opracowanie graficzne
serii
Laureatów Listy Honorowej H. Ch. Andersena Krystyna Michałowska
Alina i Czesław Centkiewiczowie
Fridtjof,
co z ciebie
wyrośnie?
Opowieść o Nansenie
Nasza Księgarnia Warszawa 198!
© Copyright by Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia” Warszawa 1962
Redaktor Marzenna Pollak
Redaktor techniczny Barbara Kubiszewska
Korektor. Grażyna Majewska
Zdjęcia z archiwum Autorów
JAK SIĘ WSZYSTKO ZACZĘŁO?
ISBN 33-10-07928-1
PRINTED IN POLAND
Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia”
Warszawa 1981 r. Wydanie IX.
Nakład 50 000+280 egz. Ark. wyd. 15,3.
Ark. druk. Al-18,66+16 str. wkładek+-2 str. wklejki.
Papier druk. sat. Id. IV. 80 g. 70X90/18.
Oddano do składania w lipcu 1980 r.
Podpisano do druku w lutym 1981 r.
Diuk ukończono we wrześniu 1981 r.
Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Zam. nr 237S/80.
1. Pierwsze wyprawy
Kołyszący się na gładkiej, prawie nieruchomej tafli pływak drgnął niespokojnie, zatańczył.
Niecierpliwym ruchem chłopak poderwał wędkę. W słońcu zabłysł na moment pusty haczyk,
zatoczył wielki łuk i wbił się w wargę rybaka. Rozpaczliwe próby wyciągnięcia zdradliwie
pozaginanego kawałka stali nie zdały się na nic. Zaciskając z bólu zęby, chłopak męczył” się
daremnie. Każdy ruch sprawiał mu nieznośny ból. Kropelki krwi toczyły się po brodzie i
rozlewały na kraciastej koszuli coraz szerszą plamą. Trzymając tuż przy twarzy dłoń z nawiniętą
cienką żyłką, zaczął ostrożnie przedzierać się przez gęste podszycie lasu do widocznych na
odległym wzgórku zabudowań. Raz po raz na drodze stawał mu jakiś rów, przez który trzeba
było przeskoczyć, jakiś pagórek, na który musiał się wspinać. Tu i ówdzie niesforna, giętka
gałąź chłostała go po twarzy, roz-raniając boleśnie krwawiącą wargę.
Na widok wysokiej postaci przed gankiem przyśpieszył kroku. Upinająca na głowie długi, jasny
warkocz kobieta, spojrzawszy na haczyk tkwiący w ciele, bez słowa wbiegła do mieszkania.
Powróciła po chwili bla’da, trzymając w ręku niewielki, ostry nożyk. Zdecydowanym ruchem
na’dcięła zranioną wargę i delikatnie wydobyła głęboko wbity kawałek stali. Pot wielkimi
kroplami spływał po czole chłopca, ale z ust nie wydobyła się ani jedna skarga, ani jeden
choćby jęk.
— Jeszcze nie zagoiła ci się ręka, nogi masz całe w bliznach. Jak ty wyglądasz? Fridtjof, co z
ciebie wyrośnie? — usłyszał.
— Pstrągi takie ogromne. Chciałem ci, mamo, zrobić niespodziankę, usmażyłabyś... — słowa z
trudem wydobywały się z zakrwawionych warg.
— Też mi się rybak znalazł! Poczekaj przynajmniej, aż skończysz siedem lat — zaśmiała się
kobieta, głaszcząc czule syna po jasnych, krótko przystrzyżonych włosach. — No, idź już, idź,
obmyj się, jesteś cały pokrwawiony. Pomógłbyś lepiej przy gospodarstwie, zamiast guza szukać
w lesie.
Fridtjof westchnął głęboko. Matka jest wspaniała, wiadomo: Nigdy nie nakrzyczy, chociaż
powodów nie brak, dopomoże zawsze w biedzie jak najlepszy przyjaciel, wytłumaczy przed
srogim ojcem, ale czyż może zrozumieć, że on w ogrodzie zna już prawie na pamięć każdą
ścieżkę, każdy niemal kamyk.
Z urazą spojrzał na starannie utrzymane, wyciągnięte w rząd, rabatki złocistych nasturcji, na
pociemniałe od starości drewniane ściany domku, tonącego w wysokich krzakach
różnobarwnych dalii. Wszystko tu miłe, kochane, ale takie ciągle jednakowe. A pustynny, dziki,
ciągnący się dziesiątkami kilometrów za domem las, Nordmark, potoki, wijące się wśród
urwistych brzegów skał, przyzywają wciąż setkami nowych zakątków i niespodzianek. Woda w
nich przejrzysta, widać każdy kamyk na dnie, każdą najmniejszą rybkę. Wartka i rwąca niesie z
dalekich, nieznanych brzegów mnóstwo niezwykłych rzeczy, jakieś dziwne kawałki drewna,
jakby z rozbitych okrętów, które zatonęły, jakieś źdźbła słomy czy nasiąkłe wilgocią gniazda,
pióra ptasie.
Powietrze wypełnia nie milknący gwar. Rude wiewiórki przychodzą same jeść z ręki, trawa na
przybrzeżnych łąkach, wysoka po pas, gorzko pachnie nie znanymi w ogrodzie ziołami i
kwiatami, a w załomach skał głębokie, ociekające wilgocią pieczary przyciągają urokiem
tajemnicy, wydają się bez dna. Nie dociera do nich żaden głos, nie stanęła tu może nigdy ludzka
stopa. Panująca w grotach ciemność budzi lęk, ale nogi same niosą, ręce same wczepiają się w
strome załomy skalne. I jakże tu zostać w ogrodzie?
Zachodzące słońce wisiało już nisko nad ziemią, gdy pan Bal-dur Nansen, jak co dnia, z teczką
wypchaną papierami powracał z sądu. Udał wprawdzie, że nie dostrzega napuchniętej wargi
Fridtjofa, i nic nie powiedział, ale to była zasługa matki, która na czas zdążyła wybiec mu na
spotkanie i długo coś tłumaczyła w prowadzącej do domu sosnowej alei.
Przy stole Fridtjof siedział jak trusia, nie śmiąc podnieść oczu na surową, okoloną bokobrodami
twarz milczącego dziś bardziej niż zwykle ojca. Pan Nansen wciąż nie zwracał na niego uwagi,
serdeczniej tylko niż eo dnia spoglądał na paplającego beztrosko młodszego syna Aleksandra.
W ciągu paru następnych dni obaj chłopcy kręcili się grzecznie w ogrodzie, dopomagając matce,
na której spoczywał cały ciężar spraw domowych. Pracy nie brakowało nigdy w niewielkim
gospodarstwie Storę Frohen odległym o trzy kilometry od stolicy kraju, Christianii. Krowy,
konie, drób zabierały wiele czasu niestrudzonej panL Nansen, tym bardziej że sama zajmowała
się ogrodem, prała i szyła ubrania dla chłopców. Skromna pensja urzędnika sądowego nie
wystarczyłaby na utrzymanie całej rodziny, gdyby nie pracowitość i oszczędność zapobiegliwej
gospodyni, jakich niejeden mężczyzna mógł jej pozazdrościć. A ponieważ dzielnie umiała radzić
sobie w każdej okoliczności, na nią także spadł niełatwy obowiązek pokierowania
wychowaniem synów. Obaj kochali bardzo matkę, ale niemało wciąż przysparzali jej trosk i
kłopotów.
Ot, chociażby i teraz. Nie upłynęło kilka dni od wypadku / haczykiem, a chłopcy, nic nikomu nie
mówiąc, znikli z domu natychmiast po obiedzie. Znikły także wędki. A więc nowa eskapada w
nieznane. Zapracowana matka westchnęła tylko. Nie przejęła się w pierwszej chwili, myśląc, że
i ona wolałaby pójść do lasu na spacer.
Baronówna Wedel-Jarlsberg z domu była pierwszą w Norwegii kobietą, która ośmieliła się
przypiąć do nóg narty, nic sobie nie robiąc z oburzenia całej, znanej powszechnie w kraju
rodziny. Co gorsza, wbrew woli ojca wyszła za mąż z miłości /a niezamożnego piekarza. Po
jego śmierci, nie słuchając ni~ czyich dobrych -rad, poślubiła skromnego urzędnika sądowego
Nansena. I co najważniejsze, nigdy nie pożałowała tego kroku.
Starszy syn po matce wziął w spadku przedsiębiorczość graniczącą czasem, co tu dużo mówić, z
samowolą. Nikt też lepiej niż ona nie mógł go zrozumieć.
To Fridtjof, ten niespokojny duch, musiał namówić młodsze-go brata. Może chcą znów
przynieść pstrągów na kolację? Zmęczą się, będą głodni, wtedy szybko sobie przypomną o
domu.
Ale godziny mijały za godzinami, a synowie się nie zjawiali. Słońce zaszło, minęła pora kolacji.
Opanowaną zazwyczaj panią Nansen ogarnął niepokój. Mąż robił jej wymówki, że rozpuszcza
chłopaków. Sam wpadł nareszcie w panikę. Może leżą na dnie jakiejś szczeliny w skałach.
Może utonęli w potoku? Dokąd poszli? Gdzie ich szukać?
Ciemności nocy zapadły na ziemię, chłopców nie było wciąż widać. W Storę FrShen zawrzało.
Z płonącymi pochodniami w rękach domownicy rozproszyli się po lesie nawołując bez przerwy,
psy naszczekiwały, węsząc po okolicy. Koło północy z czerni zarośli wyłoniły się wreszcie
dwie małe postacie z wielkim, ciężkim koszem, pełnym ryb. W poszarpanych ubraniach, z
pokrwawionymi nogami, ledwie żywi ze zmęczenia chłopcy przypominali biedne, zagubione
szczeniaki, przygotowane na tęgie razy.
Nim matka zdążyła otworzyć usta, Fridtjof wysunął się pierwszy, jakby osłaniając brata przed
oczekującą karą, i gorączkowo zaczął się tłumaczyć. Z nieskładnych zdań rodzice zrozumieli
wreszcie, że chłopcy chcieli matce zrobić niespodziankę koszem wspaniałych pstrągów. Że
chcąc ich spróbować, upiekli kilka w popiele, na żerdziach, jak Robinson Crusoe na bezludnej
wyspie. Sami nie wiedzieli, kiedy zmorzył ich sen, a gdy obudzili się, było już ciemno. Fridtjof
nie próbował się nawet usprawiedliwiać. Postąpił źle, ale jednocześnie gorąco pragnął, by i
tym razem matka go zrozumiała. Nie kary się lękał. Wiedział, że na nią zasłużył. Bał się, że
rodzice zabronią mu na przyszłość podobnych wypraw. We wlepionych w twarz matki wielkich,
niebieskich oczach malowała się niema, gorąca prośba. Czy i tym razem zrozumie?
Nakarmieni i umyci chłopcy zapadli już dawno w kamienny sen, ale państwo Nansen do białego
ranka nie zmrużyli oka, zastanawiając się, jak należy dalej synami pokierować. -
— Sama tego chciałaś, bierzesz na siebie wielką odpowiedzialność, pamiętaj! Ja nie
rozpuszczałbym tak chłopaków — upierał się ojciec.’— Aleksander jest cichy, spokojny. Boję
się o Fridtjof a. On niczego się nie zlęknie, przed niczym nie cofnie...
— Ale jest samodzielny. Niech w sobie dalej to wyrabia,
10
choćby na własnej skórze. To najlepsza szkoła. Trzeba zaryzykować. Jeśli jest coś wart
naprawdę, nie zawiedzie zaufania. Zobaczysz, obaj nam będą w przyszłości wdzięczni za takie
dzieciństwo.
Nazajutrz, przygotowani na gorzkie „wymówki i zasłużoną karę, chłopcy skruszeni, cisi jak
trusie stanęli przed matką.
— Wiesz, że to, co miało miejsce wczoraj, nie może się już nigdy powtórzyć — powiedziała
spokojnie, zwracając się do Fridtjofa. — Jeśli chcesz urządzać swoje dalekie wyprawy i
wciągać w nie brata, nie będziemy wam ich bronić, pod warunkiem, że uprzedzicie nas zawsze,
kiedy i gdzie wyruszacie. Jesteście dla nas wszystkim. Pamiętajcie!
Chłopcy nie zawiedli. Całe lato wędrowali po górach, lasach, dolinach, spali w pieczarach,
szałasach, zastawiali sidła, strzelali /. łuków, które Fridtjof sam sporządził, łowili ryby. Żywili
się tym, co sami zdobyli w lesie, popijając upieczone w żarze ogniska pstrągi i łososie zimną
źródlaną wodą. Odkrywali nowe lądy, staczali bitwy z urojonymi przeciwnikami, pływali po
wszystkich morzach świata, dokonując wciąż nowych wspaniałych czynów. Opaleni,
wysportowani, zahartowani, nie zdradzali się nawet przed matką, jaki strach ich oblatywał, gdy
przyszło brnąć po omacku przez ciemną gęstwinę lasu pełnego nocą tajemniczych dźwięków lub
resztą sił czepiać się skalistego nawisu, pod którym huczał groźnie wartki, górski potok.
Aleksander wolałby może wracać na noc do domu i spać w wygodnym łóżku, ale Fridtjof był
nienasycony. Pociągało go wszystko, co trudne, nieosiągalne. Nie ustawał w wysiłkach, żeby
dopiąć celu, jaki przed sobą postawił.
Matka patrzyła z radością na samodzielność syna. Nie wiedziała, biedaczka, ile razy jeszcze
będzie drżeć z obawy o życie 1 ridtjofa.
Pewnego ranka potężny wybuch wstrząsnął drewnianymi ścianami Storę Fróhen. W otaczające
dom krzewy posypały się /. łoskotem szyby. Z okna stryszku buchnęły czarne kłęby. Pani Nansen
w jednej chwili znalazła się na górze. Niewielki pokoik, tonący w oparze dymu, wyglądał jak
po trzęsieniu ziemi.
11
Pośrodku, ogłuszony, nieruchomy Fridtjof z twarzą zalaną krwią trzymał jeszcze w ręku resztki
strzelby zrobionej z wodociągowej rury. Matka jednym skakiem znalazła się przy synu.
— Otwórz oczy! — krzyknęła nieprzytomna. — Widzisz? Fridtjof kiwnął tylko potakująco
głową, nie mogąc wydobyć
z siebie głosu.
— To szczęście! Stój spokojnie!
I znowu chłopak nie drgnął, podczas gdy matka długo wyjmowała ziarenka prochu wbite
głęboko pod skórę twarzy.
— Czy cię to wreszcie nie oduczy od tego ciągłego majster-kowania? Mogłeś oślepnąć,
rozumiesz? — mówiła pełna troski.
2, Bierz przykład z prapradziada
Wodociągowa rura, z której miała być zrobiona strzelba, łuk, wędki leżały już dawno na
strychu. Nad Storę Fróhen nadciągała zima. Pierwsze mrozy ścinały nocą powierzchnię
okolicznych rzek.
Cała uwaga Fridtjofa skupiała się na pytaniu, jak z dwu desek zmajstrować sobie narty? I w
końcu zmajstrował. Pożal się Boże, co to były za narty. Jedna dłuższa, druga krótsza, ale i takie
wystarczały, żeby pokonać najcięższe zjazdy, przed którymi wahali się nieraz doświadczeni
narciarze. Fridtjof zdejmował narty po to tylko, by przypiąć do butów łyżwy. Nic więc
dziwnego, że nie mając jeszcze lat siedemnastu zdobył mistrzostwo Norwegii, a później
mistrzostwo świata w jeździe szybkiej na łyżwach i w ciągu lat dwunastu brał zawsze pierwsze
nagrody na wszystkich kolejnych ogólnokrajowych zawodach narciarskich.
Forsowna zaprawa sportowa i doskonała kondycja fizyczna nie przeszkadzały mu jednak w
nauce. Chłopak, który w dzieciństwie zamęczał wszystkich nie kończącymi się pianiami: ,,po
co?”, ,,na co?”, „dlaczego?” — umiał już dziś sam szukać odpowiedzi w książkach. I poty
szukał, póki jej nie znalazł. W szkole zaskakiwał kolegów i profesorów swymi wszechstronnymi
zainteresowaniami. Bo wiedzieć chciał wszystko i wszystko zgłębić. Pociągały go i biologia, i
nauki ścisłe. Jednocześnie niezwykle łatwo i chętnie przelewał swe myśli na papier, a także
pięknie malował. Zdolny, chwytał w lot każdą nowość, nie tylko po to, aby ją wyrecytować na
lekcji, lecz by w przyszłości mieć z niej pożytek. „Ma dobrze umeblowaną głowę” — mówili o
nim z uznaniem pedagodzy i wychowawcy. A wówczas rodzice rośli w dumę. Nie tylko matka,
ale wreszcie i ojciec.
13
Niesforny chłopak, który im wielu zmartwień przysporzył jako dziecko, którego spokojny i
pedantyczny pan Nansen nie mógł często zrozumieć, stawał się coraz bardziej podobny do
swych zasłużonych przodków.
— Masz z kogo brać przykład. Popatrz na twego prapra-dziada! —- słyszał od małego Fridtjof.
Podczas nieobecności ojca lubił przesiadywać godzinami w jego mrocznym, pełnym książek
gabinecie, w którym ze ścian patrzyły pociemniałe od starości portrety olejne przodków w
atłasowych ubiorach z białymi żabotami. Lękiem napawało go przenikliwe, badawcze
spojrzenie owego prapradziada, słynnego Hansa, który już w połowie XVII wieku wsławił
rodzinę Nansenów. Słuchając o jego pełnym niezwykłych przygód życiu chłopak nie mógł się
oprzeć nadziei, że i on może zostanie kiedyś wielkim człowiekiem.
Duńczyk Hans Nansen od wczesnej młodości odznaczał się stanowczym, twardym charakterem i
żądzą czynu. Mając zaledwie szesnaście lat, dokonał niezwykłej na owe czasy podróży, niemal
na „kraniec świata”, do brzegów Morza Białego. Szybko nauczył się tam po rosyjsku i
przewędrował pieszo od Półwyspu Kolskiego do Kowna, a stamtąd powrócił do rodzinnej
Kopenhagi. Ledwie doszedł do pełnoletności, król mianował go dowódcą wielkiej wyprawy,
która udawała się do ujścia rzeki Pe-czory po futra sobole i lisie, a także po cenne kły morsów.
Długie lata Hans pływał po północnych morzach i wędrował po syberyjskich brzegach.
Doświadczenia swe i wrażenia opisał w książce „Compendium cosmographicum”,
przechowywanej z wielką czcią w rodzinie Nansenów. Znakomity przodek był nie tylko
sławnym podróżnikiem, ale także wybitnym obywatelem swego kraju. W uznaniu jego zasług
mieszkańcy Kopenhagi wybrali go burmistrzem. Nie zawiódł zaufania swych wyborców.
Ofiarnie i bez wytchnienia pracował dla dobra miasta. Podczas wojny Danii ze Szwecją jemu
właśnie, jak twierdzili ówcześni kronikarze,’zawdzięczać należało, iż Kopenhaga przetrzymała
ciężkie chwile oblężenia i potrafiła zwycięsko odeprzeć ataki wroga.
14
W piętnastym roku życia na Fridtjofa spadł ciężki cios. Umarła matka. Zabrakło najlepszego
przyjaciela, który go rozumiał jak nikt i jak nikt umiał służyć radą.
Po ukończeniu szkoły chłopak długo nie mógł się zdecydować, jak pokierować dalej swym życiem.
Zbyt wiele rzeczy naraz pociągało go i ciekawiło.
Ojciec marzył dla niego o studiach prawniczych, ale chłopak za bardzo zżył się z przyrodą, żeby
myśleć ó monotonnej pracy przy biurku. Matka od małego namawiała go gorąco, żeby został
lekarzem. „Będziesz niósł pomoc innym, ratował im życie, będzie za tobą szło błogosławieństwo
ludzi” — przekonywała syna, nie domyślając się nawet, w jaki dziwny sposób spełni się kiedyś jej
marzenie.
Ale i ten kierunek studiów nie przemawiał do wyobraźni młodego człowieka.
— Zostanę podróżnikiem jak mój prapradziad — postanowił wreszcie, ale zrozumiał, na
szczęście, że podróżnik nie może być nieukiem.
Najbardziej ze wszystkich odpowiadały Fridtjofowi studia przyrodnicze. Otwarty dostęp do
gór, lasów, rzek, do tego całego przeogromnego, nieznanego świata, którego był tak bardzo
ciekaw.
W dwa lata później, w 1882 roku, jeden z profesorów na uniwersytecie w Christianii zawezwał
do siebie młodego, zdolnego studenta, wyróżniającego się spośród wielu innych bystrością
umysłu i pracowitością.
— Łowcy fok zwrócili się do uniwersytetu z prośbą, aby ktoś zajął się z punktu widzenia naukowego
życiem i obyczajami zwierząt, na które polują. Wciąż jeszcze niewiele o nich wiedzą — powiedział.
— Jesteś zdolny, wysportowany, ciekawy świata. Chciałbyś może popłynąć na statku myśliwskim
„Viking” po morzach północnych?...
I uśmiechnął się nie kończąc na widok rozbłysłych szczęściem oczu studenta. Mówiły więcej niż
słowa. Po chwili dawał już rozgorączkowanemu zapowiedzią polarnej podróży młodzieńcowi
dokładne wytyczne pracy i szczegółowe zalecenia. v
15
Gdy podchodziliśmy do Wyspy Jana Mayena, posłyszałem krzyk: —: Przed nami lód! —
Wyskoczyłem na pokład, starając się wzrokiem przebić ciemną, nieprzerwaną zasłonę nocy. Nagle
zajaśniało na niej coś wielkiego, dziwnego, rosło w oczach, ostro odcinało się bielą krawędzi od
czarnej powierzchni wody. Pierwszy odłam kry. Za nią płynęły następne, wyłaniały się z dala z
pluskiem i szumem, ocierały o burty, prześlizgiwały obok i ginęły — opowiada Fridtjof w swych
pamiętnikach. — Na północnej części nieba zajaśniał naraz niesamowity blask. Pałający światłem tuż
nad horyzontem, rozpościerał się blednąc, ¦ aż po zenit nieba. Uszu mych doszedł jednocześnie
dźwięk zbliżony do plusku fali, rozbijającej się o przybrzeżne skały. Światło było odbiciem bieli
lodowych pól w dali, dźwięk — chrzęstem ocierających się o siebie odłamów kry. Uderzały
chwilami tak silnie o burty, że cały kadłub jęczał, pojękiwał i trzeszczał, a ludzie stojący na
pokładzie z trudem utrzymywali się na nogach. Zbliżaliśmy się do czegoś nowego, nieznanego. W
ciągu paru dni płynęliśmy wzdłuż krawędzi wielkich, białych pól, które ciągnęły się aż po horyzont.
— Wpłynąć w lód! — padł pewnego, loieczoru rozkaz kapitana. Nim udało się nam schronić w
bezpieczne miejsce, morze wzburzyło się, rozkołysało, rozszalało na dobre. Mimo zwiniętych żagli
pruliśmy wodę z szaloną szybkością. Statkiem rzucało na wszystkie strony, lodowe bryły wpełzaly na
siebie, biły wściekle w burty, by za chwilę rozpaść się w kawałki. Przez pokład, od dzioba do rufy,
przetaczały się spienione fale. Powietrze drżało od grzmotów, narastającego wciąż huku.
— Wszystkie ręce na pokład! — padła znów komenda. Pobledli marynarze w milczeniu czekali na
dalsze rozkazy. Coraz głębiej i głębiej wpływaliśmy w masę lodową. Przed dziobem skłębiły się
białe zwały. Naraz wyrosła tuż przed nami wielka, szklista ściana, zawisła nad pokładem, zdawało
się, że lada moment runie nań całym ciężarem, zmiażdży burty, zniesie nas z powierzchni morza.
Jeden raptowny zwrot steru i statek przemknął szczęśliwie obok groźnej zapory. Naraz trzask,
gruchot, łoskot przeszyły powietrze. Od strony nawietrznej posypały się drzazgi. Wielka lodowa
bryła uszkodziła nam burtę.
Im dalej wpływamy id lód, tym mniej kiwa naszym „Vi-kingiem”. Masy spienionej tvody spływają z
pokładu, cichnie groźny łoskot kry. Ale przed nami, wysoko, szaleje*wciąż burza. Przy każdym
nowym wstrząsie wydaje się, że cały statek pójdzie w kawałki.
Następnego ranka nie dowierzałem własnym oczom. Jak okiem sięgnąć, ciągnęła się wokół
jednostajna, cicha biel zastygłych lodowych pól. Promienie słońca rozpalały diamentowe błyski w
oszronionych olinowaniach. W powietrzu panowała niczym nie zmącona cisza. Gdyby nie
potrzaskane burty, nie uwierzyłbym, że Pdedykolwiek szalał tu sztorm.
Takie było moje pierwsze spotkanie z lodami.
J6
3. Gdzież, do diaska, podziały się foki?
Chrzest polarny pozostawił na młodym studencie wrażenie nie zatarte nigdy innymi, silniejszymi
nawet przeżyciami. Jego spokój i odwaga w groźnych dla statku chwilach, a tych nie brakowało
na Północnym Oceanie Lodowatym, przełamały w końcu pewną nieufność i niechęć, z jakimi
marynarze na statku myśliwskim „Viking” odnosili się początkowo do młodego przybysza.
Podsycał je brak fok na zwykłych łowiskach. Sezon łowiecki w Arktyce trwa bardzo krótko,
odnalezienie stad i dostęp do nich są niełatwe. Pomyślny połów to zapewniona zima.
Niepomyślny — to dla niejednej marynarskiej rodziny widmo niedostatku, może nawet głodu.
Tu nie było żartów. Wychowani w ciężkiej walce o byt, twardzi, często bezwzględni, marynarze
są bardzo przesądni. Pykali z krótkich fajeczek w milczeniu, przyglądając się spod oka młodemu
studentowi. A nie były to przyjazne spojrzenia.
— Zobaczycie, przyniesie nam jeszcze pecha ten studen-cik — sarkali jedni. — Gdzież, do
diaska, podziały się foki? Jakby je wymiotło. To się pierwszy raz przydarza ,,Vikingowi”.
·— I po co było brać na pokład obcego? — dorzucali inni.
— Nic, chłopcy, odegramy się jeszcze na nim, jak tylko lody wezmą nas na dobre w obroty —
zapowiedział bosman, chytrze mrużąc oczy.
Z góry cieszył się na myśl o widowisku, jakie urządzi im wtedy mimo woli ten nienawykły do
warunków polarnych żółtodziób. Szybko jednak niechęć zaczęła ustępować miejsca szacunkowi.
Fridtjof nie lękał się żadnej pracy, usłużny, chętny, nie odmawiał nigdy pomocy w godzinach
wolnych od swych obserwacji, a jego potężne bicepsy wzbudzały mimowolny szacunek.
18
. pustką.
Dni mijały za dniami. Lodowe pola świeciły wC . aO gnia-Madaremnie dyżurny marynarz
wypatrywał z bocia° . Wokół da innych statków myśliwskich. Ani fok, ani lu głońcu, ciągnęła się
niczym nie skażona biel, połyskuj3ca .^jti my-> martwa, jednostajna. Kapitan ,,Vikinga” z przerażę
Odować
lal, czy to nie wina chronometru, który mógł sp. pływał, błędne obliczenia współrzędnych
geograficznych- l-za” ^eliezo-tok wciąż ani śladu. A przecież co roku były ich tu ń* V dniem, ne
stada. Czoła marynarzy zasępiały się z każdy ^astrój. /. każdą niemal godziną. Na statku zapanował
ponury jj0weg0 W kabinie kapitana ledwie widać wśród kłębów parada.
Iv mu mroczne, brodate twarze. Już wiele godzin tr i cze-
,Co począć? Gdzież, do diaska, znikły foki? Zostać ^ZySCy. kać czy też zmienić kurs?” — powtarzają
bezsilnie ^dzenie, Każdy błąd W wyliczeniach może przynieść nieP fateria nikt. nie chce brać za nie
odpowiedzialności. Na sto .A Każ-pustych butelek. Może whisky czy rum rozjaśnią uniy ^onując dy
radzi coś innego, każdy bije pięścią w stół, Pr ygle ka-
wych przeciwników. Nikt nic nie wie. Po długim na ^-jkinga” [litan zmienia kurs na północny. Ale
przed dziobem >> u | noc bieli się wciąż przerażająca pustka lodowych pól- .^ i noc zmieniają się
marynarze w bocianim gnieździe. ^ jfridtjof wypatrują czarnych kresek foczego stada. Na próżno-
myśl,
de
d/ieli troskę towarzyszy. Ciąży mu bezradność,
e.
w za_
jak im dopomóc. ,,Viking” prze naprzód na pełnyc jfridtjof
/ uruchomionym silnikiem. Dopuszczony do dyżur0 ^ej Wy_
Itugie godziny spędza w bocianim gnieździe. Ludzie ^jej po-
ikości wyglądają jak owady krzątające się po n*eW11>ó*’e s^~
lywie tratwy. Wparty mocno w krawędzie beczki,
ają mu łokci, wpatruje się jak urzeczony przez lun ¦
i nity mgłą horyzont. Niestraszne mu ostre, lodowate p
1 iatru, które tną jak nożem, ani chwiejba masztu, n groźny
. lórego wisi bocianie gniazdo. Lubi wsłuchiwać się przez
lirzęst kry i czysty dźwięk monotonnie wybija^ >
I/won okrętowy „szklanek”. . ^fyzon-
Zachodzące słońce kładzie ostatnie, zimne błyski na ^ brył.
c, zapala gamę tęczowych kolorów na krawędzi fria ,^/iat lo-
¦ »a niebie roznieca łunę jak od pożaru. Piękny jeS
19
dów, Fridtjof wie, że odtąd będzie zawsze do niego tęskni! Jest pierwszym, który dostrzega na
horyzoncie jakiś statek.
·— Toż to słynna „Vega” — krzyczy bosman odejmując od oczu lornetkę. — Nordenskjóld, ten
szwedzki uczony, przepłynął na niej trzy lata temu nie zdobytym przez człowieka Przeje ściem
Północno-Wschodnim z Europy do Azji, z Atlantyku na Pacyfik. To nie jest zwykły statek, to cały
szmat historii polarnej przed nami!
Młody student pożera oczyma smukłe omasztowania, wydęte wiatrem. Gdybyż tak kiedyś wyruszyć z
podobną wyprawą, zdobywać niedostępne przejścia wśród lodów, odkrywać nieznane ziemie! To
dopiero jest życie.
Załoga „Vegi” powiadamia myśliwych z ,,Vikinga”, że nie widziała fok na.całej swej trasie. Na
statku rośnie niepokój. Dokąd w takim razie płynąć? Może na zachód, do wybrzeży Grenlandii?
Niebezpieczny to kierunek. Można wmarznąć w lody, zalegające przybrzeżne wody tej, groźnej,
nieznanej wyspy. Ale wracać z pustymi rękami nie sposób. Co począć?
„Czyżby na północnych morzach wszystko było zagadką, znakiem zapytania, na które nie można
znaleźć odpowiedzi?” ¦— myśli Fridtjof, przysłuchując się zażartym dyskusjom myśliwych, którzy,
żeby zarobić na chleb codzienny, na każdym kroku-ryzykują swym życiem. Uświadamia sobie, że
zdani są na łaskę przypadku, że działają właściwie na ślepo, że nikt nic dotychczas naprawdę nie wie
o kierunkach prądów morskich w Arktyce. Jakimi drogami’ płyną wielkie lodowe pola, setki i
tysiące ton kry polarnej? Czy prądy morskie zachowują zawsze ten sam kierunek, czy też się
zmieniają? Jak i pod wpływem czego? Pytania te zaczynają nękać Nansena. Przyrodnik, zoolog
powinien badać tylko życie i obyczaje arktyczne fok, ale jego żądny wiedzy umysł domaga się
rozwiązania zagadki, od której zależą byt ludzki i życie.
Długo co noc w szczupłej kajucie, którą dzieli z pierwszym sternikiem, płonie naftowa lampka. W
ciągu całej doby przeprowadza Nansen obserwacje naukowe. Pobiera próbki wody, mierzy jej
temperaturę na różnych głębokościach, baczny na każdy szczegół otaczającego go życia, zapisuje,
notuje, przemyślą.
Na podstawie swych badań dochodzi do niezwykle śmiałego i ciekawego wniosku. Lęka się go
wprost sformułować. Jego daniem powszechnie uznawana teoria o powstawaniu morskie-[o lodu jest
z gruntu fałszywa. Uczony szwedzki Enklund dowodził, iż na wielkich głębokościach znajduje się
przechłodzo-na woda, które zamienia się z czasem w „denny lód” i jako laki wypływa na
powierzchnię morza. Nie jest to zgodne z praw-I i, stwierdza Nansen. Na wielkich głębinach gęstość
zaso-h nia wody jest tak duża, że lód nie może się tam formować. Pola lodowe powstają więc nie na
dnie, lecz na powierzchni ii ktycznych wód. Gnany prądami morskimi i wiatrem lód jest bez ustanku,
bez przerwy w ruchu. Jaki jest mechanizm tego uchu, gdzie rozpoczyna się dryf, a gdzie kończy?
Odpowiedź na to pytanie może mieć olbrzymie znaczenie nie tylko dla nauki, ale choćby i dla tych
łowców z dnia na dzień coraz bar-Iziej zasępionych. Rozgorączkowany student zapomina, co to en.
Dziesiątki razy sprawdza zarówno dane, jak i samo rozu-nowanie. Zdaje sobie sprawę, jak trudno
będzie odpowiedzieć na te pytania, które sam sobie stawia, ale nigdy w życiu nie ‘ociągało go to, co
łatwe.
Otoczony krą statek płynie wciąż powoli na południe. Pew-
icgo ranka, chcąc rozprostować nogi, Fridtjof z lekkim karabin-
uem w ręku zbiega na lód. Coś czerni się w dali na lodowym
ulu. Czyżby oczekiwane tak*długo foki? Już ma skrzyknąć to-
arzyszy, ale czarny punkt wciąż nieruchomy, podpływa bli-
] Nie, to nie foki, to okrągły pniak. Każdy marynarz polar-
zna drzewo dryftowe, ale żaden dotąd nie pomyślał, skąd
\’ tu ono bierze. Nansen przyciąga, kłodę i dokładnie ją oglą-
Ih Na niewielkim pniu sosny widać nie uszkodzoną korę, od
dawna pewnie znalazł się w wodzie. Skąd przypłynął do
brzeży Grenlandii? Jedyne miejsce w Arktyce, do którego
i karni spławia się potężne kłody drzew, to Syberia. Stamtąd
u usiały go tu przygnać prądy morskie. Jeśli sosna przebyła
ik daleką drogę poprzez cały Północny Ocean Lodowaty, to
emu nie miałby pójść w jej ślady mocny, solidny statek?
ui.sen jest poruszony. Czyżby to właśnie była odpowiedź na
. tujące go pytania?
20
4. Wśród lodów dalekiej Północy
— Fangs! Fangs! — radosny okrzyk z bocianiego gniazda jak prąd elektryczny przebiega przez
,,Vikinga”.
I wszystko staje się naraz nieważne. Fridtjof zapomina o sośnie syberyjskiej, jak kot wdrapuje
się na pokład, z którego w dali widać pole lodowe pocięte czarnymi kreskami. U burty tł’oczą
się wszyscy, kto żyw. Dudnią głośno deski pokładu pod ciężarem butów. Gdziekolwiek spojrzeć
— foki, nieprzeliczone stada fok.
Każdy rzuca pracę, każdy chce sam się przekonać, sam zobaczyć upragniony, znajomy kształt,
który pozwoli szybko powrócić do domu z lukami pełnymi zdobyczy.
Kapitan wyznacza już pierwszą ekipę do opuszczonej błyskawicznie na wodę łodzi. Widząc
wlepione w siebie pałające wyczekiwaniem oczy Nansena, decyduje po krótkim wahaniu:
— Płyń jako drugi strzelec. Ale pamiętaj, nie wolno ci pierwszemu użyć broni. Przepłoszyłbyś
nam zwierzynę.
W kilka dni później student wyrusza znów na polowanie. Tym razem już jalco zasłużony strzelec
dziobowy. Oko jego jest niezawodne, ruchy spokojne, opanowane. W lot chwyta technikę
podchodzenia fok. Zadziwia twardych ludzi morza swą wytrzymałością i odwagą. Skąpany po
barki w lodowatej wodzie, nie wraca na pokład przebrać się w suchą odzież, lecz wylewa po
prostu nadmiar wody z butów, wyżyma mokre ubranie i znów niezmordowany gna dalej.
Droga po pełnej szczelin powierzchni jest ciężka. Tylko z pokładu szklista pokrywa wydaje się
równa, gładka jak ślizgawka. Wystarczy przebiec parę kroków, by wiedzieć, ile tam dziur,
ukrytych pod sypkim, przepędzanym z miejsca na miejsce śnie-
22
: i cm, ile zdradliwych rozpadlin, pod którymi zieje czerń wody. Biada, jeśli podkuty stalowymi
kolcami but ześliźnie się z kra-‘. ędzi lodu. Ale Fridtjof skacze po krach jak stary, doświadczo-
mv łowca, lekko przenosząc ciężar ciała ze stopy na stopę.
— Skąd on się tego nauczył? — pyta swych ludzi zdumiony bosman, widząc, że student czuje się
w lodach jak w swoim żytnie. Pracuje bez wytchnienia, dwoi się, troi, bije towarzyszy
w ilości upolowanej zwierzyny, wraz z nimi oprawia stosy fok (piętrzone na pokładzie.
Którejś niedzieli kapitan zarządził wreszcie przerwę w pra-ey. Ludzie już ledwie trzymali się
na nogach. Ładownie po, brzegi pełne były skór. Po wyśmienitym obiedzie na statku
¦ i panował świąteczny nastrój.
Nansen spałaszował podwójną porcję marynarskiego przy-inaku — opiekanych i duszonych w
tłuszczu,, przyprawionych <’bulą foczych płetw. Pod pokładem zapłakała rzewną nutką
harmonia, ktoś zanucił marynarską piosenkę.
— Hej chłopcy, robimy lisią pułapkę — krzyczy rozochocony bosman.
- Nie znasz tej gry? — pyta Nansena. — Dwu ludzi kła-Izie się na pokładzie i sczepia mocno
nogami. Wygrywa ten, co lerwie od desek drugiego.
— Nie tylko — poprawia bosmana kapitan. — Musi oderwać i’.(> i przerzucić nad sobą. Żeby
zwyciężyć, trzeba mieć mięśnie /e stali.
Już dwu ludzi mocuje się ze sobą. Leżą długą chwilę jak przygwożdżeni do desek. Nagle jeden
raptowny ruch i prze-nik oderwany od desek wśród śmiechów przetacza się nad Kłową
marynarza.
Kridtjofowi nie podobało się lekceważące przymrużenie oka, . |akim jeden z łowców fok,
pewien zwycięstwa, wezwał go do . ilki.
,,Czekaj, bracie, już ja cię tego oduczę” — pomyślał. Nim ma-
¦ narz się spostrzegł, jak piłka wyleciał w górę, zatoczył krąg /walił się za Fridtjofem na pokład.
Chcąc ratować honor za-
,,Vikinga”, na studenta ruszyli” co silniejsi. W końcu bos-
n, widząc, że wszyscy po kolei przegrywają, nie wytrzymał.
iząsnął starannie nieodłączną fajkę, schował do przetłusz-
23
czonego kapciucha i położył się na deski. Bosman, wiadomo, siłacz nad siłacze, sto kilogramów
żywej wagi. Tu i ówdzie z tłumu marynarzy rozległy się drwiące śmiechy.
— No, tego nasz student nie ruszy!
Z wielkiego wrażenia myśliwi, zapomnieli nawet, jak zawsze, porobić zakłady. Nim umilkły
prześmieszki, raptownym ruchem nóg Fridtjof oderwał kolosa od pokładu.
— Takiś ty! Ano, spróbuj teraz ze mną! — krzyczy kapitan, chłop na schwał.
Ani grama zbytecznego tłuszczu, nic tylko same mięśnie zaprawione od lat do ciężkiej pracy
polarnego marynarza. Nansen czuje, że to nie przelewki. Twarz mu wezbrała krwią od
niezmiernego wysiłku. Na szyi i czole wystąpiły pręgi żył. Wszystko na nic. Kapitan ani drgnie.
Przyrósł chyba do desek. Jeszcze jeden nadludzki wysiłek. Jeszcze chwila i gotów zrezygnować
z dalszej walki, słyszy raptem zduszony krzyk:
— Przestań! Poddaję się, rozerwiesz mnie!
I kapitan jak niepyszny przyznaje, że uciekł się do fortelu. Ot, po prostu chciał studentowi dać
nauczkę. Zaczepił nogą o jakiś hak zamocowany na pokładzie. Ale w końcu zląkł się, w obawie
o własną skórę. Na pokładzie zapanował tumult.
— Nie ma co, student, bo student, ale mocny! — zgodzili sięs nawet ci zawistni.
Dawno oczekiwany krzyk z bocianiego gniazda: ,,Niedźwiedzie!”— zastał Fridtjofa pod
pokładem. Wyskoczył, tak jak stał w rannych pantoflach, spodniach i swetrze, chwytając po
drodze za karabinek, ale żółtawe futro ginęło już za odległymi to-rosami. Bez chwili namysłu,
nie zważając na krzyki towarzyszy, Nansen puścił się w pogoń za uciekającym zwierzęciem.
Czując prześladowcę za sobą, niedźwiedź przyspieszył kroku, klucząc między spiętrzonymi
bryłami lodu. Myśliwy z& nim. Marynarze na pokładzie pokładali się ze śmiechu. Ale śmiech
naraz zamarł im na ustach. Goniąc zapamiętale umykające w stronę morza zwierzę, Nansen źle
obliczył skok przez rozpadlinę w lodzie i runął do wody. Zanurzył się cały. Przez moment widać
było tylko wzniesione wysoko w górę ramię z kurczowo zaciśniętą na karabinku dłonią.
— Pójdzie pod lód! Już po nim! — rozległy się krzyki.
Kilku ludzi rzuciło się na pomoc, ale spośród kry wychyliła i; naraz głowa ociekająca
strumieniami wody. Przymusowa a piel nie ochłodziła myśliwskiego zapału Nansena. Między
to* -sami mignęło znów żółtawe futro, a w ślad za nim sylwetka
Iowieka z rozwianym włosem. Chcąc pozbyć się wytrwałego r/.cśladowcy, niedźwiedź skoczył
do wielkiej połyni, nurko-;il i spokojnie zaczął pływać dalej. Czyż mógł, biedak, przewi-iieć, że
w pogoni za nim myśliwy wielkim susem skoczy na ryłę lodową pośrodku jeziora? Kra
zakołysała się gwałtownie
id ciężarem człowieka. Utrzymując z trudem równowagę, i idtjof z przerażeniem zobaczył, że
niedźwiedź zawraca. Po-; mówił widać skończyć raz na zawsze z tym dziwnym zwie-cęciem,
które ośmieliło się go ścigać, jego, króla Arktyki. Wali biały łeb wysunął się z wody, czarne,
małe ślepia z wściek-iścią spojrzały w górę, olbrzymie, białe łapy darły już pazu-uni krawędź
kry. Nansen przycisnął broń do biodra i nie ce-ijąc strzelił. Kula była celna.
— Szczęściarz, wiadomo — dorzucili zawistni.
— Ryzykant, zginie kiedyś marnie od niedźwiedziej łapy —
dawali co ostrożniejsi, którym żal się robiło chłopaka.
- Już on wie najlepiej, co robić. Ma chłop głowę na karku, Icżego nie robi, nim wpierw nie
pomyśli — orzekł wreszcie osman, chociaż długo nie mógł zapomnieć Nansenowi sławet-‘·j
porażki w „lisiej pułapce”.
24
lijof...
5. Co Fridtjof robił w Neapolu?
Żaden z polarnych marynarzy „Vikinga” nie poznałby Nan-sena w kilka miesięcy później.
Niewielka, ciemna sala po sufit zatłoczona szafami, książkami, probówki na stołach, epruwety,
słoje z różnymi okazami fauny. Zamiast gonitwy z kry na krę za niedźwiedziem, wśród
olśniewających bielą przestrzeni, wiele, wiele godzin spędzonych nad mikroskopem w
nieruchomej prawie pozycji. Duchota zamkniętego laboratorium zamiast chłoszczącego twarz
mroźnego wichru, cisza zamiast miarowego plusku fal i chrzęstu kry, nacierającej na burty. Ale
Fridtjof i tu umiał być szczęśliwy. Ze zwykłym sobie zapałem zabrał się do pracy
laboratoryjnej, wynajdując wciąż nowe pytania, na które niestrudzenie szukał odpowiedzi.
Po powrocie z północnych mórz spotkał go wielki zaszczyt. Został konserwatorem Muzeum
Przyrodniczego w Bergen. W krótkim czasie zdołał ogłosić interesującą pracę o
mikroskopijnych pasożytach, znalezionych we wnętrznościach fok. Z taką samą pasją i
pomysłowością śledził pod mikroskopem niewidzialne gołym okiem żyjątka, z jaką podczas
rejsu przyglądał się lodom i polował. Wystarczyło jednak, by oderwał od szkieł zmęczony długą
pracą wzrok, a przed oczyma stawała mu natychmiast niezapomniana gra świateł ria zrębach
lodowych brył, pędzonych prądami po oceanie. Chwilami wydawało mu się, że pełną piersią
wdycha znów mroźne powietrze. Nie zważając wtedy na docinki kolegów, którzy korzystali ze
wszystkich rozrywek, jakich dostarczyć może małe spokojne miasteczko, Fridtjof chwytał narty i
uciekał w góry. Bez przygotowań, przeważnie bez zapasów żywności, ot, najwyżej kawałek
suchego chleba wsunięty w ostatniej chwili w kieszeń lub paczka sucharów. To mu wystarczało
w zupełności na parodniową wyciecz-
26
¦ : po bezludnych, dzikich, zasypanych śniegiem szczytach. Wie-iał, że nie tu, to tam znajdzie
zawsze jakąś chatę myśliwską y pasterską, w której będzie mógł się przespać, a nic nie wpły-
iło, jego zdaniem, tak świetnie na dobre samopoczucie, jak kkie przegłodzenie.
— Mruk -‘—. skarżyły się koleżanki, którym przystojny, cie-icy się wielkim powodzeniem
młodzieniec nigdy nie zapropo-
¦ ¦ i\vał udziału w samotnych wycieczkach.
- Ale gdzież tam, jest po prostu czarujący, pod warunkiem, ma na to ochotę — bronili go
przyjaciele.
I jedna, i druga strona miały rację. Towarzyski i wesoły Frid-
¦if potrafił bronić swej samotności. Pozwalała mu przemyśleć
/.ystko, co go nurtowało. Czy zamierzał już wtedy poświęcić
badaniu polarnych obszarów? Czy przygotowywał się po
istu do wprowadzania jakichś nowych pomysłów do swych
nc naukowych? Nikt na to pytanie nie umiałby dać odpo-
icdzi.
Jeden z biologów włoskicH wynalazł w owym czasie sposób uwienia włókien nerwowych, tak
aby lepiej i dokładniej moż-i było obserwować je pod mikroskopem. Świat naukowy, jak często
bywa, przyjął ten wynalazek z niedowierzaniem i wiel-Mii zastrzeżeniami. Nie podzielał ich
Nansen. Wszelka nowość, · /de ulepszenie pasjonowały go i pociągały. Co począć, żeby dostać
się do Włoch i tam pod kierunkiem nalazcy nauczyć się pracować nową metodą? Zamiar
chwarny, ale skąd wziąć fundusze? Ani Nansen, ani Muzeum Bergen nie rozporządzali
wystarczającą kwotą. Pełen zawsze ¦ mysłów Fridtjof nie chciał uznać się za pokonanego.
Zapro-nnwał wreszcie, żeby złoty medal, który mu przyznano za ¦;<> pracę naukową, odlać po
prostu z brązu, a złoto przezna-\ c na włoskie stypendium. Nikt dotąd nie wpadł na podobny
mysi. Jedni oburzali się na zuchwalstwo młodziana, dla któ-H» nie było „nic świętego”, inni
projekt chętnie przyjęli.
W lecie 1886 roku Fridtjof znalazł się we Włoszech, w oto-.m, o jakim nie śmiał nigdy marzyć.
Otwarta niedawno feapolu międzynarodowa stacja biologiczna skupiała mło-
27
dych naukowców z całej niemal Europy. Warunki pracy były znakomite. Obszerne, świetnie
wyposażone we wszelkie pomoce naukowe pracownie, bogata biblioteka, a. w mrocznych,
podziemnych korytarzach słynnego akwarium setki ciekawych okazów głębinowych, ze
wszystkich niemal mórz i oceanów, ze wszystkich szerokości geograficznych świata.
Fridtjof jak urzeczony godzinami wpatrywał się w przezro-^ czyste, szklane ściany, za którymi
krzyczały setkami barw stwoJ ry najdziwniejszych kształtów. Tu polip o dziobie papugi
wyciągał rozfalowane, gąbczaste ramiona, zakończone przyssaw-, kami, po jakiegoś
nieporadnie cofającego się tyłem kraba. Tam —~ potworne ryby o olbrzymich paszczach i łusce
najeżonej wielkimi, ostrymi kolcami połykały żarłocznie niewiele mniejsze siostry i nim zdążyły
je przetrawić, same stawały się z kolei łupem jakiegoś wroga. Między purpurowymi plamami
rozgwiazd morskich przewijały się śliskie, czarne wstęgi jadowitych muren, które Rzymianie w
starożytności karmili mięsem niewolników. I nagle za szklaną taflą akwarium buchnął kłąb
czarnej cieczy. To sepia wyruszała na żer otaczając swe ofiary „zasłoną dymną”. Tu ryby-piły,
ryby-neony, o oczach jak latarnie, tam ryby o jadowitych ogonach — tajemniczy, zaczarowany,
pulsujący życiem świat głębin.
Nansen chłonął nowe wrażenia wszystkimi zmysłami. Pierwszy zajmował miejsce przy
mikroskopie, ostatni opuszczał pracownię. Nie dojadał, nie dosypiał, bo i jakże można tu było
myśleć o śnie? Żółtawy dymek wije się nad kraterem Wezuwiusza, wielka tarcza księżyca
zapala na spokojnej fali miliony drobnych iskierek i srebrzy porosłe lasami cyprysów wybrzeża.
Jakże spać, kiedy w pobliżu, zasypane popiołem i lawą, drzemią ruiny Pompei i Herkulanum, a
słynna Grota Lazurowa na Capri nigdy nie zieje takim błękitem jak podczas pełni? Nansen
chętnie szukał ochłody i wytchnienia nad brzegiem Neapo-litańskiej Zatoki. Zajadał w małych,
krytych winoroślą oste-riach frutta di marę, popijał młode wino, do upadłego tańczył modnego
wówczas kankana, śpiewał włoskie piosenki. W mig nauczył się języka. Mówił śmiesznie
gwarą neapolitańską, co zjednywało mu jeszcze większą sympatię. Niejedna czarno-
piękność wzdychała po jego wyjeździe, wspominając mukłą sylwetkę jasnowłosego Norwega,
który bawić się umiał i.ik nikt.
Nie zbladły jeszcze w pamięci wspomnienia neapolitańskie, i już w rok później, po powrocie
do ciszy Muzeum, Fridtjof
„Jasza nową pracę naukową, która przynosi mu wielki rozgłos.
Pewnego razu w zasnutej dymem papierosów kawiarence, nudzony nieciekawą rozmową
kolegów, którzy zabijają czas ‘lunawiając swych szefów i profesorów, Nansen drgnął nagle
nadstawił ucha. Przy sąsiednym stoliku, zasłonięta szeroko ‘>/.łożoną gazetą, młoda dziewczyną
czytała na głos starszemu
mu ostatnie wiadomości.
— Znakomity szwedzki podróżnik Nordenskjold powrócił tych dniach z Grenlandii. Celem jego
wyprawy było zbada-
‘i’ wnętrza tej mało znanej jeszcze wyspy. Fridtjof zamienił się cały w słuch. Znudzona
panienka odłogi a gazetę z widocznym zamiarem poprzestania na tej wia-lomości, ale starszy
pan obruszył się niecierpliwie:
— Czytaj dalej! Że też ciebie nigdy nic poważnego nie za-iteresuje!
— ...Poza pasmem nadbrzeżnych lodów — ciągnęła po chwili <arcona ·— profesor spodziewał
się znaleźć obszary wolne od nlowej pokrywy, kto wie, może nawet pokryte lasami. W cią-
,u siedemnastu dni wyprawa przeszła sto dwadzieścia kilome-¦>’no w głąb lądu, napotykając
wciąż na swej drodze biel. Mimo > uczony szwedzki uparcie podtrzymuje swą tezę. By dowieść
¦ ·} słuszności... — głos panienki zagubił się w szumie krzykli-
ych powitań przy sąsiednim stoliku.
Co, jak, nie dosłyszałem. — I Fridtjof zapominając, że «’>wi do nieznajomej, przysunął się do
niej bliżej wraz z krze-łiMn. —:. To, co pani czyta, jest pasjonujące! Czy mogę posłu-liuć
dalszego ciągu? Proszę mi wybaczyć — dodał spiorunowa-v spojrzeniem zgorszonej panienki.
Starszy pan rzucił mu przychylne spojrzenie. Jego młoda to-‘Hr/.yszka wzruszyła tylko
ramionami, jakby chciała powie-‘/leć: „oto czym interesują się. dzisiaj przystojni blondyni”
29
i po chwili podjęła: — ...profesor polecił towarzyszącym mu Lapończykom przeprowadzić
dalszy wywiad w głąb wyspy. Zapowiedział im także, żeby zebrali możliwie jak najwięcej
okazów roślin, drzew i krzewów, jakie napotkają. Po przejściu dwunastu kilometrów
Lapończycy powrócili jednak z niczym. Na całej swej trasie nie widzieli niczego prócz lodu.
Mimo to szwedzki uczony nie uważa się za pokonanego. Przyjdzie moment — twierdzi nadal —
w którym świat wiele będzie mówić o zielonych oazach w głębi Grenlandii...
— To nieprawda! — wyrywa się Fridtjof owi, a widząc zdumione spojrzenie czytającej,
skłania się niezgrabnie i jak burza wypada z kawiarni.
— Dziwak, szkoda, sympatycznie wyglądał — szepce do siebie starszy pan.
— Co za brak wychowania! — podchwytuje głośno panienka, nie przestając żałować w głębi
serca, że ten przystojny młody człowiek więcej uwagi zwracał na zwykłą, głupią gazetę niż na
jej złociste loki.
Nansen wstydził się swego zachowania, ale nigdy jeszcze tak jasno, jak w tej chwili, nie
uświadomił sobie, jakie stoi przed nim zadanie. Musi przejść w poprzek całej Grenlandii, musi
pierwszy rozwiązać zagadkę: Lód czy las? Oto zadanie godne prapradziada.
6. Czy Eryk Rudobrody miał rację?
W skromnym pokoiku na poddaszu nie ma się gdzie.poru-izyć. W ciągu kilku dni Fridtjof zdołał
zgromadzić wszystko, cokolwiek i gdziekolwiek ktoś napisał o Grenlandii. Na podłodze piętrzy
się stos książek. Nie ma już gdzie indziej na nie miejsca. Po całych nocach mdłym światłem
płonie lampka naftowa przy łóżku. Młody człowiek ze zwykłą sobie systematycznością wczytuje
się w zawiłe dzieje odkryć Grenlandii. Od samego początku, od chwili gdy jego przodkowie
Wikingowie, twardzi, zaprawieni do walki z morzem i sztormem, zjawiali się na północnych
morzach. „ ·
Jak głoszą stare kroniki, śmiali ci żeglarze w VII wieku naszej ery osiedlili się na bogatych w
ławice ryb wybrzeżach Islandii, wypływając stamtąd wciąż dalej na północ. Trasy wych rejsów
wyznaczali za pomocą Słońca w dzień i Gwiaz-ily Polarnej w nocy. Nie mieli żadnych map
żeglarskich, komisu czy sekstansu. Posługiwanie się żaglem trudne było też niebezpieczne na
morzach pokrytych krą i lodem. Gdy zawo-Iził żagiel, kilkudziesięciu ludzi załogi na otwartych,
bezpokła-i o wych łodziach chwytało za wiosła. Załoga musiała być liczna, najliczniejsza, żeby
sprostać trudom podróży w nieznane, i · ¦ o zabraniu wielkich zapasów żywności nie było nawet
co leć, chociaż podróże w owych czasach trwały nieraz bardzo illugo i nigdy nie było wiadomo,
czym mogły się zakończyć. W dużym, szybko rosnącym osiedlu Reykjavik, dzisiejszej licy
Islandii, zapanowały wkrótce surowe prawa. Kto burzył i /.ądek publiczny, kto nie umiał
współżyć zgodnie z ziomka-y.ostawał skazany na wygnanie. Jednym z takich niespokoj-li
duchóWj którego imię przeszło do historii, był Wiking,
31
Eryk Rudobrody, zasądzony przez starszyznę, na trzyletnią banicję za popełnienie mordu.
Niewielka łódź, trochę żywności na drogę — oto wszystko, z czym wygnaniec opuścił brzegi
Islandii. Kierunek? Dowolny, w nieznane poprzez zasnute mgłą, pełne odłamków kry morzę
otaczające wyspę.
Po upływie trzech lat, opłakany, przez jednych, zapomniany przez drugich, Eryk Rudobrody
powrócił na Islandię. Początkowo niewielu było takich, którzy dawali wiarę jego opowieściom.
Bo czyż można było uwierzyć, by na swej łupince, po długiej i ciężkiej podróży, podczas której
nieraz żegnał się z życiem, banita dotarł do czarodziejskich cichych fiordów zalanych słońcem,
chronionych przed morskimi sztormami, pełnych ryb, do przybrzeżnych, pełnych kwiecia łąk,
jakie mogły wyżywić całe stada bydła i owiec.
Uwierzyć w to było trudno, ale coraz więcej chętnych, którym za ciasno stawało się w
Reykjavik, zaczęło gromadzić się wokół Rudobrodego. Czymże były ubogie, nie mogące
wyżywić owiec ani bydła, skały Islandii w porównaniu z tymi, o jakich ten zapaleniec
opowiadał niezmordowanie, zwąc odkryty przez siebie ląd Zielonym Lądem — Grón-land.
Miraże, jakie roztaczał przed swymi współziomkami, dalekie były chyba od rzeczywistości. Czy
sam Rudobrody w nie wierzył? O tym milczy historia. Jedno jest pewne, że znów, tym razem
dobrowolnie, wyruszył ku brzegom kraju, który zapalił w umysłach Wikingów tyle złudnych
nadziei. Płynął nie sam, ale na czele trzydziestu pięciu łodzi, wyładowanych po brzegi ludźmi z
całym ich dobytkiem, narzędziami do uprawy roli, nasionami, bydłem. Z trzydziestu pięciu, po
długiej podróży przez burzliwe, nieznane wody, tylko czternaście łodzi dotarło do celu.
Z biegiem czasu, mimo niezwykle trudnych warunków klimatycznych, osady Wikingów na
zachodnim i południowo—wschodnim wybrzeżu Grenlandii rozwijały się i mnożyły. Zima
trwała tam wprawdzie wiele miesięcy, ale przyzwyczajeni do ciężkich warunków życia na
Islandii Wikingowie dawali sobie jakoś radę. Zadomowiwszy się na pociętych fiordami
wybrzeżach, w pogoni za zwierzyną wypływali wciąż na nowe wy-
32
prawy, zapędzali się coraz dalej i dalej. Syn Eryka J:> dego Leif Szczęśliwy w jednej ze swych
podróży dotarł d znanych brzegów, o których pięknie opowiadają staroni skie sagi. Na
podstawie tych cpisów uczeni przypuszczaj;i że dotarł on, na pięć wieków przed Kolumbem, do
Anv Północnej, osiągając wybrzeża Labradoru.
Eryk Rudobrody okazał się dobrym gospodarzem kraju, I rego nazwa „zielony”, nic nie mająca
wspólnego z rzeczj stością, przetrwała po dzień dzisiejszy. Klimat Grenlandii mu siał na owe
czasy być znacznie cieplejszy od obecnego, to nl< ulega żadnej wątpliwości. Hodowano tam
bydło i wypasano je na rozdzielonych sprawiedliwie między wszystkich mieszkańców łąkach i
pastwiskach. Jedzenia nie brakowało, jakkolwiek chleb był rzadkością, gdyż nielicznym tjslfeo
szczęśliwcom udało się wyhodować odporniejsze na chłód odmiany zbóż. ; f,’<- ·
Skóry polarnych zwierząt, cenne kły morsów płynęły do Kuropy, w zamian za co Wikingowie
otrzymywali stamtąd potrzebne do budowy łodzi i domów drzewo i materiały na ubrania.
Wykopaliska, które świetnie przetrwały do dziś dnia w wiecznie zlodowaciałym gruncie,
świadczą o dużej zamożności mieszkańców ówczesnych osad grenlandzkich.
W ślad za pierwszymi osadnikami napływali tam tłumnie coraz to nowi ludzie. Największy
rozkwit gospodarczy osiedli Wikingów na Grenlandii przypada na XI i XII stulecie. Koniec XIII
wieku kładzie kres ożywionej wymianie handlowej, kres dobrobytowi. Coraz rzadziej zaglądają
tu statki z odległej Eilfo-py. Nie wiadomo, co na to wpływa. Czy niepomyślny układ sto-, unków
politycznych, czy też straszna epidemia czarnej ospy
mlejąca w Norwegii i Danii?
Brak drzewa na budowę i reperację łodzi uniemożliwia Wi-
Ingom myśliwskie wyprawy. Na „Zielonym Lądzie” zjawia
ą widmo głodu i nędzy. Odcięcie Grenlandii od świata zostało
powodowane także w części gwałtownym zaostrzeniem się kli-
Lu w następnych stuleciach. Lód zalegający coraz większe
łacie północnych mórz musiał stanowić barierę nie do prze-ia dla wątłych statków żaglowych.
Na smutny koniec świet-
cłl czasów wpłynęły również walki o tereny łowieckie z Eski-
^mii. Nie było ich dotychczas w południowej Grenlandii. Te-
33
raz szli wielfą gromadą z północy, wypierali Wikingów. Ludzie ginęli, osady niszczały. Mgła
zapomnienia na setki lat osnuła postacie pierwszych śmiałków, którzy nie ulękli się osiedlić na
wybrzeżach nieznanej północnej wyspy.
Średniowiecze przynosi poważny krok wstecz w zakresie pogłębienia wiadomości o świecie.
Osiągnięcia poprzednich wieków idą w zapomnienie. Znów pojawią się twierdzenia, że Ziemia
jest płaska lub że jest olbrzymią skrzynią, nad którą znajduje się raj. Krążą baśnie o krajach
trawionych wiecznym żarem słońca i o tych, które go nigdy nie oglądały, tonąc w mrokach.
Wyobraźnia ludzka zaludnia lądy i morza dalekiej, nieznanej Północy jakimiś dziwnymi,
fantastycznymi stworami. Kronikarze ówcześni lubują się w opowiadaniach o mężczyznach z
psimi pyskami, o pokrytych sierścią kobietach, którym brody sięgają po pas, o wielkoludach
staczających krwawe bitwy z karłami. Ów zabobonny lęk przed dalekimi lądami, lęk poznania
nowego występuje także i u późniejszych kronikarzy. Jeden z nich, Adam z Bremy, opowiada o
doświadczonym królu Norwegów, który chcąc zbadać, jak daleko ciągnie się Ocean Północny,
wybrał się sam na czele wielu statków w podróż morską na północ. Przed samą przepaścią, tam
gdzie się świat kończy, ogarnęły go głębokie ciemności. Z wielkim trudem udało mu się uniknąć
tajemniczych otchłani i pośpiesznie powrócić do kraju.
W niewiele dziesiątków lat później o Grenlandii tak piszą ówcześni kronikarze: ...poza
nadbrzeżnym pasem lodów rozciąga się kraj obfitujący w zieleń, o ciepłym klimacie i pięknych
lasach, kraj zamieszkany przez ludność szczęśliwa,, od reszty świata zupełnie odciętą...
Czyżby Eryk Rudobrody miał rację?]
NA NARTACH POPRZEZ GRENLANDIĘ
7. „Taki pomysł mógł zrodzić się
tylko w głowie szaleńca!”
Wśród zabobonów i przesądów średniowiecza łatwo poszły w zapomnienie wspaniałe podróże
odkrywcze Wikingów, zatarła się też historia powstania nazwy Grenlandii. Po mrokach
niewiedzy przyszła kolej na odkrycia geograficzne. Ziemia jest okrągła — stwierdzili
podróżnicy i co światlejsi uczeni. Rozpowszechnienie żagli i wynalazek busoli ośmielały do
dalszych podróży. Żeglując wciąż na zachód można się dostać na Daleki Wschód, który nęcił
obietnicami niezmierzonych bogactw. Znana podówczas droga prowadziła przez lądy Europy i
Azji. chcąc stworzyć stały szlak handlowy, trzeba było mieć olbrzyma armię, która orężem
wywalczyłaby każdą niemal piędź zie-ii. Daleka to i niebezpieczna droga. I kosztowna.
Pozostawało : i(.;c tylko morze, olbrzymie wodne niczyje przestrzenie wy-lają się ludziom
najdogodniejszą drogą.
Poszukując przejścia do bogactw Dalekiego Wschodu liczne
logi wielu statków przepływają w XVI wieku koło niegościn-
ych brzegów Grenlandii. Kapitanowie wiedzą, że jeśli przyj-
ie im, nie daj Boże, zawinąć do skalistych wybrzeży, mają
ichować jak najdalej idące środki ostrożności przed dzikim
liTzem, który kryje się w lasach, i dzikimi ludźmi, których
kt nigdy nie widział. Nic więc dziwnego, że wśród marynarzy
pokolenia na pokolenie przechodzą najdziwniejsze opowieści
tajemniczej wyspie.
Pierwsza duńska wyprawa w 1752 roku pokonała zapory
ybrzeżnego lodu zachodniej Grenlandii i zeszła na ląd. Po
‘¦jiciu trzynastu kilometrów w ciągu pięciu dni przerażeni
< i/.em, wichrem i głębokimi szczelinami w lodzie ludzie cof-
się szczęśliwi, że uchcdzą z życiem. *
37
W sto lat później ośmielił się tam znów wtargnąć młody Amerykanin, naukowiec, ale i on cofnął
się po przejściu dziewięćdziesięciu kilometrów. Wreszcie ktoś zwrócił uwagę nie na zagadkę
wolnych od lodu przestrzeni w głębi Grenlandii, lecz na sam lód. Długi czas spędził wśród
Eskimosów na zachodnim wybrzeżu wyspy i tam obserwował ruch lodu.
Pełznąc powoli, bez ustanku, potężna biała masa kruszyła i miażdżyła wszystko, co stało jej na
drcdze, przenosiła na swym grzbiecie olbrzymie skały, żłobiła głębokie doliny, przekopywała,
rzeźbiła teren. W świetle tych badań stawało się jasne, czemu w północnej Europie, przed
wiekami pokrytej także lodem, odnajduje się olbrzymie bloki skalne, zniesione o setki
kilometrów cd rodzimych gór, czy też jak powstawały koryta niektórych wielkich rzek.
Na badania wnętrza Grenlandii wyruszyły nowe wyprawy. W dalszym ciągu jedni uczeni szukać
tam chcieli, jak Nor-denskjóld, bujnej roślinności, inni utrzymywali, że znajdą tylko lód
grubości, kto wie, może nawet kilkuset metrów. Żeby rozstrzygnąć ten teoretyczny spór,
pozostawało jedno wyjście — przejść całą wyspę w poprzek. I to właśnie zamierzał-uczynić
Fridtjof. Chciał postąpić zupełnie inaczej niż jego poprzednicy. Dotychczas wszystkie
ekspedycje rozpoczynały marsz od zachodnich wybrzeży, zamieszkanych przez plemiona
eskimoskie, i kierowały się ku wschodnim — bezludnym. Narażały się -tym samym na
konieczność powrotu do ludzkich osiedli, na dwukrotne przemierzenie niegościnnego wnętrza
nieznanej wyspy, na dwukrotnie większe niebezpieczeństwo.
Nansen tego właśnie chciał uniknąć. Ze zwykłą sobie śmiałością postanowił rozpocząć marsz
od pustynnych wschodnich brzegów, a zakończyć go w zamieszkanych.
— W ten sposób palę za sobą wszystkie mosty. Cokolwiek się stanie, nie będę mógł się cofnąć.
Odwrót zamknięty. Jedynym ratunkiem będzie przeć naprzód — twierdzi stanowczo.
Chciałby także wziąć z sobą niewiele ludzi. Wszystkich zaprawionych do trudów, nie
lękających się mrozu i głodu, świetnych narciarzy — rozumuje dalej, zakładając z góry, że cała
Grenlandia skuta jest lodem.
LW swym projekcie Nansen nie obawiał się tego, co innym
38
wydawało się przeszkodą nie do pokonania — lodu morskiego, Irzegącego na wielkich
obszarach dostępu do wschodnich wybrzeży. Rejs na statku myśliwskim „Viking” podsunął mu
niezwykłe na owe czasy rozwiązanie — marsz po krze. Statek po-„ winien dowieźć wyprawę
do krawędzi lodowych pól, możliwie jak najbliżej brzegów. Stamtąd, łodziami przepływając
wodne kanały i idąc pieszo po lodowych polach, ludzie dotrzeć muszą do wybrzeży.
Projekt Fridtjofa wywołał burzę sprzeciwów i protestów. Był ¦ byt śmiały, nie mógł spotkać się
od razu z przychylnym przy-ji.riem.
Uniwersytet w Christianii, do którego Nansen zwrócił się / prośbą o sfinalizowanie wyprawy,
odmówił pomocy.
„...pieniędzy państwowych nie można wydawać na jakąś prywatną narciarską wycieczkę” —
oświadczono kategory-Dtnie.
„Projekt przejścia po dryfujących krach jest szaleństwem”. „Człowiek nie jest przecież białym
niedźwiedziem!” — zali rzyknęli najpoważniejsi specjaliści.
„...Nawet jeśli Nansenowi udałoby się dotrzeć po lodzie do · chodnich wybrzeży Grenlandii, co
jest nader wątpliwe, wy-rawa jego nie będzie nigdy mogła wspiąć się po nich w górę, i /.byt
strome” — dodawali inni.
Byli i tacy, którzy zamykali się w milczeniu, pogardliwym ruszeniem ramion dając poznać, co
myślą o projektach mło-o Fridtjofa.
Wyprawa taka musi skończyć się nieuchronną klęską. Jej
estnicy będą zmuszeni szukać ratunku, idąc wzdłuż wybrze-
okrążając wyspą od południa do zachodnich brzegów, nara-
¦ się na nieludzkie trudy, głód i mróz. Pomysł jest zgoła
realny. Zrodzić się mógł tylko w głowie młodego, niedo-
>idczonego zapaleńca! — głosiły zgodnie poważne naukowe
, mizacje Norwegii, Danii-i Anglii.
Prasa zarówno codzienna, jak i periodyczna wiele miejsca więcała ośmieszeniu projektu.
W/ody, zaledwie dwudziestosiedrnioletni laborant Nansen zeum Przyrodniczego w Bergen
zamierza tego lata zorga- ć niezwykłe zaiste przedstawienie —· bieg na nartach po
39
lodach Grenlandii. Miejsca dla publiczności rezerwuje się w rozpadlinach lodowych.
Wykupywanie biletów powrotnych zgoła bezcelowe. I pod tekstem rysunek przedstawiający
zwłoki mło-.dego narciarza przysypane śniegiem.^
Nansen słuchał, czytał i coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że słuszność jest po jego
stronie. Nie załamały go ani listy od rodziny, która błagała o opamiętanie, ani wizyta u słyń-.-
nego Nordenskjólda, którego wyprawy polarne napawały go szacunkiem i zachwytem.
Tak wspomina tę wizytę jeden z profesorów norweskich, zamieszkałych w Sztokholmie:
Trzeciego listopada woźny na Uniwersytecie zameldował, że ktoś chciał się koniecznie ze mną
widzieć. Nie zostawił biletu wizytowego, nie podał nazwiska. „Widać ktoś z rodaków
znajdujących się przejściowo w tarapatach finansowych” — pomyślałem przyzwyczajony do
podobnych wizyt.
— Jak wyglądał? — spytałem jeszcze, niezbyt rad z wizyty, która zabierała czas.
— Blondyn, wysoki.
— Przyzwoicie ubrany?
— Hm, dziś bez palta — uśmiechnął się porozumiewawczo woźny — wyglądał mi na
marynarza.
„Marynarz bez palta. Będę się widać musiał postarać dla niego o jakieś okrycie” —
pomyślałem sobie.
W południe wpadł do pracowni mój przyjaciel.
— Widziałeś już Nansena? — spytał nie witając siec.
— Nansena? Któż to taki? Czy to może „marynarz bez palta?”
— Tak, szaleniec. Chce przejść pieszo na przełaj całą Grenlandię.
Ledwie drzwi się zamknęły za moim przyjacielem, zjawił się ¦ u mnie jeden z naszych zoologów.
— Widziałeś już Nansena? Niezwykły człowiek-. Opowiedział nam masę ciekawych rzeczy o
pasożytach. A ta jego rozprawą o... — loołał podniecony.
Po takich zapowiedziach zjawił się wreszcie sam „marynarz bez palta”, wysoki blondyn o
energicznych ruchach i śmiałej, sympatycznej twarzy.
40
— Czy doprawdy pan zamierza przejść w poprzek Gn landii?
— Tak, myślę o tym od dawna.
Jego spojrzenie i spokój malujący się na twarzy budziły zaufanie. A gdy jednostajnym,
beznamiętnym ‘głosem wtajem \ czył mnie dokładnie w szczegóły swego projektu, zrozumiał’ :e
ten młody człowiek może doprawdy dokonać tego, co :·” mierzą. Pomysł, który na pierwszy rzut
oka i mnie wyda się zwykłym szaleństwem, zaczynał nabierać, w jego uję> rzeczywistych,
niezwykle oryginalnych i śmiałych kształt’ Przed paroma godzinami nie znałem Nansena, nic nie
mi U> mi jego nazwisko, teraz jednak wydawało mi się, że jestt my od lat starymi, dobrymi
przyjaciółmi. Z miejsca zapropo wałem, że zaprowadzę go do Nordenskjólda.
Wchodząc do pracowni zastawionej szafami, stołami, na /c/< rych rozłożone leżały setki próbek
mineralogicznych, zobaczyłem szerokie plecy „starego Nora”, nachylonego nad mikroskopem.
W pamięci stanął mi jeden szczegół z podróży profesora po rzece Jenisej. Potężna fala groziła
zalaniem niewielkiej ludki, na której płynął z towarzyszami. Bez namysłu Nordenskjold usiadł
na burcie, by jak taranem zasłonić plecami wnętrze szalupy. I tak przez parę godzin
wytrzymywał ataki lodowatej fali. Z takiej widać gliny muszą być ulepieni polarni podróżnicy.
Teraz z napięciem wsłuchiwał się w każde słowo Nansena, kby go chciał przejrzeć na wylot.
Obojętna, kamienna począt-i>ivo twarz zaczęła ożywać.
— Dostanie pan ode mnie parę dobrych butów. Nie żartuję, sprawa niezmiernie poważna. Ostre
zręby lodu tną tam naj-ubszą skórę jak brzytwa — rzucił wreszcie. Odetchnąłem. Lody były
przełamane.
Nordenskjold zarzucał Nansena najrozmaitszymi pytaniami, zerywając raz po raz potok słów
zapalającego się coraz bar-iej mego rodaka.
Rozmawiali naraz o wszystkim — o wyżywieniu, o butach, nartach, o dryfujących lodach, o
celowości zabrania Lapoń-i/ków na taką wyprawę, ale na temat samego projektu marszu ¦ lodzie
„stary Nor” nie powiedział ani słowa. ‘Tłumaczył się
41
brakiem czasu. Ustalili, źe Nansen miał jeszcze do niego powrócić na naradę.
Późnym wieczorem, tego samego dnia, gawędziliśmy z Fridi-jofem o jego projektach. Ktoś
naraz zapukał do drzwi. Sam Nordenskjóld. Przejął się widać bardziej niezwykłym pomysłem,
niż chciał to po sobie okazać. Ale na tym skończyła się cała pomoc. A przecież podpisany jego
słynnym nazwiskiem artykuł w prasie, jedno choćby słowo tu czy tam usunęłyby, zmiotły z drogi
Nansena wszystkie przeciwności, wszystkie trudności, z jakimi musiał się borykać.
Na szczęście znalazł się jakiś kupiec z Kopenhagi, który pragnąc rozreklamować swoje
przedsiębiorstwo ofiarował pięć tysięcy koron na pokrycie wydatków związanych z grenlandzką
wyprawą. Dar ten pozwolił wreszcie Nansenowi na przystąpię-nie do realizacji swych planów. -i
f- Kogo zabrał Nansen U SWą *
ry -i
pohrną
Za niewielka ,t?aną na IsIandii
tych ,,SJeńcótfl wW° Opłatą SZ^er ^°^ ^ P
cy lodów przy wschndn-‘ I , ych We P^ała prasa, do g,.
róż mu to szkodziło ° k^ ,Wy rZ6Żach G^nlandii. Ostatecy,
P
*« to szkodziłoś NeĆh7”TaCh Grenlandii” Ustatecz””’ „Jason”, jak co rok ryzykuJ3> jeżeli chcą.
Z™ąjesziv,
rzekł solennie FridHnf Wypfynał na Połów fok. Szyper przy Sów lsiandii , __f J°:OW1 w Podatkach
czerwca dobić do brze-rów. Takie rozwiązani. ^ SWyCh „^codziennych pasaże-szych, ale Nansen nip
f^7 nie należało do najdogodniej-go statku do swej wyłacTnt T^ pieni^dzy na wynajęcie ca!,
Obecnie „Jason” Sr ySP°Zycji-
bez pośpiechu Szyr^61-0 SIę W stron^ Grenlandii powoli,
statku zapełniać notw^ PfZepuszczal żadnej okazji, żeby luki
*>idtjof nie marS u™™ f°k i hiałych niedzwiedz1’
Iego, myśliwskiego statku ^T ŻÓłwim temPem rejsu ma”
^poznać swych towarzysz * °hwilę wykorzystywał, by
wyprawę. ^yszy ze sprzętem, jaki zgromadził na
Nikt jeszcze dotąd sJe tak starannie dn 7i^^ mrU wieków. nie przygotowywał
¦- ; zaPewniając sobtw! WyPfaWy’ jak On to UCZynił’ ^ spraw do najdrohn SP°SÓb SUkces” Od
**Jważn*eJ-
starannii ^eS;”’ ^^ M pozór ^obiazgów - F«dtjofa LvT uSam zorganizował-wiasnego pomysłu Do rf
„J6’ Zbudowane całkowicie wedłuK skich i do dziś dnia <«, n°SZą nazwe- «ń nansenow-
„’””””- ^ typami użvwreZfąPiOna ^tanawiając się nad ypami uzywanvrh. podówczas sań, Nanser,
doszedł
do wniosku, że żadne rnu nie odpowiadają, że jego sanie muszą być możliwie jak najlżejsze. Nieraz
trzeba je będzie przecież przenosić na własnych barkach ponad szczelinami w lodzie. Musiały być
także elastyczne, żeby nie pękać przy przeciąganiu przez iastrugi. Nansen oparł się w swym projekcie
na wypróbowanych od wieków saniach eskimoskich. Któż lepiej niż mieszkańcy podbiegunowych
obszarów może wiedzieć, co najbardziej się na tych szerokościach geograficznych nadaje? A więc
ani jednego gwoździa, ani jednej śruby czy wkrętki. Zastąpił je rzemieniami, bardzo przemyślnie
mocującymi wszystkie złącza. Dla zapewnienia wygody idącemu z tyłu człowiekowi, także dla
ułatwienia załadunku przewidział wysoką poręcz. Sanie zbudowane dla grenlandzkiej wyprawy
liczyły trzy metry długości i pół szerokości. Ważyły zaledwie czternaście kilogramów, z czego
konstruktor był szczególnie dumny.
Długo i starannie dobierał Fridtjof narty. Nie zaufał sam sobie, chociaż znał się na nich znakomicie.
Ostrożny, przewidujący, wiele razy rozprawiał z najlepszymi specjalistami i słuchał każdej dobrej
rady przed powzięciem ostatecznej decyzji. Po raz pierwszy według jego zalecenia krawędzie nart
opatrzono stalowymi taśmami, które wzmacniały deski, ułatwiały poruszanie się po wilgotnym,
rozmiękłym śniegu i hamowanie na twardym jak granit lodzie. Reniferowe skóry zamocowane od
spodu nart, żeby ułatwić podchodzenie po stromych zboczach, są również wynalazkiem Nansena.
Nie wierzył on ani w bujną roślinność wnętrza Grenlandii, ani tyto bardziej w lasy. Zabrał więc
przezornie kuchenkę spirytusową, również własnego pomysłu. Lampa spirytusowa paląc się
nagrzewała górny rondel, w którym topił się lód. Ogrzewała także,ściany boczne, stanowiące drugi
rondel, w którym jednocześnie gotowała się zupa. Podczas pierwszej próby przeprowadzonej na
śniegu w górach północnej Norwegii Fridtjof przekonał się, że jego wynalazek źle pracuje. W ciągu
paru godzin nie zdołał zagotować na kuchence ani zupy, ani nawet wody na kawę. Musiał więc
przerobić od podstaw całe urządzenie. Podczas drugiej próby zaledwie ćwierć litra spirytusu
wystarczyło, żeby w ciągu jednej godziny roztopić lód i ugotować y.upi; dla pięciu ludzi. Do dziś
dnia kuchenka nansenowska,
w której maszynkę spirytusową zastąpiono później prymusem na naftę lub benzynę, oddaje
nieocenione usługi ruchomym wyprawom polarnym na obu krańcach ziemi.
Odzież futrzana wydawała się Nansenowi zbyt ciężka, zbyt niewygodna, gdyż nie przepuszczała
wilgoci.
·—¦ „Podczas forsownego marszu, obciążony saniami naładowanymi sprzętem i ekwipunkiem,
człowiek poci się niemiłosiernie — orzekł po namyśle. — Musimy zastąpić więc futro wełną.
Futrzane powinny być tylko rękawice.
Nansen tak się zagalopował w swym nowatorstwie, że w pewnym momencie nawet śpiwory chciał
zabrać wełniane zamiast futrzanych. Gdyby do tego doszło, nikt z uczestników pierwszej,
grenlandzkiej wyprawy na przełaj Grenlandii nie ujrzałby prawdopodobnie nigdy ojczystych
brzegów. Na szczęście Fridtjof opamiętał się w porę i kazał wykonać worki do spania z lekkich a
ciepłych futer renów. Ograniczając ciężar ekwipunku i rzeba się było liczyć niemal z każdym
kilogramem. Ile zabrać piworów? Z ciężkim sercem zdecydował się Nansen na dwa, każdy dla trzech
ludzi. Nie należało do przyjemności po cięż-kim, wyczerpującym dniu marszu leżeć między
towarzyszami, uć każdy ich ruch, każde drgnienie, ale ileż zyskiwało się 1 len sposób ciepła.
Rozsądniej może byłoby nawet uszyć je-ii wielki śpiwór dla wszystkich, ale co stałoby się z ludźmi,
by ten jeden jedyny zginął w lodowej przepaści?
¦laką żywność zabrać ze sobą? Odpowiedź na to pytanie by-
¦ chyba najtrudniejsza. Trzeba odżywiać się jak najlepiej, ale
l<’Inocześnie zapasy muszą jak najmniej ważyć. Dziś nie jest
¦prawa skomplikowana, ale wówczas, w 1888 roku? Nie zna-
koncentratów, a nawet tak różnorodnych jak obecnie wyso- „
‘kalorycznych konserw. Podstawą wyżywienia grenlandzkiej
Wprawy miał być stosowany przez inne ekspedycje pemikan,
l |rst suszone mięso wołowe, sproszkowane i pomieszane z tłu-
¦ m i jarzynami. Danie bardzo pożywne, ale nikt nie ośmieli
„wiedzieć, że smaczne. Poza tym masło, ser, zupa grochowa
roszku, mięso suszone, czekolada, mleko skondensowane
mchary z razowego chleba. Na każdego uczestnika eks-
1 ej] wypadał dziennie jeden kilogram suchego prowiantu.
i nie zabrano wcale. Nansen od początku sprzeciwi!
45
44
do wniosku, że żadne mu nie odpowiadają, że jego sanie muszą być możliwie jak najlżejsze. Nieraz
trzeba je będzie przecież przenosić na własnych barkach ponad szczelinami w lodzie. Musiały być
także elastyczne, żeby nie pękać przy przeciąganiu przez iastrugi. Nansen oparł się w swym projekcie
na wypróbowanych od wieków saniach eskimoskich. Któż lepiej niż mieszkańcy podbiegunowych
obszarów może wiedzieć, co najbardziej się na tych szerokościach geograficznych nadaje? A więc
ani jednego gwoździa, ani jednej śruby czy wkrętki. Zastąpił je rzemieniami, bardzo przemyślnie
mocującymi wszystkie złącza. Dla zapewnienia wygody idącemu z tyłu człowiekowi, także dla
ułatwienia załadunku przewidział wysoką poręcz. Sanie zbudowane dla grenlandzkiej wyprawy
liczyły trzy metry długości i pół szerokości. Ważyły zaledwie czternaście kilogramów, z czego
konstruktor był szczególnie dumny.
Długo i starannie dobierał Fridtjof. narty. Nie zaufał sam sobie, chociaż znał się na nich znakomicie.
Ostrożny, przewidujący, wiele razy rozprawiał z najlepszymi specjalistami i słuchał każdej dobrej
rady przed powzięciem ostatecznej decyzji. Po raz pierwszy według jego zalecenia krawędzie nart
opatrzono stalowymi taśmami, które wzmacniały deski, ułatwiały poruszanie się po wilgotnym,
rozmiękłym śniegu i hamowanie na twardym jak granit lodzie. Reniferowe skóry zamocowane od
spodu nart, żeby ułatwić podchodzenie po stromych zboczach, są również wynalazkiem Nansena.
Nie wierzył on ani w bujną roślinność wnętrza Grenlandii, ani tym bardziej w lasy. Zabrał więc
przezornie kuchenkę spirytusową, również własnego pomysłu. Lampa spirytusowa paląc się
nagrzewała górny rondel, w którym topił się lód. Ogrzewała także,ściany boczne, stanowiące drugi
rondel, w którym jednocześnie gotowała się zupa. Podczas pierwszej próby przeprowadzonej na
śniegu w górach północnej Norwegii Fridtjof przekonał się, że jego wynalazek źle pracuje. W ciągu
paru godzin nie zdołał zagotować na kuchence ani zupy, ani nawet wody na kawę. Musiał więc
przerobić od podstaw całe urządzenie. Podczas drugiej próby zaledwie ćwierć litra spirytusu
wystarczyło, żeby w ciągu jednej godziny roztopić lód i ugotować zupę dla pięciu ludzi. Do dziś dnia
kuchenka nansenowska,
44
w której maszynkę spirytusową zastąpiono później prymusem na naftę lub benzynę, oddaje
nieocenione usługi ruchomym wyprawom polarnym na obu krańcach ziemi.
Odzież futrzana wydawała się Nansenowi zbyt ciężka, zbyt niewygodna, gdyż nie przepuszczała
wilgoci.
— „Podczas forsownego marszu, obciążony saniami naładowanymi s-przętem i ekwipunkiem,
człowiek poci się niemiłosiernie — orzekł po namyśle. — Musimy zastąpić więc futro wełną.
Futrzane powinny być tylko rękawice.
Nansen tak się zagalopował w swym nowatorstwie, że w pewnym momencie nawet śpiwory chciał
zabrać wełniane zamiast futrzanych. Gdyby do tego doszło, nikt z uczestników pierwszej _
grenlandzkiej wyprawy na przełaj Grenlandii nie ujrzałby prawdopodobnie nigdy ojczystych
brzegów. Na szczęście Fridtjof opamiętał się w porę i kazał wykonać worki do spania z lekkich a
ciepłych futer renów. Ograniczając ciężar ekwipunku trzeba się było liczyć niemal z każdym
kilogramem. Ile zabrać śpiworów? Z ciężkim sercem zdecydował się Nansen na dwa, każdy dla
trzech ludzi. Nie należało do przyjemności po ciężkim, wyczerpującym dniu marszu leżeć między
towarzyszami, czuć każdy ich ruch, każde drgnienie, ale ileż zyskiwało się w ten sposób ciepła.
Rozsądniej może byłoby nawet uszyć jeden wielki śpiwór dla wszystkich, ale co stałoby się z ludźmi,
[dyby ten jeden jedyny zginął w lodowej przepaści?
Jaką żywność zabrać ze sobą? Odpowiedź na to pytanie była chyba najtrudniejsza. Trzeba odżywiać
się jak najlepiej, ale l’ dnocześnie zapasy muszą jak najmniej ważyć. Dziś nie jest to sprawa
skomplikowana, ale wówczas, w 1888 roku? Nie znano koncentratów, a nawet tak różnorodnych jak
obecnie wyso- . kokalorycznych konserw. Podstawą wyżywienia grenlandzkiej
prawy miał być stosowany przez inne ekspedycje pemikan, i jest suszone mięso wołowe,
sproszkowane i pomieszane z tłu-
czem i jarzynami. Danie bardzo pożywne, ale nikt nie ośmieli 1 powiedzieć, że smaczne. Poza tym
masło, ser, zupa grochowa : proszku, mięso suszone, czekolada, mleko skondensowane
az suchary z razowego chleba. Na każdego uczestnika eks-edycji wypadał dziennie jeden kilogram
suchego prowiantu. alkoholu nie zabrano wcale. Nansen od początku sprzeciwił
45
tf Tytoniu rirano LwMe - „produM iacv wole” — orzekł stanowczo młody uczony. 3ąNieTa ował
natomiast miejsca dla instrumentów naukowych. Kompasy, sekstanse, barometry, termometry L^*fL
nometry zostały pieczołowicie załadowane. I.tu Nansen bił się” już sam ze sobą o każdy dodatkowy
SSkŁS s
niała oczywiście duża, solidna szalupa.
*
Dobroduszny, małomówny nawet, kiedy stał sle. wielkrm polubił wszystkich 3e3 uczes darzył
samego Nansena. Ssąc^ ^
jeczkę, która rozgrzewała mu dłomeca* moono w chybocaca s* burt słucha go o szczając wzroku z
^^^M o hardym, ieustę
nie wiedział Serdecznie względami
Uczną^tką fa- ądzinami wparty B ^ nie gpu_
sadą. A słyszał wiele ^breg^ niecodzieimego ekwi-
Ciekawie oglądał to^« ta^ftra^Xizenia. Chwalił, radził, punku. O wszystkim nuał cos do P°™^1
wielką uwagą.
__ Czemu zabrałeś z oSLiczył wreszcie kiedyś.
nej - padła wymijająca odpowiedz nie tak łatwe, by «
46
zarysowane usta- ł jak i cała
2^
Tak J nieg0 w poda-
serca był uszczęśliwiony tym hojnym darem. Od początku zdawaj sobie sprawę, jak ważne było
posiadanie dwu łodzi, Nie kupił drugiej, bo po prostu zabrakło mu już na to pieniędzy.
Długi rejs na stateczku myśliwskim miał i tę jeszcze dobrą stronę, że uczestnicy wyprawy mogli
nareszcie poznać się bliżej nawzajem. Fridtjof, wiedziony bardziej wyczuciem niż
doświadczeniem, zdawał sobie sprawę, jak ważny jest dobór udpowiednich ludzi. Któż, jak nie
oni, decyduje o powodzeniu lub klęsce? Było ich tylko pięciu.
Zastępcą swym Nansen od razu zamianował Otto Sverdrupa. Trudno o lepszy wybór. Dość
spojrzeć było na tę masywną sylwetkę, na tę mocną, chociaż może pospolitą na pierwszy rzut
oka, twarz, na bystre, przenikliwe spojrzenie niebieskich, jasnych, głęboko osadzonych oczu, na
spokojne, opanowane ru-chy. Od małego Sverdrup, podobnie jak Nansen, zżył się z przyrodą,
ciężko pracując w polu i w lesie, dopomagając ojcu w pra-cy przy niewielkim, skromnym
gospodarstwie w górach północnej Norwegii. Z nartami i on był za pan brat. Co dnia gonił 18
nich, w mróz czy zawieję, przez lesiste pagórki i strome zbo-Polował dużo, nie po to, by
zaspokoić myśliwską pasję, ale zaopatrzyć w mięso dom, w którym się nigdy nie przele-ilo. Po
długiej, niebezpiecznej gonitwie w lesie ubił kiedyś ‘ dźwiedzia; miał wtedy lat szesnaście. W
rok później wyru-I za chlebem na morze. Pływał wiele, po różnych wodach, I różnymi
banderami, gdyż norwescy marynarze są bardzo nieni na świecie. Egzamin na ^sternika zdał po
sześciu latach y na morzu. Wkrótce potem, dzięki swej przytomności słu i niepospolitej energii,
uratował całą załogę bryganty-i/.uconej podczas sztormu na skaliste wybrzeże Szetlandów. IM
tej pory jako szyper prowadził samodzielnie niewielkie i żaglowe i parowe po morzach
Północy. Jednego mu nig-I nie brakowało — odwagi. Nie szaleńczej, nierozumnej, ale j
rozsądnej, rozważnej, jaka cechowała także Nansena. Raz |tden jedyny gotów był o niej
zapomnieć. Jakiś wynalazca ło-l”idwodnej poszukiwał śmiałka, który zgodziłby się prze-adzić
jego łódź późną jesienią przez Morze Północne do i. Sverdrup pierwszy zgłosił swą
kandydaturę, /.częście wynalazca rozmyślił się, doszedłszy do wniosku,
47,
że roztropniej będzie przeciągnąć łódź po prostu na holu. Nan-sen od pierwszego wejrzenia
polubił i ocenił Sverdrupa, który miał nieraz jeszcze towarzyszyć mu w dalekich polarnych
podróżach.
Drugim uczestnikiem wyprawy został kapitan wielkiej żeglugi Olaf Dietrichsen, oficer
norweskiej marynarki wojennej. Spokojny, opanowany, poważny. Na niego to spadł obowiązek
przeprowadzania wszelkiego rodzaju pomiarów naukowych i obserwacji, do których Nansen
przywiązywał wielką wagę.
W każdej wyprawie poza specjalistami muszą brać udział ludzie, których głównym zadaniem
jest wykonywanie bez szemrania poleceń kierownika. Nigdzie nikt o tym nie pisał, nie mówił,
ale Nansen jako dobry organizator rozumiał potrzebę „ramion do pracy”. Takim pomocnikiem
został dwudziestoparoletni Kristian Trana, sąsiad Sverdrupa, wieśniak z górzystych okolic
północnej Norwegii. Znał trudy życia, był silny, chętny i również dobrze jeździł na nartach.
Poza tą trójką, za namową Nordenskjółda, Nansen chciał zabrać na wyprawę dwu
Lapończyków. Nie mając dosyć czasu, żeby wyszukać odpowiednich ludzi, napisał do swych
przyjaciół w północnej Norwegii z prośbą o znalezienie dwu mężczyzn, zaprawionych do
trudów, odważnych i nie mających rodzin. Lapończycy przybyli do Christianii w ostatniej
chwili. Ani młody Balto, ani starszy, liczący ponad czterdziestkę, Ra-wna, drobni, niepozorni,
nie wiedzieli wcale, dokąd mają płynąć i w jakim celu. Obaj z miejsca wpadli w przerażenie
słysząc o Grenlandii. Nie cofnęli się jednak, gdyż skromny zarobek, jaki mógł im zaoferować
Nansen, był w ich pojęciu prawdziwym bogactwem.
9. Człowiek nie jest przecież białym niedźwiedziem
¦lak co dnia bladły gwiazdy na niebie i z wolna przecierał się
ary, mglisty świt. Zziębnięty marynarz w bocianim gnieź-
l.’.ie nie spuszczał oczu z horyzontu. Po obu stronach statku
<>raz gęstszą masą bieliły się groźne lodowe pola, zastępowały
Irogę. Naraz ręka człowieka wyciągnęła się w kierunku dzioba.
- Ziemia! — krzyknął.
...serce zabiło mi mocniej w miarę, jak coraz wyraźniej, co-ostrzej z lekkiej mgiełki zaczęły
wyłaniać się szczyty gór-¦c — notuje Nansen. Nadeszła chwila rozstania ze statkiem, yper lękał
się wpływać głębiej w lód.
- Cóż pocznę, jeśli te groźne białe placki zewrą się wokół -·go „Jasona”? — mówił zatroskany.
»
— Przygotować kotwicę!
— Na lód! — padły rozkazy.
I’ar u ludzi z bosmanem na czele pociągnęło grubą linę, przy-azaną do wielkiego, stalowego
haka. Gdy zaczepiono go tyl-
o pobliski zwał torcsów, zaterkotał kabestan. Lina napięła , naprężyła i „Jason” ruszył powoli
ku gładkiej powierzch-
wieikiego lodowego pola. Zaskrzypiały bloki. Dwie duże ilupy ciężko opadły na lód. Marynarze
nie dali żadnemu uczestników wyprawy dotknąć się wydobytych z luków sań,
t.yń i worków.
¦ leszcze się ich dość naciągacie — śmieli się, znosząc
¦- ekwipunek na lód ostrożnie, z szacunkiem.
l’i/y relingach stała cała wolna od zajęć załoga, przygląda-
sit; w milczeniu, jak polarnicy opuszczają szalupy na wodę, i ustawiają w nich załadowane po
brzegi sanie. Milczał także i li mur żony szyper. Zaciskał machinalnie zęby na ustniku
if...
49
II
fajki, nie widząc, że dawno już wygasła. Skinął wreszcie na bosmana i coś mu szepnął.
Zadudniły po deskach pokładu ciężkie buty. Po chwili kucharz w białej czapie wyciągnął na
pokład olbrzymią połać końskiego mięsa.
— Wrzuć im to do łodzi! — polecił kapitan. — Przyda się wam świeże mięso. I to także. Już ty
nic nie mów — dodał w odpowiedzi na pytające spojrzenie Nansena, ręką, wskazując na dwie
baryłki mocnego piwa, które marynarze wtaczali już do łodzi.
Ostatnie uściski dłoni, ostatnie słowa pożegnania. Szyper sam bierze do ręki linkę łodzi
Nansena i silnym pchnięciem odsuwa ją od krawędzi lodu. To mówi więcej niż słowa. Ludzie
na pokładzie zrywają z głów czapki i krzyczą, co sił w płucach. Moc-. no ciągnąc wiosłami,
szalupy porwane prądem szybko odpływają od statku. Nastrój doskonały, woda na wielkich
przestrzeniach wolna od lodów, spokojna, gładka jak jezioro.
— Dobra nasza. Jeśli tak dalej pójdzie, nie dziś, to jutro do-] trzemy do fiordu Sermilik, a
stamtąd rozpoczniemy wreszcie swą lodową wyprawę — ucieszył się Nansen.
Naraz, jak to często bywa na Dalekiej Północy, z czystego^ błękitu nieba sypnęło śniegiem. Mokre,
wielkie płaty zawirowały w powietrzu, przysłoniły horyzont. Tuż nad łodziami zawisły ciężkie
chmury. Coraz trudniej, coraz ciężej odpychać bryły lodu, które nacierały na statek. Umilkły
rozmowy. W ką- < cie łodzi wystraszeni Lapończycy poszeptywali coś między i sobą.
— Może zawrócić, to zła wróżba — powiedział wreszcie \ no odważniejszy.
Nansen wzruszył tylko ramionami. Nielekko mu było na ser-* cu. Jak bańka mydlana prysła nadzieja
szybkiego dobicia dc lądu. Już po paru godzinach żeglugi zrozumiał, że wysiłek idzie na marne. Silny
prąd morski spychał obie szalupy i znosił je szybko w przeciwnym kierunku. Rzucane wzburzoną falą
pojękiwały, trzeszczały, jakby się skarżyły. Sverdrup pierwszj wciągnął swoją na odłam kry. Nansen
starał się go naśladc wać. Nadaremnie. Spienione morze huczało, bryły lodu wircH wały wokół
ludzi, tarzały się po morzu, jak porwane w jal diabelski taniec, raz po raz biły w burty. Wreszcie
odegnand
50
ilnym podmuchem wiatru znikły tak nagle, jak przyszły. Na i romym, urwistym brzegu, gołym okiem
widać już odłamy kał, zwisające tuż nad wodą.
— Zaraz po wylądowaniu gorąca czekolada — zachęcał przemarzniętych towarzyszy Nansen.
Chciał czym prędzej dobić do brzegu, żeby coś znów nie
lanęło mu na przeszkodzie. Nim to pomyślał, ostra jak brzy-
a krawędź pędzonego falą odłamka lodu przebiła mu łódź.
i osiując co sił w ramionach, trzech ludzi ledwie zdążyło przy-
„· do wielkiej kry, wciągnąć szalupę i rozładować. Wory z żyw-
‘ścią nie mogły przecież zamoknąć. Sverdrup bez namysłu
zbił jedną beczułkę po piwie i klepkami załatał umiejętnieiurę. Kilka godzin
straconych na reperację nie dało się jed-ik łatwo odrobić. Wokół kry zgęstniał znów
lód. Mgła zasnu-cały horyzont. Chwilami tylko majaczyły przed nią groźne,ile
kwadraty lodowych pól. Zaczęła siąpić drobna, dokuczli-i mżawka. Wszystko wokół
zffiroczniało.- Rozbijemy tu namiot — postanawia Nansen.Deszcz leje całą noc. Całą
noc i cały ranek ludzie na zmianęInią wartę. Kiedyż wreszcie prądy morskie odpędzą
od kryaly lodu gromadzącego się przy brzegach? Dzień przechodzioczekiwaniu.Nie
ma co, chłopcy, płyniemy dalej, musimy nadrobić ten .icony czas! — decyduje po
namyśle Nansen. S’im padły słowa komendy, powietrzem targnął sztormowy itr. Kra
zachybotała, zadrgała, huk fal zagłuszył szum wia-Ludzie z trudem zdążyli wciągnąć z
powrotem na krę obie ‘/io. Stłoczeni w dwu śpiworach, przytuleni jeden do drugie-
wsłuchiwali się bezradnie w chaes dźwięków wyczekując Iświadomie krzyku
wartownika: „kra pęka!” W końcu zmę-nii’ wzięło górę nad strachem. Mimo wiszącej
nad nimi groź-kijpieli w lodowatych falach Morza Grenlandzkiego jeden drugim
zaczęli zapadać w sen. »n warcie pozostał tylko Sverdrup.¦ Nie budź nas! Chyba że
trzeba będzie uciekać! — zapo-1 i ił mu Nansen, który sam ledwie trzymał się na
nogach; i tylko o tym, żeby zwalić się wreszcie do śpiwora i ode-i ulżenie.51Solidny
jak zawsze Otto postanowił dokładnie wykonać polecenie. Bez przerwy krążył wokół
targanego wichurą namiotu, przystawał na krawędzi lodowego pola, patrząc, jak
mocne uderzenia fal wykruszały brzegi, jak bez przerwy rósł na nich zwał
potrzaskanych odłamków. Z jednej strony, jakby ktoś , olbrzymimi zębami wygryzał
kawały lodu, z drugiej, jakby usypywał wysoki wał ochronny. Od wzburzonego morza
szedł nie milknący ani na chwilę ryk sztormu, przerywany od czasu do czasu łoskotem
pękającego lodu.Tuż przy namiocie Sverdrup w świetle latarni przeciwsztor-mowej
dostrzegł czarną krechę, jak wstęgę wijącą się po lodzie. ‘ Serce zabiło mu mocniej.
„To początek” — przebiegło mu przez.. - głowę. Zawahał się chwilę. „Nie budź nas.
Chyba że trzeba będzie uciekać” — zadźwięczały w uszach słowa Nansena. „Jakże tu
myśleć o ucieczce? Dokąd? Toż to pewna śmierć. Niech przedtem pośpią spokojnie,
biedacy” — zadecydował wreszcie.I nieraz jeszcze tej pamiętnej nocy musiał sobie
zadawać pytanie: „Budzić, nie budzić?” I nieraz odpowiadał: „Jeszcze] nie teraz,
jeszcze nie czas”.10. Przyjaźń z Eskimosami gawarta na migiZ ciężkiego snu
poderwał Nansena huk przypominający ka-madę. Fale z rykiem waliły w otaczające
kry, łamały je miażdżyły. W powietrzu z sykiem wzbijały się wysokie piór pusze
wodnego pyłu. Wiatr zarzucał ludzi potokami lodowa-fj wody.— Cały dobytek
przeładować do jednej szalupy! Jeśli kra icznie pękać, może w sześciu zdołamy się na
niej wyrwać lego piekła — zapowiedział Nansen.Powietrze rozdarł przeraźliwy
krzyk obu Lapończyków. Kra iiihybotała, zakręciła w miejscu, zawirowała i z
błyskawiczną \ bkością, jakby pchnięta jakąś potężną, niewidzialną dłonią, mknęła w
kierunku brzegu. Ryk burzy cichł powoli, falowali morza ustawało z chwili na chwilę.
Kra sunęła jak wspa-iły pojazd po gładkiej fali fiordu. Czyżby miała wyrzucić ich |
Wrzeg? Nikt nie śmiał głośno zadać tego pytania, wszyscy uleżeniu liczyli godziny. I
znów, bez widocznej przyczyny, nosząc wokół biały pieniący się wir, kra skręciła
gwałtow-Tyrh razem w odwrotnym, kierunku, na południe, na pełny n Każda godzina
oddalała teraz polarników od celu. Schwy-i ich znów chwiejba, ostra fala, lodowate
strugi przetacza-< od dzioba do rufy, grożąc porwaniem części dobytku, cząc i
oślepiając ludzi. W ciągu długich, ciągnących się ·kończoność dziesięciu dni
wielokrotnie pełni nadzieLnie-opuszczałi łodzie na wodę i nieraz pospiesznie musieli
za-ić na krę.Iowiek nie jest przecież białym niedźwiedziem” — brzmiało raz w uszach
Nansena złowieszcze słowa przeciwników wy. Czyżby mieli rację?...53T
T...chwilami nie bez goryczy myślałem, że jeśli uda się nam w końcu osiągnąć
południowy cypel Grenlandii, jeśli nawet ujdziemy z życiem, to i tak przyjdzie mi
pogodzić się z myślą, że cel wyprawy — przejście w poprzek całej wyspy w ciągu
tego lata ¦— nie będzie osiągnięty — notuje Nansen w pamiętniku. Nie dzieli się z
nikim swą troską: Nawet ze Sverdrupem, ale ten doświadczony człowiek wie dobrze,
czemu Fridtjof z każdym dniem zmniejsza racje żywności.Gotowanie posiłków na krze
rzucanej raz po raz wzburzona falą nie należało do najłatwiejszych zadań. Każdą
niemal krop-1 lę spirytusu trzeba było oszczędzać. Zupę grochową Nansenj
przyrządzał szybko. Jeśli nie była dogotowana, to w każdynf razie tak gorąca, że
parzyła wargi. A to było najważniejszej Surowe mięso końskie, ofiarowane przez
szypra, krajali Norweg gowie na drobne kawałki i jedli z gorącą zupą. „Smaczne tól
nie jest, za to pożywne i sytne” — mówili Otto, Olaf i KristianJ mężnie połykając
koninę. Ale obaj Lapończycy za nic nie chcieli wziąć do ust takiej strawy.
Przemarznięci, wystraszeni, przysięgali, że wolą raczej śmierć głodową. Z bólem
serca Nansenj wydzielał im konserwy mięsne, starając się odpędzić od siebie* myśl,
co będzie, gdy ich zabraknie. Każda stracona doba przekreśla jego śmiałe plany.W
dwa tygodnie od chwili rozstania z załogą „Jasona” prąd . morski zniósł krę, na której
w ciężkich warunkach obozowali uczestnicy wyprawy, o czterysta kilometrów od
miejsca, w którym Nansen zamierzał lądować. Chmurny, milczący, nie dopuszczał do
siebie myśli, że może pomysł jego był naprawdę szaleństwem. Męczyła go bezsilność.
Doby wciąż uchodziły za dobami na bezradnym wyczekiwaniu. Kra dryfowała wciąż
kapryśnie, to zbliżając się, to znów oddalając od brzegów.Pewnego ranka, nie czując,
jak co dnia, przy obudzeniu gwałtownych wstrząsów, Nansen z trudem powstrzymał
okrzyk radości. W dali, na horyzoncie, w płatach uchodzącej mgły jaśniały w słońcu
oślepiającym blaskiem czoła lodowców Grenlandii.W kilkanaście godzin później
jedni biegali tam i z powroten po kamienistej plaży jakiejś niewielkiej wysepki, inni
rzucali się na ziemię, nie mogąc się dość nacieszyć, że pod stopami „’”-I54ją
wreszcie stały ląd, a nie chybotliwą krę. Postój trwał jednak krótko. Tyle tylko, by
rozprostować nogi i ugotować ciepłą strawę.I znów wypłynęli w morze. Brzegi
Grenlandii rysowały się na widnokręgu coraz wyraźniej, nęciły, przyzywały, ale
nauczeni smutnym doświadczeniem ludzie nie ufali już morzu. Na łodziach ustawili
maszty, rozpięli żagle, żeby wykorzystać najmniejszy choćby, pomyślny podmuch,
który mógłby zanieść ich na północ, i wiosłowali na zmianę bez chwili
przerwy.Wolny od lodów pas wody z dnia na dzień zasnuwał się bielą. Zwały
wielkich brył jak wroga armia zastępowały ludziom drogę. Rozsuwali je. bosakami,
toporami, odpychali wiosłami, oblepianymi wilgotnym rozmokłym lodem, śpieszyli,
co sił w ramionach, byle tylko nie dać się porwać znów jakiemuś prądowi.
*
Krótki, gwałtowny krzyk przeszył naraz powietrze, zagłuszył i moment szum fali. Jeden,
drugi, trzeci. Pełniący wartę nerdrup odchylił nauszniki czapki. I znów krzyk się powtó-ył.
Z namiotu, który podróżnicy rozbili na jakiejś wysepce, chyliły się ciekawe głowy.
Wszyscy słyszeli. Czyjaś ręka .skazała dwa małe punkciki, czerniejące „wśród bieli lodu.
jednej chwili wszyscy stłoczyli się na brzegu. — Kajaki! — krzyknął jeden z
Lapończyków.
- Ludzie! — zawtórował mu drugi.Nansen przesunął na czoło okulary ochronne i
chwilę jeszcze niedowierzaniem wpatrywał się w migocące milionami błys-
słonecznych fale. Krzyk słychać było coraz wyraźniej. irne punkty, rosły w oczach.-
Eskimosi! — wrzasnął i wpadł do namiotu, pospiesznie ciągając ze swego plecaka
notes.I lyło w nim kilka zdań w eskimoskim narzeczu, zapisanych id odjazdem z
kraju.Między bryłami lodu przewijały się zręcznie dwa smukłe ka-ki. Wiosła jak
skrzydła wiatraka migały coraz szybciej i szyb-i j w powietrzu. Dwaj ludzie odziani
w futra, czarnowłosi,55skośnoocy, z wystającymi kośćmi policzkowymi, zaczęli
przyjaźnie wymachiwać to jednym wiosłem, to drugim, nie przestając krzyczeć.—
Witam was, bracia, witam serdecznie! — wolał do nichNansen po
eskimosku.Eskimosi pokrzykiwali mu coś po swojemu, nie przestając lawirować
wciąż zręcznie między odłamkami kry.— Cóż to za dzikusy, patrz, jak śmiesznie
ubrani! — wydziwiali Lapończycy,, jeden przez drugiego, na widok p-rzyby-szów,
którzy kilkoma wprawnymi ruchami wciągali na brzeglekkie kajaki.Buty sięgały im
powyżej kolan, spodnie były krótkie, na ramionach ni to kaftan ni kurtka, wszystko z
foczych skórek. Co najdziwniejsze, między kaftanem a spodniami przy każdym
gwałtownym geście widać było gołe ciało, posmarowane tłuszczem. Niewysocy,
krępi, nie przestając wciąż coś mówić, przyglądali się ciekawie podróżnikom. Nansen
powtarzał jak katarynka parę słów powitania. I jak na komendę wszyscy naraz urwali.
Nikt dotąd nikogo nie zrozumiał.— Coś ci nietęgo idzie z tym eskimoskim —
podrwiwał Sver-drup z Nansena i nie namyślając się, poklepał przyjaźnie
najbliższego Eskimosa po ramieniu.Ten w okamgnieniu odwzajemnił mu się tym
samym. Przyjaźń została zawarta. Starszy krótkimi, gardłowymi krzykami zwracał się
wciąż do Nansena, jakby od razu odgadł w nim dowódcę. Młodszy nieufnie
popatrywał na reniferową odzież, w którą ubrani byli obaj Lapończycy... Nansen
zniecierpliwiony odrzucił wreszcie niepotrzebny notatnik. Czy wynalazł ktoś coś
lepszego nad wymowę rąk? Jeśli nie można inaczej, najlepiej porozumiewać się
gestami. Dietrichson wyciągnął kawałek papieru, na którym obaj Eskimosi jeden
przez drugiego zaczęli coś rysować. Z ich, objaśnień wynikało, że niedaleko, na
północy, znajduje się duża osada, w której mieszka obecnie wiele ludzi. Jednego tylko
Eskimosi nie mogli pojąć, skąd ci śmieszni biali ludzie wzięli się tutaj? Nie
przypłynęli chyba przecieżj z pełnego morza? Wskazując wzburzone fale potrząsali
przecząco głowami, wreszcie rzucili się do oglądania drewnianych szalup. Nigdy
takich nie widzieli.Obdarowani pustymi blaszan-kami po konserwach, ucieszyli się
jak dzieci i ruszyli z powrotem na morze, wciąż coś wykrzykując.— Zapraszają nas
do osady. Jutro najdalej spotkamy się / nimi —¦ oświadczył towarzyszom Nansen, ale
w żaden sposób nie chciał im wyjaśnić, jak się tego domyślił.Następnego dnia
zmęczeni forsownym, wielogodzinnym wio-Iowaniem podróżnicy rzeczywiście ujrzeli
na wybrzeżu niewielkie, niskie namioty, kryte skórami fok. Na spotkanie ich wyległ
tłum Eskimosów. Mężczyźni w sile wieku, kobiety z niemowlętami na plecach,
zakutanymi w futra, gromada rozkrzyczanych dzieci, starcy. Nikt z nich nigdy nie
widział białych ludzi. Na przedzie, wymachując przyjaźnie puszkami po kon-serwachj
witali polarników dwaj znajomi Eskimosi.Zaduch, jaki uderzył w nozdrza z wnętrza
namiotu, do które-rego nas gościnnie zaproszono, mógł najsilniejszego człowieka
walić z nóg—notuje Nansen. — Pod jednym dachem miesz^ kało wiele ludzi. Pod
każdą ścianą — inna rodzina. Czasem dwie. Swąd tłuszczu foki, tlącego się w
paleniskach, nad którymi wisiały kamienne kociołki, zapach nieświeżego, surowego
mięsa mieszał się z ostrą wonią, wydzielającą się z naczyń, w których
przechowywano starannie mocz do mycia... Porozumienie z Eskimosami poszło łatwo,
na migi. Gościnni, przyjaźni, palili jakiś śmierdzący tytoń i przypatrywali się nam
uważnie. Ustaliliśmy wspólnie, że następnego ranka razem popły-nerny na północ.
Obdarowani puszkami p”o konserwach, stało-nujmi igłami, byli nam bardzo radzi.
W głębi serca Nansen żywił nadzieję, że doświadczeni myli wi eskimoscy, obznajmieni z
lodami i krą, będą im, nowicju-om, torować drogę. Ale na to samo właśnie liczyli myśliwi,
i ;/,częśliwieni, że popłyną w ślad za szerokimi, solidnymi, ln’\vnianymi szalupami, które
rozpychały groźną krę. Rawne i Balto nie ukrywali swego oburzenia, widząc, jak
napotkanej po drodze innej eskimoskiej osadzie Nansen wyśnił puste blaszanki i igły na
suszone mięso. „Nie przyłoży-n\ ręki do takiej wymiany — oświadczyli. — To nie jest
uczci-. Nie na tym skończyły się kłopoty z Lapończykami. Dopo-igali dzielnie Norwegom,
ale w żaden sposób nie mogli zro-nieć dewizy Nansena: „Spać jak najmniej, jeść
szybko,5756mało — i dużo pracować”. Co dzień skarżyli się, że są głodni, i żądali
ulubionego przysmaku — czarnej kawy. to powrocie wyprawy do kraju, gdy ktoś zapytał
jednego z nich: „Czy dobrze odżywialiście się podczas marszu?”, ten odpowiedział:
„Nansen zapewniał nas, że jemy dostatecznie, i to nam musiało wystarczyć. Prawdę
mówiąc, nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek najadł się do syta. Ale jeśli
zawezwałby mnie na jakąś ekspedycję, rzuciłbym wszystko i poszedł za nim”.Po rozstaniu
z Eskimosami mała wyprawa przedzierała się . znów przez niespokojne wody do
wyznaczonego pierwotnie przez Nansena punktu. Dwanaście razy nad dwiema samotnymi
łodziami zapadała noc, dwanaście razy bladły nad głowami gwiazdy. Otoczeni wciąż krą,
kluczyli kanałami, przebijali się na wolne od lodu przestrzenie i z trudem napinali
zeszywni-ałe od wysiłku ramiona.Zapomnieli, że istnieje na świecie coś innego prócz lodu.
Coraz rzadziej przychodziły im na myśl dwupiętrowe prycze ciasnych pomieszczeń
„Jasona”. I ciepła duchota przesiąkniętych wonią potu foczych skór, i zapach duszonej
płetwy, której nikt nie umiał tak przyprawić, jak kucharz na statku. I ciężki, słod-kawy
zapach tytoniowego dymu, który przesłaniał twarz szypra, słuchającego opowiadań
Nansena. Teraz, gdy ostry wicher chłostał bez przerwy jak biczem twarze, a pusty żołądek
daremnie dopominał się o swe prawa, te wspomnienia wydawały się pięknym, dalekim
snem.Coraz częściej płynęły na spotkanie wielopiętrowe lodowe kolosy, bijące w niebo
ostrymi graniami. Białe, martwe sunęły dostojnie w ciszy jak okręty widma. A gdy zza
chmur wyjrzało tylko na chwilę słońce, lód ożywał i zaczynał grać gamą wszystkich barw
tęczy.Nansen zdecydował wreszcie lądować w innym punkcie wybrzeża na północo-
wschód od fiordu Sermilik i stamtąd rozpocząć marsz. Tego dnia zapomniał o przezorności
i oszczędności. Uroczystą chwilę lądowania na Grenlandii uczczono wspaniałym,
pierwszym od dziesięciu dni, gorącym obiadem. A na zakończenie obaj Lapończycy mogli
do woli napić się czarnej kawy.11. Niegościnne są wrota GrenlandiiCzoło lodowca w
pobliżu małego obozowiska wyprawy dzień i noc tętniło własnym życiem. Na przestrzeni
wielu kilometrów nd wyniosłej, prostopadle spadającej do morza ściany co parę sekund
odrywały się potężne, białe odłamy i waliły w morze. Powietrzem targał huk, wysoko pod
niebo biły srebrzyste fontanny spienionej wody, zmieszanej z odłamami lodu. Od
skotłowanej topieli odpływały lodowe góry. Głęboko osiadłe w oceanie, sunęły powoli,
majestatycznie, gnane prądem morskim i wiatrem. Ale podróżnicy niewiele czasu mieli na
podziwianie tego wspaniałego widowiska, zwanego „cieleniem się” lodów-ców. Z
podniesionymi głowami wszyscy wpatrywali się w gładką powierzchnię zbocza, która
zamykała wejście w głąb wyspy. Nansena pożerała niecierpliwość.— Podejście nie
powinno być cięższe niż na nasz lodowiec instedal nad Sognefiord, jak myślisz? Nieraz
tam przecież by-;iliśmy — zwrócił się do Sverdrupa, ale ten milczał uparcie, nie
odrywając wzroku od białej ściany.— No cóż, straszono nas, że nie przebijemy się przez
pływa -|ące lody, przeżyliśmy to jakoś — powiedział wreszcie. — Myli;, że to podejście
powinno być łatwiejsze do pokonania.— Chcesz się przekonać od razu? — słowa Nansena
za-‘i /miały bardziej jak rozkaz niż pytanie.Swoim zwyczajem Fridtjof wepchnął do
kieszeni tylko paręsnych sucharów, dwie tabliczki czekolady, wydał
poleceniapozostającym w obozowisku towarzyszom i już gotów był do. wiadowczej
wyprawy. Po chwili długim, sprężystym kro-fi obaj ruszyli szparko pod górę. Czekany na
długich drzew-ich, lina alpinistyczna, kompas i aneroid stanowiły ich całyAipunek.
Początek podejścia był łatwy. Śnieg, cienką war-59stwą pokrywający lodowiec, skrzypiał
wesoło pod nogami, ułatwiał marsz. Teren piął się wciąż łagodnie w górę. Nansen mimo-
woli przyśpieszał kroku.— Jeszcze trochę, jeszcze jedno niewielkie podejście i
powinniśmy wyjść na równą powierzchnię—zachęcał Sverdru-pa sam zadyszany.Nie mógł
doczekać się tych upragnionych wrót Grenlandii,” których’nikt jeszcze prócz Eskimosów
nie widział.Wspięli się szybko, prawie biegiem, na przełęcz i zatrzymali zawiedzeni. Nie,
to nie był ten równy obszar, jakiego obaj oczekiwali bezwiednie. U ich stóp rozciągała się
szeroko dolina, za nią następne wzgórze. Jak daleko wzrok sięgał, lodowiec falował
grzebieniami wysokich wzniesień i głębokich przełęczy.— Mogłoby być gorzej! —
powiedział Nansen.Za nic w świecie nie przyznałby się nawet Sverdrupowi do zawodu,
jakiego doznał na widok nowych przeszkód. Czyż nie dosyć się już wymęczyli?
Powierzchnia lodowca zmieniała się szybko. Schodząc prawie pionowo w dół, to znów
wspinając się w górę, podróżnicy natrafili teraz na ciemne rysy pęknięć. Jedne wąskie,
prawie niewidoczne pod stopami, inne szersze, takie, które można było przesadzić jednym
susem, i wreszcie wielkie, rozdziawione, ziejące ciemnym granatem głębi. Uszeregowane
w rzędy jedna za drugą, przepaść przy przepaści, ciągnęły się na wszystkie strony, jak
.nieprzyjacielskie zapory. Godzina mijała za godziną. Ludzie szli dalej. Milczeli,
zatrzymując się tylko, żeby nabrać tchu. Obchodzenie rozpadlin męczyło. Rzut oka na
aneroid był rozczarowaniem. Przyrząd wskazywał, że wznieśli się dopiero o niecałe
dwieście metrów nad poziom morza. A przed nimi piętrzyły się wciąż nowe i nowe
wzgórza. Związani liną szli coraz wolniej naprzód, coraz częściej przystawali.Przez kruche
mosty lodowe, pokrywające szczeliny, przepeł-zali ostrożnie, jeden za drugim, czołgając
się na brzuchach. Idący przodem Fridtjof nie dostrzegł w porę wąskiej, głębokiej szczeliny,
nie usłyszał suchego trzasku pękającej tafli. Uratowało go tylko długie drzewce czekana,
który trzymał przy piersi. Wsparło się w krawędzie rozpadliny. Tkwił w niej bezradnie po
ramiona. Nogi wiszące nad przepaścią ciągnęły w głąb. Chciał80crzyczeć — nie znalazł na
to siły. Chciał zmienić pozycję ¦— lic mógł. Na szczęście nadbiegł Sverdrup. Wolno,
ostrożnie, i.rtr po metrze, wyciągnął przyjaciela z białej pułapki. I znówiptowna
wspinaczka, i znów kilometry obchodów, i znów szcze-iny. Nie tak wyobrażał sobie
Nansen wejście we wrota wschod-lej Grenlandii.Pod koniec dnia dopiero, śmiertelnie
zmęczeni, ujrzeli przed obą płaską równinę, łagodnie pnącą się wzwyż. Przypominała u
złudzenia powierzchnię oceanu, którego wzburzone fale za-tygły naraz w lód. Wszystkie
zwrócone były w ich stronę. ·piętrzone, groźne, połyskujące w ostatnich promieniach
zacho-/ijcego słońca.¦ Niełatwy będzie marsz z naszymi saniami po tych diabeł-kich
zrębach. Nie wystarczy ciągnąć ich, trzeba je nieustannie odpierać, żeby się nie
przewróciły.Mówiąc to Sverdrup z całych sił uderzył butem w krawędź ajbliższej zastrugi.
Wykruszył przy tym zaledwie maleńki od-imek. Lód twardy był jak granit.- Żartujesz
chyba. Grunt wywindować tu sanie, a potem fraszka. Pomkniemy po lodzie z wiatrem w
zawody.Sverdrup spojrzał tkliwie na przyjaciela. Po zarośniętej, wyli udłej twarzy
spływał kroplami pot, spoza ciemnych okularów lojrzenie błędne, futrzana czapa -
przekrzywiona na ucho. Co .) wiedzieliby przeciwnicy wyprawy, gdyby w tej chwili mogli
ibaczyć jej dowódcę? Wybuchnął śmiechem.- Czyż i ja wyglądam tak samo jak ty? —
wykrztusił. Nansen spojrzał na niego jak na wariata.- Skądże ja mogę wiedzieć? —
odburknął. — Wyglądasz itwornie.To znaczy zupełnie tak samo — machnął ręką
Sverdrup.Powrót był cięższy niż podejście. Zapadł mrok, nad lodowcemtwiał mroźny,
dokuczliwy wiatr.. Napędził ciemne chmury,óre przesłoniły nieśmiały blask pierwszych
gwiazd. Skrót, ja-podróżnicy postanowili wypróbować, okazał się pułapką. Zeizystkich
stron zastępowały im teraz drogę paszcze szeroko. wartych szczelin. Ciemność hamowała
marsz, wreszcie za-/ymała ludzi. Nie sposób było iść dalej na oślep, narażając sięi
połamanie rąk i nóg. Może na śmierć? Parę godzin przesie-61dzieli pod bryłą lodową.
Przemarznięci do szpiku kości, żuli ostatnie suchary, szczękając zębami z zimna. Nikt by
ich w tej chwili nie przekonał, że to była letnia, sierpniowa noc...— Podejście nie jest
wcale trudne — takimi słowami powitał Nansen ^towarzyszy, oczekujących z niepokojem
powrotu wywiadowców. — Trzeba trochę przy nim popracować! — dorzucił, widząc
zdumione spojrzenie Sverdrupa.— Czy ty sam wierzysz, Fridtjofie, w to, co powiedziałeś?
— spytał przyjaciela, gdy zostali sami przez chwilę.— Ależ oczywiście! Przecież
doszliśmy i powróciliśmy cało — zdumiał się Nansen, jakby pokonany trud przestawał dla
niego istnieć.— Lodowiec ten nie nadaje się na miejsce spacerów dla ludzi, którzy mają
niedostatecznie mocne obuwie. Musimy nasze koniecznie wzmocnić — zarządził, patrząc
na swoje buty pokiereszowane ostrymi zrębami lodu.„Tną najgrubszą skórę jak brzytwa”
— zabrzmiała mu w uszach przestroga Nordenskjólda.W obozie u podnóża lodowca
zawrzało. Jedni przybijali grube, skórzane podeszwy długimi, mosiężnymi szpilkami, inni
obszywali buty dodatkowo stalowym drutem. Żywność i sprzej podzielił Nansen starannie
na pięć par sań. Cztery udźwignąć musiały ciężar — około stu kilogramów każde, piąte
około dwustu. Najcięższe mieli wciągać Nansen razem ze Sverdrupem. Cały dobytek
wyprawy został tak rozłożony, żeby utrata jednych czy dwu par sań nie stała się dla ludzi
katastrofą.Obie szalupy pozostawiono na brzegu, przysypane grubą warstwą kamieni, żeby
ich nie porwał najsilniejszy nawet wiatr., Pod nimi złożył zapas suszonego mięsa i
sprawozdanie z dotychczasowego przebiegu wyprawy.— Żeby jakiś ślad po nas pozostał
— tłumaczył zdumionym Lapończykom, którzy wiecznie wygłodniali, nie mogli się dość
nadziwić, czemu pozostawiać żywność, zamiast ją spożyć na miejscu. Nie mogli także
zrozumieć, w jakim celu Nansen zapisuje te kartki. Dla kogo? Czyż znajdzie się kiedyś
szaleniec, który by tu dobrowolnie przypłynął?12. Wódz Indian nie dowierza Białemu—
Ciągnij!— Pchaj mocniej!—¦ Jeszcze mocniej! —
— Trzymaj, bo się obsuwasz!Długo w krystalicznym powietrzu rozlegały się
nawoływania, tłumione grzmotem cielącego się lodowca. Pod koniec pierwszemu
dnia „wszyscy ledwie się poruszali. Każdy ruch obolałych od wysiłku, naciągniętych
mięśni wywoływał grymas cierpienia na twarzy. Zbocza lodowca nie były zbyt
strome, ale trzech ludzi / trudem podciągało jedne sanie o kilkadziesiąt metrów i po
chwili wypoczynku powracało po następne. I tak bez końca. Podejście wszystkim dało
się we znaki. Rzemienne szelki wpi-j.iiy się w ciało, nogi to zapadały w wilgotny,
mokry śnieg, to ślizgały się po twardej i gładkiej jak szkło skorupie. Nie poma- . ^ało
zrzucanie kurtek, swetrów i czap. Pot zalewał oczy, koszuli’ przylepiały się do ciała.
— Dość mam już tej mordęgi.— Nie wytrzymam! ,— To praca nie dla ludzi! —
buntowali się Lapończycy, ale Nansen był nieubłagany.Z każdym następnym dniem
mięśnie zaprawione do wysiłku ¦uraz mniej dokuczały, ale coraz nowe przełęcze
stawały lu-l/iom na drodze, coraz nowe doliny. W górę, w dół, w góręw dół.
Atramentowa czerń morza usianego białymi plackami „dowych pól oddalała się,
malała, w miarę jak wznosili-sięciąż wyżej i wyżej. Jeżeliby spytać uczestników
wyprawy, u dokuczało im najbardziej podczas forsowania tego lodowca,
Opowiedzieliby: deszcz. Dokuczliwa, wilgotna mżawka, raz po63raz przechodząca w
ulewę. Przesłaniała widoczność, przenikała przez płótno namiotu, unieruchamiała
na.długie godziny zziębniętych, głodnych, przemoczonych ludzi. Przymusowe posfoje,
spędzone w śpiworach, bezczynnie, ńa wyczekiwaniu, gorsze były od najcięższej
pracy. Zwłaszcza przy twardych metodach Nansena.— Nie pracujemy, możemy obejść
się bez jedzenia — postanowił, zmniejszając w takich chwilach racje żywnościowe
do ostateczności.-— Skąpiec! — skarżył się rozżalony Lapończyk Balto. -— Nigdy -
bym nie wziął udziału w tej wariackiej wyprawie, gdy-„’ bym wiedział, że będę
głodować.— A czy w domu zawsze jadałeś do syta? — spytał go surowo Sverdrup,
chcąc położyć kres tym biadaniom. On rozumiał, dlaczego’Nansen oszczędza i czemu
nie wyjawia tego towarzyszom. Na polarnych obszarach zawsze można
niespodziewanie stanąć wobec widma głodu.Nie darmo mały Fridtjof w Storę Frohen
godzinami rozczytywał się w opisach podróży i pamiętnikach wędrowców polarnych.
Najbardziej utkwiły mu w pamięci tragiczne dzieje wyprawy Johna Franklina. Ni*e
zapomniał nigdy, że uczestnicy tej ekspedycji zapłacili życiem za brak doświadczenia
i lekko-‘ myślność swego dowódcy.Na początku XIX stulecia Admiralicja Angielska
poleciła zbadać i opisać północne wybrzeża amerykańskie na olbrzymich
przestrzeniach ciągnących się od ujścia Rzeki Miedzianej do przylądka Tornagain
młodemu zdolnemu marynarzowi, który buntował się przeciw chwiejności i
lękliwości swego dowódcy podczas poprzedniej polarnej wyprawy.— Już ja tym
starym wygom pokażę, co potrafią młodzi. Niech nam tylko ustąpią miejsca. Niech
grzeją się przy kominkach. My będziemy teraz odkrywać nowe lądy i morza —
powtarzał wojowniczo buńczuczny Franklin pełen energii i wia-j ry w powodzenie
swej ekspedycji.Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się znakomicie ob~]
myślone, przewidziane i przygotowane.64
opatrzeniem wyprawy w żywność, broń i amunicję miały i jąć faktorie angielskie, od lat
pracujące na północnych ii zezach amerykańskich. One także, wykorzystując znajo-ć
miejscowych stosunków, miały wynaleźć najlepszych wodników, Indian, którzy ułatwiliby
podróżnym ciężką (togę po nie zbadanych dotychczas terenach. Opracowany przy u ku plan
wydawał się znakomity. Przyszłość wykazała jed-Wik, że popełniono zasadnicze błędy —
a błędy w przygotowa-i polarnych ekspedycji są nieraz niemożliwe do naprawienia. W
owym czasie w Anglii niewiele wiedziano, co dzieje się | odległych, nowo odkrytych
krańcach Północnej Ameryki. ¦¦ zdawano sobie sprawy, że jechali tam przeważnie awantur-
ii ·>’, szukający niezwykłych przygód, nieuczciwi handlarze abieni nadzieją łatwego zysku
i różne męty społeczne, ra-i.ice się ucieczką z kraju przed więzieniem. Za bezwartościowe
świecidła łatwo było wyłudzić od Indian cenne skóry polar-jych zwierząt. Ale bardziej
jeszcze opłacał się handel wódką. I Inegiem czasu łatwowierny, dobroduszny Indianin
deprawował się szybko i gotów był wszystko zrobić za „wodę ognistą”, której mu nie
szczędzili biali „przyjaciele”.Kozsiane tu i ówdzie na tysiącach kilometrów wybrzeży ame-
i \ kańskich faktorie prowadziły wśród tubylców politykę bez-piawia, wyzysku i grabieży.
Prowadziły ją bezkarnie. Ale niekoniec na tym. Placówki te zwalczały się nawzajem,
prowa-¦ ze sobą konkurencyjną, bezkompromisową walkę. Nie
obierano tu w środkach, żelazne prawo siły było jedynym¦wiązującym prawem. Oto w
jakie warunki dostali się, pełniipału i ufności, łatwowierni angielscy podróżnicy pod
wodząI i.mklina. . ,·¦’.¦.Po krótkim postoju na placówce handlowej Towarzystwa Za-u
Hudsońskiej w Fort York, położonej nad Zatoką Hudsoń-i. nieopatrzny Franklin
zgodził się wyruszyć w dalszą dro-<: /. pustymi rękami. Obiecano mu dostarczyć
wszystko — nie ino prawie nic, zapewniając gorąco, że żywność, broń i amu-ji;
dostarczy im następna faktoria, placówka Towarzystwa Inocno-Zachodniego, w której
mieli zatrzymać się podróż-¦ ieuczciwi pracownicy Fort York, lekceważąc
otrzymane65z kraju polecenie, niewiele robili sobie z naukowej wyprawy,’ której
zadań nie rozumieli. Kto wie, czy nie upatrywali w podróżnych jakichś ukrytych
kupców? A może chcieli wypłatać złośliwego figla konkurencyjnej faktorii,
przerzucając na nią cały ciężar zaopatrzenia? Kraj był tak daleko. Kto to sprawdzi ¦ i
kiedy?...Nie znając wilczych praw, regulujących miejscowe stosunki, nie
podejrzewając złych zamiarów, Franklin uwierzył we wszystkie zapewnienia. Nie
zdawał sobie sprawy, jak straszny popełnia błąd. Błąd nie do naprawienia. Zbyt
pewien siebie nie zażądał nawet od urzędników faktorii zaopatrzenia wyprawy w
tytoń i wódkę, które pomogłyby mu do pozyskania względów zdeprawowanych
przewodników — Indian. Wyprawa ruszyła w daleką, nieznaną, niebezpieczną podróż
źle zaopatrzona.W następnej faktorii, Fort Providence, nad Wielkim Jeziorem
Niewolników, powtórzyła się ta sama historia.—¦ Skoro w Fort York nic nie dano tym
przybłędom, to pocóż my mamy pozbawiać się naszych zapasów----uradzili mię- \dzy
sobą pracownicy i w myśl tego postanowili działać.— Wśród okolicznych plemion
panowały choroby. Indianie wybrali, wszystkie towary. Składy nasze świecą
pustkami, mu-i simy oszczędzać zapasów... Dostarczymy wam później żywności przez
Indian ¦—¦ oświadczyli wykrętnie.Zamiast cofnąć się z drogi, jak nakazywał zdrowy
rozsądek doświadczonego polarnika, Franklin uznał, że „jakoś to bę-i dzie”, i
uspokojony obietnicami zarządził dalszy marsz.Przewodnikiem podróżników zgodził
się zostać, nie bez długich targów, wódz jednego z okolicznych plemion indiańskich,
Wielka Noga. Jego to wojownicy mieli towarzyszyć białym w ciężkiej przeprawie z
biegiem Rzeki Miedzianej do wybrze-j ży Północnego Oceanu Lodowatego. Wielka
Noga był bardzo chciwy. Przebywając wiele wśród białych awanturników, nauczył
się pić „wodę ognistą”. Ucieszony obietnicą bogatych darów, jakie miał otrzymać z
faktorii na zlecenie Franklina, chęt-; nie oddał czółna i ludzi do dyspozycji wyprawy.I
znów w dalszą podróż ruszono bez zapasów żywności, ol cująe sobie chwilowo
uzupełnić braki polowaniem. Amunicj dostał Franklin niewiele. Pracownicy faktorii
nie zawahaliwyprawić swych braci na pewną śmierć, byle tylko nie naru-izyć
zapasów.Od początku podróż zapowiadała się niepomyślnie. Indianie nie chcieli
polować według starych obyczajów, łapiąc reny na lasso, żądali broni palnej, biali
zaś musieli oszczędzać amunicji.Zaczęły się swary. Widząc, jak skromne, a nawet
ubogie, jest zaopatrzenie ekspedycji, w7ódz Indian, zawiedziony w swych nadziejach,
odmówił dalszej pomocy. Zostać bez przewodnika w trudnym, nieznanym terenie
wydawało się niepodobieństwem. Widząc, że sami nie dadzą sobie rady, podróżnicy
polano wili w październiku założyć obóz zimowy. Nazwali go Fort Kntreprise. Do
tego punktu obie faktorie, zawiadomione przez Indian, zobowiązały się solennie
dostarczyć obiecane zapasy.Gdyby nie dokuczliwy brak amunicji, łatwo można było
pod-czas zimy uzupełnić braki w zaopatrzeniu, a nawet poczynić pewne rezerwy na
przyszłość. Stada renów bez lęku pasły się w pobliżu obozu. Od czasu do czasu
podróżnicy widywali potężne sylwetki wołów piżmowych. Ale Franklin, wierząc
ślepo „bietnicom, oszczędzał naboi, a nie mając ani wódki, ani tytoniu nie mógł
skłonić Indian do dostarczenia wyprawie żywności.Im dłużej Wielka Noga przyglądał
się dziwnym białym, takiżnym od tych, których dotychczas widywał, tym bardziej się
do nich zniechęcał.—¦ Wcale nie wierzę — oświadczył wreszcie —; że jesteście
naprawdę wysłannikami jakiegoś wielkiego monarchy. Wasze faktorie zbywają was
niczym, chociaż wiem dobrze, że składy ch są pełne. Lekceważą was. Któraż z nich
zechce później wy-iłacić to, co jesteście nam winni? Po cóż mamy iść z wami da-lej?
Po cóż opuszczamy nasze namioty? Kimże wy jesteście?tóż zapewni, że wielkie
nagrody, które obiecaliście”’mnie i rao-n wojownikom, nie są tylko wierutnym
kłamstwem?Jak przekonać Indian, że obietnice będą dotrzymane? Boranklin święcie
w ‘nie wierzy. Biali są bezsilni, uważają jed-iak, że skoro dotarli już tak daleko, nie
wolno im zawracaćdrogi, że obowiązkiem ich jest za wszelką cenę iść dalej wy-
iwzoną w kraju trasą.Nadeszła wiosna, pora dalszej wędrówki. Franklin zdecydo-
6667wał się iść z garstką przewodników do wybrzeża Północnego Oceanu
Lodowatego. Tam spodziewał się napotkać statki wyprawy swego kolegi, młodego
kapitana Parry’ego powracające z podróży na podbój Przejścia Północno-
Zachodniego. Tam także miał nadzieję natrafić na plemiona eskimoskie, w których
pomocy pokładał wielkie nadzieje.Czekał go jednak zawód. Nieufni Eskimosi nie
kwapili się wcale ze zbliżeniem do białych, chociaż krążyli nieustannie wokół obozu.
Codziennie niemal podróżnicy widywali na śniegu świeże ślady ich futrzanego
obuwia, ledwie wygasłe ogniska, resztki ubitej zwierzyny, ale nigdy nie doszło
dovspotkania. Czemu? Czyżby Eskimosi żywili wobec białych jakieś wrogie zamiary?
Czy może przerażała ich obecność przewodników Indian, z którymi od dawien dawna
pozostawali na wrogiej stopie? Nikt nie umiał dać odpowiedzi na to pytanie, ale
nadzieja na pomoc niewidzialnych istot upadła. Jeszcze jedna porażka.Pozostali tylko
nieliczni Indianie i Metysi, a i ci z każdym niemal dniem stawali się coraz bardziej
uprzykrzeni, coraz bardziej niechętni. W końcu, gdy wypili już prawie cały zapas
lekarstw, jakie wiózł doktor wyprawy, a były to przeważnie leki na spirytusie, gdy
wyłudzili trochę bezcennych naboi, zabrali swe czółna i odeszli, pozostawiając
podróżników na pastwę losu. Przed rozstaniem obiecali dostarczyć żywność, broń i
amunicję z obu faktorii do głównego obozu wyprawy w Fort Entre-prise.Czy
obietnicom tym można było wierzyć? Wszyscy uczestnicy wyprawy jak jeden
twierdzili, że nie należy na nich polegać. Z wyjątkiem dowódcy. Na próżno namawiali
Franklina, by zaniechał dalszej podróży, by wrócił z Indianami do faktorii, zabrał
zapasy i dopiero wówczas wyruszył w dalszą drogę. Franklin uparł się. Młody był,
ambitny, niedoświadczony.— W drogę! — rzucił rozkaz, nie słuchając dalszych
perswazji.Cóż było robić? Rozkaz jest rozkazem.W końcu czerwca Anglicy
rozpoczęli następny, ciężki etap podróży — wzdłuż wybrzeży Północnego Oceanu
Lodowatego. Towarzyszyło im zaledwie kilku Kanadyjczyków i Metysów, zabranych
w charakterze tłumaczy i tragarzy.68W ciężkiej podróży mieli Anglicy do
rozporządzenia tylko ¦lwa niewielkie czółna indiańskie, zapas żywności na dziewięć
dni i około tysiąca naboi. Pustynne wybrzeże nie obfitowało w zwierzynę. Czas mijał,
w sierpniu głód zaczął ludziom zaglądać w oczy.Osiągnąwszy przylądek Tournagain ¦
— tak nazwał Franklin tę część wybrzeża — zdecydowano się wreszcie na odwrót.
Po długich naradach postanowiono powrócić nową, nieznaną, najkrótszą trasą. Każda
wydawała się lepsza od tej, którą podróżnicy przebyli. I znów Franklin popełnił błąd.
Odwrót ten to jedna z najstraszniejszych kart w dziejach wypraw polarnych.Osłabieni
niedostatecznym pożywieniem, zmęczeni i zniechęceni niepowodzeniami ludzie źle
znosili trudy ciężkiej, nie znanej nikomu drogi. Wczesna jesień i zima, słoty, a później
mrozy i zawieje śnieżne utrudniały marsz. Brak było drzewa na upał. Ludzie spędzali
noce, drżąc z zimna w lekkich, przewiewnych namiotach, które nie chroniły
dostatecznie przed mrozem.Nieznany teren okazał się bardzo uciążliwy, stokroć
gorszy niż poprzednia trasa. Drogę przecinały strumienie, rzeki i bag-niska. Młody lód
załamywał się pod stopami.Musieliśmy przebywać mokradła, bagna, brodząc nieraz
po Kolana w lodowatej wodzie lub wspinając się po stromych, śliskich pagórkach.
Szczególnie ciężka była dola tych, którzy dźiui-yuli ekwipunek. Oni najczęściej
upadali, wskutek czego czółna nasze stały się z czasem zupełnie niezdatne do użytku
— napisze później w swych pamiętnikach Franklin.Nikt z uczestników wyprawy nie
znał drogi do’Fort Entrepri-ie. Nikt nie wiedział, czy szli we właściwym kierunku,
czy też iłądziłi. Tylko myśl o zapasach żywności, które Indianie pomni byli już dawno
dostarczyć, tak jak obiecali, podtrzymy-¦la słabnącą energię. Głód skręcał kiszki.
Niewielka garstka pk-śniałych sucharów nie wystarczała; coraz częściej podróżnicy
wydrapywali spod śniegu jakieś porosty czy resztki zmarzniętego mchu, żeby oszukać
głód.Ale organizm nie daje się długo oszukiwać. Głód zaczyna tować swe straszne,
nieubłagane prawa.Resztki jakiejś padliny, kości zwierząt, wygrzebane spod rzniętego
śniegu, przechodzą z rąk do rąk, każdy znajduje69jeszcze na nich jakiś ślad po mięsie,
jakąś dawno zaschłą kroplę szpiku. A może zgłodniałym, ludziom wydaje się tylko, że
cośznajdują?...Już dawno spalili kajak, żeby zagrzać odrobinę strawy, żeby
przypomnieć sobie, co to jest ciepło. W garnku coraz rzadziej gotuje się zupa, na którą
składają się resztki zdartych na strzępki butów i ubrań. Już dawno także spalono
nieopatrznie wędki, a tu, jak na urągowisko, w przerębli trzepocą się ryby, całe
ławice ryb. W szarym mroku zapadającej nocy polarnej lśnią srebrzystą łuską, ale jak
je złapać? Rękami nie sposób. Zgłodniałe oczy chciwie wpatrują się w przeręble,
zsiniałe z mrozu usta przeklinają lekkomyślną decyzję.Ale jest jeszcze nadzieja
ocalenia. Przyśpieszyć kroku! Tam w zimowisku, w Fort Entreprise, czeka żywność.
A więc w drogę! Przecież tym razem obie faktorie nie zawiodą!Na krótkich postojach
ludzie rozmawiają o tym, co jedli w domu, co najbardziej lubili, podają sobie
przepisy najsmaczniejszego przyrządzania potraw. Przed przymglonymi głodem
oczyma pojawiają się olbrzymie bochny świeżego, chrupiącego pieczywa, połcie
tłuszczu, mięsa... A tu sił ubywa. Coraz wolniej posuwa się orszak, podtrzymywany
już tylko nadzieją.Nie mogąc znieść dłużej takiej sytuacji, Franklin wysyła naprzód
trzech najsilniejszych Kanadyjczyków z porucznikiem Baekiem na czele. Mają oni
odnaleźć obóz w Fort Entreprise, zabrać stamtąd część dostarczonych przez Indian
zapasów i wraz z żywnością powrócić do towarzyszy, którzy nie mogą iść szybko.
Niektórzy ustają już w drodze. Zostaje z nimi doktor wyPrawy- Reszta krok za
krokiem, w łachmanach, prawie, boso, wlecze się naprzód.Przechodzi dzień za dniem.
Wysłani na zwiady nie powracają. Czyżby im się coś przytrafiło po drodze?
Zaniepokojony Franklin wychodzi im na spotkanie. Gdy wreszcie resztkami sił
dociera do Fort Entreprise — nie zastaje tam żywej duszy. U wejścia do namiotu
przypięta jest kartka:...Ani śladu żywności. Indianie zawiedli. Spieszę po pomoc do
faktorii w Fort Providence.Back70Ani śladu żywności... Jaką straszną treść kryją w
sobie te Iowa. Nie opodal pasą się na wzgórzu reny, ale ani Franklin, ii jego
towarzysze aiie mają dość sił, żeby dźwignąć strzelbę, i by wycelować. Zawiedli
biali, zawiedli Indianie... I’rzeczytawszy tę kartkę wybuchnęliśmy płaczem — notuje
¦nklm w dzienniku podróży. — Płakaliśmy nad naszym lo-em, a przede wszystkim nad
losem tych, którzy pozostali w ty-¦ za nami, oczekując, że dostarczymy im żywności. A
my jej |e mamy. I sami nie jesteśmy w stanie ruszyć się z miejsca... Zrezygnowani
ludzie nie mają rzeczywiście- sił. Zakopują i; w zeszłorocznych legowiskach,
zakrywają po głowę skórami. Szczęśliwi są, że mogą wreszcie odpocząć, nawet jeśli
odpoczynek ten miałby być ostatnim.Po kilku dniach na wpół przytomni słyszą czyjeś
kroki. Ktośi’liżą się do obozu. „Pomoc”! — krzyczy Franklin, zrywając sięposłania.
Ale czeka go jeszcze jeden zawód. To nie pomoc,¦ tylko dwu ludzi, doktor i tragarz,
którzy z niewielką gfup-! pozostali w tyle. Nie mogąc doczekać się obiecanej żywno-
.ci, resztką sił dotarli do fortu.A gdzie są inni? Czy padli w drodze? Doktor w
pierwszej i hwili odmawia wszelkich wyjaśnień. W kilka dni później do-t pióro z ust
jego Franklin dowiaduje się strasznej prawdy..Jeden z Metysów z grupy doktora dużo
polował i zawsze powracał do obozu obładowany mięsem. Nikt nie miał takiego
rzęścia jak on. Raz było to mięso rena, kiedy indziej wilka. Zgłodniali towarzysze
rzucali się na jedzenie, nie wiedzieli, jak I dziękować, cieszyli się, że nie umrą z
głodu mając takiego opiekuna. Jedno tylko niepokoiło doktora. Ci, którzy szli z Mety-
ni na polowanie — nie powracali. On sam zachowywał się d/.iwnie, zbywał
milczeniem wszystkie dowody wdzięczności, apytywany o towarzysza, wybuchał
strasznym, niepohamo-I .wanym gniewem.„Czyż mogę odpowiadać za tego niedołęgę?
— krzyczał. — Może pożarły go wilki, może skończył samobójstwem, nie mo-f|c
znieść dłużej takiego życia? Czy nie dość, że wam dostar-um żywności?”^ Gdy w
tajemniczych okolicznościach zniknął znów jeden czło-71że od dawna nienawidzi
białych i że musi raz z nimi skończyć. Sytuacja stała się jasna. Głód pomieszał mu
zmysły. Obłąkany zabijał towarzyszy, mięsem ich karmiąc pozostałych. A oni jedli i
dziękowali mu, uważając go za swego dobroczyńcę. Doktor zastrzelił obłąkańca. Taka
była straszna prawda.Wstrząsająca opowieść nie budzi wśród słuchaczy zdziwienia,
nie robi na nich nawet wrażenia. Czyż wiedrą, jaki los czeka ich wkrótce? Takie
zobojętnienie to oznaka zbliżającego się końca. Głód przestał być cierpieniem, które
skręca kiszki. Ludzie są już zbyt słabi, by cokolwiek odczuwać. Życie ucieka z nich z
każdym dniem, z każdą godziną.W dali słychać jakieś strzały. Cóż to znowu? Ociężałe
głowy umierających niechętnie unoszą się z barłogów. Tak dobrze było zaszyć się pod
skóry, o niczym nie myśleć, niczego nie pragnąć. Cóż to za hałas? Któż zakłóca im
spokój? Czyż już nie dosyć wycierpieli?...Tym razem to pomoc, wreszcie pomoc.
Nadchodzi w ostatniej chwili. Dzielny porucznik Back z Kanadyjczykami siłą zmusił
opornych Indian do przyniesienia żywności z faktorii. Nie poszło im to łatwo, ale
karabin wycelowany w pierś kierownika miał widocznie swoją wymowę. A może od
tego należało zacząć z łotrami, którzy nie znali prawa ani litości? Może inaczej
potoczyłyby się wówczas losy nieszczęsnej wyprawy?Z trzydziestu ludzi, którzy
wyruszyli z Johnem Franklinem z kraju, przy życiu pozostało siedmiu.13.
Neapolitańska zupa’. smakowała jak żadnąWydzielając sprawiedliwie szczupłe racje
żywnościowe Nan-en nie ma więc wcale wyrzutów sumienia. On je najmniej. Mi
jeden spośród uczestników swej wyprawy wie, na co. się .’. ażył i jaką wziął na swe
barki odpowiedzialność.— Lepiej się teraz trochę przegłodzić, od tego się nie’ umie-
i. niż później zdychać z głodu — mówi wreszcie towarzy-om. — Popatrzcie, za nami
lód, przed nami lód. Nic oprócz ><lu. A więc „stary Nor” nie miał racji, upierając się
przy zie-nych oazach we wnętrzu Grenlandii. Chciałbym go spotkać i powrocie. Ale
trzeba wpierw przeżyć to białe piekło.W wilgotnym, rozgrzanym letnim słońcem
śniegu zapadająnogi, grzęzną ciężko naładowane sanie. Nansen postanawiaosuwać się
naprzód nocą, gdy mróz powleka wszystko dookołandą skorupą lodu. W miarę jak
ludzie pną się w górę, do-uczliwa mżawka pozostaje daleko w dole, powietrze staje
sięraz bardziej mroźne, suche, a śnieg przypomina drobny, szor-Itkl pył, po którym
narty nie chcą się ślizgać. A cóż dopieroLale?— Spróbujemy indiańskich nart —
zaproponował Nansen na itoju, wyciągając z tobołów coś, co przypominało
wielkieikiety używane do gry w tenisa, z tą różnicą, że duża rama i i istycznego
drzewa przepleciona była gęsto pasami rzemien-mi. Utrzymać się na śniegu można
było na tych nartach do-imale, ale iść pod górę — wydawało się niepodobieństwem.
1 irwsze próby nie były zachęcające. ¦ ....-— Kanadyjscy Indianie chodzą stale na
takich. Widać wie-i.’.|, co robią — przekonywał swych towarzyszy Nansen.liończycy
Balto i Rawna z miejsca odmówili posługiwaniaIdtjof...się czymś tak dziwacznym,
ale widząc, że Norwegowie świetnie sobie z nimi radzą, z obrzydzeniem przypięli
wreszcie donóg indiańskie narty.Pewnego wieczora, po wyjątkowo ciężkim dniu
marszu, Nansen sam, jak zwykle, zajął się przygotowaniem obiado-kolacji. 1 —
Kristian, podaj mi bańkę ze spirytusem. Jest na twoich saniach. Olaf, proszę o worek z
pemikanem i pięć porcji gro-. chówki. Otto, przysuń do mnie tę puszkę wołowiny —
komenderował. — A wy—zwrócił się do Lapończyków — rozbijacie j namiot. I to
szybko. Kolację dam dziś wspaniałą.Mimo przejmującego bólu mięśni obozowisko
było rozłożone w ciągu kilku minut. Jak kwoka$ dbająca o swe kurczęta, Na<n~ sen
zagonił wszystkich do śpiworów. W zasznurowanym szczelnie namiocie zacisznie
było, cicho, ciepło. Ze śpiworów wystawało pięć głów. W zarośniętych, sczerniałych
twarzach pięć par oczu śledziło uważnie każdy ruch dowódcy, pięć nosów pociągało
z lubością smakowity zapach bulgocącej już w ron* dlu grochówki. Na płóciennej
podłodze namiotu tajał powol śnieg, zmieszany z gęstym smarem spływającym
ciemnym strużkami z butów. Jak zawsze niezmordowany, po najcięższym nawet
wysiłku, Fridtjof zabawiał zgłodniałych towarzyszy opowiadaniami o swojej sympatii
ze słonecznych Włoch, pięknej, czarnobrewej Rosinie.— Umówiliśmy się z nią nad
morzem, a trzeba wam wie-1 dzieć, że Zatoka Neapolitańska ciągnie się łukiem — tu
ręka Fridtjof a zatoczyła szerokie koło i zawadziła o kuchenkę.
W jednej chwili wrząca zupa, pomieszana ze spirytusem, zalała podłogę. Nansen
znieruchomiał. Śmiech pięciu głów, wystających ze śpiworów, zamarł jakby nożem uciął.
Cisza trwa-j ła ułamek sekundy. Jak na komendę ludzie wyskoczyli ze śpiworów, wyrzucili
je na zewnątrz. W ślad za śpiworami poszły buty- skarpety, wszystko, co leżało po kątach.
Ostrożnie, jednocześnie ze wszystkich stron, podróżnicy unieśli podłogę namiotu i bez
chwili namysłu zaczęli zlewać zupę z powrotem do rondla. Było jej tym razem więcej niż
zwykle. Przyprawiona wszystkim, co walało się po podłodze, smakowała wyśmienicie.
Nikt się nie spostrzegł, kiedy łyżki zadzwoniły o puste dna menażek, , ™— Mocna zupa —
odrzekł Dietrichsen, wierzchem dłoni wybierając usta.— Wiadomo, włoska — dodał
Sverdrup, wyskrobując z ron-dla resztki.— Mogę wam co wieczór podobną przyrządzić —
zaśmiewał się Nansen.— Nareszcie było w niej trochę tłuszczu — zakpił Sverdrup, nie
wiedząc, jak głęboko dotknął przyjaciela.Czoło Fridtjofa przecięły głębokie bruzdy.
Przygotowując niezwykle starannie swą wyprawę, obmyślając, badając i wy-róbowując
każdy najdrobniejszy szczegół ekwipunku, Nansen > dnego nie dopatrzył należycie. W
prowiantach zabrano zbyt nałą ilość tłuszczu. Znana duńska fabryka konserw, od dzie-·
Kjtków lat zaopatrująca wszystkie ekspedycje polarne w swe wyroby, tym razem niestety
zawiodła. Pemikan, w którym proszkowane mięso powinno pół na pół być zmieszane z
tłusz-ciem i suszonymi jarzynami, tłuszczu nie zawierał ani grama. i późno było tu, na
lodowcu, dochodzić przyczyny tego nie-i i patrzenia czy pomyłki. Licząc na
pełnowartościowy pemi-an, Nansen zabrał niewiele masła, zaledwie po trzy deka dziennie
na osobę. Nic też dziwnego, że organizm dopominał się i swe prawa. Wszyscy spragnieni
byli tłuszczu i o nim wiele nówili. Sadło, słonina, boczek były na ustach wszystkich.W
kilka dni później Sverdrup, wcierając w skórę obuwia (.arny jak smoła smar, zapytał pół
żartem, pół serio:— Fridtjof, jak sądzisz, czy rozchorowałbym się ciężko po 7jrdzeniu
takiej pasty? Musi być pyszna, toż to sam olej lniany.Najbardziej męczyło jednak
wszystkich pragnienie. Brnąc, ¦ń po dniu, po wodzie od wieków zamarzniętej w twardą,ałą
skałę, podróżnicy szli jak po Saharze. Przewidując, że sposób będzie, ze względu na
ciężar, zabrać ze sobą dostanej ilości spirytusu na wytapianie z^ lodu słodkiej wody, sen
zaopatrzył wszystkich zawczasu w płaskie, metalowe lierki. Rankiem napełniano je
śniegiem lub drobno tłuczo-i lodem i wsuwano pod ubranie na piersi, żeby wodę wyto-6
ciepłem własnego ciała. Nikt jednak poza Nansenem nie ¦ftł tyle silnej woli, żeby wyczekać
do końca. Nawet wytrzy-in.ily Sverdrup, nawet stanowczy Dietrichsen wysysali chci-
75wie każdą kropelkę z manierki, nim lód całkowicie stopniał.. Nikt nie wspomniał nawet
o takim luksusie, jak wytapianie wody do mycia. Nikt nie rozbierał się i nie mył od długich
tygodni. ¦Warstwa brudu znakomicie chroni przed chłodem.~ A cóż dopiero przed
porażeniem słonecznym — pocieszali się nawzajem.Siarczysty mróz pod koniec sierpnia i
na początku września był dla podróżników prawdziwą niespodzianką. Nansen liczył się
wprawdzie z możliwością silnych chłodów w głębi Grenlandii, ale nie sądził nigdy, w
najśmielszych przypuszczeniach, że latem na tej szerokości geograficznej słupek spirytusu
w termometrze może spaść poniżej czterdziestu stopni Celsjusza. Nierzadko ranek witał
śpiących w namiocie temperaturą trzydziestu kilku stopni poniżej zera. Nigdzie na świecie
nie ma niższych temperatur niż w głębi Grenlandii — zapisywał Fridtjof w swych
notatnikach nie domyślając się jeszcze, jakie mrozy panują na przeciwległym krańcu
ziemskiego globu, na Szóstym Kontynencie. Nikt tego wówczas nie wiedział. Dopiero po
siedmiu latach na wybrzeżu Antarktydy wylądował pierwszy w dziejach człowiek, młody
uczony norweski Borchgrevink, a wnętrze tego największego na świecie skupiska lodu
zaczęto badać niemal w siedemdziesiąt lat później.14. Czy na świecie nie ma nic prócz
lodu?Futrzane śpiwory podczas nocy i lekkie, wełniane ubrania >· dzień dostatecznie
chroniły przed chłodem zahartowanych odpornych na zimno podróżników, ale
niespodziewanie wczes-ni zima opóźniła tempo ich marszu.— Nie zdążymy na ostatni
parowiec. Wypływa z Christian-i md w połowie września — oświadczył pewnego
wieczoru Nan-‘¦n, myśląc z niepokojem, jak towarzysze przyjmą tę złą no-·. inę.— Nie
myślisz tu chyba przecież zimować? — Tylko jeden ¦ .erdrup mógł postawić Nansenowi
pytanie, które cisnęło sięi usta wszystkim.— Skądże znowu? Musimy skierować się do
osady Godthaab*, olożonej bardziej na południu. Po pierwsze, skrócimy w ten Hjsób drogę
o przeszło sto kilometrów, po drugie, stamtąd sta-¦k do Europy odpływa znacznie później,
po trzecie, okolice .1 osady są zupełnie nie znane. Nikt tamtędy nie przechodził. ,’dziemy
pierwsi — zachęcał Nansen.Od tej pory niedługie chwile postojów skracał jeszcze bar-iej,
a godziny marszu przedłużał.W początkach wr’ześnia wyprawa stanęła na-przełęczy, wzno-
uej się ponad dwa i pół tysiąca metrów nad poziomem mo-a. Poczynając «d tego miejsca w
kierunku zachodnim teren‘¦/.ął opadać w dół.Zmienił się kierunek wiatru. Porywiste
podmuchy zaczęły;reszcie dąć w plecy.I— Ustawiać maszty! Rozpinać żagle! — rozległy
się kornen-, ale wiatr zmienił naraz kierunek, rzucając w twarze kłę~ mi śniegu
podrywanego z lodowca.I znów trzeba walczyć o każdy krok. Na tej wysokości, w
rozrzedzonym powietrzu, każdy najmniejszy wysiłek wywołuje nieznośne, przyśpieszone
bicie serca. Usta bezwiednie otwierają się szeroko, żeby wciągnąć w płuca jak największą
ilość tlenu. Każdy taki nieostrożny haust dusi, dławi, wywołuje ataki męczącego kaszlu,
kłucia w płucach. Oddech kryształkami lodu osiada na brodzie, brwiach, rzęsach, czapkach
i szalach. Pod koniec dnia ludzie wyglądają jak w grubych gipsowych maskach. Nie marzą
o -suchej odzieży, o ciepłym pomieszczeniu, są u kresu sił. Idą zataczając się jak pijani. A
przecież nic im nie pozostaje innego, jak przeć naprzód.Coraz rzadziej zza chmur
ukazywało się słońce. Jego promienie już nie grzały. Ciemność z każdym dniem zapadała
wcześniej, noce były coraz mroźniejsze. Arktyka wytaczała przeciw ludziom swą
najcięższą broń, zawieje śnieżne. Nad białym pustkowiem rozszalały się burze. Jedna
nadciągała za drugą, paraliżowały marsz. Już trzy doby siedzieli podróżnicy w zawalonym
śniegiem namiocie, skostnieli z zimna, głodni,apatyczni.— Czy na świecie nie ma nic prócz
lodu? — rozległ się nagleze śpiwora czyjś głos.— Któryż to taki mądry — obruszył się
Nansen i nie czekając odpowiedzi rzucił: — Ruszamy, jak tylko trochę przycichnie. I to
szybko, jak najszybciej. Jeśli któryś z was nie nadąży za resztą, niech zatrzyma się w
miejscu, przeczeka śnieżycę: Nie możemy się pogubić — poucza towarzyszy, wydzielając
jak co wieczór małe, z każdym dniem mniejsze, racje żywności.Stara się odrzucić od siebie
myśli, które nękają, spędzają mu sen z powiek. Czy uda się dotrzeć na czas do osady
Godthaab? Czy ostatni parowiec nie odpłynie, nim tam dojdą? Czy wystar-j czy jedzenia
do końca wyprawy?*Nielekko rozpoczynać marsz. Ludzie z jękiem prostują rozJ bolałe
krzyże, zdrętwiałe mięśnie. Każdy ruch po nocy. wydaje się torturą. Wiedzą, że znów
niczego nie dojrzą na widnokręgu prócz martwej bieli. Czy to się nigdy nie skończy?
Nil.78mówią do siebie, oszczędzają sił. A tych jeszcze wiele im po<-trzeba.W dwa
miesiące dopiero od chwili opuszczenia „Jasona”, w połowie września, zaczynają
odczuwać jakąś nieuchwytną, w pierwszej chwili zmianę. Ustają burze, cichną wiatry,
powietrze łagodnieje. Tak jakby po ciężkiej ostrej zimie zapowiedź wiosennych
dni.Któregoś ranka przeraźliwy krzyk podrywa na równe nogi wciśniętych głęboko w
śpiwory ludzi.—· Ziemia! — drze się Lapończyk Balto. — Ziemia! — nie przestaje
krzyczeć, potrząsa ramionami, przytupuje jak opętany, jakby postradał zmysły.1—¦ Ziemia!
— powtarzają inni z taką radością, z jaką rozbitkowie na morzu witają ciemny pas lądu na
horyzoncie.Niebo pociemniało na zachodzie. Nansen długo wpatrywał się w majaczącą w
dali koronkę ostrych górskich szczytów. Za-(-bodnie wybrzeża Grenlandii — cel wyprawy.
Od tej chwili wszystkim wydawało się, że lżej niosą ich obrzmiałe, zmęczone nogi,
żwawiej poruszają się zdrętwiałe ramiona. Lodowiec łagodnie opadał wciąż w dół. W
kilka dni później tu i ówdzie w dali przez szklistą skorupę wyjrzała czerń nunataków.
Widać je było już gołym okiem. Na widnokręgu coraz wyraźniej, coraz bliżej majaczył
potężny łańcuch górski, a jego ośnieżone/czyty zlewały się z jasnymi pasmami obłoków.k-j
Woda! — usłyszał naraz Nansen.Wszyscy, jeden przez drugiego, rzucili się na rozmiękły,
wil-i: >tny śnieg, w którym gdzieniegdzie błyszczały w słońcu nie-I wielkie kałuże.Radość
nasza nie miała granic — notuje. — Przywarliśmy do< <dy wargami i piliśmy ją chciwie.
Długo usychaliśmy z pragnienia; mając tak niewielkie, niewystarczające dla organizmu
reje. Nikt z nas do końca życia nie zapomni tego wieczoru,
ledy po raz pierwszy mógł napić się wody do woli.Silny wiatr w porę przyszedł
ludziom z pomocą. Nie czekając endy rzucili się do pracy. Sczepili parami sanie i
zawiesili masztach żagle. Z przodu zamocowali bambusowe dyszle,. ;ząc się z góry,
że wiatr wykona za nich najcięższą pracę.Uo nie było łatwo kierować takim
wehikułem. Porywiste pod-79muchy napinały żagle, sanie podskakiwały wysoko na
zastru-gach i gnały jak szalone. Biedny „kierowca” nie mógł nadążyć, musiał co sił
hamować, wpierając nogi w śnieg. Chwila nieuwagi i dwustokilogramowe sanie
ścinały go z nóg.Niebo zasnuły ciężkie, ciemne chmury. Sypnęło znów śniegiem.
Nansen poprzez biel niesionych wiatrem płatków dostrzegł, że topór, zamocowany na
wierzchu sań, wymyka się z pętli i lada chwila spadnie. Wyciągnął po niego rękę.
Rozpędzone sanie podskoczyły na jakimś wzgórku, podcięły mu nogi, runął jak długi
na lód. Zerwał się w jednej chwili i zaczął pędzić za ginącymi w śnieżycy saniami.
Coś błysnęło mu pod nogami. Topór. Schwycił go i pognał dalej, ale po paru susach
zwolnił. Siad kawalerskiej jazdy sań znaczyły już teraz puszki peimikanu, czekolady.
Rąk nie starczało, żeby wszystko pozbierać. Zrezygnowany zwalił podniesione
przedmioty na jeden stos i postanowił cierpliwie czekać. Tak jak to innym
przykazywał. Za chwilę powinny nadjechać sanie prowadzone przez Dietrichsena.
Ledwie o tym pomyślał, zza ścieżnej zasłony wyskoczył następny pojazd. Przemknął
obok i znikł w śnieżnej kurzawie. Nie pomogły krzyki. Rzut oka wystarczył Nan-
senowi, by się przekonać, że towarzysze także pogubili część swego bagażu. Na
szczęście pierwszy Trana zauważył,, co się dzieje. Dostrzegli w końcu i inni. Gdy
tylko burza ustała, musieli zawrócić po śladach i wybierać spod śniegu przedmiot po
przedmiocie.Łańcuch górski na horyzoncie przybliżał się bardzo powoli, ale nadzieja
dodawała ludziom sił. Według mapy, którą zabrał z sobą Nansen, już dawno powinni
być nad brzegami dużego fiordu. A tu fiordu ani śladu.— Nikt tędy nigdy przed nami
nie przeszedł. — Któż może wiedzieć, gdzie jest ten zachodni brzeg? — Co będzie,
jeśli wcale do niego nie dotrzemy? — przebąkiwali wystraszeni Lapończycy.
Uciążliwy marsz po lodzie trwał jeszcze trzy doby. Polarnicy byli chyba „pierwszymi
ludźmi, którzy na widok rozwartej szeroko rozpadliny w lodzie nie posiadali się z radości.
Była zapowiedzią czoła przybrzeżnego lodowca. ‘Nigdy jeszcze z takim zapałem nie
przenosili na ramionach80: ań i nie opuszczali ich na linach. Ale i to zdwojone tempo
pracy nie zadowalało Nansena.— Raz, dwaa, raz dwaa! — nie przestawał przynaglać. —
Prędzej, chłopcy! Komu miły dom, prędzej!Po wielopiętrowych lodospadach Nansen szedł
jak zawsze przodem, daleko przed innymi. Prześladowały go wciąż obawy, czy zdoła ludzi
doprowadzić żywych i całych do celu. Każdemu itarał się dodać otuchy, sam wykonywał
najcięższe prace, ale to jeszcze nie było wszystko. Śmiertelnie znużony idąc walczył ze
aiem.Nim usłyszał trzask, poczuł pod nogami pustkę. Nie zdążył nawet rzucić się do
przodu. Narty zawisły nad próżnią. Ramionami wparł się w brzegi rozpadliny. Z suchym
trzaskiem lod pękał na wysokości piersi. Bał się krzyknąć, bał się drgnąć. Zamarł na
moment bez ruchu, wsłuchując się bezwiednie, jak krew pulsuje mu w skroniach. Dłonią
wyszukiwał ostrożnie jakiegoś zaczepienia. Palce powoli wczepiały się w lód, .centymetr
po centymetrze. Podciągnął się wreszcie w górę, jednym mocnym przerzutem zaczepił nogą
o krawędź czeluści, drugim wyszarpnął się z niej. Długo leżał bez ruchu, nie mogąc złapać
tchu. Wreszcie podpełzł ostrożnie i zajrzał w głąb. Wionęło - niej śmiertelnym chłodem.
Błękit krawędzi przechodził dalej a ciemny granat, granat w czerń. Zrzucił w nią grudę
śniegu — |edną, drugą, ale daremnie nasłuchiwał uderzenia w dno. Za-czekał na
nadbiegającego Sverdrupa, żeby go ostrzec przed niebezpieczeństwem. < Od tego czasu
zabronił iść w pojedynkę. Na obszarze porytym mostami śnieżnych szczelin ludzie szli
ubezpieczeni I mami.Lód powoli zaczął ustępować miejsca nagim skałom. , Zrzuciliśmy
narty z nóg i jak jelonki, podskakując, wierzga- i podrzucając głowami biegliśmy po
kamienistym gruncie —¦ ipowiadał Nansen. , :Ekwipunek został przeniesiony z sań do
ogromnych pleca-iw. Zabrano go zresztą niewiele. Tylko żywność i najpotrzeb-lejsze
rzeczy. Po resztę postanowił Nansen wrócić później, nad fiordu. Pierwsza noc przespana
na kępach mchu i poro-Ińw minęła niespokojnie. Dietrichsenowi udało się
ustrzelić’81zajączka. Zgłodniali rozszarpali go palcami, nim zdążył się zagotować. Nikt się
nim nie nasycił, ale smak świeżego, delikatnego mięsa, zamiast nieznośnego, twardego,
suchego pe-mikanu, który już wszystkim obrzydł, był niezapomniany. Mimo woli każdy
zaczął przyglądać się okolicznym skałom, wypatrując, czy coś się na nich nie poruszy.
Ludzie nie mogli doczekać się chwili ujrzenia fiordu. Fiord to osada, to Eskimosi, to statek
płynący do ojczyzny. Tak się każdemu wydawało.15. W takiej balii nikt jeszcze dotąd
nigdy nie pływa! ¦
Na widnokręgu morze wtaczało ogromne, połyskujące fale lo fiordu. Był ogromny. Jak go
obejść? Zajęłoby to wiele dninocy. Tych dni, których niedużo zostało przed zapadnięciem i
my. Nim podróżnicy zdążą zadać sobie pytanie — co po-
ąć? — Nansen już na nie odpowiedział.—; Musimy fiord przepłynąć — oświadczył
spokojnie towa-i /.yszom, chrupiąc na postoju kawał suchara. — Nie widzę innej
rady.—- Czym? — spytali jednocześnie Sverdrup i Dietrichsen.Trzej pozostali
milczeli^ z otwartymi ustami wpatrując się w swego dowódcę.— Czym? —
powtórzył Nansen. — Łódką. Zrobimy ją sami. iie przerywajcie. Zaraz wam powiem,
to bardzo proste. Z podło-.1 namiotu. Szkielet musimy sporządzić z żerdzi
bambusowych kijków narciarskich.— Przecież taka balia nie utrzyma się na
wodzie!Na twarzy Dietrichsena zgasł wyraz nadziei, ale nie znie-ihącony tym brakiem
zaufania Nansen śmiałymi ruchami ołów-szkicował już projekt w swym nieodłącznym
notatniku. j — Oczywiście, do łódki nie zmieści się więcej niż dwu ludzi. |opłyniemy
do osady obaj z tobą — dodał, zwracając się do/erdrupa. — Stamtąd przyślemy wam
żywność i łodzie, które \i\s zabiorą. Zgoda?,Praca przy zaimprowizowanej naprędce
budowie posuwała raźno naprzód. W ciągu jednego dnia łódka lub coś, co z tru-Bm
można było nazwać łódką, została wykonana pad kierun-|!em Fridtjofa za pomocą
toporka, kilku noży, igieł, głów nie odirady i chętnych rąk.83— Może naprawdę coś z
tego będzie? — zawyrokował Dic-trichsen, który mimo swych protestów, jak inni nie
żałowałsił.Dziwny twór z trudem utrzymywał na wodzie ciężar dwu ludzi i niewielką
ilość żywności. Miał poza tym dwie wielkie wady — przeciekał, a na to żadnej rady
nie było, i nie było gdzie w nim siedzieć. Jedną ławeczkę sporządzono ze statywu od
teodolitu, drugą z dwu bambusowych kijków. Czyż trzeba dodawać, że na obu trudno
było wytrzymać.Półtorej doby Nansen i Svedrup trzęśli się z zimna, brnąc po
grząskim, zamulonym, lodowatym dnie fiordu, nim zdołali zepchnąć łódź na głębszą
wodę. Wtedy w ruch poszły wiosła, sporządzone przemyślnie z prętów zakończonych
łopatkami, . które obszyto żaglowym płótnem, wypełnionym porostami, i Wiosłować
trzeba było co sił.Co dziesięć minut mniej więcej musieliśmy wyczerpywać wodą z
lodzi, chlupała wciąż groźnie na dnie. Siedzenie na ławeczkach, które boleśnie
wpijały się w ciało, było męką, ale płynęło się wspaniale... — notuje później
Nansen.Zadecydowali obaj ze Svedrupem, że na noc przezorniej będzie przybić do
brzegu. Podczas drogi Fridtjof ustrzelił sześć mew. Nim Syerdrup zdążył wszystkie
oskubać, dwie pierwsze piekły się w żarze ogniska, a po chwili wygłodniali
wędrowcy ogryzali już kosteczki. Nie zdążyliśmy nawet zdać sobie sprawy, jaki miały
smak — opowiadał Nansen — dwie następne ugotowaliśmy i zjedliśmy wolniej, ale
dopiero przy ostatnich poczuliśmy, że były wyborne. Na szczęście, mieliśmy przed
sobą parę godzin nocnego wypoczynku. Owinięci szczelnie w re-nijerowe kaftany,
pożyczone od naszych Lapończyków, na miękkiej podściółce mchów zasnęliśmy jak
zabici.Przez następne dwa dni Norwedzy mocnymi uderzeniami prętów, które w
niczym nie przypominały prawdziwych wioseł, posuwali się naprzód, nie przestając
wyczerpywać wody z łódki, która wciąż przeciekała. Obrzmiałe dłonie drętwiały z
zimna, alejnajgorzej dawała się im we znaki „męka ławeez-kowa”, jak ją określa
Nansen. Osada powinna już być blisko — powtarzał niezmordowanie. —
Postanowiliśmy zatrzymać siq i uzupełnić znów polowaniem nasze zapasy. Smak mew
rozgo-towanych w grochóiuce z.pemikanem pozostanie nam u; pamięci na cale
życie.Następnego ranka pełne morze zafalowało pod łódką. Wytrzymała i tę próbę,
krótką, na szczęście. Na wybrzeżu rysowały się już szałasy i parę domków. Eskimosi,
podobnie jak ich bracia koczownicy na wschodnich wybrzeżach Grenlandii, przyjęli
podróżników z otwartymi ramionami. Pomagając wyciągnąć im na brzeg płócienną
balię, nie mogli się tylko nadziwić, jak w czymś podobnym można było wypłynąć w
moi ze.— Kiedy odpływa ostatni statek? — dopytywał gorączkowo Nansen dwu
Duńczyków, zamieszkujących osadę. Wzruszyli lylko ramionami.
— Dawno już odpłynął. Chyba ze dwa miesiące temu — powiedział jeden z nich. — Nie
ma rady, musicie tu u nas zimować. Postaramy się, żeby wam było dobrze — pocieszał
podróżników, widząc, jaki zawód sprawiła im ta wiadomość.— Zdaje mi się, że w
Ivigtutfiord stoi jeszcze chyba jakiś latek — zawołał drugi.— Czy to daleko stąd? —
krzyknął Nansen.— Prawie czterysta kilometrów.— Jak zawiadomić kapitana, żeby na nas
zaczekał, żeby po i.as przypłynął? — gorączkował się Nansen.— Właściwie nie ma na to
żadnego sposobu — usłyszał odpowiedź.Zrozpaczony nie zwrócił uwagi na Eskimosa,
który od dłuż-lej chwili przysłuchiwał się rozmowie i zaczął coś Duńczykowi raco
tłumaczyć.- A czy on nie zgodziłby się popłynąć, zawiadomić kapita—spytał nagłe Nansen.
Duńczyk roześmiał się.— Właśnie o tym mi mówi. Proponuje, że zawiezie list na pUtek.W
parę gcdzin później duża, wygodna motorówka przewiozła ¦ rwegów do csiedla duńskiego
Godthaab. Na brzegu powitała ludncść w odświętnych strojach. W chwili przybijania do [u
zahuczał salut ze stojącej w porcie armatki. Wśród barw-84nych eskimoskicH ubiorów
podróżnicy ze wzruszeniem dostrzegli cztery Dunki w europejskich strojach.Dopiero w tej
chwili uświadomiłem sobie ze zgrozą, jak my, nieszczęśnicy, musimy strasznie wyglądać.
Zarośnięci, nie myci od tygodni, ze skorupą brudu na twarzach i rękach, w porwanym,
przetłuszczonym ubraniu. I to brudu, który nie dał się zmyć od razu. Przez całe trzy dni
szorowaliśmy się później gorącą wodą z mydłem — wspomina Nansen.I (5. Przymusowe
zimowanie niijlepiej spędzić w igloo- Czy ty nie przesadzasz, stary? Myślałem, że na
śniadanie dziemy razem?Nansen zawiedziony patrzył na Sverdrupa, który nie próż-vał
siedząc przy stole suto zastawionym kotletami schabo-
mi, pieczonymi pardwami i całą masą najprzeróżniejszych
I1 pasztetów i kompotów.Ależ najchętniej, Fridtjofie, jestem całkowicie do twojej· -
pozycji. Nie, to mi nic nie przeszkadza, że sobie tu już tro-‘ >: podjadłem. Takich
przysmaków nigdy się nie ma dosyć —iwiąc to Sverdrup szybko przełknął ostatnie kąski./
tak w ciągu dobrych paru dni jeszcze przyjaciel mój odrodził syty od stołu dopiero po kilku
obfitych śniadaniach obiadach — czytamy w pamiętniku Nansena.— Niemało czasuInęło,
nim odmienił się nasz stosunek do jedzenia, nim zaczę-\my dary Boże spożywać tak, jak
wszyscy inni.Wilczego apetytu po grenlandzkiej głodówce nie była w ‘Stale zmniejszyć
nawet troska o los pozostałych we fiordzie to-.uy.yszy. Przez kilka dni horyzont pienił się
białymi grzywami wzburzonych fal. Wiatr przynosił z otwartego oceanu huk itormu. Nikt
nie chciał słyszeć o wyruszeniu łodzią na mo-/.c Daremnie Nansen przekonywał,
namawiał, obiecywał zło-góry.- No cóż, dwu Eskimosów zgodziłoby się może wypłynąć,i
sowitą opłatą, ale nie dałbym sobie uciąć za nich ręki. Może¦ robują dotrzeć do waszych, a
może po prostu wylądują nanowszej wysepce i zostaną tam tak długo, póki nie zjedząstkich
zapasów — oświadczył markotnie Duńczyk.87—¦ A czy ktoś nie zgodziłby się pójść
lądem? — nie dawał za wygraną Nansen.— Spytam jeszcze, spróbuję, ale to daleka i
bardzo długa droga.W małym obozie w głębi fiordu chłodno byłr i głodno. W
przyniesionych spod lodowca bagażach niewiele pozostało już żywności. Ot, z pięć porcji
grochówki, trochę sucharów i pemikanu, na który, mimo pustego żołądka, już nikt nie mógł
patrzeć. Jak na złość, nikomu nie udało się niczego ustrzelić.— Jeśli Nansen i Sverdrup
dopłynęli szczęśliwie do osady, możemy spać spokojnie — zapewniał wygłodniałych
towarzyszy Dietrichsen.Ale gdy przed oczami stanęła mu ta płócienna balia, w jakiej
wyruszyli na fiord, przechodził go zimny dreszcz. Dzień mijał za dniem na
wyczekiwaniu.W tydzień po odpłynięciu towarzyszy — opowiadał później — poszedłem
dokonać zdjęć topograficznych okolicy. W kieszeni miałem jeden suchar mięsny, który
musiał mi wystarczyć na cały dzień. Wydawało mi się, że usłyszałem kilka strzałów od
strony zatoki. Czyżby któremuś z naszych udało się wreszcie coś upolować? Nie śmiałem
myśleć, że to może obiecana pomoc. W chwilę później zza skały wynurzyły się dwie
nieznajome sylwetki. Eskimosi przyszli pieszo, uginając się pod ciężarem olbrzymich
plecaków. Taki był koniec naszej głodówki.Lapończyk Balto, bo i on również pisał z tej
wyprawy pamiętnik, dłużej rozwodził się nad tą chwilą: Po wyjściu Die-trichsena w teren
wdrapałem się na pobliską skałę. Z głodu sła-\ niałem się na nogach. Byłem na wysokości
około stu metrów, kiedy-naraz spostrzegłem w dole ludzi idących w kierunku obozu. Co sił
w nogach popędziłem uprzedzić towarzyszy. Nic chcieli mi uwierzyć. Rozpaliłem mimo to
ognisko, naniosłem wody i postawiłem w kociołku, żeby się zagrzała. Warto było. Sav%
nie wiem, kiedy i jak rozpakowaliśmy przyniesione prze. Eskimosów pakunki. Jedliśmy
masło z chlebem, a nie chleli z masłem, zagryzaliśmy tłustym boczkiem. Mocny zapach fca-
1 wy mieszał się z dymem mojej fajki. Nansen pamiętał nawel880 tytoniu. Nie myślałem,
że dożyję takiej chwili. Nasłuchiwaliśmy przez moment, bo wydawało się, że znów słychać
jakieś strgały, I tak było. Nowi wysłannicy Nansena przyszli z jeszcze miększymi zapasami
żywności. Jedni lądem, drudzy morzem. Ledwieśmy się mogli ruszać, tak byliśmy
najedzeni, ale postanowiliśmy ugotować sobie jeszcze zupę maślaną. Samo masło z
odrobiną wody. O takiej marzyliśmy, brnąc po przeklętym lodowcu, który, wydawało się,
nie miał końca. Zupę zapiliśmy w końcu grogiem sporządzonym z koniaku i cukru. Eskimosi
ite śmieli się z nas wcale. Oni sami dobrze wiedzieli, co to znali głód.W dwa dni później
usłyszeliśmy nowe strzały. Przypłynęły1 <> nas łodzie. Nansen nie zawiódł.Po szesnastu
dniach rozłąki wszyscy uczestnicy wyprawy naleźłi się znów razem. Żywi, zdrowi, cali.
Ale z fiordu Ivig-n t wysłannik Eskimos przywiózł niepomyślne wieści. Do statku-płynął w
chwili, gdy podnoszono kotwicę. — Nic z tego! Niestety —; odpowiedział kapitan. —
Mam .1 pokładzie czterdziestu ludzi. Jeśli popłynę po waszą wyra wę, statek może mi
wmarznąć w lody na całą noc polarną, to wtedy wszystkich wyżywi? Ani ja, bo nie mam
zapasów, mii wasza osada, bo nastałby tam głód.Chcąc nie chcąc, Nansen musiał się
pogodzić z zimowaniem I Godthaab. Przeszło nadspodziewanie szybko. Sam nie wie-inlał,
kiedy zleciały mu zimowe miesiące. Nie zmarnował ich, bdząc bezczynnie. Wszystko tu
ciekawiło go, wszystko chciał Jobuczyć na własne oczy, usłyszeć na własne uszy, przelać
na |Nł|iiur, na płótno. Żeby lepiej poznać codzienne życie myśliwych grenlandzkich,
niewiele myśląc, przeniósł się z wygod-in K<> domku Duńczyka do eskimoskiego igloo.
Nie był tam gos-i n/om ani ciężarem, ani zawadą. Jadł to, co wszyscy, spał ch samych
posłaniach, co inni, z wszystkimi polował, jak nawet posiadł niełatwą sztukę pływania po
wodach fiordu l kim, wywrotnym kajaku, obciągniętym skórami foki. Potni serdecznie
swych gospodarzy. Ujął ich swoją życzliwością, rej nie przywykli ze strony białych ludzi.
^Wszyscy ża-*89łowali go w chwili rozstania, a stary -myśliwy, z którym, się szczególnie
zaprzyjaźnił, powiedział:—¦ Powrócisz znów do tego wielkiego świata, z którego^do nas
przyszedłeś, zobaczysz jeszcze wiele nowych rzeczy, spotkasz całe mnóstwo ciekawych
ludzi i szybko o nas zapomnisz^ wiedz jednak, że my będziemy cię zawsze pamiętać.Kto
zna Nansena, ten wie, że nigdy nie zapomniał raz zawartych przyjaźni. W książce swej
„Życie Eskimosów” serdecznie i życzliwie opowiada o grenlandzkich przyjaciołach,
chwali zalety ich charakteru \v słowach pełnych szczerej sympatii i szacunku, Z oburzeniem
piętnuje pogardliwy stosunlk białych, którzy uważali Eskimosów za dzikie barbarzyńskie
plemiona nie zasługujące na uwagę, wyszydzali ich obyczaje i przy każdej sposobności
wykorzystywali ich łatwowierność i prosto-duszność. Cóż z tego, że są brudni, że żyją w
prymitywnych warunkach, spróbowałby ktoś z nas, żyć inaczej tu, wśród mrozów i lodów
Grenlandii. Są dobrzy, sprawiedliwi i ufni jak dzieci. Łatwo ich skrzywdzić, bo nie
podejrzewają nikogo o złe zamiary. Mają złudzenia. Nie wiedzą, że człowiek może być dla
człowieka wrogiem. Nansen pierwszy pisał tak o Eskimosach. Książka jego wywołała
wielkie zainteresowanie w całym świecie i nie pozostała bez echa. Późniejsi badacze
Grenlandii starali się patrzeć ną tubylców jak na ludzij a nie jak ną zwierzęta..WIELKIE
PRZYGOTOWANIA17. „Ewa uprzedzona.Na biegun i tak wyruszę!” <4— Szczęśliwcze,
otrzymałeś medal „Vega”! Wiesz już o tym?Tymi słowami powitał Nansena, wkrótce po
powrocie z Grenlandii, jego serdeczny przyjaciel. Rozpromieniona uśmiechem twarz
Fridtjofa spoważniała. Przybladł z wrażenia, ręce mocno zacisnął na dłoni mówiącego, nie
mogąc powiedzieć słowa.— Puść, zgruchoczesz mi palce, ty niedźwiedziu polarny! Jesteś
szóstym na świecie człowiekiem, który otrzymał to wspaniałe odznaczenie. Czy ty to
rozumiesz? I ze wszystkich jesteś najmłodszy!— Wymawiacie mi ciągle te moje
dwadzieścia osiem lat — powiedział Nansen, ale widać było, że myślami jest daleko.W tej
chwili stanęła mu przed oczyma, wyraźnie jak nigdy, mukła sylwetka słynnej „Vegi”
Nordenskjólda, widziana z po-! idu „Vikinga”. Czyż mógł wówczas przypuszczać?...Za
pierwszym zaszczytnym wyróżnieniem posypały się in-. Królewskie Towarzystwo
Geograficzne w Londynie, nie bez i.icji uznane za największy ówczesny autorytet w
sprawach wy-raw podbiegunowych, przyznało młodemu uczonemu najwyż-¦<¦ odznaczenie
— medal „Victoria”.Podczas uroczystości związanej z wręczeniem nagrody prezes l
„\varzystwa powiedział:— Medal ten przyznaliśmy nie tylko za zasługi położone na I u
nauki, lecz za to również, że potrafił pan jako kierownikowadzie szczęśliwie do końca
bardzo niebezpieczną wypra-*’.-, której odwrót był wręcz niemożliwy, a stawką —
życiestkich jej uczestników. Wypełni podobne zadania tylko ten, ¦ może poszczycić się
najlepszymi cechami podróżnika od-v i badacza.93Wiele stolic Europy zapragnęło teraz
gościć u siebie wyróżnionego tak zaszczytnie Nansena. Towarzystwa naukowe wielu
krajów wręczały mu najwyższe odznaczenia i prosiły o przyjęcie godności członka
honorowego.Wybitny uczony angielski i zarazem badacz polarny Markhampisał:Wyprawę
grenlandzką Nansena z punktu widzenia geografii uważam za jedno z największych
osiągnięć naszej doby. Łączy ono w sobie śmiałość odkrywczą z wielkim osiągnięciem
naukowym.Wyniki naukowe opracował Nansen wspólnie ze znanym norweskim
profesorem Mohnem. Rozwiewały one bezpowrotnie teorie Nordenskjolda i innych o
zielonych oazach we wnętrzu Grenlandii. Nansen pierwszy udowodnił, że cała wyspa, od
końca do końca, skuta jest grubym lodowym pancerzem. Grubość tej pokrywy już wówczas
oceniali obaj na dwa tysiące metrów, co w przyszłości potwierdziły pomiary przy
zastosowaniu metod sejsmicznych. Na podstawie przeprowadzonych regularnie, podczas
całego przemarszu, obserwacji meteorologicznych świat po raz pierwszy dowiedział się,
jakie temperatury panują w lodowym wnętrzu wyspy. Obserwacje Nansena długo jeszcze
służyły następnym ekspedycjom naukowym za jedyne źródłowiadomości o
Grenlandzie.Uroczystościom, pochwalnym słowom w prasie i zaszczytom nie było końca.
Na każdym kroku Nansen spotykał dowody szacunku, uznania. Spokojnie mógł już spojrzeć
teraz na portret prapradziadka i wytrzymać przenikliwe spojrzenie, które ongiś napawało
go takim niepokojem. Wypełnił przyrzeczenia dziecinnych lat. Szczęściem napełniała go
także radość ojca. Życie samo odpowiedziało na matczyne, pełne niepokoju pytanie:!
„Fridtjof, co z ciebie wyrośnie,”, ale ona nie mogła się już tymcieszyć.Nazwisko Nansena
było głośne w całym świecie, ale u siebid w kraju Fridtjof stał się bożyszczem,
wcieleniem wszystkich cnót i zalet legendarnych Wikingów. Nieraz słyszał, jak rodzice
stawiali go za przykład swoim dzieciom, nieraz uciekać musiał przed zbyt natarczywymi
wielbicielami. Może ktoś inny na jegl miejscu upoiłby się tą sławą.94Ale Nansen nie
sławy szukał. Skromny do przesady, nie zmienił swego trybu życia ani przyzwyczajeń, ani
zainteresowań. Nie porzucił też myśli o dalszych polarnych badaniach.Tyle spraw stało
jeszcze tam, na tym mroźnym surowym ibszarze, pod znakiem zapytania, tyle białych plam
na mapie nęciło wciąż zagadką nie wyjaśnionych dotąd tajemnic przyro-dy. Chętnie uciekał
nieraz od” oblegających go tłumnie wielbi-cieli na swe długie, samotne wycieczki w góry.
Tam, wolny jak ptak, piął się po chłostanych mroźną wichurą szczytach, godzinami
wpatrywał się w zawalone śniegiem przełęcze i doliny, które przypomniały mu sfalowane
torosami polarne mo-Do morza tego nigdy nie przestał tęsknić. Sypiał gdzie-viek, jadł byle
co i powracał do pracy pełen nowych pro-ów.Pewnego dnia, wariackim jak zwykle
szusem, wyskoczyłliolwegu na otwartą przestrzeń i zahamował raptownie. Zjeż-(ąc
naprzeciw, jakiś narciarz wbił się w wielką zaspę śnież-W powietrze wystrzeliły tylko
tumany srebrzystego pyłu ¦— ominą Nansen. — Rzuciłem się koledze na pomoc, nie mo-
powstrzymać śmiechu na widok pary nóg młócących bezie powietrze. Narciarz cały,
calutki, głęboko wkopał się <d suchy, puszysty pokrovAec. Schwyciłem go mocno za but I
śmiejąc się do łez zacząłem, wyciągać nieboraka. Gdy stanął V końcu na nogi, zdębiałem.
Z wielkich, świetlistych, utkwionych toe mnie oczu biły błyskawice. Śmiech zamarł mi na
war-H h. Przede mną stała wysoka, piękna dziewczyna. Była toa.wnej sierpniowej nocy
grad drobnego żwiru zastukał w szy-><>kojnego domku na przedmieściu Christianii. Jeden
raz, i. Przyrodnia siostra Fridtjofa i od lat jego powierniczka ziła się pierwsza. Rzuciła
okiem na zegarek. Druga rano. ba ulewa tak wali w okna, trzeba je pozamykać” — pomy-
zrywając się z łóżka.Czemu się kręcisz, śpij! — zamamrotał sennie mąż, wtu-iej nos w
poduszkę.95Ale kobieta była już na nogach. Deszczu ani śladu. Na wy-| srebrzonej
światłem księżyca ścieżce stał Fridtjof. I z dłonią pełną żwiru szykował się właśnie do
nowego rzutu w szybę.— Wpuść mnie — powiedział krótko.— Czy coś się stało,
Fridtjofie? Czemu o tej porze?— Wpuść mnie — powtórzył.Po chwili siedział już na
skraju łóżka i milczał chwilę, nie-j ·zwracając uwagi na wystraszone twarze gospodarzy.
— Zaręczyłem się — powiedział wreszcie.— Ty? Z kim? — spytała siostra lekko
zdziwiona, że Fridt-;] jofa o tej porze trzymają się podobne żarty.— Jak to z kim? Z Ewą
oczywiście!Nansen nie przejął się bynajmniej, że ani siostra, ani szwa-J gier nie wiedzieli
jeszcze o istnieniu jakiejś Ewy w jego życiu.j · Ulżyło mu widocznie to lakoniczne
wyznanie, bo natychmiast dorzucił beztrosko:—- Umieram z głodu!W chwilę później, ze
smakiem zajadając już wyciągniętel z kredensu resztki kolacji i opróżniając kielich
szampana, któryj przejęty niezwykłą nowiną, szwagier przydźwigał z piwnicy,! Fridtjof
opowiadał, jak poznał Ewę Sars. Któż nie słyszał zre-l sztą w Norwegii tego nazwiska?
Córka znanego hydrobiologa,! nieraz występowała już na scenie jako śpiewaczka. Piękna,
mło-J da, energiczna, świetna sportsmenka.Siostra przyrodnia patrzyła na Fridtjof a ze
wzruszeniem. I Twarz jego promieniała dumą, gdy przejęty, wyliczał zaletyj swej
ukochanej.Wszyscy najbliżsi przyjęli z radością wieść o zaręczynach.I Jeden tylko
Sverdrup długo nie odpowiadał na list, w którym] przyjaciel dzielił się z nim nowiną.
A gdy wreszcie odpowiedź nadeszła, zdumiony Nansen przeczytał:
Fridtjof, tego szaleństwa nie zapomnę ci póki życia. Nas~<i \ wymarzona wyprawa do bieguna
północnego przepadła.
Nieprawda — odwrotną pocztą odpisał mu Nansen. — uprzedzona, na biegun i tak wyruszę!
Jednego tylko nie wyznał Fridtjof przyjacielowi. Oświj czając się, powiedział Ewie, że nie
zrezygnuje z wypra\
< Iczekiwał, że go nie zechce puścić. Odpowiedź jej była niespodzianką.
— Zabierz mnie ze sobą — prosiła gorąco. — Chcę wszystko przeżyć, co ty będziesz
przeżywał, nie chcę żyć tu spokojnie, podczas gdy ty będziesz tam może cierpiał. Będę gotować
dla ciebie, dla ciebie śpiewać. Czy nie ważny jest tam, na biegunie, dobry nastrój? Chcę być
tym jasnym, radosnym promieniem A ciemności polarnej nocy.
Jednocześnie pisała do swej przyjaciółki:
Jeżeli nie pojadę z Fridtjofem na biegun, czuję, że umrę.
96
18. Szczątki „Jeanneite’* wskazują drogę
„Do bieguna!” Myśl ta od dawna nurtowała Nansena, od dawna spędzała mu sen z powiek. Czy
na tajemniczym podbiegunowym obszarze są lądy, czy wyspy? Jak wielkie? A może tylko ocean
pokryty lodem?.
— To z pewnością ogromny, jednolity ląd otoczony wysokimi łańcuchami górskimi, w dolinach
krzewi się z pewnością bujna roślinność — twierdzili jedni.
— Skądże znowu, to ocean. Lód skuł na nim wodę pancerzem parometrowej grubości —
odpowiadali drudzy.
— Nieprawda! Lód jak pierścieniem otacza wielki wodny obszar na północnym krańcu świata.
Kto raz zdoła przedrzeć się przez wał ochronny, ten swobodnie dopłynie statkiem do bieguna
północnego Ziemi — upierali się jeszcze inni.
Nikt nic nie wiedział pewnego. Każda teoria miała swych gorących zwolenników i nie mniej
zaciętych wrogów.
Trudno powiedzieć, kiedy zrodziła się fantastyczna myśl o morzu wolnym od lodów, którym
rzekomo można było prze-j płynąć do geograficznego bieguna północnego. Opowiadali o niej
pierwsi wiełorybnicy jeszcze w początkach XVIII wieku, uwierzyli w nią później podróżnicy, a
nawet uczeni. Na podbój bieguna wypływały wyprawy pod różnymi banderami, wioząc na
swych pokładach dzielnych, mężnych, nie znających trwogi ludzi, lecz żadna nie znalazła morza
wolnego od lodów. Jedne załogi cofały się przed zaporami nie do przebycia, inne ginęły
zmiażdżone przez lód, jeszcze inne zimowały przymusowo, uwięzione wśród białych pól
ciągnących się po horyzont.
Nordenskjold próbował statkiem przedrzeć się do bieguna od
98
ybrzeży Spitsbergenu, ale lód zastąpił mu drogę. Powrócił
ięc w kilka lat później, wioząc na pokładzie stado renów.
¦— Jeżeli nie mogłem dopłynąć do bieguna wolnym od lodów
norzem, dotrę tam na saniach zaprzężonych w nawykłe do po-
arnych warunków zwierzęta — oświadczył przed wyjazdem.
Ale na szczęście, bo nie wiadomo, czym to mogło się skoń-
yć, nie dopilnowane przez Lapończyków reny rozbiegły się
0 dolinach Spitsbergenu i znów wyprawa powróciła do kraju niczym.
Podobny zawód spotkał już przed laty ekspedycje innych na-‘ilowości. Amerykańskie i
niemieckie.
— Biegun północny jest nieosiągalny — oświadczył kierow-k angielskiej wyprawy po
okrutnych doświadczeniach przy-usowego zimowania.
1 ^edwie zdołał się wyratować wraz ze swymi ludźmi i zawró-D «pod 83° szerokości
północnej.
Kilka lat przedtem cofnęli się Austriacy. Wyprawa na’statku ‘ <;etthoff” w 1873 roku odkryła
wprawdzie przypadkowo niemy ląd nazwany Ziemią Franciszka Józefa, ale lód zmiaż-1 statek, a
ludzie ponad sto dni szli pieszo po krach, ciągnąc
1 saniach szalupy, którymi przepychali się między pływa ją-ni krami. Austriacy przecierpieli
wiele, tak wiele, że kierów-
k wyprawy pisał po powrocie: należałoby zabronić wszelkich nb dotarcia do bieguna w celu
przeprowadzenia tam badań łukowych do chwili, w której bezsilne w lodowych warunkach uki
morskie będą mogły zostać zastąpione przez statki po-ne.
W cierpliwej, upartej walce człowieka z Arktyką zwyciężała
1 „hczas zawsze przyroda. Olbrzymie, mroźne połacie, liczące
mv i miliony kilometrów kwadratowych wokół północnego
i na Ziemi, tworzyły wciąż białą plamę na mapach świata.
r/naną, tajemniczą...
¦ Czyż możemy dopuścić do tego, żeby w czasach naszych jeszcz,e takie obszary? Musimy zrobić
wszystko, żeby nać, zbadać — powtarzał niejednokrotnie Nansen. I o wyprawie do bieguna od
lat całych nie dawała mu Marzył o niej podczas pierwszej podróży na „Vikingu” e marszu na
przełaj Grenlandii.
99
— Musisz mnie zabrać ze sobą na biegun — prosił go wtedy gorąco Sverdrup, nie pytając
nawet, kiedy i jak zamierza Nan-sen dotrzeć tam, dokąd nikt jeszcze nie dotarł. Wierzył ślepo w
swego przyjaciela.
Fridtjof sam nie zdawał sobie sprawy, jak przystąpić do tego gigantycznego dzieła. Wiedział
jedno, że wcześniej czy później do bieguna musi wyruszyć. Niespodziewanie z pomocą
przyszedł mu przypadek.
Przed paru łaty, wtedy „jeszcze, gdy Nansen jako skromny] konserwator całymi godzinami
przesiadywał nad mikroskopem i w Muzeum bergeńskim, na południowym wybrzeżu Grenlandii,
w okolicy Julianenhaab, kilku łowców eskimoskich, jak co dnia, J wyruszyło na polowanie.
Małe kajaki z trudem prześlizgiwały j się między odłamami lodowych pół.
— Tam! — krzyknął naraz jeden z myśliwych, wskazując środek dużej kry, na której coś się
czerniło.
Na wszystkich kajakach zamigotały w słońcu krótkie-wioseł-ka. Eskimosi spieszyli, ciesząc się
zawczasu myślą, że wrócs szybko do osady z bogatym łupem. Dobili zwinnie, bezszelestnie do
krawędzi kry i stanęli zawiedzeni. To nie były foki. Zasypane śniegiem, na wpół wmarznięte w
lodową taflę, leżały jakieś puszki konserw, rzemienie, jedno połamane wiosło, daszek od
czapki, pikowane watą spodnie i pożółkłe kartki papie-ru, na których widać oyło zmyte wodą
jakieś znaki.
—t To wszystko twoje, tyś pierwszy zauważył — podkpiwali wszyscy ze szczęśliwego
znalazcy.
— Co mi po tym? Wolałbym, żeby to były foki — westchnął! myśliwy, nie bardzo wiedząc, co
począć z tymi przedmiotami,! były stare, zniszczone wilgocią, na nic nieprzydatne.
Po powrocie do osady zaniósł je do mieszkającego wśródj Eskimosów Duńczyka, pytając
nieśmiało czy czegoś nie mógłby dostać w zamian.
— Biali ludzie nigdy nie grzeszyli rozumem — śmiał się na-1 stępnego dnia, otrzymawszy wiele
cukru, herbaty, igły stalowB i kilka garści kolorowych paciorków szklanych dla żony.
Duńczyk początkowo nie wierzył własnym oczom. Leżały]
i d nim pożółkłe, sczerniałe przedmioty, należące do uczest-
ów słynnej wyprawy de Longa, spis żywności był podpisany
|go nazwiskiem. Któż nie czytał, nie słyszał w owym czasie
I r.igicznym losie Amerykanów, którzy na statku „Jeannette”
róbowali przed trzema laty wolnym od lodu morzem przedo-
<· się do samego bieguna? Porwany prądami morskimi statek
ii’ zimy dryfował po północnym oceanie, wmarznięty w lo-
|owe pola. Zmiażdżony wreszcie pod ich naporem, zatonął narokości Wysp
Nowosyberyjskich.Czy możliwe, żeby odnalezione przedmioty przedryfowały na¦ch ponad
pięć tysięcy kilometrów, jakie dzieliły miejsce za-lięcia „Jeannette” od Grenlandii? Toż to
byłaby sensacja!(uńczyk pierwszym statkiem odesłał cenną zdobycz do krajuraz ze
szczegółowym raportem. Na tej podstawie w kilkallesięcy później znany norweski uczony,
profesor Mohn, opu-wał w Norwegii artykuł, który narobił wiele hałasu. Znalezienie
przedmiotów należących do uczestników wypra-i de Longa jest jeszcze jednym niezbitym
dowodem istnie-la potężnego prądu morskiego, który niesie krą i pole lodo->t od brzegów
Syberii, poprzez biegun północny, do brzegów I fnl&ndii — pisał.Artykuł wzbudził gorącą
dyskusję w świecie nauki. Czytając o, Fridtjof przypomniał sobie kłodę syberyjskiego
drzewa, ‘ irą na własne oczy widział przy wschodnich brzegach wyspy. lyl głęboko
przekonany, że profesor ma rację. Myśl o możli-bści istnienia takiego prądu nurtowała go
od dawna, obecnie llęki dowodom nabierała aktualności. Wyprawa do bieguna c/.yna się
rysować coraz wyraźniej w umyśle młodego uczo-Postarajmy się poznać jak najlepiej siły
przyrody, żeby wy-¦ „.//stać je dla naszych celów, zamiast, jak dotąd, walczyć nimi —
pisze. — Lód, który moi poprzednicy uważali za naj-lt;kszą przeszkodę w dotarciu do
bieguna, stanie się moim <: ijmier żeńcem. Ja nie popłynę na biegun. Zaniesie mnie tam |d
morski. Pozwolę statkowi wmarznąć w pole lodowe i wraz na dotrę do celu... Możliwe —
oświadcza dalej — że prąd iki nie zniesie mojej wyprawy na sam biegun, może przednie
ona gdzieś w pobliżu. Ale dla nauki nie jest ważne osiąg-100101nięcie punktu
matematycznego zwanego biegunem. Ważne jest, j by raz skończyć z białą plamą na mapie,
wiedzieć, co dzieje się J w samym sercu Arktyki. I to przede wszystkim będzie moim
Jcelem.Nie zważając na to, co mogą powiedzieć inni na śmiały plan, w niczym nie
przypominający poprzednich, Nansen trzyma się go uparcie. Lata studiów, przemyśliwań,
doświadczenia żeglugi.] polarnej nakazują mu jak najdalej idącą ostrożność. Wie, że
potężny napór lodów może zgnieść, zmiażdżyć w swym uścisku 1 statek jak kruchą łupinkę
orzecha. Wie, ile wypraw spotkał ten ] straszny los, ale sądzi, że można go uniknąć.—
Patrzcie — tłumaczy, biorąc do ręki szklankę — jeśli ścis-l nę mocno jej boki, pęknie.
Spróbujmy to samo uczynić ze spod- j kiem. Zamiast się rozprysnąć w dłoni, unosi się w
górę. Kadłub i mego statku musi więc mieć boki zaokrąglone. W przekroju! przypominać
powinien jajko. Lód, napierając na burty, ześliz-j nie się w dół i zamiast je zgnieść,
wyniesie statek do góry,! weźmie go jakby na swe barki.W kraju śmiały plan wywołał
entuzjazm. Rząd norweski przyznał kredyt na budowę statku i organizację biegunowej
wyprawy. Do dyspozycji Nansena stanął najwybitniejszy kon-j struktor okrętów, Colin
Archer, którego pociągnęła niezwykłość pomysłu.19. Jak Nansen budował swój niezwykły
statek— Nie rozumiem — powtarzał niejednokrotnie Fridtjof — jak dowódcy poprzednich
wypraw, rozporządzając nieograniczonymi wprost środkami pieniężnymi, poparciem
swych rządów i admiralicji, mogli wypływać na Daleką Północ na statkach zwykłych lub
takich, jakimi posługują się łowcy fok czy wielorybów? Czyż nie wiedzieli, że wyprawy
ich z góry skazane były na niepowodzenie?Całe tygodnie, później miesiące, upływały mu
obecnie na pohukiwaniu odpowiedzi, jak zbudować statek, który oprze się potędze lodów?
Oto pytanie. Od tego trzeba zacząć. I konstruktor okrętów Archer, i Nansen, niestrudzeni w
pomysłach, wprowadzali wciąż zmiany w pierwotnym projekcie, konstruowali |eden po
drugim modele, odrzucali je, niszczyli i znów pole-cali budować inne, lepsze. Wreszcie
jeden z nich uznali za ^stateczny. Nie znaczy to wcale, by w trakcie budowy nie do-:
konywali jeszcze bez przerwy drobnych na pozór zmian i ulep-? N/.eń.Statek Nansena o
wyporności ponad czterysta ton nie był, trze-> i przyznać, zbyt piękny w liniach. Krótki,
znacznie krótszy od tych, które wypływały już na podbój bieguna, liczył zaledwie ydzieści
cztery i pół metra długości. Na linii zanurzenia sze-ikość jego wynosiła dziesięć i pół
metra. Na pierwszy rzut oka u dziej przypominał przysłowiową balię niż jacht dalekomor-i
Stosunek jeden do trzech szerokości do długości był dotych-as nigdy nie spotykany w
praktyce budownictwa okrętowe-i. Nansenowi szło jednak o to, by jego statek mógł
przemycie zwinnieŁ prześlizgiwać lekko pomigdzy polami lodowy-103mi. Nie było to
jedyną innowacją. Krępy, zbudowany niezwykle solidnie, odznaczał się ponadto łagodnymi
liniami. Zamiast ostrych załamań wszędzie widać było miękkie łuki, żeby lód podczas
ataku nie mógł nigdzie znaleźć punktu oparcia. Nawet kil wystawał zaledwie na siedem
centymetrów z pudła i miał pościnane kanty. Zaokrąglona, jajowata forma kadłuba i
praktycznie biorąc brak kila groziły mocnym kiwaniem ...na otwartym morzu, ale to
stanowiło niewielką niewygodę w porównaniu z wszystkimi innymi zaletami.Na budowę
szkieletu niezmordowany Archer wynalazł w składach norweskiej marynarki wojennej dąb
włoski, który przeleżał zmagazynowany w ciągu długich trzydziestu lat. Wręgi
rozmieszczono w odległości trzech do czterech centymetrów jeden od drugiego, a
przestrzeń wolną między nimi wypełniono. wodoszczelną masą smołową, zmieszaną z
opiłkami. W ten sposób statek był zabezpieczony, nawet w przypadku uszkodzenia pokrycia
zewnętrznego przez lód. A pokrycie to również wyko-. nano w sposób, jak na owe czasy,
niezwykły. Trzy warstwy desek o łącznej grubości prawie trzydziestu pięciu centymetrów.
I tak całkowita grubość ścian bocznych, na które konstruktorzy zwrócili szczególną uwagę,
dochodziła do osiemdziesięciu centymetrów. Stanowiły one znakomitą ochronę przed
naporem lodowych pól, ale Nansen polecił je wzmocnić jeszcze całym skomplikowanym
systemem belek, podpór i filarków. Wnętrze statku przypominało olbrzymią siatkę pajęczą.
Trudno było wyobrazić sobie coś solidniej skonstruowanego. Statek nie byłby mocniejszy,
nawet jeśliby całość wykonać z jednego kawałka drzewa.Wiele uwagi poświęcono
budowie dzioba. Wykonano go z trzech dębowych belek o łącznej grubości ponad jeden
metr i dwadzieścia pięć centymetrów. Od nich biegły masywne, również dębowe wręgi,
okute żelazem, aby mocno związać dziób z bokami statku. Wzdłuż belki dziobowej
zamocowano grubą stalową wstęgę, na której przybito szyny poprzeczne, daleko
zachodzące na boczne ściany. Rufa miała specjalny, nie spotykany również do owego czasu
kształt. Dwie grube belki biegły od kila do pokładu. Między nimi znajdowały się jak gdyby
dwie studnie prowadzące: jedna do śruby, druga do steru.104Chcę, żeby dostęp do tych
najdelikatniejszych i najbar- wrażliwych na uszkodzenie przez lód elementów statku l>ył
jak najłatwiejszy — tłumaczył Nansen tym, którzy ze zdumieniem pytali, po co tyle
zabezpieczeń.Ster osadzono bardzo głęboko pod rufą tak, żeby nie wystawał nad
powierzchnię wody. Podczas każdego naporu lodu .można było w ciągu paru zaledwie
minut podnieść go na pokład za pomocą ręcznej windy. ,Statek był trójmasztowym
szkunerem. Ale i tu ożaglowanie Nansen zastosował odmienne niż na jednostkach wielo-i
ybniczych i myśliwskich, pływających dotychczas po wodach polarnych. Bo też zamiast
zwykłej załogi, liczącej pięćdziesięciu — sześćdziesięciu ludzi, Nansen zabrać chciał
tylko dwunastu.Ogólna powierzchnia żagli wynosiła około sześciuset metrów
kwadratowych. Poza tym szkuner wyposażono w maszynę pa-rową, trzystopniową,
wykonaną na zamówienie. Specjalne urządzenie pozwalało wyłączyć cylindry tak, by
można było w ra-ie jakiegoś uszkodzenia pracować nadal na dwu, a nawet na jednym. Moc
maszyny wynosiła dwieście dwadzieścia koni me-lianicznych i pozwalała rozwijać
szybkość od sześciu do sied-;iiu węzłów, przy niepełnym obciążeniu. Dwułopatkową
śrubęliano ze specjalnej stali. Na pokładzie znajdowały się jeszcze · lwie inne,
zapasowe.Ładownie rozdzielono na trzy wodoszczelne części. Poza uży-1 mymi zazwyczaj
zwykłymi pompami wprowadzono dodatkowo silną odśrodkową pompę, napędzaną
maszyną parową. W razie potrzeby mogła ona być podłączona z każdą ładownią.Statek
oświetlony był elektrycznością. Dynamo napędzała,i.szyna parowa podczas swojej zwykłej
pracy. Na okres po-oju wśród lodów dynamo ładujące akumulatory miało byćbracane
specjalnym wiatrakiem lub po prostu, w razie potrze-ręcznie. Na wszelki przypadek
przezorny Nansen pomyślałi braniu szesnastu ton nafty. Do oświetlenia, do kuchni, a na-dI
do ogrzewania pomieszczeń. Tytułem eksperymentu wziął e dwadzieścia ton ropy de
pieców i do kotła maszyny pa-IWej. Specjalny pulweryzator parowy wtryskiwał
rozpyloną>pę do pieców, w których spalała się, wydzielając dużą ilość105ciepła. Dziś
urządzenie to wydaje się nam zupełnie zwykłym, prymitywnym. Ale na owe czasy było nie
lada wynalazkiem. Niestety, jak się później przekonano, nie dostosowane do tak wysokiej
temperatury ścianki pieców groziły przepaleniem. Urządzenie to starano się więc
najrzadziej wykorzystywać.Wczytując się uważnie w opisy poprzednich wypraw
polarnych, Nansen zdawał sobie sprawę, że spośród wielu wrogów, czyhających w lodach
na człowieka, jednym z najgroźniejszych jest wilgoć w kabinach mieszkalnych. Śliska,
odpychająca osadza się na ścianach, zamarza, pokrywa je grubą, szklistą skorupą. Chcąc
temu zapobiec, polecił pokryć dodatkowo ściany przesmołowanym mocno wojłokiem,
warstwą korka krytego deskami, jeszcze raz wojłokiem i wreszcie linoleum. Sufity i
podłogi kajut zabezpieczył dokładnie wieloma materiałami źle przewodzącymi ciepło.
Warstwa powietrza, wojłok, deski jodłowe, linoleum, sierść reniferowa i znów deski,
linoleum, warstwa powietrza, a na to jeszcze raz deski. Jak w wielkim przekładańcu
grubości, w tym przypadku, prawie pół metra. Poza tymi zabezpieczeniami, jakich nie znały
dotąd polarne statki, podłogę w messie pokryto jeszcze dodatkowo grubą warstwą korka,
desek i linoleum.Wychodzący na pokład iluminator, przez który najłatwiej mógł do wnętrza
przeniknąć chłód, zaopatrzono w trzy warstwy szkła, ujętego w metalowe, bardzo szczelne
ramy.Dwie kabiny czteroosobowe i cztery jednoosobowe dla załogi rozmieścili
konstruktorzy wokół messy. Wystarczało rozpalić tam w piecu i pootwierać drzwi, żeby
ogrzać pomieszczenia mieszkalne. Na wprost messy, zwanej salonem, znajdowała
siękuchnia.Schody wyjściowe na pokład zaopatrzono w czworo szczelnych,
wielowarstwowych drzwi o bardzo wysokich progach. „Mróz nie może mieć do nas
dostępu!” — było hasłem NansemPrzechodził on sam siebie w wynajdywaniu coraz to
nowyc ulepszeń, jakie nikomu nie przyszły na myśl do tego czasu Dawniej ludzie z pokorą
znosili surowe warunki. On pierwsz postanowił im stawić czoło. Nie liczył także na szybki
powró statku z biegunowej podróży. Chcąc dać załodze jak najlepsz /warunki życia w
lodowych obszarach, przewidział wygodn106obszerne, pomieszczenia mieszkalne do prac
naukowych, a nawet niewielkie do gry w karty.Statek wyposażono w osiem łodzi
ratunkowych. Dwie ogromne liczyły każda prawie dziewięć metrów długości i dwa
szerokości. Na wypadek zmiażdżenia statku można było do szalup ¦ załadować całą załogę
wraz z ekwipunkiem i zapasem żywności na okres kilku miesięcy. Cztery następne łodzie
zbliżone były do tych, jakich używają łowcy fok. Siódma była mała, lek-ka, płaskodenna, a
ósmą, najnowocześniejszą, zaopatrzono w silnik na naftę.20. Moja wyprawa głodu nie
zaznaNie dość było obmyślić każdy najdrobniejszy szczegół budowy i urządzenia statku.
Nie mniej wagi przypisywał Nansen zaopatrzeniu wyprawy w żywność. Wszystkie polarne
ekspedycje zabierały dotychczas zapas ryb i mięsa, przeważnie solonego, wędzonego i
suszonego. Po wielu naradach z lekarzami młody uczony i tu postanowił pójść własną
drogą. Z doświadczenia, z opisów, z opowiadań wiedział, że ten sposób przyrządzania
zapasów zawodzi często, gdyż zbyt szybko mogą uleczepsuciu.Pragnąc uniknąć” wszelkich
niespodzianek, postanowił więc zabrać ryby i mięso w hermetycznie lutowanych puszkach
blaszanych. W laboratoriach wielokrotnie poddawano badaniom przeznaczone na wyprawę
produkty, sprawdzając skrupulatnie stopień ich wyjałowienia, a także jakość. Tym razem
Nansen zwrócił baczną uwagę nie tylko na ilość, ale na jakość i różnorodność zabieranych
zapasów. Brak tłuszczu podczas grenlandzkiej wyprawy był mu .wystarczającym
ostrzeżeniem.Zabrano więc: kartofle, jarzyny, owoce w konserwach oraz susz, marmoladę i
dżemy w ogromnych ilościach, mleko skon densowane, śmietankę, sterylizowane masło,
buliony i różne zupy w kostkach, cukier, czekoladę oraz najrozmaitsze gatunk sucharów.
Wielkie zapasy mąki różnych rodzajów miały zapew nić podczas całej wyprawy regularny
wypiek świeżego chleba Poza mlekiem przewidziano także kawę, herbatę, czekoladą sok
cytrynowy z cukrem, syrop i niewielki zapas piwa. Jakkolwiek Nansen wzdragał się przed
zabraniem mocniejszego alko holu na statek, uczestnicy wyprawy przemycili nieznaczną
ilość wina i koniaku w bagażach osobistych. Po pomyślnym zakoń-czeniu pierwszego roku
dryfu surowy dowódca dał się wreszcie ubłagać. W dni świąteczne zyskał sobie na statku
prawo obywatelstwa grog obficie zakropiony sokiem cytrynowym z niewielkim dodatkiem
alkoholu. Pamiętając doświadczenia marszu po łądolodzie Grenlandii, Nansen zabrał duże
zapasy tytoniu do palenia i do żucia.Dzięki staraniom licznych ofiarodawców biblioteka
statku została bogato zaopatrzona, w pierwszym rzędzie w opisy, pamiętniki i wyniki
naukowe wszystkich wypraw polarnych różnych narodowości. Lwią jej część stanowiła
cała dostępna literatura0 wybrzeżach syberyjskich, Archipelagu Spitsbergeńskim, Ziemi
Franciszka Józefa i Grenlandii. Któż mógł wiedzieć, dokąd prąd morski zniesie wyprawę
lub do jakich, wybrzeży przyj-· Izie ludziom maszerować po lodach?Programem naukowym
wyprawy i zgromadzeniem wszystkich potrzebnych do obserwacji i pomiarów
instrumentów oraz ‘rzyrządów zajął się Nansen osobiście. Przywiązywał do nich ‘ogromną
wagę.Między przyrządami do obserwacji meteorologicznych były ermomętry spirytusowe z
podziałką do minus sześćdziesięciu i Dpni Celsjusza. Poza tym jako bardzo nowoczesne
instrumen-1 y zabrano termografy oraz barografy.Wielkie znaczenie dla wyprawy mającej
dryfować z lodami miało dokładne wyznaczenie położenia geograficznego i dlate-i na
pokładzie znalazły się różne typy teodolitów uniwersalnych oraz cztery duże chronometry
typu morskiego i parę kie-:./onkowych.Do pomiaru pola magnetycznego ziemi,
elektryczności atmo-ferycznej i siły ciążenia zabrano piękne, nowoczesne instru-ienty. Po
raz pierwszy chyba ruchoma wyprawa na statku i opatrzona została w spektrometry do
badania widma zorzypolarnej...Dział hydrologii i hydrobiologii również otrzymał pełne
kom-t.y używanych wówczas termometrów głębinowych, sieci iLometrów.Nansen mógł
być naprawdę dumny z takiego wyekwipowania,¦-rego część tylko zakupił, większość
wypożyczyły krajoweagraniczne zakłady naukowe. f108
21. „Ten plan jest absurdem. Gorzej — samobójstwem!”Nadeszła wreszcie chwila, w
której Nansen postanowił przedstawić plan swej wyprawy w gronie uczonych
Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie Po jego referacie wybuchła
burza. Takiej nie przewidywał. Poważni, sędziwi, zaprawieni w walkach z Arktyką dawni
marynarze, połarnicy, dziś profesorowie, admirałowie, nie posiadali się z oburzenia, Na
głowę śmiałka, który znów pozwalał sobie zerwać z tradycją, posypały się gromy.— Czy
prąd morski w poprzek całego Oceanu Lodowatego, naprawdę istnieje? Nikt tego nie
zaręczy — zaczął jeden z oponentów. — Po drugie, któż wie, czy przedmioty przysłane z
Grenlandii istotnie należały do uczestników wyprawy na statku „Jeannette”? Nikt z nas nie
widział ich na własne oczy. Nawet doktor Nansen, który na ich dryfie opiera tyle
nadziei.Istotnie, odnalezione na krze przedmioty, łącznie z wykazem prowiantów
podpisanym przez de Longa, dziwne przechodziły dzieje. Przepłynęły nie tkniętym przez
człowieka szlakiem olbrzymie połacie mroźnych oceanów, wywołały sensację i wzbudziły
nadzieję. Wysłane na jakąś wystawę z Kopenhagi do Amsterdamu, złoiżone zostały
chwilowo na strychu domu organizatora wystawy, który wkrótce ciężko zachorował i
umarł. Żona, dobra gospodyni, porządkując cały dom, kazała spalić niepotrzebne,
zaśmiecające tylko strych rzeczy. Łatwo wyobrazić sobie rozpacz Nansena, który przybył
na miejsce o dwa miasią-ce za późno. Poczciwa kobieta długo nie mogła zrozumieć, czemu
piękny, postawny mężczyzna martwi się takim głupstwem. I tłumacz tu zamiłowanej w
porządkach kobiecie, na jaką stratę niechcący naraziła naukę...110>— Nigdy jeszcze w
murach Królewskiego Towarzystwa Geograficznego nie rozległy się tak odważne słowa
jak te, jakie usłyszeliśmy teraz od doktora Nansena — powiedział sędziwy polarnik
angielski Mac Clintock, wsławiony podczas akcji ratowniczej, spieszącej na pomoc
zaginionej ekspedycji Frań-klina. — Nie przeczę, że statek, o jakim mówił nam Nansen,
wytrzyma być może nacisk lodów latem. Latem, podkreślam, ale nigdy zimą. Oświadczam
to na podstawie własnego wieloletniego doświadczenia.Jeszcze mniej zachęcająca była
wypowiedź słynnego kapitana Naresa. Wiedząc, co to znaczy przymusowy dryf statku
miażdżonego lodami, polarnik nie szczędził słów oburzenia.— Jak można dobrowolnie
wyrzec się sterowania statkiem wśród wrogiego żywiołu? To coś przeciwnego naturze! —-
wolał. — To wyzwanie rzucone losowi.Reszta audytorium zachowywała milczenie. Jedni
popatrywali na Norwega z pełnym sympatii smutkiem. Podobał im się ten młody,
nieulękniony człowiek, który nie zdawał się przywiązywać wagi do słowa „niemożliwe”.
Czemuż jednak upierał się wprowadzać tyle zmian do metod wypróbowanych wie-ami,
uznanych przez tylu innych, doświadczonych? Na czym pierał swe śmiałe zamiary? Jak
mógł narażać siebie i całą wą załogę na straszny, nieznany los, przecząc wszystkiemu, i o
uznane?Inni nie ukrywali swej niechęci. Jak śmiał ten niedowarzo-. młokos im, kKlrzy
najlepsze lata swego życia strawili na larnych wyprawach, rzucać w twarz, że szli
niewłaściwą dro-I? Drwinom i docinkom nie było końca.— Jajko mądrzejsze od kury.—
Zobaczymy, co powie, jak powróci, ten żółtodziób, co led= przekroczył trzydziestkę!- Jeśli
w ogóle kiedyś wróci — szeptali pomiędzy sobą, rzu-|c złośliwe spojrzenia na śmiałą,
otwartą twarz Nansena. Jak oskarżony stał przed areopagiem surowych sędziów. Na a li, w
której tak niedawno, po grenlandzkiej wyprawie, HMi;ezano zwycięzcom najwyższe
odznaczenie polarne i wyho-I DO pcd niebo zalety, nie znalazł się dziś nikt, kto odważył-
dodać mu otuchy czy postarać się chociaż zrozumieć.111— Czy doktor Nansen zechce
odpowiedzieć? — usłyszał jak przez mgłą głos przewodniczącego i mimo wołi się
uśmiechnął,Słowa te zabrzmiały mu w uszach jak formuła sądowa: „Co cskarżcny.powie na
swoją obronę?”— Jestem głęboko wdzięczny moim szanownym przedmów- · ccm za cenne
uwagi, jakie tu usłyszałem — odpowiedział, skłaniając z szacunkiem głową. — Panowie
pozwolą, że odpowiemr.a nie czynem — wyprawą.Nie wytrącił także Nansena z
równowagi gwałtowny atak w prasie amerykańskiego polarnika, admirała Greely’ego.Nie
rozumiem, jak plan doktora Nansena mógł znaleźć gdziekolwiek zachętą lub poparcie —
pisał — o ile mi wiadomo, młody ten człowiek nie ma żadnego doświadczenia. Podróży na
nartach przez Grenlandią, przyznają, nielekkiej, w żadnym przypadku nie można nazwać
polarną ekspedycją. Nie waham się twierdzić stanowczo, że nikt z poważnych ludzi nie
wierzy w realność pomysłu pana Nansena. Wyprawy podbiegunowe i tak dały już dość
wiele przykładów szaleńczej odwagi, dość pociągnąły za sobą strasznych
niebezpieczeństw, żeby obarczać je jeszcze ciążarem tego niepoważnego projektu. Jest on
absurdem, gorzej — samobójstwem.Każde ze słów długiego i napastliwego artykułu
kamienowało młodego projektodawcą. Ale Nansen dobrze pamiętał, czemu przypisać
tragiczny przebieg wyprawy arktycznej, pracu- I jącej w latach. 1882—83, podczas
Pierwszego Międzynarodo- 1 wego Roku Polarnego. Nie kto inny, a właśftie Greely jako
jej ‘ dowódca dawał dowody strasznej w skutkach lekkomyślności i nieumiejętności
przewidywania.-Z dwudziestu czterech lu- j dzi, wysłanych, na Daleką Północ jako załoga
stacji badawczej, po trzech przymusowych zimowaniach, które były piek- ‘ łem na ziemi,
powróciło zaledwie siedmiu. Reszta zginęłaz głodu.Nansen rozumiał gorycz Greely’ego i
jego nienawiść do „Arktyki, z której Amerykanin ledwie uszedł z życiem. Nie przej-mując
się lub udając, że się nie przejmuje jego zarzutami, powrócił do Norwegii i tam ze
zdwojoną energią zabrał się do ostatecznych przygotowań do swej potępionej przez
wszystkich wyprawy.22. Nadaję ci imię „Fram”!— Co się stało? Czy wpływa dziś do
portu jakiś statek królewski? Czemu takie tłumy?Nansen uścisnął mocno dłoń siedzącej
przy nim w powozieEwy.— Śpieszą tam, gdzie i my — odpowiedział nie kryjąc
wzruszenia.Wzdłuż ulicy, prowadzącej do stoczni, przed wszystkimi do- -mami powiewały
na masztach flagi. Tłum gęstniał, szeroką lalą rozlewał się z chodników na jezdnię. Na
trzask bicza i nawoływania stangreta przechodnie odwracali się z oburzeniem, ale słowa
protestu cichły, gdy spostrzegali jasną, bez nakryciagłowę Fridtjofa.— Patrz, to on —
mówili mężczyźni, wysoko podnosząc w górą dzieci, by lepiej mogły zobaczyć.— Jaki
przystojny! — szeptały między sobą kobiety.— Szczęśliwa ta Ewa i piękna.— Nie dziw,
że ją wybrał. A jak ślicznie ubrana.i Stoki gór wokół stoczni, ozłocone jesiennymi liśćmi,
falowały morzem głów. Na wodzie cisnęły się setki odświętnie przy-.strojonych
żaglowców, łodzi i statków parowych. Przy podjeździe oczekiwał nadjeżdżających Archer.
Wiatr rozwiewał wielką, białą brodę budowniczego, gdy pełnym szacunku gestem podawał
rękę wychodzącej z powozu Ewie. Bez słowa wskazał dłonią w dół. Tam, wśród
przybranych różnokolorowymi flagami rusztowań z belek, szeroko rozparty spoczywał
kadłub statku, liiałe deski pokładu odcinały mocno od czerni przesmołowa-nych boków.
Na ziemi w porcie leżały jeszcze potężne maszty. Ich miejsce na pokładzie zajęły trzy
wysokie drzewce; na113rdwu skrajnych powiewały już barwy Norwegii, środkowy czekał
na banderę z nazwą statku. Nikt dotąd jej nie znał.Tłum szumiał wciąż gwarem
podniesionych głosów. Norwedzy, naród marynarzy, znają się na statkach. Ale dotąd nikt
nie widział takiego, co wypłynąć miał na podbój północnego bieguna.— Jakie dziwne
wygięcie boków. Zupełnie jak jajko.— Ale skądże, przypomina raczej połówkę
kokosowego orzecha — wydziwiali jedni.— Mocny, to widać od razu, na pierwszy rzut
oka, ale nie chciałbym się znaleźć na nim podczas sztormu, musi diabelniekiwać.— Racja.
Jak takim zacznie rzucać, to duszę człowiek gotówwypluć — dodawali drudzy.
— Co, może udajesz, że nie chciałbyś na tym statku popły-1 wać? ;— Za nic w świecie!— Taki
z ciebie marynarz? Ja oddałbym wszystko, żebytam dostać.— Patrzcie, patrzcie, wchodzą już na
rusztowanie! — krzykinął ktoś naraź. IEwa bez nakrycia głowy, w szerokim, błękitnym jak
morzJ płaszczu, stąpając lekko, zbliżała się już do dzioba, Archer wy-| prostowany, z
podniesioną głową, trzymał w ręku butelkę szam- ‘ pana. Nansen, spokojny na pozór, patrzył na
zalane słońcem morze, jakby już widział na fali odblask lodowych gór.— Jak go nazwą, nie
wiecie? — wyrywa się znów głosz tłumu.— Na pewno „Ewa”. On ją tak kocha — szepce jakaś
młodadziewczyna.— Ależ skądże. Sześć miesięcy temu urodziła się im córeczka, słodkie bobo,
nazywa się Liv. Z jej imieniem ojciec wyruszy z pewnością w lody.— Liv to znaczy „życie”.
Piękne imię — entuzjazmują sk; pensjonarki. — I piękna nazwa dla takiego statku.— Cicho,
dzierlatki. Nansen jest przede wszystkim wielkim patriotą. Przysiągłbym, że nazwie statek
imieniem ojczyzny: „Norge” :— tłumaczy z zapałem jakiś stary rybak.
Ktoś obok wzrusza ramionami,— Mówiono mi z pewnego źródła, że po długich namysłach
zdecydowano się nazwać go „Biegun Północny” — szepce tajemniczo.— To byłoby chyba
najsłuszniejsze — zgadza się kilka głosów.Cichną naraz wszyscy, tłum z odkrytymi głowami
zamiera bez ruchu. Jednym zdecydowanym ruchem Ewa rozbija o dziób statku wręczoną przez
Archera butelkę. W chwili gdy pienista struga spływa po deskach, rozlega się jej dźwięczny,
mocny głos:—- Nadaję ci imię ,,Fram”.I w tej samej chwili na środkowy maszt wpełza
purpurowa bandera, na której wielkimi zgłoskami bieli się napis: „Fram”.Z tysięcy ust wyrywa
się okrzyk: „Fram”, głuszy dźwięk wybijanych klinów i podpór.Kadłub statku drgnął jakby
wybudzony z długiego snu. Powoli, potem coraz szybciej i szybciej po belkach pochylni spełza
w dół, rufa coraz głębiej wcina się w ciemny granat morza. ¦leszcze chwila, a masa wody
przeleje się przez burty, zatopi statek. Nie panując nad sobą Archer zasłania ręką oczy. Twarz
Nansena blednie. I naraz w powietrze wzbija się znów radosna wrzawa. „Fram” kołysze się
spokojnie na wodzie. Silna fala wyniesiona statkiem bije o brzegi, zalewa co bliżej stojących.
Ale któż by się tym przejmował?— „Fram”, „Fram”! — skanduje bez przerwy tłum, a Nan-:i>n
oczu nie może oderwać od statku, który już wkrótce sta-‘iie mu się jedynym domem.„Fram” po
norwesku znaczy „Naprzód”. Podobnie jak pod-¦as grenlandzkiej wyprawy hasłem Fridtjofa
jest: Spalić za <>hą wszystkie mosty. Wtedy człowiek nie ma wyboru. Pozo-uije mu tylko przeć
naprzód — aż do zwycięstwa.11423. Ciężkie dni EwyZaczęły się gorączkowe dni. Gromadzenie
sprzętu, wykańczanie różnych szczegółów wnętrza, załadunek ekwipunku, zapasów żywności na
okres pięciu lat.Dom Nansena przypominał chwilami przydrożny zajazd. Ludzie wchodzili i
wychodzili bez przerwy w ciągu całej doby. Mimo wysiłków Ewy, która nie odstępowała
drzwi, docierały do niego dziesiątki interesantów.— Tam stoi jakiś człowiek. Mówi, że jest
dozorcą w zakładzie dla nerwowo chorych. I dlatego właśnie musi z tobą po- i jechać — w
głosie Ewy zabrzmiała rozpacz. Usta wygięły się w podkówkę. — A może on ma rację —
dodała. — Bo ja jużniedługo zwariuję!Twarz Fridtjofa rozjaśniła się tkliwym uśmiechem.Z
troską spojrzał na pobladłą, wymęczoną twarz żony, na sine cienie pod oczami.—- Wpuść go,
kochanie. Postaram się, żeby szybko wyszedł.Minął kwadrans, jeden, drugi, trzeci. Minęła
godzina, jedna, druga, „wariat” nie wychodził z pokoju. Zdumienie Ewy nie miało granic
Zaniepokojona podchodziła kilka razy do drzwi,’ za którymi słychać było ożywione głosy
rozmawiających. W końcu nie wytrzymała. Stanęła w „progu z plikiem depesz przywiezionych z
poczty. Od chwili spuszczenia „Frama” na wodę ze wszystkich niemal zakątków świata
nadchodziły całymi stosami telegramy, listy, zgłoszenia. Ludzie przekonywali Nansena, żeby ich
zabrał ze sobą. Prosili, błagali. Byli i tacy,co grozili.— Ewo, pozwól sobie przedstawić: pan
Ivar Mogstad, nowy uczestnik załogi „Frama” ¦— usłyszała, uszom nie wierząc.116li z słowa
osunęła się na najbliższy fotel. Nie kryła przera-ma. ‘
Okazało się — powtarzała niejednokrotnie później — że loy-bór Fridtjoja i tym razem był
słuszny. Mogstad oddal wielkieislugi wyprawie. Ale któż mógł wtedy przypuszczać?... Nieraz
jeszcze zjawiali się u nas już nie dozorcy domów wa-latów, ale sami pacjenci. Nie sposób ich
było odróżnić od zdrożeli ludzi, dopóki nie zaczynali, w najgłębszej tajemnicy, szep-ać mi na
ucho:— Moje urządzenie jest bardzo proste i tanie, niech pani oniecznie przekaże je czym
prędzej mężowi. W chwili gdy na Frama” zacznie nacierać lód, urządzenie moje uniesie cały
udek w powietrze.
Inny konstruktor pragnął koniecznie zamienić „Frama” bły-.uwicznie w łódź podwodną.
Takich nie dopuszczam oczywiście!o Fridtjofa przyrzekając solennie wszystko mu
powtórzyć. Ja-.; inny wynalazca, dziękując za pięć koron ofiarowanych mui realizację
„genialnego” pomysłu, chciał mi pokazywać do-:<idne rysunki.Najgorszą jednak plagą byli
dostawcy i przedstawiciele róż-ych firm.— Proszę spróbować — mówiąc to elegancki pan
wytwornym gestem wciskał mi w rękę składany kubeczek, napełnionyimś płynem, butelkę
wyciągnął chyba z rękawa—szkla-nrczka tego ekstraktu zastępuje pół kilo mięsa
wołowego,ierć jarzyn i... — nie wiem już nawet, co więcej, bo Fridtjof I Haneczkę
wyrzucił za drzwi razem z właścicielem.Innym razem o drugiej w nocy obudził nas telefon.
- Tu Jack O’Hara z New Yorku. Przyjechałem przed chwilą,‘i// się z panem rozmówić.
Firma bierze na siebie całkowityt wyekwipowania pana wyprawy. Co żądamy w zamian?u,
drobnostkę. Po prostu na opakowaniach naszych płatkówursianych i sago podamy, że
załoga „Frama” żywi się wyłącz-
ui’ naszymi produktami. Oczywiście, ja i mój kucharz przy-
>iliłowalibyśmy tego osobiście na statku. . .
I tak bez końca terkotał brzęczyk telefonu i dźwięczal dzwo-u drzwi.
I )/aęki pomocy niezmordowanej żony Nansen miewał chwile
117
wytchnienia. Poświęcał je całkowicie domowi, który miał wkrótce opuścić.
Wszystko w tej nowej willi, nazwanej „Godthaab” na pamiątką zimowania wśród Eskimosów,
było pod znakiem Arktyki. Puszysta skóra białego niedźwiedzia przed kominkiem, wielki
globus, na którym czerwoną linią wykreślone były trasy wypraw polarnych Nansena, sczerniały
kieł morsa na ścianie, potężne rogi renifera nad uginającymi się pod ciężarem książek półkami.
Stylowe, ciężkie meble ginęły teraz pod stosami polarnych ubrań.
W domu pachniało trochę skórami, trochę pemikanem, a najbardziej Wielką Przygodą.
Nansen sam projektował i dom, i całe wnętrze. Każdą chwilę wolną, czy to dniem, czy nocą,
poświęcali teraz oboje z żoną na urządzenie ogrodu, sadzenie drzewek owocowych. W cieniu
tych drzew obie ukochane kobiety, które opuszczał, Ewa i Liv, będą mu myślą wybiegać
naprzeciw. Fridtjof pragnie, żeby każdy kąt, każdy drobiazg tutaj przypominał im nieustannie o
n|m.
WŚRÓD LODÓW ! NOCY POLARNEJ
24. Krew na ścianie
Niebo sczerniało pod nawisem ciężkich chmur. Ocean kipiał. Spienione grzywacze wykwitały,
wytryskiwały w górę, załamywały się w wodne bruzdy i znów rosły, potężniały, groźne,
niepowstrzymane.
Pod tonami wody bijącej z furią jak taranem, „Fram” zataczał się ciężko, pochylał, dotykał
spienionych wciąż fal to jedną, to drugą burtą. Raz po raz dziób ginął w białej kurzawie
wodnego pyłu.
— Beczki za burtę! — głos Scott Hansena, tłumiony łosko- -tem morza, dobiegł Fridtjofa jak
przez watę.
Mocno wparty w poręcz mostka kapitańskiego z przerażeniem śledził dzieło zniszczenia. Na
pokładzie dziobowym kotłowało się jak w garnku z gotującą bielizną. Zerwane z wiązań deski,
metalowe beczułki wyskakiwały ponad potoki wzburzonej piany. Gdzieniegdzie migały w
wodzie głowy, wyciągnięte w górę ręce. Miotani falą, oślepieni ludzie mocowali szalupy
okrętowe dodatkowymi linami uskakując przed pływającymi po pokładzie belkami, które
groziły w każdej chwili pogrucho-. laniem nóg.
Tuż przed dziobem „Frama” w szarej mgle zamajaczył jakiś szkuner. Mocno osadzony w wodzie
pod wszystkimi żaglami ciął pewnie wzburzone morze.
,,A «Fram» turla się jak beczułka — pomyślał z zazdrością \ansen. — Za to w lodach my
pokażemy wszystkim, jak się iływa. Ten szkuner ze swoim wielkim kilem niedługo utrzy-
ilby się tam na powierzchni”.
—¦ Kucharz! Zastrzelił się! Nie wytrzymał! — usłyszał naraz jś krzyk.
itjof...
121
Jednym susem dopadł przerażonego Mogstada.
— Co ty bredzisz?
— Krew na ścianie!
— Gdzie?
— W kuchni.
— A ciało.
— Nie ma. — Marynarz zatrzymał się przed drzwiami. —· Za nic tam nie wejdę! — wyszeptał,
trzęsąc się ze strachu.
Kuchnia wyglądała jak po trzęsieniu ziemi. Cała ściana nad kominem aż po sufit zbryzgana była
ciemnymi plamami koloru zakrzepłej krwi. Kucharza ani śladu.
Nansen zatrzymał się w progu. Tuż za nim stał marynarz, nie śmiąc zrobić kroku. Naraz
odskoczył jak oparzony. Dowód-, ca śmiał się. Śmiał się na całe gardło.
„Jego też wzięło”! — przebiegło Mogstadowi przez głowę.
— Chodź tu bliżej — usłyszał.
Nansen przeciągnął dłonią po krwawej plamie i zaśmiewając się wciąż, oblizał palce.
— Chodź, spróbuj sam, jakie smaczne! — krzyknął.
A widząc przerażenie w twarzy towarzysza, schylił się i podniósł z podłogi wielką, rozbitą
puszkę, w której niewiele już zostało... czekolady.
Długo wspominano jeszcze „krwawą ucztę” dowódcy podczas potężnego sztormu, który
schwycił statek w trzy dni zaledwie po opuszczeniu macierzystego portu.
Nansen nie lubił wspominać chwil pożegnania. W dniu 24 czerwca 1893 roku Norwegowie, jak
zazwyczaj, obchodzili święto lata. Na zboczach gór, na szczytach, wszędzie płonęły
świętojańskie ognie. Kraj cały weselił się i bawił. Ale dla Fridt-jofa dzień ten był dniem
szarym i smutnym.
Samotny szedłem z domu przez ogród na wybrzeże, gdzie mnie już oczekiwała łódź z „Frama”.
Zostawiłem za sobą wszystko, co miałem w życiu najdroższego. Co mnie czeka? Ile . lat upłynie,
nim znów ujrzę drogie istoty i ojczyznę? Cóż bym dał za to, by jeszcze powrócić w owej
chwili? W oknie córeczka moja Liv klaskała beztrosko w rączki. Szczęśliwe dziecko, nie
przeczuwasz jeszcze, jak dziwnie skomplikowane i zmienne jest życie ludzkie. Łódź pomknęła
jak strzała po spokojnych wo-
iłach fiordu. Rozpoczynała się podróż, w której ryzykowaliśmy iide, jeśli nie coś jeszcze
więcej. „Fram” stoi niecierpliwy r zatoce Piperviken, pod parą, czekając tylko sygnału... Prze-
yłam ostatnie pożegnanie memu domowi, tam na przylądku.
Przede mną fiord błyszczał w promieniach słońca, dookoła sos-
·:i/ i jodły, szmaragdowe łąki, ukoronowane lesistymi górkami r dali. Przez lunetę długo
widziałem jeszcze białą postać, ma-
mrżącą na ławce u stóp drzewa... Była to najcięższa chwila
W całej mojej podróży. i
Na Morzu Barentsa „Fram” lekko, jakby od niechcenia, roztrącał pierwsze kry. W miarę zbliżania się
do Nowej Ziemi zapory lodowe rosły. Przed Cieśniną Jugorską dowodzący stat-‘[ kiem Sverdrup nie
wytrzymał.
— Spróbujemy? — zapytał Nansena.
W chwilę później zadźwięczał rozkaz podany telegramem do ¦ naszynowni.
— Cała naprzód!
— Rumb w lewo!
—¦ Jest, rumb w lewo — odpowiedział jak echo sternik, przerzucając rączki koła.
Z komina buchnęła gęsta smuga dymu. „Fram” ruszył do wego pierwszego lodowego ataku.
Dziobem dotknął krawę-Izi grubego białego pola, uniósł się na moment, znieruchomiał
„padł w łoskocie pękającej tafli. Fontanny wody zmieszanej r /miażdżoną krą trysnęły wysoko,
w górę.
— Mała wstecz! — padła komenda, a po chwili znów: — Peł-i naprzód!
I -ód ustępował posłusznie pod ciężarem dzioba.
„Fram” nie zawiódł. Ślizga się pomiędzy krami jak tłusta
uska po talerzu — zapisał uradowany Fridtjof w kilka dni
.niej.
! niejednokrotnie podczas podróży wzdychał:
— Gdybyż to Archer mógł zobaczyć!
122
25. Feralna trzynastka
Lodowy chrzest statku uświetniono oczywiście wystawną kolacją. Wcześniej niż co wieczora
do messy zaczęła schodzić się niecodzienna załoga niezwykłego statku. Szeroko rozczesana via
boki broda Sverdrupa ukazała się pierwsza. Od grenlandzkiej wyprawy czas posrebrzył mu
skronie tu i ówdzie siwiejącymi nitkami; ale odważne spojrzenie nie straciło nic ze swej
bystrości. Jednym rzutem oka skontrolował jako kapitan, ten „pierwszy po Bogu” na statku, czy i
tu, na stole, było wszystko
w porządku.
Druga wsunęła się młodzieńcza sylwetka jego zastępcy, Sy> gurda Scott Hansena. Mimo
przyjacielskich stosunków, jakie łączyły obu ludzi, Hansen stanął przed swym zwierzchnikiem
na baczność. Był to stary nawyk z Marynarki Wojennej, skąd zwolnił się, by popłynąć z
wyprawą. Na nim ciążyły obowiązki prowadzenia obserwacji meteorologicznych, pomiarów
magnetyzmu ziemskiego i astronomicznych, do których Nansein przywiązywał tak wiele wagi.
Schody, prowadzące z pokładu do messy, zatrzeszczały jednocześnie. Obaj oficerowie spojrzeli
po sobie i jalk na komendę wybuchnęli śmiechem. W szeroko rozwartych drzwiach po le-lewej
i prawej stronie ukazały się naraz dwie postacie. Pod” kim schody skrzypiały, nietrudno było
zgadnąć. Pierwszy mechanik „Frama” Anton Amundsen i sternik Teodor Jacobsen rywalizowali
ze sobą potężnymi rozmiarami. Obaj ważyli po-wyżej stu dziesięciu kilogramów, w których
niewiele chyba było tłuszczu. Amundsen, najstarszy z załogi, trzymał się prosto jak świeca.
,.Piętnaście lat służby w Marynarce Wojennej pozostawia na człowieku jakieś ślady” ·—
mawiał chętnie, chlu-
124
biąc się swą przeszłością. Doświadczony sternik polarny
,n, spokojny, powolny, o niedżwiedziowatych ruchach^
„owny, zapatrzony był zawsze daleko przed siebie, akoy-w
et przy stole w messie widział linię horyzontu zasłanego lo
‘”za” nim podążał drobnym kroczkiem wiecznie spieszący się -dzieś Juell. Sternik z zawodu, pełnił
teraz obowiązki ^rza. ‘ Przed wyjazdem Nansen ustalił ze swą załogą ze w kuchni ¦ lyżurować będą
wszyscy bez wyjątku, po kolei. Nikt mi *ra-,«e» nie wzbraniał się przed wykonaniem żadnej pTacy.
Za-lępca kapitana-w razie potrzeby chwytał za siekierę lut szczot ;, cieśla czy dyżurujący marynarz
chętme nosili w»d.^ „łgali przy obserwacjach meteorologicznych, ale praca w kuch „i tym wilkom
morskim wydawała się jakoś krzywdząca Z za .niarów obdzielania nią po trosze każdego nic
zresztą^nie wyszło., ponieważ nie każdy miał potrzebne w tym kierunku uzdol
‘”^Fridtjof odpada, zagłodziłby nas od razu. Powietrzem ży-j j,., wiadomo. ^ ^ ^ ^ . zadowolony;
święte życie
i przyzwyczajony do matczynej opieki, o go-...waniu nie ma pojęcia - podżartowywali między sobą
I wszyscy jednocześnie wybrali kolegę, który najlepiej zna
-.i., na tajemnicach smacznej i urozmaiconej kuchni. Adolf Juell
„,’,echodził samego siebie w układaniu jadłospisów i z.góry
„„.alili listę „dni świątecznych”, podczas których mógł najlepiej
.1 błysnąć swymi umiejętnościami.
W messie od razu zrobiło się ciaśniej, gdy wtoc ,vier Hendriksen. Przed dwudziestu laty jako _
„opak uciekł na morze i zaczął od praktyki Jarpunniczej na ..„aLhwielorybniczych. Wchodząc na
pokład „Frama m ał ,.,/ za sobą czternaście wypraw na Północny Ocean L dowaty. (Jłośny śmiech od
progu zapowiadał obecność Henryka Bles-,,a Wesoły, ruchliwy, był najmłodszym uczestnikiem wy-
lWy „Wszvscy sterają się o moje względy” - żartował czę-, gdyż jako lekarz miał w swej pieczy
cały, niewielki żresz-/.apas spirytusu.
125
— Nie jesteś na paradzie wojskowej, nie wal tak butami — przywitał kpiąco wysokiego
blondyna.
Hjalmar Johansen, pełniący obowiązki palacza na „Framie”, przed dwu laty jeszcze był
porucznikiem piechoty. Mundur porzucił, żeby studiować w Christianii. Nansenowi podobała
się jego chęć zdobycia wiedzy, tym bardziej że obaj znaleźli inne’I wspólne zainteresowania.
Johansen był znanym sportowcem i wielokrotnym mistrzem Europy w zawodach
gimnastycznych. Na pierwszą wiadomość o planach Nansena zapalił się do nich, jak zresztą
wielu Norwegów.
— Jeśli wszystkie miejsca są już obsadzone—oświadczył — zabierzcie mnie jako palacza.
Jestem silny. Podejmę się każdej pracy, byle tylko wziąć udział w wyprawie.
Pozostali członkowie załogi — Pettersen, kowal i mechanik, kilka lat służył w marynarce
norweskiej, Nordhal, elektryk, doglądał maszyny i oświetlenia na statku. Mogstad, „złote ręce”,
który tak przestraszył biedną Ewę, wszystko umiał zrobić. I wypiec chleb, który smakował jak
domowy, i naprawić każdy mechanizm, poczynając od zegarka, a kończąc na maszynie parowej.
Nansen nie był przesądny, nie bał się trzynastki. Mając jut; komplet — dwunastu ludzi na
pokładzie — nie zawahał się. w ostatniej niemal chwili przyjąć trzynastego. Zaciąg trwał
krótko. Pogodny, wiecznie roześmiany Bernt Bentsen wszedł na statek w Tromsó o godzinie
ósmej trzydzieści z twardym postanowieniem wzięcia udziału w niezwykłej wyprawie.
— Taka okazja nie zdarzy mi się drugi raz w życiu — powiedział z rozbrajającą szczerością.
Nansen ufał swej znajomości ludzi. W godzinę później „Fram” odbił od nadbrzeża z feralną
trzynastką na pokładzie.
26. Ten człowiek nie jest dowódcą!
Nansen z niecierpliwością oczekiwał postoju w Chabarowie. I .edwie łódka z myśliwym
Trontheimem przybiła do „Frama”, ‘Iowódca zasypał go pytaniami:
— Jaki jest stan lodów na Morzu Karskim? Czy macie dla nas psy?
Trontheim, nim zaczął mówić, rozejrzał się wokół uważnie snymi, wyblakłymi oczyma. Małymi
łykami, z widocznym makiem pociągał przez chwilę gorące kakao. Już dawno nie idział tylu
ziomków. Jego ojciec był Norwegiem, który osiedlił się tu przed laty. Syn, małomówny, skryty,
ważył każde niemal słowo.
— Bałem się, że już nie przypłyniecie. Koniec lipca to póź-i u nas pora. Macie szczęście,
myśliwi powrócili właśnie ze
chodnich brzegów wyspy. Morze wszędzie wolne od lodów. Psy są już na miejscu, zdrowe.
I umilkł, jakby wyczerpał cały swój zasób krasomówstwa.
Ledwie udało się Nansenowi wyciągnąć od mruka, słowo po
Iowie, jakie losy przeżywała sfora, nim dotarła do Chabarowa.
1 i iaj wy trwalsze, najlepsze do wypraw polarnych psy wschod-
¦’syberyjskie zwrócił się Nansen już dawno do znanego po-
óżnika rosyjskiego, barona Tolla. Ten z kolei zobowiązał swe-
przyjaciela Trontheima, by dostarczył Nansenowi trzydzie-
i cztery zwierzęta, mocne, wytrzymałe. ·
Podróż przez pustynne podówczas obszary Syberii trwała
¦ szło trzy miesiące. Trontheim przeprowadzał jednocześnie
ido renów, liczące czterysta pięćdziesiąt sztuk. Cała karawana
i kobietami i dziećmi, koczując po drodze, posuwała się bardzo
¦ li. Dowiedziawszy się, że w Peczorze panuje psia zaraza,
127
Trontheim nie zawahał się zmienić trasy na znacznie dłuższą i przeprowadzić zwierzęta przez
pustynną tajgę. Wiedział, iż zawieść nie może.
Pierwszej próby prowadzenia zaprzęgu nie mógł Nansen zaliczyć do udanych. Dziesięć wspaniałych,
silnych psów zaprzężonych do s,ań od razu wyczuło niefachową dłoń poganiacza. Z wiatrem w
zawody pocwałowały w pogoń za pierwszym napotkanym psiakiem pi zybłędą. Nie pomogły razy
bicza ani krzyki. Trontheim rzucił się Fridtjofowi na pomoc, ale rozpędzone zwierzęta przystanęły
dopiero wtedy, kiedy pierwsza para znalazła się w bystrym nurcie rzeki.
W kilka dni później Trontheim zjawił się znów na statku. Jego blada, okolona rudym zarostem twarz
wyrażała zmartwienie. Długo szukał słów, nim w końcu wyrzucił z siebie:
— Dlaczegoś nas okłamywał? „Ten człowiek nie jest dowódcą!” — powiedzieli mi Jakuci o panu.
— Czemuż to? — zdziwił się Nansen.
— Widzieli, jak pan na pokładzie razem ze wszystkimi nosił worki z węglem. Tego nie czyni
żaden wódz. To im się w głowie nie mieści! Daremnie tłumaczyłem. Nie wierzą!
Trontheim sam nie ukrywał swego zdziwienia. Absolutna równość między wszystkimi
uczestnikami wyprawy na tym dziwnym statku napawała go szacunkiem. Nigdy dotychczas nie
widział czegoś podobnego.
W chwili rozstania z polarnym myśliwym Nansen wręczył mu uroczyście dar króla — wielki,
ciężki złoty medal na szerokiej błękitnej wstędze. Po jednej stronie widniał napis: „Oskar II —
Król Szwecji i Norwegii”. Po drugiej: „W nagrodę za pełną oddania działalność A. I.
Trontheimowi”. .1 do tego dyplom uznania podpisany: Fridtjof Nansen.
— Tego się. nie spodziewałem. Będzie to pamiątka dla mnie i dla moich dzieci. Wszyscy będą
mi jej zazdrościć — powie dział myśliwy, z trudem ukrywając wzruszenie.
W.ostatniej chwili wręczono mu, owiniętą w nieprzemakalni płótno, paczkę z listami
uczestników wyprawy do blisl w Norwegii.
128
— Możecie być spokojni. Doręczę ją najszybciej jak będę mógł, do urzędu pocztowego w
Tobolsku. Chyba, żebym sam /ginął w drodze — rzekł po prostu.
Myśliwy samotnik nie wiedział nawet, jak wielkie znaczenie miały jego słowa dla
podróżników. Każdy z nich zdawał sobie sprawę, że ta poczta była ostatnia, że wiele czasu
minie, nim zdarzy się ponownie taka okazja. Miesiące czy lata? I ile tych lat? Z chwilą odbicia
„Frama” od syberyjskiego brzegu zrywała się ostatnia więź ze światem.
Dalsza droga na wschód, po nieznanych wodach między skalistymi wysepkami Cieśniny
Jugorskiej, do złudzenia przypominała loterię. Nigdy z góry nie było wiadomo, czy kanał, w jaki
„Fram” wpływa, będzie dostatecznie głęboki, czy lód nie-‘ spodziewanie nie odetnie odwrotu.
Nansen nie chciał pogodzić się z myślą, że przyjdzie mu może zimować już tu, przed wyjęciem
na pełne Morze Karskie, które napawało lękiem niejednego marynarza. Któż mógł zaręczyć, że
następne lato będzie łaskawsze, że za rok lód pozwoli posunąć się naprzód?
Dla bezpieczeństwa przed dziobem statku sunęła zawsze łódź motorowa. I tu nie obyło się bez
przygód. Pewnego dnia znaj-lował się w niej Nansen z jednym z marynarzy. Kapryśny silnik,
który wiele już sprawił im kłopotu, prychnął naraz, strze-I i buchnął płomieniem. W chwilę
później paliła się już nafta, ¦/.lana na dnie łodzi. W jednym mgnieniu oka zajęła się od niej
beczka z paliwem.
Na „Framie”-powstał popłoch. Załoga była bezsilna. — Skaczcie do wody! — darł się
Sverdrup przez tubę. Ale taka rada nie zadowalała Nansena. Nie chciał nawet becz-wyrzucić,
Parząc sobie obie ręce, wylał zawartość jej do mo-Widok płomieni tańczących na powierzchni
wody wśród lo-ych brył był niesamowity. Nansen, usmolony, czarny, popasy, wyglądał, jakby
wyskoczył z samego ‘piekła, ale łódź i to wał.
^Wejście we wrota Morza Karskiego napełniło dowódcę nową »l.| nadziei. Tuż za pasem
spiętrzonych groźnie lodów ciąg-li się wzdłuż wybrzeży ciemna wodna przestrzeń. Ale jak
¦ Ulej dotrzeć? „Frani” był na to zbyt słaby. Na domiar złego ‘¦/.na ściana mgły jak mur stanęła
przed statkiem. Unieru-
129
chomiła go na całe trzy doby. Postój wykorzystał Nansen, żeby zejść na brzegi półwyspu Jamał.
...wszędzie nago i płasko... żadnych zwierząt, kilka zaledwie przelotnych ptaków. Lekarz
wyprawy, z zamiłowania botanik, zebrał tylko parą okazów rzadkich kwiatów... Następnego
dnia z mgły wyłoniła się niewielka łódka, a w niej dwu rosłych myśliwych. Samojedów.
Przyjęliśmy ich w gościnie, nakarmili, obdarowali. Byli ostatnimi ludźmi, jakich spotkaliśmy na
dro~ dze do bie-guna — wspominał w dzienniku podróży.
W pięć dni później, w połowie sierpnia, nikt z rozgorączkowanej załogi nie schodził z pokładu.
Nikt nie uskarżał się nawet na nieznośne kołysanie statku. Płynęli! — to najważniejsze. Morze
Karskie powitało ich wolnymi od lodu wodami.
— Naprzód, za wszelką ceną wykorzystać każdą milę — postanawia Nansen, który nie
odstępuje Sverdrupa, badając przez
lornetę horyzont.
Jak daleko wzrok sięgnie, toczą się aż po horyzont wzburzone, rozkołysane fale. Czyżby mieli
rację ci, co mówili tak wiele o łatwym dostępie do bieguna?
Radość nie trwała długo. W kilka dni później mit o wolnym od lodów morzu upada. Na
widnokręgu groźnie bieleją zcemen-towane mrozem wielkie lodowe pola.
— Zmiana kierunku! Płyniemy na południe, do brzegów Syberii i wzdłuż nich dalej na wschód
— zapada decyzja.
W dwa tygodnie od chwili opuszczenia Cieśniny Jugorskiej temperatura podniosła się
gwałtownie, kolor morza zbrunatniał. Do Północnego Oceanu Lodowatego szeroką, potężną falą
wlewały się mętne wody rzeki-olbrzyma — Jenisej.
27. Wyspa renów wyspą niespodzianek
— Tam po lodzie biega sobie wyborne, świeże mięso, takie, wiecie, bez zapachu tranu. Nic nie
mówię więcej — odezwał się któregoś ranka kucharz, częstując towarzyszy kotletami z foki, które już
wszystkim stawały w gardle.
W messie jak na komendę zadźwięczały odstawiane szybko na bok naczynia. Wszyscy zrozumieli, co
Juell miał na myśli, i jeden przez drugiego zaczęli przepychać się do wyjścia na pokład, chwytając
po drodze karabinki. Każdy miał dosyć smaku morza w potrawach.
Kucharz nie kłamał. Wśród dolinek pobliskiej wysepki, nie oznaczonej nawet na mapie, spokojnym,
miarowym ruchem pochylał się i podnosił las rozłożystych rogów. Nansenowi oczy rozbłysły na ten
widok. Sverdrup pociągnął z lubością nosem, lakby już poczuł zapach reniferowej pieczeni, obficie
polanej tłuszczem. Nie czekając komendy rzucono się do opuszczenia ludzi na wodę. Z bronią w ręku
stanęli przy niej wszyscy wolni w tym czasie od zajęć. Ale ląd, do którego przybyli, okazał się lądem
niespodzianek. Zwierząt ani śladu. Jakby się pod nimi rozstąpiła nagle ziemia.
—- Gdzież, u licha znikły? Nie zapadły przecież pod skały — uczał niezadowolony Nansen,
wspinając się na świeżo zryty cami pagórek.
— Nie było ich znów tak wiele. Może nam się wydawało? Wysepka też nieduża... — zaczął Johansen
i urwał.
Z dala w szerokiej dolinie spokojnie pasło się wielkie stado.
Slojące na straży samce co chwila podnosiły rosochate łby i roz-
ilały się uważnie na wszystkie strony, niespokojnie wietrząc.
— Podejdę tym zagłębieniem, wy tyralierą zamknijcie im
131
od’ wschodu - szepcąc to Nansen, zgięty wpół, pobiegł
^n^^^ty i 9podnie oblesla mu
Ale zwolnił jużp P podchodzenia wklęsmę-
gruba warstw łepk e3 g ^ - ^ ^ p0 ziemi, nie
Cle teTc na o^e kamienie wystawce z błota. Stróżujący ren cTeśCiei Popatrywał w jego stron,. Naraz
całe stado po- si do ucieczki. Tętent racic bijących o skały oddalał ! zachód A^e Fridtjof nie
rezygnował tak łatwo. Nie zwa na zmećzt^e szedł wytrwale śladami stada. Wszystko na o ZwieSa to
pokazywały się z dala, to znów ginęły fo:zu PoT wieczór przyłączył się do niego Sverdrup, którego
Honuściły także na odległość strzału. ^Wprowadziły nas w pole... - zaczął i urwał. 1
szybko zapadającego mroku wyłoniły się naraz na prze
ledwie poruszając wargami wyszep-
^ fatwomu mówić” - przebiegło Nansenowi przez głów* */’ elnośTinir widział nawet
muszki na lufie. Dw. sylwetki WsowTły Jednak tak wyraźnie na tle nieba, że pociągnął za ^
Xl Suudłował. Świadczył 0 tym tupot kopyt. CySd ranem s-z^ając zębami, obaj niefortunni
łowcy poacali zrezygnowani do łodzi, klnąc na czym świat stoi. Naraz-WfpLka wyskoczyła
na nich znów para wspaniałych re-Z Nie SdKUcając sztucera do ramienia, Nansen
wystrzel, 1 r^kfotn^ Oba rune.ły na ziemią, ale nim myśliwy z krzykierd doś i zdążył ich
dopaść, poderwały się i wielkimi susami poj d”S na Południe. Tego już było za wiele.
Ogarnięty pasjj „tśl wską I, dtjof ruszył za nimi biegiem, staczał się po zbo ‘ „fch pad\f
trzymając nad głową sztucer, żeby błoto nie zat-? lufv Strzelił wreszcie kilka razy z pozycji
siedzącej B ‘ zmoczony, że nie miał nawet sił podnieść się i podej-d zwierit. Ocknął się
dopiero na dźwięk głosów nowi i Hendriksenowi sprzyjało dziś szczęście. Upoi Ttlo
renifera, ale także dwa białe niedźwiedzie. ie się tak zdążyli uwinąć? My tu prawie cała -I
na próżno - Nansen popatrzył melancholijniswe zalepione gliną, postrzępione na zrębach
skalnych ubranie.— Nigdy mi się jeszcze nic podobnego nie wydarzyło. Pierwszy
niedźwiedź wypadł na nas niespodziewanie zza skał — opowiadał przejęty Johansen. —
Runął od pierwszego strzału. Wspaniały okaz, ogromny. Zostawiliśmy go i poszliśmy dalej
szukać renów. Tak nam zapachniało to mięso bez zapachu tranu. Diabelnie czujne są te
zwierzęta. Ubiliśmy tylko jednego. W powrotnej drodze idę na pewniaka do mego misia,
żeby go oprawić. Z daleka wydawało mi się, że drgnął. „Co u licha?” — myślę sobie. Dla
pewności posłałem mu jeszcze jedną kulę. „Nigdy nie jest się zbyt ostrożnym” — uczy nas
zawsze Nansen. Przyglądam się uważnie, niedźwiedź leży nieruchomy, A więc wszystko w
porządku. Z nożem w ręku podchodzę bliżej, zęby się zabrać do ściągania skóry. Patrzę i
oczom własnym nie dowierzam. Myślałem, że mi się w oczach dwoi. Tuż przed moim
nosem, o jakieś trzydzieści kroków, leży na boku jeden niedźwiedź, obok drugi. A gdybym
tak, nie strzelając, przebudził misia, chwytając go za ucho?Sverdrup upolował tylko lisa.
Nadciągał powoli, zmęczony, zniechęcony.— Za to ja mam ze sobą moją zdobycz, a wy co,
przechwalacie się może tylko? — próbował żartować.Ale Nansen go nie słuchał. Od paru
chwil nastawiał ucha,¦njny na jakiś nowy, podejrzany dźwięk. Zerwał się narazpobiegł w
stronę morza. Kamienista plaża huczała pod ude-eniami fali, która przelewała się z szumem
przez szalupę,zagarniała ją, ciągnęła, spychała. Jeszcze chwila i mogła porwaći pełne
morze. Brodząc po pas w wodzie, ludzie z trudem wy-;nęli z powrotem łódź na brzeg.
Żywność, koce, kurtki pły-ly rozproszone nie opodal na rozkołysanej fali....chleb nasycony
słoną morską wodą, przysypany obficie
kim, piaskiem nie był apetyczny, ale spałaszowaliśmy go do¦iniej kruszynki, a raczej
w tym przypadku lepiej byłobyledzieć do ostatniej rozmokłej kluski. Po wylaniu
wodyi i musieliśmy jeszcze poćwiartować niedźwiedzie i załado-t je do łódki
partiami. Zziębnęliśviy na kość i zgłodnieli —Y»l>”inina Sverdrup.132
.
28. Nie mów hop, póki nie przeskoczysz!
Szalupa jak strzała wyskoczyła z małej zatoki.— Niewiele już brakowało, a byłoby z nami
krucho — westchnął Hendriksen, biorąc się do wioseł.— Nie mów hop, póki nie
przeskoczysz — przestrzegał go Nansen.— Chyba Juell za to mięso nie pożałuje nam
dodatkowych kubków kakao? Jak myślicie?— Gorącego, takiego, wiecie, co parzy usta —
dorzucił zziębnięty Johansen.—¦ A potem prosto do łóżka — spać! Zasłużyliśmy sobie na
odpoczynek — odezwało się naraz parę rozmarzonych głosów.Poczułem naraz — pisze
dalej Sverdrup w swych pamiętnikach— że szybkość nasza dziwnie maleje. Ciągną co sił
wiosła, ciągną towarzysze, a tu łódka nic, jakby stała na kotwicy. Morze kipi wokół nas.
Siedzący przy sterze Fridtjoj też coś zauważył niedobrego. Zmienia kierunek, łukiem, od
strony lądu, próbuje zbliżyć się do „Frama”. Ale diabelnie silny prąd znosi nas wciąż z
powrotem na skały.— Chłopcy,, mocno, mocniej. Raz, dwa, trzy. Raaz, dwaa, trzyyy... —
krzyczy. I widzą, że przybladł.Ciągniemy do utraty tchu. Wydaje się, że mięśnie popękają.
Krew nam mało nie tryśnie z palców. Łódka sunie wolno, wolniutko jak uwiązana.
Wachtowy na „Framie” dostrzegł, co się z nami dzieje, i wszczął alarm. Wyrzucił nam liną
z pływakiem. Więcej nic zrobić nie mogli. Ale przestrzeń między nami a liną wciąż taka
sama, chociaż nie możemy już złapać tchu, chociaż dobywamy resztki sił.134
— Chłopcy, do liny mamy już tylko trzy długości szalupy. Mocno, razem... — krzyczy Fridtjof.
— Jeszcze dwie, półtorej, metr! — drze się jak opętany. Zląkłem się na dobre. On taki zawsze
spokojny musiał się
czegoś porządnie przerazić.— Trzymam! — odpowiada z dzioba Johansen.
Z ulgą puszczamy wiosła. A tu znów rozpaczliwy krzyk:
— Lina pęknie, wiosłować dalej! Wiosłować!Jak automaty zacisnęliśmy znów na
drzewcach zesztyuonia-le, pościerane do krwi palce. Nie wiem, czy zebralibyśmy jeszcze
siły, jeśliby alarmujący głos Nansena nie dźwięczał nam bez przerwy w uszach:—
Mocniej, jeszcze mocniej, chłopcy!Do burty dobiliśmy wreszcie wśród krzyków
uradowanych towarzyszy. Ale długo żaden z nas nie miał sił wspiąć się po trapie na
pokład. Jeden tylko Fridtjoj od pierwszej chwili zdał sobie sprawę z tego, że porwał nas w
swe bary silny prąd Je-niseju. Mało brakowało, a byłoby po nas. Cudem uniknęliśmy
zagłady.Nie tylko „Wyspa Renów”, bo tak ją polarnicy nazwali, pełna była niespodzianek.
Morze wokół niej w niczym nie przypominało zwykłego morza.Z komina „Frama” buchały
czarne pióropusze dymu, maszyna pracowała pełną mocą, żagle wzdęte były pod naporem
silnego wiatru, a statek wlókł się powoli, niemal metr za metrem.— Do licha, co się tu
znów dzieje? — nie wytrzymał Nansen, patrząc pytająco na Sverdrupa. — Przecież to już
nie prąd Je-niseju hamuje nam żeglugę.— Skądże prąd! To martwa woda, bardzo rzadkie
zjawisko. Czytałem o nim w książkach żeglarskich. W głowie mi nie powstało, że sam na
własne oczy będę je kiedyś oglądać.— No dobrze, ale dlaczego? — niecierpliwił się
Nansen.— Popatrz tylko uważnie — tłumaczył mu Sverdrup — cala powierzchnia morza
pokryta jest tu jeszcze cieniutką warstwą słodkiej, rzecznej wody. Tej wiesz, z Jeniseju.
Nie mie-Bza się ona ze słoną, morską, a tylko jakby ślizga się po niej. Te; właśnie
warstewkę, „przyklejoną” do kadłuba naszego statku, musimy ciągnąć za sobą. Dlatego tak
wolno płyniemy.135W każdej innej sytuacji przeżycie czegoś tak rzadko spotykanego i
nowego pochłonęłoby Nansena, ale teraz przeklinał na czym świat stoi martwą wodę.
Każda godzina zwłoki groziła przedwczesnym zimowaniem przy brzegach Azji, a nie na
pełnym oceanie. Nerwy miał napięte do ostatecznych granic. Nie sypiał, nie jadał. Ważyły
się przecież losy jego wyprawy.W parę dni później fala wzburzyła się naraz tuż przed
dziobem jak wyrzucona jakimś podwodnym wirem, i posłusznie rozłożyła wzdłuż obu burt.
Uwolniony od ciężaru ,,Fram” lekko ruszył naprzód. Martwa woda, przekleństwo statku,
opuściła go tak nagle i niespodziewanie, jak przyszła.Nocą z dziewiątego na dziesiąty
września nikt nie zmrużył oka. Wszyscy w milczeniu wyczekiwali na coś, stłoczeni u burt.
Pełną nastroju ciszę przerwał wreszcie trzykrotny salut malej armatki ustawionej na
pokładzie dziobowym. Na maszt wzbiłysię flagi.— Pozdrawiam was na Przylądku
Czeluskina! — rozległ się mocny głos Nansena. — Jeden tylko statek zapuścił się dotąd na
te wody — „Vega” Nordenskjolda. Nasz „Frani” jest drugim w historii Arktyki, który
dociera do tego najbardziej wysunie-, tego na północ cypla Azji.Pięć dni jeszcze płynął
,,Fram” wzdłuż syberyjskich wybrzeży. I wreszcie skręcił na północ, na pełny ocean w
kierunku Wysp Nowosyberyjskich. Marzenie Fridtjofa spełnione. Już siedemdziesiąty
siódmy stopień szerokości północnej przekroczony, a przed statkiem rozpościera się wciąż
morze wolne od lodów.Któż w tej chwili w Norwegii może zgadnąć, że płyniemy bez
przeszkód? Jakim szczęściem byłoby im o tym donieść — notuje Nansen, myślą
powracając wciąż do kraju. — A może uda mi się dotrzeć tej jeszcze zimy do bieguna?Z
tych marzeń, którymi żyją na statku wszyscy, w parę dni później załogę wybudza straszny
wstrząs kadłuba. Lód. Dalszą drogę zagradza biała szklista bariera. Nie do przebycia.
Przed dziobem ,,Frania’ aż po horyzont ciągną się zwarte, olbrzymie pola. Nim upłynie
następnych pięć dni, kanały wodne wokół statku skurczą się, zewrą, zespawają lodem.
Rozpoczyna się dryf...
29. Żyliśmy jak na beczce prochu
...Okręt trzeszczał i jęczał jak potępieniec. Myślałem, że nie wytrzyma następnego ataku. Nie
znam takich dźwięków na lądzie, które można by porównać do łoskotu napierających
lodów.Trzask, huk, rozpaczliwe, głuche jęki. Ton ich wznosi się przenikliwy, nie do
wytrzymania, ale nie opada, bo już za nim biegnie nowy, jeszcze silniejszy — głos
niezmierzonych przestrzeni oceanu skutego lodem. Głos potężny, wydaje się, że świat cały musi
go słyszeć. Lada moment lód mógł zmiażdżyć statek, którego rozluźnione wiązania skrzypiały
groźnie — dźwięk ten zlewał się z suchym trzaskiem przypominającym trzask łamanych w lesie
gałęzi. Żyliśmy jak na beczce prochu... Woda sączyła się przez burty zrazu powoli, później
gwałtowniej, zaczęło jej przybywać w ładowniach. Cała załoga stoi przy pompach. I tak od
osiemnastu miesięcy. Dzień i noc bez chwili wytchnienia. Dzień i noc, noc i dzień.Z uszami
pełnymi jeszcze łoskotu lodu miażdżącego statek Fridtjof z trudem odrywa oczy od kart
pamiętnika de Longa, ilowódcy wyprawy na statku „Jeannette”. Wzrok jego mimo woli obiega
zaciszną, jasną kajutę. Zatrzymuje się na stojącym tuż przy koi wygodnym fotelu, na wielkim
portrecie Ewy i Liv na ścianie. Chwilę jeszcze człowiek nasłuchuje w napięciu. Ciszy
uśpionego statku nie mąci nic prócz równego, spokojnego oddechu towarzyszy. Ktoś od czasu do
czasu westchnie, zachra-pie, ktoś ciężko przesunie się z boku na bok. Stłumione grubym
137sufitem rozlegają się nad pokładem miarowe kroki wachtowego, przemierzające
spokojnie deski pokładu.Od pieca w messie bije rozleniwiająca fala ciepła.Nansen
przymyka na chwilę oczy. Nie sposób wprost uwierzyć, pojąć, zrozumieć, że tu, gdzie
dziś dryfuje „Fram”, wma-rznięty w lodowe pola, przed dwunastu zaledwie laty
ludzie przeżywali pełne męki chwile, że nie opodal zatonęła „Jeannet-te” zgruchotana
uściskiem lodów. Zwały torosów, i dziś atakują „Frama”, ale statek zwycięsko
odpiera ich napór.Wszystko dotychczas przebiega tak, jak Nansen przewidywał.
Zaokrąglony kadłub zrazu paru szarpnięciami, a później płynnie unosił się w górę
podczas ataku lodowych pól.Wygodnie i przyjemnie żyje się w ciepłych kabinach
oświetlonych elektrycznością. Po zatrzymaniu maszyny parowej nad pokładem
ustawiono od razu wielki wiatrak, napędzający prądnicę do ładowania akumulatorów.
Jedzenie jest smaczne, obfite, urozmaicone świeżym mięsem niedźwiedzia. Wszyscy
pracują chętnie. Obserwacje i pomiary wykonywane są na „Framie” tak sumiennie,
jak w którymś z najlepszych obserwatoriów dalekiej Wielkiej Ziemi. Wolne chwile
każdy spędza według swych upodobań. Książek w bibliotece nie brak. Jeden czyta,
drugi pisze pamiętniki, inny coś sobie majstruje w warsztacie. Wiele czasu cała
załoga poświęca ćwiczeniom sportowym, wyścigom na nartach, strzelaniu, rzutom
ciężarami. Od czasu do czasu wybiera się na polowanie. Każde spotkanie w messie,
przy suto zastawionym stole, rozbrzmiewa beztroskm śmiechem ludzi sytych,
wypoczętych, zadowolonych z siebie i ze swego losu.A tam na „Jeannette”?
...Trwoga, lęk, woda w ładowniach, praca przy pompach, dzień i noc.Na „Framie’ w
ciągu całej zimy ani razu nie uruchamiano pomp. Na samym dnie, pod podłogą
maszynowni, trochę się gromadziło wody. Wystarczyło jednak raz na miesiąc wyrąbać
parę wiader lodu i już było po wszystkim. I znów Nansen jak urzeczony pochyla
głowę nad kartkami pamiętnika. - Po katastrofie „Jeannette” rozbitkowie dobili w
szalupach do nieznanych brzegów Syberii. Nie mieli nawet żadnych rnap tych stron. I
stamtąd de Long rozpoczął swój ostatni marsz. Marsz w nieznane.138Piątek 7
października 1881 r. Śniadanie nasze składa się z pół junta psiego mięsa i herbaty.
Wsypaliśmy dziś do garnka ostatnią jej szczyptą. Mamy do przejścia czterdzieści
kilometrów. Ufność pokładam, w Bogu, opiekował się nami dotąd, może i teraz nas
nie opuści. Jeden z winczesterów nie działa, zostawiamy go więc w miejscu, w
którym spędziliśmy tę noc, wraz z notatką tej treści: Niżej podpisana grupa oficerów i
załogi, rozbitków ze statku amerykańskiego „Jeannette”, opuszcza dziś rano ten
nocleg, kierując się w stronę Kumak-Surka lub jakiejkolwiek miejscowości nad Leną.
Przybyliśmy tu 4 października z chorym marynarzem Eriksonem. Zmarł on wczoraj
wskutek złośliwego odmrożenia i całkowitego wycieńczenia podczas transportu.
Reszta ludzi jest zdrowa, lecz cierpi strasznie na skutek głodu. Zjedliśmy resztę
naszych zapasów żywności. Przeszliśmy dziś w ciągu trzech godzin około pięciu
kilometrów. Byliśmy u kresu sił, niezdolni zrobić już ani kroku więcej. Rozłożyliśmy
obóz w pobliżu dryfowego drzewa na brzegu. Posiłek nasz składa się z dwudziestu
gramów alkoholu i kubka herbaty. Ruszyliśmy wkrótce dalej/dochodząc do
zamarzniętej rzeki. Czterech ludzi usiłowało przejść ją, lecz lód załamał się pod nimi.
Obawiając się nowych odmrożeń, kazałem rozpalić ognisko, by się wysuszyli, i
wysłałem Indianina Alexia, by poszukał w okolicy czegoś do jedzenia. Poleciłem mu
nie oddalać się zbytnio i możliwie szybko wracać. Dotychczas jeszcze go nie ma.
Podnosi się wiatr poludniowo-zachodni, mgła. Daleko na południu majaczą jakieś
górskie szczyty. Alexia powraca z łupem. Ubił pardwę. Gotujemy na niej natychmiast
zupę i wsuwamy się do śpiworów. Pełnia, niebo wyiskrzone gwiazdami, niezbyt
mroźno.Sobota 8 października. Śniadanie — dwadzieścia gramów alkoholu w Utrze
gorącej wody. Doszliśmy do jakiejś wielkiej rzeki. Posuwamy się wzdłuż niej dalej.
Potworne zwaliska lodów przecięły nam drogę. Musimy zawrócić. Klęska. Wiatr po-
ludniowo-wschodni. Burza śnieżna. Zimno. Brak opalu. Dziesięć gramów alkoholu na
każdego.
Dopisek lekarza:
‘Alkohol działa wspaniale. Łagodzi potworne uczucie głodu,139
\
uśmierza boleści, które wydają się rozdzierać żołądek. Nawet w małych ilościach
podtrzyviuje na siłach.Niedziela 9 października. Odprawiłem nabożeństwo. Wysłałem
marynarzy Nindemanna i Norosa naprzód, żeby zawezwali pomocy. Dałem im koc,
karabinek, czterdzieści naboi i czterdzieści gramów alkoholu. Muszą iść zachodnim
brzegiem rzeki tak długo, póki nie natrafią na jakieś osiedle. Wyszli o siódmej ‘ rano przy
akompaniamencie naszych krzyków. Zwinęliśmy obóz. Lód zarwał się pod nami podczas
przejścia przez jakąś rzekę. Musieliśmy zatrzymać się i suszyć ubrania. Koło dziesiątej
podjęliśmy na nowo marsz. Lee zemdłał. Na posiłek południowy składało się dwadzieścia
gramów alkoholu. Alexia znów upolował trzy pardwy śnieżne. Zupa. Szliśmy długo
śladami Nindemanna i Norosa, którzy dawno już zniknęli nam z oczu. Podejmujemy znów
marsz o trzeciej. Prostopadły, wysoki brzeg przed nami. Woda w rzece rwie gwałtownie
na północ. Nie wytrzymujemy już więcej niż dwie godziny marszu. Znajdujemy łódź,
układamy się, w niej i śpimy. Dziesięć gramów alkoholu.Poniedziałek 10 października.
Wysyłam znów Alezia na polowanie. Może uda mu się przynieść choćby pardwę. Głód
straszliwy. Żujemy skórę renifera, ale to nie nasyca. Lekki wiatr poludniowo-wschodni.
Mróz zelżał. Przechodząc przez stru- ‘¦ mień, kilku z nas zapadło się znów w wodę. Z
trudem rozpalamy ognisko, żeby się wysuszyć. Wleczemy się do jedenastej. Straszliwe
wycieńczenie. Gotujemy listki herbaty, które znaleźliśmy w butelce ze spirytusem. W
południe podejmujemy znów marsz. Mroźny powiew południowo-zachodni. Zamieć
śnieżna. Marsz naprzód niezwykle trudny. Lee błaga, żeby go 1 tu pozostawić własnemu
losowi. Nie pozostawiamy. Posuwamy , się śladami Nindemanna. O trzeciej postój. Ani
kroku dalej. Sił wystarcza, by doczołgać się do jakieś groty przybrzeżnej. Zbieramy chrust i
rozpalamy ognisko. Alexia szuka zioierzyny. Nadaremnie. Na kolację jedna łyżeczka
gliceryny. Jesteśmy wszyscy bez sił.
Boże, miej nas w swej opiece!Wtorek 11 października. Zamieć śnieżna z
południowego zachodu. Nie jesteśmy w stanie ruszyć się z miejsca. Żadnej zwie-Brąk
w pobliżurzyny. Łyżeczka gliceryny w cieplej yjodzii chrustu na rozpałkę.Środa 12
października. Ostatnia łyżeczka gliceryny z wodą. W południe gotujemy kilka garści
wierzbowych gałęzi. Jesteśmy coraz słabsi. Z ledwością starcza nam sil na zebranie
paru gałązek chrustu. Śnieżyca.Czwartek 13 października. Wywar. z uści wierzby.
Silny wiatr południowo-zachodni. Żadnych wiadomości od Nindeman-na. Los nasz w
rękach Boga. Jeśli się nad nami nie zlituje, jesteśmy zgubieni. Nie możemy zrobić
kroku w śnieżnej zadymce, a zostać tu to śmierć głodowa. Zdołaliśmy dziś przejść po
południu dwa kilometry, przekroczyliśmy jakąś nową rzekę lub dopływ poprzedniej.
Lee nie nadążał za nami. Wynaleźliśmy grotę skalną, żeby odpocząć. Wysłałem kogoś
po Lee, ale on skrył się pod śniegiem i oczekiwał już tylko na śmierć. Odmówiliśmy
„Ojcze nasz” i „Wierzę”. Silna zawieja śnieżna. Potworna noc.Piątek 14 października.
Śniadanie. Wywar z liści wierzby. Obiad — herbata z liści wierzby. Burza śnieżna
przycicha.Sobota 15 października. 125 dzień od chwili zatonięcia „Jean-nette”.
Śniadanie. Wywar z liści wierzby j dwa stare buty. Decydujemy się iść za wszelką
cenę, o śnicie Alexia u kresu sił. Napotykamy łódź, jaką przewozi się zboże. Jest
pusta. Odpoczynek. Na horyzoncie w zmroku coś jakby siUp dymu.Niedziela 16
października. 126 dzień, stan Alexia pogorszył się. Nabożeństwo.Poniedziałek 17
października. 127 dzień. Alexia umierający. Doktor ochrzcił go. Odmawiamy
modlitwy. Dziś urodziny follinsa. Alexia zmarł o wschodzie słońca. Ubytek sił
wskutek ylodu. Ciało złożyliśmy w łódce, owinięte sztandarem,.Wtorek 18
października. 128 dzień. Powietrze złagodniało. I ‘ada śnieg. Zanieśliśmy łódź na lód
rzeki i przykryliśmy kilkoma dużymi blokami.Środa 19 października. 129 dzień.
Podaliśmy namiot, żeby rubić sobie buty. Doktor wyszukał miejsce na rozbicie obozu.
Dowlekliśmy się tam przed nocą.Czwartek 20 października — 130 dzień. Jasno,
słonecznie bardzo mroźno. Kaach u kresu sił.140141Piątek 21 października — 131
dzień. O północy Ketach, już. nie żył.Sobota 22 padziernika ¦— 132 dzień.
Zanieśliśmy ciało Lee i Kaacha do stóp pagórków. Zemdlałem. Nie mam sił dźwigać
zmarłych na lód rzeki.Niedziela 23 października — 133 dzień. Z każdą godziną słabsi.
Szukaliśmy przed nocą chrustu. Odczytałem fragment niedzielnej modlitwy. Strasznie
marzniemy. Cierpimy okropnie na nogi. Brak obuwia.Poniedziałek 24 października —
134 dzień. Straszliwa noc.Wtorek 25 października — 135 dzień. Żadnej nadziei.Środa
26 października — 136 dzień. Zimno, głód.Czwartek 27 października — 137 dzień.
Iverson u kresu sił.Piątek 28 października — 138 dzień. Iverson zmarł o
świcie.Sobota 29 października — 139 dzień. Dressler zmarł tej nocy.Niedziela 30
października — 140 dzień. Boyd i Gortz zmarli w nocy. Collins jest
umierający...Ostatni umarł de Long.Brzęk rondli i dzbanów w kuchni przywrócił
zaczytanego Nansena do rzeczywistości. Statek budzi się ze snu. Tego ranka przy
śniadaniu z trudem przełyka świeżo upieczoną chrupiącą bułeczkę i aromatyczne,
gorące kakao.
30. Niedźwiedzie odwiedziny
— Cicho, ciszej! Na litość boską!— Czemu? — pytanie, zadane żartobliwym jak zwykle
tonem, zamarło doktorowi na ustach.W kierunku wyciągniętej ręki Scott Hansena, zza
wysrebrzonych światłem księżyca brył lodu, wysunął się wielki, ruchomy kształt, stąpał
lekko, jakby od niechcenia. Ledwie go można było odróżnić od otaczającej bieli. Chwilami
przystawał, to /.nów podnosił pysk w górę, jakby liczył miliardy gwiazd mrugających na
ciemnym granacie nieba, zawęszył i powoli skierował się w stronę stojących obok namiotu
magnetycznego ludzi.— Ciszej, nie przestraszcie go. Lecę po pomoc na statek — wyszeptał
lekarz i ostrożnie na palcach ruszył, nie zwracając uwagi na syk Johansena.— Zostań, to za
daleko!Niedźwiedź, coraz mocniej pociągając nosem, przyśpieszył i ]<roku. Może wiatr
wiejący od ludzi przyniósł mu przyjemny zapach smacznego śniadania?Doktor przystanął
niezdecydowany. Rzeczywiście do „Frania” było zbyt daleko. Zapominając o
niebezpieczeństwie, pę-<lt;m zawrócił do towarzyszy. Tego było już zbyt wiele dla
niedźwiedzia. Coś umykało przed nim. Pędem puścił się w pogoń.— Krzycz, krzycz
najgłośniej, jak potrafisz! — wrzasnął Johansen, wymachując przy tym rękami jak
skrzydłami wiatraka.Hansenowi nie trzeba było dwa razy powtarzać wezwania.i/y tał
gdzieś kiedyś, że można przepłoszyć w ten sposób niedź-·ifdzra. Ale zwierzę nie przejęło
się groźnymi odgłosami. Jo-Miisen mocniej .ścisnął w dłoni żelazny łom. Hansen
schwycił143za topór, a Blessing jakąś pałkę. Życie postanowili sprzedać drogo.Powoli,
ramię przy ramieniu, zaczęli wycofywać się w kierunku statku. Wydawał im się odległy o
setki kilometrów. Naraz niedźwiedź wciąż węsząc przystanął koło namiotu. Uważnie ob-
wąchał skrzynię z instrumentami, łopaty, brezentowe płótno. I jakby przekonawszy się, że
te wszystkie przedmioty są nie do strawienia, nawet na wygłodzony żołądek, rzucił się
znów w ślad za uciekającymi co sił ludźmi. Rozpaczliwe ich krzyki usłyszał przypadkiem
na „Framie” Hendriksen. Widząc, co się święci, wpadł do messy, w której Nansen z
Sverdrupem skręcali linkę do sondy. v— Niedźwiedź! — darł się. — Niedźwiedź! W
mgnieniu oka obaj wyskoczyli na pokład, porywając po drodze karabinki. Nansen z takim
impetem rzucił się na pomoc, że wywinął koziołka po paru krokach i runął na lód.
Poderwał się w samą porę. Uciekający zwalniali już kroku, a niedźwiedź przyspieszał.
Zaskoczyło go niespodziewane pojawienie się Nan-sena. Zahamował raptownie i na
sztywnych łapach jak na sankach przejechał jeszcze parę kroków. Ta chwila osłupienia
wystarczyła.Ale kucharz z niezadowoleniem przyjął zdobycz, z której cieszyli się
wszyscy.-—¦ Patrzcie, jaki chudeusz. Nie warto się było trudzić — powiedział z
niesmakiem. — Toż to skóra i kości. Jak z czegoś takiego wykroić kotlety?Juell miał rację.
Żołądek nieboraka był pusty, znaleziono w nim jedynie kawałek papieru z opakowania
świeć, zdmuchnięty widać wiatrem z pokładu.Pojawienie się białego niedźwiedzia tu, na
pełnym oceanie, daleko od lądów, stanowiło wielką niespodziankę naukową. Nile) się nie
spodziewał, że król Arktyki wędruje tak daleko na północ. I ostrzeżenie. Od tej chwili
wszyscy, schodzący na lód, uzbrojeni byli po zęby.Ale białe niedźwiedzie przez dłuższy
czas omijały jakoś statek. A wtedy, jak to często bywa w. życiu, po pewnym czasie
zapomniano o przestrodze. W grudniu,.podczas nocy polarnej, nikt już o niej nie
pamiętał.Mimo mrozu Hendriksen stał na pokładzie bez futrzanej czapy. Milcząc ścierał
dłonią pot z czoła. Z czupryny buchały mu kłęby pary.— No powiedzże w końcu! Jak to
było?— Uciszcież raz te przeklęte psiska! Wyją,” jakby je żywcem obdzierano ze skóry.—
Mów wreszcie! — zakrzyczano go ze wszystkich stron.¦ Olbrzym stał chwilę, nie mogąc
jeszcze przyjść do siebie. Rozejrzał się po otaczających go ciasnym kołem towarzyszach i
wzrok zatrzymał na jasno oświetlonej latarnią twarzy Nan-sena..— Wczoraj wieczorem
dziwiłeś się, że psy zaczęły naraz strasznie ujadać. Pamiętasz? Wyszedłem na pokład, żeby
sprawdzić, co się stało. Wszystkie, jak jeden, rwały się na łańcuchach, szczerzyły kły,
szczekały. Czemu? Nie wiem. Ciemno było, choć oko wykol. Nic nie widać, nic nie
słychać. Położyłem się spać.— No i co? To wszystko wiemy — niecierpliwił się Nansen.
— Całą noc nie mogłem zmrużyć oka.Hendriksen wzruszył ramionami.— Ja tam spałem jak
zabity — zaczął znów powoli. — Rankiem jak co dnia zwalniam psy z uwięzi. Popędziły
na lód, ani na moment nie przestając ujadać, nawet jeść nie chciały. Trzech brakowało.
Zaniepokojony złapałem latarnię sztormową. Niewiele co prawda daje światła, ale lepsza
niż nic. Trzymam ją ot tak — ręka opowiadającego, zataczając wielki łuk, zawisła na
moment wysoko w powietrzu. — I biegnę sprawdzić, co tam się dzieje na lodzie. Patrzę, a
tu z ciemności wali na mnie z ujadaniem cała sfora. Przed nią niedźwiedź. Ja w nogi. Moje
obuwie, niech je licho porwie, niby łyżwy ślizga się po lodzie, a ciężkie jak kamienie — tu
Hendriksen wyszukał oczyma ukrytą w mroku twarz Sverdrupa, który odwrócił głowę,
jakby nie chcąc zrozumieć, że mowa o butach z drewnianymi podeszwami, jego.pomysłu i
wykonania. — Runąłem jak długi w lód. Rozumiecie? — Słuchacze jak na komendę
uskoczyli na bok w obawie, że przejęty opowiadaniem olbrzym pokaże im naprawdę, Jak
się wszystko odbywało. — Zrywam się, pędzę dalej, naraz czuję, że coś na mnie skacze z
boku. I cap za but. Niedźwiedź.144! rldtjof...145Mało mnie z nóg nie zbił. Trzyma mocno i
sapie. Pociemniało mi w oczach. Myślałem, że to moja ostatnia chwila. Nie miałem nawet
przy pasie noża. Z całych sił zamachn^em się latarnią i jak nie walnę go w łeb, ot tak —
wielka jak bochen pięść ciężko opadła na burtę.— Nie bij! — krzyknął-doktor odskakując
do tyłu. — Co cizrobiłem złego? Hendriksen otarł znów pot, który strugami spływał mu
wciążz czoła.— Dobrze wam żartować — powiedział z wyrzutem. — Niedźwiedź mocno
widać dostał, bo szkło rozprysło na drobne kawałki. Odskoczył dobre parę kroków, usiadł
na lodzie i zdumiony wytrzeszczył na mnie te swoje chytre gały. Patrzył tak, że tylko
mrowie chodziło mi po krzyżu. On na mnie, ja na niego. Ja do burty, on za mną. Wreszcie
co sił w płucach wrzeszczę: „Strzelajcie! Strzelajcie!” A wy nic. Stoicie sobie na
pokładzie i patrzycie spokojnie, jak mnie ta bestia pożera!— Strzelałem... — zaczął
Mogstad i urwał.;— Tylko niecelnie — dorzucił ktoś kpiąco.— A ja nie mogłem —
przerwał Nansen. — Zrozum, lufa karabinu była, jak zawsze, zatkana korkiem, wyrywam
go, szarpię za zamek, a nabój nie wchodzi. Ktoś zakorkował lufę i od drugiej strony.i— Ze
mną było to samo! — potwierdził ponuro Sverdrup. 1— To samo! —przedrzeźniał go
Hendriksen. — Jeśli nie zdążyłbym wdrapać się sam na pokład, urządzilibyście mi
pięknypogrzeb. Prawda?!
— Chyba nie, niedźwiedź pożarłby cię całego. Ani kosteczki nie zostawiłby — śmieje się
Nansen i poważniej już dorzuca: — Jeszcze raz zapowiadam wam, chłopcy, ani kroku na lodzie
bez broni. j’Niedźwiedzie rozzuchwaliły się w końcu tak, że i na pokład lepiej było wychodzić
z bronią. Biedne trzy psiaki właśnie stamtąd zostały porwane. Na lodzie nie opodal „Farma”
znaleziono ich resztki. Cóż to za sztuka dla białego niedźwiedzia wspiąć się po trapie? i
Którejś nocy mieliśmy inną wizytę. Biały niedźwiedź najwidoczniej kierował się jak inne
prosto na statek,sąle zóbaczyw-
146szy po drodze pułapkę, zastawioną przez Sverdrupa, podszedł do niej ostrożnie. Na ten
widok serce naszego dzielnego kapitana musiało żywiej zabić w piersi. Z gorączkową
niecierpliwością wyczekiwał szczęku metalu. Ale niedźwiedź był chytrzejszy. Obejrzał
sobie ze wszystkich stron dziwne urządzenie, uniósł się nawet na tylne łapy, a przednie
oparł tuż obok spustu. Nęcił go widok i zapach kęska wędzonej słoniny służącego za
przynętę, ale w,końcu przemógł apetyt i zrezygnował. Obwąchał jeszcze raz ostrożnie
podporę, pokiwał głową, jakby z uznaniem, dla ludzkiej pomysłowości i powolnym
truchcikiem ruszył w stronę statku. To go zgubiło. Przywitany salwą czterech karabinów,
runął na lód. Oczywiście każdy z nas sobie przypisywał zaszczyt tego celnego strzału.
Najważniejsze, że pieczeń była znakomita — opowiadał później Nansen.Co dzień prawie
białe niedźwiedzie kręciły się w pobliżu „Frama”. Pewnego ranka Johansen ubił wielką
sztukę, a Hendriksen drugą po południu. Jeżeli przez pewien czas zwierzęta nie
przychodziły na statek, Juell wpadał w rozpacz i groził podaniem na stół konserw. Widząc,
że to nie skutkuje, wpadł na inny sposób — tak długo przysmażał słoninę, tak długo
wywierał ją na żerdzi z pokładu, aż przyciągnął nowe zgłodniałe ofiary.
31. Czy istnieje coś piękniejszego niż noc polarna?
Życie wasze będzie jednym powolnym pasmem wyrzeczeń i udręczeń. Będziecie cierpieć na
szkorbut. Żadna wyprawa podbiegunowa nie zdoła ustrzec się od tej ciężkiej choroby —
straszono mnie przed odjazdem — pisał Nansen w swym pamiętniku. — Ale pod
siedemdziesiątym dziewiątym stopniem szerokości północnej wszyscy dotychczas jakoś
trzymamy się doskonale. Żaden z nas nie jest blady, wynędzniały, nie ma zapadniętych
policzków, zwykłych cech polarnych podróżników. Aż mi czasem wstyd za nas. Dość zajrzeć do
jakichkolwiek opisów polarnych, żeby przekonać się, ile wycierpieli tu inni....Czuję, że
prowadzimy walkę ,w niepomyślnych warunkach. Jedna doba spędzona na tych obszarach
podczas zimy polarnej postarza nas bardziej niż cały rok spędzony gdziekolwiek indziej na tym
padole płaczu — notuje w dzienniku pokładowym dowódca amerykańskiej wyprawy do
bieguna, doktor Elisha
Karie.A, nieszczęsny de Long w swoim tak się skarżył: ..Jest to kraina stworzona do
nauki męstwa i cierpliwości... nigdzie nie nauczysz się cierpieć, tak jak tutaj.Biedni
ludzie — myśli Nansen. — Jakże im gorąco współczuję! My na „Framie” nie
odczuwaliśmy dotąd żadnego z der—pień, jakie przeżywali nasi poprzednicy. Noc
polarna, znienawidzona przez tych, co zimowali, nie wywiera na mnie zgubne--. go
wpływu. Przeciwnie, odmłodniałem chyba. Nigdy nie czułem się zdrowszy. Nigdy nie
spędzałem tak przyjemnie czasu i tak nie obawiałem się utycia.Po skończonej pracy
możemy sobie beztrosko mknąć jak strza-/// po olbrzymich, niezmierzonych lodowych
przestrzeniach przy niezbyt, jak na razie, silnym mrozie, w świetle nieskończonej
ilości gwiazd. Wokół nas ciągnie się lód wysrebrzony księżyco-wą poświatą. Z
ciemniejszymi plamami długich cieni, rzucanych przez pagórki, a tam w dali
jaśniejszy pas wskazuje, gdzie kończy się widnokrąg......Nie ma nic piękniejszego w
naturze jak noc podbieguno-wa. Jest to kraina snów malowana-najpiękniejszymi
barwami, jakie może wyczarować ludzka wyobraźnia. Po prostu barwa zamieniona w
eter. Najrozmaitsze odcienie łączą się w jakąś zdumiewającą harmonię. Nie widać,
gdzie kończy się jeden, gdzie zaczyna drugi, a jednocześnie wszystkie istnieją.
Zacierają się kształty. Wszystko jest delikatne, sennie zabarwione muzyką blasków,
ledwie dosłyszalną melodią, wygrywaną na przytłumionych strunach... Czy istnieje
coś tak podniosłego i jednocześnie subtelnego jak noc polarna? Dać jej jaskrawe,
bardziej błyszczące barwy, a przestanie być piękna... Niebo przypomina ogromną
kopułę. Ciemny granat zenitu ku horyzontowi nabiera zielonkawej barwy, potem
liliowej i fioletowej. Po lodzie snują się zwiewne cienie, rozjaśnione bladoróżową
barwą tum, gdzie nie zgasły jeszcze ostatnie blaski niknącego dnia. W górze gwiazdy,
wieczny symbol pokoju. Zapowiadają ciszę in naturze, to wierni przyjaciele... Na
południu wznosi się już rzerwona tarcza księżyca....Jeszcze chwila i zorza polarna
rozpościera swe zwiewne-uty, mieniące się srebrzystą, złotą i czerwoną barwą.
KształtyI jej zmieniają się co chwila. Oto świetlna, olbrzymia płachtaurczy się, dzieli
na srebrne koła, z których wytryskają ognisteI promienie i nagle gasną. W chwilę
potem wielkie płomienney;zyki iskrzą się w zenicie, a na horyzoncie pojawia się
błysz-i ąca pręga, która stapia się ze światłem księżyca.Przygody z niedźwiedziami,
atakami lodów, śnieżyce i sztor-y lub też siarczyste mrozy przy bezwietrznej pogodzie
nie>i;ły przerwać normalnego toku prac naukowych. Wymagają-dowódca nie
wybaczyłby ani sobie, ani nikomu najdrobniej-»/.cgo zaniedbania.— Postawiliśmy
sobie za cel zbadanie tych nieznanych ob-arów ziemi, musimy się z tego zadania jak
najlepiej wywią-148149zać — powtarzał niejednokrotnie Nansen kolegom. — Jest
ono zresztą pasjonujące — dodawał odrywając się od notatek, by pomóc każdemu w
jego pracach.A prac tych nie brakowało.
W środku zimy prąd morski, niosący lody, zmienił kierunek. Zamiast na północ, do bieguna,
znosił teraz olbrzymie białe masy na południe. Zataczał dziwne łuki, pętle i zygzaki.
Całymi tygodniami „Fram” stał w miejscu, to znów kołował, zawracał, wmarznięty w
lodowe pole. Gdybyśmy nawet nie do bieguna z lodern dopłynęli, a do brzegów Europy, to
i tak nasze obserwa*. cje i pomiary będą wręcz sensacyjne same w sobie, wystarczą, by
uzasadnić potrzebę naszej wyprawy. ¦
32. Wobec tęsknoty jestem bezsilny
Na statku przeprowadzano regularnie z wielkim zapałem wszystkie możliwe w owych czasach
badania naukowe, obserwacje, pomiary.Najciekawsze wyniki otrzymał Nansen z pomiarów
głębokości Północnego Oceanu Lodowatego. Wybitni hydrolodzy i specjaliści od zagadnień
związanych z obszarami podbiegunowymi na podstawie teoretycznych rozważań twierdzili
zgodnie, że ocean ten musi być bardzo płytki. Uwierzył w to sam Nansen, zabierając na
wyprawę zaledwie dwa tysiące metrów linki, służącej do sondowania morskich głębin.— To i
tak zbyt dużo — mówił Sverdrupowi — ale znasz mnie, lubię zawsze przewidywać „na
wyrost”.Pewnego grudniowego ranka sonda zawieszona na linie nie dotknęła dna. Zrozpaczony
Nansen jak zwykle nie uznał się za pokonanego.— Pomiary muszą być nadal prowadzone za
wszelką cenę — zapowiedział zdecydowanie. — Co zrobimy, pytacie? Na pewno nie
załamiemy rąk. Rozpleciemy po prostu dwa tysiące metrów grubej „Stalówki”, a potem z dwu
drutów skręcimy linkę długości pięciu kilometrów.Jego pasja łatwo się udzielała. Do roboty
stawali kolejno wszyscy wolni od innych zajęć. Była to prawdziwa próba cierpliwości, tej
cechy nieodzownej dla każdego polarnika. Zapłatą, i to sowitą, stały się wyniki, Próbki dna
wyciągano teraz z głębokości trzech, a nawet później czterech tysięcy metrów.Nie mniejszą
sensacją stały się pomiary ciepłoty wody. One także całkowicie obaliły uznaną powszechnie
teorię o bardzo niskich temperaturach Oceanu Lodowatego. Okazało się, że pod
151wierzchnią zimną masą płynie gruba warstwa cieplejszej, a dopiero pod nią
temperatura znów spada. Wyciągający szybko i trafnie wnioski Nansen odgadł
słusznie, że ciepła warstwa w tym „przekładańcu” musi być jakąś nie znaną
dotychczas odnogą Golfstromu. I tu znów trzeba się było uzbroić w nie lada
cierpliwość. Wydobywana z różnych głębokości próbka wody zamarzała natychmiast
w mroźnym powietrzu. Trzeba ją było nieść do kuchni i tam czekać, aż lód roztaje.
Podobne manipulacje powtarzano nieraz po kilkadziesiąt razy w czasie jednego tylko
pomiaru.Scott Hansen, wspomagany najczęściej przez Johansena i Blessinga,
przeprowadzał cierpliwie serie pomiarów magnetycznych. Trwały czasem wiele
godzin. Na powracających, j przemarzniętych do szpiku kości kolegów, z
poparzonymi od dotyku metalu palcami, czekał zawsze kucharz z dzbankiem gorącego
kakao.Otaczająca ciemność, mróz, jednostajny tryb życia, w którym jeden dzień był do
drugiego podobny jak krople wody, mogły doprowadzić ludzi do apatii. Nansen i to
przewidział. Każda okazja była dobra, żeby ją świętować, wnieść nieco odmiany,
rozmaitości. Boże Narodzenie, Nowy Rok, urodziny każdego z uczestników wyprawy,
jakiś sensacyjny wynik naukowy, a tych nie -brakowało. Ba, nawet narodziny
szczeniąt. W dniu trzynastym grudnia ulubienica wszystkich Kwik powiła trzynaście
szczeniąt. Po jednym dla każdego! „Należy dzień ten jakoś uczcić!” — zgodzili się
wszyscy. Czym mogło święto różnić się od zwykłego dnia? Tu, na osiemdziesiątym
stopniu szerokości geograficznej, wśród wiecznie jednakowego lodowego krajobrazu,
tysiące kilometrów od ojczyzny, od bliskich? Oczywiście — tylko wystawnym
jedzeniem.Uroczyście powitano także na „Framie” pierwsze święto Bożego
Narodzenia. Wykaligrafowany na pięknym czerpanym papierze spis potraw głosił:
Zupa na ogonach wołowych, budyń z ryby, puree polanę topionym masłem, pieczeń z
renifera z fasolką, groszkiem i smażonymi kartofelkami, a na deser ciastka, konfitury,
marcypany, cukierki ananasowe, makaroniki z orzechów kokosowych b-raz
waniliowe, figi, migdały i rodzynki. Wybór napojów był nieco ograniczony: piwo,
lemoniada, czarna152kawa i grog cytrynowy bez kropli alkoholu, zwany „napojem
nansenowskim”.— Życie jest piękne — westchnął po kolacji Hendriksen
popuszczając pasa.Inni milczeli, rozkoszując się wonnym dymem fajek i cygar, które
w dni świąteczne wolno było palić w messie i na korytarzach, a nie, jak co dzień,
tylko w kuchni.— Trochę smaczniej podjedliśmy sobie tu, Fridtjofie, niż na
Grenlandii — zaryzykował Sverdrup głaszcząc się po brzuchu, ale Nansen nie słyszał
nawet uwagi przyjaciela.Myślami był daleko, w pięknej willi nad fiordem, w której
zawsze czekało dla niego nakrycie na stole. Cóż dałby, żeby chociaż na chwilę
zobaczyć Ewę i Liv?— Wiele trudności udało mi się szczęśliwie rozwiązać — mówił
czasem, nie bez dumy, chociaż skromność jego nadal zadziwiała wszystkich — ale
wobec tęsknoty jestem bezsilny. Tęsk- . nię bardzo i wcale się tego nie
wstydzę.Myliłby się ten, kto by sądził, że życie na „Framie” składało się tylko z
pasjonujących polowań, smacznych posiłków i wspaniałych osiągnięć naukowych. W
sercu Północnego Oceanu Lodowatego dni ciszy i martwoty należały teraz do
rzadkości. Lód coraz częściej napierał na statek, coraz wścieklej, coraz gwałtowniej.
Gromadził się wokół, naciskał ciężarem milionów ton, jakby tę drobną przeszkodę na
swej drodze chciał zmiażdżyć, wchłonąć.Każdy inny okręt zostałby zgruchotany w tym
potwornym uścisku, ale po bokach naszego „Frama” te olbrzymie płyty ześlizgiwały
się tylko i gromadziły pod spodem, tworząc jakby wspaniałe kryształowe łoże —
notuje Nansen. A dalej:Walka mas lodu jest wspaniałym zjaioiskiem, człowiek czuje,
że jest świadkiem tytanicznych zmagań... Zrazu w olbrzymiej białej pustyni słychać
słaby szum. Jak gdyby huk dalekiego trzęsienia ziemi. Potem odgłos ten zbliża się,
potężnieje, wybucha w rozmaitych punktach. Milczący świat lodów wstrząsa się od
pierwszych uderzeń, olbrzymy przyrody ruszają do ataku. Wokół pola ¦ lodowe
zaczynają trzeszczeć, pękać, piętrzyć się.153Człowiek znajduje się w samym sercu
walki. Zewsząd ryk i huk. Nigdzie nie ma spokoju. Lód drży i jęczy spod stopami.
Walka rozszalała sią na dobre. W półmroku można dostrzec, jak spiętrzają się
wysokie lodowe łańcuchy, jak suną coraz bliżej i bliżej. Płyty grubości trzech,
czterech metrów pękają i walą się jedne na drugie, jakby to były lekkie piórka,
nacierają zewsząd. Są już blisko, tuż, tuż. Człowiek rzuca się do ucieczki, chcąc .
ratować życie, ale już pod stopami rozwiera się czarna czeluść, z której wytryskuje
woda. Zwraca się w drugą stronę. W ciemności widać, że i stamtąd naciera nowy
zwał. Szukamy ucieczki w innym kierunku. Wszędzie to samo. Kra pod nami wykrusza
się z każdą chwilą bardziej, wzburzone fale przelewają się wierzchem. Nie ma innego
wyjścia — trzeba skakać przez przewalające się górą bloki lodowe. Naraz łoskot
przycicha, grzmoty oddalają się i z wolna gubią w oddali.Pewnego dnia, a ciemny był
jak noc, lody natarły na pomieszczenie psów przy burcie „Frama”. Długo gromadził
się wielki biały zwał, spiętrzał się, aż wreszcie runął z łoskotem, grzebiąc kotwicę i
część stalowej liny. Biedne psiska zginęłyby pod.ciężarem brył, gdyby ludzie z,
narażeniem własnego życia nie wyratowali ich w porę.
33. Najśmielszy ze śmiałych
I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu upływał czas, niewiele nowego
wnosząc do monotonnego dryfu lodowego pola.Ciemności nocy polarnej z wolna ustępowały,
nad białym martwym horyzontem wzeszło słońce. Mrozy wiosenne związały mocno płyty
lodowe w jedną, twardą jak granit skałę. Złocista tarcza coraz dłużej krążyła nad widnokręgiem,
wreszcie któregoś dnia, o północy, pozostała wysoko zawieszona na niebie. Światło dnia
polarnego dodawało wszystkim sił, budziło uśpioną energię. Nikt nie śmiał jednak zadać sobie
pytania. ,,Co przyniesie lato?” Nie obejrzeli się nawet, kiedy minęło parę krótkich miesięcy,
podczas których najbardziej we znaki dawało .się „błoto polarne” — mokry, grząski, pełen
kałuż i wody śnieg. I znów dnia zaczęło szybko ubywać, kanały wodne ścięły się szkliwem
młodego lodu, powiało mroźnymi wiatrami. Śnieżyca goniła śnieżycę.Niespodziewanie prędko
nad „Framem” zapadła noc. Druga /.ima. W swym nieprzerwanym, żółwim dryfie statek dotarł
pewnego dnia do osiemdziesiątego drugiego stopnia szerokości północnej. Załoga niezwykle
uroczyście powitała to doniosłe wydarzenie, ale najhuczniej obchodziła w październiku
urodziny swego dowódcy. Nansen kończył trzydzieści trzy lata. Jeden przez drugiego uczestnicy
wyprawy prześcigali się chcąc mu ten I. ień uprzyjemnić. Na wyklętym, przez Boga i ludzi
pustkowiu, lo którego nikt jeszcze dotąd nigdy nie dotarł, nie było to spra-1 .\ łatwą. Statek
udekorowano flagami, messę i korytarze ry-
inkami, afiszami zapowiadającymi po obiedzie daleką wyciecz-: na nartach, a.
wieczorem uroczysty bankiet. Nawet sanie155przystrojono we wstęgi i kokardy, a psy
dostały podwójną porcję suszonej ryby. Szykowano się też na wielkie polowanie, ale
żaden niedźwiedź, jak na złość, nie zjawił się w porę.— Zła organizacja, powinniście
byli uprzedzić misie, zbiegły—by się jeden przez drugiego — śmiał się Nansen,
wzruszony, dowodami sympatii i pamięci.Mróz tego dnia nie żartował. Srebrny słupek
rtęci w termometrze spadł wieczorem poniżej trzydziestu stopni Celsjusza.
Powracających z nart skostniałych i zziębniętych kolegów Juell przyjął wspaniałą
kolacją. Toast wypito jednak cytrynowym grogiem, i tym razem czystym. Nansen był
nieubłagany — alkohol zostawał, jak zawsze, u doktora pod kluczem. Wesoła zabawa
trwała długo. Po koncercie Fridtjof śpiewał i tańczył z innymi, ale Sverdrup, z
niepokojem popatrywał ukradkiem ¦ na jasną, pogodną twarz, która chwilami stawała
się chmurna, zacięta. Jakby dowódca był daleko myślami, jakby z kimś się nie zgadzał
czy kogoś przekonywał. „Coś go widać dręczy” — i powiedział sobie stary druh. Znał
dobrze Nansena. Tego pamięta nego wieczora solenizant wybiegał myślami daleko
poza tętniący muzyką i wesołym rozgwarem statek... Pochłonięty całkowicie nowym,
niezwykłym planem, najśmielszym z tych śmiałych, które już w życie
wprowadził.Myśl ta owładnęła nim już dawno od chwili, w której zdał sobie jasno
sprawę z tego, że kapryśny prąd morski nie przeniesie jednak „Frama” przez sam
biegun. Czy znaczyło to, że ma zrezygnować całkowicie z badań na tych obszarach? Ze
flaga norweska nie załopocze pierwsza na tym nie osiągniętym dotychczas przez
człowieka punkcie Ziemi?Nieraz sam powtarzał i pisał, że celem jego wyprawy jest
nie biegun, lecz otaczające go przestrzenie. Ale biegun ciągnął jak magnes. Był zbyt
blisko. O kilka zaledwie stopni geograficznych. I jakże tu zrezygnować z osiągnięcia
północnego krańcaglobu ziemskiego?Jeśli nie dopłynie tam statek niesiony lodami, to
dojdzie po nich może człowiek? Tym człowiekiem będzie on. Plan jest zuchwały i
ryzykowny. Nikt tak jasno jak Fridtjof nie zdaje sobie z tego sprawy. Decyzja trudna.
Ale prawnuk słynnego Hansa nie zwykł ustępować przed przeciwnościami.
Zagłusza156w sobie myśl o Ewie, o Liv, o domu. Wie, że ryzykuje życiem, ale cóż
warte byłoby życie, gdyby go w dobrej sprawie nie ryzykować? Po wielu nie
przespanych nocach, po długich wahaniach, namysłach Nansen utwierdza się w
słuszności swego planu. Nie działa jak szaleniec, nie pędzi na złamanie karku. To
każdy narwaniec potrafi. Musi wszystko obmyślić tak, żeby mieć w ręku poważne
atuty, żeby sprostać trudnościom. Postanawia pozostawić „Frama” w dryfie pod
dowództwem swego druha. Ten nigdy nie zawiedzie. Sam chce pieszo próbować
przedrzeć się po lodzie do północnego bieguna.Sverdrup jest zaskoczony śmiałością
projektu, ale ocenia jego wielkość. Żal mu, że nie będzie mógł towarzyszyć
przyjacielowi, ale dumny jest, że Nansen decyduje się powierzyć mu swój ukochany
statek.— Sam iść nie możesz, to byłoby szaleństwem — protestujez niepokojem.—¦
Zabiorę Johansena.I bez zwłoki dowódca prosi do siebie młodego człowieka.
Rozmawia z nim długo, nie tając trudów i niebezpieczeństw takiej wyprawy.—-
Namyśl się dobrze, odpowiedź nie jest łatwa, dasz mi jąjutro.—- Po co? Idę z panem.
To wielki zaszczyt, że na mnie właśnie padł wybór.Nansen przeżywa znów chwilę
wahania. Jak powiedzieć całej załodze o swych planach? Czy wszyscy go dobrze
zrozumieją? Czy nie będzie jakichś sprzeciwów? Czy nie pomyślą, że opuszcza ich ot
tak, dla zaspokojenia fantazji? *Po paru chwilach osłupienia rozjaśnione twarze
załogi przyniosły mu odpowiedź, nim padły pierwsze słowa.— Pomysł wspaniały! —
zgodzili się jednogłośnie wszyscy.—Ale czemu Johansen?—- Ciągnijmy losy!—
Każdy chciałby....__— Że też nie ja coś podobnego wymyśliłem — podżartowy-wał
doktor, ale widać było, że i on Johansenowi zazdrościł.
34. Co zabrał Fridtjof na biegun północny?
Na „Framie” zawrzało. Wiele spraw trzeba było przemyśleć, mnóstwo zrobić, przygotować.
Wymarsz przewidziany został na pierwsze miesiące następnego roku, możliwie jak
najwcześniej.Nansen całe dnie i całe noce spędzał na żmudnych obliczeniach. Od nich zależało
w wielkiej mierze powodzenie wyprawy. Niczego nie mogło być za dużo, ale niczego także nie
śmiało zabraknąć.Jeżeli udałoby się rozpocząć marsz od osiemdziesiątego trzeciego stopnia
szerokości północnej — do bieguna byłoby już blisko. „Zaledwie” siedemset osiemdziesiąt
kilometrów. Trasę, według teoretycznych obliczeń, powinno się pokonać w ciągu pięćdziesięciu
dni. Na przeżycie tego okresu dla dwu ludzi potrzeba stu kilogramów żywności, a dla
dwudziestu ośmiu psów w zaprzęgu — siedmiuset.Po osiągnięciu bieguna nie sposób, niestety,
powrócić na statek. Gdzież go uchwycić? Jak odgadnąć, dokąd w tym czasie zaniosą go prądy
morskie?Pozostaje więc jedno tylko wyjście, wracać pieszo po lodzie, kierując się do
Archipelagu Ziemi Franciszka Józefa, a stamtąd dopiero usiłować pójść na Spitsbergen, gdzie
można napotkać jakichś ludzi. Przejście tysiąca kilometrów, dzielących biegun od brzegów
Ziemi Franciszka Józefa, zająć powinno następne pięćdziesiąt dni i wymagało zabrania
dodatkowych stu kilogramów żywności. Nie można myśleć o zabraniu zapasu dla psów. W
drodze powrotnej trzeba je kolejno zabijać i mięsem ich karmić pozostałe przy życiu. Nansen
obliczył, że z mniejszym
158obciążeniem udałoby się może wtedy przechodzić dziennie jakieś dwadzieścia
dwa kilometry.— Czy nie obawiasz się, że to zbyt mało żywności? — Sver~ drup
sprawdzał starannie każde obliczenie przyjaciela.— Zabieramy broń. Trudno sobie
wyobrazić, żebyśmy po drodze nie napotkali jakichś fok czy niedźwiedzi. Z głodu nie
pomrzemy.Jak uciągnąc setki kilogramów sprzętu i ekwipunku? Potrzebne są sanie.
Trzeba je zbudować według wzoru wypróbowanego już na Grenlandii. Lekkie,
wiązane, przystosowane do marszu po chropowatym, pełnym szczelin lodzie i po
rozmiękłym śniegu — jednym słowem, owe słynne nansenowskie sanie, wzór
pomysłowości i przezorności.Załoga z zapałem zabrała się do dzieła. Rozpoczęto
także forsowny trening psów, zaprawiając je do coraz dłuższych i uciąż-liwszych
marszów. Jednocześnie sporządzono ciepłe i lekkie śpiwory futrzane i szyto namiot.
Najwięcej czasu zajęła budowa łodzi:— Nie zabiorę przecież ciężkich szalup, jakie
ciągnęli ze sobą po lodzie moi nieszczęśni poprzednicy — mawiał często
Nansen.Wiedział, że łodzie muszą być lekkie jak kajaki, jakimi posługiwali się
Eskimosi w Godthaab. Ale jak je tu wykonać? Z czego? Po wielu próbach szkielet
sporządzono z kijków bambusowych i obciągnięto go nieprzemakalnym,
impregnowanym płótnem. Łódź ważyła zaledwie osiemnaście kilogramów.Ubranie —
to jedna z najważniejszych spraw podczas ruchomej wyprawy polarnej. Mając za
sobą ciężkie doświadczenie grenlandzkiego marszu, Nansen wahał się, czy nie zabrać
futer. Nikt nie wiedział przecież, podczas jakich mrozów przyjdzie podróżnikom
brnąć po śniegu i lodzie. Ale próby przeprowadzane zimą w temperaturze od
trzydziestu do czterdziestu stopni Celsjusza poniżej zera wykazały, że ubrania futrzane
są zbyt ciężkie.Kuchenka pomysłu Nansena została ulepszona przez zasto-· iwanie
„palnika” na naftę. Podczas powtarzanych wielokrotnie zimą prób przekonano się, że
jedna dziesiąta litra nafty159wystarczała, by zagotować kilka litrów zupy i wytopić z
lodu pięć litrów wody do picia.Każdy z uczestników wyprawy na „Framie”, jak mógł,
współdziałał w przygotowaniach. Jeden przepisywał na bibułkach cały dziennik
okrętowy statku, drugi tablice astronomiczne. Wszystko, co zabierał ze sobą Nansen
na biegun, musiało jak najmniej ważyć.W gorączkowej atmosferze nie zapomniano
jednak o żadnym pretekście do świętowania. W czasie świąt Bożego Narodzenia,
drugiego z kolei w lodach, „Fram” przekroczył osiemdziesiąty trzeci stopień
szerokości północnej — bijąc wszystkie dotychczasowe rekordy osiągnięte
kiedykolwiek przez inne statki.A więc uroczystość podwójna. Kolacja wigilijna,
koncert, wiele mów i toastów, wiele myśli i życzeń biegnących do kraju i do
rodzin.Ludzie, przywykli do ciągłego trzasku i łoskotu lodów, czuli się bezpieczni na
niepokonanym „Framie”. Nikt nie zwracał już uwagi na silniejsze niż zazwyczaj
drgnięcia czy wstrząsy.
Wieczorem pierwszego stycznia 1895 roku kubki zadźwięczały mocniej niż zwykle na
stole, a krzesła uskoczyły w bok jak żywe. . !— Nie pchaj się — zażartował ktoś, a
Hendriksen potarł z niezadowoleniem pięść o pięść.— Przygniotło mi palce — mruczał.—
Musicie zaczekać, aż zagotuję nowe kakao —¦ zawołał Juell z kuchni. — Rondel mi się
przewrócił. Wszystko na podłodze. Szkoda, takie było smaczne.— Czy aby atrament nie
wylał się z kałamarza? — Belssing pędem rzucił się do swej kajuty.— Jakaś kra musiała
widocznie uderzyć nas od spodu -powiedział Nansen, smarując sobie spokojnie masłem
kawałek chleba.Było, przeszło, wszyscy zapomnieli. Tyle ważniejszych spraw miał każdy
do załatwienia.Następnego dnia rano o tej samej porze przyszło drugie uderzenie. Statkiem
nagle zakołysało, jakby go schwytała jakaś160przemożna dłoń. Ze stołu posypały się
talerze, kubki, po ścianach zatańczyły gwałtownie światła podwieszonych pod sufitem
lamp.Nansen, jak stał, wyskoczył na pokład. W ciemnościach niczego nie mógł dojrzeć.
Nasłuchiwał chwilę uważnie. Sztormowy wicher nie niósł jednak tym razem trzasku i
chrzęstu, jakie towarzyszą zazwyczaj przesuwaniu się lodów. „Widać torosy tworzą się
gdzieś daleko od nas” — pomyślał uspokojony, ale ten spokój nie trwał długo.
35. „Fram” walczy z lodem o życie
Atak rozpoczął się podstępnie. Zwał lodu, wysoki na jakieś dziesięć metrów, wynurzył się z
czarnej nocy, tuż obok burty. Potężne płyty lodu wpełzły jedna na drugą, waliły się z hukiem, a
na miejsce ich nadciągały już nowe. Jakaś nieludzka siła toczyła lekko tę olbrzymią białą masę.
„Ten atak może być dla «Frama» ostatnim” — zdał sobie sprawę w ciągu ułamka sekundy
Nansen. Pod potwornym naporem lodu statek kładł się powoli na prawą burtę, ale i tu czyhały
na niego wysokie, twarde jak skała zwały. Jeśli pełznący nieustępliwie, metr za metrem, mur
lodu dotrze do burty, koniec może nastąpić w ciągu paru minut. Tej sile nic nie zdoła się oprzeć.
— Wszystkie ręce na pokład! — zagrzmiał dowódca wpadając jak burza do messy.—
Przygotować się do opuszczenia statku! — padł natychmiast drugi rozkaz, budząc
osłupienie.Tym razem to nie był alarm ćwiczebny. W jednej chwili wszyscy znaleźli
się na pokładzie. Pośpiesznie, ale bez popłochu, jedni wyciągali skrzynie z
żywnością, inni beczki z naftą, reszta ustawiała sanie i załadowywała je, według z
góry ustalonego planu. Psy z najeżoną sierścią i wybałuszonymi lękiem ślepiami
wpatrywały się w ciemność, nie wydając żadnego dźwięku. Instynkt kazał im uciekać,
łańcuchy nie puszczały. Od strony zagrożonej szybko opuszczano na lód szalupy
ratunkowe, odciągając je jak najdalej w głąb lodowego pola. Ale nigdzie nie było
bezpiecznie. Lód wokół statku, nieruchomy od miesięcy, pżył nagle. Co chwila
meldowano Nansenowi:— Skrzynie z żywnością dla psów stoją już na samej
krawędzi.162— Szczelina wciąż się poszerza!¦— Woda zalewa kry wokół statku!—
Tonie kuźnia!— Co zrobić z psami!W chwilę później ludzie zaprzężeni w sanie
przewozili, co tylko się dało, na odległe lodowe wzgórze. Ono jedno wydawało się
pewne. Szum wiatru, tłumiony łoskotem pękających płyt lodu, ujadanie spuszczonych z
uwięzi psów, słowa komendy — nie przycichały ani na chwilę. O północy lodowy
zwał zbliżył się do „Frama”. Na pokład runęło początkowo kilka pojedynczych brył, a
potem cała masa odłamków lodu. Po raz pierwszy od początku podróży zajęczały
wiązania. Lada moment, a roz-padną się jak kruche zapałki. Cała załoga stała w
pogotowiu. Wał lodu zatrzymał się niespodziewanie.— Zejść do messy — posilić się
przed opuszczeniem statku! Trzeba wykorzystać tę chwilę spokoju — głos dowódcy
brzmiał twardo i obco jak nigdy.Juell, pobladły, drżącymi rękami zaczął zastawiać
stół jedzeniem. Po chwili dymiły już na nim dzbany z kawą i czekoladą. Na
półmiskach spiętrzyły się płaty mięsa, chleb, masło. Kucharz wynosił wszystko, co
tylko znalazł w spiżarni. Parząc sobie wargi, ludzie w ciepłych, ciężkich ubraniach,
futrzanych czapach i rękawicach przełykali chciwie wrzące płyny, porywali
łapczywie jedzenie. Kiedy będą mogli posilić się znów czymś ciepłym? Tego nikt nie
wiedział. Któż mógł zaręczyć, że to nie ostatni posiłek na statku? Lód huczał w dali
jak grzmot nadciągającej burzy. Statek zastygł w przechyle. Jękliwa skarga
trzeszczących wiązań była nie do wytrzymania.— Wszyscy na lód!Nikogo nie
zaskoczył rozkaz dowódcy. W ostatniej chwili każdy chwytał, co mu tylko w ręce
wpadło. Najczęściej nie to, co potrzeba. Statek drgnął jeszcze, szarpnął, jakby
próbując wyzwolić się ze straszliwego uścisku, i znów znieruchomiał. Wydawało się,
że nic go już nie zdoła wyratować. Coraz mniej widoczny w ciemnościach, ginął pod
masą lodową, spychaną wciąż na pokład. Nansen odwrócił głowę. Nie mógł znieść
widoku zwyciężonego „Frama”.Godzina mijała za godziną na trwożnym
wyczekiwaniu. Lód163huczał wciąż dalekim, niesionym wichurą grzmotem, ale biała
ściana nie posuwała się już dalej. Późną nocą ten i ów ostrożnie przemknął się na
„Frania”. Każdy z nadzieją w sercu, której nie śmiał głośno wypowiedzieć.— Trochę
cieplej będzie — tłumaczyli Nansenowi, który wreszcie sam poszedł za ich
przykładem.Wszystkie wyjścia z messy zostawiono na rozcież otwarte, drzwi dobrze
zabezpieczone, żeby się przypadkiem same nie zamknęły, nie uwięziły ludzi jak w
pułapce.Reszta nocy przeszła spokojnie.Niebezpieczeństwo minęło. „Fram” wyszedł
zwycięsko z opresji. Połamana burta, zdruzgotane ściany nadbudówek były nazajutrz
rano jedynymi śladami walki satku o życie.
36. Czy zobaczymy się jeszcze kiedyś?
Wał lodu zmartwiał, zastygł. Na „Framie” powrócił pogodny nastrój. Jeden przez drugiego
podkpiwali sami z siebie, ze swego strachu. Ofiarą żartów padł zwłaszcza Bernt Bentsen. Nie
chciał niczego zostawić na pastwę losu. Kubki, szczotki, nożyczki, dziesiątki innych drobiazgów
powiązał przemyślnie sznurkami, rzemykami i obwieszony nimi pobrzękiwał przy każdym kroku.
— Jak tancerka katalońska kastanietami — zaśmiewali się wszyscy z biednego sternika, który
najchętniej zapadłby się pod ziemię.
— To była dobra próba. Po tej nocy wiem, że za nic w świecie nie chciałbym iść pieszo po
lodzie — zwierzył się doktor Sverdrupowi. >— Kochany stateczek, wytrzymał, zdał egzamin —
Nansen /. dumą patrzył na swe dzieło. ¦
Mróz trzymał uparcie, siarczysty. W końcu lutego, w samo” południe, niebo rozżarzało się słabą
zrazu, potem z każdym dniem coraz silniejszą czerwienią. Przycichły rozmowy, ustał beztroski
śmiech, ci, co najbardziej byli zawsze skorzy do żarli) w, spoważnieli. Wszyscy, bardziej
jeszcze niż zwykle, uważali na każdy gest, na każde słowo Nansena, odgadywali w iot jego
tyczenia. Spoglądając na pogodną twarz, na harde, nieugięte :oło bronili się przed myślą o
rozstaniu. I dumni byli ze swe-|0 dowódcy, i bardzo smutni.Tego pamiętnego ranka nad
„Framem” rozszalała zadymka, rwały się w uprzęży, napełniając powietrze radosnym sko-Lem.
Jeszcze chwila, a uniosą w powietrze, lekko jak piórka,’
165sześć ciężko załadowanych sań. Ujadanie tłumiło gwar podnieconych głosów.—
Gotowi?Uścisk dłoni, męski, krótki, bez słów, ostatnie spojrzenie na statek, trzask
bicza. I już pierwsze sanie ginęły z oczu pochłonięte kurzawą. Głuchły w niej
pożegnalne krzyki i strzały.Nansena i Johansena odprowadzało pięciu towarzyszy ze
Sverdrupem na czele. Najedzone i wypoczęte psy ciągnęły jak szatany. Narciarze z
trudem mogli za nimi nadążyć.
Nagle Fridtjof usłyszał krzyk:
— Stać! Stać!Ostatnie sanie zawadziły w pędzie o ostrą krawędź lodowej bryły. Trzy
poprzeczki złamane. Dalej jechać nie sposób.Trzeba było nie tylko zawrócić na statek
i zreperować uszkodzenie, ale także zmniejszyć ciężar ładunku.¦— To zła wróżba! Nie
powinni wyruszać!— To jakby ostrzeżenie! Ale jak o nim powiedzieć Nanse-nowi?
— gorączkują się niektórzy.Nikt nie śmie wprost mówić z dowódcą. Sverdrup
wzruszatylko ramionami.— Wstydźcie się, zabobonni jesteście jak jakieś dzikusy. Nie
przeszlibyśmy nigdy w poprzek Grenlandii, gdybyśmy wtedy zwracali uwagę na takie
drobnostki. Nie zajdzie daleko ten, kto nie jest wytrwały. Niech mi nikt nie śmie
Fridtjof owi pisnąć o jakichś „znakach losu”.W dwa dni później, dwudziestego
ósmego lutego — nowe pożegnanie. Już po paru kilometrach widać, że nie ostatnie.
Podczas całodziennego marszu podróżnicy zdołali przejść zaledwie sześć kilometrów.
Nansen decyduje się pozostawić parę worków z żywnością dla psów. Następnego
dnia dwu ludzi rusza dalej ‘ samotnie w nieznane. Towarzysze muszą zawrócić na
„Frama”. Tylko Sverdrup i Nansen są dobrej myśli. Kapitan ufa ślepo, bez zastrzeżeń,
w szczęśliwą gwiazdę swego przyjaciela.— Jeśli pierwszy powrócisz do kraju, jako
zdobywca bieguna północnego, zaczekaj na „Frama”, nie wybieraj się na południowy
beze mnie — prosi w ostatniej chwili.— Przyrzekam — w głosie Nansena przebija z
trudem ukrywane wzruszenie.166Trudno o lepsze słowa pożegnania. Wiara Sverdrupa
w tym przełomowym momencie dodaje mu sił.Pięciu ludzi w milczeniu stoi, nie
mogąc długo oczu oderwać od niknących w bieli sylwetek towarzyszy.Na „Framie”
wszyscy rzucili się z większą niż zwykle zajadłością do pracy, żeby nie myśleć o
losie wędrowców, nie zadawać sobie pytań, na jakie nie było odpowiedzi.
Nim minęła doba, z pokładu rozległ się krzyk wachtowego:
— Człowiek na horyzoncie!Nansen jeszcze raz powracał. W chwilę później ukazała
się za nim sylwetka Johansena.— Jest zbyt mroźno. Psy w nocy nie zmrużyły oka,
skamlały, wyły. Ubrania nasze w śpiworach zamieniły ,się w lodowatą bryłę. Nie
sposób iść dalej. Za wcześnie widać. Musimy jakiś czas jeszcze odczekać.— A nie
mówiłem, że zła wróżba?— Dobrze, że wrócili, może się wreszcie rozmyślą.— I po
co się pchać do bieguna?— I tak dryfujemy przez nie znane nikomu obszary.— Czy to
nie dosyć?— Życie im niemiłe? — szeptali po kątach ludzie, ciesząc się w głębi
serca, że widzą towarzyszy zdrowych i całych.Ale źle znali Nansena ci, co sądzili, że
zrezygnuje lub zastanowi się nad ostrzeżeniem losu. Przyjął je na swój sposób.Raz
jeszcze, nie żałując trudu, przejrzał dokładnie przedmiot po przedmiocie, cały
ekwipunek. Raz jeszcze wszystko przeważył.— Ubranie zabiorę tylko wełniane. W
ostatniej chwili włożyłem na siebie kaftan i spodnie z wilczego futra. Sam nie wiem,
co mnie skusiło? Mam za swoje. W dzień, w marszu, pływałem w ciężkiej,
przesiąkniętej potem wilczurze, nocą zamarzałem w niej, skuty lodem, jak w stalowej
zbroi. Nikt mnie już teraz na futro nie namówi, wolę marznąć — opowiadał
Sverdrupowi.— Trzy doby już suszę to futro przy ogniu w kuchni — do-ucał Juell —
a woda z niego kapie wciąż i kapie. Zmniejszył też dowódca zapasy. Żywność
zabrana na marszI’) bieguna składała się głównie z konserw wyprodukowanych
uszonego mięsa renifera, roztartego na proszek, zmieszanego167z tłuszczem i
zamkniętego hermetycznie w puszkach. W ten sam sposób przygotowano ryby.
Wystarczyło masę taką rzucić na wrzącą wodę, żeby otrzymać smaczną i pożywną
zupę. Mąkę długo trzymano na parze przed zabraniem. Po jednorazowym zagotowaniu
nadawała się do spożycia. Poza tym jak zawsze: suszone kartofle, grochówkę i
czekoladę. Pamiętając, jak dawał się, we znaki brak tłuszczu na Grenlandii, Nansen
zabrał tym razem czterdzieści kilogramów masła. Długo wygniatano z niego przedtem
wodę, żeby nie twardniało na mrozie i mniej ważyło.Czerwona łuna na niebie z
każdym dniem mocniej rozświetlała uchodzący mrok polarnej nocy. Nie sposób
czekać dłużej. Teraz albo nigdy!Po dwutygodniowych przygotowaniach czternastego
marca Nansen i Johansen wyruszają znów na północ. Droga przed nimi ciężka i nikt
nie wie, jak długa. Pożegnanie niewesołe. Wszyscy z trudem przywołują na
usta.uśmiech, każdy dławi w sobie natrętną myśl: „Czy zobaczymy się jeszcze
kiedyś?”...
W SERCU ARKTYKI
rltjof...
37. Trudna jest droga do sławy
— Naprzód! Ruszysz się, u diaska?Trzask bicza, ostry jak wystrzał, podrywał z miejsca
zmęczone psy. Z rozwartych pysków do pół piersi zwisały jęzory, z grzbietów buchały
kłęby pary. Teren był wyjątkowo ciężki. Na niewysokich usypiskach drobnych odłamków
lodu sanie podskakiwały, przechylały się groźnie, wyginały. Obaj ludzie musieli je
podpierać, podtrzymywać, biegnąc obok na nartach. Usypiska, ślady zderzeń lodowych pól
rozbiegały się wokół, aż po horyzont, jakby skiby ziemi odwalonej lemieszem olbrzymiego
pługa. Przed torosami psy przystawały same. A wtedy nad pustynnym, roziskrzonym w
słońcu terenem zapadała martwa cisza.
Ani dźwięku, ani drgnienia, póki znów nie zabrzmiał ochrypły zmęczeniem głos:
— Naprzód! Ruszysz wreszcie, ty leniu? Naprzód!Grube płyty lodowe pięły się wysoko w
niebo ostrymi granitami, w których zabłąkany promień rozpalał wszystkie barwy tęczy.
Niełatwo było prześliznąć się wśród tych zwalisk ludziom, a cóż dopiero przeciągnąć
sanie. Nie raz i nie dwa w ciągu dnia zdejmowali cały ładunek, skrzynię po skrzyni,’worek
po worku, i przenosili po śliskich, gładkich jak szkło, spiętrzonych bryłach.
Po dziesięciogodzinnym marszu rozległ się wreszcie upragniony krzyk:
— Stój!Sygnał odpoczynku dla ludzi i zwierząt, które z miejsca pa-lily na lód i zwijały się
w kłębki. Nieraz Nansen i Johansenpoglądałi na nie z zazdrością. Oni także byli zmęczeni,
aleed odpoczynkiem czekała ich jeszcze niełekka praca. Z tru-171dem rozsuipłując
zamarznięte rzemienie i linki Fridtjof zdejmował ze swych sań pokrowiec z namiotem.
Jeśli w powietrzu panowała cisza, rozstawiał go sam. Wnosił do wnętrza twarde jak deski
śpiwory i rozkładał, żeby chociaż trochę rozmarzły. Kuchenki nie rozpalał od razu. Musiał
wpierw wynaleźć i przy-,, dźwigać słodki lód. Nie każdy od razu go znajdzie na białej
pustyni. Trzeba się na tym dobrze znać, wiedzieć, jak wygląda. Dużo czasu zabierało potem
rozłupywanie przezroczystej bryły i napełnianie obu garnków kuchenki. W jednym topił
wodę, w drugim jednocześnie gotował zupę. Z worków wyciągał pe-mikan, suszone
kartofle bądź swTą ulubioną potrawę—proszek z- ryby zmieszany z mąką i masłem. ¦Zza
cienkich ścianek namiotu dobiegało już ujadanie psów, wycie, skomlenie, trzask bicza i
zdarty, zachrypły zmęczeniem głos Johansena, który wszystkie siły nieczyste wzywał na
pomoc przy karmieniu zgłodniałej sfory. Psom trudno było na-starczyć jedzenia. W jednym
mgnieniu oka ginęły w gardzielach najtwardsze suchary. Zwierzęta wydzierały ‘je sobie,
zdziczałe, głodne. Prawo silniejszego było tu jedynym prawem. Jo-hansen niemało
natrudził .się, broniąc słabszych przed zagryzieniem i oglądając wszystkim łapy. Ze stu
dwunastu łap musiał codziennie wyciągać drobne, czasem prawie niewidoczne igiełki i
bryłki lodu, które wbijając się między pazury, raniły boleśnie zwierzęta. Psy przycichały,
przyjaźnie potrącając oszronionymi pyskami rękę, która przynosiła im ulgę. Przestawały
szarpać się, wyć, jakby wdzięczne za tę chwilę, która przypominała im spokojne, wygodne
życie na „Framie”. Ludzie pomnieli już o nim dawno lub starali się zapomnieć. Trudne
było pojąć, że przed kilkunastu zaledwie dniami to ciepło, t< jedzenie, te wygody były ich
udziałem. Sen czy rzeczywistość Wydawało się im chwilami, że brną po lodzie od tygodni,
mic sięcy. I że ten marsz się nigdy nie skończy.Psy na noc trzeba było wiązać.
Wykorzystywały każdy mc ment swobody i ostrymi jak brzytwa kłami rwały wory z nością.
Skłębione rzucały się na siebie, gryzły z potwornyr jazgotem, plątały w jeden węzeł
rzemienie uprzęży. Nielud> kiej wprost cierpliwości wymagało rozsupływanie ich przy
siarczystym mrozie.Po wejściu do namiotu Johansen sznurował go szczelnie, odradzając
się od wiatru, śnieżycy, bieli, i tak, jak stał, wpełzał do śpiwora. Kuchenka promieniowała
już przyjemnym ciepłem. Woda powoli zaczynała parować. Zbliżała się godzina
odpoczynku, a raczej nowTej męki. Ubranie tajało powoli. Z lodowego pancerza
zamieniało się w wilgotny, chłodny kompres^ który nie wysychał w ciągu nocy, a ochładzał
tylko śpiwór. Zziębnięci, lenni ludzie długo szczękali zębami, czekając, nim zagotuje śię
mpa. Nierzadko zmęczenie brało górę. Budzili się czasem w chwili, gdy resztki jedzenia
bulgotały na dnie garnka. A wte-ly trzeba było wszystko zaczynać od nowa. Nieraz
zasypiali¦ pół zdania. Nansen całej siły woli potrzebował, by wypełznąć ‘¦ śpiwora i
napełnić zupą menażki, potem czym prędzej powracał na posłanie. Obaj jedli leżąc,
rozgrzewając się nawzajem.¦ ij większą przyjemność sprawiał łyk gorącej wody z odrobiną
‘i-oszkowanego mleka. Napój taki nie tylko rozgrzewał. Zapachprzypominał Fridtjofowi
odległe lata dzieciństwa, Storę Fróhen.>]<>ga matczyna ręka przysuwała do ust kubek
gorącego mleka.,1’ij — mówił dobry cichy głos — pij, synku, i zdrów rośnij”.Dziś takie
pachnące mleko pije zapewne maleńka Liv. Czypamięta jeszcze ojca? Czy go pozna? Myśl
zatrzymuje się bez-idna. Wicher targa płótnem namiotu, raz po raz sypie śnie-rm zadymka.
Czy doprawdy istnieje jeszcze gdzieś na świe-«ic takie miejsce, jak dom rodzinny, ciepły,
cichy, spokojny?k może to tylko złudzenie? Świat jest biały, mroźny, wrogi.W /ystkie siły
trzeba zebrać, żeby go zwyciężyć. Nansen wtulaim; głębiej w futro śpiwora. Obaj milczą,
zbyt zmęczeni, żebyonić siły na słowa. Przed nimi znów pełen trudów dzień.Wen, drugi. Ile
tych dni jeszcze? Polamik nie wstydzi się1 11 słabości,.”stawiłem w kraju wszystko, co
miałem najdroższego —uje w notatniku. — Co mnie teraz spotka? Ile czasu uply-nim
zobaczą znów kiedyś moich najbliższych? Dawniej ma-mtm bez przerwy o polarnych
morzach, a teraz, gdy jestemde wśród lodów, myślą wybiegam znów uparcie do tych,ustały
w domu, do tej, co via odwagą czekać...172
38. Zwycięstwo i śmierć czy odwrót?
Każdy dzień marszu rozpoczynał Nansen od przygotowania posiłku. Wstawał o godzinę
wcześniej od Johansena. „Skąd on bierze siły?” — dziwił się w duszy jego towarzysz, który był
j bardzo wytrzymały, ambitny i zawsze starał się dotrzymywać j Fridtjofowi kroku. Słysząc ruch
w namiocie, psy rozpoczynały swój codzienny koncert, nie tylko głodne, ale i spragnione, jeśli
w pobliżu nie było śniegu. Mróz trzymał wciąż siarczysty — I około czterdziestu stopni
Celsjusza. W namiocie niewiele było I cieplej niż na dworze. Robiąc notatki, reperując podartą
odzież, uprząż, worki, ludzie cierpieli dotkliwy chłód. Najgorsze ze wszystkiego było szycie, do
którego trzeba było zrzucać rękawice. Dłonie pokryte bolesnymi bąblami i rankami długo nie
chciały się goić.Co dnia podróżnicy rozpoczynali marsz, na wpół jeszcze śpiący. Jeden, drugi
upadek, zetknięcie z parzącą mrozem powierzchnią lodu przywracało dopiero przytomność,
smagało jak biczem. Tu trzeba być przytomnym i silnym. Lub zginąć.Pędząc za zaprzęgiem, po
miejscami równej na pierwszy rzut oka przestrzeni, musieli nieustannie wypatrywać, czy pod
skorupą młodego lodu nie czyha jakaś głębia. Pod biegnącym za ostatnimi saniami Johansenem
biała tafla rozpękła kiedyś na drobne odłamki. Po szyję zapadł w lodowatą wodę. Mocnym
podrzutem, w górę i do przodu, wyrwał się z niej i zdążył schwycić za tył sań. Wystraszone psy
szarpnęły gwałtownie,, wyciągnęły go na lód. Do późnego wieczora Johansen biegł za
zaprzęgiem, przemarznięty, w zlodowaciałej odzieży, jak zakuty w zbroi. Poranił sobie o nią
palce, rozpinając na postoju kurtkę, ostrą miejscami niby kant blachy.174Do bieguna było wciąż
jeszcze daleko. Dalej, niż przewidywał Nansen. Obliczał on, że każdy dzień marszu powinien
przybliżać ich do celu o jakieś dwadzieścia kilometrów. Wyliczenia te jednak zawiodły. Nansen
nie uwzględniał dryfu lodowych pól, po których brnęli. Dryf ten coraz silniej znosił
podróżników w przeciwnym kierunku, na południe. Każdy dzień’ mimo nieludzkiego wysiłku
przybliżał ich do celu zaledwie o pięć, sześć, najwyżej dziewięć kilometrów. W zależności od
kaprysów prądu morskiego. A przecież te kilometry były wywalczone, wydarte Arktyce
najwyższym wysiłkiem.Śnieg oblepiał miejscami płozy sań, zwaliska lodów zastępowały raz po
raz drogę, a jeśli nawet teren był płaski, czaiły się pod nogami rozpadliny. Nie tylko ludzie, ale
i zwierzęta szybko opadały z sił. Niszczał także ekwipunek. Przedzieranie się między zwałami
lodu, ocieranie o ostre zręby dziurawiło niemiłosiernie brezent, rozdzierało płótno worków z
żywnością. I znów rozkładanie obozowiska, i znów reperacje, i znów rozplątywanie rzemieni,
uprzęży. Czasem trzeba ją było przecinać, żeby nie przedłużać postoju, i na nowo
związywać.Gdy rozejrzeć się wokół, ginie resztka nadziei. Ten chaos doprowadza do rozpaczy.
Wszystko tu jest pomieszane, skotłowane: łańcuchy łodowych wzgórz, głębokie wyrwy,
rozpadliny, potrzaskana kra i wielkie, pojedyncze bryły piętrzą się, pną jedne na drugie. Można
by pomyśleć, że patrzy się na wzburzony ocean, ścięty mrozem. Chwilami myślę, że nie
posiadając skrzydeł, nigdy nie zdołamy się przebić przez te przeszkody. Obaj gonimy tęsknym
wzrokiem przelatującą swobodnie mewę. Gdybyż to mieć jej skrzydła! Po chwili zniechęcenia
odnajdujemy w końcu w tym chaosie jakąś szczelinę i znów otucha wstępuje w serca.Jedynie
pomiary głębokości oceanu są dla Nansena bezcenną nagrodą za trudy. Sonda wykazuje nadal,
wbrew wszystkim przewidywaniom, ogromne głębie. Pierwszy, niezbity dowód, że i tu, w
samym sercu Arktyki, nie ma żadnych większych lądów. Wyniki dla nauki wręcz sensacyjne.
Gdybyż jeszcze ten biegun... Czas trwania pierwszej wędrówki obliczył Nansen na dni
trzydzieści. Na taki okres zabrał też żywność. Po dwudziestu czterech dniach, ósmego kwietnia,
kolejny pomiar astro-
175nomiczny wykazał, że doszli do osiemdziesiątego szóstego stopnia szerokości
północnej. A to zaledwie połowa drogi. Tak daleko na północ nikt jeszcze wprawdzie
nie dotarł — to prawda. Uo bieguna pozostawało już tylko czterysta pięćdziesiąt
kilometrów, ale któż lepiej niż Nansen rozumiał, że te kilometry były nie do
przebycia.Mróz zelżał do minus trzydziestu dziewięciu stopni Celsjusza, ale coraz
wyższe torosy piętrzyły się na horyzoncie. Coraz karkołomniejsze stawały się
przeprawy. Ciągnięcie sań po lodowej grudzie, najeżonej pionowo sterczącymi
bryłami, przekraczało ludzkie siły. Zapasy żywności wyczerpywały się zatrważająco
szybko. Psy ledwie ciągnęły. Trzeba wciąż było zabijać słabsze, żeby utrzymać przy
życiu resztę. Pozostała już tylko połowa. Wychudłe, zmęczone, bardziej do szkieletów
podobne niż do zwierząt.Nansen przeżywa rozterkę. Pierwsza w życiu porażka.
Niełatwo jej stawić czoło. Trzeba sobie zdać sprawę, co wybrać: zwycięstwo i
śmierć czy odwrót?I wreszcie przeważa rozsądek.Iść tak dalej nie sposób. Byłoby to
szaleństwem. Zawracamy!...Johansen nie śmie spojrzeć prosto w twarz dowódcy.
Wie, ile kosztowała go ta decyzja. Jedyna słuszna, ale na taką właśnie najtrudniej się
czasem zdobyć.Gdybyż to był przynajmniej odwrót na „Frarna”! Do wygody, spokoju,
ciszy, kolegów. Ale nie, trzeba setki kilometrów wędrować samotnie po pustynnych,
bezludnych obszarach, nim dotrze się do spitsbergeńskiego archipelagu.I w milczeniu
obaj ludzie rozbijają obóz. Oetatni na drodze do bieguna.
39. Widziałeś dziś Już Linę?
Wkrótce po rozstaniu z Nansenem Sverdrup zdał sobie jasno sprawę, że musi za wszelką cenę
oderwać myśli załogi od tych, którzy odeszli w samotną wędrówkę.
— Jak tam im dziś poszło, czy nie są zbyt zmęczeni?— Żeby tylko nie schwyciły
gorsze mrozy...— Moim zdaniem, za lekko wyszli ubrani.— Myślicie, że nie zawrócą
tym razem? I tak bez końca.Każda myśl, każda rozmowa utykały na martwym punkcie
pytań, na które nikt nie mógł dać odpowiedzi. Wytrąceni z równowagi ludzie snuli się
po statku apatyczni jacyś, chmurni, zatroskani. Jednym było żal Nansena, inni żałowali
sami siebie, jeszcze inni, po raz pierwszy w czasie podróży, zaczęli myśleć, jak długo
przyjdzie im dryfować. Zaczęły się wątpliwości. Po co, na co, dlaczego?— Dość
tego! — powiedział Sverdrup. — Ja wam zaraz, kochani, wybiję z głowy te biadania.
Popracujemy sobie ciężko, od razu nam przejdzie. Stary to, wypróbowany i nie
najgorszy sposób.— Chłopcy, dziś przed nami stoi zadanie „bojowe! Oswobodzić
„Frama” z lodów! — zawołał natychmiast po śniadaniu.Praca była zakrojona na miarę
giganta, ale wszyscy rzucili się do niej z ochotą. Zafurczały kilofy, zadzwoniły o lód
łomy. Każdą odłamaną bryłę ładowano na sanie i odciągano jak najdalej od statku.
Nie skończono jeszcze z lodem, a już Sverdrup /.arządził przegrupowanie wszystkich
zapasów żywności. Część skrzyń i worków została przeznaczona na przeżycie sześciu
miesięcy wśród lodów, na wypadek zatonięcia statku, część na177marsz do brzegów
Spitsbergenu. W wirze pracy przestano dręczyć się losem Nansena i Johansena. Nie
zapomniano ich bynajmniej. Byli na ustach wszystkich, przy każdym święcie, każdej
radosnej okazji. Ślepa wiara Sverdrupa w zwycięstwo udzielała się powoli innym.
Na statku zapanował znów pogodny, beztroski nastrój.Pierwsze pytanie, jakie zaraz po
przebudzeniu każdy do znudzenia zadawał wachtowemu, brzmiało:— Widziałeś już
dziś Linę?— Co mówi nasza Lina?Tajemnicze kobiece imię nie oznaczało w
rzeczywistości niczego innego, jak zwykłą linę, luźno zwisającą z rufy i zanurzoną w
przerębli. To „okno na świat” w ciągu całej podróży pieczołowicie chroniono przed
zamarznięciem, tylko stamtąd można było zaczerpnąć wody na wypadek największego
nieszczęścia, jakie mogło spotkać ludzi wśród lodów — pożaru. „Okno na świat”
spełniało jeszcze i inne zadania. Opuszczano do niego barometry, służące do
pobierania próby wody, i sondy, którymi mierzono głębokość oceanu. Zwisająca z
rufy lina obwieszona była ponadto wszelkiego rodzaju termometrami i siatkami do
połowu krabów czy innych żyjątek morskich.Nim pomiary astronomiczne Scott
Hansena zasygnalizowały, w jakim kierunku prądy morskie zepchnęły „Frama”,
tajemnicza Lina uprzedzała wcześniej o każdej występującej zmianie dryfu. Do chwili
wymarszu Nansena na biegun wszyscy uczestnicy wyprawy witali z radością każde
odchylenie na północ. Teraz ucieszyłby ich najbardziej kierunek zachodni, ten, który
przybliżał „Frama” do kraju.Słońce dnia polarnego w swej
dwudziestoczterogodzinnej wędrówce po niebie przygrzewało coraz silniej. Pola
lodowe rozchodziły się powoli, tu i ówdzie-połyskiwała między nim czerń wielkich
połyni. Silny wiatr południowo-wschodni kruszył krę wokół statku. Dzień i noc, bez
przerwy, bryły lodowe biły znów o kadłub.Nikt poza Sverdrupem nie ucieszył się, że
w środku lata „Fram” przekroczy osiemdziesiąty piąty stopień szerokości pół-/
nocnej. Każdy stopień na północ oddalał statek od macierzystego portu, od Norwegii.
O trzecim zimowaniu wśród lodów178nikt nie myślał z radością. Było njeUniknione. I
nikt nie mógł zaręczyć, czy to juz ostatnie.Wreszcie jakieś wielkie pole lo(W
przygarnęło znów >)Fra_ ma” na noc poiarną i drytoWał wraz z nim miąża^ powoli)
bez pośpiechu. Burza sniezr^ j siarczyste mrozy przerwały wszelkie prace na
zewnątrz, rUchome wyprawy na saniach czy polowania. Tylko obserwacje j pomiary
prowadzono zimą regu_ larnie, jak przez cały czas trWania wyprawy- Przewidując
nowe ataki lodów, Sverdrup polecił zdjąć z pokładu . złożyć na h_ dzie prawie cały
zapas węgla> urządzenie popsutego wiatraka napędzającego dynamo, cięzkie baterie
niepotrzebnych akumulatorów i wiele mnych przedmiotów, które dużo ważyły- Im
lżejszy będzie „Fram” __ tłumaczył zdziwionym uczestnikom wyprawy —¦ tym łatwiej
lód> napierająC) wyniesie g0 w górę.I tak się stało.Już od kilku miesięcy półnoCny
kiemnek dryfu zmienił się na zachodni. Hucznie świętowano przecięcie
sześćdziesiątego stopnia długości wschodniej. „Frar^” znajdował się wówczas na po*
ludnikuChabarowska. .— Gdybyż to już można było wypić toast za naszych
zdobywców bieguna! — wzaychał jeclen z biesiadników przy suto zastawionym stole-
— Ani mi się ważcie, jeste^ przesądny —. krzyczał Amund-ien, bijąc pięścią w stół,
az zad^więczały kubw_- Pijmy! Precz z zabobonami, _ oponował gorąco Sver.ilrup.-
Wypić nigdy nie zawadzi, _ Trzy zimy polarne pod big_unem nie zdołały przygasic
dObrego numoru lekarza. — Tym . i rdziej że z miłości dla naszeg0 dowódcy
popijamy wciąż, jak niemowlęta, bezalkoholowe trUftkL— Jak dowiemy się juz na
pewno, że.Nansen stanął na bie-Kimie, to jak whiski me znoszs> urżnę się bgz reszty!
__ wołał |)<)dochocony kucharz.- A czy ty chociaż na chwilę wątpisz? ___ oburzali
się innL
40. Czyż tylko biegun jest ważny?
Pierwszy lutego 1896 roku przyniósł nową okazję do świętowania. „Frani” przecinał trzydziesty
południk długości wschodniej. Wciąż bliżej ojczyzny. Wszyscy żyli nadzieją szybkiego powrotu.
Żona, dzieci, rodzina zaprzątały myśli załogi. Tylko Johansen i Scott Hansen byli kawalerami.
Ale i na nich czekały stęsknione matczyne serca. Amundsen coraz częściej z czułością
przypatrywał się zawieszonej nad swoją koją fotografii, na której koło żony stało siedmioro
dzieci. Tylko Sverdrup, który zajął kajutę Nansena, odwracał wzrok od portretu Ewy.
Wydawało mu się, że teraz, gdy „Fram” płynął już bezpieczny, w jej pięknych szeroko
rozwartych oczach czyta niemy wyrzut. „Czemu puściłeś Fridtjofa w nieznane? — zdawały się
pytać. — Mogłeś go przecież zatrzymać, wytłumaczyć. Czyż tylko biegun jest ważny?”W końcu
maja na rozkaz Sverdrupa po raz pierwszy od przeszło dwu lat rozpalono pod kotłami. Zaledwie
czterysta kilometrów dzieliło już statek od północnego cypla Spitsbergenu. Ale pierwsze próby
wyzwolenia się z kleszczy lodu przygasily radość. Nie pomogły ładunki prochu, nie pomogły
wyłamywania łomami twardych bloków. Cały lipiec przeszedł na bezowocnych próbach. Raz
jeden tylko udało się „Franiowi” przepłynąć swobodnie kilkadziesiąt kilometrów. I znów silny
podmuch wiatru w ciągu jednej zaledwie nocy odpędził go daleko na półno< Mila za milą, metr
za metrem, nie schodząc prawie z mostk.i kapitańskiego, Sverdrup wywalczał uparcie drogę na
poi ml nie. I wreszcie trzynastego, szczęśliwa dla statku liczba, „Fram wypłynął na wolne od
lodów wody północnego Oceanu Atlan tyckiego. Wszyscy odetchnęli z ulgą.
180— Zmiana kursu! Podnieść flagi! Przygotować armatę do honorowego salutu! —
krzyczał podniecony kapitan, gdy mu wachtowy zameldował, że na horyzoncie
zauważył jakiś kuter rybacki.Pierwszy po trzech latach... może załoga będzie coś
wiedzieć o losach Nansena?...Rybacy z kutra ze zdumieniem patrzyli na wielki,
dziwny statek prujący szybko wody w ich kierunku. Huk armatki napełnił ich
przerażeniem.— Czego oni chcą od nas?— To jacyś szaleńcy!— A może piraci?Gdy
statki zetknęły się burtami, z pokładu „Frama” padło szybkie, niecierpliwe pytanie:—
Czy Nansen powrócił już z bieguna?Wszyscy byli pewni, że usłyszą upragnione „tak”
i szykowali się, żeby tę odpowiedź powitać hucznym „niech żyje!” Ale usłyszeli inną
— krótkie „nie”/— Na Wyspę Duńską przypłynął ostatnio Szwed Andree. Chce lecieć
do bieguna balonem. On coś rfloże powie wara o Nan-senie — pocieszał Sverdrupa
szyper. — Popłynę z wami, chcecie? Znam dobrze drogę do fiordu, w którym
zatrzymał się jego statek.1 znów nadzieja powraca w serca. Może Andrśe będzie
wiedzieć? Ale jeśli leci do bieguna, to chce zapewne być jego zdobywcą. A jeśli
Nansen dotąd nie wrócił...— Pełna naprzód! — pada komenda.Sverdrup nie schodzi z
mostka, nie odpowiada na pytania. Do jego serca po raz pierwszy zakradł się straszny
niepokój.Po przeszło tysiącu dniach podróży wśród lodów, w ponad pięćset dni od
chwili rozstania się z Fridtjofem, załoga ujrzała ląd wybrzeża Wyspy Duńskiej. W
chwili gdy „Fram” pośpieisz-nie rzucał kotwicę, do trapu przypłynęła motorówka, a
w niej postawny, wąsaty mężczyzna o energicznej twarzy i chmurnym spojrzeniu —
Andree.— Czy Nansen... — wyrzuca z siebie Sverdrup, nie kończąc zdania.— Nie,
jeszcze nie powrócił!0 Fridijof...
41. Klęska, nie pierwsza i nie ostatnia
— Klęska! —¦ głos Nansena stojącego przed namiotem zabrzmiał tak przejmująco, że na wpół
jeszcze rozespany Johan-sen wyskoczył ze śpiwora na równe nogi.— Da;waj zegarek! Prędzej!
— niecierpliwił się Fridtjof. — Nie nakręciłem wczoraj swego, nie wiem po prostu, jak
mogłem o tym zapomnieć.Mówiąc to wyglądał jak uosobienie nieszczęścia. Przybladł jeszcze,
rzuciwszy okiem na podany przez towarzysza kieszonkowy chronometr.— Stoi! Oba stoją! Co
teraz będzie? — wyszeptał. Daremnie potrząsali obydwoma zegarkami, przytykali je doucha,
żeby złowić najdrobniejszy choćby dźwięk. Oba milczały jak zaklęte. Jak bez pomocy zegara na
tym pustkowiu określić współrzędne geograficzne? Jak odnaleźć właściwy kierunek marszu?—
Za wszystko widać trzeba w życiu płacić! — powiedział z goryczą Nansen. — A takeśmy się
już cieszyli. Od chwili, w której zdecydowaliśmy się na odwrót spod bieguna, Arktyka stała się
jakaś przyjazna dla nas, łagodna. Sam powiedz. A teraz ten nowy cios.Johansen przytaknął, nie
przerywając milczenia. Cóż tu dużo mówić, Nansen miał rację. Od dziewiątego kwietnia, od
chwili rozpoczęcia odwrotu, słońce świeciło bez przerwy, w bezwietrznym powietrzu’
panowała cisza. Skończyły się mroźne wichury, śnieżyce, jakby nożem uciął. Straszne lodowe
zwaliska nie przecinały już drogi, tylko ciągnęły się po obu jej stronach jak szpalery. Nie dalej
jak wczoraj udało się ludziom po raz pierwszy mimo zmęczenia pokonać dwadzieścia dwa
kilometry. Gdy-byż z taką szybkością szli nie spod bieguna, ale na biegun!...
182
— Szkoda czasu na biadanie, wyciągaj tablice astronomiczne. Powinny być w tamtej
blaszanej slkrzyni. Zaraz nastawimy chronometry. Będziemy mieć dokładny czas, dokładny
jak w obserwatorium.Nansen nie umiał się długo smucić. Jakby trudności istniały po to
tylko, żeby wyzwalać w nim nowe niespożyte siły; jakby potrzebne mu były do życia.—
Obliczymy zaraz dokładnie godzinę, obserwując odległość kątową między słońcem a
księżycem — mówił sam do siebie, rozstawiając statyw i przykręcając do niego teodolit.
— Co się tak guzdrzesz? Co tam sobie mruczysz pod nosem? Nie słyszę! — rzucił w
kierunku Johansena i nie czekając nawet odpowiedzi zaczął coś nucić.Johansen grzebał
jeszcze chwilę w skrzyni, wyjmował i przekładał po raz dziesiąty wszystkie papiery.
Ruchy jego były coraz powolniejsze.— Nie zabrałem! — krzyknął wreszcie z rozpaczą.—
Jak to? Co powiedziałeś?— Nie ma, nie zabrałem. Musiały zostać na „Framie”. Ręka
Nansena zacisnęła się mocno na podstawie teodolitu.
czy mu pociemniały. Już miał wybuchnąć, ale gorzkie słowa i marły mu na ustach
na widok pobladłej, ściągniętej przera-„iiiem twarzy Johansena. „Nie czas i nie
miejsce tu na wy-nówki” — przebiegło mu przez głowę.
— Nie martw -się, damy sobie jakoś radę — rzucił już opanowany.Ale
Johansen, wciąż blady, potrząsał przecząco głową.
— Zginiemy bez dokładnego czasu. Najmniejsza omyłka ‘bliczeniach, choćby
tylko o parę stopni geograficznych, może prowadzić nas na pełne morze zamiast
na wyspy archipela-l i to wszystko przeze mnie! — wybuchnął nie panując dłu-i
nad sobą.
- Damy sobie jakoś radę! — powtórzył Fridtjof machinie, ale widać było, że sam
nie wie jeszcze, jak złu zara-- Busolę mamy, mamy także pomiary długości i
szerokości ‘.raficznej z ostatniego postoju. To chyba powinno-wystar-
mówił sam do siebie. Wystarczy w zupełności — po-183wtórzył już
głośniej. — Nie martw się, stary, wszystko zaraź obliczymy!I po chwili
zaszyty w śpiwór, z tablicami logarytmicznymi w ręku, pogrążył się w
ustalaniu położenia geograficznego.— Ucisz psy! Przeszkadzają mi
diabelnie — prosił tylko od czasu do czasu,’nie podnosząc nawet oczu znad
długich kolumn cyfr, którymi wypełniał jedną po drugiej karty
notatnika.Żmudne matematyczne obliczenia trwały niemal cały dzień. I
Johansen dwoił się i troił. Podrzucał ciągle psom jakieś suchary, żeby tylko
nie szczekały, ugotował zupę, najlepszą, jaką umiał, i zabrał się do
zszywania podziurawionego kajaka. Raz po raz z szacunkiem,popatrywał
tylko na zagłębionego wciąż w wyli-j czeniach towarzysza. Wreszcie
Nansen z rozjaśnioną twarzą odłożył na bok papiery.~ Mam. To nie było
wcale łatwe, wiesz? Niektóre wzory musiałem sobie przypominać, inne
dopiero wyprowadzać. Ot, wyszedł człowiek z wprawy. Ale myślę, że nie
będzie błędu w obliczeniach. Teraz pilnować musimy zegarków jak źrenicy
oka. Nie miałbym wielkiej ochoty tej robótki znów prędko powtarzać. A
teraz daj mi jeść. Umieram z głodu.Johansen odetchnął z ulgą. To był dobry
znak, Fridtjof rzadko kiedy myślał o swym żołądku. Chyba że był w
świetnym humorze.Zwijanie obozu nie obeszło się bez przeszkód. Najlepszy
z zaprzęgu pies Baro, widząc swych towarzyszy w uprzęży, gotowych do
wyruszenia w dalszą drogę, wyśliznął się naraz z obro-‘ ży i z podkulonym
ogonem rzucił się do ucieczki. Gdzie go szukać? Jak złapać? Trzeba było
długo czekać, nim zawstydzony winowajca powrócił. Samotny zginąłby
marnie w lodowej pustyni, a tak długo jeszcze służył swoimi siłami
ludziom.
I znów dni za dniami przechodziły na żmudnym marszu. W. południe rozmiękły
lód, bulgocąc kałużami, w których przeglądało się słońce i obłoki, mokrą
warstwą oblepiał narty, hamował ruch sań. Z wielkiej sfory psów pozostało już
tylko dwanaście. Wychudłe, z zapadniętymi bokami, z każdym dniem | mniej
miały sił. Były wciąż głodne, nienasycone. Pozostawione przypadkiem w pobliżu
narty w jednym okamgnieniu zostawały ogołocone z rzemiennych i płóciennych
uchwytóvWszystko co do ostatniego strzępa ginęło w przepastnych
gardłach.Sytuacja, w jakiej znaleźli się podróżnicy z końcem maja,
najsilniejszego człowieka mogłaby załamać. Ocean coraz bardziej przypominał
swym wyglądem gigantyczną szachownicę. Białe i czarne nieforemne pola, lód i
woda, zaciągnęły się wokół, zalegały horyzont. Klucząc, obchodząc szerokie
kanały morskie, przemoczeni po pas ludzie szli wciąż naprzód. Musieli ciągle
mieć się na baczności, powierzchnia lodu tu i ówdzie uginała się
niespodziewanie pod ciężarem nart, a cóż dopiero załadowanych sań. Strata
choćby jednych byłaby wyrokiem śmierci.Nansen zmniejszył racje żywnościowe,
bo zapasy wyczerpywały się zbyt szybko. Czas trwania marszów z żalem
ograniczyć musiał do siedmiu godzin. Jak coś bardzo odległego wspo-
minalrteraz z Johansenem te dni, podczas których biegli za zaprzęgiem po
dziesięć i dwanaście godzin. Na domiar złego pogoda drwiła z nich wyraźnie.
Rozpoczynali marsz senni, nie wypoczęci, głodni, przy akompaniamencie ryku
wiatru, nieraz chłostani zadymką śnieżną. Wystarczyło jednak, żeby rozbili obóz,
niezdolni już do zrobienia jednego kroku, a tu lód migotał przyjaźnie, w
promieniach słońca, a chmury rozchodziły się, odsłaniając czyste niebo, jakby
wsiąkły w błękit.I jak tu zachować pogodę ducha czy cierpliwość?184
42. Zabłądziłem!
W pierwszych dniach lipca przyroda wyręczyła ludzi w decyzji. O dalszym marszu nie mogło
być mowy. Wokół namiotu przelewały się strugi wody pełnej lodowatych brył. Wypłynąć w
ciężkiej szalupie okrętowej byłoby wielkim ryzykiem, a w lekkim, płóciennym kajaku po prostu
szaleństwem. Zresztą kajaki były w strzępach. Miejscami porwane kłami psów, miejscami
podziurawione lodowymi zrębami wymagały gruntownej reperacji. Nawet szkielety nie ostały
się całe. A przecież w tym środku transportu skupiła się cała nadzieja wędrowców. Bez
kajaków byliby zgubieni.Na szczęście Nansen nie poddawał się łatwo zwątpieniom. „Zawsze
powtarzałem, że to tylko niepotrzebna strata czasu, nie stać mnie na to. Zbyt wiele mam w życiu
do zrobienia” — podkpiwał sobie jeszcze w Norwegii. I teraz, nie tracąc czasu na biadania,
obaj zabrali się do pracy. Ciężkiej, żmudnej i odpowiedzialnej.— Kto wie, może w tych
kajakach będziemy musieli płynąć po otwartym morzu — powiedział kiedyś Johansen, z trudem
utrzymując w zesztywniałych od zimna palcach wielką, grubą
igłę-— Dobry z ciebie kompan, przeciwności cię nie zrażają mówił z uznaniem
Nansen, widząc, z jakim uporem pracuje jegc towarzysz.— Na tobie się wzoruję —
odwzajemnił się Johansen, rac z pochwały, i jeszcze prędzej wymachiwał
igłą.Nierzadko praca trwała i szesnaście, i dwadzieścia godzinj W chłodzie, o głodzie
i po nieludzkim zmęczeniu ostatnich trzech miesięcy marszu. Po raz pierwszy od
chwili opuszczeJ nia „Frama” na początku czerwca Nansen zważył starannie su-
186chary i masło do śniadania. Racja poranna nie mogła Prz czać dwudziestu gramów
tłuszczu i dwustu gramów chle a. „To i tak jeszcze nieźle. Gdybyśmy tyle mogli mieć
do końca podróży!” — wzdychali obaj. Na szczęście, tego samego dnia upolowali
przelotną rybitwę. Jedną małą ptaszynę^ na dwóch wygłodniałych mężczyzn, którzy
pożarliby na miejscu ca g rena. Po tygodniowym postoju rozpoczął się znowu marsz. ^
— I znów wszystko jest nam na przekór — na wpoi z o się, na wpół kpił Fridtjof. —
Popatrz, ledwieśmy skończyli naprawiać kajaki, ani śladu wody. Jakby te pola ktoś
umyślnie zacementował lodem.— Jeszcze będziesz miał wody dosyć, nie chciałbym
tego w złą chwilę powiedzieć. — Johansen pokiwał smutno głową. -Jeszcze ją
będziemy przeklinać.Przeklinali rzeczywiście, i to dość prędko. Tu zwaliska r5V tam
połynia lśniąca ciemną wodą — tu znów lód. Ot, przi claniec. Nansen pierwszy
wyruszał na zwiady, wyszukując naj-Jepszego przejścia dla zaprzęgu.„To były
koszmarne chwile — opowiadał później Johansen matce. — Chwilami wydawało mi
się, że Fridtjof nie wróci juz nigdy, że zostanę sam. Sam w tej pustyni. Ogarniał mnie
lęk. Chciałem za nim biegnąć, zatrzymać go, nie puścić. Jeszcze teraz we śnie to
nieraz przeżywam. Budzę się zlany potem, le, mamo, ty tego nie zrozumiesz, nikt nie
zrozumie, kto sam nie przeżył, nie słyszał tej ciszy, nie widział miesiącami, latami
niczego prócz tej straszliwej bieli”.Któregoś dnia Fridtjof wrócił z wywiadu
zmieniony nie cło poznania. Twarz miał poważną.—¦ Zabłądziłem! — powiedział
krótko.
~ Jak to? ‘¦ „.—¦ Nie umiem odpowiedzieć sobie, gdzie się znajdujemy. ig wiem. Może to
zmęczenie? Może błąd? Pamiętasz, wtedy kiedy nastawiałem chronometry. Tu wystarczy
drobny, ot, choc-dv dziesięciosekundowy, żeby zamiast na ląd wyjść na pe ny ;ui.—
Obawiałeś się ciągle, że skręcimy za bardzo na wschód.— TakL ostatnio szliśmy cały czas
w kierunku południowo-187-zachodnim. I boję się, czy nie minęliśmy już północnego cypla
archipelagu Ziemi Franciszka Józefa. To byłaby katastrofa.—- Tam po południowej
krawędzi lodu iść dalej nie sposób — podjął Johansen.— A podróż w kajakach bez
żywności także jest nie do pomyślenia — zawtórował mu Nansen. I chociaż po chwili
dorzucił mocniej: — Nie martw się, stary. I tak damy sobie radę! — to w głosie jego nie
było zwykłego przekonania.Rozmokłą w południe powierzchnię lodu mróz powlekał nocą
szklistą, cienką skorupką. Pękała z trzaskiem pod ciężarem płóz. Sanie grzęzły i zapadały.
Ludzie po kolana brnęli w tym błocie polarnym, psy w nim czasem znikały, z trudem
gramoląc się znów na powierzchnię.W końcu czerwca podróżnicy resztką sił dotarli do
brzegów jakiejś ogromnej połyni. Zbyt wielkiej, by ją obejść.— Może spróbujemy
wreszcie naszych łodzi?Johansen wiedział, że takie pytanie Nansena równało się
rozkazowi. Bez słowa zaczął z sań zdejmować kajaki. Nieraz już ustalali, co należy
zostawić, jeśli przyjdzie im płynąć. Kajaki po-tonęłyby pod ciężarem pełnego ekwipunku.
Ale w ostatniej chwili lęk ścisnął serce młodego człowieka.— Co zrobimy z zapasowymi
nartami? — spytał niepewnie i drgnął słysząc stanowczy głos:— Zostawić! r ·
— Brudne koszule, bielizna?— Zostawić!— Namiot?Odpowiedziało mu milczenie.
Zostawić namiot? Jakże nocować na tym wietrze, śniegu? Obaj mężczyźni pasowali
się ze sobą przez długi moment.— Tym razem jeszcze zabierzemy — usłyszał
wreszcie z ulgą Johansen.— Śpiwór?— Zostawić!Tego było zbyt wiele. Nie
wytrzymał.— Jak to? Wyrzucić śpiwór? W czym będziemy spać? To szaleństwo!—
Mokry, brudny, ciężki — protestował słabo Nansen. —188Chcesz, żebyśmy potonęli?
— Ale widząc upór w oczach towarzysza, szybko dorzucił: — Zabierz ostatecznie,
spróbujemy. Wyrzucić zawsze można.Kajaki, ustawione obok siebie bokiem, w
odstępie dwu metrów, powiązać trzeba było nartami. W poprzek stanęły sanie. Jedne
na dziobowej części, drugie na rufowej. Co począć z psami? Pozostały już tylko trzy.
Ale i to zbyt dużo. Nansen odwrócił głowę, widząc, że Johansen podnosi broń do
ramienia. W \akich chwilach miał zawsze wrażenie, że popełnia morderstwo na kimś
bliskim. Naraz usłyszał radosne ujadanie. Widząc sanie wysoko ustawione na
kajakach, wszystkie psy jednym susem dopadły ich i ułożyły się wygodnie, przyjaźnie
merdając do zdumionych ludzi puszystymi ogonami. Tym skokiem same zadecydowały
o swym losie.
43. Jak długo przyjdzie czekać w „Obozowisku Tęsknoty”?
Wiosłowanie po pełnej kry wodzie było niełatwe. Sanie i na~x-t.y wystawały poza kajaki.
Tratwa, bo trudno inaczej nazwać ten wodny wehikuł, skręcała wciąż w lewo. Przez
pocerowane ‘ płótno woda wsączała się jak przez sito. Raz po raz polarnicy musieli odkładać
wiosła i chwytać za czerpaki. Ale jakoś płynęli.
— Co za szczęście! — ucieszył się Johansen.¦— Pomyśl tylko, nareszcie odpoczywają
nogi. Podróżujemy niczym królowie — wtórował mu Nansen.Tuż przy krawędzi lodu,
do którego dobijała tratwa, coś dziwnie zabulgotało.— Uciekła — wciągając na
brzeg sanie, Nansen patrzył z żalem na szeroko rozbiegające się po wodzie kręgi. —
Pierwsza foka!— Taki wór mięsa i tłuszczu — zawtórował mu Johansen. ¦— Weź
harpun, a nuż się jeszcze pokaże?— Skądże, to płochliwe stworzenie. Ta jest już
stracona... Nim Nansen dokończył, nad spokojną falą wyjrzała znówciekawie okrągła
głowa z wielkimi wąsami.— Strzelaj! — krzyknął.Kula Johansona była celna.
Błyskawicznym rzutem Nansen wbił harpun, w tonące zwierzę, rzucił się na kolana,
szarpnął mocno za rzemienną linkę i ciągnął, co sił, do siebie.W zapale polowania
obaj nie dostrzegli, że tratwa oddaliła się powoli od brzegu. Sanie stały już na samej
krawędzi lodu. Przez przechylony silnie kajak Nansena pełnym strumieniem
przelewała się fala. W jednej chwili wszystko, co było na po-190kładzie, znalazło się
w morzu. Kuchenka szczęśliwie nie zatonęła, na powierzchni utrzymał ją pusty,
hermetycznie zamknięty kocioł, ale gnana wiatrem, odpływała coraz dalej. Do wody
zsuwają się już narty. Jeszcze chwila, a kajaki zatoną.Puścić fokę czy ratować
ekwipunek? — Nansen rzuca linkę, nie podnosi, się z kolan, chwyta za sanie i stara
się je przyciągnąć do siebie, krzycząc:— Wiosłem, mocniej wiosłem, w
prawo!Johansen, po pas w wodzie, dociska czym prędzej swój kajak do krawędzi
lodu i razem wciągają sanie. Teraz kolej na kajak. Napełniony wodą jest strasznie
ciężki. I wreszcie rzut oka na fokę. Mają szczęście. Nie zatonęła.Przejęci radością
tańczyliśmy jak wariaci wokół wielkiego, tłustego zwierzęcia. Napełniony wodą
morską kajak, przemoczone rzeczy nie miały w tej chwili dla nas najmniejszego
znaczenia. Przed nami, tu w zasięgu naszych rąk, leżało mięso i tłuszcz. Wszelkie
nasze troski znikły w jednej chwili, jakby je zdmuchnął wiatr. Nigdy chyba jeszcze tu,
wśród lodów podbiegunowych, nie było ludzi tak szczęśliwych i zadowolonych ze
swego położenia, jak my obaj, wtuleni w śpiwór, najedzeni. Jedliśmy i zupę z foki, i
mięso, i tłuszcz, póki miejsca starczyło w żołądku. Czyż można sobie coś
wspanialszego wymarzyć? I to kiedy? W rocznicę wyjazdu z domu i setnego dnia ni
chwili opuszczenia „Frama”... Tłuszcz surowy jest wyborni, w zupełności zastępuje
masło. Mięso? O lepszym nie może być mowy... Naleśniki z krwi foki smażone na
tłuszczu były wprost znakomite. 1 w „Grand Hotelu” nie mogłyby lepiej smakować,
nawet przy kuflu piwa... Lepiej co prawda nie wspominać, jak przy tym smażeniu na
dymiącej lampie pieką oczy I jak łzy same płyną... Nasza uczta o mało nie skończyła
się katastrofą. Lampa na tłuszcz, którą sporządziłem z kawałka błahy, nagrzała się
widać zbytnio pod gorącą patelnią. Płomień buchnął wysoko w górę. Próbowałem, go
ugasić, było już za późno, żeby lampę wynieść na dwór. W jednej chwili cały namiot
wypełnił się gryzącym dymem. Chwyciłem garść śniegu i rzu-rilrm na rozpalony
tłuszcz. Rozprysł się niestety na wszystkie‘>>ny, skwiercząc i trzeszcząc. Nad lampą
buchnął słup ognia. ¦:lo się wszystko, co było w pobliżu. Na topói uduszeni rzu-191
ciliśmy się na łeb, na szyję do wyjścia.,, szczęśliwi, żeśfiiy Z tyciem uciekli.Po
wybuchu lampa zgasła, ale nad miejscem, na którym stała patelnia, w płótnie namiotu
widniała ogromna dziura. Musieliśmy poświęcić jeden z żagli przygotowanych do
sań, żeby ją załatać... Ale nie dałem za wygraną. Po powrocie do namiotu z trudem
roznieciłem znów ogień i upiekłem wreszcie ostatni naleśnik. Nie mogłem go przecież
darować. Posypany cukrem, był jeszcze smaczniejszy.Spałaszowaliśmy to świetne
danie w doskonałych humorach.— Dalszy marsz jest niemożliwy — zdecydował
Nansem. -Skoro można tu coś niecoś upolować, nie zginiemy z głodu. Odczekajmy
lepiej, nim śnieg i lód stopnieją chociaż trochę. Może i kanały wodne się wtedy
poszerzą?Postój trwał cały miesiąc. Wymęczeni marszem ludzie potrzebowali
odpoczynku. Wygłodniali pożerali masę mięsa. Na szczęście w „spiżarni” wciąż go
było dużo. Foki i trzy białe niedźwiedzie, upolowane przez Nansena, dawały im
poczucie niezmierzonego bogactwa i bezpieczeństwa.Z energią zabrali się do
gruntownej reperacji kajaków. Co/ było teraz od nich ważniejszego? Gdybyż mogły
nie przemakać? „Potrzeba jest matką wynalazków” — uczono Fridtjoia od
dzieciństwa. Pełen zawsze śmiałych i niezwykłych pomysłów, teraz zamienił się nagle
w chemika. Nie załamywał rąk, nie biadał nad ciężkim losem, lecz postanowił
sporządzić jakąś uszczelniającą masę do izolacji. Pomysł dobry, ale z czego? I na to
znalazł się sposób. Kości ubitych zwierząt Nansen rąbał na drobne kawałki,
tarł_potem na miałki proszek, spala) i mieszał z roztopionym tłuszczem foki. Z takim
trudem otrzymany produkt wcale go nie zadowolił. Domieszał więc jeszcze trochę
sadzy. Ale sadzę niełatwo było zebrać. Po paru dniact kłopotliwych prac obaj
zakopceni podróżnicy przypomina1! wyglądem kominiarzy.— Dym nad naszym
namiotem wznosił się czarnym słupe widocznym chyba gdzieś na Spitsbergenie, a co
gorsze, sadzy dawał bardzo niewiele — śmiał się później Nansen.Napracowali się
obaj niemało, namęczyli, aż wreszcie sad; zmieszaną z foczym łojem pokryli szczelnie
płótno kajaków192a po wierzchu pociągnęli jeszcze cienką warstwą farby olejnej,
wyciśniętej z paru tubek. Farby miały służyć Fridtjofowi do utrwalenia na płótnie
piękna Arktyki. A uchroniły go przed zatonięciem.Kajaki wciąż przeciekały. Wobec
tego Nansen zakleił jeszcze dodatkowo wszystkie szwy i naprawione wielokrotnie
miejsca stearyną stopioną ze smołą, której trochę zabrali ze sobą. I to dopiero
pomogło.Dni wlokły się wolno za dniami. Stan lodów nie wróżył nadal nic dobrego.
Trzeba było czekać.Życie nasze tutaj przypomina mi trochę historię zasłyszaną u
Eskimosów. Pojechali zebrać travję na brzegu fiordu, a widząc, że jeszcze nie
wzeszła, rozłożyli się obozem, i czekali cierpliwie tak długo, póki można ją było
skosić — notuje w połowie lipca Nansen. A dalej tak się żali:Ten śnieg, który nie
chce ustąpić przed deszczem, doprowadza mnie do rozpaczy. Może na koniec zginie,
miękki i pulchny jak piana... Zbyt już przywykłem do rozczarowań, by w cośkolwiek
jeszcze uwierzyć! Dobra to szkoła cierpliwości... Jakże miło musi być dziś w domu.
Wszystko pokryte kwieciem, fiord drży w świetle- słonecznym. Może siedzisz, Ewo,
na szczycie skały z małą Liv lub pływasz swoją łodzią po morzu? I znów wzrok pada
na biel, przez otwór w namiocie. Niejedna jeszcze bryła lodu dzieli chwilę obecną od
tej, która nadejdzie.I dużo czasu upłynie, nim was zobaczę... Wszystko mi obojętnieje.
Tęsknię za jednym tylko, za domem.Nic dziwnego, że miejsce długiego postoju obaj
zgodnie nazwali Obozowiskiem Tęsknoty.Gwałtowny skok temperatury obudził
nadzieję. Chmura, zalegająca już od dawna południową część horyzontu, rosła w
oczach, potężniała, pochłonęła całe niebo. I wreszcie spadł upragniony deszcz,
przechodząc chwilami w ulewę. Nareszcie! Dudnił o ściany namiotu, wlewał się do
wnętrza, topił lód. Może .imiast trzeciego zimowania wśród lodów uda się przed nocą
polarną powrócić do kraju?— Ruszamy w dalszą drogę! Jak najszybciej! Jak tylko się
trochę przejaśni.Podniecony Joha-nsen nie czekał nawet tego wezwania.
Już1’YkItjof...193rozlane jak wiosną rzeki. Znikły gdzieś wielkie lodowe płyty. W
chaosie odłamków kry nie sposób znaleźć przejścia. Wisl-kie połynie, które szybko i
bezpiecznie można było przepłynąć kajakiem, zamknęły się, zwarły, jak za
dotknięciem różdżki nie tyle dobrej wróżki, co jakiejś złośliwej czarownicy. Rad
nierad, Nansen musi się decydować na przepływanie, raz po raz, wąskich
kanałów.Pierwsza próba, wydawało się, trwa bez końca. Opuścić kajaki na wodę,
powiązać je rzemieniami, ustawić na wierzchu sanie i po trzech, czterech metrach
kanału wodnego na nowo rozwiązywać, ściągać sanie na lód, podnosić kajaki na
brzeg i znów mocować na saniach. Próba cierpliwości jeszcze jedna, i z tych wielu
nie najlżejsza.— Daleko nie zajdziemy w ten sposób. Trzeba to inaczej zrobić.
Zaczekaj.Stanowczy głos Nansena dodaje otuchy zrozpaczonemu Jo-hansenowi. Co
też Fridtjof nowego wymyśli?— Zrobimy wszystko na odwrót. Sanie przywiążemy na
stałe do spodu kajaków.— Jak to?— Zobaczysz sam za chwilę.Przeprawa przez
niewielkie jezioro wśród lodów poszła sprawnie. Umocowane na saniach kajaki
dawały się lekko spychać na wodę i jeszcze łatwiej wyciągać na przeciwległy brzeg.
— Wiesz, skąd mi ten pomysł przyszedł do głowy? — śmieje się uradowany Nansen.
— To nie mój. Czytałem kiedyś, że tak radzą sobie syberyjscy łowcy fok. Używają
zawsze łodzi na płozach.Rozwiązanie sprawy było genialnie proste, ale tego dnia
podróżnicy niedaleko się posunęli. A i noc koszmarna. Woda ze wszystkich stron
podmywała namiot, a śpiwór, zszyty z lekkich, wełnianych koców, przemókł od razu.
Z żalem myśleli o pozostawionym w Obozowisku Tęsknoty ciepłym futrzanym. Próby
spania wprost na nie rozmokłym lodzie także zawiodły. Nansena schwyciły bóle
reumatyczne. Rankiem, z trudem rozprostowywał plecy, każdy krok sprawiał mu ból,
do którego nie chciał się przyznać. Johansen udawał, że nie widzi wykrzywionych
cierpieniem rysów twarzy towarzysza. Wreszcie pod byle196pretekstem sam
wyruszył na poszukiwanie jakiegoś dogodnego przejścia. Był przerażany. Choroba tu
— to koniec.Przejścia dogodnego nie ma. Trzeba iść wciąż przed siebie, na oślep, na
tę ziemię rozmigotaną w słońcu tysiącami blasków,, tak bliską i tak nieskończenie
wciąż daleką. Brnąc po lodzie za saniami Nansena, wierny druh popycha je ciągnąc
jednocześnie swoje.Deszcz, który tak niedawno jeszcze przyzywali, oczekiwali go jak
zbawienia, siąpi, siecze. To dokuczliwa mżawka, to znów rzęsista ulewa stają się
przekleństwem. A wiatr? Wciąż przeciwny, wciąż ten sam, z uporem odgania krę od
lądu. A wraz z krą — ludzi. Na postojach, które nie są odpoczynkiem, lecz męką,
Johansen jak dobra matka krząta się koło Nansena, rozpala kuchenkę, sporządza
posiłki, rozstawia namiot i mimo sprzeciwów pomaga mu zdejmować przemokłe
ubranie. Po ośmiu dniach bóle częściowo ustępują, przezwyciężone chyba tylko
żelazną siłą woli nienawykłego do choroby człowieka. I znów obaj w milczeniu, z
uporem rozpoczynają marsz.
45. Strzelaj prędzej! Może być za późno!
Trzynastego dnia od chwili wyruszenia do Ziemi Obiecanej na brzegu zawalonym spiętrzonymi
bryłami lodu jakaś wielka połynia zastąpiła podróżnikom znów drogę.Pierwszy szedł, jak
zwykle, Fridtjof. Zajęty spychaniem na , wodę kajaka, usłyszał nagle zduszony krzyk:
— Karabin, prędko!Obrócił się błyskawicznie i ujrzał powalonego na ziemię
towarzysza. Nad nim stał ogromny biaiy niedźwiedź. Johansen ściskał go za gardło i
co sił w ramionach odpychał od swojej twarzy rozdziawioną paszczę. Strzelba leżała
w futerale na kajaku. Nansen rzucił się po nią. W chwili gdy dłonią dotykał już kolby,
odepchnięta gwałtownym ruchem łódź zachybotała i zaczęła odpływać. Skoczyć do
wody i strzelać z kajaka? To trwałoby zbyt długo. Nansen szarpie za kajak, chcąc go
przyciągnąć, i słyszy znów zduszony głos:— Strzelaj prędzej! Może być za późno!W
tej samej chwili udało mu się wreszcie wyrwać broń. Odciągnął kurek lufy nabity
śrutem i z pozycji siedzącej strzelił, celując w głowę niedźwiedzia. Zwierzę runęło
rią lód. Johansen błyskawicznie poderwał się i stał już z karabinem w ręku.—
Podkradł się tak cicho ¦— opowiadał po chwili podniecony — że usłyszawszy szelest
za sobą myślałem, że to pies. Dopiero jak walnął mnie łapą po głowie, w oczach mi
pociemniało, zrozumiałem omyłkę! Za późno. Zwaliłem się jak długi na lód.
Przytomność odzyskałem w chwili, gdy poczułem, że chciał mi jak foce odgryźć
głowę. Uchwyciłem go za gardło, ciągnąłem ze wszystkich sił i krzyknąłem.
Niedźwiedź osłupiał na moment, potem znów zaatakował. Krzyknąłem po raz drugi.
Psy wczepiły mu się w tylne łapy. Odskoczył na moment.Zerwałem się, schwyciłem
broń, ale ty już na szczęście strzeliłeś. Niewiele brakowało, a byłoby już po
mnie.Obaj odetchnęli z ulgą, patrząc na olbrzymie cielsko powalone na lodzie. Psy
odskoczyły od niedźwiedzia. Atakowały go. gdy się ruszał, nieruchomy budził w nich
lęk. Wietrzyły tu jakiś podstęp.Nansen nie ukrywał podziwu dla zimnej krwi
towarzysza. Niedźwiedź na szczęście nie zdążył wyrządzić mu większej krzywdy.
Zdarł tylko łapą brud z policzka i lekko poranił ręce.Niedługo czekali obaj na nowe,
silne przeżycie. Tym razem wreszcie radosne. Od lądu dzielił ich już tylko wąski pas
wolnego od lodów morza. Może wreszcie do niego dotrą? Nansen notuje krótko w
dzienniku podróży: *Dzień wyjątkowo szczęśliwy. Johansena nie pożarł niedźwiedź,
tuż przed nami — Ziemia Obiecana.Dostępu do wyspy broniły zimne, strome skały,
spadające prostopadle do morza. Dołem niedostępne, górą skryte w nieprzejrzystych
tumanach mgły, przez które wzrok nie mógł się przebić. W milczeniu płynęli obaj
wzdłuż niesamowitych, budzących grozę wybrzeży, daremnie
poszukując,bezpiecznego miejsca. Cały czas musieli pilnie baczyć, żeby nie znaleźć
się w zasięgu potężnych brył, spadających z czół lodowców. Z łoskotem waliły się do
morza. Płynęli tak długo.— Oto spełnienie marzeń — usiłował zażartować Fridtjof —
wolałbym i tę noc jeszcze spędzić na krze. Jak sądzisz?,Odpowiedziało mu milczenie.
— Hjalmar, otrząśnij się, na Boga! Nie będziemy tu przecież zimować, zdechlibyśmy
z głodu. Przed nami otwarte morze. Wiosła i żagle szybko poniosą nas teraz na
południe, do domu. Słyszysz?Johansen potakiwał w milczeniu. Było mu już wszystko
jedno. Spać, spać za wszelką cenę! Nie maszerować, nie wiosłować, nie rozbijać
dzień w dzień nowego obozu na lodzie. Zaszyć się wreszcie w jakiś kąt i odpocząć
chociaż, chwilę w ciszy, cieple i spokoju.Następne dni niewiele różniły się od
poprzednich. Podróżni-198199dwaga pozostała, ysla nadzieja...3 okazał się dobry, od
razu pomknęły prędzej. Może nawet zbyt prędko,ust wielkich, ociężałych potworów
morskich. Zaczęły ¦z interesować się dwoma nieznanymi stworzeniami,yły do nich w
odwiedziny i tak się gdzieś spieszyły ndu. Bez cienia łęku, godnie, powoli,
majestatycznie ¦dpływały do kajaków. W morzu zwierzęta te nie mająsiebie
wymiarami i wagą przeciwnika. Na polu lodo-¦sem, w ostateczności, odważy się je
zaatakować bia-_viedź, ale najchętniej unika zaczepki. Jeden z takich 5w,
wypływając z głębin na powierzchnię, otarł się Kiem o kajak Nansena.em gwałtowne
uderzenie od spodu. Obejrzałem się Żadnych odłamków lodu nie było w pobliżu —
nahnię wody wynurzyła- się naraz potężna głowa... gru-^inowoźe wąsy drgały groźnie
koło nozdrzy, a ogrom-zibłyszczały bielą. Szklane, okrągłe oczy utkwione
byłyuporczywym, ciężkim spojrzeniem. Było coś dziwnieżyznego, przedpotopowego
w tym zjawisku, długo go nie. Mors parsknął wreszcie i znikł jak zjawa. Po chwilisię
znów z morza, płynąc w stronę Johansena. Niezkie miał zamiary, ale łękałem się, że
kłami przedziu--o kajaka. Obaj jednocześnie schwyciliśmy za broń.prychnęło znów,
wściekle, zaryczało i schowało się pod j za -moment wypłynąć w ślad za nami.
Przestraszonyi skoczył na przepływającą obok krę, wciągnął na nią *ak i nie
wypuszczał z ręki karabinka. Chciałem pójśćlem, lecz gdy stawiałem nogę na
krawędzi kry, lód201cy płynęli wciąż wzdłuż tych samych, ponurych, zasnutych szarą
mgłą brzegów. Gdy tylko niebo pojaśniało wreszcie, Nan-sen wdrapał się na jakiś
wyższy od innych toroś i stamtąd niecierpliwie badał horyzoint. Coraz ciężej robiło
mu się na sercu. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się w dali jakieś wyspy, wysepki — o
niedostępnych brzegach, wszystkie skryte pod czapami lodowców, wszystkie jak
krople wody podobne do siebie.Najbliższej nadał imię Ewy, następnej Liv, a trzeciej,
na której udało się im wreszcie wylądować, Adelaidy dla uczczenia pamięci zmarłej
dawno matki. Cały niewielki archipelag nazwał Białą Ziemią. Gdybyż to jeszcze mógł
wiedzieć, gdzie leżą te nowo odkryte lądy? Na pewno nie przy brzegach Spits-
bergenu. I wyspy mają inne formy, i nad głową przelatuje, raz po raz, ptactwo nigdy
tam nie obserwowane. A więc to Ziemia Franciszka Józefa? Ale jakie brzegi
olbrzymiego archipelagu, wschodnie czy zachodnie? Bo to zasadnicza różnica. Jeśli
zachodnie, to kres wędrówki nie byłby tak odległy. Może udałoby się na zimę
powrócić do kraju?Nansen boi się wypowiedzieć głośno tę myśl, żeby nie łudzić na
próżno Johansena. Rozczarowania mocno bolą, podrywają siły, a tych potrzeba
jeszcze wiele. W miarę zaznajamiania się z terenem powraca mu dobry humor.
Odpychające na pierwszy rzut oka martwotą pustynne wysepki tętnią życiem. Tu ślady
olbrzymich niedźwiedzich łap na śniegu, tam stada fok, wylegujących się na słońcu,
liczące czasem kilkadziesiąt sztuk. Tafle przybrzeżnego lodu wydają się od nich
czarne. Raz po raz nad głową przeciągają jakieś nieznane, dziwne odmiany ptactwa,
którym Nansen-zoolog nie zawsze umie dać nazwy. — Co jak co, ale z głodu tutaj
zginąć trudno ¦— stwierdzają obaj z radością.A to jest w tej chwili najważniejsze.
Gdybyż tylko szybciej można było popłynąć! Nansen poważnieje. Widać, że znów
waży w głowie jakiś nowy pomysł. Johansen niedługo czeka.— Sań pozbyć się nie
możemy — słyszy — mogą być znów nam potrzebne, ale musimy koniecznie je
skrócić,— Po co? — Johansen jest na dobre przerażony.— Żeby zmieściły się na tyle
kajaka. Od razu szybciej po-głyniemy!46, Odwaga pozostała, ale prysła
nadzieja...Pomysł okazał się dobry.Kajaki od razu pomknęły prędzej. Może nawet zbyt
prędko, jak na gust wielkich, ociężałych potworów morskich. Zaczęły one naraz
interesować się dwoma nieznanymi stworzeniami, co przybyły do nich w odwiedziny
i tak się gdzieś spieszyły bez powodu. Bez cienia lęku, godnie, powoli, majestatycznie
morsy podpływały do kajaków. W morzu zwierzęta te nie mają godnego siebie
wymiarami i wagą przeciwnika. Na polu lodowym czasem, w ostateczności, odważy
się je zaatakować biały niedźwiedź, ale najchętniej unika zaczepki. Jeden z takich
olbrzymów, wypływając z głębin na powierzchnię, otarł się przypadkiem o kajak
Nansena.Poczułem gwałtowne uderzenie od spodu. Obejrzałem się zdumiony.
Żadnych odłamków lodu nie było w pobliżu — na powierzchnią wody wynurzyła- się
naraz potężna głowa... grube szczecinowate wąsy drgały groźnie koło nozdrzy, a
ogromne kły zabłyszczały bielą. Szklane, okrągłe oczy utkwione były we mnie
uporczywym, ciężkim spojrzeniem. Było coś dziwnie fantastycznego,
przedpotopowego w tym zjawisku, długo go nie zapomnę. Mors parsknął wreszcie i
znikł jak zjawa. Po chwili wychylił się znów z morza, płynąc w stronę Johansena. Nie
wiem, jakie miał zamiary, ale lękałem się, że kłami przedziurawi dno kajaka. Obaj
jednocześnie schwyciliśmy za broń. Zwierzę prychnęło znów wściekle, zaryczało i
schowało się pod wodę, by za moment wypłynąć w ślad za nami. Przestraszony
Johansen skoczył na przepływającą obok krę, wciągnął na nią swój kajak i nie
wypuszczał z ręki karabinka. Chciałem pójść jego śladem, lecz gdy stawiałem nogę na
krawędzi kry, lód201załamał się pod moim, ciężarem. Cofnąłem się gwałtownie i
przez kilka sekund nie mogłem odzyskać równowagi. Jeżeli potwór pojawiłby się
teraz przede mną, byłbym z pewnością wpadł do morza. Po kilku desperackich
wysiłkach udało mi się wreszcie przyciągnąć kajak i schronić na krą. Z dalszej pogoni
mors zrezygnował....Kiedy indziej zobaczyłem, że kajak Johansena wyskoczył naraz w
powietrze. Z wody wyjrzała głowa morsa. Niewiele myśląc, wystrzeliłem. Na
szczęście celnie. Śmiertelnie ranione olbrzymie zwierzę wypłynęło od razu na
powierzchnię. Z trudem udało się nam przerżnąć jego grubą skórę, żeby wyciąć kilka
kawałków tłuszczu i mięsa — wspomina Nan-sen.Po paru dniach tej niebezpiecznej
żeglugi udało się wreszcie Norwegom rozbić obóz przy wolnych od lodu brzegach
jakiejś nieznanej wysepki.Cóż to za radość przeskakiwać z jednej skałki na drugą.
Pierwszy raz od dwu lat. Pięć miesięcy minęło już od chwili zejścia z „Frama”. Jak
dzieci na wycieczce bawimy się żwirem kamienistej plaży, wsłuchujemy w jego
skrzyp pod ciężarem naszych stóp. Zatknęliśmy na szczycie najwyższego pagórka flagę
norweską. W załomach między skałami tuli się mech i cieszy oczy jaskrawą, złotą
barwą samotny kwiat maku polarnego.Tę uroczystą chwilę trzeba jakoś uczcić. Zapas
nafty kończy się. Na dnie blaszanki bulgoce jej zaledwie parę kropel. Nansen gotuje
więc zupę nad sporządzoną naprędce lampą, którą napełnia tłuszczem morsa. I
wsypuje do zupy ostatnią garść suszonych kartofli. Od tej chwili podróżników żywić
musi wyłącznie Arktyka...Na zachód od cypla skalnego faluje otwarte morze. Wyspy
ciągną się na południe. Dopiero,tutaj, w tym miejscu, można sobie powiedzieć,, że
podróżnicy dotarli do zachodniej krawędzi archipelagu Ziemi Franciszka
Józefa.Morze otwarte —¦ wolna droga do kraju. Nim obaj nacieszą się tą myślą,
radość gaśnie. Silny wiatr napędza znów wielkie masy kry, grubej, połamanej,, kry nie
do przebycia.Niedawno jeszcze żyłem nadzieją, pełen byłem odwagi —notuje Na^en -
teraz pozostała wprawdzie odwaga, ale prysłazimę musimy przetrwać tutaj!— Gdzie?
- wyrywa się Johansenowi. I przerażony daremnie czeka odpowiedzi.- Na tej
pustymi?202
47. Gdzie Fridtjof
przeżył trzecią noc polarną?„Przetrwać zimę...” — proste, zwyczajne słowa. Ale
zimowania Nansena nie można przyrównać do żadnego z tych, które dotychczas znała
historia Arktyki. Ci, co przymusowo przeży-‘ wali noc polarną na Dalekiej Północy, nawet
jeśli byli rozbitkami, mieli jakieś zapasy ze zmiażdżonych lub opuszczonych statków, jakieś
deski czy belki na sklecenie domu.Willem Barents, który w XV wieku zimował w Arktycei
przeżył straszne chwile na Nowej Ziemi, mógł wznieść chatęz drzewa dryftowego i
częściowo urządzić ją ocalonymi z okrętuprzedmiotami.Po trzystu latach chatę tę odnalazł
przypadkiem norweski łowca wielorybów. Wnętrze było nie tknięte, jakby ludzie dopiero
co z niej wyszli. Na ścianie wisiał zamilkły zegar, na stole leżała pożółkła od starości
księga — „Opisanie Świata” Marco Polo. Zachowały się skóry niedźwiedzie na
posłaniach, starodawne halabardy i strzelby. W rogu od prochu, tuż pod sufitem, w
kominie, ukryli Holendrzy dziennik okrętowy. W nim dokładnie, dzień po dniu, podczas
całego zimowania spisywano gęsim piórem notatki. Pozwoliły one później na wierne
odtwo-,, rżenie ciężkich przeżyć podróżników, którzy pierwsi w historii zimowali
przymusowo na Dalekiej Północy.Nawet nieszczęśni marynarze z ekspedycji Franklina w
marszu po lodach zabrali z sobą żywność ze statków.Nawet tragiczna wyprawa Greely’ego
podczas pierwszej i drugiej polarnej nocy rozporządzała jakimiś zapasami, a co
ważniejsze — domem.Parę lat przed podróżą Nansena na jacht wyprawy angielskiej Leigh
Smitha, zakotwiczony w pobliżu -półwyspu Flora,204pewnego słonecznego sierpniowego
ranka runęły niespodziewanie potworne masy lodu. Z resztek statku Anglicy sklecili dom
na zimę, uratowali także żywność, ubrania i ekwipunek. Nan-sen wiedział, że dom tej
wyprawy zapewne, pozostał w tych okolicach. Myślał nawet o dotarciu do niego, nie znał
jednak dokładniejszego kierunku marszu, nie miał pewności, co tam zastanie, a co
ważniejsze — lękał się, że jeżeli nawet odnajdzie to miejsce, będzie już zbyt późno, żeby
zgromadzić przed zimą dostateczną ilość żywności. Zdecydował się więc pozostać na
nieznanej wysepce.Niełatwo musiała przyjść mu ta decyzja. Wiedział, że nikt nigdy-nie
będzie go szukać wśród labiryntów wysepek niedostępnego archipelagu. Bronił się przed
myślą, że jego położenie przypominało najbardziej położenie nieszczęsnego de Longa po
wylądowaniu na pustynnych, syberyjskich wybrzeżach. Ale nawet i de Long był w lepszej
sytuacji. Szukał on ludzkich osiedli i wierzył, że do nich .dotrze. Tutaj było rzeczą
wiadomą, że wokół ciągnęła się nieznana bezludna pustynia. Wielka niewiadoma. Groźna i
nieubłagana.Jak mógł Nansen ważyć się na przezimowanie zapadającej szybko nocy
polarnej? Co jej przeciwstawić prócz odwagi i doświadczenia? Obcięte sanie,
podziurawione jak sito kajaki, ubranie w strzępach, śpiwór — z resztek wełnianego koca,
namiot połatany. Drzewo dryftowe, jakie z trudem udawało się czasem wyłowić z morza,
nie wystarczyłoby na jedno porządne ognisko. Zapasy żywności zabrane z „Frama”
skończyły się dawno. Niewielka „żelazna porcja”, jakiej obaj z Johansenem zdecydowali
się za żadne skarby nie ruszać, schowana była na dalszą wędrówkę, tę wiosenną, która
miała ich doprowadzić do kraju. Pozostawało więc tylko mięso niedźwiedzi i fok. Ale
trzeba było je dopiero zdobyć. .Zresztą jak wszystko inne. Wszystko zdobyć — od
początku. I to jak najszybciej, przed nadejściem zimy. Każdy dzień był już teraz cenny,
każda niemal godzina.— Musimy mieć dobre schronienie przed wiatrem i mrozem, inaczej
zginiemy — postanowił sobie Nansen.11 Fridtjof...20548, Nic tak nie zmywa brudu, jak
ciepła krew niedźwiedzia— Cierpliwością i pracą wszystko na świecie można osiągnąć.
Daliśmy chyba najlepszy tego dowód — powtarzał Nansen, patrząc z dumą na dzieło ich
rąk.Z każdym dniem to coś, w czym mieli zamieszkać, wyglądało wygodniej. Mur kamienny
wznosił się prawie na wysokość metra ponad równie głębokim wydrążeniem w ziemi.
Jama czy też, jak ją nazywali, izdebka długości trzech metrów, szerokości dwu, osłonięta
przed wiatrem i śniegiem, wydawała się polarnym budowniczym szczytem komfortu. Od
chwili opuszczenia „Frama” podobnego nie zaznali. Ogrzewanie, a zarazem światło
zapewniały lampy sporządzone przemyślnie z blachy i napełnione tłuszczem morsa. Jasno
płonęły w nich knoty z resztek bandaży. Po raz pierwszy od sześciu miesięcy podróżnicy
spróbowali spać w dwu oddzielnych śpiworach. Ale jedna noc «ałkowicie im wystarczyła.
Szczękali zębami, skostnieli. Jeszcze nigdy podczas podróży tak n:e przemarzli, a Bóg sam
raczy wiedzieć, ile już razy biedacy przemarzli. Następną noc spędzili we wspólnym
śpiworze, ogrzewając się wzajemnie ciepłem swych ciał. To było jednak
najpewniejsze.Zimowe leże skończyli w ostatnim momencie. Z każdym dniem niżej opadał
słupek rtęci w termometrze, coraz mroźniej-szy wicher chłostał w twarz. Zawieja śnieżna
nie ustawała.Wokół domku roiło >się od białych niedźwiedzi. W krótkim czasie polarnicy
spali już na. ich ciepłych, gęstych futrach, oba wejścia — do tunelu i do izdebki —
zasłaniały także niedźwiedzie „dery”. W walce o życie Nansen był bez litości. Dzień w
dzień ginął przynajmniej jeden król białych pustyni. Obok domku piętrzyły się coraz wyżej
stosy mięsa i tłuszczu — za-203pasy na zimę. Tłuszczu zimownicy potrzebowali bardzo
dużo, jak najwięcej. I do jedzenia, i do lampy, która musiała płonąć bez chwili przerwy
przez całą noc polarną, rozświetlając ciemności i chroniąc przed zamarznięciem.Zapasów
swych podróżnicy bronili zajadle. Białe, wygłodniałe niedźwiedzie zwiedziały się jakoś o
nich i ściągały tłumnie, jakby uważały, że ludzie trudzili się specjalnie dla nich. Jakiś
biedak tak się pewnego razu obżarł, że zasnął na stosie rozgrzebanych połci mięsa i sadła.
Po przebudzeniu zamierzał najwidoczniej ucztować dalej. Ale łakomstwo przypłacił
życiem.W ciemnościach. mroźnego października podróżnicy zabili ostatnie dwa
niedźwiedzie. Morsy i foki dawno już znikły. Ocean skuła jednolita, gruba tafla lodu. Nad
wyspą zapanowała niepodzielnie noc polarna.Mrozy, śnieżyce, wichury przez całe długie
dni i tygodnie trzymały ludzi w zamknięciu w ciasnej, zadymionej izdebce. Godzinami
leżeli bezczynnie w śpiworze, nadaremnie szukając na twardej, pełnej ostrych występów
skale wygodniejszego miejsca. Nie pomogło nawet wymoszczenie posłania paroma
warstwami niedźwiedzich skór. Przeważnie spali lub drzemali, bo i cóż mogli innego
robić? O czym jeszcze mówić? Już dawno powiedzieli sobie wszystko, co mieli do
powiedzenia. Przeszłość oddaliła się od nich, przyszłość była jednym wielkim znakiem
zapytania. Marzyli o powrocie do kraju, do domu. Nansen chętnie wspominał chwile
spędzone wśród Eskimosów w Godthaab. Wygodnie żyło się w ich ciepłym, zacisznym
igloo, które wtenczas wydawało się pełne niewygód. Tu śnieg nie nadawał się niestety do
wykrawania wielkich bloków śnieżnych.Nie szczędzili obaj pracy, wznosząc swój domek,
poutykali wszystkie szpary, a przecież każdy silniejszy wiatr przeciągał mroźnym
tchnieniem przez izbę. Nie sposób jej było dogrzać. Płonąca dzień- i noc, bez ustanku,
lampa z tłuszczem kopciła niemiłosiernie, pokrywając wszystko wokół grubą warstwą
lepkiej sadzy. Próbowali zbudować komin. Z czego? Oczywiście z tego, czego mieli pod
ręką najwięcej — z niedźwiedzich skór. Próba się nie udała. Ciąg był bardzo słaby, a
każdy silniejszy podmuch wypełniał izdebkę czarnymi kłębami dymu. Trze-209
ba było wymyślić coś innego. Wyrzucili na wpół przepaloną skórę i wymurowali coś w rodzaju
komina z innego „budulca”, na brak którego nie mogli się także uskarżać — z lodu i ze śniegu.
Komin.topniał niestety pod wpływem ciepła i zamieniał się wtedy w rymnę. Woda wlewała się
do izby, ale Nansen ze swym niezmiennym optymizmem opowiadał:1 ,...zima przeszła nam na
ogół dość przyjemnie. Dzięki lam-\ pom rtęć w termometrze utrzymywała się stale około zera,
co dla nas, przywykłych już do obozowania przy temperaturze minus czterdziestu stopni
Celsjusza, zupełnie wystarczało. Przy ścianach było co prawda znacznie chłodniej. Osiadła na
nich wilgoć w postaci prześlicznych białych kryształków lodowych. Dzięki temu mogliśmy mieć
złudzenie, że mieszkamy w pałacu marmurowym. Przepych ten miał jednak swoje złe strony.
Wystarczyło, żeby temperatura podniosła się trochę, a ze ścian ściekały strumyczki i łoże nasze
zamieniało się zaraz w kałużę.
Każdy z nas po kolei kucharzował przez tydzień. Było to jedynym urozmaiceniem naszego
monotonnego życia i jedyną miarą upływania czasu. ,Jedzenie z konieczności nie było
różnorodne. Ranek zaczy- , nał się niezmiennie od rosołu z niedźwiedziego mięsa, wieczorem to
samo mięso, smażenie, porę obiadową obaj przeważnie przesypiali. Na deser wyławiali chętnie
palcami ulubiony przysmak, skwarki z tłuszczu morsa, który płonął w lampach. I tak dzień po
dniu, tydzień po tygodniu i miesiąc po miesiącu. Mięso niedźwiedzie zastępowali czasem dla
odmiany mięsem foki lub morsa. Była to jedyna odmiana.Od czasu do czasu opanowywała ich
tęsfcnota za porządkiem i czystością. Wtedy, w nagłym przypływie energii, zeskrobywali szron
ze ścian, zmieniali na posłaniach futra. Nie oczyszczone z resztek mięsa zaczynały po trosze
gnić, a co gorsza mocno cuchnąć. Najgorzej było z praniem bielizny. Brud z koszul skrobali
najpierw nożem, potem parę godzin je gotowali. Po dokładnym wyżęciu długo jeszcze suszyli.
Czy trud wart był zachodu? Chyba tak. W pierwszej chwili bielizna nie przylegała do skóry. Ale
już po niedługim czasie w zetknięciu z brudnym ubraniem znów przesiąkała tłuszczem. Mycie
rąk gorącą wodą nie da-210wało żadnych wyników. Szorowali je więc piaskiem. Wszystko
nadaremnie. Brud nie znikał.Dłonie najlepiej zmywać- ciepłą krwią niedźwiedzią zmieszaną z
sadłem. Ponieważ nie zawsze mamy je pod ręką, brud także można zeskrobywać nożem —
notuje Nansen.Zamiast ręczników czy ścierek polarnicy używali mchu, który wyrywali ze
szczelin w ścianach. Po użyciu wpychali go, oczywiście, z powrotem na te same miejsca.Palce
mieli tak brudne, że każde dotknięcie papieru pozostawiało na nim tłuste, czarne plamy.
Odchodziła więc nawet ochota do pisania, które i tak było przymusem. Bo i o czym pisać? Nic
się nie działo. Nic się nie zmieniło obecnie w ich życiu. Całe tygodnie i miesiące za ścianami
wył i jęczał wiatr lub wciąż tak samo dzwoniła w uszach przerażająca, martwa cisza. Taka, jaką
znają tylko podbiegunowe obszary. Cóż daliby obaj w tych chwilach, żeby mieć pod ręką jakieś
książki. Na pamięć umieli już wszystkie kartki kalendarza morskiego i tablic astronomicznych.
Przepowiadali je sobie czasem na wyrywki.— Czy to prawda, że na „Framie” mieliśmy kilkaset
tomów? — dopytywali się nawzajem. I trudno im było w to dziś uwierzyć!40. Nie masz
zręczniejszego złodzieja nad polarnego lisaJedynym urozmaiceniem, i to nie
najprzyjemniejszym, jednostajnego i śmiertelnie nudnego trybu życia była nieustanna walka z
lisami. Walka nierówna, bo zawsze zwycięsko wychodziły z niej zwierzęta. Rozkradały
najbezczelniej wszystko, co się tylko dało, wszystko, co tylko zabrać mogły: kawałki bam-busu,
drut stalowy, liny do harpunów, a nawet same har»puny, zaszyte w płócienych workach, zbiory
kamieni i mchów, które Nansen gromadził tak pieczołowicie. Nie darowały nawet ostatniemu,
jaki pozostał, kłębkowi sznurków do żagli. Fridtjoi przechowywał je pieczołowicie, jak jakiś
skarb, chcąc rozpleść je na nici potrzebne do reperacji porwanych ubrań. Nic z tego!
Szkodniki porwały się nawet kiedyś na termometr. Po długich poszukiwaniach Nansen ledwie
odnalazł cenny instrument, ukryty chytrze przez nie pod wielką bryłą śniegu. Niedługo się nim
cieszył. Termometr znikł, znowu, tym razem ostatecznie. Może przetrwał te kilkadziesiąt lat i do
dnia dzisiejszego leży schowany gdzieś w jakiejś lisiej norze?Zwierzęta stawały się z każdym
dniem bardziej bezwstydne. Żałując naboi polarnicy zaczęli je wreszcie odpędzać kamieniami.
Odbiegały wtedy na niewielką odległość, szczekały ze złością i wyły przeraźliwie, jakby miały
pretensję. Zrezygnowani ludzie chronili się przed tym nieznośnym jazgotem do izby, a wtedy
zwycięskie lisy biegały sobie w najlepsze po dachu, jakby naigrawając się ze zwyciężonych.
Razu pewnego, opo- ¦ wiada Nansen, ...lis przegryzł nam rzemień przytrzymujący u wejścia
skórę niedźwiedzia. Tylkośmy szkodą zdążyli naprawić, a już słyszymy na nowo, jak pracują
jego zęby. Dziś 212znowu któryś z nich skradł żagiel, którego używaliśmy do przeciągania brył
słodkiego lodu. Tego już było za wiele. Z tą stratą nie mogliśmy się łatwo pogodzić. Jakże bez
żagla płynąć do domu? Po wielu godzinach żmudnych poszukiwań w ciemnościach Johansen
odnalazł wreszcie zgubę zawłeczoną daleko, na sam brzeg morza. Nie mogliśmy pojąć, jak małe
zwierzątko dało radę przeciągnąć taki ciężar. I po co mu to było?Przed świętami Bożego
Narodzenia polarnicy postanowili zrobić w swym domku generalne porządki. Od czego zacząć?
Chyba od wyrąbywania na podłodze grubej warstwy lodu, który tak narósł, że izba stała się
znacznie niższa. Następnie powyrzucali kości, odpadki mięsa, a wreszcie starali się usunąć ze
ścian gruby kożuch tłustej sadzy. Jednego tylko nie mogli uczynić, chociaż najwięcej im na tym
zależało — zmienić ubrania i bielizny.
...jak klej przylepiały się wciąż do ciała... za każdym poruszeniem, przesiąknięte brudem i
tłuszczem, szorowały nam skórę tak, że w końcu miejscami zmieniała się w ranę... Czyż mogłem
kiedyś w życiu przypuszczać jak ważnym, nieocenionym cudownym odkryciem człowieka jest
mydło? — pisze Nansen. vWywrócone na drugą stronę koszule musiały wystarczyć za czyste.
Nansen dokonał jeszcze jednego wynalazku wielkiej wagi: grubą nić, wyciągniętą z żaglowego
płótna, rozkręcił na dwanaście cieńszych, którymi można było zszywać i łatać zniszczoną odzież.
Chcąc umilić sobie czas, który się dłużył w nieskończoność, podróżnicy zaczęli sobie
wyobrażać ogromny, przestronny, jasny sklep. Wszędzie na ścianach, od podłogi do sufitu,
wisiały w nim nowe, czyste, miękkie, ciepłe i wygodne ubrania wełniane. Wystarczyło wskazać
tylko, które się podoba, żeby je nałożyć.Samotne święta Bożego Narodzenia w brudnej i ciasnej
izdebce, w zaduchu, świętowali obaj radośnie. Od chwili zrównania dnia z nocą każdy miesiąc,
każdy tydzień przybliżał ich do upragnionej wiosny. Liczyli głośno dni, jakie od niej jeszcze .
dzieliły, a w głębi serca chyba i godziny.
W pogodnym nastroju Nansen wykorzystywał każdy moment, żeby wyjść na dwór rozprostować
trochę nogi. I jako
213artysta wrażliwy na piękno marzł nieraz godzinami, podziwiając grę barw, wstęg i
łuków zorzy polarnej.
...na nieboskłonie rozciąga znów swój srebrzysty płaszcz. Po chwili kolor zmienia się na złoty,
zielony, mieni się czerwienią. Światło bez przerwy pulsuje, rozszerza się, to znów kurczy,
rozbłyskuje naraz wieloma pasmami jaśniejącego srebra, w które wplatają się lśniące, faliste
wstęgi. I znów wszystko znika, i znów powraca w kształcie ognistych języków u zenitu, by
wystrzelić jasnymi promieniami od horyzontu prosto w górę. Tu i ówdzie zapalają się jeszcze
zwiewne, świetlane wstęgi, jak pył złocistego teraz płaszcza zorzy, A oto znów światło i
rozpala się, znów rozżarza, od widnokręgu wypryskują znów J ku zenitowi błyskawice świateŁ
I nieskończoną gra barw roz-. j poczyna się od nowa.Początek nowego, jeszcze jednego roku,
kTóry spędzie miał z dala od bliskich, przywodził na myśl dom rodzinny,/ ten pamiętny rok
1895 też się kończy. Był dziwny, ale mimo wszystko desyć dobry. W kraju biją dzwony
kościelne głosząc koniec starego roku... Nasz jedyny dzwon to mroźny wicher, co unosząc się
nad lodami, świszczę i wyje wściekle, wznosi tumany śniegu, zmiata je ze skał tuż nad naszymi
głowami... słyszę w dali łoskot lodowca. Skoro tylko mróz przybierze na sile, w jego
olbrzymim, uśpionym cielsku szczelina pęka po szczelinie. Grzmi i huczy wtenczas niby strzały
armatnie, od których wstrząsa się niebo i ziemia....Johansen chrapie, jakby wtórował tym
odgłosom. Cieszę się, że nie może go widzieć matka. Zapłakałaby gorzko, biedna, z rozpaczy na
widok swego syna wychudzonego, obrośniętego, w brudnych łachmanach, z twarzą powleczoną
tłustymi plamami sadzy......Jesteśmy sami, opuszczeni, o setki mil od tego, co nam bliskie i
drogie. Można się rozchorować, tak czasem ogarnia człowieka tęsknota.50. Cięższa od walki z
lodem jest walka z samym sobą— Bój się Boga, co ty wyprawiasz?Leżąc w śpiworze i łatając
pracowicie skarpetę, Nansen ze zdumieniem spojrzał na Johansena, który na czworakach wpeł-
zał tyłem z tunelu do izby.— Niedźwiedź! Tam, przy wyjściu. Odchylił skórę, zagląda do
korytarza — wyrzucił z siebie jednym tchem.Nim Fridtjof zdążył schwycić ubranie, już Johansen
z karabinem w ręku poczołgał się znów ostrożnie do wylotu tunelu.W ciemności słychać było
coraz silniejsze mruczenie. Na wiosnę białe niedźwiedzie są wygłodniałe. Ten postanowił za
wszelką cenę dostać się do- nory zajętej przez nie znane mu zwierzęta, na pewno smaczne.
Mruczenie słychać było coraz wyraźniej. W chwilę później rozległ się trzask, jakby zwierzę
łapązaczynało odwalać kamienie.Nie namyślając się dłużej Johansen wypalił na oślep.
Powietrzem wstrząsnął ryk. Wydawało się, że runie cały domek. Ranione zwierzę rzuciło się do
ucieczki. Myśliwy pognał w ślad za nim. Nansen, jak mógł najśpieszniej, narzucił na siebie ubra
—nie i wybiegł na pomoc towarzyszowi.—¦ Dobiłem go drugą kulą. Leży tam nad brzegiem.
Masz. nóż przy sobie? To idź go opraw, ja tymczasem biegnę po sanie. — Twarz Johansena
promieniała radością.W chwili gdy Nansen z nożem w ręku szedł ćwiartować zdobycz, ciesząc
się już na myśl o pysznej pieczeni z szynki, niedźwiedź porwał się na równe nogi i pognał w
stronę morza. Tego było za wiele. Nansen rzucił się, żeby odciąć mu drogę. Przestraszone
zwierzę uciekając zaczęło wspinać się na strome zbocze. I to je zgubiło.215W ciągu sześciu
tygodni polarnicy żywili się świeżym mięsem. A już zapasy żywności miały się ku końcowi.
Mogli też trochę krwią zwierzęcia obmyć się z brudu, do którego nie sposób było
przywyknąć.Pierwszy po długiej zimie niedźwiedź był zapowiedzią zbliżającej się wiosny. Tej
wiosny, która miała,być ich ostatnią, tu wśród lodów archipelagu Ziemi Franciszka^Józefa.Nim
pierwsze promienie słońca ukazały się nad horyzontem, j obaj połarnicy zamienili się w
krawców i szewców. Pilniejszych trudno byłoby znaleźć. Ruszyć w dalszą drogę w
poszarpanych łachmanach okazało się niepodobieństwem. Ubranie polarne musi chronić przed
mrozem i wilgocią, nie mówiąc już0 wiefrze, który przenika przez każdą najmniejszą dziurę lub
szparę. Na ubrania zdecydowali się poświęcić koce wełniane, z których uszyty był śpiwór. Do
podzelowania zniszczonych butów posłużyła im gruba skóra morsa....Z żalem pożegnałem się w
połowie maja ze starymi spodniami. Dobrze mi służyły, ale porwane były i ciężkie. Sadło
wprost kapało z nich — notuje Nansen.Napracowali się ciężko, ale obaj dumni byli ze swych
krawieckich uzdolnień. Johansen obiecywał sobie solennie oszczędzać swą nową kurtkę, żeby
nie zjawić się w Norwegii jak jakiś ostatni włóczęga.Trzeba było także na podróż przygotować
duży zapas tłuszczu do lampy. Prymus nie przedstawiał już żadnej wartości —. od dawna
zabrakło do niego nafty. Toteż bez chwili wahania w mosiężną rurę od prymusa włożył Nansen
notatkę o losach swej dwuosobowej wyprawy — od chwili opuszczenia „Frama” do dnia 17
maja 1896 roku. Dzień ten był dniem wymarszu z zimowiska. Burkę zawiesił na drucie, tuż pod
sufitem izdebki, podobnie jak to uczynił przed z górą trzystu laty Barents na Nowej Ziemi.
1 znów rozpoczęła się straszna walka człowieka z najeżonym torosami terenem, walka z
przestrzenią, z czasem i z samym sobą. Odwykłe podczas całej zimy od wysiłku nogi z
trudem wdrażały się do uciążliwego marszu.
Któregoś dnia pod Nansenem zarwał się lód. Nieraz już mu | się to przydarzało, ale teraz, gdy
narty miał mocno przywiąza-
216ne do stóp, długie deski wśliznęły się od spodu pod wielką, grubą bryłę. Ani ich
stamtąd wyszarpnąć. Fridtjof zawisł na trzymanym kurczowo w ręku bambusowym kijku,
ale głębia wciągała. Gdy zanurzył się już pod szyję, krzyknął rozpaczliwie. Raz, drugi.
Lodowata fala zalała mu usta. Johansen zmęczony wlókł się daleko w tyle. Rzucił się co sił
na pomoc. W ostatniej niemal chwili zdążył schwycić Nansena za głowę, przytrzymać i
wyciągnąć na lód.Dni za dniami, tygodnie za tygodniami mijały na powolnym marszu. Pq
miesiącu przedzierania się w labiryncie wysp i wysepek otworzyły się przed wędrowcami
szerokie kanały wodne i jeziora wśród lodów. Natychmiast powiązali kajaki, postawili
maszty, rozpięli żagle i uradowani dali się unieść przyjaznemu północnemu wiatrowi.
Nareszcie płynęli na południe.
51. Gdzie są kajaki,
jak dalej bez nich płynąć?Pewnego wieczora polarnicy ledwie żywi ze zmęczenia dobili
do krawędzi lodowego pola. Związane jak zawszex kajaki przymocowali rzemienną liną
do lodowej bryły przy brzegu, a sami odeszli, żeby wspiąć się na jakiś toros i zobaczyć,
jak da-‘ leko ciągną się otwarte wody. Odwróciwszy się przypadkiem Nansen spostrzegł
naraz, że napięta lina pękła, a wiatr odgania kajaki na pełne morze. Nim zdążyli dobiegnąć
do krawędzi lodowego pola — były już daleko. Coraz dalej z każdą chwilą. Nowa
katastrofa!Niedługo myśląc, Nansen zdziera z siebie część ubrania, buty ¦ i rzuca się do
wody. Przemoczona odzież utrudnia mu ruchy. Nie chce się jej pozbyć w obawie przed
skurczem. A wiatr odgania wciąż dalej kajaki.Nie marzyłem już sam, że uda mi się je
pochwycić — opowiadał później. — Jeśli odpłynęłyby, stracilibyśmy wszystko niezbędne
do życia. To byłby koniec. Przy sobie nie mieliśmy nawet noży. Było mi już wszystko
jedno, czy utonę, czy też po- J wrócę na brzeg bez kajaków. Wytężyłem wszystkie siły,
poczu- ] łem naraz, że słabnę, przewróciłem się na plecy. Johansen krą- i żył niespokojnie
po brzegu. Co ten biedak musiał się wycier- j pięć wiedząc, że nie może mi pomóc. Stracił
nadzieję, że po- 1 torócę. Opowiadał mi później, że te chwile bezsilnego wycze- \ kiwania
były najcięższymi, jakie kiedykolwiek przeżył.Po krótkim wypoczynku, a wydał mi się
wiecznością, popłynąłem znów dalej. Kajaki widziałem jakby bliżej. Odwaga wstąpiła mi
w serce, zdwoiłem wysiłki. Zaczynałem kostnieć. Zrozumiałem, że jeszcze chwila, a nie
będę w stanie poruszać kończynami. Popłynąłem jednak dalej. Uderzenia rąk o wodę
218stawały się coraz słabsze, wolniejsze. Odległość między mną a kajakami wciąż malała.
To dodało mi znów otuchy. „Jeszcze trochę, jeszcze jeden wysiłek!” — powtarzałem sobie
w myśli. Udało mi się wreszcie schwycić za nartę leżącą z tyłu kajaka. To już było coś. Po
chwili nogą zaczepiłem o wystające poza burtę sanie. Do wnętrza wciągnąłem się, goniąc
ostatkiem sił. Ale nie mogłem utrzymać wiosła w zgrabiałych rękach. Zimno pozbawiło
mnie czucia. Miałem wrażenie, że wiatr chłoszcze mnie po nagim ciele. Dygotałem,,
szczękałem zębami. Rozgrzać się, rozgrzać za wszelką cenę! Czułem, że w przeciwnym
razie zginę.Tuż przed dziobem kajaka zakołysały się naraz na fali dwa nurzyki. Chwyciłem
za broń i jednym strzałem strąciłem ptaki. Słysząc strzał Johansen był pewien, że
przydarzyło mi się jakieś nieszczęście, a gdy zobaczył, że wiosłując wyławiam zdobycz z
wody, sądził, że dostałem obłędu. Dobiłem wreszcie szczęśliwie do brzegu. Byłem tak
wyczerpany, że ledwie utrzymywałem się na nogach. Johansen ściągnął ze mnie mokre
ubranie i nałożył wszystko, co tylko mieliśmy suchego. Nie mogłem wydobyć z siebie
głosu. Wsunąłem się do śpiwora. Johan-aen nakrył mnie jeszcze żaglem, ale dygotałem
wciąż cały.Czas naglił. Następnego dnia polarnicy wyruszyli w dalszą drogę. Jedzenia
było coraz mniej. Tłuszcz dawno się skończył. Niedźwiedzi ani śladu. Upolować można
było jedynie morsy. Woda kipiała od nich. Stada liczące po dwieście, trzysta sztuk
wylegiwały się leniwie na lodowych polach luib zagradzały w morzu drogę kajakom,
cisnąc się ze wszystkich stron.„Płyniemy, to prawda, ale gdzie jesteśmy?” — zapytywał
wciąż sam siebie Nansen.Nad wybrzeżami wysepek aż po horyzont wisiała wciąż mgła.
Nie sposób domyślić się, czy to ciągle jeszcze Ziemia Franciszka Józefa, czy też już grupa
wysp leżąca pomiędzy tym archipelagiem a Spitsbergenem? Nie zawsze udawało się
podróżnikom bezpiecznie wymijać duże skupiska potworów morskich. Razu pewnego
wielkie zwierzę wynurzyło się z wody tuż obok kaja-i Nansema i zarzuciło na burtę
olbrzymie kły. Tak zazwyczaj spełza mors na krawędź lodowego pola. Kajak przechylił się
próżnie, Nansen o mało nie wpadł do wody. Niewiele myśląc,219z całych sił trzasnął
zwierzę po głowie wiosłem. Mors burtj nie puścił, dopóki Fridtjof nie schwycił za
strzelbę. Znikł wtedj pod wodą z taką-samą szybkością, z jaką się pojawił. Trwało 4
sekundy.„Jestem chyba urodzony pod szczęśliwą gwiazdą — pomyślał Nansen —‘niewiele
brakowało, a byłoby już po mnie”. Nagle poczuł, że nogi ma w wodzie. Nastawił ucha.
Bulgocząc wlewała się najwyraźniej do wnętrza. Jeszcze chwila, a pod jej ciężarem kajak
zatonie. Nansen uchwycił się kurczowo krawędzi pobliskiego lodowego pola i wciągnął na
nie podziurawioną łódź./ znów czeka nas łatanie. Mors rozdarł kłem płótno na przestrzeni
jakichś piętnastu centymetrów. Dobrze, że ta bestia nie i poraniła vii nóg kłami. A co
stałoby się, gdyby ta przygoda spot- j kala mnie na pełnym morzu? Byłoby po mnie! —
notuje. Fridt- j jof. I dodaje z humorem: — A jednak szczęście mi sprzyja!
52. Takie spotkanie
raz na sto lat się zdarzaDni przechodzą za dniami na marszu w nieznane. Czas biegnie, to
już druga połowa czerwca. Sił wciąż mniej. Któregoś wieczora, a jasny był jak dzień,
polarnicy rozbijali obóz u~brze~ gów jakiejś wysepki — jednej z tych wciąż nie
nazwanych. Szykując jak zwykle posiłek w świergocie wiosennego ptactwa, które
chmarami unosiło się nad wyspą, Nansen usłyszał jakiś obcy dźwięk, do złudzenia
przypominający szczekanie. Czyżby halucynacja? Skąd szczekanie tutaj, w tym lodowym
pustkowiu? Chwilę jeszcze wsłuchiwał się, wstrzymując oddech. I znów ten sam, dawno
nie słyszany, zapomniany dźwięk. Z bijącym sercem zawołał towarzysza i kazał mu pilnie
nadstawić ucha. Johansen postał chwilę i popatrzył podejrzliwie na Fridtjof a.— Jeśli
człowiek słyszy jakieś „głosy!”, to znak, że z nim źle. Uważaj na siebie — odpowiedział
spokojnie i zawrócił do swej pracy. Łatał właśnie kajak.Ale Nansen nie dawał tak łatwo
za wygraną. Coś mówiło mu, że się nie mylił. Rzucił wszystko, drżącymi rękami przypiął
do nóg narty, schwycił strzelbę i pobiegł na zwiady.W powietrzu panowała teraz cisza,
przerywana tylko piskliwym krzykiem jakiegoś ptaka, któremu wtórowało w dali
chrapliwe wołanie mewy. Nansen zatrzymał się zniechęcony i pomyślał: „Johansen miał
rację, musiałem się przesłyszeć, a przysiągłbym, że...” — Naraz przypadł do śniegu.
Widniały na nim ślady. Nie lisie, były zbyt duże. Czyżby wilcze? Skąd tutaj wilk? A więc
psie? I znów wyraźniej, donośniej niż przedtem rozległo si§ szczekanie. To musiał być
pies. A jeśli tak, są tu i ludzie.221z całych sił trzasnął zwierzę po głowie wiosłem. Mors
burty nie puścił, dopóki Fridtjof nie schwycił za strzelbę. Znikł wtedy pod wodą z taką-
samą szybkością, z jaką się pojawił. Trwało to sekundy.„Jestem chyba urodzony pod
szczęśliwą gwiazdą — pomyślał Nansen — oiiewiele brakowało, a byłoby już po mnie”.
Nagle poczuł, że nogi ma w wodzie. Nastawił ucha. Bulgocząc wlewała się najwyraźniej
do wnętrza. Jeszcze chwila, a pod jej ciężarem kajak zatonie. Nansen uchwycił się
kurczowo krawędzi pobliskiego lodowego pola i wciągnął na nie podziurawioną łódź./
znów czeka nas latanie. Mors rozdarł kłem płótno na przestrzeni jakichś piętnastu
centymetrów. Dobrze, że ta bestia nie poraniła mi nóg kłami. A co stałoby się, gdyby ta
przygoda spotkała mnie na pełnym morzu? Byłoby po mnie! — notuje. Fridtjof. I dodaje z
humorem: — A jednak szczęście mi sprzyja!
52. Takie spotkanie
raz na sto lat się zdarzaDni przechodzą za dniami na marszu w nieznane. Czas biegnie, to
już druga połowa czerwca. Sił wciąż mniej. Któregoś wieczora, a jasny był jak dzień,
poiarnicy rozbijali obóz u~brze-gów jakiejś wysepki — jednej z tych wciąż nie
nazwanych. Szykując jak zwykle posiłek w świergocie wiosennego ptactwa, które
chmarami unosiło się nad wyspą, Nansen usłyszał jakiś obcy dźwięk, do złudzenia
przypominający szczekanie. Czyżby halucynacja? Skąd szczekanie tutaj, w tym lodowym
pustkowiu? Chwilę jeszcze wsłuchiwał się, wstrzymując oddech. I znów ten sam, dawno
nie słyszany, zapomniany dźwięk. Z bijącym sercem zawołał towarzysza i kazał mu pilnie
nadstawić ucha. Johansen postał chwilę i popatrzył podejrzliwie na Fridtjof a.— Jeśli
człowiek słyszy jakieś „głosy!”, to znak, że z nim źle. Uważaj na siebie — odpowiedział
spokojnie i zawrócił do swej pracy. Łatał właśnie kajak.Ale Nansen nie dawał tak łatwo
za wygraną. Coś mówiło mu, że się nie mylił. Rzucił wszystko, drżącymi rękami przypiął
do nóg narty, schwycił strzelbę i pobiegł na zwiady.W powietrzu panowała teraz cisza,
przerywana tylko piskliwym krzykiem jakiegoś ptaka, któremu wtórowało w dali
chrapliwe wołanie mewy. Nansen zatrzymał się zniechęcony i pomyślał: „Johansen miał
rację, musiałem się przesłyszeć, a przysiągłbym, że...” — Naraz przypadł do śniegu.
Widniały na nim ślady. Nie lisie, były zbyt duże. Czyżby wilcze? Skąd tutaj wilk? A więc
psie? I znów wyraźniej, donośniej niż przedtem rozległo się* szczekanie. To musiał być
pies. A jeśli tak, są tu i ludzie.221Naraz wydało mu się,!że słyszy jakiś głos, pierwszy
obcy głos po trzech latach. Krew uderzyła mu do głowy, serce waliło jak młot, rozsadzało
pierś. Wbiegł na wzgórze i cos sił w płucach, I jak wariat, zaczął krzyczeć. Z tym obcym
głosem, z tym jedynym zwiastunem życia związany był jego kraj, dom, ona! Nogi wrosły
mu w śnieg. Nie dowierzał wciąż-jeszcze własnym oczom. Ze szczytu wzgórza zbiegł pies,
a z tyłu, za nim szedł... czio- !] wiek. Usłyszał znów jego głos.Nansen stał wciąż jak wryty.
Gdy nieznajomy zbliżył się do niego, nie kryjąc zdumienia, podali sobie ręce. Wymienili
zdawkowe „How are yoti?” Nad nimi kłębiła się mgła, u stóp leżały potrzaskane kry, w
głębi błyszczały słabe zarysy jakiegoś lądu. Czoło lodowca tonęło we mgle. I tak stali
długą chwilę w milczeniu. Jeden w eleganckim, kraciastym, sportowym ubraniu, w
wysokich, gumowych butach, ogolony starannie, ostrzyżony, pachnący dobrą wodą
kolońską. I ten drugi — dziki człowiek. W łachmanach, brudny, z długimi, nie czesanymi
kłakami włosów, ze zmierzwioną brodą, z czarną od sadzy twarzą, na której niepodobna
było dopatrzyć się koloru skóry, pokryta była bowiem skorupą brudu. Nie mogły go zmyć
podczas długiej zimy ani woda, ani krew niedźwiedzia, ani piasek zmieszany z mchem. Nie
mógł go zeskrobać nawet ‘nóż. Któż mógł domyślać się w tej chwili, kim jest ów dziki.
Skąd się tu wziął?Nieznajomy chwilę jeszcze pasował się z sobą. Dżentelmen w każdym
calu, nie chciał, nie mógł zasypać przybysza pytaniami. Wydawało mu się, że poprzez brud
wyzierają ku niemu jakieś znajome rysy. Znajome dla każdego polarnika. Nie śmiał jednak
sprecyzować pytań, które cisnęły mu się na usta. Czekał, aż dziwny człowiek sam zacznie
mówić, ale człowiek milczał. Wzruszenie odebrało mu mowę:— Cieszy mnie ogromnie, że
pana spotkałem — wykrztusił wreszcie z trudem nieznajomy. — Gdzież pana statek? A
ludzie? Ilu tu was jest?— Statku nie mam. Jest nas tylko dwóch.I Nansen milknie, niezdolny
powiedzieć nic więcej w tej j chwili, która wydaje mu się wciąż snem. On także nie
przestaje wpatrywać się uważnie w twarz nieznajomego. Gdzieś już go widywał, ale
gdzie?. To zapewne ktoś z naukowców, ale kto? 222„Może angielski badacz Arktyki
Jackson, który szykował wyprawę polarną?” — świta mu nagle myśl.Nieznajomy, nie
wytrzymując dłużej napięcia, spogląda mu wprost w oczy i wyrzuca z siebie gwałtownie,
jednym tchem:— Czyżby pan był Nansenem?: Pytanie brzmi jak pewnik.— Tak — pada
krótka odpowiedź....Jeszcze raz schwycił mnie wtedy za dłoń i serdecznie uściskał. Nie
mógłbym być gorącej powitany. Ten uścisk Jacksona, bo to on był istotnie, znaczył więcej
niż zwykła jormałność — wspomina Fridtjof.W drodze do budynku wyprawy angielskiej
obu ludziom nie zamykają się usta. Mówią teraz jeden przez drugiego. Anglikowi, który
spędził już całą zimę na przylądku Flora na czele arktycznej ekspedycji badawczej, trudno
uwierzyć, pojąć, co przeżyć musieli i wycierpieć norwescy wędrowcy,— Spełniliście
dzieło- Tytana — stwierdza z powagą po wysłuchaniu całej epopei. — Jestem doprawdy
dumny, że pierwszy mogłem was powitać i służyć wam pomocą. Takie spotkanie zdarza się
raz na sto lat. Mój statek „Windward” przypłynie tu wkrótce. Będę szczęśliwy, jeśli
zechcecie powrócić nim do kraju.I teraz dopiero Jackson przyznaje się, iż nie śmiał pytać o
„Frama”. Sądził, że Nansen i Johansen są jednymi, którzy się uratowali z katastrofy statku.
*
W wygodnym, luksusowo urządzonym domku wyprawy, ciepłym, zacisznym, czeka Nansena
nowa niespodzianka.— Od żony pana sprzed dwu lat — mówił Jackson, wręczając
wzruszonemu polarnikowi zalutowaną, ciężką puszkę, pełną listów dla załogi „Frama”.Miesiąc
spędzony u gościnnych Anglików przebiega szybko. Niczego tu nie brak, codzienna kąpiel,
czyste, lekkie, ciepłe ubranie, zupełnie jak w tym sklepie, wymarzonym przez obu polarników,
wygodne posłania, urozmaicona kuchnia i masa
223ciekawych’ książek. Nan\sen i tu riie próżnuje. Uzupełnia notatki, robi szkice. Żałuje,
że nie może malować.— Moje farby olejne poszły, na uszczelnienie kajaków — tłumaczy
gospodarzom.— Jak to?— Wlewała się do nich woda, musiałem coś wymyślić.I opowiada
na nowo, szczegół po, szczególe, co przeżywali z Jo-hansenem. Anglicy słuchają pełni
podziwu i wciąż o coś wypytują. W głowie im się nie mieści, jak można było w tych
warunkach przetrwać.— Nie darmo wszyscy mówią, że obszary podbiegunowe są twardą,
ale i najlepszą szkołą charakterów — mówi Jackson.Nansen jest szczęśliwy, że jego
polarna epopeja skończyła się zwycięstwem, ale pożera go niecierpliwość. Czas dłuży mu
się w nieskończoność. Pragnąłby jak najszybciej znaleźć się już w kraju. Godzinami nie
schodzi z wybrzeża, wpatrzony niecierpliwie w przesłonięty mgiełką horyzont. A nUż
„Windward” w ogóle nie przypłynie w tym roku? A nuż nie może się przebić przez lód?
Czyżby jeszcze jedno zimowanie? Obaj z Johansenem zaczynają żałować, że od razu nie
wyruszyli dalej kajakami i pieszo, do wysp Spitsbergenu. Po drodze na pewno spotkaliby
jakieś statki rybackie czy myśliwskie i byliby już w domu.Wreszcie przyszedł upragniony
gorący dzień. Nansen krzyczał z radości, słysząc głos wartownika:— Statek na
horyzoncie!Zasypuje załogę pytaniami. Z radością dowiaduje się, że „Fram” jeszcze dotąd
nie powrócił.— Powinniśmy za wszelką cenę być wcześniej, przed nimi, w Norwegii —
tłumaczy gorączkowo kapitanowi. — Co przeżywałyby matka Johansena i moja żona, jeżeli
statek przypłynąłby bez nas. Strasznie pomyśleć. A Sverdrup z całą załogą? Wszyscy
uważaliby nas za straconych.— Zrobię wszystko, co w mojej mocy, bądźcie spokojni—
słyszy z ulgą Nansen odpowiedź kapitana.
CZŁOWIEK O WSELKIM SERCU
53. Toż to cała księga do wysiania!
Kapitan nie zawiódł. „Windward” pruł morze jak strzała.Nim w Vardó, ‘niewielkim porcie
północnej Norwegii, zdążono wczesnym’ rankiem rzucić kotwicę, Nansen i Johansen odbili
w szalupie od burty. Na nic nie czekając, śpieszyli do urzędu telgraficznego. Pierwszego
od trzech lat. Przebiegli szybko senne miasteczko, nie spotykając nikogo po drodze.
Naczelnik urzędu pocztowego podejrzliwie spojrzał spode łba na nieznajomego, który
położył przed nim spokojnie wielki stos depesz. Było ich ze sto, z tych parę po dwa tysiące
słów.— Wszystkie pilne — usłyszał, coraz bardziej zdumiony.Jak port portem, nigdy się tu
jeszcze nic podobnego nie przydarzyło. Szyprowie statków rybackich czy myśliwskich
wysyłali zazwyczaj do swych armatorów telegramy krótkie i lakoniczne, oszczędne —do
rodzin. A tu?— Toż to cała księga do wysłania! — zaczął gderliwie i urwał naraz,
rzuciwszy okiem na podpis.Oniemiał ze zdumienia. Ze zmienioną wzruszeniem twarzą
zerwał się z miejsca, podał siedzącej obok telegrafistce depeszę adresowaną do Ewy
Nansen, wybiegł zza przepierzenia i nie mogąc jeszcze wykrztusić słowa, zaczął ściskać
mocno ręce Fridtjofa i Johansena.Mały port, drzemiący nad spokojnym fiordem, zasłynął
nagle na cały świat. W ciągu kilku dni i kilku nocy bez przerwy na-dawano radosną wieść.
Ci, których już niemal pogrzebano i opłakiwano-jako zaginionych, powrócili zdrowi i cali.
Setki depesz ‘i atulacyjnych napływały wciąż do Vardó ze wszystkich za-.itków Norwegii.
I z całej niemal kuli ziemskiej.Dowiedziawszy się, że w mieście przebywa profesor
Mohn,227który był niejako ojcem chrzestnym wyprawy, Nansen jak bomba wpadł do
hotelu. Profesor zerwał się-z „łóżka, na którym odpoczywał.— Uprzedzałem, że nie wolno
tu nikogo wpuszczać! — krzyknął surowo, ale gdy spojrzał uważniej na intruza, fajka
wypadła mu z ust na ziemię. — Nim usłyszałem twój głos, lękałem się, czy nie mam przed
sobą ducha. Bogu niechaj będą dzięki, synu, że jesteś jeszcze przy życiu! ¦— zawołał
wzruszony.Nadeszły dni sowitej zapłaty za cierpienia, dni radosnych powitań. Z Ewą, z
Liv, która nie pamiętała ojca, z przyjaciółmi. Jacht twórcy skautingu, Baden Powella, stał
właśnie w Vardo, gotów do wyruszenia na północne morze, na poszukiwanie zaginionego
„Frama” i jego załogi. Radość powrotu była przyćmiona tylko troską o statek, o ludzi. Gdy
przeszły pierwsze radosne chwile, znikł naraz cały optymizm Nansena. Jego miejsce zajął
lęk. Czemu dotąd jeszcze Sverdrup nie powrócił? Czy nie ulegli jakiejś katastrofie wśród
lodów? Zbliżała się jesień, ostatni moment. Czyżby „Fram” jeszcze jedną zimę miał
pozostać na Dalekiej Północy?Nansena zaczynają nękać, najgorsze przypuszczenia. Dręczy
go myśl, że jako dowódca wyprawy nie powinien był może zejść ze statku, zostawić go na
niepewny los, opuścić towarzyszy. Wszystkie opisy cierpień, na jakie byli skazani
rozbitkowie zmiażdżonych lodem statków, powracają mu natrętnie na myśl. Wyruszyłby
najchętniej sam na poszukiwania, ale gdzie teraz „Frania” szukać na olbrzymich lodowych
przestrzeniach?, -
#
Pewnego wieczoru, w niespełna tydzień po powrocie, późną porą zapukano do drzwi,kajuty
statku, na którym zamieszkali państwo Nansen. Ktoś chciał się z doktorem, koniecznie widzieć.
Od razu, niezwłocznie. Jakaś bardzo ważna wiadomość. Drżącymi rękami Fridtjof rozrywa
depeszę, którą przyniósł sam naczelnik urzędu pocztowego.20 SIERPNIA 1896 ROKU, DO
DOKTORA NANSENA. SKJtJRVO. „FRA&f” PRZYBYŁ DZIŚ DO PORTU W DOBRYM
STANIE. WSZYSCY ZDROWI. PŁYNĘ NATYCHMIAST DO TROMSO. JV1TAM W
OJCZYSTYM KRAJU.
OTTO SYERDRUP
Coś chwyciło mnie za gardło... nie mogłem wprost uwierzyć temu szczęściu. Wydawało mi się,
że to bajka, Odczytywałem wciąż na nowo depeszę, żeby przekonać się, że nie śnię. Takiego
uczucia szczęścia nie doznałem chyba jeszcze nigdy — wspomina Nansen tę pamiętną
chwilę.Powitaniom nie było końca. I opowiadaniom. Nansen oraz Johansen d swoich
przeżyciach. Załoga „Frama” o dryfowaniu.Nie darmo Fridtjof powtarzał chętnie, że nikt nie
umiał słuchać tak, jak Ewa. Uważnie, w milczeniu, nie przerywając potoku słów, które
wyczarowywały przed nią nieznany kraj lodów. <^bcy, wrogi, który niemal nie zabrał jej męża.
Umiała uszanować ciszę, zapadającą naraz w gronie polarników, jakby i teraz jeszcze
wsłuchiwali się w łoskot lodów czy inne jakieś dźwięki, im tylko znane. Wiedziała, kiedy
rzucić pytania, które wywoływały nową falę wspomnień — szczęśliwa, że nie sprzeciwiała się
„szaleńczej” podróży. A tyle razy w ciągu tych trzech lat, które zdawały się ciągnąć w
nieskończoność, powtarzały jej przyjaciółki: „Jak mogłaś? Ty go chyba wcale nie kochasz?
Czemuż sama go wysłałaś na pewną zgubę? Przecież nie wiesz nawet, czy powróci”.„Fram”
wolno płynął do Christianii. Wszystkie porty rybackie, którymi usiane są skaliste wybrzeża
Norwegii, pełne były witających. Każda zatoka zatłoczona łodziami. Dopływali do nich do
statku, starając mu się dorównać szybkością, i rybacy z rodzinami, i myśliwi. Kto tylko żył,
pragnął zobaczyć, pozdrowić Nansena i towarzyszy.W Christianii przygotowano wielką
uroczystość. ...okręty wojenne, statki, łodzie, nadbrzeża czarne od tłumów... powiewały flagi,
grzmot armat wiełokrotnym echem odbijał się od wzgórz, dzwoniły w uszach wiwaty,
powiewały chustki... promieniały radością twarze oczekujących. Cały fiord przyjmował nas
jednym wiełkim — „niech żyje!” Lody Dałekiej Północy i wszystkie nieodstępne od nich
męczarnie wydawały mi się da-lekim snem, co pojawił się i znikł, ałe całemu życiu nadał treść.
Có_żby warte było życie bez takich snów? — wspomina wzruszony Nansen.
22813 Fridtjof...229Uroczystości powitalne trwały cały tydzień. Nigdy jeszcze stolica
Norwegii nie przeżywała podobnego uniesienia. Pisma codzienne, w których
ukazywały się fragmenty wspomnień z marszu oraz dryfu „Frama”, rozchwytywano w
jednej chwili. Od wczesnego ranka przed kioskami formowały się długie kolejki. Nie
pomogły zwiększone nakłady. W lot tłumaczono teksty na dziesiątki obcych języków.
Nie bez ironii wspominał ktoś, że za sumy wydane na przyjęcia oficjalne i bankiety z
okazja szczęśliwego powrotu polarników można byłoby zorganizować parę bogato
wyposażonych ekspedycji poprzez lody Grenlandii. W krótkim czasie ze składek
publicznych zebrano pokaźny fundusz, ponad pół miliona koron, na nagrody naukowe i
stypendia imienia Fridtjofa Nansena. W parę miesięcy później polarnik wraz z Ewą
wyjechali na zaproszenie do wielu stolic Europy. Był to objazd tryumfalny. Ktoś ze
współczesnych powiedział: „Paryż leżał u stóp Nansena, Berlin stał na baczność,
Petersburg świętował, Nowy Jork kipiał, a Londyn bił brawo”.
54. Przeciwnicy zachłystują się teraz pochwałami
— ...szczęśliwym zakończeniem dryfu swego statku, przy-marzniętego do lodowego pola, nasz
znakomity gość, doktor Nansen, dowiódł najlepiej, że jego śmiały pomysł, szczerze, po
przyjacielsku, przez nas tu krytykowany, okazał się słuszny... — rozpoczął swe przemówienie
admirał Nares.Największa w stolicy Anglii sala, do której Królewskie Towarzystwo
Geograficzne zaprosiło Nansena, ledwie zdołała pomieścić siedmiotysięczny tłum. W
pierwszych rzędach miejsca zajęli przedstawiciele dworu królewskiego i rządu Wielkiej
Brytanii. Za ‘nimi cisnął się korpus dyplomatyczny w komplecie, zaproszeni z całego świata
uczeni, polarnicy i prasa. Spokojni zazwyczaj i opanowani Anglicy krzyczeli i grzmotem
oklasków witali -ukazanie się na trybunie jasnowłosego olbrzyma, który wbrew wszelkim
trudnościom zwyciężył lody Arktyki.— ...Na obszary polarne dzięki Nansenowi właśnie padło
nowe światło. Zagadnienia powstawania lodów polarnych, głębokości oceanu, prądów
morskich przedstawiają się inaczej, niż dotąd sądziliśmy — ciągnął dalej admirał. — Dryf
„Frama”, pierwszego statku, który oparł się atakom lodów, oraz piesza wyprawa Nansena i
Johansena, którzy dotarli na północ Ziemi, tak daleko, jak nikt jeszcze nigdy nie dotarł, są bez
precedensu w historii poznania świata... O doktorze Nansenie należałoby powiedzieć, że
porównać go można chyba tylko... z nim samym.-Przemówienie Naresa przerywały raz po raz
huczne oklaski. Zabrali głos i inni. Ci także, którzy przed zaledwie czterema laty prześcigali się
w docinkach, drwinach i odsądzaniu młodego uczonego od czci i wiary. Dziś nie brakowało
entuzjazmu w ich pełnych gorących słów pochwałach.
231Ale Nansen wiedział, co o nich sądzić. Promienne oczy Ewy nie schodziły z jego
spokojnej twarzy, po której przewijał się od czasu do czasu drwiący uśmiech. Drgnął
naraz, wytężył słuch. Wydawało mu się, że nie oklaski słyszy, a grzmot nacierającego
na statek lodu. „Nikt z was nie wie, jak mało brakowało, żeby dziś Ewa w ciężkiej
żałobie sama wysłuchiwała tych pochwał” — pomyślał patrząc na las głów przed
sobą.W sali zapanowała cisza, gdy w pełnych prostoty i powagi słowach odpowiadał,
że i on, i jego koledzy spełnili tylko swą powinność,, szczęśliwi, że nie zawiedli
zaufania, jakie położył w nich naród, że każdy na ich miejscu postąpiłby tak
samo.Prasa pełna była wciąż artykułów o Nansenie. Przeciwnicy zachłystywali się
pochwałami. Przymiotniki: „wspaniały”, „największy”, „niezwykły”, „¦nieoceniony”,
„jedyny”, powtarzały się, aż do znudzenia, na szpaltach wszystkich pism.Znużony
rozgłosem i tryumfalnymi przyjęciami Fridtjof marzył tylko o powrocie do ciszy
domowego ogniska. Do spokoju i pracy.A pracy mu nie brakowało. Oprócz publikacji
wyników naukowych w niezwykle krótkim czasie pojawiły się dwa tomy wspomnień
pt. „«Fram» na morzu polarnym”, w których-wspólnie ze Sverdrupem opisywał dryf
statku i swój marsz po lodach. Pracę tę zadedykował najbliższemu przyjacielowi,
Ewie—„tej, która nadała statkowi imię i miała odwagę czekać”.Książka została
natychmiast przełożona na wiele języków świata. W tłumaczeniu polskim ukazała się
już w 1898 roku.W świecie nauki wielką sensację wywołało ogłoszenie pięciu
grubych tomów wyników naukowych ekspedycji. Z obserwacji, i pomiarów
przeprowadzanych regularnie, bez względu na ciężkie, często nie sprzyjające warunki,
wynikało, że należy wprowadzić wiele zasadniczych zmian w dotychczasowych
pojęciach z zakresu meteorologii, hydrologii, hydrobiologii, glacjologii, a nawet
geografii.Nim upłynęło parę miesięcy, Nansen został mianowany profesorem
Uniwersytetu w Christianii. Wykładał zoologię, ale analizując wyniki obserwacji
hydrologicznych, przeprowadzonych podczas dryf u „Frama”, im poświęcił swą
podstawową pracę o Północnym Oceanie Lodowatym. Zaproponował również pod-
232
jecie systematycznie prowadzonych badań m<> zwykle w życiu Nansena, stawał się szybko
iv, > weski na. jego wniosek zgodził się od razu y.ukupn do prac oceanograficznych statek,
który otrzyma! chael Sars” dla uczczenia zasług ojca Ewy, conium : graf a. —„¦¦*Ani na
chwilę Nansen nie przestaje zajmować sit; wypi.i wami w głąb Arktyki. A jest się czym
pasjonować.Świat ogarnęło „białe szaleństwo”. Nansen wyzwolił w lu dziach nową falę
entuzjazmu dla polarnych spraw. Wszystkim wydawały się teraz łatwe i dostępne. Biegun
był wciąż nie zdobyty, wciąż przyciągał ludzi. Owocny w wyniki naukowe dryf „Frama” i
wspaniały marsz po lodach wprowadziły w błąd wiele ludzi. Nie każdy miał przecież
pasję odkrywczą Nansena, jego niezwykłą zdolność przewidywania, odporność,
wytrzymałość, zaradność i zarazem bezgraniczną cierpliwość. I znów rozpoczęły się nowe
polarne tragedie.Szwed, inżynier Salomon Andree, długo szykował wyprawę i zdawał
sobie sprawę ze śmiałości swego projektu zaatakowania bieguna drogą powietrzną. W
odpowiedzi na nieprzychylne głosy krytyki pisał:„To, co zamierzam przedsiębrać, jest tak
trudne, że cofnięcie się uważałbym za -tchórzostwo”.W kilka dni po starcie.balonu
kulistego ze Spitsbergenu, starcie, który, wyraźnie był-nieudany, na Morzu Barentsa rybacy
zobaczyli gołębia ściganego przez stado żarłocznych mew. Zmęczony przysiadł na
olinowaniu statku. Pod skrzydłem jego znaleziono maleńki zwitek pergaminu nasyconego
parafiną. Był to gołąb pocztowy, wypuszczony z gondoli balonu.„Wszystko dobrze” —
donosił Andree.Była to pierwsza i zarazem ostatnia od niego wiadomość.— Gdzie mogła
zginąć wyprawa? Na jakich obszarach jej szukać? Dokąd można by skierować ekspedycje
ratownicze?Ale na pytania te, z którymi zwrócono się do Nansena, nawet on nie mógł dać
odpowiedzi.— Jeżeli lądowali szczęśliwie, zdołają może dotrzeć po dryfujących krach do
Spitsbergenu lub jak ja do Ziemi Franciszka Józefa — tłumaczył. — Mogą powrócić za
rok, może nawet za233dwa. Jeżeli, powtarzam, lądowali szczęśliwie. W przeciwnym
razie...Lata mijały za latami, o wyprawie Andreego wszelki słuch zaginął. Potem przyszło
zapomnienie. Życie potoczyło się zwy—kłym trybem. Nowe wyprawy podbiegunowe
zaczęły pasjonować opinię publiczną, nowe zwycięstwa człowieka nad morzem A lodem. I
nowe tragedie, świat powoli zapominał o zagadce szwedzkiej ekspedycja arktycznej. Tak
przeszły trzydzieści trzy łata. Aż wreszcie latem 1930 roku marynarze ze statku
norweskiego „Bratvaag” na jednej z wysp Spitsbergenu odnaleźli przypadkiem zwłoki
zaginionych, łódź i broń, amunicję i na wpół zżarty przez pleśń dziennik podróży, który
pozwolił odtworzyć, dzień po dniu, tragiczne dzieje pierwszych areonautów polarnych.
55. Białe szaleństwo ogarnia kulę ziemską
Białe szaleństwo to nie tylko Arktyka. W 1898 roku młody przyrodnik, Norweg Carsten
Borchgrevink, odważa się zimować na wybrzeżu Antarktydy. Jest pierwszym w dziejach
człowiekiem, który stanął na nieznanym tajemniczym lądzie, i pierwszym, który tam po kilku
latach powrócił, nie lękając się przeżyć nocy polarnej w lodach Szóstego
Kontynentu.Rozgorączkowany Sverdrup ‘śle do Nansena list za listem. Fridtjofie, nie zapomnij,
że obiecałeś zabrać mnie ze sobą na biegun południowy. Już chyba najwyższy czas na
nas!Nansen nie daje od razu odpowiedzi przyjacielowi, ale coraz częściej, coraz dłużej
zatrzymuje wzrok na wielkiej mapie ściennej. Tam, u samego.dołu, pośród błękitu wód trzech
wielkich oceanów — Atlantyckiego, Indyjskiego i Spokojnego — przerywana, falista linia nie
odkrytych jeszcze wybrzeży zamyka ogromną białą plamę — Antarktydę. Daleka, niedostępna,
tajemnicza, strzeżona przez bastiony groźnych gór lodowych. Ostatnia nie zapisana karta w
historii poznania Ziemi. Człowiek nic jeszcze właściwie o niej nie wie. Wszystko tu jest do
odkrycia. Biała plama na południowych krańcach świata jak magnes przyciąga myśl Nansena.
Byle tylko nie odgadła tego Ewa. Czy nie sprzeciwiłaby się tym razem rozstaniu? I tak już dosyć
wycierpiała. ¦·””*-Do międzynarodowego wyścigu, którego najwyższą staWką jest biegun
północny, wciąż jeszcze nie zdobyty, przystępują coraz to nowi zawodnicy. O palmę
zwycięstwa pokusić się pragną, po raz pierwszy w historii Arktyki, Włosi. Nowicjusze dob-
235rze wiedzą,” do kogo zwrócić się o radę i opiekę. Według słów ich dowódcy
Luigi Amedeo di Savoia księcia Abruzzów Nansen tak przejął się sprawami tej
wyprawy, jakby nią sam kiero-1 wał. Za jego namową książę zakupuje od starego
szypra statek myśliwski ,,Jason”, na którym Fridtjof przed laty podpłynął do^
wschodnich wybrzeży Grenlandii. Po wielu przeróbkach i udos- ‘; konaleniach,
wykonanych przez niezawodnego Archera Colina w jego stoczni, statek otrzymuje
nazwę: „Stella Polare” — „Gwiazda Polarna”. Nad wszystkimi szczegółami
wyposażenia czuwa Nansen. Sam wykonuje rysunki sań, łodzi, kajaków, a nawet
butów czy odzieży. Raz jeszcze przeżywa radość przygotowań do walki z Arktyką.
Poświęca im przeszło pół roku swego cennego czasu.Noc polarna 1899—1900
zastaje wyprawę księcia Abruzzów przy brzegach Wyspy Rudolfa w archipelagu
Ziemi Franciszka Józefa. Zimowanie w głębi Arktyki daje się mocno we znaki
Włochom, źle znoszącym silne mrozy i długotrwałe ciemności. Latem do marszu
pieszego na biegun wyrusza trzech ludzi z ka- j pitanem Cagnim na czele. Stosownie
do rad Nansena grupę „biegunową” odciążono od najbardziej wyczerpujących prac.
Dwie inne, pomocnicze, idąc przodem torowały i znakowały drogę, zakładając wśród
lodów magazyny żywnościowe. Jedna powró- j ciła na statek, druga przepadła bez
wieści. Po wielu ciężkich przejściach kapitan Cagni postanowił cofnąć się spod
osiemdziesiątego szóstego stopnia i trzydziestej czwartej minuty szerokości północnej,
rezygnując z osiągnięcia bieguna północnego. Pragnął, podobnie jak Fridtjof, ujść z
życiem z białego piekła. Odnieśliśmy i tak wielkie zwycięstwo — notuje w dzienniku
podróży — pobiliśmy o dwadzieścia mil rekord Nansena, największego polarnika
naszych czasów. A w swych pamiętnikach pełen goryczy dodaje później: ...Nadejdzie
kiedyś wreszcie i dzień, w którym ktoś odniesie zwycięstwo nad tymi lodowymi
obszarami, niegościnnymi, wrogimi... ktoś pomści wszystkie poniesione ofiary i życia
ludzkie stracone w strasznych cierpieniach wśród wiekowej, zaciętej walki.Nansen
gorąco, z całego serca, składa życzenia Cagniemu po powrocie. Nikt tak jak on nie
jest w stanie pojąć ogromu cierpień, jakimi włoski polarnik okupił swe niełatwe
zwycięstwo. .236— Tatusiu, w salonie czeka na ciebie jakiś miły pan. Fridtjof z
tkliwością spojrzał na wyrazistą twarzyczkę dziec- „ka. Pogładził gęste, koloru
pszenicy włosy.— Skąd wiesz, że miły?— Jak tylko weszłam do pokoju, zerwał się z
krzesła, grzecznie mi się ukłonił, a potem ze mną długo rozmawiał. Idź, on już dawno
przyszedł.Siedmioletnia Liv nie wiedziała nawet, z jakim drżeniem serca nieznajomy
oczekiwał Wielkiego Nansena.— Witam pana, czym mogę służyć?Energiczna,
pociągła twarz o orlim nosie, bystre spojrzenie głęboko osadzonych, bardzo jasnych
oczu wydało się profesorowi dziwnie znajome. Skąd, nie pamiętał.— Roald
Amundsen. Moje nazwisko niewiele zapewne panu mówi... — zaczął skromnie
przybyły.— Wprost przeciwnie. To pan był jedynym Norwegiem, który spędził noc
polarną z de Gerlachem na „Belgice” u brzegów Antarktydy. Ciężkie musiało być to
przymusowe zimowanie na siedemdziesiątym pierwszym stopniu szerokości
południowej, o dziewiętnaście stopni geograficznych zaledwie od południowego
bieguna. Jakże bym nie pamiętał? Można panu tylko pozazdrościć.Z początku wolno,
nieśmiało, nieskładnie, później coraz szybciej, w gorączkowych słowach Amundsen
przedstawia gospodarzowi swój projekt, prosząc o „radę. Pragnąłby przepłynąć
Przejściem Półnoeno-Zachodnim z Oceanu Atlantyckiego na Ocean Spokojny wzdłuż
wybrzeży Ameryki. Trzysta lat z górą ludzie próbowali zdobyć to przejście i nikt jak
dotąd nie osiągnął celu. . Biorąc za wzór Nansena, projektuje on płynąć maleńkim
statkiem zupełnie innym niż wszyscy jego poprzednicy i ograniczyć jak najbardziej
liczbę uczestników wyprawy.Ze słów Amundsena przebija pasja. Z kolei zapala się
Nansen. Podoba mu się rozmach zamierzenia, docenia trudności, ale widzi także
możliwość zwycięstwa. Teraz najważniejsze jest dobrze wszystko przemyśleć,
przewidzieć niespodzianki, trudności, żeby zawczasu umieć stawić im czoło.Godziny
upływają za godzinami, obaj mężczyźni siedzą nad237mapą Arktyki, pogrążeni w
rozważaniach. Od czasu do czasi Nansen rzuca jakąś radę, jakiś nowy pomysł,
zwracając jak zawsze uwagę na drobne na pozór szczegóły. Amundsen skrzętnie
notuje. Wie, jak bezcenne jest każde słowo Wielkiego larnika. Nie od dzisiaj jest on
dla niego wzorem.Fridtjof Nansen nie domyślał się nawet, bo i skądże mógłby się był
domyślić, że po jego powrocie z grenlandzkiej wyprą wy, wśród witających go w.
porcie rozentuzjazmowanych tłu mów stał szczupły, niepozorny młody chłopak.
Przyszedł n przystań pierwszy, odszedł ostatni, chciwymi oczyma chłoną święto,
jakim Christiania witała swego bohatera. Tej pamiętne; chwili młody Roald
poprzysiągł sobie naśladować we wszystkim Nansena, dorównać mu w wytrwałości,
w odwadze. Kto wie, może także i w sławie?Wszystkie gazety, tygodniki ilustrowane
Norwegii .szeroko rozpisywały się wówczas o dzieciństwie Fridtjofa, o jego pierw
szych wyprawach łowieckich, o rekordach sportowych, o tym jaki był dzielny, od
małego zahartowany i wytrzymały na tru dy. Roalda zaczęła ogarniać rozpacz. Ze
wstrętem popatrywał na swe chude ramiona, na cienkie jak tyki nogi. Słaby był, cho-j
rowity, wiecznie coś go bolało, łatwo się męczył. Nie jeździł na nartach, nie ślizgał
się, nie kąpał w lodowatej wodzie górskich potoków jak Fridtjof. Z goryczą zdał
sobie sprawę, że nigdy, przenigdy nie będzie w stanie wytrzymać trudów polarnych
przygód, a przecież o nich właśnie marzył od dziecka, pochłaniając książki o
podbiegunowych wyprawach.— Byłabym najszczęśliwsza, jeślibyś został lekarzem
— ^u wtarzała mu często matka. — Sam wiesz najlepiej, Roaldzie czym jest choroba.
Tym bardziej potrafisz ulżyć w cierpieniacl innym.Chłopak wysłuchiwał wszystkiego
cierpliwie, zadowolony, że jego milczenie matka uważa za zgodę. Nie chciał się jej
sprzeciwiać. Skądże mogła wiedzieć, że syn jej gardził słabością, że1 za wszelką
cenę pragnął być silny, że całymi nocami rozczytywał się nadal w opisach wypraw
polarnych. Czyżby na zawsze miał się ich wyrzec?Z goryczy zrodził się bunt. Chłopak
postanowił przezwycię-, żyć się, zrobić wszystko, żeby naśladować Nansena. Lękliwy
-238aczął nocą chodzić sam po cmentarzach. Nie zaniedbując nauki, „ i woli,
wytrwale uprawiał sporty, gimnastykował się, wiosłował, i mą spał przy otwartym
oknie, a czasem nawet odrzucał kołdrę, przykrywając się tylko gazetą. Zaczął z
początku od krótkich wycieczek na nartach, potem przyszedł czas na dłuższe,
inrsowniejsze. Coraz lepiej’ znosił głodówką, którą uprawiał również systematycznie
w najgłębszej tajemnicy przed domownikami.Polarnik musi być przecież
przygotowany na brak żywności, na chłód i trudy. Czasem ogarniało go zniechęcenie,
znużenie, a wtedy sięgał do opisów dzieciństwa Fridtjofa i z nich czerpał nowe siły.
·Z bijącym sercem stanął wreszcie pewnego dnia przed komisją poborową. Był chyba
jedynym wśród swych młodych towarzyszy, który gorąco pragnął zostać przyjętym.
„Jeżeli lekarze orzekną, że nie jestem zdolny do służby wojskowej — przegrałem.
Koniec z marzeniami o polarnych wyprawach. Idę na medycynę” — zapowiedział sam
sobie. Ale lekarze z uznaniem patrzyli na to wysportowane ciało, na twarde jak stal
mięśnie niewielkiego szczupłego chłopaka, który postanowił za wszelką cenę być
silnym. Roald nie posiadał się z radości. Dopiął swego. Nie tylko mięśnie wyrobił,
ale także żelazną siłę woli, która nieraz dopomagała mu w pełnym przygód życiu. Taki
był początek. ·Po odbyciu służby wojskowej młody Amundsen poświęcił się morzu.
Przeczuwał, że ta droga najprędzej zaprowadzi go do krajów podbiegunowych. Jako
dowódca statku mógł myśleć o samodzielnych podróżach po wymarzonym świecie
lodów.Nielekki chrzest polarny przeżył zimując z belgijską ekspe-lycją przy brzegach
Antarktydy, na statku uwięzionym w lodach. Swoją zaprawą polarną dopomagał
innym, ratował całą /.ułogę przed szkorbutem, przynosząc na pokład świeże mięso fok
i pingwinów. A teraz zamarzył o własnej, szaleńczo śmiałej,¦lobywczej wyprawie. Do
kogóż miał zwrócić się o radę, jakdo tego, na którym wzorował się przez całe życie?
Do tego,który nieraz mawiał i pisał: „...Cóż warte są marzenia, którychnie wprowadza
się w czyn?” I oto siedział teraz przed swymlistrzem i znów z drżeniem serca, jak
wówczas przed komisją239poborową, czekał na słowa, które zadecydować miały o
dalszy! jego życiu.Nansen słów tych mu nie szczędził. Dla takiej chwili wielj warto
było wycierpieć. Wielki Polarnik nie wyśmiewał go, nil odprawił z niczym. Wprost
przeciwnie nawet — zachęcał dcM czynu.Pierwsze spotkanie dwu niezwykłych ludzi
nie było ostatnimi Z czasem znajomość przerodziła się w przyjaźń, której nie zakłóciły
nigdy żadne nieporozumienia, chociaż nie brakowało po temu powodów. W chwilach,
w których Amundsen bliski by! załamania, Nansen nie szczędził mu nigdy dobrych,
życzliwych rad i wskazówek. W młodym człowieku umiał dojrzeć nie groźnego
rywala, lecz godnego siebie następcę.Po powrocie z tej pamiętnej wizyty
uszczęśliwiony Amundsen < zapisuje w pamiętniku: Przeżyłem chwile niezapomniane.
Nansen, sarn Nansen, pochwalił mój plan. Dzień ten uważam za początek wyprawy na
podbój Przejścia Pólnocno-Zachodniego.
56. Zechciej zostać naszym królem!
Fridtjof Nansen zadziwiał nadal wszystkich swą niewyczerpaną energią. Prowadził wykłady na
Uniwersytecie, długie godziny spędzał w swoim laboratorium, pisał wiele. Ogłaszał wciąż
drukiem nowe, poważne prace naukowe, a także wspomnienia ze swych podróży. Wszystkie
wolne chwile/ chociaż miał ich tak niewiele, poświęcał Nansen rodzinie. Był wzorowym
mężem i ojcem.Mimo stałego braku czasu pasjonował się również sprawami politycznymi
swego kraju.Niegdyś silne państwo Wikingów już w średniowieczu dostało się pod panowanie
korony duńskiej, która pod swym berłem zjednoczyła wszystkie państwa skandynawskie.
Zależność ta trwała do czasów wojny napoleońskiej. Po upadku cesarza Francji Szwecja
zmusiła Norwegię do unii personalnej. Jeden król — dwa samodzielne rządy. W miarę jak czas
upływał, Szwedzi coraz silniej zaczęli ograniczać samodzielność Norwegów, zwłaszcza
ekonomiczną. W początkach dwudziestego wieku po dziewięćdziesięciu latach tej uciążliwej
„wspólnoty” rozpoczął się w Norwegii silny ruch wyzwoleńczy. Coraz częściej i śmielej
odzywały się głosy żądające zerwania uni ze Szwecją. Nansen, jak wszyscy w jego rodzinie, był
gorącym patriotą. W płomiennych artykułach i przemówieniach walczył o uzyskanie pełnej
samodzielności dla umiłowanego kraju. Społeczeństwo żądało, żeby jego bohater narodowy
stanął na czele ruchjj. wyzwoleńczego. Ale Nansen uparcie odmawiał.— Nie jestem ani
politykiem, ani dyplomatą. Najwięcej mam do powiedzenia w sprawach naukowych. Pozwólcie
mi działać na tym polu — tłumaczył.
Fridtjof...241Późnym, jesiennym wieczorem 1905 roku do zacisznego dom-‘! ku,
ukrytego w górach prowincji Telemark, wtargnęła historia. Rząd telegraficznie
wezwał Nanseha, by natychmiast, niezwłocznie, przybył do Christiami. Sprawa
wielkiej, państwowej wagi. Fridtjof nie czekał nawet ranka. Przedarł się nocą do’
brzegu jeziora Soroko, pieszo przez las. Na przygodnie znalezionej łódce przeprawił
się na drugą stronę, tam pożyczył rower od zaspanego sąsiada, który niczego nie
rozumiał, i po bezdrożach popędził do najbliższej stacji kolejowej.
Przybył na czas. Sytuacja była groźna, Szwecja siłą chciała zmusić Norwegię do dalszej
uległości. W obu państwach ogłoszono już powszechną mobilizację. Na granicę szwedzką
wy-j ruszyły setki ochotników i myśliwych norweskich, którzy po-] stanowili sami bronić
swego kraju. Wojna między dwoma brat-: nimi narodami wisiała w powietrzu. Szansę były
nierówne. Szwecja rozporządzała sześćdziesięcioma przeszło tysiącami żołnierzy,
Norwegia zaledwie czterema. Szaleństwem wydawało się żądać w podobnej chwili pełnej
niepodległości. Czas naglił. Kości były rzucone. Przedstawiciele rządu norweskiego
błagali Nansena o natychmiastowe wyruszenie do Londynu. Tam autorytetem, powagą
swego nazwiska miał przekonać, przedstawicieli wielkich mocarstw, żeby wpłynęli
uspokajająco J na Szwecję.Nansen zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. Już następnego
ranka ląduje w Kopenhadze. Wiele godzin spędza na konferencjach z premierem Danii oraz
z ambasadorem Rosji, mieć i Anglii. Wyjeżdża do Londynu, gdzie z łatwością dociera do
ministrów i najpoważniejszych polityków. Wszystkie drzwi stoją otworem przed sławnym
na cały świat człowiekiem, który gorąco broni spraw swego małego kraju.— Nie ma
chwili do stracenia. Wojna może wybuchnąć laj da moment. Dopomóżcie! Nie dopuśćcie
do rozlewu krwi mię dzy dwoma bratnimi narodami! — powtarza niezmordowanie pisze,
przemawia.O sprawy Norwegii walczy z taką samą niezwykłą energu z taką samą pasją, z
jaką walczył z lodem, mrozem i śnieżj cami Dalekiej Północy. I takie samo odnosi
zwycięstwo. Pc naciskiem opinii publicznej całego świata, poruszonej głoserktóry jak
dzwon alarmowy bije na trwogę, Szwecja ustępuje wreszcie. Dzięki Nansenowi Norwegia
staje się bez przelewu krwi państwem suwerennym.Tego ranka jaik co dnia” monotonnie
dzwonił o szyby jesienny deszcz. Za oknami wisiał mokry opar mgły. Od wielkiego
kominka na cały pokój promieniowało przyjemne ciepło, pachniało żywicą. Ulubiony pies
Nansena, rozłożony na skórze niedźwiedziej, śledził leniwie migotanie płomienia, raz po
raz snopami iskier wystrzelającego ze smolnych polan. Dyskretne pukanie do drzwi
przerwało ciszę mąconą skrzypieniem pióra po papierze. Nansen niechętnie podniósł
głowę znad biurka, na którym piętrzył się już stos zapisanych kartek, przyciśniętych
okromnym kłem morsa. „Ani chwili spokoju” — pomyślał ze zniecierpliwieniem,
powracając znów do zaczętego zdania. Puj kanie powtórzyło się.— Proszę —
odpowiedział z rezygnacją.Twarz jego rozjaśniła się na widok stojącej u progu Ewy.—
Pisałem właśnie o tobie... — powiedział ciepło.— Wybacz, Fridtjofie, że ci przerywam
pracę. Przyjechali jacyś panowie. Tłumaczyłam, że jesteś bardzo zajęty, ale oni nie
ustępują. Chcą się koniecznie widzieć z tobą. Wyglądają jakoś tak uroczyście... — usłyszał
w odpowiedzi.Goście byli niezwykli. I niezwykła była rozmowa.— W imieniu całego
narodu prosimy, żeby pan, Fridtjofie, nasz bohater narodowy, zechciał zostać królem
Norwegii — usłyszał Nansen.Nie ukrywał przed gośćmi swego wzruszenia i długo tłuma-
czył im, czemu nie może przyjąć tego zaszczytu.— Jestem naukowcem, na tym polu
najbardziej przysłużę się krajowi — powtarzał.Ale delegaci nie ustępowali. Musiał im
wreszcie przyrzec, te na pewien czas zgodzi się zostać pierwszym ambasadorem Norwegii
w Londynie.Z ciężkim sercem opuścił wkrótce wszystko, co kochał: kraj, dom, rodzinę, po
to, by objąć tę ważną z punktu widzenia po-! 11 ycznego, placówkę w Anglii.
>242243Niewielu było dyplomatów, do których można by porównać Fridtjofa Nansena.
Może nawet żadnego? Nie imponowały mu niczyje bogactwa ani tytuły szlacheckie ludzi,
wśród których nieustannie musiiał się teraz obracać. Wszystkich bez wyjątku traktował, na
równi nic nie robiąc sobie z protokółu dyplomatycznego. Niewiele także pociechy miały
pięfaie panie z tego sławnego, wyróżniającego się spośród innych postawą i urodą,
ambasadora. Świetny tancerz, niezrównany narrator, który kilkoma zdaniami potrafił
wyczarować świat lodowej bajki, ponad bale i bankiety przekładał ciszę swego gabinetu.
Mimo to, 1 a może dzięki temu więcej miał gorących wielbicieli niż wrogów. Naukowcy
przestali widzieć w nim groźnego konkurenta, mogącego jednym śmiałym pociągnięciem
piór znów obalić ich wygodne tradycyjne teorie, wśród których spokojnie zwalczali się
nawzajem, politycy mogli nie obawiać się konkurencji znanego uczonego, który marzył
tylko o tym, by znów jak najszybciej powrócić do swej pracy.*N Nansenowi wszystko było
wolno. Wszystko mu uchodziło. Trudno było oprzeć się jego argumentom, jego
rozumowaniu i jego czarowi osobistemu, który podbijał każdego, kto się z nim zetknął. O
maleńkiej Norwegii świat bardzo niewiele wiedział w owym czasie, ale któż nie znał
nazwiska Nansena?Ucieczką od życia dyplomaty pełnego blasku, a zarazem zakłamania, był
dla Nansena jego gabinet pracy. Również do żad-„ nego innego niepodobny. Obok not
dyplomatycznych na biurku; na którym królował globus, piętrzyły się rozpoczęte prace
naukowe, księgi, książki, mapy krain polarnych. Coraz rzadziej-Arktyki, coraz częściej
Antarktydy. Myśl dotarcia do południowego krańca globu ziemskiego dojrzewała powoli.
Ale nieraz Nansen widział już w wyobraźni ciężką masywną sylwetkę ukochanego
„Frama” wśród potężnych gór lodowych An- \ tarktydy. W Anglii szykowała się w tym
czasie ekspedycja odkrywcza na Szósty Kontynent. Wiele mówiło się o tym, że dowództwo
nad nią ma objąć Wielki Norweg. Ale,już wtedy Nansen zaczynał przemyśliwać o własnej
wyprawie na południowy kraniec świata. Nikomu jeszcze o tym nie mówił. Nikomu prócz
Amundsena.Po powrocie Roalda z wyprawy na podbój Przejścia Północ-244no-
Zachodniego Nansen miał z nim pamiętną rozmowę. Młody polarnik zmienił się nie do
poznania. To nie był już ten skrom-ny uczeń, który ledwie śmiał prosić o radę swego
mistrza. W 1905 roku jego jako zwycięzcę witały rozentuzjazmowane tłumy Christianii.
Teraz on mógł służyć za wzór innym. Ale to mu nie wystarczyło. Teraz śladem Nansena
pragnął popłynąć poprzez Północny Ocean Lodowaty i dotrzeć do bieguna północnego
Ziemi.— Czy mógłby mi pan pożyczyć na tę podróż „Frama”? Nie znajdę lepszego statku.
Tylko na nim mogę być pewny zwycięstwa — zaproponował.Odmowa moja — notuje
Nansen w pamiętniku — była dla Roalda strasznym ciosem. Tego się nie spodziewał. Nie
chcąc urazić tego ambitnego człowieka, musiałem wtajemniczyć go w moje plany, wyznać,
że już od dawna sam przemyśliwam o wyprawie na Antarktydą, że „Fram” będzie mi
potrzebny. Słuchał jak urzeczony, oczy mu zapłonęły.— Zabierze mnie pan z sobą? —
spytał prosto z mostu. Czyż mogłem odmówić? Obiecałem, że ostateczną odpowiedźdam
mu jesienią, gdy wrócę do domu. Sam muszę się nad tą sprawą poważnie zastanowić, nim
powezmę ostateczną decyzję.Jedno niepokoi tylko wciąż Nainsena. Ewa słucha, jak zawsze
uważnie, ale milczy niby zaklęta, ilekroć mąż zaczyna mówić o Antarktydzie. Nie usłyszał
od niej słowa protestu, to prawda, ale także ani słowa zachęty. Czyż można się dziwić?
Antarktyda to kilka nowych lat rozłąki, to olbrzymie przestrzenie groźnych wód, to jedna
wielka niewiadoma. Rywalka po stokroć straszniejsza od Arktyki, która omal nie zabrała
jej męża.Nansen z miesiąca na miesiąc odkłada rozmowę z żoną. Po cóż ją niepokoić, póki
jego marzenia o Szóstym Kontynencie nie nabiorą realnych kształtów? Wtedy, pewien jest,
że Ewa ustąpi.
57. I
znów zostawiasz mnie samą?Minęło niepostrzeżenie lato. W Lysaker drzewa odarte ze
złota i purpury rzucały długie, sinawe cienie. Przeżarte nocnym szronem liście zasypywały
wyrudziałe trawniki i aleje parku. Rankami i wieczorami fiord spowijała mleczna zasłona
mgty, przez którą z trudem przebijały ostatnie, ukośne promienie słońca. W powietrzu
panowała cisza, tylko gdzieś w górze jękliwymi głosami nawoływały się mewy. Smutek
jesieni ciążył nad ziemią, szykującą się do zimy, gdy Nansen stęskniony powrócił wreszcie
do rodziny.Radość spotkania ze swymi przyćmiewała troska o Ewę. Blada była, dziwnie
milcząca, poważna. Podkrążone sinymi cieniami oczy rozjaśniały się tylko wtedy, gdy
patrzyła na męża lub gromadkę dzieci.W parę dni później Amundsen stawił się, punktualny
jak zawsze, na umówione spotkanie. Schodząc ze swej pracowni w wieży do salonu,
Nansen sam właściwie nie wiedział jeszcze, jaką dać przyjacielowi odpowiedź. Miała
przecież znów zmienić wszystko w jego życiu. Pochłonięty w Londynie ważnymi
sprawami, nie miał czasu, by zastanowić się nad swą wyprawą na Antarktydę. Schodził z
góry powoli, jakby bezwiednie chciał jeszcze odwlec chwilę ostatecznej decyzji, zyskać na
czasie. Przez moment wsłuchiwał się w beztroskie głosy dzieci, które z Liv na czele
hałaśliwie witały ulubionego Roalda.— I znów zostawisz mnie samą? — usłyszał naraz
przejmujący szept.Ewa stała na ostatnim stopniu, zastępując mu drogę. Twarz jej przeraziła
go bladością. Nigdy jeszcze nie widział tyle smutku w oczach żony.i Przytulił ją mocno do
piersi. Już wiedział, co odpowie 246Amundsenowi. Po chwili zdecydowanym krokiem
wszedł do salonu. Roald zerwał się z krzesła, wlepił w niego oczy, jakby z twarzy
gospodarza chciał wyczytać, co za chwilę usłyszy.— „Fram” jest do pana dyspozycji,
drogi Roaldzie — powiedział Nansen i urwał, sam nie mogąc w pierwszej chwili poznać
brzmienia swego głosu. I nie dając przyjść do słowa osłupiałemu Amtimdsenowi, dorzucił,
siląc się na swobodę: — Na wyprawę do bieguna północnego. Bliższy jest nam,
Norwegom, jeszcze nie osiągnięty. Od niego, myślę, należy zacząć.Amundsen z trudem
ukrywał radość. O tym tylko przecież marzył od dawna. Rozmowa polarników trwała
wiele godzin. I nikt by nie odgadł, słuchając, że dla jednego była pogrzebaniem nadziei, a
dla drugiego drogą do osiągnięcia sławy.W parę dni później Nansen, przynaglany
urzędowymi terminami, opuścił znów dom. Musiał być obecny w Londynie przy podpisaniu
jakiegoś wielkiej wagi traktatu i przekazać funkcje nowemu ambasadorowi, który
przychodził na jego miejsce. Nigdy jeszcze nie opuszczał swoich z tak ciężkim sercem.Na
święta Bożego Narodzenia powrócą do was, najdroższa. Będzie się nam cudownie żyło,
zobaczysz. Nareszcie znowu ra~ zem, i to na długo, na zawsze. Wy wszyscy, moi najmilsi,
wokół mnie i spokój, i dom, w którym będę wreszcie panem swego czasu. Pomyśl sama,
Ewo, co za szczęście! Nie mogę doczekać się tej chwili — pisze w jednym z
listów.Radość żony i dzieci wynagrodziła mu ofiarę, jaką poniósł dla nich, wyrzekając się
wymarzonej wyprawy na południowy biegun. Odciął się całkowicie od tej sprawy i
zabronił myślom wybiegać na Dalekie Południe Ziemi. Miejsce ściennej mapy
południowej półkuli Ziemi zajęła znów w jego gabinecie—północna. Nansen z
niecierpliwością przygotowywał się do podjęcia swych prac w laboratorium
hydrologicznym i do letnich badawczych rejsów po morzach Arktyki.Postanowił zabierać
teraz ze sobą zawsze Ewę. Chciał jej po- . kazać piękno Arktyki, wciągnąć w krąg spraw,
którym poświęcił całą swą młodość. Tak bardzo od dawna pragnęła poznać to, co
ukochał.Któregoś dnia, jednego z tych ostatnich przed opuszczeniem Londynu, od
wczesnego ranka do późnej nocy wypełnionych247nie cierpiącymi, zwłoki sprawami,
sekretarz wręczył mu telegram.
EWA CIĘŻKO CHORA. PRZYJEŻDŻAJ
NATYCHMIAST.’
telegram do Fridtjofa. Chora żyje tylko nadzieją zobaczenia męża. Jemu poświęca ostatnie swe
słowa: „Biedak przybędzie za późno”.— Na .miłość boską, nie patrz na mnie tak smutno. Nie
wolno ci się przejmować moją chorobą. Muszę wyzdrowieć. Nim ojciec wróci, będę już znów
na nogach. Zobaczysz, córeczko.Ewa dzielnie walczy z zapaleniem płuc, którego nabawiła się,
pielęgnując chorego synka. Nie poddaje się, uspokaja córkę. W listach do Fridtjofa ukrywa
początkowo swą chorobę. Prosi doktora, wieloletniego przyjaciela rodziny Nansenów, żeby nie
przerażał męża przykrymi wiadomościami, nie przeszkadzał mu w nawale pracy, której ledwie
może sprostać. Pisze sama, ale wkrótce męczy ją skreślenie kilku choćby słów.Ustępujący
ambasador w wirze zajęć niczego nie przeczuwa. Sle listy za listami, pełne tęsknoty, a w
każdym pisze, jak bardzo cieszy się na myśl powrotu do domu’przed Bożym Narodzeniem.
Szykuje dla dzieci prezenty, dopytuje się, czym mógłby sprawić jej przyjemność. Nie wie, jak
cichy i smutny jest teraz dom, o którym marzy, nie wyczuwa, że krąży wokół niego
śmierć.Gorączką nie ustępuje, wyczerpane serce z dnia na dzień słabnie. Zaniepokojny doktor
donosi w końcu Nansenowi o chorobie Ewy, dodając, na jej życzenie, że chwilowo nie widzi
jeszcze niebezpieczeństwa. Ale chora coraz mniej ma złudzeń. Coraz częściej, coraz dłużej
przytrzymuje dłoń Liv w swych rozpalonych gorączką rękach.Moja duża dziewczynka musi być
teraz bardzo dzielna, wszystkimi się zająć, o wszystkim’sama pomyśleć — powtarza, .j Z
każdym dniem jest coraz słabsza. Każdy wysiłek sprawia jej coraz więcej trudu... Gdy umrę,
spalcie moje ciało, niech wiatr rozwieje popioły na wszystkie strony świata — prosi wreszcie
kiedyś.Matka niejednokrotnie powtarza mi — pisze dalej Liv — że nie lęka się śmierci. Myśli
dalej o wszystkich, o wszystko się sama troszczy. Gorączkowo czeka powrotu ojca.
Doktor uprzedzą wreszcie rodzinę, że jest bezsilny, wysyła 248Nansen powrócił do
domu okrytego już ciężką żałobą. Ten człowiek o stalowych nerwach, o nieludzkiej
wprost odporności, był bliski załamania. Wydawało się, że nie przeżyje tego ciosu.
Rozchorował się ciężko. Na drobne ramiona piętnastoletniej Liv spadł ciężar ponad
siły. Śmierć matki, choroba ojca, rozpacz młodszego rodzeństwa, dom, gospodarstwo,
tysiące spraw, o których dotąd zawsze myślała matka.Stary rok odchodzi —
wspomina później w swych pamiętnikach — co przyniesie nam nowy? Umilkł na
zawsze dźwięcz- ¦ ny głos matki, który napełniał tu wszystko pieśnią. Nigdy już jej nie
usłyszymy.Wielki dom dzwoni pustką. Nansen snuje się po nim jak dziecko bzeradny
wobec tragedii, jaka go spotkała, i samotności, której nie potrafi sprostać. Próbuje
pracować w swym gabinecie, w wieży. Ale godziny mijają za godzinami. W
kwadracie okna przygasa powoli jasność dnia, wypełni go wkrótce gęsta czerń nocy.
Zapatrzony w nią niewidzącymi oczyma człowiek siedzi wciąż nad białą, nie zapisaną
kartką papieru.I znów powraca świt.
Na biurku piętrzy się stos nie otwartych listów, telegramów, kondolencji z całego krajiu, z
całego niemal świata. Samotny człowiek nie ma odwagi ich otworzyć. On wciąż jeszcze
nie wierzy. Noc po nocy krąży po swym gabinecie jak zwierzę zamknięte w klatce.
Wszystko straciło naraz wartość. I sprawy naukowe, i polityka, i wielkie zagadnienia,
państwowe, którym ostatnimi laty poświęcał cały swój czas z dala od domu, z dala od tej,
która odeszła... . ....Życzeniu matki stało się zadość — wspomina Liv. —· Nie ma grobu.
Nikt nie wie, co się stało z prochami. Czy na cztery strony świata rozwiał je wiatr, jak tego
pragnęła, czy też może spoczywa w ogrodzie pod krzakiem róży, który kochała? Nikt lego
nie wie. Nikt z nas nie pytał. To było tajemnicą ojca. Jego :nuiętą tajemnicą.
58. Czy Sroga cło bieguna północnego prowadzi przez południowy?
Nansen rzuca się znów w wir pracy. W niej tylko znaleźć może zapomnienie. Nowe, odkrywcze
publikacje ,z dziedziny oceanografii szybko zwracają uwagę uczonych całego świata na jego
nieprzeciętny umysł. Przyrodnik z wykształcenia staje się wybitnym specjalistą w tej nowej
zupełnie dyscyplinie nauki i obejmuje na uniwersytecie w Christianii utworzoną na jego
wniosek katedrę oceanografii. Czas dzieli teraz pomiędzy wykłady, dom, w którym pięciorgu
osieroconym dzieciom musi zastąpić matkę, i jak zwykle umiłowane sprawy polarne.Roald
Amundsen jest częstym gościem w Lysaker. Raz po raz zasięga wciąż cennych porad Fridtjofa w
sprawie ekspedycji na „Framie” do bieguna północnego. Ma ona trwać lat siedem i być
uzupełnieniem osiągnięć naukowych Nansena.W listopadzie 1908 roku Amundsen przedstawia,
jak to było w zwyczaju, projekt swej wyprawy w Norweskim Towarzystwie Geograficznym.
Ale nie wzbudza, ku swej rozpaczy, wśród słuchających entuzjazmu, jakiego
oczekiwał.Wówczas głos zabiera Nansen. W gorących słowach tłumaczy, uzasadnia potrzebę
prowadzenia nadal przez Norwegię badań arktycznych. Autorytet Wielkiego Polarnika, jego dar
przekonywania jak zawsze działają cuda. Niechętni milkną, niezdecydowani ustępują. Artykuły
w prasie podpisane jego słynnym nazwiskiem dokonują reszty. Parlament jednogłośnie uchwala
potrzebne wysokie kredyty, społeczeństwo hojną dłonią składa dary i składki. Wyprawa
arktyczna Arnundsena staje się sprawą narodową, sprawą każdego Norwega.,,Sam Nansen
popiera ten projekt” — mówią pomiędzy sobą ludzie, i to jest najlepszą rękojmią.
250Pewnego ranka na stopień powozu, którym jak co dnia Nansen jechał na wykłady
do Uniwersytetu, wskoczył’ wymachując wielkim plikiem gazet, znajomy sprzedawca.
— Wielka nowina, panie profesorze. Amerykanie na biegunie północnym! —
krzyknął, rzucając Fridtjofowi na kolana dodatek nadzwyczajny, pachnący z daleka
świeżą jeszcze farbą drukarską.— Amerykanie!... — darł się za chwilę po przeciwnej
stronie ulicy, otoczony tłumem ciekawych.Amerykańska flaga powiewa na biegunie.
W dniu szóstym kwietnia 1909 roku inżynier Robert Peary dotarł do geograficznego
bieguna północnego — czyta Zaskoczony Nansen. — Nasz Amundsen się spóźnił.
Jego wypravoa prawdopodobnie nie wyruszy już do Arktyki...Profesor szybko
przebiegł oczyma dalszy ciąg artykułu i z gniewem zmiął świstek papieru.— Absurd!
— mruknął sam do siebie.
— Absurd! — powtórzył Nansen studentom na Uniwersytecie. — Robert Peary jest
godzien najwyższego szacunku. To wzór wytrwałości i cierpliwości. Dwadzieścia kilka lat
swego życia poświęcił, żeby dotrzeć do celu, jaki sobie postawił, ale co to ma do naszej
norweskiej wyprawy? Podczas krótkiego, forsownego marszu i podczas zaledwie
trzydziestogodzinnego pobytu na biegunie Peary nie mógł przecież przeprowadzić żadnych
poważnych badań naukowych, a dla nas to jest przecież najważniejsze. Biegun to nie jakiś
tam łatwiejszy czy trudniejszy szczyt górski, na który wystarczy wspiąć się choćby
najwyższym wysiłkiem, to cała masa różnych zagadnień 0 wielkim znaczeniu dla
nauki.Pogląd Fridtjofa Nansena lotem błyskawicy obiegł stolicę i ca-? ły kraj.„To nic, że
Amerykanin dotarł już na północny kraniec świata. Amundsen powinien i tak wypłynąć.
Będzie tam przeprowadzał badania, jakie zapoczątkował nasz Nansen” — powtarzali
wszyscy zgodnie słowa profesora, Umacniając się w przekonaniu, że norweska wyprawa
naukowa powinna wyruszyć niezwłocznie na biegun północny.251Trudno było uczynić dla
Ro.°.lda więcej, niż uczynił Nansen. Stał się gwarantem jego zamierzeń, oddał mu swój
ukochany statek, a przecież tego czerwcowego ranka 1910 roku ciężko mu było patrzeć, jak
„Fram” wyruszył w daleką drogę pod obcym dowództwem.Wyprawa Amundsena płynęła
w swą daleką drogę Oceanem Atlantyckim, wzdłuż brzegów Europy. Pierwszym portem,
do którego zawinęła, był Futnchal na Maderze. I stamtąd jak grom z jasnego nieba nadeszła
sensacyjna wiadomość. Amundsen oświadczył osłupiałej załodze, że zmienił całkowicie
swe plany — zamiast na Daleką Północ pragnie płynąć na Dalekie Południe, a zamiast
bieguna północnego zdobywać biegun południowy. .
List, jaki Nansen otrzymał z Funchalu, głęboko nim wstrząsnął.Strasznym ciosem była
dla mnie wiadomość — pisze między innymi Amundsen — że Peary ubiegł mnie,
stając pierwszy na biegunie północnym, do którego ja dążyłem. Wiedziałem przecież
o tym już przed odjazdem i zdobyłem się, wyznaję ze skruchą, na rozpaczliwy krok.
Oficjalnie nie odstąpiłem od projektu wyprawy do Arktyki, ale w głębi serca
postanowiłem spróbować szczęścia i przypuścić atak na biegun południowy. Czuję, że
muszę tam stanąć jako pierwszy w dziejach człowiek. Zrobię wszystko, co w mojej
mocy, żeby tego dokonać. Czy może mi pan wybaczyć? Z ciężkim sercem piszę te
słowa, ale proszę mi wierzyć, nie widziałem innego wyjścia...Nansen głęboko ukrywa
swój żal. Boli go myśl, że już przed opuszczeniem Norwegii Roald wiedział, co
zamierzał uczynić, że działał skrycie, że plany swe zataił przed nim, przed swym
przyjacielem.Ale nie tylko profesor przeżywa zawód. Całe społeczeństwo Norwegii
jest również do głębi wstrząśnięte takim obrotem sprawy.— Amundsen nadużył
naszego zaufania — odzywają się coraz częściej głosy.— To, co uczynił, jest
samowolą!— Miał przecież przeprowadzać badania naukowe na obsza-252rach
arktycznych. Na to otrzymał fundusz od państwa, od każdego z nas!— Nikt nie
upoważniał go do samowolnego skoku na drugi kraniec Ziemi, do wyprawy na
Antarktydę. To czyste kpiny. -— A cóż mówi na to Nansen, który tak gorąco bronił i
popierał plany Amundsena?Nansen, na którego zwrócone są teraz oczy wszystkich,
jednym słoiwem mógłby zgubić Roalda w opinii publicznej, która jest mu wyraźnie
nieprzychylna. Słowa tego nie wypowie.Oblegającym go tłumnie dziennikarzom
tłumaczy cierpliwie ze swym na wpół ironicznym, na wpół pobłażliwym uśmiechem:
— Cóż chcecie, moi drodzy, trzeba umieć uszanować indywidualność wielkiego
polarnika i nie odsądzać go zbyt pochopnie od czci i wiary. Roald nie był, nie jest i
nie chce być naukowcem, to przede wszystkim człowiek czynu. Jeśli uda mu się
dokonać tego, co zamierza, imię jego przejdzie do historii i po wieki okryje chwałą
nasz kraj. Wspomnicie jeszcze moje słowa. Pozwólmy mu działać. Widocznie dla
Amundsena droga do bieguna Północnego Ziemi prowadzi przez południowy.
15 Fridtjof...
- 59. Daleka Północ wciąż przyzywa’Jakby nie dość było jednego strasznego
ciosu, życie szykuje wkrótce Naiisenowi drugi. Dwunastoletni synek, ulubieniec
ojca, umiera niespodziewanie na zapalenie mózgu....Dziś odszedł od nas
Aasmund tak spokojnie, jak spokojnie żył. Rankiem poczuł się lepiej, potem
zaczął coraz trudniej, coraz wolniej oddychać, aż wreszcie ucichł. Na zawsze.
Nie było chyba tak wzruszająco dobrego dziecka, jak ty, mój synku. Nig-dy
nikogo nie skrzywdziłeś. Ostatnią twą myślą było, co podarować siostrom i
braciom po wyzdrowieniu. Byłeś zbyt czysty, by przejść przez życie. I oto
odszedłeś od nas. Po stokroć byłoby lepiej, jeżelibym ja umarł, a ty pozostałbyś
wśród żywych, żeby dowieść światu, czym jest dobroć... — pisał nieprzytomny z
bólu ojciec.Długo nie mógł pogodzić się z odejściem swych bliskich. Przejścia
te pozostawiły na nim niezatarte ślady. Nawet zewnętrzne. Ból wyorał na pięknej
twarzy zmarszczki, wysreb-rzył przedwcześnie skronie, twarde, nieugięte rysy
nabrały dziwnej miękkości. Od dzieciństwa czuły na cudze nieszczęścia, stał się
Nansen jeszcze bardziej wyrozumiały, dobry dla otoczenia, gotów dopomóc_
każdemu w biedzie i walczyć do upadłego, żeby do niej nie dopuścić. Jak umiał,
starał się dzieciom zastąpić matkę. Błagając go owego’ pamiętnego dnia, aby
zrezygnował ze swych wspaniałych planów polarnych, Ewa przeczuwała jakby,
że Fridtjof zostanie wkrótce jedynym opiekunem osieroconej przez nią gromadki.
Córki i synowie uwielbiali ojca, który był ich najlepszym powiernikiem i
przyjacielem. Bo i jakże nie kochać, jak nie podziwiać? Łączyło ich wzajemne
zaufanie, nie mieli przed nim tajemnic. Wszystkiego wy-254słuchał, wszystko
zrozumiał, wszystko wytłumaczył. Gdybyż nie był tylko wciąż tak
zajęty.Pasjonowały go nadal studia oceanograficzne, którym poświęcał wiele
myśli i czasu. Każde lato wykorzystywał, żeby wypływać na polarne wody. W
1911 roku na Morzu Grenlandzkim w okolicy Wyspy Jan Mayen przeprowadzał
badania, posługując się instrumentami, które sam wynalazł lub przynajmniej
ulepszył. Do dziś dnia hydrolodzy używają barometrów i termometrów typu
nansenowskiego do mierzenia temperatury wody z dokładnością do jednej setnej
stopnia.Bez goryczy powitał Nansen w 1912 roku zwycięskiego Amundsena,
który powrócił jako zdobywca > bieguna południowego, okrywając swe imię
światową sławą. Jedno mu miał tylko do zarzucenia — że poprzestał jak Robert
Peary na wyczynie. Że ten wielki odkrywca nie miał w sobie nic z badacza.
Zasmuciło go także i zastanowiło zdanie, jakie usłyszał od Roalda:— Nie mogę
powiedzieć, że osiągnąłem wtedy cel mego życia. Wiem, że brzmiałoby to o
wiele patetyczniej, ale byłoby dużą przesadą. Wolę być zupełnie szczery. Nikt
zapewne na śiwiecie nie był w owej chwili bardziej daleki od celu swego życia
niż ja. Zdobyłem biegun południowy, a przecież od dzieciństwa marzyłem o
północnym.
— Nie wątpię, że i tego pan kiedyś dokona — odpowiedział życzliwie Nansen. —-I
nie mniej życzliwie bronił Amundsena przed ostrymi atakami prasy angielskiej, która
zdobywcy bieguna zarzuciła jawnie nielojalność w stosunku do wyprawy Scotta,
tragicznie zaginionej wśród lodów Antarktydy. Anglicy długo nie mogli pogodzić się
ze zwycięstwem Amundsena, jakkolwiek sami przyznawali, że wyprawa norweska
była lepiej, przezorniej, sprężyściej zorganizowana niż angielska. Wielką rolę w
rekordowo szybkim osiągnięciu bieguna odegrało bez wątpienia bardzo umiejętne
wykorzystanie zwierząt pociągowych.—- Wypijmy więc zdrowie psów, ponieważ im
zawdzięcza Amundsen swe wspaniałe zwycięstwo ¦— oświadczył złośliwie jeden z
gospodarzy na wielkim bankiecie w Londynie.Dotknięty do żywego Roald opuścił
natychmiast salę.255— Czemu oni mi dokuczają — skarżył się Nansenowl.— Cóż
chcesz, mój drogi, to przywilej sławy — pocieszał go profesor.Ale czy w głębi”
serca pochwalał czyn Roalda, który wiedząc, że Scott jest w drodze do bieguna
południowego, bo o tym wiele pisała cała prasa, postanowił g& ubiec? Czy sam
postąpiłby jak Amundsen?1Z pewnością Nansen najchętniej widziałby jedną
połączoną ekspedycję norwesko-angielską Amundsena i Scotta, która wspólnie
osiągnęłaby biegun południowy i powróciła szczęśliwie do kraju z bogatym plonem
obserwacji i pomiarów. „Nic wielkiego, .nic dobrego — mawiał często — nie może
powstać na świecie bez zgodnego współdziałania”.Latem 1912 roku, pragnąc
sprawdzić swą śmiałą teorię o wymianie wód między oceanami Atlantyckim i
Lodowatym, Nansen na niewielkim kutrze wypłynął ku północnym wybrzeżom
Spitsbergenu. Podróż tę od dawna projektował. Marzył, że odbędzie ją wraz z
Ewą.Chcąc dzieciom przynajmniej pokazać świat lodów, zabrał ze sobą
dziewiętnastoletnią Liv i piętnastoletniego syina Kaare. Na statku raz jeszcze
przeżywał wraz z nimi nieprzeparty urok Arktyki i surowe piękno archipelagu
spitsbergeńskiego. Na Wyspie Amsterdamskiej pokazywał dzieciom miejsce, w
którym ongiś wznosiło się dziwne, jedyne w swoim rodzaju osiedle wielorybnicze,
którego resztkami zawładnął niepodzielnie lód.Długo opowiadał dzieciom o stadach
największych ssaków morskich, od których roiły się ongiś te mroźne wody, o
łowcach, którzy wiedli tu zacięte walki o prawo do łupu, o słynnym w XVI wieku
Smeerenburgu, Mieście Tranu, pełnym domów, ulic, w którym podczas polarnego lata
gromadziło się do dziesięciu tysięcy ludzi. Nie milknący gwar głosów, śpiew, muzyka
wypełniały przestronne plaże. Różnojęzyczne, barwne tłumy, sklepy pełne towarów,
warsztaty, piece do wytapiania jedynego bogactwa miasta — wielorybiego tłuszczu,
domy gry, kabarety, sale tańca i zajazdy. W porcie kręcili się dzień i noc,256która
jasna była jak dzień, podnieceni marynarze powracający z polowań na wieloryby. Tu
i ówdzie migały pstre suknie kobiet, które jak ćmy za światłem podążały na Daleką
Północ za mężczyznami., Kilka razy na dobę po całym osiedlu rozchodził się
smakowity zapach świeżego pieczywa, niezwykłego w tych szerokościach
geograficznych przysmaku. Ogłuszający dźwięk rogu był sygnałem, że piekarze
szykowali się do wyjęcia z olbrzymich pieców rumianego chleba, którego aromat
mieszał się już z przesycającym tu wszystko dookoła mdłym zapachem przetopionego
tłuszczu wielorybiego, płynnego złota Dalekiej Północy.Po powrocie z badawczego
rejsu na podstawie wielu pomiarów i obliczeń Nansen doszedł do przekonania, że
pomiędzy północno-wschodnią Grenlandią a Spitsbergenem dno morskie musi
znacznie podnosić się w górę, tworząc naturalną zaporę dla wód dennych. Teza jego,
jalk zawsze, w pierwszej chwili napotkała sprzeciw innych naukowców. Ale nikt nie
śmiał już teraz oponować otwarcie. Koledzy profesorowie kiwali tylko z
powątpiewaniem głowami. „Nansen Nansenem, geniusz geniuszem, ale przecież każdy
student wie, że dno Północnego Oceanu Lodowatego jest płaskie. Czas pokaże, kto ma
rację” — pocieszali się niektórzy. I istotnie pokazał. Nikt jeszcze w owej chwili nie
wiedział, że w niespełna pięćdziesiąt lat później uczeni radzieccy odnajdą istotnie
pomiędzy Grenlandią a Spitsbergenem wysoki, podwodny grzbiet górski, noszący dziś
nazwę Progu Nańsena.Fridtjof i tym razem nie przejął się brakiem .zrozumienia
swoich współczesnych.*— Świat był, jest i będzie pełen zazdrośników :—
oświadczył spokojnie.>— Ty, drogi Fridtjofie, nie od dzisiaj zalewasz im sadła za
skórę — usłyszał od jednego z profesorów. — Nie wiesz nawet, ‘ jak wiele hałasu
wzbudziła w sferacn naukowych twoja praca doktorska przed wyprawą na
Grenlandię. Była oryginalna, pełna nowych, świeżych spostrzeżeń i śmiałych
wniosków. Żaden z oponentów jej nie zrozumiał. Tytuł doktora przyznano ci w
nadziei, że złamiesz kark podczas twej szaleńczej ekspedycji. A ty powróciłeś okryty
sławą.257Lato 1913 roku zastaje Nansena na Dalekiej Północy. Tym razem płynie
jako gość kupców angielskich i rosyjskich, którzy pragną usłyszeć opinię wielkiego
uczonego i polarnika o możliwości otwarcia stałej, regularnej żeglugi na wodach
Mo«. rza Karskiego, wzdłuż brzegów Syberii, do ujścia.Leny. Jedy-ny to szlak,
którym można wywozić fantastycznie bogactwa naturalne tego kraju. Jako gość
oficjalny rządu rosyjskiego, Nansen przemierza wzdłuż całą Syberię, aż po
Władywostok nad Oceanem Spokojnym. Odwiedza także Petersburg i w Rosyjskim
Towarzystwie Geograficznym udziela porad w sprawie organizacji poszukiwań
wyprawy Georgija Siedowa. Wyruszyła ona przed wielu laty do bieguna północnego i
wszelki słuch o niej zaginął.
W ciągu trzech miesięcy Nansen przebywa tysiące kilometrów, zawiera, dziesiątki
ciekawych znajomości z ludźmi, którzy podobnie jak on umieją marzenia swe i
zamiary wprowadzać w czyn. Naukowcy-czy ludzie prości, rozmiłowani w swoim
kraju, łatwo znajdują wspólny język z Nansenem. Żegnając się na Uralu z Syberią,
profesor pisze:Ciężko mi rozstać się z tą surową przyrodą o wielkich, prostych liniach
bez zakłóceń. Pokochałem ten bezkresny kraj, potężny jak morze, z jego rozkołysanymi
bujną trawą stepami ‘ i górami, potężnymi lasami, które zdają się ciągnąć bez końca, z
zastygłym w lód brzegiem oceanu i pustą wolną tundrą, i głęboką, pełną tajemnic
tajgą.
60. Dziwne „państwo” Naosena
Sierpień 1914 roku przekreśla dalsze plany badawczych podróży do Arktyki.
Europę i cały świat ogarnia szaleństwo. Tym razem nie białe. Ludzie mordują się
nawzajem na ziemi, w powietrzu i na wodzie.Głęboko wstrząśnięty
potwornościami wojny Nansen przemawia, pisze płomienne artykuły, odezwy, w
których wzywa do opamiętania. Za późno. Tym razem nikt go nie usłyszy.W trzy
lata później Norwegii zaczyna zagrażać katastrofa — głód. Skalisty kraj podczas
wojny prawie sto procent ziarna otrzymywał z Ameryki. Z chwilą przystąpienia
do wojny w 1917 roku Stany Zjednoczone wstrzymują eksport do krajów
neutralnych, które utrzymują stosunki handlowe z Niemcami. Zgodnie z
umowami, zawartymi jeszcze przed wojną, Norwegia eksportowała do Niemiec
swoje główne bogactwa naturalne — ryby. Zerwanie umowy tej jest
równoznaczne z włączeniem się do wojny. Mały, bezbronny kraj” chciałby za
wszelką-cenę uniknąć tego nieszczęścia. Rząd, norweski zwraca się o pomoc do
Nansena. Któż, jak nie on, potrafi wytłumaczyć.politykom Ameryki Północnej, że
przed Norwegią stanie widmo głodu.
Zadanie trudne i odpowiedzialne. Takie właśnie na miarę Nansena.— Nie czekaj
mnie przed upływem kilku tygodni — uprzedza przed wyjazdem do Stanów
swoją najstarszą córkę.I wraca... po dziesięciu miesiącach.Wraca, przywożąc
ów cenny dokument, „Patent Nr 1”, który zezwala na eksport zboża do Norwegii.
Jest dumny ze swego osiągnięcia, ale wielce zatroskany. Zaniedbał prace
naukowe. Czas ucieka, a Nansen powtarza często: „Tyle mam jeszcze do
zrobienia”.’259‘Pokojowy traktat wersalski z 1918 roku Nansenowi nie przynosi
pokoju. Wiele lat potrzeba będzie, żeby zabliźniły się ciężkie rany na ciele
Europy. Ludzie powoli zaczynają powracać na zgliszcza swych domów. I to nie
wszyscy. Milion prawie żołnierzy pozostaje jeszcze w setkach obozów
jenieckich, rozrzuconych na wielkich połaciach ziemi od Oceanu Atlantyckiego
po Ocean Spokojny! Przeżyli wojnę, to prawda, ale wciąż jeszcze nie mogą
powrócić do swych rodzin. Czas upływa, Międzynarodowy Czerwony Krzyż nie
może podołać zadaniu. W 1920 roku Liga Narodów na posiedzeniu ogólnym
rozpatruje to palące zagadnienie. Im bardziej delegaci zagłębiają się w splot
spraw do rozwikłania, tym bardziej posępnieją. Kto pokryje koszta repatriacji?
Kto przede wszystkim podejmie się ją zorganizować? Kto czuje się na siłach
interweniować u rządów państw zainteresowanych, które w tylu innych ważkich
sprawach nie mogą wciąż jeszcze znaleźć wspólnego języka? Kto rozwiąże
tysiące drobnych i ważnych spraw, delikatnych, trudnych? Kogo wreszcie zgodzą
się wszyscy słuchać, jeżeli nawet znajdzie się ktoś, kto zechce poświęcić swój
czas i swoje siły?,Nie mogąc znaleźć odpowiedzi na te pytania delegaci Ligi
Narodów biorą przykład z mężów stanu Norwegii. „Jeżeli zadanie jest nie do
rozwiązania, zawezwać na pomoc Nansena!”-Nazwisko jego pada jednocześnie
z wielu ust w chwili, gdy na zebraniu plenarnym w Pałacu Narodów
przewodniczący odczytuje tekst uchwały:Należy zwrócić się do kogoś, kto cieszy
się ogólnym szacunkiem i uznaniem całego świata. Kogoś, kto znany jest z
niepospolitych zdolności organizacyjnych i wielkiego rozumu.Nansen,
podówczas szef delegacji norweskiej w Genewie, długo rozważa tę zaszczytną
propozycję, która przekreśla jego dalsze plany naukowe zakrojone na szeroką
skalę. Jednocześnie zdaje sobie sprawę, że zadanie, jakie stawia przed nim
opinia publiczna przedstawicieli wielu państwt zakrojone jest na mia- I rę
gigantyczną.— Poświęć się — proszą go przyjaciele. — Kto się podejmie
dokonać tego, jeśli ty odmówisz? Możesz uratować życie prawie milionowi
ludzi. Ty to potrafisz.260I Nansen ustępuje. Jeszcze raz pozostawia dom, pracę.
Przemierza wzdłuż i wszerz Europę. Widzą go znów Wszystkie niemal stolice od
Paryża po Moskwę. Gromadzi materiały, konferuje, przekonuje, namawia,
przełamuje opory. Jeździ wszędzie trzecią klasą, sypia w najtańszych hotelach,
mieszka czasem w mansardach, odżywia się byle czym, byle gdzie. Pracuje cały
czas bez wynagrodzenia, ze zwykłą sobie energią, pomysłowością i pasją.
Inaczej pracować nie potrafi.Sprawa nie jest łatwa. W Republice Radzieckiej
znajduje się pół miliona byłych żołnierzy armii niemieckiej i austriackiej.
Niewiele mniej jeńców rosyjskich pozostaje poza granicami swego kraju.
Państwa kapitalistyczne nie utrzymują stosunków dyplomatycznych z młodym
Krajem Rad. Nansen z ramienia Czerwonego Krzyża organizuje więc w
maleńkim Kownie wielką konferencję zainteresowanych: Rosji, Niemiec, państw
byłej Austrii, Czechosłowacji i Polski. Doprowadza do powstania Komitetu,
nazwanego po prostu nansenowsfcim. Praca, jaką bierze na swe barki garstka
ludzi dobrej woli, jest niezwykle ciężka. I niezwykle owocna w wyniki.Przed
rozpoczęciem akcji, która swym ogromem przeraziła Ligę Narodów, sztab
ekspertów tej instytucji, wybitnych specjalistów, obliczył, że koszt związany z
repatriacją jednego jeńca wyniesie mniej więcej dwieście dolarów. Nansen
pokiwał tylko głową, gdy mu pokazano te długie, skomplikowane kolumny, i
zabrał się sam do roboty, po swojemu, po nansenow-sku. W rezultacie z dwustu
dolarów kasat ten obniżył się na... niecałe dziewięć. Dzięki jego
niezmordowanym wysiłkom, jego nie przespanym nocom, jeńcy wojenni prawie
trzydziestu narodowości w ciągu osiemnastu miesięcy powrócili do swych
rodzin.Mimo olbrzymich trudności transportowych w młodej Republice
dowożono do granicy regularnie tygodniowo dwa pociągi, około czterech tysięcy
ludzi. Prawie tyleż samo żołnierzy rosyjskich powróciło do swych rodzin. Nie
ma kraju na kontynencie europejskim, w którym żony, matki i dzieci nie
płakałyby z wdzięczności, wymauńając imię ich dobroczyńcy, Nansena — czytał
ze wzruszeniem Fridtjof wypowiedź jednego z najwybit-niejszyjch dyplomatów
ówczesnych.261- I to było dla niego najpiękniejszą zapłatą za trudy. Jak żywa
stała ‘mu przed oczami droga twarz matki i w uszacłr brzmiał jej pełen trwogi
głos: „Fridtjof, co z ciebie wyrośnie?” Marzyła ongiś, by szło za nim
błogosławieństwo ludzi. Rzeczywistość przekroczyła najśmielsze jej
marzenia.Zadanie wykonane. Cóż za ulga powrócić wreszcie do dzieci, do
laboratorium, do książek, do Uniwersytetu. Tyle jeszcze pytań pozostało bez
odpowiedzi w dziedzinie oceanografii. Namsen w drodze do domu notuje już
nowe pomysły, projekty. Rad by jak najszybciej wprowadzić je w życie. Myśl
jego wybiega często do Amundsema, który w 1918 roku, nim umilkł huk woj
Innych dział, z dziesięcioma towarzyszami wypłynął na Daleką Północ i dryfuje z
lodami na statku „Maud”.Po powrocie do domu czeka Nansena przykry zawód.
Lekarze każą mu odpocząć. Nadszarpnął zdrowie, pracując bez miary. Ale nie
dla niego odpoczynek. Nim upłynie parę miesięcy, Międzynarodowy Czerwony
Krzyż śle nowe, naglące S.O.S. — S.O.S. — S.O.S.! „Przyjeżdżaj, dopomóż,
tylko ty możesz ocalić ludzi”. I jakże tu odmówić?Zawierucha wojenna
rozrzuciła po świecie około półtora miliona ludzi. Dzieci, kobiety, starców. Są
bez domu, bez ubrania, głodni, obdarci, bez dokumentów, bez środków do życia,
bez nadziei na przyszłość. Czyż mają zginąć marnie? Czy ktoś się nimi wreszcie
zajmie, czy ktoś dopomoże im rozpocząć wszystko od nowa? Międzynarodowy
Czerwony Krzyż liczy tylko na-pomoc Nansena.Wstrząśnięty do głębi
straszliwymi konsekwencjami wojny profesor znów staje do dzieła.
I znów jeździ, znów zabiega, kołacze do ludzkiego sumienia, projektuje, organizuje,
dopilnowuje. Dziesiątki tysięcy dzieci otrzymuje opiekę. Głodni i obdarci’zostają
nakarmieni i ubrani. Nie dość tego. Jednym śmiałym cięciem Namsen rozwiązuje
najtrudniejsze zagadnienie — sprawę osobistych dowodów. Nikt nie chce ich
wystawić? ¦,Wystawi je więc on sam, ze swoim podpisem. Tak
zwane262nansenowskie paszporty zostają wkrótce uznane przez większość państw
całego świata.Nie broniło tych nieszczęśników żadne mocarstwo — pisał jeden ze
współczesnych. — Ale czyż Nansen nie jest sam mocarstwem? Jego poddani liczą się
na miliony. Jak każde państwo, wydaje paszporty. W rządach wielu narodów ma
posłów swej polityki i obrońców swych podopiecznych. Są oni rozsiani po całym
świecie. W Europie, w Kanadzie, w Brazylii, Palestynie, Mongolii czy Australii. W
po,ństwie Nansena jest miejsce dla wszystkich. I dla Greków, i dla Ormian, katolików
i prawosławnych, mahometan i żydów, chłopów, robotników i projeso-rów,
inwalidów, starców, kobiet i dzieci — niezliczonej ilości ojiar wojny.
61. Walka o życie milionów
Po dwu latach wyczerpującej pracy organizacyjnej Namsen powraca znów do
ciszy domowego ogniska. Przepełnia go uczucie ulgi. Sił nie żałował, zaufania
nie zawiódł, zadanie wypełnił. Czas wreszcie pomyśleć o zaniedbanych pracach
naukowych. Czy tym razem na długo?Nad przebogatymi obszarami
Nadwołżańskiej Ukrainy na skutek straszliwej posuchy rozpościera się widmo
głodu. Trzydziestu prawie milionom ludzi zagraża katastrofa. Po latach wojen z.
Niemcami, po wojnie domowej, a wreszcie z oddziałami interwencyjnymi młode
państwo nie jest w stanie samo tej klęsce zaradzić. Potrzeba co najmniej czterech
milionów ton ziarna, około dziesięciu tysięcy pociągów po czterdzieści
wagonów każdy. Republika Radziecka rozporządza połową tej ilości, resztę
żywności musiałaby zakupić. Państwa kapitalistyczne, członkowie Ligi
Narodów, nie zgadzają się udzielić ma ten cel kredytów. Nie chcą za żadną cenę
dopomóc w czymkolwiek Krajowi Rad. Nikogo w Lidze Narodów nie obchodzi,
nie wzrusza, nie przeraża, że giną ludzie, miliony ludzi.
Tego Nansen nie zniesie. Pozostawia organizację wielkiej wyprawy naukowej, jaką
miał przedsiębrać do, środkowej Azji, i rzuca się w wir walki z głodem. Walki
trudnej, twardej, nie-ustępliwej. Pisze, przemawia, w płomiennych odezwach
apeluje.. Wszystko na próżno. Odpowiada mu cisza. Ale Fridtjof Nansen nie zna
słowa „porażka”. Wiedząc, że wielkie mocarstwa i ze względów politycznych
odmawiają uparcie w Genewie udzielenia kredytów, niewielkich, znikomych,
wynoszących zaledwie tyle, ile kosztuje budowa jednego wielkiego krążownika,
postanawia zdobyć potrzebne fundusze sam jeden, wbrew wszystkim.264I znów ten
sześćdziesięcioletni człowiek rozpoczyna męczące podróże po całej Europie. I znów
organizuje zbiórki wśród ludzi dobrej woli, wśród społeczeństw całego świata. Jest
niestrudzony w wysiłkach, wie, że walczy o dobrą sprawę. I teraz odnosi zwycięstwo
za zwycięstwem. Za zdobyte w ten niełatwy sposób pieniądze zakupuje żywność w
Kanadzie, w Australii, nawet pewną ilość mąki w Polsce. Pomoc wywalczona
niezmordowaną siłą woli jednego człowieka przychodzi na czas. Życiodajne ziarno
płynie na Ukrainę.Zmysł organizacyjny Nansena, jego niespożyta energia zaskakuje,
zadziwia wszystkich. Znajduje on czas na przemyślenie, gdzie jakie produkty należy
zakupić, żeby przy swych wartościach kalorycznych były najbardziej dostosowane do
sposobu odżywiania miejscowej ludności. Nie żałuje sił, żeby wywalczyć jak
najtańszy transport, przypilnowuje odchodzących pociągów, sprawdza sam założone
na wagonach plomby, dogląda nawet sposobu przyrządzania posiłków. Pamięta o
najdrobniejszych szczegółach, wie, że one zadecydować mogą czasem o powodzeniu
całej akcji.W końcu 1921 roku z Republiki Radzieckiej Nansen otrzymuje dyplom
honorowy tej treści:Dziewiąty Wszechrosyjski Zjazd Rad, zapoznawszy się z Pana
dobroczynnymi wysiłkami przyjścia z pomocą ginącym chłopom Powołża, wyraża
Panu głęboką wdzięczność w imieniu milionów ludzi pracy RSFSR. Rosyjski naród
zachowa w pamięci imię wielkiego uczonego, badacza i obywatela, Fridtjoja
Nansena, który bohatersko przebijał sobie drogę nie tylko przez. wieczne lody
Dalekiej Północy, ale także poprzez bezgraniczną obojętność i bezduszność klas
rządzących państw kapitalistycznych.25 grudnia 1921 rokuPrzewodniczący IX Zjazdu
Rad Michaił KalininJednocześnie Moskiewska Rada Delegatów nadaje Nansenowi
tytuł honorowego członka.Nikogo nie dziwi, że w końcu .1922 roku Fridtjof Nansen
otrzymuje Pokojową Nagrodę Nobla za humanitarną akcję, jed-265ną z największych,
jakie zna historia. Wielu jest jednak zaskoczonych, wiadomością, że większą część tej
nagrody, w wysokości stu czterdziestu tysięcy koron, przekazuje na budow.ę dwu
wzorowych naukowych stacji rolniczych w Kraju Rad. Resztę pieniędzy przeznacza
na pomoc dla ofiar wojny: uciekinierów greckich i ormiańskich, ocalałych z
pogromów w Turcji. Nie dość na tym. W chwili gdy duński wydawca dzieł Nansena
Eridcsen dla uczczenia nagrody Nolóla ofiarował Nansenowi następne sto
czterdzieści tysięcy koron, Fridtjof natychmiast oddał je na te same cele. Gest ten
wywołał entuzjazm i znalazł wielu naśladowców.Coraz więcej instytucji, coraz
liczniejsi ludzie zaczęli składać datki, każdy w miarę swych możliwości, by; przyjść z
pomocą potrzebującym. A tych wciąż nie brakowało. Na świecie dalej rozgrywała się
tragedia, której początek dała wojna. W Turcji w sposób bezprzykładnie okrutny
masakrowano bezkarnie Ormian. Prawie milion kobiet, dzieci, mężczyzn zginęło w
rzeziach. Pozostali przy życiu ratowali się bądź bezładną ucieczką przez granicę, bądź
tułali się w wysokich górach, skazani na zagładę. , ,
Międzynarodowy Czerwony Krzyż i Liga Narodów, reprezentująca po wojnie
przedstawicieli wielu państw świata, stanęła znów bezsilnie wobec ogromu
katastrofy. Trzeba było dla tych nieszczęśników znaleźć „miejsce na ziemi”, miejsce,
w którym mogliby rozpocząć nowe życie,, odzyskać godność człowieka.Raz jeszcze
Nansen’ odrywa się ód swych prac naukowych, do których tak niedawno powrócił.
Znów musi walczyć o ludzkie życie. Ubrać i nakarmić niezliczone rzesze, mając na ten
cel, jak zawsze, znikome fundusze. Nie cofa się przed niczym.W 1925 roku z jakiegoś
majeńkiego portu telegrafuje nocą do rządu w Atenach, prosząc o natychmiastowe
przyznanie kredytów na zakup zboża w Syrii oraz na transport, żeby jak najśzyb- | ciej
dopomóc greckim uciekinierom. W ciągu sześciu · godzin rząd grecki uchwala na ten
cel dwa miliony funtów szterlingów, ale nie może zapewnić transportu._ W sześć dni
później na skutek starań Nansena rząd jaTciegoś innego kraju daje statki, które zboże
przewożą na miejsce przenaczenia. Nansen jedzie
266do radzieckiej Armenii, gdzie sądzi, że tam bezdomni mogliby znaleźć
ojczyznę. Przeprowadza rozmowy, pertraktuje, podsuwa najlepsze rozwiązanie
sprawy, uzyskuje dozgonną wdzięczność tych, dla których się poświęca. Po jego
śmierci wielu z nich wierzy, że „Nansen zasiada teraz na zaszczytnym miejscu,
po prawicy Stwórcy, i stamtąd czuwa nadal nad armeńskim narodem, tak jak to
czynił za życia”.
*
Wysoką, lekko przygarbioną sylwetkę znają dobrze mieszkańcy Genewy. Szary,
miękki kapelusz o wielkim rondzie przystania czoło, srebrzysty wąs kryje łagodny
uśmiech. Rozumne, zatroskane oczy nabierają blasku na widok malców, bawiących
się pod opieką matek na przestronnych skwerkach. Gdybyż wszyscy ludzie na świecie
mogli mieć tak beztroskie dzieciństwo!... Gdybyż nigdy już więcej nie było dzie-ci
smutnych, głodnych i bezdomnych!... /Nansen przyspiesza kroku. Spóźni się dziś
zapewne, jak za-, zwyczaj, na posiedzenie Ligi Narodów. Jeszcze jedno z tych, na
którym mówcy wsłuchiwać się będą z lubością w krągłość wypowiedzianych przez
siebie zdań, zachłystywać słowami bez pokrycia. Słowa, słowa, słowa... W tym
pięknym pałacu przelewają się ich strumienie, rzeki, oceany. Ale jakże niewiele
przemienia się w czyn. Nansen nieraz opuszcza mroczną salę obrad, jakby męczyło go
wysłuchiwanie tych wszystkich pustych przemówień. Długim, niecierpiwym krokiem
przemierza korytarze, czekając swej kolei.Wtedy z trybuny padają słowa rzeczowe,
mocne, a każde z nich domaga się działania. Jak dzwon alarmowy, bijący na trwogę,
upomina się Nansen o sprawiedliwość dla zapomnianych. Nie szczędzi gorzkich słów
pod adresem tych, których twarze przywdziewały maski chłodnej obojętności, ilekroć
mówił o nieszczęściu, jakiemu należało zapobiec, którzy beztrosko chcieliby się
uchylić od każdej niedogodnej dla nich decyzji. Uparcie, wytrwale przebija się przez
mur obojętności, apeluje do ludzkich serc.
Delegaci nazywają go często między sobą „sumieniemświata”.267...Któż z nas
nie pamięta tego Wielkiego Norwega przemawiającego z trybuny? Któż z nas nie
był pod urokiem jego niezwykłej energii, świętego zapału, z jakim bronił
pokrzywdzonych — pisze jeden z delegatów.—Nie będzie przesadą, jeśli
powiem, że był on uosobieniem prawdy\juczciwości i szlachetności. Nie było
takiej słusznej sprawy, która nie znalazłaby w Nansenie obrońcy. Wspaniałe
dzieło wypełniał kosztem swych sił, swego zdrowia, a wreszcie i swego
życia.Nie. wszyscy delegaci, oczywiście, podzielali to zdanie. Na otwarciu
każdego kolejnego Zgromadzenia Ligi Narodów nie brak było takich, którzy
sobie podżartowywali. ,— Miejmy nadzieję, że Fridtjof Nansen tym razem nie
odkrył znów jakiegoś nieszczęsnego „noworodka”, jakiegoś uciśnionego kraju.
Będzie nas znów tak długo męczył, żeby spieszyć z pomocą, póki celu nie
osiągnie.Nansen niewiele robił sobie z przycinków. Wie, o co walczy, i sił nie
żałuje. Głęboką troską przejmuje go przyszłość Ligi Narodów. Pierwszy cieszył
się, że powstała, wiele nadziei wiązał z tą instytucją, obecnie zdaje sobie już w
pełni sprawę z jej nieudolności i bezsilności.62. Pożegnanie
— Oba bieguny Ziemi zdobyte, to prawda, ale jakoś zadziwiająco mało przybyło
cenych dla nauki wiadomości od czasu powrotu „Frama” z mórz .polarnych —
skarży się Nansen przyjaciołom.Pochłaniają go sprawy wahań klimatu, nie dają
wciąż spokoju zagadki Północnego Oceanu Lodowatego. Może nowe, sensacyjne
na owe czasy, środki lokomocji, sterówce i samoloty, pozwolą je szybciej
rozwiązać. Ale czy będzie można zastosować „stalowe ptaki” do badań
podbiegunowych?Odpowiedź na to pytanie przynosi pierwszy krt nad Arktyką.
Polak Jan Nagórski, oficer marynarki rosyjskiej, w 1914 roku wznosi się
pierwszy w dziejach ponad lodami, na maszynie cięższej od powietrza. Nansen
bardziej jeszcze niż inni pasjonuje się tym wyczynem, przeczuwając, jak wielkie
możliwości otwierają się wreszcie przed badaczami polarnymi.W 1924 roku
dzięki jego niestrudzonym zabiegom i staraniom powstaje pierwsze w świecie
Międzynarodowe Towarzystwo „Aeroarktyka”, które za zadanie stawia sobie
badanie Dalekiej Północy z powietrza. Wybrany dożywotnim prezesem tej
instytucji, profesor sam opracowuje śmiałe projekty, sam przewiduje
najdrobniejsze szczegóły przyszłych badań. On pierwszy wysuwa potrzebę
zakładania stacji naukowych na krach dryfujących po Północnym Oceanie
Lodowatym. Myśl zuchwała, zbyt zuchwała jak na ówczesne możliwości
techniczne, ale na niej właśnie oprą się w przyszłości polarnicy radzieccy.
Pierwsza w dziejach badawczych stacja „Biegun Północny 1” założona w 1937
roku na krze dryfującej poprzez Północny Ocean Lodowaty jest kontynuacją i
urzeczywistnieniem marzeń Nansena.
16 Fridtjof...
269Na firmamencie polarnym w 1927 roku pojawia się nowa gwiazda, która w
przyszłości blaskiem swym przyćmi wiele innych. Młody pilot amerykański
Richard Byrd pierwszy przelatuje oiad biegunem północnym, wyprzedzając o
kilka godzin zaledwie Amundsena, który dociera tam na sterowej „Norge”.
Nansen rad jest, że samoloty zaczynają odgrywać coraz większą rolę w poznaniu
krain podbiegunowych.Wiecznie młody umysłem dopomaga Amundsenowi w
opracowaniu wyników naukowych jego poprzedniej wyprawy w głąb Arktyki, na
dwu hydroplanach. Pierwszy także winszuje mu z całego serca spełnienia
młodzieńczych marzeń — osiągnięcia bieguna północnego na sterowcu „Norge”.
— A więc nie myliłem się twierdząc, że biegun południowy był dla pana tylko
etapem w drodze do północnego — mówi przekornie.— Tak, ale nie osiągnąłem
go pierwszy!... — wzdychał Amundsen, dla którego ta sprawa jest zawsze
najważniejsza. — Cieszę się, że nie przyszedłem później na świat, bo już nie
pozostałoby mi nic na nim do odkrycia. Chyba Księżyc? Zresztą dziś to już
wszystko jedno — dodaje po chwili. — Życie moje jako podróżnika uważam za
zamknięte. Przyniosło mi wiele radości i sławy, to prawda, ale nie widzę, co
mógłbym jeszcze uczynić.Zaledwie w rok później do cichego, schludnego domku
nad fiordem, w którym Amundsen odpoczywał po trudach swych zwycięskich
wypraw, zajęty pisaniem pamiętników, wtargnęła znów, z całym impetem,
Arktyka. „Italia” — sterowiec włoskiej wyprawy polarnej — w drodze
powrotnej z bieguna uległ katastrofie. Rozbitkowie zagubieni na krach
Północnego Oceanu Lodowatego oczekiwali pomocy. Czas naglił, wiosenne
słońce roztapiało lód. Każda chwila była droga. Akcja ratownicza niezwykle
trudna. Ktoś doświadczony musiał nią pokierować...— Czemuż nie jestem
młodszy — skarżył.się przyjaciołom Nansen, śledząc z niepokojem rozwój
wypadków. — Szczęśliwy Roald, jakże mu zazdroszczę. Wiele dałbym, żeby
znaleźć się na jego miejscu.Amundsen startuje z Tromso ;na francuskim
hydroiplanie270„Latham 20”. Leci na Spitsbergen, skąd ma organizować dalszą
pomoc powietrzną. W godzinę po starcie zapytuje jeszcze przez radio
Obserwatorium Meteorologiczne w Tromso a stan lodów na północ od Wyspy
Niedźwiedziej. Nieco później załoga jakiegoś statku słyszy .słabe sygnały
S.O.S., ale mimo starań nie można ustalić, skąd pochodzą. I to jest wszystko. W
pierwszej chwili cisza ta nie wywołuje niepokoju. Znając olbrzymie
doświadczenie polarne Amundsena, wszyscy wierzą, że potrafi on znaleźć
wyjście z każdej sytuacji.
Nansen pierwszy powtarza:t Nie bójcie się, kto jak kto, ale Roald da sobie zawsze
radę.
Akcja ratownicza, spiesząca na pomoc rozbitkom, zatacza coraz szersze kręgi.
Bierze w niej udział półtora tysiąca ludzi reprezentujących sześć narodowości.
Na Północnym Oceanie -Lodowatym gromadzi się czternaście samolotów i
szesnaście statków.
Wreszcie załoga łaniacza lodu „Krassin” przedziera się do kry i ocala od zagłady Włochów.
O losach Amundsena wciąż głucho. Miliony ludz-ir na całym świecie wyczekują każdego niemal dnia
jakiejś wiadomości. Nic, wciąż nic. Po paru miesiącach w okolicy Wyspy Niedźwiedziej rybacy
wyławiają z fal Morza Barentsa pływak hydro-planu, w jakiś czas później zapasowy zbiornik z
napisem „Latham 20”. Łudzić się dłużej nie można. Roald Amundsen nigdy nie powróci do cichego
domku nad fiordem. Zabrała go Arktyka.
W rocznicę tragicznej śmierci swego ucznia i przyjaciela przygarbiony, jakby coraz bardziej ciążyło
mu brzemię trosk, Fridtjof Nansen stanął nad brzegiem fiordu, z którego tak niedawno, wydałoby się,
„Fram” pod dowództwem Roalda wypływał w daleki świat lodów. I powoli, spokojnie, jakby w
obawie, że zamąci ciszę temu, który znalazł już w morzu wieczny odpoczynek, opuścił na wodę
upleciony przez Liv wieniec. Stroskanym spojrzeniem obrzucił liczną gromadkę towarzyszących mu
dzieci i wnuków.
— Jak myślicie, drodzy, czy to nie czas już na mnie? pytał na wpół żartobliwie.
za-
271
Nagrody, odznaczenia, wyróżnienia od lat\§ypią się wciąż na wielkiego człowieka ze
wszystkich stron świata. Ale on niewiele do nich przywiązuje znaczenia. Jest zbyt skromny.
Nigdy nie umiał odpowiedzieć, jakie medale czy krzyże wypełniały szuflady jego biurka, jakie
uniwersytety lub instytuty naukowe nadawały mu tytuły.
O jednym z nich tylko pamiętał do końca życia. Nie senat czy też władze uniwersyteckie
powołały go tym razem na stanowisko rektora honorowego, ale młodzież, studenci. Od wielu
dziesiątków, a może setek lat, tradycyjnie, rokrocznie słuchacze szkockiego uniwersytetu St.
Andrews sami wybierali swego rektora spośród ulubionych, najwybitniejszych uczonych i
pisarzy-swego kraju. W 1926 roku wybór ich padł na Fridtjofa Nansena. Po raz pierwszy
złamano tradycję, przyznając ten zaszczytny tytuł cudzoziemcowi.
Byłem doprawdy szczerze wzruszony, gdy na malutkiej stacyjce przywitały mnie śpiewem setki
studentów w czerwonych togach i biretach z pomponami. Ze śpiewem i okrzykami wyprzągli
czwórką białych’ rumaków i sami pociągnęli powóz przez całe miasto do bramy uniwersytetu
— lubił opowiadać Nansen. — Nieraz już na różnych uczelniach wysłuchiwałem promotorów,
którzy w kwiecistych, pełnych przesady przemówieniach pod niebiosa wychwalali moje zasługi
przed nadaniem mi stopnia naukowego, W St. Andreujs studenci savii w pełnych prostoty
słowach tłumaczyli, czemu lołaśnie mnie, Norwega, prosili o przyjęcie tego wyróżnienia.
Ciepło zrobiło mi się nasercu, gdy po złożeniu uroczystej przysięgi, którą odczytać musiałem z
pożółkłych, pergaminowych kart, rzucono mi na ramiona purpuroioą togę — barwy
Uniwersytetu, a olbrzymią aulę aż po sklepienie wypełniał hymn mego kraju.
Tak, kochany ten kraj, Falujący dookoła wzgórzami, I tysiące domków. I smagane wiatrem
morze. , Kochamy go, kochamy
Jak matkę i ojca...
272
Śpiewali wszyscy. Śpiewali po norwesku. Dołączyłem do nich swój głos, całą ‘mocą płuc.
Starodawny zwyczaj żąda, by podczas tej uroczystości honorowy rektor wygłaszał przemówienie na
dowolnie wybrany przez siebie temat. Uprzedzono mnie zawczasu, że tradycja zezwala studentom
przerywać mówcy, zadawać mu pytania, a nawet przeczyć, nie czekając zakończenia. Przed rokiem
mojemu poprzednikowi Rudyardoioi Kiplingowi przerywano co chwila, a Johna Galsworthy”ego
parę lat temu w ogóle nie było podobno słychać, taki szum panował na sali. Ciekaw byłem, jak to ze
mną będzie. Postanowiłem powiedzieć młodym o tym, co moim zdaniem jest najważniejsze w życiu
— o nauce, o pasji poznania nieznanego, o radości, jaką daje przezwyciężanie. przeciwieństw, które
życie piętrzy na drodze każdego człowieka. O zwycięstwie nad samym sobą, o odwadze kierowanej
rozumem, która nie powinna nigdy’ przerodzić się w niebezpieczne szaleństwo, o sile woli, bez
której człowiek nie jest godzien miana człowieka. Zacząłem wśród wrzawy podnieconych,
młodzieńczych głosów. W ciszy, jaka zapanowała, bezwiednie wyczekiujałem z początku
zapowiedzianych okrzyków i pytań. Ale widząc wpatrzone we mnie setki oczu i pełne przejęcia
twarze, zapomniałem o bożym świecie i mówiłem bez końca: Tak gorąco pragnąłem podzielić się z
tymi młodymi całym swoim, doświadczeniem, przelać w nich tę pasję odkrywczą, która mnie dała w
życiu tyle szczęścia.
Nie wiem już nawet, co moi słuchacze wynieśli w końcu z tego przydługiego wykładu. Mówiono mi
tylko, że cisza, jaka panowała w auli podczas tych godzin, została upamiętniona w kronikach
studenckich jako wydarzenie bez precedensu w dziejach uniwersytetu St. Andrews.
63. Tyle mam jeszcze do zrobienia!
Czas szybko biegnie. Nansen śpieszy bardziej niż kiedykolwiek z realizacją swych naukowych
planów. Jakby się lękał, że nie zdąży już wcielić ich w życie. Członkowie Towarzystwa Badań
Ariktykti z Powietrza nie mogą się skarżyć na brak pracy. Sędziwy- prezes żadnego z nich długo
nie pozostawi w spokoju. Stawia przed nimi wciąż śmielsze zadania, daje coraz to nowe
zlecenia, nie zapominając osobiście dopilnować, żeby każdy wszystko wypełnił dobrze,
dokładnie i w określonym terminie.
Biorąc pod uwagę doświadczenia*z lotów Amundseną, „Byrda i Nobilego, Nansen wraz ze
swymi kolegami decyduje, że pierwszy lo>t o charakterze czysto naukowym odbędzie się na
nowoczesnym sterowcu „Graf Zeppelin” skonstruowanym w owym czasie w Niemczech.
Pierwsza wyprawa organizowana przez „Aeroarktykę” ma wyruszyć na Daleką Północ latem
1929 roku.
Nansen przywiązuje wielką wagę do wyników badań i z zapałem dobiera najznakomitszych
specjalistów z różnych dziedzin wiedzy. Ogólne kierownictwo naukowe obejmuje, na jego wniosek,
znany radziecki badacz polarny, profesor Samojło-wieź. Dwaj uczeni niemieccy Weickmann i
Karolus odpowiedzialni są za obserwacje meteorologiczne. Po raz pierwszy w dziejach wyprawa
przeprowadzać będzie badania wysokich warstw atmosfery za pomocą radiosond, wypuszczanych na
balonach z pokładu powietrznego statku. Nadzór nad badaniami obejmuje sam wynalazca tych
instrumentów, profesor Moł-czanow z Leningradu. Naukowiec szwedzki i dwu amerykańskich
zamykają listę niecodziennej ekipy. Doktor Eckener,
274
uczony niemiecki, dowódca sterowca, starannie; kompletuje załogę składającą się z dwudziestu
ośmiu ludzi. Radiotelegrafistą sterowca zostaje Rosjanin Krenkiel.
Na zebraniach w Leningradzie i Berlinie ustalono ostatecznie olbrzymią trasę „Grafa Zeppelina” i
omówiono szczegóły wyprawy. Cóż, kiedy w ostatniej chwili okazało się, że środki, jakimi
rozporządza Międzynarodowe Towarzystwo Badań Arktyki z Powietrza, są zbyt szczupłe, by pokryć
olbrzymie koszta rozrastającego się wciąż programu naukowego. Nikt nie chce go ograniczać,
zrezygnować choćby w części z badań. Wprost przeciwnie, każdy z naukowców coś wciąż dorzuca
do swego programu..
Czyż można się im dziwić?,Lot musi zostać odłożony na rok, dwa. Może-w przeciągu tego czasu uda
się zgromadzić potrzebne fundusze?
— Technika .czyni tak wielkie i szybkie postępy — twierdzi jeden z organizatorów ekspedycji — że
im później wybierzemy się w tę podróż, tym pewniejsi możemy być jej powodzenia.
Dobrze mu tak mówić — notuje Nansen, dla którego zwłoka ta jest ciosem — ten pan może się nie
spieszyć, jest wystarczająco młody, by jeszcze wielu rzeczy dokonać w swym życiu, ale ja...
Jak zdobyć pieniądze na wyprawę? Nie zważając na przestrogi lekarzy, na prośby i perswazje swych
bliskich, Nansen wyjeżdża do Kanady i do Stanów Zjednoczonych, żeby tam odczytami, znów w
trudzie, zdobywać fundusze. Opowiada o swych podróżach, przygodach, przeżyciach, zamiarach.
Przemawia w wielkich aulach uniwersyteckich, w salach teatralnych, w towarzystwach
geograficznych, klubach, szkołach. Słuchają go tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi. Porwani pasją, z jaką
roztacza przed nimi zagadki groźnego świata lodów i perspektywy przyszłych badań, słuchacze nie
dają mu zejść z trybuny.
...znalem wszystkich największych odkrywców mojej epoki — pisze jeden ze znanych publicystów
— ale żadnego z nich nie mogę przyrównać do Nansena. Jego wiedza jest głęboka, jego sława
światowa, a jego prostota nie ma sobie równej.
Sypią się zewsząd nowe zaproszenia. Któż nie zechce posłu-
275
chać Wielkiego Norwega? Na spotkaniach pytaniom nie ma końca. Prelegent żadnego nie pozostawia
bez odpowiedzi. Mówi dwie godziny, trzy, zamiast jednej. Myśli o wszystkim i o wszystkich, tylko
nie o sobie. Radością napawa go entuzjazm, jaki udaje mu się rozbudzić w ludziach, wśród których
znajdują się zape%ne ci, co go zastąpią w przyszłości, ale w listach do córkrz goryczą stwierdza, że
często sił mu nie wystarcza, że męczy się już znacznie szybciej niż za dawnych lat. Dokucza mu coraz
bardziej serce. To serce, które nikomu nigdy nie umiało odmówić.
— & chodzeniu nie może być mowy. W ciągu kilku tygodni musi pan leżeć!
Doktor jest kategoryczny. Tym razem nieczuły na gorące protesty pacjenta. Ale Nansena trudno
„utrzymać w łóżku. Nie znosi zamknięcia, przymusu, nie może patrzeć na stolik nocny, zastawiony
mnóstwem słoików i butelek z lekarstwami. Drażnią go współczujące twarze odwiedzających, nie
chce słyszeć słów pocieszenia. Nie radują go nawet listy napływające wciąż setkami z najdalszych
zakątków świata, od tych, którzy zawdzięczają mu życie.
— Odłóż, później przejrzę — prosi córkę. A Liv nie znajduje już miejsca na wypełnionych podobną
korespondencją półkach. Zajmują kilka pokoi i pną się po ścianach od podłogi do sufitu. Lepsza jest-
samotność.
„Już dawno Fridtjof notował w swym pamiętniku, że ...człowiek daremnie szuka ulgi i wyzwolenia w
zgiełku i wirze wielkich ośrodków cywilizacji, znajduje je natomiast zawsze w samotności. Pisanie
męczy go, a zmęczenie zasmuca.
Najchętniej powraca więc do swej ulubionej rozrywki, do rysunku.
Nie darmo jeden z przyjaciół Nansena, malarz o światowej sławie, tak pisze o nim w swych
wspomnieniach: ~
Gdyby Fridtjof nie był wielkim polarnikiem i wielkim uczonym, zostałby z pewnością wielkim
malarzem.
Na kołdrze piętrzą się wciąż nowe stosy kartek. Tu pulsują
na zimnym granacie nieba zwiewne wstęgi polarnej zorzy, tam ostrożny krok skradającego się
niedźwiedzia żłobi w śniegu głęboki ślad. To znów potworny łeb morsa z kłami gotowymi do ataku
zagraża kruchej łupince kajaka lub w śnieżnej kurzawie nikną napięte wysiłkiem grzbiety psów,
ciągnących ciężko naładowane sanie. Wyczarowana ręką Nansena Arktyka pulsuje życiem,
przywraca rnu utraconą na zawsze młodość.
— Liv, powiedzże w końcu, kiedy pozwolą mi wreszcie wstawać? Ja nie mam czasu na chorowanie.
Chciałbym już prędzej wyzdrowieć! — skarży się córce. — Tyle mam jeszcze do zrobienia przed
naszą wyprawą na Zeppelinie. Kiedy ja to wszystko zdążę? Czy wiesz, że będziemy przelatywać nad
archipelagiem Ziemi Franciszka Józefa i nad Ziemią Północną, i Nową Ziemią, i nad Wyspami
Nowosyberyjskimi? Przeprowadzimy z powietrza badania, całą masę badań, wyjaśnimy może
wreszcie zagadkę tajemniczych lądów. To fantastyczne, pomyśl sama. Nie mogę się doczekać tej
chwili. Czy ty możesz sobie wyobrazić,- jak piękna musi być Arktyka z powietrza?...
Zima 1930 roku była wyjątkowo łagodna. Wiosna przyszła wcześnie, pogodna, rozsłoneczniona.
Zanim się kto obejrzał, roztopiła śniegi, napełniła powietrze zapachem świeżo zoranej ziemi,
uśmiechnęła się pękami narcyzów na rabatach. Nikt nie spostrzegł, kiedy zazieleniły się naraz
wszystkie drzewa, rozwinęły listki bzów, a trawniki pokryły gęsto gwiazdkami złocistych mleczów i
białych stokrotek.
Nansen zsunął z czoła swój nieodstępny kapelusz’ o szerokim rondzie, wystawiając wychudłą twarz
na światło słońca.
Przepełniała go radość. Mógł znów chodzić, pracować. Już tylko rok dzielił go od wymarzonej
wyprawy powietrznej nad lodami.
Siedząc wygodnie w fotelu na tarasie, z radością nabierał w płuca ożywcze powietrze majowego
poranka, przesycone balsamiczną wonią świeżo spryskanej wodą trawy.
Oczu nie mógł oderwać od roztaczającego się przed nim krajobrazu.
276
277
W dali, na spokojnej fali fiordu, słońce zapalało srebrzyste iskierki, w górze uwijało się stadko
śnieżnobiałych mew. Ostry ich krzyk głuszył chwilami monotonne brzęczenie pszczół, które
niezmordowanie uwijały się wśród pierwszych kwiatów. — Cóż za cudowny poranek. Nie mogłem
już usiedzieć w domu. Zaczekam tu na listonosza. Pewnie coś będzie miał dla mnie ciekawego —
powiedział Nansen do synowej, naciągając pled na kolana. — Wszystko już w kwieciu, ale nasza
stara lipa nie wypuściła jeszcze listków. Tylko patrzeć, jak i ona się zazieleni. Mam szczęście.
Patrząc na~ nią, przeżyję dwa razy wiosnę... „To były jego ostatnie słowa.
Spis treści
JAK SIĘ WSZYSTKO ZA’CZĘŁO
1. Pierwsze wyprawy ..:.......... 7
2. Bierz przykład z prapradziada .......... 13
3. Gdzież, do diaska, podziały się foki?......, 18
4. Wśród lodów Dalekiej Północy.......... 22
5. Co Fridtjof robił w Neapolu?.......... 26
6. Czy Eryk Rudobrody miał rację? ?....... . 31
NA NARTACH POPRZEZ GRENLANDIĘ
7. „Taki pomysł mógł zrodzić się tylko w głowie szaleńca!” ... 37
8. Koga zabrał Nansen na swą pierwszą wyprawę polarną ... 43
9. Człowiek nie jest przecież białym niedźwiedziem . ... 49
10. Przyjaźń z Eskimosami zawarta na migi....... 53
U. Niegościnne są wrota Grenlandii........ 59
12. Wódz Indian nie dowierza Białemu ........ 63
13. Neapolitańska zupa smakowała jak żadna ...... 73
14 Czy na świecie nie ma nic prócz lodu? . . . ... . 77
15. W takiej balii nikt jeszcze dotąd nigdy nie pływał! ..... 83
1’6, Przymusowe zimowanie najlepiej spędzić w igloo .... 87
WIELKIE PRZYGOTOWANIA
17. „Ewa uprzedzona. Na biegun i tak wyruszę!” ..... 93
18. Szczątki „Jeannette” wskazują drogę....... 98
19. Jak Nansen budował swój niezwykły statek ... . . . . 103
20. Moja wyprawa głodu nie zazna . :....... 108
21. „Ten plan jest absurdem. Gorzej — samobójstwem!” . . . 110
22. Nadaję ci imię ,,Fram”!........... 113
23. Ciężkie, dni Ewy . . ^. .........’.. 116
WŚRÓD LODÓW I NOCY POLARNEJ,
24. Krew na ścianie ...;.....;···¦-121
25. Feralna trzynastka . ........· 1^4
56. Ten człowiek nie jest dowódcą! ... . . . . ¦ · 127
27. Wyspa renów wyspą niespodzianek........ 131
2®. Nie mów hop, póki nie przeskoczysz! . . , ; . > . . 134
29. Żyliśmy jak na beczce prochu . ........ 137
30. Niedźwiedzie odwiedziny...... . . . . . 143
31. Czy istnieje coś piękniejszego niż noc polarna?..... 148
32. Wobec tęsknoty jestem bezsilny......... 151
33. Najśmielszy ze śmiałych........... 155
34. Co zabrał Fridtjof na biegun północny? ....... 153
35; „Fram” walczy z lodem o życie......... 182
36. Czy zobaczymy się jeszcze kiedyś? ........ 165
W SERCU ARKTYKI
37. Tudna jest droga do sławy . . . . . . : . -. . . 171
38. Zwycięstwo i śmierć czy odwrót? ......... 174
39. Widziałeś dziś już Linę? ........... 177
40. Czyż tylko biegun jest ważny? .......... 180
41. Klęska, nie pierwsza i nie ostatnia . . . . > ‘ . . . 132
42. Zabłądziłem!.............. . 188
43. Jak długo przyjdzie czekać w „Obozowisku Tęsknoty”? . . . 100
44. Nie o takiej marzył Fridtjof „Ziemi Obiecanej” . . . . ¦ . 185
45. Strzelaj prędzej! Może być za późno!........ 198
46. Odwaga pozostała, ale prysła nadzieja..... . . . . . 201
47. Gdzie Fridtjof przeżył trzecią noc polarną?.....· . 204
48. Nic tak. nie zmywa brudu, jak ciepła krew niedźwiedzia . . . 208
49. Nie masz zręczniejszego złodzieja nad polarnego lisa . ... 212
50. Cięższa od walki z lodem jest walka z samym sobą . . . . 215
51. Gdzie są kajaki, jak dalej bez nich płynąć? ....... 218
52. Takie spotkanie raz na sto lat się zdarza....... 221
CZŁOWIEK O WIELKIM SERCU
53. Toż to cała księga do wysłania! ...:... i . 227
54. Przeciwnicy zachłystują się teraz pochwałami..... 231
55. Białe szaleństwo ogarnia kulę ziemską ....... 235
56. Zechciej zostać naszym królem!........ 241
57. I znów zostawiasz mnie samą? . . . ·...... 246
58. Czy droga do bieguna północnego prowadzi przez południowy? 250
59. Daleka Północ wciąż przyzywa ......... 254
60. Dziwne „państwo” Nansena .....>. ‘.’ . . 259
61. Walka o życie milionów........... 264
62. Pożegnanie...........”.... 269
63. Tyle mam jeszcze do zrobienia!......... 274
Przejście po tej spękanej, porytej szczelinami powierzchni grenlandzkiego lądolodu wydaje się
niemożliwe.
Dni upływają za dniami, a biały szlak lądolodu Grenlandii ciągnie się w nieskończoność, (rysunek
Nansena)
Prymitywne warunki życia wśród Eskimosów nie1 zniechęciły
Nansena.
(
„Feralna trzynastka” przed odbiciem Frama od norweskich wybrzeży. Kierunek — biegun północny!
(Nansen oznaczony
krzyżykiem)
Wiosenne roztopy pokryły lód wokół Frama błotem polarnym oraz siecią strumyków i jeziorek.
Długie godziny spędzał Nansen na przyrodniczych wędrówkach po lodach Północnego Oceanu
Lodowatego.
Wielobarwne promienie zorzy długo płonęły co noc nad statkiem zagubionym w pustkowiu
podbiegunowym.
Każdy nowy atak lodowych pól może być dla Frama ostatni.
Wiosną kto żyw, biegł dopomagać przy żmudnych pomiarach morskich głębin.
Ciężka chwila rozstania — Nansen i Johansen wyruszają sami na biegun. Reszta załogi na
Framie dryfuje w nieznane.
Ludzie i zwierzęta z trudem przebijają się poprzez ciężkie za słony śnieżnej zamieci, (rysunek
Nansena)
Co parę kroków wyrasta przed wędrowcami nowa zapora spiętrza się wał torosów.
Na szczęście biały niedźwiedź w wodzie nie jest groźny dla
człowieka.
Mocno obciążone, połączone ze sobą kajaki wolno suną po oceanie, ale cóż to za błogosławiony
odpoczynek dla znużonych marszem nóg! (rysunek Nansena)
„Strzelaj prędzej, może być za późno!” (rysunek Halvdan Ege-
diusa)
Groźne kły morsów budzą lęk. Jedno ich uderzenie — i z kajaka pozostaną strzępy.
\
Brudny, zarośnięty, w strzępach odzieży, zawędrował Frłdtjof do stacji angielskiej wyprawy na
Półwyspie Flora.
Studenci słynnego szkockiego Uniwersytetu St. Andrew po raz
pierwszy spośród najwybitniejszych uczonych i twórców wybrali
cudzoziemca na Lorda Rektora.
Któż w Lidze Narodów nie zna Wielkiego Fridtjofa, człowieka, który ocalił więcej istnień
ludzkich niż ktokolwiek kiedykolwiek
na świecie.
Wyczarowana tęsknotą Arktyka powraca wciąż natrętnie we wspomnieniach.
Prochy Nansena spoczęły w Lysakker, tam gdzie żył, pracował, gdzie marzył, skąd wyruszał na
ratunek potrzebującym.
ml A:
I