Alina i Czesław Centkiewiczowie
Okrutny biegun
A biegun przyciąga jak magnes
Spalić za sobą wszystkie mosty!* [*Opracowane według książki
autorów pt. „Fridtjof, co z ciebie wyrośnie?”]
- Lód, który moi poprzednicy uważali za największą
przeszkodę w dotarciu do bieguna północnego, stanie się moim
sprzymierzeńcem. Nie będę przedzierać się siłą, zaniesie mnie tam
potężny prąd morski, ten sam, który gna krę i pola lodowe od
brzegów Syberii, poprzez biegun ku brzegom Grenlandii - mocny
głos Fridtjofa Nansena niósł się daleko po wielkiej sali
Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie.
- Przypadkowe znalezienie przy brzegach tej wyspy
przedmiotów należących do uczestników amerykańskiej wyprawy
De Longa na statku Jeannette, który zatonął przed paru laty,
zmiażdżony przez lód, na drugim krańcu Północnego Oceanu
Lodowatego, koło Wysp Nowosyberyjskich, jest dla mnie jeszcze
jednym nieodpartym dowodem istnienia takiego prądu.
Przedmioty te dryfowały z krą ponad pięć tysięcy kilometrów. Tak
właśnie i ja pragnąłbym dryfować. Pozwolę statkowi memu -
rozwodziłem się już długo nad jego budową - wmarznąć w lodowe
pole i wraz z nim dotrę do celu. Przemyślałem dokładnie, jak
zbudować mój statek, co uczynić, żeby lód zamiast druzgotać,
wypychał go na powierzchnię. Nie twierdzę stanowczo, iż prąd
morski zaniesie mnie na sam biegun, to okaże przyszłość. Może
przepłynę gdzieś w pobliżu? Ale czy doprawdy dla nauki tak
ważne jest osiągnięcie tego właśnie punktu materialnego? Sądzę,
że ważniejsze jest raz na zawsze skończyć z olbrzymią białą
plamą na mapie świata, poznać wreszcie, zbadać samo serce
Arktyki. I to będzie moim celem.
Nim umilkł głos Nansena, w przepełnionej tłumami sali
czcigodnej „Alma Mater” spraw polarnych całego świata zawrzało
jak w ulu.
- Doktor Nansen nie jest pierwszym, który marzy o dotarciu
do bieguna północnego. Wielu z nas na tej sali próbowało
daremnie marzenie to wprowadzić w czyn, wielu przypłaciło je
życiem - uniósł się’ doświadczony angielski marynarz, admirał
Nares. - Ja dobrze wiem, co znaczy dryf statku skutego w lód.
Wiem więcej! Przetrzymałem dwa przymusowe zimowania,
szczęśliwy, że udało mi się przeżyć je i zawrócić spod 83° Nord.
To piekło! I ku przestrodze młodych, niedoświadczonych
marzycieli raz jeszcze oświadczam: Nie próbujcie, biegun
północny jest; nieosiągalny!
- Brak wśród nas, niestety, nieodżałowanego Karla
Weyprechta - zabrał głos ktoś inny. - On także, pełen zapału, nie
szczędził sił, by przedostać się do bieguna. I uległ jak inni. Po
zmiażdżeniu przez lód statku Tegetthoff Austriacy ponad sto dni
wędrowali pieszo po krach, ciągnęli na saniach szalupy, płynęli
między bryłami lodu, z których każda zagrażała życiu, cierpieli
głód, nieraz przeżywali własną śmierć. Nie potrzebuję chyba
przypominać zebranym, co Weyprecht oświadczył po powrocie:
„Należy zabronić wszelkich wypraw do bieguna tak długo, póki
bezsilnych na Północnym Oceanie Lodowatym statków morskich
nie będzie można zastąpić statkami powietrznymi”. Czyżby doktor
Nansen o tym nie pamiętał?
- A tragedia wyprawy tego nieszczęsnego De Longa?
- I potworne męki, jakie wycierpieli Kane, Hayes czy Hall?
Czyż nie były wystarczającą przestrogą?
- Jak można dobrowolnie wyrzec się sterowania statkiem
wśród lodów? To czyste szaleństwo, to wyzwanie rzucone losowi!
- podniosły się podniecone głosy.
- Nie rozumiem, jak plan doktora Nansena mógł znaleźć
gdziekolwiek zachętę lub poparcie - wybuchnął, nie panując
dłużej nad sobą, amerykański admirał Greely. - O ile mi wiadomo,
ten młodzieniec, niech mi wybaczy ostre słowa, nie ma żadnego
doświadczenia. Podróży na nartach przez Grenlandię, jakkolwiek
zapewne nielekkiej, w żadnym przypadku nie można przyrównać
do ekspedycji polarnej. Żaden z po - ważnych ludzi zebranych na
tej sali nie wierzy chyba w realność pomysłu doktora Nansena!
Wyprawy podbiegunowe i tak już dość pociągnęły za sobą
tragicznych ofiar, żeby obarczać je jeszcze ciężarem tego
niepoważnego projektu - w głosie mówiącego zabrzmiała histeria.
- Ten projekt jest absurdem, gorzej - samobójstwem!
W sali zapanowała cisza. Jedni spoglądali na Nansena z
pełnym sympatii smutkiem. Podobał się im ten młody,. nieulękły
człowiek.
Nieodrodny potomek wikingów nie zdawał się przywiązywać
wagi do słowa „niemożliwe”. Pokazał już, to prawda, co potrafi,
na Grenlandii.. Czemuż jednak upierał się, by wprowadzić tyle
zmian do metod wypróbowanych przez wieki w wielkich
polarnych wyprawach? Na czym opierał swe śmiałe zamiary? Jak
mógł narażać siebie i swoją załogę na straszny, nieznany los,
przecząc wszystkiemu, co uznane? Inni, liczniejsi, nie ukrywali
swojej niechęci.
- Zobaczymy, co powie ten żółtodziób, jak powróci,
przekroczył ledwie trzydziestkę! Cóż on może wiedzieć! - szeptali
pomiędzy sobą, rzucając złośliwe spojrzenia na śmiałą, otwartą
twarz Nansena.
- Jeśli w ogóle kiedyś wróci - podpowiadali inni zawistnie.
*
Jak oskarżony stał przed areopagiem surowych sędziów. Z
dumnie podniesioną głową wysłuchiwał słów, z których każde go
kamienowało. Rozejrzał się uważnie po sali. Czyż nie ci sami
ludzie przed jego wyprawą na Grenlandię w 1888 ciskali mu w
twarz podobne zarzuty? Zdecydował wówczas przejść w poprzek
całą wyspę, zbadać jej wnętrze, przekonać się, czy pokryta jest
lodem, czy też - jak mniemali podówczas najznakomitsi uczeni -
bujną roślinnością. Wszystko podówczas w jego planie było
zaprzeczeniem tego, co uznane. I cały ekwipunek wykonany pod
hasłem: „niczego nie pozostawiać przypadkowi”, i sama
koncepcja wyprawy.
Jego poprzednicy rozpoczynali marsz od zachodnich
wybrzeży Grenlandii, zamieszkanych przez Eskimosów, próbując
daremnie dotrzeć do wschodnich, bezludnych. Narażali się
nieuchronnie na konieczność powrotu, na dwukrotne
przemierzenie nieznanego wnętrza wyspy. On postanowił postąpić
odwrotnie. Rozpocząć marsz od wybrzeży pustynnych,
bezludnych, trudno dostępnych, a zakończyć go w zamieszkanych.
Plan swój, zuchwały na pozór, oparł na przesłankach
psychologicznych. Nie pozostawić za sobą zaplecza, spalić za
sobą wszystkie mosty, nie mieć odwrotu, przeć naprzód za
wszelką cenę, do zwycięstwa. Cofnąć się - znaczyłoby marnie
zginąć. Cóż mogło być lepszą podnietą niż postawienie się w
sytuacji bez wyjścia, niż pobudzenie odwiecznego instynktu
samoobrony?
Nansen nie ustąpił. Pierwszy w dziejach świata przeszedł od
krańca do krańca południową Grenlandię przywożąc bezcenne
wyniki obserwacji i pomiarów.
W tej samej sali Królewskiego Towarzystwa Geograficznego
nie szczędzono mu wówczas pochwał, otrzymał najwyższe
odznaczenia. Ci sami ludzie, którzy go chcieli zakrzyczeć, pełni
podziwu i uznania wręczali mu złote medale w uznaniu zasług.
Pokazał, co potrafi. Sądził, że zyskał już sobie raz na zawsze ich
zaufanie. Gorzka pomyłka. Dzisiaj znów nie znalazł się nikt, kto
rzuciłby mu słowo zachęty, dodał otuchy, kto powiedziałby mu
„wierzę”.
Z goryczą rozejrzał się po pobrużdżonych zmarszczkami
twarzach zebranych. Przeżyli w Arktyce piekło, to prawda.
Wiedział o tym. Ale czyż sami wielokrotnie nie zawinili, usiłując
uparcie przeciwstawiać wątłą łupinę statku przemożnej sile
morskich prądów, walczyć z lodem? Czy powinien zabierać głos
choćby taki admirał Greely, którego wyprawa nie bez racji zwana
była Czarną Kartą Arktycznych Kronik? Czyż tragedii swej
wyprawy, w której głód i rozpacz dyktowały ludziom wilcze,
nieubłagane prawa, nie potrafili przypisać własnym,
niewybaczalnym błędom? Lekkomyślności, nieumiejętności
postępowania z ludźmi, wrodzonej niechęci do Eskimosów, której
nie zdołał przemóc. Jak mógł ten człowiek zarzucać innym brak
doświadczenia lub lekkomyślność?
-
Jestem głęboko wdzięczny moim czcigodnym
przedmówcom za cenne uwagi, jakie posłyszałem pod moim
adresem - odpowiedział skłaniając ż szacunkiem głowę - panowie
pozwolą jednak, że raz jeszcze spróbuję wprowadzić w życie moją
zasadę: spalić za sobą wszystkie mosty i na zarzuty
odpowiedzieć... czynem!
*
Długie miesiące po powrocie do kraju Nansen tkwił w
poszukiwaniu odpowiedzi - jak zbudować statek, który potrafiłby
stawić czoło potędze lodu. Niestrudzony w pomysłach,
wprowadzał wciąż zmiany w pierwotnym projekcie, konstruował
nowe modele, odrzucał te, które go wciąż nie zadowalały, szukał
nowych rozwiązań. I wreszcie jedno uznał za najlepsze.
Trójmasztowy szkuner był krótki, znacznie krótszy od tych,
jakie wypływały już na podbój bieguna północnego. Na pierwszy
rzut oka przypominał bardziej przysłowiową balię niż jacht
dalekomorski. Chlubą Nansena był silnik o mocy dwustu
dwudziestu koni mechanicznych, wielka nowość w ówczesnych
latach. Zamiast ostrych załamań po raz pierwszy w dziejach
budownictwa okrętowego zastosowano miękkie łuki, by lód
podczas ataku nie mógł nigdzie znaleźć punktu oparcia.
Zaokrąglony, jajowaty kadłub miał chronić statek przed
zmiażdżeniem.
- Napierająca kra ześliźnie się po burtach i wyniesie statek w
górę - mówił Nansen, który sam zajmował się wszystkim. I
programem naukowym i zgromadzeniem instrumentów do
pomiarów oraz obserwacji. Nie mniejszą wagę przywiązywał do
zaopatrzenia wyprawy w żywność. Po długich naradach z
lekarzami i tu postanowił pójść własną drogą. Zamiast solonego,
wędzonego i suszonego mięsa, które łatwo ulegało zepsuciu,
zabrał żywność w hermetycznie lutowanych puszkach blaszanych.
Wielokrotnie poddawał badaniom laboratoryjnym przeznaczone
na wyprawę produkty, sprawdzając skrupulatnie nie tylko stopień
wyjałowienia, ale także i jakość.
Nigdy jeszcze wyprawa polarna nie wypływała na podbój
bieguna północnego tak wszechstronnie przygotowana dzięki
pomysłowości i rozumowi jednego człowieka. Nigdy żadna nie
była takim wyzwaniem dla uznanych powszechnie tradycji
polarnych, żadna nie przywiązywała takiej wagi do badań
naukowych.
Przyszły gorączkowe dni: gromadzenie sprzętu, wykańczanie
różnych szczegółów wnętrza, załadunek ekwipunku i zapasów
żywności na pięć lat.
Ciężko przyszło Nansenowi pozostawić żonę,
paromiesięczną córeczkę, dom, wszystko, co ukochał i co
opuszczał na długo. Któż mógł wiedzieć, czy nie na zawsze?
Dzień rozstania byt dla mnie najcięższy, jaki przeżyłem dotąd
- zapisał w pamiętniku. - Ale jeśli człowiek stawia przed sobą cel,
straciłby swą godność od celu tego odstępując. Pozostaje mu tylko
iść naprzód.
I słowo „naprzód” uwiecznił w nazwie swego statku - Fram.
Chrzest polarny Frama - wejście w lodowe zwaliska wrót
Morza Karskiego rozwiało obawy Nansena. Wbrew ponurym
przepowiedniom doświadczonych i uznanych autorytetów ścięty
dziób i wzmocnione burty zdały egzamin. Nieforemny szkuner
prześlizgiwał się zręcznie między parametrowej grubości płytami,
wynoszony przez nie w górę, ilekroć groziły zwarciem lodowych
kleszczy.
Na północ od Wysp Nowosyberyjskich w pobliżu miejsca
tragedii Jeannette De Longa, Fram wmarzł w wielkie lodowe pole
i wraz z nim we wrześniu rozpoczął biegunowy dryf.
Pierwsza noc polarna przeszła niespodziewanie szybko. Na
wygodnym statku, który zwycięsko odpierał ataki lodu, tętniło
życie. Niewielka załoga, zaledwie trzynastu ludzi, prowadziła
systematycznie obserwacje i pomiary, trenowała na nartach,
przygotowując się do marszów badawczych, resztę czasu
poświęcając pracom fizycznym.
*
...Pod 79° Nord wszyscy trzymamy się doskonale. Żaden z
nas nie jest blady, wynędzniały, nie ma zapadniętych policzków,
zwykłych cech polarnych podróżników. Aż mnie czasem wstyd
bierze. Dość zajrzeć do jakichkolwiek opisów, żeby przekonać się,
ile wycierpieli tu inni...
...Noc polarna nie wywiera na mnie zgubnego wpływu.
Przeciwnie, odmłodniałem chyba. Nigdy nie czułem się zdrowszy -
notuje Nansen.
Ciemności z wolna ustępowały, ale mrozy wiosenne wiązały
wciąż mocno płyty lodowe w jedną twardą jak granit skałę.
Złocista tarcza każdego dnia dłużej krążyła po niebie, aż wreszcie
o północy zawisła wysoko nad horyzontem. Nieprzerwane światło
polarnego dnia rozbudziło energię, praca wrzała na Framie, ludzie
prześcigali się w pomysłach przeróżnych ulepszeń. I nikt nie
obejrzał się nawet, kiedy minęło parę krótkich letnich miesięcy,
podczas których najbardziej we znaki dawało się „błoto polarne” -
mokry, grząski, pełen kałuż i wody śnieg. I znów światła zaczęło
szybko ubywać, słońce z każdym dniem zapadało niżej, noce
stawały się mroźniejsze, kanały wodne ścięło szkliwo młodego
lodu, ostrymi podmuchami zadęły wichury zimowe, nabrzmiałe
śniegiem.
W nieprzerwanym żółwim dryfie, kreśląc pętle i zygzaki,
nieraz zawracając z drogi Fram dotarł wreszcie do 82° Nord.
Załoga uroczyście święciła ten rekord polarnej żeglugi, ale
Nansen z trudem ukrywał zawód. Tego wieczora wybiegał myślą
daleko poza dźwięczący wesołym rozgwarem statek. Daleko, aż
po biegun północny. Od wielu tygodni dręczące powolnego dryfu
walczył ze sobą. Czyż nie czas wreszcie odważnie, po męsku
spojrzeć w twarz rzeczywistości, zdać sobie sprawę z tego, że
kapryśny prąd morski nie przeniesie szybko wyprawy przez
biegun? Czas uciekał. Czekać? Tak, ale jak długo? Pięć lat,
siedem, może więcej?
Monotonia dryfu męczy, drażni człowieka czynu, jakim jest
Nansen. Nieraz wprawdzie powtarzał sam, nieraz już pisał, że
celem jego nie jest wyłącznie punkt astronomiczny zwany
biegunem, lecz otaczające, pełne tajemnic obszary, na które nikt
dotąd nie zwracał uwagi, nie przeprowadzał badań. Tak, ale
biegun ciągnie niczym magnes, jest tuż, ó kilka stopni
geograficznych zaledwie. Czyżby flaga norweska nie miała nigdy
załopotać na nim, pierwsza w dziejach świata?
Jeżeli statek nie dopłynie do bieguna północnego, może
dotrze tam pieszo człowiek? Nikt nigdy dotąd nie odważył się
dobrowolnie zejść ze statku, jak rozbitek pozostać na łasce i
niełasce arktycznej przyrody. Wspomnienia tragicznych przejść
Austriaków, Amerykanów, Anglików cisną się natarczywie do
głowy, wyobraźnia podsuwa pełne grozy obrazy. Zuchwała myśl o
biegunie dręczy jednak, odpędza sen, nie daje spokoju. Czy marsz
do bieguna byłby szaleństwem? Nic nie jest bardziej obce
Nansenowi niż zapalczywe porywanie się z motyką na słońce, nic
nie jest mu bliższe niż rozumna odwaga. I ta odwaga przeważa.
Zamknięty godzinami w swej kabinie ślęczy nad żmudnymi
obliczeniami, liczy, kreśli, rozważa wszelkie możliwości, stara się
przewidzieć wszelkie trudności na tym nie przebytym nigdy dotąd
przez nikogo szlaku. I wreszcie ulega pokusie.
Wtajemniczony w zuchwałe zamiary stary druh Sverdrup
pochwala je w pełni, wierzy ślepo w Nansena, zrozpaczony, że nie
może mu towarzyszyć w biegunowym marszu. Jako kapitan musi
pozostać na Framie, przejąć ciężar „dalszego dryfu, prowadzić
nadal obserwacje i pomiary.
Długo Nansen rozważa, kogo zabrać ze sobą w nieznane.
Wybór jego pada wreszcie na palacza Johansena. Młody, silny,
pełen zapału, budzi zaufanie, małomówny, to także zaleta w tym
samotnym marszu w nieznane.
- Zastanów się dobrze - przestrzega go. - 1 tym razem palę za
sobą wszystkie mosty. W drodze powrotnej z bieguna nie
odnajdziemy Frama, dryf zniesie go gdzieś dalej. Dokąd? Nikt
tego nie wie. Od chwili zejścia ze statku będziemy zdani
wyłącznie na własne siły. Obliczyłem wszystko, co można było
przewidzieć, sporządzimy tu na statku najlżejsze, jak można,
sanie, kajaki, namioty, wiem już jakie, przygotowałem projekty,
zabierzemy żywność w specjalnych opakowaniach, ani grama
zbędnego, najlepsze psy, ale... ostatnie słowo będzie mieć
Arktyka. Możemy nigdy nie wrócić, pamiętaj!
- Idę - słyszy lakoniczną odpowiedź i patrząc na rozbłysłe
zapałem oczy Johansena, wie, że jego wybór był trafny i Nielekko
przyszło Nansenowi pożegnanie i z ludźmi, i z tym statkiem, w
którym tyle pokładał nadziei. Czy ujrzy go jeszcze kiedyś? Czy
spotka tych oddanych, wiernych, bliższych mu niż bracia?
Chwilami wydaje mu się, że popełnia zdradę schodząc z pokładu.
Odrzuca tę myśl natrętną. W zamian na kartę stawia swoje życie. I
to go usprawiedliwia przed własnym sumieniem.
*
Po dwudziestu czterech dniach marszu, kolejny pomiar
astronomiczny wykazał, że doszli zaledwie do 86° Nord. Tak
daleko na północ nikt jeszcze nie dotarł - to prawda, ale do
bieguna pozostało czterysta pięćdziesiąt kilometrów... Któż lepiej
niż Nansen rozumiał, że to kilometry nie do przebycia...
Narastające znużenie, brak żywności w drodze powrotnej...
Upierać się czy...
Ciężko przeżywa Nansen pierwszą w życiu porażkę.
Postanowił nigdy nie cofać się z raz obranej drogi - teraz musi
zdobyć się na odwagę odwrotu. Przeważa rozsądek.
...Iść dalej nie sposób. Byłoby to szaleństwem. Zawracamy...
Słowa te notuje Nansen w dzienniku podróży dziwnie
odmiennym od reszty stron pismem. Nietrudno zrozumieć, ile
kosztuje go ta decyzja.
*
Odwrót jest cięższy niż marsz naprzód. Słońce dnia
polarnego zwycięża lód, cienka skorupa pokrywająca stopniały
śnieg raz po raz pęka pod ciężarem sań. Jeden z ludzi zaprzęga się
wówczas do nich, dopomagając nielicznym już psom, drugi
popycha z tyłu. Każdy krok to wysiłek, nie tylko płozy, ale i narty
grzęzną w polarnym błocie. Szczeliny w lodzie coraz szersze, jak
białe rozwarte paszcze zieją głębią. Po dwudziestu czterech
godzinach mozolnego łatania podartych kajaków kanały wodne
zwierają się. Teraz już tylko w saniach nadzieja.
Po dwudziestu tygodniach ciężkiej, pełnej niespodzianek i
przygód wędrówki po lodowych polach, wśród gęstwiny torosów,
wodnych kanałów Norwedzy docierają wreszcie z ulgą do
skalistych wybrzeży nieznanej wysepki. Stanęły im chronometry,
nie mogą obliczyć współrzędnych geograficznych, nie wiedzą,
gdzie się znaleźli.
Brnąc na oślep, szukając w tym białym labiryncie jakiegoś
przejścia do wysp archipelagu Ziemi Franciszka Józefa, kierować
się muszą instynktem.
Z każdym dniem szybciej zapada zmrok, z każdym przybliża
się widmo nocy polarnej. Iść dalej nie sposób, trzeba założyć
obozowisko, gdzie popadnie, i próbować przetrwać w nim jakoś
zimę. Brak drzewa dryftowego, brak belek czy desek ze
zmiażdżonego naporem statku. Odcięte sanie, kajaki
podziurawione jak sito zrębami zastrug, strzępy wełnianego koca
zamiast śpiwora i połatany gęsto namiot to całe bogactwo
Nansena w przededniu arktycznej zimy. Groźnej i nieubłaganej.
Budulca nie brak, biały jest, twardy niczym skała, śliski i mroźny
nie nadaje się jednak na budowę eskimoskiego igloo. Ze skały, z
przemarzniętych grud ziemi, ze śniegu i lodu budują polarnicy ni
to ziemiankę, ni szałas kamienny, na metr głęboki i na metr
wystający ponad ziemię. Czym ją drążą? Połamanymi nartami,
kłem morsa przymocowanym przemyślnie do bambusowego
drążka, jakimś kawałkiem kości zastępującym łopatę. Do
wydzierania głazów z przemarzniętej ziemi służą najlepiej dwie
pary silnych ramion, silnych, nawykłych do fizycznej pracy. I
niezłomna wola przetrwania.
Ściany wznosili, układając kamienie jeden na drugim, szpary
jak najszczelniej zatykali mchem, porostami, kawałkami skóry
morsa. Najbardziej martwili się o dach.
- Z czego? - rozkładał bezradnie ręce palacz.
- Tylko ze skóry morsa.
- Nie ściągniesz, diabelnie twarda, nóż się jej nie ima. A
ciężka... nie udźwigniesz.
Nansen nie lubił słowa „niemożliwe”, rzadko się z nim
godził. - Grunt to dobrze umeblowana głowa - powtarza chętnie i
dzień w dzień daje dowody pomysłowości, która im obu ocala
życie.
Któregoś dnia udało się upolować tuż przy brzegu dwa
wielkie morsy, wagi półtorej, dwie tony każdy. Nansen bez
namysłu po pas zanurzył się w lodowatej wodzie, wywijając
nożem. Johansen struchlał na ten widok.
- W morzu chcesz je oprawiać? Zwariowałeś?!
- Jedyny sposób. Muszę zdobyć skórę na dach, właź do
wody, we dwóch nam szybciej pójdzie. Nie marudź!
Praca była potwornie ciężka. Ciało kostniało w lodowatej,
pokrytej krą wodzie, zesztywniałe mięśnie odmawiały
posłuszeństwa, przesiąkłe tłuszczem i krwią ubrania przez całą
zimę cuchnęły straszliwie. Ale dom miał dach.
Czas naglił, wiatry dęły coraz mroźniejsze, z każdym dniem
niżej opadał słupek rtęci w termometrze, każda godzina była teraz
cenna. Nie bez dumy patrzył Nansen na dzieło ich rąk. Skalna
ziemianka przypominała do złudzenia domki, jakie Eskimosi
wznoszą na zachodnich wybrzeżach Grenlandii, tam je widział
kończąc marsz na przełaj wyspy. Nawet lampy z kawałków blachy
napełnione tłuszczem morsa, z knotem sporządzonym z bandaża,
służące zarazem do oświetlenia i ogrzania, wykonali Norwedzy
wzorując się na pomysłach tych ludzi najbardziej
przystosowanych do życia we wrogim klimacie.
*
Mrozy i śnieżne zawieje przez długie dni i tygodnie trzymały
Norwegów w zamknięciu w ciasnej, zadymionej norze. Byli
szczęśliwi, że chroniła ich przed wiatrem i śniegiem. Godzinami
leżeli bezczynnie w śpiworze, spali przeważnie lub drzemali, bo
cóż innego mogli robić? o czym jeszcze mówić? Powiedzieli już
sobie wszystko, co mieli do powiedzenia. Przeszłość oddaliła się
niepowrotnie, przyszłość była jednym znakiem zapytania. Nic się
nie działo w ich życiu, jakby czas nagle stanął. Tak samo wiatr
wył - jęczał w nocy i w dzień czarny jak noc. I tak samo dzwoniła
w uszach przerażająca cisza zimy.
Nie szczędzili trudu budując ten schron, poutykali pracowicie
wszystkie szpary, a przecież każdy silniejszy podmuch przeciągał
mroźnym tchnieniem przez izdebkę. Płonąca bez przerwy całymi
tygodniami i miesiącami lampa kopciła pokrywając ściany grubą
warstwą lepkiej sadzy. Próba zbudowania komina z niedźwiedzich
skór, a tych mieli pod dostatkiem, spełzła na niczym. Nansen nie
uznał się jednak za pokonanego i spróbował wymurować komin z
lodu. Na próżno. Pod wpływem ciepła komin zamieniał się w
rynnę...Ze ścian ściekały strumyki i łoże nasze przypominało
kałużę - notuje. Odchodzi go nawet ochota do pisania. Bo i o
czym? A zresztą każde dotknięcie papieru pozostawia na nim
tłuste, czarne ślady brudnych palców. Brud, którego nie sposób
uniknąć, stanowi dodatkową udrękę.
Od czasu do czasu opanowywała ich tęsknota za czystością.
Wtedy, w nagłym przypływie energii, zeskrobywali pociemniały
od sadzy szron ze ścian, wyrzucali z posłań nie oczyszczone
dostatecznie z resztek mięsa skóry, które zaczynały gnić i
cuchnąć. Brud z koszul zeskrobywali nożem, potem parę godzin je
gotowali, po dokładnym wyżęciu suszyli długo. Mycie rąk gorącą
wodą wytapianą mozolnie z śniegu nie dawało żadnych wyników.
Szczęście, że głód nie dokucza, obok ziemianki piętrzą się
zwały ubitych morsów, mięsa niedźwiedziego i tłuszczu.
...Dłonie najlepiej zmywać ciepłą krwią niedźwiedzia
zmieszaną z sadłem! - notuje Nansen.
Każdy z nas po kolei przez tydzień kucharzował. Było to
jedynym urozmaiceniem monotonii naszego żyda i jedyną miarą
upływu czasu.
Ranek zaczynał się niezmiennie od rosołu z niedźwiedziny,
wieczór kończył tym samym mięsem, porę obiadową obaj starali
się przespać. Na deser wyławiali chętnie palcami z blaszanej
lampy ulubiony przysmak, skwarki z tłuszczu morsa.
I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po
miesiącu.
Samotne święta Bożego Narodzenia obchodzili wędrowcy
uroczyście. Wyrąbali z podłogi lód, zeskrobali kożuch tłustej
sadzy ze ścian, uprzątnęli odpadki mięsa i zasłali posłanie
świeżymi skórami niedźwiedzi. Wywrócone na drugą stronę
koszule musiały zastąpić czyste.
...niczym klej przylepiały się wciąż do ciała... za każdym
niemal poruszeniem, przesiąknięte brudem i tłuszczem szorowały
skórę, tak że w końcu miejscami zmieniała się w ranę.
Z godną podziwu pogodą ducha, która stanowi jego siłę, w
przededniu Nowego Roku Nansen notuje:
...I ten pamiętny rok 1895 dobiega końca. Dziwny byt, ale
jeszcze nie najgorszy... W kraju biją kościelne dzwony, głoszą kres
starego roku... Nasz jedyny dzwon to mroźny wicher, co unosząc
się nad lodami świszczę i wyje wściekle, wznosi tumany śniegu,
zmiata je ze skał tuż nad naszymi głowami... Słyszę w dali łoskot
lodowca. Skoro tylko mróz przybierze na sile, w jego olbrzymim,
uśpionym cielsku szczelina pęka po szczelinie. Grzmi i huczy
wtenczas niby strzały armatnie, od których wstrząsa się niebo i
ziemia.
...Johansen chrapie, jakby wtórował tym odgłosom. Cieszę
się, że nie może go widzieć matka. Zapłakałaby gorzko, biedna, z
rozpaczy na widok swego syna wychudzonego, obrośniętego, w
brudnych łachmanach, z twarzą powleczoną tłustymi plamami
sadzy...
...Jesteśmy sami, opuszczeni, o setki mil od wszystkiego, co
bliskie i drogie... chorzy z tęsknoty.
*
Pierwszy po długiej zimie niedźwiedź był zapowiedzią
nadchodzącej wiosny. Nim pierwszy nieśmiały pas światła
zajaśniał nad horyzontem, w zarośniętej brudem ziemiance
zaczęły się gorączkowe przygotowania do wymarszu w nieznane.
W mosiężną rurkę prymusa, bezużytecznego z powodu braku
nafty, włożył Nansen notatkę o losach swej wyprawy - od chwili
opuszczenia Frama do dnia 17 maja 1896 roku. Dzień ten był
dniem wymarszu z zimowiska. Rurkę zawiesił na drucie, tuż pod
sufitem izdebki, podobnie jak to uczynił przed trzystu laty Willem
Barents na Nowej Ziemi.
I znów rozpoczęła się zaciekła walka człowieka z najeżonym
torosami terenem, walka z przestrzenią. A czasem i z samym sobą,
z własnym znużeniem, nieraz lękiem czy wreszcie zniechęceniem.
Odwykłe podczas całej zimy od wysiłku nogi z trudem wdrażały
się do uciążliwego marszu.
Posuwamy się naprzód, idziemy, płyniemy, ale dokąd? -
powtarza nieraz w zapiskach z tego okresu Nansen i widać, jak
bardzo dręczy go niepewność.
Przypadkowe spotkanie z uczestnikami angielskiej wyprawy
na półwyspie Flora, spotkanie niewiarygodne w tym arktycznym
pustkowiu - kładzie wreszcie po piętnastu miesiącach kres
biegunowej tułaczce.
Po trzyletniej nieobecności w kraju jedyną troską, jaka
przyćmiewa radość i ciąży niczym brzemię nie do udźwignięcia,
jest Fram. - Czemu dotąd jeszcze nie powrócił z polarnych mórz?
Jaki los spotkał wiernych towarzyszy? Nansen odpędza myśl o
katastrofie. Czy słusznie uczynił opuszczając statek? Wyrzuty
sumienia nie pozwalają przeżywać szczęśliwych chwil. Czy miał
prawo? Udręka trwa siedem nie kończących się dni, bezsennych
nocy. Ósmego ranka nieprzytomny z radości odbiera depeszę:
- FRAM DOTARŁ DZIŚ DO PORTU W DOBRYM STANIE
STOP WSZYSCY ZDROWI STOP PŁYNĄ NATYCHMIAST
TROMSO STOP WITAM W KRAJU SYERDRUP -
...Przeżywam jeden z najszczęśliwszych dni mego życia -
notuje Nansen. - Teraz dopiero, kiedy wiem, że starzy druhowie
żyją, mogę zacząć się cieszyć.
A cieszyć się jest z czego. Powitalnym uroczystościom nie
ma końca. Norwegia przyjmuje tych, w których powrót już
zwątpiła, jak bohaterów narodowych. Nansen jest dla niej
wcieleniem wszystkich najlepszych cech wikingów, stawia go za
wzór męstwa i wytrzymałości.
...Nasza stara, droga ojczyzna wydaje się być dumna z
naszego dzielą, a przecież dokonaliśmy tylko tego, co
postawiliśmy sobie za cel - pisał wzruszony.
- Szczęśliwym zakończeniem dryfu swego statku
wmarzniętego w lodowe pole nasz znakomity gość doktor Fridtjof
Nansen dowiódł niezbicie, że jego śmiały pomysł, szczerze, po
przyjacielsku, przez nas tu, w Londynie, krytykowany przed kilku
laty, okazał się słuszny... Na obszary polarne padło nowe światło.
Zagadnienia powstawania lodów polarnych, głębi oceanu,
temperatury przedstawiają się zgoła inaczej, niż dotąd sądziliśmy.
Dryf Frama i piesza wyprawa Nansena i Johansena, którzy dotarli
tak daleko jak nikt na północ Ziemi, są bez precedensu w historii
poznania świata... O doktorze Nansenie należałoby powiedzieć, że
porównać go można chyba tylko z nim samym - zagaił swe
przemówienie admirał Nares.
Największa w Londynie sala, do której Królewskie
Towarzystwo Geograficzne zaprosiło Norwega, ledwie zdołała
pomieścić wielotysięczny tłum. Przedstawiciele dworu
królewskiego, rządu, korpus dyplomatyczny w komplecie, z
całego świata zaproszeni naukowcy, polarnicy, prasa. Grzmot
oklasków powitał ukazanie się na trybunie wyniosłej sylwetki
Nansena.
Prasa pełna była teraz artykułów o biegunowej wyprawie.
Dawni przeciwnicy nie szczędzili słów pochwały, przymiotniki:
„wspaniały”, „największy”, „niezwykły”, „nieoceniony”
powtarzały się do znudzenia na szpaltach wszystkich pism.
*
Znużony rozgwarem triumfalnych przyjęć, Nansen marzy
tylko o powrocie do spokoju i pracy. Oprócz publikacji wyników
naukowych w niezwykle krótkim czasie pojawiają się dwa tomy
wspomnień pt. „Fram na morzu polarnym”, w których wspólnie
ze Sverdrupem opisuje dryf statku i swój marsz po lodzie. Pracę tę
poświęca wiernemu przyjacielowi - żonie - tej, która nadała
statkowi imię i miała odwagę czekać.
W świecie nauki wielką sensację wywołuje ogłoszenie pięciu
tomów wyników trzyletniej obserwacji i pomiarów
przeprowadzanych w czasie biegunowego marszu oraz podczas
dryfu Frama. Uczeni całego świata kÖrnentują je żywo, zdając
sobie sprawę, jak wiele zmian wprowadzić im przyjdzie do
dotychczas przyjętych pojęć z zakresu meteorologii, hydrologii,
hydrobiologii i glacjologii.
Nansen nadal zadziwia wszystkich niewyczerpaną energią i
pracowitością. Mianowany profesorem prowadzi wykłady
zoologii na Uniwersytecie w Christianii, w poszukiwaniu wciąż
nowych rozwiązań spędza długie godziny w swym laboratorium
przeprowadzając doświadczenia, pisze wiele i ogłasza nieustannie
poważne prace naukowe. Analizując wyniki trzyletnich,
prowadzonych bez przerwy obserwacji na Framie opracowuje
podstawowe dzieło o hydrologii północnych mórz, uzasadnia
konieczność systematycznych badań polarnych, zgadza się
wreszcie podjąć trud organizacji nowych wypraw. Śmiałe plany,
jak zawsze, przygotowuje niezwykle szczegółowo, starając się
wyjść naprzeciw nieprzewidzianym przeszkodom, by im
zawczasu sprostać. Pogrążony w dalekich sprawach tajemnic
Arktyki dość późno zdaje sobie sprawę z wrzenia, jakie ogarnia
cały kraj.
Nigdy dotąd nie zajmował się polityką, nie pociągały go
rozgrywki poszczególnych partii, obce mu było to „kłębowisko
nie zawsze czystych spraw” - jak mawiał. Czy mógł sądzić, że
kiedykolwiek do ciszy jego pracowni wtargnie polityka, że zburzy
ład i porządek, które tak bardzo cenił, że oderwie go od
rozpoczętych rękopisów, od tonących we mgle wybrzeży
nieznanych arktycznych lądów i każe zapomnieć o białych
szlakach? Zapomnieć o wszystkim, co dotychczas stanowiło treść
jego pracowitego życia.
Niczym sztormowa wichura na mostek kapitański do
pracowni Fridtjofa Nansena wtargnęła historia.
*
Rok 1905 nie był rokiem łatwym. Udręczona narastającą
wciąż zależnością od Szwecji, z którą od lat dziewięćdziesięciu
związała ją unia personalna, Norwegia coraz energiczniej
zaczynała domagać się niepodległości. Skłócona wewnętrznie,
zaczynała nieporadnie. Jedni, jak to zwykle bywa, woleli, by
wszystko zostało „po staremu”, inni, lękliwi, domagali się na
początek drobnych, nieznacznych ustępstw ze strony Szwecji,
reszta widziała wybawienie w całkowitym zerwaniu krępujących
swobodę więzów. Nansen stanął bez wahania na czele tych
ostatnich. On, który niechętnie czytywał gazety, wypełniał je teraz
swymi artykułami, on, który nie lubił przemawiać, przemawiał
godzinami, w płomiennych słowach wzywając Norwegów do
opamiętania.
- Jeżeli od razu nie zdobędziemy się na odwagę, jakiej
wymaga sytuacja, stracimy szacunek dla nas samych...Naród,
który zadowala się słowami, gdzie idzie o jego wolność, będzie
pośmiewiskiem całego świata. Jeśli politykom naszym brak tej
odwagi, my, zwykli obywatele, powinniśmy przejąć ich zadanie...
...Półśrodki nigdy do niczego nie doprowadziły, postawmy
sprawę od razu jasno i twardo. Czyżbyśmy się lękali? Czyżby
Norwegii nie stało odwagi? A jeżeli nawet tak, to pamiętajmy, że
pierwszym obowiązkiem człowieka, godnego miana człowieka,
jest lęk przezwyciężać. Szwecja liczy na naszą chwiejność, na
walkę partii między sobą - odpowiedzmy jej zespoleniem całego
narodu. Spalmy za sobą wszystkie mosty waśni i niezgody. A
wtedy droga przed nami jedna - naprzód!
Do spraw swego narodu Nansen - wielki polarnik umiejący
patrzeć w przyszłość - stosuje te same zuchwałe na pozór tylko, a
w rzeczywistości głęboko przemyślane zasady, jakimi kierował się
na północnych morzach.
Wyzwanie: „Czyżby Norwegii nie stało odwagi?” niczym
smagnięcie biczem podrywa naród, który od wieków szczycił się
odwagą.
Napotykając niespodziewany opór ze strony chwiejnych
dotąd ludzi, Szwecja postanawia ukrócić go zbrojnie. Wzrasta
napięcie, na granicy zaczynają gromadzić się gojowi do walki.
Siły nierówne. Po jednej stronie kilkadziesiąt tysięcy regularnego
wojska, po drugiej zaledwie cztery tysiące ochotników
norweskich: rybaków, łowców, którzy ściągają z gór, z fiordów, z
mórz w obronie wolności.
Do bratobójczej walki Nansen, w którym Norwegowie widzą
swego duchowego przywódcę, nie może dopuścić.
- Do godziwego pokoju musi znaleźć się godziwa droga -
oświadcza i spieszy do Londynu, by tam, rzucając na szalę wagę
swego nazwiska, działać na arenie międzynarodowej, próbować
przekonać przedstawicieli wielkich mocarstw o konieczności
wpłynięcia na Szwecję, szukania jakiegoś ugodowego załatwienia
sprawy.
Instynkt badacza zaprawionego do walki podsunął
najwłaściwszą drogę. Wszystkie drzwi stają otworem przed
sławnym polarnikiem, który walczy o prawa swej pokrzywdzonej
ojczyzny. Ambasadorzy wielkich mocarstw, Anglii, Rosji,
Niemiec i Francji, chętnie wysłuchują jego argumentów,
przychylają się do próśb. Zebrania, konferencje, narady... Londyn,
Paryż, Kopenhaga. Pod naciskiem światowej opinii Szwecja
rezygnuje ze swych roszczeń i odwołuje wojska z granicy,
przyznając Norwegii pełną niepodległość.
Pierwsza wielka polityczna walka Nansena kończy się
zwycięstwem. Cóż za ulga powrócić do domu, w którym czekają
żona i dzieci, prace naukowe, wszystko, co stanowi dla niego sens
i cel życia. Ale w życiu Nansena nie ma miejsca na spokój.
*
Tego ranka, jak co dnia, monotonnie dzwonił o szyby
jesienny deszcz, za oknami wisiał mokry opar mgły. Dyskretne
pukanie do drzwi przerwało ciszę mąconą skrzypieniem pióra po
papierze. Polarnik niechętnie podniósł głowę znad biurka, na
którym piętrzył się stos zapisanych kartek przyciśniętych
ogromnym kłem morsa.
- Proszę - powiedział z rezygnacją, nie odrywając oczu od
rękopisu.
Goście byli niezwykli. I niezwykła rozmowa.
- W imieniu całego narodu prosimy, żeby pan, nasz bohater
narodowy, zechciał zostać królem Norwegii - usłyszał.
Długo tłumaczył zawiedzionym wysłannikom Stortingu,
czemu nie mógł przyjąć tego zaszczytu. Czy zrozumieliby, gdyby
im wyznał, że jego zdaniem królem może być każdy? Że zamianę
wypełnionego pracą naukową życia na udrękę pustej reprezentacji
uważałby za osobistą klęskę? Długo nie chcieli słyszeć o
odmowie, długo ponawiali prośby, ustąpili wreszcie, kiedy zgodził
się objąć w Londynie stanowisko ambasadora Norwegii, czuwać
nad pierwszymi krokami młodego, niezależnego państwa. O
małym, ubogim, skalistym kraiku niewiele wiedziano podówczas
na arenie międzynarodowej, któż nie znał jednak nazwiska
Nansena?
- To nie potrwa długo, najwyżej parę miesięcy - zapewniali
go delegaci.
- Zostanę tak długo, jak będzie potrzeba - usłyszeli w
odpowiedzi. Z ciężkim sercem opuścił kraj rodzinny i tę
pracownię, w której dojrzewały plany nowych badań polarnych.
- Musisz ponieść tę ofiarę, nikt jak ty nie obroni Norwegii -
usłyszał z ust żony i był jej wdzięczny, że go rozumiała.
*
W Londynie przyjęto Nansena z entuzjazmem zaprawionym
początkowo odrobiną zazdrości. Dziwny to był bowiem
ambasador, do żadnego innego niepodobny. Nie imponowały mu
niczyje bogactwa ani tytuły szlacheckie możnych, wśród których
się nieustannie obracał, niewiele czynił sobie także z zawiłości
protokołu dyplomatycznego, świadomy wagi swego imienia, a
zarazem ujmująco prosty.
Jak ongiś przed areopagiem zaciętych przeciwników
polarnych w Królewskim Towarzystwie Geograficznym, tak i dziś
umiał kategorycznie powiedzieć „nie” lub do upadłego bronić
spraw słusznych. Jego postawa zyskała szybko sympatię i
szacunek. Jedni widzieli w nim wciąż wybitnego badacza
polarnego i naukowca, który dowiódł słuszności swej racji, inni
cenili jego zalety polityka. I ci nawet, co mu zazdrościli,
pozostawali pod urokiem osobistym tego wyróżniającego się
urodą, postawą i wdziękiem świeżo upieczonego dyplomaty.
Znakomity sportowiec, świetny tancerz i gawędziarz, który
kilkoma zdaniami potrafił wyczarować przed zasłuchanym
audytorium tajemniczy świat lodu i rozpalić wyobraźnię, ponad
rozgwar bankietów przekładał jednak ciszę swego gabinetu
pełnego map i rękopisów polarnych. Tam w listach do żony dawał
wyraz tęsknocie za ciepłem domowego ogniska, tam powracał
wciąż myślą do Arktyki, z której wygnał go obowiązek służenia
ojczyźnie, tam w chwilach wolnych pisał nadal wspomnienia z
podróży.
Z dwutomowego dzieła „We mgle Północy” przebija źle
ukrywany żal człowieka, który wie, że czas pracuje przeciw
niemu. Kilka miesięcy, jakie miał początkowo pozostać na
placówce dyplomatycznej, przeciąga się na lata, a każdy rok
oddala go od zagadnień arktycznych. Nansen czuje, że schodzi z
tej niezwykłej, jedynej w swoim rodzaju sceny polarnej jako
wielki aktor, że pozostaje tylko widzem. Obszary Dalekiej
Północy zaludniają się wciąż nowymi postaciami odkrywców.
Ciężko jest zadowolić się rolą doradcy. Nie szczędzi jednak
cennych wskazówek włoskiej wyprawie księcia di Savoia, która
wypływa na podbój bieguna północnego, gorąco zachęca młodego
Amundsena do zuchwałej wyprawy nie przetartym Szlakiem
Północno - Zachodnim, śledzi uważnie heroiczną walkę o biegun
Amerykanina Peary’ego.
- Ten dotrze do celu, odrzucił od siebie wszystko, co mogło
mu stanąć na przeszkodzie - powtarza bez goryczy. A może tę
gorycz ukrywa głęboko w sercu?
Po trzech latach pracowitego życia w Londynie z pełnym
poczuciem wypełnionego obowiązku żąda zwolnienia z placówki
dyplomatycznej. Na terenie międzynarodowym uczynił więcej, niż
od niego żądano, teraz inni mogą bezpiecznie przejąć jego
funkcje.
Trudno doczekać mu chwili powrotu do domu, do rodziny,
której brak tak boleśnie odczuwa, do książek, do swego
laboratorium, do wykładów. Pragnąłby jak najszybciej nadrobić te
lata stracone, śle list za listem do żony, depesze, za depeszą.
Powrót opóźnia się jednak, wciąż jakieś nowe ważne sprawy
zatrzymują go w Londynie. Niecierpliwie liczy dni i godziny. Nie
spodziewa się ciosu najcięższego, jaki mógł go spotkać. Śmierci
powiernika i przyjaciela pełnego zawsze zrozumienia i oddania -
śmierci żony. Razem z nią umiera to wszystko, do czego tęsknił,
do czego dążył przez długie lata rozstania. I po raz pierwszy w
życiu staje bezradny wobec tragedii, jaka go spotkała, i tej
samotności, jakiej nie może sprostać.
*
Wiele czasu minie, nim po długiej chorobie rzuci się znów w
wir pracy; szuka w niej zapomnienia. Z ciężkim sercem rezygnuje
z planów ponownej ekspedycji na polarne wody, wie, że musi
teraz osieroconej gromadce dzieci zastąpić matkę. Każdego lata
jednak wypływa na Morze Grenlandzkie, gdzie podczas badań
hydrologicznych wprowadza wciąż nowe, własnego pomysłu,
ulepszenia instrumentów naukowych.
W gorzkich chwilach rezygnacji wielkim przeżyciem staje się
podróż na Syberię. Tu od decyzji Nansena, od jego zdania zależeć
będą znów sprawy najwyższej wagi - kupcy angielscy i rosyjscy
pragną zasięgnąć jego porady w sprawie możliwości otwarcia
regularnej żeglugi przez wiecznie skute lodem wody Morza
Karskiego, rozwiązać tą drogą coraz bardziej palącą sprawę
wywozu olbrzymich bogactw naturalnych Syberii.
Płynąc wzdłuż północnych wybrzeży Azji, polarnik ze
wzruszeniem powraca do wspomnień sprzed lat dwudziestu, do
zuchwałych planów podboju bieguna, przemierza tysiące,
dziesiątki tysięcy kilometrów statkiem, szalupą i koleją,
rozstawnymi końmi, od Murmańska po Władywostok, od
Północnego Oceanu Lodowatego po Ocean Spokojny. Na
bezdrożach Syberii poznaje ludzi, z którymi łatwo mu odnaleźć
wspólny język, gdyż podobnie jak on ludzie ci nie rzucają słów na
wiatr i umieją zamiary przekuwać w czyn.
...Ciężko mi rozstać się z tą surową przyrodą o wielkich
prostych liniach, bez zakłóceń. Pokochałem ten bezkresny kraj,
potężny jak morze, z jego rozkołysanymi bujną trawą stepami i
górami, które zdają się ciągnąć bez końca, i zastygłym w lód
brzegiem oceanu, i pustą, wolną tundrą i pełną tajemnic tajgą -
pisał w swej książce „Poprzez Syberię, kraj przyszłości”. Nie
wiedział jeszcze, jak wiele zdoła w tej przyszłości zdziałać, dzięki
temu, że ludzi Rosji znał i dał się im poznać.
- Nie! - odpowiada lakonicznie w kilka lat później Nansen na
alarmującą depeszę sekretarza Ligi Narodów wzywającą go do
natychmiastowego przybycia do Genewy w sprawie wielkiej wagi.
- Nie! - powtarza, odrzucając drugą.
- Nie, po stokroć nie! - broni się sam przed sobą, przed
własnym sumieniem. Po tych straszliwych kilku latach pożogi
pierwszej światowej wojny, jaka przetoczyła się przez Europę,
pragnie odżegnać się od wszystkiego, co odrywa go od pracy
naukowej. Jest szefem delegacji Norwegii w Lidze Narodów, nie
odmówił, ale to, o co go teraz błagają, wykracza daleko poza
zakres jego działania. Wierzył, jak nikt, w Ligę Narodów i jak nikt
szybko zrozumiał, że się zawiódł. Chciałby wreszcie poświęcić się
całkowicie swym pracom, pozostawić po sobie trwały ślad w
wiedzy o morzach i lądach polarnych. Wie, że tu nie czeka go
zawód, że jego wysiłki nie pójdą na marne. Teraz, kiedy nie jest za
późno, kiedy umysł jeszcze sprawnie działa. Czyż nie wypełnił
swego obowiązku wobec kraju? Czy nie wyrzekł się i umiłowanej
Arktyki, i sławy odkrywcy, i tych ostatnich nie zmąconych żałobą
lat domowego szczęścia? Dobiega już sześćdziesiątki, niechże
działają inni, młodsi, niechże teraz chociaż będzie mu wolno
poświęcić ostatek życia własnym zamiłowaniem. Niechże wolno
będzie odgrodzić się od nie zagojonych wciąż ran, jakie
pozostawiła po sobie wojenna zawierucha.
Jedną z najcięższych, wie o tym, jest sprawa jeńców
wojennych, rozrzuconych od Pacyfiku po Atlantyk. Już dwa lata
minęły od zakończenia wojny, a oni wciąż jeszcze czekają z dala
od swych domów, od rodzin, bez nadziei na powrót do
normalnego życia. Bo i któż im ten powrót zapewni? Nie podoła
zadaniu Międzynarodowy Czerwony Krzyż ani instytucje
charytatywne całego świata. Czegóż więc żąda się od niego,
Nansena? Powołana do wielkich pokojowych zadań Liga
Narodów oprócz szumnych haseł i olbrzymiego, ciężkiego aparatu
administracyjnego jest od początku swego istnienia nieudolna,
bezsilna i zakłamana. Nie, po stokroć nie!
*
Rozpatrując w Genewie w 1920 palące zagadnienie
repatriacji, każdy z delegatów rozumie konieczność rozplatania
tego gordyjskiego węzła, żaden nie czuje się na siłach wysunięcia
choćby jednej konkretnej propozycji.
- Skoro nawet Nansen odmawia, któryż z nas podoła? -
wzdychają i tym krótkim stwierdzeniem uwalniają się przed
własnym sumieniem od odpowiedzialności.
Nie wszyscy jednak zrezygnowali, co nieustępliwsi zjawiają
się niespodziewanie w domu Nansena, ponawiają błagania,
podsuwają tekst uchwały powziętej przez zgromadzenie Ligi
Narodów.
...Należałoby zwrócić się do kogoś, kto cieszy się ogólnym
szacunkiem i uznaniem całego świata, kogoś, kto znany jest z
niepospolitych zdolności organizacyjnych i wielkiego rozumu...
- Proszę o cyfry. Ilu jest jeńców wojennych w chwili
obecnej? - pada w odpowiedzi suche pytanie.
- Około trzystu tysięcy w Związku Radzieckim, około
dwustu w Austrii, w Niemczech, w... Brak dokładnych danych.
- Gdzie są zgrupowani, na jakich obszarach? Nazwy
miejscowości? Milczenie.
- Jakie Liga Narodów przewiduje środki transportu dla tej
olbrzymiej masy ludzi?
- Dotychczas żadnych, ogromne trudności.
- Skąd zamierzacie czerpać fundusze na cele repatriacji?
- Dotychczas znikąd... Astronomiczne kwoty: eksperci Ligi
Narodów obliczyli, iż potrzeba po dwieście dolarów na głowę.
- Kto podejmie się interwencji u rządów państw
zainteresowanych, które w tylu ważkich sprawach nie znalazły
dotąd wspólnego języka, kto, pytam? Jakie będzie mieć
uprawnienia?
Milczenie.
- Czy władze radzieckie wyraziły już zgodę?
- Nikt dotąd z nimi nie wszczynał pertraktacji... Republika
Radziecka nie jest członkiem Ligi Narodów.
W krzyżowym ogniu rzeczowych pytań niknie resztka
nadziei. Delegaci milkną. Bo i cóż mają Nansenowi
odpowiedzieć? Z czym przyszli tutaj, pragnąc zwalić na jego barki
ciężar ponad siły, żądając, by podjął zadanie, przed którym cofa
się wielka pokojowa organizacja? Co przynieśli? Strzępy
niepewnych informacji, żadnego planu działania, najmniejszej
nadziei na zapewnienie środków finansowych. Pustkę, absolutną
pustkę, w której wszystko trzeba by dopiero stworzyć, od
początku do końca.
Patrząc na pofałdowane głębokimi bruzdami czoło Nansena
zrezygnowani posępnieją. Sprawa przegrana.
- Jedna wielka niewiadoma, jeden mur przeszkód! Tak jak
pana wyprawa na biegun północny, profesorze! - rzuca wreszcie
odważnie delegat brytyjski Noel Baker. On jeden, z dawien dawna
gorący wielbiciel Nansena, nie traci nadziei, on jeden wyczuwa,
że ten właśnie bezmiar trudności rozbudza w Norwegu instynkt
walki, tak jak ongiś tam, na morzach skutych lodem, spowitych
mgłą, która kryje wciąż nowe przeciwności. Wierzy także, że
doniosłość humanitarnego zadania porwie opornego. I nie myli
się.
Nansen przyjmuje - depeszuje z triumfem do Genewy po
wielogodzinnych rozmowach.
I raz jeszcze pustoszeje pracownia polarnego badacza. Raz
jeszcze czekać będą jego powrotu w domu, w Lysaker, rękopisy
nie dokończonych dzieł o tajemnicach wód Północnego Oceanu
Lodowatego. Raz jeszcze rozpoczyna się zajadła walka z
przeciwnościami. Większe są i cięższe do przezwyciężenia niż te
w dalekiej Arktyce. Ale ogrom zadania nie przeraża Nansena. Te
cechy charakteru, które pozwoliły mu dokonywać wielkich odkryć
w walce z podbiegunową przyrodą, zdają egzamin i tu, w innych
szerokościach geograficznych.
- To potrwa najwyżej dwa, trzy miesiące, wskaże pan nam
tylko, jak działać, profesorze, reszty dokonamy sami - zapewniają
gorąco delegaci. Im bardziej jednak zagłębiają się razem z nim w
kłębowisko trudności, tym mniej wierzą w to, co mówią.
Najcięższy etap, rozmowy w Moskwie, przebiega wbrew
obawom nadspodziewanie gładko. Ówczesny minister spraw
zagranicznych Cziczerin zastrzega jednak kategorycznie na
każdym kroku, że pertraktuje z Fridtjofem Nansenem, nie z Ligą
Narodów. Inne sprawy raz po raz utykają na martwym punkcie,
ale polarnik nie należy do tych, którzy się poddają. W ciągu
sześciu zaledwie miesięcy około dwustu tysięcy jeńców powraca
do domów. W dwa lata później repatriacja ponad półmilionowej
rzeszy jest zakończona.
...Brakowało wszystkiego... - podaje załącznik do protokołu z
Trzeciego Posiedzenia Ligi Narodów - ale geniusz Nansena
wszystko wywalczył. Nie było statków do transportu jeńców, on je
zdobył mimo olbrzymich trudności, on przezwyciężył nieufność
Republiki Radzieckiej, która wzbraniała się pertraktować z Ligą
Narodów... Wiedząc, że Międzynarodowy Komitet dysponuje na
cele repatriacji nader ograniczonymi kredytami, Nansen zdobył
fundusze i obniżył przewidziane przez wybitnych ekspertów koszty
z dwustu dolarów na głowę na osiem... Dokonał dzielą, które
przejdzie do historii ludzkości jako jedna z najpiękniejszych jej
kart. Dzieło, które zawiera ładunek tego bohaterstwa, jakie
cechowało walkę Nansena z lodem Grenlandii i jego pieszą
wędrówkę z bieguna północnego... dzieło, które jest dowodem,
czego dokonać może ludzka dobroć wspomagana przez niezłomną
wolę.
- Parł naprzód, niczym sztormowa wichura miażdżąc na
swojej drodze przeszkody - zamiast je okrążać, łamał opory -
zamiast je łagodzić, spieszył, wiedział, że tylko w ten sposób
osiągnie cel - powie później jeden z wybitnych mężów stanu.
*
Zadanie wykonane, Nansen z ulgą powraca do domu, do
swych prac. Tyle jeszcze jest do zrobienia na polarnych obszarach,
na tyle pytań nie ma dotąd odpowiedzi. Cóż z tego, że biegun
północny zdobyty? Odkrycie Peary’ego niewiele nowego wniosło
do nauki. Myśl o badaniach podbiegunowych krain nie opuszcza
Nansena. Wciąż jeszcze marzy o wypłynięciu na arktyczne wody,
ale lekarze stawiają kategoryczny sprzeciw. Nadszarpnął siły, musi
się wreszcie zacząć szanować.
Kiedy w parę miesięcy później przyjaciele zjawiają się w
Lysaker odwiedzić chorego, nie wierzą własnym oczom. Nansen
pakuje walizy: Czy znów na wyprawę polarną? Nie! Do Genewy.
W odpowiedzi na ich protesty, wymownym gestem wskazuje stos
depesz Międzynarodowego Czerwonego Krzyża piętrzący się na
biurku, na ścianę, która przez długie lata bielała mapami nie
tkniętej ludzką stopą Antarktydy i pociętej szlakami biegunowych
wypraw Arktyki. Ich miejsce zajęła teraz inna. Bije z niej, jak na
alarm, czerwona, gruba krecha, którą obwiedziony jest wielki
obszar Powołża. Stamtąd w świat biegną rozpaczliwe sygnały
SOS. Przebogate tereny nawiedziła klęska straszliwej posuchy,
milionom ludzi grozi głód. Międzynarodowy Czerwony Krzyż
błaga o pomoc, sam nie podoła.
I jakże tu odmówić?
*
Nansen rzuca się w wir walki z głodem, nie mogąc uwierzyć,
że ktoś pozostaje wobec niej obojętny. Ale daremnie apeluje, jego
płomienne słowa trafiają w próżnię. Liga Narodów uparcie
odmawia, obwarowuje się, zasłania względami politycznymi,
ślepa teraz i głucha na wszelkie zaklęcia. Kiedy na trybunie
pojawia się raz po raz wyniosła sylwetka Norwega, delegaci
wiedzą, że przyjdzie im wysłuchać wielu gorzkich słów prawdy.
Jedni wychodzą ostentacyjnie z sali, inni zostają, by nie dopuścić
do udzielenia pomocy bolszewikom. Przed morzem niechęci,
czasem zaciekłej nienawiści, jakie wychodzi mu naprzeciw, nie
cofnie się Nansen, mówiąc tylko - „okrutniejsze jest niż morze
polarne”.
I znowu wychodzi na trybunę i znów głos jego, jak dzwon
alarmowy, bije na trwogę. Wzywa do opamiętania.
*
- Mandat, jaki piastuję, nakazuje mi nadal apelować do
waszego sumienia, zachować wiarę, iż zostanę wysłuchany.
Sądziłem, że wieść o klęsce głodu wystarczy, żeby natychmiast
pospieszyć na pomoc. Myliłem się. Nie mogę jednak ustąpić...
Spróbujcie sobie wyobrazić, czym jest głód, pomyślcie o tych, co
giną oczekując daremnie waszej odpowiedzi. Wiem, co ją
opóźnia: kampania podłych oszczerstw, lęk przed widmem
komunizmu.
...Prasa posuwa się do rozprzestrzeniania wiadomości o
pociągach ze zbożem, które nie docierają do głodujących.
Kłamstwo! O transportach broni ukrytych w zapasach żywności,
jakie śle już głodującym Międzynarodowy Czerwony Krzyż.
Kłamstwo! Dochodzą mnie zjadliwe poszepty: „przekupili
Nansena!” I budzą wstręt! Czy znajdzie się wśród was ktoś, kto
ośmieli się wyznać głośno, tu, z tej trybuny, że gotów z zimną
krwią skazać na głodową śmierć miliony ludzi, byleby tylko nie
dopomóc bolszewikom?
Żywności na świecie nie brak, o tym wszyscy wiemy. Zbiory
w Kanadzie wyjątkowo obfite, w Stanach Zjednoczonych zboże
gnije na pniu, w Argentynie palą w lokomotywach kukurydzę, a w
Europie miliony przymierają głodem.
Głos mówiącego docierał do najdalszych zakątków sali obrad
Ligi Narodów, ale oddźwięku nie budził. Czyżby gorące słowa o
ludzkim cierpieniu nie przemawiały do serc?
Umilkł na mÖrnent, zmęczonym spojrzeniem obrzucił
audytorium, daremnie - szukając zrozumienia w obojętnych,
oschłych, niekiedy wręcz wrogich twarzach. Jak przekonać tych
eleganckich dyplomatów, zebranych tu, żeby służyć
najpiękniejszym zasadom humanitaryzmu? Za każdym ich,
wzniosłym frazesem stoi kłamstwo. Nie chcą zrozumieć niczego.
Nigdy nie zetknęli się z biedą, nie wiedzą, co to marznąć,
głodować. Gdyby każdy z nich chociaż jeden tydzień polarnej
nocy przeżył w cuchnącej ziemiance skalnej na Ziemi Franciszka
Józefa - zrozumiałby może wtedy innych? Jakim językiem do nich
przemówić? Jakie słowa zdolne są obalić ten mur pogardy, jaki
wznieśli między sobą a cierpieniem innych? Czy na jego drodze
zawsze będą piętrzyć się przeszkody?
Przed oczyma zamajaczył mu przez mÖrnent mur wrogich
twarzy tych, co potępili go przed laty w Królewskim
Towarzystwie Geograficznym, gdy pełen ufności w słuszność
sprawy przedstawił im projekt dryfu na biegun północny. Czyż nie
przyznali mu później racji, nie obsypywali pochwałami? Nie
wolno mu ustąpić.
Rozprostował schylone ramiona, podniósł wyżej posrebrzoną
latami walk głowę. I tym razem musi znaleźć dość sił, żeby nie
dopuścić do zbrodni, żeby się wszystkim przeciwstawić.
Starając się nie patrzeć na delegatów, a może właśnie z ich
wrogości czerpiąc niespożytą energię, ciągnął:
- W imię ludzkości, w imię wszystkiego, co czyste, co
szlachetne, co święte, zaklinam was, żebyście pomyśleli, czym
byłaby śmierć głodowa waszych najbliższych, żon, dzieci... I z tej
trybuny apeluję raz jeszcze do rządów, do narodów Europy, do
całego świata o pomoc... Spieszcie, żeby nie było za późno, żeby
nie przyszło wam gorzko żałować waszej decyzji i ponieść za nią
odpowiedzialności... Musimy od razu, jak najszybciej wszcząć
walkę z czasem, z nieubłaganą zimą, która nadciąga już tam, na
północy. Tylko patrzeć, jak zamarzną rzeki, uniemożliwią wszelki
transport... Czy pozwolicie, by raz na zawsze umilkły głosy
wzywające nas na pomoc? Śpieszcie, jeszcze czas, ale czas to już
krótki!...
Patetyczny apel Nansena nie znajduje spodziewanego
oddźwięku - ludzie, którzy uczestniczyli w pamiętnych obradach,
z trudem ukrywają wzruszenie, ale rządy państw, które
reprezentują, nie pozwalają im zmienić zdania. Względy
polityczne przeważają. Liga Narodów odcinając się od akcji
pomocy Republice Radzieckiej decyduje poprzeć tylko moralnie
apel Nansena. A więc znów pustka, w której wszystko trzeba
stworzyć od początku do końca.
- Serca polityków są twardsze niż lód, nieludzkie. Nie
zgadzam się karmić słowami tych, którzy oczekują chleba! -
oświadcza Nansen. I wbrew wszystkim, wbrew wszystkiemu, z
garstką wiernych podejmuje ciężar. Od stolicy do stolicy
przemierza niezmordowanie Europę i Amerykę, apeluje do
instytucji społecznych, charytatywnych, do serc ludzi dobrej woli,
rozbudza entuzjazm. Za otrzymane z darów fundusze zakupuje
zboże, gdzie się tylko da najtaniej, nierzadko sam dopilnowuje
wysyłek, znosi trudy uciążliwych podróży po bezdrożach
głodującego Powołża, nie pozwalając sobie na chwilę
odpoczynku.
Pomoc przychodzi na czas. Dzięki nieludzkim wysiłkom
Nansena miliony ludzi zostają przy życiu mimo wyjątkowo
ciężkiej zimy.
Republika Radziecka śle gorące słowa podzięki temu... który
bohatersko przebijał sobie drogę nie tylko przez wieczne lody
Dalekiej Północy, ale także poprzez bezgraniczną obojętność i
bezduszność klas rządzących państw kapitalistycznych.
- Pożar ugaszony, trzeba teraz pomyśleć o odbudowie domu.
W przeciwnym razie wykonalibyśmy zaledwie połowę zadania -
decyduje Nansen i powierzając wysyłki żywności, nasion i
maszyn rolniczych na obszary dotknięte głodem - instytucji pod
nazwą „Pomoc Nansenowska” sam śpieszy do innych spraw, także
bolesnych i trudnych, spraw, którymi nikt dotąd nie odważył się
zająć.
*
Wojna rozrzuciła po świecie ponad półtora miliona
przesiedleńców, uciekinierów, dzieci, kobiet, starców. W kilka lat
jeszcze po zakończeniu działań błąkają się na obczyźnie,
nieporadni wobec okrucieństw losu, który pozbawił ich własnego
dachu, własnego nieba nad głową i tego skrawka ziemi, na którym
stawiali pierwsze kroki. Bezdomni, nierzadko bez środków do
życia, obdarci i głodni, bez papierów, które pozwoliłyby im
przekraczać granice w poszukiwaniu pracy, wszędzie niepożądani.
Jakże im nie dopomóc?
Korzystając z wagi swego imienia, z przetartych już szlaków
na międzynarodowej arenie, ze współpracy z instytucjami
społecznymi, które same nie mogą podołać zadaniu, Nansen
zdobywa dla swych podopiecznych żywność, odzież, lekarstwa.
Ale to jeszcze nie wszystko. Najważniejszą sprawą i zarazem
najcięższą do rozwiązania są dowody osobiste. Któż je wyda tym
ludziom, skoro żadne z państw zainteresowanych nie wyraża
zgody?
Długo debatują w Genewie najtęższe głowy, elita prawników
z całego świata. I wciąż rozkładają bezradnie ręce. Nie ma takiego
paragrafu w grubych tomach przepisów ani w starych, pożółkłych
księgach. Nigdy jeszcze świat nie stanął wobec podobnego
zagadnienia.
„W świetle obowiązujących praw jest ono nie do
rozwiązania” - stwierdzają wreszcie jednomyślnie.
- Stwórzcie nowe! - niecierpliwi się Nansen. Nigdy dotąd w
żadnej dziedzinie nie ograniczał swej działalności do przetartych
szlaków nie jest w stanie pojąć bezduszności biurokracji. I dalej
nalega, atakuje, apeluje do sumienia, przedstawia wreszcie sam w
Lidze Narodów swój własny projekt rozwiązania tego
gordyjskiego węzła - projekt zrywający ze wszystkim, co uznane,
uświęcone tradycją, projekt zdumiewająco prosty: stworzyć nową
osobowość prawną dla przesiedleńców, ukuć pojęcie
„bezpaństwowy”. Na pytanie, kto podpisze taki dowód osobisty,
bez wahania odpowiada -,ja”.
Rozwiązanie to wydaje się nie do przyjęcia prawnikom
różnych narodowości. Nie ma jednak innego wyjścia. Po
żmudnych i długich obradach w 1922 roku projekt uzyskuje
aprobatę Międzynarodowej Konferencji w Genewie. Słynne
paszporty nansenowskie przywracają ofiarom wojny prawo do
normalnego życia i szybko zyskują w świecie prawo
obywatelskie.
Pokojowa Nagroda Nobla przyznana Nansenowi w 1923 za
„największą akcję humanitarną, jaką zna historia” - jest
uwieńczeniem wysiłków i trudów, jakie niestrudzenie podejmował
w ciągu lat pięciu.
...Dla mnie najpiękniejszą nagrodą jest uśmiech dziecka,
które przestało być głodne - notuje polarnik.
W nawale prac społecznych, w pośpiesznym toku organizacji
następnej z kolei, na wielką skalę zakrojonej akcji ratowniczej dla
setek tysięcy Ormian i Greków, uciekających przed potwornymi
okrucieństwami pogromów tureckich, Nansen nie zapomina o
Dalekiej Północy. Nigdy o niej nie zapomniał. Przez długie lata
rozłąki nosił w sobie tęsknotę, kiedy tylko mógł, powracał do tych
spraw najbliższych wciąż sercu. Nie po jego myśli szły badania
obszarów polarnych, nie o wyścig jednostek szło przecież, lecz o
wiedzę. Z myślą o Arktyce pasjonował się opanowaniem
powietrza przez człowieka, śledził uważnie pierwsze próby,
nieśmiałe, nieporadne, z czasem nabierające coraz większego
rozmachu, widział w nich przyszłość. Może statki powietrzne,
samoloty pozwolą wreszcie pogłębić wiedzę o podbiegunowych
krainach, wciąż jego zdaniem niedostateczną?
- Trzeba jednak wreszcie zespolić wysiłki, zjednoczyć -
mawiał i nie zważając na brak sił ani na podeszły wiek w 1924
roku powołał do życia pierwszą w dziejach międzynarodową
instytucję polarną „Aeroarktyka” do badań powietrznych Dalekiej
Północy, z właściwym sobie rozmachem ustalając bogaty program
naukowy. Na pytanie, jak go wykonać, za co zakupić sterowiec
typu Zeppelin, skąd znaleźć fundusze na projektowaną wielką
transpolarną wyprawę, szybko znalazł odpowiedź.
Wbrew surowym zakazom lekarzy, wbrew prośbom dzieci i
przyjaciół, Nansen wyrusza znów w drogę po Europie, Kanadzie,
Stanach Zjednoczonych, żeby odczytami zdobywać fundusze.
Słuchają go tysiące, dziesiątki, setki tysięcy ludzi, porwanych
jego entuzjazmem, zaproszenia sypią się za zaproszeniami. Na
spotkaniach pytaniom nie ma końca, Nansen żadnego nie
pozostawia bez odpowiedzi. W listach do córki skarży się jednak
na zmęczenie, na ubytek sił.
Cel osiągnięty, fundusze zdobyte, sterowiec Graf Zeppelin
zamówiony; z młodzieńczym zapałem polarnik zaprasza do
udziału w tej pierwszej powietrznej naukowej wyprawie
arktycznej najznakomitszych specjalistów, niestrudzenie dorzuca
wciąż nowe zagadnienia do tych, które włączył do programu
badań.
Arktyka i biegun północny raz jeszcze, u schyłku życia, które
potoczyło się innymi, niż marzył, torami, powracają teraz do
Fridtjofa Nansena w pełnym blasku nie spełnionych marzeń. Nie
spełnionych do końca.
Na pokładzie sterowca Graf Zeppelin, który, w końcu roku
1931 wyrusza nad polarne wody, Nansena nie stało. Odszedł ze
świata o rok wcześniej, do ostatnich chwil życia powtarzając z
troską: - Tyle mam jeszcze do zrobienia!
Kiedy rzeczywistość wydaje się okrutnym snem
- Gdybyż nie te przeklęte palce, dokuczają mi coraz bardziej.
Na każdym kroku podczas marszu musiałbym kimś wyręczać się,
być zawadą tam, gdzie dowódca powinien zawsze świecić
przykładem. Sam pan zresztą rozumie... Nie potrzebuję tłumaczyć,
jak bolesna byłaby dla mnie konieczność pozostania w obozie w
tak ważnej dla nas chwili, ale... Czy doprawdy sądzi pan,
kapitanie Cagni, że powinienem z wami wyruszyć? Czekam rady!
- pełen afektacji głos załamywał się chwilami wzruszeniem.
Co za wspaniałe aktorstwo! - przebiegło kapitanowi przez
głowę. - Lęka się o własną skórę, ale pragnąłby, żeby go
odmawiać od wzięcia udziału w biegunowym marszu. Może to i
lepiej, byłby tylko zawadą.
- Myślę, że Wasza Książęca Mość nie powinien ryzykować -
odpowiedział z powagą, nie bez złośliwej satysfakcji, widząc, jak
zbolałą twarz dowódcy, Amedeo Luigi di Savoia, księcia
Abruzzów, rozjaśnia uśmiech ulgi, a obandażowane palce wąskiej
dłoni mimo woli sięgają misternie podkręconego wąsa.
- Wysoko cenię sobie zaszczyt, jaki mi książę czyni
powierzając dowództwo grupy biegunowej - dorzucił. -
Pragnąłbym jedynie sam dobrać sobie ludzi, sam z nimi przedtem
porozmawiać, być ich absolutnie pewnym, tu nikt nie może
zawieść. Dołożę wszelkich starań, rzecz oczywista, by jak
najlepiej wywiązać się z tego odpowiedzialnego zadania. Nie
udało się tylu polarnikom dotrzeć do północnego szczytu świata,
nie stanął na nim nawet Wielki Nansen, uda się może nam,
Włochom. A oto projekt marszruty do zaaprobowania przez Waszą
Książęcą Mość.
Energicznym ruchem obandażowanej ręki odsunął
porcelanową filiżankę z herbem Księstwa Sabaudii i rozpostarł
szeroko na stole plik map i wykresów. Przez twarz księcia
przemknął cień zmieszania. Z ulgą pomyślał, że pozbywa się z
obozu tego marynarza. Ich antagonizm zaczynał mu ciążyć,
przejawiał się w każdym spojrzeniu, w każdym słowie, nawet w
sposobie, w jaki ten oficer przyjmował rozkazy. - Cóż widzę, pana
odmrożenie jeszcze nie wygojone, kapitanie?
- Głupstwo, nie ma o czym mówić. - Cagni wzruszył
niecierpliwie ramionami.
Ściankami domku załomotała gniewnie wichura. Książę
wzdrygnął się mimo woli, piękne, regularne rysy wykrzywił
grymas niechęci. Gorzko przeżywał zawód, jaki przyniosła mu
Arktyka. Biały szlak wiodący prosto, wydawałoby się, do sławy
stawał się drogą krzyżową.
- Już się zaczyna! Jeszcze jedna bezsenna noc przede mną,
nie pierwsza i nie ostatnia. Oka nie mogę zmrużyć w tym
ustawicznym łoskocie. Pragnąłbym mieć tu pod ręką tych, co
lekkomyślnie opowiadali o podbiegunowych wodach wolnych od
lodu. Słucham pana, kapitanie - westchnął z rezygnacją.
*
- Czyżby w międzynarodowym wyścigu o sławę odkryć na
przełomie dwudziestego wieku miało zabraknąć naszych ludzi? -
zapytuje dworzan Jego Królewska Mość Umberto I. Nie dają mu
spokoju sny o potędze. - Który z was przysporzy chwały ojczyźnie
zatykając włoską flagę na północnym szczycie świata?
Chętnych nie brak. Każdy pragnąłby zabłysnąć, ale niewiele
dotąd wiedzą Włosi o martwych pustkowiach, tak odległych od
ich słonecznego kraju. Im mniej wiedzą, tym wszystko wydaje im
się łatwiejsze. Arktyka jest dla nich jakąś dziwną, podniecającą
mieszaniną egzotyki obcej wprawdzie, ale pożądanej zarazem,
gdyż stoi za nią sława. Rozpalona modnym hałasem wyobraźnia
odrzuca myśl o trudzie, o niebezpieczeństwie, o okrutnej walce.
Nie przerażają Włochów niepowodzenia wypraw amerykańskich
ani męczarnie Anglików czy Austriaków. Wizja iskrzących w
słońcu lodowców, olbrzymich cielsk powalonych na śniegu
białych niedźwiedzi jest urzekająca. Tłumaczoną na język włoski
książkę Nansena „Wśród nocy i lodu” wyrywają sobie na dworze
królewskim z rąk i odrzucają niecierpliwie to, co jest w niej
przestrogą. Coraz więcej mówi się i pisze o wielkim włoskim
czynie polarnym, „o konieczności dokonania tego, czego nikt
dotąd nie dokonał”. Moda lansuje dla pięknych pań puszyste
futrzane płaszcze, ogromne kaptury z lisich skór, dla panów
przybrania z futer. I damy dworu, i mieszczki, i służebne
zaczynają epistoły do swych ukochanych od słów: „mój słodki
biały niedźwiedziu!” I jedna przez drugą przechwalają się
rozpowiadając, jak to jej mąż, syn czy brat wyrusza tam - dokąd
nigdy jeszcze nie dotarli Włosi.
Młody, ambitny arystokrata Amedeo Luigi di Savoia
postanawia myśl tę wprowadzić w czyn - być tym, który pierwszy
zatknie włoską flagę na północnym szczycie świata.
- Jeśli nawet nie dotrę tam statkiem - oświadcza dumnie -
przygotowany jestem na pieszą wyprawę, śladami Nansena.
Biegun będzie mój!
Dzięki wskazówkom Wielkiego Norwega, którego rady
przezornie zasięga, złożona z dwudziestu ludzi wyprawa na
mocnym, przystosowanym do pływania w lodzie statku Stella
Polare jest świetnie zaopatrzona w ekwipunek i żywność na okres
lat czterech. Pragnąc wykazać, jak odmiennie od swych
poprzedników pojmuje wyprawę w nieznane, książę poleca zabrać
jedwabną pościel, z cienkiego płótna tkane obrusy, wykwintną
srebrną zastawę i nie mniej piękną porcelanę.
*
Arktyka początkowo wydaje się sprzyjać Włochom, przed
statkiem ściele się spokojna fala, wolna od złomów lodu.
Korzystając z wyjątkowo łatwych tego lata 1899 warunków
nawigacyjnych Stella Polare bez przeszkód pożera mile za milami.
Na statku panuje beztroski nastrój, nie brak w rozmowach
kąśliwych uwag o tych, co pragnąc przerazić rywali i wykazać
swoje zasługi, wiele pisali o grozie Dalekiej Północy. Książę nie
posiada się z radości, każda godzina egzotycznego rejsu przybliża
do upragnionego celu, do sławy, jaka opromieni jego stary ród.
Czyż nie miał racji próbując szczęścia? Wierzy w swą dobrą
gwiazdę dumny, że przysporzy chwały włoskim barwom. To nic,
że dzień coraz krótszy, dłużej można podziwiać przepiękne
pastelowe zestawienie barw o zachodzie. Są tak zwiewne, że oko
ledwie może je uchwycić, to nic, że coraz więcej lodowych zapór
staje na drodze, przypominają z dala wyglądem stada
śnieżnobiałych, olbrzymich łabędzi. Książę wyciąga z kufrów
paletę, dobiera farby, stara się przelać na płótno pastelowe
odcienie Arktyki, żałując, że nie podziwia go w tych chwilach
tłum wielbicielek.
Rejs polarny wydaje się bajką z tysiąca i jednej nocy. Bajką,
której nic nie mąci. Tygodnie płyną za tygodniami, na horyzoncie
ciemnieją już zarysy tajemniczego lądu, odkrytego przed
dwudziestu laty przez wyprawę austriacką na Tegetthoff - Ziemi
Franciszka Józefa. Książę nie pamięta o katastrofie statku, o
pieszej, przymusowej wędrówce załogi po lodowych polach.
Biegun z każdym dniem bliżej.
Mrok szybko zapadającej nocy zmusza wyprawę do
założenia zimowiska przy brzegach Wyspy Rudolfa w archipelagu
Ziemi Franciszka Józefa. Wybór miejsca nie jest szczęśliwy.
Wrześniowy napór lodu z impetem przesuwa Stella Polare na
przybrzeżną mieliznę i poważnie uszkadza, mroźna woda
strumieniami wdziera się do maszynowni. Pozostać na statku nie
sposób, trzeba zapomnieć o wygodzie, cieple, spokoju.
Jedwabny namiot o podwójnych ściankach i domek sklecony
na przybrzeżnym lodzie nie uchronią dostatecznie przed mrozem
polarnej zimy nawykłych do łagodnego klimatu Włochów. Burza
chłoszcze je za burzą, przywala śniegiem. Wraz z ciemnością
potęguje się mróz, huk pękającego lodu podobny do huku dział,
dudniący jak grzmot, złowrogi, odbiera sen, budzi lęk. Zachwyt
ustępuje szybko miejsca zniechęceniu, rozgoryczenie odbiera siły
do przetrwania. A więc to jest Arktyka? Czyżby rację mieli ci, co
się skarżyli?
Udręczeni polarną nocą, cięższą dla nich niż dla wszystkich
ich poprzedników, Włosi z ulgą witają pierwsze promienie słońca.
Wczesna wiosna zastaje ich w pełni przygotowań do pieszej
wędrówki na biegun. Książę nie zrezygnował z ambitnych planów,
sam nie czuje się jednak na siłach podjąć trudów marszu,
odmrożenie palców jest znakomitym pretekstem do pozostania w
obozie. Kierownictwo wyprawy powierza kapitanowi Stella
Polare. Człowiek morza, który niejedno już w życiu przeszedł,
Umberto Cagni nie zna wprawdzie warunków polarnych, ale
odważny jest, wytrwały i pełen zapału.
...Ileż to myśli ciśnie się do głowy w przededniu wymarszu w
nieznane - notuje ostatniego wieczoru. - Dom, bliscy, wszystko, co
mam na świecie najcenniejszego, stapia się w jakiś dziwny,
nierzeczywisty obraz. Wspomnienie bliskich i chwil przeżytych z
nimi jest żywe jak nigdy, pełne barwy. Rzeczywistość wydaje mi
się naraz jakimś okrutnym snem. Przywołuje ją byle hałas,
trzaśniecie drzwiami, krzyk kolegi czy choćby naszczekiwanie
psów. I znów pióro powraca do ciężkiego obowiązku pożegnania z
tym, co już znam, do obowiązku wyjścia naprzeciw wielkiej
niewiadomej, przed którą buntuje się cala istota... Otwieram
chronometr i między kopertami znajduję kartkę od narzeczonej. -
„Przepełnia mnie wiara w ciebie, Umberto!” - czytam i oczy
zachodzą mi łzami. Nie wstydzę się tych łez. Jej słowa od razu
wyswobadzają z odrętwienia, jakie ogarnęło mnie po długim
napięciu nerwowym... Nie zawiodę cię, najdroższa, zaufaj mi!
Na marsz do bieguna dobrałem sobie najlepszych ludzi.
Niektórzy z gór Sabaudii przewodnicy alpejscy obeznani z
nartami, reszta to morska wypróbowana brać. Dokonamy
wspólnie, co tylko będzie w naszej mocy.
Słońce pnie się coraz wyżej. Wszystko gotowe do wymarszu.
Zgodnie z radą Nansena dwie pomocnicze grupy, po trzech ludzi
każda, zapasowe sanie, sfora psów ciągnących ekwipunek i
żywność wyruszyły już wcześniej w drogę, żeby torować szlak i
czuwać nad zaopatrzeniem grupy biegunowej. Obie mają zawrócić
wcześniej na statek, pozostawiając Cagniemu i jego ludziom trud i
chwałę dotarcia do celu.
*
Pod niebem skłębionym chmurami lód nabiera sinych,
martwych odcieni, wiatr miecie w twarze śniegiem, białą kurzawą
zaciera linię horyzontu. Niesforne psy skomlą w zaprzęgach,
gryzą się, walczą o lepsze miejsce. A może, wiedzione instynktem
na wpół dzikiego zwierzęcia, czują, co czeka je w tym
morderczym marszu po sławę.
Okrzyk „Niech żyje król!” ginie w zamieci. Świst bicza nad
grzbietami zwierząt przerywa niełatwe chwile pożegnania.
Dawno już sanie znikły z oczu pochłonięte przez kurzawę, a
książę wciąż jeszcze widzi przed sobą skupioną twarz kapitana, po
brwi zasłoniętą futrzanym kapturem, zaciśnięte usta i to harde,
zdecydowane spojrzenie, którego mu bezwiednie zazdrości. Z
trudem opanowuje uczucie goryczy. Sam dobrowolnie
zrezygnował ze sławy zdobycia bieguna, po którą wyruszył w to
zabójcze pustkowie. Czy słusznie postąpił?... Ciężko mu na sercu.
Czyżby przeczuwał, że z tą chwilą wykreśla się sam z kronik
arktycznych, że pierwszy włoski czyn polarny, który po wieczne
czasy miał chwałą okryć jego stary ród, przejdzie do historii jako
wyprawa kapitana Umberto Cagniego?
*
Marsz czteroosobowej grupy biegunowej z sześcioma
saniami i setką psów ciągnących ładunek jest od pierwszych chwil
ciężki. Północny wicher gna wiry śnieżycy poderwane ze skutego
mrozem oceanu, smaga nimi twarze, wtłacza oddech do ust,
utrudnia każdy krok, gdy cichnie ostatni podmuch, horyzont
spowija mgła, lepka, ciężka, niczym dymna zasłona pełznie po
lodzie. A kiedy pojawia się na niebie słońce, blada, martwa tarcza
w niczym niepodobna do słońca Południa, w ślad za nią nadciąga
srogi mróz. Czterdzieści pięć stopni, pięćdziesiąt, pięćdziesiąt
trzy...
...W takiej temperaturze człowiek nie jest zdolny wykonać
jednej czwartej zwykłej pracy - notuje zgrabiałymi palcami lekarz
wyprawy. - Najdrobniejszy wysiłek wyczerpuje. Dotknięcie gołą
ręką metalu powoduje nieznośny ból, jak przy oparzeniu, i
pozostawia źle gojące się rany. Cierpią ludzie, cierpią zwierzęta.
...Biedne psiska - wspomina kapitan Cagni. - Dla nich byle
szmata, byle skrawek papieru czy choćby blaszane pudełko, które
parzy jak ogień, lepsze były niż ten chłód słonego morskiego lodu.
Skomlały rozpaczliwie i za nic nie chciały podczas postojów kłaść
się na białej wilgotnej skorupie, która nie mogła nawet ugasić
pragnienia. Złaknione jedne drugim zlizywały pot skroplony w
lodowe sople, który osiadał na sierści... Nieraz rankiem
znajdujemy zamarznięte podczas nocy zwierzęta... Spieszymy co
sił zaprzęgając do sań te, które pozostały przy życiu. Żmudna to
praca i długa, przemrożone rzemienie twarde są niczym drewno, a
w dodatku diabelnie pogmatwane. Zrywając uprząż psy
pościągały widać łapami liny... Żałosnemu wyciu wtóruje wciąż
łoskot napierającego lodu.
...Nie możemy stać bezradni, szybko płozy przymarzają do
śniegu, a wtedy trzeba wszystko rzucać, odrywać je, szarpać
ciężkie sanie, unosić od przodu, od tyłu, popychać z prawej strony
na lewą, z lewej na prawą, rozkołysać, a jednocześnie krzykiem i
razami biczyska popędzać psy. Poganiamy więc, popychamy sami,
pot zalewa oczy, choć mróz tęgi, za wszelką cenę musimy
przedostać się przez te chrzęszczące groźnie grzbiety dziwnych
białych grobli. Lada chwila może rozewrzeć się znów przed nami
czarna głębia rozlewiska.
Jeden nieuważny krok i Cagni po pas zapada w szczelinę.
Tłucze rozpaczliwie wodę ramionami, wczepia się w oślizłą
krawędź kry, namoknięta odzież ciągnie w głąb jak balast. A kiedy
nadludzkim wysiłkiem wydostaje się wreszcie na powierzchnię
lodowego pola, ubranie zastyga w jeden sztywny pancerz. Wie, że
musi biegać, skakać szybko, jak najszybciej, żeby nie zamarznąć,
ale brak mu sił, serce odmawia posłuszeństwa.
Z żalem decyduje się odrzucić wełniane kaftany, zbyt są
ciężkie, obrosły grubą warstwą lodu, który osadza się na tkaninie.
...Każdy z nas będzie dźwigać w ten sposób z piętnaście
kilogramów mniej - notuje.
Co noc słupek rtęci w termometrze spada wciąż niżej i niżej.
Lekarz nadążyć nie może z leczeniem odmrożeń, jeszcze parę dni
i zawróci na statek.
...Boże Miłościwy, spraw, żebym któregoś ranka mógł
odczytać wreszcie wyższą temperaturę! - zapisuje na postoju
kapitan Cagni. - Nie więcej niż trzydzieści pięć stopni mrozu. To
byłaby dopiero ulga!
...Skóra na końcach moich biednych, przemrożonych palców
zwisa już w strzępach. Czegokolwiek się chwycę, walczę z bólem -
pisze dalej. - Gdyby nie poczucie odpowiedzialności, konieczność
doprowadzenia do końca tego, czego się podjąłem, nie wiem, czy
nie ustałbym. Cóż za szczęście, że książę pozostał w obozie!
...Do utraty sił walczyłem nieraz ze sztormem na morzu, ale
wiedziałem, że sztorm minie, tutaj nie ma końca wysiłkom,
nieustanne napięcie wyczerpuje. Pozostawiony sam sobie w tych
warunkach każdy opuściłby chyba ręce i wybrał śmierć. O to
zresztą najłatwiej. Jedna minuta słabości wystarczy, żeby
poddanie się przeszło w sen wieczny... Ze wszystkich męczarni,
jakie przeżywaliśmy podczas biegunowego marszu, męka nocy
jednak należy do najcięższych - skarży się dalej w swym
dzienniku, pamiętny rad Nansena, który zaleca opisywać
wszystko, co widzi się i czuje.
Zgodnie z planem odsyła do obozu pierwszą grupę
pomocniczą. Żegnając starego druha morskich doli i niedoli,
porucznika Queriniego, nie przeczuwa, że żegna go na zawsze.
Wkrótce odchodzi także druga grupa z lekarzem na czele.
Zrywa się ostatnia więź, jaka jeszcze łączyła ze światem. Na
biegunowym szlaku pozostaje czterech ludzi. Cagni mocniej niż
dotąd postanawia wziąć się za bary z groźnym niebem, zasnutym
wiecznie chmurami o barwie ołowiu, z martwotą białego
pustkowia, która obezwładnia. Już nie marzy mu się, jak za
pierwszych tygodni, ciemny błękit nieba nad szczytami rodzinnej
Sabaudii i słońce wiosenne, które szybko wyżera śnieg. Nie czuje
już, jak pachnie zżęta świeżo podczas sianokosów trawa.
...Wspomnienia osłabiają wolę przetrwania, trzeba je
odrzucić daleko od siebie, powiedzieć sobie, że nic nie istnieje
poza bielą i mrozem - powtarza.
Niebo przejaśnia się, jakby Arktyka chciała wreszcie dodać
otuchy Włochom. W przejrzystym powietrzu lód jarzy się po
horyzont rozmigotany milionami iskierek.
...2 kwietnia. Noc świetna po prostu. Temperatura zaledwie
minus 30°C. Wicher ucichł, śpiwory odtajały szybko, po raz
pierwszy od niepamiętnych czasów spociłem się. To rozkosz
zrozumiała jedynie dla tego, kto przez długie tygodnie jak my noc
w noc szczękał zębami.
Płaszczyzna mocno ubitego nocną wichurą śniegu dodaje sił,
pociąga nieodparcie. Już nie gorączka, lecz wprost szaleństwo
marszu ogarnia tych, co idą na przedzie, suną wyciągniętym
krokiem górali. Dowódca nie zatrzymuje ich, koniec końców, im
szybsze będzie tempo, tym prędzej osiągną biegun. Wieczór
jednak przynosi rozczarowanie. Ludzie upadają ze znużenia, choć
nie chcą się do tego przyznać. Przy ostatniej łyżce zupy zaczynają
drzemać, w chwilę później jeden zasypia, drugi wychodzi z
namiotu, żeby odgonić sen. Następnego ranka już nikt nie
wybiega pospiesznie naprzód.
Upragniona odwilż staje się jednak wkrótce przekleństwem.
Niesie ze sobą nawałnice mokrego śniegu, powleka lód wilgotną,
ciężką, białą kołdrą, pod którą duszą się psy, zatrzymuje wyprawę,
nieprzewidzianie przedłuża marsz i nasuwa niespokojne pytanie -
czy nie zabraknie żywności? Czy przy zmniejszonych racjach
wystarczy sił?
- Nie wychodźcie wciąż z namiotu sprawdzać, czy zawieja
ustała. Padało, pada i padać będzie. Śpijcie jak najdłużej - zaleca
swoim ludziom Cagni. - Starajcie się przespać głód.
Środek to nie najlepszy. Nie sposób spać całą dobę,
przymusowa bezczynność nasuwa niedobre myśli. I znów wzbiera
powoli fala zniechęcenia.
...Po jednym strasznym dniu drugi podobny, trzeci. Ile tych
dni jeszcze? A tak niedawno roiłem złote sny. I oto świetne
nadzieje zaczynają rozwiewać się w bezlitosnych przeciwnościach
losu. Nie mam odwagi spojrzeć w oczy moim ludziom, nie czuję
się zdolny podniecać ich niedorzecznymi nadziejami. Zakopani,
zamurowani w tym więzieniu ze śnieżnej waty, z rezygnacją
oczekujemy uciszenia burzy, które nie nadchodzi.
Zdobywanie doświadczenia polarnego na podbiegunowych
obszarach podczas marszu po dryfujących krach jest twardą szkołą
życia. Niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku. Psy wypoczęte
po przymusowym postoju podczas burzy śnieżnej jak szatany
ciągną ciężko naładowane sanie. Wszystko wydaje się wróżyć
pomyślny dzień. Nikt nie zwraca uwagi na wąską szparę, przez
którą przeziera czerń wody. Pierwszy i drugi zaprzęg prześliznęły
się szybko, nadjeżdża trzeci, odstęp między krami znienacka
wzrasta. Pies przodownik jednym susem przesadza czarną czeluść,
reszta przyhamowuje gwałtownie, na mÖrnent utrzymują się na
krawędzi. I naraz popchnięte z tyłu rozpędem sań staczają się w
morze, pociągają za sobą inne. W snopach chlustającej wysoko
lodowatej wody skłębione zwierzęta miotają się, wyją, drą
pazurami lód krawędzi. Ludzie usiłują utrzymać sanie. Na próżno.
Rozpędzone niczym lawina suną do przodu, wpadają na
szamoczący się w morzu zaprzęg. Kra z trzaskiem ustępuje, woda
zalewa lód. Kapitan wraz z poganiaczem rzucają się na pomoc,
wyszarpują do tyłu ze spienionej wody psa po psie, ale sań nie
dźwigną, są zbyt ciężkie. Zrezygnowani zdrętwiałymi z zimna
palcami pospiesznie rozplątują liny, żeby uratować choćby
śpiwory, choćby namiot. Znienacka napływa nowa kra, zwiera się
i wypycha sanie w górę. Dobytek uratowany. Chwila radości jest
krótka, bo oto już w dali wąską wstęgą czernieje nowa rozpadlina.
*
- Okrzykiem „prrr!” popędzasz psy - długo uczył kapitana
poganiacz Eskimos - wołaniem „sass!” zatrzymujesz je na
miejscu. - W ustach Włochów rozkazy te widać jednak brzmią
niezbyt przekonywająco. Jedne psy szarpią do przodu, inne
filozoficznie przysiadają na zadach i patrzą pytająco na
rozkrzyczanych, gestykulujących ludzi.
W takim mÖrnencie szybkim, silnym podrzutem ramienia
trzeba popchnąć naładowane sanie do przodu, żeby nie runęły na
bok. Jeżeli manewr powtarzać kilkanaście, kilkadziesiąt razy,
ramiona omdlewają, mięśnie odmawiają posłuszeństwa. A tu ani
chwili wytchnienia.
Iść naprzód, pchać, ciągnąć. I znów iść naprzód, pchać,
ciągnąć...
Włosi nie ustają w marszu, chociaż psy padają jeden po
drugim. Trzeba zabijać słabsze, chore, żeby mięsem ich karmić te,
co jeszcze ciągną. Coraz częściej ci wypróbowani, twardzi
Sabaudczycy, ci marynarze, których tak starannie dobierał sobie
Cagni, zastępują zwierzęta, wprzęgają się do ciężko
naładowanych sań. Puchną odmrożone, poobcierane do krwi
stopy, trudno rozprostować grzbiet. Nie liczy już dowódca, nie
liczą jego ludzie, ile razy przychodzi im zapadać po pas w
rozmokłym lodzie. Zacięli się w twardym uporze, powiedzieli
sobie, że świat ich kończy się teraz na tej białej, nieprzebitej
wzrokiem ścianie mgły, na tym grząskim błocie polarnym, które
ich wchłonie, wessie, jeżeli osłabną.
...Zbyt forsowny marsz wyczerpuje i ludzi, i psy, nie mogę
jednak zwolnić - notuje Cagni. - I tak nieustannie tempo słabnie.
Dawniej rzut oka na busolę, wyznaczenie kierunku trwało
zaledwie pól minuty, teraz zużywamy cztery do pięciu. Dłużej
rozkładamy obozowiska, dłużej je zwijamy. Nasza mała karawana
staje się coraz powolniejsza w ruchach, jakby uśpiona. Gdybyż
tylko w ruchach! Stwierdzam, ku swemu przerażeniu, tę ociężałość
myśli, która gotowa przerodzić się w otępienie. Wystarczy jednak
jakaś przeszkoda na drodze, jakiś kanał wodny czy toros, który
musimy okrążyć, i w mgnieniu oka odżywa uśpiona energia,
odżywa na krótko, niech tylko minie niebezpieczeństwo, wleczemy
się noga za nogą, żeby nie widzieć, co nas otacza, każdy wzrok
wbija w grzbiet tego, który idzie na przedzie.
...Jest północ, śnieg i mgła coraz gęstsze, nie widzimy już,
gdzie stawiamy nogi. Czy warto forsować marsz w tych
warunkach? Daję rozkaz rozbicia obozu.
...Palec odmrożony przed opuszczeniem „Stella Polare”
dokucza coraz bardziej, co noc, leżąc już w śpiworze, po ciemku,
kiedy inni śpią, odwijam go i końcem lancetu nacinam po bokach,
żeby wycisnąć ropę, która nieustannie się zbiera. Powinienem
obmywać ranę roztworem sublimatu, ale zaniechałem tego, szkoda
czasu i nafty. Narażam się na zakażenie, wiem, ale to chyba
najmniejsze z tych niebezpieczeństw, jakie nam tu nieustannie
zagrażają... Krążą wokoło nas białe niedźwiedzie, wszędzie wiele
świeżych śladów, przejrzeliśmy strzelby.
...I tak dalej ciągnie się odyseja strasznych wysiłków przy
przepływaniu szczelin, w których jest pełno ostrych odłamków.
Dzisiaj pracowaliśmy szesnaście godzin, a posunęliśmy się
zaledwie o jeden kilometr naprzód. Idąc w ten sposób nie
zajdziemy daleko. Śnieg i mgła to nieubłagani wrogowie. Nękają
nas bez ustanku.
Po pięciu tygodniach pomiar astronomiczny wykazuje
wreszcie, że grupa biegunowa dotarła do 86°26’ Nord.
...Wielkie zwycięstwo - dotarliśmy o dwadzieścia mil dalej
na północ niż najsławniejszy polarnik naszych czasów, Fridtjof
Nansen - zapisuje z dumą kapitan.
A co dalej? Czy do bieguna wystarczy sił? To jeszcze prawie
czterysta kilometrów. Czy stanie żywności na drogę powrotną?
Parę dni zawiei śnieżnych doprowadzić może do wyczerpania
zapasów żywności. A któż przewidzieć zdoła, ile takich dni
jeszcze czeka? Czyż Wielki Fridtjof nie wybrał także odwrotu?
Umberto Cagni idzie w ślady Norwega, wyrzeka się bieguna. Nie
chce sławy za cenę życia.
W miejscu, do którego dotarł, pozostawia trzy rurki blaszane,
hermetycznie zamknięte, z notatką:
25 kwietnia 1900 r. Szerokość północna 86°3V. Długość
wschodnia od Greenwich 68°, w przybliżeniu do kilku minut. Po
osiągnięciu tego punktu zaczynam odwrót z zapasem żywności na
trzydzieści dni, dwustu racjami pemikanu, czterema saniami i
trzydziestoma czterema psami, dla których mam trzysta racji.
Wszyscy zdrowi.
Załoga z ulgą przyjmuje decyzję dowódcy.
...Dobiliśmy wreszcie chyba do kresu naszych cierpień.
Powrót wydaje się nam teraz przechadzką. Oczy nasze zwracają
się chciwie już nie na północ, wreszcie nie na północ, lecz na
południe - notuje jeden z uczestników wyprawy.
*
Niewiele wiedzieli Włosi o Arktyce. Skąd mogli
przypuszczać, że odwrót jest zawsze nieporównanie cięższy niż
marsz naprzód, że z takiej „przechadzki” wielu już nie powróciło?
Znika olbrzymie napięcie nerwowe, słabnie energia podsycana
nadzieją zwycięstwa. I siły wyczerpują się szybciej.
Mróz znów przybiera na sile, waha się między
czterdziestoma a pięćdziesięcioma stopniami. Ciężkie to warunki
dla forsownego marszu. A spieszyć trzeba w obawie o żywność.
Na domiar złego ręka dowódcy zaczyna puchnąć, boli nieznośnie,
lada mÖrnent może wdać się gangrena. Jedyny ratunek to
amputacja, w normalnych warunkach byłaby błahostką, o której
nie warto wspominać, tu jednak Cagni niechętnie zabiera się do
operacji.
...Odwijam palec. Nabrzmiały jest, gruby prawie jak kiść
dłoni, koniuszek zmarznięty, sczerniały. Lancetem trzymanym w
lewej ręce rozcinam opuszkę. Ledwie zdołałem zapuścić ostrze w
ciało, tryska obficie ropa. Cóż za ulga! Odkrawam wierzch
odmrożonego palca, kawałek po kawałku, sterczy kość, wygląda
mi na martwą. Naciskając czuję silny ból w całym ramieniu. Jeśli
ją pozostawię, przy najmniejszym uderzeniu będzie przeszkadzać.
Nie mam wyboru, zabieram się więc do cięcia kości małymi
nożyczkami, jest okropnie twarda. Długo diabelnie męczyłem się,
nim sobie wreszcie poradziłem. Drobna na pozór amputacja
zajęła mi przeszło dwie godziny ku wątpliwej przyjemności moich
towarzyszy zmuszonych do pomofy... Vittorio nie wytrzymał i
uciekł z namiotu nie zważając na zawieję i sztormową wichurę.
Ale nie to mnie dręczy.
W początkach czerwca skuty dotąd mrozem ocean zamienia
się w bajoro. Grzęzną w nim sanie, grzęzną ludzie, zapadające
psy. Włosi dobywają resztek sił wyciągając raz po raz z
nielicznych kałuż żywność i sprzęt. Przez szersze kanały
przeprawiają się na niewielkich krach jak na tratwach. Cagni
przeżywa ciężkie chwile. On także, jak De Long, rozkłada nocami
tablice astronomiczne, sprawdza obliczenia, z których wynika, że
prąd morski znosi ich w odwrotnym kierunku. Wciąż nie mówi o
tym swym ludziom.
...Jutro musimy napocząć ostatnią bańkę nafty. Dokucza nam
wszystkim teraz pragnienie, wypijam całą moją dzienną porcję
wody, co mi się dawniej nigdy nie zdarzało. Złakniony,
podświadomie wybudzam się ze snu. Godzinami odwlekam chwilę
przyłożenia manierki do ust, wystarcza mi myśl, że ten cudowny
płyn odświeży mi spieczone wargi. Czasem zasypiam trzymając
wciąż manierkę pod głową, żeby woda nie zamarzła. Łykam
wreszcie ostrożnie, kroplę po kropli, resztę chowam na później,
niczym drogocenny skarb.
Jeżeli wyrzeklibyśmy się picia po jedzeniu, a trudne to
wyrzeczenie, nafty wystarczyłoby nam jeszcze na jakieś
dwadzieścia dni; nafta to opał aa zagotowanie jedzenia, to jakby
ostatnia więź łącząca ze światem. Owych słynnych zbiorników
słodkiej wody, jakie mieliśmy napotkać po drodze, ani śladu, aby
więc mieć odrobinę wody do picia, trzeba ją mozolnie wytapiać ze
śniegu.
...Dzień smutny jak ubiegły. Nasze biedne zwierzęta
wyglądają jak martwe, od piętnastu dni naszego przymusowego
postoju leżą nieruchomo na tych samych miejscach, na których się
położyły, kiedy rozkładaliśmy obóz.
Ludzie śpią głęboko, a ja czuwam pochłonięty myślą o
przyszłości. Chwilami wydaje mi się, że i tak wszystko musi
zakończyć się katastrofą. Zapasy wyczerpane, a my jesteśmy
niezdolni do prowadzenia walki z tym okropnym prądem morskim.
Powoli zaczyna rysować się przed mymi oczyma widmo głodu i
zamarznięcia. Tragiczny koniec De Longa, straszne przejścia
wyprawy Greely’ego, cisną się do głowy ze wszystkimi
wstrząsającymi szczegółami... Ano cóż! Będziemy walczyć do
ostatka, a jeśli mamy polec, polegniemy w walce. Niech Bóg
czuwa nad nami.
Co noc kapitan Cagni sprawdza obliczenia, co noc przeżywa
tę samą rozterkę. Zapas żywności maleje zatrważająco szybko.
Każdy dzień pogarsza sytuację. Nie sposób już dłużej milczeć.
A zresztą co stanie się, jeśli zginę - zapisuje u kresu
wytrzymałości. - Inni muszą wiedzieć wtedy, co począć, jak sobie
radzić, gdy mnie zabraknie.
Zbiera się więc na odwagę i wyjawia im prawdę. Jest
zaskoczony spokojem, z jakim ją przyjmują. Na głodnych,
wyczerpanych, wyzutych z sił ludziach nic już nie sprawia
wrażenia.
- Nie powiem, by mi dodała siły ta świadomość - wzdycha
jeden z nich - to trochę tak, jak wiewiórka w klatce z bębnem.
Kręci się biedaczka dzień i noc, ale nigdzie nie dojdzie.
- Nie kracz, dziś przeszliśmy kilometr w dwie godziny, to i
tak lepiej niż przed paru dniami - usiłuje przekonać go inny.
Ani słowa skargi, ani cienia wyrzutu, a różnie bywa przecież
w wyprawach polarnych. Kapitan Cagni jest im wdzięczny.
Brną więc dalej naprzód jak automaty.
...Wokół - jak okiem sięgnąć - bezładne nagromadzenie
ogromnych brył lodu, popaczonych, ponarzucanych i spiętrzonych
na tysiąc sposobów’, o krawędziach zaostrzonych i cienkich, które
sterczą na wszystkie strony. W dole tych spiętrzeń jest mnóstwo
otworów - pułapek dla naszych nóg. Są to masy chwiejące się,
które za lada powiewem wiatru mogą runąć na nasze głowy.
Rzekłbyś - ruiny jakiegoś olbrzymiego miasta, zwalone
pomniki, rozbite dzwonnice kościołów i zburzone pałace - notuje.
Życie nasze urozmaicają wciąż nieprzewidziane
przeciwności, sieć drobnych na pozór, ale jakże istotnych
powikłań - wyjmując ze skrzyni resztkę sucharów spostrzegliśmy,
że na dno przedostała się woda, zamokłe w papkę suchary trudno
dzielić, „skurczyły się”, wystarczą zaledwie na parę dni.
Pozostawiamy, co tylko się da, żeby ulżyć garstce psów, która się
ostała. I sanie, i ciężkie od brudu części śpiworów. Pożarte
zostały, rozszarpane w jednym mgnieniu oka przez wygłodzone
zwierzęta, które poszczą na każdym postoju.
Pojawienie się słońca, choćby na krótkich parę godzin,
dodaje otuchy, ale w tym powrotnym marszu spod bieguna
niewesołe budzi refleksje. Każdy pomiar wykazuje bezowocność
trudu. W ciągu siedmiu dni marszu Włosi nie posunęli się ani na
metr, jak notuje z rozpaczą dowódca, w kierunku obozu wyprawy.
Żywność na ukończeniu. I tak już głodują, jedzą pemikan
przeznaczony dla psów, cuchnący łojem, nie gotowany, żeby
zaoszczędzić resztek nafty.
...Topimy śnieg na wodę do picia. Używamy do tego psiego
tłuszczu. Stara puszka od konserw z kawałkiem sznurowadła
zwiniętym w ten sposób, że tworzy parę knotów, zastępuje lampę,
bardzo pierwotną wprawdzie, ale od niej zależy cala nasza
najbliższa przyszłość. Dym liże rondle i kładzie się ciemną
warstwą na śniegu. Woda, którą się topi, jest wskutek tego czarna
i ma mdły posmak starego sadła.
...Lód pęka z hukiem wokół nas. Przez cały dzień nie
mogliśmy wydostać się z naszej kry. Mamy w kajaku mięso
zabitego psa. Krajemy je na drobne kawałki i wrzucamy do
garnka z resztką masła j soli. To będzie nasz obiad. Mięso jest
wprawdzie twarde i słodkie, ale oszukujemy się nawzajem,
twierdząc, że czegoś lepszego nie mieliśmy od dawna w ustach.
...Na pocieszenie gotujemy resztkę kawy, sześćdziesiąt
gramów na trzy litry wody i uważamy zgodnie, że smakuje jak
prawdziwa mokka, mocna, przewyborna, żujemy pracowicie fusy
pozostałe na dnie garnka, żeby dłużej czuć jej smak. Taka uczta
zdarza się co kilka dni, resztę czasu staramy się przesypiać, jeśli
wyczerpanie przerywa marsz. Wyczerpanie i ludzi, i zwierząt...
Biedne psiska nic nie jadły od sześćdziesięciu godzin, coraz
częściej musimy popędzać je batem, coraz częściej zabijać na
mięso, żeby nam samym starczyło sił.
Roziskrzony słońcem lód razi boleśnie oczy. Jeden z
Włochów zapada na śnieżną ślepotę, wlecze się z zawiązanymi
oczami, opóźnia marsz. Już trzy miesiące mija od chwili
rozpoczęcia wędrówki po białym pustkowiu, już dwanaście
tygodni, a każdy z tych tygodni wlecze się w nieskończoność.
...Pierwsze dni lipca. Jeszcze sześć dni, a pozostanie nam
tylko sześć psów i sól. Nic więcej, ani sucharów, ani pemikanu.
Ani nawet żadnego naczynia. Garnek, który lak wiernie nam
służył, cieknie na wszystkie strony, lada mÖrnent odpadnie dno,
które mozolnie przytwierdziliśmy przed miesiącem.
I wreszcie przychodzi upragniona, nie oczekiwana już
chwila. Na horyzoncie ciemnieją zarysy Wyspy Rudolfa, a w parę
dni później z mgły wyłania się ciężka sylwetka zakutej wciąż w
lód Stella Polare.
Ręce nam drżą przy zwijaniu namiotu, każda chwila wydaje
się wiekiem, kiedy schodzimy z lodowca pełnego rozpadlin do
statku. Już zaczynamy dostrzegać czarne punkty, biegną nam na
spotkanie, przyspieszamy kroku... Któż zdoła opisać naszą
radość? Kto powie, jak dłużył nam się czas, nim wreszcie
padliśmy sobie w objęcia z tymi, co nas oczekiwali. - Ouerini nie
powrócił - słyszę i patrzę na nich nieprzytomny. Zwiesili głowy...
Radość powrotu zaćmiła żałoba. Grupa porucznika
Queriniego zaginęła bez wieści.
- Wyruszyć na poszukiwania - gorączkuje się kapitan Cagni.
Poszukiwania beznadziejne, z tego nikt tak jasno jak on nie zdaje
sobie sprawy.
- Poszukiwania? To znaczy jeszcze jedno zimowanie - słyszy
w odpowiedzi.
- Nie pozostawia się człowieka za burtą, nie opuszcza
rannego towarzysza na polu walki - nie ustępuje.
Ale książę Amedeo Luigi de Savoia dość ma już Arktyki, raz
na zawsze dość, zawiodła jego nadzieje. Decyzja dowódcy jest
rozkazem. Kapitan Cagni nie pozostanie sam w opuszczonym
obozie, niewiele zresztą mógłby zdziałać.
...Nadejdzie kiedyś dzień, w którym ktoś odniesie wreszcie
zwycięstwo nad tymi wrogimi obszarami, ktoś pomści poniesione
ofiary i tragedie tych, co tu pozostali na zawsze - pisze w drodze
do kraju.
I nigdy już do Arktyki nie powraca.
A biegun przyciąga jak magnes
- Oddaj! - Karl przesunął językiem po wyschniętych
wargach. - Oddajże! - niecierpliwił się, ale Olaf pił wciąż długimi
łykami, tylko mu grdyka drgała. Z żalem oderwał wreszcie
butelkę od ust, starannie wytarł szyjkę dłonią.
- Masz! Smaczna, zimna. Kto by pomyślał, że w tej Arktyce
taki cholerny upał. Wystarczyło przeciągnąć po piargach tych parę
morsów i już koszula lepi się do grzbietu - wierzchem dłoni otarł
zlaną potem twarz..
- Aleśmy spore sztuki upolowali, Olaf, co? - mruknął
chełpliwie Karl nie odrywając butelki od ust.
- Nabierz jeszcze tej wody, nie śmierdzi ropą jak nasza na
Bratvaag. I kłusem! Bosman coś źle na nas spogląda -
zakÖrnenderował Olaf. Schodził ostrożnie po kamienistym
zboczu pokrytym tu i ówdzie brudnymi płachtami roztajałego
śniegu. - Co się tak guzdrzesz?
Nad wąską strużką, leniwie sączącą się wśród skał, Karl na
klęczkach znieruchomiał. Nie nabierał wody. Niepewnie obracał
w palcach jakiś niewielki, połyskujący w słońcu przedmiot.
- Coś tam wygrzebał, skarb? - roześmiał się niefrasobliwie
Olaf, a widząc, że Karl go nie słucha, zawrócił. W chwilę później
obaj biegli pędem na brzeg. W łopocie skrzydeł rozwrzeszczane
ptactwo jak obłok wisiało nad czerwieniejącymi z dala cielskami
oprawionych morsów. Obok uwijali się myśliwi w
zatłuszczonych, powalanych plamami zakrzepłej krwi
kombinezonach. Szybkimi, sprawnymi cięciami długich noży
ściągali ze zwierząt ciężką, brunatną skórę, pod którą bielała
gruba na parę palców warstwa słoniny. Raz po raz jakiś śmielszy
ptak niczym pocisk opadał błyskawicznie, porywał z brzegu
krwawy ochłap i wzbijał się pod niebo.
Na widok biegnących bosman z trudem rozprostował grzbiet.
Otwierał już usta, żeby im przygadać porządnie, po żeglarsku.
- Tam w górze jakaś łódź z żaglowego płótna... w niej broń! -
wyrzucił z siebie jednym tchem Olaf.
- ...sekstant... kotwica lodowa... puszki - wtórował mu
zadyszany Karl.
Znieruchomiały w powietrzu noże, zapłonęły łowcom oczy.
Wszyscy co do jednego rzucili się za bosmanem. W mgnieniu oka,
jakby się oberwała znienacka biała chmura, mewy z wrzaskiem
opadły na czerwone tusze morsów.
- Czy to nie obóz wyprawy Nobilego? Może tych pięciu,
których porwał sterowiec? - snuł ktoś domysły.
Pierwsze spojrzenie na broń, na pociemniałe płótno łodzi
wypełnionej siną taflą lodu, w który wtopiły się jakieś
instrumenty, puszki, worki, woreczki, wystarczyło. Bosman
przecząco potrząsnął głową.
- Nie, to chyba coś dawniejszego. Jacyś myśliwi... - zaczął i
urwał na widok kości bielejących spod strzępów zlodowaciałych
szmat.
- Bosmanie, tu jeszcze sanki! Pod tą zaspą! - usłyszał
alarmujący krzyk.
- Biegiem tam który po Starego! A wy, chłopcy, łapy przy
sobie. Niczego nie ruszać! Zawiadomić natychmiast Horna!
Mimo kapitańskiej czapki i siwego włosa Peter Eliasson jak
młodzieniec przeskakiwał oślizłe zaspy i wymijał rozlewiska
tającego śniegu.
Bez słowa pochylił się nad wmarzniętą w lód łodzią,
wyciągnął rękę, cofnął ją, wytarł odruchowo o spodnie, ostrożnie
zmiótł z pierwszego z brzegu woreczka rozmiękłą siatkę
wodorostów zmieszanych z piaskiem i podniósł go do oczu.
- Nieprawdopodobne! - szepnął i zamilkł. Jak urzeczony
wpatrywał się w nikły, zatarty, ledwie czytelny napis: Andrée pol-
exp. 1896. Gwałtownym ruchem ściągnął czapkę z głowy. Łowcy
odruchowo naśladowali ten gest, zaskoczeni widokiem jego
zmienionej twarzy.
Żaden nie śmiał zapytać. Czekali, co powie. Czekali długo.
Stary marynarz zapomniał o nich. Delikatnie, uważnie dotykał to
sekstantu, to mosiężnego haka, długo wpatrywał się w zetlałe
szmaty pokrywające ludzkie szczątki, nie śmiejąc ich ruszyć.
Palce jego zacisnęły się wreszcie na oblodzonym zeszycie, o
pozlepianych, pokrytych cyframi kartkach.
- To obóz wyprawy Andréego. Ostatni. Nie możecie
pamiętać, sam byłem wtedy młody, polecieli do bieguna balonem.
Głośno było o tej wyprawie, głośno. I nikt już ich nigdy nie
zobaczył. Dopiero dziś, trudno wprost uwierzyć. Ile to lat, mój
Boże? Trzydzieści, trzydzieści trzy? Wy nie pamiętacie - wzruszył
ramionami i znów się pochylił nad łodzią. Widać było, że pobiegł
myślą daleko w przeszłość, do tych, których szaleńcza odwaga
długo trzymała w napięciu cały świat.
*
- Żaden statek nie zdołał dotąd przedrzeć się przez lodowe
zapory chroniące dostępu do bieguna północnego, nie pokonała
ich żadna piesza wyprawa - mówili latem 1894 inżynier Salomon
August Andrée przed szacownym gronem profesorów
zgromadzonych tłumnie w Szwedzkiej Akademii Nauk. - Dość
powiedzieć, że człowiek tej miary co Peary od lat atakuje
daremnie biegun północny. Czy nie nadeszła wreszcie pora, żeby
od nowa, całkowicie od nowa, rozpatrzyć to zagadnienie?...
Zastanowić się, czy nie mamy innych, lepszych niż statek albo
sanie środków walki z przyrodą na tych niedostępnych obszarach?
Czy nie należy sięgnąć po ostatnie zdobycze techniki? Jedna z
nich wydaje się wprost stworzona do naszego celu. Balon! - głos
Andréego brzmiał mocno, z każdego słowa długiego
przemówienia, jednego z najdłuższych, jakie wygłoszono w tej
sali, przebijała niczym nie zmącona wiara. - Przy pomyślnych
wiatrach jedynie balon pozwoli nam osiągnąć biegun i stamtąd
powrócić!
Na każde krytyczne pytanie, a tych nie brakowało,
odpowiadał rzeczowo, wyczerpująco, wysnuwał niezbite
argumenty, fascynował zapałem. Tym łatwiej przyszło mu godzić
zapał ze znakomitym przygotowaniem, że od przeszło dwudziestu
lat zajmował się zagadnieniem żeglugi powietrznej, że miał za
sobą paręset lotów. Bolejąc nad niedoskonałością „wolnego
balonu”, zdanego na łaskę i niełaskę wiatrów, rozwiązał w
pewnym stopniu sprawę sterowania statku powietrznego. I to go
ośmieliło do przedłożenia Szwedzkiej Akademii Nauk swego
projektu.
Towarzystwo Antropologiczno-Geograficzne poparło śmiałą
propozycję. Andrée miał za sobą chrzest arktyczny: zimował na
przylądku Thordsen nad Icefiordem, gdzie w szwedzkiej stacji
podczas Pierwszego Międzynarodowego Roku Polarnego w latach
1881-82 prowadził pomiary elektryczności powietrza oraz
magnetyzmu ziemskiego. Wiedział więc chyba, na co się waży,
można mu było zaufać. Pewne zastrzeżenia, pewne wątpliwości,
jakie wysuwali jeszcze niektórzy uczestnicy zebrania, prysły w
jednej chwili, kiedy głos zabrał Wielki Nor. Zdobywca Szlaku
Północno - Wschodniego na statku Vega, bożyszcze Szwecji, którą
okrył chwałą swego wyczynu, profesor Nordenskjöld gorąco
poparł śmiałe zamiary Andréego.
- Są niezmiernie ciekawe. Może pan liczyć na długotrwałe
południowe wiatry, które zaniosą was wprost do bieguna
północnego. Wiem, co mówię, proszę nie ustawać w wysiłkach.
Obiecuję pomoc.
Czegóż trzeba było więcej? Oświadczenie sławy polarnej tej
miary przesądzało o wyprawie. Któż ośmieliłby się przeczyć
Nordenskjöldowi?
- Moi współtowarzysze i ja wierzymy święcie w zwycięstwo!
Komuż jak nie nam, Skandynawom, powinien przypaść w udziale
zaszczyt odkrycia przed całym światem tajemnic arktycznych
obszarów? - kończył swe przemówienie Andrée wsłuchując się w
burzę oklasków, jaka wybuchła na sali. Nie było im końca. Czyż
Szwecja nie szczyciła się już Nordenskjöldem? Może Andrée mu
dorówna? We dwóch zaćmiliby nową gwiazdę wschodzącą szybko
na firmamencie polarnym - Norwega, Fridtjofa Nansena, który na
Framie wyruszył na podbój bieguna.
Odwołując się do uczuć narodowych Andrée rozbudził
niesłychany entuzjazm. Wspieranie jego wyprawy stawało się
obowiązkiem patriotycznym każdego Szweda.
I wielki przemysł, i wielka finansjera nie żałowały
funduszów, kiedy z wydatną pomocą pospieszył Andréemu słynny
wynalazca Alfred Nobel.
Pełen zapału inżynier oddał się całkowicie przygotowaniom
do swej wyprawy. Wierzył bez zastrzeżeń, ślepo w Nordenskjölda
i w ten przyjazny, długotrwały wiatr z południa, który miał zanieść
balon wprost do bieguna.
- Jakież to dziecinnie proste - mówił przyjaciołom - nie mogę
pojąć, czemu nikt przede mną nie wpadł na ten pomysł.
Nie słuchał rad, nie dopuszczał do siebie cienia wątpliwości,
pogrążony w teoretycznych rozważaniach i ulepszeniach swego
powietrznego statku.
*
Lato 1896 przynosi zawód. Z napełnionym, gotowym w
każdej chwili do startu balonem Andrée długie tygodnie
wyczekuje daremnie na Wyspie Duńczyków na ów przyjazny
wiatr zapowiedziany przez Nordenskjölda. Nieoczekiwanie do
brzegów dobija Fram pod dowództwem kapitana Sverdrupa.
Andrée z trudem ukrywa niepokój, jaki ogarnął go na wieść o
pieszej wędrówce Nansena. Rywal niebezpieczny, trzeba się
spieszyć! Gdybyż zawiał wreszcie ten przeklęty wiatr!
- Długotrwały wiatr z południa, teraz, latem? - kapitan
Sverdrup ze zdziwieniem patrzy na pełnego niecierpliwości
inżyniera. - A któż panu o takim mówił? Te wiatry obserwowałem
w Arktyce zimą. Latem zdarzają się raczej rzadko. Liczyć na nie
nie sposób, to może być tylko przypadek.
Tego wieczoru notując rozmowę Sverdrup dopisał:
...Mam bardzo poważne wątpliwości, czy Szwed nie opiera
lekkomyślnie swych nadziei na nie sprawdzonych danych, czy nie
zamyka oczu na wiele spraw, bo nie chce po prostu ich dojrzeć.
Zrobiłem swoje, zwróciłem mu uwagę. Czy mi uwierzył? Nie
sądzę.
Przez usta kapitana przemawiało wieloletnie doświadczenie
polarne i ta umiejętność przewidywania, jaką nabył u boku
Nansena.
Czy Andrée nie wziął pod uwagę ostrzeżenia, które obalało
jego nadzieje? Ani słowem nie wspomniał o tej rozmowie w
pamiętniku prowadzonym z pedantyczną wprost dokładnością, a
przecież notował - obok najdrobniejszych spraw - wszystkie
poważniejsze. Czyżby lękał się uwiecznić na piśmie coś, co stało
w sprzeczności ze zdaniem uwielbianego Nordenskjölda? A może
nie chciał sam przed sobą przyznać się do niepokoju, jaki zasiał w
jego sercu kapitan Sverdrup? W każdym bądź razie start
zdecydował się odłożyć do następnego lata, z wyprawy jednak nie
zrezygnował.
Po powrocie do Sztokholmu decyzję swą tłumaczył zbyt
późną porą, wcześniejszą niż zazwyczaj zimą... Czyż mógł
przypuszczać, że tego odwrotu nie daruje mu zmienna i kapryśna
opinia publiczna? Przychylna dotychczas, łaskawa, nie wybacza
teraz łatwo zawodu, jaki ośmielił się jej sprawić. Entuzjazm
przygasa równie gwałtownie, jak gwałtownie wybuchł. Padają
pierwsze słowa zwątpienia w powodzenie wyprawy, tu i ówdzie
przewija się coraz śmielej ostra krytyka. Na domiar złego, jeden z
najgorętszych dotąd zwolenników Andréego, profesor Eckholm,
który sam miał wziąć udział w locie biegunowym, zniechęcony,
rezygnuje. I nie szczędzi przestróg.
Śmiałość Andréego graniczy z szaleństwem - pisze otwarcie.
- Przedsięwzięcie jest istotnie tak trudne, że wycofanie się
byłoby tchórzostwem - odpowiada twardo inżynier. Czy słowa te
dyktuje mu ślepa wiara w powodzenie, czy też nieumiejętność
zawrócenia z raz obranej drogi? Daremnie by szukać odpowiedzi
na kartkach pamiętnika. Od dziecka skryty i uparty - takim
pozostał Salomon August Andrée w wieku lat czterdziestu kilku.
...Śmiały, dumny, nie pozbawiony zuchwałości - pisali jego
współcześni.
- Nie znają go. Odważny - tak, ale skromny do przesady,
uczuciowy, wrażliwy jak kobieta - mówiła o swym synu matka.
Była mu najbliższym, jeśli nie jedynym przyjacielem. Nie założył
domowego ogniska w obawie, że żona nie zrozumie go, że będzie
sobie rościć prawa do decydowania o jego życiu. Wolność cenił
ponad wszystko. Życiem swoim i swych towarzyszy nie wahał się
jednak ryzykować, marząc o urzeczywistnieniu planów, jakich
nikt przed nim nie ośmielił się podjąć.
Jaki był naprawdę? Historia o tym milczy.
*
Wiele stronic w gazetach zajmują opisy przygotowań do
niezwykłego lotu. Wykonany we Francji według projektu i pod
nadzorem Andréego Örnen - „Orzeł”, największy balon świata,
był szczytowym osiągnięciem ówczesnej techniki. W chwili startu
pojemność balonu wynosiła około pięciu tysięcy metrów
sześciennych. Powłokę wykonano z najprzedniejszego gatunku
jedwabiu chińskiego. Parę warstw materiału dokładnie zszytych i
sklejonych, dla zwiększenia szczelności pociągnięto pokostem od
zewnątrz i wewnątrz. Na wszystkie szwy z obu stron naklejono
jeszcze dodatkowo paski jedwabiu.
Balon otoczono siecią wykonaną z konopi włoskich,
nasyconych specjalną wazeliną zabezpieczającą liny przed
wilgocią. Przewidujący Andrée nakrył go od góry „czapą” z płótna
jedwabnego, żeby zapobiec gromadzeniu się śniegu w okach sieci.
O wszystkim pomyślał, wszystko, zdawałoby się, przewidział.
Örnen nie miał wentyla na szczycie i tym różnił się od
wszystkich poprzednio zbudowanych balonów. Wyposażony był
natomiast w wentyle umieszczone na „równiku”.
Do raptownego opróżnienia, przy lądowaniu, po raz pierwszy
zastosowano urządzenie wybuchowe, rozrywające powłokę.
Prawdziwą dumą Andréego były jego pomysłu liny balastowe
służące do automatycznego regulowania wysokości lotu. Grube
manile o różnej długości i łącznej masie prawie tysiąca
kilogramów wlokąc się po ziemi utrzymywały balon na wysokości
około stu pięćdziesięciu metrów. Gdy śnieg przygniatał gondolę,
spadek balonu hamowała malejąca długość, a zarazem ciężar lin. I
na odwrót, gdy słońce silnie nagrzewało powłokę, siła nośna
powiększonego balonu podrywała Örnen w górę, a wtedy
zatrzymywał go w pędzie ciężar lin zawisłych w powietrzu. W
urządzeniu tym Andrée pokładał wiele nadziei, gdyż
rozwiązywało ono równocześnie sprawę sterowania. Prędkość
wiatru dmącego w przyczepione do gondoli żagle była większa
niż prędkość balonu, hamowanego ciężarem lin wleczonych po
ziemi. Dzięki temu można było uniezależnić się w pewnym
stopniu od prądów powietrznych.
Wielokrotnie przeprowadzane próby wykazały, że ten
pomysłowy i prosty zarazem sposób dawał aeronautom możność
zmiany kursu o trzydzieści stopni.
Zaopatrzenie wyprawy przewidział Andrée z dokładnością i
precyzją człowieka techniki. Nie pominął niczego: kilka
sekstantów, instrument uniwersalny, anemometry, najlepsze
chronometry kieszonkowe i morskie, wszystko, co było niezbędne
do precyzyjnego określenia kierunku i położenia geograficznego,
parę aparatów fotograficznych i hermetyczne pudła mosiężne do
przechowywania filmów.
Ekwipunek osobisty, sprzęt, sanie i łódź z płótna żaglowego
wykonał stosownie do wskazań Nansena. Żywność w postaci
koncentratów i konserw w pudełkach aluminiowych i mosiężnych,
obliczona na okres sześciu miesięcy, zajmowała niewiele miejsca.
Gotowanie na pokładzie było ryzykowne, gdyż balon wypełniono
wodorem. Ale i na to znalazł się sposób. Specjalny prymus
tworzący całość z garnkiem postanowiono wywieszać z gondoli
na ośmiometrowej lince. Nie chcąc utracić łączności z ojczyzną, z
redakcjami pism w Sztokholmie, Andrée zabrał trzydzieści kilka
gołębi pocztowych. Wypuszczone z Örnen miały zanosić do kraju
wieści o losach wyprawy. Pełen pomysłów, zawsze, z każdej
sytuacji, zdawałoby się, umiał znaleźć najlepsze wyjście. W
jednym tylko przypadku zdał się na cudze rady. - Liny balastowe
mogą zaklinować się gdzieś między skałami - troszczyli się
przyjaciele. - Zatrzymają cię w miejscu, nie puszczą. I co wtedy?
Będziesz je musiał rąbać, żeby się uwolnić. Czy nie lepiej
wykonać połączenia śrubowe? Jednym ruchem ręki z pokładu, bez
trudu odłączysz zaklinowany odcinek liny. Czy to nie prostsze?
Andrée ustąpił.
*
Skalisty, zapomniany przez Boga i ludzi skrawek lądu przy
północno-zachodnich wybrzeżach Spitsbergenu, zwany Wyspą
Duńczyków, w lipcowe dni 1897 roku rozbrzmiewał niezwykłym
rozgwarem. Ponad wysoką palisadą, wokół której cisnął się tłum
podnieconych marynarzy, ze zgromadzonych w zatoce kutrów i
statków łowieckich, wyrastała ogromna, czarna kopuła balonu,
dziwnie obca w świecie roziskrzonej słońcem bieli.
Co ranka obaj współtowarzysze Andréego uważnie śledzili
pierzaste obłoki, sunące prędko po jasnym błękicie nieba. Obaj nie
mogli doczekać się chwili odlotu. Od paru tygodni wiały wciąż
wiatry z północy, ze wschodu, z zachodu, nigdy z południa.
Powłoka balonu biła gniewnie w deski palisady, gaz ulatniał się,
wciąż go trzeba było dopełniać. Dni uciekały za dniami, napięcie
wzrastało. Kiedyż wreszcie? Czy i tego lata, jak poprzedniego,
przyjdzie czekać nadaremnie?
Dwudziestoczteroletni asystent fizyki na Politechnice w
Sztokholmie, olbrzym o twarzy dziecka, Nils Strindberg nie
ukrywał zawodu. Pierwsza powietrzna wyprawa do bieguna od
dawna napełniała go entuzjazmem. Rozmowny, bezpośredni,
zyskiwał sobie szybko sympatię. Był tym pierwszym, który zgłosił
się do Andréego błagając, by go zabrał, tym wiernym, którego nie
zniechęciły niepowodzenia poprzedniego roku. Teraz, przed
samym odlotem zaręczył się z ukochaną dziewczyną oświadczając
zuchwale: - Ślub wkrótce, natychmiast po powrocie z bieguna
północnego.
Chciałem w ten sposób dać wyraz mej ufności w Andréego, w
powodzenie wyprawy - pisze. - To najlepsza odpowiedź tym, co
ośmielali się wątpić.
Inżynier budowy dróg, Knut Fraenkel, trzeci uczestnik
powietrznej ekspedycji, o pięć lat starszy od Nilsa, jest jego
przeciwieństwem. Opanowany, zamknięty w sobie, najchętniej
milczący. Z ogorzałej twarzy nie schodzi uśmiech, nie sposób w
oczach wyczytać troski, jaką napawają go te gorzkie dni zwłoki,
podczas których do serca wkrada się zwątpienie.
11 lipca od wczesnego ranka wieje wreszcie upragniony
wiatr z południa, przepędza szybko na północ obłoki, budzi
nadzieję. Prognoza pogody dobra. Andrée wzywa swych
współtowarzyszy. Przybiegają obaj uszczęśliwieni.
- Nareszcie coś się zacznie dziać! - krzyczy z daleka
Strindberg.
- Jak myślicie? Próbować? - słyszy w odpowiedzi dziwnie
obcy głos. I patrzą obaj zaskoczeni na zmienioną twarz dowódcy.
Czyżby się wahał, teraz, w decydującej chwili? Skąd ta zmiana?
Czyżby zwątpił?
- Próbować! - rzuca porywczo, nie panując nad sobą dłużej
Strindberg.
Fraenkel zmieszany milczy długo, nim powtórzy niepewnie
za kolegą: - Trzeba próbować!...
Ku ich zdumieniu inżynier prosi o godzinę namysłu, zamyka
się w kabinie kanonierki, która dowiozła ich na Wyspę
Duńczyków. Co czyni samotny? Z czym musi się jeszcze uporać?
Co w sobie przewalczyć? Lęk, brak wiary we własne siły? Kiedy
powraca, na jego twarzy nie ma śladów zwątpienia. Ani
entuzjazmu. Postarzała dziwnie, jest kamienna jak maska.
- Zarządzam odlot. Moi współtowarzysze nalegają. Ustępuję
więc... - mówi po chwili, bez przekonania, ściskając dłoń
dowódcy kanonierki. Ten nie kryje zaskoczenia. Nie tak
wyobrażał sobie początek głośnej na cały świat wyprawy. Co
niepokoi Andréego? Warunki klimatyczne pomyślne, dawno
takich nie było. I długo może nie będzie. Czyż dziś dopiero pojął,
na co się waży? A może lęka się cofnąć?
- Wiele pamiętam pożegnań polarnych... - opowiadał później
wstrząśnięty kapitan. - I pełnych niepokoju, i radosnych. Tego
ostatniego nigdy nie zapomnę, było wręcz tragiczne!...
- Zwalić palisadę! - kÖrnenderuje Andrée. I dziesiątki
marynarskich dłoni wpierają się mocno, z całych sił, w
trzeszczące pod naporem deski.
- Raz, dwa, trzy! Odciąć liny! - pada następny rozkaz.
Błyskają w powietrzu topory. Spętany ciężarem lin
balastowych Örnen powoli unosi się w górę. - Niech żyją! -
krzyczą zgromadzeni na brzegu.
- Niech żyje nasza stara Szwecja! - słyszą z oddali. I milkną
raptownie. Coś dzieje się niedobrego, liny drążą na wodach zatoki
głęboką bruzdę, gondola nieruchomieje, chyli się, opada coraz
niżej, już dotyka fali.
- Toną! - wybucha z brzegu rozpaczliwy krzyk. I marynarze
rzucają się do kutrów, żeby spieszyć na pomoc. Widzą, jak ci z
Örnen zwalają za burtę jeden wór piasku, drugi, trzeci. Balon
gwałtownie podrywa się w górę. I naraz trzy liny balastowe
bezwładnie opadają na wody zatoki. Złącza rozśrubowały się
samoczynnie...
Nikt na brzegu nie przerywa grobowej ciszy. Start był zły.
Wszyscy zdają sobie z tego sprawę, są bezsilni. Jeszcze pora
cofnąć się, wypuścić gaz, lądować. Andrée wie chyba, na co się
waży. Bez lin balastowych nadzieja na sterowanie bezpowrotnie
stracona, Örnen zdany na łaskę i niełaskę biegunowych wiatrów.
Jak każdy zwykły, wolny balon. Nie, nie zawróci. Jeszcze chwila,
dwie i czarna, lśniąca w słońcu plama balonu z wolna maleje.
Sunie wciąż nisko, zbyt nisko. Czy nie zahaczy o ciemne, ostro
rysujące się na horyzoncie szczyty Wyspy Amsterdamskiej?
Przeszła! Niewyraźna, jakby wsiąkła w wypłowiały błękit, niknie
wreszcie z oczu milczącego tłumu. Niknie na zawsze...
*
Na wodach Morza Barentsa w kilka dni później w
olinowaniu myśliwskiego kutra norweskiego przysiada ścigany
przez mewy jakiś drobny ptak, żałosny, niepozorny, u kresu sił.
Skąd się tu zaplątał na morzu? Tylko patrzeć, jak zadziobią go
mewy, niech się dłużej nie męczy. Szyper Hansen strąca go
celnym strzałem. Nie zadaje sobie jednak trudu opuszczenia
szalupy, bo i po co?
Po kilku godzinnych przygodnie napotkanemu kapitanowi
wielorybnika przy kieliszku chwali się, jak daleko na otwartym
morzu upolował lądowego chyba ptaka.
- Coś ty zrobił najlepszego? A jeśli to był gołąb pocztowy z
Örnen? Za pośrednictwem tych gołębi Andrée miał wysyłać z
bieguna wiadomości do kraju. Masz się czym chwalić.
Zmieszany, niewiele myśląc, Hansen zawraca. Nie łatwo
odnaleźć wśród siwych, wiecznie rozkołysanych fal maleńką
ptaszynę. Godzina mija za godziną na żmudnych poszukiwaniach,
ale szyper się zaciął. Z bocianiego gniazda wachtowy krzyczy
wreszcie: „Jest!” Tym razem Hansen nie żałuje trudu, opuszcza co
prędzej szalupę, wiosłuje co sił. Tak, to gołąb pocztowy Andréego.
Pod siwym skrzydełkiem niósł nasycony parafiną zwitek
pergaminu.
13 lipca godzina 12.30 po południu. 82° Nord 15°5’ Est.
Dobry prąd na wschód 10° połudn. Na pokładzie wszystko w
porządku. Jest to trzecia poczta gołębia. Andrée.
Tych kilka słów, jakie przyniósł wyczerpany ptak, były
pierwszą wiadomością o losach wyprawy. Czekano niecierpliwie
następnych, czekano długo. Rósł niepokój, później trwoga. Ci
nawet, co potępiali surowo lekkomyślność Andréego, uważali jego
lot za czyn szaleńczy, w głębi serca żywili nadzieję na szczęśliwy
powrót aeronautów.
- Nie spodziewajcie się nas wcześniej niż za rok - oświadczył
przed odjazdem ze Sztokholmu Andrée, ale wszyscy zdawali sobie
sprawę, że sam nie wierzył w to, co mówił, niczego przecież nie
przygotował, ani żywności, ani osobistego ekwipunku na
przetrwanie nocy polarnej w Arktyce.
Uciekał czas. Po roku daremnego wyczekiwania zaczęto
myśleć o wyprawach ratowniczych. Ale dokąd je kierować, gdzie
odnaleźć aeronautów? Polarnik angielski Jackson przeprowadza
poszukiwania na Ziemi Franciszka Józefa, Peary - na obszarach
Grenlandii, brat Fraenkla - na syberyjskich wybrzeżach. Mijają
miesiące, upływają dwa lata. Arktyka dobrze strzeże swej
tajemnicy.
Wiosną 1899 na północnych wybrzeżach Islandii rybacy
odnajdują przypadkiem pływak z Örnen, a w nim notatkę:
...zrzucony z balonu Andréego... 11 lipca 1897 r.,
współrzędne geograficzne 82°Nord25°Est... Lecimy na wysokości
600 m.
Pływak pozostawał w morzu sześćset siedemdziesiąt dwa
dni. Zrzucony wkrótce po starcie, wiele mówił o trudnościach, w
jakich od pierwszych chwil znaleźli się aeronauci. Prócz zwykłego
balastu musieli widocznie pozbywać się z pokładu wszystkiego,
co się tylko dało, żeby nabrać wysokości.
I znów zapanowała cisza. Nowe wyprawy podbiegunowe
zaczęły pasjonować opinię publiczną, nowe zwycięstwa, nowe
porażki.
W trzy lata później przy północnych brzegach Norwegii
wyłowiono drugi pływak. Uszkodzony, jakby pod wpływem
gwałtownych zderzeń, pozostawał w wodzie tysiąc sto
czterdzieści dwa dni...
Fridtjof Nansen pierwszy na Kongresie Geograficznym w
Berlinie w 1900 roku odważa się powiedzieć jasno to, czego
lękają się inni:
- Nie ma już cienia nadziei!
W tym samym roku umiera Wielki Nor, chmurny starzec,
mimowolny sprawca niejednej katastrofy arktycznej.
Poszukiwania j ego wyprawy na statku Vega przypłaciła klęską
załoga Jeannette. Jego śladami wypłynął na zgubę buńczuczny
Brusiłow na statku Swiataja Anna. Któż jak nie on obudził i
podtrzymywał ślepą wiarę Andréego, pragnąc doświadczenia
rodaka wyzyskać w swoim locie balonem nad Antarktydę.
Tego pamiętnego roku Szwecja obchodziła podwójną żałobę.
Po Nordenskjöldzie i po tym, który mu zaufał. Nikt się już dłużej
nie łudził.
Mijały lata za latami. Jeden dziesiątek, drugi, trzeci. Świat
dawno zapomniał o tragicznej zagadce Örnen. I nikt nigdy nie
dociekłby, jakie piekło przeżyli i jak zginęli pierwsi polarni
aeronauci, gdyby nie wyjątkowo upalne lato 1930, które stopiło
stare pokłady sprasowanego śniegu i lodową pokrywę na Wyspie
Białej, gdyby nie przypadkowe odkrycie dwu złaknionych
marynarzy, którzy pobiegli do strumyka ugasić pragnienie.
...Za nami morze wolne od lodu, ciche jak śmierć. Na
przybrzeżnych mieliznach sterczą nieme kolosy icebergów - pisze
doktor Horn wstrząśnięty odkryciem. - Kto kiedykolwiek mógł
sądzić, że uchyli się wreszcie zasłona skrywająca los tej wyprawy
przed naszymi oczami? Że Andrée, Strindberg i Fraenkel przed
trzydziestoma trzema laty spoglądali na te same wody, co my
dzisiaj, na ten sam bezludny kraj... Jak często wdrapywali się na
stromiznę icebergu wyglądając pomocy z morza i dostrzegali tylko
wieczny lód. Może w pogodny dzień wpatrywali się w lśnienie
lodowca na Storo, wiedzieli, że za nim leży Ziemia Północno-
Wschodnia, Spitsbergen, że tam stoją statki z ojczystą flagą. Nigdy
jednak już nie było im dane opuścić Wyspy Białej, tutaj skazani
zostali na śmierć z mrozu i wyczerpania.
Czas poczynił straszliwe spustoszenie w obozie śmierci.
Doktor Horn, dowódca naukowej wyprawy norweskiej, która na
myśliwskim statku Bratvaag płynęła na badania Ziemi Franciszka
Józefa, gorączkowo wydobywa spod zmarzniętego na kamień
śniegu strzelby, anemometry, przybory kuchenne, notes. O parę
kroków dalej, na nagiej skale wmarznięte w lód spoczywają jakieś
zwłoki. Poprzez spodnie w strzępach bielą się piszczele. Z
pomocą Eliassona Horn wydobywa je ostrożnie na powierzchnię.
Monogram „A” na podszewce płaszcza nie pozostawia złudzeń -
Andrée!
Wokół rozrzucone były strzępy odzieży, brakowało czaszki.
Było oczywiste, że niedźwiedzie polarne dobrały się do zwłok,
pożarły je może częściowo. W płaszczu dziennik, ołówek, notes,
obok broń, amunicja.
O kilkadziesiąt metrów dalej w szparze skalnej drugi szkielet,
na modłę eskimoską przywalony głazami.
...Długo staliśmy nad tym nędznym grobem zastanawiając
się, czy należy mącić jego spokój. Zgodziliśmy się jednak wreszcie,
że i tego, co spoczywał pod rumowiskiem, należało oddać
ojczystej szwedzkiej ziemi.
Były to zwłoki nieszczęsnego Strindberga. Wskazywał na to
monogram „S” na płaszczu, medalion z podobizną młodej
dziewczyny, który Nils nosił na piersi. I złoty pukiel jej włosów.
Czaszka leżała o kilka kroków dalej, wtopiona w lód pokrywający
skałę.
Brakowało jeszcze zwłok Fraenkla. Horn nie ustawał w
gorączkowych poszukiwaniach. Praca nie była łatwa.
Przezroczystą taflę trzeba było zrąbać wokół hakami i łopatami,
uważając, żeby czegoś nie uszkodzić. Wśród pudełek, puszek po
konserwach zobaczył prymus i machinalnie przybliżył do niego
zapalniczkę. W powietrzu z sykiem wystrzelił płomień. Płomień,
który zgasł tu przed trzydziestu kilku laty.
Wiele przedmiotów tak mocno wrosło w lód, że nie sposób
było wydobyć ich od razu. Dowódca naukowej wyprawy nie mógł
w nieskończoność przedłużać pobytu na Wyspie Białej.
Napotkanemu po drodze kapitanowi, który powracał do Norwegii,
przekazał wiadomość o sensacyjnym odkryciu, a sam popłynął na
Ziemię Franciszka Józefa.
Do skalistych wybrzeży samotnej wysepki pospieszyły
tłumnie statki i kutry. Bez trudu odnaleziono trzeci szkielet.
...Zmarły leżał bezpośrednio na ziemi, pod grubą warstwą
lodu... Dalej sanie, notes Strindberga, dziennik pokładowy,
kalendarz Fraenkla, worek z próbkami geologicznymi, aparat z
filmami i wiele innych przedmiotów. Dopomogły nam one
wyjaśnić tajemnicą śmierci tych, co wznieśli ten namiot o
rusztowaniach z kawałków drewna dryftowego i żeber wielorybich
- pisze dziennikarz, który przypłynął z misją zabezpieczenia
wszystkiego, co pozostało z wyprawy Andréego.
Przemrożone, twarde jak lód żałosne szczątki, które w ciągu
jednego pokolenia przeleżały pod lodem, i strzępy odzieży
porośniętej wodorostami trzeba było delikatnie oddzielić od
pamiętników, notesów, listów, by je ocalić przez zniszczeniem.
Uczyniono to natychmiast, na statku. Nasiąkłe wilgocią, zżarte
miejscami pleśnią stronice tając i parując sklejały się mocno, jak
spojone cementem. Jedną po drugiej rozdzielano ostrym nożem,
osuszano z zachowaniem najdalej idącej ostrożności, uważając, by
nie uszkodzić zanikającego pisma, a później kartka po kartce
przekładano bibułą. Żmudnej, odpowiedzialnej pracy nie można
było przerwać, trwała kilka dni i kilka nocy. Dzięki niej później w
Sztokholmie dało się odcyfrować bezcenne dokumenty.
*
Spowite w czarny całun, owinięte szczelnie niebiesko-
żółtymi flagami trzy trumny kryły szczątki ludzi, którzy powracali
do świata żywych po długim lodowym śnie.
Ziemia norweska, Tromsö, która niejedno widziała już
pożegnanie i powitanie, pierwsza przyjęła aeronautów.
...Ćwierć wieku przeszło nie słyszeliście dźwięków ojczystej
mowy. Nie możecie już pojąć tego, co mówimy, co dziś czujemy
witając was. My jednak - chociaż goście obcego kraju - możemy
rozpostrzeć na waszych trumnach te barwy, dla których poszliście
na śmierć - mówił nie kryjąc wzruszenia przedstawiciel Szwecji.
Gdy w katedrze Sztokholmu w obecności króla i
nieprzeliczonych tłumów pastor wielkim głosem zawołał:
- Witajcie w ojczyźnie! Witaj Andrée, witaj Strindberg, witaj
Fraenkel! Długo byliście nieobecni! - dreszcz przeszedł po
kościele, zebrani nie kryli łez. I nikt nie zwracał uwagi na
posiwiałą kobietę w ciężkiej żałobie, nieruchomą, ze splecionymi
kurczowo dłońmi. Nikt nie poznał w niej narzeczonej, która
samotnie i wiernie czekała swego Nilsa pewna, że kiedyś do niej
powróci. Wydawało się wszystkim, że ci trzej ożyli, że są tu znów
między nimi, zdrowi, cali, że przyszli stamtąd, skąd nie ma
odwrotu.
Najwybitniejsi specjaliści odcyfrowywali gorączkowo
dokumenty i wywoływali mozolnie filmy po przeszło
ćwierćwieczu wydarte Arktyce. Teraz wreszcie świat mógł
przeżywać tragiczne dzieje śmiałych. Surowe w swej prostocie
notatki tchnęły odwagą daleko wybiegającą poza granice ludzkiej
wytrzymałości. Stronica po stronicy z nieczytelnych początkowo
liter, cyfr czy map wyłaniały się coraz wyraźniej przeżycia
nieoczekiwane i zadziwiające.
*
Wbrew zuchwałym nadziejom Andréego lot Örnen trwa
zaledwie niecałe trzy doby, sześćdziesiąt pięć godzin i trzydzieści
trzy minuty.
Pierwsze chwile niepokoją, obezwładniają zatrważającym
uczuciem osamotnienia. Przed nimi mgła, za nimi mgła, nad nimi
mgła, pod balonem czerń wody ubielonej odłamami kry i
strzępami leniwie wlokącej się mgły. Wokół cisza mącona tylko
chrzęstem lin i monotonnym skrzypieniem kosza. Wszyscy trzej z
ulgą nasłuchują skrzeku wędrownej mewy i stłumionego łoskotu
lodowych brył, dochodzącego z morza. Mówią głośno, coraz
głośniej, krzyczą, żeby tę złowrogą ciszę zagłuszyć.
Po dwudziestu czterech godzinach oswajają się powoli z
nieznanym, które ich otacza, powracają myślą do swoich w kraju.
Czy gołębie pocztowe, które wypuścili, dotrą szybko do celu?
Andrée ze spokojem przyjmuje meldunek o zmianie kierunku
wiatru. Nie wydaje się martwić tym, że Örnen zawraca, zamiast
lecieć naprzód. Jest to objaw niepokojący, pierwszy, ale nie
ostatni. Czyżby wciąż jeszcze ślepo wierzył? Żaden z trzech
aeronautów ani słowem nie wspomina w notatkach o utracie lin
balastowych przy starcie. To zbyt bolesne...
Mgła zwiera się wokół balonu, nieprzebita wzrokiem, lepka,
dokuczliwa, osiada na powłoce, zamarza w Jodową obręcz, ciąży,
przygniata do ziemi. Örnen wytraca powoli wysokość. Pierwsze
uderzenia kosza o kry i pierwszy alarm:
- Wyrzucać balast! - pada rozkaz. Na próżno! Oblodzony
balon raz po raz uderza o ziemię. Trzeba usunąć z gondoli
wszystko, co tylko się da. To sprawa życia i śmierci. Leci w dół
kotwica, leci za nią boja. Ta, którą mieli zrzucić nad biegunem
północnym. To dowód zwątpienia. Zwątpienie zaczyna przebijać
ze skąpych zapisków dowódcy. A zarazem duma.
...Jesteśmy pierwszymi, którzy przelatują nad tymi
nieznanymi obszarami. Jak szybko znajdziemy naśladowców? Czy
ludzie będą uważać nas za szaleńców, czy też pójdą w nasze
ślady? Jestem dumny i ja, i moi współtowarzysze, chociaż nie
przeczę - ryzykujemy żydem.
Gęsta mgła przytłacza wciąż balon do ziemi. Örnen ciągnie
gondolę na zachód po twardej, pooranej zastrugami krze. Ciskany
na wszystkie strony, szarpany gwałtownie, podrzucany kosz drga
jak żywy. Udręczeni ludzie ani na chwilę nie odrywają rąk od lin,
wczepiają się w nie kurczowo, nie wytrzymują diabelskiej jazdy.
- ... W ciągu półtorej godziny osiem silnych wstrząsów. Im
dalej, tym gorzej... Lód „stemplujemy” teraz długimi śladami co 5
m... Zimno bardzo dokucza...
Upragniony bezruch przychodzi znienacka. Nie jest
wybawieniem, jest katastrofą. Zaklinowane między bryłami lodu
resztki lin balastowych na całą noc hamują lot. Wiatr zmienia
kierunek... Gdyby nie to przymusowe zatrzymanie, Örnen
zawróciłby na Spitsbergen gnany silnym północnym podmuchem.
Czyżby Sverdrup miał rację?
Następnego dnia mgła rzednie, poprzez szczelinę wyziera
słońce, nagrzewa silnie czarną powłokę. Jednym szarpnięciem
balon zrywa się z uwięzi i płynie na północny wschód. Wciąż
nisko, wciąż zbyt nisko.
- Wyrzucić balast! - pada znów komenda. I za burtę, wylatuj
ą wory z piaskiem. Wszystko, co wydaje się zbędne w tej
krytycznej chwili, pływaki sygnalizacyjne, krążki lin, beczka
uniwersalna, a gdy i to nie pomaga - część żywności.
Örnen gwałtownie podrywa się w górę, nabiera wysokości.
Otucha wstępuje w serca.
... Cóż za wspaniały lot! - notuje uszczęśliwiony Andrée. - O
półtora stopnia posunęliśmy się na północ!
Po wykonaniu pomiaru astronomicznego Strindberg na
nowo, po raz nie wiadomo już który, odczytuje ostatni list od
ukochanej. Nosi go na sercu razem z jej podobizną i puklem
włosów zamkniętym w medalionie. Rad by podzielić się z
narzeczoną swą radością. Czy Anna będzie umiała ją wyczytać
między wierszami suchego meldunku: Na pokładzie wszystko w
porządku - zaniesionego do kraju pod skrzydłem gołębia?
Cieszy się Andrée, cieszy Fraenkel:
...całe szczęście, że nie próbował wleźć po linach tu do nas -
notuje żartobliwie na widok niedźwiedzia na dole, jedynej
ciemniejszej plamy na bieli lodowych pól.
Nie wiedzą, że to ostatnie radosne chwile, jakie darował im
los. Nad balonem gęstnieją szybko zwały chmur, pęcznieją
deszczem, czysty dotąd horyzont mętnieje szarym oparem. O
północy pierwsze mocne zderzenie gondoli z płytą torosu budzi
niepokój. Drugie, trzecie, dziesiąte. Zderzenie biegnie za
zderzeniem, wstrząs za wstrząsem.
Pierwsze krople mżawki spowijają liny, kosz i powłokę
balonu jednolitą szklistą skorupą. Narasta w zatrważającym
tempie, przytłacza do ziemi. Prędkość maleje z godziny na
godzinę. Pada wreszcie rozkaz. Rozpaczliwy:
- Otworzyć klapy! Przygotować się do lądowania!
Skaczą wszyscy trzej na rozmiękłe lodowe pole. Örnen leży
bezwładny, jak wielki, ugodzony śmiertelnie ptak. Gdyby, zgodnie
z zapewnieniem Nordenskjölda, wiał trwały południowy wiatr, od
dwudziestu godzin Szwedzi byliby już u celu. Marzenie o
zwycięstwie rozwiewa się bezpowrotnie. Od bieguna dzieli ich
teraz kilometrów osiemset...
*
...Musimy stąd odejść - mówi jedno skąpe zdanie w
pamiętniku Andréego. Odejść, ale dokąd? Po długich naradach
decyduje się iść po polach lodowych w kierunku półwyspu Flora
na Ziemi Franciszka Józefa. Czemu, wbrew rozsądkowi, do tej
właśnie odległej ziemi, a nie do Spitsbergenu? Na to pytanie”
pamiętniki Szweda nie dają odpowiedzi. Urzeczony jest widać
opowiadaniem Nansena o jego spotkaniu z Jacksonem, o jego
cudownym ocaleniu, półwysep Flora przyciąga wizją budynków
wyprawy angielskiej, zapasami żywności, nadzieją, że ktoś tam
może przypadkiem zimuje.
Fatalna decyzja, zrodzona z nieznajomości warunków
polarnych, trudno o gorszą. Pewien zwycięstwa, pełen ufności w
autorytet Wielkiego Nora, przygotowując starannie swą wyprawę,
Andrée zapoznał się ze wszystkimi chyba zgromadzonymi w
świecie obserwacjami meteorologicznymi z Arktyki, wierząc, że
balon poprzez biegun północny zaniesie go do wybrzeży Alaski
lub Syberii. Dla niego biegun był zwycięstwem powietrznym,
zapomniał o dryfie lodowych pól pędzonych nie znanymi
podówczas szlakami prądów morskich, nie przywiązywał wagi do
tych zagadnień, zamykał oczy na rzeczywistość, nie miał przecież
zamiaru brnąć pieszo, jak inni nieszczęśnicy, po lodzie. Niczego
nie nauczyły go tragiczne doświadczenia De Longa. O
podniebnych marzył szlakach, ani na moment nie dopuścił do
siebie myśli o możliwości katastrofy. Nic nie wiedział o lodzie ani
o prądach morskich i nic nie chciał wiedzieć.
Nie zdając sobie wciąż jeszcze sprawy z grozy sytuacji, w
jakiej postawiło go przymusowe lądowanie, Andrée ze
starannością i zaradnością inżyniera szykuje do dalszej drogi trzy
pary sań z ładunkiem stu sześćdziesięciu kilogramów każde,
sprzęt obozowy, instrumenty naukowe, jeden obszerny śpiwór,
łódź płócienną, broń, amunicję, żywność. O tę ostatnią najmniej
się martwił, nie może jej zabraknąć. Mało to fok wokół, ptactwa
polarnego, nie mówiąc o niedźwiedziach? Ubił pierwszego w
czwartym dniu przymusowego obozowania. Inne krążyły w
pobliżu po lodowych polach.
Pierwsze kroki po krze dają Szwedom przedsmak tego, co
niesie przyszłość. Jak daleko sięga wzrok, bieli się kłębowisko
ruchomych brył, gnanych bez ustanku prądami, spiętrzonych w
zwaliska, jedne krótkie, niskie, inne długie, wysokie. Tu rozwiera
się znienacka paszcza szczeliny, poszerza powoli, bezszelestnie,
tam zamyka z łoskotem eksplozji w sprasowaną mocno taflę i
wyrzuca wysoko w powietrze snopy wody ubielonej odłamkami
kry.
...Teraz wie twój Nils, co to znaczy iść po polarnym lodzie -
stenografuje Strindberg w liście do swej Anny. - Natychmiast po
wyruszeniu z obozu sanie przewróciły się i runęły do morza. Po
kolana wszedłem do lodowatej wody i całym wysiłkiem mięśni
podtrzymywałem je za płozę. Andrée i Fraenkel zdołali
przeskoczyć na drugą krę. Z trudem udało się nam wyciągnąć
sanie, mój wór przemókł zupełnie. A w nim wszystkie twoje listy i
twoja fotografia, mój najdroższy skarb...
Za pierwszą szczeliną w lodzie druga, dziesiąta, dwudziesta -
wszystkie szeroko rozwarte. Na odłamach lodu, niczym na
tratwach, Szwedzi z trudem przeprawiają się na drugi brzeg,
przeciągają ładunek. Po kilometrze, po dwu drogę zastępuje im
znów ciemna wstęga wodnego kanału.
...Przez 10 godzin mordowaliśmy się przeciągając sanie -
praca mozolna stenografuje jak co dzień Strindberg.
Dziwnie skąpe są notatki z tych pierwszych dni. Zbyt ciężkie
rozczarowania. Nie tak wyobrażali sobie polarną wyprawę, która
im miała przynieść sławę. Mżawka, lód, mgła stapiały się w jeden
świat grozy. Każdy nieostrożny krok w sieci rozpadlin grozi
śmiercią. Co noc rozbijają obóz, co ranka rozpoczynają
beznadziejny marsz po polarnym błocie. Upolowany od czasu do
czasu niedźwiedź urozmaica jednostajne wyżywienie. Upływają
dni za dniami. Najciężej myśleć o nadejściu polarnej nocy.
Coraz częściej Andrée notuje:
...Jesteśmy bardzo znużeni, brak nam sił, droga bardzo
uciążliwa. A dalej:...Sanie przewróciły się i wpadły do wody.
Połamane. Śnieg bardzo miękki. Kanały w lodzie coraz szersze,
trudne do przebycia. Teren niezwykle trudny. Przebrnęliśmy 14
takich kanałów. Cienki lód wrzyna się w łódź, uniemożliwia
wiosłowanie...Od początku mamy bardzo złą drogę. Obszary
polarne - to ojczyzna ciężkich przejść... Wpadłem znów do wody...
Fraenkel cierpi na ślepotę śnieżną. Stała mgła. W szczelin
wodnych w ciągu 6 godzin. Grubość lodu 0,8 m. Potężny pas
spiętrzony, szerokości kilku kilometrów, przed nami. Po 16
godzinach marszu wśliznęliśmy się wreszcie do śpiwora... Uczymy
się sztuki ubogich: niczego nie lekceważyć. I jeszcze jednej - nie
myśleć o jutrze.
Na domiar złego monotonne, nie gotowane jedzenie
powoduje biegunkę, wycieńcza organizm. Z trudem Szwedzi
wloką się naprzód.
Naprzód? Cóż za straszna pomyłka! Brną po grząskim lodzie
na wschód - a silny prąd morski znosi ich - jak znosił De Longa,
Nansena, Cagniego i tylu innych - w przeciwnym kierunku. Walka
nierówna.
Strindberg przez cały czas, wieczór po wieczorze, póki mu
życia stanie, dzieli się ze swą Anną przeżyciami, wydarzeniami
dnia, to nadzieją, to rozpaczą. Stenografuje, żeby zmieścić w
notatniku jak najwięcej. A może pragnie, żeby te zapiski tylko ona
mogła odczytać?
...Dokoła lód i tylko lód. Znasz, mila moja, obrazy polarne
Nansena, wiesz po trosze, jak lód taki wygląda. Spiętrzone
zwaliska i kanały wypełnione roztajałą, lodowatą wodą. Obecnie
prószy tu u nas śnieg, ale cicho jest i nie bardzo dokucza zimno.
Wy teraz w ojczyźnie macie zapewne piękną, letnią pogodę...
Dziwnie mi pomyśleć, że na twoje następne urodziny nie będę
jeszcze zapewne w domu, przy tobie... Może nawet przyjdzie nam
tu spędzić dwie zimy? Któż to może wiedzieć? Wędrujemy naprzód
bardzo powoli. Może nie uda się nam jesienią dotrzeć po lodzie do
półwyspu Flora, jak o tym marzymy? Nie jest wykluczone, że w
takim przypadku będziemy jak Nansen zmuszeni przezimować w
jakiejś pieczarze ziemnej. Biedna mała Anno, nie rozpaczaj, jeśli
nie powrócimy do domu przed następną jesienią. Ta myśl dręczy
mnie i nęka ze względu na ciebie, najdroższa. Ja przetrwam,
postaram się przetrwać, ale czy będzie mi kiedyś dane do ciebie
powrócić?...
Biedna „mała Anna” czekała trzydzieści trzy lata...
Wiele cierpień ominęło matkę Andréego. Wykazała dużo
hartu nie stając mu na drodze, kiedy rozpłomieniony nadzieją
zwycięstwa rozpoczynał przygotowania do swej niezwykłej, na
owe czasy, Wyprawy. Umiała usunąć się w cień, powściągnąć
niepokój. Nigdy ani jednym słowem, ani jednym spojrzeniem nie
zdradzała przed synem, ile łez, ile nocy bezsennych kosztowały ją
zuchwałe plany biegunowego lotu.
- August nie ma nikogo prócz mnie - mawiała - jakżebym
mogła mu przeszkadzać? Jednego tylko w życiu pragnę - jego
szczęścia.
Skrywany niepokój o syna przyspieszył śmierć chorej na
serce kobiety. Zmarła samotnie przed startem Örnen.
...Jestem z siebie niezadowolona - pisała do niego na Wyspę
Duńczyków w ostatnim liście. - Przy rozstaniu z tobą okazałam
słabość. Jedno ci tylko chcę, synu, powiedzieć - jeślibyś miał po
powrocie nie zastać mnie już przy życiu, nie sądź, że twoje wielkie
przedsięwzięcie wpłynęło na to choćby w najmniejszym stopniu. A
teraz dzięki za wszystko, czym dla mnie byłeś...
Wchodząc na pokład gondoli Örnen Andrée nie wiedział o
śmierci matki. Ostatnie słowa, jakie skreślił przed odlotem - dla
niej były przeznaczone.
...Bądź spokojna, najdroższa, twoje serce czuwa nade mną.
Kto płakał wyczekując daremnie powrotu Knuta Fraenkla, o
tym milczą kroniki wyprawy. Nietrudno wyobrazić sobie, że ta
cisza kryje także ból.
*
Marsz trwa.
Obliczenia astronomiczne Strindberga potwierdzają wreszcie
straszną prawdę - cały wysiłek idzie na marne. Ostatkiem sił
Szwedzi prą na wschód, a prąd morski znosi ich na zachód. Wizja
dachu nad głową na półwyspie Hora rozwiewa się bezpowrotnie.
...Będziemy nadal trzymać się tego samego kursu, póki nie
okaże się to zupełnie bezcelowe - notuje Andrée.
Wkrótce dochodzi jednak do wniosku, że jest to „zupełnie
bezcelowe”. Było, niestety, od początku, ale on o tym nie
wiedział. Trzynaście tygodni straconych, bezpowrotnie
roztrwonionych dziewięćdziesiąt parę dni. Co począć? Wybór
niełatwy. Andrée postanawia wreszcie zmienić kierunek i iść w
stronę Siedmiu Wysp, do północnych wybrzeży Spitsbergenu. I
znów popełnia niewybaczalny błąd. Mści się na nim nieznajomość
polarnych obszarów. Przed nimi jeszcze sześć do siedmiu tygodni
ciężkiego, forsownego marszu po morzu pokrytym lodem. Odzież
drze się, obuwie spada z nóg, sił coraz mniej. Wokół mgła i
gęstniejący mrok - zapowiedź polarnej nocy. Na odległość paru
metrów niewiele już widać, pokryte cienkim szkliwem młodego
lodu rozpadliny na każdym kroku grożą zasadzką. Mróz nadciąga
dokuczliwy, odbiera ruchom sprężystość, brak świeżego mięsa
daje się we znaki. Gdy tylko któryś ustrzeli niedźwiedzia lub fokę,
wszyscy trzej żarłocznie rzucają się na jedzenie. Dokuczają im
ciągle wrzody, biegunka wysysa resztę sił. W ciągu jednego dnia
przechodzą zaledwie jeden kilometr, a takich dni jest coraz więcej.
Nie przestają jednak prowadzić regularnie obserwacji
meteorologicznych.
Andréego ciekawi wszystko. Zapomina o męce marszu
pochłonięty jakąś nieodpartą ciekawością poznania. Długi czas
przechowuje oczy ubitej mewy, pragnąc zbadać, czy w budowie
ich jest coś, co chroni ptaka przed ślepotą śnieżną, na którą tak
często zapada człowiek w jaskrawym blasku polarnego lata.
Wydłubuje skrzętnie z lodu jakieś okruchy drewna, glinki czy
gałązki przygnane prądami z dalekich syberyjskich rzek.
...Lód zawiera nie mniej znalezisk niż skorupa ziemska -
zapisuje.
Jego notatki o rzadko spotykanej na tych obszarach faunie, o
ruchu lodu są bardzo cenne, ale nadmierny trud codziennego
marszu zatruwa każdą chwilę, przygasza drobne radości.
Z notatek Andréego, z listów Strindberga do narzeczonej
coraz częściej zaczyna przebijać znużenie.
...Co tylko weźmiesz do ręki, przypomina ci śpiwór z renifera.
Łamliwy włos wśliźnie się wszędzie. I za kołnierz, i do zupy.
Pozbędziesz się jednego, znajdziesz tysiąc innych - żalą się obaj.
...Wszystko przychodzi nam coraz ciężej. Z każdą dobą.
Wszystkiego już mamy dość. I lodu, i kanałów wodnych, i
roztopisk, i polarnego błota. I mgły. Wieczorem brodzimy długo w
kleistej, ssącej mazi śladami białego niedźwiedzia. Wpadł do
kałuży. A więc i on stawia czasem fałszywe kroki... Marsz
niezwykle ciężki. W ciągu 10 godzin uszliśmy zaledwie 2 km, 10
kanałów przecięło nam drogę... Resztki niedźwiedziego mięsa
krajemy na niewielkie kawałki. Będzie nam się wydawać, że jest
go więcej... Ciężki lód, drobna kra. Temperatura wciąż spada.
Coraz głębiej nocą wsuwamy się do śpiwora, nic to jednak nie
pomaga. Biegunka wyniszcza organizm, zabiera resztkę
odporności... Trudno nam już przejść dziennie nawet 1,5 km...
Zupa z wodorostów z surowym ciastem na wodzie kałuży i na
drożdżach w proszku smakuje nam bardzo, ale musimy jedzenia
oszczędzać...Droga nadal fatalna. Wpadłem znów razem z saniami
do wody. Koziołkują i wywracają się po parę razy na dzień.
Jesteśmy coraz bardziej przygnębieni - zapisuje Andrée.
Skrzekliwe głosy mew nie budzą już radości jak za
pierwszych dni. Ptaki krążą nad ich głowami niczym drapieżne
sępy. Gdy tylko któryś z ludzi potknie się, obniżają lot, zataczają
kręgi. Wyczekują na żer, uważne, cierpliwe, złowieszcze.
W początkach września powolny marsz staje się jeszcze
bardziej uciążliwy. Wszystkie kanały wodne zasnuły się lodem,
zbyt kruchym, by po nim przejść, zbyt twardym, żeby je
przepłynąć.
...Fraenkel skarży się na nogę, masuję mu ją na noc i przed
wyruszeniem w drogę, nacieram maścią, niewiele pomaga, tworzy
się wrzód - notuje Andrée, a dalej:...Fraenkel zupełnie opadł z sil,
teraz, kiedy każdy z nas musi dać najwyższy wysiłek...
Jak długo jeszcze potrwa marsz? Sytuacja staje się tragiczna.
Nie spełniona nadzieja wyczerpuje. Strindberg już dawno
zaprzestał swych stenogramów do ukochanej dziewczyny. Bo i o
czymże pisać? Zdrowie Fraenkla pogarsza się z dnia na dzień, sam
nie jest w stanie uciągnąć sań. Po uporaniu się ze swymi
współtowarzysze muszą zawracać, żeby mu dopomóc. Czuje, że
stał się ciężarem. Cierpi.
Z suchym trzaskiem wystrzału armatniego cienka tafla
młodego lodu pęka kiedyś pod ciężarem dowódcy. Który to już
raz? Ratując się z lodowatej wody i przebierając pośpiesznie,
Andrée zdaje sobie raptem sprawę z tego, jak licha i cienka jest
ich odzież.
Refleksje przychodzą zbyt późno.
...Od czasu, kiedy po raz ostatni pisałem w moim dzienniku,
wiele się zmieniło - tak rozpoczyna w dniu 17 września, po
ośmiodniowej przerwie, swoje notatki.
Zmieniło się wiele. Pomiary astronomiczne dzień po dniu
potwierdzają zatrważającą prawdę. Prąd morski wynosi teraz
Szwedów nie na wybrzeża Spitsbergenu, dokąd dążą, lecz gdzieś
pomiędzy Ziemią Wschodnią a Ziemią Franciszka Józefa. Gdzie,
dokąd? Tego nie wiedzą. Na pełny ocean, na zgubę.
Iść tak dalej nie sposób.
- Rozbijamy obóz! - decyduje dowódca. Spać, odpocząć za
wszelką cenę, dać wytchnienie zesztywniałym, zdrewniałym od
mrozu mięśniom. Zapomnieć choćby na jakiś czas o tym, co
czeka, nie wiedzieć, nie myśleć.
Pole lodowe, które wybierają na obozowisko, jest duże,
grube ponad metr. Parę dni postoju wystarcza, żeby odżyli, nabrali
otuchy. Andrée sporządza czerpak do pobierania próbek
planktonu, Fraenkel przeprowadza obserwacje meteo, Strindberg -
pomiary astronomiczne i znów chwyta za pióro.
...Stek z foczyny i z mewy upieczony na maśle i słoninie.
Wątróbka, móżdżek i nerki, masło i suchary. Czekolada z mąką,
ciasto z rodzynkami polanę sokiem malinowym. I toast na cześć
króla, ofiarowanym przez niego portweinem - tak opisuje ucztę,
jaką wyprawiają 18 września, w dniu święta narodowego.
Następne dni są, zdaniem Andréego - jednym nieprzerwanym
uśmiechem szczęścia. Wokół kry pojawiają się foki, krążą białe
niedźwiedzie, nad głowami unoszą się chmary polarnego ptactwa.
„Spiżarnia” pełna świeżego mięsa. Jak skąpcy drżą Szwedzi o
zapasy, poznali już gorzki smak głodu. Zjadają teraz starannie
każdy kawałek, ogryzają każdą kostkę, wysysają do ostatka każdą
żyłkę.
...Jedliśmy niedźwiedzią wątrobę - notuje kiedyś, nie -
wiedząc, że za ten brak doświadczenia polarnego zapłacą ciężką
chorobą, może tą, która w końcu ich dobije. Jak wynika z notatek,
podczas wędrówki spożyli mięso czternastu białych niedźwiedzi.
Żaden zgłodniały Eskimos czy Czekcz nie tknie wątroby tego
zwierzęcia, nie pożre jej najbardziej zbiedzony pies polarny. O
tych trujących właściwościach wie każdy polarnik - oni jednak nie
wiedzą.
Pragnąc pozostać jak najdłużej na gościnnej krze, o parę
kroków od namiotu wznoszą śnieżny domek na modłę eskimoską.
Cóż to za rozkosz po tylu tygodniach tułaczki schronić się
wreszcie pod dachem, nocować wśród czterech ścian, odpocząć,
układać nowe plany, nie myśleć, że znów trzeba podjąć marsz.
Może uda się w igloo przeczekać spokojnie noc polarną?
Przebudzenie jest brutalne.
3 października... obudziły nas łoskot, huk, woda wtargnęła do
wnętrza... nasze piękne pole lodowe rozpadło się na wiele
odłamków. Jedno pęknięcie prowadziło wzdłuż ściany... Nie mamy
już domu! Cały nasz dobytek rozproszony na luźno pływających
wokół krach, mięso dwu ubitych niedźwiedzi - nasz zapas
żywności na trzy do czterech miesięcy - na odległym polu
lodowym. Pogoda dopisuje, mogliśmy więc szybko uratować
jakieś resztki naszej spiżarni. Nikt nie stracił odwagi... Z takimi
towarzyszami można wytrwać, cokolwiek się stanie! - notuje
dowódca.
Bezdomni, ukrywając jeden przed drugim rozgoryczenie,
wyruszają znów w drogę, przed siebie. Pragną żyć, żyć za wszelką
cenę.
Skalista, skuta lodem wysepka na horyzoncie rozbudza
nadzieje. Jak do niej dotrzeć? Czy gnani prądem morskim nie
przepłyną obok? Czy zdążą na czas przeciągnąć dobytek? Nie
zważając na zamieć, na gęstniejący z każdą dobą mrok, trzy dni i
trzy noce, bez chwili wytchnienia, przewlekają wszystko, co
posiadają, na niegościnny, kamienisty brzeg Wyspy Białej.
...Nareszcie pod stopami stały ląd... sprzyjało nam szczęście.
Notatki z tego ciężkiego okresu stają się lakoniczne, mało
czytelne, zatarte wilgocią przeszło ćwierćwiecza. Z najwyższym
trudem, na specjalnych zdjęciach, przy użyciu rentgena, daje się
coś niecoś z nich odcyfrować.
... 15 października. Z zapadnięciem nocy poczuliśmy straszny
głód... niestety, nasza spirytusowa maszynka znikła gdzieś w
mroku. Wokół panoszy się noc.
Piszę w ciemnościach. Jest to najbardziej ponury dzień mego
życia - notuje Andrée. - Uważam, że po tym wszystkim, czegośmy
dokonali, możemy umrzeć spokojnie - dopisuje jeszcze
niewyraźnym, zniekształconym pismem.
Skąpe, pojedyncze słowa dalej mówią o narastającym
znużeniu.
...o mało nie utraciliśmy odwagi... lękałem się, że uznamy się
już za zwyciężonych... Mewy z wrzaskiem toczą nad naszymi
głowami pełną zawiści walkę. Zniżają lot, opędzamy się z trudem.
Nie przypominają teraz w niczym niewinnych gołębi, do których
nieraz przyrównują je w poetyckich opisach. Wydają się złymi
rabusiami, co czyhają tylko na ludzką zdobycz... Burza trwa...
Pogoda wciąż gorsza, zbieramy kawałki drzewa dryftowego, żeby
wzmocnić dach naszego namiotu, od morza niesie się trzask
pękającego lodu. Nad nami zwisa zorza polarna, która nie grzeje.
Dalsze słowa: chata śnieżna odnoszą się zapewne do
schronienia, jakie rozpoczęli lub mieli zacząć budować. Ze stronic
16 października i dni następnych dają się odczytać tylko
pojedyncze słowa o trzasku i zgrzycie mas lodu w oddali na
morzu.
Na tym kończą się możliwe do odcyfrowania notatki. Co
działo się później? Czy długo jeszcze pozostawali przy życiu w
namiocie, którego szczątki odnaleźli Norwedzy obok szkieletu
Fraenkla?
Pierwszy zmarł Strindberg. Jak wiele dni czy tygodni mogli
wytrwać dwaj pozostali? Na zniszczonych przez czas kartkach
dziennika podróży przewijają się po raz pierwszy dziwne słowa
różnica zdań... naprężenie, słowa obce dotąd, groźne i tragiczne.
Czyżby, na domiar złego, do obozu śmierci na Wyspie Białej
wkradła się niezgoda?
Czemu szkielety Andréego i Fraenkla leżały daleko od siebie,
jeden na skale, drugi głęboko pod lodem? Czemu nie schowali się
do śpiworów razem, jak zawsze dotąd? Czy w ostatnich chwilach
życia dzieliły ich jakieś waśnie?
Sanie z dobytkiem stały załadowane, jakby gotowe do dalszej
drogi. Dokąd nieszczęśni zamierzali wędrować? Czyż nie
wiedzieli, że z Wyspy Białej nie ma dla nich ucieczki? Nie zabił
ich głód, świadczą o tym najlepiej zapasy niedźwiedziego i
foczego mięsa, zapałki, maszynka na wpół napełniona jeszcze
naftą. Może mróz, przed którym nie byli dostatecznie
zabezpieczeni? Albo zwątpienie w celowość dalszego wysiłku? O
tym kartki pamiętnika milczą.