jeden z nich, rozglądając się dokoła, jakby sam sobie wciąż jeszcze nie wierzył.







36. NIECH CI WIEJĄ PRZYJAZNE WIATRY



Wszyscy teraz, nie tylko kierowca, wpatrzeni byli w jednostajną biel ścielącą się przed szybą wozu. Wystarczyło, żeby lód zmienił choćby trochę odcień, a już rozlegał się alarmu-jący krzyk:

- Zatrzymać!

Siedzącemu za kierownicą polarnikowi nie trzeba było co prawda zwracać uwagi, czę-ściej teraz hamował bieg „Śnieżnego Kota”, coraz przystawał. Paru ludzi wyskakiwało wtedy na lód i wbijało co metr długie stalowe sondy sprawdzając, czy pod zastygłą skorupą nie kryje się niebezpieczna przepaść. Wezwany radiem na pomoc samolot krążył nad pojazdami, wypa-trując z powietrza najdogodniejszej drogi. Piloci zrzucali odręczne szkice terenu, przymoco-wane do długich, barwnych chorągiewek z ciężarkami; niektóre wiatr odnosił daleko, inne spadały tuż obok wozów. Siedzący przy kierowcy radiotelegrafista bez przerwy utrzymywał łączność nie tylko z krążącym nad ich głowami samolotem, ale także z lotniskiem.

- Wylądowała już wasza maszyna z „Norge” - zwrócił się do Larsa - pilot Gunnar serdecznie pozdrawia wszystkich, ma rozkaz przerzucić was jak najszybciej do stacji.

- Słyszysz, Tumbo, jeszcze trochę,, a będziemy w domu! - rozpromienił się Roald.

Chłopak opuścił głowę. Słowo dom” nic teraz dla niego nie oznaczało. „Icebiörn” był gdzieś daleko, nawet nie wiedział gdzie.

- Nie martw się, postaramy się, żeby ci było dobrze z nami - głos Larsa był serdeczny. - Wypoczniesz sobie nareszcie, odkarmimy cię, jak należy. Pomyśl, ile przeżyliśmy razem. Zamieszkasz z nami, w domku pilotów. Już ja to jakoś załatwię.

Przed wozem kotłowała się znów zadymka. Wycieraczki z trudem spychały na boki grube pokłady śniegu, widoczność malała z chwili na chwilę, kierowca prowadził na ślepo. W ciszy, jaka zapanowała teraz w kabinie, słychać było tylko ostre sygnały radiolatarni urucho-mionej na polowym lotnisku. Zapadał gęsty mrok, gdy poprzez wirujące w powietrzu białe płatki Tumbo zobaczył pierwsze błyski.

W błękitnych smugach reflektorów, ze wszystkich stron jak wieniec okrążających lądowisko, zamajaczyła czerwień samolotów. W jednej chwili Lars, Roald i Arvid zginęli w tłumie witających. Nieznajomi w futrzanych lotniczych kombinezonach obejmowali ich, kle-pali po ramionach, ściskali, przekrzykując się nawzajem, jakby chcieli sobie opowiedzieć naraz wszystko, co się wydarzyło w ciągu tych długich siedemnastu dni.

Tumbo stał na uboczu, nikt na niego nie zwracał uwagi, tamci wszyscy spotykali się z przyjaciółmi, mieli się z czego cieszyć. Jego tylko nikt nie witał, nikt nie oczekiwał. Zoba-czył, że Adamsena wprost ze „Śnieżnego Kota” przenoszą do samolotu, pobiegł w tamtą stro-nę. „Może nie wiedzą, że on gorączkuje, że trzeba go dobrze owinąć” - pomyślał zatroskany.

- Tumbo, gdzie się podziewasz, szukam cię wszędzie! Gunnar ma dla ciebie ważną wiadomość - wołał z daleka Lars.

Młody pilot z nieukrywaną ciekawością spojrzał na ledwie widoczną spod kaptura wymizerowaną twarz.

- Niemal cały świat mówi o tobie, wszystkie stacje radiowe i telewizyjne podawały już, jakżeś się dzielnie spisał. Hakon na twoim „Icebiörnie” opędzić się nie może przed ciągłymi pytaniami - jaki jest ten Tumbo, co jada na śniadanie, czy długo sypia, kim zamierza zostać. Różne agencje prasowe interesują się tobą jak gwiazdą filmową. O wszystkim chcą wiedzieć.

Hakon...

Tumbo nie słuchał nawet, co Gunnar mówi, nic go to nie obchodziło, myślami pobiegł do tamtych na statku. Czy ich jeszcze kiedyś zobaczy? Ma przecież zimować w „Norge”. Szczęście, że wśród tych ludzi, z którymi tyle przeżył. Już otwierał usta, żeby spytać, gdzie jest teraz „Icebiörn”, kiedy usłyszał piskliwy głos Arvida.

- Tumbę musimy porządnie odkarmić. Już ja się tym sam zajmę.

Gunnar spojrzał na mechanika z nieukrywanym zdziwieniem.

- Ależ on nie zostanie z nami na zimę, Mrówkojad trzyma w pogotowiu helikopter, natychmiast po wylądowaniu w „Norge” przewiozą Tumbę na statek.

- Na „Icebiörna”! - wyrwał się z piersi Tumby radosny krzyk.

Lars nie wytrzymał spojrzenia rozbłysłych szczęściem oczu i odwrócił głowę.

- Nie, chłopcze, niestety... „Icebiörn” jest już zbyt daleko, dopływa do brzegów Afryki - powiedział po chwili z przymusem.

- Ale to nic, przerzucą cię na myśliwski statek wielorybniczy „Viking VII” - pośpieszył mu z pomocą Gunnar. - Jedyny, jaki jeszcze pływa na krawędzi przybrzeżnego lodu, w zasię-gu naszego helikoptera. Szyper z trudem zgodził się czekać do jutra rana, boi się wmarznąć. Mrówkojad ledwie go ubłagał.

Tumbo opuścił głowę, był przytłoczony, bezradny, wszystko waliło się w gruzy. A więc znów tułaczka w nieznane, znów jacyś obcy, nieznani ludzie. Co zawinił, że nikt go nie chce, że każdy rad się go pozbyć?

- Widzisz, chłopcze - Lars położył mu obie ręce na ramionach. - Taka jest decyzja profesora, nieodwołalna, jego rozkaz. Nie martw się, długo na tym myśliwcu nie zostaniesz, dopłyniesz nim wkrótce do statku-przetwórni, a to wielka i szybka jednostka. Może jeszcze na Atlantyku dogonisz „Icebiörna”? Zimowanie tutaj w „Norge” byłoby dla ciebie ciężkie, tyle miesięcy polarnej nocy, mrozy...

- Chyba nie większe niż tam? - desperacko próbował protestować Tumbo, patrząc błagalnie w tę twarz, w której znał każdą niemal zmarszczkę, każdą bruzdę, twarz, której miał więcej nie zobaczyć. W tej chwili niczego nie pragnął tak gorąco, jak zostać wśród ludzi z „Kosmosa II”.

- A może by jakoś Mrówkojadowi wytłumaczyć, poprosić, jakbyśmy tak wszyscy... - zaczął gorąco Arvid, ale Lars go powstrzymał jednym spojrzeniem. Przygarnął do siebie mocniej chłopca.

- I my cieszyliśmy się, że pozostaniesz z nami, mówiłem ci przecież - dodał ciszej - ale nie zawsze jest tak, jak człowiek pragnie. Może to i lepiej dla ciebie. Z tego, co zdążył mi już opowiedzieć Gunnar, i dla nas samych to zimowanie nie będzie najłatwiejsze...



* * *

Na lotnisku w „Norge” panował ruch. Gdy tylko Tumbo zbiegł po drabince na lód, ktoś pociągnął go energicznie w stronę niewielkiej maszyny, nad którą jak skrzydła wiatraka wiro-wały długie skrzydła.

Wepchnięty do kabiny nie zdążył nawet zaprotestować, powiedzieć, że się przecież z nikim nie pożegnał, że...

- Nie mamy chwili do stracenia, pogoda lotna, ani wiatru, ani mgły, musimy się śpie-szyć - tłumaczył mu ktoś nerwowo.

Silnik zaturkotał hałaśliwie, helikopter pionowo wzniósł się w górę. Przez moment jeszcze Tumbo widział w dole oświetlone lotnisko, maleńkie sylwetki ludzi. Niektórzy z gło-wami zadartymi w górę, wymachiwali czapkami. Lars, Arvid, Roald... To wszystko było już poza nim. Jeszcze raz rozpoczynał nowe życie. Przycisnął twarz do plastykowej kopuły, zamigotały jeszcze pod maszyną światełka, potem jedne po drugich zaczęły przygasać, rozpływać się, niknąć. Ziemia wydała mu się naraz tak czarna niemal jak niebo. Uśmiechnął się do znajomych gwiazd, pamiętał dobrze, z jakim utęsknieniem wypatrywali ich, kiedy nad wrakiem „Kosmosa II” uciszyła się burza.

- ...„Viking VII”... „Viking VII”… „Viking VII”... Tu „Kormoran”, tu „Kormoran”. Tu „Kormoran”. Czy nas słyszycie? Odbiór - zaczął monotonnym głosem siedzący obok mężczy-zna.

- „Viking VII”... „Viking VII”... Czy nas słyszycie? - powtarzał cierpliwie.

W ciemności rozświetlonej tylko nikłą poświatą przyrządów nawigacyjnych Tumbo zobaczył nachylającą się nad nim twarz.

- Na tych stateczkach myśliwskich nie mają specjalistów. Szyper sam obsługuje radio-telefon. Piekielnie się trudno z nim dogadać - mężczyzna w wielkim hełmie mówił głośno, żeby przekrzyczeć hałaśliwy terkot silnika. Ze słuchawek wmontowanych w jego hełm, poprzez szum i zgrzyty Tumbo usłyszał po chwili zachrypły głos.

- ...„Kormoran”... „Kormoran”... Tu „Viking VII”, tu „Viking VII” ...szyper Hans Hansen przy mikrofonie. Ledwie was słyszę. Mówcie głośniej... Czego znów chcecie, do stu par tysięcy beczek? Kiedy wreszcie przywieziecie tego waszego pasażera?... Czekam jeszcze godzinę, ani chwili dłużej, bo... - dalsze słowa utonęły w chaosie gwizdów i zgrzytów świdru-jących uszy.

- ...„Kormoran” do „Vikinga VII”... „Kormoran” do „Vikinga VII”... Uwaga... Uwaga... Lecimy z pasażerem, jesteśmy nad oceanem... Zapalcie wszystkie reflektory... Strzelajcie rakietami, kiedy zobaczycie nasze światła pozycyjne... Czy nas słyszycie? Podpłyńcie do dużego pola lodowego, na którym można lądować... Podajcie prędkość i kierunek wiatru przy ziemi... Przechodzę na odbiór... Przechodzę na odbiór...

W słuchawkach zagotowało się, zabulgotało. Tumbo z trudem zdołał wyłowić znów gniewny, ochrypły głos.

- ...nie jestem stacją meteo... czego ode mnie chcesz?... Ja pływam przy wietrze z każdego kierunku... odczep się... - więcej nic nie było można usłyszeć.

- Grzeczny to ten szyper Hansen nie jest, nie ma co mówić - zaczął radiotelegrafista, ale w słuchawkach zaskrzeczał znów znajomy głos.

- ...nigdzie nie podpłynę, powtarzam... od rana stoimy zakotwiczeni do wielkiego lodo-wego pola i nikt mnie stąd nie ruszy, możesz spokojnie lądować... wiatr cztery, cztery z Est Sud Est... Zły jestem jak sto diabłów... dość mam czekania na tego waszego całego profeso-ra...

- Profesora? - powtórzył zdumiony Tumbo.

Radiotelegrafista machnął lekceważąco ręką.

- Czy ci nie wszystko jedno? Grunt, że na ciebie czeka. Nasz Mrówkojad dostałby bzika, gdybym z tobą zawrócił teraz do „Norge”. Zaraz by wysłał radiogram do Oslo, co z tobą robić. On jest podobno świetnym naukowcem, ale zielonego pojęcia nie ma o prowadze-niu polarnej stacji. Słaby jest, trwożliwy, boi się własnego cienia. To nie dla nas człowiek. Patrz, już zapalili reflektory.

Daleko przed nimi wąski, cienki błysk rozdarł ciemności. Silnik zaterkotał innym to-nem, sunąc wciąż do przodu, „Kormoran” opadał jednocześnie w dół. Jasna smuga wydłużała się, zabłysł w jej świetle lód. Tuż pod helikopterem rozsypały się w powietrzu kolorowe bukiety rakiet. Opadali wprost na oświetlony statek. „Taki mały, nie większy od szalupy ratunkowej na »Icebiörnie«” - pomyślał Tumbo, gdy byli już na wysokości bocianiego gnia-zda, zawieszonego na przednim maszcie. I opuściła go resztka odwagi.

Pilot skręcił na miejscu, rytm obrotów śmigła zmienił się raptownie. Chwilę jeszcze wi-sieli w oślepiającym świetle reflektora, potem ostrożnie, miękko, bez wstrząsów „Kormoran” osiadł na chropowatej powierzchni lodu. Radiotelegrafista porwał z podłogi jakąś torbę bre-zentową, wyskoczył szybko na ziemię i wyciągnął ręce do Tumby.

- Nie przejmuj się, po tym, coś przeszedł, dasz sobie wszędzie radę, bywaj! - krzyknął.

- Szczęścia, zuchu, niech ci wieją przyjazne wiatry! - dorzucił serdecznie pilot.

Jakiś marynarz podbiegł do nich, schwycił worek.

- Proszę za mną, panie profesorze... - zaczął i na widok Tumby umilkł, jakby mu mowę odjęło.

Nad „Kormoranem” zawirowały długie ramiona. Lekko jak ptak oderwał się od lodu, przez moment wisiał jeszcze nieruchomo w powietrzu, potem zaczął piąć się w górę, coraz wyżej, skręcił na południe. Migocące w niebieskiej smudze reflektora śmigła znikły, pochło-nięte raptownie czernią nocy. Tumbo został sam.







37. JESTEŚ SYNEM PROFESORA



Okrągła jak księżyc w pełni, nalana twarz to bladła, to czerwieniała na przemian. Parę razy szyper otwierał już usta, ale jakoś nie mógł wydobyć głosu. Zerwał w końcu z głowy futrzaną czapę i rzucił z pasją na podłogę. To mu widać ulżyło, język się wreszcie rozwiązał. Wśród powodzi nieznanych przekleństw, wykrzykiwanych zachrypłym głosem, przewijało się wciąż słowo „profesor”. Urwał wreszcie raptownie, jakby wyrzucił z siebie całą nurtującą go złość, i spokojniej przyjrzał się niewysokiej postaci, zatulonej w futrzane ubranie, i ledwie widocznej spod kaptura czarnej twarzy. Pod gradem sypiących się na niego słów Tumbo ani drgnął. Stał wyprostowany jak wtedy, kiedy podczas owej pamiętnej zamieci na wpół zamarz-nięty trzymał wytrwale linkę anteny. „Po tym wszystkim, coś przeszedł, dasz sobie wszędzie radę” - powtarzał w duchu słowa, którymi pożegnał go lotnik z helikoptera.

- Skądżeś się tu wziął, smarkaczu? Ten stary idiota z „Norge” gdakał mi i gdakał o jakimś sławnym profesorze, o jakimś bohaterze, żyć mi nie dawał. Z naszego statku-przetwór-ni obsztorcowano mnie, że radiotelefon mam zajęty, czort wie czym, a ja wisiałem jak dureń przy mikrofonie, póki ze mnie ten drań nie wydarł obietnicy, że będę czekać. Było na kogo, do stu par tysięcy beczek! Co taki niedorostek jak ty ma wspólnego z profesorem? Dwie doby mnie zatrzymali, dwie doby, rozumiesz? A wiesz ty, ile wielorybów można w dwie doby ubić? Ależ mnie szpetnie nabrał ten z „Norge”. „Ratuj cenne życie ludzkie” - powtarzał do znudzenia. Skądżeś się tam u niego wziął, z jakiego piekła? Czarnego tu jeszcze brakowało? Po coś ty się pchał w te przeklęte lody? Przywieźć to cię przywieźli na koniec świata, a teraz kopniaka w tyłek, niech się Hans Hansen martwi, co? No odezwijże się, szyper do ciebie mówi! - zasapał.

Tumbo czuł, jak zimne strużki potu spływają mu po plecach, ale wciąż się nie ruszał. Przywoływał na pomoc całą swą odwagę i patrzył na okrągłe policzki obrośnięte jasnym zarostem, zakończonym na brodzie starannie rozłożonym wachlarzem, na pulchne usta, które wreszcie znieruchomiały. Odrzucił energicznie z głowy kaptur, nabrał w płuca oddechu i korzystając z chwili ciszy, zaczął opowiadać wszystko, od samego początku, nie dając dojść do słowa szyprowi, który popatrywał ,na niego z coraz większym zdziwieniem.

- Angus, słyszysz? - przerwał wreszcie Tumbie, zwracając się do rosłego, brodatego mężczyzny, który stał od paru chwil w progu. - Jak długo jesteś harpunnikiem, od ilu lat pły-wasz? Widziałeś kiedyś coś podobnego? Ja szykuję kabinę dla jakiejś tam naukowej sławy, a tu mi przysyłają czarnego kuchcika-obieżyświata. Profesor to on nie jest, ale może i będzie, język ma, do stu par tysięcy beczek, dobrze zawieszony, skoro mnie, Hansa Hansena, przega-dał.

- A wraca chyba z wyprawy na biegun południowy? - zażartował harpunnik, pokazując w uśmiechu wszystkie .zęby. - Zrzucaj prędzej te wszystkie futra, ugotujesz się. My lubimy, żeby w kabinie było gorąco, dość wymarzniemy się podczas polowania.

Tumbo tylko na to czekał. W niewielkiej klitce, mniejszej niż kambuz na „Icebiörnie”, nie było czym oddychać.

- Przegryziesz coś? - dorzucił Angus i nie czekając odpowiedzi wrzasnął w uchylone drzwi: - Knut!

- Tak jest - dobiegł z dołu głos.

- Porządna kolacja na trzy osoby do kabiny szypra, na jednej nodze.

- Tak jest - dobiegł gdzieś z dołu głos.

Tumbo od razu poweselał. Nic nie jadł prawie od chwili opuszczenia „Kosmosa II”. W brzuchu mu burczało z głodu, ale za nic by się do tego sam nie przyznał. „Może tu nie będzie tak źle?” - pomyślał z otuchą patrząc na brodaczy, którzy naradzali się chwilę szeptem, wciąż popatrując na niego.

- Chytry ty jesteś, Angus, łeb masz nie od parady - wykrzyknął wreszcie szyper, a zwracając się do chłopca przybrał znów groźny wyraz twarzy, nie licujący wcale z jego pogo-dnym spojrzeniem. - Słuchaj, mały, i dobrze sobie zapamiętaj, ani pary z gęby, że tam gdzieś byłeś kuchcikiem. Jesteś synem profesora, rozumiesz? Tak powiemy załodze, żeby mi nikt nie wydziwiał, że coś pokręciłem czy źle zrozumiałem. Niechby któryś z nich spróbował zresztą posłuchać tej diabelskiej orkiestry w głośniku, bębenki mi w uszach popękały. Syn profesora, kapujesz? Pokaż teraz, co masz w tym zawiniątku, to podobno dla mnie, z „Norge” - szeroka jak łopata dłoń zręcznie wyłuskała z dna brezentowej torby dwie pokaźne butelki oplecione siatką złotych sznurków.

- Phi, koniak, i to francuski, Napoleon, nie byle co. Niczego sobie podarunek. Ja i tak się już nie gniewam, grunt, że za parę godzin będziemy stąd wiać.

Kolacja była świetna. Tumbo dawno nie widział takiego smacznego jedzenia. Z począt-ku starał się przełykać powoli, żując długo każdy kęs rekiniej płetwy, ale patrząc, jak dwaj brodacze napychają usta wielkimi kawałami delikatnego, białego mięsa, poszedł szybko w ich ślady.

- Czego tam? - wrzasnął szyper słysząc, że ktoś ze sterówki wali w ścianę. - Pewnie znów to skrzeczące radio, nie ma człowiek sekundy spokoju - wytoczył się z trudem zza stołu.

Po chwili przez nie domknięte drzwi Tumbo posłyszał niezrozumiały bełkot, wydoby-wający się z głośnika.

- Ty, profesorski synku, to do ciebie!

Sterówka była dość obszerna. W ciemności rozświetlonej tylko niewielką żarówką nad kompasem Tumbo zobaczył sylwetkę dyżurnego marynarza. Z tyłu za sterem, w maleńkiej klitce pieklił się pochylony nad radioaparatem szyper.

- ...Nie rozumiem... powtórzyć... nie rozumiem - chrypiał.

Z kakofonii trzasków i gwizdów Tumbo wyłowił wołanie:

- … „Viking VII”… „Viking VII”... Woła „Norge”... Woła „Norge”... Czy nas słyszy-cie?... Przechodzę na odbiór... Przechodzę na...

- Masz, może ty się z nimi dogadasz - szyper wcisnął mu w dłoń mikrofon.

Trzask gonił wciąż za trzaskiem. Tumbo odruchowo wyciągnął drugą rękę do swobo-dnie kołyszącego się przewodu i podsunął pod wolny zacisk „ziemia”. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej wszystko ustało, z głośnika popłynął czysty, wyraźny głos:

- … „Viking VII” „Viking VII”... Woła „Norge”... „Woła „Norge”... odbiór... Jutro w południe słuchaj Hakona. Załoga „Icebiörna” jest z ciebie dumna, tak jak i my polarni lotnicy z „Norge” - usłyszał.

To była piękna chwila. Mówili do niego długo wszyscy po kolei. Wszyscy przyjaciele - Lars i Roald, i Arvid. Nawet Adamsen, który teraz po raz pierwszy w lustrze zobaczył swoją srebrną czuprynę. Z głośnika dobiegały go znajome głosy tak wyraźnie, jakby jeszcze razem, ramię przy ramieniu, siedzieli w pokrytej szronem mroźnej kabinie. Powiedzieli, że go nigdy nie zapomną...

Tumbo słuchał i słuchał, po czarnych, wychudłych policzkach spływały wolno łzy, ale to były łzy szczęścia...

- To kim ty właściwie jesteś, u diabła - wydziwiał szyper z pełnymi jedzenia ustami, kiedy chłopak powrócił wreszcie do kabiny. - Nam bujasz, ze jesteś kuchcikiem, a skąd się znasz na radiu? To ja się dwa tygodnie męczę z tym draństwem, a tyś tylko palcem dotknął i ryki ustały. Tamci znowu mówią do ciebie jak do równego sobie, jak do przyjaciela? A może ty naprawdę jesteś synem jakiegoś sławnego profesora? No, co tak stoisz, siadaj i jedz tym-czasem, jutro nam wszystko opowiesz. Co, nie masz już apetytu po tej rozmowie? Ciężko ci na sercu, wal się spać, to najlepsze lekarstwo na smutek.

- Co, jak? - spytał Angusa, który nachylił się nad nim i coś mu szepnął do ucha. - Dobry pomysł, że też ty zawsze coś wymyślisz mądrego, Angus. Słuchaj, mały, tu obok jest wanna, skocz no koniecznie przed spaniem do gorącej wody, to ci dobrze zrobi.

Po kwadransie szyper nie wytrzymał i zajrzał do łazienki. Powrócił do kabiny z tajemni-czą miną.

- Wiesz, Angus, co? Miałeś rację, taki on chyba Murzyn, jak ja Chińczyk. Farbuje, cała wanna jest czarna.







38. WŚRÓD ŁOWCÓW WIELORYBÓW



Zamglone snującymi się po niebie chmurkami słońce stało już wysoko na niebie, kiedy Tumbo wyskoczył na pokład. Spał w kabinie szypra, który całą noc przestał w sterówce, żeby jak najszybciej wyprowadzić „Vikinga VII” z lodu.

Rozbierając się na wpół przytomny ze zmęczenia chłopak zrzucił na podłogę jeden but, potem drugi. W chwilę później usłyszał delikatne pukanie i w drzwiach zjawił się kucharz z tacą, na której stały dwie butelki whisky i wysoka szklanka do połowy napełniona kawałkami lodu.

- Co mam z tym zrobić? - przeraził się chłopiec.

- No to jak? Był umówiony sygnał czy nie. Dwa tupnięcia w podłogę to dwie butelki - padła rzeczowa odpowiedź. I Tumbo wzruszył się, przypomniawszy sobie Cyklopa.

Teraz przyciśnięty do relingu, w wąskim przejściu pod sterówką, z radością wdychał słony zapach morza. Nie mógł oczu oderwać od toczących się leniwie szaroburych fal, nareszcie coś nie było białe, martwe, coś ruszało się, żyło. Na południu, daleko za nimi, sre-brzystą poświatą błyszczały lodowe pola, z których niedawno widać wypłynął „Viking VII”. Długi i wąski, pruł wodę z szybkością torpedowca, pozostawiając za sobą biały pas kilwateru.

- Kaszalot na sterburcie! - usłyszał alarmujący krzyk gdzieś z czubka masztu.

Zadźwięczały dzwonki telegrafu maszynowego. Myśliwiec wykonał ostry zwrot, kładąc się prawie na burcie i runął do przodu. Dziób ciął fale jak nożem, odkładając wysokie zwały wody, które szumiącymi kaskadami spadały na pokład rufowy, lśniący w słońcu coraz grubszą lodową pokrywą.

- Za rufą! - wrzasnął znów marynarz z bocianiego gniazda.

W chmurze wodnego pyłu „Viking VII” na miejscu prawie zatoczył koło. Na tle morza rysowała się potężna sylwetka harpunnika z rozwianą na wietrze brodą. Angus stał przy armatce na szeroko rozstawionych nogach, kołysząc się w takt kiwania statku, chwilami drep-tał jak bokser na ringu. Szyper śledził uważnie każdy najmniejszy, czasem ledwie dostrzegal-ny ruch jego ręki, bo każdy coś oznaczał. Wielki palec dłoni harpunnika, zaciśniętej na uchwycie armatki, podniósł się w górę w chwili, gdy na wprost dzioba wysoko nad falą wytrysnął w powietrze wspaniały pióropusz.

- Maszyna stop! - padł rozkaz.

Dudnienie silnika raptownie ustało, z wody wynurzył się po chwili olbrzymi jak wyspa, czarnoszary grzbiet.

Huknął strzał. Harpun z warkotem pruł powietrze, ciągnąc za sobą linę, ostrze wbiło się w oślizłe cielsko. Tumbo usłyszał znów głuchy huk. Woda zakotłowała się, spieniła, lina bie-gła coraz prędzej, słychać było tylko dzwonienie rolek, po których toczyła się teraz z błyska-wiczną szybkością. Ciężkie buty harpunnika zadudniły na pomoście przerzuconym między platformą dziobową a sterówką, teraz on przejął całkowicie komendę.

- Mała naprzód!

- Cała naprzód!

- Stop!

- Zahamuj, wybieraj!

Pod pokładem ruszyła winda. Lina zaczęła wypełzać z powrotem z wody. Potężne szarpnięcie wyprężyło ją nagle jak strunę, „Viking VII” lekko nachylił się w przód.

- Luzuj!

- Woda na linę!

Ktoś pośpiesznie przekręcał już zawór, kierując mocny strumień na dymiącą linę, która pobiegła znów w głąb oceanu.

- Wybieraj!

Winda ruszyła pełną szybkością, nawijając na bęben zluzowane zwoje. Angus stał znów przy armatce, wkręcając pospiesznie granat w ostrze załadowanego do lufy harpuna. Powierz-chnia morza wydęła się, spęczniała, olbrzymi bąbel rósł w oczach, a gdy rozprysł się, z kotłującego wiru wytrysnął młócący wściekle wodę potężny, rozwidlony ogon. Padł strzał, oślizłe cielsko podobne do kadłuba wywróconego statku zadygotało, znieruchomiało, morze wygładzało się powoli. Ruszyła winda. Zdobycz podciągnięto do burty, przy której stał Tumbo. Przypomniał sobie od razu Czarcią Wyspę i Manola, i ucieczkę. Bezwiednie obejrzał się, czy gdzieś z tyłu nie zachodzi go podstępny kucharz, ale zajęci pracą ludzie nie zwracali na niego uwagi. Któryś z nich przerzucał właśnie przez burtę grube zwoje węża, zakoń-czonego długą stalową rurą, którą wbił w kaszalota. Dał znak ręką i pod pokładem zaklekotał silnik. „Pompują powietrze, żeby nie zatonął” - pomyślał Tumbo pamiętając, co mu tłumaczył Cyklop.

- Znak, że to nasz - wyjaśnił chłopcu wielorybnik umocowując na grzbiecie zwierzęcia, utrzymującego się teraz jak balon na powierzchni morza, długi bambus z czerwonym propor-czykiem, na którym widniała cyfra „VII”. - Ze statkiem-matką „Vikingiem” pływa przecież jedenaście takich myśliwców jak nasz. My polujemy, a tam przerabia się wieloryby. Holo-wnik, który zbiera wszystkie na oceanie, musi wiedzieć, kto je ubił. A ta skrzyneczka - wska-zał na niewielkie pudełko, z którego wystawały dwa długie stalowe wąsy, zamocowane rów-nież na grzbiecie - to radionadajnik. Dzięki niemu łatwo odnaleźć złowione sztuki płynąc tylko na sygnały. Nie przeszkadzają już teraz, jak dawniej, ani noc, ani mgła, dobre urządze-nie, co?

Łowca naciągnął mocniej futrzaną czapę na uszy, zapiął wiatrową kurtę na futrze i szczelniej owinął szyję grubym, wełnianym szalem. Tumbo chciał go jeszcze o coś zapytać, ale spojrzenie wielorybnika czujnie przebiegało już szare fale, wypatrując nowej zdobyczy. Chłopcu wydawało się, że nic nie było widać aż po zamglony horyzont prócz białych strzępów piany zwiewanej z czubków fal, ale to były właśnie mgliste fontanny wielorybich oddechów.

- Kaszaloty na kursie! Całe stado! - darł się znów wniebogłosy marynarz z bocianiego gniazda.

Tym razem jednak pogoń trwała długo. Wieloryby zdawały się naigrawać z ludzi. Co gdzieś wytrysł wysoko w powietrze biały pióropusz, to zaraz nikł w głębi. Jeden kaszalot dał nura tuż przed dziobem i wypłynął daleko poza zasięgiem strzału, inne wynurzały się równo-cześnie to z lewej, to ż prawej burty i ginęły pod wodą, nim harpunnik zdołał wystrzelić.

Angus powrócił do sterówki dopiero o zmroku. Można było przerazić się jego wyglą-dem. Spod futrzanej czapy na wpół przytomnie patrzyły przekrwione oczy, zmarznięta para oddechu i słone bryzgi fal pokryły mu twarz grubą, szklistą skorupą. Z trudem zerwał ją z szala, żeby rozetrzeć zbielałe policzki.

- Halo „Viking VII”... halo „Viking VII”... woła „Viking” wasz statek-przetwórnia... woła „Viking” wasz statek-przetwórnia... Czy nas słyszycie? Dawajcie szypra... Jak idzie polowanie, Hansen?... Jak idzie polowanie, Hansen?... Odbiór... Odbiór...

- Nie nadawaj tylko naszej pozycji - warknął Angus widząc, że szyper staje przy mikro-fonie - nie wygłupiaj się, wszyscy tu się od razu zbiegną, zabiorą nam nasze wieloryby.

- No to co mam powiedzieć?

- Mów, co ci ślina na język przyniesie, ale szyfrem, Hans, szyfrem, żeby inni nie zrozu-mieli. Każdy musi dbać o siebie. Chcesz, żeby ci się tu wszystkie myśliwce zebrały?

- Do armaty! - rozległ się znów wrzask.

- Daj spokój, dość na dziś, za ciemno - chrypiał za wybiegającym Angusem szyper, ale harpunnik był już daleko.

- Co roku przysięga, że już nigdy, przenigdy nie wróci na morze - zaśmiał się szyper. - To mu coś w stawach trzeszczy, to mu serce nawala, to już ma wszystkiego dość, ale jak przyjdzie czas zaciągu, to pierwszy leci, przed wszystkimi, mało portek nie zgubi, żeby być pod ręką, żeby o nim nie zapomnieli. Czy to raz tak bywało? Nie ma obawy, jakby nie chciał, to sam armator błagałby go na klęczkach, takiego drugiego, jak nasz Angus, ze świecą szu-kać. Inni szyprowie chętnie by mi go zabrali, to złote ręce. Przy nim nikt z załogi nie zginie z głodu.

Późnym wieczorem gwarnie było w ciasnej messie myśliwca. Dzień był wyjątkowo udany, chociaż harpunnik mówił, że to żadne polowanie, póki nie zjawią się wieloryby błękit-ne.

- Wtedy dopiero warto się potrudzić! - mówił zmiatając wszystko z półmiska, a jadł za trzech.

Reszta załogi także nie próżnowała. Sterty mięsa znikały szybko z talerzy. Późny posi-łek zastępował wszystkim jednocześnie śniadanie, obiad i kolację. Tumbo musiał przyznać, że płetwa wielorybia w ostrym sosie, chociaż budziła w nim przykre wspomnienia z Czarciej Wyspy, była znakomitym daniem. Rozgrzani jedzeniem i piwem łowcy ściągali z siebie kurty, swetry, niektórzy także buty, pozostawiając na nogach tylko grubo dziane, wełniane skarpety. Dym z fajek przesłaniał czerwone od wiatru, brodate twarze. Wyciągali zatłuszczo-ne, wielkie jak worki kapciuchy z foczej skóry, częstowali się nawzajem i głośno przekrzyku-jąc roztrząsali bez końca każdy szczegół dzisiejszego polowania. Nic innego ich poza tym nie obchodziło.

Na Tumbę nikt nie zwracał uwagi, nikt nie był ciekaw, kim jest, skąd przybywa, dokąd płynie i po co. Nie polował, nie miał prawa do udziału w zyskach, to tak jakby go nie było na statku, jakby był powietrzem. Ale on się tym nie przejmował. Zaszyty w kąt kabiny po raz nie wiadomo który przypominał sobie każde słowo dzisiejszej rozmowy z „Icebiörnem”. A było co wspominać. Cyklop się chyba popłakał, Hakon także miał głos zmieniony. „Niedługo się zobaczymy - mówił - jutro przerzucą cię z myśliwca na statek-przetwórnię, za jakieś dwa tygodnie powinieneś dopłynąć do brzegów Afryki. Obietnicy dotrzymałem. W Oslo przyjmą cię od razu, jak tylko przyjedziesz, na kurs radiotelegrafistów okrętowych, będziemy kolega-mi. Oddaję mikrofon kapitanowi, bądź zdrów, Tumbo, jestem z ciebie dumny” - zdążył jeszcze powiedzieć. Stary, jak to Stary, z początku szorstkim głosem, który łagodniał w miarę mówienia, powiedział, że u agenta w Norge Atlantic Line w Dakarze zostawią dla Tumby bilet do Oslo i pieniądze, jakie zarobił podczas rejsu. „Razem z całą załogą »Icebiörna« czekamy cię w Norwegii. Przyjeżdżaj jak najszybciej!” - zakończył.







39. A TOŚ SIĘ WYBRAŁ, PŁYNIEMY DO...



Skoro świt Tumbo stał już przy platformie z armatką. Dziś tak jak i wczoraj przez cały dzień śledził uważnie każdy ruch harpunnika. Razem z nim w myślach przesuwał lufę w lewo, w prawo, celował, pociągał za spust i z napięciem śledził lot harpuna.

Już po paru chwilach zauważył, że tego ranka Angus jest jakiś mniej ruchliwy, że coraz rozciera sobie brzuch i ciągle woła kucharza, żądając gorącej kawy, to znów szklanki konia-ku, wymyślając, że struł się czymś przy kolacji. Dość często także znikał pod pokładem. W takiej właśnie chwili z bocianiego gniazda rozległ się alarmujący krzyk:

- Wieloryb błękitny na kursie!

Jednocześnie tuż przed dziobem wzbił się w górę strzelisty pióropusz wydechu. Stru-mień smrodliwej pary zalał pokład.

- Do armaty! - wrzasnął szyper, do pół ciała wychylony przez okno sterówki.

Tumbo rozejrzał się niespokojnie. Wokół żywej duszy.

- Do armaty! Do armaty! - darł się dalej Hans Hansen. „Chyba do mnie” - pomyślał chłopak. I bez chwili wahania wskoczył na platformę. Obie dłonie zacisnął na uchwytach armatki, błyskawicznie, tak jak to robił Angus, naprowadził lufę na cel. W chwili, gdy czerń grzbietu zamajaczyła w wizjerze, pociągnął za spust. Widział, jak harpun zatoczył w powie-trzu łuk. Razem z głuchym hukiem granatu jakaś ręka zmiotła go jak piórko z platformy i zrzuciła w dół, na pokład. Oszołomiony upadkiem ledwie zdążył stanąć na nogi. Z przeraże-niem zobaczył biegnących w jego stronę wielorybników z podniesionymi pięściami. „Będą bić!” - skulił się i odruchowo zasłonił ramionami głowę. Jakieś brutalne ręce porwały go w górę, wyleciał w powietrze. Zobaczył nad sobą niebo, komin, antenę. - „Wyrzucą do morza!” I znów chwyt twardych jak kleszcze dłoni, znów podrzut. Wszyscy krzyczą, wrzeszczą, kle-pią go po plecach, po ramionach. Odetchnął z ulgą, czując wreszcie pod nogami deski pokła-du. Ściągnął kaptur anoraka, który ktoś mu wbił po sam nos, i zobaczył tuż przed sobą pełne niedowierzania i zdumienia oczy Angusa.

- Czegoś podobnego nie widziałem ani nie słyszałem. Żaden szanujący się harpunnik w to nie uwierzy. I to akurat mnie musiało się przytrafić. Nie do wiary! Smarkacz od dwu dni jest na statku i już upolował jednym strzałem wieloryba błękitnego. Ja dziesięć lat praktyko-wałem, dziesięć lat nie wolno mi było spojrzeć przez celownik, a za dotknięcie spustu bito po łapach do krwi. A ten...

Hansen - krzyknął do tkwiącego wciąż w oknie sterówki szypra. - Jestem ośmieszony do końca życia. Nie wiem, jak pokażę się teraz w Norwegii - wykrzywił się komicznie. - Udał ci się ten synek profesora, Hans Hansenie, wiedziałeś, kogo przyjąć na pokład. Teraz go chy-ba nie puścimy tak prędko, co? Mogę go wziąć na praktykę. Opłaci się. We dwóch zarobimy złote góry. A niech cię pioruny, chłopie, masz szczęście - zwrócił się do Tumby. - Dziś wie-czór ty stawiasz całej załodze „Vikinga VII” szampana. Mamy na takie okazje zarezerwowa-ną całą skrzyneczkę przedniego trunku.

Tumbo oszołomiony popatrzył bezradnie na harpunnika.

- Chętnie, ale jak...? Przecież ja nie mam tu nic, dopiero w Dakarze...

- Jak to nie masz? Co ty wiesz? - szyper otrząsnął się wreszcie z osłupienia. - Dziś tym strzałem zarobiłeś więcej niż... kucharz na statku w ciągu całego roku.

- Błękitne wieloryby, całe stado na bakburcie!

- Teraz moja kolej, kolego! - biegnąc do armaty krzyczał Angus.

Słońce dotykało już czerwoną tarczą stalowoszarej fali, gdy Hans Hansen wprowadził „Vikinga VII” w gęsty, bity lód. Ustało od razu nieznośne kołysanie. Kto żyw, ruszył do mes-sy, ale dziś wszyscy rozprawiali o Tumbie-harpunniku. Wielu mu zazdrościło, każdy mówił, że chociaż raz w życiu chciałby mieć takie szczęście. Angus srogo zapowiedział, że łapy poobcina każdemu, kto ośmieli się dotknąć armatki.

- Taki wstyd, jak dziś, raz w życiu mogę przeżyć, nie więcej - oświadczył.

W nocy, gdy wszyscy ruszyli wreszcie spać, Tumbo wyszedł za szyprem na pokład. Niebo pełne było gwiazd. Od paru godzin płynęli pełną szybkością do statku-przetwórni. W czerni nocy daleko zabłysło światełko, jedno, drugie, dziesiąte. Tysiącami blasków odbitych w morzu zamigotał przed nimi olbrzymi statek. Podmuch wiatru wraz z mdłą wonią tranu niósł nieustający szum i warkot.

- No i już „Viking” przed nami. Źle ci tam nie będzie, z pewnością. Przyjmą cię z honorami, zobaczysz - uśmiechnął się szyper. - Zrobiłem im co prawda kawał, taki sam jak mnie ten wasz profesor z „Norge”. Ale to drobnostka, dowiesz się sam za godzinę. Zresztą, jak im powiem, żeś dziś jednym strzałem upolował wieloryba błękitnego, to cię na rękach będą nosić. Angus boi się, że go wezmą na języki, nie znasz harpunników, jeden by drugiego w łyżce wody utopił. No cóż, na „Vikingu” czas zleci ci szybko, nawet się nie obejrzysz. Poznasz córkę kapitana, twoja rówieśniczka, diabeł nie dziewczyna. Za dwa tygodnie zresztą zamknięcie sezonu łowieckiego na wodach Antarktydy. Jeszcze z miesiąc i znów na dobre będziesz szczurem lądowym.

- Ech, ja niedługo zostanę w Dakarze, popłynę od razu...

- W Dakarze? A toś się wybrał! Płyniemy przecież przez Ziemię Ognistą do Rio de Janeiro...



























SPIS TREŚCI





C Z Ę Ś Ć P I E R W S Z A



FATALNA POMYŁKA

1. Nie pytaj tylko, skąd się wziął 002

2. Ukarane bohaterstwo 007

3. Sprawiedliwość tylko dla białych 012

4. Ziemia jest okrągła, kiedyś i tam dopłyniesz 014

5. Chciał nas wytruć jak szczury! 018

6. Trzeba wiedzieć, komu dawać klucze 021

7. Póki co, trzymaj język za zębami 024

8. Winowajca przyznaje się sam 028



C Z Ę Ś Ć D R U G A



NIE BEZ POWODU ZWANA CZARCIĄ

9. Żebyś nie ważył się nigdzie chować 034

10. Przynajmniej dwa tysiące ton dziennie 038

11. Jeden nic nie wie o wielorybie, drugi o słoniu 040

12. Co knuje potwór z Leith Harbour 042

13. Cyklop mści się 047

14. Podsłuchana rozmowa 050



C Z Ę Ś Ć T R Z E C I A



W ZAKLĘTYM KRĘGU POLARNEGO KOŁA

15. Skąd bierze się góra lodowa? 054

16. Nie ma to jak taranowanie 056

17. Tajemnicze znaki na niebie 058

18. Ładna mi zabawa! 061

19. Nie udawaj, musiałeś i ty podpisać 065

20. Z podejrzeniami ostrożnie jak ze szkłem 068



C Z Ę Ś Ć C Z WA R T A



POD ZNAKIEM BIAŁEJ CIEMNOŚCI

21. O tym Tumbo nie marzył 070

22. Alarmuj wszystkie stacje naziemne! 075

23. Gunnar i Jakob nie tracą nadziei 078

24. Straszne przebudzenie 080

25. Żywa antena 085

26. Arvid się na coś przydaje 087

27. Diabelski rower działa 090

28. Szczęście, że żyje! 094



C Z Ę Ś Ć P I Ą T A



KIERUNEK - W NIEZNANE!

29. Gdy milkną wszystkie radiostacje... 098

30. Już nigdy więcej... 100

31. Nikt nie wie lepiej niż bosman 102

32. Jeszcze trochę cierpliwości 104

33. Zrzut, jakich mało 106

34. Mianuję cię komandosem! 109

35. Nie ma spokoju wśród lodów Antarktydy 110

36. Niech ci wieją przyjazne wiatry 113

37. Jesteś synem profesora 116

38. Wśród łowców wielorybów 118

39. A toś się wybrał, płyniemy do... 121






Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Centkiewiczowie Alina i Czesław Tumbo nigdy nie zazna spokoju
historia-odkrycia geograficzne reformacja (2) , ODKRYCIA: Bartłomiej Diaz - 1487/8- Przylądek Dobrej
LP I III Centkiewiczowie Alina i Czesław Zaczarowana Zagroda
Centkiewiczowie Alina i Czesław Zaczarowana zagroda
Centkiewiczowie Alina i Czesław Kierunek Antarktyda
Centkiewiczowie Alina i Czesław Na białym szlaku
Centkiewiczowie Alina i Czesław Fridtjof, co z ciebie wyrośnie
Centkiewiczowie Alina i Czesław Fridtjof, co z ciebie wyrośnie
Centkiewiczowie Alina i Czesław Okrutny biegun
Centkiewiczowie Alina i Czesław Zaczarowana zagroda
Centkiewiczowie Alina i Czesław Osaczeni wielkim chłodem
Centkiewiczowie Alina i Czeslaw Odarpi syn Egigwy
zaczarowana zagroda ALINA I CZESLAW CENTKIEWICZOWIE
Alina i Czesław Centkiewiczowie Okrutny biegun
Alina i Czesław Centkiewicz biografia
Centkiewiczowie Alina i Czesław Zaczarowana zagroda
082 Field Sandra Kraina dobrej nadziei
Field Sandra Kraina dobrej nadziei

więcej podobnych podstron