ALICJA I CZESŁAW
CENTKIEWICZOWIE
TUMBO
NIGDY NIE ZAZNA SPOKOJU
CENTKIEWICZOWIE
NIGDY NIE ZAZNA SPOKOJU
NASZA KSIĘGARNIA • WARSZAWA 1977
1. TA SZALONA DZIEWCZYNA NIE BOI SIĘ NAWET SZTORMU
Spływająca z pokładu fala, jak ramię gigantycznej ośmiornicy owinęła się wokół dziewczyny, zagarnęła ją, przeniosła wysoko nad relingiem i pociągnęła w głąb rozhuśtanego sztormem oceanu.
Bez wahania, paroma susami Tumbo dopadł ociekającej wodą burty. Chwilę, sprężony do skoku z rękami ponad głową, walczył z huraganowym podmuchem, który go spychał z powrotem na zalane potokami morza deski pokładu. I runął w spienioną kipiel. Wydawało mu się, że spada w przepaść bez dna. Z ulgą poczuł, jak ciało wcięło się wreszcie głęboko w przejmujący chłód wody. Znał to uczucie. Paroma lekkimi ruchami ramion poszedł od razu na wynurzenie. Łapiąc oddech zachłysnął się mdłym, gryzącym smakiem. „Ropa! Beczki na baku popękały" — pomyślał.
Gwałtowna, niespodziewana burza zaskoczyła załogę „Vikinga". Biegł razem z innymi mocować beczki, kiedy zobaczył, jak potężne ramię oceanu zmiata Karen z pokładu.
Pozwolił teraz porwać się wysokiej fali, wynieść na grzbiet, żeby lepiej widzieć. Tak, dobrze celował skacząc. Nie opodal wśród kłębów szumiącej bieli mignęły mu pomarańczowe dżinsy i wiatrówka, a za nimi rozmyta jaśniejsza smuga długich włosów. Karen nie próbowała nawet płynąć, od razu widać straciła przytomność.
Napiął mięśnie, wytężył siły i rzucił się w jej stronę. Fala niosła go wprost na dziewczynę. Był tuż, tuż. I w jednej sekundzie, w jednym mgnieniu oka jakaś inna rozhuśtana sztormem odrzuciła Karen gdzieś daleko w bok.
Daremnie młócił ramionami skotłowaną biel piany, fala zalewała mu oczy, wtłaczała się w usta, zachłystywał się, krztusił straszną mieszanką gorzkiej wody z ropą.
Pod czarnym od skłębionych chmur niebem morze kipiało, jakby rozdął je wybuch podwodnego wulkanu. To wsysało chłopaka w głębię, połykało go, to znów wypluwało wysoko ponad powierzchnię. Namoknięty skafander krępował ruchy jak śmiertelny balast. Zbyt duże na niego gumowe buty ciążyły niczym bryły ołowiu. Na szczęście ten z lewej nogi zsunął się sam, drugiego nie zdołał zrzucić.
Pomarańczowe dżinsy i kurtka to pojawiały się przed nim, wabiły bliskością, to znów nikły z oczu, jakby na zawsze pochłonęła je głębia. Błądzące po omacku ramiona natrafiały ciągle na próżnię. „Już po niej, już się chyba nie wynurzy" — myślał z lękiem, ale nie tracił wciąż nadziei. Nurkując musiał zaciskać powieki, słona woda morska i ropa piekły nieznośnie. Podświadomie, z coraz większą niecierpliwością, raz po raz mimo bólu otwierał oczy wyglądając pomocy, wciągał powietrze gwałtownymi haustami. I znów nurkował.
„Ta szalona dziewczyna — myślał ze złością — nic sobie nie robi ze sztormu, wyskakuje z kabiny, słysząc, że ryczą: «Alarm!... Wszystkie ręce na pokład! Zerwało szalupę numer siedem! Alarm!...» A jej się zachciewa fotografować w takiej właśnie chwili! Na nic nie zważa, ani na potoki wody przetaczającej się przez pokład, ani na wicher. Myśli tylko o sobie, o własnej przyjemności".
Przez moment ujrzał, jak uczepiona jedną ręką trapu, obiektywem aparatu beztrosko celowała w nadlatujący grzywacz. „Ma teraz zdjęcie! Że też to ja musiałem zobaczyć, nikt tylko ja. Byle tylko szybko ją wyłowić".
Jaskrawą barwą pomarańczy wykwitły znów tuż przed nim dżinsy i wiatrówka. Rzucił się ku nim. I znów nie zdążył ich uchwycić, wyśliznęły mu się z ręki. W ostatniej chwili.
Nie umiałby powiedzieć, ile czasu trwała ta okrutna gonitwa. But na prawej nodze ciążył coraz bardziej. Kiedy stracił już nadzieję, niespodziewanie jakaś fala zniosła wprost na niego bezwładne ciało. Gwałtownie wyszarpnął dziewczynę z wody i trzymając mocno jak kleszczami, przycisnął lewym ramieniem do piersi.
Płynął teraz na plecach, długimi rytmicznymi odrzutami prawej ręki zagarniając wodę.
Uszczęśliwiony w jednej chwili zapomniał o złości, o ciążącym bucie, o krępującym ruchy skafandrze. Wziął falę pod siebie, nogami bił mocno wodę, wypychał się jak mógł najwyżej tak, żeby głowa Karen znajdowała się wciąż na powierzchni.
Serce zabiło mu mocno w piersi, kiedy unoszony spiętrzoną sztormem falą zobaczył czarną, wysokąjak góra ścianę „Vikinga". Rosła w oczach. Patrzył z nadzieją na majaczącą nie opodal burtę. „Sąjuż blisko! Zobaczyli! Zaraz rozbłyśnie rakieta, zrzucana wodę liny i koło ratunkowe! Co tam się musi dziać na statku, jakie zamieszanie, jaki popłoch, kapitan pogania ludzi. Sam na pewno przypłynie. Tylko patrzeć i zabiorą nas oboje do zacisznej kajuty".
Uczuł ciepło w sercu na myśl o tym, jak wszyscy będą go chwalić. Tyle razy w swym krótkim życiu słyszał słowa uznania za odwagę, ale zawsze był nimi wzruszony. „To podnosi wartość człowieka w jego własnych oczach" — powiedział mu kiedyś Cyklop, widząc, jak się cieszył.
Nadzieja dodała mu sił. Podwoił ruchy nóg, gotów do przyjęcia nowych ciosów morza. Nie przejął się nawet zbytnio tym, że stracił z oczu zataczający się na boki wielorybnik. Przesłaniały mu go jak kurtyna bryzgi piany zrywane wysoko w górę ze wzburzonych fal. „To widać manewr, robią teraz zwrot, ustawiają się pod wiatr, chcą podejść z wygodniejszej dla nich strony. Widzą nas przecież na ekranie radaru".
Na wodach Antarktyki ślepo uwierzył w cudowną moc tego wspaniałego urządzenia. Pozwalało dostrzec z wielkiej odległości górę lodową. Czy to raz na „Icebiórnie" przypatrywał się, jak promień zahaczał o mały punkt i rysował na srebrzystym ekranie sylwetkę białego kolosa, zanim ten pojawił się gdzieś daleko na horyzoncie?
Ale czemu się nie spieszą? Czuł, że ramiona mu drętwieją, że jakiś wir wciąga go, wsysa w głębię i przeraził się nie na żarty. Żeby tylko przybyli już prędzej! Woda, którą się teraz zachłysnął miała smak wielorybiego tranu. Tranu? Czyżby to znaczyło, że znalazł się za rufą statku, że ten bulgocący spieniony lej biegnie od śruby kotłującej wodę?
Za rufą? Ogarnięty paniką uniósł z wysiłkiem głowę. Potężna masa „Vikinga" ledwie dostrzegalna, rozmazana we mgle wodnego pyłu nikła za zwałami spienionego szlaku kilwa-teru. Odpłynęli? Czemu? Czy ich nie dostrzegli? To niemożliwe, to potworne! Nie próbował nawet krzyczeć, nie miał na to sił. Kto by go zresztą usłyszał w ryku morza?
Zwolnił ruchy ramienia, osłabił uderzenia nóg, ogłuszony świadomością, że pomoc nie nadejdzie tak szybko, instynktownie oszczędzał siły, bronił się przed rozpaczą. „Jak długo jeszcze wytrzymam? — zadał sobie pytanie. — Jeżeli ci z «Vikinga» nie widzieli, że fala zmyła Karen z pokładu, muszą przecież przy kolacji zauważyć, że jej nie ma. To już chyba niedługo. A wtedy zawrócą, na pewno zawrócą, muszą zawrócić!"
Wykorzystywał teraz całą swą sztukę pływacką, dając się prawie bezwładnie unosić fali to w górę, to w dół. Woda co chwilę przetaczała się przez niego, utrudniała oddech, zalewała oczy. Wytężając do bólu wzrok, uparcie starał się wypatrzyć statek. Chciał wmówić w siebie, że nie wszystko jeszcze stracone.
„Ale przecież radar musiał nas już dawno wykryć, radar nie zawiedzie, radar... — powtarzał sobie z uporem, żeby odzyskać nadzieję, a wraz z nią siły. — Tylko patrzeć jak tu będą! I szalupy ratunkowe i myśliwce". Czyż nie pamiętał, jaką szybkość potrafił rozwinąć Angus w pogoni za umykającym wielorybem? Byle tylko wytrwać! Jeszcze trochę!
Prawe ramię i nogi walczyły dalej niezależnie od niego, głowa pulsowała przejmującym bólem.
Wokół nieprzerwanym łoskotem huczało morze. Statek jak widmo znikł sprzed oczu.
„A jeżeli w zamęcie alarmu nikt nie dostrzegł, że Karen zmyło z pokładu?" — przebiegło mu przez głowę. Szarpnął nim lęk, potworny lęk, zamroczył go, sparaliżował na moment ruchy. Łapiąc szeroko otwartymi ustami powietrze, zakrztusił się. Woda rozrywała mu płuca. Czuł, że już dłużej nie wytrzyma tej męczarni.
Nie wiedział nawet, kiedy zesztywniałe w skurczu lewe ramię, którym przyciskał do
siebie dziewczynę, zwolniło uchwyt. Bezwładne ciało powoli, bardzo powoli zaczęło osuwać się w głębię. Poczuł ulgę.
„Puść ją... puść. I tak nie wiadomo, czy jeszcze żyje. Ratuj siebie!" — kusił instynkt. O mało mu nie uległ. Tak śmiertelnie był zmęczony, tak gorąco pragnął żyć. Nie wiedział sam, co raptem przywróciło mu przytomność, co pozwoliło ocknąć się, uchronić od hańby. Zwarł mocniej osłabłe ramię na wyślizgującym się ciele dziewczyny. I trzymał z desperacką siłą. Podciągnął gwałtownie jej głowę wysoko, jak mógł najwyżej. Wydżwignął w górę prawe osłabłe także z bólu ramię i silniej uderzył nim wodę. Byle tylko nie myśleć, nie dopuścić do siebie lęku przed tą syczącą, skotłowaną pianą, przed tą przerażającą pustką wokół. Byle nie doznać raz jeszcze piekielnej pokusy uwolnienia się od ciężaru! Chciał zmienić uchwyt. I bał się, że ulegnie.
Długo nie zdawał sobie sprawy z tego, że fala nie bije już w niego z taką siłą jak poprzednio, że burza przetoczyła się i z zawrotną szybkością przeleciała gdzieś w bok. Ciemniejące zmierzchem niebo powoli przejaśniało się. Wokół pobłyskiwała czerń wygładzonego morza, na której tańczyły pasma rozmytej piany. Poprzez wyrwy w nawisach chmur rozbłyskiwały nieśmiało pierwsze gwiazdy. To już noc. „Sztorm ustaje" — myślał sennie, ale nie odczuwał radości.
Na „Vikinga" już nie czekał.
Chwilami majaczyły mu się dobrotliwe twarze dawnych przyjaciół — Cyklopa, Hakona, tamtych wszystkich z „Icebiórna". I tych z „Vikinga VII". Zasmucą się na wiadomość, że zginął tak marnie. Zasmucą? Nie dowiedzą się przecież nigdy, jaki spotkał go los. Pomyślą, że i jego zmyła fala. Nikt nigdy nie dowie się, kiedy i jak to było.
Nie żałował, że skoczył do wody za Karen, każdy z nich na jego miejscu, postąpiłby tak samo. Ale czy uratował ją przynajmniej? Czy żyje? A co dalej? Było mu już teraz wszystko jedno.
Myśli coraz wolniej przewijały się po zamroczonej walką, ogłuszonej głowie, ramiona drętwiały nadwyrężone wysiłkiem, mięśnie nóg odmawiały posłuszeństwa. Słabł z każdą chwilą. Fala zagarniała raz po raz jasne kosmyki włosów dziewczyny, zatykała nimi jego usta, oplątywała twarz. Zmęczenie brało górę nad rozpaczą, nad strachem. Nachodziło znowu pragnienie poddania się. Czuł, że lada moment przestanie młócić nogami wodę, zanurzy się w niej, zewrze piekące powieki. I nie będzie już wreszcie cierpieć. Coraz ciężej podnosił głowę do wdechu.
Raptem tuż z bliska posłyszał wyraźnie naglący głos Cyklopa: „Pośpiesz się, mój złociutki, nie daj na siebie czekać!" Nie, nie mylił się, to Cyklop go wołał. Kochany Cyklop. Rozwarł powieki i w tej samej chwili prawe, zesztywniałe ramię, jak automat odrzucane do tyłu walnęło o coś twardego. Nie od razu pojął o co, niechętnie odwrócił głowę.
W szarym, mętnym świetle poprzez zapuchnięte, zaklejone ropą powieki ujrzał kiwającą się na fali ogromną belkę z przybitymi w równych odstępach łatami z jaśniejszego drzewa. Poznał ją od razu. Cały pokład „Vikinga" wysłany był takimi, chroniły skutecznie przed ostrymi kolcami, w jakie zaopatrzone były buty oprawiaczy wielorybów. Belka? Skąd się tu wzięła? Czyżby wielorybnik zatonął? Ta myśl nie dotarła do jego świadomości, nie przeraziła go. Jedno było ważne w tej chwili — uchwycić się belki. Wyrzucił gwałtownie ciało w górę i zaczerpnął pełen haust powietrza.
Czarne palce jak szpony wczepiły się w oślizłą powierzchnię drewna, wyciągnięte wysoko, jak najwyżej ramię czyniło rozpaczliwe wysiłki, żeby uchwycić się krawędzi belki. Nie dosięgnął jej, chybił raz, drugi, trzeci. Pełen przerażenia widział, jak unoszona prądem, jedyne teraz wybawienie, tańcząc na fali jakiś szaleńczy taniec, przesuwa się obok. Bliska a zarazem bardzo daleka. Gdybyż tylko mógł dopomóc sobie drugim ramieniem! Kurczowo przyciskał nim wciąż do siebie bezwładne ciało Karen.
Na moment powróciła znów desperacka myśl: „Puść ją, bo sam zginiesz!" I raptem jak
olśnienie nadleciała druga: „Lina!" Przecież bosman kazał mu przywiązać się mocno do relingu, kiedy ogłoszono alarm. Że też mógł zapomnieć! Gorączkowo, szeroko rozstawionymi palcami zaczął macać wokół oślizłego pasa, zanurzył się, zachłysnął, ale wreszcie natrafił. Trzymał już mocno jak w kleszczach linę. Nieporadnie owinął ją wokół ciążącego mu coraz bardziej ciała dziewczyny. Odzyskał wreszcie swobodę ruchów. Czemuż wcześniej o tym nie pomyślał!
Obu ramionami ze zdwojoną siłą zagarnął teraz wodę, wyrzucił znów ciało w górę. Poszarpaną krawędź drewnianej belki, którą fala zaczynała unosić dalej, schwycił prawą dłonią w ostatniej niemal chwili.
I trzymał z całych sił. Miał ochotę krzyczeć ze szczęścia. Ale radość trwała krótko. Wystające daleko znad belki łaty, jak palisada broniły dostępu. Raz jeszcze powrotną falą ogarnęło go przeogromne wyczerpanie. Który to już raz? Obolałe, napięte do ostatnich granic mięśnie niezdolne do dalszego wysiłku odmawiały posłuszeństwa. Unoszona z rytmem morza deska szarpała bezlitośnie, wyrywała ze stawów ramiona. Opadła naraz w dół, a jego fala wyniosła wysoko w górę, na sam szczyt. Nie mógł utrzymać tego olbrzymiego ciężaru. Jednym potężnym szarpnięciem morze wyrwało mu deskę z pokrwawionych dłoni, prawie pionowo ustawiło ją na fali. Oniemiał. Poczuł dławiący ucisk krtani. To nie belka, to cała kratownica pokładowa, to...
Długie, szerokie, jasne łaty przytwierdzone były do belek. Nie jednej, jak myślał w pierwszej chwili, ale trzech. Szerokie, bezpieczne, solidne jak tratwa. Czy dostanie się na nią? Jak ją uchwycić?
Jak na urągowisko kratownica oddalała się znowu, odpływała porywana kapryśnym nurtem fali, miotana niczym piórko z jednej na drugą. Nie! Nie da jej rady. Morze zwyciężyło go. Okrutne, bezlitosne unosiło teraz dwa poddające się rytmowi wody bezwładne ciała powiązane liną. Od grzbietu fali do grzbietu, od bruzdy do bruzdy.
Nie miał już dłużej siły walczyć. Ani chęci. Nie czuł bólu, nie czuł łęku. W głowie szumiało mu, jakby przetaczały się przez nią całe rzeki wody. Ale ten szum uspokajał. Nie czuł już zimna ani zmęczenia. Niczego już nie czuł.
Ostry, przejmujący ból przeszył mu raptem czaszkę, wydawało się, że pęknie. W jednym mgnieniu oka odzyskał przytomność. Wyrzucił się gwałtownie do góry, spragnione powietrza usta rozwarły się same szeroko, chlusnęło z nich wodą. Odruchowo podciągnął odrzuconą do tyłu głowę Karen. Z trudem rozwierając zaklejone ropą powieki zmusił się do spojrzenia w górę. Tuż nad nim wisiała teraz upragniona kratownica. Poprzez szerokie szpary migotały do niego przyjazne gwiazdy.
W jednym błysku sekundy zrozumiał. I odzyskał nadzieję. Decydująca chwila nadeszła. Teraz albo nigdy. Sam nie wiedział, jak zdołał uchwycić się krawędzi łaty i przekładając ręce, całą siłą ramion oburącz wydźwignął się do góry. „Nie wypuść jej teraz, nie daj się odepchnąć. Jeżeli dostaniesz się na nią, jesteś uratowany!"
Instynkt kazał mu zwolnić kurczowy uścisk dłoni w chwili, gdy tratwa opadła w dół. Instynkt kazał mu resztką energii rzucić się gwałtownie do przodu, na kratownicę. Instynkt kazał mu napiąć całą siłą mięśnie i na krawędź wciągnąć Karen. Głowa jej z łoskotem uderzyła o twarde deski, ze zsiniałych ust wydarł się jęk. „Żyje!"
Ogarnęła go radość. Przypływ nowej energii dodał mu otuchy. Przepełznął jak najdalej od krawędzi na sam środek tratwy. Chwytał gorączkowo oślizłe poprzeczki, które nie dawały zaczepienia zesztywniałym palcom i podciągał się powoli, ostrożnie, żeby nie stracić równowagi. A kiedy oboje leżeli na deskach, poczuł, że to już kres jego możliwości. Huk w głowie narastał, rozsadzał czaszkę, przed oczami wirowały czarne płaty.
Nie umiałby powiedzieć, jak długo leżał przyciśnięty ciasno, przywarty do desek, kołysany łagodną falą. Sekundy, minuty? A może godziny? Z odrętwiania wyrwało go jakieś szarpnięcie. Teraz dopiero przypomniał sobie Karen. Leżała z zamkniętymi oczami, ze zsinia-
łą, ściągniętą twarzą oplecioną kosmykami jasnych włosów. Nie dawała znaku życia, a przecież jęknęła z bólu. Może się przesłyszał? Opiła się wody morskiej zalanej ropą. Sam czuł, jak ta przeklęta mieszanka rozżera mu podniebienie, piecze nieznośnie w przełyku. Na Przylądku Dobrej Nadziei widywał, jak ratuje się topielców. I sam ich nieraz ratował. Ale tutaj, na tej chybotliwej tratewce, na której każde mocniejsze szarpnięcie fali groziło upadkiem do morza?
W monotonnym rytmie fali tratwa tańczyła dziwny taniec. W górę, w dół. Zacisnął linę, tę błogosławioną linę, która mu pozwoliła uchwycić się kratownicy, zrobił pętlę, zaczepił ją o deski, obwiązał mocno Karen i siebie. Nie bez lęku przykląkł na jednym kolanie, zaparł je w oślizłe drewno, na drugie ostrożnie położył bezwładną dziewczynę głową w dół. Ze zsiniałych ust chlusnęła woda, mocniej nacisnął, płynęła wciąż. A teraz sztuczne oddychanie. Świadomość, że to jedyny ratunek dla dziewczyny, dodawała mu odwagi. Ale trudno było unosić w górę bezwładne ramiona, a potem mocno uciskać jej klatkę piersiową. Jakże trudno. Raz, i dwa, i trzy. I jeszcze raz. Coraz głośniej, coraz trudniej sam oddychał. Po umazanej ropą twarzy pot ściekał strużkami, żłobił smugi, zalewał oczy. Mdlejące z wysiłku ramiona odmawiały posłuszeństwa.
Karen nie dawała wciąż znaku życia. Z rezygnacją rozejrzał się wokół. Ciemno, pusto, znikąd żadnej pomocy. Poczuł się słaby, bezradny. Czy doprawdy nie za wiele zwalało się na niego nieszczęść? Za co, dlaczego tak musiał cierpieć?
Raptem przypomniał sobie, jak na Przylądku Dobrej Nadziei uratowano chłopaka, który długo był w wodzie. Wydawało się, że już jest stracony. Tak, to jedyny sposób, ale czy da radę?
Bez namysłu opadł obok bezwładnie wciąż leżącej dziewczyny, lewą ręką ponad jej ciałem wparł się mocno, z całych sił, w oślizłe deski i delikatnie przycisnął spękane wargi do jej warg. Zimne były, jak martwe. Silnie wciągnął powietrze, jak mógł najwięcej, a potem całą zawartość płuc wtłoczył w jej płuca. Powolny wydech i znów głęboki wdech. I wydech. Usta w usta.
Dziesiątki razy w jednostajnym rytmie powtarzał to samo. Wdech, wydech, wdech, wydech. Nieznośny szum w głowie narastał, udręczone pracą serce waliło, jakby zaraz miało rozsadzić pierś, czerwone płaty przed oczyma tańczyły jakiś obłędny taniec. Wdech, wydech.
Nie czuł lodowatych bryzgów, które chlustały z czubków fal w jednostajnym poszumie uspakajającego się z wolna oceanu. Nie słyszał chrapliwego dźwięku, jaki chwilami wydzierał mu się z gardła. Nie widział niczego, prócz tej martwej twarzy pod sobą. Głęboki wdech i głęboki wydech. Jego płuca pracowały jak miechy. Lewe ramię, na którym z trudem utrzymywał ciężar własnego ciała, ścierpło, szarpało nieznośnym bólem. Wiedział jedno, jednego tylko pragnął, przywrócić dziewczynę do życia.
Nie przerwał wtedy nawet, kiedy wydawało mu się, że przez jej ciało przebiega lekkie, ledwie wyczuwalne drgnięcie. A może to tylko złudzenie? Coraz trudniej przychodziło mu chwytać w płuca powietrze, coraz słabiej je wdychał, coraz rzadziej. Czuł, że się dusi, że za chwilę ustanie. Ale pamiętał, że przerwać nie wolno, że wszystko będzie stracone, jeżeli pozwoli sobie na chwilę słabości.
Jak długo trwała ta nierówna walka ze śmiercią? Kwadranse? Godziny? Może i dłużej. Jemu wydawało się, że całą wieczność. Czuł, że lada moment przekroczy próg wytrzymałości.
Nie ucieszył się nawet, kiedy pierś Karen zaczęła nieregularnie podnosić się i opadać, kiedy drgnęły leciutko powieki, a usta zaczęły z początku ostrożnie, nieśmiało, a później, szeroko rozwarte, chciwie wciągać powietrze. Wydarł z niej oddech. „Żyje!" — zdążył pomyśleć i zwalił się na deski kratownicy.
Sen spadł na niego mocny, kamienny, bardziej do głębokiego omdlenia podobny niż do
snu.
2. ZDRADLIWE MORZE CHĘTNIE ZABIERA, ALE NIECHĘTNIE ODDAJE
— Patrz! Stary od wczoraj posiwiał, broda mu całkiem zbielała.
Dwu marynarzy stojących przy relingu, jak na komendę uniosło głowy. Ten, co krzyknął nie mógł wciąż jeszcze ochłonąć z wrażenia.
W mdłym brzasku powracającego szybko dziennego światła na skrzydle mostku sterowni tkwiła wciąż nieruchomo jak skała niska, szeroka w barach postać. Kapitan Evanson nie odrywał od oczu lornety. Powoli cierpliwie, uparcie badał każdą falę, każdą niemal bruzdę wodną wygładzającego się po sztormie oceanu.
Kiedy ubiegłego wieczora Karen nie zjawiła się w messie na kolację, na statku powstało zamieszanie.
— Zawsze do jedzenia była pierwsza! — usiłował pokryć niezadowolenie Evanson. — Uderz no jeszcze kilka razy w gong, a mocno! — zlecił po chwili starszemu stewardowi, który podawał do kapitańskiego stołu. — Dobrze pachnie — mruknął, nalewając parę łyżek zupy ze stojącej przed nim wazy. — Zaczynajcie, panowie, jedzcie, nie będziemy na Karen czekać, sama sobie winna. Szczęście, że ta piekielna burza trwała tak krótko. I że nie mamy żadnych strat w ludziach, upiekło się nam tym razem. Możemy sobie pogratulować — powiódł tryumfalnie wzrokiem po twarzach oficerów.
— Gdzież się ta smarkula zawieruszyła? — podjął po chwili nie ukrywając zniecierpliwienia. — Nigdy nie mogłem przed nią zdążyć do stołu. Zadzwoń no jeszcze raz do laboratorium — zwrócił się do przebiegającego obok stewarda — Karen lubi bardzo uruchamiać sama wasze wirówki, zwłaszcza gdy was przy tym nie ma — zażartował, zwracając się do siedzących przy nim starszych oficerów i inżynierów. Uśmiechnęli się jak na komendę, ale z przymusem, a kierownik laboratorium przytakując stłumił tylko westchnienie. Ze zgrozą pomyślał, że i teraz ta nieznośna dziewczyna, ta „diablica w dżinsach", jak ją nazywali ludzie z załogi, mogła coś znów mu zmajstrować.
Nieraz już tak bywało. Kiedyś, niewiele brakowało, ośmieszyłaby go do końca życia nie tylko w oczach załogi. Jego analizy wykazywały niezbicie ogromną, niespotykaną nigdy dotąd ilość cennych witamin we krwi wieloryba błękitnego. Nie posiadał się z radości, marzył już o doktoracie, o rozgłosie jaki mogło przynieść mu to odkrycie, o fortunie. No i cóż? Okazało się, że to ona, „diablica w dżinsach", tak przebiegle pomieszała zawartość probówek. I cieszyła się później z jego rozczarowania! Nigdy jej tego nie darował.
W brzęku talerzy, w rozgwarze ożywionych rozmów o brutalnym ataku oceanu powoli rozwiązywały się języki. Ludzie byli zmęczeni. Każdy wspominał, co przeżył podczas podobnych sztormów kiedyś na innych morzach. A każdy miał coś do powiedzenia. Na „Vikingu", straty okazały się na szczęście niewielkie: dwie szalupy i zmyty kawał kraty ochronnej na głównym pokładzie.
— A zapowiadało się groźnie. Szczęściarz z pana, kapitanie! — powtarzali wszyscy.
Nikt nie zwracał uwagi na nieobecność Karen. Nikt, prócz Starego. Czekał, nie ukrywając już teraz zniecierpliwienia i niepokoju. A jeżeli to jakiś jej nowy wymysł? Chęć zwrócenia na siebie uwagi? Rozpieszczonej, samowolnej każde głupstwo mogło strzelić do głowy. Czyż ostatnio nie dąsała się, że poświęcał jej zbyt mało czasu, że nie widywała go prawie wcale. Daremnie tłumaczył jej, że koniec wielorybniczej kampanii to sto i jedna dodatkowych prac, których nikt za niego nie mógł zrobić. Wiedziała dobrze, że wolałby wysłuchiwać jej paplaniny o wspaniałych podróżach lub opowiadać o swoich przeżyciach na morzu, niż długie godziny spędzać na sprawdzaniu kolumn cyfr. Uwielbiała książki podróżnicze, marzyła o niezwykłych przygodach. I nudziła się teraz, kiedy upolowano i przerobiono w tym sezonie ostatniego wieloryba. Cóż mógł na to poradzić?
Spojrzał niespokojnie na zegarek. Steward podawał już drugie danie. Nie, zbyt długo
trwał ten figiel Karen. Trzeba by zwrócić jej uwagę na niestosowność takich żartów. Trzeba by skarcić ją. Skarcić? Wiedział, że jak na niego spojrzy, jak zarzuci mu ręce na szyję, to o wszystkim zapomni, wszystko jej wybaczy. Nie, skarcić jej nie potrafi, ale przemówi do serca, poprosi, żeby na drugi raz zaoszczędziła mu męki niepokoju.
Niecierpliwym ruchem odsunął talerz z wystygłym mięsem. Nie zwracał uwagi na to, co mówili wokół inni, nie zauważył, kiedy przy stole kapitańskim zapadło milczenie. Rzucając na siebie ukradkowe spojrzenia, oficerowie nie śmieli go przerwać jakąś banalną uwagą.
— Nigdzie nie można panny Karen odnaleźć — meldował przestraszony steward. Tego było zbyt wiele. Kapitan Evanson spochmurniał, czoło pofałdowały mu głębokie
bruzdy. Nie wytrzymał dłużej, zerwał się od stołu, długimi susami przesadził messę i wbiegł po trapie do kabiny elektroników.
— Thor! — zawołał od drzwi do szefa radiostacji. — Włącz wszystkie głośniki!
W chwilę później w setkach pomieszczeń statku wielorybniczego „Viking" zadudnił chrapliwy, pełen utajonego napięcia głos:
— Mówi kapitan Evanson. Do wszystkich członków załogi. Natychmiast odszukać pannę Karen. O wykonaniu rozkazu meldować niezwłocznie do centrali!
W jednej chwili messy opustoszały, jakby silny podmuch wywiał ludzi. Stewardzi załamywali ręce na widok na wpół opróżnionych talerzy, bo i ich szef rozgonił na wszystkie strony, żeby wypełnić rozkaz kapitana Evansona.
*
Nikt z załogi statku przetwórni „Viking" ani z załóg myśliwców nie lubił impertynen-ckiej dziewczyny ubranej zawsze jaskrawo z gładko zaczesanymi do tyłu, jasnymi włosami. Samowolna, uparta nie liczyła się z nikim i niczym. Znosili jej obecność na wielorybniku, chociaż niejednemu dojadła, bo szanowali i lubili kapitana, a każdy wiedział, że ten świata za nią nie widzi. Swoje racje może i miał. Któż na statku nie znał historii biednej dziewczyny. Była sierotą.
*
Uganiając się od najwcześniejszej młodości za wielorybami, Evanson zaczynał od samego dołu. Lata całe mijały nim dobił się szypra, zapomniał o przedwcześnie zmarłej jedynej siostrze, nie założył nawet własnej rodziny. Morze weszło mu w krew. Walczył z nim ciężko o własne miejsce na świecie. Nie na jednym statku, nie na jednym oceanie brał się za bary z tym niełatwym życiem, ale twardo postanowił dojść do czegoś na morzu i przyrzeczenia dotrzymał. O śmierci siostry, o dziewczynce, którą pozostawiła, o nędzy w jakiej obie żyły po śmierci męża i ojca, kiedy długotrwała choroba pochłonęła mizerne oszczędności, dowiedział się kiedyś, po kilku latach przypadkiem.
Był to ciężki cios, wstrząsnął nim do głębi. Wyrzuty sumienia za zmarnowane życie siostry, o której zapomniał w ogniu walki o byt i której nie dopomógł nie dawały mu spokoju. Zwątpiła w niego, miała prawo zwątpić. Wiedział, że musi zabiedzonemu, wątłemu dziecku o wielkich zalęknionych oczach, które poznało upokorzenie poniewierki u obcych, a nieraz i głód — wynagrodzić wszystko, co winien był jego matce. Przelał na sierotę całą miłość, na jaką go było stać.
Podczas krótkich miesięcy w Norwegii między jedną kampanią wielorybniczą a drugą, obsypywał przybraną córkę podarkami, umieszczał w najlepszych internatach, nie umiał odmówić żadnemu jej życzeniu. A miała ich coraz więcej. Kiedy mu wyznała, że nie lubi szkoły, kupił piękny wygodny dom wtulony w skały wybrzeża Morza Barentsa. I jacht, który czekał zakotwiczony w niewielkim fiordzie u stóp wzgórza. „To wszystko twoje" — powie-
dział. Trzy nauczycielki trudziły się teraz nad wychowaniem coraz to bardziej kapryśnej panny i jej nauką, ale żadna nie mogła Karen dogodzić. Ani też z nią długo wytrzymać. Jeden tylko człowiek wpatrzony był jak w tęczę w wyrastającą beztrosko z dziecinnych lat dziewczynę.
Podczas długich miesięcy kampanii wielorybniczych na wodach Antarktyki kapitan Evanson tęsknił za przybraną córką. Ale nawet dla niej morza wyrzec się nie potrafił. Jak pogodzić te dwie jedyne w życiu miłości? Wahał się długo, nie pytał nikogo o radę. Życie go nauczyło decydować samemu. Kiedy osiągnął nareszcie szczyt marzeń każdego polarnego łowcy — dowództwo statku „Viking", który nie miał równego sobie w całej wielorybniczej norweskiej flotylli, zabrał ze sobą Karen w wielomiesięczny rejs. Na próbę. Miał ją wreszcie przy sobie, tutaj mógł być o nią spokojny. Teraz nie brakowało mu nic do szczęścia. Miał dla kogo pracować, miał dla kogo żyć.
Dziewczyna świetnie znosiła podróż morską, burze, śnieżyce i straszny odór, jaki panuje na wielorybniczym statku przetwórni. Ku radości Evansona odmówiła kategorycznie pozostania w domu nad cichym fiordem, kiedy wyruszał w następny rejs, już niejako dowódca a współwłaściciel „Vikinga". Nigdy i nigdzie nie czuła się tak świetnie, jak tutaj, wśród tych cuchnących tłuszczem wielorybim dobrotliwych brodaczy, którzy posłusznie spełniali niemal każdą jej zachciankę i odgadywali życzenia, nim je zdążyła wypowiedzieć. Dokuczała im często, nie ze złośliwości, nie, ot po prostu nikt nigdy nie zwrócił jej uwagi, że żarty mogły być bolesne, a wymagania wygórowane. Byłaby zdumiona, gdyby ktoś powiedział, że sprawia komuś przykrość. Nikogo takiego nie było, a sama o tym nie pomyślała.
Jeżeli coś spsociła poważniejszego, kapitan Evanson groził jej odesłaniem do Norwegii, do szkoły, do guwernantek, ale oboje nie wierzyli w to, co mówił. Chętnie przyrzekała poprawę i znów wszystko było jak dawniej. Zabrała ze sobą w rejs podręczniki, przyrzekła solennie przybranemu ojcu, że będzie się uczyć sama. O przyrzeczeniu czasem zapominała w toku kampanii myśliwskiej, kiedy na pokład wciągano upolowanego wieloryba, czasem dotrzymywała go pełna najlepszych chęci.
Nauka szła jej bardzo łatwo, zwłaszcza obce języki. W poprzednim sezonie wielorybniczym od stewarda rodem z Kalifornii nauczyła się biegle mówić po hiszpańsku, angielskim władała jak ojczystym norweskim. A kapitan Evanson rósł z dumy, słysząc, jak świetnie daje sobie radę, widząc, jak pod jego bokiem z biednej, opuszczonej sieroty wyrasta dorodna, zdrowa dziewczyna szczęśliwa z życia. O przyszłości nigdy nie myślał.
A dzisiaj?
Dramat narastał. Rozumiejąc niepokój Starego, kto żyw rzucał się na poszukiwania. Pokłady dudniły tupotem nóg, w uszy wwiercał się przeraźliwy dyszkant bosmańskich gwizdków, z głośników biegł meldunek za meldunkiem. Wciąż niestety podobne:
— Nie ma.
— Nie znaleźliśmy.
— Ani śladu.
Ludzie rozbiegli się po wszystkich zakamarkach, każdy chciał być tym pierwszym, który przyniesie Staremu dobrą wiadomość, przeczesywali każdy kąt. Na głównym pokładzie, wielkim, jak platforma lotniskowca zaglądali pod pokrowce wind, do szalup ratunkowych, wszędzie, gdzie tylko można. Niektórzy szukali, ale bez serca.
Czy to raz widywali, jak „diablica w dżinsach" nie wiadomo kiedy, nie wiadomo którędy, wślizgiwała się niepostrzeżenie pomiędzy ziejące parą kotły do wytapiania tłuszczu? Czy nie zdawała sobie sprawy, że o wypadek tutaj nietrudno? Beztrosko wchodziła pomiędzy wielkie młyny do mielenia mączki z kości wielorybów, nie lękając się ogłuszającego huku i zgrzytu. Nieraz także stawała tuż przy pochylni rufowej w chwili, gdy wciągano na pokład wielotonowe olbrzymy morskie. Strach pomyśleć, co by ją spotkało, gdyby się pośliznęła. Napięte jak struny stalowe liny mogły się zerwać. I co wtedy?
Śmiała się, kiedy na nią krzyczeli.
Nie, nie lubili tej nieznośnej dziewczyny, nie dawała się lubić.
— Nikogo to nie usłucha, tylko o sobie myśli, w głowie się jej przewróciło — starszy mechanik wydął pogardliwie usta.
— Jak się jej kiedyś spytałem, która godzina, to tak na mnie spojrzała, że mnie zamurowało — podjął jego pomocnik.
— Nie pora teraz na jakieś żale. Pomyśl lepiej o Starym. Strach na niego spojrzeć. Co on pocznie, jak jej nie odnajdzie?
— Odnajdziemy. Siedzi gdzieś w jakimś kącie i śmieje się w kułak, że całą załogę na nogi postawiła. Ona nie ma serca, nawet dla niego. A widziałeś, co wyprawia z tym czarnym chłopakiem? Ciągle go gania. I jeszcze wydziwia, że za powolny — splunął z niechęcią opra-wiacz Nils.
— Doskwierała i mnie nie raz, nie dwa. Kiedyś wreszcie wyszedłem z nerw i zagroziłem, że ją skrócę o głowę. Pewien byłem, że wyokrętująmnie w pierwszym porcie — mówił brodacz, najlepszy z tych, co ćwiartowali wielorybie mięso. — Ale ona pary z gęby nie puściła, nie poskarżyła się na mnie ojcu.
— To miałeś szczęście! — zaśmiał się oprawiacz Nils. — Gdyby była moją córką, wyłoiłbym jej skórę tak, że przestałaby ludziom dokuczać.
— Dajcie spokój! Młode to, głupie, bez matki chowane. Może by i coś z niej wyrosło, gdyby miała dobrą opiekę. Serca złego nie ma. Stary ją tak rozpieścił.
— Czemu ją zabrał? Od kogo miała się nauczyć, że nie jest na tym świecie najważniejsza — sierdził się starszy steward. — Czego chcesz? — huknął groźnie na widok pobladłego, przestraszonego pomocnika.
— Czepiają się mnie — zaczął ten płaczliwie. — Mówią, że to ja dopomogłem jej pewnie wylecieć za burtę, bo mnie sponiewierała przy stole, kiedy jej wylałem sos na kolana. Przy wszystkich. Przecież nie chciałem. Przysięgam, żejej nie tknąłem. Nigdy bym się nie ośmielił. Niech pan mnie broni, szefie!
— Głupiś! — usłyszał w odpowiedzi. — Znajdź lepiej dziewczynę zamiast się mazgaić. Stary ci tego nie zapomni!
Z maszynowni głównej, z hali pomp i agregatów, z pracowni chemicznych nadbiegały wciąż przez głośniki niezmiennie te same meldunki:
— Nie ma!
— Nie znaleźliśmy!
— Żadnego śladu!
Podobne nadchodziły z ambulatorium i ze szpitalika.
Najdłużej zwlekali z odpowiedzią kucharze. Mieli nadzieję, że Karen schowała się dla psoty w jednym z magazynów żywności. Ale tam jej nie było. Popędzili więc do wielkich chłodni. Ale i ta nadzieja okazała się płonna. Z setek pomieszczeń, skrytek i zakamarków liczącego ponad czterdzieści tysięcy ton wyporności wielorybnika, przychodziły niezmiennie te same odpowiedzi.
*
W radiostacji kapitan Evanson, stojąc twarzą do okna żuł bezwiednie ustnik dawno wygasłej fajki. Nie odwracał się, ani słowem nie reagował na powtarzające się bez przerwy meldunki. Jak uderzenia młotków rozsadzały mu czaszkę. Karen zginęła! Karen zginęła! Ta potworna myśl nie mieściła mu się w głowie. Czuł, że stało się coś groźnego, że padła ofiarą jakiegoś niezrozumiałego wypadku. Tutaj na statku, pod jego okiem. To niewiarygodne.
Siląc się na spokój zapalił zapałkę i długo wodzi! nią po otworze cybucha. Jak mógł zapomnieć o dziewczynie, o swoim skarbie. To wina tej przeklętej burzy, spadła znienacka i
ustała tak szybko jak przyszła, ale kilka godzin minęło, nim na postawionym w stan alarmu statku zapanował spokój. Spokój?
— Szukać dalej! — polecił. — Czas ucieka. Każda chwila jest cenna. Każda może zadecydować o życiu mojej małej. Może spadła i leży gdzieś nieprzytomna? Dowiedzieć się, kto ostatni ją widział. Kiedy, gdzie — daremnie silił się na spokój.
— Młodszy steward widział ją koło siedemnastej. Jak tylko zaczęła się burza, wybiegła z kabiny z aparatem fotograficznym. Chciał ją zatrzymać, nie śmiał. Biegła korytarzem do trapu na drugi pokład — meldował pośpiesznie radiotelegrafista. Sam wcześniej pomyślał, żeby zasięgnąć j ęzyka.
— Wtedy fala sięgała już sterówki — wyszeptał ze zgrozą Evanson.
— Dlaczego jej nie zatrzymano? — wrzasnął.
— Nikt by się nie odważył!
— Brak także tego czarnego chłopaka z „Vikinga VII" — zachrypiał nagle głośnik.
— Chłopaka? Jakiego chłopaka? — Kapitan ściągnął krzaczaste brwi. Ledwie przypomniał sobie, że przed kilkoma tygodniami jeden z myśliwców jego flotylli, „Viking VII", dostawił mu na pokład przetwórni młodego Murzyna. Czymś się podobno wyróżnił, upolował sam wieloryba, a przedtem na stacji polarnej, ocalił życie kilku ludziom. Jakaś skomplikowana historia, w której przygoda goniła przygodę. Słuchał jednym uchem, któż ma czas w ogniu dobiegającego końca sezonu zajmować się takimi błahymi sprawami? Pamiętał tylko, że widywał później czasem jakiegoś murzyńskiego wyrostka o sympatycznej twarzy i wielkich smutnych oczach. Obiecywał sobie o wszystko go kiedyś wypytać. Czasu jednak nie stało.
Chłopakiem zajęła się Karen, ucieszona nowością, i rządziła nim, jak swoim niewolnikiem. Ale czy to miało jakieś znaczenie, że i on zniknął? Nic nie liczyło się teraz dla kapitana Evansona. Nic i nikt oprócz Karen. Jak żywa stanęła przed nim z tą swóją jasnowłosą grzywą, promienna, z tym figlarnym spojrzeniem wielkich zielonych oczu. Istny obraz nieboszczki siostry. Wszystko na świecie oddałby teraz, żeby przycisnąć ją do piersi. Przezwyciężył się z trudem.
— Gdzie i kiedy widziano chłopaka ostatni raz? Spytaj! — rzucił machinalnie.
— Biegnąc na bak mocować beczki, kazałem mu przywiązać się do relingu rzutką, którą akurat miałem w ręku. I nie ruszać się — meldował po chwili starszy bosman ze współczuciem patrząc na zmienioną twarz kapitana.
— Każ i jego odszukać. Może był z Karen? — nim Evanson dokończył, głowę przeszyła mu potworna myśl „...może był z Karen".
— Oboje widziano na drugim pokładzie — powiedział bezwiednie na głos i struchlał. Nie, to niemożliwe! Odganiał teraz tę myśl, ale powracała uparta, natrętna, natarczywie wczepiała się w mózg. A jeżeli zmyła ich oboje fala?
Ze zgrozą spojrzał na ocean rozkołysany jeszcze, rozmyty ciągami piany bielejącej w ciemnościach nocy. Patrzył długo, a kiedy obrócił się do bosmana, stary marynarz oniemiał na widok ściągniętej bólem, postarzałej o dziesięć lat twarzy, spojrzenia, w którym czaiła się rozpacz, i tej posrebrzonej nagle pasmami białych nitek brody.
— Czy to możliwe? — odgadł raczej niż usłyszał zdławiony szept. I opuścił głowę. Wiedział, co Stary ma na myśli. Od chwili, w której zameldowano zniknięcie Tumby i on bronił się przed tym strasznym podejrzeniem. W popłochu alarmu, w łoskocie burzy, w zwałach wody przetaczających się przez pokłady od dziobu po rufę można było nie dostrzec porwanych falą dzieci.
— Straciliśmy już pięć godzin, ale może nie jest jeszcze za późno. — Głos kapitana odzyskał dawny dźwięk. Gwałtownym ruchem wyciągnął rękę po mikrofon.
— Mówi kapitan Evanson. Do wszystkich myśliwców „Vikinga". Mówi kapitan Evanson... do wszystkich myśliwców... — głos jego, niższy o nutę niż zazwyczaj, brzmiał jak sygnał SOS.
— Fala zmyła z naszego pokładu moją córkę Karen i czarnego chłopaka, tego z „Vikinga VII". Zawracać natychmiast i wszcząć poszukiwania. Nie przerywać, póki nie znajdziecie tych dwojga. Wypadek mógł zdarzyć się koło godziny szesnastej, może siedemnastej, sam nie wiem. — Ruchem ręki przywołał wychylonego z kabiny nawigacyjnej oficera.
— Jakie było wówczas nasze położenie?
— 37°30' Sud i 32° 15"West — padła natychmiast odpowiedź.
Oficer od dawna już oczekiwał tego pytania. „On także podejrzewał, że morze zmyło Karen — przebiegło kapitanowi przez głowę. — Wszyscy się domyślali tylko ja, stary dureń, wierzyłem, że przy mnie nic złego nie może się jej stać".
Dwukrotnie jeszcze powtarzał rozkaz do płynących wokół statku przetwórni myśliwców.
— Dziesięć tysięcy koron nagrody dla tych, co odnajdą ją pierwsi — dorzucił na koniec, ale wiedział dobrze, że gotów był oddać wszystko, co posiada. Nawet „Vikinga".
*
Na rozkaz pierwszego oficera ciężka stalowa masa statku przetwórni zatoczyła ogromny łuk i popłynęła za rozrzuconymi szerokim wachlarzem myśliwcami.
Powierzchnię wody rozświetliły naraz dziesiątki błękitnawych snopów. Szybkimi ruchami reflektory, jak klingami biły w przestrzeń, omiatały pustkę morza, prując z wolna każdą niemal falę. Pod czerń nieba z sykiem wzbijały się wstęgi rakiet i powoli migocąc opadały na małych spadochronach. Widać było każdy niemal załom, każdy przeszyty blaskiem grzbiet fali,
Kilka setek ludzi do bólu oczu wytężało wzrok, wypatrując na ciemnej połyskliwej powierzchni morza jakiejś jaśniejszej plamy. Na próżno. Ocean był pusty, przeraźliwie pusty.
*
Tnąc ostrym dziobem zwały wodne, odrzucając je na bok, niczym pług skiby ziemi, „ Viking VII" pierwszy spośród myśliwców parł na południe. Szyper Hans Hansen z zaciśniętymi jak kleszcze na kole sterowym dłońmi krzyczał co chwila przez tubę do maszynowni.
— Szybciej, wyciskać, co się da z maszyny! I znów powtarzał:
— Szybciej! Jeszcze szybciej!
Siebie winił za śmierć Tumby. Bo nie wierzył już w możliwość odnalezienia go żywego. Mógł pozostawić chłopca tutaj, na myśliwcu. Czemu tego nie zrobił? Co go napadło? Po co odesłał Tumbę na statek przetwórnię? Ta myśl nie dawała mu spokoju. — Głupcze! — powtarzał bezradnie. — Głupcze! Co mu wadził ten dzielny, twardy Murzyn, który tyle już przeżył w swoim krótkim życiu. I przecierpiał niejedno. Odesłał go na zły los. To pewnie ta diablica pociągnęła Tumbę za sobą, to jej wina. Traktowała czarnego chłopca jak niewolnika, poniżała. Czy to sam nie widział, nie słyszał, jak się do niego odzywała? Przebierała go w najrozmaitsze stroje, musztrowała, nie puszczała na krok od siebie, bawiła się biedakiem niczym uczoną małpką. A on wszystko znosił, bo nie miał się komu poskarżyć, nikt się za nim nie ujął.
Żal było szyprowi i kapitana Evansona, ale głowę miał zaprzątniętą poczuciem własnej winy.
Nie tylko Hansena dręczyły gorzkie myśli. Harpunnik Angus, znany z niewyczerpanych zapasów energii, sam wdrapał się do bocianiego gniazda, bo tylko własnym oczom dowierzał. Coś mu mówiło, że w świetle reflektorów i rakiet wypatrzy na morzu zaginionych. Nie darmo powtarzali, że wzrok ma jastrzębi. Nie zależało mu, jak innym, na nagrodzie Evansona.
Pieniądze zawsze się przydadzą, wiadomo. Bieda nieraz świeciła mu w oczy, żona i dzieci w domu czekają, ale nie to było teraz najważniejsze. Polubił tego Czarnego. Nie darmo szczycił się, że od pierwszego wejrzenia poznaje człowieka. Teraz dopiero zdawał sobie sprawę z tego. jak się do niego przywiązał. Słuchając, co chłopak przeżył, od pierwszej chwili poczuł do niego sympatię, miał wrażenie, że zna go od lat. I Angus wyrzucał sobie, że nie tylko nie sprzeciwił się odesłaniu Tumby na „Vikinga", ale go później stamtąd nie zabrał. Póki był czas. Chciał jak najlepiej, a wyrządził mu krzywdę. Gorzej może niż krzywdę?
Wiele dałby za to, żeby zobaczyć jeszcze kiedyś tego Czarnego o dziecinnych oczach i sercu mężczyzny.
*
Światło rodzącego się dnia wypełniało powoli radiostację „Vikinga". Operatorzy z pobrużdżonymi zmęczeniem, porośniętymi zarostem twarzami wygaszali jedną po drugiej lampy elektryczne.
Thor z nieukrywaną troską patrzył na wciąż jeszcze tkwiącego na skrzydle sterówki z lornetką w ręku dowódcę. Pływał z nim od trzydziestu lat, znał go i wtedy, kiedy młody Evanson był zwykłym harpunnikiem. Nie zwykłym może. Twardym dla siebie, odpornym na przeciwności losu, a tych nie brakowało, upartym.
Niejedno przeżyli razem, ale nigdy jeszcze nie widział takiego bólu na tej twarzy, takiego załamania. Nawet wtedy, kiedy szalupa z pięcioma jego ludźmi poszła na dno w walce ze sztormem, kiedy sam ciężko ranny wracał z połowu z pustymi rękami, bo wieloryby znikły, jak za dotknięciem przysłowiowej różdżki czarodziejskiej, a jemu, tak jak każdemu z załogi, zaglądało w oczy widmo niedostatku na lądzie.
A teraz? Teraz, gdy wszystko układało się pomyślnie, gdy po ciężkim sezonie łowieckim wracali do Rio de Janeiro z pełnym ładunkiem, spotkał go taki cios. Najcięższy ze wszystkich. Od ilu godzin Evanson nie zszedł z pokładu? Nie jadł, nie spał. Jak długo wytrzyma? Czas biegł nieubłaganie naprzód.
Nocne poszukiwania okazały się daremne. Co przyniesie dzień. Tych sił, co dawniej, na godzenie się z losem Stary już nie miał. Fala, która zmyła bezpowrotnie z pokładu Karen, wykończyła zarazem słynnego w świecie łowców wielorybów kapitana Evansona. Bo szef radiostacji już się nie łudził. Zdradliwe morze chętnie zabiera, ale niechętnie oddaje — o tym wiedział.
3. ZROBIŁ WSZYSTKO, CO MÓGŁ, ZROBIŁ WIĘCEJ, NIŻ MÓGŁ
— Pić!
Słaba, ledwie dosłyszalna poprzez monotonny chlupot wody skarga doszła w końcu do jego świadomości.
— Pić, pić!
Jak długo tak jęczała! Uniósł się, przemagając z trudem bezwład obolałego ciała. Tratwa rytmicznie ślizgała się po wodzie, chybotała chwilami. Z ledwie widocznych w ciemności grzbietów fal wiatr rzucał na nią raz po raz chłodne bryzgi. Ostrożnie podsunął się do Karen. Palce jej kurczowo zacisnęły się na rękawie stwardniałego od wody morskiej skafandra A więc żyła!
Rozrywając sklejone solą morską powieki, otwierała powoli oczy i długo, na wpół
przytomnie, wpatrywała się w nachyloną nad nią twarz, czarną jak otaczająca noc.
— Gdzie jestem? Zawołaj ojca, niech przyjdzie natychmiast. Słyszysz? — Z ust jej wydobywał się ledwie zrozumiały bełkot.
Cóż mógł odpowiedzieć?
— Panno Karen, proszę mnie posłuchać... — przemagając ból zesztywniał ego języka, chaotycznie, w paru zdaniach starał się jej wyjaśnić, co zaszło. Czy słyszała? Czy cokolwiek zrozumiała? Chyba nie. Nie miał już sił wszystkiego od początku powtarzać. Spróbowała się unieść, ale unieruchomiona linką opadła na deski.
— Puść! Co ty wyprawiasz? Jak śmiesz? Chcę... — wybuchnęła gniewem i nie dokończyła, jak pod smagnięciem bicza kuląc się pod chłodnymi bryzgami jakiejś silniejszej od innych fali. — Coś ty ze mną zrobił? — Zimno mi, pić!
Drżała jak w ataku febry.
Pić! A skądże miał biedak wziąć wodę do picia? Nic z tego, co mówił, nie doszło do jej świadomości. Nic a nic. Nie rozumie, jakim nieludzkim wysiłkiem uratował ją od śmierci, nie pamięta, co zaszło. Dobrze chociaż, że ma siły mówić. Trzęsie się z zimna. Bez namysłu ściągnął z siebie skafander i okrył ją.
— Zawołaj ojca, boję się, zimno mi, pić — powtarzała w kółko, bezradnie, szczękając zębami.
Otulił ją szczelniej, zamknęła oczy. Czy znów zemdlała?
Zrobił wszystko, co mógł, zrobił więcej, niż mógł. I na co to wszystko? Jemu także nocny chłód drążył ciało, on także cierpiał mękę pragnienia, a teraz, kiedy ustała walka on także zaczął się bać. I tej ciemności wokół, i tego rozszumionego monotonnym chlupotem fal morza, rozhuśtanego, wrogiego. I tej pustki, przerażającej pustki.
— Pić! — usłyszał znów cichą skargę. Był bezsilny i z sił doszczętnie wyzuty. Z trudem rozprostował zdrętwiałe mięśnie nóg i ramion, rozejrzał się dokoła.
Poprzez płynące niskim pułapem po niebie chmury przebłyskiwało czasami jasne, dobrotliwe światło gwiazd i znów przygasało. A wtenczas na duszy robiło się ciężko. Monotonny jęk Karen, która skarżyła się przez sen ranił mu boleśnie serce.
Raptem w przypływie lęku poderwała się gwałtownie i runęła na deski. Rozkołysana tratwa przechyliła się niebezpiecznie. Szczęście, że przywiązał dziewczynę liną. Opiekuńczym ruchem przyciągnął ją do siebie. Świadomość, że role odwróciły się niespodziewanie, że zdana jest całkowicie na niego, odegnała lęk. Poczuł nagły przypływ energii. Musiał być teraz silny dwoje. Gdybyż tylko „Viking" nadpłynął wreszcie!
Spojrzał na niebo i oniemiał. Białe smugi przecinały ukosem czerń nocy, świetliste kule zawisały raz po raz wysoko na niebie. Powoli opadały za horyzont. Przetarł bolące oczy. Nie, to nie były gwiazdy!
— Panno Karen — potrząsnął dziewczynę. — Rakiety z „Vikinga". Szukająnas! Oprzytomniała w jednej chwili. Jak urzeczeni wpatrywali się oboje w dziesiątki małych
słońc wykwitających na granacie chmur.
— Zaraz tu będą! — odetchnęła z ulgą. Teraz dopiero chyba odzyskała całkowicie przytomność.
Milczał. Niech się łudzi! On wiedział, że były jeszcze daleko, bardzo daleko, że wiele czasu minie, nim się zbliżą. Ale najważniejsze, że są.
Kwadrans mijał za kwadransem, pół godziny, godzina. A może to było jeszcze dłużej, nim wreszcie pojął coś, co w pierwszej chwili nie mieściło mu się w głowie. Świetliste słońca na niebie nie przybliżały się, a oddalały. Coraz niżej i niżej opadały, aż wreszcie utonęły w oceanie. Jak ostatnie błyski nadziei.
Nigdy jeszcze w życiu ciemność nie wydała mu się tak groźna. Wiedział jedno: „Viking" odpływa. Tym razem już na zawsze. Karen także zrozumiała.
— Dlaczego? — kurczowo zacisnęła palce na jego dłoni. — Czemu? Ja chcę do ojca!
— Zaraz wrócą, panno Karen! Zaraz, proszę się uspokoić.
Cóż innego mógł odpowiedzieć na ten krzyk gniewnego protestu. Sam nie wierzył w to, co mówił. Ale czemu „Viking" poszedł przeciwnym kursem? Czemu radar zawiódł jego nadzieje?
*
Nie wiedział, bo i skądże mógłby wiedzieć, że zdruzgotany nieszczęściem kapitan Evanson, wbrew logice, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew współczuciu, jakie dostrzegał w oczach swoich podwładnych nie tracił wciąż jeszcze nadziei na odnalezienie córki, nie rezygnował z poszukiwań. Ludzie z jego załogi z powątpiewaniem kręcili głowami. Żaden z nich już nie wierzył, ale żaden nie ośmieliłby się okazać tego Staremu. Wszyscy udawali, że jest jeszcze nadzieja, niejeden z nich wiedział, czym jest strata dziecka. Wspominali rozmaite wypadki cudownego ocalenia, niektórzy je nawet zmyślali. Tylko w ten sposób mogli dopomóc swemu kapitanowi.
A on tymczasem długie godziny spędzał w zasnutej kłębami fajkowego dymu kabinie. Wespół z nawigatorami siedział nad mapą prądów morskich południowego Atlantyku wpatrzony w zawiłe zygzaki, jak siecią pajęczą pokrywające zarysy oceanu. I według wskazań najbardziej doświadczonych specjalistów, tych wypróbowanych, którym tyle razy powierzał los swego statku po wielu nieudanych próbach krążenia wokół miejsca katastrofy wydał wreszcie rozkaz skierowania poszukiwań na wschód. Musiał wydać, działając bronił się przed rozpaczą.
Bodajby nigdy tego nie uczynił! Skąd mógł wiedzieć, domyślać się, przewidzieć, że jakiś kapryśny prąd w tym bezlitosnym morzu nieprzerwanym dryfem znosi tymczasem tratwę wciąż dalej i dalej od „Vikinga", w przeciwnym kierunku, na zachód. Że dwukrotnie już statek był blisko, bardzo blisko zaginionej córki. A on o tym nie wiedział.
*
— Jak tylko wzejdzie słońce, odnajdą nas z pewnością — pocieszał Tumbo Karen. Trzęsła się jak w febrze z zimna i strachu. — Najważniejsze, że szukają. — Starał się swemu głosowi nadać pewność.
Wmówić w nią to, w co sam już nie wierzył. Wiedział, że to nie dla niego kapitan Evanson uruchomi z pewnością całą flotę wielorybniczą, że niebo i ziemię poruszy, ale nie to było ważne.
Teraz, kiedy zawiódł radar, Tumbo całą nadzieję pokładał w harpunnikach z myśliwców. Taki Angus na przykład z „Vikinga VII" widział w nocy jak kot, a zawzięty był i uparty.
— Pić, pić — powtarzała coraz słabiej, coraz ciszej Karen. Zmogło ją wyczerpanie. „To i lepiej. Jak zaśnie, nie będzie czuć pragnienia" — pomyślał. Sam gardło miał wyschnięte, język opuchnięty, powieki piekły nieznośnie, niewiele widział. Walczył znów z ogarniającą go sennością. Niczego więcej nie chciał, jak pić i spać. Ale wiedział, że nie ma prawa zamknąć oczu, musiał czuwać, wypatrywać na horyzoncie pomocy. Na horyzoncie? Teraz dopiero zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że unoszony na tratwie, widzi wszystko inaczej, niż wtedy, kiedy patrzył z góry, z pokładu. Z dołu horyzont jest fałszywy, każda bruzda wodna wydaje się górą, każda większa fala — tą ostatnią, która lada moment może zamknąć się nad głową. To nie radar był winien. Zielonkawy magiczny promień rysował na srebrzystym ekranie ciemniejszym konturem każdy przedmiot wynurzający się ponad powierzchnię wody. Ich więc dostrzec nie mógł.
*
Tęskną myślą Tumbo pobiegł bezwiednie do kabiny radiostacji „Vikinga". Większa była, parokrotnie większa od tej na „Icebiórnie", ciepła, bezpieczna. Wymykał się do niej chętnie, ilekroć Karen go nie potrzebowała.
Cztery radary, kilka aparatur nadawczych, trzech ludzi pełniło jednocześnie wachtę dzień i noc. Bo też i było co obsługiwać. Jeden rozmawiał tylko z myśliwcami i notował na taśmie magnetofonu ich meldunki. Bywało, że kiedy stanęli w kleszczach lodu, bezradni wobec złej pogody, uruchamiał dla nich magnetofon z nagraną na taśmie muzyką. Drugi operator utrzymywał stałą łączność z dalekimi stacjami Norwegii, trzeci, inżynier elektronik, jak sam o sobie powiedział, „pilnował" pracy radarów, laserów i jakichś innych jeszcze bardziej skomplikowanych instrumentów.
Szef radiostacji, Thor, przyjął Tumbę przyjaźnie. On jeden chyba tylko na statku przetwórni wiedział o nim wszystko, znał nawet jego niezwykłe przygody na Antarktydzie. „Chciałem cię poznać, chłopcze. To prawdziwa przyjemność uścisnąć dłoń takiego bohatera. Opowiadano mi wiele o tobie".
Bohatera! Na to wspomnienie chłopak teraz jeszcze poczuł ciepło w sercu.
„Jakie szczęśliwe bogi sprowadziły cię do nas?"
Oszołomiony miłym przyjęciem Tumbo zapomniał, że przybiegł tu na polecenie Karen z depeszą. „Pilna, natychmiast przekazać" — powtórzył dokładnie jej słowa. Thor machnął tylko z lekceważeniem ręką. „Wiem, wiem, dla tej smarkatej wszystko jest pilne. To do jej przyjaciółki z Oslo, jakieś dziewczyńskie bzdury, wiecznie to samo".
4. NIEZIEMSKIE ZJAWISKO CZY „DIABLICA W DŻINSACH"?
Karen.
Zjawiła się w jego życiu, jak nieziemskie zjawisko w parę chwil zaledwie po wejściu na pokład statku przetwórni. Na szczęście czy nieszczęście.
Niedobrze wspominał ten pierwszy moment, bardzo niedobrze. Po nieoczekiwanym upolowaniu wieloryba, po tych wszystkich słowach pochwał i tej serdecznej życzliwości, jaką otoczyła go załoga myśliwca „Viking VII", los znów się na niego zawziął. Jakby za wszystkie dobre chwile w życiu trzeba było zawsze płacić złymi.
Stał bez ruchu, zagubiony, oszołomiony tym, co się wokół niego działo. I pośpiechem, i hałasem krzyżujących się w powietrzu rozkazów, i ogłuszającym warkotem parowych wind. I tym tłumem biegnących, śpieszących wokół niego ludzi. I tą dławiącą wonią krwi i tłuszczu, jaka wisiała nad ogromnym statkiem. Istne piekło.
*
Stał zbity z tropu i jednego tylko z całego serca pragnął — uciec stąd! I to jak najszybciej. Wyglądać musiał bardzo nieszczęśliwie, bo wielki, zwalisty niczym góra brodacz, boss oprawiaczy wielorybów, kołysząc się na szeroko rozstawionych nogach popatrywał na niego z niesmakiem.
— Z twojego gadania o tym wspaniałym nabytku — zwrócił się z pretensją do Angusa — o tym waszym nowym harpunniku, zrozumiałem, że podrzucacie nam jakiegoś chłopa na schwał. Taki by mi się przydał, robotę trudno przerobić, tyle nam dostarczacie wielorybów,
ale ten czarny wyrostek... Co ja mam z nim właściwie począć, sam powiedz? Skądżeś takiego tutaj, na tej morskiej pustyni, wygrzebał?
— Odczep się, do diabła, od tego chłopaka — zagrzmiał Angus. Twarz mu spurpuro-wiała. — Co cię dziś ugryzło? Myślałem, że z ciebie porządny chłop, ale widać każdy się myli. Nie tobie szarpać na nim język. Skąd się wziął, pytasz? To długa historia i ty byś pewnie z niej niewiele zrozumiał. Nie mam teraz czasu, może on sam ci kiedyś opowie, a wtedy słuchać będziesz z otwartą gębą. To nie byle kto. Powiem ci tylko, że dostawili go nam na pokład specjalnym śmigłowcem z naszej stacji polarnej na Antarktydzie. Rozumiesz? „Specjalnym". A wiesz, po co? Żeby nie tracił czasu na morzu, a szybciej mógł dotrzeć do Norwegii na kurs radiotelegrafistów okrętowych. Na koszt armatora „Icebiórna", kapujesz? Nasi w Oslo już na niego czekają. Polarnicy prosili o życzliwą i serdeczną opiekę nad tym, jak ty mówisz, „czarnym wyrostkiem", bo spisał się u nich na piątkę. Ludzi uratował od niechybnej śmierci. To złoto nie chłopak, szczere złoto. A ty, co? Ozór sobie na nim strzępisz. Wiadomo, u was oprawiaczy, daremnie szukałbyś zrozumienia dla porządnego człowieka. Czekaj, nie przerywaj mi, nie skończyłem jeszcze. Upolowałeś kiedyś własnoręcznie błękitnego wala? Nie, i nigdy tego nie zrobisz, bo nie potrafiłbyś, a ten jak go tu widzisz, pierwszym strzałem ubił wielką sztukę. Mieści ci się to w głowie? I zarobił kupę forsy, żebyś wiedział. Będą z niego ludzie, ja ci to mówię!
— Co mnie to wszystko obchodzi? — obruszył się dotknięty do żywego boss. — Do czego on się tutaj może przydać? Do zmywania pokładu oprawiaczy? Toż on nie utrzyma nawet wężownicy. Poślę go chyba do kucharza. Olaf ma już, co prawda, dosyć urwania głowy ze swoimi czterema kuchcikami-ofermami, żaden nie potrafi nawet przyzwoicie obrać kartofli. Diabli to wszystko nadali! Wiesz, co ci poradzę, Angus. Tak będzie najlepiej, zabierz go sobie z powrotem! Może przy jego pomocy, skoro to taki as, uda się wam upolować jeszcze jednego wala. A ja będę miał co ćwiartować, bo się już sezon kończy.
Na słowo „kucharz" po grzbiecie Tumby przebiegły ciarki. Jeden był kucharz na świecie, do którego by wrócił lotem ptaka — Cyklop z „Icebiórna". Ale ten inny, nieznany?
W kłębach pary, w ciężkim odorze gnijącego mięsa dojrzał jak żywą straszną gębę potwora z Leith Harbour, tego co postanowił go podstępnie porwać. I swój paniczny strach, swoją szaleńczą ucieczkę. Nie! Za Boga, nie! Byle nie kucharz! Przerażony rzucił błagalne spojrzenie Angusowi. Uciec stąd! Uciec za wszelką cenę! Tego jednego pragnął. Harpunnik odpowiedział mu porozumiewawczym mrugnięciem oka.
— Masz rację, zabieram go, nie zostawię chłopaka na poniewierkę, żebyś wiedział, że zabieram go, u nas mu lepiej będzie!
— O nie! To ja go sobie zabiorę, u mnie zostanie młodszym stewardem — rozległ się nagle cienki, wysoki głos. Kategoryczny, nie znoszący sprzeciwu. — Odeślę wam go, jak mi się sprzykrzy.
Tumbo osłupiał. Jak spod ziemi zjawiła się przed nim dziewczyna, o jasnych, ściągniętych ciasno do tyłu włosach. Szczupła, wysoka, ubrana jak chłopak w niebieskie spodnie i niebieski anorak.
Wielka niczym szufla dłoń bossa na jej widok zacisnęła się w kułak.
— Będzie tak, jak panna Karen sobie życzy — odpowiedział pokornie — ale Stary, to jest pan kapitan kazał mi właśnie...
— A ja teraz każę coś innego, niech ci to wystarczy, zrozumiałeś? — tupnęła nogą w deski pokładu.
— Jak panna Karen sobie życzy — powtórzył oprawiacz przez zaciśnięte zęby. Angus stał niezdecydowany, nie wiedział, co ze sobą począć w tej sytuacji.
— Nie masz co się namyślać, harpunniku, ani na co czekać — zwróciła się do niego, a w zielonych oczach błysnęła przekora. — Czy na myśliwcach nie wiedzą, że moje słowo liczy się tutaj na „Yikingu". Możesz odejść. Chłopak zostanie.
Oszołomiony Tumbo chłonął niezwykłe zjawisko. Piękna jak madonna, której wizerunki rozdawano w szkółce przykościelnej. Taka sama jasna, błękitna. Kim była? Przecież nie córką kapitana, o której nikt nie mówił inaczej na myśliwcu „Viking VII", jak „diablica w dżinsach"? Może to jej przyjaciółka? Chciwie chłonął wzrokiem delikatne rysy anielskiej twarzy. Jednego tylko pragnął teraz — żeby się do niego uśmiechnęła.
— Co tak ślepia na mnie wytrzeszczasz? — parsknęła pogardliwie. — Idź w tej chwili na czwarty pokład, zamelduj się u mego stewarda. — Na co czekasz? Nie trafisz? Sama cię muszę zaprowadzić? No, chodźże!
Zmieszany rozkazującym tonem, Tumbo kątem oka dostrzegł jeszcze pełną niepokoju i współczucia twarz Angusa. Czyżby poczciwy harpunnik przeczuwał, że dziewczyna wzięła Tumbę tylko dlatego, żeby postawić na swoim? Co z tego wyniknie? Lękał się, że w życiu chłopca odwróciła się szczęśliwa karta.
— A przypilnuj tylko bossie, żeby na konto chłopaka wpisać premię za tego wieloryba błękitnego, którego sam upolował — usłyszał Tumbo na odchodnym zatroskany głos harpun-nika.
Dziewczyna w dżinsach odwróciła się gwałtownie. Zielone oczy przez ułamek sekundy spoczęły na Tumbie z wyrazem niedowierzania.
— Upolowałeś sam? To prawda?
Przytaknął tylko, nie umiał wydobyć z siebie głosu, w głowie czuł zamęt. Wypadki toczyły się zbyt szybko. Ta niebiańska istota uratowała go przed widmem kucharza. Ale jaka będzie dla niego, czego od niego będzie chcieć?
Osłupiał na widok długiego korytarza na czwartym pokładzie wyłożonego szkarłatnym miękkim chodnikiem. Ściany lśniły śnieżną bielą lakieru, mosiądz klamek i okuć połyskiwał starym złotem. Jak w najpiękniejszych willach na Przylądku Dobrej Nadziei.
— To apartament mego ojca, kapitana Evansona, tam pokoje komisarza rządu, a tutaj moje królestwo. — Otworzyła szeroko drzwi.
A więc to „diablica w dżinsach". Jak mogli ją tak przezywać? Nim zdążył pomyśleć o krzywdzie, jaką wyrządzono pięknej pannie, osłupiał na widok jej kajuty. Niczego podobnego jeszcze w życiu nie widział. Ściany obite jasnym drzewem, zawieszone mapami kłującymi oczy dziesiątkami barw, półki zawalone książkami. Przez wielkie szyby zawieszone przejrzystymi jak obłok firankami z falbanką do obszernego pomieszczenia wlewały się potoki światła, odbijały w lustrze, zapalały błyski tęczy w kryształowym wazonie pełnym zasuszonych kwiatów. Spoza ciężkiej czerwonej kotary widać było we wnęce tapczan nakryty czymś miękkim i błyszczącym. A dalej jeszcze jakieś drzwi. Obcy, nieznany świat.
Karen z satysfakcją śledziła bezbrzeżny zachwyt, malujący się na czarnej twarzy.
— To wszystko urządził dla mnie ojciec! — W głosie jej brzmiała przechwałka. — Nie mogłabym tu przecież inaczej wytrzymać — wydęła pogardliwie usta. — Przynieś mi kwiat, ten z wazonu. No, nie widzisz? — zawołała rozkazującym tonem i parsknęła śmiechem, kiedy się gwałtownie cofnął.
Nogi jego po raz pierwszy w życiu utonęły w miękkim, puszystym, jak klomb kwiatów dywanie. Niezgrabnie wyszarpnął z bukietu czerwony kwiat i trzymając w sztywno wyciągniętej przed siebie dłoni szedł wpatrzony w zaśmiewającą się dziewczynę. Potknął się naraz i szczupakiem poleciał przed siebie, ścinając ją z nóg. W jednym ułamku sekundy poderwał się jak stalowa sprężyna, żeby pomóc jej wstać.
W chwili gdy wyciągnięte ręce Karen miały zacisnąć się na jego dłoni, cofnął ją raptownie, a ona pozbawiona oparcia natrafiła na próżnię i znów upadła. Leżała jeszcze chwilę na dywanie czekając, ale on stał niezdolny wydobyć z siebie ani jednego słowa. Miażdżąc go wzrokiem podniosła się sama. Delikatne rysy zniekształcał grymas gniewu.
— Toś ty taki! Nie dość, żeś mnie przewrócił, ale nie raczysz mi pomóc wstać! Już ja cię oduczę tych manier!
Milczał. Czy mógł jej wytłumaczyć, czemu cofnął rękę w ostatniej chwili? Czy wysłuchałaby go? Skąd miał wiedzieć, czy nieludzkie prawa Przylądka Dobrej Nadziei nie obowiązują i tutaj na tym dziwnym do żadnego z tych, które widział nie podobnym statku? Przecież wszystkie jego niezwykłe przygody zaczęły się od chwili, kiedy tam, w swej ojczyźnie, u stóp Góry Stołowej w Capetown spod kół nadjeżdżającej ciężarówki wyrwał małą dziewczynkę, która wybiegła na jezdnię za piłką. Wyrwał w ostatniej chwili, ryzykował własnym życiem. Uratował ją. Bodajby nigdy tego nie zrobił!
Aresztowano go natychmiast. Czuł jeszcze razy gumowej pałki na plecach. To nimi wbijano mu w głowę żelazne prawo Republiki Południowej Afryki: „Murzynowi nie wolno dotknąć białej kobiety. Nigdy, nigdzie, w żadnym przypadku". Za uratowanie białej dziewczynki groziło mu zesłanie do rezerwatu dla Murzynów, daleko w głębi kraju, na nędzę, na głód, na zgubę. Niewielu stamtąd wychodziło na wolność.
Jak mógł to wytłumaczyć tej anielskiej istocie, którą rozgniewał? Nie uwierzyłaby mu, nawet gdyby ośmielił się jej opowiedzieć. Nie potrafiłby zresztą. Jego milczenie rozzłościło ją jeszcze bardziej. Wybuchła gniewem, niepodobna już do anioła.
— Do kuchni cię odeślę, niezdaro, do mycia garnków, do szorowania pokładu, tylko do tego się nadajesz — krzyczała. — Już ja sobie z tobą dam radę.
I umilkła raptem widząc, jak po ściągniętych, wychudłych policzkach spływa z trudem hamowana łza.
— Nie mazgaj się, tego jeszcze brakowało, dobrze, tym razem ci daruję — głos jej złagodniał. — Ale żeby mi się to nigdy nie powtórzyło, rozumiesz? Wcale ci nie wierzę, że sam upolowałeś na naszym myśliwcu wieloryba. Beczysz o byle co! Nie znoszę mazgajów. Postaram się zrobić z ciebie człowieka.
— Nils! — zawołała głośno, otwierając raptownie drzwi kabiny, od których odskoczył ktoś. — Wiedziałam, że cię znów przyłapię na podsłuchiwaniu.
Chudy jak szczapa, starszy wiekiem mężczyzna w granatowym ubraniu i białej koszuli z czarnym krawatem stał pobladły za drzwiami.
— Nils, to twój nowy pomocnik, będzie może szybszy niż ty i nie taki jak ty ciekawski. Wiesz, że tego nie znoszę. Mieszkać będzie obok ciebie. Nie zapomnij tylko przebrać go, podepce mi wszystko tymi strasznymi buciorami.
— Jak trzy razy zadzwonię — zwróciła się do Tumby — masz natychmiast zjawić się w mojej kabinie. Twoim obowiązkiem jest stawić się w każdej chwili na moje wezwanie. Natychmiast, bez zwłoki. Masz być zawsze uśmiechnięty, pamiętaj — rzuciła mu przez ramię. I już jej niebyło.
— Aleś wpadł! Łatwego życia mieć tu nie będziesz — mruknął Nils, obrzucając Tumbę ciekawym spojrzeniem. — Nie, nie bój się, z początku będziesz ją bawił, ale później nieraz biedaku zapłaczesz.
— Zapłaczesz? Toż to anioł! Wybaczyła mi przecież.
Nils obrzucił go na wpół rozbawionym, na wpół lekceważącym spojrzeniem.
— Nie darmo powiadają, że z tą szarą masą mózgową u niektórych młodych ludzi bywa nie za dobrze. Na własnej skórze sam przekonasz się, że mam rację. I nie będziesz zadawać takich głupich pytań, jak teraz. Znienawidzisz jąjeszcze, popamiętasz moje słowa.
*
Nieraz je jeszcze wspominał. Jasnowłosy anioł czasem bywał dla niego dobry, to prawda, ale często okrutny. Znudzona jednostajnością powrotnego rejsu, podczas którego myśliwce coraz rzadziej holowały do statku przetwórni ubite sztuki, Karen wypełniała sobie czas, jak umiała. A dłużył się jej ten czas. Grywała na magnetofonie jakieś piękne melodie. I to było cudowne. Na wielkich mapach niebieszczących się wodami nieznanych oceanów
pokazywała Tumbie grające wszystkimi odcieniami zieleni i brązu zarysy nieznanych lądów i wysp, objaśniała nazwy zadowolona, że znalazła tak pojętnego ucznia. Często jednak i to ją przestawało bawić.
Tumbo najlepiej wspominał chwile, w jakich znudzona wszystkim, co ją otaczało, co dokładnie znała, pogrążała się w czytaniu podróżniczych książek, które stosami zalegały półki jej pięknej kajuty. Miał wtedy spokój, bo zapominała o bożym świecie, a odrzucając skończoną książkę wzdychała: „Czemu to ja czegoś podobnego nie mam szczęścia przeżyć? Wiele dałabym za to, żeby wreszcie coś zaczęło się dziać w moim życiu".
Uwielbiając książki o awanturniczych przygodach, ani razu nie postarała się dowiedzieć od Tumby, skąd pochodzi, jakim sposobem znalazł się na myśliwcu daleko od swej ojczyzny na wodach Antarktydy, co przeżył, on, chłopak z Czarnego Lądu. Myślała o sobie, tylko wyłącznie o sobie, o własnej przyjemności. I to chyba było przyczyną, że często mu dokuczała. Nie przepuściła żadnej okazji, żeby przed innymi ośmieszyć jego brak obycia, jego nieporadność w tym świecie luksusu; jaki stworzył na statku przetwórni rozkochany w córce ojciec.
Jakże często Tumbo czuł, że jest obiektem drwin. I cierpiał. Zwłaszcza wtedy, kiedy Karen stroiła żarty z jego czarnej skóry. Żarty, które rozśmieszały tylko tych, co pragnęli przypodobać się dziewczynie, poprzez nią zaskarbić sobie łaski surowego i wymagającego kapitana. Bezsilny zaciskał wtedy palce do bólu. Czy to jego wina, że nie znał tego świata, że raz jeszcze od początku musiał się wszystkiego uczyć? Który to już raz?
Upokorzony myślał czasem, że wolałby chyba zmywać pokład rufowy u boku bossa oprawiaczy czy choćby szorować garnki w kambuzie. Tym bardziej że kucharz „Vikinga" dobrotliwą, okrągłą jak księżyc w pełni twarzą przypominał mu bardziej Cyklopa niż tego potwora z Leith Harbour.
— A może by ją o to poprosić — przemyśliwał niekiedy. Ale wiedział, że samowolna, nawykła do posłuchu, nie zgodziłaby się nigdy. Zbyt wiele dostarczał jej rozrywek. Ciągała go wszędzie, po całym statku, a on skręcał się słysząc:
— Chodzi cudak za nią, jak czarny pudel na smyczy.
— Spróbowałby inaczej. Ona każdemu da radę!
Pomimo żalu rósł jego podziw dla dziewczyny. Była bardzo odważna i dużo wiedziała. Często z nieukrywaną pasją opowiadała o dziwnych obyczajach wielorybów, największych na świecie olbrzymów morskich, o tym, jak ratują swe małe, jak walczą z rekinem, który ośmiela się atakować je wielkimi stadami. Tylko przed nim na statku mogła popisać się swymi wiadomościami. A miała ich wiele, bo wszystko ciekawiło jąi wiele czytała.
W końcu ludzie na statku przyzwyczaili się do dziwnej pary: jasnowłosej, smukłej dziewczyny w dżinsach i mniejszego od niej, silnie zbudowanego, czarnego chłopaka o wielkich, smutnych, zawsze jakby trochę zdziwionych oczach. Kolor jego skóry nikogo tu nie raził bo załoga statku przetwórni „Viking" składała się z marynarzy i wielorybników z całego niemal świata. Polubili w końcu chłopaka, gdyż każdemu starał się, jak mógł, dopomóc. To podał oprawiaczowi ostry, wygięty niczym sierp nóż osadzony na długim kiju, to znów skoczył przynieść z kambuza kubek gorącej kawy zmęczonym i zziębniętym.
— Porządny z niego chłopak — powtarzali nieraz z uznaniem — szkoda tylko, że tak się marnuje u naszej „diablicy".
*
Karen lubiła najbardziej przypatrywać się, jak wciągają wieloryba na pokład, tym bardziej że nie często się to już teraz, w powrotnym rejsie, zdarzało. Bo też i było na co popatrzeć.
Z rufy „Vikinga" opadała w dół, w morze, szeroka pochylnia zwana „slipem". U jej wejścia, na wodzie kołysało się majestatycznie olbrzymie, szare, oślizłe cielsko morskiego
potwora. Płetwy, przysmak nad przysmaki, który podawano na stół tylko w oficerskiej mesie, były już ucięte.
Niełatwym manewrem wciągania na statek tej potwornie wielkiej masy mięsa kierował boss oprawiaczy. Tumbo bał się go z początku, pamiętając o pierwszych ciężkich chwilach na „Vikingu". Ale teraz, jak urzeczony chłonął chciwie wzrokiem każdy jego gest. Jednym energicznym ruchem dłoni, niekiedy tylko kiwnięciem palca, oprawiacz wydawał rozkazy mechanikom obsługującym pięć dużych elektrycznych wind.
Nad pochylnią na pięciu linach zawisały ważące wiele ton, rozwarte niczym paszcza głodnego krokodyla stalowe szczęki. Statkiem kołysało, kołysało też cielskiem morskiego olbrzyma, a boss bezbłędnie, jak czarownik wybierał chwilę, w której na jego znak szczęki opadały błyskawicznie i z potężnym plaśnięciem zwierały się na ogonie.
Podniesiony kciuk był sygnałem dla maszynistów. Pięć stalowych lin napiętych, naprężonych jak struny wciągało powoli, równo te kilkadziesiąt ton. Dwaj pierwsi oprawiacze czatowali na moment, w którym ogon wieloryba ukaże się nad pokładem. Mistrzowskim, błyskawicznym ruchem przebijali skórę i słoninę. Podczas gdy oni stali nieruchomo ze swymi nożami, na sunącym w górę cielsku przedłużała się głęboko rozwarta szrama nacięcia.
W chwilę później inni oprawiacze wchodzili na grzbiet po wyciętych w tłuszczu stopniach. Następna ekipa cięła na mniejsze kawałki pasy słoniny i wrzucała je do kotłów przez buchające parą otwory w pokładzie. Praca szła błyskawicznie i sprawnie jak w zegarku.
— Najpóźniej w trzydzieści godzin po upolowaniu każda sztuka musi być przerobiona, żeby tłuszcz i mięso były świeże. Stąd ten pośpiech, takie są przepisy międzynarodowe — wyjaśniała Karen. — Niełatwo zdążyć na czas z dużym walem błękitnym.
Najtrudniejszym i najbardziej niebezpiecznym manewrem było obrócenie cielska na drugą stronę. Pęknięcie liny, a to nieraz się zdarzało, groziło ludziom śmiercią. Toteż każdy na ten moment pryskał, gdzie tylko się dało w bezpieczne miejsce.
Po zdjęciu słoniny przychodziła kolej na mięso, a wreszcie oczyszczony dokładnie szkielet podciągano do parowych pił. Tumany białego proszku wznosiły się wtedy w powietrzu zawiesistą chmurą.
— Kości są tak piekielnie twarde, że piły trzeba nieustannie zmieniać na świeżo wyostrzone — tłumaczyła Tumbie Karen.
I o tym także wiedziała. Widząc jak chłonie uważnie każde jej słowo, sypała liczbami.
— Ze sztuki liczącej dwadzieścia siedem metrów długości, a taka waży zwykle około stu czterdziestu tysięcy kilogramów, wytapiamy trzydzieści ton tłuszczu różnych gatunków. Ojciec mi mówił, a on wie najlepiej, że gdyby z takiego wala błękitnego przygotować świece, starczyłoby ich dla największego kościoła na świecie, Bazyliki świętego Piotra i Pawła w Rzymie, na lat sto. Z jednego tylko, rozumiesz.
Tumbo nie wiedział, co to jest bazylika ani gdzie znajduje się Rzym, ale święcie wierzył Karen i nie ukrywał zdumienia.
— Język waży trzy tony, serce ponad pół tony, kości dwadzieścia dwie tony, a... Chłopakowi mieszały się w głowie te wszystkie tony. Nie mógł się tylko nadziwić, jak
dziewczyna mogła je zapamiętać.
*
Nie wszystkie godziny spędzone przy oprawianiu wielorybów wspominał Tumbo dobrze. Kiedyś przeżył tu groźną chwilę.
Bure cielsko wala błękitnego wciągano właśnie powoli na deski pokładu polewane, jak zwykle, silnymi strumieniami wody, żeby ułatwić poślizg. Wpełzło już prawie całe. Czterech oprawiaczy rzuciło się do nacinania skóry na grzbiecie. I raptem zasłabł człowiek, trzymający mosiężny wylot parcianego węża, przez który buchała woda. Liny naprężyły się, cielsko
zwolniło. Jeszcze moment i runie z powrotem do morza.
— Polewaj! — nieludzkim głosem wrzasnął boss.
Tumbo przysiągłby, że to do niego. Bez chwili namysłu skoczył i porwał w obie ręce długi, mosiężny wylot. Wąż drgnął nagle jakby ożył, napęczniał. Z otworu zwartym strumieniem trysnęła woda. Pod jej uderzeniami głucho zadudnił pokład. Wąż wił się jak żywy, skręcał, wyrywał, szarpał na wszystkie strony w rękach przerażonego chłopaka. Ale on go nie puścił. Silny strumień wody prześliznął się najpierw po grzbiecie wieloryba, niczym ziarnka piasku strącił wszystkich czterech oprawiaczy, uderzył w windy i dwu maszynistów zrzucił ze stanowisk. Tam wszędzie, gdzie dosięgła srebrzysta struga, przemoczeni ludzie turlali się po pokładzie.
Tumbo stracił głowę ze strachu, nie wiedział, co robić, ale nie puszczał z rąk rozwścieczonego potwora. Poczuł raptem, że wąż zwiotczał i opadł na deski jak pokonany. Rozszerzonymi grozą oczyma chłopak zobaczył, że cała zgraja przemoczonych, wściekłych wielorybni-ków pędzi w jego stronę. Na ich czele z pochyloną głową, jak szarżujący byk sunął boss.
„Zabije mnie! Uciekać!" — przebiegła mu przez głowę rozpaczliwa myśl, ale strach przykuł nogi do desek pokładu. Zamknął oczy. Mocne ramię odgarnęło go znienacka na bok, odrzuciło o parę kroków. Leżąc w błocie, widział jak oprawiacz, klnąc we wszystkich językach świata, dopadł jakiegoś człowieka i jednym ciosem zwalił go z nóg.
— Ty zgniłku! Ty nieczysta świnio! — wrzeszczał. — Dlaczegoś przełączył zawór na pożarowy? Ty niechluju! Mogło nas wszystkich zmyć do wody, a tam — ręką wskazał na kotłujące się w morzu czarne płetwy Wielorybów Morderców — te potwory rozszarpałyby nas na strzępy. Jeżeli jeszcze raz coś podobnego zrobisz, przysięgam na wszystko co mi święte, że przeklniesz dzień, w którym przyszedłeś na świat. A teraz dość! Do roboty! — Zatrzymał się na chwilę nad zesztywniałym ze strachu Tumbą.
— Mówiłem od razu, że się nie nadajesz nawet do zmywania pokładu — zaczął gniewnie, a widząc przerażone oczy chłopca, łagodniejszym tonem dorzucił — niby chuchro z ciebie, ale krzepę to ty w ramionach masz. I głowę na karku. To była dobra robota! Dwu moich ludzi nie utrzymałoby długo węża przy takim ciśnieniu wody. Ale tamtemu to ja popamiętam! — zaklął jeszcze pod adresem nieszczęsnego mechanika i pognał pędzić ludzi do pracy.
Wychlustując wodę z gumowych butów, Karen zaśmiewała się do łez. W pierwszej chwili był pewien, że to z niego. Umazany w błocie od stóp do głów musiał wyglądać okropnie. Czekał na nową porcję kpin, ale ona spojrzała z uznaniem.
— Dobrześ się spisał! Jestem z ciebie dumna! — usłyszał po chwili. Słowa te, jak najpiękniejsza muzyka, długo jeszcze brzmiały mu w uszach. Przypominał je sobie nieraz, kiedy mu dokuczała.
*
Jakieś mocniejsze uderzenie fali o tratwę chlusnęło Tumbę po plecach strumieniem zimnej wody. Przerwało wspomnienia. Skulił się, przylgnął mocniej do oślizłych desek. Długo jeszcze walczył z odurzeniem, w jakie wprowadził go monotonny szum morza, aż wreszcie uległ. Nie czuł, kiedy zmorzył go znów sen. Sen, który przyszedł jak dobroczyńca. I lęk przed tym, co przynieść miały następne chwile samotnej tułaczki po wodnej pustyni.
5. NIGDY W ŻYCIU NIE ZAZNAŁA GŁODU
Długie palce Karen jak szpony wbiły się w ramię bezwładnie leżącego twarzą do desek Tumby. Szarpała nim z całej mocy. Na próżno.
— Płyną! Sąblisko! — krzyczała płacząc z radości. — Zbudź się!
Nie poruszył się, nie drgnął. Ogarnęła ją fala przerażenia. A jeżeli nie żyje? Co wtenczas z nią się stanie? Sama nigdy, przenigdy nie da sobie rady. Tamci z „Vikinga" mogą nie dostrzec tratwy na fali. W przystępie rozpaczy chwyciła mocno za kędzierzawą czuprynę. Odwrócona jej gwałtownym gestem, umazana ropą, wychudła twarz z mocno zaciśniętymi powiekami wyglądała jak martwa. Nie, to niemożliwe!
— Płyną! Zbudź się! — krzyczała histerycznie tarmosząc go, ciągnąc za uszy. I odetchnęła z ulgą, kiedy dostrzegła, że z trudem usiłuje rozewrzeć powieki. Długą chwilę milczał, patrząc błędnym wzrokiem na nachyloną nad nim opuchniętą od łez, zasmarowaną ciemnymi smugami twarz.
— Znaleźli nas! Słyszysz? Będą tu zaraz!
Niełatwo się ocknął. Czemu wydarto go z otchłani dobroczynnego snu? Niczego wokół nie słyszał, prócz monotonnego szumu morza, niczego nie dostrzegał. Z trudem podźwignął się na kolana.
Światło dnia pochłonęło już dawno nocną ciemność.- Tratwa łagodnie ślizgała się po długiej oceanicznej fali. W pierwszych promieniach wschodzącego słońca woda połyskiwała gdzieniegdzie, jak roztopione srebro, oślepiała. Nadaremnie wytężał wzrok, niczego na niej nie mógł dojrzeć.
— Sątam! —upierała się dalej. — Spójrz!
Zamienił się cały we wzrok, patrząc w kierunku wskazywanym przez dziewczynę. I serce załomotało mu mocniej. Tak! Na szczycie fali on także dojrzał przez moment jakąś ciemną krechę. Znikła prawie natychmiast w wodnej bruździe i znów wypłynęła, żeby w chwilę później zanurzyć się w morzu.
— Szalupa! Szalupa ratownicza! — W jednej chwili odzyskał przytomność i zaczął gorączkowo odwiązywać linę, którą oboje przywiązani byli mocno do łat tratwy. Stanął na szeroko rozstawionych nogach, kiwając się w takt ruchu fali. Karen bez słowa wcisnęła mu w rękę skafander, którym ją przykrył w nocy. Zaczął nim wymachiwać nad głową wysoko, jak najwyżej, o mało nie stracił równowagi.
— To oni! Szalupa z „Vikinga" — krzyczała.
Odległość była wielka, ale wzrok jego powoli odzyskiwał ostrość, on także wyraźnie zobaczył teraz burty łodzi. I nagle schwycił go lęk. Łódź? A gdzież jest statek? Jak daleko wzrok sięgał, ocean był pusty. Przecież wioślarze sami nie mogli tak daleko odpłynąć od „Vikinga". A więc?
— Tak, są, są! Widzę ich, nie, nie dają jeszcze żadnych znaków — odpowiedział machinalnie na gorączkowe pytania Karen.
Po bokach szalupy nie dostrzegł wioseł. Może płyną na silniku? „Viking" miał kilka motorówek, ale ta nie posuwa się naprzód, jak zakotwiczona stoi w miejscu. Ponad burtami nie widać ludzi, nawet jeżeli siedzą, dostrzegłby ich głowy. Czyżby?
Wymachując wciąż gwałtownie wiatrówką, już się dłużej nie łudził. To nie była szalupa wysłana na ratunek. To jakaś pusta łódź, dryfująca po oceanie bez wyznaczonego kursu, bez celu. Samotna jak oni. Ale co powiedzieć dziewczynie? Jak przyjmie tę straszną prawdę? Zataićjej nie sposób.
Karen popatrzyła na niego nieprzytomnie. Jego słowa nie dochodziły do jej świadomości, nie mogły pomieścić się w głowie dziewczyny. Ale kiedy szybko, bezładnie tłumaczył, starał się ją przekonać, że nie pora teraz na rozpacz, jak olśnienie przyszła mu świadomość, że
może nie wszystko jeszcze stracone. Jak mógł od razu o tym nie pomyśleć? Czyż nie pomagał wiele razy Cyklopowi wymieniać beczułek wody i konserw w szalupach ratunkowych „Icebiórna"? Wody i konserw? A może w tej samotnej dryfującej szalupie są jeszcze jakieś inne zapasy. I wiosła, które pozwolą mu płynąć tam dokąd zechce. I pasy ratunkowe. I żagiel. Toż to zbawienie!
— Będzie dobrze, zobaczysz! — krzyknął nie przejmując się rozpaczą w jej oczach. Bez chwili namysłu szarpnął mocno za jedną z łat. Tratwą zachybotało gwałtownie, pod deskami zabulgotała woda.
Dziewczyna patrzyła na niego z przerażeniem „Oszalał!" — przebiegło jej błyskawicznie przez głowę;
— Co robisz? — krzyknęła.
— Wiosło! — rzucił zdyszany.
— Tumbo! Zaczekaj, przestań! — błagała.
— Wiem, co robię! — usłyszała w odpowiedzi.
*
Cieśla okrętowy „Vikinga" znał dobrze swoją robotę. Rozpaczliwe wysiłki oderwania deski nie na wiele się zdały, ani drgnęła. Tumbo spojrzał na morze. W dużej wciąż odległości czerniała krecha szalupy. Żeby jej tylko nie odsunął jakiś prąd!
Karen nie rozumiała jeszcze, czemu chłopak mocuje się z grubą dechą, nie śmiała spytać, rzuciła się jednak do pomocy. Ale łata trzymała się jak przymurowana.
Nabiegłe krwią oczy chłopaka zatrzymały się przez moment na wystającej poza belką, potrzaskanej na końcach kratownicy. Zachybotała się, kiedy ukląkł na samym brzegu. Wychylił się najdalej jak mógł i obu rękami uchwycił za krawędź deski. Już za pierwszym mocnym pociągnięciem poczuł z radością, że wygina się, poddaje. Pękła przy gwoździu tak raptownie, że padł do tyłu. Karen błyskawicznie złapała go za pasek spodni i mocno przyciągnęła do siebie. Upadek był bolesny, ale chłopak trzymał kurczowo w mocno zaciśniętych dłoniach długi, prawie dwumetrowy kawał deski. Wsunął swój zaimprowizowany łom pomiędzy łaty blisko belki i całym ciężarem wparł się w drugi koniec. Pamiętał, że tak robili robotnicy w porcie wyważając deski. Parocalowy gwóźdź drgnął, ale wciąż jeszcze mocno trzymał. Tumbo powtórzył ten sam zabieg przy drugiej belce. I przy trzeciej. Musiał za wszelką cenę mieć na wiosło łatę całej, prawie czterometrowej długości. Karen zmagała się także z opornymi gwoździami. Wychodziły powoli, bardzo powoli.
Słońce w zenicie paliło niemiłosiernie skórę, porażało wzrok blaskiem odbitym od wody, błękit nieba kłuł zalewane potem oczy. Chwilami ustawali, bo mięśnie rąk odmawiały posłuszeństwa.
— Nakryj głowę skafandrem! — rzucił i uświadomił sobie ze zdumieniem, że mówi do niej „Karen", a nie „panno Karen" jak dawniej. Wszystko, co było dawniej, wydawało mu się tak nieprawdziwe, nierzeczywiste, jak dawno prześniony sen. Nic nie istniało teraz poza tym okrutnym morzem, poza tą nierówną walką. I szalupą — jedynym wybawieniem. Rzucił okiem na ocean. Podrzucana leniwą falą, dryfująca łódź znikła mu znowu z oczu. „Muszę ją dogonić, wypruję z siebie resztkę sił, żeby się do niej dostać" — postanowił.
Karen osunęła się nagle na deski tratwy.
— Już dłużej nie mogę! —jęknęła.
Tumbo nie ustawał, targał dalej deski. Ból niczym żelaznymi kleszczami szarpał mięśnie pleców, ramiona omdlewały z wysiłku. Wiedział, że jeśli ustanie, są zgubieni.
— Rzuć to głupie wiosło i tak się na nic nie zda — z trudem hamowała łzy. — I tak nas nikt nie szuka, popatrz — szerokim gestem omiotła wysrebrzoną słońcem pustkę wokół. — Nie wytrzymam dłużej, ginę z pragnienia! Tumbo, pomóż!
Nie mógł jej pomóc. Długo trzymała się dzielnie. Załamanie i tak musiało kiedyś nastąpić. Rozpaczliwy szept nie ustawał, przechodził w bełkot ledwie wydobywający się z zaschniętej pragnieniem krtani. Udawał, że nie słyszy, musiał stawić czoło i tej przeszkodzie. Zawziął się. Instynkt, niezawodny doradca, mówił mu, że te zaimprowizowane wiosła to jedyny ratunek. Jedyna nadzieja na ratunek. Wparł się znów w belkę z całych sił, jakie mu jeszcze pozostały. I naraz gwoździe ustąpiły. Zagarnął parę razy wodę niezdarną, ciężką deską.
Tratwa powoli skręciła, posłuszna jego woli. Rytmicznie zagarniał teraz falę do tyłu tym czymś, co mu zastąpić musiało wiosło, ściskając je kurczowo w ścierpniętych, poranionych dłoniach.
Wparty mocno, jak najmocniej, szeroko rozstawionymi nogami w wysuszone słońcem, parzące skórę deski płynął wreszcie tam, gdzie chciał. Przepełniała go radość. Teraz był już pewien, że dogoni szalupę. Musi dogonić. Pozostać dłużej na tratwie to zginąć w męczarniach pragnienia i głodu.
W wysuszonym gardle opuchnięty język coraz bardziej przeszkadzał. Pragnienie po stokroć gorsze było niż głód. Wiedział coś o tym. A co musiała cierpieć Karen?
Słońce prażyło jak ogień. Po raz pierwszy w życiu błogosławił swoją czarną skórę, która pozwalała wytrzymać ataki padających prostopadle z nieba, bezlitosnych promieni. A ona? Leżała nieruchomo skulona pod skafandrem, uciszona nagle, bezbronna, z twarzą skurczoną cierpieniem. Usnęła chyba. To szczęście. Delikatnie naciągnął jej skafander na głowę, dotknął policzka. Pot czy łzy? Czy mógł kiedyś przypuszczać, że ujrzy Karen płaczącą, zdaną całkowicie na niego"
Wiosłował jak automat, sam sobie się dziwiąc, skąd bierze siły, ale nie dostrzegał wciąż jeszcze szalupy. Dokąd odpędził ją wiatr i prąd, tego nie wiedział. Może gdzieś w przeciwną stronę? Nie wypuścił jednak z rąk wiosła, podświadomie pragnął podtrzymać dziewczynę na duchu. Niechże jej się zdaje, że wkrótce dotrą do tej upragnionej łodzi pełnej zapasów słodkiej wody i jedzenia.
*
Słońce przetaczało się już na zachód, kiedy wyczerpany i on opadł na deski tratwy. Tylko patrzeć, jak zapadnie noc, raptownie, znienacka, jak zawsze. Wiedział, że ta będzie gorsza od poprzedniej, ale dłużej już nie mógł utrzymać w rękach deski. Ciążyła jak ołów.
Leżąc bez sił na krawędzi tratwy, bezmyślnie wpatrywał się w przezroczystą toń. Nagle drgnął. Tuż pod powierzchnią znienacka zalśniło srebrem. Ryby! Płyną całą ławicą. Czyżby szczęście zaczęło mu nagle sprzyjać? Błyskawicznie zanurzył w przezroczystej wodzie rękę z rozpostartymi chciwie jak szpony palcami. Ale cień jej wystraszył ławicę, umknęła w bok, a wraz z nią ginęła nadzieja na zaspokojenie pragnienia i głodu. Przepełzł ostrożnie na drugi brzeg tratwy, pod słońce. I tutaj kłębiło się od srebrzystych, ruchliwych kresek. Ale kiedy się tylko pochylił nad wodą, pierzchły znów raptownie, jak zdmuchnięte jesiennym wiatrem liście.
Z trudem przełykał ślinę, czuł już w ustach wilgotny, rozkoszny smak. Z nienawiścią patrzył, jak tuż pod powierzchnię wody nadciągnęło nowe stadko. Przepełzając znów z powrotem poczuł, że ciąży mu i zawadza gumowy but. „Mam!" — przebiegła mu przez głowę błyskawiczna myśl. Zerwał but z nogi, owiązał jeden koniec linki tuż przy stopie, drugi u cholewy, powoli, ostrożnie, jak umiał najostrożniej, opuścił do wody i czekał. Czy fortel się uda?
Pierwsze szeregi sardeli rozprysły się na wszystkie strony, ale już po chwili inne zaczęły gromadnie wpływać w szeroko rozwartą cholewę. Z impetem wyszarpnął niezwykłą sieć. Trzy duże sztuki nie zdołały z niej na czas wyprysnąć. Łapczywie schwycił pierwszą i z całych sił zacisną na niej palce. Głód szarpnął nim z niebywałą mocą. Paroma zręcznymi ruchami gwoździa, który wyrwał z belki wypatroszył rybę i trąc o deski zmiótł srebrne łuski.
Już podnosił jądo ust, kiedy wzrokjego padł na Karen. Śpi. Czy jązbudzić? A może ugryźć tymczasem jeden kęs ryby, choćby tylko jeden mały, maleńki. Dla dziewczyny zaraz wypatroszy drugą. Nie, to nieprawda! Czuł, że jeżeli raz zacznie, nic nie zdoła go powstrzymać, że pożre sam wszystkie trzy! I zawstydził się tej zdradzieckiej myśli. To byłoby coś gorszego niż kradzież.
— Karen! — wrzasnął z całych sił.
Na widok wyciągniętej czarnej ręki ociekającej krwią odrzuciła ze wstrętem głowę.
— Nie, nie tknę tego! Za nic na świecie!
— Zamknij oczy! Przymuś się! — prosił. Pożądliwie czekał chwili, kiedy i on będzie mógł wreszcie wgryźć się zębami w tłuste, soczyste mięso. Czyż nie rozumiała, co czuł?
— Nie! — krzyknęła histerycznie, kiedy jej podetknął pod nos sardelę. „Nigdy w życiu nie była głodna!" — przemknęło mu przez głowę. I nie wytrzymał, chciwie zapuścił zęby w rybę, rwał j ą na strzępy, połykał nie gryząc, aż poczuł nareszcie ogromną ulgę, żar w przełyku ustępował. Zmusił się teraz do żucia powoli, dokładnie rozkoszując się chłodnym, wilgotnym mięsem. Czyż nie pamiętał, jak się płaci za jedzenie zbyt żarłocznie pochłonięte na pusty żołądek?
W oczach Karen malował się wstręt. Co zrobić, żeby ją przekonać, może trzeba zmusić? Nie rozumiała, że taka okazja może się więcej nie przydarzyć.
— W rybie jest słodka woda, gasi pragnienie! Spróbuj! — wykrztusił z pełnymi mięsa ustami.
Na słowo woda dziewczyna parę razy spróbowała przełknąć ślinę, zamknęła oczy i z wyrazem obrzydzenia wyciągnęła rękę. Widać było, że zmaga się ze sobą, że surowe mięso dławi ją w krtani, że walczy z mdłościami. Z trudem przełknęła mały kęs. Fala litości zalała mu serce na widok ściągniętej grymasem tłumionego wstrętu twarzy.
— Daj jeszcze! — usłyszał po chwili uszczęśliwiony.
Błogosławił teraz ciężki, gumowy bucior, który pozwolił im chociaż trochę zaspokoić pragnienie.
— Jedz, zaraz złowię więcej — chwalił się.
I miał rację. Trzy razy jeszcze udało mu się schwycić do niecodziennej sieci jedenaście sardynek i parę tłustych sardeli. Karen przymuszała się do jedzenia, z nieukrywaną zazdrością patrząc, jak ryba znika w ustach chłopaka, jak ją wysysa, smakuje nim wreszcie połknie, jak delektuje się każdym kęsem, jak zlizuje każdą kroplę krwi. Robiła co mogła, żeby go naśladować, chociaż żołądek odmawiał posłuszeństwa. Przemogła się jednak.
— Jeszcze! — żądała raz po raz, nie widząc, że Tumbo oddaje jej wszystkie ryby, że nic dla siebie nie zostawia.
*
Ciemność zapadła błyskawicznie, jakby ktoś zrzucił na ocean czarną lepką zasłonę. Przytuleni do siebie ciasno, przykryci skafandrem drżeli oboje z zimna. Nie umiałby powiedzieć, kiedy zmorzył ich sen, a przecież przyrzekł sobie czuwać. Pamiętał tylko, że linkę, którą obwiązał ich oboje przymocował znów mocną pętlą do desek tratwy. Gwałtowny, ostry przechył obudził go w jednej chwili. Wiatr zmienił kierunek, dął teraz nielitościwy, przejmujący do szpiku kości. Morze rozkołysało się. Rzucana falątratwa pochyliła się raz i drugi niebezpiecznie wpływając na grzbiet, to znów obsuwając się w bruzdę. Sycząca woda zalewała deski. Obudzić Karen, czy pozostawić ją beztrosce snu? Sam postanowił czuwać, ale zmęczenie brało górę. Znów zasnął. Czemu obudził się raptem, jakby go ktoś pociągnął mocno za włosy, sam nie wiedział.
W szarym, mętnym świetle zapowiadającym początek dnia ujrzał znów wyraźnie ciemny kształt. Ciężko kiwając się na załomach fal, równoległe do tratwy płynęła szalupa.
Wprost na nich. Od jak dawna? Co za kaprys morskiego prądu przygnał ją wreszcie tutaj? Jakiś inny może znienacka odrzucić łódź na bok! Błyskawicznym ruchem odwiązał linkę, zerwał się na nogi. Zacisnął dłoń na ramieniu Karen tak mocno, że obudziła się z krzykiem bólu.
— Szalupa? Dogoniłeś? Tumbo, ty jesteś wspaniały!
Nie zaprzeczył, nie przyznał się, że zaspał, że to był czysty przypadek. Taką radość sprawiła mu pochwała, że silniej zaczął znów deską młócić wodę. Ale odległość od łodzi malała powoli. Wydawała mu się tuż, tuż, a wciąż była nieosiągalna. Czy da radę ją dogonić? Kiedy tratwę wynosiło na szczyt fali, mógł już odczytać wymalowaną czarną farbą nazwę „Sandefiórd" i „Viking" i „siódemkę" na burcie. W uszach zadźwięczał mu krzyk z głośników, wtedy tuż przed skokiem z pokładu wielorybnika:
„Zmyło szalupę numer siedem!"
Jak to było dawno, wydawało się, że od tej chwili minęła cała wieczność. Co za szczęście, że łódź dryfuje, że nie zatonęła, byleby tylko jej znów nie zniosło!
— Skaczę do wody, dopłynę do niej!
— I ja też! Nie zostanę sama!
— Nie! — zaprotestował gwałtownie. Wystarczyło spojrzeć na rozkołysane morze. Jemu uda się chyba dognać szalupę, ale im razem, nigdy! A co wtedy? Mogą utracić i tratwę, i nie dotrzeć do łodzi.
— Musisz zostać! — krzyknął rozkazująco. — Uwiążę się mocno rzutką. Jak nie dam rady, ściągniesz mnie z powrotem.
Zacisnął mocno linkę wokół pasa, sprawdził czy drugi koniec zamocowany jest solidnie do deski i co sił odbił się stopami od belek tratwy.
Woda wydawała mu się ciepła, miękka jakaś, przyjazna. Płynął kraulem. Co pewien czas z grzbietu fali wychylał się, jak mógł najwyżej, żeby nie stracić z oczu łodzi. Ledwie wystawała chwilami ponad powierzchnię wody pobłyskującej w świetle poranka, pełnej bruzd i załamań. Ale z radością widział, że odległość od szalupy malała szybko.
„Jeszcze trochę i będę przy niej". — Nim to zdążył pomyśleć uczuł, że zatrzymuje go gwałtownie linka. „Za krótka! Zrzucić ją?" — sięgał już ręką do węzła, żeby uwolnić się i płynąć dalej. Z trudem powstrzymał ten odruch. „A jeżeli w szalupie nie ma wioseł? Tratwa podryfuje w jedną stronę, a mnie zniesie w przeciwną". Nie! Tego nie mógł zrobić. Nie mógł pozostawić Karen samej. Zbyt szybko cieszył się zwycięstwem.
Linka hamowała go wciąż utrudniając ruchy. Automatycznie tylko zagarniał ramionami wodę zniechęcony daremnością wysiłku. Po długiej chwili zdał sobie jednak sprawę z tego, że odległość jest mniejsza. „Albo ja holuję tratwę, albo jakiś przyjazny prąd znosi na mnie łódź" — pomyślał. Spojrzał za siebie i zrozumiał. Na tle jasnego błękitu nieba ciemna sylwetka Karen pochylała się rytmicznie to w lewo, to w prawo „Wiosłuje! Dzielna dziewczyna!" — pomyślał.
Tego się po niej nie spodziewał.
Uderzył mocniej, radośniej ramionami, ale teraz woda wydawała mu się twarda i nieprzyjazna. Już tylko kilka metrów dzieliło go od szalupy. Wyraźnie widział drewniane deski kadłuba i linki z korkowymi pływakami pośrodku, łukiem zwisające wzdłuż burty.
Jeszcze jeden wysiłek, jeszcze jedno zagarnięcie fali pod siebie. Dysząc głośno wyrzucił w górę oba ramiona i kurczowo zacisnął dłonie na zbawczej burcie. Wisiał tak chwilę na wpół przytomny, nie mogąc złapać tchu. Poczuł nieoczekiwanie, że palce obu dłoni wiotcze-ją, rozwierają się same bezwolnie, a on osuwa się do wody. Niemal w tej samej chwili jakaś podstępna fala, jakby czekała tylko na moment, wyniosła na grzbiet szalupę i odsunęła ją w bruzdę.
I znów wszystko zaczynać od nowa? Nie miał na to sił! Jak martwy leżał na fali. Coś otarło się znienacka o jego lewą stopę. Jak sygnał alarmowy, prze całe ciało przetoczył się
potworny lęk. Rekin. Temu potworowi nie ujdzie żywy. Błyskawicznie, jak sprężyna rzucił się do przodu. Sam nie wiedział, jak i kiedy schwycił zwisające linki i mocnym przerzutem ciała znalazł się w na wpół zatopionej szalupie. Z przerażeniem spojrzał na stopę. I odetchnął z ulgą. Cała!
Na zwiotczałych nogach uniósł się szybko i przewieszony przez burtę przepatrywał uważnie wodę, czekając kiedy pojawi się czarny błyszczący grzbiet lub srebrzystobiałe podbrzusze krwiożerczej bestii. Nie odpowiadał nawet na sygnały Karen, która była coraz bliżej. Nie odrywał oczu od morskiej toni, musiał wiedzieć, czy rekin nie krąży gdzieś w pobliżu. Jakaś złośliwa fala chlusnęła mu w twarz bryzgami piany, z której spojrzały na niego wyłupiaste oczy. Roześmiał się w głos. To nie rekin, to tuńczyk, poczciwa gęba. Ani groźny, ani drapieżny, przydałby się najwyżej do zjedzenia. Zawdzięczał mu życie. Gdyby nie paniczny lęk przed rekinem, nie zdobyłby się nigdy na błyskawiczne wdrapanie się do szalupy.
Uspokojony ściągał teraz powoli tratwę. Kiedy była już blisko, krzyknął:
— Skacz!
Karen jakby czekała tylko na ten sygnał. Rzuciła się do przodu, przepisowo, jak na basenie i wypłynęła tuż przy burcie. Tumbo wciągnął ją do szalupy. Stojąc po kolana w wodzie, patrzyła ze zdumieniem, jak chłopak nie zwracając na nią uwagi odrzuca rzutkę, na końcu której tańczyła tratwa, jak gorączkowo odwiązuje długie wiosło i wpiera się w belkę.
— Udało się! — krzyknął z ulgą, widząc jak prąd przenosi tratwę tuż za rufą. — Nie zrozumiałaś? Przecież ona mogłaby zmiażdżyć naszą szalupę jednym uderzeniem.
6. PORWANA BURZĄ KRATOWNICA JEDYNYM ŚLADEM
Jaskrawe promienie słońca przytłumione gęsto tkaną, żółtą zasłoną wypełniały radioka-binę „Vikinga" łagodnym półmrokiem, dającym złudzenie chłodu. Złudzenie tylko, bo chociaż obrotowe wentylatory w monotonnym furkocie mełły pracowicie ciężkie powietrze, rozwalony na krześle Evald ocierał nieustannie wielką chustą strużki potu z pyzatych policzków. I wzdychał żałośnie. Z niechęcią wodził od czasu do czasu wzrokiem po kilkunastu aparatach rozmieszczonych na ścianie kabiny oraz wzdłuż długiego stołu, błyszczących czernią i chromem, jarzących się barwami skal. Wszystko mu już obrzydło, wszystkiego miał dosyć.
— Tobie to dobrze, chudzielcze. Skąd bierzesz siły? — mruknął, z zazdrością popatrując na kolegę siedzącego przy drugim końcu stołu. Szczupły, drobny Sverre nie skarżył się na upał całkowicie pochłonięty lekturą. Co chwila podkreślał w podręczniku jakieś wzory, jakieś równania, coś sobie powtarzał półgłosem, jakby się uczył na pamięć. Ale przy najmniejszej zmianie szmeru przesuwającej się pomiędzy stykami nadajnika perforowanej taśmy z zakodowanym raportem o wynikach kampanii „Vikinga", bystrym spojrzeniem obrzucał swoją aparaturę i delikatnymi dotknięciami gałek usuwał zakłócenia.
Armator w Norwegii niecierpliwił się coraz bardziej, z dnia na dzień oczekiwał powrotu wielorybnika. Żądał wciąż nowych danych, przynaglał.
— Wkuwam się, muszę — odpowiedział na pytające spojrzenie Evalda. — Zaraz po wylądowaniu w Sandefiórd jadę do Oslo zdawać matmę. Nie mogę oblać, sam rozumiesz. To co tu zarobię w czasie myśliwskiego sezonu, musi mi starczyć na resztę roku, na studia.
— Bodaj to młodość! Ja marzę tylko o prysznicu i porządnej porcji whisky. A ten czas cholernie się dłuży. Jeszcze dwadzieścia minut do końca wachty — ziewnął Evald z obrzydzeniem śledząc powolny bieg wskazówki zegara.
W głośniku coś zaskrzypiało niespodziewanie, zabulgotało. Wzruszył niechętnie ramio-
nami, wzmocnił dźwięk i dostroił odbiór. Ochrypły, mocny głos wypełnił całą kabinę. Zniekształcone słowa płynęły niepowstrzymanym potokiem.
— Evald, co się tu u was dzieje? Znów „Viking VII" wymyśla? Drzwi radiostacji wypełniła wysoka sylwetka Thora.
— Wiadomo szefie: Angus. A któżby inny? Harpunnikom wydaje się, że wolno im wszystko, zwłaszcza teraz, ale ten jest najgorszy. On i szyper Hansen. — Evald wyłączył głośnik.
— Nie mogą pogodzić się z rozkazem zaprzestania poszukiwań. Dziurę mi w brzuchu wiercą swymi pretensjami. A co ja jestem winien? Chyba to, że jak najprędzej chciałbym być już wreszcie w domu. Nie ja jeden, każdemu spieszno. I tak niczego nie znajdziemy. I nikogo. Angus przeklina, wykrzykuje, że tych kilka dni to mało, że nie wolno jeszcze rezygnować i płynąć do Rio. Niech to sam powie Staremu, nie mnie. A na dodatek wymyśla, że nadaję dla myśliwców walce wiedeńskie. A co, chciałby może marsza żałobnego? — zaperzył się Evald.
Czarne oczy Sverrego błysnęły urazą.
— Trzymałbyś lepiej język za zębami grubasie, jeszcze wymówisz coś w złą chwilę. Thor spojrzał na radiotelegrafistę z nietajoną sympatią.
— Wcale się nie dziwię tym z myśliwca „VII" — zapalił się Sverre. — Polubili chłopca, znali go lepiej, niż my. Chcieli zrobić dobrze, podrzucając go na bazę, myśleli, że prędzej znajdzie się w Oslo, że nauczy się fachu, a wyszło odwrotnie. Tak w życiu bywa. A na Starego nie wydziwiaj. Pomyśl lepiej, co byś czuł, jakbyś rozpaczał, gdyby to twoja córeczka zginęła bez wieści. To już chyba śmierć lepsza.
— Tfu, wypluń! — Evald dotknął odruchowo medalika na szyi.
— Szefie, co ze Starym? — zwrócił się do Thora.
— Stary? — westchnął głęboko radiotelegrafista. — Zamknął się w swojej kabinie, nikogo nie chce widzieć, odsyła talerze z nietkniętym jedzeniem. Nie przyjmuje nawet telefonów. Łudził się nadzieją przez te wszystkie dni, nie rezygnował z dalszych poszukiwań. Ale teraz złamał go rozkaz armatora. Płynąć natychmiast do Rio — to koniec nadziei. Ciężko mu na sercu, rozumiem go.
Thor nerwowo zapalił papierosa od niedopałka poprzedniego, zaciągnął się mocno dymem. Troska wyryła na jego pobrużdżonej twarzy nowe rysy. Nie powiedział tym dwóm, co przeżył, kiedy ostatni raz poszedł do kapitana Evansona. Nowiny wciąż przynosił złe. I coraz ciężej było je powtarzać. Po pięciu dobach usilnych poszukiwań nadal nie natrafiono na najmniejszy ślad Karen.
*
Długą chwilę stał wtedy przed drzwiami, pasując się ze sobą. Najchętniej zawróciłby, uciekł, powierzył komuś innemu to niełatwe zadanie, ale tego nie mógł uczynić, to byłoby tchórzostwem. Evanson nikogo by zresztą innego nie wpuścił. Kiedy nacisnął mosiężną, błyszczącą klamkę głośno wykrzykując swoje nazwisko, kiedy uchylił drzwi, z piersi wydarło mu się westchnienie.
Bezsenne noce udręki wycisnęły swoje piętno na twarzy kapitana. Milczenie, z jakim przyjął kolejny meldunek było bardziej przejmujące niż słowa. Thor wolałby po stokroć, żeby Stary swoim dawnym zwyczajem zwymyślał go od ostatnich, sponiewierał tym tubalnym głosem, który tyle razy w ciężkich, najcięższych chwilach na morzu rozbrzmiewał po wszystkich zakamarkach statków, na jakich tyle lat pracowali razem. Wreszcie kapitan przemógł się. Raz jeszcze kazał sobie powtórzyć słowo po słowie każdą radiodepeszę, jakby między wierszami pragnął odnaleźć skrawek nadziei. I dalej milczał.
— Daj tytoń! — usłyszał w końcu Thor.
Pożółkłymi od nikotyny palcami Evanson długo wybierał z zatłuszczonego kapciucha
czarny, mocny tytoń Nabijając fajkę nie mógł opanować drżenia palców.
Morze, które pokochał, które tyle lat było jego żywiołem, bez którego nie wyobrażał sobie życia, stało się jego wrogiem. Cios, jaki mu zadało, był ciosem śmiertelnym.
*
Thor zgniótł w popielniczce nie dopalonego papierosa. I zapalił od razu nowego.
— Stewardowi Stary każe ciągle przynosić whisky, to mnie najwięcej martwi. Odbiera butelkę poprzez uchylone drzwi i zaraz je zatrzaskuje. Zwalił go ten cios. Zmarnuje się z kretesem. Gryzą go wyrzuty sumienia, że nie dopilnował małej. Szkoda go. Jak by mu pomóc?
— Każdy o to pyta. Ten brodacz od ćwiartowania, ten z głównego pokładu, wie pan, szefie, nie pamiętam nazwiska, już parę razy windował do nas swoje cielsko. Nie ośmieliłby się nigdy przedtem tutaj zajrzeć — Evald otarł znów pot, który lał się z niego strumieniem. — Przeprasza grzecznie, nie powiem, tłumaczy, że jego ludzie prosili, żeby zasięgnąć języka, dowiedzieć się, czy nie ma jakichś nowych wiadomości, czy nie można w czymś pomóc. Nigdy bym tych siepaczy nie posądzał o takie czułe serca. Wyjaśniam, że po tych kilku dobach nie ma już żadnej nadziei. A ten wzrusza tylko ramionami i powiada mi: „Żółtodziób z pana jeszcze, panie radio. Co pan wie o morzu?'" Jakby tylko on wiedział.
— Może ma chłop i rację — przytaknął poważnie Thor. — Czy to raz się słyszy o nieprawdopodobnych historiach?
— On nie widział tego, co ja widziałem na własne oczy — zaperzył się Evald. — Na pasie korkowym, na desce od rozbitej skrzyni, na czort wie czym ludzie tygodniami utrzymywali się na powierzchni morza Ale dorośli, nie dzieci. W czasie wojny pływałem w konwojach, to wiem coś niecoś. Przez Atlantyk do Murmańska. Dwa razy hitlerowskie łodzie podwodne rozłupały nam statek. Mało to ludzi zginęło na moich oczach? I to jak? W potwornych mękach, palili się w ropie czy benzynie rozlanej na powierzchni morza. Wiele godzin przesiedziałem w wodzie w okolicy Wyspy Niedźwiedziej. Lodowata woda. Przed zamarznięciem uratował mnie chyba tylko ten tłuszczyk, który teraz przeklinam. Niewiele brakowało, a ja także nie pociłbym się dzisiaj tutaj.
Thor milczał. W nim także odżyło koszmarne wspomnienie o tych nieszczęśnikach z „Odyseusza", których losy wstrząsnęły sercem całego świata. W czterdziestym trzecim roku statek płynął po spokojnych, wydawało się bezpiecznych jak żadne, wodach południowego Pacyfiku. Z Melbourne do Nowego Jorku. Dwie torpedy, jedna po drugiej, rozłupały znienacka, rozdarły stalowy kadłub w ciemnościach nocy. Z całej załogi i dwustu żołnierzy uratowało się zaledwie pięciu. Pięciu rozbitków na maleńkiej tratwie. Na wpół nadzy, przeżarci solą morską i ropą rozlaną ze zbiorników statku osiemdziesiąt dwa dni dryfowali na północ. Przeżywali męki pragnienia i głodu. Paliło ich straszne podzwrotnikowe słońce, zalewała fala, rzadko przychodziły dobroczynne deszcze. Dwaj nie wytrzymali tej nieludzkiej próby. Zwłoki jednego uratowały dwu innych od śmierci. Wzdrygnął się na to potworne wspomnienie.
Maleńką tratwę z trzema nieruchomymi szkieletami obciągniętymi skórą dostrzegł przypadkiem pilot samolotu ćwiczącego starty z pokładu lotniskowca. Żaden z cudem przywróconych do życia nie umiał powiedzieć, co przecierpiał przez potworne dwanaście tygodni tułaczki po oceanie. A może i nie chciał.
Nie, ten okrutny los nie może spotkać Karen i Tumbę. Nikt nie wie nawet, czy byli razem. „Byli?" — wstrząsnął się ze zgrozą. Nie wolno myśleć o nich w czasie przeszłym, jakby już nie żyli.
Ciszę kabiny mącił przez długą chwilę tylko monotonny szmer pracującego magnetofonu, z którego sączyła się przytłumiona w głośniku muzyka.
— Uwaga Sverre! — krzyknął naraz Thor, wskazując migocące rytmicznie jaskrawą czerwienią światełko samoczynnego odbiornika. Wszyscy trzej z napięciem śledzili strzałkę
sekundową zegara. Z ociekającej potem twarzy Evalda odpłynęła krew. Cztery sekundy, kreska, przerwa sekundowa i znów cztery sekundy, kreska. I tak w ciągu całej minuty. Ktoś nadawał sygnał „baczność". Uruchamiał samoczynnie wszystkie automatyczne odbiorniki niebezpieczeństwa.
Ale kto?
Czekali z zapartym oddechem. Po dwunastu znakach rozdzwoniły się z głośnika, jak świergot ptasi sygnały alfabetu Morse'a.
— LOAZ...DE...DQO...EQK...
Jakiś Argentyńczyk nadawał wiadomość do wszystkich wielorybników pływających na wodach południowego Atlantyku.
— Coś dla nas! — krzyknął Sverre. — Evald, włącz magnetofon, ja potwierdzę odbiór wywoływania.
Nim zdążył nacisnąć klucz, z głośnika posypały się wcześniej nowe dźwięki. ...EKBS...EKBS...
— Eh, to Japończyk. Ten żółtek zawsze i wszędzie musi się pierwszy wkręcić — gorączkował się Sverre. Ledwie skończył, wysoki, ostry ton wypełnił całą kabinę.
— ...YKEC... Radziecka przetwórnia „Sowieckaja Ukraina" ...YKEC...
— Ci mają silną stację, znam ich dobrze od paru miesięcy, ale niech już skończą — Sverre, jak ryś przyczajony do skoku, poprzysiągł sobie nie dać się teraz nikomu wyprzedzić. Udało mu się w końcu schwytać Argentyńczyka.
...S/S „Minerva" w drodze z La Plata do Capetown... stop... Dzisiaj o godzinie 7.36 czasu G.M.T. pod 39°48' Sud i 40°06' West... stop... wyłowiliśmy z morza dużą tratwę przypominającą wyglądem kratownicą pokładową wielorybniczej przetwórni... stop... Trzy belki zbite łatami... stop... Wymiary 3,5 X4,7 metry... stop.. Jedna łata wyrwana... stop... Przywiązana rzutka długości dwudziestu siedmiu metrów... stop... Na tratwie but gumowy brązowego koloru... jeden... stop... Strzęp pomarańczowego materiału zahaczony o gwóźdź... stop.. Na deskach resztki ości...
— To nasza kratownica, nasza! Z naszego pokładu! Trzymajcie Argentyńczyka na fali! — Thor krzyczał na cały głos. — Klnę się na głowę matki, że tego dnia Karen miała na sobie pomarańczowe dżinsy i wiatrówkę. Nie puśćcie tylko „Minervy"! Biegnę po Starego, drzwi wywalę, jeżeli nie otworzy.
*
Na widok wchodzącego do radiostacji kapitana Evansona Sverre pobladł. Ten chwiejny krok, to błędne spojrzenie spod krzaczastych, nastroszonych brwi, te zarosłe białą szczeciną policzki, na które spadały w nieładzie spod czapki kosmyki zwichrzonych włosów. I broda, ongiś chluba kapitana — zlepiona okruchami jedzenia, i to poplamione ubranie, i te niezapięte guziki munduru. Wyglądał strasznie.
Radiotelegrafista nie mógł spokojnie patrzeć na to dzieło zniszczenia, jakiego dokonał los. Ale kiedy po chwili podniósł powieki, nie mógł wyjść ze zdumienia. Pierwsze przesłuchanie nagranej taśmy z meldunkiem „Minervy" zmiotło z przeoranej bruzdami twarzy Evan-sona beznadziejny wyraz rozpaczy, rozbudziło w oczach wyraz nadziei.
— Powtórzyć!
W miarę jak kapitan przesłuchiwał ponownie meldunek, młodniał w oczach.
— Nie do wiary — powtarzał. — Nieprawdopodobne. — spojrzał pytająco na Thora, jakby u niego szukał potwierdzenia, a widząc radosny błysk oczu radiotelegrafisty krzyknął. — Tak, tam musiała być Karen, to nie ulega wątpliwości, ale skąd jakiś but?
— Już sprawdziłem, panie kapitanie — pośpieszył się Sverre. — Z naszego magazynu wydano czarnemu stewardowi panny Karen na jej polecenie gumiaki. Właśnie brązowe. — To na pewno oni, to ich tratwa.
Evanson odetchnął z ulgą.
— A więc nie była sama! Co za szczęście! Ale gdzie jest teraz, gdzie się mogli zapodziać? W ciągu ostatnich dni nie było burzy, nie mogło ich zmyć z tratwy.
— Musiał wyłowić ich jakiś statek — w głosie Thora brzmiała niezachwiana pewność. — Najlepszym tego dowodem jest choćby ta rzutka. Dał ją chłopakowi bosman.
— Tak, to prawda. — Ledwie widoczne spod napuchniętych powiek, pozbawione blasku oczy Evansona ożyły. — Tak, to prawda — powtórzył. — Rzutkę podali pewnie na pokład jakiegoś statku.
— No, na co czekacie? — wrzasnął raptem. — Natychmiast nawiązać łączność ze wszystkimi, z kim się tylko da! Wezwać do powiadomienia, czy któryś nie zabrał Karen z tratwy. Dokąd płynie? Natychmiast' Do kapitana S/S „Minerva" wysłać ode mnie podziękowanie. Bardzo serdeczne. Poprosić, żeby koniecznie zaczekali na nas lub zwolnili. Thor! wydaj polecenie, żeby „Jedynka" popłynęła do nich i zabrała naszą kratownicę. Muszę ją zobaczyć na własne oczy. Niech z maszyny wyduszą wszystko, co mogą. Całą moc! Ja idę na mostek, każdą wiadomość tam mi przekazujcie.
— Stary ożył! — mruknął poruszony Evald. Nawet on zapomniał o wymarzonym prysznicu i przepoconej, lepiącej się do grzbietu koszuli.
Burza rozpętała się w chwili, w której Thor przekazał rozkaz kapitana do „Jedynki". Słyszeli go na wszystkich myśliwcach. Nim skończył z głośnika zabrzmiało naraz kilka głosów, ale ryk szypra Hansena zagłuszył wszystkie.
— To my z „Siódemki" popłyniemy do S/S „Minervy"! Ten niezdara Hastrup na swojej dychawicznej „Jedynce" i za tydzień nie dotrze do Argentyńczyka.
— Rozkaz kapitana, rozkaz — bronił się słabo szef radiostacji, ale jego głos zabrzmiał ciepło. Rozumiał ambicję szypra.
— Mam gdzieś rozkaz, panie radio! — wrzeszczał Hansen. — Do stu tysięcy par beczek! To nasz chłopak, to myśmy go wam przywieźli. Na jego i nasze nieszczęście. A mówiłem, że nie wolno przerywać poszukiwań? Kto miał rację, kto? — pienił się dalej przed mikrofonem. — Angus czuł, że ten mały jest gdzieś blisko, tak jak pierwszy wyczuwa zawsze wieloryba. Nigdy się nie mylił. Bez rozkazu popłynę!
Thora nie trzeba było dłużej przekonywać. Na własną odpowiedzialność, bez porozumienia z kapitanem Evansonem wydał polecenie:
— „Siódemka" i „Jedynka"! Wypłynąć zaraz na spotkanie z Argentyńczykiem. Trzymać stałąłączność między sobą i bazą!
— Evald, ucisz tych tam z myśliwców, każdy teraz chce coś powiedzieć, wyłącz po prostu głośnik! — gestem ręki Thor wskazał na Sverrego i trzeciego operatora. Ze słuchawkami na uszach pośpiesznie notowali pierwsze odpowiedzi zgłaszających się kolejno na wezwanie statków, które pływały na wodach południowego Atlantyku. Ołówki szybko biegały po kartkach notatników, ale twarze pozostawały wciąż zatroskane. Z bijącym sercem zaglądał to jednemu to drugiemu przez ramię, oczekując niecierpliwie odpowiedzi.
Sygnały biegnące z powietrza z dręczącą powolnością występowały na papierze. I kładły kres nadziejom. Nikt, żaden statek nie napotkał na swym kursie tratwy, nikt nic nie wiedział, nikt o niczym nie słyszał.
— Czy przekazać odpowiedź Staremu na mostek? — pytał niespokojnie Sverre.
— Nie, daj, zaniosę mu sam, a wy z zapadnięciem mroku uruchomcie radiolatarnię dla „Mineryy". Zawiadomiła, że bierze kurs na nas. Może oni coś jeszcze więcej powiedzą?
*
Z ciężkim sercem wspinał się Thor na mostek kapitański. Nie mógł powiedzieć kapitanowi, że ten i ów z załogi zaczynał sarkać na opóźnianie powrotu.
— Mówi się o tej Karen, jakby jeszcze żyła, a nic na to nie wskazuje. Tam w Rio czekają na nas. Dość już tego!
— Szukać dalej, to szukać igły w stogu siana!
— Stary jedno ma tylko w głowie, o nas zapomniał. Każdy już chciałby być w domu. Słyszał raz po raz zniecierpliwione głosy, które przy ci chały na jego widok.
Kapitan Evanson przeglądał wolno radiodepesze, jakby sprawdzał, czy jakieś słowo nie pozwoli na odnalezienie otuchy. Czuł w sercu dziwny chłód. Znał to uczucie, nie wróżyło nic dobrego. Może za bardzo dał się ponieść nadziei? Nie, nie dopuścić do siebie złych myśli, zlekceważyć lęk, wtedy sam odejdzie. Wierzyć, wierzyć za wszelką cenę!
Na ramieniu poczuł delikatne dotknięcie ciężkiej ręki.
— Odnajdziemy ich! — Ze spojrzenia Thora biła pewność. Był mu za to wdzięczny. Dość miał już tych beznadziejnych meldunków, każdy z nich był klęską, zmiął gniewnie w garści kartki i wyrzucił.
— Zapytać jeszcze stacje nadbrzeżne, może oni coś wiedzą. Statków na morzu mało, to już przecież koniec sezonu myśliwskiego — zwilżył językiem wysuszone wargi. — Każ mi przynieść whisky — zwrócił się do Thora. — Na co czekasz?
— Nie! Błagam, nie! Co powie Karen, kiedy zobaczy pana w tym stanie? Czas z tym skończyć!
Spurpurowiała w pierwszej chwili gniewem twarz kapitana złagodniała raptownie.
— Wspaniały jesteś chłopie! Tylko ty mogłeś mi to powiedzieć. Masz rację! Każ przynieść wody. Zmieniamy kurs. Całą flotyllą płyniemy tam, gdzie odnaleziono tratwę.
— A armator? Piekli się. Rafineria w Rio przygotowana jest do przerobu naszego ładunku, czeka. Czy on nie...
— Do diabła z armatorem! Póki jestem na morzu, ja decyduję. A potem? Mamy czas, zobaczymy. Nie zginęli przecież bez śladu. Prawda, Thor?
— Oczywiście, mógł ich przecież odnaleźć i zabrać na pokład jakiś kuter rybacki, który nie ma radiostacji nadawczej. Takich tu nie brak. — Radiotelegrafista starał się nadać swoim słowom stanowczy ton. Ale sam w nie nie wierzył.
7. CZY REKIN ZAATAKUJE GO OD RAZU?
Napęczniały mocnym wiatrem żagiel pchał szybko szalupę na zachód. Za rufą na spokojnych falach kładła się wąziutka smużka piany, biały ślad, który już po chwili wygładzał się i wsiąkał w zielonkawą pustkę.
Trzymając drążek steru, Tumbo nie posiadał się ze szczęścia. Poczuł się teraz silny, tak silny, jak tam, na Antarktydzie, gdzie od niego zależało życie rannych ludzi. Czyż w najśmielszych marzeniach mógł przypuszczać, że i on będzie kiedyś prowadzić wielką łódź po wodach wielkiego oceanu? Heż to razy w nędznym, starym czółnie wydrążonym w pniu serowego drzewa, z żaglem pracowicie zszywanym ze starych połatanych worków spoglądał zazdrośnie, jak wytworne panie i panowie lotem mewy ścigali się w zwinnych żaglówkach regatowych przy wybrzeżach Przylądka Dobrej Nadziei? Ale to byli Biali. Musiał schodzić im z drogi, omijać, trzymać się od nich z daleka. A dzisiaj?
Dzisiaj on steruje prawdziwą morską szalupą. Jest nie sam, a z białą kobietą. Uratował ją z odmętów oceanu, wciągnął na tratwę i omdlałą przywrócił do życia. Któż jak nie on zdobył teraz tę wspaniałą łódź? Nie umrą już z pragnienia i głodu, mogą czekać spokojnie na
pomoc. Miał z czego być dumny. Ciało jego wypełniało uczucie dziwnej lekkości, jakby miał skrzydła u ramion.
Chwilami tylko odpędzał od siebie jakieś dziwne, nieuchwytne uczucie, ni to goryczy, ni żalu za niełatwymi chwilami jakie przeżył na tratwie. Głupie uczucie. Bronił się przed nim, ale natrętnie powracało, uparcie mąciło radość. Bo od momentu wejścia na szalupę, coś się jakby odmieniło między nim a Karen. I to już od pierwszej chwili.
*
— Nareszcie mamy co jeść i pić! — krzyczała, ledwie stanęła w łodzi zalanej do pół burty wodą pokrytą tłustymi plamami.
„Nie wie, co mówi — przebiegło mu przez głowę. — Przecież tu nie ma żadnej beczułki z wodą, żadnej skrzynki z żywnością, zmyła je widać burza".
Wzdłuż burt przymocowane były tylko wiosła, a pośrodku na szerokich ławach — maszt z żaglem. I to wszystko.
Podniecona Karen nie zwracała na niego najmniejszej uwagi. Jakby przestał istnieć. Wystraszona, posłuszna, umierająca przed paroma godzinami na tratwie z pragnienia, głodu, ze zmęczenia i strachu, teraz nagle ożyła. Bez chwili namysłu przyklękła, zanurzyła ramiona w brudnym, lepkim błocie i już po chwili wyszarpnęła dwa wielkie blaszane czerpaki.
— Bierz! Musimy najpierw wyrzucić to całe świństwo — z impetem zaczęła wy chlusty wać wodę za burtę.
Machinalnie, bez przekonania poszedł za jej przykładem. „Po co tracić resztkę sił? Nie mamy ich zbyt dużo". Nie śmiał jednak sprzeciwiać się dziewczynie, tyle w jej głosie było stanowczości, tej dawnej, tej z „Vikinga". Pochylał się pokornie i prostował, pochylał i prostował, niczym automat w ślad jej ruchów. I było mu smutno na duszy.
*
Rozżarzona do białości tarcza słońca wisiała wysoko na wypranym z chmur niebie. Woda w czerpaku ciążyła, jak odłamki skały. W górę, w dół, w górę i znów w dół. Po co to wszystko? Ból rwał mu kleszczami mięśnie pleców, w oczach ciemniało, ruchy stawały się coraz powolniejsze. Wreszcie, kiedy na dnie szalupy chlupotała już tylko resztka tłustego błota, ustała i Karen. Z trudem łapiąc oddech, odgarnęła włosy z zalanego potem czoła i odsapnęła z ulgą:
— No, nareszcie!
— Co, nareszcie?
— Jak to co? Mamy wodę.
„Oszalała, to pewnie wina słońca! — pomyślał zdjęty strachem. — Czyż ona doprawdy wciąż jeszcze nie widzi, że szalupa jest pusta?"
Karen osunęła się nagle bez słowa na kolana tuż przy ławie. Zamarło w nim serce. Rzucił się do niej. Myślał, że zemdlała. Odsunęła go niecierpliwie.
— Nie widzisz? Gdzie masz oczy? — Szarpnęła gwałtownie za rączkę wielkiej, jak talerz pokrywy pośrodku ścianki, którą obudowana była ława. — Pomóż, sama nie dam rady!
Wytężył wszystkie siły, ale i on nie był w stanie ruszyć denka.
— Wal czerpakiem! Mocno! Mocniej! Pokrywa drgnęła naraz i po pół obrocie odpadła,
— To nie woda! — krzyknęła od razu Karen, zanurzając ręce po łokcie w otworze. — Masz, trzymaj! — wyciągała ze skrytki jakieś blaszanki, tubki i podawała je osłupiałemu z wrażenia chłopakowi. Papierosy, zapałki, mleko w proszku. I owsiankę, i czekoladę, i cukier, i jakieś suszone owoce.
— To na później. Otwieramy drugą skrytkę! Pić, wszystko oddam za kroplę wody. Pić, pić — powtarzała niecierpliwie.
Już po pierwszym uderzeniu pokrywa ustąpiła. Na tle ciemnej blachy zabłysł w słońcu mosiężny kran, obok zabielały plastikowe, płaskie kubki.
Jak urzeczony wpatrywał się w spływające z pluskiem, srebrzyste pasemko wody. Wydawało mu się, że słyszy szum wodospadu, pod którym nieraz wystawał kąpiąc się w rzece. I każdym nerwem, każdym mięśniem, jak wtedy, czuł przejmujący rozkoszny chłód.
Nie czekając, aż się kubek napełni, Karen łapczywie niosła go do warg. Nieprzytomne z pragnienia oczy Tumby, jego szeroko rozwarte usta zatrzymały jej dłoń.
— Masz, pij.
— Nie! — zaprotestował.
— Pij! Ja sobie zaraz naleję drugi! Pij! — niecierpliwiła się, wyciągając do niego uwalaną błotem rękę.
Połykał wodę wolno małymi łyczkami, kropla po kropli, obmywając zżarte solą morską podniebienie, stwardniały język, rozkoszując się jej smakiem, zatrzymując ją jak najdłużej w przełyku. I myślał, że póki życia, nigdy nie zapomni dziewczynie jej gestu.
Piła chciwie, nie odrywając od ust kubka.
— Wolniej! Rozchorujesz się! — prosił.
Nie słuchała. Z zamkniętymi oczyma, z odchyloną do tyłu głową chłonęła wodę jak gąbka.
— Zatrzymaj się! Trzeba oszczędzać na później!
— Oszczędzać? — roześmiała się głośno, beztrosko, tak jak śmiała się tam, na statku. — Czy ty naprawdę nigdy nie widziałeś szalupy ratowniczej? W tym zbiorniku jest z pięćdziesiąt litrów, a na rufie musi być drugi, niewiele mniejszy. Mamy szczęście! Możesz sobie używać, ile dusza zapragnie. Teraz coś zjemy. Wybieraj. Tutaj powinny być zapasy dla dwudziestu, ludzi na dziesięć dni, rozumiesz? Jesteśmy bogaci. Za dzień, za dwa i tak nas odnajdą. Jeżeli ta łódź przywędrowała za nami, to i ojciec z pewnością dopłynie niedługo do nas.
Dwa razy nie trzeba było chłopcu powtarzać wezwania. Rozłożyli aluminiowe i plastikowe, hermetycznie zamknięte pudełka na ławie. Chciwie wypijali z tubek skondensowane mleko, przegryzali sucharami, jedli pasztet z wątróbek i dżemy, i znów popijali słodkie kakao. Kiedy zaspokoili pierwszy głód, poczuli dopiero, jak bardzo są zmęczeni i senni.
Upał dławił.
— Usiądź na dnie, nakryję cię płótnem, słońce pali — zatroskał się Tumbo.
— Postaw lepiej maszt! Żagiel da cień. W tej łodzi to bardzo prosta sprawa. Nieraz na niej, właśnie na tej, na „Siódemce" pływałam z ojcem u nas w Sandefiórd w Norwegii. Nie, nie tak, wpierw...
Z nietajonym podziwem wypełniał wszystkie jej zlecenia. I wciąż z odrobiną smutku. Rządziła się tutaj, na tej łodzi, jak gospodyni, wszystko wiedziała, był jej potrzebny tylko do wykonywania rozkazów. Role odmieniły się.
— Dasz sobie radę? — spytała, gdy biorąc wiatr w żagiel łódź szybko ruszyła do przodu.
— Oczywiście — odpowiedział butnie, ale w pierwszej chwili czuł się nieszczęśliwy, zagubiony w niezmierzonej, wodnej pustyni. Dokąd płynąć? Od chwili opuszczenia brzegów Antarktydy nie bardzo wiedział, gdzie płynie „Viking". I nic go to nie obchodziło. Ile kilometrów wody, nieprzyjaznej, pełnej rekinów dzieliło ich od najbliższych wybrzeży? Dziesiątki, a może setki?
Z rozpaczą przypomniał sobie niebieskie, olbrzymie połacie oceanów na mapach wiszących w kabinie Karen na „Vikingu". Wybrzeży, ale jakich? Dokąd się kierować, żeby osiągnąć te najbliższe, znaleźć przyjaznych ludzi, którzy zawiadomią kapitana Evansona? Widząc jego wahanie, Karen po chwili namysłu wskazała wschód.
— Wiatr i prąd morski zniosą nas chyba do Południowej Afryki, może na Przylądek Dobrej Nadziei?
— Nie! — wrzasnął przerażony. — Byle nie tam! Tam mnie od razu aresztują. Źrenice dziewczyny rozszerzyły się zdumieniem.
— Toś ty tam był? Prawda, zapomniałam! Coś przeskrobał, ukradłeś coś? Przyznaj się! — głos zniżył się do szeptu. — A może kogoś zabiłeś?
— Ja się tam urodziłem, na przedmieściu Capetown.
Szybko, chaotycznie, jakby zrzucał z ramion jakiś ciężar, zaczął mówić i o karze, jaka go czekała za ocalenie życia białej dziewczynki, i o swej ucieczce z aresztu. I o tym, jak gnany lękiem przed policją w ciemnościach nocy pomylił cumy i niespodziewanie znalazł się na statku norweskim, który płynął gdzieś na sam kraniec świata, na Antarktydę. — To mnie uratowało od zamknięcia w obozie dla Czarnych, stamtąd nie wyszedłbym do końca życia.
W miarę jak mówił, zapominał o zmęczeniu.
Słuchała uważnie ze ściągniętymi brwiami, ale widać było, że jak tamci z „Icebiórna" nie rozumiała, nie dowierzała.
— Nigdy cię nie złapałam na kłamstwie, ale teraz chyba ponosi cię fantazja — wzruszyła wreszcie ramionami. — Znam świetnie Capetown, to cudowne, bogate miasto. A ludzie? Uprzejmi, gościnni, ptasiego mleka mi tam nie brakowało, kiedy „Viking" zawijał do portu, żeby zatankować ropę i wodę. Coś tu nie gra, przyznaj się, że opowiadasz brednie.
— Uprzejmi, gościnni? Ale nie dla Czarnych — wybuchnął z goryczą. Niczego nie rozumiała. Stawała się znów teraz taka sama daleka i obca, jak tam, na „Vikingu". Spojrzał na nią z urazą, kiedy zażądała, żeby mówił, co było dalej. Po co? Z początku wzdragał się, ale wspomnienia napłynęły same, cisnęły się jakąś niepowstrzymaną falą.
Ocierając pot z czoła, ze wzruszeniem przypomniał sobie lodowaty podmuch pierwszego iceberga i kłopoty z taranowaniem, i wreszcie lot nad pustkowiem Antarktydy, który zakończył się katastrofą. Nie zwracał uwagi na zasłuchaną Karen, nie widział wokół wygładzonego oceanu, nie słyszał lekkiego, monotonnego chlupotu fali, która łagodnie głaskała burty szalupy. Zapomniał gdzie był.
Przed jego oczyma przesuwały się postaci polarników, z którymi tak dziwnie związał go los. Wspominał śmierć tamtych. I głód jaki cierpieli. I to odcięcie od świata żywych, które mogło także zakończyć się tragicznie.
„Musiałem wreszcie zastąpić rannego radiotelegrafistę, pod jego kierunkiem udało mi się jakoś nadać depeszę. Uratowała nas wszystkich".
— Czekaj! — przerwała mu z krzykiem. — Znasz alfabet Morse'a? Tutaj pod pierwszą ławką z prawej strony musi być nadajnik! Taki jakiś specjalny, w żółtej skrzynce, dla rozbitków. Czemuś mi wcześniej nie powiedział? Przecież to wybawienie!
Oboje rzucili się na dziób.
Przyjazny dotąd wiatr, jakby tylko czekał na taką okazję. Puszczony wolno ster skręcił raptownie w lewo, żagiel załopotał i w jednym okamgnieniu przez przechyloną burtę chlusnęła fala. Bom błyskawicznie przeleciał nad ich głowami zwiększając przechył. Łódź wypełniła się wodą.
— Toniemy! — krzyknął Tumbo, ale Karen już była przy sterze i co sił ciągnęła linę bomu.
„I znów ona jest górą! Widać ja nie nadaję się już do niczego" — rozżalił się nad sobą chłopak, wychlustując czerpakiem wodę z wyprostowanej wreszcie szalupy. Jakby na potwierdzenie swoich myśli, usłyszał:
— Uwiąż ster! Wyciągnij radiostację, nawiąż łączność z „Vikingiem". Czemu się tak guzdrzesz? Pośpiesz się! — przynaglała niecierpliwie widząc, że szarpał się nadaremnie. — Widzisz przecież skrzynkę! Nie wyjdzie sama przez ten mały otwór. Wsuń rękę, z prawej i z lewej strony muszą być zasuwy. Siedzenie tej ławki otwiera się na zawiasach.
Zrobił, jak kazała. Pośrodku stała duża, metalowa skrzynka pomalowana na jaskrawo-żółty kolor, obok nawinięta na szpulki antena, jakieś aluminiowe drążki i złożony starannie kawał kolorowego płótna.
— To latawiec do podnoszenia anteny. Pokażę ci, jak to się robi, widziałam próby — krzyczała podniecona Karen.
— Rozwijaj!
Teraz wreszcie on poczuł się ważny. Od razu poweselał.
Serce biło mu mocno, kiedy uchwycił energicznie rączki przymocowane do skrzynki.
— Uważaj! Aparat jest bardzo ciężki!
W ułamku sekundy pamięcią powrócił do tej niezapomnianej chwili na Antarktydzie. Wyraźnie zobaczył wnętrze rozbitego samolotu, potrzaskane skrzydła, pogruchotane silniki i rannego telegrafistę, który powstrzymując siłą jęk bólu mówił mu, jak uruchomić zdemolowany nadajnik, jak na oszronionym kadłubie zakładać zesztywniała od mrozu antenę, a potem wystukiwać SOS. Tam tylko on, Tumbo, mógł to zrobić. Jak tutaj. Teraz za chwilę powtórzy ten sam sygnał. I jak wtedy może przyjdzie pomoc.
W uszach dźwięczał mu już rytmiczny stukot klucza. I raptem poczuł, że krew odpływa z żył, a po całym ciele rozpełza się straszliwy chłód. Skrzynka, którą podniósł lekka była jak piórko. Pusta! Z jego nagle zwolnionych ruchów Karen wyczuła, że dzieje się coś niedobrego. Ostrożnie, jakby trzymał w rękach delikatny kryształowy wazon, postawił nadajnik na dnie łodzi i odrzucił nieprzykręconą śrubami przykrywkę. W skrzynce widać było tylko plątaninę jakichś drutów i kilka zacisków.
Karen z wściekłością uderzyła pięścią w burtę.
— Wyjęli nadajnik do naprawy, nikt nie zatroszczył się, żeby go wmontować z powrotem, o czym oni tam myślą? — Długo nie mogła się uspokoić.
— Może to i lepiej, że radiostacja jest nieczynna? — rzucił po krótkim namyśle. Nie mógł dopuścić do tego, żeby Karen zaczęła rozpaczać.
Pełne jeszcze błyskawic oczy dziewczyny spoczęły na nim ze zdumieniem.
— Chcąc nadać radiodepeszę takim aparatem, trzeba bez przerwy kręcić korbą. To bardzo ciężko. Tam na Antarktydzie dorośli mężczyźni musieli zmieniać się co parę minut. Nie dalibyśmy sami rady! — mówił z takim przekonaniem, że sam wreszcie zaczął wierzyć w to niewinne kłamstwo.
Ale ona wciąż nie mogła się pogodzić z zawodem.
— Już widziałam, jak Thor biegnie do ojca z wiadomością od nas, jak płyną — żaliła się niepocieszona. Objął ją, przytulił do siebie i nie czuł się już taki nieszczęśliwy, jak przedtem.
*
Ciemniejące niebo krwawoczerwone nad horyzontem szybko przechodziło w czerń w miarę, jak noc rozpościerała się na oceanie. Który to już raz od nieszczęsnej burzy? Płynęli na zachód. Tak postanowiła Karen. Tumbo na tratwie nie liczył dni. Sam nie wiedział już, ile razy tarcza słoneczna wzbijała się wysoko na niebo, dziwnie zmalała, oślepiająca, bezlitosna w zenicie, ile razy staczała się pod horyzont. Wtedy nie miał sił — dopiero od chwili wejścia na szalupę nacinał brzeg burty nożem.
— Do jakiego lądu nas niesie?
— Do Ameryki.
— Czy to prawda, że Nowy York jest największym miastem na świecie? Roześmiała się pobłażliwie.
— Przecież nie do Północnej Ameryki, głuptasie, tylko do Południowej. Pewnie do brzegów Argentyny. A może Brazylii? Czyja wiem?
— A jak daleko możemy być od lądu?
— Nie nudź — wzruszyła bezradnie ramionami. — Wtedy, kiedy „Viking" płynął gdzieś pośrodku Atlantyku nie interesowałam się tym, a teraz? Skądże ja mogę wiedzieć?
*
Żywności w szalupie było pod dostatkiem. Obojętnie spoglądali teraz na przeciągające blisko, w zasięgu ręki, gęste ławice srebrzystych makreli, nie chwytali latających ryb, które spadając na dno łodzi szamotały się rozpaczliwie. Największą przyjemność sprawiało im przyglądanie się igraszkom delfinów. Można by sądzić, że przyszły na świat po to tylko, żeby się bawić. Lekkie, zwinne popisywały się akrobatycznymi skokami, umykały w głębię, żeby za chwilę wielkim łukiem wyprysnąć z wody w innym miejscu.
Dzień mijał za dniem na wyczekiwaniu. Nocami, jak biały dym rozpościerała się po morzu przejmująca, zimna, lepka mgła przytłoczona niskim pułapem chmur. Cóż mieli teraz do roboty? Jeść i spać. W dzień żagiel chronił przed żarem lejącym się z nieba. Najgorsze były noce wilgotne, wietrzne, chłodne. Na twardych, nierównych deskach szalupy nie sposób się było wygodnie ułożyć, kości bolały przy każdym ruchu. Szczękając z zimna zębami, swoją wiatrówką okrywając Karen, Tumbo starał się nie myśleć, co będzie dalej. Niezmierzona pustka oceanu, na którym nie było ani statków, ani ptaków, zwiastunów bliskiego lądu, zaczynała go przerażać. Wydawało się, że cała energia, jak krew z otwartej rany, wyciekła z niego, że musi się zdać na ślepy los. Bronił się przed tym lękiem i nie bez zazdrości spoglądał na dziewczynę. Wierzyła święcie, że lada dzień nadpłynie „Viking" i beztrosko zagospodarowywała szalupę.
Schowek w dziobowej ławie okazał się nieocenionym skarbcem. Leżał w nim piękny sekstans.
— Określimy nasze położenie — ucieszył się Tumbo, ale radość trwała krótko, bo żadne z nich nie umiało się nim posługiwać.
— Wiem tylko, że to bardzo trudne — Karen bezradnie obracała w palcach lśniące cacko.
Za to kompas w płaskiej, wodoszczelnej skrzynce przydał się od razu. Płynęli kursem północno-zachodnim, tak jak tego chcieli. Ciężka rakietnica z zapasem dwunastu różnokolorowych naboi wprawiła oboje w wielką radość.
— Teraz nawet w nocy będziemy mogli sygnalizować, kiedy już „Viking" będzie blisko.
Z podręcznej dobrze zaopatrzonej apteczki wyciągnęła kilka trójkątnych chust przeznaczonych na temblaki. Z jednej zrobiła sobie turban na głowę, osłonę przed bezlitosnym słońcem, z dwu innych stanik, uszczęśliwiona, że wreszcie może zrzucić z siebie przepojone potem ubranie. Bawełniana bluzeczka i bielizna sztywne były od soli i brudu. Kawałek mydła znaleziony w apteczce nie był na szczęście mydłem zwyczajnym, pienił się znakomicie w słonej morskiej wodzie. Wykorzystując długą chwilę ciszy na oceanie i drzemkę Tumby, Karen zabrała się do mycia i wielkiego prania.
— Nieszczęście! Jedyna jaką mam! —jej rozpaczliwy okrzyk wyrwał z drzemki chłopca ułożonego wygodnie w cieniu zwiniętego żagla. Przechylona niebezpiecznie przez krawędź burty dziewczyna starała się daremnie uchwycić bluzkę porwaną przez kapryśną falę, lada moment mogła sama wypaść.
— Co ja bez niej pocznę?
Zerwał się na równe nogi. I w jednej chwili był w wodzie. Parę silnych uderzeń ramion i już trzymał w ręku zgubę. Krzyk tryumfu zamarł mu na ustach. W przezroczystej, prześwietlonej fali zamajaczył długi, ciemny kształt. Płynął bokiem na niego. Od spodu jaśniała szeroka, ostro jak kosa zakończona płetwa. I to wpatrzone w niego oko. Przerażające, piono-
wo umieszczone źrenice nadawały paszczy wyraz żarłocznego okrucieństwa.
Czy rekin zaatakuje od razu? Płynął wolno, ale ogromniał z każdą sekundą. Uciekać do szalupy? Za późno. Chłopak zamarł w bezruchu sparaliżowany lękiem. Wiedział, że drapieżnik nie znosi gwałtownych gestów, że rzuca się od razu, błyskawicznie na wszystko, co się porusza w wodzie. Przed paroma dniami opowiadał Karen, jak na Przylądku Dobrej Nadziei odganiał rekiny zwykłym harpunem do połowu ryb, ale teraz był bezbronny, nie miał nawet noża przy pasie. Tylko bezruch, całkowity bezruch może odsunąć chwilę ataku. Wstrzymał oddech.
Bestia znikła nagle, jakby ją pochłonęła głębia. Gdzie się podziała? Bał się drgnąć, obrócić, ale instynktem wyczuwał jej obecność. Krąży zapewnie gdzieś blisko, ogląda zdobycz, która i tak nie może się jej wymknąć, śledzi, wyczekuje tylko odpowiedniego momentu. Nie śmiał się wciąż poruszyć ogarnięty strachem nie do przezwyciężenia, strachem, który paraliżował całe ciało.
I znów drapieżca pojawił się niespodziewanie nie wiadomo skąd, jak wystrzelony z katapulty. Groźny, nieubłagany, a zarazem nieufny zataczał wolno coraz ciaśniej sze kręgi, jakby bezruch ofiary go zastanawiał. I wreszcie, napięty jak cięciwa poderwał się do ataku. Ostre niczym brzytwy zęby rozwartej szeroko paszczy zajaśniały tuż przed chłopcem. W tej samej chwili tuz przy prawym ramieniu posłyszał głośny plusk. Kątem oka dostrzegł, że długie wiosło pada na powierzchnię wody. Schwycił je błyskawicznie i wysunął na spotkanie mknącej ku niemu nieubłagalnej śmierci. Wparł z całych sił wiosło w nos rekina. Kurczowo zacisnął dłoń na drążku przygotowany na silne pchnięcie do tyłu, ale nacisk niespodziewanie zelżał. Czarna pułapka monstrualnej paszczy zwarła się gwałtownie. Przysiągłby, że słyszał kłapnięcie zębów, które miały go rozszarpać. Zaskoczony drapieżca jednym skrętem cielska zboczył błyskawicznie i pomknął w głębinę. Czy nie zawróci? Tumbo zaczął walić wiosłem wodę i z całych sił wrzeszczeć, żeby odstraszyć napastnika. Sam nie wiedział, jak dopłynął do szalupy, jak wciągnął się na burtę i runął na dno łodzi. Na mokrym ciele czuł gorącą lepkość potu, jakby leżał zanurzony w ciepłej kąpieli. Do przytomności przywołał go rozpaczliwy krzyk Karen.
— Uratowałaś mi życie! Śmierć przeszła blisko mnie — wyszeptał.
— Opowiadałeś kiedyś o harpunie, dlatego rzuciłam wiosło. Tumbo! przysięgnij mi, że nigdy już tego nie zrobisz, przysięgnij, że nigdy nie zostawisz mnie samej.
Poczuł ciepło wokół serca.
Długa chwila minęła nim oboje ochłonęli.
— Czy nic ci się nie stało? Skąd masz tę bliznę? — Karen palcem wskazała długi, szpetny ślad na udzie chłopca. —Nigdy jej dotąd nie zauważyłam.
— Rekin — silił się na niedbały ton, jakby to było coś, o czym nie warto nawet mówić. — Kiedyś, dawno. Byłem wtedy jeszcze mały, otarł się o mnie. Ledwie umknąłem.
— Oh, Tumbo! To straszne! Ja bym się nigdy nie odważyła wejść do wody po takim przejściu, a tyś się rzucił za moją bluzką. To straszne! — powtórzyła przejęta.
Rad był, że zrozumiała. Nie spodziewał się tego po niej. I nigdy by się nie przyznał dziewczynie, że od wypadku na Przylądku Dobrej Nadziei bał się potwornie spotkania z rekinem.
*
Od tego pamiętnego dnia ciemne grzbiety drapieżników snuły się nieustannie wokół nich. Zaciekawiła je widać ta wielka, nieznana, szara ryba, jaką musiała być dla nich szalupa. A może wiedzione instynktem wyczekiwały tylko cierpliwie na chwilę, w której jedno z tych dwojga znajdzie się znów w wodzie? Od świtu do zmierzchu straszyły Karen swym widokiem. Nie wiedziała, na szczęście, że te kocie oczy przebijają ciemność, że widzą w nocy jak
za dnia.
Tumbo znał ich obyczaje, ale wolał o tym nie myśleć. Jeżeli nawet nie dostrzegał złowrogich cieni w mrokach nocy, to czuł wciąż ich obecność. Prześladowało go wspomnienie panicznego lęku, jaki przeżył. A także i słów, które nieraz powtarzali rybacy z Przylądka Dobrej Nadziei: „Rekin to zapowiedź nieszczęścia".
Czyż nie wycierpiał już dosyć? Co jeszcze szykował im obojgu los?
8. CZEMU KŁAMAŁA JAK Z NUT, ANI SIĘ ZAJĄKNĘŁA?
Z wygaszonym silnikiem, z rozpiętym tylko żaglem kuter podszedł do nich niespodziewanie. Jak zjawa wyłonił się z jaskrawej czerwieni rozgorzałego nad horyzontem, tonącego w morzu słońca. Obudzony raptem z drzemki jakimś koszmarnym snem Tumbo spojrzał pod światło i oniemiał, nie dowierzał własnym oczom.
Zarysy pięciu ludzi stojących wzdłuż relingu rysowały się wyraźnie na tle oślepiającej purpury, jak wycięte z papieru. Milczeli. Śnił czy widział ich naprawdę? Nic nie mąciło ciszy. Skąd się tu nagle wzięli? Miał ochotę przetrzeć kułakiem oczy. „Karen" — wyszeptał, ale ona też już ich dostrzegła. Nie mogła ze wzruszenia, z radości wydobyć z siebie głosu. Wczepiona w jego ramię zaczęła gwałtownie wymachiwać ręką.
Odpowiedziały jej krzyki. Nie rozumiał, w jakim języku wołali, ale odetchnął z ulgą. To nie była zjawa, nie sen, a ludzie z krwi i kości. Wybawienie przyszło tak niespodziewanie, że nie odczuwał nawet cienia radości.
Rzucane z kutra liny chybiały, dopiero za trzecim razem trafiły na szalupę. Karen gorączkowo wiązała jedną na rufie, drugą Tumbo przytwierdzał na dziobie.
Ci z kutra pośpiesznie przyciągali łódź do swej burty. Stojący pośrodku szczupły, wysoki mężczyzna o smagłej twarzy, bujnej czuprynie i kruczym wąsiku zagadał coś szybko do swych towarzyszy patrząc na Karen. Słowa jego zagłuszył głośny rechot. Twarz dziewczyny stężała, oczy zwęziły się w szparki, usiadła raptownie i pośpiesznie zaczęła naciągać na siebie bluzkę.
— Habla usted espafiol?
Karen przecząco potrząsnęła głową.
— I don't understand! — odpowiedziała.
— Ingles? Do you speak English? Tak? To dobrze. Prosimy bardzo senoritę na pokład — wołał przymilnym głosem wysoki mężczyzna.
Pięć par rąk wyciągnęło się do niej równocześnie.
— Idź pierwszy — popchnęła zdumionego Tumbę. Mocne ramiona, jak piórko wyrwały go z szalupy i brutalnie rzuciły na pokład kutra. Zerwał się na równe nogi, przecisnął między nieznajomymi do burty. Karen uchwyciła się kurczowo jego wyciągniętych dłoni.
— Jakie złe wiatry odpędziły senoritę tak daleko od brzegu? To pewnie wina tego Murzyna? Nie? A więc może rozbitkowie z jakiegoś statku? Prosimy do messy, tam sefiorita wszystko opowie. Haga usted el favor de entrar — uśmiechnięty mężczyzna, zgięty we dwoje zapraszał dziewczynę gościnnym gestem. Karen odpowiedziała tylko skinieniem głowy tak wyniosłym, że Tumbo nie posiadał się ze zdziwienia. Czemu ona się nie cieszy, nie rzuci w objęcia wybawicielom? Nie rozumiał jej zachowania. Jakże inaczej wyobrażali sobie oboje chwile wybawienia! W milczeniu, bez cienia uśmiechu dała się prowadzić, jak księżniczka orszakowi dworzan. Na niego nikt nie zwracał uwagi, nikt go nie prosił, nie zachęcał do wejścia, ale on przepchnął się za nią.
Duże pomieszczenie słabo oświetlone jedną lampą naftową podwieszoną pod samym sufitem przesiąknięte było ostrą wonią ryby, czosnku, tłuszczu i alkoholu. Na od dawna widać niemytych deskach stołu walały się w nieładzie kubki, puste butelki i talerze z resztkami jedzenia. Wszystko tu było zapuszczone, zniszczone, niechlujne.
— Ramon! — wrzasnął mężczyzna.
— Yes captain! — okrągłej jak baryłka postaci można by się było przestraszyć, gdyby spod zmierzwionej, czarnej jak skrzydło kruka czupryny, spod uniesionych wysoko w górę, jak namalowanych węglem gęstych brwi nie patrzyły roześmiane, pełne ciekawości oczy.
— Yes captain, yes captain — powtarzał służbiście na rzucane szybko polecenia. Dwoma energicznymi zamachnięciami długich, jak u małpy ramion zgarnął wszystko, co stało na stole, przetarł blat jakąś ociekającą brudem ścierką i szybko wytoczył się z messy.
Kapitan gościnnie wskazał Karen kanapkę i usiadł obok niej.
— Senorita wybaczy — wierzchem dłoni potarł nie ogolony policzek. — Ale któż mógł się spodziewać? Jestem doprawdy uszczęśliwiony, że mogłem być senoricie pomocny. Co jeszcze mógłbym uczynić? Proszę mną dysponować.
Trzej inni w milczeniu przysunęli sobie stołki. Tumbo nieproszony przycupnął na końcu stołu. Nie podobali mu się ci ludzie o oliwkowej cerze i czarnych włosach. Spod opuszczonych powiek zerkał raz po raz na każdego z osobna. I nie umiałby powiedzieć, co go najbardziej odpychało. Ponure spojrzenie chudego jak tyka czy chytre tego drugiego, z zalotnie zakręconym do góry wąsikiem, czy wreszcie... Nie, sam nie wiedział, ale wiele dałby, żeby się znaleźć teraz daleko od nich. Czarne, błyszczące ciekawością oczy wpatrzone w spalone słońcem ramiona Karen, która królewskim gestem naciągała na dekolt bluzkę nie budziły zaufania. Oburzało go zwłaszcza łakome, bezczelne spojrzenie jednego. Młodszy był od innych i bardzo przystojny.
— Ramon przyniesie nam zaraz coś dobrego do zjedzenia — kapitan nie odrywał oczu od Karen, patrzył, jak na swoją dziewczynę.
— To znakomity kucharz. Senorito, proszę nam łaskawie wszystko opowiedzieć. Z głodu nie umieraliście chyba na szalupie, sądząc z ilości puszek po konserwach. A z kranu kapała woda — spod nawisów cienkich, czarnych brwi świdrowały Karen rozbiegane oczy.
„A więc wszystko widział, nic nie uszło jego uwadze" — pomyślał Tumbo. I poczuł znów dziwny niepokój.
— Jestem Norweżką, córką kapitana Olafa Evansona, współwłaściciela statku przetwórni wielorybów „Viking". Nazywam się Karen. W drodze powrotnej z wód Antarktyki do Rio de Janeiro przed chyba trzema tygodniami podczas burzy fala zmyła nas z pokładu. Nie, to raczej mnie zmyła, a on — poprawiła się szybko, wskazując na Tumbę — skoczył za mną i uratował mi życie.
— Służący?
— Ależ skąd, panie kapitanie! — wyniośle wzruszyła ramionami. — To gość mego ojca, syn jego przyjaciela, znanego na świecie geologa, profesora z Dakaru.
Kłamała jak z nut, ani się zająknęła. Tumbo patrzył na nią z zachwytem. Nie rozumiał tylko, czemu to czyni, czemu nie mówi prawdy. Widocznie wiedziała, co robi.
— Zechce pan, panie kapitanie, natychmiast zawiadomić mego ojca radiodepeszą i podać mu miejsce, do którego ma dopłynąć po nas „Viking" ze swą flotyllą statków myśliwskich. Ojciec będzie szczęśliwy i, jestem pewna, że wynagrodzi pana hojnie za okazaną mi pomoc! — mówiła spokojnie, chłodno jak dorosła.
Kapitan zamachał z oburzeniem rękami.
— Senorita mnie obraża! Któż w takiej chwili myśli o pieniądzach? Na pewno nie ja. Wyratowanie pięknej damy jest dla mnie wystarczającą nagrodą. I największym zaszczytem. Senorita wybaczy, że przetłumaczę moim ludziom to, co usłyszałem.
W uszy Tumby wwiercił się znów potok niezrozumiałych, szeleszczących słów. Kapi-
tan rzucił widać jakiś rozkaz, bo ten przystojny zerwał się raptem z miejsca i wypadł z messy. „Rusza się jak kot — pomyślał niechętnie Tumbo. — To jakiś niebezpieczny człowiek".
Dwaj pozostali z roziskrzonymi oczami słuchali kapitana, a potem z przejęciem rozprawiali żywo gestykulując. Po krótkiej chwili ten przystojny bezszelestnie wsunął się do messy. Potakując głową na pytające spojrzenie dowódcy, rzucił parę zdań, z których Tumbo wyłowił tylko dwa „Viking" i „Sandefiórd". A więc sprawdzał napisy na ich szalupie. Czyżby nie dowierzali słowom Karen? Zerknął na nią. Przygryzła wargi. Chyba i ona zrozumiała.
— Proszę wybaczyć, sefiorita, że uszczęśliwiony tym niecodziennym spotkaniem zapomniałem od razu się przedstawić — przerwał jego rozmyślania przymilny głos nie nawykły widać do języka angielskiego — Kapitan Rafaelo Ruiz Barreneo, do usług senority. Niestety na naszym biednym, małym kutrze nie posiadamy nadajnika. Żeby zarobić na życie musimy przewozić złowioną przez trawlery rybę z pełnego oceanu na brzeg. Stamtąd dopiero możemy wysłać radiodepeszę do kapitana Evansona. Natychmiast po wylądowaniu, to zrozumiałe. Ojciec senority musi być zrozpaczony. Jakże mu współczuję!
— Tak, ojciec umiera zapewne ze strachu o mnie. O nas — poprawiła się pośpiesznie Karen. — Do jakiego portu wpłyniemy, panie kapitanie?
Rozbiegane oczy mężczyzny znieruchomiały na ułamek sekundy. Od odpowiedzi uwolniło go wejście Ramona. Z okopconego gara buchał smakowity, dawno zapomniany zapach gorącej strawy.
Tumbo zamknął oczy, czując w ustach boski smak ostro przyprawionej ryby, gotowanej fasoli i jakichś pieprznych jarzyn. Nie czuł, że parzą mu wargi. Jadł łapczywie łyżka za łyżką, zagryzając cudownie miękkimi, białymi plackami. I naraz ręka, którą niósł do ust zawisła nieruchomo w powietrzu. Karen jadła nie śpiesząc się, wytwornie, od niechcenia, tak, jak to robiła zawsze na statku, jakby już zapomniała o surowej, ociekającej krwią sardeli rwanej palcami, o wyjadanych do ostatniego kęsa zimnych konserwach z puszki. Widocznie wiedziała, co robi. Podświadomie poszedł za jej przykładem, całą siłą woli powstrzymując się od pośpiechu. Gdy do postawionej przed nią szklanki kapitan nalewał już rumu, cedząc słowa powiedziała: „Dziękuję, pijam tylko wodę". To także była nieprawda. Na każdym kroku kłamstwo. Chłopak poczuł się, jak złapany w jakąś sieć zagadek.
Woda była wspaniała, chłodna, czysta, w niczym nie przypominała tej z szalupy o smaku żywicy czy jakiegoś lekarstwa.
Pięciu mężczyzn, paląc w milczeniu długie, cienkie cygara i popijając jakąś wódkę o nieprzyjemnym, ostrym zapachu nie spuszczało wciąż wzroku z Karen.
Jak urzeczeni wpatrywali się w każdy ruch jej dłoni, ust, wsłuchiwali w dźwięk jej dziwnie chłodnego głosu. Swoim zachowaniem odbierali Tumbie apetyt. Wśród ludzi mówiących obcym językiem, o których nic nie wiedział i niczego nie mógł się dowiedzieć, poczuł się nagle bardzo samotny.
Kapitan coraz częściej, coraz niecierpliwiej zerkał spod oka na swój złoty zegarek. Czekał wyraźnie tylko chwili, w której Karen odłoży łyżkę i widelec.
— Sefiorita musi być śmiertelnie znużona, na nas także już czas. My, ludzie pracy, wstajemy bardzo wcześnie. Pozwoli pani, że dostarczymy pani i jej przyjacielowi jakieś ubrania. Nie będą to szaty godne piękności senority, ale za to czyste i chroniące przed słońcem. Kabina, jaką mogę służyć, skromna jest wprawdzie, ale koja miękka, wygodna. Z pewnością lepiej będzie na niej spać niż na deskach szalupy. Dla kawalera — dorzucił widząc błysk niepokoju w oczach dziewczyny — znajdziemy również dobre miejsce. Cabrerro zaprowadzi senoritę — wskazał niewysokiego tłuściocha o podwójnym podbródku, który czekał już z latarką w dłoni. „To ten, który sobie dokładał podwójne porcje" — pomyślał nie bez zazdrości Tumbo i z pretensją spojrzał na Karen. To przez nianie zaspokoił głodu.
— Buenas noches! — kapitan zgiął się znów nisko w ukłonie. Kiedy Karen przestępo-wała próg kabiny, zadrgał cały kuter, zadudnił mocno silnik. Żarówka pod sufitem rozżarzyła
się żółtym światłem i po chwili zapłonęła. Kapitan zerknął podejrzliwie na dziewczynę, ale uspokoił się widząc, że nie zwraca na to uwagi.
*
Czyste prześcieradło i śnieżnobiała poduszka poprawiły Karen humor. Tumbo rzucił się za nią, gdy Cabrerro pociągnął dziewczynę na korytarz w nieprzerwanym potoku słów powtarzając ciągle „el cuarto de bario".
— Nareszcie będzie się można porządnie umyć! — ucieszyła się. — Idź teraz za nim! Później tu przyjdziesz do mnie — zdążyła mu szepnąć — wszystko ci wytłumaczę.
Maleńka kajuta, w której miał spać, mieściła się na drugim końcu korytarza. Marynarz pokazał chłopcu górną koję, wymownymi gestami dając do zrozumienia, że on zajmuje dolną. Nie zamierzał jednak jeszcze układać się do snu. — Buenas noches — krzyknął tylko i kołysząc się pociesznie na krótkich nogach odszedł na górę. Tumbo odczekał, aż ucichną jego kroki i czym prędzej, ostrożnie, na palcach zawrócił do kabiny Karen.
Czekała.
— Byłam już w strachu, że ci się nie uda przyjść. Słuchaj, to jacyś dziwni ludzie. Niby uprzejmi, gościnni, ale mam wrażenie, że się z czymś kryją. Oni musieli nas zauważyć już w południe, a podeszli dopiero o zachodzie. Radzi są, że nikt nie widział jak nas zabierali. Kiedy kapitan powiedział im kim jestem, zaczęli z miejsca od razu kłócić się o wysokość nagrody, jakiej się spodziewają. I o to, kto pierwszy nas dostrzegł, bo ten powinien dostać najwięcej, spierali się, jakby już widzieli przed sobą walizkę pieniędzy.
Tumbo osłupiał. Skąd to wiedziała?
— I coś jeszcze! — ciągnęła nie zwracając na niego uwagi. — Zastanawiali się nad treścią depeszy do ojca. Bezczelni! To przecież moja sprawa, nie ich. „Dość gadania!" — krzyknął ten kapitan. — „Jak tylko zdamy szczęśliwie ładunek, pomyślimy i o tym, tamto ważniejsze. Małej —jak on śmiał nazwać mnie »małą« — powiedziałem, że nie mamy na kutrze radionadajnika". Mogliby, co prawda, ze względu na ojca i na mnie wysłać tę radiode-peszę natychmiast po wejściu do portu, przed wyładunkiem ryby.
Teraz dopiero dostrzegła rozszerzone zdumieniem oczy Tumby. Roześmiała się serdecznie, zatykając sobie usta dłonią, żeby hałas nie zwrócił niczyjej uwagi.
— Dziwisz się? Znam świetnie hiszpański, nie wiedziałeś? Rozumiem wszystko, co mówią, wszystko, co do słowa. Es verdad. Po portugalsku też sporo rozumiem.
— To czemu udawałaś? — nie mógł przyjść do siebie. — Czemu rozmawiasz z nimi po angielsku? Oni język sobie powykręcają.
— Bo... — zaczęła stropiona i urwała. — Jak mnie zobaczyli w szalupie na wpół nagą, obwiązaną tylko chustkami, zaczęli wygadywać różne wstrętne rzeczy. No, po prostu obrazili mnie, nie mogę ci powtórzyć. Co miałam począć? Ich było pięciu, nas dwoje, zlękłam się i postanowiłam udawać, że nie rozumiem. To było jedyne wyjście. Co za szczęście, że już jutro wieczorem zawiadomią ojca, że liczą na pieniądze. Widziałeś, jak się nisko kapitan kłania? Nie zawiodą się, ojciec z pewnością sypnie hojnie pieniędzmi za to, że mnie wyratowali.
Chłopak poczuł ostre ukłucie w sercu. „Wyratowali". A więc to już nie on. A któż rzucił się do rozhuśtanego sztormem morza, kto ożywił jej płuca własnym oddechem, kto zdobył szalupę, a potem mało nie zginął w rekiniej paszczy, goniąc za jej szmatką. Kto? Z trudem pohamował gorycz, jaką napełniły go słowa Karen, nie czas było na takie rozmyślania. To co powiedziała potwierdziło tylko jego niejasne podejrzenia.
— I dalej się nie zdradzę, że znam hiszpański — ciągnęła przejęta. — To może się nam przydać. Muszę tylko bardzo uważać. Będziemy wiedzieć, co zamierzają. Jak tylko ten grubas Cabrerra zaśnie, przyjdź jeszcze raz koniecznie. Zapukaj trzy razy. Zamknę się na klucz, boję się.
A więc wciąż go potrzebowała. Poweselał od razu. — Nie zmrużę oka, bądź spokojna.
*
Zmęczenie kilku tygodni dało o sobie znać, kiedy tylko wdrapał się na górną koję. Cudowne, miękkie posłanie, miarowe dudnienie Diesle'a, monotonny plusk mocnej fali i rytmiczne przechyły kutra usypiały. Nie, nie mógł sobie na to pozwolić. Musiał doczekać powrotu Cabrerry, usłyszeć jego spokojny oddech, żeby się wymknąć znów do Karen. Obiecał przecież. Usiłował znaleźć jakiś sposób, żeby powieki nie zamykały się same, przypomnieć sobie wszystko, co się wydarzyło. Na próżno. Trudno mu było skupić myśli. Sam nie wiedział kiedy zmorzył go pełen koszmarów sen. Jakieś dziwne dźwięki osaczyły go ze wszystkich stron. Nadchodziły falami, to przybierały na sile, to znikały, żeby za chwilę znów powrócić, wświdrowywały się w głowę, przywodziły na pamięć jakieś dawno zapomniane odgłosy. Skąd je znał? Skąd?
Otrząsnął się raptem w jednej chwili, w jednym mgnieniu oka. Skupiony teraz i czujny leżał z otwartymi szeroko oczyma. Nadsłuchiwał.
Poprzez grodzie ścian, poprzez pokłady dobiegał do niego wysoki gwizd. Tak jęczeć mógł tylko generator radionadajnika. Setki razy słyszał ten śpiewny ton. Kiedy przygasał wiadomo było, że operator pracuje kluczem. A więc mają czynną radiostację! Czemu ten karaluch o chytrym spojrzeniu, ten kapitan, znów skłamał? Przecież wie, że dostaną nagrodę.
Myśli kłębiły się pod. czaszką chłopca, pytania, na które nie było odpowiedzi. Zmęczenie wzięło wreszcie górę nad niepokojem. „Karen także śpi pewnie jak zabita" — usprawiedliwiał się sam przed sobą. Słyszał jeszcze jak przez mgłę stukot butów po pokładzie, jakieś głosy i zgrzyt dźwigu. „Przyjmują pewnie do ładowni rybę" — zdążył pomyśleć i zamknął oczy. Nie miał sił dłużej walczyć ze snem.
9. NA TYM KUTRZE WSZYSTKO JEST ZAGADKOWE, NIEPOKOJĄCE...
Jajka na bekonie, chrupkie, kukurydziane placki, dżem pomarańczowy, jakaś ryba i pachnąca z daleka mocna kawa wprawiły Karen i Tumbę w świetny humor.
I przebrania. Dziewczyna z gładko jak na „Vikingu" zaczesanymi do tyłu, rozjaśnionymi słońcem włosami wyglądała pięknie w męskiej zielonkawej bluzie, której kolor podkreślał jeszcze barwę jej oczu. Zbyt obszerne spodnie przepasała paskiem wysoko zawijając nogawki i mocno wiążąc w kostce za duże na nią trepy na sznurkowej podeszwie. Takie, w jakich chodzili tu wszyscy. Chłopak prezentował się gorzej, nie umiejąc sobie tak jak ona poradzić z ubraniem znacznie od niego wyższych lub grubszych mężczyzn. Ale oboje byli radzi. Przewiewne, chroniące przed upałem, świeże bawełniane ubrania były zbawieniem.
Światło poranka sprawiło, że brudna i ciemna wczoraj messa wydała się im dzisiaj czystsza i bardziej przytulna. Uśmiechnięty od ucha do ucha Ramon rad z uznania, jakie Karen wyrażała mu gestami, dwoił się i troił, stawiając przed nią coraz to nowe przysmaki i na migi zręcznymi gestami długich ramion tłumaczył jak umiał, że wszyscy jeszcze śpią, tylko biedny Cabrerro pełni wartę przy sterze.
Na pokładzie poraził ich blask. Oślepiająca tarcza pięła się szybko w górę na bezchmurnym niebie, kładąc na wodzie migotliwe błyski. Karen ze zgrozą przypominała sobie, ile wycierpiała na szalupie od bezlitosnego żaru słońca. Z ulgą myślała, że to już odległa przeszłość,
że za kilka dni rzuci się w ramiona ojca.
Na widok sterty skrzynek oblepionych srebrzystą łuską, powiedziała szeptem do Tumby:
— Rybę musieli widocznie zwalić do ładowni jeszcze nocą. W tym upale od razu zaczęłaby gnić. Niczego nie słyszałam.
Jednostajne dudnienie silnika, lekkie, ledwie wyczuwalne kołysanie długiej, zielonkawej fali, wszystko tchnęło harmonią i spokojem. Patrząc na uśmiechniętą dziewczynę, Tumbo zadawał sobie pytanie, czy to, co przeżyli nie było jakimś koszmarnym urojeniem. Nocne podejrzenia, obawy wydały mu się teraz śmieszne I zły był, że dopuścił do siebie lęk teraz, kiedy wszystko wydawało się układać jak najlepiej.
Poczuł raptem nieprzyjemny skurcz serca. Na tle jaśniejącego błękitu nieba na dachu sterówki dostrzegł duży biały izolator, od którego biegła linka do anteny. „Przecież to wyjście z nadajnika" — przemknęło mu przez głowę. Nie, nie mylił się. Takie same widywał i na „Icebiórnie" i na myśliwcach „Vikinga". A więc ci tutaj mieli jednak radiostację. A więc to wszystko nie było snem, a więc naprawdę słyszał w nocy dźwięk pracującego generatora. A więc układny kapitan kłamał. Czemu?
Już miał podzielić się swoim odkryciem z Karen, gdy tuż za ich plecami rozległ się melodyjny głos:
— Bienvenidos. Como esta ustedes?
Tumbo zmarszczył brwi. „To ten, co chodzi cicho jak kot. Że też licho jego właśnie przyniosło" — pomyślał niechętnie. Sam nie wiedział czemu drażnił go ten smukły, przystojny młodzieniec o aksamitnych oczach, który wczoraj pożerał wzrokiem Karen. Robili to i inni, ale wydawało mu się, że dziewczyna na tego jednego jakoś przyjaźniej spoglądała. Czy i teraz nie posłała mu na przywitanie promiennego spojrzenia spod tych swoich długich rzęs? Czyżby urzekła ją jego uroda? Wyraźnie podobał się Karen. Tumbo znał dobrze jej oczy. Zielone jak morska toń i jak ona przejrzyste potrafiły być zimne i złe, kiedy się gniewała, lub pełne nieukrywanej ciekawości, jak wtedy, kiedy go zabrała na służbę. I zasnute mgłą cierpienia, kiedy przywracał ją do życia. Ale te zalotne spojrzenia dziewczyny ubodły go do żywego. Czemu dzisiaj jest inna wobec nieznajomych niż wczoraj? Przecież sama mu powiedziała... A może to tylko złudzenie?
Postanowił nie zwracać uwagi na krygującego się marynarza, który zasypywał Karen potokiem słów. Odpowiadała na nie bezradnym rozwarciem rąk. Oznaczało „nie rozumiem", ale Rodriguez się nie zniechęcał, obrzucał ją powłóczystym spojrzeniem, prawiąc jej zapewne jakieś komplementy. Byle się tylko nie zdradziła uśmiechem, rumieńcem czy choćby błyskiem oczu. Rozumiała przecież, co plótł.
Uśmiech znikł raptownie z twarzy marynarza, kiedy ruszyła w stronę trapu prowadzącego do sterówki. Jednym gwałtownym skrętem ciała skoczył jak dziki kot i zagrodził jej drogę.
— Se prohibe — powiedział.
— Nie rozumiem — odpowiedziała po angielsku.
— Paso prohibido! Dispenseme! —upierał się stanowczo.
— Czemu to nie wolno mi wejść na mostek? — zwróciła się z pretensją do nadchodzącego kapitana.
— Ależ senorita, proszę wybaczyć. Po co od razu takie niesprawiedliwe słowa. Senoricie wszystko tutaj wolno. Rodriguez sądził zapewne, że jak ten tłuścioch Cabrerro, nawiasem mówiąc bardzo marny sternik, zobaczy tak piękną damę, może stracić głowę i zawrócić na pełny ocean zamiast do brzegu. Ślicznie pani wygląda w tym przebraniu. Prawdziwa piękność nie obawia się maskarady — roześmiał się hałaśliwie. Jednocześnie obrzucił pytającym spojrzeniem marynarza. Ten oczyma wskazał Tumbę, a potem znacząco dach sterówki. Kapitan Rafaelo Ruiz Barreneo nie byłby sobą, gdyby w lot nie zrozumiał. Błysnął
znów w uśmiechu białymi zębami. „Ostre jak u rekina" — przebiegło przez głowę Tumby, którego uwadze nie uszła wymiana spojrzeń.
— A jakże się spało, sefiorito? Czy śniadanie było smaczne? Pragnęlibyśmy wszyscy, żeby senorita zachowała sobie dobre wspomnienie z naszego spotkania. Jak tylko zmienimy sternika, wejdziemy na mostek. Warto, widok stamtąd doprawdy wspaniały. A poza tym pokażemy sefioricie, jakie mamy nowoczesne urządzenia — goniometr i radar. Naszą radiostację nadawczą musieliśmy niestety rozmontować i oddać do naprawy — ostatnie słowa wypowiedział znacząco, wyraźnie zwracając się do Tumby.
— A moja radiodepesza, panie kapitanie?
— Pamiętam, to rzecz najpilniejsza z pilnych, sefiorito. Dzisiaj jeszcze, jak tylko wpłyniemy do portu.
„I znów mówi nieprawdę" — pomyślał z nieufnością Tumbo. — Przecież chce wpierw zdać ładunek".
— Do jakiego portu? — usłyszał jej spokojny, opanowany głos. Udawała, że nic nie wie.
— To niewielki porcik na zachód od Montevideo.
— Liczę godziny, proszę pamiętać, panie kapitanie.
— Ależ rozumiem doskonale, sefiorito. I ja także — kapitan zerknął na zegarek. — Teraz proponuję obejrzeć maszynownię. Proszę tylko uważać, żeby się nie pobrudzić — ruszył w dół po stalowych schodkach szybko, jakby chciał ich zabrać co prędzej z pokładu.
*
Huk pracującego Diesle'a ogłuszał. Udając, że się potknęła, Karen szybko nachyliła się do chłopca.
— Płyniemy teraz na północ, żeby dopiero późną nocą dobić do brzegu. Tak ustalili między sobą. Dlaczego?
Tumbo nie był wprawdzie mechanikiem, ale zdziwił się, czemu ten mały, niepozorny kuter wyposażono w tak ogromną maszynę. Z gąszcza rur, z plątaniny zaworów, spośród różnych zegarów i przycisków wyłoniła się przed nimi dziwna postać. Karen z trudem pohamowała okrzyk. Bo też było się czego przestraszyć. Niski, ciężkiej budowy z twarzą obrośniętą szczeciniastym zarostem człowiek lśnił cały, jak wyjęty z wody. Olej pokrywał gołe po łokcie ręce i łydki, olej kapał z koszulki, z postrzępionych, ciemnych od brudu szortów. Nawet brudne trepy na sznurkowej podeszwie przesiąknięte były smarami. Jedno tylko zaskoczyło Tumbę w masywnej twarzy. Oczy. Jasne, spokojne patrzyły na nich z jakąś przyjazną ciekawością.
— Witam w moim królestwie — powiedział łamaną angielszczyzną, przekrzykując dudnienie silnika. — Nie znamy się jeszcze. Nazywam się Miguel. Rzadko wychodzę tam — ręką wskazał sufit. — Nie lubię wiatru, nie lubię wody. I ludzi też nie lubię — dodał ciszej. — Kocham tylko ją — wyciągnął ociekające olejem ramię w stronę lśniącego czystością kadłuba maszyny.
Wszystkie zawory, korby i przyciski lśniły jak nowe. Tumbo i Karen wymienili spojrzenia. Spodobał się im ten dziwnie inny od reszty załogi mechanik. Dziewczyna z ufnością pozwoliła mu wziąć się za rękę i poprowadzić do tablicy rozdzielczej. Pokazując jakiś wskaźnik, ściereczką wyciągniętą z kieszeni Miguel starł niewidoczną dla nikogo plamkę na niklowym pierścieniu amperomierza tak czułym, delikatnym gestem, jakby dotykał twarzy dziecka.
Strzałka przyrządu wychyliła się nagle w prawo i dłuższą chwilę lekko drgając pozostała w tej pozycji, a potem raptownie opadła. I znów skoczyła w prawo. Tumbo zafascynowany nie odrywał oczu od wskaźnika.
— Obciążenie wzrasta — zaczął mechanik widząc wzrok chłopca — kiedy tam, na górze, urucha...
— Miguel, no! — przerwał mu raptownie dziwnie ostry krzyk. — Pokaż lepiej senoricie urządzenia chłodnicze. — Głos kapitana brzmiał jak rozkaz. Po twarzy zgromionego mechanika przebiegł cień urazy.- Umilkł jednak posłusznie. Ale Tumbo i tak zrozumiał, czego Miguel nie zdążył dopowiedzieć. Obciążenie gwałtownie wzrasta za każdym razem, kiedy uruchamia się przetwornicę radiostacji nadawczej, o tym dawno wiedział. A więc kapitan raz jeszcze skłamał. Czemu w takim razie sprowadził ich do maszynowni na chwilę przed terminem łączności? Dlaczego od początku ukrywająprzed nimi, że stacja normalnie pracuje? Co się za tym kryje?
Urządzenia chłodnicze nie interesowały Karen.
Gdy wrócili z maszynowni na pokład, podszedł do nich Rodriguez, wytwornym gestem zaprosił dziewczynę na mostek do sterówki i szybko tłumaczył coś kapitanowi. Ten znów ze zwykłym, uprzejmym uśmiechem powtarzał: Si, si. Prosimy teraz senoritę na górę!
„Będą musieli się przyznać że radiostacja jest czynna" — zdziwił się Tumbo. Ledwie ta myśl przebiegła mu przez głowę, usłyszał przyciszony szept Karen.
— Rodriguez powiedział kapitanowi, że nadajnik rozmontowali, że można już nas wpuścić.
*
Widok z góry był naprawdę wspaniały. Lekko rozfalowana aż po horyzont woda lśniła w słońcu, jak roztopione srebro.
Przy sterze tkwił nieruchomo chudy Rivera, żaden muskuł nie drgnął w jego kanciastej, ponurej twarzy, tylko oczy czujne, jak oczy mewy bez chwili przerwy uważnie przepatrywały horyzont i pokład, zatrzymywały się na moment na kompasie i znów powracały na morze. Nie zwracał najmniejszej uwagi na przybyłych, z jego zaciśniętych ust nie padło ani jedno słowo. Jakby ich nie zauważył.
Przez zasuwane drzwi Rodriguez wprowadził gości do niewielkiej kabiny wypełnionej jednostajnym hukiem z rury wylotowej silnika, pokazywał im mapy, chronometr, a potem rozsunął szeroko następne drzwi prowadzące do radiostacji. Tumbo rozejrzał się ciekawie.
Pokrywa nadajnika była zdjęta, cokoły lamp świeciły pustką. Rodriguez wymownie wskazał ręką na żałośnie zwisające druty, dając do zrozumienia, jak bardzo mu przykro, że radiostacja jest nieczynna.
Ale Tumbę nie tak łatwo było wywieźć w pole. W jednej chwili z łatwością przykręciłby tych kilka przewodów. A lampy? Na górnej półce dostrzegł je zasłonięte niby przypadkowo jakąś mapą. Schowane umyślnie. Nie przestając mówić, Rodriguez włączył odbiornik i pokręcił skalę. Kabinę radiostacji wypełniły wesołe dźwięki muzyki tanecznej. Schwycił dłoń Karen i położył na gałce. Dziewczyna z radością dostroiła sama stację i stopą zaczęła wybijać takt. Pochylił się przed nią nisko zapraszając do rumby.
Tumbo z przyjemnością wsłuchiwał się w nieznaną melodię. Jego palce oparte przypadkowo na kluczu nadajnika zaczęły bezwiednie wystukiwać kropki i kreski alfabetu Morse'a „CQ... CQ... CQ".
Rodriguez stanął jak wryty, zmarszczył brwi, jego aksamitne oczy wyrażały bezgraniczne niedowierzanie.
— Dispenseme! — krzyknął do Karen i sam z wielką wprawą zaczął wystukiwać jakieś zdanie alfabetem Morse'a, pilnie obserwując twarz Tumby i zapraszając go gestem, żeby także pokazał, co potrafi. W okamgnieniu chłopak zwietrzył fortel i jednym palcem zaczął uderzać w klucz nieporadnie, bezładnie. Uśmiech ulgi rozjaśnił przystojną twarz. Zamiast jednak powrócić do muzyki tanecznej, Rodriguez wyprowadził ich oboje ze sterówki i zosta-
wił na skrzydle mostku. Sam zbiegł na pokład wołając:
— Rafael o! Rafael o!
— Co mu się stało? — Karen była widocznie niezadowolona. — Czemu uciekł ode mnie tak prędko? Czemu wzywa kapitana?
— Zdradziłem się chyba... Sam nie wiedząc o tym, zacząłem pracować kluczem, domyśla się teraz, że znam alfabet Morse'a — wyznał ze skruchą Tumbo.
— Kiedy? Może ci się tylko zdawało? Nie zauważyłam!
— Niczego nie widziałaś, byłaś zbyt zajęta tym pięknisiem.
— Tumbo, czy ty nie za dużo sobie pozwalasz?
Nim zdążył odpowiedzieć, zjawił się kapitan uśmiechnięty tym uśmiechem, który wydawał się przyklejony do warg, a za nim podniecony Rodriguez zachłystujący się szybko wyrzucanymi słowami. To, co mówił, zainteresowało także widać i milczącego sternika, bo spojrzał na chłopaka tak, że mu ciarki przebiegły po plecach. Karen przybladła, obróciła się w stronę morza i niedbale oparła o burtę, śledziła niby bieg fal, ale Tumbo wiedział, że cała zamieniła się w słuch. Ożywiona wymiana słów między Urugwaj czykami trwała krótko. Jak chłopak przewidywał, odpowiedź na jego niespokojne myśli padła z ust kapitana.
— Sefior — tak zwrócił się do niego po raz pierwszy, słowo „Sefior" akcentując w jakiś lekceważący sposób — jest synem profesora, prawda? A jaka jest specjalność ojca, jeżeli wolno wiedzieć? Elektronika, radio, radary?
Przygwożdżony ciężarem spojrzeń trzech mężczyzn Tumbo stał nieruchomo bez słowa.
— Skądże, to geolog, panie kapitanie! — Karen spoglądała mu niewinnie w oczy. — Poszukuje, a może już nawet odnalazł złoża uranu w Senegalu.
Kapitan spojrzał niedowierzająco na uśmiechniętą promiennie twarz, z której biła taka szczerość, że nie sposób było nie dać wiary jej słowom. Przetłumaczył szybko, co powiedziała. Sternik warknął coś pod nosem, ale Rodriguez najwidoczniej się upierał. Prawa jego dłoń na potwierdzenie tego, co mówił, drgała charakterystycznymi ruchami nadawania.
Przynaglany przez nich kapitan przeszedł do ataku.
— A skądże to senor zna alfabet Morse'a?
Chłopak ochłonął już z zaskoczenia, ale nim otworzył usta, Karen wybuchnęła śmiechem.
— On i alfabet Morse'a? To chyba żarty, panie kapitanie. Znam Tumbę od lat, nigdy nie interesował się niczym innym poza książkami. Na „Vikingu" siłą musiałam go odrywać od czytania, żeby popatrzył, jak oprawia się wieloryby. A cóż dopiero mówić o technice. Proszę mi lepiej powiedzieć, panie kapitanie — spoważniała — o której godzinie w nocy dobijemy do portu. Dla mnie każda minuta jest cenna. Pan to chyba rozumie. I dla mego ojca — głos się jej załamał.
— Natychmiast po wejściu do portu, jak już senoricie powie... — i nie kończąc zdania podejrzliwie spojrzał na dziewczynę. Pod ostrym, badawczym wzrokiem zmieszała się nagle, przez jej policzki przeleciał płomień rumieńca.
— Pan sam rozumie, jaki ojciec musi być nieszczęśliwy, jak oczekuje każdej wiadomości — zaczęła pośpiesznie. Ale kapitan jej nie słuchał.
Głośny dźwięk gongu, jaki Ramon wyczarował, waląc z całej siły łyżką w rondel, sygnał wzywający na obiad, przyszedł w samą porę.
— Wpadłam jak idiotka — pośpiesznie szepnęła Karen Tumbie przechodząc do messy. — Powiedziałam kapitanowi „w nocy", a o tym nie miałam prawa wiedzieć. Teraz oni mogą się domyślać, że znam hiszpański. Pst, idą! Reszta potem.
Rozwiany słonecznym rankiem niepokój Tumby powracał ze zdwojoną siłą. Czyżby podejrzenia kapitana i chęć ukrycia przed nimi czegoś, te jego ciągłe kłamstwa miały jakiś związek z tym, co on znalazł na pokładzie? Nie, to niemożliwe. Czy powiedzieć Karen? Sięgnął do kieszeni, zacisnął dłoń na gładzi metalu i cofnął rękę.
Jak kawałek złota błysnął dzisiaj rano pod jego stopami na deskach pokładu jakiś niewielki przedmiot. Podniósł go odruchowo. I czym prędzej schował. To był nabój pistoletowy dużego kalibru. Kto go zgubił? Takie same widywał w automatach żołnierzy u siebie, w Republice Południowej Afryki.
Takimi żołnierze strzelali do jego braci ze słynnej kopalni diamentów w Kimberley, strzelali, żeby stłumić bunt. Straszne wspomnienia. Ale skąd nabój tutaj, na tym kutrze, zwykłym kutrze rybackim. Zwykłym?
To wszystko było niezwykłe, zagadkowe, niepokojące. Nie powiedział także Karen, że na ich szalupie wyciągniętej z morza i postawionej na rufie, podczas nocy zamalowano napisy: „VII", „Viking", „Sandefiórd". Dlaczego? Czyżby chcieli ukryć przed tymi, od których wzięli rybę, że ktoś obcy był na pokładzie? Dziwni ludzie. „Biedny rybak", kapitan, nosi złoty zegarek na grubej złotej bransoletce. Takiego nie miał nawet Evanson.
Niepokój narastał uporczywy, natrętny, daremnie się przed nim bronił.
Karen nie zwróciła uwagi na to, że po nocnym załadunku ryb na pokładzie nie było świeżych śladów. On z doświadczenia wiedział, jak trudno zmyć każdą błyszczącą łuskę z szorstkich desek. Czyżby w ładowni kutra nie było ryb? Zacisnął bezwiednie palce na schowanym głęboko w kieszeni naboju. Czyżby? Włosy zjeżyły mu się na głowie, serce zabiło przyśpieszonym rytmem. Nie! To niemożliwe! Odrzucił tę myśl, nie śmiał po prostu dopuścić jej do siebie.
Przy stole Karen przekomarzała się swobodnie z Rodriguezem raz po raz prosząc spochmurniałego dziwnie kapitana, żeby jej tłumaczył, co tamten powiedział. „Robi to naumyślnie. I robi to dobrze, mądra dziewczyna" — pomyślał z uznaniem Tumbo.
Wsłuchując się w brzęk talerzy, w gwar ożywionych głosów, uspokajał się powoli. Co go wreszcie obchodziły sprawy tych z kutra, ich kłamstwa, ich zagadki, niech się sami o nie martwią, on nie będzie się bawić w detektywa. Byle tylko jak najszybciej zawiadomili „Vikinga". Nie zrezygnują przecież z sowitej nagrody. A tej mogą być pewni. Niech płyną z czym chcą i dokąd chcą, to ich rzecz.
Łakomie spojrzał na wypełniony, smacznie pachnący ostrymi przyprawami, głęboki talerz i z apetytem zabrał się do jedzenia.
10. NIE SPODZIEWALI SIĘ, ŻE TAKIEGO ZNAJDĄ SPRZYMIERZEŃCA
Głęboka ciemność spowijała ocean. Jak urzeczeni wpatrywali się w rozgwieżdżone niebo, w tysiące rozsianych, jak diamenty na czarnym aksamicie, przyjaźnie mrugających świateł. Wiele nocy ten sam bezchmurny firmament rozciągał się nad ich głowami, ale wtenczas ledwie żywi z lęku i zmęczenia na tratwie, a potem nawet pod żaglami na szalupie pełni nadziei nie myśleli o niezwykłym pięknie nieba i morza. Łagodny chlupot fali głaszczącej miękko burty uspokajał. Milczeli. Tumbo poczuł, jak ręka Karen po omacku szuka jego ręki. Uścisnął lekko palce dziewczyny.
Nie byli sami na pokładzie. Ani na chwilę nie pozostawiano ich teraz samych. W spowijającej kuter czerni o parę kroków od nich rozżarzały się chwilami czubki cygar. Urugwaj-czycy też nic nie mówili.
Tumbo zamienił się raptem cały we wzrok. Pociągnął lekko Karen za rękę.
— Patrz! — wyszeptał podniecony. Spojrzała w kierunku wyciągniętej dłoni.
— To gwiazda zapada pod horyzont.
— Nie! Uważaj! Błysk i ciemność i znów błysk. Latarnia morska.
Tamci wyczekiwali najwidoczniej na ten sygnał i też go już dostrzegli. Któryś z nich, sądząc po bezszelestnym kroku — Rodriguez, skoczył szybko na mostek kapitański. Podążając niechętnym wzrokiem za sylwetką mężczyzny, Tumbo uniósł głowę do góry. I zdębiał. Nie paliło się światło topowe, wygaszone były także światła burtowe. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że cały kuter pogrążony jest w ciemności, że najmniejszy promień, najmniejszy blask z bulajów nie kładł się na czerń morza. Czemu?
I znów targnął nim niepokój.
W parę chwil później do jego uszu dobiegł jaki» obcy dźwięk, narastał szybko. Co to mogło być? Krótka chwila minęła nim uprzytomnił sobie, że to łoskot motorówki z wielkim silnikiem. Tyle razy słyszał podobny, ale tutaj w nocy, z dala od lądu? To na pewno straż przybrzeżna.
Deski pod jego stopami drgnęły raptownie, całym kadłubem zatrzęsło, kutrem szarpnęło gwałtownie do przodu, pokład uskoczył im spod nóg. Nim chłopak zdążył pochwycić Karen, leżeli już oboje.
Dudnienie silnika wzmagało się z chwili na chwilę, rosło, potężniało. Rozdygotany pracą maszyny, kładąc się na prawej burcie, rwąc na strzępy czerń morza kuter zatoczył ostry łuk i szaleńczym pędem pomknął na pełny ocean. Cięta dziobem fala potokami wody opadała na pokład. „Lecimy jak torpeda" — pomyślał Tumbo. Teraz dopiero, w jednym ułamku sekundy zrozumiał, po co na kutrze zamontowano tak potężny silnik.
„Ale czemu uciekają przed motorówką straży przybrzeżnej? Co mają na sumieniu te oliwkowe diabły?" I naraz sobie przypomniał. W kieszeni miał próbkę tego, czym napełnione musiały być ładownie. To nie ryba, to amunicja. A może i broń? Wszystko naraz stawało się jasne. Ci niby „rybacy" trudnili się zapewne przemytem.
Ogarnęło go przerażenie. Z motorówki zaraz zacznie się strzelanina, mogą zranić Karen, zatopić cały kuter. A jeśli te łajdaki zdołają ujść przed pościgiem? Teraz dopiero pojął, czemu nie chcieli nadać depeszy do „Vikinga" swoją radiostacją. Nie chcieli? Nie, nie mogli, zdradziliby wtedy własne położenie. Nie mogli także ujawnić miejsca wyładunku. Stąd te wszystkie krętactwa, te kłamstwa. Ale teraz kiedy się zdradzili, kiedy wiedzą, że oni oboje znają prawdę, nie wypuszczą ich tak szybko nawet za pieniądze. Za największą nagrodę.
Serce zakołatało mu mocno w piersi. Sytuacja była straszna. Oboje z Karen znaleźli się w matni.
Nie rozumiejąc, co się dzieje, wystraszona dziewczyna przytuliła się do niego.
— Tumbo, boję się.
— Leż! Nie ruszaj się, czekaj na mnie! — krzyknął do ucha Karen, a sam zgięty przebiegł szybko na rufę. Do swojej szalupy. Jednym susem przesadził burtę, przeczołgał się na dziób do skrytki w przedniej ławce. I wyszarpnął ciężką rakietnicę. Pamiętał na szczęście, że załadowali ją z myślą o sygnale, który miał ich uratować. „Niechże posłuży chociaż teraz, niech złapią tych łotrów! — myślał mściwie. — Mogą mnie aresztować i odesłać do więzienia, ale Karen będzie uratowana".
Odciągnął kurek, podniósł pistolet wysoko ponad głowę i pociągnął za cyngiel. W powietrze, pod samo niebo wzbiła się z sykiem świetlista smuga, ukosem prująca czerń nocy. I po chwili rozprysła się na dziesiątki, setki zielonkawych słońc, potokami światła zalewając pokład kutra i morze. Cały świat.
Przekleństwa i krzyk zagłuszyły na moment potężny bas silnika. Tumbo wyskoczył z szalupy. W chwili gdy padał na pokład, nad jego głową przeleciało coś z furkotem. W gasnącym świetle rakiety dostrzegł błyszczącą klingę sztyletu wbitą w burtę. Paroma susami dopadł Karen, poderwał i pociągnął za sobą.
Pokład zahuczał tupotem nóg.
Daleko za rufą czerń nocy przeciął ostry snop niebieskiego światła. Reflektor. Na niebie zajaśniała choinka białych kul, opadła powoli, migocącym blaskiem zalewając wielką połać
morza.
„Szukają za bardzo na lewo!" — pomyślał z goryczą. Nie wiedział, że w chwili gdy wystrzelił rakietę, przechył kutra zmienił jej tor, że rozbłysła daleko od ich kursu,
„Na pewno strażnicy mająradar, na ekranie i tak już widzą. Moja rakieta nas ocali!" — przebiegające błyskawiczne myśli ustępowały miejsca jednej, tej najważniejszej. Gdzie się ukryć, zanim ci z motorówki straży przybrzeżnej wejdą na kuter?
Raptowne uderzenie fali gorącego powietrza przesyconego ropą przypomniało mu o otwartych drzwiach do maszynowni. Przeskoczył bez namysłu wysoki próg. Nieprzygotowana na tę przeszkodę Karen jęknęła z bólu, uderzając o nią kolanem. Ciągnął dziewczynę w dół po stalowych stopniach trapu, nie zważając na jej jęki. Byle prędzej!
*
Rozświetlona słabym światłem głębia grzmiała hukiem pracującego na pełnych obrotach Disle'a. Buchał z niej upał. Tumbo zatrzymał się na dole trapu i zawahał na moment z zapartym oddechem. Gdzie się ukryć? Wciąż jeszcze miał przed oczyma drgającą w drewnie klingę sztyletu. Mechanik Miguel jest na pewno taki sam, jak tamci.
Kapiąca od smarów, masywna postać stała odwrócona do nich plecami. Schować się przed nim, tak żeby i on nie widział! Ale gdzie? Wśród plątaniny rur, wśród zbiorników i zaworów Tumbo rozpaczliwie szukał wzrokiem jakiejś bezpiecznej skrytki.
Ostry dzwonek poderwał mechanika. Miguel podbiegł do rury akustycznej. Ktoś z mostku kapitańskiego krzyczał tak głośno, że słychać go było przez dudnienie rozszalałego silnika.
Tumbo szarpnął co sił dziewczynę, pchnął ją w kąt na podłogę zawaloną wielką stertą szmat i pasmami bawełny przygotowanej do czyszczenia maszyn. Kilkoma szybkimi ruchami zagrzebał Karen, potem siebie. „Pod tym przykryciem nikt nas chyba nie wypatrzy. Ale jak wytrzymamy tę nieznośną duchotę?" Gryzący pył ze szmat wdzierał się w usta, w nos, dławił. Z wysiłkiem walczył, żeby nie zaczerpnąć oddechu, me kichnąć. Karen przeżywała zapewne podobne męki. Byleby się tylko nie zdradziła!
W napięciu chłopak wsłuchiwał się w monotonny rytm maszyny. Nie mógł doczekać się chwili, w której na rozkaz z motorówki silnik przestanie wreszcie obracać śrubę, umilknie, w której zamrze wreszcie szaleńczy pęd, a w maszynowni pojawi się uzbrojony strażnik. Wtedy dopiero wyskoczą oboje spod tej duszącej kołdry i pobiegną na górę zaczerpnąć w płuca świeżego powietrza. A potem niech się dzieje co chce! Oficer straży przybrzeżnej zabierze na pewno Karen i jego na motorówkę, zawiadomi natychmiast kapitana Evansona. Za parę godzin radiodepesze odnajdą„Vikinga" w porcie lub na morzu.
Minuta mijała za minutą na pełnym napięcia wyczekiwaniu. Tumbo nie mógł wysiedzieć spokojnie. Musiał widzieć, co się dzieje. Czemuż ta szybka motorówka jeszcze nie dobija do kutra? Wolno, bardzo wolno, ostrożnie zrobił maleńką szparkę w tamujących oddech szmatach. Pierwsza próba była nieudana
Tuż przed sobą ujrzał stalową ścianę grodzi. Przebił drugi otwór. I znieruchomiał z przerażenia. O trzy kroki od nich obok mechanika stał człowiek, którego lękał się bardziej niż kapitana, niż Rodrigueza, niż wszystkich — sternik Rivera.
Gestykulując żywo obydwoma rękami, sternik wykrzykiwał coś w ucho kudłatego Miguela. Ten potakiwał głową wołając: „Si, si. Naturalmente" to znów przeczył „No, no! Con toda seguridad, no!" Rivera nieufnie rozglądał się dokoła, przeszukiwał wzrokiem każdy kąt. Zrobił krok w stronę sterty szmat. Tumbo zamarł, wstrzymał oddech. Jak kleszczami ścisnął dłoń dziewczyny. Byleby tylko nie jęknęła.
Mechanik raptownie przysunął się do Rivery, jakby nie mógł dosłyszeć jego słów. Sternik odskoczył do tyłu w obawie, że ociekający smarem i olejami, które, wydawało się, na
zawsze wsiąkły w jego skórę i odzież, może go zabrudzić, ale Miguel uparcie napierał, nie zauważając jakby tego odruchu.
Po chwili głosy ścichły. Tumbo zaczął znów rozsuwać ostrożnie bawełniane pasma. I odetchnął z ulgą. Obaj ludzie stali teraz w drugim końcu maszynowni. W chwilę później Rivera wybiegł na górę. Niebezpieczeństwo było chwilowo zażegnane.
Żaden głos nie mącił teraz dudnienia silnika. Co sternik powiedział Miguelowi? Rivera szukał ich tutaj, to było pewne. Czy teraz mechanik zacznie przeglądać kąt po kącie? Chyba nie. Przeszedł powoli wzdłuż maszyny aż do trapu prowadzącego na górę, wygasił spokojnie żarówki oświetlające schody, zawrócił i długą chwilę stał przed stertą szmat, pod którą jak oszalałe biły serca uciekinierów.
— Dobrą znaleźliście skrytkę — usłyszał po chwili Tumbo głośny szept. — Dobrą, gdyby nie to, że trep senority wystaje spod moich ścierek na pół mili. Z trudem udało mi się odpędzić Riverę z tego kąta — głos brzmiał przyjaźnie.
Tumbo nie dowierzał własnym uszom, odrzucił szmaty i wyjrzał nieśmiało. Miguel roześmiał się. Te dwie głowy wystające spod łachmanów, pokryte jasnymi pasmami bawełny i różnokolorowych szmat, te dwie przerażone twarze, biała i czarna, te pełne niedowierzania i nadziei oczy wyglądały komicznie.
Karen pierwsza zrozumiała i odpowiedziała mu pełnym wdzięczności uśmiechem.
— Nie bójcie się! Oni tak prędko tu nie przyjdą. Ja nie chcę zrobić wam krzywdy. Rivera szukał was wszędzie. Źli są na senora, bardzo źli — mówił powoli tą swoją lichą angielszczyzną, ledwie go można było zrozumieć. — Jeżeliby dopadła nas straż przybrzeżna, nie wyszlibyśmy zza kratek przynajmniej z pięć lat. Senoricie nasi nie zrobią krzywdy, wielka nagroda to dobra rzecz, ale ciebie senor załatwiliby od razu. — Wymownym gestem przeciągnął dłonią po gardle.
Tumbie wydawało się, że ktoś kawałkiem lodu przeciągnął mu po krzyżu.
— No, teraz możecie posiedzieć tu spokojnie. Ci tam — ręką wskazał sufit — przeszukali cały kuter i nic nie znaleźli. Myślą wszyscy i ja utwierdziłem ich w tym przekonaniu, że fala zmyła was z pokładu, kiedy uciekaliście po wystrzeleniu rakiety. Niech się cieszą. Tak jest najlepiej!
— No a policja?
— Uciekliśmy im sprzed nosa, zmyliliśmy pogoń. Teraz strażnicy pędzą za jakimś innym statkiem. Płynęliśmy tym samym torem tuż przed nimi, a potem Rivera skręcił gwałtownie. I to nas uratowało. Złapią tamtych, pewnie Bogu ducha winnych. Marnego mają rada-rzystę ci ze straży przybrzeżnej, łatwo się dał wyprowadzić w pole. Na całe szczęście! Nasz kapitan to chytra, doświadczona sztuka. Rivera nie lepszy, to on rzucił w ciebie sztyletem — zwrócił się do Tumby. — I klnę się na wszystkie świętości, że pierwszy raz w życiu chybił. Miałeś szczęście. Od lat niejedno przemycamy i nigdy nie wpadliśmy z towarem.
— A co teraz będzie z nami? — przeraziła się Karen.
— Spokojna głowa, senorito — obrośniętą twarz wykrzywił grymas uśmiechu. — Ukryję was dobrze, nie bójcie się. Nikt was nie znajdzie. Na złość tamtym. Wyśmiewają się ze mnie przy każdej okazji. Powtarzają „Miguel to dobry, najlepszy na świecie mechanik, ale głupi jak but". Nie szanują mojej pracy, śmierdzi im moja maszynownia. A co by beze mnie poczęli? Oni są dobrzy, żeby brać. Już teraz dzielili między sobą nagrodę za senoritę. A żarli się przy tym! Postanowili żądać nie nagrody, a okupu — tak się to chyba nazywa. Chcą wyłudzić jak najwięcej pieniędzy. „A tobie, Miguel — powiedzieli — niczego przecież nie potrzeba, to i nic nie dostaniesz. Nosa przecież nie wychylasz z maszynowni. Sprawimy ci najwyżej koszulę i spodnie, żebyś miał w czym wyjść na miasto. To ci powinno wystarczyć" — głos mechanika zadrżał oburzeniem.
— Nasz kapitan marzy o klimatyzowanym cadillacu chociaż ma już dwie luksusowe maszyny, Rodriguez przechwala się, ile nowych dziwek na niego poleci, a Rivera wszystko
odłoży. To sknera. Ja im teraz pokażę, kto kogo przechytrzy. Niczego nie dostaną!
— Jak to?
— Moja w tym głowa, sefior. Miguel nie taki jest głupi, na jakiego wygląda.
*
Ulewa nie wzmagała się ani nie słabła. Wielkie, ciężkie krople w nieustannym monotonnym rytmie chłostały twarz, szyję, ramiona, staczały się po plecach, lodowatym strumieniem spływały wzdłuż ud. Wszystko, co mieli na sobie dawno już przesiąkło, ociekało wodą. Jak wtedy na tratwie.
Przy każdym kroku stopy w trepach na sznurkowej podeszwie zapadały się w gąbczastym gruncie, rozmokłym jak trzęsawisko, to znów obsuwały na oślizłych kamieniach lub zaczepiały o wystające, poskręcane pętle wąsatych korzeni.
Ciężko dysząc walczyli z gęstwą niewidoczną w czerni nocy rozrywanej co chwila oślepiającym światłem błyskawic. Ciemność, jaka zapadała po nich, wydawała się jeszcze gęstnieć. Nad ich głowami grzmot przetaczał się za grzmotem. Wydawało się, że ziemia drży w posadach. W nagłych rozbłyskach zatapiany niebieskawym trupim blaskiem świat wokół nich stawał się przerażający. Nie zwracali uwagi na ociekające wodą, natrętne pnącza, które niespodziewanie oplatały ich długimi lepkimi ramionami i nieraz zatrzymywały, jak w sidłach na miejscu. Ledwie zbierali siły, wyrywali się im. Ale ani ta czarna noc pełna huku i błysków burzy, ani tropikalna ulewa nie mogły zatrzymać ich w marszu. Gnał ich naprzód lęk, jedno wiedzieli: jak najdalej od kutra, od tych strasznych ludzi.
Kiedy kolejna błyskawica rozpruwała niebo, Tumbo z największą uwagą, na jaką potrafił się zdobyć, wypatrywał drgań igły małego kompasu, który w ostatniej chwili wraz z nożem wcisnął mu w rękę Miguel.
Miguel — dziwny człowiek.
*
Jak długo siedzieli zamknięci w ciemnej, dusznej, stalowej skrytce, do której kazał się im schować mechanik, Tumbo nie mógł sobie przypomnieć. Stracił rachubę czasu. Jedna ściana mroziła chłodem, słychać było za nią monotonny szum przelewającej się wody, druga — od strony maszynowni gorącem. O nią opierali się siedząc nieruchomo na stosie szmat, do niej tulili się zapadając w niespokojny sen. Trzy razy mechanik otwierał „zaczarowane wrota", żeby wypuścić ich na moment do maszynowni. Czekali tych chwil z niecierpliwością. Wraz ze światłem i przesyconym smarami powietrzem wnosił im coś do zjedzenia, świeżą wodę i zawsze jakieś wiadomości.
— Tam na górze śmieją się, że mam taki dobry apetyt. Jak nigdy dotąd. Dobrze, że zawsze zabierałem ze sobą jedzenie. To nikogo teraz nie dziwi. Tylko Rivera popatruje na mnie podejrzliwie. Dwa razy wpadał już do maszynowni niespodziewanie, jakby chciał mnie zaskoczyć. Niedoczekanie jego! Rodriguez też sprawdza. Ale ten szpicel zawsze rad by coś wywęszyć. Gaduła z niego. To on mi powiedział, że zmieniliśmy kurs na południowe brzegi Brazylii. Wzdłuż urugwajskich krąży teraz podobno cała flotylla ścigaczy. Czekają tam na nas, musieli mieć cynk. Ktoś widać zdradził, co wieziemy w ładowniach. Bądźcie cierpliwi, to już chyba niedługo.
*
Tumbie śniło się, że leży nie pod stertą szmat, a w cieniu żagla na szalupie kołysanej leniwym rytmem fali. Obudził go szurgot odsuwanej pośpiesznie ściany.
— Wstawajcie szybko! — głośnym szeptem wywoływał ich mechanik. — Tamci — kciukiem pokazał sufit — popili się dziś z radości. Dostali wiadomość, że za dwa dni przyjdą gdzieś tutaj ciężarówki zabrać cały nasz ładunek. Chrapią teraz tak, że armata ich nie obudzi. Zbierajcie się. Od wieczora stoimy na kotwicy w zatoce, tuż przy brzegu. Musicie stąd uciekać. Wyprawię was na ląd. To jedyny ratunek. Im prędzej znikniecie im z oczu, tym lepiej. Za dużo wiecie. To dla was niebezpieczne.
A widząc przerażone oczy Karen, pogładził delikatnie opadające w strąkach, pełne bawełnianych nici, jasne włosy.
— Wszystko ułoży się dobrze, sefiorito. Będziesz jeszcze szczęśliwa, wspomnisz moje słowa!
*
Po ciemnym pokładzie bębniła ulewa, wylewając się przez zenzy całymi potokami wody do zatoki. Szybko, bezszelestnie ześliznęli się po namokłym trapie na ląd. Miguel podał Tumbie ciężki, wypchany po brzegi worek marynarski.
— Żywność, kurtki, trepy, co znalazłem, przyda się wam. Zapas wody będziecie uzupełniać w strumykach, pełno ich w lesie. Po co dźwigać? — rzucił krótko, popatrując niespokojnie na czarny zarys sterówki ledwie widoczny zza zasłony deszczu.
— Idźcie już! Kierunek północny zachód. Po dwóch dniach powinniście znaleźć się nad jeziorem. Stamtąd wzdłuż brzegu, uprzedzam, nie ma żadnego szlaku, jeszcze jakieś dziesięć kilometrów, a potem ostro na wschód. Na latarnię morską. Powiedz latarnikowi, nazywa się Gomez, to mój brat, że przysyła was Miguel i prosi, aby dopomógł wam jakoś dotrzeć do Rio Grandę. Tam musicie sobie dać radę sami. Wyciągnąłem kiedyś Gomeza z ciężkich opresji, zrobi to dla mnie. Zna trochę angielski. — Miguel klepnął Tumbę po ramieniu z taką siłą, że chłopak się ugiął. Siniak pewny, ale wiedział, że w ten gest mechanik-przyjaciel włożył całe serce.
— Tylko pamiętajcie, podczas drogi unikać ludzi. Niech was Bóg prowadzi.
Jeszcze chwila i szybko ruszyli naprzód. Strugi ulewy zamknęły się, jak zwarty mur za kutrem, za krępą sylwetką nieoczekiwanego sprzymierzeńca. Zostali znów sami.
Zakrzepła w jakąś namacalną, niczym mur ociekająca wodą ciemność napierała na nich teraz ze wszystkich stron. Chłostane kolczastymi gałęziami, cięte ostrą jak brzytwa trawą nogi omdlewały.
Gnani lękiem przedzierali się bez wytchnienia jakimiś bardziej odgadywanymi niż widzialnymi szlakami. I odetchnęli z ulgą, gdy niespodziewanie, jakby nożem uciął, ustał tropikalny deszcz.
— Zimno mi, potwornie zimno — Karen trzęsła się jak w febrze. Tumbo także czuł przenikający do szpiku kości chłód.
— Trzeba rozpalić ognisko. Odeszliśmy już daleko, nikt nie dojrzy. Musimy chociaż trochę rozgrzać się, osuszyć odzież. Ale skąd wziąć suche gałęzie? Czym wykrzesać iskrę?
Szybko zrzucił z pleców ciężki worek i gorączkowo, po omacku zaczął przeszukiwać jego zawartość. Raptem znieruchomiał. Przerażona Karen uczepiła się jego ramienia. Z ciemnej gęstwiny krzaków patrzyły na nich szeroko osadzone, jasnozielonkawe, błyszczące, jak drogie kamienie ślepia. Nieruchome, wpite w nich łakomie, nieubłaganie. Tumbo przezwyciężył paraliżujący ruchy lęk i zaczął ostrożnie wyciągać nóż z pochwy. Czyżby jaguar? Karen opowiadała mu o tym strasznym zwierzęciu, które jeżeli raz zasmakuje ludzkiej krwi...
Błyszczące ślepia zamrugały nagle, zwęziły się, naraz rozwarły i rozpaliły jaśniejszym blaskiem. Wzbiły się w górę i opadły. W chwilę później zamigotały już obok niego, jak miniaturowe latarenki. Odetchnął z ulgą. Rzucił się w chaszcze i po chwili powróciwszy rozwarł przed dziewczyną zaciśniętą pięść. Na ciemnej skórze dłoni błyszczało tajemnicze
światełko robaczka świętojańskiego.
— Jaki śliczny! — ucieszyła się Karen. Dobrze, że nie widziała, ile napędził mu strachu.
Jak za dotknięciem przysłowiowej czarodziejskiej różdżki, gęstwina rozdzwoniła się dziesiątkami nieznajomych głosów. Szelesty, pokrzyki, kwik. I syczenie. Coś zaszeleściło pod stopami. W nasiąkłym wilgocią powietrzu rozpląsały się świetliki. Migotały w czerni, jak drogocenne kamienie tym zielonkawym światłem, którego się tak bardzo przed chwilą przeląkł. Były ich setki, tysiące. Skrzydlaty chrząszcz zabuczał tuż nad głową, bzykały komary, o twarz Tumby otarły się lepkie skrzydła ogromnej ćmy. Tuż obok grubym, chrapliwym głosem zarechotała ropucha, odpowiedział jej przenikliwy ni to jęk, ni to krzyk. Cała gęstwina rozbrzmiewała teraz dziwnym, zatrważającym życiem tysięcy nieznanych stworzeń.
Tumbo co chwila kurczowo zaciskał palce na rękojeścią noża, obiecując sobie walczyć do upadłego o życie. Karen dygotała. Chłopak zanurzył znów oba ramiona w worku, grzebał w nim gorączkowo.
— Mam! — krzyknął z triumfem. — Szczęście, że nie zamokły. Włożył je do blaszanego pudełka. Nawet o tym pomyślał!
— O czym pomyślał? Kto? — skulona Karen szczękała zębami.
— Miguel, zapałki.
Ociekające wilgocią gałęzie nie chciały się palić, dymiły nieznośnie. Wilgotny mech podłoża przygaszał nieśmiało pełzający po stosie wiórków ogieniek. Pieczołowicie osłaniali go dłońmi. Karen z podziwem patrzyła, jak umiejętnie chłopak zabierał się do rozpaplania ogniska z namokłych deszczem gałęzi. Nie miał teraz czasu ani ochoty tłumaczyć jej, ile razy u siebie w afrykańskim buszu robił to w jeszcze gorszych warunkach na mokradłach. I tak nie zrozumiałaby zapewne.
Niebieskawe, cienkie płomyczki niechętnie przeskakiwały z wiórka na wiórek, z drzazgi na drzazgę. Szamotały się na wszystkie strony po zamokłych gałęziach, próbując nadaremnie je uchwycić. Ostrożnie, z powagą, jak czarownik budował piramidę z coraz to grubszych gałęzi, dmuchał delikatnie. Ognisko niewiele ich jeszcze rozgrzewało, ale krąg światła dodawał odwagi, odsuwał tę rozedrganą głosami, wrogą ciemność. Podsycali wytrwale płomień, póki nie zaczął rozsiewać wokół przyjemnego ciepła. Zrzucali i wyżymali przemoczone kurtki, z wdzięcznością raz jeszcze myśląc o Miguelu, ściągali bawełniane koszule, wylewali wodę z trepów.
Tuż za nimi zaszeleściły liście, wyjrzały ciekawe oczy małpy, zagadała coś do nich po swojemu, jakby pytała, czy może się ogrzać i spłoszona jakimś szmerem znikła w gąszczu. Wokół świetliki wiodły swoje dziwne pląsy.
— Wyglądają jak iskierki — zachwycała się Karen. — Tumbo, nie boisz się, że ognisko może nas zdradzić?
Tumbo wyżymał dokładnie każdą sztukę ubrania, z którego lały się strumienie i rozwieszał w kręgu ciepła na gałęziach.
— A komuż przyszłoby do głowy wędrować w taką ulewę? — spróbował się uśmiechnąć, chociaż sam nie był pewien tego, co mówi.
Rozgrzewali się obracając to plecami, to bokiem, to przodem do błogosławionego ognia. Żołądek także dopominał się już o swoje prawa, sięgnęli więc po placki z kukurydzy. Miguel musiał je zapewne zbierać od kilku dni od ust sobie odejmując w przewidywaniu tej ucieczki. I znów ogarnęło ich wzruszenie. Czy mogli spodziewać się, że na tym przeklętym kutrze, takiego znajdą sprzymierzeńca?
Mrok bladł, powoli przygasały gwiazdy. Nocny rozgwar dżungli ustał raptownie, jak ucięty nożem. Kiedy różowy blask objął szczyty drzew, wszystko zamilkło w pół tonu, w pół krzyku. Na wschodzie szybko jaśniało. Biała tarcza słońca pięła się wysoko na niebo, wygaszając światełka robaczków świętojańskich, zapalając w kroplach rosy wszystkie barwy tęczy
i podnosząc rozedrganą upałem mgiełkę nad gęstwiną.
Nie widzieli kiedy obudziły się pierwsze stadka kolibrów. Jak różnobarwne płatki porwane wiatrem, rozpierzchły się na poszukiwanie żywności. Po chwili w błyskawicznym trzepocie skrzydeł długimi ostrymi jak szpilki języczkami spijały sok z kwiatów.
Nie słyszeli tętentu racic i trzasku gałęzi łamanych przez zwierzęta, które gromadnie ciągnęły do jakiegoś dalekiego wodopoju.
Ciekawska małpa znudzona ciszą, jaka nastała w przyrodzie, zwabiona cierpką wonią spalonego drzewa na grubym dywanie podmokłego listowia spostrzegła przytulone do siebie, pogrążone w głębokim śnie dwie małe skulone postacie.
11. TEGO BYŁO ZA WIELE DLA KUDŁATEGO POTWORA
Głuchy warkot silników samochodowych wdarł się niespodziewanie w uciszony o brzasku świat dzikiej, nie tkniętej ręką ludzką przyrody. Zamilkły raptem wystraszone obcym dźwiękiem papugi, znieruchomiało stadko małp harcujących po gałęziach filodendrona i pierzchło w popłochu. Skryły się także gdzieś w gęstwinę różnobarwne kolibry, przycichły rozbrzęczane roje komarów. Oboje z Karen przypadli do ziemi i wpełzli pomiędzy szorstkie konary pod osłonę pierzastych paproci. Po długiej chwili, kiedy przyśpieszony rytm serca ustawał powoli, Tumbo odważył się podnieść głowę, uklęknąć i wyjrzeć, rozchylając ostrożnie gałęzie.
— Uważaj, nie wyglądaj! Uważaj! — powtarzała.
Huk narastał z chwili na chwilę. Dwa wielkie trzyosiowe wozy przedzierały się na południe, tam skąd przyszli. Słychać było, jak kluczą po bezdrożach, szukając najlepszego przejścia, od czasu do czasu w uszy wwiercał się wściekły zgrzyt hamulców. Przyczajeni czekali wstrzymując oddech. Kiedy warkot maszyn ucichł wreszcie, co sił w nogach ruszyli dalej.
*
Rozwiewająca się powoli mgła zawieszała na wierzchołkach drzew wyzłocone słońcem strzępy. Wilgotna duchota potęgowała zmęczenie.
Ciężko, bardzo ciężko było iść zarośniętym, ginącym raz po raz w gęstwinie szlakiem, utrzymując ciągle wskazany przez Miguela kierunek. Sznurkowe podeszwy trepów grzęzły w błotnistej próchnicy, kolczaste gałęzie hamowały marsz.
— Prędzej! — popędzał Tumbo.
— Nie wytrzymam! — skarżyła się Karen, ale i ona rozumiała, że muszą oddalić się jak najszybciej.
Słońce prażyło coraz mocniej, w gardle zasychało, pot z nich lał się strugami. Przycupnęli na chwilę pod osłoną gałęzi. Nagły szelest przeraził Karen, ale to była tylko kolorowa jaszczurka, która przedzierała się przez krzewy, nie zwracając na nich uwagi.
— To pewnie o tych samochodach ciężarowych mówił Miguel. Miały przyjechać dopiero za dwa dni, zabrać z kutra towar. Skąd więc ten pośpiech? — zastanawiał się Tumbo. — Chodźmy!
*
Niepokój poganiał. Szlak stawał się coraz bardziej zarośnięty, jakby wtopiony w dżunglę. W zielonym tunelu cętkowanym przedzierającymi się przez gałęzie promieniami słońca powietrze było nieruchome, zastygłe. Nie powiał tu najmniejszy wiaterek, nie zaszeleścił żaden listek, tchu brakowało w zatęchłym upale. Nim uszli kawałek drogi, w ciszę lasu wdarł się daleki znajomy warkot. Warkot nadjeżdżających znów ciężarówek. Przybliżał się szybko. Pracujące pełną mocą silniki wyły jak szalone, maszyny szły wprost na nich.
Zimny pot spłynął Tumbie po karku. Czyżby zauważono, że uciekli? Jechali po ich śladach. Wiedział, że dobry myśliwy potrafi z łatwością wypatrzyć, którędy szli po burzy. A może po drodze dostrzegli resztki ogniska? Jak mógł ich nie usunąć? Wtulili się ciasno w gruby pień wielkiej araukarii, zamarli bez ruchu w cieniu jej zwisających do ziemi gałęzi. Minuty biegły za minutami wypełnione trwożnym oczekiwaniem.
Gniotąc i miażdżąc poszycie lasu, dwa wielkie potwory, jak dwa szarżujące słonie parły naprzód. Poprzez łoskot ciężko pracujących silników Tumbo słyszał już bełkotliwe głosy. Nawoływały się. Ludzi było wielu. Widział ich teraz. W szerokich kapeluszach siedzieli na skrzyniach, na dachu szoferki, na przednich błotnikach. „Pościg! To koniec!" — pomyślał.
Raptem wozy poszły w bok ostrym skrętem. Cichł huk silników. „A więc to nie po nas!" — Ciężar spadł mu z serca, a zarazem z rozpaczą pomyślał, jak niedaleko uszli oboje od kutra. Nocny marsz, ten cały straszny wysiłek tak niewiele oddalił ich od przemytników. W tym czasie maszyny zdążyły przebyć całą drogę, przejąć ładunek i zawrócić. Czyżby zbłądzili, kręcąc się na miejscu? Spojrzał na kompas i poderwał wciąż jeszcze nasłuchującąKaren.
Złowrogi łoskot ustąpił miejsca głosom dżungli. Spłoszona małpa zagadała coś nad nimi, zaskrzeczały papugi, coś kwiczało w gęstwinie, pochrząkiwało, rozbrzęczały się znów roje komarów.
Przeżyta trwoga odebrała siły. Tumbo przystanął i rzucił na ziemię worek.
— Strasznie ciężki. Daleko z nim nie ujdę. Teraz możemy być chyba spokojni, spojrzyj, co Miguel tu nakładł.
Niewielki, osmalony, pogięty rondelek wzruszył Karen.
— Że też i o tym pomyślał. Przyda się nam wspaniale.
Na samym dnie, wśród puszek z konserwami i starannie w szmaty zawiniętych placków kukurydzianych, leżał ciężki klucz do wielkich nakrętek. Mimo zmęczenia Karen wybuchnęła śmiechem.
— Czy on oszalał, po co nam to? — zdziwiła się.
Tumbo spojrzał na nią pobłażliwie. Dziewczyna, skąd ma wiedzieć.
— Mądry Miguel, dał nam jedyną broń, jaką posiadał — powiedział poważnie.
— Broń?
— I to nie byle jaką w rękach szoferów.
Patrząc na kawałek stali ciężki jak odłam granitu, ze wzruszeniem raz jeszcze pomyślał o mechaniku.
— Żal mi klucz zostawić, ale daleką mamy drogę przed sobą.
Pokryta zwałami gnijących liści ziemia była miękka, z łatwością ukryli „broń". Widząc kilkanaście błyszczących nienasyconą ciekawością par małpich oczu, które śledziły uważnie każdy jego ruch, chłopak pomyślał, że nim odejdą, zwierzaki odkopią natychmiast cenny miguelowy dar.
Puszki z konserwami i placki włożył z powrotem do worka. Wprawdzie wśród mieniących się dziesiątkami odcieni zieleni zaroślach czerwieniły się tu i ówdzie apetyczne jagody albo nęciły oko ciemnym fioletem podłużne owoce podobne do wielkich śliwek, nie śmieli po nie sięgnąć, nie wiedzieli, czy nie są trujące.
— Urwij, spróbujemy — nie wytrzymała Karen,. wskazując stadko zielonych papug, które przerywały raz po raz swe krzykliwe rozmowy zrywając i jedząc czerwone kulki. Ale Tumbo stanowczo się nie zgodził.
*
Zmierzch zapadł szybko przejrzystą zasłoną spowijając wszystko dokoła. Szlak wił się wciąż wśród gęstej zieleni, ziemia dymiła mgielnym, chłodnym oparem. Robaczki świętojańskie pozapalały już pod brzuszkami swoje złocisto-zielonkawe latarenki rozświetlając mrok.
— Co za szczęście, że Miguel o wszystkim pamiętał — powtarzała Karen, otulając się szczelniej w grubą, za dużą dla niej, powalaną smarami, wełnianą kurtkę. — Muszę go odnaleźć, jak już będziemy z ojcem i sowicie wynagrodzić.
Tumbo spojrzał na nią z zazdrością. Czy ona doprawdy nie rozumie, jak daleka i niepewna jest droga ocalenia? Dalsza, niż początkowo myślał. Coraz dalsza.
Rozglądając się w gęstniejącym mroku za jakąś polanką suchszej ziemi na nocny biwak, ze zdumieniem dostrzegł przed sobą wysoko ułożony z kolczastych gałęzi długi wał, a za nim skrawek uprawnego pola zasadzonego w równych odstępach niskimi krzaczkami. Bawełna, kawa, kakao? Zbyt ciemno było, by je rozróżnić, ale nie to było ważne. Gdzieś niedaleko musiał być dom. „Unikajcie ludzi!" — zabrzmiała mu w uszach przestroga Miguela. Ale wokół głucho było i pusto. Pośrodku uprawnej polany bystre oczy chłopca wypatrzyły coś w rodzaju studni. Co za szczęście! Woda, jaką pili z wąskich strug sączących się po głazach czy napotkanych po drodze bajorek, śmierdziała zgnilizną.
Porwał rondelek.
— Zaraz przyniosę wody, ogień rozpalimy później, jak tylko przekonamy się, że tu nikogo naprawdę nie ma. Zaczekaj, nie ruszaj się stąd!
Nie bez trudu, kalecząc palce, pokonał kolczaste ogrodzenie. Ani śladu człowieka. Ucieszył się. Całe znużenie gdzieś się rozwiało.
Krótkie, gardłowe warknięcie zatrzymało go raptem na miejscu. Stanął jak skamieniały. Zimny pot spłynął mu po karku. O dwa, trzy kroki przed nim zaświeciły złowrogo żółte ślepia. Ale tym razem to nie były świetliki. Wielkie psisko wychudłe tak, że kości wydawały się przebijać skórę, przywarło do ziemi, rozpłaszczyło się, gotowało do skoku. Z gardzieli biegło wściekłe bulgotanie. Obnażone groźnie kły połyskiwały bielą. W mroku chłopak dojrzał, że zwierzę uwiązane było do wielkiego pala na grubym łańcuchu.
Jak oszukać jego czujność? Cofnąć się, uciec? Kiedy wykonał ostrożnie mały krok do tyłu, psisko jednym rzutem poderwało się na nogi. Było ogromne, o szerokiej, kosmatej piersi, przerażające. Z rozwartej paszczy biegł nieprzerwany, przyciszony bulgot. Wielka czerwona płachta języka zwisała bokiem z oślinionego pyska. Tumbo znał już takie psy, które bez ujadania rzucają się podstępnie na ludzi i jednym chwytem zębów przegryzają gardło. Z takimi właśnie chadzali policjanci na Przylądku Dobrej Nadziei, polując na Murzynów, którzy uciekali z plantacji. Dobrzeje pamiętał.
Zimna strużka potu biegła mu po szyi, staczała się po plecach. Gdy groźny bulgot ucichł na moment, chłopak usłyszał gwałtowne uderzenia własnego serca. Jeszcze jeden krok do tyłu. I jeszcze jeden.
Tego było za wiele dla kudłatego potwora. Jednym gwałtownym szarpnięciem rzucił się do przodu. Tumbo dostrzegł, jak pęka gruba obroża, jak sprężone cielsko wielkim łukiem dopada do niego. Drapieżne łapy wparły mu się w ramiona i w mgnieniu oka zwaliły go z nóg. Nad twarzą oplutą pianą z rozwartego szeroko pyska zabłysły kły. Ostre, wielkie kły. Czuł smrodliwą woń i ciepło psiego oddechu. W uszy wwiercało mu się wściekłe warczenie. Daremnie starał się odepchnąć kudłatą pierś napastnika.
„Już po mnie — przebiegła mu przez głowę rozpaczliwa myśl. — Co będzie z Karen? — Zamknął oczy, nie miał siły na walkę. Walkę daremną, o tym wiedział. Czekał tylko chwili, w której kły wbiją się w jego szyję. Czekał na ten straszny ból. Ale cios nie przyszedł. Szeroki gorący jęzor szorował zawzięcie jego policzki, nos, usta, czoło. Głośne skomlenie wypełniło raptem powietrze. Brzmiało nie jak groźba, ale jak radosna fanfara. Długa chwila
minęła, nim oszołomiony zrozumiał, że psisko, które przywarło do niego całym ciałem szaleje z radości, że to nie atak napastnika, a gwałtowna pieszczota zwierzęcia stęsknionego ludzkiej obecności.
Z trudem, powoli, wciąż jeszcze nieufnie starał się uwolnić od ciężaru przywalającego go do ziemi. Ale pies nie dawał tak łatwo za wygraną. Przywarł do nóg chłopca, lizał zapalczywie dłonie, łasił się, nie przestając radośnie skomleć. Tumbo wciąż jeszcze nie mogąc ochłonąć przemawiał do zwierzęcia łagodnie, najłagodniej jak potrafił, obydwoma rękami gładził wielki kosmaty łeb, starając się go trzymać jak najdalej od siebie. Gdy tylko ustawał, zwierzę podbijało mordą jego rękę, domagając się w ten sposób dalszych pieszczot.
Wolno, bardzo wolno podchodził do studni. Pies nie odstępował go ani na krok. Połowę wody z rondelka rozlał, tak trzęsły mu się jeszcze ręce. Dobrze, że Karen nie widziała, jak się przeraził. Nawoływała go niespokojnie od paru chwil. Rozpaczliwym krzykiem powitała kudłate, ogromne zwierzę. Nie namyślając się pies z miejsca skoczył na jej ramiona, przewrócił i przygniótł swym ciężarem.
— Nie bój się! — krzyknął Tumbo. — Nic ci nie zrobi!
Ale przestraszona dziewczyna nieufnie przyglądała się zwierzęciu, które po wylewnym przywitaniu ułożyło się spokojnie między nimi. Placek Miguela pies połknął jednym kłapnięciem szczęk, oblizał się i czekał na drugi.
— Przybył nam stołownik! — zaniepokoiła się Karen. — Przecież to psisko obje nas w parę godzin. Czy nie mógłbyś uwiązać go z powrotem!
— Nie! Za żadne skarby świata! I ty nie próbuj, on się nie da uwiązać!
„Uwiąż go z powrotem!" — powiedziała Karen. Dopiero w tej chwili, jak olśnienie uderzyła chłopca myśl, że ktoś musiał psa trzymać na łańcuchu, ktoś go karmił, ktoś tutaj mógł być. Ktoś, a więc wróg. „Unikajcie ludzi" — usłyszał raz jeszcze wyraźnie Miguela. Trzeba stąd uciekać, nim nadejdzie właściciel psa. I to szybko.
Mimo protestów sennej Karen, poderwał ją znów do drogi. Wesoło wymachując ogonem pies ruszył przed nimi, wynajdując najlepsze przejścia.
— Poprowadzi nas! — ucieszyła się. — Mam już dość tego przedzierania się na oślep przez ciemne krzaki.
Nim uszli pół kilometra, zatrzymała się.
— Ja już naprawdę nie dam rady, ledwie trzymam się na nogach. Rozpal ogień, zimno mi.
Tumbo usłuchał chętnie. On także miał już dosyć, on także marzył, żeby wreszcie nie zagłębiać się w ten wrogi mrok nocy wypełniony głosami, których nie znał, a z których każdy przyprawiał o przyśpieszone bicie serca. Wydawało mu się, że przyjazne światło ogniska rozświetli czerń, jarzącą się tylko niespokojnym pląsem setek robaczków świętojańskich, że odpędzi lęk.
Wysuszone upałem gałązki zajęły się szybko. Pies obwąchał nieufnie mięso z puszki i odtrącił je nosem.
— Widzisz, to jarosz. Co za szczęście! — ucieszyła się Karen. — Ale jaki on biedak straszliwie chudy, skóra i kości. — Przytuliła się do niego, pogłaskała czule kudłaty pysk, ale gdy przesunęła dłoń po karku, zwierzę drgnęło nagle, warknęło i wyszczerzyło kły. Przerażona odskoczyła, pies jednak znów przypadł do niej, szorstkim jęzorem przesunął po ręce. Zrozumiała.
— Poświeć mi, Tumbo, muszę coś zobaczyć.
Powoli zaczęła rozgarniać zbite, gęste kudły. Sklejone były na karku skrzepniętą krwią.
— Ktoś musiał go zbić. I to mocno, czymś twardym. — Mówiąc to Tumbo z przerażeniem pomyślał o właścicielu zwierzęcia.
— Daj trochę wody! — Karen zawahała się chwilę, potem zdecydowanym ruchem wyjęła z kieszeni chusteczkę, jedyną jaką miała. I ostrożnie, delikatnie zaczęła przemywać
ranę. Pies warknął cicho raz i drugi, ale nie protestował. Wilgotny okład musiał mu przynieść ulgę, bo chwilę jeszcze lizał rękę dziewczyny, nie próbując się ruszyć. Długo jednak nie wytrzymał. Zerwał się naraz, przeciągnął raz i drugi jęzorem po dłoni Karen i znikł w gęstwinie.
— On się z tobą widać żegnał — zasmucił się Tumbo.
— No cóż, powrócił do swoich — Karen nie przyznawała się, że i jej było przykro, że czuła się bezpieczniej, kiedy ten wielki, silny pies leżał w pobliżu.
W milczeniu połykali niesmaczną, jarzynową zupę odgrzaną na ognisku. Najważniejsze, że była gorąca. Puszka po konserwach służyła zarazem jako łyżka i kubek.
Trzask gwałtownie łamanych gałęzi za plecami przeraził oboje. W kręgu światła zobaczyli najpierw jaskrawe upierzenie jakiegoś ptaka, a potem wielki, kudłaty, znajomy pysk. Pies położył zdobycz na kolanach Karen i spojrzał na nią wymownie mądrymi ślepiami. Objęła go za szyję i przytuliła policzek do zbitych kudłów.
— Toś ty taki, kochany, pobiegłeś zapolować dla nas — mówiła, a uszczęśliwione pieszczotą zwierzę tłukło ogonem o ziemię.
Tumbo znał się na oprawianiu ptaków i pieczeniu ich nad ogniskiem. Pies także nie pogardził wyśmienitym daniem, gruchocząc kostki w potężnych szczękach. Radośnie przy tym poszczekiwał, przenosząc wzrok z dziewczyny na chłopca, jakby domagał się pochwały.
Od dawna nie spali tak smacznie, jak tej nocy ufnie wtuleni w skudłaczoną sierść psa, ogrzani jego ciepłem. Z takim opiekunem nie mogło ich spotkać nic złego.
12. JAK MÓGŁ DO TEGO DOPUŚCIĆ, GDZIE JEJ TERAZ SZUKAĆ?
Jak czarodziejska zjawa, niespodziewanie zalśniła przed nimi w dole tafla jeziora. Nierównymi skrętami zatok wcinała się w kipiące roślinnością brzegi, stromo spadające do wody pofałdowanym morzem zieleni. Od roziskrzonej słońcem gładkiej powierzchni bił chłód. Chciwie wciągali rześkie powietrze w udręczone duchotą płuca. Spod popuchniętych palących powiek zalane potem oczy z niewypowiedzianą ulgą chłonęły coś, co nie było wreszcie zielonym piekłem poplątanych lian, ziejących ciężkim smrodem zgnilizny. Nie dowierzali sami sobie. Wspinając się mozolnie na ten stromy pagórek, który to z kolei tego dnia, z rozpaczą myśleli, że tuż za nim wyłoni się zaraz następny. Ten, którego nie dadzą już rady pokonać. „Od jeziora niedaleko do latarni" — powiedział im Miguel. Latarni, przystani spokoju, w której znajdą zapewne kogoś życzliwego, jak on i jak on pomocnego.
Dzień mieli za sobą ciężki, cięższy od poprzednich. A chociaż oboje bronili się przed smutkiem rozstania, bezwiednie łowili uchem każdy głośniejszy trzask gałęzi wciąż pełni nadziei, że ich towarzysz powróci.
*
Słońce stało wysoko, kiedy z głębokiego snu wybudził Karen chropawy jak szczotka jęzor, pracowicie szorujący policzek, czoło i nos. Na wpół przytomna zamrugała oczami, w które zajrzało słońce. Pies zaszczekał radośnie, zatańczył, przysiadł skomląc na tylnych łapach. A widząc, że dziewczyna się nie rusza, przejechał znów energicznie jęzorem po jej twarzy. Wyraźnie przynaglał do wstania. Dziś bez warczenia pozwolił Karen obmyć ranę. Ale i tym razem nie tknął rozgotowanej naprędce przez Tumbę fasoli ani pokruszonych resztek sucharów Miguela. Kiedy ruszyli naprzód, wpadał co chwila w zarośla, żeby wrócić z nowym łupem i za każdym razem podsuwał kudłaty łeb pod dłoń Karen, jakby domagał się nagrody.
Nie przejmował się tym, że odrzuciła złożonąu jej stóp brunatną ropuchę o olbrzymich wyłupiastych ślepiach i groźną z wyglądu, lśniącą srebrem łuski jaszczurkę, której gęsto ząbkowany wielki grzebień do złudzenia przypominał hełm rycerski.
— Żeby ta bestia coś wreszcie przyzwoitego upolowała — westchnął Tumbo. — Zapasy Miguela się kończą, a jeziora wciąż nie widać.
Jakby w odpowiedzi pies zawęszył raptownie, schylił się i w paru susach znikł w gęstwinie. Po chwili, wymachując radośnie ogonem, podskoczył do Karen i potrącił jej kolano czymś oślizłym, długim jak gruby, brunatny powróz. Odskoczyła przerażona, patrząc ze wstrętem na znieruchomiałego u jej stóp węża z odgryzionym łbem.
— Tumbo, popatrz. Podobno to mięso Indianie uważają za przysmak, pamiętam, czytałam. A może by tak spróbować go upiec? — wyszeptała niepewnie.
— Za nic w świecie! Skąd wiesz, że jadalny? Lepiej pogłodować! — zaprotestował gwałtownie. Nie mógł jej przecież powiedzieć, że na Przylądku Dobrej Nadziei ludzie nieraz dostawali ataków szału po zjedzeniu jakichś węży.
Wyraźnie zawiedziony, że i tym razem dziewczyna odtrąca jego dar, pies kłapnął kilka razy potężnymi szczękami, połknął węża, oblizał się smakowicie i pędem ruszył na dalsze łowy.
Znużeni uciążliwym przedzieraniem się przez kosmatą puszczę z ulgą weszli wreszcie na wąskie łożysko wyschłego potoku wijące się u stóp wysokich rozłożystych drzew. Pies jak zwykle biegł przodem, wyszukując najłatwiejsze przejścia na szlaku, który chwilami znikał pochłonięty gąszczem. Przystanął raptem, jakby zderzył się z jakąś niewidzialną ścianą, uniósł pysk, położył uszy po sobie, zawęszył niespokojnie i mocno zarył się łapami w ziemię. Stał chwilę znieruchomiały, aż wreszcie zaskomlał ostro jakoś, obco.
Tumbo pierwszy zrozumiał, rozejrzał się bacznie wokół, ale Karen szła dalej ze spuszczoną głową, uważając na ostre odłamki kamieni, które darły jej trepy. Niespodziewanie pies, jakby powziął nagle jakąś decyzję, obrócił się do tyłu, zagrodził jej drogę. Warknął groźnie, kiedy chciała go wyminąć, obnażył kły, sierść zjeżyła mu się na grzbiecie. Bez chwili namysłu Tumbo odepchnął dziewczynę za siebie i mocno zacisnął palce na rękojeści noża. „Wściekł się! — przebiegła mu przez głowę rozpaczliwa myśl. — To ten wąż!"
Jakby na potwierdzenie jego obaw, sprężony do skoku pies ruszył wprost na niego. W gardzieli bulgotało mu przytłumione warczenie. Przerażeni cofali się do tyłu krok za krokiem, nie spuszczając oczu z odmienionego niespodziewanie zwierzęcia. Z odchylonymi wargami, stulonymi uszami nacierał na nich bez przerwy, zmuszając do cofania się wciąż dalej i dalej. Ślepia mu błyszczały, wywiesił ozór z pyska i dyszał, jak po długim biegu.
„Jeszcze moment, a rzuci się na mnie — przebiegło Tumbie przez głowę — Nie dam mu rady!"
Ramię Karen wysunęło się raptownie w górę.
— Patrz! Tam! — usłyszał jej zdławiony szept. Wskazywała zwisającą nad łożyskiem potoku gałąź rozłożystego drzewa.
Z trudem przebijając się wzrokiem przez gęstwinę liści, dostrzegł jaśniejszy od pozostałych, gruby konar. Dziwny jakiś, do innych niepodobny. Wytrzeszczył oczy aż do bólu. I krew ścięła mu się w żyłach.
To nie był konar, to nie była liana. Tam w górze, niedaleko, płynnym ruchem rozkręcały się powoli, bardzo powoli zwoje potężnego cielska barwą i rysunkiem do złudzenia przypominającego grubą gałąź. Przerażony, zapomniał o nacierającym wciąż nieustępliwie psie. Teraz wyraźniej widział niewielki, spłaszczony łeb, którzy wahadłowym ruchem kołysał się na boki. I otwartą paszczę. I ten wysuwający się z niej bez przerwy długi, rozwidlony język. I te zimne szkliste oczy.
Zawrócił gwałtownie, porwał Karen, pociągnął za sobą i co sił w nogach rzucił się do ucieczki, nie zważając na kolczaste gałęzie gęstwiny. Byle dalej! Pies gnał za nimi wielkimi
susami. Kiedy przypadli do ziemi zziajani nie mogąc złapać tchu, rzucił się do nóg Tumby, zaszczekał przyjaźnie. Jak dawniej. Chwycił jego rękę i delikatnie ścisnął w swych potężnych szczękach. Spojrzeli po sobie.
— Ostrzegł nas przed anakondą! — powiedziała z trudem łapiąc oddech Karen. — Przed tym potworem, co gruchocze kości największych zwierząt, nim je pożre. Nie była pewnie głodna, nie ścigała nas, ale gdybyśmy podeszli bliżej. Kochany, jedyny piesku, co byśmy bez ciebie poczęli?
Chłopak posmutniał. W tej piekielnej puszczy od pierwszej chwili czuł się zagubiony, bezsilny. I bardzo nieszczęśliwy. Nie znał zielonego piekła, w którym przyszło im błądzić, nie znał jego tajników, zasadzek, nie przeczuwał, czym grozi na każdym niemal kroku. Wiedział tylko, że muszą wydostać się stąd jak najprędzej, bo marnie zginą. Spojrzał na kompas Miguela i bez słowa wskazał kierunek marszu. Ale spokojny już teraz pies nie ruszył za nimi. Na wołanie Karen przyczołgał się do jej nóg, podniósł pysk i wpatrując się w twarz dziewczyny, zaskowyczał żałośnie.
— Czego on znowu chce? Tumbo! Ja nie rozumiem!
Chłopak rozejrzał się niespokojnie na wszystkie strony. Uważnym spojrzeniem omiótł w górze konary drzew i w dole gęstwę krzaków, niczego jednak nie dostrzegł. Nastawił ucha czujny na obcy jakiś dźwięk, ale dżungla dzwoniła zwykłą nieprzerwaną narastającą chwilami to znów słabnącą wrzawą.
Chwilę jeszcze pies siedział przed Karen wpatrzony w jej twarz, jakby o coś prosił, a widząc, że go nie rozumie, odszedł ociągając się krok za krokiem.
— Widziałeś jak patrzył? On chyba chce, żebyśmy za nim poszli. Patrz, zatrzymał się, czeka na nas — gorączkowała się Karen.
Pies zaszczekał gwałtownie, jakby ich przyzywał, podbiegł kilka kroków, przystanął tym razem przed Tumbą. I znów odszedł i znów zawrócił, schwycił delikatnie dłoń Karen i pociągnął za sobą. A kiedy zatrzymała się, zawarczał jakoś dziwnie.
— On nas prowadzi, woła, to jasne. Chodźmy za nim, Tumbo. On wie lepiej.
— Dokąd? Nie rozumiesz, że my musimy iść tam — pokazał jej kompas — a on chce widać zawrócić. Może do miejsca, w którym był przywiązany, do studni?
— Nie, to niemożliwe, tam go ktoś bił!
— Tym gorzej dla nas, jeśli tam ktoś jest. Pamiętasz, co mówił Miguel? Idź przed siebie, nie oglądaj się!
— Tumbo, przecież my sobie bez niego nie damy rady! — upierała się.
— Ruszaj szybciej za mną, nie trać czasu — głos chłopca nigdy jeszcze nie brzmiał tak stanowczo.
Usłuchała niechętnie, bez przekonania. Pies wciąż jeszcze nie ustępował. Zawracał, skomlał, łasił się, czołgał u nóg, to zabiegał im drogę. Widać było, że nie może się z nimi rozstać, że chciałby pociągnąć ich za sobą. W jego ślepiach malowała się niema prośba.
— Jemu tylko mowy brak — szepnęła udręczona Karen. — Żebym ja mogła zrozumieć, czego on od nas chce.
— Idź prędzej, nie oglądaj się — przynaglał Tumbo.
Pies coraz bardziej natarczywym szczekaniem zagłuszał krzyki małpek, które śledziły dziwną scenę z ciekawością, dopadł wreszcie Karen i zaniósł się przeciągłym bolesnym wyciem.
— Nie! — Tumbo był nieubłagany. W ostatniej chwili schwycił dłoń dziewczyny wyciągniętą do psa. — Nie utrudniaj mu rozstania! Musi sam zdecydować. Ciężko mu, nam też, ale nasze drogi się rozchodzą.
— Żebyś tylko nie pożałował! — powiedziała z wyrzutem.
Z litością patrzył, jak pasowała się jeszcze chwilę ze sobą, z jakim wysiłkiem odwróciła się od psa. On także zrozumiał. Przygasłe ślepia, zrezygnowany pysk, opadający żałośnie
ogon wyrażały absolutną rezygnacją
Odchodził powoli, zwlekając, jakby wciąż jeszcze miał nadzieję, jakby jeszcze wyczekiwał. Kiedy znikł wreszcie w gęstwinie i długo nie powracał, Karen spojrzała z wyrzutem na Tumbę. Chciała wierzyć, że ma rację, musiała wierzyć, ale na myśl, że już nigdy nie pogła-szcze kudłatego łba, było jej ciężko na sercu. Długo jeszcze przedzierając się za chłopcem nasłuchiwała, czy w kakofonii dźwięków wypełniających powietrze nie usłyszy znajomego szczekania. Na próżno.
Zostali sami.
*
Ze szczytu pagórka spokojna tafla jeziora wydawała się Tumbie bliska, łatwo osiągalna, ale to było tylko złudzenie. Jezioro całymi wiekami uparcie, leniwie wgryzało się w brzegi powalając drzewa. Długo schodzili stromym zboczem, skacząc z korzenia na korzeń po nierównych uchyłach terenu, ześlizgiwali się po zgniłych pniach, potykali, przewracali i znów wstawali, by za chwilę grzęznąć w rozmiękłych wilgocią jamach. Byli śmiertelnie znużeni. Karen z trudem kuśtykała, Tumbie także przychodziło niełatwo zmusić do dalszego wysiłku obolałe mięśnie.
Ledwie żywi zeszli wreszcie na brzeg. Pragnęli jednego — obmyć się z lepkiego potu, jaki spływał po nich strugami, zanurzyć obolałe, poranione nogi w chłodnej wodzie jeziora, położyć się, zamknąć oczy i nareszcie odpocząć po męce marszu. Szukając najdogodniejszego miejsca na postój, obchodzili niezliczoną ilość małych zatoczek niewidocznych z góry, które wślizgiwały się między zgniłe pnie, jakby ginęły pod ziemią.
— Zatrzymamy się za tym zakrę... — zaczęła Karen i w pół słowa urwała. Tumbo także zobaczył. Oboje nie mogli uwierzyć własnym oczom.
Na ledwie wyczuwalnej fali jeziora kołysał się łagodnie upstrzony ciemno i jasnozielonymi plamami, niewielki, dwusilnikowy hydroplan. Palce Karen wpiły się w ramię Tumby.
— Co za szczęście! — wyszeptała.
„Unikajcie ludzi!" — zadźwięczała znów chłopcu w uszach przestroga Miguela.
— Ukryjmy się! — siłą ciągnął opierającą się dziewczynę ku zaroślom. Ale już było za późno. Czuł na sobie czyjś wzrok. Uparty, jakby obce oczy wierciły mu otwory w czaszce. Targnął nim lęk. Odwrócił się i zdrętwiał.
O parę kroków, pod osłoną strzępiastych liści wielkiej paproci stał mężczyzna wysoki, śniady, czarnooki. Jego długa, chuda szyja przypominała szyję drapieżnego ptaka, a jego spojrzenie — spojrzenie sępa. W osłupieniu patrzył na dziwną parę, która niespodziewanie wyłoniła się z zarośli.
Wysoka, biała dziewczyna w podartym, postrzępionym ubraniu, potargana, z kosmykami jasnych włosów przylepionymi do skroni i niższy od niej czarny chłopak o wielkich, smutnych oczach. Oboje utytłani w błocie, z krwawymi pręgami zadrapań. Zlane potem twarze ściągnięte były śmiertelnym znużeniem. Oboje u kresu sił.
Jak długo tak stali bez słów? Minuty, sekundy?
Tumbie wydawało się, że umilkły naraz wszystkie głosy dżungli, że zapadła cisza, słyszał w niej tylko łomot swego serca. Bez słowa patrzył na nieznajomego, przykuty strachem. Tamten także milczał.
— Good evening! — głos Karen łamał się ze wzruszenia.
— Good evening! — odkrzyknął głośno nieznajomy, tak głośno, jak gdyby chciał kogoś uprzedzić. Nie odwrócił głowy, kiedy gdzieś z boku rozległ się trzask łamanych gałęzi.
Drugi mężczyzna był gruby, przysadzisty. Przystanął. Jego źrenice rozszerzyły się zdumieniem. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć i z niepokojem spojrzał na towarzysza. W jednym mgnieniu oka, jak na kliszy fotograficznej Tumbo zanotował, że obaj byli
ubrani w jednakowe zielonkawe koszulki z krótkimi rękawami i tego samego koloru spodnie, czyste, świeże jak spod igły. Obaj mieli zawieszone na pasach kabury, w których tkwiły dużego kalibru pistolety. Wszystko trwało zaledwie sekundy, ale to wystarczyło Tumbie, żeby dostrzec ostry, sępi profil tego chudego, jego wysuniętą mocno do przodu szczękę i okrągłą jak księżyc w pełni twarz niskiego, w której rzucały się w oczy wywinięte, mięsiste wargi. Coś mówiło mu, że tym ludziom nie należy dowierzać.
Podeszli pierwsi. Niższy patrzył na Karen łapczywie, pożerał ją wzrokiem. Jego spojrzenie wędrowało po spalonych słońcem, podrapanych ramionach, po brudnej bluzce, po wyblakłych, dziurawych spodniach. Kiedy przeniósł wzrok na rozpromienioną twarz dziewczyny, cmoknął z uznaniem i coś szybko zagadał do drugiego.
— Po portugalsku — szepnęła Karen.
— Wyglądacie na bardzo zmęczonych. Zabłądziliście pewnie w tej głuszy, kim jesteście? — odezwał się wysoki mężczyzna twardą, nieporadną angielszczyzną. — W czym możemy wam pomóc? Skąd się tu wzięliście? Dokąd idziecie? — pytania sypały się jak lawina. Z głosu przebijała źle hamowana, podejrzliwa nieufność. Podobnie jak z badawczego spojrzenia, które zdawało się przenikać na wskroś ich oboje.
Tumbo z napięciem czekał, co powie Karen. Takiego spotkania nie przewidzieli, nie umówili się, co trzeba, co można, a czego nie należy powiedzieć. Byle tylko nie pisnęła słowa o Miguelu, o latarni morskiej, o Gomezie. Była tak uszczęśliwiona tym niespodziewanym spotkaniem.
Ale Karen nie zawiodła. Szybko, gorączkowo opowiadała o wszystkim od początku, o „Vikingu" o tratwie, o szalupie. Ani słowem jednak nie wspomniała o kutrze.
„Niegłupia dziewczyna" — pomyślał z uznaniem.
Słuchając uważnie chaotycznego opowiadania, obaj nieznajomi porozumiewali się spojrzeniem. Jak odgadli, że nie mówi całej prawdy, tego nie wiedział, ale był pewien, że nie dowierzają Karen. Zbyt byli na to przebiegli. Nie, coraz bardziej nie podobali mu się ci ludzie. I ten dziwny hydroplan o ochronnych barwach w samym sercu zielonej gęstwiny. I to eleganckie ubranie.
— ...dobiliśmy wreszcie do jakiejś zatoczki, jacyś rybacy dopomogli nam, nakarmili. Zostawiliśmy im szalupę i nie chcąc nadużywać ich gościnności wyruszyliśmy sami w drogę. Nie spodziewaliśmy się, że tak uciążliwą, nikt nas nie uprzedzał. Nasi gospodarze mówili tylko po portugalsku. Chcieliśmy dostać się do Rio Grandę do Sul. Przeliczyliśmy się jednak z siłami, nie myśleliśmy, że to tak daleko.
— Ojciec pani jest współwłaścicielem wielorybnika? — upewnił się wysoki mężczyzna. — Musi więc być bardzo bogaty.
— Oh, tak! I z pewnością będzie umiał wynagrodzić hojnie tych, którzy zechcą udzielić mi pomocy — odpowiedziała patrząc mu prosto w oczy. — Byle jak najszybciej!
— Dobrze się składa. Jesteśmy szczęśliwi, że możemy wyświadczyć wam przysługę. Nasza maszyna — wskazał ręką hydroplan — dostawi was błyskawicznie do Rio Grandę. Musimy tylko jeszcze trochę pocze...
— Czekać teraz nie będziemy! Wrócimy tu jutro! — rzucił się grubas. — Wrócimy po naszych przyjaciół, geologów, którzy przeprowadzają badania w tej okolicy — wyjaśnił z uśmiechem.
Kłamał. Tumbo był pewien, że kłamał. Czekali na kogoś, to pewne, skąd by się inaczej wzięli w sercu puszczy ubrani, jakby mieli iść do kawiarni. Nie czekali jednak na żadnych geologów. Karen chyba nie uwierzy w tę bajeczkę?
— Proszę wybaczyć, jesteście pewnie bardzo głodni. Podzielimy się chętnie z wami tym, co mamy.
„Patrz, jacy oni mili" — uśmiechnęła się promiennie Karen do Tumby. Nie mógł podzielać jej ufności. Dręczył go jakiś niewytłumaczalny lęk, sam nie wiedział przed czym.
— Pani przyjaciel nie wydaje się podzielać pani radości! — zauważył z przekąsem grubas. Wywinięte, mięsiste wargi rozchylone miał tym samym co przedtem, fałszywym uśmiechem, ale spojrzenie było zimne. „Zimne, jak ślepia anakondy — przebiegło Tumbie przez głowę. — Ja także widać nie przypadłem im do gustu".
— Ależ skądże! Jest biedak po prostu znużony, musiał dźwigać nasze rzeczy. Pozostawiliśmy je po drodze — odpowiedziała szybko Karen, rzucając Tumbie pełne wyrzutu spojrzenie.
Grubas wskoczył na pływak i jednym zręcznym susem znalazł się we wnętrzu maszyny. Uwagę chłopca pochłonął znów hydroplan. Wiele widział podobnych wojskowych maszyn w Capetown, ale ten obok pływaków miał koła, mógł więc lądować i na ziemi. Dziwne, bardzo dziwne!
Nim zdążył zastanowić się nad tym, mężczyzna był już z powrotem. Z wielkiego termosu nalewał do kubków mocną, pachnącą kawę, z metalowych puszek wyciągnął placki kukurydziane, płaty suszonego mięsa i tabliczkę czekolady. Głodni, nie dali się oboje długo prosić. Zajęci pochłanianiem przysmaków zapomnieli o wszystkim. Mężczyźni, stojąc przy ogonie maszyny, naradzali się żywo gestykulując. Nasyciwszy pierwszy głód Tumbo nadstawił ucha, chcąc coś podchwycić z tej rozmowy. Próżny trud. I tak nie zrozumiał ani słowa.
— Posłuchaj, co mówią— szepnął do Karen.
— Przed startem musimy jeszcze porozumieć się z naszą bazą geologiczną— wyjaśnił grubas, widząc jej pytający wzrok.
*
Poprzez szyby prześwietlonej kabiny widać było, jak grubas paroma dotknięciami uruchomił lewy silnik, zostawiając go na małych obrotach, a potem nałożył słuchawki i szybko coś mówił do mikrofonu. „Zna się na tym" — przebiegło Tumbie przez głowę na widok sprawnych ruchów mężczyzny. Po dłuższej chwili pilot zaczął odpowiadać na czyjeś pytania, spoglądając na nich przez otwarte drzwi kabiny. Gestem ręki zawezwał swego towarzysza, który od razu zasiadł przy sterze.
Oczy Karen odzyskały blask, twarz poróżowiała z podniecenia.
— Zabieram cię do Norwegii — marzyła głośno. — Wiesz, nie myślałam, że taki będzie koniec naszej niedoli.
Parząc usta kawą, chłopak potakiwał machinalnie, wyrzucając sobie gorzko, że nie potrafi cieszyć się tak jak ona.
Niespodziewanie zaczęło obracać się drugie śmigło, silnik zaskoczył od razu. Teraz huczały oba. Grubas wrócił na brzeg.
— Prosimy do środka, ruszamy! — wyszczerzył zęby w uśmiechu, gościnnym gestem wskazał hydroplan i wyciągnął rękę do Karen. Z ufnością podała mu swoją. Lekko uniesiona błyskawicznie znalazła się we wnętrzu maszyny. Mężczyzna energicznym ruchem zatrzymał chłopca szykującego się do skoku.
— Zaczekaj, odwiąż przedtem tę linkę! O, tam! — wskazał na pień, do którego przymocowany był ogon maszyny.
Tumbo pociągnął już za koniec linki, ale kątem oka zobaczył, że stojący w drzwiach kabiny hydroplanu pilot sięga do kabury. Zwolniona linka opadła, oba silniki zawyły głębokim basem. Nie oglądając się chłopak wiedział, że ręka trzyma wycelowany w niego pistolet. Odruchowo, jednym susem rzucił się do przodu, jakby skakał do wody i ciasno przywarł do ziemi. Ostry świst przeszył powietrze tuż nad jego głową. Jeden, drugi. Poprzez grzmot silników usłyszał rozpaczliwy krzyk Karen. Zerwał się na równe nogi.
Pływaki hydroplanu coraz szybciej cięły wody zatoki. Jeszcze moment i maszyna zawisła w powietrzu, zatoczyła wielki krąg nad północną częścią jeziora, opadając w dół nadlaty-
wała wprost na niego. Rzucił się znów na ziemię, mocno się do niej przycisnął, znieruchomiał. „Niech myślą, że trafili!" — przebiegło mu błyskawicznie przez głowę.
Grzmot silników przetaczał się nad jeziorem, słyszał je wciąż jeszcze, chociaż malejący hydropian wsiąkł już w niebo.
Nieprzytomny z rozpaczy rzucił się naprzód, potknął, podniósł i znów runął. W głowie huczało mu, jakby o daleki brzeg waliła z furią ogromna fala przypływu. Zaciskał do bólu pięści w bezsilnym gniewie na samego siebie, do krwi zagryzał wargi, żeby nie krzyczeć. Rozpaczliwe myśli kłębiły mu się pod czaszką. Jak mógł dopuścić do porwania Karen? Dokąd ją zabrali, dlaczego chcieli się go pozbyć, kim byli? Gdzie jej szukać? Jak da sobie bez niego radę?
13. NIE, NIE BYŁ PODOBNY DO MIGUELA
Powoli, bardzo powoli ze świata spokoju, ciszy i bezruchu powracał do przytomności. Niechętnie. W głowie czuł wciąż jeszcze przyjemną, beztroską pustkę. Czemu nie dają mu trwać dalej w tym błogim odrętwieniu, czemu ciągną za dłoń, dlaczego chcą go przywrócić do życia? Nie chciał żyć, nie chciał już dłużej cierpieć. Czuł instynktownie, że nim zapadła ta czarna kurtyna, która odgrodziła go od wspomnień, przeszedł przez piekło. Jakie? Nie pamiętał.
Poczuł jakieś dziwne, szorstkie ciepło pod ręką i cofnął ją niechętnie. „Co to może być?" — przewinęła mu się przez głowę senna myśl. „Otwórz oczy! Spójrz!" — biegły z mózgu rozkazy, były jednak zbyt słabe, żeby go zmusić do wysiłku, bronił się przed nimi instynktownie.
Poprzez otaczającą ciszę przedzierał się chwilami uporczywie jakiś znajomy dźwięk, jakby zdławiony skowyt. Coś drgnęło w nim, coś obudziło się na ten natrętny sygnał. I poczuł, jak gorąca fala krwi dochodzi raptem do serca, do głowy, przywraca przytomność.
Pies.
To ich pies liże mu rękę, to jego głos przyzywa. Czyżby coś znowu upolował? Byleby tylko nie obudził Karen! Jeszcze ciemna noc wokół, jeszcze nie pora na wymarsz. Wstaną przed wschodem słońca, niechże jeszcze sobie trochę pośpi, taka była znużona, ledwie się wlokła.
Wyciągnął rękę, żeby uciszyć psa. Odpowiedziało mu głośne, radosne szczeknięcie. Dłoń zawisła w powietrzu. Z trudem otworzył oczy, rozejrzał się nieprzytomnie wokół.
Nieznana izba pogrążona była w półmroku, którego nie rozświetlał mdły blask naftowej lampki. Leżał na twardej pryczy przykryty kocami o jakimś dziwnym, nieznanym zapachu. Przeszył go dreszcz.
— Karen! — krzyknął rozpaczliwie. I w jednym okamgnieniu przypomniał sobie wszystko. Raz jeszcze zobaczył lśniący plamami zieleni samolot. Odlecieli. Porwali ją, do niego strzelali, umierał. Kto go uratował? Gdzie jest teraz? Skąd tu pies?
Nie, nie mógł znieść dłużej ciężaru pytań, na które nie było odpowiedzi. Czarne płaty zawirowały mu przed oczyma. Groźne ostrzegawcze warknięcie przywróciło świadomość. Powieki zadrgały, wytężył wzrok.
Pochylona nad nim nieznana twarz to przybliżała się, rosła w oczach, to znów oddalała się, rozpływała w migotliwym światełku kopcącej lampki naftowej. Ogorzała, porysowana fałdami zmarszczek, szczeciniasty zarost na policzkach, posiwiała broda. Spod nawisów krzaczastych brwi patrzyły dobrotliwie zatroskane oczy. Nie, to nie mógł być wróg. Czyżby los go zaprowadził do...?
Chłopak spojrzał na nieznajomego oczyma, w których resztki lęku walczyły z nadzieją, schwycił żylastą rękę i trzymał kurczowo z trudem w obu dłoniach. Najprostsze zdanie wymagało wysiłku. Język i wargi ledwie się poruszały. Z krtani wydobywał się z trudem ochrypły szept.
— Gomez? Brat Miguela? — wykrztusił jak mógł najgłośniej.
— Gomez, tak Gomez! Żebym to ja tylko słyszał lepiej, co ty mamroczesz? Po angielsku chyba. Spróbuję i ja. Nie wiem, jak mi to pójdzie. Najważniejsze, żeś odzyskał przytomność. Każ temu psisku leżeć spokojnie, bo mnie rozszarpie! Nie protestował, kiedy cię ratowałem. Rozumiesz mnie? A teraz nie daje mi do ciebie podejść. Cicho bądź, ty bestio!
Poprzez stłumione warczenie głos dudnił w uszach Tumby, jakby się wydostawał ze studni. Z wysiłkiem położył dłoń na kosmatym łbie. Bulgotanie w gardle psa ucichło.
— Masz, wypij, to ci dobrze zrobi. — Mężczyzna podsunął chłopcu rękę pod kark i przybliżył do ust kubek. Gorzki, ciepły napój pachniał ziołami. Dopiero teraz Tumbo poczuł, jak wysuszone ma podniebienie, jak obrzmiały język, i jak bardzo jest słaby. Pies ze wzrokiem utkwionym w jego twarzy z uwagą śledził każdy ruch i skomlał radośnie, gdy senne spojrzenie chłopca zatrzymywało się na nim. „Jemu tylko mowy brak" — usłyszał wyraźnie głos Karen. Gdzie jest Karen? Ogarnęła go panika. — Karen! — krzyknął rozpaczliwie, usiłując zerwać się z posłania.
Nie słyszał, nie rozumiał, co mówi do niego mężczyzna, nie czuł dotknięcia twardej dłoni, która go gładziła po głowie. Powieki ciążyły mu jak ołowiane, kiedy powtarzał coraz słabiej, coraz ciszej, walcząc z nieprzepartą chęcią zamknięcia oczu — Karen, Karen!
*
Nie. Nie był podobny do Miguela. Dużo starszy, wysoki, przygarbiony. Tylko głęboko osadzone oczy obwiedzione siecią drobnych zmarszczek, dziwnie jasne w ogorzałej, zarośniętej twarzy miały ten sam, co u mechanika, dobrotliwy wyraz.
— Odpoczywaj, wydobrzej nam prędko! — powtarzał cierpliwie, opatrując rany chłopakowi. Dotyk guzowatej stwardniałej ręki o skórze spękanej, w którą wżarł się brud, miękki był i delikatny.
— Goi się na tobie jak na psie — mówił z zadowoleniem, oglądając szybko zasklepiające się skaleczenia. — Już teraz inaczej wyglądasz, przedtem strach na ciebie było patrzeć. Byłeś szary, jakby przysypany popiołem. Straciłeś wiele krwi, serce ci ledwie trzepotało w piersi, myślałem, że się już nie wygrzebiesz. Nie! Nie mów teraz nic, później mi wszystko wytłumaczysz, bo niewiele dotąd zrozumiałem. Mamy czas. A nie jesteś ciekaw, skąd się ty wziąłeś tutaj, w mojej latarni? Gdyby nie ta dzika bestia — Gomez ze zmarszczonymi w ciemną krechę brwiami spojrzał ciepło na leżącego przy posłaniu psa —już dawno byłoby po tobie. Nie na żarty mnie przeraził. Wyskoczył niespodziewanie z zarośli, tylko mu ślepia gorzały w ciemności, jak dwa ogniki i dalej mnie ciągnąć za kubrak. Myślałem, że głodny, że chce mi odebrać świeżo upolowanego ptaka, ale skądże. Ciągnie i ciągnie mnie w dżunglę. A silna bestia, nie mogłem przecież do niego strzelać. Ciekaw byłem zresztą, o co mu chodzi. Raz i drugi próbowałem się zatrzymać, ale jak wyszczerzył na mnie te swoje zębiska, to wolałem już więcej nie próbować. Bałem się po prostu, że mi skoczy do gardła.
Nieporadna, twarda angielszczyzna, na jaką silił się stary latarnik, dopomagając sobie w braku słów wymowną gestykulacją, męczyła Tumbę. Starał się uważać, odgadywał jak mógł, ale nie wszystko rozumiał. Wiedział jedno — gdyby pies nie odnalazł go jakimś cudem i nie ściągnął do niego na siłę latarnika, nie wyżyłby długo w zielonej gęstwinie.
— Dobrych kilka godzin taszczył mnie za sobą po różnych wertepach — ciągnął dalej Gomez — sam nie wiedziałem dokąd. Widać było, że czegoś chciał. Kiedy już gasły gwiazdy, zatrzymał się wreszcie pod jakimś drzewem. Leżałeś tam, nieprzytomny, pokrwawiony,
utytłany w błocie. I wiesz co? Masz szczęście. Przyszedłem w samą porę. Obłaziły cię mrówki, ledwie je z ciebie strząsnąłem, niektóre powwiercały ci się już w skórę. Jeżeli to byłyby te duże, czerwone, niewiele bym ci pomógł. Idą całą kolumną z chrzęstem maszyn i w mgnieniu oka pożerają wszystko, co znajdą na swej drodze. W parę godzin załatwiają się z człowiekiem, pozostawiając tylko za sobą czyściutko obrany szkielet. Kiedyś ja sam przed nimi ledwie uciekłem, bo maszerują szybko, jak armia do ataku. — Stary latarnik mówił teraz sam do siebie. Przywykł widać do tego w samotności. I teraz nie zwracał uwagi, czy chłopak go słucha.
— Niewiele ważyłeś mój drogi, musiałeś być porządnie wygłodzony, z łatwością doniosłem cię do mojej latarni. Napracowałem się za to porządnie, żeby oczyścić cię z mrówek. Najbardziej bałem się o twoje oczy, były zalepione krwią, a te bestie to właśnie najbardziej lubią. Musiałeś wyrżnąć głową o jakąś gałąź, ale wiedziałem, co przyłożyć do ran. A psisko lizało je, jakby mi chciało pomóc. Ledwie go odgoniłem.
Gomez nie przyznawał się, że słuchając wtedy nieprzytomnego bredzenia czarnego chłopca z rozjarzonymi gorączką oczyma, w pierwszej chwili wziął go za szaleńca. Czy to raz, siedząc od lat na tym odludziu widywał ludzi, którzy po długim błądzeniu w dżungli tracili rozum?
*
Smuga słoneczna przedarła się przez długie, wąskie okienko, zatrzymała na twarzy śpiącego. Światło i przyjemne ciepło obudziły go raptownie, wspomnienia wróciły znów, jak fala przyboju. Zerwał się z posłania, ale świat zawirował mu przed oczyma. Z przerażeniem poczuł, że nie może ustać, że podłoga kołysze mu się pod nogami, a ściany izby huśtają się, niczym statek na fali. Runął z powrotem na pryczę.
Przez otwarte szeroko drzwi wdzierał się monotonny szum oceanu. Silny wiatr burzył gdzieś niedaleko wodę krótką, niespokojną falą. Świeże morskie powietrze orzeźwiło Tumbę. Zawrót głowy powoli ustępował. Rozejrzał się po izdebce. Niewielka; pod jedną ścianą zawieszoną skórą jakiegoś nieznanego zwierzęcia znajdowało się posłanie, pośrodku kilka powiązanych sznurami stołków, stół, jakieś paki, skrzynie. W kącie biegły w górę grube kable i cieńsze przewody różnych kolorów. Wąskie, kręcone schody prowadziły na wyższe piętro. W jasnym otworze ukazał się kosmaty łeb. Pies jednym susem dopadł Tumby radośnie skomląc. Chłopak objął go obu ramionami i przytulił do siebie.
— Odżyłeś — zadudnił obok przyjazny głos. — Pieścisz psa teraz, ale za coś go tak zbił?
— Ja, jego? — usłyszał pełen oburzenia głos.
— Popatrz sam na kark, na grzbiet, to była jedna rana.
— Pewnie jego właściciel zbił go tak za to, że pies zerwał się z łańcucha, jak mnie zobaczył, że poszedł za nami.
— Możliwe. Nie żałował widać razów, dobrze, że gnatów mu nie połamał. Obu was musiałem kurować. Widać skatowany pies zbuntował się, uciekł od swego dawnego pana i pobiegł twoim śladem. Powiedz mi jeszcze raz skąd się wziąłeś, coś zrobił z tą dziewczyną. Niewiele zrozumiałem z twego majaczenia. Mów tylko powoli, żebym wszystko zrozumiał.
Siedział na progu wygrzewając plecy w porannym słońcu, pykając z długiej fajki i uważnie słuchał chaotycznego opowiadania Tumby. Nie znał niektórych słów i kazał je sobie powtarzać po kilka razy.
— Teraz muszę wszystko zrobić, żeby ją odnaleźć — zakończył chłopak. Opowiadając, raz jeszcze przeżywał piekło nadziei i lęku, wiary i zwątpienia. Wszystko działo się, jak w jakimś niepojętym śnie, w którym złe siły wikłały go w kolejne sytuacje bez wyjścia.
— Toś ty, biedaku, kilka dni wędrował albo i dłużej, bo wtedy pies przerwał mi nocne
łowy. Silny jesteś, bez jedzenia, bez wody, poraniony. Czekaj, zacznij jeszcze raz od Miguela, to teraz dla mnie najważniejsze. Obiecał wam obojgu moją pomoc. Możesz być spokojny, nie zawiodę. Zrobię dla niego wszystko w imię starej przyjaźni. To mój brat zresztą. Od lat pływa na tym przeklętym kutrze. Nie chciałem go znać, kiedy uwikłał się kiedyś dawno w jakąś historię. Może źle zrobiłem? Te diabły trzymają go teraz jak w kleszczach. I nie puszczą, zbyt dużo o nich wie.
Żal mi, że Miguel wplątany jest w jakieś brudne sprawy przemytu, ale sam sobie winien. U nas żyje z tego wielu ludzi — dodał jakby na usprawiedliwienie — Tych dwóch z hydroplanu nie znam, nie wiem, co to za jedni. Nie zwyczajni, drobni przemytnicy. Muszą handlować narkotykami albo złotem, albo bronią. Trzeba mieć strasznie dużo pieniędzy, żeby pozwolić sobie na samolot. Czekali z pewnością na towar nad jeziorem. Z takimi to trudna sprawa, długie mają ręce i wszędzie swoich ludzi. Ale nie trać nadziei, tyłeś przeżył to i teraz nie zginiesz.
— A Kar en! — rzucił się gwałtownie Tumbo.
— Powiedz lepiej, jak nazywa się statek ojca twojej dziewczyny?
— To nie moja dziewczyna, to biała — ciemną twarz zalał płomień rumieńca. Ale latarnik nie zwrócił uwagi na zmieszanie chłopaka.
— Biała i bogata, tym lepiej! — ucieszył się. — To się u nas liczy. Porwali ją, chcą po prostu okupu. Tym diabłom nigdy nie dosyć pieniędzy — splunął ze złością. — Krzywdy jej nie zrobią, możesz być o nią spokojny.
Twarz chłopaka spochmurniała, wargi mu zadrżały.
— Ale ja muszę ją odnaleźć, ona nikogo tu nie ma prócz mnie... — zaczął i umilkł. Jak wytłumaczyć Gomezowi, że nie mógł pozostawić Karen na pastwę losu, że nie spocznie póki nie dowie się, gdzie jest, póki jej nie wyrwie tym bandytom. Stary latarnik wydawał się jednak czytać w nim jak w otwartej księdze. Poklepał chłopaka po ramieniu. Milczał, ale widać było, że jego myśl pracowała.
— Mieli radiostację — powiedział i coś do siebie sam zamamrotał.
— Jak nazywa się ten wielorybnik? — rzucił raptem — „Figin" czy jak? Powtórz raz jeszcze.
Powtarzając słowo „Viking" litera po literze, Tumbo, sam nie wiedząc czemu, zaczął wystukiwać je alfabetem Morse'a.
— Umiesz pracować kluczem? Skąd do diabła? — Zdziwił się Gomez i jakby mu coś przyszło raptem do głowy poderwał się z miejsca z zadziwiającą lekkością i wspiął po stromych schodkach na piętro, mocno wpierając dłoń w poręcz. Tumbo pokuśtykał za nim, pokonując z trudem stopień za stopniem. Nogi miał jak z waty.
*
W niewielkiej izbie jedna ściana była zawieszona mapami i tabelami, pod drugą Tumbo zobaczył nadajnik starego typu, dwie duże lampy, obok nie osłonięte niczym cewki. Takiego nie widział na żadnym ze statków. Ale odbiornik był nowoczesny, wielozakresowy.
— Gomez, niech pan nada, zaraz, natychmiast radiodepeszę do kapitana Evansona na „Vikingu", stoi w Rio de Janeiro. Nie ruszy się stamtąd bez córki. Szuka jej na pewno. Trzeba się śpieszyć! — powtarzał, widząc, że latarnik odkłada dymiącą fajkę i bez słowa pilnie przegląda jakąś wielką księgę.
— Mówisz, że nazywa się „Viking"? Czekaj coś sobie przypominam, coś mnie wtedy zaskoczyło, ale to było dość dawno.
Poruszając wargami stary latarnik wodził grubym palcem wiersz po wierszu, obracał stronę po stronie, a każda była zapisana niewyraźnym szybkim pismem.
Z niecierpliwością i nadzieją Tumbo patrzył na tego człowieka, na jego rękę, jakby
miała dokonać cudu.
— Jest! — wykrzyknął naraz Gomez, a chłopak poczuł, że krople potu wyskakują mu na czoło.
— Mam dobrą pamięć — latarnik mówił znów sam do siebie. — Dziesięć dni temu ktoś powtarzał, i to długo: „Viking", wielorybnik „Viking"... ważna wiadomość dla kapitana „Vikinga"... To wszystko, co zanotowałem. Zdziwiło mnie tylko wtedy, że stacja wywołująca, silna, tak jakby z blisko brzegu przepływającego handlowca powtarzała uporczywie nazwę statku, a nie znak wywoławczy. Tego się nie robi! Każdy radiooperator na statku musi mieć — tego wymagają przepisy międzynarodowe — książki z wykazem znaków wywoławczych wszystkich jednostek pływających. Wszystkich, rozumiesz?
Dłonią wskazał na stos grubych, podłużnych książek na drugim stole. Tumbo nie spuszczał z niego wzroku. Widział, że Gomez coś sobie jeszcze usiłuje przypomnieć, jakiś szczegół z zasłyszanej rozmowy, jednej z tysięcy w jego życiu.
— Wywołujący, dobry operator, popełnił, pamiętam jak dziś — podjął po chwili latarnik —jeszcze jeden błąd: nie podał swoich znaków.
Oczy jego przez długą chwilę ze skupieniem patrzyły w twarz Tumby.
— Nie! To nie był błąd! Teraz wszystko rozumiem! To musieli być ci z samolotu, ci, co porwali dziewczynę. Chcieli nawiązać kontakt z ojcem, zażądać okupu, nie zdradzając, kim są. To jasne!
— Proszę nadać to wszystko w depeszy do kapitana Evansona do Rio de Janeiro, błagam!
— Nie! Tego mi nie wolno. Mogę to zrobić tylko za pośrednictwem kapitanatu w Rio Grandę do Sul.
— To na co czekamy?
Latarnik podrapał się z zakłopotaniem po głowie.
— Niebezpieczne! Jeżeli oni, te diabły, są gdzieś tutaj w pobliżu, to albo przechwycą radiodepeszę, albo przez swoich ludzi w Rio Grandę dowiedzą się od razu, o co proszę. To przecież byłaby sensacja. Kapitanat musiałby natychmiast zawiadomić o wszystkim policję. Marny byłby wówczas los dziewczyny. I z nami krucho. Strzelałby teraz celniej, nie chybiłby.
14. KAREN MYLIŁA SIĘ, TO NIE WYBAWCY...
Nie chybiłby z pewnością gdyby nie dziewczyna. W chwili gdy podnosił rękę z pistoletem, Karen skoczyła na niego jak pantera, paznokcie obu dłoni wpiła w obnażone ramię i co sił szarpnęła. Dwa kolejne strzały zlały się w jedno z hukiem silników. Zaskoczony niespodziewanym atakiem mężczyzna zachwiał się, o mało nie wypadł z maszyny. Odzyskał równowagę i jednym brutalnym gestem odrzucił od siebie Karen. Runęła jak długa na fotel i poderwała się błyskawicznie z palcami zgiętymi niczym szpony drapieżnego ptaka. Tego już było za wiele. Zatrzaskując drzwi jedną ręką, drugą z rozmachem, z całej siły uderzył ją w twarz. Czuła, że czaszka jej pęka od tego strasznego ciosu, przez chwilę leżała na wpół przytomna. Pochylił się nad nią, odwrócił, wykręcił jej ręce do tyłu i ścisnął żelaznym uchwytem. Nie mogła powstrzymać jęku.
— Związać? — usłyszała jak przez mgłę nienawistny głos.
— Daj spokój! połamiesz jeszcze tę laleczkę i nici z forsy. Jak się będzie jeszcze rzucać, daj jej po głowie, tylko uważaj, Pedro, nie za mocno!
Usłuchał niechętnie. Gdyby spojrzał na twarz dziewczyny zamiast oglądać poorane paznokciami ramię, zadrżałby, tyle nienawiści płonęło w jej oczach. Z trudem łapiąc oddech
powoli wciągnęła się na fotel. Czuła słony smak krwi w ustach, palący ból szybko puchnącego policzka. I tę gorszą chyba od bólu zniewagę. Ktoś ośmielił się podnieść na nią rękę. Pierwszy raz w życiu. Ale nie to było teraz ważne. Co z Tumbą? Zabity czy może tylko zraniony? Co pocznie sam w tej głuszy? Zginie. Zacisnęła mocno szczęki, bo czuła, że lada moment rozdzwonią się jej zęby, że wybuchnie płaczem. Do tego nie mogła dopuścić.
Długa chwila minęła nim się wreszcie przemogła. „A co z tobą, Karen? — pomyślała.
— Nie ma już Tumby, który cię obroni, który dla ciebie wszystko poświęci. Zostałaś sama, całkiem sama, zdana tylko na siebie. Nie daj się, dziewczyno, pokaż tym zbójom, co potrafisz, nie wolno ci się poddać, oni tylko na to czekają. Walcz, walcz do ostatka, tak jak on walczył dla ciebie".
Zwarta ściana dżungli w oknie samolotu umykała błyskawicznie w łoskocie silników rozwijających pełną moc. Przeklętej dżungli, która kryła w sobie tyle strasznych zasadzek.
Maszyna leciała teraz nad jeziorem, tym wymarzonym jeziorem. Tu gdzieś niedaleko znajdowała się latarnia morska, w której oboje z Tumbą mieli znaleźć schronienie. Tumbo... Nie, nie mogła się pogodzić z myślą, że czarny chłopak zginął. Nigdy dotąd nie zdawała sobie sprawy z tego, jak był jej bliski, ile mu zawdzięczała. Chciała być przy nim, zaopiekować się, pomóc mu tak, jak on jej dotąd pomagał. Czy nigdy go już nie zobaczy? Zamknęła na moment oczy, zapragnęła rozpaczliwie niczego nie pamiętać.
Jazgot nienawistnych głosów przebijających się przez huk silników przywrócił jej przytomność. Obaj piloci przekrzykiwali się nawzajem, wybuchając raz po raz hałaśliwym śmiechem. Widać było, że są z siebie zadowoleni.
Czemu ją porwali? Przecież i tak dostaliby pieniądze. Dlaczego pozbyli się w taki nieludzki sposób Tumby? Co zamierzali? Dokąd ją wieźli? Myśli kłębiły się jej pod czaszką. Myśli, na które nie było odpowiedzi.
— Włos pani z głowy nie spadnie! — usłyszała jakby w odpowiedzi. — Ale musi być pani posłuszna. W przeciwnym razie... — Pedro podsunął jej pod nos wielką, tłustą łapę zwiniętą w kułak. — Natychmiast po wylądowaniu porozumiemy się z kapitanem Evansonem. Myślę, że nie pożałuje pieniędzy za uratowanie pani od tego czarnucha i za odzyskanie córeczki całej i zdrowej. A gdyby nie chciał zapłacić to i tak na pani nie stracimy — zarechotał.
— Ładną dziewczynę każdy kupi.
Zadygotała z oburzenia. Takiej podłości nie mogła się spodziewać. Czuła, jak wzbiera w niej gniew, jak zalewa ją fala nienawiści, opuściła powieki, żeby złoczyńca nie dojrzał tego, co czuła. Jakże mogła przypuszczać, że to byli policjanci, że to ratunek! Olśniona w pierwszej chwili czystym, jak spod igły ubraniem zaprasowanymi starannie spodniami nie zwróciła uwagi na niskie, zarośnięte czoło Pedra, na grube wywinięte wargi i wyłupiaste oczy o dziwnie nieruchomym spojrzeniu. Prowokujący śmiech tego drugiego, ta jego nieznośna pewność siebie, pewność zwycięzcy, nie ostrzegły jej w porę. Jak mogła dać się tak podejść? Ogarnęło ją dziwne uczucie przejmującego chłodu, jakby się nagle zanurzyła w lodowatej wodzie.
Maszyna zakołysała gwałtownie. Przechył rzucił ją na fotel Pedra, biodrem uderzyła boleśnie o kaburę. Zamiast opaść na poręcz fotela dłońjej zacisnęła się kurczowo na kolbie pistoletu. Błyskawicznym ruchem wyszarpnęła go i wcisnęła się głęboko w przeciwny bok fotela. Pedro nie od razu zrozumiał. Widok broni w dłoni dziewczyny obezwładnił go na moment. W poszerzonych źrenicach nie było nawet lęku, nic, tylko bezbrzeżne zdumienie. Ale to trwało ułamek sekundy. W fałszywym uśmiechu wyszczerzył zęby, wyciągnął rękę.
— Proszę oddać mi... — zaczął i urwał z podniesioną do góry dłonią. Sprawnym ruchem kciuka Karen odsunęła bezpiecznik. Skierowała otwór lufy w jego pierś, a wskazującym palcem naciskała powoli na spust.
— Nie! — z zaciśniętego strachem gardła ledwie wydobywał się zdławiony krzyk. — Nabity! Spust bardzo czuły! Czekaj! Ja... my... przecież chcemy jak najlepiej. Zrobimy wszy-
stko, co zechcesz — mówił coraz szybciej widząc, że Karen zwolniła nacisk, ale nie zdjęła palca ze spustu. Patrzyła na niego chłodno, wzgardliwie, teraz ona była panią sytuacji. Nie przestając wciąż mówić wolno, bardzo powoli przesuwał się w jej stronę.
— Nie ruszać się! — usłyszała swój własny zmieniony głos. Czarny otwór lufy nakazywał posłuch. Pedro sapnął ze złości, ale odsunął się od niej i wcisnął głębiej w siedzenie fotela. Czując, że coś się dzieje za jego plecami drugi mężczyzna odwrócił się, osłupiał i puścił na moment orczyk. Hydroplanem rzuciło gwałtownie. Dłoń Karen zacisnęła się na rękojeści pistoletu.
— Prostuj maszynę — krzyczał przerażony Pedro. — Ta żmija zabije mnie niechcący. Pilot lewą rękę położył na orczyku, prostując lot hydroplanu, a prawą błyskawicznie
sięgnął do kabury.
— Rzuć pistolet za siebie. Liczę do trzech! — krzyknęła.
Nie trzeba było powtarzać rozkazu. Z całych sił zamachnął się ciężką bronią celując w głowę Karen.
Chybił o parę milimetrów. Czuła jak zimna stal otarła się o jej włosy, dławiący lęk podpełzł pod gardło. Pilot zaklął siarczyście. Potok przekleństw hiszpańskich i portugalskich buchnął z jego ust niepowstrzymaną falą.
— Dość! — krzyknęła grubym, nie swoim głosem. — Kieruj maszynę do Rio Grandę do Sul. Tam wylądujesz. Nie rozumiesz?
W kabinie zapanowało milczenie. Karen wydawało się, że przycichł huk silników.
— Do Rio Grandę? — Pedro wierzchem dłoni przeciągnął parę razy po spoconym czole. — Przecież tam właśnie lecimy. Po cóż ta cała zabawa z bronią, te pogróżki?
— Zwrot przez prawe skrzydło! — krzyknęła i momentalnie podniosła pistolet w górę, widząc wyciągnięte do niej ręce Pedra. Broń ciążyła nieznośnie, bała się, że ręka jej zadygo-cze, oparła ją o poręcz fotela, nie odwracając ani na chwilę czarnej muszki od piersi Pedra. Zagadał coś szybko do pilota. Podniecona nie zauważyła zwycięskiego błysku w jego oczach, nie wyczuła zmiany w głosie. „Jak długo jeszcze wytrzymam?" — pomyślała z obawą.
Pilot ostrożnie przechylił na bok maszynę, podłoga zakołysała się pod stopami. Podejrzewając jakiś zdradziecki manewr, Karen otworzyła usta do krzyku. Ale to był krzyk triumfu. W dole pod nimi w szybko ciemniejącym zmroku pobłyskiwały równymi rzędami światła pasa startowego. „Nareszcie. Natychmiast po wylądowaniu poproszę, nie, zażądam, żeby wracać nad jezioro szukać Tumby, nadam depeszę do ojca. Teraz! Od razu! Żeby się ten koszmar już raz wreszcie skończył" — postanowiła w myśli.
— Zawiadom, żeby czekała na mnie policja! — krzyknęła stanowczym tonem. I po chwili powtórzyła rozkaz po hiszpańsku. Nie umiałaby sama powiedzieć, skąd przyszły jej na myśl te słowa.
— Ależ dobrze, oczywiście, natychmiast przekażę do wieży kontrolnej! — odpowiedział pośpiesznie pilot, ale daremnie usiłowała uchwycić ledwie dosłyszalny poprzez huk silników sens jego słów. Mówił szybko, po portugalsku.
Maszyna zataczała łagodnie wielkie koła, opadała w dół, zmienił się naraz ton silników. „Zbliżamy się do lądowania" — pomyślała Karen z ulgą. I naraz przeszyła ją bolesna myśl. „Tumbo. Cóż to za szczęście byłoby z nim razem znaleźć się tutaj..."
Samolot dotknął ziemi, podskoczył raz i drugi tak gwałtownie, że pistolet o mało nie wypadł jej ze zdrętwiałej dłoni. Ale trzymała go dalej.
Chwilę jeszcze kołowali. Ostrym blaskiem chlasnęło Karen po oczach oślepiające światło reflektora i raptownie zgasło. W końcu silniki umilkły, maszyna znieruchomiała. „Jestem ocalona" — powtarzała sobie Karen wciąż nie mogąc w to uwierzyć. Dyszała chęcią zemsty za Tumbę. Teraz szybko, jak najszybciej powiadomić policję. Byleby tylko ci zbóje nie umknęli.
Po chwili ciszy usłyszała jakieś głosy. To zapewne przedstawiciele władzy.
— Otworzyć! — powiedziała nie wypuszczając wciąż z ręki pistoletu.
Pedro pośpiesznie wykonał jej rozkaz. Strumień zimnego powietrza wdarł się do przegrzanej kabiny. W drzwiach ukazała się głowa mężczyzny w czapce z metalowym znaczkiem.
— Wychodzić! — krzyknął głośno. Pedro wyskoczył pierwszy.
— Wychodzić! — usłyszała znów.
Jakieś ramiona wyciągnęły się do niej, jakaś ręka wyrwała jej z dłoni pistolet. Gdy tylko dotknęła stopami ziemi, powitał ją głośny rechot. Kilku mężczyzn, których nie rozróżniała dokładnie w otaczających ciemnościach pokładało się ze śmiechu, klepali się wzajemnie po plecach, po kolanach, przysiadali, podskakiwali i wykrzykiwali coś, czego nie rozumiała.
— Ja ci teraz, dziwko, pokażę! — Pedro skoczył do niej, ale ktoś odrzucił go na bok potężnym ciosem. Chwilę jeszcze szarpano się z rozwścieczonym mężczyzną.
— Uważaj! Nie dostaniesz ani grosza, jeśli jej zrobisz krzywdę, za dużo jest warta! — warknął tuż obok niej nieznany głos.
Osłupiała. Zacisnęła pięści tak mocno, że paznokcie wbiły się w ciało. Gdzieś w dali niebo błyszczało łuną świateł miasta. Wokół wszystko tonęło w czerni, którą rozświetlały tylko silne reflektory stojących nie opodal samochodów.
Zrozumiała. To była pułapka. I jak dziecko w tę pułapkę dała się złapać.
15. TUTAJ JA ZADAJĘ PYTANIA, TY MASZ TYLKO ODPOWIADAĆ
Strach, jakiego nigdy dotąd nie zaznała, obezwładniał jej ruchy, więził głos w zaciśniętym gardle. Bała się, potwornie się bała. Jak długo uciekała? Dokąd? Przed kim? Tego sama nie wiedziała.
Ktoś rzucał się na nią, szarpał brutalnie to w tył, to w przód, popychał, groził, bił. Za co? Co zrobiła? Jakiś cień pochylał się nad nią, przerażający, czuła dotknięcie jego wilgotnych macek, rósł w oczach, ogromniał. Przebudziła się z krzykiem, wciąż jeszcze nie mogąc podnieść ciężkich jak ołów powiek, otrząsnąć się ze snu.
Przeciągnęła ręką po mokrej twarzy. Pot czy łzy? Czemuż by miała płakać? To był tylko koszmarny sen. Jest przecież w swojej kajucie na „Vikingu", zadzwoni zaraz, Tumbo jak co dzień przyniesie jej śniadanie. Musi mu tylko przypomnieć, żeby nie spalił grzanek, jak poprzedniego ranka. On jest taki nieuważny. Coś uwierało ją w bok, zapewne nie odłożyła na stolik książki, którą czytała do późnej nocy. Często się to jej zdarzało. Odetchnęła z ulgą wciąż jeszcze nie mogąc zdobyć się na otwarcie oczu i sięgnięcie ręką do dzwonka.
I naraz lukę w pamięci niepowstrzymaną falą wypełniły wspomnienia.
Zerwała się z krzykiem, przez chwilę stała nie śmiejąc się poruszyć, nie mogąc zebrać myśli, a kiedy przed oczyma zawirowały jej czarne płatki upadła na łóżko. Już wiedziała. Pamiętała wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Dopiero po wyjściu z samolotu zrozumiała, co się stało. Chciała się im wyrwać, uciekać, ale obezwładnili ją bez trudu i siłą wepchnęli do jednego z czekających samochodów między dwóch mężczyzn na tylnym siedzeniu. Przy kierownicy zobaczyła tego wysokiego pilota. Pędził jak wariat. Mimo że wozem rzucało na wyboistej, pełnej kamieni ścieżce nie zmniejszał szybkości. Jakiś ostry zakręt, drugi i koła potoczyły się po równej drodze.
W świetle silnych reflektorów Karen widziała teraz wijącą się przed maszyną asfaltową wstęgę. W szalonym pędzie migały po jej bokach słupki kilometrowe i tablice z nazwami miejscowości. Zbyt szybko, by mogła je odczytać. Nie odrywając palców od sygnału, kierowca wpadał w jakieś słabo oświetlone osiedla. Ludzie rozpryskiwali się na boki przed ryczącą
maszyną. Przyhamował miękko i zwolnił bieg, kiedy wjeżdżali w ulicę większego miasta. Na jakimś skrzyżowaniu policjant zatrzymał wóz. Już otwierała usta do krzyku, kiedy uczuła stalowe lufy pistoletów mocno wpierające się z obu stron w jej żebra. Zaparło jej oddech. Policjant uśmiechnął się do niej, kiwnął niedbale ręką.
Wóz skoczył do przodu jak wypchnięty rakietą. Pilot prowadził maszynę po mistrzowsku, nie zwalniał prawie, wyciskał znów z niej maksymalną szybkość, tylko opony jęczały na ostrych zakrętach. Gdzieś w dali migały iskrzące się barwami światła neonów, szyldów, reklam na głównych ulicach, ale te najwidoczniej starannie omijał kierowca. Znów wyskoczyli w ciemność za miasto. Ciężka maszyna lotem ptaka pruła czerń nocy.
„Dokąd mnie wywożą?" Daremnie starała się dojrzeć godzinę na zegarze wmontowanym w tablicę przed kierowcą. „Czy to nie wszystko jedno zresztą? I tak mnie nikt szukać nie będzie. Tumbo? — Poczuła ostry ból w sercu. — Tumbo odszedł na zawsze z mego życia. Jeżeli go nie zabili — to ranny i tak zginie. Wszystko odeszło. Co się ze mną stanie?"
Niespodziewanie samochód miękko zwalniając zatrzymał się przed tonącym w ciemności budynkiem, trzasnęły drzwiczki.
— Wysiadaj! — obaj mężczyźni chwycili j ą mocno pod ramiona. „Boj ą się, że ucieknę" — ta myśl dodała jej otuchy. „Zrobię wszystko, żeby się im wymknąć" — przebiegło jej przez głowę, ale trzymali ją mocno. Otworzyli jakieś drzwi, które z trudem ustępowały. Wepchnęli ją do ciemnego, cuchnącego stęchlizną korytarza. Światło silnej latarki wskazywało drogę. Zadrżała, kiedy zaczęli sprowadzać japo stromych oślizłych schodkach.
Ostry snop światła zatrzymał się wreszcie ną wielkiej zasuwie stalowych drzwi. W małej komórce jeden z nich zapalił świecę wetkniętą w szyjkę butelki stojącej na skrzyni. W jej mdłym świetle zobaczyła wilgotne ściany, bez okna. Spojrzała na drzwi. Odczytując jej myśli mężczyzna roześmiał się głośno.
— Od wewnątrz żadnej klamki. Będziesz zamknięta jak największy skarb w pancernej kasie. Możesz spokojnie spać — ręką wskazał żelazne łóżko nakryte kocem, jedyny poza skrzynką sprzęt.
Nim zdołała się dobrze rozejrzeć, zazgrzytała piskliwie zasuwa. Była sama. Ciężko usiadła na twardym posłaniu. W uszach jej zaszumiało, w głowie miała pustkę, bała się, że lada moment zemdleje. Chwilę jeszcze walczyła z własną słabością i naraz się głośno rozszlochała. To wszystko było zbyt straszne. Szczęśliwy Tumbo, że nie dożył tej chwili. Nie dożył? To nieprawda, to niemożliwe, on musi żyć.
Na dźwięk odsuwanej zasuwy szybko otarła łzy i skoczyła w kąt celi. „Będę się bronić!" — złapała za butelkę ze świecą gotowa do ciosu. Ale stojący w otwartych drzwiach mężczyzna nie wydawał się mieć złych zamiarów. W jednym ręku dźwigał kubeł, w drugim misę z czarną fasolą, kubek i duży dzban. Kiedy odstawił kubeł do kąta, rzuciła się błyskawicznie do na wpół przymkniętych drzwi. Schwycił ją mocno za oba napięstki i w jednej chwili obezwładnił. Wpiła się zębami w jego rękę, ale silnym ruchem odrzucił ją na łóżko. Załkała upokorzona własną bezsilnością, kiedy zatrzaskiwał za sobą drzwi. Bez jednego słowa, bez jednego spojrzenia.
Czy doprawdy kiedyś na „Vikingu" marzyła o niezwykłych przygodach, o wstrząsających przeżyciach? „Głupia! Idiotka! — wyrzucała sobie z goryczą. — Masz teraz, coś chciała".
Na jedzenie nie mogła patrzeć, ale pragnienie dokuczało jej nieznośnie. Wychyliła duszkiem jeden kubek cierpkosłodkawego płynu. Odświeżył jej podniebienie. Wyborne! Nie opróżniła jeszcze do dna trzeciego, gdy poczuła, że nie ma siły, że powieki same opadają jej na oczy i ogarnia ją jakaś błoga niemoc.
„Dosypali mi pewnie proszku nasennego. I znów dałam się im oszukać".
To była jej ostatnia myśl.
*
Zasnęła w zatęchłej piwnicznej celi, a obudziła się w jasnym pokoju z zakratowanym oknem, przez które zaglądała zieleń drzewa, a nad nią czerwieniejący barwami zachodu błękit nieba. Stojąc obok łóżka, zastanawiała się przez chwilę, co najpierw zrobić. Na stoliku stał półmisek z mięsem, miska z czarną fasolą, świeże placki i wielki dzban. W rogu pokoju na umywalce z radością zobaczyła czyste ręczniki, mydło i grzebień. A obok na wieszaku białą suknię. „Za duża na mnie" — pomyślała bezwiednie.
Pragnienie i głód przeważyły. Pochłaniała chciwie wszystko, co było na stoliku. Jadła popijając łapczywie kawę kubek za kubkiem, każdy łyk przynosił ulgę. Nie chciała myśleć, co będzie dalej. Z ulgą obmyła się nie żałując mydła i zrzuciła z siebie przepocone ubranie. Zbyt szeroką suknię przewiązała paskiem. Od razu poczuła się lepiej.
Nie przeraził jej skrzyp klucza w zamku. Kto teraz się zjawi? Co ją czeka? W otwartych drzwiach stał mężczyzna, który sprowadził j ą do piwnicy.
— Apetyt dopisuje ci, jak widzę — powiedział złośliwie, patrząc na wymiecione do czysta talerze. — Tym lepiej! Skończyły się już żarty, teraz szef z tobą pogada. Uprzedzam cię — tylko bez awantur. Uważaj, on tego nie znosi!
Gdy mijała go w progu, zakrył gwałtownie dłonią rękojeść pistoletu, uprzedzono go widać, że w hydroplanie rozbroiła Pedra. Spojrzała na niego z pogardą.
Rozwścieczony zacisnął pięść do ciosu. Zasłoniła się ramieniem. Opanował się szybko i popchnął dziewczynę, wskazując ręką długi, jasny korytarz. Jaką niespodziankę szykuje jej teraz los? Czego chcą od niej ci straszni ludzie? Za chwilę się dowie.
Widząc swoje odbicie w szybie, odruchowo przygładziła włosy.
*
Kiedy otworzył przed nią szeroko drzwi, stanęła zdumiona, nie dowierzała własnym oczom. Luksusowo urządzony pokój zasnuty był niebieskim dymem cygar.
Na puszystym dywanie pokrywającym całą podłogę stały ciężkie stylowe meble, w kryształowych wazonach — kwiaty. Nie patrzyła na mężczyzn stojących pod ścianą. Oprócz tłustego Pedra wszyscy byli do siebie podobni jak bracia. Dobrani wzrostem, wagą, muskularnymi barami, rośli. Wszyscy mieli twarde, pozbawione wyrazu twarze o zimnych, czujnych oczach. Prześliznęła się po nich spojrzeniem. Całąjej uwagę od progu przykuł ten, co siedział za wielkim biurkiem, ten, co zapewne miał decydować ojej losie. Spodziewała się zobaczyć jednego z tych dobrze ubranych ludzi o kruczych, wypomadowanych czuprynach, jacy dotychczas stawali na jej drodze. A ten? Ledwie go było widać zza biurka. Na długiej chuder-lawej szyi chwiała się zbyt wielka łysa głowa, spoza przyciemnionych okularów o grubych szkłach patrzyły na nią bacznie oczy krótkowidza. Ale jak patrzyły? Ich spojrzenie przeszywało na wskroś. Ile mógł mieć lat? Niełatwo powiedzieć. Wyglądem na pierwszy rzut oka przypominał przeciętnego urzędnika znużonego codzienną, nudną, wciąż taką samą od lat pracą, jednego z tych, których się nawet nie zauważa. Gdyby nie te oczy, nieruchome, przerażająco puste.
Kiedy zdjął na chwilę okulary i przecierał je starannie w milczeniu, jego spojrzenie na pozór obojętne przygwoździło ją jak ostrzem sztyletu. Skuliła się na fotelu, na który zaprosił ją uprzejmym gestem i skrzyżowała ciasno ramiona na piersi, jakby pragnąc powstrzymać przyśpieszone bicie serca. Ze strachem pomyślała, że jeżeli wygląd zewnętrzny odpowiada charakterowi, to ten mózg bandy musi być potworem.
Cisza jaka panowała w pięknym gabinecie miała w sobie coś złowrogiego. Przez na wpół otwarte okna dobiegało od czasu do czasu krzykliwe skrzeczenie papug i jakieś przytłumione głosy.
— Czego się napijesz? — usłyszała po chwili doskonałą angielszczyzną zadane pytanie. Głos był bezdźwięczny, cichy, ale czuło się, że to nie pytanie, a rozkazu, rozkaz człowieka nawykłego do bezwzględnego posłuchu.
— Wody!
Nabrała głęboko powietrza w płuca i spojrzała mu w twarz stanowczym spojrzeniem, dziwnie nie licującym z twarzą młodej dziewczyny. Milczał, nie przestając uważnie przypatrywać się wymizerowanej, napiętej twarzy, w której podkrążone oczy patrzyły odważnie.
Czy tak ją sobie wyobrażał? Jeżeli dziwił się, nie okazał tego po sobie. Podnosząc do ust kryształowy kielich, Karen jak zahipnotyzowana nie mogła oderwać oczu od tego, którego nazywano „szefem". Nie wiedziała, czy potrafi powiedzieć mu wszystko to, co pragnęła. Napawał ją lękiem, jakiego nie odczuwała na widok żadnego człowieka. Przemogła się w końcu.
— Mój ojciec zapłaci każdą sumę... — zaczęła pewnym siebie głosem i urwała zmrożona lodowatym spojrzeniem. Mężczyzna za biurkiem machnął lekceważąco ręką.
— To nie takie proste. Nawiązaliśmy już kontakt ze statkiem wielorybniczym „Viking" w Rio de Janeiro. Kapitan Evanson był nieobecny, a jakiś radiotelegrafista nie uwierzył po prostu, że żyjesz i że jesteś naszym miłym gościem.
— Gościem? Tego już za wiele! — oburzona upuściła kielich, z którego resztka wody rozlała się na dywanie.
— Gościem, powtarzam — usłyszała z naciskiem wymówione słowa. Ten głos napawał ją wciąż mimowolnym lękiem. — Pokój masz ładny, jedzenie smaczne i obfite, dostaniesz nową suknię, wypoczniesz w ciszy i spokoju po ciężkich przeżyciach na morzu i lądzie. Oczywiście, jeżeli pokażesz, że potrafisz być rozsądna. Dotychczas nie wydawałaś się rozumieć, że absolutnego posłuszeństwa żądam tylko w imię twego dobra. Nie próbuj ucieczki, daleko nie ujdziesz sama — dorzucił i przetarł zapotniałe okulary. Opuściła powieki, żeby nie widzieć jego oczu.
— Ależ! — próbowała zaprotestować.
— Musisz tu pozostać jeszcze jakiś czas — przerwał niecierpliwie. — Musisz, jak długo, nie wiem. Uzbrój się w cierpliwość.
— A mój biedny ojciec zaprzestanie tymczasem poszukiwań, pomyśli, że utonęłam, odpłynie do Norwegii — wyrzuciła z siebie jednym tchem.
Mężczyzna uśmiechnął się lekceważąco.
— O to się nie martw! Znajdziemy go i tam. Wiemy znacznie więcej niż przypuszczasz, sprawdziliśmy już wszystko, co mówiłaś. Nie kłamałaś, tym lepiej dla ciebie. Umiem to ocenić.
— A mój przyjaciel? Dlaczego go zamordowano? Co komu zawinił? — nie wytrzymała.
Na twarzy mężczyzny nie drgnął żaden muskuł tylko wydęcie wąskich, bezkrwistych warg zdradzało niezadowolenie.
— Tak, to nie było potrzebne. Nie pochwalam takich brutalności, ale co się stało, to się nie odstanie. Dla ciebie lepiej może, że go nie ma, przeszkadzałby nam tylko. A zresztą zapamiętaj sobie — tuja zadaję pytania, ty masz tylko odpowiadać. I słuchać. Na wszystko przyjdzie pora — dorzucił widząc, że schowała twarz w dłonie. Była u kresu wytrzymałości.
— Dlaczego mnie uśpili? Czemu mnie dręczycie? Co wam zrobiłam?
— Lepiej będzie dla ciebie, jeżeli pohamujesz swój język. Opanuj się!
Patrzył na nią kamiennym spojrzeniem, z głosu nie przebijało zniecierpliwienie, tylko żyły na czole nabrzmiały mu gniewem.
— Dlaczego, pytasz. Żebyś nie robiła więcej talach głupstw, których musiałabyś później żałować, za dużo sobie pozwalasz. Koniec z tym. Będziesz czekać tutaj tak długo, jak będzie trzeba. W wygodach i w zbytku, jak mówiłem. Oczywiście nie wolno ci opuszczać
pokoju, pilnować cię będzie dziewczyna, która zna dobrze hiszpański. W zamian za to musisz nam pomóc. Dla własnego dobra.
— Pomóc?
— Tak, musisz przekonać tego głupiego radiotelegrafistę „Vikinga", że jesteś cała, zdrowa, dobrze traktowana, i że czekasz na szybkie spełnienie naszej prośby. To rozkaz, rozumiesz? Za trzy dni o godzinie dwudziestej czwartej nawiążemy znów łączność z „Vikingiem". Tak jak za pierwszym razem, umówiliśmy się z tym głupim operatorem. Tym razem mówić będziesz ty! Przeczytasz mu — poprawił się — tylko te kilka słów — podał jej kartkę, na której napisany był tekst. — Nie wolno ci powiedzieć nic więcej. I tylko po angielsku, ani słowa po norwesku — dorzucił nie spuszczając oczu z twarzy, po której przemknął rumieniec.
Czyżby czytał w jej myślach? Skąd mógł wiedzieć, że błyskawicznie układała już sobie, co powie w rodzinnym j ęzyku.
Zrozumiała, że wplątana w tryby jakiejś piekielnej machinacji, której nie mogła pojąć, jest bezsilna. Nie potrafiła niczego zdziałać ani dla Tumby, ani dla siebie. Ogarnęło ją przygnębienie.
16. RÓB TO, CZEGO SIĘ BOISZ, A STRACH ZNIKNIE
W pożłobionym jak morze zielonkawymi falami dachu dżungli jaskrawą plamą odbijała szeroka wyrwa doliny. Wśród jasnego szmaragdu starannie utrzymanych trawników, wśród ścieżek wysypanych żwirem, płonęły złotem i czerwienią rzędy krzewów i kwiatów. W rozedrganym upałem powietrzu tafla jeziora lśniła jak zwierciadło. Nad brzegiem w cieniu wielkich drzew przycupnęło kilka budynków.
Od wielu godzin Tumbo leżał na skraju puszczy ukryty pod gałęziami wielkiej paproci, do bólu oczu wpatrując się w największy piętrowy dom tonący w różnobarwnej masie kwiatów. Parter o dużych oknach mniej go interesował, całą uwagę skupił na piętrze, na balkonie wspartym o grube słupy. Ale niewiele mógł dojrzeć, bo balkon otoczony był drewnianą kratą gęsto oplecioną pnączami. Przez moment udało mu się dostrzec tam kobiecą postać w jasnej sukni, błysnęła złotymi włosami i znikła.
Minęło kilka minut trwożnego wyczekiwania, każda rozwlekała mękę niepewności. A może to było tylko złudzenie? Nie powróciła już więcej. Nie mógłby przysiąc, że to Karen, zbyt wielka dzieliła go od niej przestrzeń, a chwila była za krótka. I tylko przyśpieszony rytm serca mówił, że się nie mylił. Podejść bliżej do domu nie mógł, zbyt wielu kręciło się tu teraz ludzi, niektórzy uzbrojeni. Przyrzekł zresztą solennie Gomezowi, że zachowa ostrożność, jak najdalej idącą ostrożność. Postanowił jednak nie dawać za wygraną, czekać nocy i pod jej osłoną podkraść się pod dom z przeciwnej strony, obejść dolinę skrajem puszczy. Tam jak na dłoni widział wyciętą drogę, po której przetaczały się raz po raz ciężarówki, ciągnik, jakiś duży lśniący w słońcu chromem samochód osobowy. Czy to możliwe, że Karen jest tutaj, tak blisko, a zarazem tak beznadziejnie daleko?
Żar lał się z nieba niczym roztopiony ołów, wysuszał krople potu, nim zdążył spłynąć z karku na plecy. Uciszona dżungla leżała jak martwa pod grubym, parującym kocem upału. Pragnienie dokuczało coraz bardziej.
Przyciągnął bliżej do siebie psa, który dyszał z wywalonym do pół pyska jęzorem, owiązał mocniej rzemień wokół dłoni, pogładził kudłaty łeb i zamknął oczy. Czuł dobrze w nogach te czterdzieści kilometrów, ale bał się zasnąć. Obecność psa dodawała mu otuchy, bo chociaż wstydził się przyznać sam przed sobą od chwili wymarszu z latarni morskiej duszę
miał na ramieniu.
Tuż nad jego głową zaskrzeczała naraz przeraźliwie papuga. Jak na alarm. I zaraz odpowiedziała jej druga. Czy zaniepokoiła ptaki jego obecność? Mogły ściągnąć swym wrzaskiem ludzi. Przeraził się. Przeklęte ptaszyska! Rzucił w górę jakimś patykiem, żeby je spłoszyć. I w ostatniej chwili ścisnął mocno pysk psa, który chciał szczekaniem odstraszyć natrętów. „Tego by jeszcze brakowało!" — pomyślał przerażony.
Przywarł do ziemi, przycisnął mocno do siebie psią mordę i rozsunął ostrożnie gałęzie, żeby widzieć, czy ktoś nie zwrócił uwagi na papuzie wrzaski. Ale nikt nie spojrzał nawet w tę stronę. Jacyś ludzie wielkimi konwiami podlewali pracowicie rabaty kwiatów i trawniki. Podmuch wiatru przynosił aż tutaj, na wzgórze, i orzeźwiającą woń mokrej ziemi. Oblizał spieczone wargi. Cóż dałby za to, żeby się napić tej wody. Chłodna musiała być i smaczna. Papugi wiodły dalej swą sprzeczkę, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi.
Coś zaskrzeczało naraz w pobliżu. Poczuł przerażony na sobie baczne spojrzenie ogromnych, wyłupiastych oczu. Wielka, srebrzysta jaszczurka wysunęła w jego stronę długi, rozwidlony język, syknęła groźnie, ale na widok porywającego się do skoku psa, szybko odpełzła w krzaki. Ledwie go powstrzymał od pogoni. — Teraz nie można. Mamy ważniejsze sprawy, musimy odnaleźć Karen — tłumaczył, głaszcząc kudłaty łeb. — Karen — powtórzył wolno, a pies jakby rozumiejąc, utkwił w niego ślepia i radośnie bił ziemię ogonem.
Tumbo zawstydził się lęku, jaki ogarnął ga przed chwilą.
— Rób to, czego się boisz, a strach zniknie — powiedział mu Angus na myśliwcu „Viking VII", kiedy oszołomiony zmianą otoczenia pełen był lęku. Przed wszystkim i wszystkimi. Angus... Jakie to dawne, zapomniane dzieje. Cóż dałby za to, żeby czas się cofnął, żeby znaleźć się znów tam, na morzu, wśród wielorybników. Teraz był sam, zupełnie sam, zdany na siebie, zdecydowany na wszystko, ale niespokojny czy podoła, czy upora się z zadaniem ponad jego siły, czy nie zaszkodzi Karen zamiast jej pomóc.
*
Wyruszył nocą przed dwoma dniami, tak jak mu kazał Gomez. Dopóki za plecami w równomiernych odstępach czasu poprzez gęstwinę lasu migotały przyjazne błyski latarni morskiej, czuł się bezpieczny.
Te niebieskawe snopy światła tworzyły jakąś więź z przyjaznym człowiekiem. W miarę jednak zagłębiania się w gąszcz światło latarni rozpływało się, a wraz z nim nikła cała jego odwaga. Teraz jedynym sprzymierzeńcem w tej wrogiej ciemności wypełnionej nieznanymi dźwiękami, najeżonej kolcami, w tej puszczy, której nienawidził — był pies.
Sił dodawały mu na przemian strach i nadzieja. Przedzierał się przez gęstwinę jak mógł najszybciej, rzadko wypoczywając. Szedł całą noc. Dzień przespał ukryty w zaroślach, rankiem po drugiej nocy dopiero dowlókł się tutaj. I czekał cały dzień.
Z trudem walczył teraz ze snem. Lękał się, że może przespać chwilę, w której Karen ukaże się znów na balkonie, tym razem może na dłużej.
Karen czy nie Karen? Od chwili, w której ujrzał kobiecą postać na balkonie nie zaznał spokoju. Wspomnienie poprzednich, pełnych napięcia dni, które zdecydowały, że tu przyszedł, powracały natarczywą falą. Daremnie się przed nimi bronił. I myślą znów powrócił do latarni.
*
— Mam dla ciebie ważne wiadomości! — zadudnił od progu podniecony głos Gomeza, kiedy po całej prawie dobie nieobecności powrócił wieczorem do domu.
— Nie mogłem zdążyć wcześniej, ale byłem spokojny, wiedziałem, że o zachodzie
słońca sam włączysz światła latarni. Posłuchaj! Na północ, jakieś czterdzieści kilometrów stąd leży spora hacjenda. Właściciel nowy, mało kto go zna, bo rzadko przyjeżdża i nikogo nie chce widzieć. Bogaty, pewnie sam nie wie, co począć z pieniędzmi, bo wyciął i wybudował tutaj dla swoich samochodów drogę przez las. Na jego jeziorze ląduje często hydroplan.
Na słowo ,hydroplan" Tumbo zamienił się cały w słuch. Jednym susem zeskoczył z posłania i znalazł się przy latarniku.
— I co? Co? — w czarnej twarzy wielkie oczy zalśniły nadzieją.
— Byłem u mego przyjaciela. Mieszka stąd zaledwie o dziesięć kilometrów, ale wie wszystko, co dzieje się o sto. Nic nie ujdzie jego uwadze. Kilkanaście dni temu, ile, dokładnie mój przyjaciel sobie nie przypomina, pojawiła się u tego bogacza dziewczyna. Nikt nie wie dokładnie, jak się nazywa. Dom jest duży, piękniejszy podobno od innych, nigdy tam nie byłem, ale ludzie wszystko wiedzą i chętnie opowiadają. Przesadzają na pewno. Ta dziewczyna jest biała. Nikogo by to nie dziwiło, bo nieraz tam przywożą młode, wesołe dziewczęta, które biegają po ogrodzie, kąpią się w jeziorze i jeżdżą konno.
Gomez rozpalał się w miarę, jak mówił.
— Ale tę trzymają ciągle zamkniętą w domu, nikt nic słyszał jej śmiechu. A co najciekawsze, nie zgadniesz — w głosie latarnika zabrzmiała ciepła nuta — włosy ma koloru wysuszonej kukurydzy.
— To Karen! Na pewno Karen! — gorączkował się Tumbo. Hydroplan, biała dziewczyna, złote włosy. Wszystko się zgadza.
— Idziemy, Gomez!
— Nie! Ty pójdziesz sam!
— Sam? — przeraził się Tumbo.
— Tylko sam. I to bardzo ostrożnie! Musisz podejść tak, żeby cię nikt nie dostrzegł. I czekać długo, póki tej dziewczyny nie zobaczysz. Musisz na własne oczy przekonać się, że to naprawdę ona. A wtedy pomyślę, co robić. Idź od razu, natychmiast. Nie zapomnij zabrać kompasu. I latarki. Idź wciąż na Nord, West-Nord. Uważaj na bagna, pies zna puszczę, tylko trzymaj go mocno na rzemieniu. I pamiętaj, jeżeli on zawróci, zawracaj i ty. Bez chwili namysłu. Ogniska po drodze nie rozpalaj, choćby cię trzęsło z zimna. Idź już! Ja zostanę tutaj! Bądź spokojny, synu, nie zapomnę, że w nocy mam porozumieć się z tym z Afryki.
Synu, powiedział? Tumbo poczuł jakieś dziwne ściśnięcie w gardle. Tak nikt jeszcze do niego nie mówił; Nawet żaden z tych niezapomnianych, dawnych przyjaciół. Swego ojca nie pamiętał, słowo „synu" poruszyło go. Schwycił żylastą rękę Gomeza i przycisnął do ust.
— Coś ty? — obruszył się latarnik.
*
Od chwili kiedy w swej wielkiej księdze odczytał przeinaczoną nazwę „Viking", Gomez nie zaznał spokoju, tym bardziej że Tumbo pilnował go i nie dawał mu odejść od odbiornika. Często sam zakładał słuchawki, starając się z chaosu dźwięków w eterze, z kropek i kresek biegnących ze świata wyłowić to jedno słowo, które mogło naprowadzić na ślady „tamtych", na ślad Karen.
Trzy dni bezustannego prawie nasłuchu nie przyniosły niczego — stacja milczała, aż wreszcie czwartej doby, kiedy zbladły na niebie gwiazdy, kiedy wiatr pokrył drobnymi zmarszczkami spokojną, rozmigotaną w oślepiającym blasku powierzchnię oceanu, Tumbo usłyszał naglące wołanie. Zostawił w kuchni ogromny gar, w którym gotował dla Gomeza kawę i w paru skokach był na górze.
Bez słowa gestem głowy stary latarnik wskazał mu drugą parę słuchawek. Nawet niedoświadczone ucho odróżniłoby od innych ten dźwięk. Chłopak pojął od razu, że nadajnik musiał znajdować się gdzieś blisko, bardzo blisko. Sygnały były mocne, jasne, operator
pracował prawnie, szybko. Chłopak z goryczą pomyślał, że nie wyłowi ani jednego słowa. Z nadzieją zerknął na Gomeza. W jego wielkiej spracowanej dłoni ołówek błyskawicznie biegł po papierze. Raptem stacja zamilkła. Długą chwilę latarnik nachmurzony coś do siebie mówił, uważnie przeglądając zapis.
— Nadawali szyfrem. Nic z tego nie rozumiem — burknął w końcu niechętnie. — Ale nie martw się! Najważniejsze, że są, że nie zmienili dotąd miejsca. Nadawał ten sam co wtedy, poznałem od razu jego rękę na kluczu. Ich odbiorca też musi być gdzieś blisko, sygnały potwierdzające były silne.
Długo coś jeszcze do siebie mamrotał, zmarszczki na czole zbiegły się w głębokie bruzdy, jakby się nad czymś zastanawiał, rozważał „za" i „przeciw", jakby się sam ze sobą spierał. Zapomniał nawet o wygasłej fajce. Wreszcie zdecydował się, popatrzył Tumbie prosto w oczy.
— Nie można czekać. Oni mogą długo tutaj nie pozostać, zgubimy ich ślad. I co wtedy? Trzeba działać jak najszybciej, zawiadomić tych twoich na statku.
— Zdecydowałeś się nadać radiodepeszę do Rio de Janeiro? — krzyknął radośnie Tumbo. Na to przecież tylko czekał.
Stary latarnik spojrzał z politowaniem na rozbłysłe nadzieją oczy, zaprzeczył ruchem głowy.
— Zbyt niebezpieczne, już ci mówiłem. Ktoś musi to zrobić za nas.
— Jak to „ktoś"? Kto? — chłopak był zrozpaczony. — Kto? — powtórzył.
— Nie przeszkadzaj — ciągnął jakby wciąż jeszcze do siebie Gomez. — Dzisiaj po zachodzie słońca, synu, nadasz depeszę do mego przyjaciela radioamatora. Nie bój się. Taką krótką. Zaraz ci ją napiszę. Sygnałami międzynarodowymi. Na pewno potrafisz. Umówisz się z nim tylko na nową łączność, na jutro. Jutro ja mu powiem, co i jak ma robić. Ale pamiętaj, że jutro u tamtego to będzie już u nas pojutrze. Dlatego łączność musisz z nim nawiązać po zachodzie słońca.
— A gdzie on mieszka? — zdziwił się chłopak.
— Gdzieś tutaj — pożółkłym od ubijania w fajce tytoniu palcem Gomez dotknął niedbale samego cypla zachodnich wybrzeży afrykańskiego lądu, Przylądka Dobrej Nadziei.
— Czemu to ja mam nawiązać łączność? Przecież ja stamtąd uciekłem — wykrzyknął Tumbo.
Latarnik uśmiechnął się chytrze.
— Tak będzie najlepiej, synu. Ty nadajesz wolno, a on niewiele szybciej. Prawdziwy radiooperator, jeżeli posłyszy taki amatorski klekot, to się czym prędzej od niego odstraja albo wyłącza odbiornik. Tak zrobią zapewne i oni, jeśli prowadzą nasłuch. A poza tym mnie w tym czasie nie będzie tutaj. Ja pójdę zasięgnąć trochę języka. Słuchasz mnie?
Ale Tumbo w paru susach był na dole. Poczuł okropny swąd. Już wiedział, co się stało. Rozpalony do czerwoności gar skakał jak żywy na zalanej kawą kuchence. Gomez był jednak zbyt przejęty swymi myślami, żeby zwracać uwagę na takie głupstwa.
— Zaparz, synu, drugą, a mocną— powiedział. — Zaraz wyruszam w drogę.
*
Tego pamiętnego dnia Tumbo nie mógł się doczekać zachodu. Kiedy tylko czerwona tarcza słońca zapadła nad horyzontem, kiedy pierwsze snopy światła latarni omiotły ciemniejące szybko niebo, przygaszając blask pierwszych gwiazd, zasiadł do klucza i poczuł dziwny uścisk krtani. Pod nieobecność Gomeza łączność z Afryką miał nawiązać on sam. Czy da radę? — Potrafisz, synu — posłyszał jego głos. Gomez wierzył w niego, jak tamci.
Chłopak był bardzo wzruszony. Wspominał.
Tamci na dalekiej Antarktydzie też mu wtedy zaufali. Tam było zimno, potwornie
zimno, tutaj mimo nocnej pory panował upał, na bosych stopach czuł ciepło wielkiego kudłatego pyska, którego nie śmiał odtrącić. Tam huczała polarna wichura, tutaj puszcza dzwoniła tysiącem głosów. Wtenczas, tuż za nim, w śpiworach leżeli jego norwescy przyjaciele, których on tylko mógł ocalić. Teraz od niego może zależy los Karen.
Odegnał wspomnienia.
Przyciągnął do siebie naftową lampę, podkręcił knot. Światło jej padało głównie na sufit, o który odbijały się ćmy i oszołomione spadały na stół. Z napięciem, w skupieniu wystukiwał kropki i kreski. Uczuł ciepło wokół serca, gdy nieznajomy z przeciwległego krańca Atlantyku, z odległości tylu tysięcy kilometrów odpowiedział już na drugie wezwanie.
Nie umiał sobie wyobrazić tego człowieka z Przylądka Dobrej Nadziei, na którego pomoc tak bardzo liczył. Młody czy stary? Biały czy Czarny? Radioamator pracował kluczem znacznie sprawniej niż on. Natychmiast potwierdził gotowość rozmowy następnego dnia. Poprzez trzaski zakłóceń Tumbo wyławiał jego sygnały, chociaż chwilami zanikały w odbiorniku. Wyraźnie zaciekawiony radioamator chciał jeszcze najwidoczniej o coś zapytać, ale Tumbo pamiętał, że stary latarnik zabronił mu prowadzić dłuższą rozmowę.
*
Teraz na skraju puszczy, wyczekując niecierpliwie nastania nocy myślał wciąż o tym, jakie Gomez dał zlecenie afrykańskiemu przyjacielowi. O co prosił?
Czy przekonał go, jak pilna była ta sprawa? Czy tamten zrozumiał, że tu chodzi o życie? Że ważny był pośpiech, każda niemal godzina. Czy nieznany radioamator z Przylądka Dobrej Nadziei ma kogoś zaufanego w Rio de Janeiro, takiego, co zgodzi się przekazać od razu, natychmiast wiadomość na „Vikinga"? Nie mieściło mu się to w głowie.
Zapragnął gorąco znaleźć się w tej chwili w latarni. Może nadeszła już z Afryki odpowiedź? A może na „Vikingu" wiedzą już o wszystkim? Ale stąd przecież teraz odejść nie mógł. Musiał przekonać się, mieć całkowitą pewność, że Karen jest tutaj. Od tego zależało wszystko.
*
W nieprzeniknionej czerni świat cały wydawał się groźny, wrogi. To już była trzecia noc. Najdłuższa chyba jaką przeżył. Wiele czasu stracił na ostrożne obejście hacjendy i zabudowań gospodarskich skrajem dżungli. Teraz każdy następny krok mógł być klęską. Gdyby nie gorączka, jaka ogarnęła go po zobaczeniu kobiecej postaci na balkonie, zawróciłby do latarni. Ale nie mógł opanować podniecenia, bo jeżeli to była naprawdę Karen...
Psa uwiązał mimo jego protestu do drzewa. Mocno, jak najmocniej. Tłumaczył, żeby cierpliwie na niego czekał, obiecywał, że szybko powróci. Dotknięcie gorącego, szorstkiego jęzora na policzku uznał za zgodę na posłuszeństwo.
Po pierwszych paru krokach ścierpł z przerażenia.- Czyjaś ręka schwyciła go mocno za ramię. „Koniec!" — pomyślał oczekując ciosu. Z lękiem obrócił głowę na zdrętwiałej, sztywnej szyi i odetchnął z ulgą. To tylko zgięty drapieżnie koluch wczepił mu się w rękaw koszuli zatrzymując go gwałtownie.
Nasłuchując cichnących za nim głosów dżungli, wbijał wzrok w czerń nocy.
Podejście do uśpionego domu było łatwe, tak łatwe, że sam się temu dziwił. Z jakiejś szopy nie opodal dochodziły przez uchylone drzwi tłumione dźwięki muzyki i gwar głosów. Na żwirze ścieżki kładła się żółta smuga światła. Ostrożnie pełznąc po trawniku przybliżył się do słupów, na których wsparty był balkon. Tam właśnie mignęła mu dziewczyna. Karen, nie Karen. Sukni białej nie znał, ale to były jej ruchy. I ten kolor włosów. Poznałby go wszędzie.
Nie wiedział jeszcze, jak przedostanie się do pokoju, na który wychodził balkon. Zieją-
ce czernią okna domu były zamknięte.
Ze zdumieniem dostrzegł przy ścianie ganku, nad którym znajdował się balkon duży stos skrzynek i jakichś blaszanek. Wyminął go ostrożnie i zamienił się cały w słuch. Nie, nikt go nie spostrzegł. Śmiało objął rękami gruby solidny słup, wparł się w niego bosymi stopami, podciągnął na rękach i już po kilku ruchach był u szczytu, zaczepił się o krawędź drewnianego okapu. Mocno, jak szponami wbił się palcami w deski. Podminowany lękiem, rozgorączkowany zmusił się do rozluźnienia mięśni nóg i na moment zawisł na rękach. Powoli teraz podciągnął się do góry. Kiedy piersią wparł się już w krawędź balkonu, o kilka zaledwie centymetrów przed sobą zobaczył solidną deskę. „Dobrze! — pomyślał — takiej mi potrzeba właśnie. Złapać się za nią i już będę na miejscu".
Uchwycił deskę jedną dłonią, zacisnął na niej palce z całych sił. Potem drugą. Mocno szarpnął ciałem do góry. I serce podskoczyło mu do gardła. Deska rozchodziła się pod palcami, jak kawał zbutwiałego drewna. „Byle tylko nie na ten stos!" — pomyślał w chwili, gdy w trzasku pękających skrzynek, w metalicznym łoskocie rozbrzęczanych jak na alarm, rozsypujących się wokół blaszanek wylądował jak długi na ziemi. Nie zdążył jeszcze wygrzebać się spod nich, poderwać, kiedy w oczy chlusnął mu ostry słup światła latarki elektrycznej. Jeden, drugi, piąty. Nie rozumiał, co krzyczą ci wokół, nie wiedział, ilu ich było, czuł tylko, że mocne drapieżne ręce zaciskają się bezlitośnie na ramionach i nogach, a zewsząd patrzą na niego czarne otwory luf pistoletów. Przegrał. Gomez miał rację, dom był dobrze strzeżony. Gdyby nie ta przeklęta deska...
Przybity swą klęską nie czuł, że potrząsają nim jak kukłą z gałganów nie żałując twardych niczym kamienie pięści. Jedna myśl kołatała tylko w głowie — „Przetrwać!"
Poprzez jazgot rozwścieczonych głosów dobiegł go raptem warkot samochodowego silnika i smugi oślepiającego światła reflektorów zalały rozkrzyczanych ludzi, trawnik, budynek. Raptem wszystko ucichło. Odruchowo podniósł głowę. Nad balustradą balkonu dojrzał postać kobiecą. To nie była Karen! Suknia biała, na głowie żółty zawój wyglądał jak upięte wysoko włosy, ale z ciemnej twarzy patrzyły na niego pełne ciekawości czarne oczy. Wzrok go wtedy zawiódł. Zalała go fala goryczy. Wszystko na próżno! Jaka kara czeka go za tę lekkomyślność?
Z maszyny wyskoczyło paru ludzi. I znów podniósł się krzyk. Jedni coś komuś tłumaczyli, wygrażali powalonemu na ziemię, inni obszukiwali go wprawnymi, błyskawicznymi ruchami. Zabrali nóż, latarkę, kompas, przetrząsnęli kieszenie.
„Może biorą mnie za złodzieja?" — pomyślał z nadzieją. Nikt przecież nie mógł wiedzieć, po co tutaj podkradł się w nocy.
Schwycili go wreszcie za nogi i brutalnie powlekli po ziemi do izby w szopie. Tam dopiero zobaczył, ilu ich jest i jak bardzo są podpici. Jednym gwałtownym szarpnięciem podnieśli go z ziemi. Do łez zaśmiewali się na widok ciemnej, ściągniętej lękiem twarzy o szeroko rozwartych oczach. Nie było wśród nich pilotów znad jeziora. Odetchnął z ulgą. Nikt go tu nie znał, niech myślą, że chciał coś ukraść.
Pragnąc jak najszybciej widać powrócić do przerwanej zabawy, któryś z ludzi otworzył niski, głęboki schowek w ścianie, dwu innych porwało Tumbę za ręce i nogi, rozkołysało go w powietrzu i z rozmachem jak tłum ok wrzuciło do ciasnej skrytki. Śmiejąc się głośno zatrzasnęli za nim drzwiczki.
Plecami rąbnął w drewnianą ścianę, czuł że pęka mu krzyż. Słyszał wyraźnie trzask łamanych kości. Dotkliwy ból rozpełzał się po szyi, po karku, po lędźwiach. Leżał bez ruchu ogłuszony.
Jak tonący w ułamku sekundy przeżywa całe swoje życie, tak i on przez jedną okropną chwilę ujrzał wszystko, co przeszedł od momentu rzucenia się na pomoc Karen. Przeraził się.
Słyszał o strasznym losie ludzi z uszkodzonym kręgosłupem. I widział już siebie do końca życia wlokącego nieporadnie za sobą nieruchome nogi. Lodowata obręcz ściskała mu
serce. Czy zobaczy jeszcze kiedyś Karen? A ona, czy spojrzy na nieszczęsnego kalekę? Po twarzy spływały mu łzy, łzy litości nad samym sobą. Starł je z policzka. I zalała go fala radości. A więc mógł ruszać ręką! Jedną i drugą. Nieśmiało spróbował teraz zgiąć nogę w kolanie, prawą potem lewą. Nie, nie był sparaliżowany, chyba będzie mógł chodzić. Co za szczęście!
Wciąż jeszcze bał się ruszyć. Wreszcie ostrożnie, z lękiem zaczął obmacywać obolały krzyż. Słyszał przecież trzask pękających kości. Dłoń jego zahaczyła raptem o krawędź połamanej deski, poczuł na niej wyraźnie zimny strumień powietrza. Skąd? Mimo ciasnoty, pokonując straszny ból z trudem odwrócił się do tyłu i obu rękami z całych sił wparł się w potrzaskaną deskę. Jedno szarpnięcie, drugie i naraz ustąpiła. Wytoczył się na trawnik. Przywarł do niego całym ciałem, jakby z ziemi chciał czerpać siły. Chwilę jeszcze leżał nieruchomo nasłuchując, nic jednak nie wskazywało na to, że zauważono jego ucieczkę. Odczołgał się z trudem pokonując ból. Ledwie wstał, czuł drętwotę w całym ciele, bolał go krzyż, drżały mu nogi, uginały się pod nim. Ale był wolny.
Pierwsze parę kroków przeszedł zataczając się jak pijany. Wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Utykał na prawą nogę, całe ciało miał obolałe. Jakiś obcy szmer dotarł naraz do jego wciąż czujnej świadomości. Przypadł do trawy i przepełzł w cień szopy. W samą porę. O kilka kroków od niego ktoś przeszedł szybko. W otwartych drzwiach, z których dobiegały znów dźwięki muzyki ciemna sylwetka z karabinem w ręku przysłoniła światło izby. Widocznie strażnik przyłączył się do rozbawionych. Ilu takich jak on krążyło jeszcze w ciemnościach?
Przygięty do ziemi uciekał od przepełnionej ludźmi szopy. Na szczęście połyskująca odbiciem gwiazd tafla jeziora była mu drogowskazem. Musiał iść na prawo, tam na krawędzi puszczy czekał na niego pies. Rano, kiedy ludzie otrzeźwieją i nie znajdą go w schowku rozpoczną pewnie poszukiwania. A może machną ręką na czarnego złodzieja, który widać nie zdążył niczego ukraść?
Nie wybrał najkrótszej drogi. Sam nie wiedział czemu. A raczej wiedział. Mdłe światełko świeczki w oknie pokoju wychodzącego na balkon ciągnęło niczym magnes. Wbrew rozsądkowi nie pamiętał o grożącym niebezpieczeństwie. Nogi same znów go tam niosły. Zamienił się cały we wzrok i w słuch. Po chwili do jego uszu doszły dwa podniecone, wysokie głosy, dwie kobiety sprzeczały się ze sobą. Podsunął się bliżej. Nie, nie sposób odróżnić, czy to mówiła Karen. W momencie kiedy zrezygnowany miał już odejść usłyszał gniewny krzyk: „Helvete! Helvete!" I zdrętwiał. To był jej głos. Często w złości naśladując ojca powtarzała to właśnie norweskie przekleństwo: „Piekło! Piekło!" A więc wzrok go wtedy nie zawiódł. Wzrok czy serce?
Nie czekał dłużej. Musiał jak najszybciej przedostać się z powrotem do latarni. Bez kompasu. Na szczęście poprowadzi go pies, na szczęście w latarni czeka Gomez. Teraz wszystko j est w j ego rękach.
17. WIEDZIAŁA, WIERZYŁA, ŻE TUMBO JEJ NIE OPUŚCI
— Znasz tego czarnego złodzieja? — zaczął cicho tym bezdźwięcznym głosem, który ją przerażał. — Skąd? Przyznaj się, znasz go! Nie kłam tylko! Nikt nie ośmielił się jeszcze kpić ze mnie! Tego nie zniósłbym! —W miarę jak mówił, głos jego nabierał piskliwych tonów. — Pilar była przy tobie, słyszała. Co do niego krzyknęłaś, co? Skąd go znasz?
Jak oskarżyciel, który nie cofnie się przed niczym, żeby wydobyć z winowajcy prawdę,
jak kat stał tuż przed nią na szeroko rozstawionych nogach. Teraz dopiero zauważyła, że nosi buty na wysokich obcasach. Bolało go widać, że był niższy od swych podwładnych. Ta śmie-sznostka uratowała ją przed nową falą lęku. Gdyby jeszcze nie te dłonie znieruchomiałe tuż przed jej twarzą, nieproporcjonalnie wielkie, gdyby nie to szkliste, zimne spojrzenie.
Co powiedzieć? Jak skłamać, żeby uwierzył? Wtuliła twarz w dłonie, żeby na niego dłużej nie patrzeć.
Nie czekając odpowiedzi gwałtownym ruchem zwrócił się do stojących pilotów, którzy bezszelestnie wsunęli się za nim do jej pokoju.
— Z wami to ja się jeszcze policzę! Na jeden dzień tylko wyjechałem, a wyście z tego skorzystali, żeby moim samochodem zrobić sobie wypad do Rio Grandę, do barów, do knajp! A ta hołota — od hamowanego gniewu głos nabrał jeszcze bardziej piskliwych tonów — spiła się zamiast pilnować domu. I pozwolili łotry, żeby złodziejaszek zwiał. Obiecałem sowitą nagrodę każdemu, kto go złapie i przyprowadzi. A wam to jeszcze przypomnę w odpowiedniej chwili.
Na słowo „zwiał" Karen drgnęła. Załomotało jej serce. Tumbo na wolności? Co za szczęście!
W nocy zobaczyła go niespodziewanie. Jak ją tutaj odnalazł? To wprost nieprawdopodobne. Lękała się cieszyć, nie dowierzała własnym oczom. Teraz wiedziała. Tamtej nocy jak szalona biegała wokół pokoju nie słuchając Pilar. Przestraszona służąca uspokajała ją jak mogła, tłumaczyła, że złodziejowi nic się nie stanie złego, najwyżej go trochę poturbują, a potem zamkną. Nie mogła przecież wyznać tej kobiecie, czemu płacze i śmieje się na przemian, czemu głośno mówi do siebie. Co czuje.
A teraz nowa, nieoczekiwana radość. Chłopak zdołał się im wymknąć. Dzielny Tumbo! Przysięgłaby, że musi być gdzieś blisko, że jej nie opuści, teraz kiedy wie, że ją więżą, że coś wymyśli. A może zawiadomił już ojca? Umie przecież nadawać. Podniecona nadzieją nie zastanawiała się ani przez chwilę, skąd i jak mógł zdobyć nadajnik. Przecież zawsze umiał dawać sobie radę, tyle razy już ją ratował. I innych.
— Co krzyknęłaś? Odpowiadaj natychmiast, czy mam cię do tego zmusić? — w nienawistnym głosie usłyszała wzbierający gniew. Ale już się nie bała. Teraz w pełni panowała nad sobą.
— Proszę na mnie nie krzyczeć! Nie jestem do tego przyzwyczajona! To co widziałam tej nocy było okropne. Pańscy ludzie znęcali się nad jakimś nieszczęsnym Mulatem, bili go, kopali, grozili pistoletami. Co krzyknęłam? — wzruszyła pogardliwie ramionami. — A skądże ja mogę pamiętać? Ale wczorajsze zajście — przeszła do ataku — przypomniało mi raz jeszcze tę straszną, najstraszniejszą w moim życiu chwilę kiedy ten... — urwała nie chcąc powiedzieć „bandyta", ale i tak spojrzenie, jakie rzuciła na poszarzałego z lęku Pedrę, mówiło więcej niż słowa — zabił mego przyjaciela, tam nad jeziorem. Na moich oczach. Tego się nie zapomina! Wtedy także z pewnością krzyczałam.
Zamachał niecierpliwie ręką.
— Wiem, wiem, mówiłem już, że ten strzał był niepotrzebny. Nie znoszę przelewu krwi. I możesz być pewna, że Pedro za to zapłaci. Ale... powiedz mi jeszcze, jak ma na imię ten twój przyjaciel? — w zimnych oczach pojawił się wyraz źle maskowanej podejrzliwości. Czuła, że w tym pytaniu kryje się zasadzka.
Jak huraganowy wicher przebiegły jej przez głowę wspomnienia ze spotkania nad jeziorem. Zaskoczenie, zdumienie, radość. Starała się sobie odtworzyć, przypomnieć każde słowo. Nie! Była pewna, że ani razu wtedy nie zwróciła się do Tumby po imieniu.
— Mój przyjaciel „miał" — powiedziała spokojnie akcentując słowo „miał" — na imię Henry. Jego ojciec, profesor, który ukończył Oxford wszystkim dzieciom nadawał angielskie imiona.
Mężczyźni wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia. To, że mówiła o
swym przyjacielu w czasie przeszłym, że uważała go za straconego wydawało się ich uspokajać. Na nieme pytanie szefa Pilar zaprzeczyła ruchem głowy.
— To było zupełnie inne słowo — powiedziała po portugalsku. — Dziewczyna często powtarzała je tej nocy. Dzisiejszej także, bez przerwy. Nie potrafię powtórzyć jakie, nie wiedziałam, że to ważne.
— To po co cię trzymam? — usłyszała i skuliła się przerażona pod karcącym spojrzeniem szefa.
Karen roześmiała się swobodnie.
— Ja najczęściej powtarzam przekleństwa. Kiedy jestem bardzo zdenerwowana lubię kląć, po norwesku oczywiście. Skądże Pilar mogłaby zapamiętać? — dodała nie bez satysfakcji. I natychmiast znów przeszła do ataku.
— Jakie wiadomości ma pan od mego ojca? Kiedy przyjedzie tu po mnie? Jak to, jeszcze nic? To mi się nie podoba, to mi się bardzo nie podoba. Jak długo mam być tu gościem?
Słowo „gość" podkreśliła złośliwie. Ledwie widoczne spod grubych szkieł puste oczy już jej nie przerażały. Nie uszło to jego uwagi. Zaskoczony zastanawiał się przez moment, czemu przypisać tę zmianę w zachowaniu dziewczyny.
— I nam również twoja obecność tutaj nie jest potrzebna do szczęścia. Mam już powyżej uszu tej całej historii — powiedział chłodno. — Ale to wina tego barana radiotelegrafisty z „Vikinga". Już od dziesięciu chyba dni nie chce nam uwierzyć! — wzniósł oczy w górę, jakby niebo przyzywał na świadka głupoty Norwega.
— To nieprawda! Spełniłam przecież pana prośbę. Każdy z radiotelegrafistów poznałby mój głos! — krzyknęła z oburzeniem.
— Jest tak tępy, że od razu wyłączył odbiornik, ale my nie rezygnujemy. Na jutro zapowiedzieliśmy następną łączność. Zagroziliśmy mu, że jeżeli tym razem nas nie wysłucha, gorzko pożałuje. Mam nadzieję, że to ostrzeżenie pomoże. Jeżeli i ta rozmowa nie doszłaby z jakichś powodów do skutku, będę zmuszony wysłać któregoś z moich ludzi na statek do twojego ojca — ostatnie zdanie powiedział niechętnie. Nie w smak widać mu było wtajemniczać innych w wysokość żądanego okupu. A może bał się zdrady?
18. PROŚBA KOLEGI-RADIOAMATORA — RZECZ ŚWIĘTA
Leniwy, ledwie wyczuwalny w rozprażonym powietrzu wieczorny podmuch niósł od zabudowań wytwórni smarów i margaryny mdlącą, smrodliwą woń gnijącego wielorybiego mięsa i tranu. Dławiąca oddech ciężka chmura kładła się na pokładzie, wdzierała do szczelnie zamkniętych kabin znieruchomiałego przy nabrzeżu „Vikinga".
Ciemna, potężna masa wielorybnika obitego w walce z oceanem, wynurzona z wody królowała nad lasem kominów zacumowanych tu statków, raziła surowością w otaczającym krajobrazie. Z dala rysowały się kipiące bujną roślinnością stoki wzgórz, na które, jak białymi mackami olbrzymiej ośmiornicy wpełzało miasto rozpostarte nad wielkim łukiem zatoki.
Tętniący zawsze życiem i rozgwarem zagłuszanym przez huk pracujących maszyn, opustoszały teraz statek sprawiał wrażenie wymarłego. Windy, dźwigi, piły nakryte mocno zasznurowanymi brezentowymi pokrowcami wyglądały jak zamaskowane w kryjówkach, przyczajone przedpotopowe stwory. Przed paroma dniami wielorybnicy odpłynęli na liniowcach do rodzinnej Norwegii, radzi, że ten nieszczęśliwy rejs mają wreszcie za sobą.
— Dobrze przynajmniej, że przetwórnie już nieczynne, bylibyśmy czarni od sadzy. Za
każdym razem, kiedy pozostawialiśmy tutaj na zimę „Vikinga", było mi ciężko na sercu, ale nigdy jeszcze nie ogarniało mnie uczucie takiej melancholii jak dzisiaj. Nie mogę sobie znaleźć miejsca.
Nie wiadomo było czy Thor mówił do siebie, czy do stojącego obok młodego radiooperatora. Obaj mieli na sobie nienagannie białe koszule z czarnymi krawatami. Świeżo zaprasowane białe spodnie i białe półbuty wskazywały, że po nałożeniu granatowych kurtek gotowi będą do wyjścia na miasto.
— Dla mnie to pożegnanie Starego z załogą było rozdzierające — ciągnął po chwili. — Dobrze Sverre, żeś na nim nie był. Rok temu, pamiętasz, wszyscy przyszli na pożegnalny wieczór solidnie zaprawieni, weseli, hałaśliwi, każdy szczęśliwy, że powraca do domu, chociaż zeszłoroczny sezon nie przyniósł przecież takich zysków jak ten. A teraz? Mówię ci, ciężko wspominać! Nikt chyba nie tknął butelki, nikt się głośno nie roześmiał. Czuliśmy się jak na pogrzebie. Zwłaszcza wtedy, kiedy Stary żegnał się z nami. Wiesz przecież, połowa z niego pozostała, cały czas starał się robić dobrą minę, na końcu dopiero zapowiedział kategorycznie, że nigdy, póki życia, nie powróci na wody Antarktyki.
— Czy mówił coś o Karen?
— Nie, ani słowa, ale każdy wie, co czuł. Nie może sobie wybaczyć, że dał jej zginąć. Niepotrzebnie się obwinia, co się stało, to się nie odstanie.
— Tak, wiem, to przemówienie wywarło wielkie wrażenie na ludziach. Rozumieli go, współczuli. Słyszałem, jak rozmawiali o tym między sobą, wchodząc na pokład liniowca. Każdy wracał do swoich, a on? Byli bardzo przygnębieni. Mnie także niewesoło na duszy. Czemu to do licha na nas wypadło, że musieliśmy zostać, a nie któryś z oficerów pokładowych — wtrącił Sverre. — Zazdroszczę Staremu, że dziś jeszcze odlatuje do Oslo. Ja także chętnie bym to zrobił. Ciężki jest los kawalerów. Spieszę na egzaminy, wkuwałem w każdą wolną chwilę, zarywając sen podczas rejsu, a teraz boję się, że nie zdążę i stracę cały rok. To wina tego Hansena. Nie rozumiem, czemu tylko na jego myśliwcu musiała pozostać załoga. Chłopaki palą się do powrotu, a on ich trzyma i trzyma.
Thor zagasił o but nie dopalonego papierosa.
— Nawet dobry tytoń nie smakuje mi w tym piekielnym smrodzie — mruknął niechętnie. — To wszystko przez Angusa. Znam go od wielu lat. Nigdy niczego nie robi bez powodu. Ale teraz, to i ja go nie rozumiem. On buntuje Hansena.
— Ciągle wynajdują coś nowego — zaperzył się Sverre. — Tu im coś źle zakonserwowali, tam coś koniecznie muszą przed zimą wyremontować. I tak bez końca. Nie znam się na tym, wydaje mi się jednak, że oni obaj szukaj ą dziury w całym, że po prostu grają na zwłokę.
— Może masz rację. Ale czemu? Angus to najlepszy łowca wielorybów, jaki kiedykolwiek pływał po wodach Dalekiego Południa. Twardy jak stal harpuna, chociaż ma serce ze złota. Przeżył ciężko zaginięcie tego chłopaka. Nie wierzy przecież, że można go jeszcze odnaleźć. Na to jest za mądry. I on i Hansen. Nikt nie wierzy. Szkoda chłopaka, szkoda i dziewczyny. Całe życie mieli jeszcze przed sobą. Ona na pewno dostatnie i szczęśliwe. Intrygują mnie tylko te ślady na tratwie. Coś w tym przecież było, i but i ta szmatka, a potem jak kamień w wodę. To jakaś tajemnicza historia. Przed paru dniami — Thor zapalił nowego papierosa — znów ktoś się do nas natarczywie dobijał. Mówił, że on jeden wie, gdzie znajduje się córka kapitana Evansona, że może dopomóc ją odnaleźć. Nie słuchałem już nawet tych bredni. Wczoraj także starał się nawiązać łączność.
Sverre lekceważąco machnął ręką.
— De dostaliśmy już takich radiogramów? Chyba z sześćdziesiąt albo i więcej. Kiedy rozeszła się w eterze wiadomość, że ojciec obiecuje wysoką nagrodę, ze wszystkich zakątków Atlantyku, ze statków, z wysp, z wybrzeży sypnęły się wiadomości. Sam wiesz najlepiej, Thor. Kogo nam nie proponowano? Białe, czarne, żółte. A potem okazywało się, że dziewczyny mają albo po dziesięć, albo po trzydzieści parę lat. Niektórzy ofiarowywali swój towar
za pół ceny.
— Ten ostatni nadawał na częstotliwości nadajników lotniczych. Dobry operator, wprawnie pracował kluczem. Kiedy odesłałem go do diabła, jak innych, zagroził mi — roześmiał się Thor. — Powiedział, że pożałuję, jeżeli nie będę słuchać dzisiaj o dwudziestej pierwszej miejscowego czasu. Ale drań nie odpowiedział na moje QRA. Nie chciał zdradzić, jak nazywa się jego stacja. Urwał po prostu. I jak takiego brać poważnie?
— Nie zawracaj sobie tym głowy. Znów pewnie jakiś kanciarz chce wyłudzić nagrodę. Dziś jesteśmy zaproszeni na przyjęcie do ambasady. Dają dobre trunki, zjemy wreszcie coś smacznego. Obrzydła mi już nasza kuchnia. Kok nie wysila się dla nas i dla tych kilkunastu osób, które pozostały na pokładzie. Zobaczymy nareszcie innych ludzi. Szczęście, że zatrzymaliśmy mundury wyjściowe. Dobrze nam zrobi taka odmiana. Tutaj, chcąc nie chcąc, w myślach i rozmowach powracamy do tego nieszczęścia. A i tak nic mądrego nie wymyślimy.
Umilkli obaj zapatrzeni w ostatnie promienie zachodzącej słonecznej tarczy, która łuną purpury zalała wyniośle górujący nad miastem szczyt Corcovado. Z pokładu statku wyniesionego wysoko, nie obciążonego balastem tysięcy ton tłuszczu, paliwa i wody patrzyli na bielejącą w dali, rozciągniętą w półkole plażę. Roiło się na niej od ludzi. Kto żyw biegł kąpać się po zachodzie słońca, kiedy ustawał wreszcie żar lejący się z nieba. Umilkły fabryki, ucichły młoty pneumatyczne w stoczniach. Port wyludniał się szybko.
*
W powietrze wdarło się naraz pykanie skutera powoli toczącego się po opustoszałym nadbrzeżu. Silnik umilkł. W parę chwil później zaterkotał telefon.
— Komu u diabła przyszła teraz ochota na rozmowę? — mruknął Thor niechętnie przechodząc z mostku do przegrzanej słońcem, dusznej kabiny.
— Panie radio! — krzyczał w mikrofonie gdzieś z dolnego pokładu ochrypły głos marynarza nienawykłego do rozmów telefonicznych — Jakiś chłopak, tutejszy chyba, bo go nie rozumiem dobija się, tłumaczy mi coś na migi, powtarza ciągle „captain". Mówię mu, że Starego nie ma, ale on nic nie kapuje. I wciąż swoje od początku. Wymachuje mi przed nosem jakimś zeszytem, denerwuje się bardzo. Przegnać go kopniakiem, czy...
— Każ mu wejść na górę — rozkazał Thor, z rezygnacją wzruszając ramionami. — Na pewno przedstawiciel wytwórni lodówek albo browaru. Ci są najgorsi. Załatwię go szybko. Czy nie widzi, że statek jest pusty? — dodał ze złością.
*
Niepozorny, niski, ubrany niedbale chłopak o bujnej ciemnej czuprynie w niesfornych kosmykach opadającej mu na czoło, w dużych rogowych okularach nie miał więcej niż siedemnaście, osiemnaście lat. Pod pachą ściskał gruby zeszyt.
— Który z panów jest kapitanem? — spytał dobrą angielszczyzną. Thor bez namysłu skinął potakująco głową.
— O co chodzi, panie...
— Fernando Ruiz, ale moje nazwisko nic panu nie powie, panie kapitanie. Jestem zapalonym radioamatorem, od paru lat mam już licencję, jako jeden z najmłodszych tu u nas. Dziś nad ranem odebrałem depeszę od mego przyjaciela z południowej Afryki. Prosi, żeby panu jak najszybciej przekazać ten niezrozumiały dla mnie tekst. Czekałem, że mi powtórzy raz jeszcze o co chodzi, wyjaśni, ale on bardzo nalegał na pośpiech. Powiedział też, że to sprawa najwyższej wagi, że...
„Południowa Afryka? Czego tam znów chcą od kapitana? Cóż to za nowa historia? Szkoda, że nie z Australii" — myślał nie bez irytacji Thor i nie czekając, aż chłopak skończy,
wyciągnął rękę po zeszyt. Odgadł od razu, że to książka radiostacji. Młody człowiek otworzył ją na ostatniej stronie.
— To jest podobno takie ważne dla pana, kapitanie.
Machinalnie, z przyzwyczajenia Thor rzucił okiem przede wszystkim na znaki wywoławcze: ZRA ZK — nadane istotnie z południowej Afryki. Adresat: Kapitan statku „Viking" Olaf Evanson. Rio de Janeiro.
Wszystko było w porządku. Pochylił się nad telegramem.
...Yarren wyrwana hydroplan... stop... zapłać kup... stop... trzymać łącz... stop... słuchaj wyrw acz... stop... po śmiejcie... stop... Gumbo.
„I znów jakiś głupi kawał" — pomyślał patrząc na słowa, bez sensu i pozornie bez związku.
Już miał oddać zeszyt młodzieńcowi, kiedy poczuł nagle, jak krew odpływa mu z serca, a ciało przenika dziwny chłód.
— Sverre! — wrzasnął — patrz tutaj! Spójrz tylko na podpis: „Gumbo" to może być przecież nasz czarny chłopak „Tumbo", a „Varren" to chyba przekręcone imię Karen. Niesłychane!
Na kawałku papieru gorączkowo, jakby starali się rozszyfrować jakąś tajną depeszę wielkiej wagi, próbowali teraz obaj podstawiać słowo po słowie.
— Karen porwana hydroplanem — wykrzyknął pierwszy Sverre. — To jasne!
— Tak, a „zapłać kup" to może „Zapłacić okup". Jak myślisz? „Trzymać łącz" to chyba „utrzymywać łączność". Ale z kim?
— „Słuchaj wyrwacz" to mogłoby być przekręcone „słuchajcie porywaczy". A „po-śmiejcie" — „pośpieszcie". W głowie mi się to nie mieści.
Nieprzytomnym wzrokiem Thor patrzył na Sverrego, który raz jeszcze sprawdzał słowo po słowie. Młodemu radioamatorowi oczy rozbłysły pod okularami.
— Teraz rozumiem, czemu to takie ważne — wyszeptał podniecony. — Z tym kolegą z Afryki jestem od dawna w łączności, to poważny chłopak. Jak mi powiedział, że to bardzo pilne, natychmiast rzuciłem wszystko i przyjechałem.
— Proszę powtórzyć dokładnie, skąd otrzymał pan tę depeszę! — gorączkował się Thor.
— Z południowej Afryki, nie wiem nawet dokładnie, z jakiego miejsca. My już od przeszło roku spotykamy się w eterze. Zawsze rano. Wtedy u niego jest wieczór, najlepsza słyszalność. Opowiadamy sobie różne rzeczy, jak to radioamatorzy. Proszę spojrzeć na poprzednią stronę, ot, tutaj! Powiedział mi, że przechwycił dziwną depeszę. Nadawał jakiś początkujący zapewne, bo wystukiwał powoli literę po literze jak analfabeta. Umówił go na łączność następnego dnia rano. A tu dalej, proszę czytać, panie kapitanie:
...Koleżeńska przysługa... stop... treść pilnie... stop... jak można najszybciej dostarczyć adresatowi... stop... odpowiedź przekazać tylko mnie... stop...
O to prosił usilnie nadawca z Brazylii, znam go dobrze.
— Powoli? Jak analfabeta? Ależ to na pewno Tumbo, on sam musiał nadawać. Kiedyś już to przecież robił. Nieprawdopodobne! A więc i Karen, i Tumbo żyją!
Thor drżącymi palcami zapalił nerwowo papierosa. Wzrok obu mężczyzn spotkał się i zrozumieli obaj, obaj jednocześnie spojrzeli na zegarki.
— To się w głowie nie mieści! — krzyknął podniecony Sverre. — To znaczy, że ktoś porwał Karen, że ktoś żąda okupu. — Thor! O której kazał ci prowadzić nasłuch ten twój wczoraj szy drań?
— O dwudziestej pierwszej czasu miejscowego.
— Za dwadzieścia pięć minut!
Bez słowa rzucili się do odbiorników, zapominając o radioamatorze. Wciąż niewiele z tego wszystkiego rozumiał, ale wiedział, że jego trud nie poszedł na marne, że wiadomość, jaką przyniósł, może zaważyć na ludzkich losach.
Radiotelegrafiści sprawdzali gorączkowo odbiorniki. Wiedzieli, że są w porządku, że działają bez zarzutu, ale chcieli mieć absolutną pewność, że nic nie zawiedzie.
— Kolego — zwrócił się Thor do chłopca, który słysząc to poczerwieniał — depeszę otrzymał pan rano, czemu zmarnował pan tyle godzin?
— Nie mieszkam w Rio, musiałem przyjechać z daleka na skuterze, bardzo się śpieszyłem. Odnaleźć waszego „Vikinga" też nie było łatwo. Z kapitanatu portu wyrzucili mnie dwa razy, nie chcieli nawet słuchać. Cały dzień jeździłem po molach pasażerskich. Teraz dopiero jakiś robotnik portowy powiedział mi, że jeżeli szukam „Vikinga", to jest to chyba tylko ten wielki wielorybnik po przeciwnej stronie basenu. Tu znów celnicy nie chcieli mnie przepuścić do was. Pytali po co idę, żądali wyjaśnień. Nie pomogły żadne prośby. Uparli się, chcieli pokazać, jacy są ważni. A przecież nie mogłem im powiedzieć o co chodzi. Radioamatorzy nie mają prawa przekazywania depesz pod wskazany adres, tym zajmują się urzędy pocztowe. Aleja rozumiałem, że kolega z Afryki nie chce posługiwać się tą drogą, poza tym wiedział, że ja wiadomość przekażę szybciej. Prośba kolegi radioamatora to święta rzecz. Wyczekałem jeszcze trochę i pod osłoną jakiejś ciężarówki przeskoczyłem przez bramę, kiedy celnicy byli zaj ęci rozmową.
— Dzielny z pana człowiek! — Thor nie odrywał oczu od strzałki wolno, niemiłosiernie wolno przeskakującej z sekundy na sekundę. Sverre z uznaniem pomyślał, ile trudu zadał sobie ten chłopak, żeby dostarczyć niezrozumiałą dla niego wiadomość, podczas gdy oni nie chcieli słuchać nawet kolejnych zgłoszeń. Czyżby Angus i Hansen ociągali się z wyjazdem, bo wierzyli jeszcze w ocalenie zaginionych?
Radioamator pożerał wzrokiem ultranowoczesną aparaturę. Zapewne przysięgał sobie w duchu, że kiedyś i on może będzie na takiej pracować.
Znaki wywoławcze usłyszeli dokładnie w chwili, kiedy strzałka minutowa przeskoczyła na dwunastą. Thor błyskawicznie potwierdził odbiór, nadał QRA.
— Przyjaciele — wystukiwał ktoś nie odpowiadając raz jeszcze na wezwanie „Jak nazywa się wasza radiostacja?" —przechodzą na fonią.
Sygnały alfabetu Morse'a urwały się raptownie, w słuchawkach zapanowała cisza. Thor i Sverre delikatnie przesunęli gałki.
— Hallo „Viking", hallo „Viking". Czy nas słyszycie? Męski głos ledwie dochodził do ich uszu.
— QRO — powiększcie moc — zasygnalizował szybko Thor.
— Hallo „Viking" — melodyjny głos o wyraźnym, cudzoziemskim akcencie brzmiał teraz wyraźniej. — Słuchajcie uważnie.
I obydwóm zabiły nagle mocno serca, kiedy w słuchawkach zadźwięczał wysoki, znajomy głos.
— Tu Karen, tu Karen, chcę mówić z ojcem.
— Over! — dorzucił mężczyzna.
— Panno Karen, Karen droga, kochana, ojciec jest teraz na lądzie, mów, słuchamy, wszystko powtórzymy. Oszaleje z radości. Czy jesteś zdrowa? Jak się czujesz? Co się z tobą działo?
— Jestem zdrowa. Tumbo... — urwała. — Chcę jak najszybciej wrócić do ojca... — i znów zapanowała cisza, jakby ktoś przeszkodził dziewczynie. A może płakała? Tak, chyba płakała.
— Zróbcie wszystko, czego żądają. O co proszą— poprawiła się natychmiast. I znów
urwała.
— Uwierzyliście chyba teraz nareszcie — podjął znów męski głos — że uratowaliśmy córkę kapitana Evansona. Uratowaliśmy od strasznego losu, sama wam to opowie. Jest teraz naszym miłym gościem, opiekujemy się nią troskliwie. Włos jej z głowy nie spadnie. Pragniemy jak najszybciej przekazać ją ojcu po pokryciu oczywiście kosztów, jakie ponieśliśmy niosąc jej pomoc, a nie było to łatwe. W ciągu tygodnia pan kapitan zdoła zapewne przekazać nam drobną, w porównaniu z naszymi wydatkami, kwotę trzystu tysięcy dolarów. Jeden warunek: nie zawiadamiajcie nikogo, jeśli chcecie zobaczyć dziewczynę całą i zdrową. To warunek absolutny. My ze swej strony dotrzymamy umowy. Za trzy dni o tej samej godzinie z wielką przyjemnością nawiążemy z wami łączność. Umówimy się wówczas dokładnie, co macie czynić, jak i kiedy.
— Gdzie nastąpi spotkanie? — gorączkował się Thor.
— Szczegóły podamy później — melodyjny głos mężczyzny brzmiał bardzo stanowczo. — Nie potrzebuję chyba raz jeszcze powtarzać, że to, co powiedziałem, jest absolutną tajemnicą. Dla dobra dziewczyny. W przeciwnym razie nie odpowiadamy zajej życie. Za trzy dni o tej samej porze. Over.
W słuchawkach zapanowała cisza mącona tylko szumem, trzaskami i dalekim jednostajnym turkotem jakiejś automatycznej stacji. Obaj zatrzymali jednocześnie przewijające się taśmy magnetofonów. Sverre otarł pot z czoła. A więc Karen żyła... Co mówiła o Tumbie, nie zrozumiał. Nie byli chyba razem. Karen żywa po tylu tygodniach męki wyczekiwania. Nie do wiary! Thor ze zmarszczonymi brwiami ważył w myśli każde zasłyszane słowo.
— Trzeba natychmiast zawiadomić policję! — krzyknął zapalczywie młody radioamator.
— Nigdy wżyciu!
— Za nic! — usłyszał w odpowiedzi.
— I pan musi milczeć, kolego, przysięgnąć, że nikomu nie piśnie pan słowa o tej rozmowie. To jak tajemnica korespondencji obowiązuje każdego radiotelegrafistę. Słyszał pan, czym grozili — z głosu Thora przebijała powaga. — Na pewno spełnią groźbę, jeżeli nie będziemy milczeć!
— Ależ oczywiście, ja wszystko zrobię, czego panowie zażądają, ja... Thor spojrzał z niepokojem na zegarek.
— Musimy zawiadomić natychmiast Starego.
— To nie pan jest kapitanem? — zaniepokoił się radioamator.
— Nieważne. Kapitan Evanson odlatuje dzisiaj do Norwegii. Jego samolot startuje za niespełna dwie godziny przez Londyn do Oslo. Czy złapiemy jakiś samochód, taksówkę? Jak daleko jest stąd do lotniska?
— Dowiozę jednego z panów moim skuterem, za pół godziny powinniśmy być na miejscu — zaofiarował się radioamator.
— Jedziemy! — Thor o mało nie zgruchotał szczupłej ręki w swej kościstej dłoni i pociągnął chłopca w dół po stromym trapie.
19. PAN MUSI CZYM PRĘDZEJ WRACAĆ NA STATEK, KAPITANIE!
Z przerażeniem patrzył Thor na olbrzymią przeszkloną halę dworca lotniczego wypełnioną gwarem różnojęzycznego tłumu. Długie kolejki stały przed dziesiątkami stanowisk, nad którymi błyszczały świetlne napisy: Montevideo, Santiago, Dakar, Nowy Jork, Lima,
Hawana, Paryż.
Gdzie j est Londyn?
Znalazł go wreszcie na samym końcu hali i z trudem przebijając się przez zbity tłum, skoczył w tamtym kierunku. Podświadomie szukał wzrokiem przygarbionej postaci kapitana Evansona. „Nie poznam go nigdy w cywilnym ubraniu" — myślał zrozpaczony, bo teraz każda minuta była cenna, każda niemal sekunda.
Nie, z pewnością nie było kapitana wśród tych, co cisnęli się do przejść ani tych, co oddawali bagaże w stanowiskach z wagami. Rozpychając brutalnie łokciami ludzi, radiotelegrafista z coraz większym niepokojem wpatrywał się w ekrany monitorów. Gdy odnalazł wreszcie Londyn, odlot samolotu o godzinie dwudziestej trzeciej był na trzecim miejscu od góry — teraz przeskoczył już na pierwsze. „Nie zdążę! Odleci! — przeraził się. — To byłaby katastrofa. Jak wytłumaczyłbym tym bandytom, że muszą czekać?" Był pewien, że oni także chcieliby całą sprawę zakończyć jak najszybciej.
Ogólny zamęt w dworcowej hali powiększały głośniki, z których co chwila biegły zawiadomienia o lądowaniu lub o starcie jakiejś maszyny. Wywoływano także nazwiska opóźnionych pasażerów, prosząc ich o szybsze załatwienie formalności. Nastawił ucha.
— Rejs tysiąc trzysta dwadzieścia dwa linii SAS do Oslo przez Dakar i Londyn. Maszyna gotowa do odlotu — usłyszał i jak żbik skoczył do młodej dziewczyny w zgrabnym mundurku hostessy. Spojrzała na niego z wyrzutem:
— Tak późno? Pasażerowie są już na pokładzie. Maszyna zaraz zacznie kołować na start.
— Ja muszę zobaczyć kogoś, kto odlatuje tym samolotem.
— Za późno!
— Ależ to sprawa najwyższej wagi, sprawa życia!
Wielkie, czarne oczy uważnie spojrzały na zlaną potem, rozgorączkowaną twarz. W głosie mężczyzny było coś alarmującego. Po sekundzie wahania dziewczyna wskazała mu jakieś drzwi z napisem w czterech językach: „Wstęp wzbroniony!"
— Tam jest telefon, proszę wykręcić dwadzieścia dwa — dwadzieścia dwa. To wieża kontrolna. Tylko oni mają jeszcze w tej chwili łączność z maszyną.
Thor musiał znów komuś tłumaczyć, że to sprawa życia lub śmierci, że błaga o jak najszybsze zawiadomienie kapitana Evansona, że... Ktoś wreszcie zrozumiał.
— Maszyna kołuje już na pas startowy. Proszę natychmiast przyjechać do nas windą. Ostatnie piętro. Wydaję dyspozycję, żeby pana wpuszczono. Maszynę SAS przetrzymać mogę tylko jeszcze kilka minut, nie dłużej. Proszę się śpieszyć.
*
— Mister Evanson! Mister Evanson proszony jest do kabiny pilotów. Mister Evanson proszony jest do kabiny pilotów. Sprawa ważna. Mister Evanson...
Miły głosik stewardessy wypełniający wnętrze ogromnej maszyny po chwili dopiero dotarł do świadomości kapitana. Tak zobojętniał już na wszystko, że nie patrzył i nie słuchał, starając się zwalczyć smutek:
„Czegóż u diabła mogą chcieć ode mnie? Czy nie mogą przynajmniej tutaj zostawić mnie w spokoju?" — pomyślał niechętnie. Samotny odlot do Oslo przeżywał ciężko, ale dłużej czekać nie mógł. Ten rejs był potwierdzeniem ostatecznej klęski, rezygnacji. Z przerażeniem odganiał od siebie myśli o znalezieniu się w pustym domu. Powoli odpiął pas, wstał i nie śpiesząc się ruszył długim przejściem między dziesiątkami foteli. Wielu ze stu dwudziestu pasażerów śledziło z ciekawością mężczyznę o pooranej bruzdami trosk twarzy i ramionach przygiętych zbyt wielkim jakby na jego siły ciężarem. Inni popatrywali na kapitana z
niecierpliwością źli, że przez niego opóźnia się odlot.
— Mister Evanson — stewardessa otworzyła mu drzwi. W kabinie prześwietlonej jaskrawym światłem reflektorów dwu pilotów siedziało już przy sterach. Młody, zaledwie dwudziestokilkuletni mężczyzna wyciągnął do niego mikrofon i słuchawki.
— Ktoś na gwałt chce mówić z kapitanem Evansonem. To musi być coś pilnego. Zatrzymali nas.
— Słucham! — rzucił krótko.
Nie mógł wciąż zrozumieć, kto i po co chce go jeszcze męczyć.
— Karen! — usłyszał nagle zmieniony podnieceniem głos Thora. — Karen żyje! Odnalazła się, żyje panie kapitanie!
Nie dowierzał własnym uszom. Długą chwilę milczał, jakby mu mowę odjęło, jakby nie rozumiał tego, co mówił radiotelegrafista.
— Powtórz! — wyszeptał zdławionym głosem.
— Karen żywa, odnaleziona. Pan musi natychmiast wracać na statek.
— Czy jesteś pewien, Thor? Czy to nie jeszcze jeden fałszywy alarm?
— Kapitanie! Żyje, słyszałem jej głos! Zapisałem całą rozmowę na taśmie magnetofonowej. Niech pan natychmiast wraca. Czekamy!
Młody telegrafista wyjął mikrofon z zaciśniętej dłoni oniemiałego kapitana.
— Dobra wiadomość? — spytał, a nie otrzymawszy odpowiedzi spojrzał życzliwie na starego człowieka, który zdawał się młodnieć z każdą chwilą, chociaż nadzieja wciąż walczyła w nim ze zwątpieniem.
— Dobra! Najlepsza chyba jaką w życiu mogłem otrzymać! — usłyszał po chwili. Pilot rozmawiał już z wieżą kontrolną. Parę ruchów dłoni i silniki turboodrzutowca
zamilkły. W stronę maszyny toczyły się szybko po betonie lotniska samobieżne schody.
— Dziękuję panom z całego serca! Moja córka się odnalazła! Po tylu tygodniach męki i rozpaczy. Zobaczę ją. Już niedługo. Dziękuję raz jeszcze! — Evanson sam nie wiedział, co mówi, wciąż jeszcze lękając się uwierzyć.
— Panie i panowie! Kapitan prosi o chwilę uwagi. Odlecimy z niewielkim opóźnieniem. Jeden z naszych pasażerów musi wrócić do Rio. Wszyscy pozostają na swoich miejscach z zapiętymi pasami.
Ciepły, melodyjny głos stewardessy opanował falę niepokoju, jaka ogarnęła pasażerów, nie rozumiejących przyczyny nagłego wygaszenia silników.
— Czy mamy wyszukać pana bagaż? — z nie ukrywanym lękiem spytała inna stewardessa i odetchnęła z ulgą słysząc:
— Nie, nie potrzeba! Niech leci do Oslo.
Kapitan Evanson zatrzymał się chwilę w drzwiach samolotu, jakby się lękał zejść. Jakby się bał, że nadzieja, która odżyła, raz jeszcze okaże się ułudą.
20. TWARDY MASZ ŁEB, SYNU, JAK Z GRANITU
Cały zamieniony w słuch zamarł, nie śmiał drgnąć. W nieprzeniknionej czerni, jaka go otaczała, jaka na niego napierała ze wszystkich stron, nie widział niczego. Nawet jego oczy, był z nich tak dumny, nie mogły dostrzec zarysów najbliższych drzew i krzewów. Poprzez pulsującą gwarnym życiem puszczę, starał się wyłowić obcy dźwięk. Nadaremnie. Pewien był jednak, że instynkt go nie zawodzi, czuł czyjąś obecność. I to gdzieś nie opodal. Jak blisko? Nie wiedział. Przed paroma chwilami ucho jego złowiło ledwie dosłyszalny szelest powoli
rozsuwanych gałęzi, przysiągłby, że słyszał. Nie, to nie było żadne zwierzę. To mógł być tylko ostrożnie skradający się człowiek, który wiedział o nim, który chciał go zaskoczyć. Wróg.
Lęk kazał mu zapomnieć o zmęczeniu. Lęk czy instynkt walki? „Co za szczęście, że jestem boso" — przebiegło mu przez głowę. Po raz pierwszy od trzech dni błogosławił chwilę, w której zdecydował się nie powracać pod balkon po trepy, które Gomez dał mu na drogę, takie solidne, na skórze. Przez te trzy koszmarne doby pokrwawił gołe stopy, ale teraz nie czuł nawet bólu. Ani głodu, ani pragnienia. Nic prócz lęku, że nie dotrze do latarni, do Gome-za, że nie powie mu o Karen. Czemu wszystko ciągle sprzysięga się przeciw niemu.
Na wspomnienie koszmarnych minionych dni dreszcz przebiegł mu po plecach. Każda chwila niosła jakieś nowe niebezpieczeństwo. Ludzie z hacjendy krążyli bez przerwy po puszczy. Tu i ówdzie rozlegał się strzał. Skąd ta uporczywa pogoń? Czyżby podejrzewali, że nie był zwykłym złodziejem? Ci na koniach nie byli straszni. Tętent kopyt uprzedzał go zawczasu o zbliżaniu się tropicieli. Ale ten, co go ścigał pojedynczo? Kim mógł być? Czemu nie rzucił się na niego, czemu nie oświetlił go latarką elektryczną, nie strzelał?
Za każdym razem słysząc podejrzany szelest zaszywał się głęboko w chaszcze. I czekał. A może to było tylko urojenie? Na to pytanie zmrożony lękiem nie potrafił odpowiedzieć. Nie miał nawet przy sobie psa. Z goryczą pomyślał, że wierny przyjaciel pozostawił go samego. Czemu? Poprzedniej nocy, gdy sam nie wiedząc kiedy zapadł w kamienny sen, pies przegryzł rzemień i uciekł. Czemu? Gdyby teraz byli razem czułby się raźniej, nie bałby się niewidzialnego wroga. Pies rozprawiłby się z nim szybko. Bez psa nie błądziłby tak długo.
I znów wyłowił ledwie uchwytny szelest gałęzi, do innych szelestów niepodobny. Stać na miejscu i czekać? Na co?
Wyobraźnia podsuwała najdziksze obrazy polowań na Czarnych, o jakich opowiadali sobie starzy ludzie na Przylądku Dobrej Nadziei. O torturach i mękach, jakim poddawano schwytanych. Nigdy w to nie wierzył, ale teraz czuł się bezbronny. Poddałby się swemu prześladowcy, gdyby nie myślał o Karen.
Szmer się powtórzył, tym razem wyraźnie z prawej strony. Ostrożnie stawiając stopę, rozgarnął wyciągniętymi przed siebie rękami gałązki, jak mógł najdelikatniej, zgięty wpół przebiegł tylko parę kroków w odwrotnym kierunku i zastygł bez ruchu. Żałował, że nie może uciszyć bicia serca. Lękał się, że gwałtowne, rozsadzające pierś może go zdradzić.
Jego prześladowca musiał być doświadczonym tropicielem dzikich zwierząt. Dżungla nie była mu obca, rozróżniał wszystkie jej dźwięki. Tumbo wyczuł, że tamten zmienił kierunek i sunie powoli w jego stronę.
Nie, dłużej nie wytrzyma tego napięcia. Czuł się zagrożony wszystkimi zmysłami. To na pewno jeden z tych, co polują na niego od trzech dni. Zaczaił się i tutaj postanowił go dopaść. Czekanie na miejscu to pewna zguba. Pozostaje ucieczka. Liczył tylko na swoje długie nogi. Przygięty wpół do ziemi skoczył przed siebie zwinnie jak dziki kot. Nie zważał już na trzask gałęzi pękających pod nogami ani na kolce, ani na gałęzie chłostające go po twarzy, po ramionach. Pędził z szeroko rozwartymi ustami skrajem polanki, na nic nie zważając, nie słyszał swego wroga. Nic, prócz pulsującej w głowie krwi.
Lecąc jak pocisk z rozpaczą i gniewem czuł, że opuszczają go siły, że dłużej nie wytrzyma. Zwolnił. „Chyba udało mi się umknąć!" — pomyślał z ulgą. I wydało mu się w tej chwili, że czuje na ramieniu ciężar wrogiej dłoni. Ze zdławionym krzykiem zwierzęcia schwytanego w potrzask zgiął się raptownie i szczupakiem rzucił się do przodu. Gnał przed siebie, jakby miał pobić wszystkie rekordy świata. Karen! Tylko myśl o niej dodawała mu sił, przemagała ból zmordowanych mięśni.
Nie umiałby powiedzieć, jak długo trwał ten rozpaczliwy bieg. Kwadranse, minuty, a może tylko sekund? Nie on zwolnił wreszcie, a nogi odmówiły posłuszeństwa. Gdy wypadł na większą od innych polankę, przyzwyczajone do ciemności oczy dostrzegły o kilkanaście kroków jakąś postać. Była olbrzymia, czarna. O ucieczce nie mógł myśleć. Zebrał się w sobie
i co sił skoczył na prześladowcę. Głową jak taranem grzmotnął w miękki niczym poduszka brzuch. Rozległo się bolesne stęknięcie. Obaj zwalili się na ziemię. Na wpół zamroczony chłopak poderwał się pierwszy. Już miał uskoczyć w krzaki, ale przekleństwo, jakie wyrwało się z ust powalonego, przykuło go do miejsca. Nie dowierzając sam sobie przykucnął o parę kroków i czekał.
— Tumbo! — usłyszał zdławiony, pełen zdumienia szept. Poznałby go na końcu świata.
— Twardy masz łeb, synu, jak z granitu! — stęknął latarnik, dźwigając się powoli i rozcierając sobie obolały żołądek. — Masz szczęście, że nie złapałem cię za gardło. Byłem pewien, że to któryś z tych, co cię ścigają. Ale żeś ty mnie nie poznał, masz lepsze oczy.
— Gomez! Ja umierałem ze strachu — oszołomiony Tumbo, nie mógł wciąż jeszcze przyjść do siebie. — Ja zabłądziłem, ten podły pies mnie opuścił.
— Nieprawda, przyleciał do latarni, jak wtenczas za pierwszym razem po pomoc, to on mnie ściągnął. Zostawiłem go w domu, ledwie dał się uwiązać, skakał jak oszalały, musiałem wziąć go na stalową linkę, bo przegryzłby każdy rzemień. Ale po jego zachowaniu zrozumiałem, że z tobą coś niedobrze i postanowiłem cię odnaleźć. Myślałem, że leżysz gdzieś ledwie żywy, a może i nieżywy, a tyś mnie wodził po gąszczu. Uff! Ledwie żyję. Skąd mogłem wiedzieć, że ty tak śmigasz. Odważny jesteś, synu, i umiesz walczyć. To dobrze. Ale masz szczęście, że nie trafiłeś na któregoś z nich, gorzko byś to odpokutował. Wszędzie ich pełno. Dwu przyjechało konno aż do mnie, do latarni, uzbrojeni po zęby. Przyjąłem ich gościnnie. Przy kubku wina opowiedzieli mi wszystko. Ten, kto cię odnajdzie dostanie dużą nagrodę. Martwego czy żywego, rozumiesz? Nie chcę cię straszyć, ale jak sobie tęgo podpili opowiadali, jak ci złoją skórę, a potem przepędzą za koniem, kłusem te czterdzieści czy ileś tam kilometrów. To bandyci, niejedno mają już na sumieniu. Jak posłyszałem, co mówią, jak zobaczyłem zganianego, ledwie żywego psa — musiał pędzić bez wytchnienia, bo jak zaczął żłopać wodę to bałem się, że cały strumień wypije — pomyślałem sobie od razu, że jesteś pewnie w biedzie. I ruszyłem na poszukiwanie. A tyś mnie tak, synu, urządził — skrzywiony Gomez masował wciąż brzuch.
— Wybacz! Karen jest w hacjendzie! Jest na pewno! Słyszałem jej głos — nie wytrzymał Tumbo. — To na pewno ona, zaklęła po norwesku. To ona. Co teraz zrobimy, Gomez?
— Wiem o tym, a głos twojej dziewczyny i ja już znam — usłyszał osłupiały.
— Jak to?
— Że dziewczyna jest w hacjendzie, wiem od tych pastuchów na koniach, a głos jej słyszałem... w słuchawkach. Tak. Słowo daję, słyszałem. Bardzo miły głos. Powiedziała parę zdań do radiooperatora na tym twoim „Vikingu". Po angielsku. Coś takiego jak: „Jestem zdrowa i cała. Zróbcie wszystko, czego żądają. Czekam". A potem zaraz tamci zaczęli mówić. Żądają nielichego okupu. „Jeżeli kapitan Evanson chce zobaczyć swoją córkę w dobrym zdrowiu, musi się śpieszyć. My także nie mamy czasu. Każda zwłoka będzie go drogo kosztować" — Tak zakończyli rozmowę.
— A o mnie? O mnie nic nie powiedziała?
Tumbo zamilkł nagle, zmarkotniał. Poczuł się już niepotrzebny. Kapitan zapłaci okup, odbierze córkę, odpłyną do Norwegii. O niego nikt się nie upomni; nikt go nie będzie szukać. Karen szczęśliwa, że jest wreszcie wolna, nie będzie o nim pamiętać.
Gomez jakby czytał w jego myślach i rozumiał smutek.
— Nie martw się, synu! Ona na pewno o tobie nie zapomni. Przede wszystkim musimy ją wyrwać ze szponów tych bandytów. Zdrową i całą. My musimy, nikt inny. Rozumiesz? Oni jej teraz nie oddadzą. Zbyt dużo o nich wie, zna ich twarze, ich kryjówkę. Będą się bać, że nawet z Norwegii kapitan może zawiadomić tutejsze władze i ścigać ich. W tej obietnicy wydania dziewczyny ojcu za okup kryje się jakaś zasadzka. Pewien jestem, że to nie zwykli, mali przemytnicy, ale jakaś międzynarodowa szajka. Są przebiegli i dbają o własną skórę. Są groźni. Tylko my możemy uratować dziewczynę. Ci na „Yikingu" odebrali już na pewno
twój ą radiodepeszę.
— Moją? — zdumiał się znów chłopak.
— No tak, twoją. Podpisałem twoim imieniem, a ten radioamator z południowej Afryki, niewiele chyba starszy od ciebie, obiecał mi solennie, że jego przyjaciel w Rio osobiście dostarczy na statek wiadomość. Jestem pewien, że dotrzyma przyrzeczenia. Radioamatorzy to ludzie, którzy wiele dobrego mogą zrobić. I robią.
— Wracajmy, Gomez! To już chyba niedaleko do latarni. Pierwszy raz w życiu zabłądziłem. Wcale nie wiem, gdzie jesteśmy. Chodźmy prędzej! Musisz teraz prowadzić nasłuch, musimy wszystko wiedzieć! — gorączkował się Tumbo, zapominając o zmęczeniu.
— Ty do latarni wejść nie możesz, synu.
— Czemu? — w głosie brzmiała rozpacz.
— Te pastuchy z hacjendy uparły się, żeby zostać jeszcze parę dni, chcą przekonać się, czy czarny złodziejaszek nie zjawi się w okolicy. Nie mogłem odmówić, zaczęliby mnie jeszcze podejrzewać. Ale znalazłem na nich sposób. Zostawiłem im parę bukłaków starego, mocnego wina, które daje dobry sen. Będą ciągnąć i chrapać. Ciebie, synu, schowam w szopie, tam, gdzie stoi agregat do ładowania akumulatorów. Z tyłu za maszyną jest szeroki wygodny magazynek, tam posiedzisz spokojnie do jutra. A w nocy pójdziesz do Anselma, wiesz, tego co mieszka o dziesięć kilometrów od nas i wszystko wie. To on przecież naprowadził nas na ślad twojej dziewczyny. I teraz dopomoże.
— Gomez, już ci mówiłem, że to nie moja dziewczyna.
— Jak nie jest, to będzie, ja ci to mówię, synu. Ruszaj pierwszy, ja się ledwie mogę pozbierać, takeś mnie urządził, ale grunt, żeśmy się szczęśliwie odnaleźli.
21. NIE MA LEPSZEGO WYWIADOWCY NAD LEŚNEGO CZŁOWIEKA
— Wstawaj, zbudź się! Oprzytomnij, synu!
Udręczony wysiłkiem ostatnich dni Tumbo zwalił się jak kłoda na ziemię i zasnął, gdy tylko Gomez ostrożnie, wielkim łukiem okrążając latarnię morską doprowadził go do szopy, w której stały maszyny do ładowania akumulatorów. Spał twardym snem, leżąc ukryty za przepierzeniem wśród beczek z ropą i baniek z olejem. Nie reagował ani na wołanie, ani na szarpanie. Wydawało się, że żadna siła nie zdoła go wyrwać z tej przepaści niewiedzy, w jaką zapadł.
Z litością patrzył Gomez na zapadnięte głęboko oczy, na wymizerowaną, ściągniętą znużeniem twarz, na której malowała się rozpacz. A może i rezygnacja? Żal mu było wyrywać utrudzonego chłopaka z objęć krzepiącego snu, ale musiał go poderwać, musiał znów zażądać od niego nowego wysiłku. Tutaj Tumbo nie mógł dłużej pozostać.
Gomez wystraszył się nie na żarty, kiedy niespodziewanie zjechało do latarni dwu nowych uzbrojonych ludzi. Kim byli, nie wiedział, nie byli rozmowni, niczego z nich nie mógł wyciągnąć. Wścibscy i podejrzliwi wszystko wypatrywali, o wszystko się dopytywali. Nawet o psa. Chcieli wiedzieć, czy ostatnio był stale uwiązany na łańcuchu.
Kiedy po ukryciu chłopaka Gomez powrócił do siebie, pies wyczuł widać na jego ubraniu świeżą woń Tumby i zaniósł się radosnym szczekaniem. Trudno go było uciszyć. Wydawało się, że węsząc niespokojnie zaraz przemówi. Szarpał grubą stalową linkę, dopominał się, żeby go puścić do chłopaka. Tego by tylko brakowało. Tumbo musiał jak najszybciej stąd odejść. Widać było, że poszukiwania trwają, że komuś bardzo zależy, żeby chłopaka dostać w swoje ręce.
Gomez nie był tylko pewien czy... żywego?
*
Stary latarnik pochylił się znów nad chłopcem, zaświecił mu w oczy, a gdy i to nie pomogło, krzyknął nad samym uchem.
— Karen mówiła! Słyszałem znowu Karen!
Nim skończył, na wpół martwe, wydawało się, ciało ożyło nagle. Tumbo poderwał się, jak uniesiony jakąś potężną siłą. Szeroko rozwartymi oczyma wpatrywał się jeszcze przez chwilę nieprzytomnie w twarz przyjaciela.
— Karen? Gdzie jest Karen?
Stary człowiek, który wiele w swym długim życiu widział i wiele przeżył, nie bez cienia zazdrości pomyślał: „Ależ on musi kochać tę dziewczynę".
— Słuchaj, synu, słuchaj uważnie. Dzisiaj za późno trochę uruchomiłem odbiornik. Karen odpowiadała na pytania ojca. Po angielsku. „Co za szczęście, że cię wreszcie słyszę. Jest mi tutaj dobrze, ale pragnę jak najszybciej być z tobą". To chyba wszystko. A ci bandyci pytali potem kapitana, czy jest przygotowany na przyjęcie córki. Kazali mu za cztery doby wyruszyć na morze małym statkiem i popłynąć na południe wzdłuż brzegu w odległości dwustu mil od lądu. Po dwu dniach o tej samej godzinie mają nawiązać z nim łączność.
Gomez mówił szybko, jednym tchem. Jednego nie powiedział, bo i po co. Głos Karen nadawany był z taśmy magnetofonowej. Bali się widać, że powie coś niepotrzebnego, że odezwie się po norwesku.
— To wszystko, co pamiętam. Słyszalność była bardzo zła. Miałem jeszcze inną rozmowę — dorzucił szybko. — Wywołał mnie ten radioamator z Afryki, z którym nawiązałeś pierwszą łączność. Nie tylko potwierdził, że wiadomość od ciebie dotarła do kapitana, ale zapytał, czy może podać mu, skąd nadaliśmy depeszę, powiedzieć, gdzie jesteś. Proszą o to, nalegają za każdym razem. Chcą wiedzieć, kto was uratował, co się z wami tak długo działo, czemu teraz nie jesteście razem. Chcą wszystko wiedzieć i o tobie, synu.
Oczy Tumby rozbłysły w ciemności.
— Na pewno?
— Tak było w radiodepeszy z wielorybnika, powtarzam ci tylko treść. Prosiłem mego Afrykańczyka, żeby chwilowo nie wyjaśniał jeszcze, kto i skąd nadawał do niego, żeby zapewnił tylko, że jesteś zdrów i cały. Umówiłem się, że codziennie będę z nim nawiązywać łączność. Ty, synu, dłużej tu zostać nie możesz. Ani chwili. Tylko patrzeć, jak to diabelskie psisko zerwie mi się z linki, poleci do twojej kryjówki i narobi hałasu. Albo któryś z tych, co mnie nachodzą zacznie szperać po szopie. Nie, nie możesz tu zostać! — powiedział stanowczo widząc odruch protestu. — Tak jak ci powiedziałem, pójdziesz do mego przyjaciela o dziesięć kilometrów stąd na północny zachód. Tam nikt cię nie będzie szukać. Nie schodź tylko ze szlaku, synu, uważaj na mokradłach na każdy krok, one niejednego już wciągnęły. Dotrzesz tam o brzasku, pilnie wypatruj nacięć na drzewach, zawsze powyżej trzeciej gałęzi od ziemi, a potem...
— I ja tam nie będę o niczym wiedzieć! — przerwał mu gwałtownie Tumbo. — Gomez, przecież to niemożliwe! Ja nie wytrzymam! Muszę wiedzieć! Sam mówiłeś przecież, że to tylko my, ty i ja, możemy uratować Karen — gorączkował się dalej — że okup mogą wziąć, a jej nie oddać. Proszę cię, nie każ mi stąd odchodzić!
Stary latarnik delikatnie pogłaskał zmierzwioną czuprynę.
— Będziesz o wszystkim wiedzieć! Będziesz potrzebny, bardzo potrzebny, jak dotąd, synu.
W słabym świetle żarówki palącej się za przepierzeniem osłupiały chłopak dostrzegł, jak Gomez z niewielkiego, okrągłego cylindra pomalowanego na zielonkawy kolor wyciąga
długą antenę teleskopową. Serce zabiło mu z radości. Znał, dobrze znał te nadawczo- odbiorcze radiotelefony. Podobne nosili ze sobą policjanci na Przylądku Dobrej Nadziei. I niektórzy żołnierze. A także biali chłopcy i dziewczęta zabierali je dla zabawy na jachty, żeby porozumiewać się swobodnie na odległość. Zazdrościł im zawsze.
— Patrz uważnie, synu, tak się włącza, a tak wyłącza — usłyszał. — Przesuwasz w górę na odbiór, a w dół — nadajesz. Akumulatorek świeżo naładowany, jak będziesz oszczędzał, wystarczy na te dziesięć dni.
Tumbo zaniemówił z wrażenia. Czyżby Gomez liczył, że już za dziesięć dni... Nie śmiał pomyśleć, lękał się pytać.
Z dala dotarło do nich głośne, niecierpliwe ujadanie.
— Coś mi się zdaje, że ta bestia czuje, że jestem tutaj z tobą — mruknął z uznaniem latarnik. — Idź, synu, mój przyjaciel nazywa się Anselmo. Będzie ci u niego dobrze. On mówi — dorzucił uprzedzając pytanie chłopca — wszystkimi chyba językami świata i wszystkimi bardzo źle. To stary marynarz, któremu ludzie obrzydli i wolał zaszyć się w tę głuszę. Dogadasz się z nim na pewno. Weź ze sobą jeszcze i to.
Tumbo ze zdumieniem patrzył na podawany mu przez Gomeza różaniec. Nie. Rzemień z wieloma węzełkami nie był chyba różańcem.
— Anselmo jest obieżyświatem, ale pisać i czytać nie umie — wyjaśnił latarnik. — Radzi sobie jednak jakoś i bez tego. Z tych moich węzełków odczyta wszystko, jak z długiego listu. Zobaczysz, synu. Pamiętaj, słuchaj mnie codziennie o godzinie... Czekaj! Zapomniałem, że nie masz zegarka. Powiedz Anselmowi, że masz prowadzić nasłuch w trzy godziny po zachodzie słońca. On tego z pewnością dopilnuje.
— Ja sam będę pamiętał — oburzył się Tumbo. Z niechęcią myślał o nowej, samotnej wędrówce przez dżunglę, ale czuł, że Gomez miał rację.
Kiedy z dużym workiem na plecach i z radiotelefonem przytroczonym do pasa wychodził ostrożnie na dwór, stary latarnik zatrzymał go jeszcze.
— Byłbym na śmierć zapomniał. Nie przestrasz się, jak go zobaczysz. Wygląda jak zbój, ale to człowiek o złotym sercu. Możesz mu zaufać, jak mnie.
*
Dobrze zrobił Gomez uprzedzając go. Po parogodzinnym marszu, po błądzeniu po mokradłach, gdzie każdy nieostrożny krok mógł wciągnąć w głębię, Tumbo odnalazł wreszcie ledwie widoczną w gęstwinie chatynkę. I nagle, jak spod ziemi, wyrosła przed nim dziwna postać. W ręku olbrzym trzymał karabin z lufą skierowaną w pierś chłopca. Długie, poplątane włosy spadały na szerokie barki, zlewały się w jedno z zarośniętą twarzą, z której patrzyły bystre oczy. Rozchełstana, zapocona koszula bez jednego guzika ukazywała mocno sklepioną pierś, pokrytą gęstym zarostem. Szorty bez koloru, przytrzymywane jakimś starym krawatem, na bosych stopach wystrzępione trepy na sznurkowej podeszwie.
— Anselmo! Przysyła mnie Gomez! — z trudem wykrztusił Tumbo, wyciągając pośpiesznie rękę z rzemieniem wiązanym w supełki.
Nie spuszczając ani na chwilę czujnego wzroku z przybysza, Anselmo schwycił wielką dłonią „rzemienny list". Ledwie go dotknął, ledwie przesunął parę węzełków w palcach opuścił natychmiast lufę karabinu, śmiejąc się walnął chłopaka zamaszyście po plecach i krzyknął: „Amigo!". Głos miał podobnie jak Gomez niski i dudniący. I tak samo przyjazny. Gościnnym gestem zapraszał do wnętrza chaty.
— Do you speak English? Snakke de norsk? Wspaniale znam te języki, i jeden i drugi — ucieszył się, jakby całe życie posługiwał się nimi. I dla potwierdzenia zahuczał jednym z najbardziej soczystych w Norwegii marynarskich przekleństw. Śmiejąc się wyrzucał z siebie dziesiątki słów w dziesiątkach języków. Podsycił ogień w małej, żelaznej kuchence, postawił
na niej wielki gar z kawą.
— Rzuć worek, odpoczywaj, zaraz się napijemy!
Tumbo sam nie wiedział nawet kiedy poczuł, że jest mu jakoś lżej, raźniej na duszy, że czuje się z tym leśnym człowiekiem dobrze, jak ze starym przyjacielem. Na stół zbity z nieheblowanych desek wysypał z worka całą jego zawartość. I ze zdumieniem zobaczył parę puszek konserw, jedną ze słodkim mlekiem. Tego nigdy nie widywał w latarni morskiej.
Anselmo spojrzał także ze zdziwieniem na smakowite skarby, na chłopca i raz jeszcze szybko przeciągnął palcami po rzemiennych węzełkach.
— Schowaj to do worka. To może być nam jeszcze potrzebne — wzruszył ramionami. — Jak pójdziemy — ręką pokazał, że mają iść gdzieś daleko.
— To bardzo proste, nauczę cię — zaśmiał się rubasznie, odgadując myśli zdumionego chłopca, który nie mógł nadziwić się, jak z tych dziwnych węzełków odczytuje się tyle treści.
Zajadając prażoną fasolę z kawałkami mięsa, zalaną ostrym, pachnącym smakowicie sosem, popijając kawą, z rzucanych bezładnie, czasem bez sensu słów Tumbo dowiedział się, że grozi mu śmierć, jeżeli odnajdą go ludzie z hacjendy, i że zadaniem Anselma jest ukrywać go przed ludzkim wzrokiem. W swojej barwnej, wielojęzycznej mowie leśny człowiek wyjaśnił mu, że wszystko zrozumiał o radiotelefonie, że obudzi go, kiedy trzeba, a teraz radzi mu odpocząć.
Prycza z naciągniętych rzemieni, zarzucona paroma grubymi derkami wydała się chłopcu cudownie miękka po tylu nocach spędzonych na gołej ziemi.
*
Wsłuchany w każdy dźwięk, uważny na każdą najmniejszą nawet zmianę w głosach dżungli otaczającej dom Anselma nie śmiał się ruszyć z miejsca, żeby nie zdradzić swojej obecności. Minęła już noc, przeszedł cały dzień, zapadał mrok następnej, a leśny człowiek nie wracał. Wyszedł natychmiast po pierwszej łączności przez radiotelefon z Gomezem.
Odbiór był dobry. Głos latarnika wyraźny, czysty, chociaż słaby. Z Tumbą zamienił tylko kilka słów:
— Wszystko w porządku, moi goście obejrzeli dokładnie maszynownię, bez pozwolenia oczywiście. Dobrze, że w miejscu, gdzie spałeś polałem ziemię oliwą. Dużo oliwy. Daj mi teraz Anselma, muszę mu coś powiedzieć.
Rozmawiali długo. Leśny człowiek słuchał uważnie, potakując wciąż głową, jak wtedy, kiedy rozmawiał z Tumbą, na znak, że wszystko rozumie. W pewnym momencie rzucił na chłopca pełne ciekawości spojrzenie, uniósł z uznaniem krzaczaste brwi. I zaczął szybko mówić, widać zadawał pytania. A miał ich wiele.
Kiedy w małym głośniku rozległ się trzask i zapanowała cisza, Tumbo nie umiał ukryć zawodu. Tak bardzo czekał na te wiadomości, przygotowany, że Gomez powie mu coś o Karen, o kapitanie, pożerała go niecierpliwość. Ocknął się z niewesołych myśli widząc, że Anselmo naciąga długie, mocno podniszczone spodnie i bawełnianą, czystą koszulę. Na nieme pytanie wielkich oczu olbrzym uderzył się dłonią w czoło.
— Głupiec ze mnie! Zupełnie zapomniałem, żeś ty nic nie zrozumiał! Mam iść do hacjendy, tej gdzie jest dziewczyna, zasięgnąć języka — urwał i patrząc ciekawie na chłopca zapytał: — Ty naprawdę tam byłeś? I widziałeś ją? A potem uciekłeś, jak cię złapali? Dzielny z ciebie chłopak, jak wrócę musisz mi wszystko dokładnie opowiedzieć. Ale żeś ty się nie bał? To niebezpieczni ludzie, najpierw strzelają albo rzucają sztyletami, a potem dopiero rozmawiają z człowiekiem. Masz szczęście!
Lekkim, niedostrzegalnym, wydawałoby się, ruchem ramion Tumbo zaprzeczył. On i szczęście! Od chwili, gdy uciekł z Przylądka Dobrej Nadziei wszystkie klęski zwalały się nieustannie na niego. A ten...
— Masz szczęście! Ja ci to mówię — powiedział z przekonaniem leśny człowiek. — Postaram się przyjść jutro na rozmowę z Gomezem. Jeślibym się spóźnił, poproś, żeby zaraz po wschodzie słońca, jak tylko zgasi latarnię, wywołał nas.
— Anselmo, czy ty nie boisz się tych ludzi?
— Ja? — zaśmiał się Anselmo. — To oni się mnie boją. Uważają mnie tu wszyscy za czarownika. Tym nowym z hacjendy musiano o tym powiedzieć. A zresztą ja im dostarczam skóry węży. Poza tym każdy tutaj wie, że umiem się bronić, że...
Z pustej, wielkiej dłoni wyskoczył błyskawicznie długi sztylet i wbił się w drewno ściany.
— Nigdy nie chybiam! — nie bez dumy w głosie dorzucił Anselmo. — Toteż szanują mnie, a mojej pustelni się boją. Kilku już nadziało się na różne pułapki, jakimi się chronię przed niepożądanymi gośćmi. Tylko Gomez, a teraz i ty, znacie szlak oznaczony nacięciami. Nie bój się, nikt nie powinien tu zadrzeć, a na wszelki wypadek masz to.
Nachylił się, odsunął skrzynię w kącie, odgiął z trzaskiem jakąś deskę, wyciągnął olbrzymi rewolwer i podał go chłopcu.
— Masz! Jest nabity, spust twardy, ale bije celnie.
Tumbie dłoń opadła pod ciężarem stali. Czy mógł się przyznać, że nigdy w życiu nie miał w ręku broni palnej? Że nie umie strzelać.
— To bardzo proste — Anselmo bez trudu odgadł jego myśli. — Lufę skieruj na wroga, celuj w pierś lub w brzuch. Mocno naciśnij spust. Albo trafisz, albo ucieknie przerażony hukiem. Ta pukawka grzmi, jak wielka armata.
Po wyjściu Anselma Tumbo ostrożnie położył rewolwer na stole i długo się w niego wpatrywał. W głowie miał zamęt. Czy mógłby strzelić do człowieka? Nie, nigdy by tego nie zrobił, nawet w obronie własnego życia. A gdyby od tego zależał los Karen? Przez krótką chwilę pasował się ze sobą. Nie zawahałby się chyba wtedy strzelić do napastnika. Czy tylko Karen? Przez moment zobaczył wyraźnie boleśnie skrzywioną twarz siostry. Przypomniał sobie o upokorzeniach, jakich doznawała i doznawać jeszcze mogła z powodu swej ciemnej skóry, tam, w Republice Południowej Afryki. Wiedział, że i jej nie pozwoliłby skrzywdzić. Nie, nie chciał już więcej o tym myśleć.
Zmierzch gęstniał. Przez ściany chaty wdzierały się głosy dżungli. Jakieś postękiwanie, trzask łamanych gałęzi, jakby ktoś podchodził pod okienko. Wsłuchiwał się w szmery, spocony każdym skrawkiem skóry. Gdzieś blisko zarechotała grubym głosem ropucha, spłoszona małpa zapaplała coś krzykliwie.
W wąskiej smudze księżycowego światła, które przedzierało się przez zakurzoną szybę, dostrzegł nagle, jak ze schowka, z którego Anselmo wyciągnął broń, coś przesunęło się bezszelestnie w jego stronę. Osłabł patrząc, jak wąż się rozwija, jak podnosi spłaszczony łeb, jak błyskają mu ciemne paciorki oczu. Błyskawicznie schwycił garnek, grzmotnął nim na oślep i jednym susem wskoczył na stół. Długą chwilę wyczekiwał, ale wąż znikł tak szybko, jak się pojawił. Wszystko trwało sekundy. Gdyby nie garnek na ziemi, nie uwierzyłby, że widział węża.
Nie śmiał rozpalić ognia ani naftowej lampy, żeby nie zdradzić swej obecności. Przez cały dzień nic nie jadł ciepłego, ale i teraz nie czuł głodu. Lękał się najbardziej, żeby nie przepuścić terminu łączności z Gomezem. Już parę razy włączał radiotelefon, ustawiał antenę pod różnymi kątami, ale w głośniku słyszał tylko delikatny jednostajny szum.
Drgnął, kiedy bez żadnego szmeru z zewnątrz otwarły się szeroko drzwi. Sparaliżowany strachem nie pomyślał nawet o broni.
— Zapal lampę! — usłyszał znajomy, dudniący głos. — Czemu siedzisz po ciemku? Powiedz mi, coś ty zrobił tym dwóm pilotom? Porządnie musiałeś się im dać we znaki! To nie boss, nie ich szef chce cię dostać w swoje ręce, to ci dwaj w tajemnicy przed nim płacą złotymi monetami każdemu, kto cię dostawi żywego czy umarłego. To oni! — splunął z
obrzydzeniem. — Mów, jak to było. Czego oni od ciebie chcą?
Kiedy Tumbo skończył opowiadać, leśny człowiek pokiwał głową.
— Głupi to oni nie są. Nie rozumiem tylko, jak Pedro mógł chybić, bo to chyba był on. Tacy strzelają celnie, coś musiało mu widocznie przeszkodzić. Bossowi nałgali, że cię zabili, a teraz podejrzewają, że to ty szukasz dziewczyny, a nie jakiś tam zwykły złodziejaszek. A dziewczyna śliczna!
— Widziałeś? — zdławionym ze wzruszenia głosem wyrzucił z siebie Tumbo.
— I to nie raz, ale z daleka. Udało mi się za to kilka słów zamienić z jej opiekunką. Pilar przyszła do domku, w którym mieszkają kierowcy. Ci chętnie gadają przy kielichu, opowiadali sobie jakieś plotki, a ja słuchałem i namawiałem do picia. Szofer mówił, że szykuje wóz na dłuższą podróż, ma zabrać zapas benzyny na siedemset kilometrów, żeby nigdzie nie zajeżdżać po drodze. Wiem nawet, że pojedzie ich trzech.
— Zabiorą Karen? — w głosie Tumby brzmiała rozpacz.
— Tak i ja pomyślałem, ale Pilar ma ją trzymać w pokoju podczas trzydniowej nieobecności szefa. — Dwóch ludzi będzie noc i dzień pilnować drzwi i balkonu. Coś tam jeszcze mówiła, że przywieźli z miasta jakieś piękne suknie dla dziewczyny, całą walizkę. Nie mogłem wypytywać, żeby nie wzbudzić podejrzeń.
— Chcą ją zapewne wystroić na spotkanie z ojcem — zawołał podniecony chłopak, ale zamilkł widząc dziwne spojrzenie Anselma. Czyżby leśny człowiek nie powiedział mu wszystkiego? Zdjęty lękiem nie śmiał pytać.
22. PANIE RADIO, TYLKO MY DWAJ NIE ZWĄTPILIŚMY!
Kostki lodu podzwaniały o szkło w takt przewalającego się z burty na burtę myśliwca. W ciasnej, zasnutej kłębami tytoniowego dymu messie wszyscy trzej uważali, żeby ani jedna kropla płynu z trzymanych w rękach szklanic nie wyprysnęła na podłogę. Łatwe to nie było.
Przystosowany do walki z lodem, prawie bez kila „Viking VII' zataczał się jak pijany, kładł niebezpiecznie na boki, to znów zapadał w głąb wodnej bruzdy, a po chwili wylatywał wysoko, jak korek na grzbiecie fali. Pulsująca masa wody tonęła w ciemnościach, ale poprzez zakręcone szczelnie bulaje, poprzez zamknięte drzwi przeogromny huk morza wdzierał się do messy i wypełniał ją całą. Zapadnięci głęboko w fotele mocno przymocowane do podłogi podnieceni mężczyźni od chwili wypłynięcia z Rio, od ponad dwudziestu czterech godzin rozprawiali bez przerwy o wydarzeniach ostatnich dni.
— Tylko my dwaj nie zwątpiliśmy, tylko my wierzyliśmy! Byliśmy pewni, że nasz chłopak nie zginął — powtarzali bez wytchnienia na przemian szyper Hansen i harpunnik Angus. Zrezygnowany Thor potakiwał im nieustannie. Nie zaprzeczał, nie tłumaczył się. Cóż, mieli rację!
— Nie rozumiem tylko, co tym bandytom strzeliło do głowy, żeby nam kazać wypłynąć podczas takiej burzy — złościł się harpunnik. — Toż to szaleństwo!
Jakby na potwierdzenie jego słów statkiem rzuciło gwałtownie na jedną burtę, na drugą, dziób zapadł się głęboko, jakby już mieli zatonąć. Niewiele brakowało, a wyszarpnęłoby wszystkich trzech z foteli.
— Ja ich przejrzałem do kroćset par beczek — Hansen jednym haustem wychylił do dna szklanicę i szarpnął za rozłożoną w wachlarz, jasną brodę. Jego okrągła jak księżyc w pełni twarz poczerwieniała. — Dobrze to sobie pomyśleli! W taką cholerną pogodę nikt nas nie zauważy, nie spostrzeże dokąd płyniemy, dokąd skierują nas na to spotkanie.
— Dla mnie to jasne, że dziewczynę on wyratował — powracał do swych myśli Angus. W jego ustach Tumbo wyrastał na legendarnego bohatera, który nie zna klęski i z każdej najtrudniejszej sytuacji potrafi wyjść szczęśliwie. — Pokazał, co potrafi, co jest wart. I tam w lodach, i u nas na myśliwcu. Ledwie wszedł na pokład uruchomił radiostację. A kto jak nie on za pierwszym strzałem ubił błękitnego wala? Klnę się na wszystko, co święte, że nigdy nie spotkałem takiego dzielnego chłopaka. On jeszcze niejednego dokona! — Umilkł, powiódł po twarzach zaczepnym spojrzeniem, a nie doczekawszy się sprzeciwu wielką chustą przetarł zroszoną potem, ciemną szczecinę zarostu.
Thor patrzył z podziwem na rozpromienioną twarz harpunnika. Zazdrościł mu ślepej wiary w Tumbę. Wciąż nie mógł pozbyć się troski na myśl o tym, co ich jeszcze czeka. Zbyt niebezpieczną prowadzili grę, prowadzili ją na oślep, zdani wyłącznie na wiadomości docierające do nich okrężną, długą drogą. Z kontynentu na kontynent. Wszystko było nadal jednym wielkim znakiem zapytania, wszystko zależne od przypadku.
Mimo upału panującego w niewielkiej messie siedzieli w grubych brezentowych skafandrach i wysokich gumowych butach, gotowi w każdej chwili do wyskoczenia na zalewany rzekami wody pokład.
— Jeśli na tratwie byli razem — Angus powracał uparcie do Tumby — to on z pewnością wymyślił coś niegłupiego. A kiedy te łotry zabrały jego i dziewczynę na pokład swego statku, umknął im, bo zrozumiał, co to za ptaszki, dorwał się do jakiegoś nadajnika i zawiadomił nas.
Thor wzruszył niecierpliwie ramionami.
— Wolnego, Angus, wolnego. To nie takie proste, jak ci się wydaje — nie wytrzymał.
— Panie radio — pośpieszył na pomoc harpunnikowi szyper. W jego ochrypłym głosie czaiła się zaczepka. — Panie radio — powtórzył. — Zły był pan na nas, że się tak guzdrzemy z naszą maszyną. Niech się pan przyzna! Nic pan nie mówił, aleja swoje wiem. A Sverre to nam spokoju nie dawał. „Czemu nie zwalniasz ludzi, Hansen? Kiedy ich wreszcie puścisz do domu?" — powtarzał parę razy dziennie. A teraz, co byście zrobili bez nas? Bez naszego myśliwca? Wynajęlibyście jakąś obcą łajbę z nieznajomą załogą. Jakby zwąchali, po co płyniecie, co pan ze sobą wiezie, to nie patyczkując się wrzuciliby pana do morza. Bez chwili namysłu. Dla takiej forsy, ho, ho! I wszelki ślad by po panu zaginął.
Umilkł, chwycił na pół opróżnioną butelkę i zdecydowanym ruchem dolał sobie whisky.
Thor zgasił papierosa o krawędź wypełnionej niedopałkami, głębokiej popielnicy i odruchowo wyciągnął z paczki następnego. Znęcali się nad nim bezlitośnie ci dwaj brodacze o wyglądzie zbójów. Od chwili, w której opowiedział im o depeszy Tumby i o rozmowie z Karen nie zaznał już spokoju. Nie pytał nawet, czemu ślepo wierzyli, że tych dwoje nie mogło marnie zginąć. Wbrew rozsądkowi. Z góry znał ich odpowiedź: „Angus czuł, Angus wiedział. On ma nosa, zawsze pierwszy odgadnie bliskość wala, zanim ktokolwiek dostrzeże go na morzu". Gdybyż mógł wierzyć tak, jak oni. Opowiadając wielorybnikom o wszystkim, co zaszło, przemilczał tylko, że i on, i Sverre zwątpili, że nie chcieli w końcu rozmawiać z porywaczami, którzy wywoływali ich parokrotnie. Uważał to po prostu za niepotrzebną stratę czasu. Bał się do tego przyznać. Nigdy by ci dwaj mu nie darowali. A jednocześnie poprzysiągł w duszy nie dopuszczać do siebie na przyszłość zwątpienia, tam gdzie mógł istnieć choćby najmniejszy cień nadziei. Z zazdrością patrzył na zaczerwienione alkoholem twarze, na rozbłysłe nadzieją oczy wielorybników. Wierzyli święcie, że wszystko pójdzie dobrze, nie dostrzegali żadnych trudności.
— Nasz Stary też ma głowę nie od parady! — ciągnął dalej niezmordowany Angus. — Jeśli oni mają hydroplan, to i my także. Teraz nam łotry nie umkną! My od morza, a Stary z powietrza. To rozumiem, to się nazywa okrążenie!
Thor uśmiechnął się tylko, słysząc słowa pochwały. Nie zdradził się ani słowem, ani
spojrzeniem, że to był jego pomysł, że to on poznał przed rokiem w Rio de Janeiro pilota Norwega, który podczas wojny latał na myśliwcach, a teraz miał tutaj własną maszynę. Nowoczesną, taką, co mogła lądować na ziemi i na wodzie. Woził nią po całej Brazylii tych, którym się bardzo śpieszyło i którzy mieli wiele pieniędzy. Bez namysłu, z entuzjazmem zgodził się dopomóc kapitanowi Evansonowi.
— A kiedy Stary poleci? — zaciekawił się Hansen.
— Jak tylko tamci podadzą nam, gdzie mamy podpłynąć do brzegu, wtedy nadam natychmiast depeszę na „Vikinga". Taką, wiecie, na pozór niewinną. Nawet jeżeli podsłuchiwaliby, nic nie zrozumieją. Nic! Szyfr! Omówiłem to dokładnie ze Sverrem. Zapomniałem wam jeszcze powiedzieć, że ten pilot nie darmo latał podczas wojny, zabiera ze sobą „na wszelki wypadek", jak mi oświadczył, lekki karabin maszynowy i... — urwał popatrując ze zdumieniem to na szypra, to na harpunnika. Obaj pokładali się ze śmiechu.
— To pan, panie radio, sądzi, że myśmy o tym zapomnieli, za kogo pan nas ma? — zachrypiał wreszcie Hansen. — Pod pokładem mamy parę automatów i taką długą rurę, nie wiem, jak ją nazywają. Strzela rakietami, rozwali w mig betonowy bunkier. A w lufie naszej armatki zamiast harpuna tkwi granacik. Skąd? Chciałby pan wiedzieć, panie radio? — zaśmiał się głośno, widząc osłupienie na twarzy Thora. — A pilota pytał pan, jak zdobył broń? Nie, prawda! My także swój rozum mamy. — W brodatej twarzy o skórze wygarbowanej mroźnym wichrem oczy błyszczały dumą. — Spiliśmy na umór celników, nietęgie mają głowy nawiasem mówiąc, łatwo nam poszło, łatwiej niż myślałem, i ciężarówka razem z żywnością przywiozła nam elegancko to cacko pod samą burtę „Vikinga VII". Najnowocześniejsze!
— A wie pan, co nam jeszcze proponowano? — wtrącił się Angus. — Nigdy pan nie zgadnie, panie radio. Armatę i najcięższy czołg, ale nie podobał się nam — zmarszczył komicznie nos i wydął wargi. — Nieporęczny, nie zmieściłby się na pokładzie. Wymiana forsy na dziewczynę odbędzie się z pewnością na morzu — pomyśleliśmy sobie i na medal przygotowaliśmy się na to spotkanie.
— Niech pan sam przyzna! Jak tylko ona wejdzie na nasz pokład, to damy im taką szkołę, że popamiętają! — Angus mocno stuknął szklanicą w blat stołu.
Otwarte nagle z klamki w takt mocnego przechyłu drzwi grzmotnęły z taką siłą w ścianę, że niewiele brakowało, a wyskoczyłyby z zawiasów. Z przekrzywionymi okularami, żółty jak cytryna, wymiętoszony Fernando kurczowo trzymał się futryny. Potężne ramiona szypra uniosły go lekko jak piórko i mocno wepchnęły w głąb fotela. W następnej chwili siłą prawie Hansen wlewał mu do ust mocny trunek.
— Pij! To ci dobrze zrobi!
— Umieram! —jęknął radioamator ledwie dosłyszalnym głosem. Angus pokiwał ze zrozumieniem głową.
— Jeśli czuje, że umiera, to nie jest jeszcze tak źle — powiedział. — Gorzej będzie, jeżeli pożałuje, że jeszcze żyje. Normalna rzecz przy chorobie morskiej, ale i to minie. Każdy na morzu musi swoje przejść. Przyzwyczai się!
— Napij się jeszcze, nie żałuj sobie! A może byś coś przegryzł?
— Nie, nie! — otrząsał się ze wstrętem Fernando.
Na samą myśl o jedzeniu wymęczony żołądek gwałtownie zaprotestował bolesnymi skurczami.
— Kładź się na kanapkę, wyciągnij się. Myśleliśmy, że śpisz sobie smacznie w koi. Gdzie cię nosiło podczas tego cholernego sztormu?
Fernando palcem wskazał sufit nie otwierając oczu.
— Co? Sterczałeś przy tym twoim sznurkami powiązanym aparaciku? Przygaszone oczy spojrzały spoza szkieł na Angusa z bolesną wymówką. Harpunnik już
otwierał usta, żeby powiedzieć, co jeszcze myśli o tej prymitywnej aparaturze, ale zamilkł widząc znaki, jakie mu dawał Thor.
— Po co kolega tam siedział niedobrze się czując, trzeba było mnie powiedzieć, ja chętnie bym przecież... — starał się naprawić brutalne słowa Angusa. Ale Fernando zaprzeczył ruchem głowy.
— Musiałem. Miałem łączność z moim Afrykańczykiem.
— I co?
— Jakie wiadomości?
— Co powiedział?
Wszyscy trzej jak na komendę poderwali się z miejsc, odstawili na stół świeżo napełnione szklanice wpatrzeni w wykrzywione bolesnym grymasem usta radioamatora. Leżąc wciąż z zamkniętymi oczami, Fernando z trudem wygrzebał z kieszeni zmiętoszoną, poplamioną kartkę i podał ją Thorowi.
— Nic nie rozumiem!
— Cały czas chorowałem — wyszeptał słabym głosem radioamator, a widząc, że zasępiony Thor daremnie stara się coś odczytać, uniósł się z wysiłkiem, podprawił okulary i wziął kartkę do ręki.
Dziękuję... stop... zawiadom przyjaciół twoich, żeby nie ufali... stop... byli bardzo ostrożni... stop... Słuchaj dwadzieścia minut po każdej parzystej godzinie... stop...
— Czy to już wszystko? — zapytał niespokojnie Thor.
— Nie, ale ja naprawdę nie miałem już sił zapisać. Mówił jeszcze, że chyba ją, nie powiedział imienia, chcą gdzieś wywieźć samolotem.
— Dranie! Niech ich piekło pochłonie! Już ja im!... — Angus zacisnął wielkie jak bochny pięści, aż zatrzeszczały w stawach. I umilkł, widząc nagle twarz Thora.
— Tego się obawiałem od początku. Oni nie mają zamiaru nam jej oddać! — wyszeptał pobladły radiotelegrafista.
Umilkli wszyscy. Zwinięty w kłębek na kanapce Fernando leżał bez ruchu. Obaj wielo-rybnicy bezradni wobec tego niespodziewanego ciosu, wpatrzeni w ściągniętą twarz Thora czekali, co on powie.
— Musimy czym prędzej zawiadomić Tumbę, że i my mamy samolot. On przecież o tym jeszcze nie wie, a wiedzieć musi — głos Thora brzmiał twardo. — Ale jak to zrobić? — Widać było, że nad czymś myśli, coś rozważa. Po chwili powziął decyzję.
— Fernando — wskazał na leżącego wciąż bez ruchu — musi mi w tym dopomóc. Co za szczęście, że uparł się zamontować tutaj swój nadajnik i swoją antenę. Gdyby ten jego Afrykańczyk usłyszał sygnały o innym tonie, o innej mocy bałby się może, że to podstęp, że ktoś się podszywa pod Fernanda. — Spojrzał na zegarek. — Za półtorej godziny, o dwudziestej drugiej dwadzieścia musimy nawiązać łączność z tym z Afryki. Ale co zrobić, żeby Fernando nam ożył? Leży jak martwy.
— Zaraz, panie radio! Że też ja od razu o tym nie pomyślałem! — wrzasnął Hansen. — Mam przecież w apteczce cały słoik awiomariny, połknie ze trzy tabletki i będzie rześki jak nowo narodzone dziecię.
*
Pastylki, na połknięcie których z trudem namówili wymęczonego chorobą morską Fernanda, zadziałały piorunująco. Już po godzinie zgodził się wypić kubek mocnej, świeżo zaparzonej kawy, a nawet zjeść kilka sucharów. Do siebie przyszedł całkowicie, kiedy Thor wtajemniczył go w swój plan.
— Ja nadam długą radiodepeszę na „Vikinga" — mówił radiotelegrafista. — Przemycę to wszystko, co kolega nam powiedział, a potem, kiedy będę słuchać Sverrego, on zrozumie,
że musi jak najdłużej pracować kluczem, kolega wykorzysta ten czas, żeby nawiązać łączność z Afrykańczykiem. Nawet jeśli tamci będą na podsłuchu, całą uwagę skupią na mnie i na „Vikingu".
Kolega nada jeszcze koniecznie, że kapitana Evansona nie ma z nami na myśliwcu, że przyleci dopiero samolotem na wyznaczone miejsce. Lepiej nawet powiedzieć hydroplanem. Kolega zapyta też, czy Tumbo już wie, gdzie odbędzie się spotkanie. — Thor złapał się na tym, że sam już zaczyna bezwiednie wierzyć w nieograniczone możliwości czarnego chłopca. — Proszę dodać jeszcze, że czekamy z niecierpliwością. Bardzo zaniepokoiły nas ostatnie wiadomości od Tumby.
— Przyda się teraz mój „sznurkami wiązany", prawda! — Fernando nie bez przekory spojrzał spoza szkieł na Angusa.
— Nie wymawiaj, to przecież tylko żarty! — Harpunnik poklepał go przyjaźnie po ramieniu, nie zdając sobie sprawy z tego, że pod każdym dotknięciem jego ciężkiej dłoni chłopak uginał się w kolanach.
Wszyscy zamilkli, kiedy Thor przeszedł na odbiór, a Fernando w skupieniu, zapominając o burzy włączył jednocześnie swój nadajnik. Prawie natychmiast dobiegły go z odległego kontynentu znaki potwierdzenia:
...Za chwilę miałem cię właśnie zacząć wywoływać, ale mów pierwszy...
Wysłuchawszy depeszy podyktowanej przez Thora, Afrykańczyk odpowiedział natychmiast:
...Prowadźcie nadal nasłuch uważnie, jak poprzednio dwadzieścia minut po każdej parzystej godzinie... stop... przyjaciel mój zapowiedział bardzo ważną wiadomość... stop... twoją depeszę przekażę mu od razu... stop...
*
Zapisy siły wiatru i stanu morza w dzienniku okrętowym „Vikinga VII" nie zmieniły się jeszcze, długie fale kołysały nadal myśliwcem. Nikt prócz szypra Hansena nie zauważył jednak, że sztorm na morzu powoli przycichał.
Czas upływał na pełnym podniecenia oczekiwaniu. Rozgorączkowany Fernando nie pamiętał już o wczorajszych męczarniach i mężnie znosił chwiejbę, tylko ściągnięta twarz i podpuchnięte oczy mówiły o tym, co przecierpiał. Na zmianę z Thorem punktualnie co dwie godziny zasiadali przy stoliku i uzbrajali uszy w słuchawki. Z uczuciem zawodu odchodzili za każdym razem, kiedy w gwiździe, terkocie i piskach wielu stacji nie wyławiali sygnałów, na które tak bardzo czekali.
Całej załodze, poczynając od sternika, a kończąc na maszyniście, musieli po parę razy powtarzać od początku o wszystkim, co się wydarzyło w ostatnich dniach. Od lat zaprawieni do niełatwego życia w pogoni za wielorybami ludzie ci nie byli zdolni pojąć, jak ktoś mógł tak podle postąpić z bezbronnymi dziećmi.
— Żeby tylko tych łotrów dostać! — powtarzali, zaciskając twarde, spracowane dłonie. I nie mieli już pretensji do szypra, że ich zatrzymał, pragnęli, każdy jak umiał, dopomóc kapitanowi i pomścić krzywdę.
W ciasnym, małym pomieszczeniu za sterówką, tam gdzie podczas kampanii wielory-bniczej wisiał nadajnik służący do rozmów ze statkiem-bazą, tłoczyli się wolni od wachty, stali w wąskim korytarzyku, obsiadali trap prowadzący na pokład i czekali cierpliwie.
Minęło już południe.
Z jakiego gestu, z jakiego ruchu pleców wyczuli, że tym razem do Fernanda dobiegły
upragnione sygnały, tego nikt nie wiedział. Żaden nie drgnął, nie odezwał się, nie zapalił fajki. Zamilkli, jakby się bali, że mogą przeszkodzić w odbiorze. Żaden z nich nie zbliżył się teraz jak zwykle, żeby przez jego ramię odczytywać słowa szybko wybiegające spod ołówka.
Nie zdejmując słuchawek chłopak wstał i nie odrywając ręki od klucza, bez słowa podał szyprowi zapisaną kartkę. Hansen uważnie przebiegł ją oczyma, a potem tłumacząc od razu na norweski odczytał głośno skandując każde słowo:
Jesteśmy szczęśliwi, że macie hydroplan... stop... To wszystko nam ułatwi... stop... pojutrze o dwudziestej czwartej wasza maszyna powinna krążyć nad małym podłużnym jeziorkiem... stop... kierunek południowy zachód od Rio Grandę... stop... na brzegu budynki dużej hacjendy, ogród... stop... nawiążemy radiotelefonem łączność z maszyną... stop... jeżeli to się nie powiedzie, wystrzelimy dwie rakiety czerwoną i zieloną... stop... wasz hydroplan powinien wtedy wodować natychmiast na jeziorze... stop... „Yiking VII" niech płynie nadal ściśle według instrukcji tych ludzi.
Thor brutalnie przepchnął się przez stłoczonych do kabiny.
— Muszę natychmiast przekazać tę ważną wiadomość Sverremu. Poradzę, żeby dziś jeszcze za dnia Stary przeprowadził ostrożny wywiad. Ten przelot dla maszyny mojego pilota to głupstwo, zajmie najwyżej dwie, dwie i pół godziny. Ale skąd Tumbo ma te wszystkie wiadomości? Nie jest widać sam — powtarza ciągle „jesteśmy", „będziemy", „zrobimy". Ten chłopak ma szczęście, wszędzie zdobywa sobie przyjaciół.
Nim Thor zdążył nadać depeszę na „Vikinga", w słuchawkach odezwały się sygnały wywołujące. Nadajnik był słaby, miał inny ton.
— Tumbo odezwał się! Tumbo! — krzyknął z radością na cały głos. I urwał w pół słowa.
— Nie, to znów oni. Dają polecenie zmiany kursu. Mamy płynąć teraz w kierunku Porto Alegre. Dalsze informacje otrzymamy jutro w południe.
Nie zwracając uwagi na wpatrzonych w niego niespokojnie ludzi, którzy wpadli do sterówki pełni nadziei, milczał jeszcze chwilę, potem nachylił się nad mapą i uważnie cyrklem odmierzał odległości.
— Porto Alegre leży o jakieś trzysta pięćdziesiąt kilometrów od jeziora koło hacjendy, o którym mówił Tumbo. Nadajnik mają mały. Może zainstalowany w samochodzie? Przebiegli są i chytrzy, ale nasz chłopak jest mądrzejszy. Muszę jednak natychmiast i tę wiadomość nadać kapitanowi.
23. ROZPACZLIWIE ZAPRAGNĄŁ, ŻEBY JUŻ ODESZŁA
Rozsądek nakazywał zaczekać póki chmura nie przysłoni księżyca, ale Tumbo nie wytrzymywał napięcia. Powoli, bezszelestnie zaczął wspinać się po znajomym słupie na opleciony pnączami balkon. Nasłuchując uważnie każdego szmeru, silił się na spokój, chociaż serce waliło mu jak młot. Miał przecież uwolnić Karen. Może już teraz, za kilka chwil.
— Jak tylko wejdziesz na balkon — tłumaczył mu poprzedniego dnia Anselmo — przejdź przez okno z prawej strony, nie zamykają go nigdy. Z tego pokoju jest wyjście na schody. Zejdź po cichu na dół, stań przy drzwiach i czekaj. Otworzysz je dopiero wtedy, kiedy zapukam trzy razy. Nie wcześniej. Muszę wpierw załatwić wartownika. Chrapie sobie w najlepsze na ganku, sprawdziłem, nie spostrzeże nawet, kiedy go rozbroję i zwiążę. Do poko-
ju Karen musimy wejść razem. Pilar to dzika bestia. I czujna. Narobiłaby zaraz wrzasku na cały dom, nie odda tak łatwo dziewczyny, odpowiada za nią głową. Ja zajmę się także drugim strażnikiem, znam go, to pijaczyna, lubi pociągnąć wieczorem, nie jest wtenczas groźny.
Z bezgraniczną ufnością wykonywał Tumbo wszystkie polecenia swoich przyjaciół. Nie pytał, co uradzili, oni obaj wiedzieli najlepiej, jak działać. Cóż począłby bez nich? Jak mądrze postąpił Gomez, każąc Anselmowi raz jeszcze wyruszyć na przeszpiegi do hacjendy. Leśny człowiek dużo ryzykował wypytując służbę, ale dzięki temu mógł z urywków podsłuchanych rozmów dowiedzieć się, co knują porywacze.
Poprzedniego dnia latarnik wyznaczył chłopcu na dzisiejszą noc spotkanie w trójkę z Anselmem nie opodal hacjendy. Tutaj dopiero Tumbo zrozumiał, czemu kazał mu zabrać ze sobą radiotelefon, jak ważne było nawiązanie łączności z hydroplanem kapitana. Niespodziewana wiadomość, że Evanson nie płynie, a leci po Karen, napełniła go radością, dodała otuchy.
Na moment wstrzymał oddech, zamienił się cały w słuch. Wydawało mu się, że w górze dudnią silniki samolotu, ale to było tylko złudzenie. Księżyc świecił teraz jasno, niezmąconym blaskiem przygaszając światło gwiazd, na srebrzystą tarczę z wolna nachodziła znów chmura. Lepiej było zaczekać jeszcze chwilę.
Nauczony smutnym doświadczeniem był teraz czujny, ostrożny, nie zaufa, jak wtenczas, zbutwiałej desce, którą już zastąpiono nową. Zgięty w pół przemknął po balkonie wzdłuż balustrady. Zerknął, to było silniejsze od niego, na okno, za którym spała spokojnie Karen nie przeczuwająca, jak był blisko. Coś szeptało mu, że wszystko pójdzie dobrze.
Chmurę podświetlał już tylko srebrny rąbek chowającego się księżyca. W słabnącej poświacie chłopak z trudem rozróżniał ustawione w pokoju jakieś fotele, stolik. W ostatniej chwili schwycił walące się na ziemię wysokie krzesło.
Lekko naciskając na klamkę poczuł raptem, że drzwi nie ustępują. Zamknięte na klucz? Zimny pot spłynął mu po karku. To klęska! Zrozpaczony chciał już zwrócić, rozbić szybę w pokoju Karen, skoczyć do gardła tej Pilar, nim zdąży krzyknąć. Na szczęście opadająca z klamki dłoń natrafiła na drugą, mniejszą, znał takie zamki. Dał się ponieść radości i zbyt gwałtownie otworzył drzwi, skrzypnęły przeraźliwie w zawiasach. Znieruchomiał. Wydawało mu się, że ten dźwięk rozniósł się daleko po całym domu, że obudziłby umarłego. Ale wokół panowała niczym nie zmącona cisza. Bosą stopą powoli, ostrożnie macał stopień po stopniu, próbując, czy nie zaskrzypią. Na drzwiach wyjściowych w ciemności z łatwością odnalazł dużą zasuwę. I czekał. Minuty, a może tylko sekundy? Wydawało mu się, że cała wieczność upłynęła od chwili, w której usłyszał delikatne stukanie.
Gestem ręki Anselmo kazał mu iść pierwszemu na górę. „Jest także na bosaka" — przemknęło Tumbie przez głowę. Spokojny, równy oddech, jaki słyszał za sobą, uspokajał go. Bez słowa, kiedy stanęli przed drzwiami pokoju Karen, Anselmo położył jego dłoń na klamce, a sam stanął tak, że gdy tylko uchyliły się trochę, jak kot jednym skrętem ciała wśliznął się pierwszy. W kącie od białego tła poduszki odbijała czerń włosów. Drugie łóżko było puste, równo zasłane. Żołądek twardą kulą skoczył chłopakowi do gardła. Cały pokój zakołował mu przed oczyma. Oprzytomniał dopiero słysząc krzyk i zażartą szarpaninę.
Anselmo mocno trzymał wyrywającą się rozpaczliwie z żelaznego uścisku twardych rąk kobietę. Jedną dłonią zamknął jej usta, drugą wykręcił ręce do tyłu.
— Karen tu nie ma! — krzyknął Tumbo. To jedno było dla niego teraz ważne.
Leśny człowiek przytaknął tylko głową, on dostrzegł to pierwszy. Odjął dłoń z ust kobiety i zadał jej widać jakieś pytanie, bo odpowiedziała potokiem przekleństw, protestowała, pomstowała.
— Ciebie poznała od razu — szepnął Anselmo. — Odgraża się, że ciężko odpokutujemy za ten napad. A dziewczyny i tak nigdy nie zobaczymy, jej tu już dawno nie ma.
— A gdzie? — Tumbo nie poznawał własnego głosu.
— Zaraz to z niej wyduszę. Zapal świecę!
Dwie połamane zapałki odrzucił Tumbo, tak drżały mu ręce, nim wreszcie mdłe światełko rozjaśniło mrok pokoju. Teraz zadudnił głos Anselma. Mówił szybko, gniewnie, groził widać, Tumbo nie mógłby przysiąc, ale przez moment wydawało mu się, że widzi nad głową kobiety błysk klingi sztyletu. Wtedy dopiero zaczęła odpowiadać zduszonym wściekłością szeptem.
— Daj sznur, zerwij ten od zasłon, podaj ręcznik! — usłyszał.
Błyskawicznymi ruchami, nie zważając na szamotania się Pilar, Anselmo skrępował jej nogi i ręce, na ustach zacisnął ręcznik.
— Zgaś świecę! Przyszliśmy za późno, dziewczyna już dawno w samolocie. Ten gruby Pedro miał ją wywieźć do Rio Grandę. Powiedziała, że wystartował przed godziną, że...
Urwał i ruchem głowy wskazał okno. Za szybą noc rozbłysła wielką łuną pożaru. Daleko na polanie wysokie płomienie wystrzelały raz po raz ponad kłęby dymu czołgające się wokół ognia.
Anselmo pokiwał z żalem głową.
— Gomez tak wspaniale to obmyślił, przygotował! Wszyscy, kto żyw, pobiegną teraz do samochodów, do koni, żeby ratować szopy, puste, ale cenne dla gospodarza. Ten pożar miał nam ułatwić ucieczkę z dziewczyną. I wszystko na darmo! Idziemy nad jezioro! W ciągu ostatnich kilku godzin nie słyszałem silników samolotu. Może jeszcze nie jest za późno? Może ta żmija skłamała?
Po kilkudziesięciu krokach gwałtownym ruchem pociągnięty przez Anselma pod krzak Tumbo runął na ziemię, rozbił kolano, zdarł skórę z dłoni, ale powstrzymał jęk bólu. Ktoś nadbiegał. Gruby, niski mocno bił butami o żwir alejki.
— Szczęście! — wyszeptał prawie nie otwierając ust Anselmo. — To Pedro, ten pilot, spieszy do pożaru. A więc jeszcze nie odleciał. Ty pędź do samolotu, wejdź do środka, tam musi być dziewczyna. Ja biegnę do Gomeza, po drodze załatwię pilota. Czekaj! Weź sztylet, nie wahaj się go użyć. Mam drugi. — Zdjął z ramienia torbę. — Zabierz rakietnicę. Wiesz, kiedy jąmasz użyć. Spiesz, póki jeszcze ciemno!
*
Ledwie widoczny w mroku hydroplan, ten sam hydroplan pokryty ochronną barwą ziele-ni kołysał się przywiązany do boi o jakieś dwieście metrów od brzegu jeziora. Paroma ruchami Tumbo zrzucił kurtkę, nakrył nią torbę i radiotelefon, wsunął pod gałąź. Woda słuchała pokornie mocnych, wytrawnych uderzeń ramion i nóg. Wiedział, że dobrze pływa, ale teraz pobił chyba wszystkie olimpijskie rekordy. Powoli, bardzo powoli, ostrożnie wypełzł na pływak hydroplanu wysrebrzony księżycem, wyłaniającym się znów spod chmury. Odbity od spokojnej tafli jeziora świecił jaskrawym blaskiem, jasno było jak za dnia. Może drugi pilot jest we wnętrzu maszyny? Nasłuchiwał niespokojnie, nie złowił jednak żadnego dźwięku.
Długo mocował się z drzwiczkami kabiny, aż wreszcie, w chwili gdy rozgorączkowany decydował się rozbić szybę rękojeścią sztyletu, ustąpiły same bez oporu. Jednym podrzutem ciała znalazł się we wnętrzu maszyny, omiótł ją wzrokiem. Była pusta...
„Ukryli widać Karen gdzieś na brzegu — przebiegła mu przez głowę rozpaczliwa myśl. — Gdzie jej szukać?" Każda minuta była teraz drogocenna, każda sekunda. Kiedy szykował się do skoku, żeby czym prędzej zawrócić do Gomeza i Anselma, kątem oka dostrzegł za fotelami skrawek jasnego materiału. Nachylił się bezwiednie. I na ułamek sekundy zamarł bez ruchu. Na podłodze ze związanymi do tyłu rękami, skrępowanymi mocno nogami, nieruchoma jak martwa leżała Karen. Paroma pociągnięciami sztyletu rozciął więzy. Nie drgnęła nawet, nie podniosła powiek. „Uśpiona?" — przeraził się, uniósł jej głowę. — Karen! — zawołał. Jak przywołana gdzieś z daleka otworzyła oczy, wpatrywała się długo w ciemną twarz
wciąż jeszcze sobie nie dowierzając, a potem nagle przytuliła się do niego z całych sił. Na wargach czuł słony smak jej łez.
— Czekałam, wiedziałam... — wyrzucała z siebie bezładnie. Wszystko naraz pragnęła powiedzieć i o lęku, i o radości, o rozpaczy i nadziei. — Chcieli mnie wywieźć!
— Wiem, do Rio Grandę.
— Nie! Do Buenos Aires, żeby zatrzeć ślady. Wiem, zrozumiałam, co chcieli ze mną zrobić. Zabierz mnie stąd, on tu zaraz wróci.
— Nie, mój przyjaciel go zatrzyma, obiecał.
Rozjaśnione szczęściem oczy Tumby zatrzymały się raptem na tablicy pilota. Fosforyzujące strzałki zegara zbliżały się do godziny dwunastej.
— Karen, twój ojciec jest tu, blisko!
— Gdzie?
Ręką wskazał niebo, po którym przeleciała spadająca gwiazda. Oczy Karen rozszerzyły się trwogą.
— Nie żyje?
— Ależ nie! Przyleci tutaj. Niedługo, za dziesięć minut
„Za dziesięć minut?" — Tumbo oprzytomniał w mgnieniu oka. Radiotelefon i rakietnica zostały na brzegu.
— Skacz, płyniemy!
— Czemu? — zrzucała już pośpiesznie pantofle, podkasała wysoko krępującą ruchy suknię.
— Musimy bardzo spieszyć, dasz radę? — zaniepokoił się.
— Z tobą na pewno — usłyszał w odpowiedzi.
Dopłynęli do brzegu i pod ochroną niskich krzewów przebiegli zdyszani parę kroków. Karen ociekała wodą, zarzucił jej kurtkę na plecy. Jak wtedy na tratwie... Porwał radiotelefon, wyciągnął błyskawicznie antenę, nacisnął guzik i trzymając mikrofon tuż przy ustach zawołał cicho:
— Kapitan Evanson, kapitan Evanson. Czy mnie słyszycie?
Osłupiała Karen w milczeniu patrzyła na niego, jak na czarnoksiężnika. Niczego nie rozumiała, wiedziała jedno, że to rozgwieżdżone niebo nie było puste, że usłyszy za chwilę ojca.
Zadrżała na dźwięk obcego głosu.
— U ciebie wszystko w porządku? — pytał cicho, bardzo cicho Gomez.
— Tak, Karen jest już ze mną na brzegu.
— To dobrze, to bardzo dobrze. Uważaj teraz. Zapomniałem podać im, na jakiej częstotliwości pracują nasze nadajniki. W samolocie nie odbierają nas. Od wielu minut już ich na próżno wywołujemy. Masz rakietnicę. Jak tylko maszyna ukaże się nad jeziorem, strzelaj. Jedna zielona, druga czerwona, pamiętasz. — Słaby głos Gomeza przycichł. I od razu odezwał się silny Anselma.
— Jak tylko samolot podpłynie do brzegu, uciekajcie!
— Czemu ledwie słyszałem Gomeza? — dopytywał się niespokojnie chłopak. Długą chwilę w głośniku panowała cisza. Powoli mijały minuty, a może sekundy, nie mniej długie dla niego od minut.
— Anselmo, słyszysz mnie? Anselmo odpowiedz!
— Gomez jest ranny, nic poważnego. Ktoś strzelił do niego przy pożarze. Jestem przy nim, bądź spokojny, dam sobie radę. Kapitanowi powiedz, żeby natychmiast po wylądowaniu w Rio zawiadomił policję o gnieździe bandy. Jak najszybciej!
Nim głos umilkł w dali, nad jeziorem regularnymi rozbłyskami zamigotały dwa światełka, a powietrze wypełniło coraz głośniejsze dudnienie silników. Przylatują. Tumbie spadł kamień z serca, ale niespokojną myślą pobiegł do rannego latarnika. Czy Anselmo da sobie sam
radę? Czy nie skłamał mówiąc, że to nic poważnego?
Światła przybliżały się szybko. Gorączkowo wyrwał z worka rakietnicę, chwilę bezradnie szarpał się, żeby ją załadować. Karen schwyciła ciężki pistolet, jednym wprawnym ruchem otworzyła, wsunęła nabój i podała mu. Uniósł rakietnicę wysoko nad głową i pociągnął za cyngiel. Nie czekając aż rozbłyśnie światło, rzucił krótko:
— Ładuj!
Czerwone i zielone gwiazdki przygaszone jaskrawym blaskiem księżyca rozsypały się szerokim wachlarzem po niebie.
Tnąc ostro pływakami wysrebrzoną taflę jeziora, hydroplan płynął szybko w kierunku budynków.
— Następna rakieta! Prędzej!
Maszyna z wirującymi powoli śmigłami wykonała raptowny skręt, kierując się teraz wprost na nich. Widać było, że ktoś, zapewne kapitan, zsuwa się już na pływak.
— Oni nie mogą podpłynąć bliżej, skacz do wody!
— A ty?
— Zostaję, mój przyjaciel jest ranny, muszę teraz być przy nim!
— Bez ciebie nie popłynę! — krzyknęła.
— Musisz! — popchnął ją szorstko. — Zaraz tu mogą nadbiegnąć ludzie, będą strzelać do samolotu, do twego ojca. Spiesz się!
Niezwykła pewność w jego głosie wykluczała wszelki sprzeciw.
— Ależ oni mogą ciebie złapać! — zaprotestowała jeszcze słabo.
— Gomez jest ranny! — powtórzył z pasją. — Ty mu zawdzięczasz wolność, a ja życie. Rozumiesz? Nie zostawię go, będę mu potrzebny. Idź już!
Rozpaczliwie zapragnął, żeby raz już wreszcie z tym skończyć.
Ociągając się przeszła parę kroków, zawahała się, odwróciła gwałtownie, zarzuciła mu ręce na szyję.
— Czekam na ciebie, Tumbo, pamiętaj!
Nie mógł patrzeć, jak wchodzi do wody, jak płynie, jak oddala się od niego. Zamknął oczy. Czuł jeszcze uścisk jej ramion. Tak długo o nią walczył, tak długo czekał. A teraz... Targnął nim żal, bał się, że jeszcze moment, a rzuci się za nią. Ale to trwało krótko. Kiedy uniósł powieki, światełka błyskające na krawędziach skrzydeł hydroplanu z błyskawiczną szybkością oddalały się po wysrebrzonej księżycem powierzchni jeziora, unosiły się w górę, tonąc w końcu pośród tysięcy mrugających gwiazd. I tylko odbite od brzegu echo huku silników powracało jeszcze, słabnąc z chwili na chwilę, póki nie zamarło.
Daremnie nasłuchiwał klęcząc na piasku, daremnie wytężał wzrok. Niebo było puste. Karen odleciała. Jak wtenczas... Zacisnął pięści, aż paznokcie wbiły mu się w ciało. Nieustępliwą falą wdarły się w mózg koszmarne wspomnienia. Tamto jezioro, tamten hydroplan, rozpaczliwy krzyk uwożonej przemocą dziewczyny, strzały. A potem pustkę w pamięci wypełniła nachylona nad nim, brodata, dobrotliwa twarz przywołującego go do życia latarnika. Gomez? Gdzie jest, jak ich odszukać? Z dala dobiegły jego uszu niesione wiatrem krzyki i nawoływania, poczuł gryzący swąd spalenizny. Byleby teraz nie wpaść w ich ręce!
Ciężkie, pojedyncze krople spadły Tumbie na twarz. Po chwili potoki deszczu przesłoniły cały świat. Czuł, jak spływają mu po karku, po plecach. Poderwał się. Za dużo czasu stracił na wspomnienia, musi śpieszyć. Ale dokąd iść? Schwycił radiotelefon.
— Gomez, Anselmo, Gomez, czy mnie słyszycie? — powtarzał gorączkowo. — Gomez, Anselmo, odezwijcie się! — krzyczał coraz głośniej.
„Widzieli że hydroplan odleciał, myślą, że jestem w powietrzu, nie nasłuchują, nie odbierają".
Rozdygotanymi palcami przyciskał i zwalniał przełącznik. Odpowiadała mu cisza wypełniona szumem deszczu, „Nie odnajdę ich. Czyżbym został na próżno?"
Ogarnęła go panika.
Poprzez szum ulewy po długiej chwili niespodziewanie usłyszał głos Anselma. Nieprzytomny z radości przycisnął do ucha ociekający wodą aparat.
— Tumbo, słyszymy cię doskonale z powietrza. Jesteś szczęśliwy?
— Co z Gomezem?
— Nie martw się, wszystko będzie dobrze, cieszy się, że uciekliście, to najważniejsze. Nie martw się — powtórzył.
— Gdzie jesteście? — gorączkował się Tumbo.
— Wciąż jeszcze w tym samym miejscu, gdzie byliśmy razem, wieczorem. Za chwilę spróbujemy wyruszyć. Tutaj na ziemi na szczęście ulewa, mamy spokój, nikt nas nie będzie teraz szukał.
— Anselmo, poczekajcie na mnie, przyjdę do was, jak będę mógł najprędzej. Poczekajcie!
— Nic nie rozumiem, powtórz!
— Karen odleciała z ojcem, ja zostałem, żeby być z Gomezem, żeby ci dopomóc. W głośniku coś zabulgotało, słowa były niezrozumiałe.
— Oszalałeś chyba! — wybuchnął po chwili zmieniony głos. — Coś ty zrobił? Naprawdę zostałeś?
— Jak was odnaleźć?
— Idź wzdłuż brzegu, aż do krawędzi puszczy, a potem w górę. Włączaj co kilka minut radiotelefon, będziemy czekać na twój głos. Pośpiesz się!
24. CZY TO DOPRAWDY KONIEC, SZCZĘŚLIWY KONIEC?
Thor wyłączył odbiornik, odłożył ołówek. Jego brwi ściągnęły się w jedną linię nad zmęczonymi oczyma. Ze zdziwieniem pociągnął ręką po twardym zaroście. On, który podczas najsroższych sztormów kampanii wielorybniczej golił się codziennie.
„Jak ja im to powiem?" — zastanawiał się przez moment. Wiedział, że stoją za nim niecierpliwie wpatrzeni w jego plecy, że czekają wszyscy. Hansen, Angus i inni. Spojrzał na ścienny zegar okrętowy. Godzina zero zero dwadzieścia pięć. Dłużej nie sposób już zwlekać. Odwrócił się do nich, przywołał na usta uśmiech.
— Fantastyczny wyczyn! Tumbo obliczył widać wszystko z zegarkiem w ręku. Wodowali na jeziorze i po pięciu minutach byli już w powietrzu. Kapitan polecił, żebyśmy nie zawracali jeszcze tymczasem do Rio de Janeiro. Wkrótce otrzymamy odpowiednie dyspozycje. Połowę okupu przeznacza na premie dla załogi naszego myśliwca, specjalne nagrody dla szypra Hansena i harpunnika Angusa. Nie zapomniał też o Fernandzie.
— Brawo Stary! Niech żyje! — podniosła się, radosna wrzawa. Wybił się z niej głos Angusa.
— Panie radio! Jak się czuje nasz chłopak po tym wszystkim? Thor udał, że nie słyszy pytania i szybko ciągnął dalej:
— Stary przekazał już depeszę do policji w Rio de Janeiro. Podał dokładne miejsce kryjówki tej bandy. I jeszcze jedno: zapowiedział, że zajmie się losem Tumby, że zrobi z niego inżyniera elektronika.
— Do kroćset par beczek, to wspaniale! — ucieszył się Hansen — Chłopak zasłużył sobie na lepszy los! Najważniejsze, jak się teraz czuje?
— Czy zobaczymy się z nim jeszcze w Rio? — dopytywał się podniecony Angus.
Thor przełknął z trudem ślinę. Sięgnął machinalnie po papierosa i odłożył go. Nadeszła godzina prawdy. Nie sposób zwodzić ich dłużej, musiał wreszcie wszystko powiedzieć.
— Mam nadzieję, że Tumbę zobaczymy już niedługo, ale nie w Rio. Zmusił Karen, żeby popłynęła do hydroplanu, do ojca, a sam pozostał przy rannym przyjacielu, tym, któremu zawdzięcza życie.
Krótka, pełna niedowierzania cisza, jaka zapanowała po jego słowach, nie była zwykłą ciszą. Przerwał ją hamowany wzburzeniem głos.
— To znaczy kapitan i pannica po tym wszystkim, co chłopak dla niej zrobił, zostawili go na pastwę tych drani! — krzyczał Angus.
— I Stary się zgodził? Nigdy bym go o to nie posądzał! — zawtórował mu bas Hanse-na. Na twarzach reszty ludzi malowało się zaskoczenie.
— Ja na miejscu Starego zabrałbym chłopaka razem z tym rannym do samolotu — krzyknął ktoś głośno.
— Łatwo ci mówić, Stary musiał uciekać z dziewczyną. I to jak najszybciej.
— Jeszcze łatwiej było widać chłopaka zostawić. Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść.
— A gdzie go teraz szukać?
Wszyscy mówili naraz, każdy miał coś do powiedzenia. A nie były to słowa uznania dla kapitana. Tylko Fernando milczał. Łuki brwi wyginały się pytająco nad rogowymi okularami. Ze zdumieniem patrzył na krzyczących, gestykulujących brodaczy. Niczego nie rozumiał, mówili po norwesku. Nie chciał się wtrącać, czekał aż sami mu powiedzą.
— Uspokójcie się! — stanowczy głos Thora zapanował nad wrzawą. Mówił wolno, ważąc każde słowo. — Chłopak sam wybrał! Zachował się jak prawdziwy mężczyzna, zasługuje na szacunek. A wy obaj na jego miejscu, czy postąpilibyście inaczej? Angus, zastanów się dobrze, opuściłbyś rannego przyjaciela? A ty, Hansen?
Harpunnik otworzył usta, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale machnął tylko ręką. Inni też zamilkli.
W ciszy jaka zapadła, poprzez monotonne dudnienie silnika słychać było pierwsze, ciężkie krople deszczu.
*
Od wielu godzin ulewa bębniła nieprzerwanie o pokład, potokami wody wylewającej się przez zenzy ściekała po szybach bulajów. Ciepła, zaciszna messa, wygodne fotele, dymiące fajki i pociągany raz po raz łyk whisky nie dawały jednak ludziom poczucia spokoju. Myśl zaprzątniętą miał każdy losem czarnego chłopaka. Gdzie jest teraz? Jak da sobie radę podczas tej piekielnej ulewy? Co to za ranny przyjaciel, dla którego nie zawahał się pozostać?
Gubili się w domysłach, wiele razy z napiętą uwagą odczytywali wiadomości przekazywane przez Sverrego natychmiast po wylądowaniu kapitana w Rio de Janeiro. Stary zamieszkał na statku, Karen nie chciała słyszeć o hotelu, zapowiedziała, że nie wróci bez Tumby do Oslo. Teraz dopiero z chaotycznych strzępów jej opowiadań można było odtworzyć niezwykłe przeżycia tych dwojga. Angus nie wstydził się, że oczy mu wilgotniały, kiedy słuchał, jak chłopak ratował dziewczynę i jak się nią opiekował.
Wsparty o reling Thor ze znużeniem patrzył na przesuwającą się powoli przed nim jednolitą ścianę dżungli. Rozciągała się daleko jakby uciekała za krawędź horyzontu. Zachodzące słońce powlekało ją purpurą, ocean przybierał barwę krwi.
Dręczyła go bezsilność, nękały niewesołe myśli. Od dziesięciu dni żadnego znaku życia od Tumby. I żadnej już chyba nadziei na jakiś znak. Fernando ledwie trzymał się na nogach, on sam z trudem przezwyciężał zmęczenie. Zmieniali się przy odbiornikach, godzina po godzinie, dzień po dniu z tysięcy kropek i kresek przecinających się nieustannie w eterze
starali się wyłowić te jedyne, te gorąco oczekiwane. Wszystko na próżno. Z dalekiego kontynentu od wiernego afrykańskiego radioamatora niezmiennie przychodziły te same wiadomości:
...Stacja mojego przyjaciela milczy... stacja nie odpowiada...
Mimo to postanowił nie dopuszczać do siebie niewiary, nie popełnić tego błędu, co wówczas na „Vikingu", nie zaprzestać nasłuchu. Z uporem tkwił przy odbiorniku, nie zwracając uwagi na tych, którzy coraz głośniej sarkali, dając upust zniecierpliwieniu.
— Po co tu jeszcze sterczymy?
— Jak długo będziemy płynąć wzdłuż tych przeklętych brzegów?
— Tyle razy chłopak wychodził cało z przeróżnych opałów, ale teraz widać opuściło go szczęście!
Zasmuciły tylko Thora dziwne w ustach Angusa słowa: „Na Antarktydzie chłopak miał lód, na oceanie wodę, a tutaj ludzi, i to złych". Czyżby harpunnik zaczął tracić wiarę?
Nie chciał mu przyznać racji, chociaż sam zbyt wiele wiedział o życiu, żeby się nie lękać. Za uratowanie dziewczyny poszukują Tumby ludzie źli, którzy znają każdą piędź puszczy, przed którymi nie sposób się chyba w niej ukryć. Czyżby swoją odwagę chłopak przypłacił życiem?
Z odrazą spojrzał na rozciągniętą jak ciemnozielona wstęga, pionową ścianę dżungli, obcą, wrogą.
„Za chwilę, jak tylko słońce zanurzy się w morzu, rozbłysną światła tej samotnej morskiej latarni — myślał patrząc leniwie na przybliżającą się wysoką wieżę, która bielą kamienia odcinała się od ciemniejącej szybko gęstwiny. — Dobrze zawieszone mają anteny na tym pustkowiu — zauważył machinalnie. — Może by z nimi porozmawiać? Ale właściwie o czym, o co pytać?"
Wsłuchując się w rytmiczny puls maszyn, patrzył bezmyślnie, jak wyrzucony przez niego żarzący się jeszcze niedopałek zatacza łuk. Nim dotknął wody, na grzbiecie fali zabłysła przez moment świetlna plama. I zgasła. Podniósł głowę. Skąd?
Od szerokiej, tonącej już w cieniu podstawy latarni biegła ku niemu ostra smuga światła. Jedna, druga, trzecia. Patrzył zdumiony, nim do jego świadomości dotarło, że błyski były rytmiczne. „Aldis" — przebiegło mu przez głowę. I bezwiednie, z nawyku zaczął czytać.
V...I...K...I...N...G... 7...
V...I...K...I...N...G... 7...
„Kto, u licha, może nas tu wywoływać, czego chce? Trzeba odpowiedzieć, że zrozumieliśmy wezwanie" — pomyślał i co sił w płucach krzyknął do sternika:
— Wygaś światła topowe i pozycyjne, potem zapal! Powtórz trzykrotnie! Wychylony do pół ciała ze sterówki człowiek, po krótkiej chwili wahania, wykonał
niezrozumiały rozkaz.
Tamten na brzegu wydawał się na to tylko czekać. W szybkim rytmie długie i krótkie rozbłyski pruły teraz zmierzch, wdzierały się w mózg osłupiałego Thora. Wydawało mu się wprost, że słyszy suchy trzask zamykanych i otwieranych żaluzji Aldisa.
OD DWU DNI WYCZEKUJEMY WAS... ZNAMY POŁOŻENIE MYŚLIWCA Z WASZYCH ROZMÓW Z RIO DE JANEIRO... MUSIELIŚMY MILCZEĆ ZE WZGLĘDU NA BEZPIECZEŃSTWO... PRZEPŁYŃCIE JESZCZE PIĘĆ, SZEŚĆ KILOMETRÓW NA POŁUDNIE... STAŃCIE TAM NA KOTWICY JAK NAJBLIŻEJ BRZEGU... BEZ ŚWIATEŁ... CZEKAJCIE... O PÓŁNOCY DOPŁYNIE DO WAS TUMBO... WSZYSTKO WYTŁUMACZY... OPIEKUJCIE SIĘ NIM JAK SYNEM... PIĘCIOKROTNYM WYGASZENIEM ŚWIATEŁ DAJCIE ZNAK, ŻE NAS ZROZUMIELIŚCIE.
Błyski urwały się, a Thor wciąż jeszcze nie śmiał się poruszyć, wciąż jeszcze nie śmiał uwierzyć.
*
Stali na pokładzie stłoczeni przy relingu, z zamilkłym silnikiem, z wygaszonymi światłami. Wysoko nad nimi z monotonną regularnością przewijały się smugi światła latarni morskiej, którą pozostawili za sobą, omiatały pełne gwiazd niebo i gdzieś daleko na morzu kładły się białymi ścieżkami.
Milczeli. Nikt nie drgnął, nie zapalił, ktoś ostrożnie, delikatnie wystukał żarzący się jeszcze popiół z fajki. Znieruchomiałe sylwetki ludzi zlewały się w jedną ciemną plamę z kadłubem kołysanego łagodnie na wodzie myśliwca. Do bólu oczu wpatrywał się każdy w pogrążoną w czerni, bliską teraz ścianę dżungli, od której ciągnął ciepły prąd rozgrzanego powietrza, w każde załamanie fali na morzu.
Z rozkazu szypra opuszczona na wodę szalupa z dwoma ludźmi czekała w pogotowiu.
Thor odruchowo kruszył w palcach nie zapalonego papierosa. Był zbyt oszołomiony, żeby odczuwać radość. Wszystko potoczyło się tak niespodziewanie, tak błyskawicznie. „Czyżby to już doprawdy koniec, szczęśliwy koniec?" — tłukła mu się po głowie natrętna myśl. Drgnął pod ciężarem ręki stojącego za nim szypra. Okrągła twarz Hansena była jednym uśmiechem tryumfu.
— No i co? Doczekaliśmy się wreszcie — usłyszał nad uchem jego stłumiony szept. — Niechże się pan cieszy, panie radio!
Nie wytrzymując napięcia, Angus z całych sił zaciskał dłonie na poręczy.
— A ja nie uwierzę, póki naszego chłopaka na własne oczy nie zobaczę! — wymamrotał cicho. — Póki nie wejdzie na pokład, póki go nie uściskam! Myślicie, że on zaraz do nas wróci? A może znów znajdzie sobie kogoś, kto potrzebuje pomocy? Taki on już jest.
SPIS TREŚCI
1. Ta szalona dziewczyna nie boi się nawet sztormu 002
2. Zdradliwe morze chętnie zabiera, ale niechętnie oddaje 007
3. Zrobił wszystko, co mógł, zrobił więcej, niż mógł 013
4. Nieziemskie zjawisko czy „diablica w dżinsach"? 016
5. Nigdy w życiu nie zaznała głodu 023
6. Porwana burzą kratownica jedynym śladem 028
7. Czy rekin zaatakuje go od razu? 033
8. Czemu kłamała jak z nut ani się zająknęła? 040
9. Na tym kutrze wszystko jest zagadkowe, niepokojące 044
10. Nie spodziewali się, że takiego znajdą sprzymierzeńca 049
11. Tego było za wiele dla kudłatego potwora 056
12. Jak mógł do tego dopuścić, gdzie jej teraz szukać? 060
13. Nie, nie był podobny do Miguela 066
14. Karen myliła się, to nie wybawcy 070
15. Tutaj ja zadaję pytania, ty masz tylko odpowiadać 073
16. Rób to, czego się boisz, a strach zniknie 077
17. Wiedziała, wierzyła, że Tumbo jej nie opuści 083
18. Prośba kolegi-radioamatora — rzecz święta 085
19. Pan musi czym prędzej wracać na statek, kapitanie! 090
20. Twardy masz łeb, synu, jak z granitu 092
21. Nie ma lepszego wywiadowcy nad leśnego człowieka 095
22. Panie radio, tylko my dwaj nie zwątpiliśmy 100
23. Rozpaczliwie zapragnął, żeby już odeszła 105
24. Czy to doprawdy koniec, szczęśliwy koniec? 110