ALINA I CZESŁAW
CENTKIEWICZOWIE
KIERUNEK
ANTARKTYDA
W DALEKI ŚWIAT
Fala zimowa, krótka, niespokojna. Wokół gęsta mgła. Niski ryk okrętowej syreny nakłada się na jednostajne
ostrzegawcze buczenie przybrzeżnych boi. Śruby prawie bezszelestnie mielą wodę za rufą. Monotonnym ruchem
wiruje antena radaru, śląc w przestrzeń nieuchwytne dla oka sygnały. Żal zejść z pokładu. Może uda się nam
jeszcze zobaczyć choćby zarys helskiego półwyspu?
Lubię chwilę, w której pociąg wyrusza ze stacji, statek odbija od nadbrzeża czy samolot odrywa się od pasa
startowego. Zostawiam za sobą troski, kłopoty i zamęt przed wyjazdowych godzin. I tak już za późno, by
czegokolwiek żałować. Klamka zapadła. Przestawiam się na spotkanie nieznanego. Co niesie? Złe czy dobre
chwile? Rozczarowanie czy spełnienie marzeń? A teraz? Chociaż Dworzec Morski pozostał już daleko za nami.
nie opuszcza mnie troska, nie przychodzi oczekiwany moment radości Wczorajszej nocy robotnicy Stoczni
Remontowej w Gdańsku nie szczędzili trudu, by w rekordowym tempie wymienić śruby okrętowe. Ale dziś wy-
płynięcie statku, który zawinął specjalnie do Gdyni, by zabrać na pokład naszą wyprawę, nie obyło się bez
przykrych zgrzytów. Przeszło godzinne opóźnienie, garstka życzliwych i przyjaciół w porcie zamiast
spodziewanych tłumów. I wiele wiele innych spraw.
Szara fala wciąż gniewnie bije o burty. W jednostajny łoskot śrub młócących pracowicie wodę wpada raz po
raz przytłumiony mgłą huczek syreny. Szybko zapada mrok. Chłodny podmuch zgania z pokładu. Trzeba kiedyś
rozpakować sżę, rozpocząć „nowe życie"*.
Zawalona po sufit pospiesznie wrzuconym bagażem, maleńka wygodna kabina pierwszej klasy wygląda,
jakby przeszło przez nią trzęsienie ziemi. Wory, walizki, plecaki, paczki.
I paczuszki, kwiaty od przyjaciół. Płynąc na Szósty Kontynent przetniemy po drodze wszystkie klimaty
ziemskiego globu. Trzeba więc być przygotowanym i na chłód antarktycznego łata, i na upał tropików.
W jaskrawym świetle silnej żarówki rozbłyskuje na stoliku mała choineczka przystrojona srebrnymi nitkami
i drobnymi jak zapałki świeczkami — dar życzliwych dłoni. Wnosi jakiś niecodzienny, odświętny nastrój,
przypomina, jak na I złość, źe to dziś Wigilia. A my właśnie o niej chcielibyśmy zapomnieć w tym dniu
niełatwych rozstań i pożegnań. W tych pierwszych chwilach na nieznanym gruncie, wśród nieznajomych ludzi,
tworzących jakiś jednolity, zgrany zespół,
— Czy ta przeklęta syrena nigdy nie umilknie? — Alina zaciąga szybko firanki i z determinacją wciska
Bogu ducha winne drzewko w najgłębszy kąt za kotarą. Zmęczenie, gorączkowy pośpiech ostatnich tygodni
zaczyna się nam dawać we znaki. Siedzimy wtłoczeni w kąt kanapki, niezdolni do najmniejszego ruchu, patrząc
osowiale, jak nasze bagaże przetaczają się z kąta w kąt w takt kołysań statku. Gdzież, u licha, podziała się
cudowna beztroska, towarzysząca zwykle wyjazdom?
Naraz słyszę dyskretne pukanie do drzwi.
— Dowódca rejsu i kapitan proszą na rozmowę do salonu — melduje służbiście oficer dyżurny obrzucając
nas ciekawym spojrzeniem.
Robi mi się nieprzyjemnie. Na rozmowę? Czyżby to gdyńskie sprawy? Czyżby ta cudowna podróż miała
rozpocząć się zgrzytem?
— No cóż, będą wymówki. I słusznie. Gospodarze mają niestety do tego pełne prawo — wzdycha
Zbyszek. — Chodź. Nie ma rady. Czy to pierwszy raz w życiu wysłuchamy paru gorzkich *¥*w, na które nie
zasłużyliśmy? No chodź już.
Na próg odprowadza mnie markotne spojrzenie Aliny.
— Przejdź się trochę po pokładzie? — proponuję, nie chcąc, by zostawała sama w nieprzytulnej kabinie.
—
Za nic na świecie. Nie wytknę nosa, póki nie wrócisz. Pełne powagi twarze obu kapitanów nie wróżą nic
dobrego.
— Mamy dziś 24 grudnia — rozpoczyna uroczyście dowódca rejsu kapitan Paktorowjcz. — Wiemy, źe
tego wieczora, jak chce tradycja, zasiadacie w rodzinnym gronie przy stole wi
gilijnym. Pragniemy, byście tu, u nas, na tym statku, od pierwszej chwili czuli się jak w domu. Na dzisiejszy
wieczór sala restauracyjna drugiej klasy jest całkowicie do waszej dyspozycji. Oficer administracyjny i kucharz
zgłoszą się do was za chwilę. Wydajcie im polecenie, co i jak mają przygotować. Magazyny statku są do waszej
dyspozycji.
Milczymy chwilę, zaskoczeni. A więc nieznane przynosi nam w darze zamiast spodziewanych przykrości
ten przyjazny odruch? Nie kryjemy wzruszenia, które nie dziwi gospodarzy. Pryska uczucie obcości i
skrępowania. Uszczęśliwiona Alina wyciąga czym prędzej z ukrycia choinkę. Przywrócone do swej odświętnej
godności drzewko rozbłyskuje wesołą bielą i srebrem.
Kucharz wysłuchuje poważnie, jak przyrządzić barszcz; co do niego włożyć, jak długo gotować i kiedy
odćedzić. Szybko ustalamy, kogo zaprosić, jak i z kim usadowić naszych gospodarzy, którzy tego wieczora będą
naszymi gośćmi Alina gorączkowo rozpakowuje walizki w poszukiwaniu wieczorowej sukni, wyciąga
oczywiście nie tę, której szuka, i daremnie wypatruje pierwszej gwiazdy na zachmurzonym niebie.
Szybko zapełnia się jasna, obszerna jadalnia, odświętnie przybrana zielenią, kwiatami. Czteroosobowe
stoliki suto zastawione, kielichy, kieliszki, butelki, wśród których poczesne miejsce zajmuje nasza „eksportowa".
Rozjarzona świeczkami choineczka króluje, jak przystało tego wieczora, na pierwszym miejscu. Ściskamy
dłonie ludzi, z którymi przyjdzie nam spędzić długie tygodnie na statku. Kim są? Jak ułożą się nasze wzajemne
stosunki?
Po pierwszych, trochę oficjalnych chwilach, rozwiązują się szybko języki. I doprawdy jest czego posłuchać.
Moje tri* a ri* przy stole, profesor Borys Sawiełiew, ma oczy romantyka i wąskie dłonie pianisty. Niejedną
już noc polarną przepracował w Arktyce: zimował na dryfującej krze JEUe- gun Północny". Wybitny glacjolog
wspomina chętnie fragmenty swych przeżyć, ale widać, że myślą powraca wciąż do tego, co czeka go na
przeciwległym krańcu ziemi. Będzie kierownikiem naukowym wyprawy, która w drodze do bieguna
południowego przemierzy kilka tysięcy kilometrów po nic-
znanych, nie tkniętych stopą ludzką obszarach. Od pilota Ma- karczenki z trudem dowiadują się; że
przeleciał już w swym życiu ponad dwa miliony kilometrów nad lodami Dalekiej Północy. „Lata świetnie, mało
mówi" — charakteryzuje go krótko profesor. Obaj płyną po raz pierwszy na Szósty Kontynent. Tym, który już
tam powraca, jest miody geomorfolog Andrzej Kapica. Wesoły, rubaszny olbrzym. Gestykuluje żywo i błyska
wielkimi czarnymi oczami wspominając, jak podczas marszu po lodach sporządził choinkę z bambusowego
kijka od nart i puszek po konserwach.
— Punktualnie o dwunastej, na przyjęcie Nowego Roku, zapaliliśmy niepotrzebną nam już skrzynkę trotylu.
Fajerwerk był niecodzienny! — śmieje się hałaśliwie/
Antarktydę zna także dystyngowany, pełen umiaru i wdzięku, typowy leningradczyk docent Paweł
Woronow. Zimował także w „Mirnym". Obecnie wchodzi w skład ekipy, która pierwsza przeprowadzi badania
geologiczne w paśmie górskim na dalekim, nieznanym Wybrzeżu Księżniczki Astrid. Przy sąsiednim stoliku
Alina jak urzeczona słucha swego sąsiada. Profesor Gusiew, znany naukowiec, jest także znakomitym alpinistą.
Zimował jako meteorolog na Elbrusie. Walczył podczas wojny w górach wysokiego Kaukazu. Nieobce mu są
też lody Arktyki i Antarktydy. Byl założycielem i kierownikiem pierwszej stacji pracującej w głębi Szóstego
Kontynentu.
Antarktyda... Dzielą nas od niej jeszcze tysiące kilometrów, a to słowo nie schodzi z ust. Jedni wspominają,
inni snują projekty. A wszyscy związali z nią swój los.
Gwar rozmów rośnie. Przytłumia nieznośny szum okrętowych maszyn i natrętny dźwięk syreny, która nie
przestaje huczeć we mgle. Pierzchły gdzieś dawno smutek, rozgoryczenie, obcość. Razem pijemy zdrowie
drogich nam osób, od których oddala nas każda godzina rejsu. Wznosimy tradycyjny toast za tych, co są na
morzu, i tych, co pracują w polarnych stacjach obu krańców ziemi. Zasiedliśmy do tej niecodziennej wieczerzy
wigilijnej z pierwszy raz widzianymi ludźmi, wstajemy jako dobrzy, starzy znajomi. Od razu znaleźliśmy
wspólny język, wspólne zainteresowania. 1 tę pasję poznania, która życiu nadaje sens. Weszliśmy do wielkiej
polarnej rodziny.
Wiele wieczorów wigilijnych oboje z Aliną mamy już
za sobą. I smutnych, i radosnych, przeróżnych. Ale żaden nie. wrył się tak głęboko w pamięć jak ów pierwszy
„polarny" wieczór, do którego kolędy śpiewała nam wzburzona bałtycka fala.
Długo jeszcze tej pamiętnej nocy przemierzamy deski opustoszałego pokładu. Wszystko wydaje się
chwilami snem. Wciąż trudno mi uwierzyć, że płynę na Antarktydę, a jeszcze trudniej, że płynie tam Alina.
Nigdy podobnie śmiała myśl nie przyszłaby nam samym do głowy. Jak więc do tego doszło?
ANTARKTYDA ALINY ZACZĘŁA SIĘ W OLSZTYNIE
W początkach listopada z trudem znalazłem chwilę czasu, by pojechać do Olsztyna na zaproszenie
Miejskiej i Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej. Z powodu nawału zajęć parokrotnie odwlekałem to spotkanie z
czytelnikami. Któż mógł przypuszczać, jak brzemienne stanie się w skutki?
Ciasno i tłoczno było w niewielkiej salce, gdy opowiadałem o projektowanej wyprawie. Pierwszej polskiej
wyprawie na Szósty Kontynent. O tym, jak w Moskwie podczas kongresu CS AGI w sierpniu 1958 roku zrodziła
się myśl przejęcia przez nas radzieckiej stacji „Oazis". O naszych staraniach, zabiegach, o oficjalnym
wystąpieniu Rządu PRL w tej sprawie. Pełni nadziei przeprowadziliśmy w Zarządzie Północnej Drogi
Morskiej .wstępne rozmowy. Grupa rekonesansowa jeszcze tego roku miała popłynąć na Antarktydę, by na
miejscu zapoznać się z urządzeniami stacji i warunkami pracy. Na koniec dorzuciłem, iż naszą wyprawę czekają
niezwykle wygodne warunki podróży na nowoczesnym liniowcu utrzymującym normalnie łączność między
Leningradem i Londynem. A więc sale restauracyjne, salony, czytelnie, wygodne kabiny zamiast ciasnych
wieloosobowych pomieszczeń na łamaczu lodu, koszty przejazdu w obie strony na trasie równej prawie
obwodowi globu ziemskiego wraz z wyżywieniem niezwykle niskie — zaledwie siedem tysięcy rubli. I naraz z
sali padło pytanie:
, — Pan płynie z wyprawą, prawda? — Nim zdążyłem odpowiedzieć, jakiś kobiecy głos dorzuca: — A pani
Alina?
— Skądże?
— A dlaczego nie miałaby popłynąć? — głos jest stanowczy.
Zdębiałem. Rozłożyłem podobno bezradnie ręce i zacząłem
zawile tłumaczyć, ie to zbyt trudne, wręcz niemożliwe. Że potrzebne byłoby oficjalne wystąpienie naszych
władz, ruble na pokrycie kosztów przejazdu, że...
Na sali podniósł się gwar głosów.
—Jak to, ona od tylu lat pisze na tematy polarne.
— Powinna skorzystać z tej niezwykłej okazji...
— Może dlatego nie popłynie na Antarktydę, że jest kobietą? — pyta ktoś zaczepnie.
— Władze z pewnością poprą naszą prośbę — gorączkuje się kierowniczka Biblioteki Wojewódzkiej,
która pierwsza upominała się o prawa dla pisarki. Sekunduje jej pełna wiary w słuszność sprawy kierowniczka
Biblioteki Miejskiej. Z sali padają wciąż nowe głosy bibliotekarzy, nauczycieli, czytelników. Przyjazne,
życzliwe. Błaha na pozór sprawa staje się naraz ważną, zasadniczą. Jestem „przegłosowany".
Po powrocie do Warszawy, od progu zarzucony dziesiątkami spraw, z których jedna jest ważniejsza od
drugiej, terminów, zobowiązań, telefonów nie cierpiących zwłoki w związku z przygotowaniami do wyprawy —
nie mam chwili czasu, żeby opowiedzieć Alinie o olsztyńskim spotkaniu. Wspominam o nim natomiast ot tak,
mimochodem, w niewielkim gronie znajomych jako o jednym z dowodów sympatii czytelników. Tego samego
dnia przed zebraniem w Związku Literatów zagabnął mnie wybitny pisarz, członek Rady Państwa, Leon
Kruczkowski.
— Słyszałem od mojej żony, jak czytelnicy w Olsztynie domagali się o prawa pisarza do poznania realiów.
To bardzo piękny i cenny odruch. Należy wszystko zrobić, by spefc nić takie życzenie. Przedstawię tę sprawę
Ministrowi Kultury.
I tak się wszystko zaczęło...
Zgodnie z protokołem dyplomatycznym Minister Kultury PRL przesłał pismo do Ministra Kultury Związku
Radzieckiego z prośbą o wystąpienie do Ministra Żeglugi, aby zechciał porozumieć się w tej sprawie z
Zarządem Głównym Północnej Drogi Morskiej, organizatorem wszystkich polarnych wypraw. Procedura, jak
widać, długa i wielce zawiła. W domu naszym
12
zaczął się sądny dzień. Dni szybko upływały za dniami, a było ich już do odjazdu bardzo niewiele.
Przygotowywać się do rejsu na koniec świata czy czekać odpowiedzi? Wreszcie nadeszła. Któż zdoła opisać, co
się wtedy działo!
Przed wyjazdem znalazłem się znów w Moskwie z ramienia Polskiej Komisji Roku Geofizycznego, żeby
uzgodnić szczegóły rejsu i przejęcia stacji „Oazis".
— Panią Alinę znamy z książek — oświadczył mi przyjaźnie Zastępca Przewodniczącego Zarządu
Północnej Drogi Morskiej, znany polarnik W. P. Burchanow. — Niech płynie, oczywiście. Niech na własne oczy
zobaczy to, o czym pisze od tylu lat. Niech pisze dalej, jak najwięcej. Zwłaszcza jeśli tego żądają czytelnicy.
Bardzo nam się podobało, że to właśnie oni wystąpili z inicjatywą.
I tak Alina popłynęła w daleki świat...
O JEDNĄ ZIMĘ W ŻYCIU MNIEJ
— „Pasażerowie pierwszej klasy proszeni są o stawienie się dziś przed południem u lekarza okrętowego!"
Długo wpatruję się w zawieszony na ścianie głośnik, nim zrozumiem treść wezwania. Ukołysani
spokojnymi wreszcie Wodami Kanału Kilońskiego spaliśmy jak zabici.
Wezwanie to nas nie dotyczy. Jeszcze mnie ramię boli od różnych zastrzyków, jakie przeszliśmy przed
zaokrętowaniem. Przewracam się spokojnie na drugi bok. Ale Czesław idzie na zwiady.
— Wstawaj! — rzuca wracając z markotną miną. — Dodatkowy zastrzyk, podobno niewielki. Obowiązuje
wszystkich. Idzie o to, by na Antarktydę nie zawlec jakiejś zarazy.
W maleńkiej, lśniącej bielą, chromem i niklem kabince dolnego pokładu wzdrygam się 7 obrzydzeniem na
widok zielon- kawożóltej galaretowatej cieczy skłębionej w ogromnej fiolce. Wygląda jak rozpuszczona w
spirytusie ośmiornica. Lekarz w białym kitlu rozpływa się w uśmiechach.
—Czy to wszystko dla mnie, doktorze?
— Ależ skądże? Trupem paść można od takiej porcji. Dla pani mam tylko jeden centymetrzyk — tłumaczy
słodziutko
13
11 zdecydowanym ruchem wbija mi pod łopatkę potężnych rozmiarów iglisko. Z trudem tłumię jęk bólu.
— To nic groźnego. Niewielki koncentracik dżumy, malarii, cholery, tyfusu, paratyfusu, dyzenterii, tężca,
żółtej /febry... — długo jeszcze wymienia jednym tchem jakieś straszne nazwy, nie sposób ich spamiętać. — No,
już po strachu, prawda? — kończy z triumfem.
Ładnie po strachu! Dopiero teraz zaczynam się bać naprawdę. Czy rzeczywiście statkiem mocniej kiwa? A
może to tylko złudzenie?...
— Zapowiadają sztorm! Taki większy — tłumaczy doktor szykując się już do przyjęcia nowej ofiary. — I
tak zapewne wszystkich położy. Pomyślałem więc sobie: najlepiej przecierpieć za jednym zamachem i sztormik,
i koncentracik.
Nie wiedziałam, że tuki z niego kawalarz. A dobrze mu z oczu patrzy.
Nad głowami przewalają się nisko bure kłęby chniur. Na spotkanie nam pędzą spiętrzone fale. Kołują się,
pienią, syczą, plują bryzgami piany aż na środek górnego pokładu i cięte ostrym dziobem statku, ujurzmiono
rozkładają się miękko wzdłuż burt. Całe morze po horyzont dymi białym oparem wodnego pyłu. Statkiem coraz
mocniej kiwa. Żegnaj, spokojna setko kilometrów Kanału Kilońskiego. Złośliwe Morze Północne pokazuje, co
potrafi. Zanim opuścimy brzegi Europy, czekają nas niegościnne o tej porze roku wody kunału La Manche i
Zatoka Biskajska, o której żaden marynarz dobrego słowa jeszcze nie powiedział. A co później? Dalsza,
olbrzymia trasa gubi się we mgle, nieuchwytna dla wyobraźni.
Chłodny podmuch hula po pokładzie, świszczę w olinowaniach, targa brezentowymi pokryciami łodzi
ratunkowych i szarpie niemiłosiernie wierzchołkami dwu smukłych sosen, które żelaznym łańcuchem
przymocowano do luku. Deski pokładu zaściela igliwie. Pachnie żywicą jak w nagrzanym słońcem lesie w
cichy, letni poranek, ale wokół wszystko jest zaprzeczeniem ciszy.
*
Stadko mew walczy upurcie z pędem powietrza. Chwilami ptaki tracą równowagę, biją rozpaczliwie
skrzydłami, przypadając do burych fal, nikną na moment z oczu i jakby naraz w białe skrzydła wstępowały nowe
siły, mocnym podrzutem wzbijają się w górę. Ledwie nadążają za statkiem, a spieszą
co sił. Ciepłe powietrze ogrzewa zmoczone pióra i przemarznięte czerwone łapki, wyprostowane pod
rozpostartym wachlarzem ogona. Ciemne koraliki oczu śledzą pilnie każdy nasz ruch. A nuż ktoś rzuci za burtę
jakiś smaczny kąsek? W jednej chwili sklęblają się w drupieżną, rozkrzyczaną masę. Gęsto sypią się z niej biułe
pióra i niesione prądem długo jeszczo kołyszą na fali.
„Koncentracik" robi swoje. Stan morza zaledwie sześć, a w jadalni już sporo pustych miejsc, To nie tyle
wina sztormu, co którejś z egzotycznych chorób, jakimi nas dziś uczęstowano. Jeśli pociechą być mogą
skrzywione twarze moich współtowarzyszy, tej los mi nie odmawia.
Uczepiona parapetu burty, długo patrzę, jak wiatr zrzuca gniewnie z czubków fal pianę i niesie daleko po
rozkołysanym morzu. Białe skrzydła nad nami coraz ociężałej biją powietrze, coraz wolniej, aż wreszcie stadko
przerzedza się i niknie z oczu w mglistym grudniowym zmroku.
Holenderskie wybrzeża migają raz po raz życzliwymi, ciepłymi blaskami morskich latarń. Zapowiedziany
przez angielską służbę meteorologiczną gwałtowny niż barometryczny nie sprawia zawodu. Stan morza osiem.
Wieczorem jadalnia świeci pustkami. Stewardessy roznoszą zupę. Skupione, uważne, jakby chciały wzrokiem
powstrzymać chlupoczący płyn. Postawiony na stole z takim trudem talerz opróżnia się przy pierwszym
mocniejszym przechyle. Tłuste, żółte smugi pokrywaj ą śnieżnobiałe obrusy. Ku rozpaczy kucharzu pełno mięsa
półmiski powracają do niego nietknięte.
Noc koszmarna. Plecy bolą po zastrzyku jak napiętnowano rozpalonym żelazem. Piżama przylega do
zlanego potem ciała. Głowa w kleszczach bólu. Jednostajnemu pluskowi fuli, roztrącanej dziobem, towarzyszy
niezmordowanie szum silników. Co pół godziny dzwon okrętowy wydzwania sennym głosem „szklanki".
W nocnej ciszy nu morzu stutek pełen jest dźwięków. Coś potrzaskuje, skrzypi w szafach. Niskim tonem
pojękują drewniane wiązania. Tam coś turkocze, tu wzdycha, stęka żałośnie, jakby się ktoś skarżył. Czusem
wszystko cichnie, a wtedy
ucho łowi niespokojnie najmniejszy szelest. Mijają godziny. Bezsenne, te najgorsze, w których myśl układa Się
z bezlitosną ostrością.
Po raz pierwszy od zaokrętowania przychodzą wątpliwości: Po co? Czy nie lepiej było zostać w domu i
zazdrościć tym, co popłynęli na Szósty Kontynent? Czy warto było walczyć ze Smokiem Prześladowcą? Bo i ja,
jak każdy z nas, miałam swojego smoka, który robił wszystko, żeby nie dopuścić do mego wyjazdu. Straszył
mnie, piętrzył w ostatniej chwili nieprzewidziane przeszkody, twierdząc, że obecność kobiety wśród grupy
Polaków, którzy pierwsi mieli stanąć na Szóstym Kontynencie, przyniesie może ujmę powadze wyprawy.
Gorączka wzrasta, pragnienie męczy. Przychodzą majaki, męczą zmory. Przemarznięta, samotna, zagubiona
wśród wielkich hal Gdańskiej Stoczni Remontowej, szukam statku, którym mam płynąć na Antarktydę. Stoi tu w
którymś z doków. Ale jak go odnaleźć? Kadłuby odarte z farby, obnażone po kil, ujęte w wysokie obelkowania
czubki masztów — wszystko tonie pod siwymi płachtami mgły. Daremnie pytam o drogę spotykanych. Wszyscy
gdzieś spieszą, nikt mnie nie słucha, nie rozumie, nikt nie odpowie. A czas biegnie. Uciekam przed jakimś
wózkiem załadowanym po brzegi żelastwem. Zapadam w czerwone od rdzy zwoje łańcuchów, które niby bary-
kady stają mi na drodze. Byle tylko zdążyć! W uszy wwierca się cienki dyszkancik nadpływających kutrów i
monotonny stukot młotów pneumatycznych, syk spawanych belek, w oczy bije raz po raz niebieski oślepiający
błysk.
Skryte w szarym śliskim oparze ramiona dźwigów krążą w górze, raz po raz opuszczają się w dół, chwytają
ciężary i unoszą gdzieś we mgłę. Na końcu długiego łańcucha chwieje się rozcapierzony szpon haka. Zwisa mi
tuż nad głową. Rzucam się w bok, uciekam. W tym chaosie żelastwa muszę za wszelką cenę odnaleźć białą
sylwetkę »Michaiła Kalinina*. Serce mi naraz zamiera. Oślepiający blaskiem reflektorów dok jest pusty. —
Odpłynęli! — budzę się z krzykiem.
Nie bój się. Jesteśmy na statku — dobiega mnie z górnej koi spokojny głos. Pochyla się nade mną
ociekająca potem twarz. Oczy Czesława błyszczą, policzki płoną gorączką.
— Ciekaw jestem — mówi — co też nam tak dogodziło? Żółta febra, dżuma czy cholera? Jak myślisz?
W TYM REJSIE NIE MA PASAŻERÓW
— Siódma godzina czasu okrętowego. Dzień dobry, towarzysze! — płynie niezmienne, co ranka, powitanie
z głośnika.
Oficer dyżurny mówi łagodnie, jakby przepraszał, że budzi tak wcześnie. A przecież trudno o milszą
pobudkę na ekspedycyjnym statku. Bo jakkolwiek ^Michaił Kalinin* jest pasażerską jednostką, w tym rejsie
wszyscy podlegają surowym prawom ekspedycji.
Nikogo dziś nie wyciągnie z łóżka gong wzywający na pierwsze śniadanie. Czesław przebąkuje wprawdzie
bohatersko o zejściu do jadalni, ale z biskajską falą nie ma żartów. Głęboka, krótka, a co gorsze, boczna. Nasze
pięć tysięcy ton spada w wodną bruzdę jak kamień, a wypływa na falę z lekkością piórka. W górę, w dół, w
górę, w dół. I na boki. Statek trzeszczy, skrzypi, pojękuje. W kabinie ani śladu z takim trudem wypracowanego
porządku. Trzeba dobrze poza- suwać szuflady w stoliku. Zawartość ich w jednej chwili gotowa znaleźć się na
podłodze. Nagły przechył wytrąca mi z ręki termos. W ślad za nim lecą z górnej półki książki, zeszyty, sypią się
cytryny. Na co teraz przyjdzie kolej? Zrezygnowana siadam na podłodze. Wolę podnieść wszystko razem. Plecy
bolą od ciągłego schylania. Czesław usiłuje początkowo wprawić się w niełatwą sztukę chwytania rozmaitych
przedmiotów w locie, ale w końcu i on daje za wygraną.
Morze wciąż buroszare, rozkołysane, skotłowane, pokryte białymi czapami piany. Fala wzrasta. Szczęście,
że płyniemy w takich warunkach, w jakich mało kto płynął na Antarktydę. Wystarczy sięgnąć do opisów
antarktycznych rejsów amerykańskich, francuskich, angielskich, australijskich, radzieckich. Normalne jednostki
ekspedycyjne na tej niecodziennej trasie niewiele mają wspólnego z komfortem pasażerskim. Są to przeważnie
małe statki przystosowane do pływania w lodach. Ciasne, zawalone sprzętem naukowym i technicznym oraz
żywnością. Albo największe łamacze jak radziecki »Ob« czy amerykański >Glacier« o wspaniale wyposażonych
laboratoriach, pracowniach naukowych i wieloosobowych zatłoczonych pomieszczeniach dla uczestników
ekspedycji. My płyniemy wygodnie w jedno- lub dwuosobowych kabinach.
O tłoku nie ma mowy. Na dwieście dwadzieścia miejsc pasa-/ źerskich na statku zajętych jest zaledwie
sześćdziesiąt
Z Europy do wschodnich brzegów Antarktydy rejs trwa przeciętnie od czterdziestu do pięćdziesięciu dni
»Michaił Kalinin* będzie w drodze zaledwie dwadzieścia osiem, o połowę prawie krócej niź inne. A chociaż
statkiem nie przestaje kiwać, żal pomyśleć, że ta podróż dobiegnie kiedyś końca.
W długich korytarzach, na pokładach, staram się stąpać mocno, naśladując pewny krok marynarzy. Chodzą,
jakby stopy mieli zrośnięte z deska mL A moje nie wiadomo kiedy odrywają się same od podłogi i plączą jakimś
dziwnie tanecznym ruchem. Buch o jedną ścianę, buch o drugą. Najgorzej ze schodami na dolne piętro do
jadalni. Uskakują same spod nóg. Nie schodzi się po nich, ale spływa nie panując nad ruchami. Jedyny ratunek
— mocno obydwoma rękami trzy* mać się poręczy.
— Kaczka — wyjaśnia mi ktoś z załogi, a widząc, źe nie bardzo rozumiem, długo tłumaczy, źe to, co
przeżywamy obecnie, nazywa się „kaczka nosowaja", źe znacznie gorsza jest „kaczka bozlowaja*% która
oczywiście nas nie minie, źe nim dopłyniemy na Antarktydę, poznam jeszcze wiele innych rodzajów wodnej
huśtawki. Ładna perspektywa\
— Niech pani sobie zaraz zapisze te nazwy — dodaje dbały o prawdziwość realiów.
.Dobrze mu mówić. Mam tylko dwie ręce.
Czas mija szybko w monotonnym łoskocie silników i poszumie prutej dziobem statku fali Jesteśmy już na
wodach Atlantyku. Wszyscy plączą się po statku senni, obolali, skrzywieni, jacyś niemrawi Doktora ani śladu.
Chory albo boi się pokazać? W przedpołudniową leniwą ciszę wdziera się raptem natarczywy jazgot dzwonków.
— Alaarm!
— Ogień na statku!
— Drużyny przeciwpożarowe na miejsca!
— Zamykać grodzie okrętowe przedniego bunkra!
— Zbiórka przy łodziach ratunkowych! — powtarzają na całym statku głośniki. Jak dzwon biją na trwogę.
Wszyscy rzucają się po pasy ratunkowe. Trzaskają otwierane w pośpiechu drzwi, dudnią szybkie kroki.
Przebiegając koło kabiny
lf
oficera dyżurnego widzę na makiecie statku niespokojne błyski światełek. Pali się gdzieś głęboko w luku.
Wyrywam spod poduszki rdzawobrunatny pas korkowy. Kolor piękny, twarzowy, ale jak się „UF zakłada?
Rozpinam w pośpiechu jedne sprzączki, ściągam paski, mocuję się, szamocę. Czesław jest gotów. Obcy jakiś w
tym niecodziennym stroju, skupiony.
— Czy to naprawdę pożar?
— Nigdy nie wiadomo! Spiesz się!
— Zbiórka pod łodzią ratunkową nr 6, prawa burta — rzuca ktoś z załogi przebiegając koło naszej kabiny.
Na górnym pokładzie witają nas szeroko rozwarte drzwi do komór, gdzie mieszczą się butle dwutlenku
węgla. Marynarze z maskami przeciwgazowymi przewieszonymi przez ramię odkręcają pośpiesznie jakieś
zawory. Pod szalupami ogołoconymi z plandek wije się już rząd rdzawych pasów ratunkowych wtłoczonych
pospiesznie na wiatrówki czy swetry. Z dolnego pokładu dobiegają przeraźliwe gwizdki, strzępy krótkiej ko-
mendy, tupot nóg. Gdzieś coś ter kocze zawzięcie. Pewnie motopompa? Czyżby już ugasili? Przebiegający
marynarz spogląda na mnie przymrużając porozumiewawczo oko. A więc to tylko próba sił? Jeślibym
powiedziała, źe nie odetchnęłam z ulgą — skłamałabym.
Co zagorzalsze „wilki morskie** lustrują się wprawdzie teraz nawzajem, fotografują, wyrażając żal, że to
tylko ćwiczenia, ale gdyby im przyszło opuścić na rozkołysane morze łódź ratunkową i skakać do niej,
zmieniliby szybko zdanie.
Od początku rejsu Czesław wiele czasu spędza z polarnikami. Dopytuje się, słucha z uwagą, sam na pytania
odpowiada, dyskutuje. Czasem wszyscy, jak na komendę, wyciągają poważnie wielkie kapci uchy wypchane
tytoniem i częstują się nawzajem. Wsparci o burty razem w milczeniu kurzą łajki. Rzucą od czasu do czasu
jakieś zdanie, rozżarzą płomień cybucha, otoczą się kłębami dymu niby śnieżną kurzawą. 1 znów milkną
pogrążeni we wspomnieniach, projektach, wizjach pc»- łarnej przyszłości Mijają kwadranse za kwadransami,
godziny. Pykają z wolna fajki Polarnicy uśmiechają się do swych
myśli biegnących widocznie podobnymi drogami, a rozchodząc się, z ciepłym błyskiem w oczach powiedzą
sobie:
— Aleśmy się dziś nagadali.
/
i /,
Czas płynie szybko jak chmury po niebie.
Pożeramy mile morskie za milami. Przeciętnie robimy osiemnaście węzłów.
Na wysokości Gibraltaru zrzuciłam ostatni sweter, ostatni wełniany szal i na cztery spusty zamknęłam w
szafie zimowy płaszcz. Gdzieś z zamglonego horyzontu od tropików napływa miękkie, ciepłe powietrze.
Łagodnieje z każdą niemal godziną ostry podmuch wiatru. Słońce wspina się coraz wyżej. Niebo błękitnieje.
Kładąc letnią sukienkę uświadamiam sobie nagle, że chociaż to ostatnie dni .grudnia, zimę północnej półkuli po-
zostawiliśmy już daleko za sobą. W ślad za nią przyszło znienacka łagodne, pełne słońca lato.
SYLWESTER NA OCEANIE
Tuż przed ostatnią wojną brazylijski krążownik płynął wzdłuż zachodnich wybrzeży Afryki. W nocy
pełniący wachtę oficer zauważył nad widnokręgiem skłębioną czapę niebieskawej chmury.
— Przynieś mi płaszcz deszczowy. Tylko nie marudź! — krzyknął do marynarza. — Będzie ulewa.
Statek pruł wodę pełną szybkością. Nim przezorny oficer nałożył płaszcz, coś piekielnie zazgrzytało i dziób
okrętu zarył się w podwodne skały Wysp Kanaryjskich. Nieoczekiwane zderzenie nastąpiło wskutek błędnego
obliczenia długości geograficznej. Tę „zabawną" historię przypominam sobie patrząc- na wyrastający z morza
słup mgły. Po spokojnej niebieskiej wodzie koloru farbki ślizgają się iskierki.jakby odbite od milionów lusterek.
Poprzez delikatny woal oparu coraz wyraźniej rysują się jakieś kontury. Zmieniamy kurs. Płyniemy wprost na
Tenerife. Przez lornetkę widać już bujną, soczystą zieleń pokrywającą zbocza gór. Stolica wyspy Santa Cruz wy
łania się zza jakiegoś załomu, oślepia z dala bielą budowli, tarasami pnie się w górę. Po szerokich ulicach
nadbrzeży połyskują w słońcu rzędy mknących szybko samochodów, gołym okiem widać ludzi, jakieś kobiety
wymachują przyjaźnie chusteczkami. Przed nami rozbłyskuje ośnieżony stożkowaty szczyt. Drzemiący od pół
wieku wulkan Pico de Teide wznosi się prawie na cztery tysiące metrów nad poziomem morza. U drugiej burty
przesuwa się Gran Canaria ze stożkiem nieczynnego wulkanu pośrodku.
Siedem Wysp Kanaryjskich, od XV wieku należących do Hiszpanii, jest, jak twierdzą niektórzy, resztkami
mitycznej Atlantydy kontynentu ongiś łączącego Europę z Ameryką w poprzek całego Atlantyku. Pochodzenia
kontynentalnego, usiane kraterami wygasłych wulkanów, wyspy te słyną z przepychu różnorodnej roślinności,
zasługując pod względem klimatycznym na miano „Wysp Szczęśliwych". W najzimniejszym miesiącu styczniu
temperatura powietrza nie spada nigdy poniżej szesnastu stopni ciepła, a w najgorętszym, sierpniu, nigdy nie
przekracza dwudziestu czterech. Łagodne, przyjemne lato trwa tu bez przerwy dwanaście miesięcy.
Wyspy Kanaryjskie od dawien dawna przyciągały uwagę ludzi. Nie jest wykluczone, iż pierwsi dotarli tu na
dwa i pół tysiąca lat przed naszą erą Kreteńczycy, ustępując z kolei miejsca Fenicjanom, później egipskim
żeglarzom.
Z żalem patrzymy na niknące szybko brzegi. Zgodzilibyśmy się chętnie na jakąś niewielką awarię maszyn
czy innych urządzeń, żeby chociaż na kilka godzin zejść na ląd.
Następnego dnia przed południem przekraczamy północną granicę tropików — zwrotnik Raka. Radiostacji
statku udało się wreszcie nawiązać bezpośrednią łączność z łamaczem lodu. Załoga »Ob« zrobi wszystko, żeby
w tym ostatnim dniu 1958 roku dotrzeć do brzegów Antarktydy. Pozostało jeszcze do sforsowania ostatnie
dwadzieścia kilometrów przybrzeżnego lodu. Łączność radiowa z Lodowym Kontynentem nie zmniejsza upału,
w który zagłębiamy się godzina po godzinie. Nie bez przerażenia myślę o uroczystej wieczerzy na powitanie
Nowego Roku. Panie mają ułatwione zadanie — włożyć najlżejsze sukienki. A my, mężczyźni? Na szczęście
dowódca rejsu i kapitan, nie bez pewnych oporów, zgadzają się zasiąść do stołu bez marynarek.
Sala restauracyjna skąpana w potokach jarzeniowego światła, które załamuje się w setkach kryształowych
kieliszków. Śnieżne obrusy, srebrne nakrycia. Barwnymi plamami znaczą się wśród półmisków jakieś
egzotyczne kwiaty: wyczyn kucharza. Delikatne gałązki, łodyżki, listki, płatki — to po pro-/ stu misternie
powycinane buraki, marchew, kartofle i pief truszka.
Melodyjne dźwięki płynące ze wszystkich głośników przytłumiają szmer rozmów. Tłoczno dziś i gwarno na
tej sali. Wymiana prezentów, dziesiątki depesz na ozdobnych blankietach. Już od paru dni radiotelegrafiści
gromadzili na tę uroczystą chwilę nadsyłane zewsząd życzenia noworoczne. Otrzymujemy, telegramy nie tylko z
kraju, nie tylko od swoich, ale także i z łamacza lodu »Ob«, na którym załoga witać będzie Nowy Rok wespół z
zimownikami, i z samego „Mirnego". Polarnicy traktują już nas „jak swoich", ślą w tym dniu Polakom wiele
serdecznych słów pamięci. Toastom i życzeniom nie ma końca. Czystym dźwięczą tonem raz po raz trącane
kielichy.
— Na szczęście!
— Na zdrowie!
— Powodzenia w pracach ekspedycji.
— ZdroWie kobiet, matek, żon, najbliższych.
—- I tych, co nam towarzyszą serdeczną myślą.
— I tych, co są na morzu i w lodach.
Do świątecznego rozgwaru wkrada się jakaś rzewna nutka. Każdy jest na swój sposób wzruszony, choć
stara się tego nie okazać. Jedni wspominają, jak ongiś witali Nowy Rok, inni snują projekty, jak ten zakończą.
Od długiego stołu pod prawą burtą, gdzie zgromadziła się młodzież, dziewczęta z załogi w balowych sukniach i
odświętnie ubrani polarnicy, raz po raz dobiegają pieśni przy akompaniamencie akordeonu. Tęsknym
mazurkiem Wieniawskiego pozdrawia muzyk naszą polską grupę, wywołując huczne brawa całej sali. Światła
gasną naraz, a wtedy rozjarza się wielobarwnymi żarówkami choinka. Na salę wchodzi korowód cudacznie
przybranych postaci. Składają wszystkim obecnym życzenia. Wierszyki dowcipne, cięte, trafnie dobrane, witane
wybuchami śmiechu. Jedyna okazja, żeby w żartobliwy sposób załatwić jakieś osobiste porachunki, ot, choćby
jakieś żale do zwierzchników za zbyt srogie traktowanie. Każdemu się coś dostało!
Mimo nocnej godziny upał nie do wytrzymania. Niewiele pomagają strumienie chłodnego powietrza
wtłaczane bez przerwy przez siatki w sufitach i ścianach. Nie przynoszą też ulgi mruczące na stołach
wentylatorki.
WHAT (S THE SHIP?
Punkt dwunasta czasu G. M. T. Do sali wdziera się ryk syreny okrętowej. Gong obwieszcza uroczyście
początek Nowego Roku. Po toastach, życzeniach wyrywam Alinę z dusznej sali.
Pytanie: „P
CPCO
?" urywa wpół zdania, gdy stajemy na najwyższym pokładzie. Pusto, cicho, od morza
ciągnie chłodny, orzeźwiający powiew. Niebo pełne gwiazd. Obok zapalonego reflektora stoi młody telegrafista
z ręką na przysłaniających światło żaluzjach. Pilno mu widać wrócić do roztańczonych, rozśpiewanych
towarzyszy. Naraz z głębokiej czerni mrugają w dali jakieś świetlne znaki.
— What is the ship? Co to za statek? Dokąd płyniecie? Cicho trzaskają w odpowiedzi żaluzje. Krótkie i
długie błyski alfabetu Morse'a rozświetlają noc.
— M/s »Michaił Kalinin*. Kierunek — Antarktyda.
Na przepływającym w odległości kilku mili statku holenderskim przygasają na moment sygnały, jakby
„zaniemówił" z wrażenia. A potem w niewiarygodnie szybkim tempie błysk za błyskiem rozdzierają ciemności.
■— Oszalał — krzyczy telegrafista. — Oszalał! — powtarza sygnalizując: — wolniej! Nie rozumiem!
Holender uspokaja się stopniowo. Długo, wolno przekazuje sygnały. Snopy błękitnego światła wąskimi
drżącymi smugami kładą się na wodzie. Łączą oba statki jasnym pomostem.
— Nie chcieli mi z początku wierzyć. Życzą pomyślnego rejsu, powodzenia w pracach naukowych 1
szczęśliwego powrotu — tłumaczy w skrócie telegrafista zajęty odpowiadaniem angielskiemu statkowi, który
włącza się także do rozmowy.
Czerń nocy pulsuje teraz jak przebudzona coraz to nowymi
światłami. Tu statek Niemieckiej Republiki Federalnej sygnalizuje natarczywie reflektorami, żądając
pierwszeństwa, tam w ślad za nim jacyś Kolumbijczycy. Telegrafista ledwie może nadążyć, żaluzje trzaskają bez
przerwy jak karabin maszynowy. W tę noc sylwestrową znikły gdzieś bariery dzielące ludzi różnych
narodowości. Zresztą „Kierunek — Antarktyda" to magiczne słowo, przyciągające dziś jeszcze urokiem
tajemnicy.
Telegrafista już dawno zapomniał o zabawie. Nie ma czasu obetrzeć potu z czoła.
— Jeszcze temu muszę przesłać życzenia. Jeszcze tamtemu nie odpowiedziałem — mówi, sam teraz
wypatrując nowych sygnałów i nie przestając obracać na wszystkie strony reflektora.
•
Srebrzyste smugi wydłużają się, bledną powoli i wsiąkają w czerń nocy. Przygasa reflektor. I znów otacza
nas cisza, w którą raz po raz wdzierają się z dołu dźwięki tanecznych melodii.
PIERWSZY CZYTELNIK
Co dnia w samo południe gromadzimy się w hallu przed wielką ścienną mapą, na której czerwona
chorągiewka wytycza drogę, jaką pozostawiliśmy za sobą. Wysłuchujemy kolejnego komunikatu. Temperatura
powietrza, wody, stan morza, ilość przebytych mil, szybkość, odległość od najbliższego portu...
—Dobrze płyniemy. Do Dakaru pozostało już tylko sto pięćdziesiąt mil. Poprzednim razem w drodze na
Antarktydę wlekliśmy się chyba ze dwa razy wolniej.
Spoglądam ciekawie, który to jeszcze z naszych towarzyszy podróży był na Białym Lądzie. Dobroduszny
wielkolud o szczerym, otwartym spojrzeniu przedstawiając się mówi:
—Lopuchin, mechanik, obsługuję Diesle elektrowni polarnych. Nawędrowałem się niemało wśród tych
lodów. Ot, tu choćby po Nowej Ziemi. Na Półwyspie Życzeń zimowałem z rzędu trzy lala, na Wyspie Dicksona
rok. I także rok na Spitsbergenie. — Wielka jak bochen, spracowana, pełna od
cisków dłoń zawisa nad górną częścią mapy wypełnioną błękitem Północnego Oceanu Lodowatego. — Kiedyś
lód zmiażdżył nam statek. Tu, na tej wysepce, nazywa się Samotna, mało nie zginąłem z głodu i zimna.
Skąd znam Antarktydę?... Ano, zimowałem już w „Mir- nym". I znowu tam wracam.
— A cóż na to mówi żona? — wyrywa się Alinie.
— Hm, z początku nie poszło łatwo. Gniewała się, popłakiwała. Przykro mi było, zabrałem ją ze sobą.
Zimowaliśmy razem parę lat w Arktyce. Ale dla żony klimat był za ostry, została w Moskwie. Cieszy się teraz,
jak wracam do domu, ale już nie pyta, kiedy znów ruszę w świat. Mądra kobieta, rozumie człowieka.
Pokochałem tę pracę wśród lodów. Nie mógłbym bez niej wyżyć. Od wódki się odzwyczaisz, od papierosów
także, ale nie od lodów. I tak już przeszło*dwadzieścia lat. Będzie na starość co wspominać. Zbieram książki o
pracach w Arktyce. Mam chyba wszystkie. Nie mieszczą mi się już na półkach. Niedawno kupiłem nową, o
wyprawach arktycznych, od pierwszych do ostatnich. I o tych, w których sam brałem udział. Znalazłem wiele
znajomych nazwisk. Nie pamiętam tytułu.
— Czy przypadkiem nie „Na podbój Arktyki" — pytanie moje jest podstępne.
— Tak. Skąd pan wie? Czytał pan tę książkę?
— I nieraz. Zna pan może autorów?
Mechanik popatruje na mnie stropiony.
— Skądże? — odcina krótko, wyruźnie urażony naszą wesołością. Dłużej ukrywać już nie sposób. Jeszcze
się może pogniewać.
Gdy przyznajemy się w końcu, że to my pisaliśmy tę książkę, patrzy jeszcze przez moment z odrobiną
niedowierzania i naraz miażdży nam ręce w swych wielkich dłoniach. Po chwili i on wyznaje, że od lat całych
pisze pamiętniki, że byłby bardzo rad dać je nam do przeczytania.
— Może znajdziecie w nich coś ciekawego do swych książek? — Jest wyraźnie uradowany z tego
spotkania. My jeszcze bardziej.
PRZYLĄDEK ZIELONY NIE JEST ZIELONY
Nawis chmur na horyzoncie kładzie się coraz niżej na spokojnej fali, coraz bardziej przypomina poziomą
kreskę.
Ziemia!
Śmieszne, że dziś na statku oceanicznym okrzyk ten wywołuje podobne chyba zamieszanie jak ongiś na
żaglowcach, które pierwsze opływały kulę ziemską w poszukiwaniu nieznanych lądów.
Ludzie cisną się do burt. Jedni uzbrojeni w lornety, w aparaty fotograficzne, filmowe, inni w przewodniki.
Wszyscy jednakowo spragnieni widoków wybrzeży. Minęliśmy Gibraltar i Casablankę, z dala nawet nie
dostrzegając zarysów Czarnego Kontynentu. Szczęście, że statek musi gdzieś wreszcie zaopatrzyć się w wodę.
Pięć wieków minęło od chwili, w której załogę żaglowca starego wilka morskiego, kapitana Diaza, przyjęły
tu wojenne okrzyki i zatrute strzały. Nie zważając na wrogie przyjęcie tubylców Portugalczyk wylądował
nadając niegościnnym brzegom zachęcającą nazwę: Cap Verde — Przylądek Zielony.
W rozchybotanym kręgu szkieł lornety rosną szybko płaskie, płowe, wyżarte spiekotą brzegi. A więc tak
wygląda Afryka? Ostatni promień słońca kładzie purpurowe błyski na wodzie, rdzawymi plamami znaczy
piaszczyste wydmy. Czy możliwe, żeby kiedyś były zielone? Co mogło kierować portugalskim odkrywcą? Czy
chciał może zachęcić swych rodaków do osiedlania się na tych pustynnych wybrzeżach? Już przed wiekami
słynny Wiking Eryk Rudy chwycił się tego podstępu, nazywając skutą lodem wyspę na północnym krańcu
świata Grón-Land — Zielonym Lądem.
Morze w zatoce jest ciemnogranatowe. Na płowej linii wybrzeża wyrastają w oczach czworoboki
budynków. Lekkie strzeliste wieżyce pną się pod niebo, dziwnie obce w tym płaskim, pofalowanym niewielkimi
wzgórzami krajobrazie. Nowoczesny Dakar — „Miasto Bieli", „Miasto Kontrastów", „Skrzyżowanie wszystkich
powietrznych i morskich dróg świata" — jak zapowiada stary przewodnik. Podaje jednocześnie, że Dakar,
stolica Senegalu, jest siedzibą Wysokiego Komisarza na całą AOF — Francuską Afrykę Zachodnią. Du-
kar jakim był, takim pozostał, ale z komisarza ani śladu. Zobaczymy już więc wkrótce nie tylko Czarną Afrykę,
ale i wolnych Afrykanów.
Zataczając wielki łuk wpływamy powoli do portu. Ciągnie się na olbrzymiej przestrzeni. S/.kielety
hangarów w budowie, ramiona dźwigów okrętowych, jakieś wielkie cysterny paliwa. Statków chyba ze
dwadzieścia. Port dakarski może naraz zmieścić i obsłużyć czterdzieści dużych jednostek transoceanicznych.
Zaopatrują się tu od wieków wszystkie statki płynące z Europy do Ameryki Łacińskiej lub Unii Południo- -wo-
Afrykańskiej. Handlowe, pasażerskie. Czasem flotylle wie- lorybnicze płynące do Antarktyki. W ostatnim roku
przesunęło się tu ponad osiem tysięcy statków o łącznym tonażu prawie dwudziestu milionów ton.
Brzegi Afryki rosną w oczach. Drapacze chmur splotły się już z bielą niskich budynków miasta w jakąś
harmonijną całość.
Kuter pilota wypływającego nam na spotkanie szybko pruje wodę. Z czarnych twarzy w powitalnym
uśmiechu błyskają śnieżnobiałe zęby. Jeszcze chwila i smukły chłopak w eleganckim mundurze niby kot wspina
się po drabince zrzuconej z burty statku.
Wejścia do portu strzeże górzysta wysepka Goree. Jak wycięta ze starego sztychu. Malownicza i groźna
zarazem. Między skałami wiją się mury starej fortecy najeżone skierowanymi w morze lufami dział. W dole
małe, niskie domki wczepiły się w nieurodzajną, suchą ziemię, jakby w obawie, że wiatr zmiecie je do oceanu.
Tu i ówdzie spoza murów wystrzelają w górę strzępiaste wiechetki palm. Od strony lądu pnie się prostopadle z
morza czarna, gładka ściana bazaltu uwieńczona na szczycie ruinami zamku. Dziś wysepka jest zabytkiem
muzealnym, ongiś była miejscem cierpień i każni. Miejscem spotkań opryszków morskich, piratów i handlarzy
żywym towarem, grasujących na wybrzeżach Afryki w pogoni za złotem, kością słoniowa i rękami do pracy. Do
chwili zniesienia niewolnictwa w 1818 roku była głównym punktem skupu schwytanych w głębi lądu
Murzynów i załadunku na statki wiozące bezbronnych do Nowego Świata.
Ostatni błysk słońca zalewa purpurą skały, jakby wysepka dziś jeszcze spływała potokami krwi.
tf
Drgania statku ustają nagle. Świeży powiew wiatru zamiera. Port najeżony lasem kominów okrętowych.
Flagi angielska, amerykańska, francuska, belgijska. Nie brak nawet biało-czerwonej. Niestety, transportowiec
»Tczew? odpływa już do Ghany.
Z każdą chwilą przygasają wspaniałe barwy zachodu. Mrok szybko zapada. Jakby ktoś ciemną chustę
zarzucił raptem na świat.
Czy zdążymy obejrzeć miasto? Jak długo trwać będzie postój?
— O świcie wyruszamy dalej — pada odpowiedź. A formalności trwają bez końca. Władze senegalskie,
francuskie.
STYCZNIOWA NOC W UPALE DAKARU
Czas dłuży się, rośnie niecierpliwość. Rzedną pomału szeregi ciekawych, którzy przybyli tu obejrzeć
rzadkiego gościa — radziecki statek pasażerski Odjeżdżają wspaniałymi autami jak wycięci z żurnala panie i
panowie. Milknie ryk syren w porcie. Przycicha gwar. Po nadbrzeżu kręcą się jeszcze do- kerzy zaopatrujący nas
w wodę i paliwo. W spłowiałych burnusach po kostki, w pasiastych wyblakłych zawojach, wielcy, ciężcy,
muskularni, zmęczeni codzienną pracą popatrują na nas obojętnie, ospale. W mrocznym powietrzu wisi wciąż
żar. Wreszcie upragnione zdanie: „Wolno zejść na ląd" znajduje nas w połowie trapu. Z nadbrzeża bucha mdła
woń ropy i smarów. Spiekota. Nie ma po prostu czym odetchnąć. Obskoczeni przez czarnych kierowców
taksówek, nie możemy zrobić kroku. Ciasny krąg gestykuluje, wykrzykuje łamaną francuszczyzną.
— Do miasta stąd daleko, strasznie dalekol
Oblegają nas, wyrywają sobie, kłócą się zajadle. Krótki spór o cenę. Pięć dolarów. Czesław proponuje
jednego. Targ w targ półtora. Małe zamieszanie, trzask zamykanych drzwiczek. Nim usadowiliśmy się w
taksówce, wóz rusza raptownie z miejsca. Popatruję na sąsiadów. Żaden niepodobny do Czesława. Czy pojedzie
za nami, czy został? Gdzie się spotkamy, dokąd nas zawiozą?
— Ty się nie bać, ty jechać ze mną — uspokaja mnie kierowca. Pędzi jak wariat wzdłuż magazynów
portowych, zarzuca wozem na zakrętach, aż jęczą gumy. Wokół panoszy się ciemność. Czarny jest port za nami,
czarna asfaltowa jezdnia przed nami, czarna mknąca szybko w nieznane taksówka. Rozklekotana trzeszczy,
brzęczy, hałasuje. Kierowca nie słucha pytań, nie daje mi dojść do słowa. Po kilku minutach, chcąc nie chcąc,
wiem o nim wszystko. Był mistrzem Afryki w boksie, podczas wojny stracił żonę, majątek, a także po kilka pal-
ców u każdej ręki. Co mnie to obchodzi? Zapatrzona w lepka czerń, z rzadka rozświetloną migającymi w pędzie
latarniami, marzę, żeby jak najszybciej wydostać się z taksówki. Urażony moim milczeniem Senegalczyk
puszcza naraz kierownicę, obraca się do mnie i podsuwa mi pod nos obie czarne, okaleczone, zżarte liszajami
dłonie.
— Ty nie wierzyć, patrz! — Przydrożny pień zastępuje nam drogę, zamieram ze strachu. Czekam trzasku,
łoskotu, wstrząsu zderzenia. Ale nie darmo Afrykanie cieszą się sławą znakomitych szoferów. Pień zostaje za
nami, wóz cały. Tylko po plecach spływa mi strużka zimnego potu. Kierowca paple dalej w najlepsze. Jak długo
będziemy pędżić jeszcze w tę czerń po pełnym wyboju asfalcie? Gdzież podziało się owo słynne „Miasto Bieli"?
Nie widać nigdzie żywej duszy.
— Ty mnie nie słuchać! — krzyczy rozżalony. Jeszcze chwila i znów zdejmie ręce z kierownicy.
Przytakuję więc gorliwie.
Ciemności ustępują wreszcie potokom światła bijącym od rzęsiście oświetlonych wystaw jakiegoś placu.
Place Protet — centralny punkt Dakaru. Wysiadając z czarnej pułapki auta, oddycham z ulgą.
— Ty' mnie zawołać, jak wracać na statek. Nie zapomnieć — upomina kierowca. Przysięgam, że tej jazdy
nie zapomnę nigdy. I doprawdy nie kłamię.
Pośrodku placu tonącego w ciemności czekam na resztę naszego towarzystwa. Uczucie zagubienia w obcym
czarnym świecie pryska dopiero na widok nadjeżdżającego Czesława. I naraz jak spod ziemi wyrasta wokół krąg
dziwnych zjawisk. Nie widać czarnych twarzy, rąk i nóg. Białe burnusy jakby zawieszone w powietrzu. Raz po
raz jakaś niewidzialna dłoń ciągnie za suknię, szarpie za ramię, wtyka coś natarczywie
w ręce: koszyki, torebki, jakieś rzeźbione w drzewie figurki, papierosy, pocztówki. Piskliwe głosy
przypominające świergot ptasi wykrzykują coś, zachwalają swój towar. W tę noc posylwestrową wszystko jest
za pół darmo. „Bierzcie!" „Korzystajcie!" „Nie pożałujecie!" W czerni nocy błyskają białka oczu, olśniewają
rzędy zębów. Skąd się tu nagle wzięli, ilu ich tu jest? Czy nie sposób się od nich uwolnić?
Jedyny ratunek to ucieczką ze środka placu na jasno oświetlony chodnik. W mgnieniu oka natrętni
przekupnie giną, jakby ich pochłonęła ciemność. Można się wreszcie spokojnie rozejrzeć. Wokół placu
nowoczesne, nieporównanej lekkości konstrukcji budynki-biurowce pną się wieloma piętrami w rozgwieżdżone
niebo. I chociaż okien nie mąci żaden błysk światła, tu wreszcie biel dominuje, zwycięża czerń afrykańskiej
nocy.
Miasto sprawia wrażenie wymarłego. Puste kamienice, zamknięte sklepy, nieczynne kantory wymiany. Z
ulicznych barów dochodzą tylko różnojęzyczne wrzaski pijanych marynarzy. Pod olbrzymią, lśniącą neonami
wystawą ostatnich luksusowych modeli Citroena — na wytartej skórze kozy siedzi starzec. Nie żebrze, nie
wyciąga ręki po ofiarowanego papierosa. Nieruchomy, obojętnie zapatrzony w coś, czego my, obcy przybysze,
nie dostrzegamy. O parę kroków dalej, wsparta o chropowaty pień pokracznie wygiętego drzewa, skulona w
kucki kobieta. Ciasno owinięta wielkim szalem, patrzy także przed siebie nic nie widząc. Suchy, upalny
podmuch miecie na nią papiery, resztki walającego się wszędzie tu śmiecia. Oświetlona jaskrawymi błyskami
neonów przyprószona pyłem twarz nie drgnie nawet, czarna dłoń nie spędza much czepiających się w kącikach
oczu.
Wystarczy odejść w którąkolwiek stronę od wielkich płaszczyzn szkła i kolorowego plastyku, a wszystko
zapada w czerń. Oko z trudem się przez nią przebija, wyławiając szczegóły. Z bocznych ulic wysuwają się od
czasu do czasu sylwetki kobiet, snują chwilę przed wystawami i znów zapadają w mrok zaułków.
— Garbata — szepce ze współczuciem profesor Sawiełiew wskazując strzelistą sylwetkę kobiety z plecami
zniekształconymi dużym nawisem. Długo nie chce uwierzyć, iż pod pięknym szalem młoda matka dźwiga na
plecach uśpione dziecko.
Kędzierzawa czarna główka zwisa bezwładnie spod barwnej frędzli, ale Murzyniątku dobrze widać w tej
dziwnej kołysce, bo nie protestuje. Z barów sączy się zapach kawy. Nie dla nas, niestety, ten dakarski przysmak,
tak gorąco polecany w Gdyni przez znajomych marynarzy. Ceny tu zawrotne. Zwłaszcza na naszą kieszeń.
Większa filiżanka czarnej kawy kosztuje niewiele mniej niż pól dolara. Zwykła mineralna woda tyleż samo.
Butelka piwa dwukrotnie więcej. Wałęsamy się po ulicach usiłując warszawskimi landrynkami, które droga
matczyna ręka włożyła do walizki, ugasić pragnienie.
Od dłuższej chwili jakiś pan w szortach uważnie przysłuchuje się naszej rozmowie, idzie za nami usiłując
najwidoczniej zrozumieć, w jakim języku rozmawiamy. Ktoś widać z tutejszych, twarz sympatyczna.
— Jesteśmy Polakami, płyniemy na Antarktydę — rzucam po francusku.
— Pólonaiś? Quelle chance! Jakże się cieszę. Rzadcy goście w Senegalu. Witam całym sercem.
Francuz mówi szybko, chaotycznie, z właściwą południowym Francuzom żywą gestykulacją. Od
siedemnastu lat mieszka z żoną w Dakarze. Oboje uczą w tutejszym liceum, w którym od dawien dawna czarne i
białe dzieci siedzą w jednej ławce. Od dawna pasjonuje go tajemniczy ląd Antarktydy, śledzi uważnie postępy
przeprowadzanych prac. Jest wzruszony spotkaniem ludzi, którzy tam właśnie płyną. Mimo późnej godziny
zaprasza do siebie, proponuje kawę. Niestety, „nasz" Dakar dobiega końca. Obiecaliśmy solennie, że przed
północą wrócimy na statek, a do północy już niedaleko. Szkoda, że nie spotkaliśmy się przed paru godzinami.
Może jeszcze kiedyś w życiu...
— Koniecznie! — woła serdecznie gościnny profesor. — Jeśli w drodze powrotnej zatrzymacie się w
Dakarze, nie zapomnijcie o nas!
Chowając bilet wizytowy miłego nauczyciela nie wierzymy ani na chwilę w ponowne spotkanie. Człowiek
jest widać omylny...
Czas nagli.
Ale czarny kierowca na próżno będzie nas oczekiwać. Dość
mamy dakarskich taksówek. Na statek postanawiamy wrocie piechotą. Szybki marsz sprawi przyjemność. W
ciągu ostatniego tygodnia przemierzaliśmy tylko deski pokładu. Sto trzydzieści metrów w jedną stronę i z
powrotem. I tak w kółko.
Duszna, upalna noc dźwięczy monotonną, natarczywą pieśnią cykad. Zza wysokich, kamiennych,
nagrzanych żarem parkanów biją w niebo puszyste czubki daktylowych palm. Sodowe światło wysokich latarń
nie gasi pysznego fioletu gałęzi bougainvilli, które spływają kaskadami po murach domów na chodniki!
Dziwnymi cieniami przesiewa się przez las pnączy rozpięty nad głowami. Zawieszone w nich mdłe światełka ro-
baczków świętojańskich wyglądają jak odbicie gwiazd. Chwilami poprzez kraty ogrodzeń bucha z gęstwiny
jakaś odurzająca, korzenna woń nieznanych kwiatów. Jezdnia, po której idziemy, pełna jest dziur i wybojów.
Miękki asfalt ugina się jak kauczuk.
Z ulgą mijamy ostatnie rozpalone domy. Uważamy, by nie potrącić śpiących tu i ówdzie na chodniku ludzi.
Jedni na matach, inni po prostu na gazetach. Temperatura powietrza w ciągu dnia przekraczała - dziś podobno
czterdzieści stopni Celsjusza.
Coraz ciemniej, coraz puściej, coraz głośniej zawodzą cykady. Fantastycznych kształtów nabierają
bezlistne, dziwacznie powykręcane konary jakichś ogromnych drzew. Kończą się naraz ogrody. Drogę zastępują
nam piramidy złocistych orzeszków ziemnych. W świetle księżyca wyglądają jak stożkowate świątynie. Świeży
podmuch przynosi wreszcie zapach morza. Budynki portowe rzucają na ziemię czarne kwadratowe cienie.
Ciągną się bez końca. Jak w tej masie stłoczonych w porcie statków odnajdziemy »Michaiła Kalinina«? Wszyst-
kie nowoczesne, wielkie, lśniące bielą. Chyba po... choince. Jaśnieje z dala różnokolorowymi lampionami,
przyzywa, wskazuje drogę.
Sześć kilometrów Czarnej Afryki przebiegamy raczej, niż przechodzimy. Zdyszani, bez tchu, dopadamy trapu i
meldujemy się za pięć dwunasta u dyżurnego oficera. — Pić, pić, pić! — po cichu, naprędce, parzymy sobie
pocz
ciwą „warszawską" kawę. Na pokładzie żywej duszy, przygaszone światła, puste korytarze. Wszyscy śpią.
Cudownie po tej spiekocie zrzucić mokre, jak wyjęte prosto z balii ubranie, wziąć gorący prysznic i odetchnąć
znów słonawą, jedyną na świecie wonią portu — zapowiedzią dalszej podróży.
Z kabiny bucha wciąż żar nie do wytrzymania. Dotknięcie wełnianego koca parzy. Długo jeszcze majaczy
przed oczami barwny korowód dziwnych postaci. Czy to możliwe, że niespełna osiem dni dzieli nas od
rozmokłego śniegu i mglistej szarugi gdyńskiego wybrzeża?
SENEGALSKA BAJKA
Przypadkowa znajomość, zawarta tuż przed północą na pustej ulicy pustego miasta, przyniosła
nieoczekiwany plon wrażeń. Rejs powrotny z Antarktydy nie prowadził, jak wszyscy marzyliśmy na statku,
wzdłuż wybrzeży Australii, Madagaskaru, Suezu, przez morza Śródziemne i Czarne, lecz znanym już szlakiem
wzdłuż zachodniej Afryki. A więc raz jeszcze — Capetown i Dakar.
Do dakarskiego portu, tym razem tonącego we mgle, wpłynęliśmy znów wieczorem. Nie bez trudu
odnaleźliśmy ukryty gdzieś głęboko na samym dnie walizy bilet wizytowy miłego profesora. Rozmowa
telefoniczna krótka: — Przyjeżdżajcie, czekamy.
Na drugi kraniec miasta nie idziemy pieszo. Gospodarz mieszkania, z którego przygodnie dzwoniliśmy,
uważa za swój święty obowiązek odwieźć nas pięknym wozem, opowiedzieć o sobie. Jest nurkiem, pracuje przy
rozbudowie portu. Lata pracy w Afryce liczą się podwójnie. Po niedługim czasie wróci do rodzinnej Bretanii z
pokaźną sumą pieniędzy. Zapoznaje nas ze swymi kolegami, jak on, nurkami. Jedne po drugich sypią się
zaproszenia, każdy chciałby nam coś pokazać ż egzotyki Dakaru. Błysk urazy w oczach odpowiada na nasze
tłumaczenie, że zostaniemy tu przecież tylko trzy dni.
Nasi przygodni znajomi, profesor i jego urocza żona, przyjmują nas z otwartymi ramionami, jak starych,
dobrych znajomych. Mieszkanie piękne, przystosowane do potrzeb tropików,
mroczne, wysokie, pełne powietrza, posadzka kamienna. Z . miejsca zapada decyzja, że przez cały czas postoju
statku nasza trójka, profesor Różycki i my, będziemy ich gośćmi. Pan domu układa ze znawstwem marszrutę
samochodowych wycieczek w bliższe i dalsze okolice. Pani sporządza innego rodzaju spis — co i w jakiej
kolejności przygotuje nam do zjedzenia — żebyśmy mogli poznać wszystkie tajniki senegalskiej i europejskiej
tropikalnej kuchni.
Przewodniki nie kłamały. Dakar jest doprawdy „Miastem Kontrastów". Trzysta pięćdziesiąt tysięcy
czarnych na zaledwie trzydzieści tysięcy białych. Ci ostatni, do niedawna panowie, obecnie z roku na rok są
niechętniej przez Senegal- czyków tolerowani.
Od świtu, najchłodniejszej pory dnia, przez Place Protet przelewa się hałaśliwy, wielobarwny tłum.
Pogodny, roześmiany, dowcipkujący. Wśród lśniących niklem i emalią nowoczesnych samochodów przewijają
się jakieś przedpotopowe ręczne wózki. Czarni policjanci w białych hełmach z właściwą Senegalczykom
teatralnością gestów zatrzymują ruch uliczny nie zawsze wtedy, kiedy trzeba. Przypominają się do złudzenia
„korki" na ulicach Warszawy. Przed wspaniałymi wystawami znanych firm paryskich tłumy obdartych,
odzianych w łachmany żebraków. Oczy zaropiałe, pokryte bielmem, ręce i nogi liszajami. Tu i ówdzie
zniekształcone trądem twarze.
— Jeśliby wszystkie tropikalne choroby były tak zaraźliwe, jak nas straszą lekarze, dawno byśmy tu w
Senegalu zginęli — pociesza nas profesor. — Ich główna przyczyna leży po prostu w niedożywieniu.
Ubiory kobiet biją oczy gamą najjaskrawszych barw, w których nie razi żadne zestawienie. Perkale, tafty,
nylony — wszystko naraz. Im więcej sukien, spódniczek, szali i tunik nałoży na siebie kobieta, tym jest lepiej
ubrana. Odzyskana przez Senegal w 1958 roku autonomia znalazła natychmiastowy oddźwięk w spontanicznym
nawrocie do strojów ludowych. Przemierzając ulice sprężystym, lekkim krokiem, młode mieszkanki Dakaru
podzwaniają, pobrzękują dziesiątkami srebrnych i złotych zausznic, bransolet, błyskotek. Wzo
rzyste szale nie osłaniają czasem ciemnego, nagiego, jak toczonego z hebanu ramienia. Zarzucone niedbale
wloką się po ziemi zmiatając kurz z chodnika. Czerwień jaskrawo malowanych warg podkreśla wetknięty
zalotnie za dekolt płomienny kwiat hibiscusa czy granatu.
Nawykłe od wieków do noszenia na głowie ciężarów, Afry- kanki stąpają lekko i zwinnie po rozmiękłym
asfalcie czy bruku chodników. Bose, wąskie stopy o wydłużonych palcach, ciemne, prawie czarne pięty zdają się
nie dotykać ziemi. Skąd ta czerń? Czyżby to pończochy?
— Ależ skąd — odpowiada nasz przewodnik — senegalska elegantka maluje pięty henną. Taki jest wymóg
tutejszej mody.
Chód Afrykanek jest królewski, spojrzenie wzgardliwe, władcze, wyniosłe. Mimo woli myśl sięga do
czasów, w których prababki tych kobiet rządziły w wolnej od białych najeźdźców wioseczce rybackiej
N'Dakarou, obecnym Dakarze. I dziś jeszcze zresztą mają podobno spory wpływ na wiele spraw gospodarczych,
a nierzadko i na politykę. Nie darmo podczas wyborów wszystkie partie zabiegają w Senegalu o względy kobiet.
Poruszają biodrami i dumnie trzymają głowy strojne w olbrzymie kokardy fantazyjnie upiętych zawojów.
Każda niemal kobieta ma swój sposób wiązania bajecznie kolorowych szmatek na głowie. Na nasze pełne
zachwytu spojrzenie ciemne twarze rozjaśniają się uśmiechem, łypiąc zalotnie białkami. Nie brak wśród nich
czarnych elegantek hołdujących ostanim krzykom paryskiej mody. Smukłe, zgrabne, cienkie w pasie jak osy,
przypominają manekiny z pokazów mód. Niebotyczne szpileczki nie odjęły im płynności ruchów, jakiej może
pozazdrościć Afrykanom każde europejska kobieta. Płynność tę i my mogłybyśmy osiągnąć. Wystarczy podo-
bno ćwiczyć się nosząc na głowie ciężary... przez pierwsze sto lat. To trochę tak jak ze słynnymi trawnikami
angielskimi, które dlatego są piękne, że koszono je i walcowano bez przerwy w ciągu paru stuleci.
Gładko zaczesane, ulizane, lśniące od pomady włosy przypominają, że tutejsi fryzjerzy muszą niemało się
natrudzić, by rozprostować i wygładzić naturalną wieczną ondulację, której Afrykanie tak się często wstydzą.
Podobnie jak i ko
■
loru skóry. Senegalczycy są najczarniejszymi z czarnych w Afryce. Chętnie zastosowaliby nieraz
najwymyślniejsze chemiczne środki, by ten kolor zmienić. „Myślicie, że nie ma białych Murzynów?
Popatrzcie!" —- mówią nie bez dumy pokazując pomnik ku czci poległych w pierwszej wojnie światowej braci,
na którym nadnaturalnej wielkości postaci Senegalczyków lśnią z daleka bielą marmuru.
Mając jeszcze w oczach śmiałe linie ultranowoczesnego wspaniałego Parlamentu, jakiego mogłaby
pozazdrościć Da- karowi niejedna stolica Europy, odjeżdżamy parę kilometrów rozmiękłą od słońca asfaltową
szosą. A potem szosa naraz się Urywa. I już jesteśmy w innym świecie, od którego wydają się dzielić nas niemal
stulecia.
W dziesiątkach przedmieść otaczających półkolem miasto od strony lądu, wzdłuż setek błotnistych,
cuchnących uliczek ciągną się natłoczone jedne na drugich nędzne lepianki sklecone prymitywnie z paru
najeżonych gwoździami desek, z puszek po konserwach, nakryte tu i ówdzie kawałkami falistej blachy, glinianki
z dachami z trzciny lub owoc kryzysu mieszkaniowego: dziwaczne cementowe domki — balony. Dowolnych
rozmiarów balon gumowy, spłaszczony u dołu, napełnia się powietrzem i oblewa cementem. Reszta należy do
afrykańskiego słońca. Izba mieszkalna gotowa w ciągu paru zaledwie godzin. Podłogę jej stanowi goła ziemia
przykryta czasem tylko kilkoma nędznymi matami, które służą za posłanie. Z umeblowaniem nie ma kłopotu.
Parę skrzynek po mydle zastępuje siedzenia, parę glinianych garnków, jedna nędzna smrodliwa karbidówką. To
czasem wszystko. Mieszkańcy gotują posiłki na dworze. W tej dzielnicy zamieszkałej przez ponad sto tysięcy
ludzi z rzadka można zobaczyć hydrant. Pokryte brudem zaułki wypełnia raz po raz jękliwy głos woziwody,
który drogo liczy sobie za każdą kroplę cennego płynu. Urządzeń kanalizacyjnych — żadnych. Trzeba być
doprawdy bezdomnym, żeby zgodzić się tu mieszkać.
Przed jedną z pokracznych bud stary Senegalczyk rąbie drzewo jakimś dziwnym narzędziem. Czy nas
wzrok nie myli? O ile stuleci • cofnęliśmy się w jednym mgnieniu oka? Tak, nie ma wątpliwości. Z gruba
ciosany kamienny topór prapra- praojców, taki, jaki widuje się w muzeach kultur ludów prymitywnych, służy do
pracy mieszkańcowi ultranowoczesnego
miasta w drugiej połowie dwudziestego wieku. W tej słynnej dzielnicy Dakaru trudno rozmówić się po
francusku, Nasz gospodarz próbuje jednego z kilku murzyńskich narzeczy. Nadaremnie. Nie włada przecież
wszystkimi osiemnastoma czy dwudziestoma, którymi mówią Afrykanie napływający tłumnie i nieprzerwanie
do miasta z najdalszych zakątków Senegalu. Na poczcie jesteśmy świadkami, jak czarny urzędnik ucieka się do
pomocy kilku kolegów, zanim zrozumie, czego chce jego czarny rodak.
Trudnych spraw nie brak w tym młodym, wolnym państwie. I finansowe, i religijne, i administracyjne.
Personel afrykański ma zastąpić wszędzie białych. Nie przychodzi to łatwo. Senegalczycy do ostatnich lat
stronili, jak mogli, od techniki, jakkolwiek do innych gałęzi nauki garną się chętnie. Obecnie do uniwersytetu w
Dakarze ściągają studenci z całej niemal Afryki.
Rzadko jednak wraca w rodzinne strony ten, co zdobył wykształcenie. Liczy na to, że w mieście los się do
niego prędzej uśmiechnie. A los bywa okrutny. Nieraz głód zagląda młodym w oczy, jakkolwiek potrafią
zadowolić się byle czym.
—■Przyjmiemy każdą pracę, jaką nam zaproponują — mówią, nie zdając sobie sprawy, że propozycje takie
łatwo mogą ich zaprowadzić za kraty więzienia.
W latach powojennych rozpanoszyło się w Senegalu pijaństwo. Z właściwą białym lekkomyślnością statki
płynące tu z Francji po tropikalne owoce czy orzeszki ziemne zabierały do pustych luków olbrzymie ilości
najtańszych, najgorzej rafinowanych wysokoprocentowych alkoholi. Tak jakby biali postanowili wyniszczyć
czarną rasę. Mieszkaniec Afryki od wieków przyrządzał we własnym zakresie lekkie wino palmowe czy pędził z
prosa gaszące pragnienie piwo. Ale dziś zupełnie w ten sam sposób pije dżin, calvados czy whisky najgorszego
gatunku. Butelkę wypróżnia jednym haustem. O skutkach działania mocnego alkoholu na niedożywiony or-
ganizm lepiej nie mówić.
Zapytany o wpływ „białej" cywilizacji na Afrykę, czarny student Sorbony tak kiedyś odpowiedział:
- Muszle, które odgrywały rolę monety wymiennej, zastąpiliście papierowymi pieniędzmi, włócznie służące
do łowów i obrony przed wrogiem — starą fuzją, naszego znachora często niewiele więcej od niego wiedzącym
lekarzem, a upolowane zwierzęta puszkami konserw. I po co to wszystko? Odebraliście nam spokój i zatopiliście
nas w morzu trunków, od których kręci się w głowie! Nasze napoje wystarczały, by się głośniej niż co dnia
pośmiać czy dłużej sobie potańczyć. Nie pragnęliśmy niczego więcej.
Zbyt intensywna, prymitywna gospodarka polegająca na rabunkowej eksploatacji orzeszków ziemnych,
jedynego bogactwa Senegalu, wyniszcza ziemię. Wydawałoby się, że łatwo temu złu zaradzić choćby przez
stosowanie nawozów sztucznych. Ale kapryśna gleba wymaga długich studiów ze względu na nie znaną
przeważnie jeszcze specyfikę klimatu i podłoża.
— W Tanganice i w Rodezji — opowiada nasz gospodarz — zaraz po wojnie nowoczesne brygady
zmotoryzowane wyka rczo wały, przeorały i oczyściły tysiące hektarów lasów pod racjonalną uprawę orzeszków
ziemnych. Wydano ną^ten cel olbrzymie sumy. Oczekiwano wielokrotnego powiększenia zbiorów. Ale
eksperyment zawiódł na całej linii. Ziemię wyjałowiono na długie, długie lata.
Zachodni cypel Afryki odpowiada obrazom, jakie od wczesnego dzieciństwa snuła fantazja: lasy baobabów,
palmy, smukłe pirogi przy brzegach oceanu i odwieczny rytm tam-tamu w wioseczkach murzyńskich. Ale tuż za
granicami miasta ciągnie się wyżarte słońcem pustkowie. Jak okiem sięgnąć, toną w kożuchu pyłu spopielałe
źdźbła trawy i busz — przywarta do ziemi plątunina niskich krzewów, zbitych, skręconych jak włosy
Afrykunina. Tu i ówdzie z rzadka tylko widnieją rosochate sylwetki bezlistnych o tej porze roku świętych drzew
baobabu, kolczustej akacji lub zazieleni się nieśmiało krzak henny. Rdzawobrunatne są skały, ziemia, piasek.
Rdza- wobrunatny pył, który ciężką chmurą przesłania wyblakłe od upału niebo.
Wystarczy jednak, zapewnia nauczyciel, paru dni deszczu, żeby z tej wypalonej słońcem, spękanej ziemi
wytrysnęło naraz całe „szaleństwo" zieleni. Gdyby nie stały brak wody,
Senegalczycy mogliby parę razy do roku mieć obfite zbiory. Projektów nawodnienia Afryki nie brakowało.
Jedno bardziej fantastyczne od drugich. Ktoś chciał nawet przyciągać za pomocą holowników góry lodowe
Antarktyki. Zważywszy, iż z dużego icebergu wytapia się tyle samo słodkiej wody, ile Wisła wtacza do Bałtyku
w ciągu pięciu czy więcej lat, impreza byłaby może nawet opłacalna, ale bardzo kosztowna. Trzeba by
zbudować przy brzegach odpowiednio głębokie baseny, gdyż pięć szóstych lodowego kolosa spoczywa pod
powierzchnią morza, a potem skomplikowanym systemem pomp i kanałów odprowadzać słodką wodq w głąb
lądu.
— Przyznaję, że z przyjemnością wyjeżdżam co roku na trzymiesięczny urlop do Francji — opowiada
dalej nauczyciel — ale ledwie doczekać się mogę powrotu do Dakaru. A cóż dopiero moja żona! W szkole
bardzo ją lubią dzieci. W domu od lat nie wie, co to gospodarskie kłopoty. O wszystkim myśli, o wszystko
zatroszczy się nasza czarna służąca. Odgaduje wprost każde życzenie. Życzliwa, oddana, bo za dobre
traktowanie Senegalczyk zawsze odpowie życzliwością. Od czasu do czasu ogarnia ją wprawdzie tęsknota za
rodzinną wioską, Nigdy sama nie poprosi o urlop, ale my wiemy, że kiedy oczy ma smutne i ciągle wzdycha,
trzeba ją tam czym prędzej wyprawić. 1 nie pytać, kiedy wróci. Ona sama nie wie. Zjawi się znów, jak z kolei do
nas zatęskni. Na czas swej nieobecności przyprowadza oczywiście taką samą jak ona „perłę". Cichą, zgodną,
cierpliwą.
Czarna „perła" uśmiechu się do nas wdzięcznie, stawiając na stole z daleka woniejący korzennymi
przyprawami kuskus i jakąś różową potrawkę w piekielnie ostrym sosie.
— To nasz ryż, senegalski — chwali się gospodarz.
— Skąd tutaj?
— Z ludzkiego uporu. Francja musiała importować do nas około sześćdziesięciu tysięcy ton rocznie. Było
to kosztowne i uciążliwe. Postanowiono rozpocząć uprawę tu, w Senegalu. Nie poszło łatwo. W jednym sezonie
szarańcza zniszczyła doszczętnie plon, w drugim, w którym urodzaj zapowiadał się doskonale, opadła na pola
chmara ptactwa. Takich maleńkich, z czerwonymi dziobkami. Cały zbiór przepadł. Napastników
zniszczono dopiero w ich gniażdach za pomocą miotaczy ognia. Na przestrzeni dwudziestu kilometrów
kwadratowych wybito, ponad trzysta milionów sztuk. Z czym przyjdzie walczyć w przyszłości? Nikt tego nie
wie.
Jedząc smakowicie pachnące potrawy staram się nie myśleć o rynkach Dakaru. Widzieliśmy ich kilka. I te
bogate w śrcdlcu miasta, w którym zaopatrują się Europejczycy, i tubylcze dla biedaków, do których nigdy nie
zaglądają biali. Dziś świetna okazja —- dzień targowy.
— Schowajcie tylko aparaty fotograficzne. Osiemdziesiąt procent ludności Senegalu to muzułmanie. Nie
pozwolą sobie „ukraść twarzy" — zapowiada stanowczo nasz profesor. ■— Nie odpowiadajcie także na
uśmiechy dziewcząt. Choćby były najpiękniejsze. Takich tu nie brak. .Afrykanie są wściekle zazdrośni.
Uprzedzam, zaklinam. Ja tu was nie obronię. Pamiętajcie, że słowo Negre — Murzyn jest teraz wyklęte. To
obra-^" za. Jesteśmy wśród Afrykanów.
Wiezie naszą trójkę, a później prowadzi, niezmordowany, przez jakieś kręte, brudne zaułki przedmieść.
— Wiecie co? Lepiej nie rozmawiajcie wcale między sobą. Po co zwracać uwagę? — dorzuca po chwili,
walcząc między chęcią pokazania czegoś egzotycznego a obawą ściągnięcia na nas nieprzewidzianej przykrości.
Z daleka dobiega rytmiczny łoskot bębnów i wrzawa ludzkich głosów. Wokół kotłuje się czarna
rozkrzyczana ciżba. Jakby każdy kłócił się z każdym, jakby mu miał za chwilę wydrzeć oczy. Groźna na
pierwszy rzut oka gestykulacja okazuje się po prostu przyjacielską pogawędką lub natarczywą zachętą do
zakupów.
Targ działa koncentrycznie na wszystkie zmysły. Oszołamia barwami, różnorodnością kobiecych strojów: z
Senegalu, Sudanu, z Dahomeju. Siedząc w kucki rzędami, kobiety zachwalają hałaśliwie swe skarby, wyłożone
bądź na brudnych matach, bądź wprost na zeschniętej skorupie czerwonego błota.. Tu parę garści soli, tytoniu,
błyskotek, tam olej palmowy, orzechy kokosowe, pieprz, jakieś nie znane strąki, liście, korzenie, owoce, jarzyny
ułożone tak, że tworzą piękne, harmonijne wzory. Wybór ogromny, ale zakupy czarnych gospoś nie przekraczają
przeważnie połowy lub ćwiartki głowy rybiej i łyżki czerwonej mazi — przyprawy. Rolę koszyków spełnia
przecięta na pół wysuszona tykwa, której środek zjadło bydło. Przekupki proponują nam gęste zielonkawe kozie
mleko: kleistą ciecz upstrzoną muchami, które cierpliwie gramolą się na powierzchnię. Mtfch chmary. Czarną
skorupą oblepiają czerwone ochłapy mięsa. Usiłuję nie patrzeć, ale jak powstrzymać się od oddychania? W
nozdrza wbija się natrętnie mieszanina mocnych zapachów, korzenne przyprawy, smażone na czymś zjełczałym
placki, gnijące ryby i mięso, pot nie mytych ciał i wonne olejki, którymi namaszczają się obficie tubylcze
piękności. Nie wytrzymam. Ciągnę za ramię Czesława. Nadaremnie. Uśmiecha się w najlepsze do ślicznej
Mulatki, która zalotnie częstuje go wspaniałym mangowcem. Tego już za wiele.
— Przestań! — szepcę.
— Ależ ja jej wcale nie fotografuję!
Na szczęście przed nami czwórka długonogich, bosych, na wpół nagich dzieciaków rzuca się w wir tańca.
Potrząsają gwałtownie główkami pokrytymi misterną siecią ciasno splecionych sterczących warkoczyków.
Opadające swobodnie wzdłuż ciała ręce o długich delikatnych palcach sprawiają wrażenie bezwładnych.
Kształtne, wąskie stopy o jaśniejszych piętach wirują niespokojnie po czerwonych grudach zaśmieconej, ubitej
ziemi. Wydaje się chwilami, że me dotykają ziemi. Wrzaskliwy, monotonny warkot bębna przycicha, by za
chwilę jeszcze natrętniej wśrubować się w uszy.
— Gdybyście zostali dłużej, pokazałbym wam jeszcze jedno targowisko — szepce Francuz
wyprowadzając nas z tłumu.
Ba, gdyby!...
Umiejętnie dawkując wrażenia, wiezie nas teraz wprost z targu do ultranowoczesnego hotelu NPgor w
pobliżu portu lotniczego, z którego korzysta co najmniej dwanaście międzynarodowych linii lotniczych.
Wielopiętrowy gmach wystrzela z rdzawej równiny śmiałym, harmonijnym łukiem. Klimatyzowany od piwnic
po strych, otoczony pięknie utrzymanym ogrodem. Wokół luksusowe baseny, plaża nad małą zatoką, korty
tenisowe, szmaragdowa zieleń golfowego pola, a w dali jak wycięta z oleodruku cicha wioseczka rybacka.
Wszystko, czego zapragnąć może dusza bogatego, żądnego egzotyki i komfortu podróżnika. Niepokoi mnie jakiś
dziwny łoskot, jakby nadciągała burza, jakby bez chwili przerwy huczał w dali grom.
Uniesiona bezszelestną windą na najwyższe piętro hotelu, Idługo nie mogę wydobyć z siebie słowa. Fale
otwartego Atlantyku wysoko spiętrzonymi zwałami nadciągają zza horyzontu, potężne, ogromne, biją o brzeg,
wytryskują pianą pod niebo. Stamtąd biegnie ów nieprzerwany huk.
I znów nawrót do starej Afryki, którą ukochał nasz przewodnik. Do średniowiecza. Niewiele kilometrów w
głąb lądu mała wioska, parę stożkowatych szałasów przypominających kopce termitów. Kobiety tłuczkami
dwumetrowej długości rozbijają ryż czy proso w kamiennych naczyniach, coś do nas wesoło pokrzykując.
Nagie, lśniące w słońcu ramiona, obnażone piersi, spódnice prawie do kostek, głowę chroni jak zawsze
fantazyjny turban. Upał nie do zniesienia. Z ulgą powracamy nad brzeg oceanu.
W wiosce rybackiej stary Murzyn drąży i żłobi pracowicie łódź w wielkim pniu miękkiego serowego
drzewa. Ruchy rąk są dostojne, powolne. Jak przed setkami lat. To biali wymyślili gorączkę pośpiechu, którym
gardzi mieszkaniec Afryki. Zamiast krzemienia pomarszczona, czarna, wąska, dłoń trzyma dziś stalowy nóż, ale
czy nie posługuje się także kamiennym toporem, którego nie mogę zapomnieć, gdy tylko stają mi przed oczyma
nowoczesne budowle Dakaru?
Żal opuszczać brzegi Senegalu. W porcie miasta, w któryjn nie znaliśmy żywej duszy, żegna nas spora
gromadka nowych przyjaciół, a każdy zachęca:
— Au plaisir de nous revoir! Następnym razem przyjedźcie na dłużej! A bientót!
PŁYWAJĄCA CZYTELNIA
Natrętny promień słońca wciska się przez szparę w firance, parzy policzek. Dudnią bezustannym rytmem
maszyny statku. Ani śladu po Dakarze. Wsiąkły w mgłę afrykańskie brzegi. Gdyby nie czerwony, sypki jak
popiół pył na pantoflach i jaskrawy fiolet kilku przywiędłych płatków, które uczepiły się sukni, nie
wierzyłabym, że zaledwie przed paroma godzinami przeżyliśmy bajkę afrykańskiej nocy.
Wachta kończy szorowanie pokładu, polerowanie na „wy
soki połysk" wszystkiego, co się świeci. Praca marynarzy pod każdą szerokością geograficzną jest podobna.
Podobne są także zajęcia kobiecej załogi. W korytarzach huczy donośnym basem odkurzacz. Chcąc przeskoczyć
kałużę pieniących się mydlin, wpadam na drobną postać w roboczym kombinezonie. Parę chwil minie, nim w
sprzątaczce rozpoznam królową sylwestrowego balu, którą podziwiałam w pięknej, jedwabnej, mocno
wydekoltowanej sukni. Ściągając z rąk zielone gumowe rękawiczki Hala śmieje się z mojego zdumienia.
—Proszę spojrzeć tylko, ile metrów linoleum już dziś wyszorowałam. Idzie pani na pokład? Jak tylko
skończę, zaraz tam przybiegnę!
Motorowiec »Michaił Kalinin« kursuje normalnie z Leningradu przez Helsinki, Sztokholm, Kopenhagę do
Londynu. Czasem trasa prowadzi przez Le Havre we Francji. W każdym porcie zatrzymanie, zejście na ląd, w
każdym wypłata w dewizach danego kraju. Kłopotów ze strojami nie zna więc ta uprzywilejowana kobieca
załoga. Suknie skromne, gustowne, dobrane do okoliczności.
Kobiety wysokie, smukłe, zgrabne prezentują się doskonale. Nie bez cienia dumy podkreślają, że wszystkie
pochodzą z Leningradu. Nie chwalą się natomiast, że większość jest po maturze. Są wśród nich studentki, są
absolwentki wyższych uczelni. Jest też parę kobiet starszych, przeważnie wdów po poległych w czasie ostatniej
wojny. Maria od osiemnastu lat pływa po wszystkich oceanach świata na statkach pasażerskich, handlowych, a
nawet łamaczach lodu w Arktyce. Życie to weszło jej w krew.
— Próbowałam wrócić do pracy na stałym lądzie — opowiada o sobie — ale dłużej niż parę miesięcy nie
mogłam wytrzymać. Męczyła mnie jednostajność, od której odwykłam. I ta cisza. Brak mi było ciągle łoskotu
maszyn, drgania pokładu pod stopami, nowych wciąż twarzy, portów. Praca na statku nie jest lekka, ale odpada
tyle trosk codziennego dnia. O nic nie trzeba się samemu troszczyć. Żyć bym nie mogła już bez morza.
Co dzień po podwieczorku, przykładnie, niemal parami, kobieca załoga wędruje dźwigając zeszyty i książki
na lekcje angielskiego, których udziela na statku filolog Tamara, ruda jak z obrazu Tycjana, interesująca
dziewczyna.
Jeśli upał nie dokucza, pokład zamienia się w przestronna, pełną światła i powietrza czytelnię. Większość
ludzi z książkami w rękach. Szeleszczą przewracane kartki, nieraz wybucha dyskusja nad wadami i zaletami
utworu, nad postępowaniem bohatera. Dyskusja często zażarta, zaskakująca trafnością osądów. Argumenty sypią
się jak z rękawa, poparte rzetelną znajomością literatury. Nie nudzą tu nikogo grube tomiska-^ opisy Arktyki i
Antarktydy czy polarne tragedie zdobywców obu biegunów Ziemi. Nie bez zdziwienia widzę na wykładach
wszystkie wolne od zajęć kobiety. Na pierwszym dowódca rejsu opowiada, że m/s »Michaił Kalinin*, o
wyporności 5600 ton, wodowano zaledwie przed dziesięcioma miesiącami w jednej ze stoczni Niemieckiej
Republiki Demokratycznej. Dowiadujemy się, że dwie śruby napędzane są silnikami Diesla o mocy 800 KM,
które spalają od dwudziestu sześciu do trzydziestu dwu ton ropy na dobę zależnie od szybkości, że możemy
płynąć dwadzieścia jeden dni bez zawijania do portów, że... Ledwie nadążę notować.
Na następnych prelekcjach różni specjaliści, a tych nie brak wśród polarników, opowiadają, po co płyną na
Antarktydę, czego dotychczas świat dowiedział się o tym tajemniczym kontynencie, jakie zagadnienia staną
przed czwartą ekspedycją antarktyczną, która tam będzie zimować.
Wykłady prowadzone są dla załogi statku i personelu pomocniczego. Ale obecni na sali wykładowcy,
zwolennicy lub przeciwnicy tej czy innej teorii, nieraz prowadzą zajadłe dyskusje. Czy Antarktyda jest
kontynentem, czy też archipelagiem wysp skutych lodem? Czy lód ten należy traktować jako minerał? Czy
klimat Szóstego Kontynentu ma istotnie wpływ na pogodę tylko południowej półkuli, czy też całego globu
ziemskiego? I wiele, wiele innych.
Z uznaniem patrzę na słuchaczki, które w tym gronie mają odwagę zabierać głos i zadawać pytania. I o cele
ekspedycji, i o uran, i o to, czy można założyć na Antarktydzie największy spiżarnię świata, kiedy będzie się tu
przylatywać samolotem zamiast płynąć statkiem i wiele innych. Najskrzętniej stara się notować odpowiedzi
Zina, dziennikarka, która o tym rejsie napisze pracę dyplomową. Ale czasem i ona nawet rozkłada bezradnie
ręce, bo prelegent, zapominając, że nie znajduje się przed swym zwykłym audytorium uniwersyteckim,
zaczyna kreślić na tablicy sążniste, skomplikowane wzory matematyczne.
Niewiele jest ludzi, którzy się nudzą podczas tej wspaniałej lekcji geografii, jaką jest nasz rejs na Kraniec
Świata. A tak nas straszono przed odjazdem.
— Co, trzy. miesiące na otwartym oceanie? Cztery postoje? Tylko w dwóch portach? Jak wy
wytrzymacie? Cóż za nuda!
Nuda? Daremnie by jej szukać w nieustającym nawale nowych wrażeń. Trzeba być ślepym i głuchym, by
nie widzieć, że wciąż coś się dzieje na morzu. Godziny umykają zbyt szybko. Są wprawdzie wśród nas ubodzy
duchem, którym się nic nie podoba.
— Woda jak woda, jedna do drugiej podobna. Afryka? Nic nie widać, ciemno było. Statek? Phi, bywają
lepsze. Tropiki? Wiadomo — diabelny upał. Nie ma czym oddychać. Antarktyda? Ot, kupa lodu i strasznie do
niej daleko.
Wrażeń tak dużo, że nie sposób zamknąć się w kabinie i pracować. Przytaszc żyliśmy co prawda na statek
walizy pełne książek, zeszytów, materiałów do opracowania.
— Kiedy jak kiedy, gdzie jak gdzie, ale tu wreszcie odrobimy wszystkie zaległości — cieszyliśmy się przy
zaokrętowaniu, ale szybko zrozumieliśmy naszą pomyłkę. Każda chwila tutaj ma posmak tej jedynej w życiu,
niepowtarzalnej.
DZIE
S
W
TROPIKACH
Upał wzmaga się. Słońce w zenicie praży niemiłosiernie Płowieje wyzywający błękit oceanu. Pękate
brzuchy łodzi ratowniczych lśnią srebrnym połyskiem odbitego od fali światła, ale nie dają chłodu. Niewiele
pomagają ciężkie, nasiąkle wilgocią nocy zasłony z grubego brezentu, rozwieszone nad górnym pokładem; w
południe marynarze zlewają je potokami morskiej wody, ale nasiąknięte upałem powietrze szybko wypija każdą
kroplę. Zasłony dymią, bieleją i twardnieją pod pokrywą błyszczących kryształków soli.
Niewielu śmiałków odważa się wystawić na promienie słoneczne, przed którymi ucieka wszystko, co żyje na
tych sze
rokościach geograficznych. Zamiast nabrać spodziewanej pięknej opalenizny, ciało po paru chwilach wygląda
jak pod- smalone na dużym ogniu, a po paru godzinach, czerwone i na- puchnięte, swędzi nieznośnie.
Cudownie jest wyciągnąć się w cieniu zasłon na leżaku i śledzić grę świateł na spokojnym jak jezioro,
połyskliwym obszarze wody. Myśl biegnie leniwie, beztrosko. Strużki potu łaskoczą spływając z rozgrzaną
spiekotą ciała. Każdy ruch w tropikach wymaga prawdziwego wysiłku. Trudno obronić się przed dziwnym
bezwładem. Ni to senność, ni znużenie. Do-r piero gdy sparzy palec niedopałek papierosa, decyduję się go
wyrzucić, wbrew przepisom, za burtę.
Od chwili przepłynięcia zwrotnika Raka na stołach pojawiło się białe kaukaskie wino i większe niż
dotychczas sol- niczki. Kucharz i tak soli niemiłosiernie wszystkie: potrawy, wiedząc, że tu nie płyn gasi
najlepiej pragnienie. Dniem i nocą pot spływa z ciała, a wraz z nim potrzebne organizmowi® sole. Zapasy ich
trzeba jakoś nadrobić. Jemy więc cierpliwie j słone potrawy i popijamy ciepłym cierpkim winem, po któ-?. rym
się jeszcze więcej chce pić.
W kabinie upał — prawie czterdzieści stopni. Nocą trudno schwytać oddech. Drzwi na korytarz dzień i noc
otwarte, by .przeciągał przez nie pęd powietrza. Niewiele to pomaga. Męczymy się jak ryby wyjęte z wody.
Elektryczny wentylato- rek długimi gumowymi śmigłami miele wytrwale to samo duszne gorące powietrze.
Korek pasa ratunkowego pod poduszką wydziela jakiś kwaśny, przykry zapach. Gdzie by go stamtąd przenieść?
•
I— Ani mi się waż! — zapowiada surowo Czesław ^rr schowasz gdzieś, zapomnisz, a co będzie w razie
katastrofy?
Słońce kładzie ostatnie błyski na miękko załamujące się fale. Już tylko ostatni rąbek czerwieni wystaje nad
horyzontem. Jakby w dali przed nami płonął jakiś żaglowiec. O tej porze dnia każdy wędruje chętnie z kocami i
poduszkami na po- J kład, nad którym długo jeszcze wisi kłąb ciepłego powietrza^ Każdy sadowi się wygodnie
na szezlongu, fotelu lub wprost na deskach. Byle tylko bliżej burty, bliżej wody. Nikogo nie stać na rozmowy.
Ludzie pozdrawiają się uśmiechem, gestem, przyjaznym błyskiem oczu. Dobrze pomilczeć, gdy niebo pełne jest
nieznanych gwiazd. Wiszą nisko nad głową. Wy
daje się, że wystarczy wyciągnąć rękę, by ich dosięgnąć. Taki cudownie tajemniczy, chło*dny mają blask.
Piękna jest noc podzwrotnikowa. Sierp nowego księżyca jakiś dziwnie obcy, inny niż u nas, rożkami
zwrócony ku ziemi. Szczyt masztu wędruje powoli między smugami mlecznych dróg. Zahaczy o jedną gwiazdę,
zahaczy o drugą, powraca i rozpoczyna od nowa swą monotonną wędrówkę. Im bliżej równika, tym później
Wielka Niedźwiedzica ukazuje się na niebie. Którejś z najbliższych nocy Wielki Wóz zniknie w falach oceanu.
Z każdym dniem niżej nad horyzontem widzimy także naszą starą, dobrą znajomą #§a Gwiazdę Polarną. Już
niedługo przyjdzie się nam z nią pożegnać. Za to Pas Oriona, konstelacja zwrotnikowa, nigdy jeszcze nie świecił
tak jasno jak teraz, nad samą głową.
Regularna łączność radiowa z obserwatorium w „Mirnym" i łamaczem lodu »Ob«, który rozpocząć musiał
rozładunek w odległości piętnastu kilometrów od brzegu Antarktydy, sprawia, że coraz częściej myśl biegnie ku
Białemu Lądowi. Coraz niecierpliwiej wypatrujemy na południowym nieboskłonie tajemniczego rombu Krzyża
Południa.
0
zachodzie chmury przybierają tu wspaniałe kształty i barwy. Wyglądają chwilami jak ścięte stożki
wulkanów, nad którymi płoną strumienie lawy. Gdy wygasną lampy na pokładzie, tylko światełko topowe ze
szczytu rozświeca ciemności. Trudno odróżnić czarne niebo od czarnego morza, a wtedy zaczyna się bajka. Na
załomach fal wzdłuż burty migocą wielkie zielonkawe snopy świecącego planktonu. Zabłysną fosforyzującym,
niespokojnym światłem, rozżarzą się, przygasną i znów płoną. Jakby w morzu odbijało się niebo pełne gwiazd.
1
znów po upalnej nocy przychodzi brzask. Jedyna chwila, w której niebo nie zdąży jeszcze nasycić się
żarem. Po morzu toczy się leniwie długa atlantycka fala. Olbrzymia, mglista linia horyzontu zamyka przesycony
błękitem ocean. Ale ta słodycz jest złudzeniem.
— Przed nami sztorm, za nami sztorm. Ledwie nadążę przemknąć się między nimi lfi| mówi z troską w
głosie dowódca rejsu, .
Statek wrzyna się głęboko w wodę, wypłasza „skrzydlate'' ławice. Latające ryby skaczą w górę jak
wyciśnięte spod
dziaba. Płetwy, przezroczyste, niebieskawe jak skrzydła ważki, długo utrzymują w powietrzu srebrzyste,
maleńkie torpedy, połyskujące w słońcu. Mkną daleko w prostej linii i jak na komendę wszystkie naraz znikają z
oczu. Wydłużona, płytka smuga znaczy jeszcze przez chwilę ślad ich podwodnej drogi. Naraz jak lśniący pocisk
spada na falę mewa i nim rybka zdąży się schronić, już. tkwi w zagiętym drapieżnie dziobie napastnika.
Ptaki ciągną niezmordowanie za statkiem. Znikają tylko, gdy zapada noc. Czy odlatują nad afrykańskie
brzegi? A może zasypiają spokojnie na fali? Przez cały dzień bielą się nad nami nieruchome, jak wycięte z
papieru.
Pędząc po oceanie w nieprzerwanym łomocie silników, wypłaszamy wiele morskich stworów. Tam umyka
daleko stado wielkich żółwi. Lśniące brązowe skorupy tłoczą się, raz po raz wynurzając ponad falę. Tu ryba-piła
ucieka podnosząc wysoko nad wodą swój długi, spiczasty, biały kieł. Tyl-" . ko rekiny towarzyszyć nam będą
wiernie przez cały Atlan-r tyk, póki za Przylądkiem Dobrej Nadziei nie odstraszy ich chłód Oceanu Indyjskiego.
Potworne paszcze morskich piratów budzą wstręt. Strasznie spojrzeć na fale, kiedy zalśnią nagle tuż pod wodą
ich zielonkawe grzbiety i ogromne białe brzuszyska, wokół których uwijają się drobne rybki — „piloci".
Spore stado delfinów sunie za nami już od paru godzin. Czarne, połyskujące w słońcu grzbiety zataczają
niezmordowanie wielkie łuki, giną w oceanie, by za moment znów wypłynąć.
Pracowity nasz czytelnik Łopuchin wcale nie przejmuje się spiekotą. Obstawił się jakimiś instrumentami,
pompami, aparatami, farbami, minią i wymachuje niezmordowanie to wielkim, to małym pędzlem. Moja pomoc
— bo i mnie ruszyło sumienie — kończy się fatalnie. Coraz więcej plam na sukni. Coraz wolniej chodzi mi
pędzel, coraz mniej sił. Nie darmo się mówi, że „dobrymi chęciami — piekło brukowane".
— Czy tu bardzo głęboko? — pytam przechodzącego bosmana.
— Pięć tysięcy metrów — rzuca w odpowiedzi, a że pędzel wypada mi z ręki, dodaje: — Czy to nie
wszystko jedno? Pięć wystarczy, żeby człowiek utonął.
STRACH MA WIELKIE OCZY
Nawoływania, krzyki, stukot rozchodzą się z rufy po całym statku. Zagłuszają chwilami jednostajne dudnienie
silnika. Wśród stosu belek i desek uwijają się cieśle, ostrza siekier migają tylko w świetle reflektorów. Kto żyw,
spieszy im z pomocą.
Załoga wolna od zajęć, nikt nie może usiedzieć na miejscu, jakby naraz wszyscy zapomnieli o upale. W kąt
poszły warcaby, szachy, nie stukają jak zwykle mocno o stół czarne kostki domina. Żyjemy pod znakiem
Wielkich Przygotowań.
Tuż koło mnie na leżakach stewardessy poszeptują w ciemności, wzdychają.
- Mówię ci, najlepiej zamknąć się w kajucie i siedzieć cicho. A nuż zapomną? — radzi przezornie jedna.
-r^.Mądra, zapomną! Chodzą po całym statku, wejrzą w każdy kąt, wybierają. Wstydu się najesz, jeśli cię za
włosy przyciągną! — oburza się druga.
—
A jak kto chory, w szpitaliku?
—
Nie przepuszczą, nikomu nie darują, nikogo nie oszczędzą.
—
Sukni szkoda, obsmarują. Całe kadzie już szykują jakie- goś paskudztwa — wzdycha znów któraś.
—
To nie bal, żeby suknię i szpilki wkładać. Weźmiesz po prostu na kostium kąpielowy szlafroczek. I na
bosaka.
—
Czy tak można? Skąd wiesz?
—
A bo to raz słyszałam? — odpowiada wszystkowiedząca mądrala.
—
Czy basen głęboki, zaglądałaś?
—
Sama zmierzysz, jak cię wrzucą głową w dół — podejmuje znów inny głos.
—
Nad czym tak radzicie, czego się boicie? — pytam, udając, że niczego się nie domyślam.
—
Jak to, nie wie pani? Nic pani nie słyszała?
—
Jutro równik, święto Neptuna. Będą się dziać straszne rzeczy. Marynarze mówią tylko o tym, jak się
będą znęcać nad wszystkimi. .
—
Będziemy się mieć z pyszna!
—
Strach pomyśleć, co to będzie.
Strach ma wielkie oczy, a co gorzej, łatwo się udziela. Idę na rufę. Pośrodku dolnego pokładu wyrósł nie
wiem kiedy wielki, głęboki basen, zbity z desek. Kilkunastu mężczyzn mocuje się teraz, żeby go wyłożyć
olbrzymią płachtą brezentową. Rwetes, zgiełk. Zwoje parcianych wężów drgają, podskakują, a z ich paszcz
buchają do basenu setki litrów morskiej wody. Z nagich pleców cieśli pot spływa strumieniami. Spieszą się, jak
mogą. Ostatnie uderzenia toporów i młota, ostatnie gwoździe, by zamocować wysokie podium i schodki wiodące
do basenu. Całość w świetle jaskrawych reflektorów do złudzenia przypomina szafot, na którym kat będzie
ścinać głowy. Brak tylko gilotyny. Może i ją wyciągną gdzieś za chwilę z przepastnych luków statku? Kto wie?
Średniowiecze jest bardzo interesujące w książkach lub na filmach, ale myśl wzięcia udziału w tych obrzędach
napełnia niepokojem. Jak na złość przypominają mi się opisy, wszystkie zasłyszane od marynarzy opowieści o
wymyślnych „torturach", jakich na wszystkich statkach świata wilki morskie nie szczędzą nowicjuszom, którzy
mają nieszczęście po raz pierwszy przepływać równik. Jedna straszniejsza od drugiej-
—Dyplomy Neptuna już gotowe. Chce pani zobaczyć? Niosą je właśnie do podpisu — mówi spotkany
przypadkiem na pokładzie zastępca kapitana.
Z szacunkiem biorę do ręki wielki arkusz papieru. Wokół drukowanej sakramentalnej formułki wije się
wieniec dziwacznych potworów, wężów morskich, ośmiornic, delfinów. Stary Neptun z rozwianą brodą i
kielichem wina kieruje rydwanem trytonów życząc szczęścia tym, co się nie ulękli jego wymyślnych tortur.
— Czy doprawdy trzeba się poddać tradycyjnym katuszom? — pytam, starając się głosowi nadać ton lekki i
beztroski.
—Koniecznie. Nie mam na to sposobu. Nieudobno. Ale proszę się nie martwić. Już o tym sam pomyślałem.
Czeka panią nie skok do basenu, jak innych, lecz najwyżej kilka kropli wody morskiej. Moja w tym głowa.
Przez cały czas tych uroczystości nie zejdę zresztą z pokładu.
Uspokojona tym zapewnieniem wracam spokojnie na leżak. Teraz bez obaw mogę słuchać o święcie
Neptuna, bo o tym tylko mówi się, od luków po mostek kapitański. Straszenie
od wieków podobno stanowi jeden z najważniejszych punktów programu tradycyjnych obrządków.
W przededniu wszyscy dzieła się na dwa obozy — tych, co już równik przepłynęli, i tych, których to jeszcze
czeka.
Ranek wstaje tego dnia pogodny, przejrzysty, przeraźliwie niebieski. Na spokojnym, zastygłym w blasku
morzu nie zabieli się nigdzie jasna grzywa piany. „Wrota Południowej Półkuli" są nasycone błękitem i słodyczą
włoskich jezior.
W dziwnym spokoju, jaki płynie | oceanu, kotłuje się tylko i pieni przeorana śrubą statku fala. Na rufie,
wokół basenu, tłum podnieconych ludzi. Z górnego pokładu przypatruje im się z pobłażaniem kapitan Borodin.
Któż lepiej niż on może opowiedzieć coś o tym święcie?
— Stara to i tradycyjna uroczystość — odpowiada, jak zawsze, z wyszukaną uprzejmością. — Skąd bierze
początek? Trudno by to ustalić. Gdzieś od niepamiętnych czasów, w których żaglowce całymi miesiącami, a
nawet latami pływały po oceanach. Przekroczenie równika wykorzystywano, by urozmaicić jednostajny,
pracowity tryb życia marynarzy. Trzeba było od czasu do czasu rozluźnić żelazną dyscyplinę, jaka panować
musi na statku. Tego dnia kapitan przymyka oczy na wiele rzeczy. -To dzień Neptuna. On ugaszcza Judzi morza.
Jego prawo jest obowiązujące. Tego chce tradycja, na to nie ma rady. Chwile odprężenia są zresztą bardzo
potrzebne na morzu. Długo przykuwają uwagę marynarzy same przygotowania do święta, długo się je także
wspomina.
Dziś na statkach pasażerskich każdy powód jest dobry, by się zabawić i rozerwać. Na statkach handlowych
czy okrętach wojennych zabawy te bywają dla nowicjuszy nie zawsze przyjemne, czasem nawet mocno brutalne.
Jeśli załoga się rozochoci, nikomu nie daruje. Nikomu, oczywiście poza kapitanem.
— Jak to „nikomu"? — wyrywa mi się mimo woli.
— Nie przesadzam, nikomu — powtarza poważnie. Tylko w kącikach ust czai mu się uśmiech. — Ot,
kiedyś, parę lat temu na towarowo-pasażerski statek zabrano pewnego ambasadora z małżonką. Płynęli z Europy
do Ameryki Południo-
wej. Podróż w luksusowej kabinie przebiegała wygodnie i beztrosko. Wszyscy pełni byli względów dla
dostojnej pary. Przed równikiem zawczasu ktoś doradził pani ambasadoro- wej: „Lepiej na te parę godzin
zamknąć się po prostu w kabinie. Po co pani ma się narażać na wszystkie grubiaństwa, których tu nie sposób
uniknąć?" Ktoś inny rozmowę tę podsłuchał. Kiedy przycichł już rozgwar równikowej uroczystości, pani
ambasadorowa, zamknięta na cztery spusty w kabinie, spokojnie zaczęła przebierać się do kolacji. „Skromnie",
jak co dnia, w jedwabną suknię, dobraną do niej biżuterię, pantofelki na szpilkach. Do tego pięknie uczesane
włosy, świeży makijaż. I cierpliwie nasłuchiwała gongu na kolację, który miał położyć kres barbarzyńskim
obrządkom. Nagle ktoś zapukał cichutko do drzwi kabiny.
— Kto tam?
—Stewardessa —- zaszeptał w odpowiedzi cieniutki głosik. Pani ambasadorowa nie była muzykalna.
Ledwie zazgrzytał w zamku klucz, ledwie uchyliły się drzwi, silne ramiona porwały jej dostojność, uniosły
wysoko w górę i dalejże przez korytarz na rufę, do basenu. Nie pomogły szamotania, spazmy ani nawet
pogróżki. Któż by się nimi przejmował? Któż by ich bez śmiechu wysłuchał? Czyż można obrazić się na Nep-
tuna? Po tej przymusowej kąpieli pani ambasadorowa musiała całkowicie przebrać się, przeczesać i na nowo
umalować do kolacji...
Zerkam nieufnie na kapitana. Z widocznym upodobaniem opowiedział tę ponurą historię. A może to
wskazówka, przestroga? Twarz wciąż poważna, tylko spod ciemnych okularów oczy się śmieją. Wiem, że nie
znalazłabym w nich cienia litości.
Każda godzina zbliża już nas teraz do równika. Tylko patrzeć, jak z „morskiej" fali wyłoni się pan i władca
oceanów. Na wschodzie gromadzą się chmury, ale z nieba spływa wciąż żar. Daremnie szukać by na deskach
pokładu swego cienia, coraz ciaśniej owija się wokół stóp. Wzmaga się zgiełk, rwetes, tupanina. Narasta
niespokojny, gorączkowy nastrój. Korytarze dolnego pokładu ledwie pomieścić mogą cisnących się ludzi. Już
niedługo znajdziemy się na równiku, w zasięgu magicznej formułki: „zero zero stopni, zero zero minut, zero
zero sekund szerokości geograficznej".
NEPTUN CHRZCI POLARNIKÓW
Przeraźliwy ryk syreny wwierca się w uszy, dociera do najdalszych zakątków, wypełnia cały statek. Gdzieś
z jego głębin bucha naraz kakofonia przeraźliwych dźwięków. Trąby, bębny, piszczałki. Z ogłuszającym
wrzaskiem wpada na rufę czereda czarnych diabłów. Bosi, nadzy do pasa, w krótkich spódniczkach z rafii,
usmoleni po białka oczu. Na lśniących ciemnych ciałach połyskują złotem jakieś tajemnicze tatuaże. Ukryte w
zmierzwionych włosach czernią się srebrne rożki.
— Bum, bum, bum H łomoczą bez wytchnienia w blaszane pokrywy od rondli. I pokrzykują coś
niezrozumiale.
Groźnie brzmi przez megafon zapowiedź:
— Wszyscy, którzy po raz pierwszy w życiu znaleźli się na równiku, muszą na dolnym pokładzie czekać
przybycia Neptuna. Władca mórz i oceanów sam zadecyduje, czy zechce przyjąć ich do swego królestwa.
W korytarzach rośnie ścisk. Żadna z osiemdziesięciu kilku ofiar, które dziś zostaną poddane tradycyjnym
obrzędom, nie chce być pierwsza. Jeden wypycha drugiego. Z górnego pokładu zwisają dziesiątki aparatów
fotograficznych i filmowych. Uprzywilejowani, ci, którzy przepływali już równik, na swój sposób będą się nad
nami pastwić.
Z basenu groźnie na wszystkie strony wychlustują pieniste języki.
Dziewczęta w szlafroczkach narzuconych na kostiumy kąpielowe piszczą trochę z uciechy, trochę ze
strachu. To nakładają pantofelki, to znów je zdejmują z nóg zalewanych potokami morskiej wody. Błagają, żeby
ich nie fotografować, ale same podsuwają się pod obiektyw. Raz po raz pierzchają jak stadko spłoszonych
wróbli i za chwilę tłoczą się znów z rozszerzonymi ciekawością oczyma. Polarnicy w piżamach zachowują
„zimne", kamienne twarze. Im, którzy każdego niemal dnia składać będą egzamin wytrzymałości i odwagi na
Szóstym Kontynecie, nie przystoi przejmować się tą błahą próbą słonej Wody.
Jeszcze chwila i przed szpalerem czarnych potworów jak spod ziemi wyrasta na podium dostojny starzec w
białej powłóczystej szacie. Olbrzymie wąsiska zlewają się z bujną po kolana brodą. Poszło na nią sporo pakuł.
W rękach dzierży
wysoki trójząb, insygnium swej władzy. Złocista jego korona raz po raz przekrzywia mu się na krzaczastą brew,
to znów spada na ucho. Tuź za nim lekkim krokiem sunie „cud" kobieta.
—Rusałka — krzyczą jedni.
—Wenus! — poprawiają drudzy.
Cóż to za nowa piękność na statku? Konopiasla, spleciona w warkocze peruka i uróżowane chyba burakiem
policzki? Buzię ma anielską, ale ze zbyt obcisłego, powiewnego staniczka wymykają sir; miejscami kłnki waty.
Ruchy kanciaste i mocno owłosione łydki. Toż to Piotr kinooperator robi konkurencję dziewczętom. Ale
uśmiech od razu zamiera na ustach na widok olbrzymiej szprycy, jaką z trudem dźwiga przebrany za doktora
marynarz w białym lekarskim kitlu.
— Zwariowali! Lewatywę będą robić czy co? — niesie się po korytarzu przerażony pisk-
Postaci w wielkich okularach na nosie nie widać praw/P spod olbrzymiej księgi — rejestru zawierającego
nazwiska wszystkich ofiar i dyplomy. Pisarz kroczy dostojnie, wspierając się na metrowej chyba długości piórze.
Podrygując i pogwizdując na przemian, jakiś diabeł dźwiga za nim drewniany, wielki niby imbryk kałamarz.
Potężnych rozmiarów brzytwa w rękach golibrody przypomina wyglądem miecz. Budzi popłoch.
— I tym nas myślą golić? — mówi ktoś niepewnie.
Z górnego pokładu raz po raz dochodzą do nas wybuchy beztroskiego śmiechu i trzaski migawek. Dobrze
im się śmiać, . Spróbowaliby tu, w tym rozgorączkowanym tłumie, poczekać na swą kolej. Oko gubi się w
natłoku wciąż nowych postaci świty Neptuna, jakie wyczarowała bujna fantazja marynarzy. Przeraźliwy warkot
bębnów rośnie. Neptun postukuje groźnie trójzębem o deski. „Pierwsi po Bogu", dowódca rejsu i kapitan w
galowych mundurach stają przed panem mórz i oceanów, by mu przekazać władzę nad statkiem, Za nimi ktoś
niesie na srebrnej tacy chleb, sól, kieliszki i butelkę złocistego koniaku. Neptun pociąga z niej potężny łyk i
resztę wręcza diabłom.
—Kim jesteście, śmiałkowie? Skąd wzięliście się w moim królestwie? Czego chcecie? — krzyczy surowym
głosem i marszczy znów groźnie srebrzysto brwi.
— Pochodzimy z kraju, w którym marynarze wytrwali są i odważni. NJe lękamy się huraganów, martwej
ciszy ant szkwałów. Jesteśmy potomkami tych, co odkrywali Antarktydę. Tam płyniemy — recytuje z powagą
kapitan.
■ - Wola, moi drodzy! Musicie się wykupić. Nie pieniędzmi i nie złotem. Innej żądam zapłaty.
Cierpliwości, męstwa i przytomności umysłu. Hej tam, świta, chwytać wszystkich, chcą czy nie chcą, i dalejże
ich do morskiej wody! — starzec podnosi w górę ramiona, jakby niebiosa wzywał na świadka uroczystych
obrządków.
I nim pisarz zdąży wypisać jakieś nazwisko, już mocne jak kleszcze łapska diabłów znaczą na ciele
pierwszej z brzegu ofiary czarne tłuste pręgi. Daremny opór, bezradne szamotanie, uścisk jest żelazny. Doktor
przez chwilę „osłuchuje" poważnie delikwenta, jakby miał zadecydować o jego losie. Ale diagnoza jest
niezmienna — do basenu! Nim golibroda potężnym pędzlem do malowania ścian namydli twarz ofiary, nim
zawiśnie nad nią brzytwa-gigant, nim doktor zamachnie w powietrzu budzącym powszechny grozę
instrumentem, już w powietrzu migają gołe pięty. Zepchnięty zdradliwym mocnym rzutem, głową w dół,
nieszczęśnik zachłystuje się morską wodą, krztusi, parska, kicha i miota bezradnie, nim znajdzie wyjście z
basenu.
Pisarz wykrzykuje wciąż nowe nazwiska. Lecą głową w dół następni. Pokładamy się ze śmiechu, ale co
będzie, gdy na nas przyjdzie kolej. Jeszcze chwila — i w basenie jest więcej ludzi niź wody. Diabły wiodą
wokół jakiś opętańczy taniec. Krzyki i gwizdki wtórują głuchym, jednostajnym rechotom bębna. Łypiąc
straszliwie białkami, poKapując ze zmęczenia podrygują, poklepują się nawzajem po wytatuowanych, kapiących
czarną mazią plecach. I rozochoceni, chwytają wciąż nowe ofiary.
W głowic się mąci, bębenki w uszach pękają. Może tylko dla mężczyzn są tacy bezwzględni... Jakby w
odpowiedzi na moje naiwne nadzieje, nad basenem migają dziewczęce, czarne Jak smoła łydki. Diabły zanurzają
znów ręce w wiadrach pełnych mieszaniny łoju z grafitem. Starczy jej, by upaprać cały statek.
*— Następna!
— Dulej, żywo!
I w jednej chwili, młoda czy starsza, w kostiumie kąpielowym czy strojnej sukience, porwana w diabelski
uścisk, umazana od stóp do głów, zepchnięta jest do wody. Czarne strugi spływają żałośnie po twarzach i
ramionach tych, co gramolą się z basenu. Żadnej litości. Galeria pokłada się ze śmiechu, chociaż widać, że
niejedna potłuczona ofiara ledwie wstrzymuje się od płaczu. Tu skrwawiony nos, tam skóra zdarta na łokciach
czy kolanach szorstkim brezentem.
— Nie dam się! Choćby mnie mieli porąbać! — szepce ktoś rozpaczliwie. Pomocnica kucharza, Tania,
twarz ma pobladłą, wargi jej drżą, oczy pełne przerażenia.
— Wiem, gdzie się schować. Niech pani idzie ze mną. Nikt nas nie znajdzie! — Pociąga mnie za rękę.
Dwa razy nie potrzeba mi powtarzać tego wezwania. Z bohaterskiej decyzji nie pozostało już ani śladu.
Dokąd biegniemy? Po schodach, schodkach. Jedno piętro, drugie. Coraz niżej w głąb opustoszałego statku.
Przytomnieję przed wró-j tami wielkiej okrętowej chłodni. Nie, tu się nie schowam. Powiedzą, że stchórzyłam.
Ostatecznie, cóż ryzykuję? Parę guzów i śmieszność. Od tego się nie umiera. Zamykam nieprzy- . tomną ze
strachu dziewczynę i sama z determinacją powracam na rufę. Co ma być, to będzie!
Diabły wrzeszczą jeszcze głośniej, pokrywając czarną mazią coraz to nowe ciała. Brzęczą niezmordowanie
pokrywy od rondli, w których przegląda się słońce, zawodzą jękliwie piszczałki, dudnią głucho bębny. Sędziwy
Neptun zachęca doTl krzyku. Wciąż mało mu ofiar. Przyparta przez tłum do ściar 1 ny otwartego luku, z trudem
utrzymuję się nogach. Z mo- jej odwagi znów ani śladu. Daremnie wypatruję w tej ciżbie Czesława. Gdzie inni
Polacy? Gdzie podział się ten, ęo mi obiecał tylko „kilka kropli morskiej wody"? Potężne „hura" rozdziera
raptem uszy. Wzmaga się warkot bębnów. Nad basenem migają buty i śnieżnej bieli zaprasowane spodnie. Któż
to taki?
— Zastępca kapitana! — krzyczy ktoś pokładając się ze śmiechu.
Tego już za wiele! Zawracam w głąb korytarza, uciekam. Z rufy dobiega mnie krzyk:
— Wybierać opornych z kabin!
56
„KĄPANA, DOŚĆ NA NIĄ SPOJRZEĆ!"
Prześlizgując się pomiędzy biegnącymi z basenu pod prysznic ofiarami diabłów, wyglądam po chwili jak zebra.
Czarne tłuste plamy na sukni i ramionach, łokciach. A gdyby tak!... Świta mi błysk nadziei. Wpadam do kabiny i
nie zamykając nawet drzwi, puszczam na siebie z kranu pełny strumień wody i rozmazuję łój na twarzy.
Wyglądam niczym strach na wróble.
Na moim ramieniu jak stalowe szpony zaciskają się naraz jakieś palce.
. Pani jeszcze nie ochrzciliśmy! — krzyczy z triumfem diabeł.
Ślepy jesteś, nie widzisz?
Czarne palce rozluźniają uścisk. Diabeł cofa się o krok. Oczy, poczciwe, niebieskie, jasne jak oczy dziecka,
wyrażają zdumienie.
—
Jak to? — mamrocze nieporadnie. — Przysiągłbym, że jeszcze nie... — Na czarnym, lśniącym od sadzy
policzku pot żłobi jaśniejszą strużkę. Dobrze się chłop napracował.
—| Upaćkaliście mnie zdrowo, popatrz sam! — atakuję i blednę, bo oto na pomoc spieszy mu drugi. Obrzuca
mnie lekceważącym spojrzeniem.
—• Kąpana, dość na nią spojrzeć. Wal dalej do następnej kabiny. Tam się ktoś ukrył. Nie darujemy!
Udało się. Oddycham z ulgą. Jeden rzut oka w lustro i już się nie dziwię, że mi uwierzyli. Czesław powraca,
ociekający wodą, umazany jak nieboskie stworzenie. W dowód sympatii diabły chciały go oszczędzić skracając
obrządki, ale starszyzna, ci z galerii, zaprotestowali energicznie:
—i Po bratersku! Żadnych względów!
— Stary polarnik, wszystko przetrzyma!
— Ochrzcić go. Pa wsiem prawiłam iskustwa.
Na szczęście oprawcy pozwolili mu samemu wskoczyć do basenu.
; —'-/Dobre i to! — mówi zadowolony. — Ale ciebie, biedaczko, urządzili! Kiedy? Nie widziałem cię wcale w
tym rozgardiaszu!
No cóż, trzeba się przyznać do podstępu. Czesław nie wydaje się wcale zachwycony moim „świetnym
pomysłem".
B7
Powoli przygasa nastrój zbiorowego szaleństwa, milknie rozgwar święta. Jak niepyszna idę do Neptuna
złożyć samokrytykę. Zgromadzone na mostku kapitańskim dowództwo zaśmiewa się do łez z kobiecej
przebiegłości.
— Następnym razem ja udam się pod pani opiekę — mówi zastępca kapitana. — Widzieliście sami, co ze
mną zrobili. Na panią też się szykowali. Wiem coś o tym.
Wieść o moim wybiegu lotem błyskawicy rozchodzi się po całym statku, budzi powszechną wesołość.
— Wot żeńszczyna. Pieriechitriła czorta? — witają mnie na pokładzie przychylne okrzyki. Na
roześmianych twarzach ani cienia złośliwości. Przeciwnie, rozbawione uznanie.
— Ci sami, którzy przyklasnęli żartowi, pierwsi by panią zaciągnęli do basenu, gdyby się pani zamknęła w
kabinie — dodaje poważnie kapitan. Nie bez powodu opowiadał o pani a mbasadorowe j.
Uroczystość wręczenia dyplomów jest więc i dla mnie niczym nie zmącona. Srogi Neptun w osobie
starszego mechanika, dowódca rejsu i kapitan przy akompaniamencie oklasków mocno ściskają dłonie obmytym
z mazi, odświętnie ubranym ofiarom.
— Diabła wywieść w pole nie sztuka, nie Neptuna? To nie uchodzi — gderze profesor Gusiew. — Nie
ryzykowałbym na pani miejscu. A nuż bożek morski się obrazi, a nuż się zechce mścić w przyszłości? Nigdy nie
wiadomo. Przecież ponad dwie trzecie naszej planety to jego królestwo. Nie zaszkodziłoby pani trochę morskiej
wody.
Nie wiem sama, czy profesor żartuje, czy mówi poważnie. Może zresztą ma rację? Świat taki ogromny,
wody na nim dużo, a drogi człowieka nieznane. Przyrzekam poprawę. Nie ostatni raz w życiu przecież
przepływam równik.
Na ciemniejącym niebie ogromny łuk tęczy obu ramionami wpiera się mocno w wodę. Wspaniały,
przepyszny. Jeszcze wzrok nie nasycił się jego barwami, a już jak odbicie majaczy za nim drugi, mglisty,
zwiewny. Rzadkie to podobno zjawisko i rzadkiej piękności. Neptun godnie zakończył swe święto.
Kolacja tego wieczoru wyśmienita. Wieczorem tańce na rzęsiście oświetlonym pokładzie. Moc śmiechów,
przycinków, wypominania „kto i kogo". Nie brak tych, co muszą się gęsto
tłumaczyć przed płcią piękną, i tych. co muszą wiele „eks- diabłom" wybaczyć.
— Szkoda, że tylko raz można brać udział w takim wspaniałym święcie — słyszę w ciemności ciche
westchnienie. Bodaj to młodość!
O nie dopełnionym obrządku nie zapomniałam. Gdy w powrotnej drodze w ciemną noc ryk syreny
obwieścił, ze znów przepływamy równik, sama upomniałam się o parę kropli morskiej wody. Profesor Gusiew z
ogromnym przejęciem odegrał rolę Neptuna. Może nawet trochę przesadził? Odcierpiałam za swój niewinny
podstęp. Setki litrów wody polały się na mnie z największego hydrantu przeciwpożarowego. Tradycji
marynarskiej stało się zadość. Bożek morski nie może mieć mi nic do zarzucenia.
„EUROPEANS ONl.Y"
Widocznie gdzieś w „księgach przeznaczenia" napisano, że na Czarny Ląd przyjdzie nam za każdym razem
schodzić w ciemnościach nocy. Nie żalimy się zresztą. Wspaniałe barwy atlantyckich zachodów słońca dodają
niewypowiedzianego uroku tym spotkaniom z Afryka. Znużeni jednostajnością rejsu wciąż z dala od wybrzeży,
coraz niecierpliwiej wypatrujemy na horyzoncie zarysów południowego jej krańca.
U stóp ciężkiego czworoboku o płaskim, ściętym szczycie—- słynnej Góry Stołowej -— rozsiadło się
Capetown. „Tawerna Mórz", jedno z najpiękniejszych miast świata. Wielopiętrowe ściany budowli
nadbrzeżnych mienią się jaskrawymi barwami zasłon przeciwsłonecznych. Zachodzące słońce długo jeszcze
jarzy się w setkach okien. Niby olbrzymia złotek remów a ośmiornica, około miliona ludzi liczące miasto
długimi mackami oplata pod nożne góry i wciska się w doliny. Dalej, w stronę Przylądka Dobrej Nadziei dachy
domków ustawionych równo, jak na szachownicy, odbijają jaskrawa czerwienią od wielobarwnej zieleni
ogrodów.
Nim zakończono cumowanie, molo zaroiło się od ciekawych. Na brak rozrywek w Capetown nie mogą się
uskarżać, ale jedną z niezawodnych jest odwiedzanie portu, zwłaszcza gdy
prasa zapowiada nadejście jakichś „egzotycznych" statków. Wiele kobiet w szortach. Nic dziwnego, na tych
szerokościach geograficznych styczeń jest początkiem lata. Inne — strojne w bardzo króciufkie spódniczki jia
sterczących sztywno halkach. Eleganckie, nonszalanckie, wyniosłe. Ćo chwila nadjeżdżają jakieś luksusowe
samochody, jeden od drugiego dłuższy i wspanialszy. Po krótkim zlustrowaniu naszego statku i przywartych do
burt pasażerów odpływają bezszelestnie długim szeregiem. Nie wszyscy ubrani są tu tak bogato i wykwintnie To
wyłączny przywilej białej raąy. Czarni tragarze i dokerzy w wyświechtanych kombinezonach kręcą się po molo
ciężkim zmęczonym krokiem, są brudni i obdarci.
W kabinie kapitana trwają bez końca zwykłe formalności paszportowe, celne i sanitarne. Tłum ciekawych
przerzedza się powoli. Uwagę moją przykuwa grupka dobrze ubranych ludzi, jedynych, którzy nie odchodzą.
Trwają cierpliwie na posterunku. Wydaje się, że kogoś oczekują. A może?
—Witam panią — rzucam po polsku w stronę przystojnej i szykownej młodej kobiety. Efekt piorunujący.
W jednej chwili wszyscy znajdują się przy burcie statku, wszyscy zaczynają naraz mówić.
— Kiedy wreszcie zejdziecie? Czekamy od paru godzin.
— Myśleliśmy w końcu, że prasa się pomyliła, że żadni Polacy nie płyną na Antarktydę.
Oficer administracyjny wręcza nam wreszcie paszporty. Jesteśmy całkowicie panami naszego czasu.
Możemy wracać lub nie wracać na statek. Robić, co nam się żywnie podoba Nieznani rodacy porywają nas "do"
swych samochodów. Pędzimy po szerokich, lśniących asfaltem jezdniach osiemdziesiąt kilometrów na godzinę.
Serce zamiera mi przy mijaniu. Kulę się podświadomie, gdy z taką szybkością skręcamy w prawa Oczekuję w
każdej chwili zderzenia. Zrozumie mnie każdy, kto sam prowadzi samochód. Ruch tu jest lewostronny.
Mrok szybko gęstnieje. Piękną szosą pniemy się ostro zakosami w górę. Wyżej, jeszcze wyżej! Wprost pod
jasny granat nieba. Cel podróży — Signal Hi 11. Stajemy wśród wielu wozów z wygaszonymi światłami. U
naszych stóp — bajka z tysiąca i jednej nocy. Rozżarzone milionami świateł rozedrganych w ciepłym powietrzu
Capetown pocięte jest ze
N@
wschodu na zachód wyraźnymi pasmami barwnych jarzeniówek. Arterie różowa, zielona, fiołkowa, seledynowa.
Nie znając nazw ulic, można nocą przejechać całe miasto kierując się tymi kolorowymi wstęgami.
Pas kilometrami ciągnącej się plaży ostrą białą krechą odcina się od ciemniejącego na widnokręgu oceanu.
Nad nami gwiazdy migocą jasne, ogromne. Trudno oderwać wzrok od tego niezapomnianego widoku. Jeden
tylko na świecie jest piękniejszy — z góry Corcovado ha zatokę Rio de Janeiro.
W obszernym, mile urządzonym domku, gdzie zatrzymujemy się na powitalnego ..drinka", wita nas
olbrzymi pęk białych i złocistych rumianków. Coś swojskiego. Skąd tutaj?
— Mamy wszystkie jarzyny, kwiaty i owoce, jakie rosną w Polsce. Tylko poziomki nie pachną jak u nas
— wyjaśnia urocza pani domu.
— Rydzów i prawdziwków zatrzęsienie. Jak w naszych lasach podczas grzybnego lata — wzdycha druga,
starsza^ która nie może widocznie zapomnieć kraju.
— Zbierając w zagajnikach rydze nieraz można znaleźć diamencik — słyszymy dalej. — Nie warto się
jednak po niego schylać. Ukrywanie jest bardzo surowo karane. Należy diament sprzedać natychmiast w
najbliższym urzędzie skarbowym.
Przybywają tu jedni po drugich członkowie dość licznej polskiej kolonii. Prawie wszyscy, poza kilkoma
wyjątkami, to ludzie młodzi. Oprócz wielkiej gościnności uderza nas zupełny brak zainteresowania krajem i jego
sprawami. Nie brak w tym pewnej pozy. Każdy zakuł się, jak w pancerz obronny, w swój własny światopogląd
usprawiedliwiający „straszliwy los wygnańca". Wielce zresztą, jak widać, wygodny, syty i nie pozbawiony
perspektyw. Jak wszędzie na ogół na obczyźnie, tak i w Unii Pohidniowo-Afry kańskie jPolacy dobrze
sobiejradza. Warunek jeden: praca, praca i jeszcze raz praca. Dla niezaradnych, leniwych, pasożytów nie ma tu
miejsca. Wielkie możliwości nie przychodzą nikomu łatwo. Ale życie pod hasłem „czas to pieniądz", nieustanne
obracanie się w atmosferze biznesu nie pozostaje oczywiście bez wpływu na psychikę.
Cl
■■— Kim jest ten sympatyczny młody człowiek? — pytani kogoś.
: — Nikt ważny. Zarabia zaledwie dwadzieścia funtów tygodniowo — pada wyczerpująca odpowiedź. Nie o to
przecież pytałem. Mój rozmówca nie rozumie, o co mi chodzi.
— Po co właściwie płyniecie na Antarktydę? Czy to nie strata czasu? Iłe wam ta podróż przyniesie?
Nie „co?", lecz „ile?" I znów się nie rozumiemy. Zarabiałem, zarabiam, będę zarabiać" — słyszy się ciągle
w kółko. To jedno jest oceną wartości człowieka.
Podczas obu postojów w Capetown nie wysiadamy prawie z aut naszych gościnnych rodaków;
przejeżdżamy każdego dnia po gładkich wspaniałych szosach dziesiątki kilometrów we wszystkich kierunkach.
Oglądamy-pagórki, przełęcze, rozległe plaże obu oceanów, wyniosłe skały Przylądka Dobrej Nadziei, winnice,
ogrody. Wszystko to, na co zwykły turysta' musiałby mieć wiele czasu i jeszcze więcej pieniędzy. Gdy w drodze
powrotnej Alina mówi, że nigdy w życiu nie zobaczy nic równie fascynującego jak Biały Ląd z powietrza,
malarz, eks-kapitan RAF-u niespodziewanie rzuca: , <— A może pani chce zobaczyć także Czarny. Zapraszam
do mojej awionetki.
Lot był fantastyczny. Jak nad kraterem czynnego wulkanu. Płonęły właśnie wyżarte słońcem krzewy na
stokach Góry Stołowej, wiatr przepędzał pod nami płomień. Purpurowe języki buchały miotłami iskier,
przygasały na moment, by za chwilę przeskoczyć gdzieś dalej, zniszezyć, zwęglić, obrócićI w popiół wszystko,
co stanęło im na drodze. Lecieliśmy chwilami w obłokach czarnego dymu, krztusiliśmy się swędem. Jedyna
ucieczka to powrót na poszarpaną linię wybrzeża, nad morze. Nad nami błękit nieba, pod nami błękit Oceanu
Indyjskiego zlewający się, koło Przylądka Dobrej Nadziei, z zielo- noburą falą Oceanu Atlantyckiego.
Jegffimy w-UpiL
p
^
ł
'■ *nifffltfl^ftf EYJtflliQ]li^i Wiemy już, jak żyj^ fu Polacy. A Murzyni? Odpowiedzi
wymijające, niechętne.
— Eh, co tu sobie nimi głowę zawracać? Prymitywni, leniwi, głupi jak dzieci — słyszymy wreszcie. — Nie
wierzycie?
Posłuchajcie. Przed niespełna dwoma tygodniami na Nowy Rok wezwałem do siebie mego najlepszego
robotnika Murzyna. „Jestem z ciebie zadowolony. Od dziś będziesz zarabiał pięć funtów tygodniowo zamiast
trzech". Murzyn pokręcił tylko głową. Następnego dnia oświadczył mi: „Nie będę u ciebie dłużej pracować,
panie. Czemu od razu nie płaciłeś mi więcej? Ja się nie zmieniłem. Pracuję tak samo jak dawniej. To znaczy, że
przedtem mnie okradałeś!" I wyobraźcie sobie, odszedł! Wróci, jak go głód przyciśnie.
Nie pytamy więcej. Bo i po co? Mówimy wciąż innym językiem. Sprawa murzyńska jak leitmotiv powraca
natrętnie, na każdym kroku, jak cień kładzie się na oszołamiającym . pięknie południowego cypla Afryki. Budzi
sprzeciw.
W gorącym, wilgotnym klimacie łagodzonym wodami Atlantyku i Oceanu Indyjskiego roślinność szaleje.
Gra wszystkimi barwami, kwitnie i owocuje kilka razy do roku. Nieznaaa, egzotyczna, nieokiełznana. Rośnie tu
wszystko, o czym tylko można zamarzyć. Przekonaliśmy się o tym wędrując godzinami po Kirstenbosch Botanic
Garden. Jeden z największych i najwspanialszych ogródów botanicznych świata, wypielęgnowany; wycnucnany
jak salon, pełen egzotycznych drzew, krzewów i kwiatów ze wszystkich niemal szerokości geograficznych,
ciągnie się setkami akrów u podnóża Góry Stołowej w cieniu dziwnego, niespokojnie bijącego w niebo szczytu
Devils Peak — Szczytu Szatana. Nad naszymi głowami kapią czerwienią i fioletem jakieś ciężkie gałęzie
omdlałe od upału.
Wśród dziwacznych złotych kwiatów i olbrzymich seledynowych kielichów, których woń odurza, mogiła
Holendra, założyciela ogrodu. Na prostej," Sza~rej, kamiennej płycie krótki napis: IJ~you~se2K~the monument,
look around. — „Jeśli szukasz pomnika, rozejrzyj się wokół"... I naraz kubeł zimnej wody. Pod konarami jakiejś
olbrzymiej araukarii stoi ciężarówka. Kilkudziesięciu czarnych siedzi w równych rzędach. Wszyscy jednakowo
ubrani, twarze wychudłe, ponure, oczy wbite w ziemię. Po bokach, z tylu i z przodu, biali z automatami w ręku,
przy pasach pistolety. Pilnują więźniów jak zbrodniarzy.
— Za co? Co tu robią?
— Coś tam widać przeskrobali. Jakieś lekkie przewinienie,
Imoże opuścili samowolnie pracę, może zmienili miejsce zamieszkania bez zezwolenia? Przywożą ich tu co
dzień, na roboty, do sprzątania ogrodu. To praca przecież nie dla białych!
W wielkiej, wyłożonej marmurem chłodnej hali poczty głównej Alina przysiada zmęczona na pierwszym z
brzegu krześle.
; — Proszę wstać! Tu nie wolno— ktoś odciąga ją gwałtownie. Czyjaś dłoń pokazuje napis „Tylko dla
Murzynów". Skóra cierpnie. Co innego czytać o dyskryminacji rasowej, co innego spotykać się z nią twarz w
twarz na każdym kroku. Nad okienkami wiszą napisy: Europeans only — Tylko dla białych. Po drugiej stronie
sali Negroes only — Tylko dla czarnych. Tu kolejka białych, tam czarnych. To samo ze sklepami, kawiarniami,
restauracjami, ze szpitalami; z kościoła® mi. Trudno by wszystko wyliczyć. Nawet piętrowe autobusy są
podzielone kondygnacjami według barw skóry. Pewna kruczowłosa Meksykanka o śniadej cerze musiała
legitymować się konduktorowi, który nie chciał jej wpuścić do przedziału dla białych. Mahatma Gandhi został
przed laty wyciągnięty siłą z wagonu dla białych i wrzucony do odkrytego furgonji, dla kolorowych. Nie brak
też specjalnycF przystanków autobusowych „dla czarnych" na linie łączące środek miasta z podmiejskimi
dzielnicami.
W prywatnym mieszkaniu przepuściłem przed sobą starą kucharkę Murzynkę, która szła z ciężko
naładowaną tacą.<
;
Gospodarze w sposób grzeczny zwrócili mi uwagę
-
— Tego się u nas nie robi. Murzyni nie
są do tego przyzwyczajeni.
-T- Do córki mojej — opowiada ktoś z rodaków przychodził często jej kolega szkolny. Miły, inteligentny,
zamożny, z dobrej rodziny. Po pewnym czasie zwróciłem uwagę, że nigdy razem nie wychodzą na zabawy, kort
tenisowy, yachting czy do cukierni. „Zrozum, ojcze, on ma śniadą cerę i sfaip-: waną czuprynę. Jeszcze by ktoś
pomyślał, że to kolorowy. Nie będę przecież każdemu tłumaczyć, że jest z pochodzenia Włochem!" —
odpowiedziała mi córka.
Mimo woli przypomina się, co pisał Andrć Gide: „Im mniej inteligentny jest biały, tym bardziej przekonany
jest o głupocie Afrykanina".
64
s|| Cóż to za cudowny zakątek ziemi! — szepce, nie bez racji, wykwintna, siwa, jasnooka lady schodząca z
pokładu luksusowego statku, który wiezie zaledwie kilkudziesięciu pasażerów. Średni ich wiek — powyżej lat
sześćdziesięciu. Średnia cena za jeden dzień rejsu — trzysta dolarów. Na uroczej mimo podeszłego wieku
twarzy maluje się nagle wyraz najwyższego niesmaku. Dama patrzy z odrazą na obdartych tragarzy i zasłania
nosek koronkową chusteczką. — Gdybyż jeszcze przepędzić stąd tych czarnuchów — wzdycha melancholijnie.
Widzieliśmy wiele. Jednego tylko, mimo nalegań i próśb, nie zobaczyliśmy — dzielnicy murzyńskiej,
wyrzuconej daleko poza granice miasta. Brakło na to zawsze... czasu.
— Ogromna wifik§&3Ś4. mieszkańców Capetown to kolorowi. Zawiozę was lepiej do Malajów. Jest ich tu
ponad czterdzieści tysięcy, mieszkają we własnej dzielnicy, mam tam znajomego krawca — zgodził się wreszcie
jeden z Polaków, od lat zamieszkujący Unię Południowo-Afrykańską.
Ulicami przepływają nie kończące się rzeki aut. O zaparkowaniu wozU nie ma mowy. Dostatek, luksus,
bogactwo utrzymanego w stylu amerykańskim miasta oszołamia. iCsmfoft rć~ zydencji otoczonych
przestronnymi parkamC bezszelestnie przesuwająca się czarna służba w liberii — przenoszą w atmosferę
powieści z końca dziewiętnastego wieku.
W chwilę później po kocich łbach wpadliśmy w labirynt wąskich uliczek na stokach wzgórz okalających
miasto. Biali bogacze mieszkają bliżej oceanów. Kolorowa biedota pnie się w górę.
Zazgrzytały naraz hamulce, samochód stanął jak wmurowany. Tuż przed zderzakiem, jak spod ziemi,
wyrosła gromadka rozśpiewanych dzieciaków. Umorusanych, śniadych, uśmiechniętych. Bawią się oczywiście
w Indian. Olbrzymie czarne oczy skryte długimi rzęsami, w rękach bębny, fujarki, jakieś nieznane instrumenty
muzyczne, sporządzone z paru deseczek własnym przemysłem. Pod drzwiami niskich, parterowych domków na
chodnikach siedzą w kucki całe rodziny. Krawiec, stary Malaj, potomek tych, którzy tu przybyli przed wiekami,
zaprasza gościnnie do wejścia. Od pierwszych kroków rzuca się w oczy niezwykła schludność. Człowiek boi się
stopy postawić. Wszystko w tym skromnym domku lśni czystością. Nigdzie ani pylinki.
r
— Tego uczy nas religia — wyjaśnia gospodarz. Wystarczy spojrzeć na wielkie kolorowe fotografie
wiszące na ścianach, żeby od razu zrozumieć: Mekka — z bliska, z daleka. Na wielu zdjęciach krawiec z żoną w
pięknych barwnych strojach.
— Jeździmy tam z pielgrzymką co cztery, pięć lat, jak tylko zbierzemy pieniądze na podróż.
Żona krawca z twarzą lekko zasłoniętą zwiewnym muślinem przynosi wielkie pudło pełne złotem
haftowanych ciężkich jedwabi.
— To nasz strój odświętny. Robota malajska. Tu nie potrafią tak wyszywać.
Oboje znikają i powracają po chwili w całej krasie swych narodowych strojów. Z pobliskiego meczetu bije
pod niebo koloru farbki jękliwy głos muezina, wzywa wiernych. Wychodzimy, żeby nie przeszkadzać
gospodarzom w modlitwie. Czy doprawdy jesteśmy na samym krańcu Czarnej Afryki? ^
MAŁA DAWKA HISTORII
Problemy rasowe Unii Południowo-Afrykańskiej są nieporównanie bardziej skomplikowane niż w innych
częściach Czarnego Lądu. Składa się na to wiele przyczyn. Między innymi — historia. Pierwsza wiadomość o
południowym cyplu Afryki przywiózł do Europy Bartholomeo Diaz. który dotarł tu w 1487 roku, płynąc do
Indii. Portugalscy żeglarze znaleźli się podczas zimy na nieznanych burzliwych wodach. 'Nic dziwnego, że
południowy cypel Afryki, do którego zagnała ich burza, nazwali Przylądkiem Sztormów.
Vasco da Gama, przepływając tu latem 1497 roku w drodze do Indii, te same brzegi ochrzcił bardziej
zachęcającą nazwą Cape of Good Hope — Przylądkiem Dobrej Nadziei. Nikt fiowczas nie lądował jeszcze na
odległym-od Europy krańcu świata, nikt nie zamierzał się na nim osiedlić. W niespełna sto sześćdziesiąt lat
później burza rozbiła tu o przybrzeżne skały niewielki holenderski żaglowiec »Haarlem«. O rozbitkach wszelki
słuch zaginął. Opłakano ich w kraju i skreślono z listy marynarzy.
W rok później załoga innego statku odnalazła rozbitków na
Przylądku Dobrej Nadziei żywych i zdrowych. Zachwyceni łagodnym klimatem, bogatą roślinnością puszcz, w
których nie było drapieżnych zwierząt, ludzie nie chcieli wracać do kraju. Uskarżali się jedynie na śamótnośó.
Puste były wokół lasy, góry i- doliny. W 1651 roku z polecenia Dutch East India Company przypłynął tu Jan
Van Riebeeck, by założyć na cyplu Afryki hodowlę bydła, jarzyn i zorganizować niewielką przystań dla statków
płynących do Azji, w której ludzie mogliby odpocząć i zaopatrzyć się w świeżą żywność przed dalszą drogą. W
tym miejscu wznosi się dziś Capetown.
Maleńka początkowo osada rosła w zadziwiająco szybkim tempie. Pierwsi biali coraz bardziej zaczynali
odczuwać brak rąk do pracy. Zakupywali więc chętnie Murzynów z przepływających statków niewolniczych. Z
dala od brzegów, w sawannie odkryli z czasem kilka beztroskich plemion Buszme- nów i Hotentotów.
Początkowo błyskotkami,"a g3y to zawoziło, i siłą, zaczęli zmuszać Murzynów do fizycznej pracy. Co tu zresztą
mówić —pierwsi holenderscy osadnicy hołdowali najchętniej, podobnie jak Amerykanie w stosunku do Indian,
zasadzie: „Dobrym Murzynem jest tylko Murzyn martwy".
W 1688 roku na Przylądku Dobrej Nadziei zjawia się ponad dwustu hugonotów francuskich, którzy uciekli
ze swej ojczyzny przed prześladowaniami religijnymi. Ściągają tu także na wywiady Anglicy, którzy wkrótce
będą usiłowali położyć swą dłoń na całym kraju. Do uprawy trzciny cukrowej osadnicy sprowadzają
specjalistów Hindusów i Malajów. Jak w wielkim tyglu miesza się i stapia ów dziwny zlepek ras, narodowości,
kolorów skóry, języków i religii. Niewielka kolonia żyje spokojnie, beztrosko, zamożnie. Ziemia sama rodzi
obfite plony w tej krainie słońca, gdzie średnia temperatura roczna nie przekracza dwudziestujngciu stopni
rpl*jns7a i nie spada poniżej siedemnastuT
Ale nic nie ~lrwa*~ wiecznie. Ekonomicznie i strategicznie ważnym punktem Afryki coraz żywiej
interesuje się Anglia. W 1820 roku na Przylądek Dobrej Nadziei przybywa około pięciu tysięcy osadników
angielskich. Jest to penetracja o chara kteTż&~ kolonialny m.~Rękę mają twardą. Przybierają ton władczy,
którego nie zniosą potomkowie pierwszych pionierów zwani pogardliwie przez nowych przybyszów wieśniaka-
Bmi — Burami. Dochodzi do coraz większych, gwałtowniejszych faartftr- j nieporozumień. 1836 roku, na
wezwanie swoich przywódców, Burowie zaczynają tłumnie opuszczać zagospodarowane przez ojców brzegi,
kierując się na północ, w głąb kraju.
Vortreeck — wędrówka białych to cały wielki epos nie pozbawiony romantyzmu. Olbrzymia procesja ludzi
i zwierząt — wozy ciągnione przez powolne, wytrzymałe woły — wyrusza w nieznane. W zakrytych budami
wehikułach kobiety, dzieci i starcy, broń, topory, kotły, garnki oraz niewielka ilość odzieży i żywności. Burowie
zapominają tylko o jednym: że to nieznane, w jakie się zapuszczają, nie jest już pustkowiem, ziemią niczyją.
Z północy na południe wędrują w stronę brzegów czarni mieszkańcy Afryki Środkowej, z wielkiej rodziny
Bantu. Prymitywni, dzicy, wojowniczy Xosa, bronią sfę, jak umieją; przeciw białym najeźdźcom. Są w
większości, są w swoim kraju; są w swym prawie. Lata całe trwają krwawe starcia, potyczki»J rzezie, masakry
wojny. Twardzi, uparci Burowie nie ustępują.^ Nie mają wyboru, nie mają odwrotu. Udaje im się wreszcie w
głębi lądu utworzyć dwie republiki: Transvaal i Oranię. Ale niedługo cieszyć się będą spokojem.
Złotó~T~bDgate złoża diamentów, odkryte na tych terenach, stają "się przekleństwem Burów. Znęceni nadzieją
łatwych zysków, ludzie nadciągają tu ze wszystkich stron świata. Napływają też zewsząd wielkie kapitały.
Każda piędź tej ziemi kryje nieprzebrane bogactwa.
„Zamiast cieszyć się, powinniście raczej płakać. To złoto sprawi właśnie, że kraj nasz nasiąknie krwią" —
powiedział przed wielu laty jeden z najwybitniejszych mężów stanu Po- ' łudniowej Afryki Paul Kruger.
I nie omjPWsTę w swej przepowiedni. Stosunki między młodymi republikami a Anglią ulegają znów
pogorszeniu. Anglicy nie wahają się raz po raz wywoływać rozruchów na terenie Transvaalu, a gdy to nie
pomaga, wysyłają do Afryki Południowej regularne wojska rzekomo^ „w obronie uciśnionych". Burowie nie
posiadają armii, ale każdy z nich jest znakomitym strzelcem. Uderzają pierwsi odnosząc wiele wspaniałych
zwycięstw, zdobywając parę miast należących do Anglików. Długotrwałe oblężenie przez Burów miasta
Mafeking przechodzi do historii.
Nie znany wówczas jeszcze oficer angielski Baden Powell organizuje do walki przeciwko Burom bddżiafy
wywiadowcze złożone z młodych chłopców i nazywa ich boys-scoutami. Stąd wywodzi się skauting.
Organizacja młodzieżowa, która początkowo miała na celu w czasach pokojowych przygotowywać młodzież do
trudów wojennych, wyrabiając w niej samodzielność i wytrwałość. W Polsce nazwę skauting zmieniono na
harcerstwo,— zmieniając również ceTe wychowawcze. W Mafeking boy-scout miał bowiem ściśle określone
zadania wy- wiadowczo-szpiegowskie.
Wojna anglo-burska trwała trzy lata. Armia angielska, licząca pod koniec prawie ćwierć miliona żołnierzy, z
trudem dawała sobie radę z trzydziestoma tysiącami Burów, którzy strzelali tak świetnie, że Anglicy zmuszeni
byli już w pierwszym roku działań wojennych zmienić barwne mundury żołnierzy na ochronne, koloru khaki.
Chcąc uchronić linie kolejowe długości sześciuset kilometrów przed ciągłymi sabotażami, duża regularna armia
musiała zbudować osiem tysięcy fortów, które dziś nazwalibyśmy bunkrami. Chcąc w końcu przełamać zażarty
opór Burów, Anglicy utworzyli, po raz pierwszy w świecie, obozy koncentracyjne, w których więzili kobiety,
starców i dzieci. Zmożeni przeważającymi siłami i podobnymi metodami walki, Burowie musieli w końcu ulec.
Działo się to przed niespełna sześćdziesięciu łaty...
Do niedawna monarchia, dziś republika — Unia Południowo-Afrykańska była i jest ostoją
skrajnegQ__iasiz^nu. Na obszarze czterystu osiemdziesięciu tysięcy mil kwadratowych trzy miliony białych
rządzi w sposób bezwzględny i okrutny 3!n^ręciomai milionami czarnych, prawie półtora milionem Metysów
zwanych tu kolorowymi i pół milionenj _Ą?jątów.
Językami obowiązującymi spośród czternastu najczęściej używanych są angielski i „afrykański"
przypominający starą gwarę holenderskich chłopów. Potomkowie Burów nazywający się Afrykandrami nie
stracili nic ze swej pierwotnej dynamiki. Ich język wypiera z roku na rok angielski. Od czasu powstania Unii
Południowo-Afry kańskiej w 1910 roku wszyscy prawie premierzy byli z pochodzenia Burami. Twarde to
rządy. Partia nacjonalistyczna, która od dwunastu lat ma znaczną 'Większość' w Parlamencie, utwierdza się
coraz mocniej w słuszności polityki separatystycznej, prawa do życia w zależności od koloru skóry. Słynny
apartheid pod hasłem obrony białego przed czarnym cźy^TórowyriT wzmaga się z każdym rokiem.
— Miejmy ze sobą jak najmniej styczności!
— Czarnym, kolorowym i Azjatom żyje się u nas wspaniale.
-— Gdzież może być im lepiej? Opiekujemy się nimi... —; głoszą nieustannie biali.
■— Wydzieliliśmy im ziemię w rezerwatach. Jeśli ją należycie uprawią, mogą żyć spokojnie jak ich
ojcowie. My im nie będziemy przeszkadzać, niech oni nas zostawią w spokoju...
Apartheid — życie oddzielne. Pod warunkiem jednak, że „podopieczni" ze swych rezerwató.w przyjdą do.
pracy w wielbi kich gospodarstwach rolnych, hodowlanych, do fabryk, portów i kopalni. Nie sposób bowiem
dziś obejść się bez nich. Pracę fizyczną może wykonywać tylko człowiek, którego skóra nie jest biała. Któż jak
nie on wydobył w ciągu ostatnich dziewięćdziesięciu lat ponad siedemnaście milionów ki- logramów złota,
ponad czterdzieści tOn diamentów wartości około miliarda dolarów? Któż jak nie~brf~w pocie czoła pra-
cujenSęzko w pięćdziesięciu paru kopalniaeh węgla? Dzięki niemu właśnie Unia Południowo-Afrykańska jest
dziś naj-J większym na świecie eksporterem, uranu. Któż jak nie on zajmuje się wypasem olbrzymich, wiele
setek tysięcy liczących:; stad rasowych owiec? Dzięki niezwykle taniej czarnej sile roboczej południową
krawędź -Afryki stała się krajem j,mle- kiem i miodem płynącym". Oczywiście dla białych. " Ciekawą broszurkę
pt. „Sto pytań" wydały władze Unii Po- łudniowo-Afrykańskiej. Są to gotowe odpowiedzi na wszelkie j
wątpliwości, jakie mogą się nasunąć cudzoziemcowi w związ-"3 ku ze skomplikowaną historią i stosunkami
panującymi na ■ tym skrawku ziemi. Nie radziłbym jednak nikomu czerpać z niej wiedzy o czarnej rasie i jej
„przywilejach".
Apartheid, dyskryminacja Murzyna pod względem politycznym, ekonomicznym, zawodowym i moralnym, jest
tam oczy
wiście przedstawiona jako dobrodziejstwo, podyktowane ochroną interesów nie rozwiniętych gospodarczo, nie
przygotowanych organizacyjnie oraz intelektualnie do samorządzenia „ciemnych twarzy". Broszurka szeroko i
„przekonywająco" omawia wszystkie te sprawy, podkreślając, jak wielkie kredyty figurują w budżecie Unii
Południowo-Afrykańskiej na stworzenie „najlepszych" warunków życia dla Murzynów, jak znakomite wydziela
się im tereny. Istotnie, jeśli biali sami nie wierzą w tę utopię, płacą, jakby wierzyli. I uważają, że sprawa jest
załatwiona. Przecież pieniądz jest wszystkim. Wszelki komentarz jest zbędny. Przez „dobrodziejstwa" apart-
heidu wszystkimi porami przeziera lęk. W niewolnictwo lęku popadają biali na myśl o utracie niezmierzonych
bogactw. Świadomość, że jeśli nie dziś, to jutro będą zmuszeni ustąpić, popycha.ich do coraz bardziej
bezprzykładnego okrucieństwa wobec słabszych i do coraz większego zaślepienia.
Lęk przed niewolnictwem budzi w Murzynach i kolorowych Azjatach nienawiść.
— Któż z nas płynąc do Afryki nie odczuwał nostalgii „pustynnej wyspy" -—„mówi ktoś z Polaków. —
Któż nie był podświadomie Robinsonem Cruzoe?
Nie zdawaliśmy sobie nawet sprawy, że pragniemy zaspokoić młodzieńcze marzenia, odnaleźć
nieodłącznego Piętaszka, który patrzyłby jak wierny pies w oczy i odgadywał nie wypowiedziane życzenia.
Rzeczywistość jest wręcz odmienna. Murzyn nie jest dziś przejęty bezkrytycznym, ślepym podziwem dla
białego. Nie pragnie mu tylko służyć, nie jest mu za wszystko wdzięczny.
Ten pełen niespodzianek człowiek ma swoje zdanie, ma odwagę przeciwstawienia się, swoje organizacje.
Nie jest już bezbronny. Stąd rodzi się w białym poczucie goryczy, chęć poniżenia czarnego, stąd niepokój, co
przyniesie przyszłość. Stąd wzajemna niechęć, która potęguje się z roku na rok. Stąd zakazy, rygory,
okrucieństwa.
Murzyn nie znosi przymusu. A jeśli nam się wydaje, że przymus lub zakaz dają dobre wyniki, to jeszcze
jeden dowód, że krajowców nie znamy. Ugną się, wyczekując swojej godziny.
w
PRZED NAMI „ROARING FORTIES"
Ledwie opuściliśmy Przylądek Dobrej Nadziei, a już myśli biegną na południe. Nikt nie ogląda się za siebie
na północ, na Ocean Atlantycki, nie powraca
v
wspomnieniami do wyniosłego cypla Cape of Good Hope ani do
niezwykłego piękna Capetown. Rozpoczynamy ostatni i najważniejszy etap naszej - morskiej podróży,
najbardziej niezwykły. I najbardziej samotny.
Trzy tysiące trzysta mil wód Oceanu Indyjskiego dzielą nas jeszcze od „Mirnego", a już odczuwamy
mroźny powiew Antarktydy. Żaden kontynent nie stoi tu na przeszkodzie rozkołysanemu morzu, średnia
głębokość Oceanu Indyjskiego dochodzi do czterech tysięcy metrów. Olbrzymie fale osiągają wysokość
siedemnastu metrów żłobiąc głębokie bruzdy. Pędzą na nas potężne, wspaniałe, groźnę.
Temperatura powietrza raptownie spada z dwudziestu kilku stopni na piętnaście. Pośpiesznie wyciągamy z
głębi waliz co ej cieplejsze rzeczy, swetry, wiatrówki, rękawice. Spada także strzałka barometru. — „Oddech"
Białego Lądu — mówią ci, co już tu byli.
Niebo nabiera barwy ciemnego ołowiu. Znad horyzontu ciągną czarne, niskie chmury. Z godziny na godzinę
rośnie fala. Szybkość statku maleje. Słynne Roaring Forties — „Ryczące Czterdziestki", na które wpływamy, to
nie tylko mit od wieków rozpowszechniany przez marynarzy całego świata. W miesiącach od września do końca
grudnia na trzydzieści dni dwa- j dzieścia siedem jest tu zazwyczaj sztormowych. Nierzadkojj przeciągają nad
tymi wodami cyklony, których prędkość przekracza sto trzydzieści kilometrów na godzinę. Czyżby przyszło
nam teraz przeżyć coś podobnego? Wokół nas pustka. Wiatr zrywa masy pyłu wodnego z grzbietów fal, ciska na
pokład, siecze nim twarze.
Statek coraz głębiej zanurza się dziobem w wodne szczeli-J ny. Rufa unosi się coraz wyżej i wyżej. Miarowe
przechyły na boki rosną z każdą chwilą. Niełatwo utrzymać równowagę na pokładzie, ale żal zejść do kabiny.
Nie sposób skupić się nad kartą książki czy nad czystym, nie zapisanym arkuszem papieru. Rozkołysany ocean
przykuwa wzrok. Słony smak na wargach i pył wodny na twarzy orzeźwia i podnieca.
Jakaś potężniejsza od innych fala wyniosła wysoko w powietrze rufę. Cały statek zadygotał, gdy obie śruby
znalazły się ponad wodą. Za chwilę dziób idzie pod niebo i z potężnym trzaskiem opada w dół.
Z takim trudem zamocowane wczoraj w porcie beczki z benzyną lotniczą podskoczyły jak żywe do góry,
zerwały w jednym mgnieniu oka stalowe liny, potrzaskały oszalowania z grubych desek i rozbiegły się z
metalicznym turkotem na wszystkie strony. Natychmiast rozdzwoniły się po całym statku sygnały.
— Alarm!
Tupot butów, paru ludzi z bosmanem na czele już jest na pokładzie dziobowym.
— Uwaga tam! — ryknął głośnik w chwili, gdy niesforne beczki potoczyły się na spotkanie biegnących
ludzi. Z trudem odskakując chwytają je z boku i jak kto może, unieruchamiają.
— Beczki przetoczyć na rufę! — pada znów z mostku kapitańskiego rozkaz przez głośniki.
Do pomocy marynarzom stają natychmiast co młodsi i silniejsi uczestnicy wyprawy. Przemoczeni bryzgami
fali przelatującej co chwila nad burtą, szarpią wymykające się wciąż z rąk beczki. Benzyna przeznaczona dla
samolotów polarnych jest niezwykle lotna. Nic też dziwnego, że głośniki ryczą znów:
— Zabrania się palić papierosy na rufie i w korytarzach prowadzących na pokład dziobowy!
Wśród uwijających się biegiem ludzi miga mi kraciasta barwna koszula. To ktoś z naszych. Oczywiście
Maciek Zalewski, gotów zawsze do pomocy w potrzebie.
Fala wciąż wzrasta, chmury kłębią się nad naszymi głowami. Marynarze jeszcze raz sprawdzają, czy
wszystkie okna i iluminatory są dobrze zakręcone, dociskają szczelniej śruby na pokrywach ładowni, mocują
dodatkowymi linami wszystko, co fala mogłaby zerwać z pokładu. Bojowe przygotowania stwarzają atmosferę
niepokoju.
Czas wreszcie zabrać się do generalnych porządków w kabinie. Coraz w niej ciaśniej, coraz mniej miejsca w
szafach. Letni ekwipunek chowamy na sam spód worków i walizek. Wiele czasu upłynie, nim będzie nam znów
potrzebny.
Nie darmo wpływamy na chłodniejsze wody.
Beztroska i wesołość tropików znikły gdzieś, jakby wsiąkły w gniewny ocean. Twarze tycli, co powracają
na Antarktydę, spoważniały, stały się skupione, surowe. Długie godziny spędzają na pokładzie samotni,
zamyśleni, zapatrzeni w rozkołyr sane, spienione fale. Czasem przyciszonym głosem prowadzą rozmowy.
Urywają, gdy tylko zbliży się ktoś z niewtajemni-; czonych w tamten, inny, groźny świat lodów. v Zupełnie jak
zastrugi wokół „Pionierskiej" — mówi kiedyś do siebie profesor Gusiew, nie odrywając wzroku od białych,
zwartych szeregów załamujących się ostro fal. Może poruszony wspomnieniami opowie nam dziś wreszcie o
swym słynnym zimowaniu?
Czekamy cierpliwie. Nie czekamy długo.
PIERWSZE
ZIMOWANIE
W
GŁĘBI
LĄDU
— Jak ciężko wytrzymać na wysokości ponad czterech tysięcy metrów nad poziomem morza, wiedziałem.
Dwanaście miesięcy pracowałem na Elbrusie,- ale to, co przeżyłem przed dwoma laty, było... — profesor
zawahał się nie mogąc znaleźć słowa, które oddałoby to, co chciał wyrazić — ...było z niczym na świecie
nieporównywalne — rzucił w końcu.
Nie pierwszy raz spotykaliśmy się z niemożnością dobrania odpowiednich Słów dla antarktycznego
krajobrazu, dla ht£&* ustającej walki, jaką jest każdy dzień na Antarktydzie. Po-i larnicy różnych narodowości
w opisach wypraw ućiekają się bezradnie do słowa „nieludzki", jakby żadne inne nie było w stanie wyrazić całej
grozy i majestatu najsurowszego na kuli ziemskiej lądu.
— ... O klimacie strefy przybrzeżnej — ciągnął dalej Gusiew — sporo już wiedzieliśmy. Ale nikt jeszcze
nie sprawdził, co dzieje się zimą w głębi Antarktydy. Ta świadomość^ właśnie nie dawała nam spokoju. Stacja
„Mirnyj" powstała dopiero w chwili, gdy kierownik naszej Pierwszej Antar- ktycznej Ekspedycji Michał Somow
wyleciał na pierwszy lot rozpoznawczy. Raz po raz przerywaliśmy pracę, gromadziliśmy się wszyscy w
prowizorycznej jeszcze wówczas radiostacji. Pożerała nas ciekawość.
Teren pnie śię wciąż w górą — przekazywała załoga samolotu. — Lecimy na wysokości trzech tysięcy me-
trów, tuż nad lodem.
Wznosimy się na cztery...
Odetchnęliśmy z ulgą, gdy wreszcie ekipa nasza powróciła szczęśliwie do bazy.
Wczesną jesienią w marcu wziąłem udział w drugim locie rozpoznawczym. Mieliśmy lądować w odległości
jakichś czterystu kilometrów od brzegu. Łatwo powiedzieć: lądować... Jak daleko wzrok sięgał, powierzchnia
lodu ery ta była, zjeżo- na wyrzeźbionymi wiatrem zastrugami. Niby potworne olbrzymie haki, wszystkie
ostrzami zwrócone na wschód.
Pierwsze zetknięcie z nimi było potężnym wstrząsem. Wszyscy, co do jednego, zwaliliśmy się z ławek na
podłogę. Na lód pierwszy wyskoczył mechanik. Niespokojny obiegł maszynę w kółko i zawrócił z twarzą
skurczoną zimnem. Mieliśmy szczęście, płozy były całe.
Mroźny wicher chlasnął nas jak biczem po twarzach, zdusił oddech. Termometr wskazywał czterdzieści
pięć stopni mrozu. W „Mirnym" w chwili odlotu było zaledwie sześć. Jakże dalekie wydawało się nam w tej
chwili pełne rozgwaru i ruchu osiedle! Tu dopiero stanęliśmy oko w oko z prawdziwą Antarktydą — martwą,
przerażającą, rozszalałą wiatrem białą pustynią.
Pierwszej nocy żaden z nas nie zmrużył oka. Płucom bfako- wało tlenu. Z trudem wygrzebaliśmy się ze
śpiworów. W namiocie ciepło nie było. Trzydzieści stopni mrozu. Całe szczęście rankiem radiotelegrafista
musiał zapalić lampę benzynową, żeby uruchomić silnik benzynowy stacji nadawczej.
Wychodząc na obserwację meteo, zawinąłem dokładnie twarz szalem wełnianym. Jestem wrogiem
specjalnej maski ochronnej, dusi mnie, dławi, przeszkadza. Oddychając przez ściśle tkaną grubą wełnę czułem
jednak, że mróz nie żartuje. Ledwie dojrzałem słupek spirytusu w termometrze. Zmalał, skurczył się do minus
pięćdziesięciu stopni. Ba, gdybyż to tylko mróz! W Wierchojańsku przeżywałem już niższe temperatury, ale tam
nie było najmniejszego podmuchu, a tu ledwie się człowiek mógł utrzymać na nogach. Wpatrzony w termometr
medytowałem, jakby obok zawiesić drugi, żeby spraw-
/
(dzić jego wskazania, i naraz poczułem, że przenika mnie straszliwy chłód. Od stóp do głów! Jakbym nago
wybiegł na mróz.
Zrozumiałem — termometr nie kłamał. I ...Udało się nam mimo mrozu i wiatru wypuścić tego jeszcze dnia
trzy radiosondy. Trudno powiedzieć, co to za męka napełnić wodorem powłokę balonu przy tej temperaturze. A
cóż dopiero wypuścić go w powietrze! Pędź, człecze, w ciężkim polarnym ubraniu z delikatna radiosondą!
Uważaj, żeby nią wiatr nie rąbnął o lód! Nie za pierwszym razem udało się nam. Tl nie za drugim! Ale tak długo
próbowaliśmy, aż wreszcie balon poszedł w górę. Ze wzruszeniem patrzałem, jak malał na niebie. Pierwszy
radiosondaż, tak daleko w głębi Antarktydy... Wart był tego trudu. Wyniki okazały się niezmiernie ciekawe. Na
wysokości dwustu pięćdziesięciu metrów nad lodem temperatura podniosła się gwałtownie. Zimny strumień po-
wietrza płynął z południa tuż po ziemi, a górą nadchodziły masy cieplejszego, znad oceanu. Dziś oczywiście nie
jest to już dla nikogo sensacją, ale wtenczas?... Dwa razy sprawdzaliśmy wyniki pomiarów, żeby przekonać się,
czy były prawdziwe.
W parę dni później przylecieli koledzy z „Mirnego". Wyskoczyli sobie ochoczo z maszyny, ale jak ich
podciął ten lodowy podmuch, rzucili się od razu w stronę namiotu- Pierwsze metry przegalopowali, potem
przeszli w kłusa, a ostatnie ledwie się wlekli. Na śpiwory padli bez tchu. Odczuli na własnej skórze skutki
rozrzedzonego powietrza. Patrząc na nich czuliśmy się trochę jak starzy wysokogórscy weterani na widok
ceprów.
Start samolotu nie poszedł im łatwo. Hamowały go albo przymarznięte płozy, albo lodowate zręby zastrug.
Twarde jak skala. Nie ugną się, nie zapadną nawet pod ciężarem kilkunastu ton. Największy wóz skacze po nich
jak statek po sztormowej fali. Niedługo przekonałem się o tym na własnej skórze.
Po powrocie do „Mirnego" rozpoczęliśmy od razu przygotowania do lądowej wyprawy. Stałą stację w
odległości czterystu kilometrów od brzegu, zgodnie z międzynarodowym planem prac na Antarktydzie,
mieliśmy założyć dopiero wiosna, w październiku czy nawet w listopadzie, ale chcieliśmy już teraz, przed zimą,
dokonać próby. Udała się samolotem, może uda się i lądem? „Dotrzeć do miejsca lądowania i zawrócić do
«Mirnego*
76
przed zimą" — taki mieliśmy program. To nie znaczy wcale, źe został on wykonany. Tu rządziła nami
Antarktyda. A to harda gospodyni — jak mawiają nasi lotnicy. Oni coś o tym wiedzą.
Póki życia, nie zapomnę pierwszych chwil marszu. Zaraz za „Mirnym
5
' wyrosła przed nami ściana śniegu
niesionego sztormową wichurą. Wbijaliśmy się w nią uparcie krok za krokiem, metr za metrem. Ryk silników
ginął w szumie śnieżycy. W świetle latarń, poprzez zamglone szyby i niezmordowanie zgarniające wycieraczki,
daleko przed nami rysowały się ledwie widoczne postacie. Lina łącząca je z naszym wozem sprawiała wrażenie
olbrzymiego czarnego węża leniwie sunącego po lodzie. Ludzie szli zgięci wpół, z trudem rozcinając niewi-
doczną dla oka zaporę wiatru. Raz po raz zatrzymywali się, wbijali długie stalowe pręty w lód. Wówczas, w
1956 roku, był to jedyny sposób, by sprawdzić, czy nie kryją się pod nim zdradliwe rozpadliny.
Wyruszyliśmy 2 kwietnia. Przed nami ciągnął się obszar znany tylko z powietrza. Niektórzy uważali, że
cztery setki kilometrów dla ciągnika na Antarktydzie — to drobiazg, nie warto o nim mówić. Chciałbym ich
mieć „pod ręką" podczas tej pionierskiej podróży w głąb lądu. Już po pierwszych kilkunastu kilometrach
mieliśmy przedsmak tego, co nas czeka. Z ulgą odetchnąłem, gdy za nami pozostał pas przeklętych szczelin,
które zamykają osiedle od południa. Ale radość trwała krótko. Biały kontynent wytoczył przeciw nam swe naj-
cięższe bronie — wiatr i mróz.
Z początku karawana pojazdów powoli pełzła naprzód. Co dzień dopędzał nas lekki łazik na gąsienicach,
dowożąc z „Mirnego" gorący posiłek w termosach. Mieliśmy oczywiście własną kuchnię gazową zmontowaną w
jednym z domków na płozach, ale trzeba chyba być cyrkowcem, żeby utrzymać w równowadze garnek na
skaczącym jak żywe srebro palniku. Później i tego się nauczyliśmy. Nigdy chyba kuchnia „Mirnego" nie
wydawała nam się tak znakomita jak wtedy, kiedy oddalaliśmy się od niej z każdą godziną.
Wkrótce zerwała się i ta więź ze światem. Ostatnia. Pogrążaliśmy się w samotność. Wokół ni to niebo, ni to
ziemia.
77
Biel — mroźna, nieskończenie martwa, przeraźliwa. Pojazdy| prowadziliśmy na zmianę. Podczas krótkich
postojów spątiś- my jak zabici. Humor nas na szczęście nie opuszczał. Ktore- goś ranka budzi mnie krzyk
starszego mechanika:
— Kierowniku! Nieszczęście! Cyganie uprowadzili w nocy konie!
Wybiegłem z namiotu. Zdębiałem. Nie ma ciągników, nie ma nawet koleiny. Wokół biel... Dobra chwila
minęła, nim znalazłem winnego. Znany ze swych kawałów Kapicą skorzystał z kamiennego snu zmordowanych
kierowców i Odprowadził wozy daleko od miejsca postoju.
Ale nie zawsze bywało tak wesoło. Śnieżyca goniła śnieżycę. Mróz siarczysty. Ciążyły nam często
przymusowe postoje, ale nie sposób było posuwać się naprzód po omacku. Uwięzieni przez zamieć, zagrzebani
w śpiworach, stłoczeni po sześciu w jednym domku na płozach, całymi godzinami wsłuchiwaliśmy się w łoskot
wichury. Monotonny, nieprzerwany, groźny. Chwilami wydawało się, że milknie. Ale już nadciągała nowa
nawałnica, już odbierała nadzieję. I znów srożyła- się zamieć.
W rzadkich chwilach ciszy wypadaliśmy wszyscy na dwór. Chłostały nas fale śniegu, zagarniały,
przewracały, turlały. Ledwie można było utrzymać się na nogach. Na czworakach lub pełzając zabieraliśmy się
do pracy. A tej nie brakowało nam na każdym postoju.
Ciągniki, sanie, domki, wszystko tonęło pod tonami śniegu. Ani śladu przebytej drogi. Jakbyśmy przyszli
znikąd. ■
Łopaty migały tylko w powietrzu, za plecami rosły białe . zaspy, a ciągników wciąż nie było widać spod
grubej, puszystej kołdry. Ledwie odkopiesz pojazd, ledwie res?tą sił oczyścisz sanie i domki, znów dmuchnie
potężnym oddechem zadymka i wszystko trzeba zaczynać od nowa. Przychodzi w życiu polarnika taka chwila,
w której łopata staje się najbardziej znienawidzonym pod słońcem narzędziem. I wciąż najbardziej potrzebnym...
Z każdym dniem pięliśmy się wyżej i wyżej. Z każdym ciężej przychodziła nam praca — z każdym bardziej
wyczerpywała. Serce waliło jak młot, brakowało nam oddechu. Dusiliśmy się chwilami. Pluliśmy jakimś gęstym
śluzem, sapaliśmy, postękiwali. No i cóż?... Robiliśmy dalej swoje. Naj
gorsze są pierwsze tygodnie, nim ludzki organizm nie przystosuje się do nieludzkich warunków.
Lodowy płaskowyż przed nami wciąż piął się w górę. Na wysokości trzech tysięcy metrów ustały wreszcie
śnieżne zawieje. Ich miejsce zajęły mrozy. W dzień i w nocy termometr wskazywał niezmiennie od
pięćdziesięciu dwu do pięćdziesięciu sześciu stopni. A do tego niełatwo przywyknąć. Jedno mocniejsze
szarpnięcie ciągnika — i pękał stalowy hak, o który zaczepione były sanie. Jedno dotknięcie do stalowej liny, a
rozchodziła się w rękach niby stara, przegniła manila. - Całymi godzinami pełzliśmy pod górę na pierwszym
biegu. Silniki pojazdów pracowały z trudem. Tracąc moc, coraz więcej żłopały ropy. Aż wreszcie wyżłopały!
Pewnego dnia zrozumieliśmy, że nasza podróż dobiegła końca. Ani w przód, ani wstecz. O powrocie do
„Mirnego" nie można było marzyć...
Znaleźliśmy się w pułapce. Wozy musiały tu pozostać na zimę. A ludzie? No cóż, ludzi można było zawsze-
wywieźć samolotami, to było najłatwiejsze. Chęć przekonania się, co kryje zimą to białe piekło, podsunęła mi
jednak nową myśl. A gdyby tak teraz od razu, nie czekając przyszłego roku, założyć tu stację? Pozostawić w niej
paru ludzi i rozpocząć prace badawcze o osiem miesięcy wcześniej?
Radiotelegrafista nie mógł narzekać na brak pracy. Całymi godzinami omawiałem z Sarnowem każdy
najmniejszy szczegół tego projektu. Wiedziałem, że kto jak kto, ale on mnie zrozumie. I rzeczywiście — wyraził
w końcu zgodę. Skłamałbym twierdząc, że przyszło mi to łatwo. Ryzyko było duże.
I tak powstała stacja, nie bez powodu zwana „Pionierską".
Jeden tylko człowiek, wielki polarnik i wielki samotnik, admirał Byrd — odważył się przed paroma laty
zimować z dala od wybrzeży. Mało brakowało, a życiem przypłaciłby swą odwagę. Czym będzie nasze pierwsze
zimowanie o dwieście kilometrów dalej jeszcze w głąb antarktycznego lądu, na olbrzymiej wysokości prawie
trzech kilometrów? Lękałem się jeszcze jednego — jak przyjmie wiadomość o mojej decyzji najbliższy
przyjaciel — żona. Gwiazdozbiór Oriona świecił wyjątkowo mocnym blaskiem nad szczytami Kaukazu, gdy
Nie zawiodłem się. Zrozumiała, zezwoliła. W dwu maleńkich, ciasnych domkach mogło nas pozostać na
zimę najwyżej czterech. Kto? Wybór niełatwy, Każdy chciał, każdy bez wyjątku. Prosili, przekonywali,
namawiali. Ale tu trzeba było być twardym. Żelazne nerwy i dobra kon-^ - dycja fizyczna były niezbędnymi
warunkami "tego niełatwego zimowania.
Czas naglił. Każdy dzień mógł być tym ostatnim możliwym do lotu. Transportowiec. z „Mirnego"
wylądował szczęśliwie w naszej samotni, ło prawda, ale pękł któryś z drążków utrzymujących płozę. Na
szczęście pogoda dopisywała. Druga, lekka" maszyna zdążyła na czas przywieźć części zapasowe i mechaników.
Gorzej było ze startem, przeciążona nie mogła poderwać się do lotu o własnych siłach. Pomysłowy pilot znalazł
wreszcie rozwiązanie. Na pierwszy rzut oka, wydawałoby się, proste^ takie, jakie dyktuję potrzeba.
— Do stojaka płozy przywiążcie liną traktor. Ori mnie pociągnie. Linę zawiążcie „na kokardę". Jak
nabiorę szybkoś- i ci — odwiążcie. Jedno szarpnięcie wystarczy.
Myśl dobra, ale jak ją urzeczywistnić? Nie sposób biec za samolotem w ciężkim polarnym ubraniu. A tu
lotnik przynagla. Niewiele myśląc sam kładę się na płozę. Chłopak w lot zrozumiał, ale raz jeszcze uprzedzą:
— Profesorze, uwaga, jeśli nie rozwiąże pan na czas —^ roztrzaskam maszynę!
— Rozwiążę!
Ryczy silnik, zanosi mnie tumanem śniegu. Traktor szarpie mocno raz, drugi. Ruszamy. Powoli, potem coraz
szybciej. Pociągam za linę, odpycham ją co sił od płozy i walę na lód. Przylegam mocno na płask. Byle tylko
tylny ster samolotu
spotkaliśmy się tam przed dwudziestu laty. Od owej pamiętnej chwili idziemy razem ręka w rękę. Umówiliśmy
sięl że podczas każdej rozłąki, a tych nie brakowało w naszym życiu, będziemy oboje spoglądać na tę
konstelację. Widać ją z obu półkulą północnej i południowej. Nadałem do żony krótka ra- diodepeszę;
zakończyłem ją słowami:
Z WYSOKOŚCI TRZECH TYSIĘCY METRÓW LEPIEJ WIDAĆ ORIONA
ni^. zaczepił mnie i nie porwał do góry! Nim o tym pomyślałem, szarpnęło, powlokło. Koniec! Uniesie mnie
teraz w powietrze!
Pó paru sekundach — a wydały mi się wiekiem — pęd usta). Nade mną wysoko zabłysły światełka
pokładowe samolotu. Lina, którą wciąż ściskałem kurczowo w ręku, ciągnęła mnie dalej po lodzie. Nie za
samolotem, ale po prostu za traktorem. Z jakąż ja ulgą wtedy odetchnąłem! Najadłem się strachu, przyznaję bez
wstydu.
Słońce zapadło pod horyzont już 25 maja. Mimo ciemności samoloty docierały do nas, jak tylko pozwalała
pogoda. Nie lądowały oczywiście. Zrzucano nam skrzynie z żywnością. Gorzej poszło z dostawą ropy do
piecyków i kuchni. Olbrzymie metalowe beczki pękały lądując, a bezcenny płyn wsiąkał w lód. O zrzutach
paliwa na spadochronach w czasie nocy polarnej nie mogło być oczywiście mowy. Wiatr, nasz nieodłączny
towarzysz, odpędziłby je daleko od obozu. A potem szukaj w ciemnościach polarnej nocy.
Niebo przejaśniało się nad nami tylko w południe, zaledwie na parę godzin. Potem znów pogrążaliśmy się w
czerń. Szczęście, że domków „Pionierskiej" nie mogły zobaczyć żony, matr ki czy ukochane. Gorzko
zapłakałyby może nad naszym losem. Pod sufitem było jeszcze znośnie: dwanaście stopni Celsjusza, ale na
podłodze temperatura ani razu nie podniosła się powyżej zera, Po kątach, pod łóżkami lśnił lód. Od ciepła biją-
cego z piecyka podczas gotowania posiłków tajał szron pokrywający ściany. A wtedy po kostki brodziliśmy w
błocie, zanim znów nie zamarzło.
W sierpniu, w środku antarktycznej zimy, średnia miesięczna temperatura powietrza wynosiła minus
pięćdziesiąt stopni. Były dni, i to nierzadkie, podczas których mróz dochodził do minus sześćdziesięciu siedmiu.
Była to najniższa temperatura, jaką tej zimy zanotowano na Antarktydzie.
W sierpniu nad „Pionierską" rozszalały się sztormy. Biły wściekle w maszty radiostacji, targały linami,
zasypywały ukryte w śniegu domki. Wydawało się chwilami, że biała pustynia pędzi wprost na nas jednym
zawrotnym, niepowstrzymanym pędem. Jakby jakieś piekielne moce chciały zatrzeć
ślad wszystkiego, co żywa istota wzniosła na martwym tynencie.
W rzadkich chwilach przejaśnień spoglądałem na Or/ona. Świecił tuż nad głową wspaniały, tajemniczy,
jarzący się w tym krystalicznym powietrzu jakimś niezwykłym blaskiem- I byłem pewien, źe nie patrzę na niego
sam... (
Ciężka, fizyczna praca w rozrzedzonym powietrzu, feimno i wiatry wysysały z nas siłę i zdrowie.
Odżywialiśmy się/wspaniale, spiżarnia była pełna, każdy mógł jeść do woli, alfe straciliśmy wszyscy tej zimy po
kilkanaście kilogramów./
Ciemności nocy polarnej zawsze ciążą człowiekowi I my w „Pionierskiej" wyczekiwaliśmy niecierpliwie
powrotu słońca. Mimo diabelskiego mrozu i wiatru 25 sierpnia długo staliśmy wszyscy na dachu, patrząc jak
zahipnotyzowani na rozżarzający się powoli horyzont. Czerwona tarcza słońca wynurzyła się z morza lodu
zaledwie na parę sekund, a wtedy zaczęliśmy krzyczeć niczym gromada chłopaków. Od tej chwili liczyliśmy nie
dni, ale godziny, które dzieliły nas od powrotu do „Mirnego".
Samoloty pojawiły się nad „Pionierską" dopiero wczesną wiosną. Paliwo i żywność zrzucono nam na
spadochronach. Przemyślne urządzenie do zaczepiania ich o zastrugi zawiodło na całej linii. Wiatr urywał haki i
kotwice, a spadochron, za którym wlokły się beczki czy pojemniki, pędził daleko po lodzie. Razu pewnego
znalazłem taki dwustukilogramowy pojemnik w odległości siedmiu kilometrów od obozu. Niewiele myśląc
wskoczyłem na niego i poderwałem spadochron do góry. W jednym mgnieniu oka wiatr wydął go jak żagiel.
Mój niezwykły wehikuł podskakiwał na zastrugach niczym naro- wisty rumak, który stara się zrzucić jeźdźca na
ziemię. Szybkość rosła z chwili na chwilę. Z całych sił musiałem trzymać się lin, ledwie zdążyłem wyciągnąć
zza pasa nóż i przeciąć je zbliżając się do stacji.
Nauczony doświadczeniem wycinałem potem w spadochronach olbrzymie otwory, żeby zmniejszyć
szybkość tej diabelnej jazdy. Bo nieraz jeszcze posługiwaliśmy się owymi „an- tarktycznymi rumakami".
Nauczyliśmy się nawet nimi kierować pociągając za odpowiednie liny. Na brak wiatru nie mogliśmy się
uskarżać. Dął, szalał po naszym pustkowiu bez chwili przerwy, podrywając niezmordowanie w górę tony śniegu.
W listopadzie nastąpiła zmiana załogi.
Trudno mi było rozstać się z „Pionierską". Szmat życia wiąże się z tą moją Wielką Przygodą. Jak to
powiedział Conrad?,
„Nigdy nie zjawia się ona na żądanie. Temu, kto rozmyślnie wyrusza na poszukiwanie przygód, pozostają
często w dłoniach same plewy",
W drodze powrotnej z Szóstego Kontynentu profesor Gusiew nie ukrywa wzruszenia opowiadając nam o
swym przelocie nad opuszczoną tej zimy stacją „Pionierska". Przywalonych śniegiem domków nie było widać.
Wystawał tylko spod białej pokrywy czubek masztu anteny. Piekielne moce Antarktydy nie zdołały zetrzeć tego,
co wzniosły ludzkie ręce.
OD GWIAZDY POLARNEJ DO KRZYŻA POŁUDNIA
Wstyd po prostu się przyznać. Przez „Ryczące Czterdziestki" przepłynęliśmy jak po spokojnej tafli jeziora
mazurskiego w szary, zimny poranek jesienny. Sam nie wiedzałem, czy cieszyć się, czy żałować.
Spienione wody i groźne uderzenia wiatru niepostrzeżenie pozostały gdzieś daleko za nami. Szarostalowe
morze uspokoiło się, wygładziło, kołysząc nas rytmicznie na fali, w której szczyt od szczytu dzieliło trzysta —
czterysta metrów. Za to w powrotnym rejsie Ocean Indyjski z nadwyżką wziął odwet. Prawie trzydniowy sztorm
niemało kosztował nas strachu i zdrowia. Ale warto było ten wspaniały sztorm przeżyć.
Przy łagodnej fali pokład statku zaroił się znów ludźmi zmienionymi nie do poznania — ubiorem. Sukienne
i futrzane kurtki, wiatrówki, wysokie czapy polarne i ciepłe jednopal- czaste rękawice. W ciągu paru godzin
temperatura raptownie spadła o sześć stopni. Namacalny dowód, że wpłynęliśmy na wody Antarktyki, że
znaleźliśmy się na tajemniczej linii konwergencji antarktycznej...
Pojęcie to stosunkowo od niedawna przyjęte zostało przez specjalistów celem wyznaczenia obszaru
zimnych wód Dalekiego Południa. Konwergencja antarktyczna jest pasem,
Naukowcy wiele lat stracili na wyznaczeni granicy Antarktyki, Przyjęci", podobnie jak db Arktyki,
Izotermy pfuu drimiąh stopni najcieplejszego miesiąca przenuwało niania* Uj na pięćdziesiąty* a w niektórych
punktach nawet ną trzydziesty ósmy utopień szerokości południowej. Wówczas obszar Antarktyki obejmowałby
olbrzymią powierzchnię prawie siedemdziesięciu milionów kilometrów kwadratowych. Prawie trzykrotnie
więcej tu'/. Arktyka, Próbowano również przyjąć jako granicę Antarktydy najdalej rui północ wyminiętą linię
za* jrfy v/a ją&tgO Jodu morskiego, Ule ku ona jednak tak wielkim przesunięciom Ketonowym, Źe i U;
koncepcję odrzucono.
Nu; we wszy*tklch językach istnieją jak w polskim dwa pojęcia: „Antarktyda" — ląd podbiegunowy o
powierzchni czternastu milionów kilometrów kwadratowych i „Antarktyka" obszar oceanów o pow'terz/:hni
pięćdziesięciu dwu milionów kilometrów kwadratowych, na którym leży Szósty Kontynent i wyspy
suharitarktyczne,
Geografowie i hydrolodzy płynący na statku nieraz pokazywali nam mapy, na których wykreślono
wszystkie kolejno przyjmowane granice Antarktyki, Wszyscy oni, obeznani z Arktyką, nieustannie
przeprowadzali porównania obu obszarów podbiegunowych Ziemi. Różnie jest wiele.
Punkt astronomiczny zwany geograficznym biegunem północnym leży pośrodku Oceanu Iżyłowatego
pokrytego pływa- j tcf krą I polarni Pniowymi, Głębie tego oceanu, o powierzchni ponad trzynaście milionów
kilometrów kwadratowych, przekraczają pięć tysięcy metrów.
Biegun południowy, zwany czasem „wysokim biegunem", znajduje się pośrodku Antarktydy, na
płaskowyżu wysokości prawi* trzech tysięcy metrów nad poziomem morza. Przez, lodowce Uru,o najwyższego
na kwiecie kontynentu przAtbIjają iu i ówdzie łańcuchy gónkie, których nieżyty priśkraMsa»n wr/HU: tysięcy
metrów.
P/pcz niezmiernie ciekawa, Arktyki to oee&h o wielkich głębiach, Antarktyda to ląd o wysokich szczytach.
Jakby Jfl*
w którym powierzchniowe zimne wody polarne o oigłyrr) mieniu zapadają się w głąb, pod cieplejsze,
napływa/ąe« z północy,
/
ka4 mocarna dłoń wyrwała zlernlę z Jednego krańca naszej planety, by dołożyć na drugi,
Wewnątrz północnego koła polarnego, w odlęftflfci dwu i pól tysiąca kilometrów od bieguna, ponad milion
ludzi ka w osiedlach I dużych miastach; Murmańsku, Narviku, Tromsd i wielu, wielu innych. Człowiek żyje
tam, uprawia ziemią, zbiera plony, hoduje bydło, pracuje w wielkich zakładach przemysłowych, kopalniach I
portach. Lfflłe kolei elektrycznych I autostrady docierają w Związku Radzieckim, w Kanadzie czy w Alasce do
samych wybrzeży polarnych mórz, W odległości niespełna tysiąca kilometrów od bieguna ria północnych
wybrzeżach Grenlandii złocą się latem maki polarne, pasą stada wołów piżmowych, na które polują za-
mieszkujący od setek lat te strony Eskimosi, Na krach Północnego Oceanu Igłowatego tuż pod biegunem można
ujrzeć foki, białe niedźwiedzie, a na wyspach i wybrzeżach żyją wielkie stada renów, wilków, lisów i Innych
zwierząt czworonożnych.
Południowe kolo polarne przebiegu we wschodniej części Antarktydy po pustynnych obszarach, od
milionów lat skutych lodem, W zachodniej - • po morzach pokrytych prawie zawsze krą, trudną do sforsowania
nawet dla nowoczesnych statków, Na Szóstym Kontynencie nie ma śladów życia. Nie zamieszkiwał go nigdy
człowiek. Latem tylko przy brzegach, na wąskim paro- czy kilkunastokilornetrowym pasie spotkać rnożna
kilkanaście gatunków ptaków — przybyszów, c/tery odmiany fok i dwie pingwinów, Ani jednego czworonoga.
Wszystkie te zwierzęta żywi nic Martwy Kontynent, lecz otaczające go oceany, w których kipi źycle Gdy ustaną
sztormowe I huraganowe wichury, nad lodowym pustkowiem zalega cisza, jakiej nie zna żaden Inny kontynent
na naszej planecie. Nie darmo Antarktydę zwą Lądem Milczenia lub dem Wielkiej Ciszy,
M
J
północnym biegunie geograficznym w środku zimy tern* pera tur a powietrza rzadko spada poniżej
czterdziestu pięciu stopni.
Na południewytn biegunie w samym środku zlrny, w sierpniu
roku, zanotowano minus siedemdziesiąt
osiem. Nie jest to Jednak rekordowa temperatura l/odowcgo Kontynentu. W tym samym czasie w stacji
„Wostok", założonej w odległości tysiąca pięciuset kilometrów od wybrzeża, na wysokości
trzech i pół tysiąca metrów termometry wskazywały minus osiemdziesiąt siedem i cztery dziesiąte stopnia. W
dwa lata później, w sierpniu 1960 roku, zarejestrowano w tej samfej stacji najniższą na powierzchni kuli
ziemskiej temperaturę: minus osiemdziesiąt osiem .i trzy dziesiąte stopnia.
W większym jeśzcze stopniu nieporównywalne są ilpści lodu zgromadzone wokół obu biegunów Ziemi.
Antarktyda zawładnęła nim prawie niepodzielnie, skupiając całe dziewięćdziesiąt procent. Tylko jedna dziesiąta
„białego minerału" znajduje się poza Szóstym Kontynentem. Są to lody pokrywające Północny Ocean
Lodowaty, Grenlandię oraz wszystkie lodowce górskie świata.
Pancerz lodowy Antarktydy osiągnął astronomiczne niemal wymiary.
W odległości zaledwie czterystu kilometrów od „Mirnego" odkryto ostatnio depresję podłoża dochodzącą
do tysiąca stu metrów. Lód w tym miejscu osiąga olbrzymią grubość ponad czterech tysięcy metrów. Średnia
grubość pokrywy lodowej w środkowej części Antarktydy przekracza według ostatnich danych trzy kilometry.
Są to miliony kilometrów sześciennych. Pojęcie dość nieuchwytne dla wyobraźni. Co to jest kilometr
sześcienny? Dużo czy mało? Znacznie więcej, niż nam się w pierwszej chwili wydaje. Obliczono, że wszystkich
mieszkańców globu ziemskiego pi a jest ich według ostatnich obliczeń ONZ trzy miliardy — można by ułożyć
jak sardynki w pudełku o pojemności jednego tylko kilometra sześciennego. Podobno wystarczyłoby jeszcze
miejsca na dolanie oliwy...
Dla bardziej plastycznego uzmysłowienia sobie potwornej ilości lodu, jaką skupia Szósty Kontynent,
przyjmijmy, że wszyscy ludzie żyjący na naszej planecie chcieliby zjeść lód Antarktydy. Wówczas każdy,
poczynając od niemowlęcia, a kończąc na zgrzybiałym starcu, musiałby połknąć pół tony lodu na sekundę,
trzydzieści na minutę, tysiąc osiemset na godzinę. I tak bez przerwy, bez chwili wytchnienia, przez całą dobę,
cały tydzień, cały miesiąc. I cały okrągły rok...
Gdyby roztopić lód pokrywający Antarktydę, poziom wody we wszystkich oceanach i morzach świata
podniósłby się od osiemnastu do dwudziestu czterech pięter, znikłoby wiele wysp, zmieniłby się zarys brzegów
wszystkich kontynentów.
Czy nam to grozi w obecnej chwili? Raczej nie. Pokrywa Antarktydy „ścieniała" o przeszło trzysta metrów
w ciągu ostatnich... dziesięciu tysięcy lat. Mieszkańcy Pomorza mogą więc tymczasem spać spokojnie.
Nieporównywalne są również ilość i wielkość gór lodowych na wodach podbiegunowych Dalekiej Północy
i Dalekiego Południa. Lotniczy wywiad lodowy za pomocą radaru stwierdził, że rokrocznie od brzegów
Antarktydy odpływa ponad sto dwadzieścia tysięcy lodowych kolosów, jakich nie zna Arktyka.
— Mają się do siebie jak wieloryb do płotki — mówią nie bez racji polarni marynarze.
Pływające olbrzymy, wielkie jak wyspy, rodzą się z lodu kontynentalnego. Niektóre lodowce Antarktydy z
głębi lądu potężnymi strumieniami spływają ku brzegom. W swej powolnej wędrówce zapełniają doliny,
przelewają się przez łańcuchy górskie i nie zatrzymując się na krawędziach brzegu, pełzną dalej po jego
zatopionej części zwanej szelfem kontynentalnym. W miarę jak zapada on coraz głębiej w morze, lód utrzymuje
się na powierzchni wody, zajmując czasem olbrzymie przestrzenie.
Dotychczas odkryto na Szóstym Kontynencie dwanaście takich lodowców zwanych szelfowymi,. o łącznej
powierzchni prawie miliona kilometrów kwadratowych. Objętość ich przewyższa objętość całego lodu
morskiego pływającego po Północnym Oceanie Lodowatym.
Największym na świecie lodowcem szelfowym jest lodowiec Rossa o powierzchni przekraczającej pół
miliona kilometrów kwadratowych. Linia czoła lodowca zwana barierą ciągnie się na przestrzeni ponad ośmiuset
kilometrów. Barierą nazwał ją podróżnik angielski Ross, w chwili gdy zagrodziła mu niespodziewanie dalszą
drogę na południe. Bariera Rossa wznosi się na wysokość od kilku do stu metrów nad poziomem morza. Cały
lodowiec, jak stwierdzono ostatnio, leży na wodzie, w paru tylko punktach wsparty o niewielkie skaliste wysepki
i mielizny. Ten potężnych rozmiarów „placek" średniej grubości trzystu metrów wykrusza się nieustannie. Jak
prawie cała linia brzegowa Antarktydy, jest on kolebką „pływających wysp" i mniejszych icebergów.
Największy z tych lodowych „okruchów" zaobserwowany niedawno przez człowieka liczył trzysta
kilometrów długości i trzydzieści szerokości. Ponad wodą piął się prostopadle w górę dziesięciopiętrową ścianą.
Gdyby tego lodowego kolosa wyjąć z morza, mierzyłby około osiemdziesięciu pięter. Topniejąc daje tyle
słodkiej wody, ile Wisła wtacza do Bałtyku w ciągu lat dwudziestu.
Jedne góry odpływają do macierzystego brzegu w ciszy, słychać zaledwie krótki, suchy trzask, jakby
złamała się gałąź, inne przy akompaniamencie huku przypominającego salwy najcięższej artylerii. Głęboko
osiadłe w oceanie, gnane podwodnymi prądami morskimi, majestatyczne, dostojne, suną powoli na północ, ku
zagładzie.
Niesamowite wrażenie sprawia podczas silnej burzy biały olbrzym płynący pod wiatr. Jak dziób okrętu-
widma rozbija krę pozostawiając na swej drodze ciemny ślad wolny od lodu. Ślad ten, zwany „cieniem"
iceberga, wykorzystują często polarni marynarze.
Zdarza się, że góry lodowe uparcie suną za statkiem. Przed kilkunastu laty w Zatoce Wielorybiej na Morzu
Rossa jędna z nich zablokowała cztery okręty wyprawy amerykańskiej. Stanęła u wejścia do zatoki zamykając
jedyną drogę odwrotu. Przez trzydzieści sześć godzin załogi żyły pod groźbą zagłady. Nie pomogłyby ani
stalowe burty, ani tysiące koni mechanicznych zawarte w silnikach, gdyby te miliony ton ruszyły naprzód
przypierając okręty do czół otaczających lodowców!"
W powietrzu panował spokój nie zmącony żadnym podmuchem; naraz góra lodowa, bez najmniejszej
wydawałoby v.\ą przyczyny, w absolutnej ciszy, ruszyła powoli w powrotną drogę, na pełny ocean. Ludzie
odetchnęli z ulgą.
Żywot icebergów jest na ogół krótki, trwa kilka najwyżej lat. Drąży je bez ustanku fala, topią promienie
słońca, żłobią wiatry. Masa lodu wy żartu od spodu przez cieplejsze wody traci z czasem równowagę, przechyla
się i przewraca z hukiem w morze. Są to niebezpieczne chwile dla przepływających nie opodal statków, nawet
tych nowoczesnych, zaopatrzonych w magiczne oko. radaru.
Struktura lodu, z którego zbudowane są icebergi, na obu podbiegunowych obszarach Ziemi jest również
odmienna. W Arktyce pada śnieg, podobny do tego, jaki znamy w naszych
szerokościach geograficznych, w strefie umiarkowanej. Na Antarktydzie śnieg jest lekki jak puch i drobny Jak
piasek. Nie sposób zbudować z niego eskimoskiego igloo. Pada on pod postacią drobnych lodowych
kryształków, które zbijają się powoli, sprasowują, by w końcu przybrać strukturę lodu. Tak zwany „twardy lód"
występuje tu dopiero na głębokości kilkudziesięciu metrów pod pokładami śniegu i firnu.
Nie sposób wyliczyć wszystkich, czasem bardzo subtelnych i specjalistycznych różnic zachodzących
między dwoma krańcami świata. Wspólną cechą tych obu mroźnych krańców świata, poza położeniem
geograficznym, oczywiście jest okres dnia polarnego i polarnej nccy oraz zjawisko polarnej zorzy.
„WYJĄCE PIĘĆDZIESIĄTKI" MILCZĄ
W drodze na południowy wschód z coraz większą szybkością mijamy południki. Niepostrzeżenie
przecięliśmy wielkie koła, na których leżą Warszawa, Moskwa, Madagaskar. „Zbliżamy się" do Bombaju. W
ciągu ostatniego tygodnia podróży punktualnie o północy z głośników pada przypomnienie:
— Dwudziesta trzecia czasu okrętowego. Proszę cofnąć o godzinę wskazówki zegarków!
Każda nasza doba liczy obecnie dwadzieścia pięć godzin. Młodniejemy, ale ten skradziony życiu czas
przyjdzie nam niestety oddawać w drodze powrotnej.
Słynne w świecie „Foggy Fifties" — „Wyjące Pięćdziesiątki", postrach marynarzy, przyjęły nas równie
łaskawie jak „Ryczące Czterdziestki". Sztormy szaleją podobno na wschodzie i na zachodzie. Przed nami
ciągnie się „zielona droga" stillu. W monotonnym dudnieniu silników prujemy szybko bure fale Oceanu
Indyjskiego. Wokół pustka, coraz chłodniej. Czerń nocy szarzeje, kurczy się, umyka. Coraz dłużej trwi dzień,
jeszcze nie polarny.
Radio donosi, że rozładunek "Ob« dobiega końca. Łamaczowi nie udało się sforsować ostatnich dziesięciu
kilometrów przybrzeżnego lodu. Tegoroczne lato na Antarktydzie jest
wyjątkowo chłodne. Nie mamy szczęścia.
0
g£
— Dowódca rejsu prosi do siebie, na mostek kapitański.
Nie wypada zapytać stojącego w progu marynarza, w jakim
celu. Ruszamy więc zaintrygowani na górę. Pokój nawiga- • torą pełen map na ścianach, na stołach. Za nim
oszklona kabina ciągnie się od burty do burty. Cisza, spokój. Obaj „pierwsi po Bogu" nachylają się kolejno nad
gumową osłoną radaru.
—Proszę bliżej, obiecałem pokazać państwu coś ciekawego — mówi dziwnie jakoś uroczyście dowódca
rejsu..
— Przez ramię znieruchomiałej z wrażenia Aliny widzę, jak na drgającym bez przerwy
zielonkawosrebrzystym ekranie promień zamiata pracowicie horyzont i zahaczywszy naraz
0 jakąś przeszkodę, wyrysowuje maleńki punkt. Krótki trzask przełącznika. Obraz powiększa się wielokrotnie.
Na ekranie wyrasta smukły zarys. Ni to wieża kościelna, ni piramida.
—Pierwsza! — z głosu dowódcy przebija wyraźnie podniecenie. Ruchem ręki prosi, by dopuścić do radaru
kogoś z obsługi.
— Góra lodowa na kursie. Odległość dwadzieścia cztery
1 sześć dziesiątych mili. Wysokość nad poziomem wody około stu metrów — recytuje jednym tchem
marynarz.
—Zmiana kursu! Pięć stopni West — rzuca krótko kapitan Borodin.
—• Pięć stopni West! — powtarza jak echo marynarz obracając rączki niewielkiego niczym zabawka koła
sterowego.
W jednej chwili posłuszne woli człowieka urządzenia hydrauliczne przesuwają o tyleż stopni olbrzymi,
ważący parę ton ster za rufą. I dziób statku powoli skręca na zachód.
Kapitan zbliża się do zamocowanego na ścianie mikrofonu1 i naciska guzik. Błyska migocące światełko
żarówki neonowej^ Głos kapitana wzmocniony przez głośniki rozlega się po całym statku:
—Uwaga! Uwaga! Za półtorej godziny z lewej burty miniemy pierwszą górę lodową, wysokości około stu
metrów.
Po obu stronach sternika stoją dwa kompasy. Z prawej stary, magnetyczny, do dziś niezastąpiony, z lewej
wskaźnik ży- rokompasu. Główny nadajnik urządzenia żyroskopowego umieszczony jest w korytarzu pierwszej
klasy prawie na wprost naszej kabiny. Stamtąd sterowane są wskaźniki zainstalowane w paru punktach statku,
między innymi w kabinach mieszkalnych kapitana i jego zastępcy. Strzałka elek
tryczna wskaźnika szybkości zatrzymała się na dwunastu węzłach. Zwolniliśmy, widać w obawie przed małymi
bryłami lodu nie wykrywalnymi za pomocą radaru, a groźnymi dla śrub statku.
Oszołomiona niezwykłym pięknem białego kolosa, swoją pierwszą „na własne oczy" widzianą górą lodową
Alina wysyła do matki depeszę. Bodajby tego nigdy nie uczyniła!... Skądże mogliśmy wiedzieć w naszej
łupince, pośrodku Oceanu Indyjskiego, źe w tym samym mniej więcej czasie, na drugim krańcu Ziemi, w
okolicach największej wyspy świata Grenlandii, nastąpiła tragiczna katastrofa? Nowoczesny łamacz lodu duński,
wyposażony w radary, natknął się niespodziewanie na górę lodową. I powtórzyła się tragiczna historia zatonięcia
»Titanica«. Na mniejszą skalę. Ale sto osób, w tym kobiety i dzieci, zginęło w wodach Grenlandzkiego Morza.
Czyż trzeba dodawać, że matki nie uspokoiliśmy?
Szybko biegnie brązowa taśma echosondy. Strzałka, wychylając się miarowo, pozostawia szeroki, lekko
zacieniony ślad z wyraźnym ostrym brzegiem. Dno morza na naszej drodze jest na ogół równe. W ciągu
ostatnich paru godzin widać tylko niewielkie odchylenia od głębi trzech tysięcy siedmiuset metrów.
Na taśmie echosondy wyskoczyła naraz jakaś dziwna ciemniejsza smuga. „Coś" pojawiło się nagle, na
niewielkiej głębokości pod nami. Czyżby szczyt jakiejś podwodnej góry?
— Wieloryby! Nasza echosonda musiała je przepłoszyć mówi kapitan, a widząc nasze zaskoczenie
wyjaśnia: — Chcąc ułatwić połowy, niektóre statki myśliwskie flotylli wieloryb- niczej zainstalowały u siebie
aparaty ultradźwiękowe typu „Asdic", które podczas ostatniej wojny służyły do wykrywania nieprzyjacielskich
łodzi podwodnych. W pierwszej chwili pomysł wydawał się genialny, ale w praktyce całkowicie zawiódł.
Okazało się, że zwierzę odbiera znakomicie niesłyszalne dla ucha ludzkiego drgania i rzuca się do ucieczki, w
popłochu, prosto przed siebie. Byle dalej od groźnych sygnałów. Jeśli myśliwiec dogoni i ubije takiego
śmiertelnie zmordowanego olbrzyma, mięso jego zatrute toksynami jest zupełnie niezdatne do użytku. Warto
posłuchać, jak o wielorybach opowiada nasz bosman. Pływał w pogoni za nimi po niejednym oceanie.
W KRĘGU SPRAW MORSKIEGO SUŁTANA
Nietrudno go odnaleźć. Gestykulując długimi jak skrzydła wiatraka ramionami, bosman tłumaczy coś grupie
ciekawych, wskazując białe obłoczki, wystrzelające gęsto z morza. Suną równolegle do statku. W szkłach
lornety widać wyraźnie, jak ciężkie olbrzymie cielska zataczają łuki, raz po raz wystaje nad wodą to płaski
rozwidlony ogon, to spiczasty trójkąt potężnego łba. To wieloryby błękitne, największe z żyjących na świecie
zwierząt.
— Patrzcie, temu biedakowi chyba nos odstrzelono? i— krzyczy ktoś na widok prawie prostokątnie ściętej
olbrzymiej głowy.
Ręce bosmana nieruchomieją na moment w powietrzu.
— Głupiś. To przecież kaszalot! -— rzuca pogardliwie. — Z daleka można go poznać po tym niezdarnym
wielkim łbie długości jednej trzeciej całego cielska. A nawet jak łba nie widać, to po fontannie. Zawsze
pochylona do przodu pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Ale skąd, u licha, ten diabeł wziął się na tych
szerokościach? Za zimno tu dla niego. Zazwyczaj nie lubi wypływać poza „Ryczące Czterdziestki". To jeden z
największych dziwaków morskich. Z najniegodziw- szych. A złośnik! Za czasów statków żaglowych dawał się
on we znaki tym biedakom wielorybnikom. Nie zaczepiony napadał na ludzi, łamał, druzgotał burty szalup. Sam
czytałem, jak rzucił się kiedyś na statek. Nim przerażona załoga zdołała" jako tako załatać dziurę, przez którą
zaczęła przeciekać wo-., da, kaszalot ponowił atak. Tym rażem już skuteczniej. Statek zaczął tonąć. Ludzie w
łodziach ratunkowych znaleźli się na pełnym oceanie, pewni, źe już nie ujdą z życiem, ale ten diabeł, jak
wyładował złość, to odpłynął najspokojniej w świecie.
Przypatrzcie się dobrze, na pewno nie płynie sam, ciągnie zawsze jak sułtan z całym haremem. Osiem,
dziesięć, czasami i dwadzieścia kilka „dam" kręci się zwykle koło jednego samca. Poznać je łatwo —
przynajmniej o połowę mniejsze. A jak ten sułtan potrafi bić się o nie! Sam widziałem, jak natarły na siebie dwa
stare kaszaloty, jak zwarły się te dwie góry mięsa po czterdzieści-pięćdziesiąt ton każda. Rozrywały sobie
cielska zębiskami, a mają ich po pięćdziesiąt, wszystkie
w dolnej szczęce. Klaskały ogonami z takim hukiem jak bateria dział, woda kipiała, w powietrze biły strumienie
pary. Było na co popatrzeć. A damy jak to damy — z daleka przypatrywały się spokojnie, kto zwycięży, i
popłynęły oczywiście za silniejszym.
Wiadomo...
— Z kasza lotami trzeba mieć się na baczności. Zraniona bestia nurkuje w głębię i wypływa prawie
natychmiast na tymże samym miejscu, często wprost pod statek. Doświadczony harpunnik, jeśli chce uniknąć
takiego nieoczekiwanego uderzenia od spodu, natychmiast po strzale daje rozkaz; „Ster na burtę! Pełna naprzód"
i wieje co sił przed siebie. Kiedyś, gdy staliśmy na kotwicy, kaszalota widać zaswędziła skóra — otarł się tym
swoim wielkim łbem o śrubę i wygiął nam wał. Kiedy indziej, postrzelony, rzucając się odłamał wał razem ze
śrubą. Ciężko ranny, z paroma harpunami w grzbiecie, potrafi uciekając parę godzin wlec za sobą statek
myśliwski. Kiedyś nas tak ciągnął całych szesnaście godzin z szybkością sześciu węzłów. Myślałem, że
zwariuję. I w końcu musieliśmy odciąć linę. Taki potwór namęczy się sam, zadręczy ludzi, a jak go wreszcie
wyciągną na pokład, niejedną stalową piłę połamie się przy ćwiartowaniu na tkwiących w ciele odłamkach
granatu. Nieprzyjemna praca. Najlepiej polować na wieloryby harpunem elektrycznym. Na pierwszy rzut oka
podobny jest do dawnego, tylko trochę cięższy, bo w linę musi być wpleciony kabel. Rażone prądem zwierżę w
jednej chwili przewraca się na brzuch. Czysta i dobra robota. Bez straty czasu, sił, bez rozlewu krwi.
—
Czy wszyscy tak teraz polują? — wyrywa się ktoś ze słuchaczy.
Bosman uśmiecha się chytrze.
—
Wszyscy? Tego nie powiedziałem. Po prostu roztaczam przed wami wizję przyszłości. Sposób jest
naprawdę doskona- ły, tylko że harpunnicy nie są nim chwilowo zachwyceni. Sami rozumiecie. Stoją obok
armaty zalewanej nieustannie słoną morską wodą, boją się, żeby prąd elektryczny przeznaczony dla wieloryba i
ich przy okazji nie rąbnął, kable wplecione w liny kapronowe rwą się dość często... Specjaliści coś na to
poradzą, nie przestają pracować nad ulepszeniami, przepro
wadzają najrozmaitsze próby. Obiecują, że za dwa, najdalej trzy lata harpun z granatem znajdzie się w muzeum.
Będzie takim samym przeżytkiem jak ręczny, którym ongiś próbowano ubić słynnego Moby Dicka.
Bure grzbiety już dawno znikły w bruzdach wodnych, ale rozmowa o kaszalotach nie wygasa.
W olbrzymiej głowie zębatego potwora łowcy znajdują czasem cenny olej zwany sparmacetem lub bielą
wieloryba. Po przeróbce chemicznej stosuje się między innymi do wyrobu najdelikatniejszych kremów. W
jelitach kaszalota natrafia się też czasem na bardzo rzadką substancję — używaną do wyrobu najdroższych
perfum szarą ambrę, zwaną często „szarym złotem". Bo też sprzedaje się ją na wagę złota. Za kilogram ambry
utrwalającej jak żaden środek chemiczny płacą około stu dolarów. Podczas letniego sezonu 1953—1954 roku
statek- fabryka »Southern Harvester« przywiózł z Antarktyki znaleziony w jelitach dużego kaszalota blok ambry
wagi czterystu dwudziestu kilogramów. Ten letni sezon opłacił się załodze. Mięso kaszalota nie przedstawia
żadnej wartości, łowcy wrzucają je od razu do morza. Jest chude i cuchnie nieprzyjemnie.
Kaszaloty nie żywią się planktonem. Gardzą też rybami. Mając znacznie szerszy przełyk niż błękitne
wieloryby, połykają najrozmaitsze głowonogi. W pogoni za pożywieniem kaszalot nurkuje głęboko. Głębiej niż
inne wieloryby. Na pięćset, siedemset, dziewięćset metrów. A nawet czasem więceja Sprawdzono to dokładnie,
zamocowując na harpunach specjalne manometry.
Pewnego razu w 1932 roku załoga statku »A11 America*, reperująca przy brzegach Kolumbii podwodny
kabel telegraficzny łączący Europę z Ameryką Południową, przeżyła nie lada sensację. Wyciągając na
powierzchnię morza uszkodzony odcinek kabla marynarze ze zdumieniem ujrzeli zwłoki potężnego kaszalota
zaplątanego w zwojach. Zwierzę mimo wielkiej siły nie mogło wyrwać się z tej pułapki i zginęło, widać
uduszone z braku powietrza. Ale nie to było najdziwniejsze. Kabel wyciągnięto z głębokości tysiąca sześciuset
dwu metrów... Nikt do tej pory nie sądził, że kaszalot może nurkować tak głęboko. Że może wytrzymać
ciśnienie ponad stu atmosfer.
Zdobycie żywności nie przychodzi temu zębaczowi tak łatwo jak bezzębnym. Wieloryb błękitny rozwiera
po prostu paszczę i czeka cierpliwie, nim napłyną do niej tony planktonu, którego nigdy nie zbraknie w
podbiegunowych oceanach.
A kaszalot? Biedny sułtan-złośnik musi się dobrze natrudzić, nim znajdzie pożywienie. Czasem szuka długo
i bezskutecznie. A gdy wreszcie natrafi na smaczny kąsek, musi o niego staczać ciężkie boje. Najbardziej
smakują mu głowonogi, a te żyją w głębinie. Nigdy nie dotrze tam promień światła, panuje zawsze ciemna,
nieprzenikniona noc. Nabrawszy w płuca powietrza kaszalot jak olbrzymia torpeda nurkuje prostopadle w dół.
W ciągu kwadransa schodzi na głębokość prawie sześciuset metrów. Świat milczenia. Zwierzę nic nie widzi, ale
pilnie nasłuchuje. Głębia oceanu drga milionami dźwięków nieuchwytnych dla ludzkiego ucha. Niewidoczny w
mroku gło- wonóg przywarł mackafni do skał. Kto pierwszy zaatakuje? Drapieżny kalmar o niezliczonej ilości
potwornych chwytliwych macek dochodzących do piętnastu metrów długości, nie ustępujący rozmiarami
średniemu kaszalotowi, czy wieloryb opancerzony w sadło, którego nie ima się lada harpun?
Biała, szeroko rozwarta paszcza wieloryba zmyliła głowono- ga. Zafalowały macki, z błyskawiczną szybkością
kaszalot rzucił się na zdobycz. AJe ciężko przyjdzie mu się natrudzić. Wyrzucając silny strumień wody własnym
napędem odrzutowym kalmar uskakuje gwałtownie w tył. Uskakuje, żeby atakować. Już olbrzymią głowę
kaszalota oplatają z potworną siłą długie ramiona, już wbijają się w jego ciało dziesiątki ssawek. Każda
wielkości dużego spodka, każda zakończona rogowatym haczykiem, który jak szpon wbija się w ofiarę. Na nic
nie zda się z nim walczyć. Rozwartą paszczą kaszalot stara się złapać korpus morskiego potwora, o średnicy
trzech metrów, objętości ponad półtora tysiąca litrów, i zmiażdżyć go ostrymi zębiska- mi. To jedyny chwyt,
który może zapewnić mu zwycięstwo. Ale kalmar broni się zajadle, chce jak najdłużej zatrzymać kaszalota,
wciągnąć go w głębinę, żeby zginął uduszony z braku powietrza. Każda minuta walki tutaj zapewnia mu
przewagę. Woda burzy się i kotłuje wokół zapaśników. W końcu zęby kaszalota zaciskają się na galaretowatej
masie głowy. I natychmiast odpadają z jego ciała ramiona macek. Walka skończona. W żołądku
czternastometrowego wieloryba w 1955 roku zna
leziono nie przetrawionego jeszcze kalmara. Ważył sporo: sto osiemdziesiąt cztery kilogramy...
Gong na kolację wyrywa nas z kręgu podwodnych spraw morskiego sułtana. Jeszcze w korytarzu słyszymy,
jak bosman naświetla sprawę proroka Jonasza, który rzekomo połknięty przez wieloryba po kilku dniach
wyszedł cało z opresji. .
— Oczywiście, że to możliwe — mówi bosman. — Połyka nie tylko kalmary czy ośmiornice. Przed paru
laty w żołądku kaszalota znaleziono całego nie uszkodzonego rekina, długości trzech metrów. Dużo większego
przecież niż dorosły człowiek. Prorok mógł przetrzymać jakoś te parę dni. Dziś jeszcze fakirzy w Indiach dają
się zakopywać żywcem i wychodzą zdrowi,.: Przecież to nie kaszalot połknął Jonasza, ale rekin biały,
największa z tych drapieżnych ryb. Dochodzi do jedenastu metrów długości — oponuje ktoś inny.
I wybucha dyskusja, jedna z tych, które nie kończą się przed północą.
TERRA AUSTRALIS INCOGNITA
Mokry, śliski opar mgły przesłania z wolna horyzont. Anteny obu radarów kręcą się bezszelestnie, wysyłając
niewidzialne macki w chłodne, przesiąknięte wilgocią powietrze. Ledwie wyczuwalne drgania śruby
okrętowej .mówią najlepiej, jak wolno posuwamy się naprzód. Statek kluczy w szarym Tumana nie, który
rozjaśnia się tylko wtedy, gdy gdzieś w pobliżu za-ri majaczą zarysy lodowej góry.
Radio donosi z Antarktydy:
ROZŁADUNEK
TRWA
.
STOIMY
NADAL
W
ODLEGŁOŚCI
DZIEWIĘCIU
KILOMETRÓW
OD
OSIEDLA
.
JUTRO
WYPŁY
- .
WAMY
NA
MORZE
UZUPEŁNIĆ
ZAPAS
SŁODKIEJ
WODY
.
Wiadomości te niepokoją obu kapitanów. Jak przejdzie nasz kruchy „pasażer" przez ławice lodowe? Niejeden
łamacz lodu już w nich uwiązł.
Rytm życia na statku zmienia się z każdym niemal dniem. Umilkły ożywione dyskusje, w salohie mniejsza
frekwencja na wieczornych filmowych seansach, mniej słychać rozmów,
niewiele ludzi na pokładach. Wszyscy ci, co pozostaną na Białym Lądzie, zaczynają już żyć przyszłością.
Kończą pisać listy do bliskich. Pakują niepotrzebne na okres roku ubrania „cywilne". Wyciągają z worków
ubiory polarne. Załoga fasuje z magazynów waciaki, kurtki i kombinezony futrzane, buty, czapki, rękawice.
Mgła gęstnieje, przyciemniając białe noce. Otacza nas zwartą, ścisłą zasłoną. Płyniemy chwilami jak w
szarej wacie. Mokre, wielkie płaty śniegu "zaczynają z wolna krążyć w po- . wietrzu, białym całunem
pokrywając opustoszałe pokłady. Na dziobie poprzez biel odrzucanego podmuchami śniegu widać nieruchomą,
samotną postać. Mimo radarów, echosond, mimo najnowocześniejszych urządzeń nawigacyjnych, czuwa wach-
towy, baczy na każdy ruch zdradliwej masy kry. Wzrokiem stara się przebić zasłonę białych płatków i mgły, by
na czas uprzedzić o niebezpieczeństwie. Uzbrojony jest w wielką lornetę. Telefon łączy go z mostkiem
kapitańskim, ale ręka spoczywa wciąż na dzwonie. Jak dawniej, jak przed stu czy więcej laty. Jedno uderzenie
oznacza „skręt w lewo". Dwa „w prawo". Wiele szybkich — „stop" czy „pełna wstecz". Nigdy nie jest się zbyt
ostrożnym podpływając do Antarktydy.
I
JESZCZE
TROCHĘ
HISTORII
Dziwny to kontynent. I nie mniej dziwne są jego dzieje. Wszedł najpóźniej ze wszystkich do historii odkryć
geograficznych, chociaż od wieków pokutował w niej jako mit. Olbrzymi w wyobraźni starożytnych, malał
stopniowo w miarę odkryć geograficznych. Żeglarze sprzed stu pięćdziesięciu lat wątpili w jego istnienie. Dziś
wiemy, że jest jeśli nie jednym z największych, to jednym z najdziwniejszych i najciekawszych z całej naszej
planety. !
Mówiono i pisano o nim jeszcze w czasach starożytnych. W epoce Homera uważano, że ziemia ma kształt
dysku zawieszonego we wszechświecie. „Jeśli jest dziełem bogów, musi mieć formę doskonałą" — dowodzili
filozofowie greccy z Pitagorasem i Platonem na czele. Archimedes i Ptolemeusz potwierdzili te wywody
argumentami rzeczowymi, opartymi na
I obserwacji wyłaniających się stopniowo spod horyzontu statków.
Jakże jednak okrągła ziemia może utrzymać równowagę w przestrzeni? Czy nie istnieje na półkuli
południowej jakaś przeciwwaga Eurazji i Afryki, jakiś olbrzymi, największy ląd świata? Poczynając od XV
stulecia, zaznaczone przerywaną, falistą linią pojawiają się na mapach i globusach świata pierwsze zarysy Terra
Australis Incognita — nieznanej ziemi południa.
Wyobraźnia kazała wielu ludziom tej epoki wierzyć w swej naiwności, że im dalej na południe, tym klimat
musi być cieplejszy. Nieznana mityczna ziemia wydawała się więc bogatą i zamieszkałą. Wybitny hydrograf
Dutch East India Company obliczył nawet, że ludność tego ogromnego kontynentu, który łączyć się musi z
krańcami Afryki i Ameryki Południowej, może wynosić około pięćdziesięciu milionów.
Żeglarzowi wypływającemu na Ocean Indyjski lub Spokojny mocodawca nieraz wręczał zalakowaną,
pokrytą pieczęciami kopertę. Otworzyć ją wolno było na pełnym morzu i wówczas dopiero żeglarz dowiadywał
się, że ma płynąć na południe, „odkryć Terra Australis Incognita, poznać tubylców, pozyskać ich przyjaźń i
zaufanie, ofiarować im bogate prezenty, namówić do wymiany, przywieźć próbki kamieni, minerałów, zbóż,
owoców i wszystkiego, co może przedstawiać jakąkolwiek wartość".
Utrzymywanie celu podróży w najgłębszej tajemnicy było konieczne, gdyż ówczesne potęgi morskie świata,
Hiszpania i Portugalia, żywo interesowały się tajemniczym dalekim lą- dem. Niewiele brakowało, a doszłoby
między nimi do wojny o tę krainę „mlekiem i miodem płynącą".
Gdy Portugalczycy pod wodzą kapitana Diaza dotarli do południowego krańca Afryki, granice mitycznego lądu
uległy na mapach zmniejszeniu. Twierdzono jednak nadal, że łączyć | się on musi z Ameryką Południową, W
niedługim czasie opły- nięcie Ziemi Ognistej od południa obaliło i ten mit. Terra Australis Incognita malała
stopniowo. Każde nowo odkryte wybrzeże na wodach Dalekiego Południa uważano za krawędź tajemniczego
kontynentu. Tak było z Południową Georgią, z Falklandami, z Nową Gwineą, podobnie z Australią. Dociera jąc
do jej wybrzeży Europejczycy byli pewni, źe wreszcie rapjp-yił mityczny ląd Dalekiego Południa, 1 nadali mu
nazwę
Terra Australis. Ale radość trwała niedługo. Taśman w 1642 roku opływa Australię od południa. Czy istnieje
więc jeszcze jakiś inny ląd na południowym krańcu naszego globu? A może „Ocean Antarktyczny" jest
olbrzymią wodną przestrzenią jak Północny Ocean Lodowaty na przeciwległym krańcu ziemi? Może leży na
nim jakiś niewielki strzępek ziemi?
Żeglarze francuscy Bouvet, Crozet, de Kerguelen Tremerec docierają tylko do su ba ntark tycznych wysp,
przywożąc pierwsze wiadomości o trudach żeglugi wśród lodów. Wielkiej trzeba było zaiste odwagi, żeby
trudności te przezwyciężyć na wątłych drewnianych łupinkach.
Stare kroniki wspominają, że ten, co opłynął południowy cypel amerykańskiego kontynentu, groźny Cape
Horn, zdobywał sobie przywilej założenia nogi na stół, gdy po obfitym posiłku w portowej tawernie krążyły
wśród braci morskiej pełne wina puchary. Śmiałek, który odważył się przepłynąć pod żaglem południowy krąg
polarny, miał prawo kłaść na stół obie nogi. Ale takich nie było wielu.
„NIKT
NEE
OŚMIELI
SIĘ
DOTRZEĆ DALEJ, NIŻ JA DOTARŁEM"
By rozwiązać dręczącą geografów zagadkę, na Dalekie Południe ziemi wypływa wreszcie w 1772 roku
oficer Royal Navy, bożyszcze Anglii, nieustraszony James Cook. W styczniu następnego roku dwa jego statki
*Resołut«on« i >Advento- re« po raz pierwszy w historii przepływają południowy krąg polarny na wodach
Oceanu Indyjskiego. Żeglarzom nie udaje się jednak, mimo wielokrotnie ponawianych prób, dotrzeć dalej na
południe.
Horyzont zamykają białe poszarpane barykady kry, pól lodowych i widniejących w dali kebergów.
Wyniosłe, groźne olbrzymy, wielokrotnie przewyższające maszty statku, soną dziesiątkami na spotkanie ludzi,
którzy ośmieli ii się przerwać ich tysiące lat trwającą samotność. Cook z trudem wycofuje się na północ. Ale nie
daje tak łatwo za wygraną. W rok później powróci na Dalekie Południe od strony Oceanu Spokojnego.
Pod siedemdziesiątym pierwszym stopniem szerokości południowej żaglowce nieruchomieją. Śmiertelnie
znużeni żeglarze nie mają już sił. Odmrożonymi rękami ze wściekłością biją w zesztywniało, twarde jak żelazna
blacha żagle, płaczą szarpiąc bezsilnie skamieniałe na mrozie liny. Przeraża ich mróz, wiatr, śnieżyca i morze*
skute po horyzont w jednolitą białą płaszczyznę. Wszyscy czekają, kiedy wreszcie z ust dowódcy padnie
upragniona komenda: „Zmienić kurs".
Kapitan Cook ciężko chory długo walczy ze sobą. Biała pustynia odrzuca go od tej ziemi, którą tak bardzo
pragnął odkryć. Ból obezwładnia ciało, wysysa resztki sił, ale odwrót jest przyznaniem się do klęski, pierwszej
w życiu. Nowe uderzenie wichury, trzask wiązań żaglowca, skargi podkomendnych każą mu być rozsądnym.
— Kurs Nordl — rzuca zwyciężony i schodzi z mostku do kabiny, żeby nie patrzeć na świadków swej
klęski.
...Opłynąłem najdalej na południe wysuniętą część oceanu, docierając tam, gdzie nikt nie dotarł... — notuje
w dzienniku okrętowym •— ...stwierdzam, iź nic- bezpieczeństwo związane z żeglugą po nic zbadanych,
pokrytych lodem morzach jest ogromne. Śmiało mogę stuńerdzić, że żaden człowiek, nic odważy się dotrzeć
bliżej bieguna, niż mnie się to udało... Jeśli istnieje jakiś ląd, to w miejscu tak niedostępnym, że odkrycie go nie
przyniesie światu żadnej korzyści.
Słowa te brzemienne są w skutki. Komuż wierzyć jeśli nte słynnemu żeglarzowi? „Nikt nie dotrze dalej na
południe. Ziemi" — powiedział Cook. I ludzie na długie lata godzą się z niemożliwością osiągnięcia
tajemniczego lądu, w którego istnienie on zwątpił.
W 1787 roku, gdy sławny podróżnik La Perouse wyrusza w podróż' dookoła świata, nikt już nie mówi o
próbach dotarcia do nieznanego lądu. Ale wody Dalekiego Południa zaczyna odwiedzać coraz więcej statków.
Cook opowiadał, że na krach i polach lodowych widział nieprzeliczone, setki tysięcy liczące stada fok. Łowcy
bez chwili namysłu ekwipują statki i szturmem ruszają w nieznane. Nie odstraszą ich mrozy, wichury i sztormy.
Cena tłuszczu zwierząt morskich, używanego podówczas do oświetlania mieszkań i ulic, do wyrobu świec,
rośnie z dnia na dzień. Cena futer niektórych gatunków
fok dochodzi do siedmiu dolarów za sztukę. W jednym dobrym sezonie można ich zdobyć kilkanaście tysięcy,
warto zaryzykować dla takiego zysku. Niemałą rolę odegrała tu także kobieca moda gorsetów i krynolin, na
które szły fiszbiny wielorybów.
Podobnie jak pierwsi łowcy na Dalekiej Północy, łowcy fok na Dalekim Południu Ziemi stają się, w wielu
wypadkach, mimowolnymi odkrywcami nieznanych wysp czy wybrzeży.
Dopiero w pół Wieku po powrocie Cooka na wodach Antarktyki zjawia się nowa wyprawa naukowa.
Argumenty żeglarza angielskiego nie trafiły do przekonania naukowcom i marynarzom rosyjskim, jak rzadko
kto obytym z krajami podbiegunowymi. Wczytując się w opisy Cooka doszli do przekonania, źe za pasem lodów
musi istnieć ląd, i na jego poszukiwanie przybyli tu z przeciwległego niemal krańca Ziemi. I nie uwierzyli w
zapewnienia wielkiego podróżnika, że nikt nie dotrze dalej niż on.
W 1819 roku statki «Mirnyj» i «Wostok» wypływają na Dalekie Południe pod wodzą doświadczonych
żeglarzy Bel- lingshausena i Łazariewa. Kapitanowie postanawiają płynąć wzdłuż samego skraju pływających
lodów, wykorzystując każdą okazję, by przebić się jak najdalej.
Żaglowce posuwały się w kierunku południowo-wschodnim na wodach Oceanu Indyjskiego w niezwykle
ciężkich warunkach. Wokół rozciągały się olbrzymie, dziesiątki kilometrów kwadratowych liczące pola lodowe,
a między nimi groźne icebergi o „białych, gładkich jak lustro ścianach, wysokości dzwonnic cerkiewnych".
Sztormy, mgła, mokry śnieg sypiący się z niskich chmur zmuszały załogę do nieustannej gotowości, każdy
moment nieuwagi groził rozbiciem statków.
Dzień za dniem upływały na monotonnych próbach wdarcia się w pas lodów, odwrotach, opuszczaniu i
podnoszeniu przemarzłych żagli. Dzień za dniem ludzie niespokojnie badali horyzont, w nadziei, że uda się im
dojrzeć zarysy lądu. W końcu stycznia 1820 roku statki przebiły się pod 69°2l' szerokości południowej i 2°15'
długości zachodniej. Z bocia- niego gniazda widać było wznoszącą się sfalowaną, pokrytą po horyzont
pagórkami powierzchnię lodowych pól, nad któ
rymi zwisały niskie chmury. Gdyby nie one, żeglarze dojrzeliby zapewne w dali szczyty łańcuchów górskich
ciągnące się wzdłuż Wybrzeży Księżny Marty. Raptowna zmiana kierunku wiatru zmusiła załogi do
pospiesznego odwrotu — odpłynęły na północ, szczęśliwe, że udało im się ujść z życiem z lodowej pułapki. Nie
wiedziano, że zaledwie kilkanaście mil dzieliło badaczy od celu podróży. W kilka tygodni później ciężkie lody
zatrzymały znów statki pod 69°25' szerokości południowej i l°ir długości wschodniej.
Znów ukazała się na horyzoncie szeroka biała smuga, zwiastująca nowe przeszkody. W miarę jak do niej
podpływaliśmy% bladła i nikła. Tuż za nią ujrzeliśmy urwiste, zlodowaciałe, prostopadłe ściany lodowatych gór
— czytamy w dzienniku okrętowym.
Któż z załogi mógł wiedzieć wówczas, że »Mirnyj« i »Wo- stok« znalazły się w odległości zaledwie ośmiu-
dziesięciu mil od czoła lodowca szelfowego spływającego z Wybrzeża Księżniczki Astrid?
Następnego lata antarktycznego wyprawa rosyjska, która po stu kilkunastu dniach żeglugi zawinęła do
jednego z australijskich portów, zawróciła znów w lody Antarktyki, tym razem na wodach Oceaftu Spokojnego.
Szósty raz z kolei żaglowce przecięły południowy krąg polarny docierając do 69°48' szerokości południowej
i znów musiały wycofać si£ na północ. Odkrycie Wyspy Piotra Pierwszego, Ziemi Aleksandra Pierwszego,
wąziutkim tylko ka-, nałem oddzielonej od Antarktydy, uzyskanie niezbitej pewności, że ląd ten istnieje, wiele
cennych spostrzeżeń i obserwacji uwieńczyły ponad dwuletnie trudy załóg i straszliwą, przeszło studniową
tułaczkę wśród lodów.
Do dziś dnia toczą się to tu, to tam jakieś spory, kto był odkrywcą Antarktydy, kto pierwszy dojrzał poprzez
lód zarysy Białego Lądu. Wyprawa Bellingshausena, młody łowca wielorybów Palmer czy też wreszcie
Bransfield? Amerykanie wciąż jeszcze nazywają Półwyspem Pal mera brzegi, które Anglicy uważają za Ziemię
Grahama. Nieważne wydaje się dzisiaj, który z tych nieustraszonych żeglarzy wyprzedził drugiego. Nazwiska
ich i tak przeszły do historii, utrwalone zaszczytnie na mapach Szóstego Kontynentu.
Na zimne wody Antarktyki spieszą wciąż nowi łowcy fok. Dewizą ich jest dyskrecja. Przemilczają wiele
swych przypadkowych odkryć w obawie przed rywalami. Każdy nowy skrawek ziemi to lęgowisko dziesiątków
tysięcy fok, to setki tysięcy dolarów. Niektórym dopisuje wyjątkowe szczęście. Zapory lodowe jak za
dotknięciem różdżki czarodziejskiej roz- stępują się przed statkami, wolne od lodów morze ciągnie się po
horyzont.
Emerytowany oficer Royal Navy, Weddell, wypływając w 1823 roku na kolejny rejs myśliwski, nie sądził,
że jego nazwisko zostanie uwiecznione na mapach Antarktyki. Kierując się na południe od wysp Sandwich,
wzdłuż brzegów Półwyspu Palmera, ze zdumieniem patrzył na czyste od lodów wody, głęboko wrzynające się w
kontynent. Statek dopłynął bez przeszkód do 74°25' szerokości południowej bijąc o przeszło dwieście mil tak
ciężko osiągnięte rekordy Cooka i Bellingshausena. Tego wyjątkowego lata Weddell dotarłby zapewne dalej
jeszcze na południe, gdyby nie sprzeciw załogi żądającej rozpoczęcia połowów...
Wiadomości przywiezione przez angielskiego żeglarza rozpaliły ludzką wyobraźnię, ale przez długie lata
nikomu nie udało się dotrzeć tak daleko, jak przypadkiem dotarł Weddell. Na wodach Antarktyki coraz częściej
zaczynają pojawiać się dobrze wyekwipowane statki wielorybnicze. Wielkie ilości tłuszczu zwierzęcego
potrzebne są teraz do wyrobu margaryny. Bogaci armatorzy wysyłając statki zalecają kapitanom zwracać pilną
uwagę na odkrycia nie znanych wysp i brzegów. W ten sposób wchodzi na mapy Antarktydy nazwisko braci
Enderby, ówczesnego w Anglii przedsiębiorstwa trudniącego się połowem wielorybów.
Podnieceni sukcesami myśliwych Anglia, Francja i Ameryka prawie jednocześnie wysyłają dó Antarktyki
wyprawy naukowe. Rossa zatrzymuje jednak ściana lodu nazwana jego imieniem, późniejszy punkt wypadowy
wielu wypraw do bieguna. Francuz Dumont d'Urville odkrywa Ziemię Adeli, Amerykanin Wilkes na czele
flotylli złożonej z pięciu statków opływa wschodnie wybrzeża Antarktydy.
Wyprawy przywiozą ze swych podróży wizje fantastycznego krajobrazu i zarazem pewność, że dostęp do
kontynentu jest niezmiernie trudny, życie na nim bardzo ciężkie, a bogactwa
aat jralne pm^oszezalaie żadne. Ten me zachęcający obraz powstrzynsuje znóv zapal odkrywców.
PnednraOu frrsaego Jamesa Cooka rozpadła się w grozy, ale jego oeesae Antarktydy — piekła burz i
sztormów długie wieki wspominali łjrzzć polarnicy. I do dziś ćrua inpoBEnają.
NU
isi
POLACY
P
«
ZT
BRZEGACH
AJITARKTTDT
Po pól wieku cćszy i zapomnifr.ia aastep^ja lata. w których oaartwy. bezładny ląd sa południowym krańcu
Zaeoa staje się naraz widownią wpruałytr. OBigaięr i ciężkich klęsk. Wj- dowaśa karta i męstwa pśsr »s/.jcL
odkrywców.
wyjątkowo ęrgjającTin warunkom klimatycznym, ®Weiua badaczowi nonrakieata udaje się w 13S5 roku wy-
h^&sr&r. aa przylądku Adarei Bordigreńsk jest pierwszym w historii eziowietoem, który staje aa AHtarktydzie.i
pśerw- który w cztery lata później tam zśaaaje.
W tym samym okresie, w LflK roku, moc polarna przy brzegach Szóstego Kosseyneots przezywaja po raz
ptfnwy w due- jsdi sftwaj Poiary: Kie aa łarfńf, jak aaśerab
wr-
praara. kierej byli unit mi, lecz aa afatka wioormiOjjn. w lody Mora BeSśofstenmena.
By te to pierwsze w lottom podboju Antarktyki
flull <o Mk, łowłrt ffir ęns. ł«Z "ii i noto. iigm.Griwmmt jtirts, betmrtmmm^, awasaaeyaię ęrmŁ~- mt z
afti /jwOrJ rodkomej loariep, piw farfj JciaoMlI ferz Aail farmi. monOajt psnr aaidtarw < lalo Lrfdtt trmśk,
łkia/f, ifOwjyjyfc się
mM wmaarf w^lrtbtpMdL fmattawarasipracoiaado'"-' rao^ow* or aaOe snAoomOr. IV Mf —rprwrwoap Mt
aaiotA rsr iaMo — rijnamjr w pomhctaribodtae- J wmócj ojęsooj' da Gtr-ocbra. — tsodr ftop- ryea
amoaooi sa dawwr tuztettw
O jnbśrtaOfe liaiinefc job avtr« I mcaja «flkarqpmi^
czara* «■ fcśrtś
firnie, Z m*n wiiti «rfffłpiea#
z itswri sKZfimwfyaj al «»«».
xzro-
m, 4«>e zaafc żyro tfUce
arzaeezacą
sśę ąomsiwew. fc rt^e i *c fcSotię pfijfjk cmM efcrfts arattsa®. Ptęk*at futtmmte ł peime ao- Mę t?swte fncieaśe
zdmje ńe nM(r«f r/wf t
Kieośellu, zaledwie dwieście pięćdzśes&t ton wyporaośo Bczacy Matek >Beigka<. o tJ/et:, m&szi&m i _ •
—^■jzyr. aflaika o roocy sta mkdikinria kcoa taęrfogr.rir-iayth. aaóęł poszczycić sśę meticzoą, ale doborowa
załoga. Kazwśska pierwszego oficera, oie manego jtttftf wówczas śwista Aasoorise- na i lekarza Cooka przeszły
do bisior ii oadar paśaiegoo>- wrydL Praeownary mankami Henryk ArctowjfcL Aatoo Bolesław Dobrorsro&ski
i Staaidia Bakowśtza wsławi sę aweuaa pracami aastmysi.
W oearę jak coraz oUcj lód zwierał sśę wdkol jak jasność dośa stawała osę cara krótsza, a aatormasseiaistry
coraz cefckj Jęczały w attoowaom oiwtńs — fata ogarniało przygr^biecse .V;K sie spodziewał ®ę rimawjMia,
Ujrzeniem de Geriaefeea było zdobycie pshłsionę»>kpm «i|» aetyczarga. Projektował oa pozostawienie ńaą aa
Aaurk^p- dzae akdwie czterech łodzL Statek z nim wal odpływać aa północ i sam proo tditf ¥*ifrraH
{eognficzac ora kstra- łęłio Los jrdOsł isśmjdoa jl ioaczej.
De Ger łachę byt bez wapienia dtobrym mnij mi w ląn kowrem, ale nie putosail iras Sar daasł, oae aooał
aająr wę oaaryoarzaoai podczas zśaaawaoia. PbbOibmo naf sobie, aię witfe pracy aa asrtęaiaeym w fitid stalką,
paccęlfca- wo ootfaBi sssg. oaicarśoB aa anaaM; ajwitifc piioł^ sośyuay- eaai apsśili łatwo w malniaisaa. Iłłtao.
tpaaj aji—bs ły pny lada «fcax)i JGe wtracał ssę w aue mgdy Łspata^. tsakmft «4jotamof" aóędsy akfi a sfiMtał
Brak słońca i racba, jrdHiwti>M adsywiaoar baoaerwamśl |.i ijiiiodj stłaaaaę w owym cace cftorab^
aihasboŁ Jeóem tytto AaooaŚaeo, obsMk Potoocy. acaao bmdte iiiiiiiili ai sśa ptlsnuju oifdiiisl, cqra ratować
tawujiaj WjyaMbl | m—uiiiif w rarawnofc-lii fe, olm Jnara art ipil.> aor jaiar&a* oo paiawaoAe: z trądem
ftmimHęfwał ałjr jad kadtty a iBirioi u naiiimiji tnrsmm aopa ymgaióbo I Mk, k&t*
i
fTbr
sur ar sdrbjf Patii fc iiaf tajtlją g s
I dzinę dziennie stać nago wokół rozpalonego ogniska, b^ w ten przynajmniej sposób zastąpić zbawienne
działanie promieni słonecznych na organizm ludzki. Ta prymitywna kuracja nie wszystkich jednak uratowała.
Śmierć fizyka wyprawy, lubianego powszechnie Serba Danco, wywołała wśród załogi panikę. Gzy wszystkich
spotka ten sam los? Jeden z marynarzy, na granicy obłędu, uciekał parokrotnie ze statku chcąc pieszo wrócić do
Antwerpii. Inni zapadali na ciężką apatię. Mnożyły się wypadki załamania psychicznego. Lód napierał na statek,
każdy nieznany dźwięk budził trwogę, bezczynność podsuwała straszne majaki.
Podczas ciężkich dni zimowania nie załamują się tylko naukowcy. Dobrowolski organizuje codzienne
obserwacje meteorologiczne, całymi dniami obserwuje chmury, zapisuje skrzętnie wyniki. Młody podówczas
student, niewiele ma do tych obserwacji teoretycznego przygotowania ani żadnej pomocyi prócz wspaniałej
pasji, która każe mu wykorzystać każdą Jehwilę tej niezwykłej, niepowtarzalnej Wielkiej Przygody, jaką
przeżywa belgijska wyprawa. Już na miejscu wysnuwa z tych obserwacji ważne wnioski o klimacie Antarktydy.
Tam też rozpoczyna swą słynną do dzisiejszego dnia pracę o śniegu i lodzie, która przyniesie mu
międzynarodową sławę. Arctow- ski przywozi z wyprawy niezmiernie cenne dane geologiczne i geograficzne.
Dowodzi on między innymi, że pasma górskie Antarktydy są przedłużeniem Andów, gór Ameryki Południowej.
Jego pomiary głębokości morza wykazują, że dno oceanu wokół Szóstego Kontynentu spada raptownie do
głębokości czterech tysięcy metrów. De Gerlache przeprowadza stałe pomiary pola magnetycznego ziemi.
Obfite zbiory fauny i flory morskiej, owoc pracy przyrodnika Rakowitzy, pozwolą zaprzeczyć teorii
„dwubiegunowości" — twierdzeniu o rzekomym podobieństwie i wspólnym pochodzeniu życia na obu
biegunach.
Mijają miesiące za miesiącami. Wyczerpują się zapasy żywności, wyczerpują się coraz bardziej ludzkie
-siły, ludzka odporność. Co będzie, jeśli lód nie wyzwoli statku? Przy brzegach Antarktydy nie można, jak w
Arktyce, iść po lodach, by dotrzeć do jakiejś zamieszkałej ziemi, nie można znikąd oczekiwać pomocy. Lato
antarktyczne przechodzi nie przynosząc żadnej zmiany.
Nadludzkie wysiłki wyzwolenia statku z lodów za pomocą prochu spełzają na niczym. W chwili gdy uczestnicy
wyprawy rozgoryczeni, przygnębieni, zrezygnowani zaczynają przygotowania do następnej zimy — lód zwalnia
niespodziewanie, w marcu, swój straszliwy ucisk. Pod pełnymi żaglami »Belgi- ca« powraca do Europy.
ODKRYTA, ALE NADAL NIEZNANA
Zimowanie uczestników wyprawy belgijskiej wywołuje w świecie sensację. Początek dwudziestego wieku
nie zniesie tajemnic nieznanych ziem. Płyną więc na Antarktydę ekspedycje szwedzka z Nordenskjoldem,
szkocka z Bruce'em, niemiecka z von Drygalskim na czele. Dwukrotnie powraca na Ziemię Adeli „gentleman
polarny", uczony francuski, Char- cot. Wyprawy te zapoczątkowują nowy okres — wyścigu do bieguna
południowego Ziemi, w którym złotymi zgłoskami zapiszą się przede wszystkim trzy wielkie nazwiska: Amund-
sen, Scott, Shackleton.
Podczas antarktycznego lata 1902 roku Anglik Scott pierwszy wyrusza w głąb Antarktydy. Celem jego jest
biegun. Sztormowe wichury płaskowyżu biegunowego, mrozy, sieć rozpadlin, stają na przeszkodzie. Scott musi
cofnąć się spod 82° 17' szerokości południowej. I przysięga sobie tu powrócić. Nie on jeden. Uczestnik tego
marszu w nieznane Shackleton, zwalony szkorbutem podczas odwrotu do bazy, wyprzedza jednak swego
dowódcę płynąc na Biały Ląd już w 1909 roku. On także postanawia dotrzeć do bieguna. Musi jednak wraz z
trzema towarzyszami zatrzymać Się w odległości zaledwie stu siedemdziesięciu kilometrów od celu. Musi
zawrócić. W przeciwnym razie wszyscy zginą z głodu.
Shackleton nie osiąga południowego krańca świata, ale pierwszy przywozi bezcenne wiadomości dla
następnych wypraw. Biegun leży na olbrzymim płaskowyżu wznoszącym się na wysokości trzech tysięcy
metrów nad poziomem morza. W lecie notuje się tam temperatury zimy arktycznej. Lód, mróz, wiatr, martwa,
wroga pustynia.
Nie przeminęły jeszcze echa porażki Shackletona, a już na
Morzu Rossa pojawia się znów Scott. Nie zniechęciło go poprzednie niepowodzenie. Tym razem pewien jest
pukcesu, wierzy niezłomnie, że dotrze do bieguna południowego jako pierwszy człowiek w dziejach świata.
W czasie rejsu na Szósty Kontynent nie bez drienia serca dowiaduje się, że po przeciwnej stronie Bariery
Lodowej Rossa wylądował Amundsen; że dążyć będzie do' tego samego celu.
Zawiłe są dzieje tej rywalizacji. Zrodziły ją zawód i ambicja. Wielki Norweg nie myślał nigdy o biegunie
południowym. Ambicją jego życia było zdobycie palmy pierwszeństwa na przeciwległym krańcu Ziemi. Ubiegł
go jednak Amerykanin Peary, stając pierwszy na biegunie północnym. Zawiedziony w swych ambicjach
Amundsen nie opuszcza rąk — zamiast do Arktyki, płynie na Antarktydę. I tam z kolei wyprzedzi Scotta..
Marsz Norwegów zaprawionych arktycznymi wyprawami jest wzorem sprawności, znakomitej organizacji i
zdolności przewidywania. W grudniu 1911 roku, wyprzedzając o cały miesiąc wyprawę Scotta, Amundsen wbija
drzewce norweskiej flagi w lód bieguna południowego.
...Nie mogę powiedzieć, ze osiągnąłem wtedy cel mego życia — napisze później w swych pamiętnikach. —
Wiem, że brzmiałoby to o wiele wspanialej, ale byłoby dużą przesadą. Wolę być szczery i wyznać, że nikt
zapewne nie był dalej od celu swego życia niż ja w owej pamiętnej chwili. Od dzieciństwa marzyłem o biegunie
północnym, a zdobyłem południowy.
Zwycięstwo Amundsena staje się wyrokiem śmierci dla Scotta i jego towarzyszy. Zmęczenie, mrozy,
śnieżyce, głód są niczym w porównaniu ze straszliwym załamaniem psychicznym, którego nie są w stanie
przeżyć. Postanawiają jednak walczyć do upadłego. Giną wszyscy w drodze powrotnej z bieguna, giną jak
bohaterowie.
Czyn Amundsena surowo oceniają niektórzy współcześni. „Miał po prostu szczęście!" — mówią jedni.
„Przypadek" — dorzucają jeszcze inni. Nie wchodząc w etyczną ocenę tego współzawodnictwa, które jest mu
obce, wielki polarnik Nansen broni swego rodaka. „Ani jedno, ani drugie — oświad
cza. — Szczęście Amundsena jest szczęściem człowieka doświadczonego, roztropnego i przewidującego. Jak
wszyscy naprawdę wielcy ludzie Amundsen jest wcieleniem prostoty... Plany jego i ich wykonanie to owoc
norweskiego życia i doświadczeń od czasów zamierzchłych po dzień dzisiejszy. Życie wśród lodów i śniegów,
jakie pędzą wszyscy zimą w naszym kraju, umiejętność stosowania nart, sani. Ciągłe wyprawy w obszary
podbiegunowe, umiejętność także wykorzystania psów jako zwierząt pociągowych — wszystko to umożliwiło
Amundsenowi wypełnienie jego zuchwałego planu. Jeżeli pojawia się właściwy człowiek, znikają przeszkody,
które piętrzą się rr*? nie do pokonania — przed innymi".
Długo jeszcze Antarktyda będzie widownią ludzkich zmagań. W rok później australijski badacz Mawson
podczas wyprawy traci na Ziemi Adeli obu swych towarzyszy, brnie sam po lodowcu, bez sań, bez żywności,
wpada w szczelinę lodową, cudem uchodzi z życiem, a gdy wreszcie resztką sił dociera do brzegu, widzi
odpływający statek. Ten statek, który go miał zabrać do kraju. Przed nim więc jeszcze jedno zimowanie
przymusowe.
Mawson długo nie może przyjść do siebie po przebytych męczarniach. Podczas nocy polarnej załamany
psychicznie wysyła do Australii radiogram, w którym zwalnia narzeczoną z danego słowa, nie chcąc, by
ukochana kobieta wiązała swe życie z takim jak on inwalidą. „Zadowolę się resztkami" — odpowiada
dziewczyna, która w rok później zostanie jego żoną.
Znaleźliśmy się na krańcu niezmierzonego kontynentu, tam, skąd oddech lodowej pustym pędzi na północ
morskie fale, odkryliśmy królestwo wiecznych chmur i zamieci,, ziemię przeklętą — pisze Mawson w swych
pamiętnikach, ale nieraz jeszcze na tę „ziemię przeklętą" powróci.
Nie on jeden zresztą. Nie zrażony dotychczasowymi porażkami Shackleton w 1914 roku wypływa po raz
trzeci na Biały Ląd z szaleńczym, na ówczesne możliwości, zamiarem przejścia w poprzek lodowego pustkowia,
od wybrzeży Morza Weddella do Morza Rossa. I teraz jednak nie sprzyja mu los. Lód miażdży dryfujący w jego
okowach statek na Morzu Weddella, marsz po krach na każdym kroku grozi zagładą.
Za cenę nieludzkich wysiłków, ryzykując życiem, Shackleton ratuje wszystkich swych ludzi. Jego postawa jest
jednym z najwspanialszych przykładów hartu i męstwa, jafyfe znają dzieje polarnictwa.
„Nie znajdzie się w całej historii świata lepszego/przykładu tego, do czego zdolny jest człowiek, jeśli potrafi
rzucić na szalę całą moc swego charakteru" — powie później o Shackle- tonie wielki Amundsen.
Przelatując nad biegunem południowym wA929 roku admirał Byrd zapoczątkowuje nowy etap w badaniach
Szóstego Kontynentu. Z pomocą ludziom przychodzą stalowe skrzydła samolotów, które w kilkanaście godzin
dotrą tam, gdzie dawniej szli kilkadziesiąt dni. Kończy się takie okres, w którym za cenę nieludzkich wyrzeczeń
i wysiłków osiągano biegun po to tylko, by na nim zatknąć flagę swego kraju. Nauka pragnie dowiedzieć się
wreszcie czegoś konkretnego o ostatniej nie znanej, niepodobnej do żadnego innego kontynentu połaci naszego
globu.
Przychodzi kres epoki, w której wyprawa związana jest wyłącznie z nazwiskiem dowódcy. Nie znaczy to,
by rola jego była mniejsza niż dawniej, nie jest jednak decydująca w wykonaniu programu naukowego.
Ekspedycje antarktyczne organizowane są nie przez poszczególne jednostki, lecz przez instytucje naukowe lub
przez państwo. Najjaskrawiej ta zmiana uwidacznia się w okresie Międzynarodowego Roku Geofizycznego —
dwanaście państw na skalę nie spotykaną dotąd nigdy w historii badań organizuje ponad sześćdziesiąt stacji
badawczych na Antarktydzie i wyspach Antarktyki. W ciągu lat 1957—1958 świat więcej dowiaduje się o
południowej krawędzi naszego globu niż przez poprzednie sto pięćdziesiąt.
Traktowana jako największe na kuli ziemskiej naturalne laboratorium, Antarktyda stanowi niepodzielną
własność współpracujących na niej państw. Tutaj odgrywa się największa na kuli ziemskiej Wielka Przygoda,
której celcm jest poznanie Nieznanego. Po następną wyruszy już człowiek poza krąg naszej planety — w
Kosmos.
Badania Międzynarodowego Roku Geofizycznego na Szóstym
Kontynencie są nie tylko osiągnięciami nauki. Są także wzorem i przykładem międzynarodowej współpracy
między załogami wszystkich stacji, bez względu na ich przynależność państwową. Prace Roku Geofizycznego
rozpoczęte w czasie największego nasilenia plam na Słońcu trwają nadal pod nazwą Międzynarodowej
Współpracy Geofizycznej. Na lata 1004— 1985 przewidziana jest nowa forma wspólnego wysiłku uczonych,
która obejmie oczywiście i Antarktydę, pod hasłem: Międzynarodowy Rok Spokojnego Słońca. Jak widać,
każda akcja jest dobra, żeby kontynuować wielkie dzieło poznania.
/
n
ANTARKTYDA, JAKĄ PRZEŻYLIŚMY
Hafi
• —
ńSi
DWADZIEŚCIA TYSIĘCY KILOMETRÓW I WIELIi MILIONÓW LAT
l
y
lko kilko
godzin dzieli nas od Szóstego Kontynentu, płyniemy wśród zastygłego lasu lodowych gór. Nie
kończącym »»q szeregiem suną nam na spotkanie, surowe, martwe, nieprzyjazne.
Potwornych rozmiarów czapa lodowa Wyspy Drygalskiego, wzdłuż której płyniemy, napełnia grozą. Od
tego, co znane, bliskie, zrozumiałe, dzieli nas nie tylko dwadzieścia tysięcy kilometrów, ale także wiele, wiele
milionów lat.
Porażone blaskiem oczy pieką, nogi jak z waty, w głowie zamęt, ale nie sposób przestać patrzeć.
...Dla człowieka wraillwcfjo na piękno niewiele jent wapanlaUzych i bardziej podniosłych chwil niż te, w
których po raz pierwszy ujrzy lodowe góry Antarktydy. To coś wyjątkowego, nierealnego, zjawiskowego. Coś
tak zespolonego z otaczającym■ krajobrazem, ie chciałoby się pouHedzłeć: „oto doskonułoić". Mówić o nich, źe
są zwlustunami Białego Lądu, to zbyt malo. Są czymś nieporównanie więcej. Są jego ruchomym, pływającym
przedmurzem... Wyniosłe, białe karawele rzeźbione w marmurze ery lodowcowej ciągną z wolna, nieuchronnie
nu północ. Nic ich w tej drodze nie zatrzyma. Skazana na zagładę eskadra na bezmiarze pustynnych wód.
Najpiękniejsza eskadra świata...
Tak pisał admirał Byrd, któremu świat lodów Dalekiego Południa głęboko zapadł w serce, którego natchnął
pasją poznania » raz na zawsze ze sobą związał.
— Za godzinę dobijamy do brzegów. Najdalej za godzinę dobijamy do... — powtarzają głośniki, a głos
oficera dyżurnego niesie się po całym statku.
Trzaskają drzwi, krzyżują się nawoływania, słowa komendy,
____Ikolejne radiokomunikaty. Szykując się do zejścia na ląd/po-
Jarnicy opróżniają gorączkowo przepastny brzuch lukówyokrę- towych, wyrzucają na pokład sterty skrzyń,
worów, paczek. Przepakowują po raz nie wiem który osobiste bagaże. O niczym nie wolno zapomnieć. Niczego
nie uda się później odrobić.
Któż z nas na własnej skórze nie doznał złośliwości przedmiotów martwych? W kabinie ciasno, duszno,
Upał nie do wytrzymania. Zapasowe ciepłe rękawice CzesłaWa zawędrowały gdzieś na sam spód worka z
tropikalnym ekwipunkiem. Mój sweter skrył się pod stosami książek.
Powoli pokład zapełnia się ludźmi. Zmęczone blaskiem oczy napotykają wreszcie długi, niski, złotawy pas,
lśniący odmienną od innych bielą. Ciągnie się od krańca widnokręgu do krańca. Obłok czy...?
— Jesteśmy w domu — szepcze tuż obok jakiś głos. I wzruszenie ściska za gardło. Antarktyda...
Czas umyka. Niepokój wyczekiwania na decyzję pozostających w stałej łączności dowództwa sił morskich i
lądowych, coś w rodzaju swoistej radiowej konferencji na najwyższym szczeblu, dręczy i niepokoi wszystkich.
W zależności od warunków atmosferycznych, od stanu lodów, od prognoz na najbliższe dni, od stu i jednej nie
mniej ważnych na Lodowym Kontynencie spraw, dotychczasowe plany mogą ulec zmianie. Ważą się nasze losy.
Podawana pocztą pantoflową wieść napełnia mnie przerażeniem: „Stan lodów bardzo ciężki. Statek nie będzie
mógł przycumować na dłużej do krawędzi pól lodowych. Odpływa natychmiast po dokonaniu wy- . ładunku,
będzie krążyć po oceanie". •
Wieść hiobowa. Jak to? Z dala od brzegów? Nie zejdę więc może wcale na lód Antarktydy? Czy to pewne?
Na jak długo?
Spod ciemnych szkieł oczy polarników popatrują na mnie z wyrzutem. Na południowym kręgu polarnym
takich pytań się nie stawia.
Napięcie wzrasta. Suniemy ostrożnie, powoli, śladem łamacza lcdów, który toruje nam drogę. Za jego rufą
kotłuje się woda biała od pianj
r
i kry. Ciszę Morza Davisa mąci tylko monotonny stukot maszyn i ledwie
dostrzegalny plusk roztrącanych dziobem odłamków lodowych pól. »Ob« pierwszy przycumowuje do krawędzi
przybrzeznyeh
pól lodowych, które jak pancerz ochronny strzegą dostępu do Białego Lądu. »Michaił Kalinin* tuż za nim, burta
w burtę. Z wysokiego pokładu łamacza jacyś ludzie zeskakują na nasz statek. Zamęt, ścisk, powitania, okrzyki.
Ale mnie w uszach brzęczy wciąż zapowiedź dryfu. A więc na lód, jak najszybciej. Choćby ten jeden, je*dyny
raz. Tu nie ma się co oglądać na Czesława, on i tak musi czekać z innymi na decyzję dowództwa. Nie wie
jeszcze, kiedy nastąpi odlot do Oazy. A ja...
PIERWSZE KROKI NA BIAŁYM LĄDZIE
Korzystając z zamętu wymykam się niepostrzeżenie i biegnę w ślad za tymi, którzy przechodzą teraz na
»Ob*. To jedyna droga do brzegu. Z jednej burty na drugą, z pokładu na pokład, przeciskam się zgięta wpół pod
czerwonym samolotem, który czeka na wyładunc-K, przech >dżq między potężnymi gą-. sienicami jakiegoś
ciągnika. Nielekka to gimnastyka, ale czego nie robi się, by stanąć na Białym Lądzie? W nozdrza bije
mieszanina nieznanych, obcych woni. Cały łamacz lodu przesiąknięty jest ropą, benzyną, jakimiś smarami czy
tranem. Zapach prawdziwego ekspedycyjnego statku-weterana. napawa mimowolnym szacunkiem. To nie
wymuskany, wyszorowany dobrym mydłem nasz pasażerski „elegancik".
Na pokładzie »Ob« pordzewiałe łańcuchy kotwiczne, sploty stalowych lin, spiętrzone wysoko deski tylko
przez moment wydają mi się barykadą nie do pokonania. I naraz nowa przeszkoda: marynarze opuszczają
dopiero trap. Wąskie schodki biegną stromo z wysokości trzeciego piętra w dół, linowa poręcz nie założona,
żadnego uchwytu; Ustąpić, cofnąć się, zaczekać? Za nic w świecie. Jeden stopień, drugi trzeci. Może nie zlecę?
Statkiem naraz zakolysało. Burta, kładka, ciemny pas wody pode mną zadrgały, zachybotały, zawirowały w
oczach. Gdyby nie marynarze na pokładzie, usiadłabym na pierwszym z brzegu schodku. Z trudem przemagam
lęk. Deski luźno przerzucone z trapu na lód kołyszą się rytmicznie, nie umocowane jeszcze. Zamknęłam oczy,
żeby przebiegając nie widzieć pod kładką czarnej głębi. O parę kroków od burty nie mogę jeszcze uwierzyć, że
stoję na lodzie Antarktydy.
Wzrok gubi się w dziwnym krajobrazie, niezdolny do ogarnięcia wszystkiego naraz. W dali potężna ściana
lodowejlśni, jakby wchłonęła w siebie całą przepyszną światłość/antar- ktycznego nieba. Tuż przede mną
rozstawia wojowniczo krótkie skrzydełka zadzierzysty skrzat, śmiesznie mały w zestawieniu z ciężką masą
łamacza lodu:'mały gospodarz Wielkiego Lądu, pingwinek Adeli.
Zawieszona nisko nad horyzontem słoneczna tarcza wyczarowuje z bieli najdziwniejsze cienie. Na
krawędziach pobliskich czół lodowców zapala barwy tęczy, na widnokręgu wznieca łunę pożaru. Chropowaty
lód morski wygląda jak przysypany milionami rozżarzonych węgielków. Barwy stonowane, nierzeczywiste.
Jakież można nadać im nazwy, kiedy każda ze znanych jest zbyt uboga?
...Na samym krańcu naszej planety — pisał przed laty Byrd — leży spowita w błękicie' oceanów ziemia.
Niby śpiąca księżniczka, piękna i złowroga, spoczywa w mroźnym śnie otulona w fałdy śnieżnej szaty po-
łyskującej ametystami i diamentami lodu.
Każdy z tych, którzy znaleźli się tu nieprzypadkowo, mimo woli wpada w patos mówiąc o Antarktydzie.
Poczynając od ludzi morza, łowców wielorybów, a kończąc na badaczach ostatnich lat. Ludzie różnych
zawodów, różnych narodowości, każdy na miarę swych odczuć. Niepojęty urok Szóstego Kontynentu nie jest
czczym słowem. Dość spojrzeć na spieszące do statku całymi gromadami pingwinki. W śnieżnobiałych kami-
zelkach .niby w lustrzanej tafli odbija się różowawą plamą słońce. Grzbiety dziwnych ptaków połyskują
granatową czernią. Jedne, zbite w gromadkę, o czymś sobie cichutko gwarzą przycupnąwszy na śniegu. Inne
suną w moją stronę rozkołysanym krokiem starych marynarzy. Przystają co chwila, popa-* trzą ciekawie, jakby
sobie naraz coś przypomniały, coś nie cierpiącego zwłoki — i odchodzą pośpiesznie małymi kroczkami. Za
każdym ptakiem wlecze się wydłużony cień i fioletową smugą kładzie na czerwieni lodu. Obejmuje mnie naraz
mocne ramię. Czesław odgadł, gdzie może mnie znaleźć.
—- Za kilka godzin najdalej odlatujemyl — mówi i zaraz milknie. Taka jest dookoła cisza. Przeogromna,
majestatyczne
na... Przytłacza, onieśmiela. Bezwiednie mówimy szeptem jak w świątyni.
Na lód wysypuje się tłum ludzi. Jedni, jak my, stają w milczeniu, inni krzyczą, biegają, obrzucają się
pigułami śniegu. Są i tacy, którzy uważają za stosowne oblec się w szatę doskonałej obojętności. Lód jak lód,
wiadomo, biały i śliski. Nie takie rzeczy widzieli.
Uciekają w popłochu pingwinki, broniąc się przed ciekawością natrętów. Bęc na brzuszek i tyłeś go widział.
Pierzchają cisza, nastrój. Biały brzeg rozbrzmiewa niespokojnym roz- gwarem głosów, jękliwym skrzypem
dźwigów okrętowych, warkotem nadlatujących z „Mirnego" samolocików — maleńkich czerwonych kulek,
jaskrawo odcinających się od bezchmurnego nieba.
Uciec! Uciec jak najdalej od tego zgiełku, odnaleźć ciszę pierwszych chwil. Znika gdzieś znużenie. Nogi
same niosą po szklistej, ledwie śniegiem przyprószonej tafli. Nie jest gładka, jak wydawała się z pokładu, pełno
na niej grud, brył, załamań, pęknięć.
Czoło lodowca uwięzionego na płyciźnie nęci, przyzywa, dziwnie wyraźne w przezroczystym powietrzu,
bliskie. Daremny trud, dzieli nas od niego przynajmniej kilkanaście kilometrów.
Gwizdek z pokładu »Michaiła Kalinina« ściąga na ziemię. Za daleko widać zawędrowaliśmy. Mroźny wiatr
przenika naraz do szpiku kości. Zbliża się chwila pożegnania. Nigdy jeszcze Polacy nie spotkali się na tym
kontynencie i nigdy się tak szybko nie rozstali. Już niedługo samolot zabierze Czesława do „Mirnego", a stamtąd
do Oazy Bungera. Kiedy się znów zobaczymy? I gdzie? Na to również nie ma odpowiedzi. Wszystko jest tu
znakiem zapytania. Wiem, że będzie mi nieraz i obco, i smutno. Nie wiem, jak sama sobię tu poradzę, ale znacz-
nie więcej zobaczę pozostając wśród polarników, poznam choćby skrawek ich życia, obejrzę dokładnie jedno z
największych na całej Antarktydzie obserwatoriów. Marzę, by pod koniec pobytu polecieć samolotem do Oazy.
— Czy aby nie przesadzasz? — Czesław jest przerażony.
—
Wiem, że nie przyjdzie mi to łatwo. Ale „trudności są po to, by je pokonywać" — powtarzam ulubione
powiedzenie profesora Sawieliewa i ono dodaje otuchy.
CHRZEST BOJOWY
Wiatr przybiera na sile. Tężeje, jak mówią polarnicy i marynarze. W szarej ciemności widać, jak pasma
porywanego 7. lodowej powierzchni śniegu suną na nas gęstym, zwartym strumieniem. Białym pyłem zasypują
buty, po chwili sięgają już po kolana, wznoszą się wyżej, owijają jak wstęgą pas i ramiona. Podmuch niesie
mroźne powietrze gdzieś z głębi lądu ginącego teroz w nieprzejrzystym oparze. Na lodzie przybrzeżnym zostało
nas kilku Polaków. Wszyscy inni powrócili na statek. Alinę mimo jej sprzeciwów wyprawiłem tam również.
Parę godzin snu dobrze jej zrobi. Wór mój z całym ciepłym ekwipunkiem odleciał już pierwszym transportem do
„Mirnego". Któż mógł przypuszczać, że ciepło, jakie nos przywitało na Szóstym Kontynencie, pierzchnie tak
szybko?
Wolno wlecze się czas. Gdy porządnie przemarznięty obracam się plecami pod wiatr, widzę, jak gruba
stalowa lina, leżąca dotychczas spokojnie na śniegu, ożywa nagle. Pełznie powoli ciągnąc za sobą wyrwane z
lodu potężne belki zakotwiczenia. Czarny pas między białą krawędzią a burtą poszerza się, rośnie coraz szybciej.
Kładka przerzucona z trapu zawisła nad wodą, jedną już tylko krawędzią wsparta o lód. Nim zdołałem krzyknąć,
na pokładzie rozległy się gwizdki. Paru ludzi z drągami i kilofami zbiega już w dół. Na dolnej platformie trapu
moment wahania. Odważny skok. I w następne-j chwili deski kładki z pluskiem zwaliły się w wodę. Droga
odwrotu odcięta. Naciskając na wielką powierzchnię łamacza lodu wiatr odsuwał go od brzegu, nawykły do
niweczenia wszystkiego, co znajdzie na swej drodze. Podczas gdy marynarze wykuwali nowe otwory w lodzie,
puściły naraz zamocowania od dzioba. Rzuciliśmy się wszyscy na pomoc, co sił ciągnąc ciężką linę. Kuch,
emocja, wysiłek fizyczny zrobiły swoje. Już nie dokuczały, jak przedtem, mroźne strużki powietrza przenikające
głęboko pod wiatrówkę i swetry. Patrząc, jak długo, jak mozolnie marynarze kują nowe otwory, jak klinują w
nich nowe zamocowania, zrozumiałem, czemu radzono nam pozostać tu, a nie na pokładzie. Nigdy nie
wiadomo, co przyniesie następna chwila, u samolot nie może przecież czekać. Otóż i on. Potężny prąd powietrza
zanosi nas tumanem kłującego śniegu. Raz,
120
dwa i w ciągu paru minut nasze worki i skrzynie znajdują się we wnętrzu maszyny.
— Mróz dobrze popędza! — żartuje wysoki pilot o miłej twarzy. Nie wiedziałem, że to słynny Wiktor
Pierow przerzuca nas purtiami do „Mirnego". Wyprawiam nie bez trudu Zbyszka, sam polecę następnym rejsem.
Coraz zimniej, coruz mocniej przewiewu podczas tej letniej antarktycznej nocy. Jako „stary polarnik" robię
dobrą minę, ale ząb o ząb mi szczęka. Widać na przywitanie potrzebny był „chrzest bojowy". Godziny dłużą się
w nieskończoność. Dopiero koło czwartej nad ranem zubieram się z częścią bagażu do „Mirnego". Ostatni rzut
oka na pogrążonego we śnie "Michaiła Kalinina« i w drogę. Nim zdołałem wtłoczyć się między wory i paki,
spojrzeć przez mętne szybki okna na zupełnie już jasne, bezchmurne niebo, płozy podwozia uderzyły o lód.
Nie czekając na przystuwienie drabinki wyskakuję pierwszy. Co tu dużo mówić? Jestem wzruszony. Ale
pierwszy krok na lądzie Szóstego Kontynentu nie jest tym najszczęśliwszym. Rozciągam się jak długi.
Spostrzegam po chwili, że moi towarzysze potykają się i jeden po drugim walą na gładki, wypolerowany lód
lotniska. Wiatr urywa głowę. Z zazdrością spoglądam na ciepłe, skórzane, podbite futrem ubraniu witających nas
polarników.
— Musieliście porządnie zmarznąć. Chodźcie od razu do stołówki rozgrzać się, przegryźć coś. Macie co
najmniej pięć godzin do odlotu — słyszę z ulgą.
BIEGIEM PRZEZ „MIRNYJ"
Grzęznę w grudach stwardniałego śniegu, zapadam w koleiny wyżłobione gąsienicami pojazdów
mechanicznych, nie przestając chłonąć roztaczającego się przede mną krujobrazu. Horyzont w świetle
powracającego nad ziemię słońca zamykają z jednej strony wyniosłe, prostopadłe ściany lodowca, z drugiej
skuty białym pancerzem ocean. Wysoko w niebo wzbijają się maszty radiostacji. Oszronione anteny
radiotelemetrów meteorologicznych lśnią purpurowymi błyskami. Jaskrawą czerwienią znaczą się w dali trzy
ciężkie pojazdy mechaniczne.
121
Odbijają od innych barwą, kształtem, ogromem. Domki na płozach, ciągniki, ogromne, ciężkie sanie —
wszystko niknie przy tych olbrzymach. Robiąc w biegu raczej niż w marszu zdjęcia, spostrzegam poniewczasie,
że w czubkach palców straciłem czucie. Wciąż jeszcze nie mogę sobie w pełni uświadomić, gdzie jestem. Z
trudem chwytam słowa mego przewodnika.
—- Przed rokiem chodziliśmy w długich gumowych butach. Spychacze wykopały głębokie, dwumetrowe
rowy, żeby woda lepiej ściekała do morza. Wszędzie jej tu było pełno. Nie tak jak teraz. Meteorolodzy nadali
kiedyś komunikat, dość niezwykły na Szóstym Kontynencie: pięć stopni ciepła! To dopiero była sensacja. Ale
ten upał antarktyczny trwał niedługo, zaledwie pół godziny.
Moją uwagę przyciągają sterczące wysoko ponad dachami zagrzebanych w śniegu domków duże latarnie
typu morskiego.
— To nasze drogowskazy — objaśnia mnie ktoś. — Jedyne zimą. Błyszczą w ciemności na szpitalu,
stołówce, poczcie, elektrowni. Ale często i to silne światło zawodzi, gdy zacznie się śnieżyca.
Głęboki, stromy wykop prowadzi w dół. Ślizgając się po zbitym setkami nóg śniegu schodzimy do stołówki.
Obszerna sionka zawalona po sufit stosami metalowych pudełek z wąskotaśmowymi filmami. Ciepło
promieniujące z kaloryferów, zawieszonych na ścianach, sprawia ulgę. Wielka sala zastawiona stołami. Biel
nakrochmalonych obrusów, zapach świeżego, ledwie wyjętego z pieca pieczywa stwarzają jakąś ciepłą domową
atmosferę. Czekając na nas Zbyszek, wzór pracowi-j tości, notuje coś skrzętnie w swym nieodłącznym
notatniku.
Z prawdziwą przyjemnością ściągam wiatrówkę i swetry. Pić. Pragnienie męczy. Nie ugasi go woda.
Idealnie destylowana, najczystsza z czystych nie zawiera żadnych soli mineralnych, które potrzebne są
organizmowi ludzkiemu. Trzeba ją odpowiednio chemicznie preparować. Jest rzeczą znaną, że na wszystkich
stacjach Antarktydy ludzie wypijają ogromne ilości wszelkiego rodzaju płynów. Mała wilgotność powietrza
powoduje nieustanne pragnienie. Najlepiej gasi je piwo. Niech się zawstydzi ten, kto pomyślał o mocnym
alkoholu. Spożywa się go tu bardzo mało. Dużo, dużo mniej niż w Arktyce. Poza tym na Antarktydzie z żelazną
konsekwencją we
wszystkich stacjach, bez względu na narodowość, przestrzega się zasady „suchego reżimu". Alkohol, który jest
zazwyczaj do dyspozycji lekarza, wydaje się w razie potrzeby chorym, a poza tym z okazji świąt lub jakichś
wyjątkowych uroczystości. I to w niewielkich ilościach.
Nie byłbym inżynierem, gdybym nie zauważył od razu termoregulatorów. Włączają i wyłączają
automatycznie grzejniki elektryczne wewnątrz każdego kaloryfera. Ogrzewanie wodne bez centralnej kotłowni i
bez rur łączących wszystkie budynki — to najlepsze rozwiązanie w antarktycznym osiedlu. Z izolacją rur byłby
nie lada kłopot w tej „ziemi z lodu".
Ściskam wyciągnięte serdecznie ręce napływających powoli do stołówki ludzi. Wszyscy ci, których
spotkaliśmy w głęboko uśpionym osiedlu, wiedzą, kim jesteśmy i po co przybywamy. Niektórzy byli już w stacji
„Oazis" lub przelatywali nad nią. Każdy ma nam coś do powiedzenia.
Jeszcze chwila i w przedsionku stukają mocno oczyszczane ze śniegu buty. Biała kurtka, którą w pośpiechu
naciąga przybysz, nie wymaga wyjaśnień. Twarz okrągła, różowa, jaką mają wszyscy chyba kucharze świata,
promienieje życzliwością.
— Głodniście pewnie jak wilki? — I nie pytając, jak dobry gospodarz, zastawia stół coraz to nowymi
półmiskami. Kiełbasa, szynka, podsmażane kartofle, masło, zimne mięsa, kura w rosole, jakieś ryby, kawior.
Czegóż tu nie ma?
— Ależ nie tak. U nas się nie tak je! — wykrzykuje na widok cieniutko posmarowanej czarnymi
ziarenkami kromki w ręku Zbyszka. Jeden zdecydowany ruch i kopiasta łyża kawioru spoczywa na chlebie. —
Ot, tak! Jemy go przecież nie dla smaku, ale dla zdrowia. Toż to prawdziwy koncentrat witamin, lepszy niż te
wszystkie chemiczne tabletki 1 ekstrakty. Dziennie obowiązuje tu u nas sześć tysięcy kalorii. W przeliczeniu na
kilogramy — około trzech na osobę.
— Tak, tak. Antarktyda wysysa z nas siły — śmieje się na widok naszego zdumienia. — Kawioru mamy
całe beczki. Nasi chłopcy wymawiają się, jak mogą, od tej „czarnej kaszy". Obrzydła im. Nic, tylko by żarli
kiszone ogórki. Muszę je wydzielać, pilnować. Parę ton nie wystarczy. A może przynieść wam kilka kotletów
schabowych? Mam gotowe w lodówce. Jedna chwila i rzucam je na patelnię.
Wymawiamy się od kotletów. Naprawdę nie damy rady. [st dopiero piąta rano. |— Może boicie się, że to z
konserw? Skądże? Swieżuteńkie! Prosiaka zakłuliśmy dopiero przed dwoma dniami, na wasz przyjazd. Mamy
ich tu czterdzieści. Świetnie się chowają na Antarktydzie — gościnny kucharz jest najwidoczniej urażony.
Udobruchać go można tylko sprzątnięciem wszystkiego, co jest na stole. Uwijamy się też, jak możemy.
Pachnąca z daleka, mocna kawa, niezapomniany „polarrfy" płyn obu mroźnych krańców ziemi, robi swoje.
Jeden kubek, drugi, trzeci. Skrzydła rosną u ramion. Nie darmo „Mirnyj" słynie wśród polarników ze swej
niezwykłej gościnności i wspaniałej kuchni. Potwierdzają to stronice księgi pamiątkowej, w której podczas
powrotnego rejsu i my z kolei położymy podpisy obok entuzjastycznych słów kolegów amerykańskich i
australijskich, którzy tu niejednokrotnie gościli.
— Nie czekajcie obiadu, wpadnijcie wcześniej przegryźć jeszcze coś przedtem — przypomina kucharz na
pożegnanie.
Rozgrzany i syty, z nowym zapasem sił, wybiegam zobaczyć, co się tylko da, ze słynnego obserwatorium.
Każdy niemal kąt znam tu na pamięć z licznych fotografii i opisów, a przecież zupełnie inaczej widzi się
wszystko własnymi oczami, doświadcza na własnej skórze. U wejścia zatrzymuje mnie jeden z gospodarzy.
Wykręca numer radiostacji. Dowiadujemy się przez telefon, że Pierow z pierwszą partią naszych będzie nie-
długo lądować na Lodowcu Scotta. Samolotu można spodziewać się z powrotem za jakieś trzy godziny. To
rozumiem, to jest nowoczesna Antarktyda.
Wiatr przycichł, mniej także kąśliwy wydaje się mróz. W odległości kilkudziesięciu metrów, na skale,
widzę prawie całkowicie wolny od śniegu okazały budynek. Nie potrzebuję pytać — radiostacja. .
Duży pokój rozbrzmiewa jednostajnym stukotem, szumem i ostrymi gwizdami. Z wysokiej pod sufit
metalowej szafy, błyskającej różnokolorowymi światełkami, wycieka nie kończąca się taśma zadrukowanego
papieru. W skrętach i pętlach opada na podłogę i spiętrza się w wysokie kopce.
— Łączność automatyczna z Moskwą. Dwa tysiące dwieście
liter na minutę, zastępuje pracę piętnastu dobrych radiotelegrafistów *— objaśnia mnie kierownik stacji.
— Halo, „Mirnyj", halo „Mirnyj" — wyrywa się skądś nagle zduszony, niewyraźny głos.
Operator, obsługujący jednocześnie z pięć chyba odbiorników, dostraja się szybkim dotknięciem ręki. Głos
nabiera- od razu czystych tonów.
— Wyrzucamy podwozie, zbliżamy się do lądowania, QRX.
— To Pierow. Wyładuje wasz bagaż, odsapnie chwilę i zaraz wystartuje w powrotną drogę.
W następnej chwili ten sam operator woła w mikrofon przysunięty blisko ust.
— ...Walery, Walery... podajcie swoje położenie, mówi Piotr, tu mówi Piotr...
— Piotr, Piotr... tu mówi Walery — ryczy w odpowiedzi z drugiego głośnika.
— Przełącz na słuchawki. Nie hałasuj. Rozmawiać nie można! — pada polecenie. Jak za dotknięciem
różdżki czarodziejskiej -głos przechodzi w szept i znów ciszę izby mąci tylko rytmiczny stukot drukującego
automatu.
— Ten obsługuje tylko samoloty i ruchome stacje naziemne, tamten — kierownik głową wskazuje mi
innego radiotelegrafistę przed ścianą zastawioną aparatami — utrzymuje stałą łączność z placówkami naszymi i
obcymi na całej Antarktydzie.
—
Potężna centrala.
—
Takiej tu trzeba. Dwa nadajniki krótkofalowe o mocy jednego kilowata każdy, poza tym
pięciokilowatowy z automatyką no i ten długofalowy o mocy ponad kilowat. Roboty nie brak. W ciągu roku
mieliśmy cztery tysiące połączeń z różnymi punktami naszego globu. Odebraliśmy i nadaliśmy ponad pięć
milionów słów.
—
Czy słyszycie na fonii Moskwę?
—
Znakomicie. Rodziny co tydzień na zmianę mówią do polarników. Nagrywamy wszystko na taśmę
magnetofonową i przekazujemy później załogom naszych stacji. Żyć nam nie dają tylko radioamatorzy z całego
świata. Każdy chociaż przez chwilę chciałby z nami porozmawiać.
Korzystając z miłego zaproszenia, kreślę kilka radiodepesz na słynnych blankietach „z pingwinkiem". Czas leci
stanow
czo zbyt szybko. Czy zdążę obejrzeć całe obserwatorium przed odlotem?
Osiedle — obserwatorium budzi się ze snu. Hałasują już pierwsze pojazdy mechaniczne o potężnych,
metrowej szerokości gąsienicach. Kierowca z dala wymachuje ręką, coś wykrzykuje do nas, ale ryk silnika
głuszy jego słowa. Niski, zamknięty całkowicie pojazd podzwaniając metalowymi częściami dogania mnie
szybko.
— Witamy w „Mirnym". Podwieźć może na lotnisko? Samolot z Lodowca Scotta już niedługo będzie
lądować.
Wolę iść pieszo. Więcej zobaczę. Pojemna maszyna odgrywa rolę taksówki. Każdy może ją zatrzymać
podniesieniem ręki. Można ją także zawezwać telefonicznie z każdego domku. Dowcipnisie twierdzą, że
nierzadko po wieczornym seansie filmowym sporo „taksówek" stoi sznurkiem przed stołówką. Wiadomo,
stolica.
Przybierające na sile brzęczenie w przestworzach przypomina, że trzeba pospieszyć na lotnisko, dopomóc.
Ty$n rejsem zabierze się znów paru kolegów. Ja polecę ostatnim. W chwilę potem transportowiec ląduje w
tumanach pyłu śnieżnego na pasie startowym wytyczonym latarniami elektrycznymi. Urzekający obraz. W
szeroko rozwartą czeluść otwartej z boku klapy zaczynamy wrzucać nasze skrzynie i wory. Sześciu czy ośmiu
ludzi w skórzanych kombinezonach i futrzanych czapach rzuca się do pomocy. Z zazdrością patrzę, jak lekko
podnoszą pięćdziesięcio- siedemdziesięciokilogramowe skrzynie na wysokość prawie dwu metrów.
Czy to obsługa lotniska? A może mechanicy? — przebiega: mi przez głowę. Kończymy załadunek, samolot
startuje do drugiego rejsu, zabierając na pokład naszych grawimetrów, inżynierów Śledzińskiego i Ząbka.
Dziękujemy serdecznie naszym pomocnikom, a każdy przedstawiając się wymienia nie tylko nazwisko, ale
również zawód. Wszyscy, jak jeden, mają tytuły naukowe. Przyszli z dobrej woli, ot tak, po koleżeńsku.
—Za cztery godziny wrócimy tu, jeszcze pomożemy wam załadować ostatni samolot — zapewniają.
Popłyną z nami powrotnym rejsem do Europy. Czy wszyscy zimowali w „Mirnym"? Nie tylko. Jedni tu, inni
wyżej, w głębi lądu. Znane w całym świecie nazwy: „Pionierska", „Komsomolska", „Wo- stok", „Sowietska" —
padają tak naturalnie, jakby było co
dzienną sprawą przetrzymać zimę i noc polarną w najsroż- szych na globie ziemskim warunkach. Niektórzy
brali udział w słynnym przejściu ze stacji „Sowietskiej" do bieguna względnej niedostępności. Mówią o tych
radościach i smutkach, o mrozach przekraczających osiemdziesiąt stopni Celsjusza, o straszliwych purgach, o
codziennej badawczej pracy w najniższych temperaturach świata, o wspaniałych wynikach naukowych. Prosto,
zwyczajnie, bez patosu.
Słucham uważnie. Notuję w pamięci każdy najdrobniejszy szczegół. Inaczej czyta się o tych sprawach, a
inaczej słucha tu na Antarktydzie, gdzie każde słowo nabiera dopiero właściwego znaczenia.
Uwagę moją przykuwa naraz jakaś postać przede mną. Dźwiga w ręku wypchaną po brzegi zamszową
torbę. Toż to dziwnie znajoma torba. Sam ją kupowałem Alinie w Pradze Czeskiej. Pełen nadziei rozglądam się
wokół za moją żoną. Na próżno. Chwytam więc nieznajomego za ramię. Może on będzie wiedział. Patrzy na
mnie zdumiony, nie rozumiejąc w pierwszej chwili, o co pytam.
— Ja jsem Bartl, pane Centkiewicz — przerywa mi wreszcie.
Zaniemówiłem. Dopiero w tej chwili uświadamiam sobie, że w „Mirnym" są dwaj Czesi — naukowiec
Anton Mrkoś kierownik obserwatorium w Tatrzańskiej Łomnicy, specjalista od nocnego świecenia nieba, który
zimował w „Mirnym", i Stanisław Bartl, pisarz z Pragi, redaktor wydawnictwa „Mla- da Fronta", które pierwsze
tłumaczyło nasze książki na język czeski. Sprawę wyjaśniam. Miło mi spotkać na Antarktydzie kolegę, ale z
trudem ukrywam rozczarowanie. Przez moment łudziłem się, że Alina przyleciała do osiedla. Torba, przysię-
gam, identyczna.
Czesi nie powrócą z nami od razu do Europy, lecz popłyną na łamaczu lodu dalej — ku nieznanym
wybrzeżom. Można im tylko pozazdrościć.
Biegnę jeszcze przypatrzyć się Charkowiankom. Potężne, z daleka przyciągają wzrok nie tylko barwą,
rozmiarami, lecz odmiennością konstrukcji. Gdy obchodzę je ze wszystkich stron celując obiektywem aparatu,
otwierają się stalowe drzwi. Ktoś zaprasza do środka.
Wnętrze wspaniałych maszyn to wynik wielu dziesiątków lat doświadczeń polarnych w Arktyce i kilku lat
na Lodowym Kontynencie. Grupa fachowców: mechanik, nawigator i ra- dioelektryk zapoznają mnie
szczegółowo ze wszystkimi urządzeniami, tłumacząc, na czym polegają pewne ulepszenia, czemu pewne sprawy
rozwiązano tak, a nie inaczej. Nowe pojazdy mechaniczne, wyładowane z pokładów »Ob« zaledwie przed
miesiącem, to istne ruchome laboratoria z wygodnymi miejscami sypialnymi dla siedmiu ludzi. Godziny mijają
jak jedna chwila. Z prawdziwym żalem spostrzegam, że zbliża się już termin mego odlotu do „Oazy". Dłużej
zostać nie sposób. A tak by się chciało jeszcze powłóczyć po „Mirnym". Tyle jest jeszcze wciąż do zobaczenia.
— Czemu tak krótko? — dopytują się wszyscy na domiar złego. — Pan, inżynier, i nie znalazł czasu, żeby
zajrzeć jeszcze do naszej elektrowni. Czy to nie wstyd?
I jakże się tu oprzeć? Z dala, po charakterystycznym łoskocie Diesla, każdy może odgadnąć, dokąd wiedzie
wyboista, wyślizgana ścieżka. Do hali maszyn wchodzę przez izbę zastawioną dużymi pralkami elektrycznymi.
Hałas jest piekielny.
— Ciepło rur wydechowych wykorzystujemy do topienia lodu! Na wodę do prania! — krzyczy mi ktoś w
samo ucho.
W maszynowni trzy duże zespoły stoją jeden obok drugiego. Obecnie pracuje środkowy. Ktoś z obsługi
zbliża się do mnie wycierając ręce w pakuły. Ruch warg widzę, ale nie słyszę*- co mówi. Słowa giną w
monotonnym grzmocie silnika, zwiększonym przez rezonujące stalowe płyty podłogi, ścian i sufitu. Odczytuję
tabliczki znamionowe na generatorze. Hermetyczny. typu morskiego. Moc 250 kVA. Napięcie — 3X380.
Dopiero przy tablicy rozdzielczej można się jakoś od biedy porozumieć. Patrząc na wskaźniki, widzę, że
maszyna pracuje równo. Czę- stościomierz „stoi" na pięćdziesięciu okresach.
— Jeden zespół całkowicie, nawet z nadwyżką, pokrywa normalne zapotrzebowania całego osiedla. Szczyt
zimowy przechodzimy lekko, bez wyłączeń — żartuje mechanik. — Dotychczas nie mieliśmy w elektrowni ani
jednej awarii. Zespoły zmieniamy tylko w przewidzianych z góry terminach.
— A jak z paliwem?
— Główny zbiornik wystarcza na trzy tygodnie. Przy po
godzie uzupełniamy go co tydzień. Ale to rzadko się zdarza. W okresie silnych mrozów ropę musimy
podgrzewać.
Jakim sposobem ją podgrzewają? Tego się już nie dowiem. Ktoś wyciąga mnie raptownie na zewnątrz.
—
Biegiem na lotnisko! — krzyczy. Ledwie mam czas uścisnąć dłoń mechanika.
— Proszę o nas nie zapominać! Musi pan koniecznie zajść jeszcze w drodze powrotnej — zaprasza
gościnnie. — Czekamy. Do zobaczenia!
NAD BIAŁĄ PUSTYNIĄ
Obserwatorium i osiedle giną szybko z oczu. Biel bierze krajobraz w swe niepodzielne władanie. Z jednej
strony oślepia blaskiem lodowiec. Z drugiej ciemnieje zaledwie skrawek Oceanu Indyjskiego. Pod nami
zielonkawa powierzchnia potężnego Lodowca Shackletona. Zbyszek, przywarty do okna z aparatem
fotograficznym, prosi co chwila:
— Czesiu, otwórz, przytrzymaj chwilkę. Jeszcze tylko jedno zdjęcie, przysięgam, ostatniej.
Tych ostatnich jest co najmniej kilkadziesiąt. Ale któż by się dziwił? Oczy nie nadążają chłonąć tego
przedziwnego widoku. Trudno się od niego oderwać. Nie wiem sam, kiedy mijają godziny. Od okna odrywa
mnie głos radiotelegrafisty.
Śmigłowiec czeka już was na Lodowcu Scotta. Korzystam z chwili rozmowy, by przejść do kabiny pilotów,
zobaczyć, jak z bliska wygląda Pierow, lotnik polarny, o którym tak niedawno pisał i mówił cały świat.
Masywna, w skórzanym kombinezonie sylwetka tchnie spokojem i pewnością siebie. Wyrazista twarz skupiona,
poważna.
Nawigatorem samolotu jest Brodkin. Ten sam, który latał na drugi koniec Antarktydy z Pierowem, żeby
szukać zaginionych wśród lodów uczestników belgijskiej wyprawy Roku Geofizycznego. Lot na przestrzeni
trzech tysięcy kilometrów. Tyle mniej więcej, ile ze Spitsbergenu do wybrzeży Morza Kaspijskiego.
Najciekawsza akcja ratownicza ostatnich lat. Moc pytań ciśnie mi się na usta. Na szczęście pilot nie daje się
długo prosić.
mm
— ...Start z „Mirnego" mieliśmy trudny. Podczas śnieżnej zawiei przelot tysiąca trzystu kilometrów do
stacji „Mawson" także nie należał do najłatwiejszych. Widoczność chwilami zerowa, maszyna oblodzona, a tu
jak raptem zamieć walnie mi w okna! Jak nie targnie mi całą maszyną! Wiedziałem, że muszę się podnieść w
górę. Za wszelką cenę. Na Wybrzeżu Księżniczki Astrid szczyty sięgają ponad dwa tysiące metrów. A tu
altimetr wykazuje zaledwie osiemset pięćdziesiąt. Z maszyny wycisnąłem już wszystko, co się dało.
Manetki gazu pchnąłem do oporu. Silniki pracowały na najwyższych obrotach. Był jeden sposób, żeby
podnieść maszynę od razu do góry — wyrzucić beczki z zapasową benzyną. Ale do tego nie chciałem dopuścić,
to już ostateczność!
Wybawił mnie Brodkin. Wcisnął mi w rękę pośpiesznie na- bazgrany komunikat meteo.
„Niedługo na wybrzeżu Larsa Christensena powinniście dostać się w obszar przejaśnień-, dalej aż do
samego »Maw- sona« panuje piękna pogoda" — donosiło radio "z „Mirnego".
Startując byłem święcie przekonany, że znajdę jakąś lukę w tym chmurnym niebie, ale wściekłe uderzenia
śnieżycy długo nie ustawały...
Ucichło nagle. Z białej ciemności wyskoczyliśmy raptem w inny świat, jaskrawy, oślepiający. Nim
zdążyłem zmrużyć oczy, zmartwiałem. Przed nami na kursie wyrósł szczyt. Jeden jedyny czarny punkt. O jakieś
trzy kilometry. Niewiele więcej niż pół minuty lotu. Umknęliśmy w ostatnim momencie.
Przejaśnienie przyszło w porę. Z łatwością odnaleźliśmy lotnisko australijskie. Natychmiast po
wylądowaniu chcieliś--A my się zabrać do tankowania benzyny, ale gospodarze nie dali się nam nawet dotknąć
beczek. „Wyście już swoje zrobili, teraz kolej na nas" — krzyczeli klepiąc nas przyjaźnie po plecach. W
niewielkiej izbie czekał nas stół zastawiony jak na święto. Popijając gorące kakao dopytywaliśmy się, co zaszło
dokładnie w belgijskiej stacji. W „Mirnym" wiedzieliśmy jedno — ludzie potrzebują pomocy.
„Tydzień temu 5 grudnia de Gerlache, kierownik wyprawy, wyleciał w teren z paroma towarzyszami. Nie
dawali znaku życia. Początkowo w stacji nikt się tym widać nie przejął. Wczoraj dopiero postawiły nas na nogi
gwałtowne sygnały CQ, CQ, CQ — opowiadają Australijczycy. — Z »Mawsona«
do Belgów jest wprawdzie »tylko« tysiąc siedemset kilometrów. Nasze małe, jednosilnikowe maszyny nie
nadają się jednak do poszukiwań. Wysłaliśmy natychmiast radiodepeszę do was, do »Mirnego*. Wiedzieliśmy,
że nie odmawiacie nigdy!"
W godzinę zaledwie po odebraniu komunikatu, że z Ziemi Księżniczki Ragnhildy znika mgła, pożegnaliśmy
naszych gospodarzy. Dokładnego położenia Stacji imienia Księcia Bau- douina nikt z nas nie znał. Wiedzieliśmy
tylko, że leży w odległości około szesnastu kilometrów od brzegu i że nie posiada urządzeń do prowadzenia
samolotów.
Lecimy i lecimy. Według mapy już dawno powinniśmy być na miejscu. A tu wciąż nic. Biel, jednostajna,
niczym nie skażona biel. Najbardziej denerwował się nawigator. On pierwszy wypatrzył wreszcie gdzieś na
horyzoncie ledwie widoczny słupek dymu. Umówiony sygnał: „Można lądować".
Ledwie wysiedliśmy z maszyny, pytamy Belgów:
„W jakim kierunku udali się wasi koledzy? Polecimy zaraz na poszukiwania".
„Sami nie wiemy. Nie uprzedzili nas. Mieli wrócić jeszcze tego samego dnia!"
Zaskoczeni, sądziliśmy z początku, że to chyba jakieś nieporozumienia, ale Belgowie doprawdy nie
wiedzieli, dokąd wyruszyli ich towarzysze.
„Kiedy mieliście ostatnią łączność z zaginionym samolotem?" iii pytam jeszcze, żeby czegośkolwiek
przynajmniej się dowiedzieć.
„W ogólfe nie mieliśmy .—- odpowiadają mi strapieni. — W naszej awionetce jest tylko odbiornik do
rejestracji sygnałów czasu..."
„Gdzie mamy wobec tego szukać waszych ludzi?" — pytam wreszcie zrezygnowany. Ktoś wtyka mi w rękę
fotografię. „Tam się udali. Ot, tu, w okolicę tej góry. Nazywamy ją Sfinksem".
Fotografia, trzeba przyznać, wspaniała. Z błyszczącej bieli lodowców wystrzela w niebo wydłużona ostra
ściana czarnego granitu. Ale gdzie ją znaleźć? Gdzie leży Góra Kryształowa, której nazwa powtarza się często w
ustach belgijskich kolegów?
Gdy po paru godzinach nad wieczorem wystartowaliśmy na poszukiwanie —■ wiedzieliśmy już z
opowiadań Belgów, że owego Sfinksa można znaleźć o ,Jakieś" dwieście kilometrów
131
I na południe od widocznych z okien stacji szczytów Trillingen, a Górę Kryształową „gdzieś" na zachód od
Sfinksa.
Trzeba się było spieszyć. To już był ósmy dzień od chwili wyjścia zaginionych ze stacji. Mieli wprawdzie
jeszcze trochę żywności, ale my znamy Antarktydę, wiemy, jakie ludziom potrafi zgotować niespodzianki.
Startu znów nie miałem łatwego! Zerwał się wiatr i cały świat zawirował w śnieżnej kurzawie. Trzy
kilometry ślizgałem się na pełnym gazie, nim zdołałem maszynę oderwać od rozmiękłego śniegu. Z opowiadań
obu Belgów, których zabrałem ze sobą, wynikało, że próbowali, już iść na ratunek zaginionym. Wyruszyli z
bazy terenowej na lekkich pojazdach mechanicznych, ale jeden wóz utknął w jakiejś szczelinie. Szczeliny
zatrzymały również psie zaprzęgi. Śmigłowiec stojący w terenowej bazie był bezużyteczny, bo jedynym jego
pilotem był zaginiony de Gerlache.
Ponad dwieście kilometrów przeleciałem na południe od Trillingen. Na próżno. Nawigator zmienił kurs na
zachodni. Wierzyłem mu ślepo. Wreszcie coś się przed nami zaczerniło. Jakaś góra samotna w dali. Nic a nic
niepodobna do tej z fotografii. Gdy, byliśmy już na wysokości skalnych szczytów, znów ta bestia Brodkin każe
mi zmienić kurs. Bez przekonania poprowadziłem maszynę wielkim łukiem i o mało nie krzyknąłem ze
zdumienia. Sfinks! Zupełnie jak na zdjęciu. Do dziś dnia nie rozumiem, jak nawigator potrafił naprowadzić nas
na tę górę!
Długo krążyliśmy wokół samotnego szczytu. Zatoczyłem jeden krąg, drugi, trzeci. I znów nic. Wciąż nic.
Ani śladu życia. W dole zastrugi. A tu benzyna na ukończeniu. Zły byłem jak sto diabłów. Jeszcze takiej akcji
ratowniczej nie przeprowadzałem w życiu. Ale nawigator nie dawał wciąż za wygraną. Na południowy zachód
od Sfinksa wyrosły wreszcie z bieli jakieś nowe szczyty. Błyszczały w dali, mieniły się jak kryształ. Bo też to
była właśnie owa Kryształowa Góra.
Po powrocie zatankowaliśmy benzynę, trochę tylko odpoczęliśmy, coś niecoś przegryźliśmy i dalej w drogę.
Do następnego lotu zamiast Belgów, którzy w niczym nie mogli być nam pomocni, zabrałem więcej benzyny.
Wiedzieliśmy już, źe sprawa jest trudna, diabelnie trudna. Toteż ze zdumieniem wypatrzyliśmy wreszcie w
okolicy Sfinksa czerwony
kadłub belgijskiej awionetki. Czyżby już, tak łatwo? Lotem nurkowym, prawie jak na myśliwcu, opadłem w dół.
Wparta skrzydłem w lodowe zbocze, przywalona częściowo śniegiem, leżała nieruchoma. Wokół pustka.
Może śpią we wnętrzu, może?... Ale gdzie lądować? Taka pchełka jak ich awionetka mogła siąść na najeżonym
wysokimi zastrugami, spadzistym lodowym stoku, ale nie my na naszym wielotonowym transportowcu! Miejsce
do lądowania znalazłem dopiero w odległości czterech kilometrów. Sunęliśmy długo po nierównym terenie. Gdy
stanęliśmy wreszcie, pot lał się ze mnie strugami. Wszyscy cisnęli się do wyjścia. Pierwszy wyskoczył
mechanik. I jak nie rąbnie się o lód. Już drugi leży, trzeci. Co u licha? — pomyślałem i za,pierwszym krokiem:
trrach! ja także leżę. Tych czterech kilometrów lodowej „zasadzki" nie zapomni żaden z nas do końca życia. Na
przejście ich straciliśmy ponad półtorej godziny. I tak dziw, że wyszliśmy z całymi nogami i rękami...
Awionetka była pusta. Znaleźliśmy na szczęście kartkę sprzed czterech dni, z 10 grudnia:
„Wszyscy żywi. Opuszczamy samolot. Idziemy na północ".
I znów benzyna na ukończeniu, powrót do stacji po nowy zapas paliwa, przegląd maszyny.
„Odpocznijcie wreszcie!" — prosili Belgowie.
„Musimy wykorzystać pogodę — odpowiadam. — A co będzie, jeśli się zepsuje? Wasi koledzy mają mało
żywności. Ciepło im także pewnie nie jest".
Uradziliśmy prowadzić poszukiwania w kierunku Sfinksa zakosami w odstępach dziesięciokilometrowych.
Przy tym sposobie poszukiwań diabelnie dużo zużyliśmy benzyny, ale wtedy dopiero można było powiedzieć, że
teren był naprawdę „przeczesany". Zawróciłem do uszkodzonej awionetki. A nuż rozbitkowie nas dostrzegli? A
nuż zawrócili tam i czekają? Ale samolocik ginął pod nowymi nawisami śniegu. Wokół pusto było i cicho.
Za następnym lotem mieliśmy więcej szczęścia.'Na wschód od Sfinksa dostrzegliśmy porzucone części
ekwipunku. Lądowanie było piekielnie ciężkie. Czułem, jak kamień wmarz- nięty w lód drze mi płozę. Niemało
kłopotu miałem z nią po powrocie do stacji. Ale cóż było robić? Obraz, jaki ujrzeliśmy, powiedział nam wiele.
Wśród porzuconych w nieładzie śpiwo
rów, ciepłej odzieży, zapasów żywności — daremnie szukaliśmy kartki. Rozbitkowie nie pomyśleli, by zostawić
jakieś wskazówki, jakiś ślad dla tych, którzy przybędą im na pomoc. Czyżby zwątpili? Tak zazwyczaj postępują
ludzie na skraju wyczerpania, ludzie zrozpaczeni, którzy stracili nadzieję.
Po którymś tam z kolei locie na niewielkim płacie śniegu dostrzegliśmy wreszcie jakieś zagłębienia.
Opadłem maszyną w dół. Ślady stóp, ludzkich stóp. Było ich czterech. Mieli sanie. Szli na północ w kierunku
Trillingen. Poderwałem maszynę w górę. Oczy wychodziły nam z orbit, ale i tym razem nic więcej nie
wypatrzyliśmy. Nie chcieliśmy psuć tego dnia radości Belgom, ale do „Mirnego" nadaliśmy radiogram:
BENZYNA NA UKOŃCZENIU. WYSTARCZY TYLKO NA JEDEN, LOT WYWIADOWCZY I NA
DROGĘ POWROTNĄ DO „MAW- SON". CO POCZĄĆ?
Nie upłynęła godzina, może trochę więcej, przybiega do mnie z wypiekami na twarzy radiotelegrafista:
PROWADZIĆ POSZUKIWANIA DO OSTATNIEJ KROPLI PALIWA. Z BAUDOUINA ZABIERZE WAS W
STYCZNIU, LUTYM ŁAMACZ LODU »OBc
Odpowiedź jasna i prosta. Takiej oczekiwaliśmy! Komunikaty meteorologiczne nie były pocieszające. Na
czystym dotychczas niebie pojawiła się sieć stratusów. Zły to znak, pośpiech konieczny, ślady odnaleźliśmy, ale
ślady to jeszcze nie ludzie.
Tego dnia długo, dłużej niż zwykle, siedzieliśmy z Brodki- nem nad mapą, posiatkowaną trasami naszych
dotychczasowych lotów. Jeśli ostatnie próby nie odniosą skutku, Belgowie są zgubieni. Po raz setny chyba
rozważaliśmy sytuację.
Cóż nam pozostało? Chyba tylko prowadzić poszukiwania jeszcze gęstszymi niż dotąd zakosami. Żebyście
wiedzieli, jak trudno odiT&leźć zagubionych w tym pustkowiu ludzi! Co chwila zmieniałepi kierunek. Nawroty
wykonywałem teraz co pięć kilomet^w. Czterdzieści kilometrów w jedną stronę, pięć na północ renów
czterdzieści. Jeden nawrót, piąty, dziesiąty. Wciąż nic. Nawigator skrzętnie wykreślał na mapie przebytą trasę.
„Resztka benzyny" — melduje mi znów mechanik. Kładę maszynę na skrzydło, ostrym wirażem zawracam.
Na północ, do stacji. Ciężko mi na sercu. Już tylko jeden raz będę mógł wystartować, ostatni. Czyżby tyle trudu
miało pójść na marne?
Coraz częściej wydaje mi się, że coś dostrzegam na oślepiającej bieli. Byle cień powoduje alarm, oczy
piejcą, jesteśmy wszyscy piekielnie zmęczeni. I znów przysiągłbym, że czerwieni się coś daleko przed nami. Bez
przekonania kieruję tam maszynę. Obniżam lot. Słyszę krzyk: „oni!" Pikuję wprost na czerwoną plamę.
Wydawało mi się, że całe niebo spada razem ze mną w dół. Płótno namiotu wydęło się jak balon od pędu
powietrza, zatrzepotało. Obudziłem ich, zaczęli wyskakiwać — jeden za drugim. Wymachiwali rękami. A więc
nareszcie. To była wspaniała chwila!
Lotnik milknie.
—• Oto i wszystko! — rzuca na zakończenie najgłośniejszej w ostatnich latach akcji ratunkowej w świecie
lodów. Do przesady skromny, nie wspomniał o setkach depesz gratulacyjnych, 0 wysokich odznaczeniach,
orderach i podziękowaniach, jakich nie szczędzono załodze N-495 i jej dowódcy za dowód męstwa i
poświęcenia. Z jednego najbardziej jest dumny: że imię jego na zawsze pozostanie związane z Lodowym
Kontynentem. Najwyższy szczyt w nowo odkrytym łańcuchu górskim na Ziemi Księżniczki Ragnhildy belgijscy
polarnicy nazwali bowiem Szczytem Pierowa.
„
PRZESIADKA
" NA LODOWCU SCOTTA
— Patrzcie! — woła naraz, wskazując ciemne punkty w dali. Ciągną się po horyzont. Widać wyraźnie
łańcuchy niewysokich gór, ustawionych jak wojsko w regularne szeregi. Pod nami błyszczy w słońcu
zielonkawa, jak zamarznięte jezioro, powierzchnia lodu. Jednostajny, nużący huk silnika raptem przycicha.
Lekkie szarpnięcie maszyny. Pilot wyrzuca płozy. Za chwilę samolot podskakuje
4
*. po nierównej powierzchni
Lodowca Scotta. Przez mętne szyby migają ośnieżone beczki po benzynie, wyznaczają bezpieczny pas star
towy. Za tą linią ciągną się wokół groźne rozpadliny. Pod stopami lód połyskuje gładki, śliski, twardy.
Niedaleko stoi czerwonyśmiesznie niezgrabny śmigłowiec. Przewiezie nas z Lodowca Scotta do Oazy.
Podchodzą jacyś ludzie.
|— Afonin, komendant śmigłowca — przedstawia się pierwszy, niskiego wzrostu, niemłody. Zza ciemnych
okularów spoglądają na nas bystre, niespokojne oczy. Nazwisko znajome. Latał niedawno z Pierowem jako
drugi pilot na ratunek Belgów. Złote palmy na daszku czapki, ponad dwadzieścia pięć lat pracy pilota w
Arktyce. Tyleż co Pierow, Brodkin, co wielu innych.
Na południu, w odległości dwudziestu pięciu — trzydziestu kilometrów, bije wysoko pod niebo kopuła
pancerza lodowego. Jak daleko wzrok sięga, bezmiar bieli. Na północy, tylko - w niewielkiej odległości —
czernią się usypiska Oazy.
Maciek Zalewski biega tu i tam z aparatem filmowym. Wszędzie go pełno. Zbyszek spod skrzydła samolotu
przyzywa mnie do siebie.
— Nie tak szybko, powoli — woła, gdy podchodzę. — Wyciągnij do nich rękę!
Trzask migawki aparatu fotograficznego. Ze zdumieniem spostrzegam na lodzie szarobure mewy skua. Bez
obawy zbliżają się do klęczącego mechanika samolotu. Wybierają mu z dłoni kawałki kiełbasy. Od roku
drapieżniki te pojawiają się na Lodowcu Scotta, gdy tylko ląduje samolot. Wiedzą dobrze, że członkowie załóg
przywiozą im zawsze coś smacznego. Bok transportowca jest otwarty. Na małe, aluminiowe sa-^ neczki
nakładamy nasze skrzynie i przyciągamy do śmigłowca. Wirują nad nim długie ramiona.
Sześćset kilogramów. Tylko sześćset. Nie więcej — powtarza Afonin.
:— Czy mamy zostać tu, by pomóc załadować resztę bagażu? —- pytam.
Skądże? Nie wolno! — odpowiada stanowczo. |f§ Wasz samolot zaraz wraca do „Mirnego". Na lodowcu nie
pozostawia się nigdy ludzi!
Przecież za pół godziny będziecie tu znów z powrotem.
— Będziemy albo nie będziemy. Pół godziny to bardzo wiele tu na Antarktydzie — uśmiecha się pobłażliwie. —
Za
chwilę zerwać się może wichura, zadymka. I trwać parę godzin lub... parę dni.
Dalszych wyjaśnień nie potrzebujemy. Z aparatami gotowymi do „strzału" ustawiamy się od razu przy
okrągłym, wypukłym na zewnątrz okienku. W huku, od którego pękają wprost bębenki w uszach, zawisamy w
powietrzu.
KAPITAN BUNGER DZIWI SIĘ
Oaza. Tak musiał ujrzeć ją, po raz pierwszy, z powietrza kapitan Bunger w 1947 roku. Pamiętam, jak
chciwie wczytywałem się w opisy jego wyprawy, jaką wówczas wywołały na świecie sensację.
Kiedyś zmęczony powracał z wywiadowczego lotu. Startując, z góry wiedział, co zobaczy. Od dwu
miesięcy to samo: lód, wciąż lód, zawsze i wszędzie tylko lód. Podczas badań polarnych Wpada się z
konieczności w pewną rutynę. Kapitan od niechcenia spojrzał przez szybę. Pamiętał zdanie, jakie usłyszał od
admirała Byrda, gdy ten powrócił znad bieguna południowego: „Nic właściwie nie da się o nim powiedzieć". O
tym monotonnym płaskowyżu na wschodnich brzegach Antarktydy również niewiele. Ot, najwyżej zwykły
meldunek, jak co dnia:
„Zadanie wykonane. Nic nowego".
Machinalnie podniósł do oczu lornetkę. W szkłach okularu pojawiła się naraz ciemna plamka. Jedna jedyna
w świecie bieli. Kapitan odruchowo przetarł obiektyw, by usunąć pyłek. Bo to mógł być tylko pyłek. Plama
pozostała. Gdy przesunął szkła w bok — znikła. Gołym okiem niczego nie mógł dojrzeć.
—Czy nie straciliśmy przypadkiem ostatnio jakiejś maszyny? •— rzucił załodze pytanie. Może to, co
dostrzegł, było po prostu szczątkami rozbitego samolotu?
— Nic o tym nie słyszałem. Czy nawiązać łączność z bazą? — spytał radiotelegrafista.
— Nie warto. Zmieńcie kurs. Dwadzieścia stopni Nord.
Plama rosła w oczach, wydłużała się, ogromniała, spostrzegli ją już inni, nabierała barw. Z ^brunatnej stawała
się miej-
ANTARKTYCZNA OAZA CZY WYSPA NIEDŹWIEDZIA
scamj niebieska, prawie granatowa, z niebieskiej przechodziła w zieloną. Brunatny kolor — to mogły być skały,
ale niebieski, zielony? Przez moment Bunger pomyślał o dziwnym załamaniu świateł, ale barwy były zbyt
czyste, zbyt dobrze znane oku marynarza. Barwy wody rozświetlonej słońcem, zmienne zależnie od głębokości.
Wciąż jeszcze nie dowierzał oczom. Tu, na antarktycznym kontynencie, wolna od lodów, nie zamarznięta woda?
Nie do pojęcia.
Wątpliwości rozwiewały się jednak z chwili na chwilę. Hy- droplan coraz niżej zataczał kręgi. Wciąż
wyraźniej rysowały się jeziorka, dziwaczne, niespokojne, kręte zygzaki odbijające jaskrawymi barwami od
czerni skał. Poprzez huk silników w kabinie słychać było tylko monotonny terkot aparatu filmowego. Gdyby nie
setki odbitek, gorączkowo wywoływanych później na pokładzie statku, załoga hydroplanu nie dowierzałaby
sama sobie. A cóż dopiero inni? Odkrycie z powietrza kamiennej pustyni wśród lodów wywołało sensację w
całym świecie budząc dziesiątki rozmaitych hipotez. W kilka dni później, na rozkaz admirała Byrda, kapitan
Bunger wodował na spokojnej tafli jednego z większych jezior. Pierwsze w dziejach Lodowego Kontynentu
wodowanie...
Nagie ciemne pagórki, wśród których lśni gdzieniegdzie biel jeziorka, przybliżają się, rosną w oczach.
Czasu niewiele na oglądanie. Opadamy gwałtownie. Śmigłowiec przysiada miękko na rozgrzanych
piargach.
Rozglądam się wokół. Niesamowite wrażenie. Rumowisko skalne, w dali jeziorka gdzieniegdzie pokryte
brudnymi płachtami śniegu, biel klatek stacji meterologicznej. Skąd ja to znam?... Przed oczyma staje mi nagle
podobny krajobraz. Daleko, bardzo daleko stąd, na przeciwległym krańcu Ziemi. Pustynna, skalista wysepka
zagubiona wśród burzliwych fal Morza Barentsa, która przez trzynaście miesięcy była mi domem.
Bjornbya — Wyspa Niedźwiedzia, „Wyspa Mgieł i Wich
rów"? Wspomnienia cisną się natarczywie do głowy. Czy nie staną przy mnie za chwilę towarzysze
niezapomnianych czterystu dni zimowania: Staszek Siedlecki, Władek Łysakowski, Fritz i Edwald Oienowie?
Szkoda, że ich tu nie ma.
Nie czas na wzruszenia. Każda chwila jest droga. Porywam pierwszy z brzegu wór i potykając się na
kamieniach schodzę w dół. Na niewielkiej płaszczyźnie stoją maszty radiostacji, pod nimi nie opodal dwa
podłużne brązowe budynki. Dalej teren spada raptownie w dół, do brzegu jeziorka. Tylko wąski pas od strony
stacji, wolny od lodu, lśni głębokim granatem. Biel zamarzniętego jeziora odcina się grubą krechą od czerni gór,
od połysku lodowców na południu. - Ciągną się w nieskończoność, gdzieś aż pod niebo. Leżąca niedaleko stacji
wysoka kopiasta góra bije w oczy czarnymi, odmiennymi od innych zboczami. Od niskich domków stacji
„Oazis" wieje jakimś spokojem, jakimś ładem zagospodarowania.
ściągam czym prędzej wiatrówkę i sweter. Jest naprawdę gorąco. Słońce pali niemiłosiernie. Skała, której
przypadkowo dotykam, parzy dłoń. Nagrzewa się do trzydziestu stopni Celsjusza. Czy mogłem kiedyś
przypuszczać, że tu będzie taki upał?
Wita nas trzech polarników — ostatnia obsada stacji „Oazis",
—> Idę właśnie na obserwację meteo — mówi jeden z nich. To chyba kierownik stacji, Borys Imieriakow.
Młody, niewysoki, ruchy spokojne, powolne. Rzuca pytające, badawcze spojrzenie spod dużych okularów, gdy
proponuję mu pomoc. By uniknąć nieporozumień, pośpiesznie wyjaśniam, źe ostatnie obserwacje
meteorologiczne przeprowadzałem, przed laty, w pierwszej polskiej atacji polarnej na Wyspie Niedźwiedziej.
— Zimował pan? — pyta z ciepłym błyskiem oczu. Zimował znaczy: „swój".
—r Ja już trzy zimy przepracowałem w Arktyce i teraz tę oatatnią na Antarktydzie — dodaje uprzedzając
moje pytanie.
„Polarne bilety wizytowe" wymienione. Odnajdujemy z miejsca wspólny język, jakbyśmy się znali od lat.
Na ciemnym tle najeżonego skałami krajobrazu wyraźnie odcinają aię klatki meteorologiczne, deszczomierz
pod dużą osłoną, wysoki maszt z wiatromierzem, wielka szklana kula
solarygrafu i stojak aktynometryczny. Gdy otwieram drzwiczki klatki, żeby zwilżyć batyst termometru, przez
chwilę wydaje mi się znów, że to dalszy ciąg „tamtej" pracy w Arktyce.
Parominutową przerwę w oczekiwaniu na wskazania termometru wykorzystuję, by opowiedzieć koledze o
sobie; Borys nie pozostaje mi dłużny. Pierwsza moja obserwacja meteo pod 66° 16 S i 100° E przeciąga się
długo.
— Tutaj trzeba mieć mocne nerwy — mówi polarnik swoim spokojnym, beznamiętnym głosem. — Nawet
latem wystarczy jeden silniejszy wietrzyk, byśmy zostali odcięci od świata. Nie przedostanie się do nas ani
samolot, ani tym bardziej śmigłowiec. A cóż dopiero w zimie! Podczas nocy polarnej hulają tu wiatry,
długotrwałe, zdradzieckie. Długo nie mogliśmy do nich przywyknąć, my, starzy polarnicy. Pogoda cudowna,
bezwietrzna, prognoza dobra i naraz nad kopułą lodową ot, tam, na południu, pojawia się ciężka czapka chmur,
podobnych trochę do cumulusów. Lekkie podmuchy odrywają niewielkie zrazu szare kłaczki. Pierwsze
uderzenie z zachodu nie przekracza piętnastu metrów na sekundę, za nim przychodzi potężny huraganowy
powiew: sześćdziesiąt metrów na sekundę. Trwa niezbyt długo. Wiatr słabnie gwałtownie, by za chwilę znów
targnąć powietrzem z siłą sztormu. Zmiecie najdrobniejszą pylinkę śniegu, zakotłuje, zawyje i znów ucieka.
Burza taka trwać może parę ładnych dni. Domki, ustawione wzdłuż osi wiatru, drgają i podskakują jak żywe.
Wydaje się, źe lada chwila huragan poderwie je z ziemi, i roztrzaska o skały. Jednego tylko się wtedy pragnie —
uciec, wybiec na dwór, schronić się gdziekolwiek przed tym skowytem, przed tą szarpaniną, która targa
wszystkie nerwy. Biada temu, co się nie weźmie w garść, nie zapanuje nad sobą. Pęd powietrza rzuciłby nim o
ziemię i toczył kilometrami po skałach Oazy.
— Niech pan spojrzy na ten samolot, na ten stos żelastwa na wysepce pośrodku jeziora. Burza rozpoczęła
się niespodziewanie. Jak zawsze. Zakotwiczyliśmy maszynę linami stalowymi, przywiązaliśmy mocno stojaki
płóz do skał. Pod każdym skrzydłem umocowaliśmy po dwie ogromne beczki z ropą. Nic więcej zrobić nie
mogliśmy. Jeden podmuch
wystarczył: oderwał kadłub od płóz, poniósł maszynę po zamarzniętym jeziorze i roztrzaskał w końcu o skały.
Psisko nasze, Fluger, nieostrożnie wtedy ześliznął się na lód jeziora. Wrócił do domu po paru dniach,
potłuczony, poraniony, obraz nędzy i rozpaczy. Wiatr przeturlał go po lodzie dobrych parę kilometrów. I chociaż
mówią, źe Oaza jest uzdrowiskiem klimatycznym w porównaniu z innymi stacjami na Antarktydzie, bardzo
starannie trzeba dobierać do niej ludzi. Spokojnych, opanowanych, takich „bez nerwów", zgodnych no i oczy-
wiście koleżeńskich.
Rozmawiając schodzimy ścieżką* w dół. Załoga stacji „Oa- zis" dopomaga dzielnie w przeniesieniu
naszego sprzętu z miejsca lądowania do domków. Część skrzyń rozbijamy na miejscu, a ich zawartość
przenosimy w workach, specjalnie w tym celu przywiezionych z kraju.
Najważniejszym punktem programu naukowego naszego rekonesansu jest pomiar grawimetryczny. Koledzy
Śledziński i Ząbek instalują swoje aparaty w niewielkim pawilonie sejsmologicznym, położonym o kilkaset
metrów od budynków
stóeji.
Naszych grawimetrów, których tu w Oazie Bungera cechuje nadal niezmordowana pracowitość, zastaję przy
stosie skrzyń.
— Czterowahadłowy instrument umieścimy w sionce — tłumaczy mi z przejęciem kolega Śledziński,
zwany popularnie od czasów studenckich Filutkiem. — żeby zmontować instrument, trzeba koniecznie paru
przeróbek. Zupełnie drobnych. Widzi pan, tu w sionce kiedyś była ciemnia fotograficzna i niewielka komórka.
Musimy usunąć przepierzenie, wyciąć w podłodze otwór i wymurować mały filarek wprost na skale.
Tylko tyle! Słuchając poważnych i rzeczowych wywodów młodego inżyniera, nie mogę powstrzymać się od
śmiechu. Nie staram się nawet wytłumaczyć mu przyczyn mojej wesołości. Uświadamiam sobie w tej chwili, że
na Wyspie Niedźwiedziej przed dwudziestu sześciu laty stanęliśmy przed identycznym zagadnieniem. I z
podobną młodzieńczą energią zabraliśmy się do rzeczy. Chcąc ustawić wówczas nasze magnetografy,
musieliśmy się sporo napracować. Ot, „po prostu" przebudo
wać wnętrze jakiejś drewnianej szopy, coś wyburzyć, coś dorobić, a na dodatek wyrzucić i wynieść gnijące
resztki... białego niedźwiedzia. Misia zgubiła ciekawość. Przywędrował po lodzie do szopy, znęcony widać
nieznanym zapachem człowieka. Wszedł do izby i nigdy już z niej nie wyszedł, bo wiatr zatrzasnął za nim
drzwi. Historia się powtarza. Z tym, że na całej Antarktydzie daremnie by szukać niedźwiedzi. Wykorzystuję
chwilę, gdy oba Filutki — gdyż nazwa przylgnęła także do drugiego grawimetry, kolegi Ząbka — schodzą na
dół do stacji, i z toporem w ręku zabieram się do „dzieła niszczenia".
Drewniana ścianka działowa jest niewiarygodnie solidna. Ściągam z siebie jeden sweter, drugi, spieszę, jak
mogę, ale mimo najlepszych chęci nie udaje mi się przed powrotem kolegów wywalić całego przepierzenia.
Wspólnymi siłami zaczynamy zawzięcie przecinać deski podłogi. W miejscu gdzie stanąć powinien filarek, pod
deskami znajdujemy oczywiście grubą belkę. Moment fizycznego wysiłku przekonał nas, że w Oazie człowiek
męczy się znacznie szybciej niż na pasie przybrzeżnego lodu. Dziwnie brzmi dzwonek telefonu w tej skalnej
pustyni. Ze stacji wzywają nas na kolację.
Przed domkiem, na ziemi, leży stos kolorowych małych woreczków, zapełnionych po brzegi... kamieniami.
Wynik pierwszej krótkiej wędrówki geologicznej Zbyszka.
W niewielkim pokoju mieści się jakoś przy stole cała „ludność" Oazy. Jest nas teraz trzynastu „oazisian" —
jak nazywają w „Mirnym" tych, co tu pracują. Dwunastu, nie wiem jakim cudem, zasiada wokół stołu na
składanych krzesełkach, trzynasty — radiotelegrafista, ma dziś dyżur jako kucharz.
—Dziś jeszcze jesteście naszymi gośćmi — oświadcza Borys, częstując nas gościnnie. Obiad jest, bez
przesady, znakomity. Miła atmosfera w miarę opróżniania przeróżnych butelek staje się coraz cieplejsza.
Naszych gospodarzy, podobnie jak brać polarną całego świata, cechuje ujmująca, prosta ży-< czliwość. Przy
kieliszku chętnie opowiadają o latach pracy na Dalekiej Północy. Wszyscy trzej przeszli przez arktyczną
zaprawę, która pozwala im teraz stawić czoło niespodziankom Białego Lądu.
— Ale to była tylko „zakrawa" — stwierdzają zgodnie. —;
Porównać nhwet nie można życia na tych dwu obszarach. Tam wszystko jestNaa mniejszą skalę. Mróz i wiatr.
Nawet noc polarna jakoś szybciej wydaje się przechodzić.
W Arktyce czujV.się człowiek jak w domu, bo to i blisko, i regularna łącznośc\radiowa, samolot niemal na
każde wezwanie. A tu pustka, głusza, olbrzymie puste przestrzenie, wszystko na miarę giganta. No i ta
świadomość, że cokolwiek się stanie, jest się zimą odciętym całkowicie od świata. A gdy zasypie wszystko
śnieżyca, gdy zawieje purga, gdy zerwie się łączność radiowa, podświadomie nurtuje myśl, że z tego białego
piekła nie ma już może powrotu.
NA BRAK NIESPODZIANEK TRUDNO SIĘ USKARŻAĆ
Puste korytarze. Żywej duszy na przybrzeżnym lodzie. Rozwarty luk zieje pustką. Na wymarłym pokładzie
walają się jakieś deski z rozbitych skrzyń, sznury, liny. Strzępy papierów, kłaki woliny z opakowań plączą się
pod nogami. Wiatr ucichł. Przyduszony, miecie tylko tu i ówdzie po lśniącej skorupie wąskie strugi srebrzystego
pyłu. Fala liże łagodnie stromą krawędź białego brzegu. Tafle lodowe ocierają się czasem z cichym chrzęstem
jedna o drugą i znów zapada cisza.
Na rufie »Ob« kręci się paru ludzi. Z trudem odsuwam rękawicę, by sprawdzić godzinę. Piąta. Chyba w
zamęcie wczorajszego pożegnania zapomniałam nakręcić zegarek? Nie, w hallu wielka wskazówka wskazuje
również piątą. Czy to możliwe, że zaledwie przed paru godzinami zostawiłam Czesława nad stosem pak i skrzyń
polskiej wyprawy zwalonych przy burcie? Jak dalekie wydaje się to wczoraj...
Dziób łamacza lodu z pingwinkiem wymalowanym na kadłubie także pusty. Z wysokiego pokładu widać
daleko więcej niż z » Michaiła Kalinina*.
Wzdłuż białej powierzchni sunie ledwo dostrzegalna smuga, rozszerza się, powiększa. Przypomina długą ciemną
wstęgę rzuconą niedbale na lód. Jeszcze chwila — i pod ogromnym ciśnieniem wytryskuje z sykiem słup wody.
Nowe pole lodowe wypływa na morze. Od strony kontynentu śnieg po-
cięty we wszystkich kierunkach, pobrużdżony płozami samolotów. Żeby zobaczyć mostek kapitański, muszę
wysoko zadrzeć głowę. Wznosi się chyba z pięć metrów nad pokładem. Kurczowo trzymam się linowej poręczy
trapu. Jak odważyłam się zejść tędy wczoraj bez żadnego zabezpieczenia?
Na niebie ani jednej chmurki. Powietrze krystaliczne. Uczucie lekkości, jakby skrzydła wyrastały u ramion.
Śnieg chrzęści przyjemnie pod stopami. Nie do wiary — śnieg i lód Antarktydy...
Woda u brzegów zakotłowała się naraz. Z bryzgami fali, jak naciśnięty sprężynką, wypryskuje pingwinek
Adeli. Skacze wysoko ponad metr, a przecież sam liczy zaledwie pół. Dużym łukiem przelatuje w powietrzu,
obydwoma łapkami wpiera się w lód, paru ruchami skrzydeł otrząsa z kropel wody lśniące w słońcu pióra. W
ślad za nim ląduje drugi, trzeci, piąty.
Dostrzegły mnie. Coś nowego do obejrzenia. Przetaczając się z boku na bok, sznureczkiem, jeden za
drugim, drepcą w moją stronę.
Ptak na przedzie rzuca się raptem na brzuszek, odbija mocno łapkami od lodu i sterując skrzydełkami sunie
szybkó jak na saneczkach po lodzie. Świetny sposób. Jeszcze chwila i wszystkie czarnobiałe figurynki idą jego
śladem. Klap, klap, klap, jakby je zdmuchnął silny pęd powietrza. Otaczają mnie ciasnym wianuszkiem.
Nareszcie przypatrzę się im dokładnie. Biała obwódka wokół czarnego, lśniącego jak paciorek oczka nadaje
pingwinowi Adeli wyraz nieustannego zdumienia, błoniaste, różowe łapki w białych getrach są mocno wparte w
śnieg. Góra kamizelki niby biały, wykrochmalony kołnierzyk wysoko podchodzi pod szyję. Ptaki mierzą mnie
ciekawym, krytycznym spojrzeniem od stóp do głowy. Trochę jak przyjaciółki, gdy po raz pierwszy włożę nową
suknię. Przewodnik, najśmielszy widać, rozstawia szeroko krótkie skrzydełka i jak nie stuknie naraz dziobem w
but. Ani drgnęłam. Ośmielony skubnął jeszcze spodnie narciarskie, próbując wi- wać, czy materiał dobry. Drugi
chcąc naśladować towarzysza zarył się dziobkiem w śnieg. Nasrożyły się wszystkie od razu, rozgęgały
popatrując na mnie zaczepnie rozeźlonymi oczyma. Zagadałam do nich cięhutko, czule. Ucichły, wsłuchując się
ciekawie w nie znane im jeszcze, nigdy nie słyszane dźwięki
polskiej motyy, zawsze to coś nowego. Pingwiny Adeli maj^ znakomity słuBji. Lubią podobno wiedeńskie
walce i cygańskie romanse, ale nie znoszą wrzaskliwego jazzu i starają się go zagłuszyć głośrtym gęganiem.
Jeszcze chwila, a ńasyciwszy ciekawość odejdą. Jakby je tu przywabić? Przyklękahi na lodzie i upuszczam
rękawicę. Zbijają się w gromadkę poękubując i podrzucając ją mocnymi dziobkami jak piłkę. PoWoli, z trudem,
opanowując podniecenie, podnoszę aparat do oka. Słońce ze złej strony, wprost w soczewkę, ale muszę tu
zostać, bo ptaki gotowe mi umknąć. Na trzask migawki nie zwracają uwagi, zajęte przewracaniem rękawicy.
Aparat jak zawsze otwarty, ale któż by w takiej historycznej chwili myślał o zdjęciu? Nie cofają się teraz, gdy
wysuwam rękę i głaszczę delikatnie zimne, gładkie, jak lakierem pociągnięte grzbieciki. Zwarte, gęste, ściśle
przylegające do ciała pióra w niczym prawie nie przypominają upierzenia ptaków, raczej krótką sierść lub łuskę.
Twarz piecze jak po kwarcówce. Promienie słońca odbite od gładkiej białej powierzchni nakładają się na
gorące fale bijące z nieba. Lodowy Kontynent latem to, o paradoksie, jedno z miejsc najbardziej słonecznych na
całej kuli ziemskiej. Suma ciepła słonecznego przypadająca na jeden centymetr kwadratowy lodu Antarktydy
jest dwukrotnie wyższa niż w naszych szerokościach geograficznych. Przejrzyste powietrze rozszczepia jak
pryzmat świetlne promienie. Człowiek ujęty jest jak w dwa słońca, w dwa źródła blasku i ciepła. Łatwiej
oparzyć skórę twarzy, niż się opalić. Najbardziej cierpią na tym podbródek i nos. Wiem coś o tym. Biada także
temu, kto zawczasu nie posmaruje całej twarzy, a zwłaszcza warg, grubą warstwą tłuszczu. Puchną, pękają i
trudno się goją. To jedyna choroba na tym kontynencie wolnym całkowicie od mikrobów.
Nieznaczna ilość pary wodnej w powietrzu sprawia, że widzialność jest tu wspaniała. Wszystko wydaje się
nienaturalnie bliskie. Kątem oka dostrzegam w dali ciemny, wrzecionowaty wór, dziwnymi skrętami jak
olbrzymia dżdżownica wypełzający na lód. Czyżby krabojad, najsympatyczniejsza foka Szóstego Kontynentu?
Wydaje mi się, że ją poznaję po płowej barwie i krótkiej, rozdętej szyi. Z głębokim szarpnięciem cielska zwala
się ciężko na lód i tak pozostaje bez ruchu.
Żegnajcie, miłe ptaki! Aparat w pogotowiu. Sunę ostrożnie do krabojada, zataczam wielki krąg. Byle tylko nie
spłoszyć, byle wiatr nie przyniósł mu zapachu człowieka. Wiem, jak płochliwe są foki Arktyki, nie znam
obyczaju ich sióstr z Antarktydy. Sznureczek pingwinków z całą powagą, gęsiego spieszy po moich śladach.
Zatrzymuje się, kiedy przystaję, pędzi na brzuszkach, gdy tylko przyśpieszę kroku; Skradam się wciąż, kluczę
według wszelkich prawideł indiańskich podchodów. Zbyteczny trud. Zwierzę ani drgnie. Jestem tuż, tuż. /
Unosi się leniwie wspaniała głowa, rozwiera paszcza. Połyskują w słońcu drobne spiczaste zęby, bardzo białe na
jasno- różowym podniebieniu. Najpiękniejszy bladoróżowy kolor, jaki sobie można wyobrazić. Na srebrzystej
piersi dziwacznymi plamami wiją się rudawe pasma. Koniuszek tylnej zrośniętej płetwy zaczyna miarowo bić o
lód. Robi mi się nieprzyjemnie. A może to lampart morski, drapieżna bestia, która nie waha się rzucić na
człowieka? Wielkie ślepia prześlizgują się po mnie jakimś obojętnym, niewidzącym spojrzeniem. Żaden dźwięk
nie wydobywa się z szeroko rozwartej paszczy. Żadnego ruchu odrzuconej wciąż w tył głowy. Zwierzę wygląda
jak wykuty ze skały posąg. Groźne, dziwne, niezrozumiale, przerażające w swym bezruchu.
Pingwinia brać obstępuje je ze wszystkich stron, przekrzywia łebki, przygląda się to jednym oczkiem, to drugim,
wykrzykuje coś, wydziwia, jakby takie stworzenie zobaczyła pierwszy raz w życiu. To nie lampart. Ptaki
uciekłyby dawno przed tym odwiecznym wrogiem. Krabojad nie zwraca uwagi na trzask migawki aparatu
fotograficznego ani na pingwiny, ale ocienione wielkimi rzęsami, przepyszne brązowe ślepia patrzą teraz na
mnie smutno, jakby z wyrzutem, Z gardła wyrywa się nagle ni to ryk, ni jęk, przytłumiony, przeciągły. Nim
ucichnie ostatnia nuta, z oczu sypią się naraz łzy. Płyną wolno, wąskim nieprzerwanym strumykiem, wsiąkają w
śnieg. Foka ani drgnie. Jest coś wstrząsającego w tym niemym proteście. Nie mogę mącić spokoju zwierzęcia,
które broni się łzami. W ślad za mną sunie wciąż nieodstępnie, wiernie jak cień, sznurek pingwinków Adeli,..
Rzut oka na zegarek przypomina, że na Szóstym Kontynencie godziny mijają jak minuty. Warkot silnika
samolotowego wysoko na jasnym, wypłowiałym błękicie przypomina, że dziś za wszelką cenę muszę znaleźć się
w „Mirnym". Do statku dobiegam w chwili, gdy czerwony samolocik podskakuje już po lodzie. Pilot szerokim
łukiem podciąga pod samą burtę. Z maszyny wysypuje się spora gromadka polarników.
— Pani Alina? — pyta jeden z nich, wysoki, w czarnym skórzanym ubraniu.
Skąd, u licha, zna moje imię? Widzę go przecież pierwszy raz w życiu.
— Przed paru godzinami odwiozłem Czesława na Lodowiec Scotta. Wszystko w porządku. Czeka na panią
w Oazie.
— Co tu mówić o Oazie. Ja tymczasem nie mogę dostać się nawet do „Mirnego"!
-— Startuję natychmiast po załadowaniu żywności. Miejsce dla pani zawsze się znajdzie — odpowiada z
rycerskim gestem.
A ja niemądra zamiast skorzystać od razu z zaproszenia, biegnę na statek spytać o zezwolenie. Nie
doceniałam jeszcze wówczas wagi gatunkowej lotników na Antarktydzie. Któż mógł zresztą odgadnąć, że
rozmawiałam z samym Pierowem? Rola jedynego pasażera na statku ekspedycyjnym jest czasem kłopotliwa. W
ostateczności mogłabym na nikogo się nie oglądać, ale jestem tu gościem i nie chciałabym, żeby ktokolwiek
mógł powiedzieć kiedykolwiek, że niesfornym lub niekarnym.
Z trudem poznaję pokład »Michaiła Kalinina*. Piętrzą się na nim dziesiątki, setki skrzyń, skrzyneczek, pak i
worów z żywnością wydobytych z chłodni. Dźwigi okrętowe przenoszą je niezmordowanie na pokład łamacza
lodu, stamtąd w siatkach na lód.
— Nareszcie! wszyscy już po śniadaniu. Zostawiłyśmy coś niecoś dla pani — stewardessa ciągnie mnie do
sali jadalnej.
Co mi tam jedzenie! Muszę zdobyć zezwolenie na lot do „Mirnego" od samego dowódcy rejsu. Wszyscy się
go boją. Na pierwszy rzut oka wydaje się naprawdę groźny. Ale maska chłodu, jaką przybiera, nie wprowadza
mnie w błąd. To chodząca dobroć zakuta w stalowy pancerz.
Kapitan Faktorowicz rozkłada bezradnie ręce.
— Niestety, zakres mojej władzy i odpowiedzialności to statek, morze i lód przybrzeżny. Na lot i wstęp do
osiedla
musi pani uzyskać zezwolenie władz lądowych. Nie wiem, czy dziś pójdzie to łatwo. Otrzymałem właśnie
stamtąd polecenie, żeby natychmiast wyładować całą żywność z naszej chłodni. Trzeba ją czym prędzej
przetransportować powietrzem do osiedla. Lód pęka wokół. Z każdą godziną coraz groźniej. Pogoda się psuje.
.... >-.;
— Jak tak dalej pójdzie, nie zobaczę wcale osiedla!
— Cóż począć? To Antarktyda, pole nierównej walki z przyrodą — odpowiada mi rozkładając znów ręce.
— Prądy morskie niosą na nas zwały lodowe. Lada moment mogą się wokół nas zamknąć, mogą uszkodzić
statek. Stąd wciąż nowe rygory, zakazy. Nigdy sam nie wiem, co będzie za godzinę. Zapytam zresztą przy
pierwszej sposobności, czy władze „Mirnego" zgodzą się dziś na pani przylot. Proszę cierpliwie czekać. Oficer
dyżurny zawiadomi panią o decyzji.
Z ciężkim sercem schodzę na pokład. Krzyk „Uwaga!" dochodzi do mojej świadomości w chwili, gdy
ciężka paka zwisająca w sieci kołysze się wprost nad moją głową. I znów wspinaczka na »Ob«. Stamtąd zejdę
sobie na brzeg. Przy trapie nowa niespodzianka.
— Proszę o zezwolenie zejścia na lód — mówi grzecznie nieznajomy marynarz zastępując mi drogę. Ton
głosu kategoryczny. Tego jeszcze brakowało. Nawet na brzeg nie można się teraz dostać. Rozumiem, czym
podyktowane są te zarządzenia. Zbyt blisko od lat znam sprawy polarne, by nie pojmować słuszności obostrzeń,
zakazów, rygoru wojskowego, ale...
Puść ją. Raz na zawsze ma zezwolenie. Nie prepryła sto dwadcat geograficzeskich gradusow cztoby tolko iz
pałuby zad- czyki pingwinczykow gladit. Puść, mówię, to przecież pisarka — krzyczy ktoś za mną.
— Trzeba było od razu powiedzieć — woła skwapliwie marynarz, ustępuje z drogi, podaje rękę, żeby
pomóc. O magio słowa „pisarz", ileż razy błogosławiłąm cię na Szóstym Kontynencie! Dziwnie jest znaleźć się
wśród ludzi, którzy je otaczają pełnym życzliwości szacunkiem i wyjątkowymi względami.
— Zabrania się oddalać od statków. Wolno chodzić tylko w promieniu pół kilometra — niesie się po
całym bfzegu wezwanie. W megafonie coś trzaska, chrypi. Po chwili donośny głos znów przypomina:
— Uważać /a szczeliny. Lotnicy donoszą, że lód przybrzeżny pęka. Zabrania się oddalać od...
Rozkaz powtarzany jest wielokrotnie. Brzmi groźnie. Jakby w odpowiedzi ogromny biały kwadrat z cichym
chrzęstem odsuwa się od krawędzi lodu. Jeden, drugi. Na ciemnym morzu wyglądają jak rozsypane części
ogromnej białej łamigłówki.
Zostaję więc na pokładzie. Samolot z uprzejmym pilotem już dawno odleciał do „Mirnego". Znikły
wylegujące się na brzegu foki, uszły do morza pingwiny Adeli. Marynarze nie odstępują od trapu. Lód zarywa
się wciąż pod kładką. Muszą ją nieustannie przenosić. Ramię dźwigu zwisa znów nad głębią i opuszcza na brzeg
ciężary, ostrożnie próbuje: wytrzyma czy nie wytrzyma? I znów zawraca nad luk. Wyładunek trwa.
Zajęty przeciąganiem pak marynarz zepchnął niechcący do wody pingwinka. Nawet tego nie zauważył. Ale
ptak rozzłościł się na dobre. Wyskoczył natychmiast na lód, sycząc rozcapierzył skrzydełka. Marynarz znów
wrzucił go do wody. Tym razem naumyślnie, ot tak, dla zabawy. Pingwinek za chwilę był już na brzegu. Ani
jeden, ani drugi nie zamierzali teraz ustąpić. Uparty ptak powracał dziesięć razy na swoje miejsce, aż wreszcie
gong wzywający na obiad przesądził o jego wygranej. Zatrzepotał krótkimi skrzydełkami. Zagęgał triumfalnie,
jakby chciał obwieścić światu pingwinie zwycięstwo — dziesięć do jednego. A ponieważ już nikt go nie
spychał, sam skoczył do morza i jak wytrawny pływak, głową naprzód, z przywartymi ciasno do tułowia
lotkami, pomknął przed siebie płynnymi łukami. Raz pod wodą, raz nad wodą, trochę jak maleńki delfin.
Zrezygnowana zajmuję miejsce przy opustoszałym, opuszczonym przez Polaków stole. Stewardessy jedna
przez drugą starają się umilić mi samotność. Podziwiają opaleniznę, znoszą plotki, ploteczki. Któż na statku
może być lepiej o wszystkim poinformowany? Od nich dowiaduję się, że tej nocy wicher zerwał lodową
kotwicę, że odpędził oba statki od brzegu, że mróz był straszny, że dwadzieścia pięć stopni, że...
— Dziewczęta! Tylko bez przesady. Minus dziewiętnaście — prostuje któryś z polarników.
— Wystarczy przy takim wietrze — dorzuca drugi.
Na sali widać sporo nowych twarzy. Wszystkie spalone na ciemny brąz. Wokół oczu jasne obwódki, ślady
po okularach ochronnych. Twarze miłe, pogodne, ruchy trochę skrępowane. Pierwszy raz od piętnastu miesięcy
zimownicy w jadalni obsługiwani są nie przez kolegów, lecz przez eleganckie stewardessy.
Za każdym nawrotem samolot przywozi parę osób. Z walizami, z bagażami, z całorocznym dorobkiem
pracy. Słychać wciąż, jak maszyna ląduje i natychmiast startuje z powrotem, niezmordowanie. A każdy nowy
warkot silników rani moje zbuntowane, nienasycone serce.
-— Kiedy polecicie zwiedzać osiedle? — pytam jedną z dziewcząt usługujących do stołu. A nuż uda mi się
zabrać z „kobiecym transportem"? .
— Wcale! — odpowiada, jakby to było samo przez się zrozumiałe. — Już nam to zapowiedziano. Samoloty
przeciążone.
Ładna perspektywa. Dopiero teraz czuję, jak bardzo jestem zmęczona.
Idziemy na film — zachęca stewardessa, widząc, że nie wiem sama, jak skrócić chwile oczekiwania. — Z
„Mirnego" przywieźli nam na statek całą pakę nowych taśm.
— Dla was nowe —wzdycha jeden z zimowników. — Myś- my je już sobie puszczali i „od przodu'*, i „od
tyłu". I w zawrotnym tempie, i w żółwim. Ot, po prostu, żeby się coś przed oczami ruszało na ekranie.
W salonie szczelnie zaciemnionym roletami, przez które przedziera się ostre, oślepiające światło polarnego
dnia, nowa niespodzianka. Tytuł dziwnie znajomy „Szlapa pana Anatola". Widocznie po to przepłynęłam ten
szmat świata, żeby zobaczyć film, na który nie poszłam w Polsce? A swoją drogą, co tu ukrywać — byłam
wzruszona.
Czy pani wie, jaką książkę najchętniej czytywaliśmy sobie głośno podczas zimowania? — pyta jakiś
polarnik o ciekawej, spokojnej twarzy.
Wszyscy popatrują na niego z niemałym szacunkiem. Toż to sam kierownik słynnej stacji „Wostok", tej z całego
świata najzimniejszej.
—■ „Starą Baśń". To bardzo piękna książka. Umiemy ją prawie na pamięć.
Czy Kraszewski mógł marzyć o takich niecodziennych czytelnikach?
W ZACZAROWANYM KRĘGU POLARNEGO KOLA
Samolotu dopadamy w ostatniej chwili. Drabinka metalowa już wciągnięta. Silnik pracuje na pełnych
obrotach. Kłęby pyłu śnieżnego, miecionego spod śmigła, oślepiają, odrzucają od otwartych drzwiczek. Jakaś
silna dłoń wciąga mnie do wnętrza zawalonej po brzegi kabiny. Serce bije mocno. Z radości mało nie wyskoczy.
Maszyna rusza z przeciągłym gwizdem, w chwili gdy przysiadam na pierwszym z brzegu worze. Co za
szczęście, że zdążyłam! Lecę wreszcie do „Mirnego''. Nie wiem, kto, jak i kiedy wyraził zgodę na mój przelot.
Nie pytam. Dziś rano mój dobry duch profesor Sawieliew wywołał mnie z kabiny na pokład.
—Zabieram panią do obserwatorium. Mam tam coś do załatwienia. Obejrzymy osiedle i razem wrócimy na
statek.
Dwa razy nie trzeba mi powtarzać takiej propozycji. Ktoś naraz odwołuje profesora. Sprawa ważna.
Radiotelegrafista »Ob« otrzymał połączenie z Moskwą. Zarząd Główny Północnej Drogi Morskiej żąda
natychmiast jakichś danych o projektowanym rejsie do bieguna południowego. Wszystko stracone, sama
przecież nie polecę. Nie dadzą mi.
— Musi pani! To okazja! — odpowiada kategorycznie profesor. Wsparty o drgające czerwone skrzydło
gotowego do startu samolotu kreśli na skrawku pakowego papieru parę słów do swego kolegi, kierownika grupy
glacjologów trzeciej ekspedycji. — Nazywa się Zakijew, proszę pamiętać, Zakijew. Przejechał pięć tysięcy
kilometrów, po tych lodach, dotarł z wyprawą na biegun zimna. Sam pani zresztą opowie — słowa profesora
giną w hałasie silników.
Płozy mocno uderzają o lód. Samolot podskakuje raz po raz, jak na zębach piły. Trzymam się kurczowo
ścianki, żeby nie spaść na podłogę kabiny jak te paczki obok mnie i skrzynki. Raptem wszystko ustaje.
Zawisamy w powietrzu. Wokół biel, morze bieli pociętej delikatną siateczką rys i pęknięć. Maszyna obniża lot.
To nie siateczka, to szeroko, groźnie rozwarte kanały wodne. Ciągną się dziesiątkami kilometrów. A ja my-
ślałam już do „Mirnego" wędrować pieszo po lodzie. Tak niedaleko, wydawałoby się, dziewięć kilometrów. Ale
kilometr kilometrowi widać nierówny. Zwłaszcza na Szóstym Kontynencie.
Zataczamy duży krąg. Na przybrzeżnym lodzie czernieją kreski drzemiących fok. Lecimy nad wolnymi od lodu
skałami. Dziwne jakieś, falują, drgają jak żywe. Tysiące pingwinów drepczą wśród wielkich głazów, tarasami
spadających na lód.
Od wysepki wije się w stronę oceanu wąska, ruchoma wstęga.
— Dróżka pingwinów! — woła do mnie mechanik przekrzykując warkot hałaśliwego silnika — tędy stale
wędrują od skał do morza.
Nim zdążę się przyjrzeć wydeptanej przez ptaki ścieżynce — nowa niespodzianka. Pod nami piętrzą się
lśniące, białe zwały. Spękane, pogruchotane, poryte głębokimi szczelinami czoło lodowca.
Jeszcze chwila i już czerni się w oknie delikatna, ażurowa koronka wysokich masztów radiostacji
„Mirnyj"— 66°33' S i 03° OE. Dopiero teraz wkraczam w zaczarowany krąg południowego koła polarnego.
Pierwsze wrażenie z powietrza to barwność plam wśród otaczającej bieli. Ciemnobrunatne są skały,
jaskrawoczerwo- ny rząd samolotów na lotnisku, żółtawe dachy wyzierające gdzieniegdzie spod śniegu. Nigdy
nie myślałam, że osiedle jest tak ogromne, tak rozległe. Nie darmo zwą je stolicą wschodniej Antarktydy.
Lądujemy obok wielkiego podgrzewanego przed startem transportowca. Może tym właśnie Czesław odleciał na
Lodowiec Scotta?
W powitalnym uścisku gruchoczą mi dłoń czyjeś ręce w wielkich, futrzanych, jednopalczastych rękawicach,
uśmiechają się do mnie spalone słońcem twarze. Pierwszy raz jestem wśród prawdziwych polarników, w ich
królestwie. Żywychj nie tych, którzy dotychczas wychodzili mi naprzeciw z kart przeróżnych arktycznych czy
antarktycznych „Ksiąg Wtajemniczenia", z opowiadań, z niewygasłej do ostatnich dni życia tęsknoty profesora
Dobrowolskiego. Konfrontacja wyobraźni z rzeczywistością bardzo ciekawa i nie pozbawiona ryzyka, Co
przyniesie? Czy „mój" świat lodów bohaterski, wspaniały, z którym się od tylu lat zżyłam, wytrzyma
porównanie z tym prawdziwym, codziennym, migawkowo ujrzanym? Czy nje sprawi mi zawodu? Tego
lękałabym się bardzo. Moment niepokoju mija szybko. Na powitanie wychodzi mi jakaś serdeczna, prosta
życzliwość. I ona sprawia, źe od razu czuję się
152
wśród moich gospodarzy jak wśród starych, dobrych znajomych, z którymi spotykam się po latach rozłąki. Gdy-
byż nie byli na pierwszy rzut oka wszyscy do siebie tik bardzo podobni! Twarze starannie ogolone, opalone, do
połowy zakryte ciemnymi okularami. Zęby olśniewająco białe jak u „pozytywnego bohatera". Wielkie
jednakowe futrzane czapy, czarne skórzane kombinezony i długie po kolana buciska. Niechlujny ubiór i obfity
zarost pseudo-polarny nie mają tu wzięcia.
Wiatr smaga niemiłosiernie. Płuca wypełnia chłodne, ostre powietrze. W pierwszej chwili trudno złapać
oddech. Niebieskawe szkliste jęzory lodu wybiegają zdradliwie na spotkanie. Pierwszy krok na lodzje
Antarktydy może stać się pierwszym upadkiem. Poczciwa zwykła zaspa śniegu chroni mnie przed tym wstydem.
Jest przynajmniej o co nogę zaczepić.
W uszy wwierca się dudnienie traktora podciągającego jakieś ciężko załadowane sanie. Wtóruje mu
ochrypły huk silników lądującego nie opodal samolotu. Ruch jak na wielkim europejskim lotnisku, tylko
sceneria odmienna. Kurczowo ściskam w dłoni skrawek pakowego papieru. Nazwisko profesora, którego mam
odnaleźć, dawno już oczywiście wyleciało mi z głowy.
— Chce pani zaczekać na traktor? Do osiedla jest dość daleko.
—Za nic na świecie — chcę całą drogę przemierzyć pieszo, własnymi krokami. Żebyście wiedzieli, jak ja
marzyłam o takiej właśnie chwili.
Idziemy całą grupą, do której dołączają się wciąż nowi polarnicy. Ślizgam się po wyjeżdżonym traktorami,
pełnym wybojów śniegu. Nie, tego, po czym się idzie, nie można stanowczo nazwać ani ścieżką, ani drogą. To
wertepy. Wiatr coraz ostrzejszy,
— Ależ dmie u was niemiłosiernie!
— Dmie? Toż to bezruch powietrza! klasyczny „still".
—
Spróbowałaby pani przeżyć tu burzę wietrzną. „Mirnyj" z nich przecież słynie.
— W ciągu ostatniego roku mieliśmy zaledwie dziewięćdziesiąt pięć dni spokojnych. Przez dwieście
czterdzieści wył sztorm, | przez trzydzieści nic ustawał huragan.
153
— Na całej Antarktydzie tylko Francuzi z Ziemi Adeli mogą poszczycić się gorszą pogodą. Wiatr
przekracza u nich trzysta kilometrów na godzinę. I wieje trzysta dni na rok! — opowiadają jeden przez drugiego.
W przesyconym blaskiem krajobrazie biel lodowców oślepia, jakby się patrzyło wprost w słońce. Nie
opodal mocny podmuch wyrywa z ręki meteorologa balon radiosondażowy. Przed nami na tle czół lodowców
ciemne plamy rudawych skał. Tu pagórki, tam doły. Przeliczyłam się z siłami. Podczas pierwszych kroków na
mroźnym lądzie Antarktydy pot leje się ze mnie jak w tropikach.
Z WIZYTĄ W STOLICY
— Gdzie podziały się budynki? Przecież widziałam je z powietrza? — pytam wreszcie zasapana.
Jeden z polarników stuka mocno butem w stertę śniegu pod nami.
- — O tu. Stoimy właśnie na dachu domku glacjologów, pierwszym domu, jaki wznieśli koledzy przed trzema
laty.
Spod stert śniegu rozróżniam skryte pod białą czapą drzwi. Nim zdołam ochłonąć z wrażenia, zjeżdżam
raczej, niż schodzę w dół.
Od progu uśmiecha się czyjaś rozumna, dobrotliwa twarz. Żebyż tak właśnie wyglądał przyjaciel profesora
Sawieliewa! Przysłowiowy łut szczęścia i tu mnie nie opuszcza. To on, we własnej osobie profesor Zakijew,
kierownik grupy glacjolo- gicznej Trzeciej Antarktycznej Ekspedycji. Czyta pospiesznie mój zmiętoszony „bilet
wizytowy". Nie ukrywa zdumienia. ■ — Witamy! — mówi serdecznie. — Witamy całym sercem. Jest pani
pierwszą kobietą, jaką widzimy po piętnastu miesiącach rozłąki z krajem. Kolega Sawieliew prosi, żeby panią
oprowadzić po „Mirnym". Z największą chęcią pokażemy wszystko. Wszystko, co już niestety sami
opuszczamy.
Ciemna wąska sionka, parę oblodzonych schodków, z którymi przyjdzie mi, niestety, zawrzeć później
bliższą znajomość, jeszcze jeden korytarzyk — i oto jestem w przestronnym pokoju. Przez maleńkie okienko
pod sufitem, przysłonięte firan
ką, przesącza się przyciemnione zaspami śniegu światło dnia polarnego. Stół do pracy zalegają arkusze
wypełnione masą cyfr, na półkach książki. Ze ściany nad łóżkiem zasłanym kilimem uśmiechają się do mnie
dobre, miłe twarze. Żona, synowie, najbliżsi. Światło elektryczne zalewa naraz pokój mocnym mlecznym
blaskiem. Profesor chce się wszystkim pochwalić. Z kaloryferów bucha przyjemne ciepło. Wygodny fotel
zaprasza do wypoczynku. Obok telefon. Schludnie, przytulnie, jakby nie istniały ogromne przestrzenie oceanów
dzielące ów kraniec świata od domowego ogniska. Jakbym się nagle znalazła o dwadzieścia tysięcy kilometrów
stąd, w gabinecie profesora w Rostowie nad Donem. Wzruszona przyjęciem nie dostrzegam nawet, kiedy pokój
wypełniają ludzie. Ciekawi „niecodziennego gościa
1
' tą chwytającą za serce życzliwą ciekawością, która stwarza
od razu miłą atmosferę. Jeden zaczyna mówić przez drugiego. Każdy coś przynosi, czymś częstuje. „Czym chata
bogata" — mówią po prostu. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, na biurku pojawiają się czekoladki,
papierosy.
— Skądżeście się tu wzięli, kto was prosił? — zrzędzi profesor, ale oczy mu się śmieją i za chwilę sam
wyciąga butelkę najprzedniejszego kaukaskiego wina. Jak przyjęcie, to przyjęcie. Ktoś dźwiga całe wiadro
cukierków, urażony, że nie dają mu go postawić na stole.
—Ja tak przecież prosto z serca.
Ściskam wciąż nowe, spękane od pracy na mrozie dłonie. Nie pamiętam już dziś nazwisk poznanych tu
ludzi. O wielu z nich nieraz czytałam, o niektórych pisałam, nie przeczuwając, że kiedyś ich zobaczę. A teraz
stoją przede mną prości, życzliwi, swojscy..
— Patrzcie — woła nagle jakiś tubalny głos, w chwili gdy zdejmuję zaszłe wilgocią ciemne okulary. —
Przecież ona jest zupełnie podobna do mojej żony. Jak dwie krople wody.
— Ależ skądże — protestuje inny — przysiągłbym, że to moja siostra, sami spójrzcie. — I podsuwa
wszystkim po kolei wyciągniętą z kieszeni wiatrówki, wymiętoszoną od częstego oglądania fotografię. Nosi ją
na sercu. Nim minie chwila, okazuje się, że przypominam niemal wszystkim pozostawione w kraju drogie istoty.
Gwar rośnie. Każdy ma teraz coś do powiedzenia, każdy
chce się pochwalić swoją rodziną. Jeden zostawił ją na słonecznym Krymie, drugi na Syberii, gdzieś za tonącym
teraz w ciemnościach nocy północnym kołem polarnym. Słowa „matka", „córka", „żona", „narzeczona" krzyżują
się w powietrzu, jakby naraz pękła tama dzieląca tych ludzi od wszystkiego, co nie jest Antarktydą.
Profesor uśmiecha się trochę zażenowanym, trochę pobłażliwym uśmiechem.
— Proszę się im nie dziwić, zdziwaczeli. Od tak dawna nie widzieli swych rodzin. Nie wiedzieli, czy
kiedykolwiek jeszcze je zobaczą... Nie słyszeli dźwięku kobiecego głosu. Co tu dużo mówić? Sam jestem
wzruszony.
Wcale się nie dziwię. Nie wiem tylko, czy to dym wypełniający pokój, czy wzruszenie, ale oczy mi
podejrzanie wilgotnieją.
— Wyjdźmy na dwór, cały dom mi rozwalą —mówi profesor. na widok wciąż nowych zapełniających
korytarzyk polarników. .— Teraz ważne pytanie. Co chciałaby pani przede wszystkim zobaczyć? Co panią
najbardziej u nas interesuje?
— Jak to co? Wszystko! — odpowiadam bez namysłu.
Odpowiada mi huragan śmiechu. Okazuje się, że w ten sposób nikogo nie uraziłam. Bo każdy uważa, że
jego „królest- wo", jego dział pracy na Antarktydzie jest tym najciekawszym ze wszystkich, najważniejszym.
Propozycje sypią się jak z rękawa.
T»k nie można — protestuje profesor — trzeba coś wybrać na początek. Pierwszeństwo tu w „Mirnym"
mamy oczywiście my, glacjolodzy. Dziś pokażemy pani przede wszystkim miejsce naszej pracy i naszą chlubę,
serce naszej stolicy, lodowe laboratorium. A później zobaczymy...
W GŁĘBI LODOWEJ SZCZELINY
r
Piekielnie trudno piąć się po zboczu, które od strony lądu zamyka obserwatorium „Mirnyj". „Ścieżkę" po lodzie
wytycza mi krok mego przewodnika. Ledwie zboczyłam na kopny śnieg, poczułam gwałtowne szarpięcie za
ramię.
— Po śladach! Iść tylko po śladach!
Ktoś odciągnął mnie w tył, czyjaś ręka wskazała zjeżony ostrzegawczymi tykami horyzont. Tak, wiem,
mówiono mi już, uprzedzano. Od strony lądu obserwatorium polarne otoczone jest pasem niebezpiecznych
szczelin. Biegną we wszystkich kierunkach. Do jednej z nich właśnie zmierzamy. O pół metra ode mnie czyha
najgorsza chyba, pokryta nawisem śniegu. Biada temu, kto stanie na tym kruchym pomoście. Cienka powłoka
pryska pod ciężarem ciała, a czeluść wchłania człowieka.
— Sam niedawno wpadłem do takiej szczeliny — mówi młody glacjolog, który przed miesiącem przypłynął
tu na »Ob«. — Nawet nieduża, niegłęboka, ale ledwie się z niej wygrzebałem. Wstyd mi było wzywać kogoś na
pomoc. Namęczyłem się 'solidnie. Teraz mam nauczkę.
Posłusznie stąpam śladami, starając się nadążyć za długim krokiem moich towarzyszy. Ale jakże tu
wszystko pogodzić? I rozglądać się wokół, bo krajobraz niezwykły, i patrzeć pod nogi, i nie pozostać, Boże
broń, w tyle. Z zazdrością popatruję na wielkie buciory, wspaniale dopasowane do warunków an- tarktycznych.
Specjalne gumowe podeszwy z kolcami zapewniają polarnikom pewność i szybkość ruchów.
A mnie przed przybiciem do brzegu ktoś poradził życzliwie nasycić obficie oliwą podeszwy narciarek, żeby
nie przemakały na „polarnym błocie". Szatański pomysł. Błota polarnego ani śladu na Antarktydzie — to
specjalność letnia Arktyki. A śliskie podeszwy niosą mnie teraz lepiej niż najlepsze łyżwy.
Zbocze,-jak na złość, strome i gładkie niby lustrzana tafla. Tylko gdzieniegdzie twarda, sztywna skorupa
zaskrzypi pod stopami jak pociągnięte diamentem szkło. Serce wali mi coraz mocniej, tchu brak. Czy ta droga
nie ma końca? Oddycham z ulgą przystając przed jakąś . niepozorną na pierwszy rzut oka, skleconą z desek
budką. Coś jakby nasza dawna sławojka. Chyba to nie kres naszej wędrówki? Obiecano mi przecież pokazać
wspaniałe laboratorium w lodowej szczelinie. Czyżbym źle zrozumiała? A może to był tylko żart?
Nie, nie żart. Ukrywam skwapliwie rozczarowanie, podczas gdy moi towarzysze odwalają sprzed wejścia
zaspy zlodowaciałego śniegu. Z głębokiego, prawie prostopadle w dół biegnącego korytarza bucha mroźna,
nieprzejrzana ciemność. Coś łyska w niej srebrem. Stosy pingwinów cesarskich, zakonser
wowanych przez zoologa wyprawy, w tej naturalnej chłodni czekają na przewiezienie do kraju.
Pomarańczowozłote zausznice na pięknych głowach dziwnie odbijają płomienną barwą od tej symfonii czerni i
bieli. Martwe ptaki, podobnie jak żywe, mają w sobie coś niezwykle dostojnego. Nie dziw, że otrzymały nazwę
cesarzy. Odbierać im życie wolno tylko dla celów naukowych. Takie jest nie pisane prawo, obowiązujące w
czasie prac Roku Geofizycznego. Dziwne, zastygłe, wspaniałe, ozdobią wkrótce sale muzeów i opowiedzą
ciekawym o soki® — o tajemniczych, nie znanych, najstarszych mieszkańcach Białego Lądu.
—
No co, schodzimy? — dobiega mnie z głębi korytarza młodzieńczy głos. Glacjolog
już od paru chwil znikł w mroźnej czeluści. Jakby go pochłonęła ziemia, a raczej lód, który ją skuwa. Czy mam
koniecznie iść jego śladem? To, co widzę przed sobą, wystarcza mi w zupełności. Ale tyle wyczekiwania maluje
się na ogorzałych twarzach, że wahać się dalej nie sposób.
, ^ , . v -
— Naszego laboratorium pod lodem nie widziały nigdy kobiece oczy -^zachęca mnie profesor Zakijew, a
jego mądre, dobre spojrzenie dodaje mi odwagi. Już z czarnej otchłani wyciąga się do mnie dłoń w olbrzymiej
rękawicy.
|| Przejść niełatwo, ale naprawdę warto — krzyczy glacjolog. — Ciemno trochę, musieliśmy zdjąć instalację
elektryczną. Wygania nas stąd Antarktyda! |1| dodaje.
Było nie było. Po to tu wreszcie przyjechałam, by wszystko zobaczyć. Jeden krok — i sama nie wiem, jak
zjeżdżam w tchnącą mrozem czeluść. Chwytam się jakichś występów, belek, półek wrośniętych w lód. Chrzęści
pod dłońmi szron, trzeszczą złowrogo powykrzywiane deski. Jeden zakręt, drugi, trzeci.
— Tu były stopnie, ale pokrył je lód — krzyczy znowu ktoś. Może i były, ale chyba bardzo dawno, bo
teraz po nich anL śladu. Ciemno jak podczas polarnej nocy. Wąski snop światła latarki elektrycznej niby
robaczek świętojański raz po raz przecina mdłym ogieńkiem czerń, nie oświetlając niczego. Ot, choćby i teraz.
Mrugnęła parę razy i zgasła.
Ostry zakręt i znów w dół.
— Uwaga! O krok od nas głębia! — Ostrzegawczy krzyk wcale nie dodaje mi otuchy.
— Tylko po śladach! — słyszę znowu. Dobre sobie, „po śladach", ale jak je zobaczyć? I tak nic nie widzę.
Jakbym miała opaskę na ochach. Zgięta wpół, to na kolanach, to znów wyprostowana, wciskam się, wczepiam w
oślizłą czerń. Jess- cze jeden zakręt, jeszcze jeden spad. A niech to licho porwie, U wylotu chodnika błyska
nagle światełko. Nareszcie! I naraz ani śladu ciemności. Niewielka lodowa pieczara, rozświetlona jakimś nie
wiem skąd zabłąkanym promieniem słońca, gra całą gamą bieli, błękitu, turkusu, granitu. Lodowa bajka.
— Nad nami jest ponad dwieście metrów lodu — słyszę wyjaśnienie.
Gdyby strop runął nam na głowy, wydobyto by może za parę dziesiątków lat nasze ciała wspaniałe
zakonserwowane w tej gigantycznej lodówce. Przyjemność wątpliwa. Olbrzymie lodowe kolumny u wejścia do
groty przygięły się, skręciły pod tym potwornym ciężarem.
— Zaraz przejdziemy do naszego laboratorium — wyjaśnia mi profesor. — Tylko uważnie, pod nami
przepaść.
t- Niewielka, ze czterdzieści metrów — rzuca niedbale Kruczinin. Dobrze mu mówić. Mierzy widać
wszystko swoją miarą. Miarą odkrywcy. Niejednego musiał dokonać w swym życiu polarnika, jeśli spośród tylu
innych jemu właśnie powierzono kierownictwo odległej o trzy tysiące kilometrów od „Mirnego" Stacji imienia
Łazariewa. Niedługo wypłynie na »Ob«, by założyć tę nową placówkę badawczą na nie tkniętych dotąd ludzką
stopą wybrzeżach i tam zimować.
— Szkoda, że dawniej nie widziała pani naszej pracowni. Dlaczego założyliśmy ją właśnie tu? Ot, po prostu
musieliśmy do naszych badań mieć stałą temperaturę minus osiem stopni, niezależną od wahań powietrza.
Gdzież taką znaleźć jak nie w lodowej szczelinie? Przebiliśmy się do niej z boku. Ładunkami dynamitu
rozszerzyliśmy od góry wygodne wejście. Dźwig samochodowy opuścił w głąb dwa domki. Na dwa różne
poziomy. Potem spycharką przywaliliśmy wszystko od góry lodem. Dobrze tu nam się pracowało — dodaje
profesor z żalem. — Cóż, Antarktyda ma swoje prawa. Miliony ton lodu spychane z płaskowyżu biegunowego
zamykają nam szczelinę, zawężają ściany. Napierając miażdżą nam belki. Nic się nie oprze lodowcowi w jego
odwiecznej wędrówce. Glacjolog długo jeszcze mówi, ale jakże go słuchać, kiedy
promień słońca zapala w szklistych ścianach setki najprzeróżniejszych, najdelikatniejszych barw? Jeszcze
chwila, i cała grota skrzy się, mieni, migoce milionami, kolorowych iskier. Żal ją opuścić.
Lodowe laboratorium we wpuszczonym w szczelinę domku wita nas znowu nieprzejrzaną ciemnością. Gdy
rozświetliło ją wreszcie nikłe światełko latarki elektrycznej, ze wszystkich zakątków wyjrzały dziwaczne stwory.
Szron, wszechwładny gospodarz rozpadliny, nadał pozostawionym tu instrumentom naukowym niesamowite
kształty. Nie widać ich wcale spod wielocentymetrowej, najeżonej długimi igiełkami warstwy sadzi. I już sama
nie wiem doprawdy, co służyło glacjologom do badania struktury lodu Antarktydy, a co do jego gęstości,
porowatości, elastyczności czy przewodności. Wiele tracę na pewno, nie rozumiejąc, czym różni się on od lodu
Arktyki, ale nagle odnajduję duszę dziecka wprowadzonego w krainę czarów. Chłonę niecodzienne piękno tej
pełnej tajemniczości pieczary i jestem szczęśliwa. Nie spodziewałam się i takiego jeszcze przeżycia.
—
Z żalem opuściliśmy to laboratorium — dobiega mnie głos profesora. •*— Kadzi jesteśmy, że mogliśmy
je jeszcze pokazać. Była pani tu nie tylko pierwszą, ale i ostatnią kobietą. Jfj-k Czemu nie powiedzieć od razu:
jedyną? — dorzuca Kru- czinin i podżartowujemy sobie z błahości tego „rekordu", który polarnicy podkreślają
tu na każdym kroku z jakąś dziecinną radością.
—
No co, miałem rację, warto? — dopytuje się przekornie młody glacjolog dopomagając mi się wydobyć, bo
trudno powiedzieć „wyjść", na powierzchnię lodu.
Blask słoneczny chlasnął mnie po oczach jak biczem, oślepił, obezwładnił. Szukam gorączkowo ochronnych
okularów. Jedna kieszeń, druga, trzecia. Nic. Jakże dotrę bez nich do osiedla, jak dostanę się na lotnisko, na
statek? Tylko tego brak, żebym rozchorowała się na ślepotę śnieżną. A uprzedzano mnie, że zapasowe okulary i
dwie pary rękawic to elementarna podstawa antarktycznego ekwipunku.
— Za słabe, nie chronią dostatecznie oczu? — dopytuje się Kruczinin. W głosie jego wyczuwam odrobinę
drwiny.
— Gorzej, zgubiłam -r- wyznaję upokorzona.
— Ejże, a cóż pani ma na nosie?
O wstydzie! Oczywiście okulary.
— To wasza wina. Pokazaliście mi takie cuda.
Śmiejemy się wszyscy. Polarnicy cieszą się z wrażenia, jakie wywarło ich laboratorium, a ja — bo nigdy,
póki życia, nie zapomnę tej lodowej bajki.
— A teraz do Charkowianek, do naszych pojazdów mechanicznych. Już tam nas czekają mechanicy.
Prosimy spojrzeć na nie po kobiecemu, tym wzrokiem, który wszystko dojrzy. Opowie może pani później
naszym matkom i żonom, w jakich warunkach będziemy podróżować do bieguna południowego.
r^i Zaprowadźcie ją lepiej na Haswella, do lęgowiska pingwinów Adeli. Słońce dziś wspaniałe, lód jeszcze
twardy, można przejść bezpiecznie — proponuje gromadka polarników, która wyszła nam na spotkanie. Każdy
coś innego doradza. — Maszyny nie uciekną, a taka wspaniała pogoda tutaj to rzadkość. No, co pani wybiera?
Kilkanaście futrzanych czap zwraca się w moją stronę. Kilkanaście par ciemnych szkieł połyskuje w słońcu
skrywając wyczekujące spojrzenie. Co wybrać? Stary to slogan, że Antarktyda jest lądem tysiąca niespodzianek
— ale jak widać, zawsze aktualny.
— Pani Alino! — słyszę naraz przez chrzęst gąsienic nadjeżdżającego traktora naglące wołanie. Czegóż
mogą chcieć ode mnie? Z głębi ciągnika jeden ze znajomych radiotelegrafistów wymachuje gwałtownie rękami.
— Proszę wsiadać! Musi pani zaraz wracać na statek! natychmiast! —- krzyczy.
Nogi uginają się pode mną. Coś złego przytrafiło się może Czesławowi? Co się stało? Nie umiem, nie
śmiem sformułować pytania. Słowa więzną mi w gardle.
— Nie, nie, w Oazie wszystko w porządku! — odpowiada chwytając w lot moje obawy. — Ale 2
»Michaiła Kalinina* nadszedł radiogram. Lód przybrzeżny pęka. Statek musi czym prędzej odpłynąć na morze.
Nie wiadomo, kiedy tu wróci. Ostatni samolot odlatuje za chwilkę. Otrzymałem od dowódz
twa polecenie, żeby panią zabrać. Proszę wsiadać. Podwiozę panią na lotnisko.
Wóz rusza chrzęszcząc, brzęcząc, podzwania, podskakując w pędzie po nierównościach gruntu.
— Czekamy!
— Do jutra! — dobiegają mnie z dala pożegnalne krzyki.
— Aha. „Do jutra". Najgorzej! — zrzędzi kierowca. — Alboż jest coś pewnego na tej Antarktydzie?
Każdego dnia coś innego wyskoczy. Upiję się chyba z radości, choć wódki na statku nie dają, jak tylko stąd
odpłyniemy. Już mi tu wszystko obrzydło!
BIAŁO-CZERWONA FLAGA NAD OAZĄ BUNGERA
Jak zawsze we wszystkich placówkach polarnych, przed każdą uroczystością ludzie myją się i szorują
dokładniej niż zwykle. Zawsze wynika też poważne zagadnienie: ściąć czy zostawić zarost? Nie bez trudu
przekonuję Maćka, że przystojniej mu będzie bez szczeciny na brodzie. Mądry chłop, ustąpił. Od razu
przyjemniej na niego spojrzeć.
A chwila czeka nas uroczysta. Z „Mirnego" radiogram biegnie za radiogramem. Dziś odbędzie się
przekazanie stacji. Przejęty powagą chwili radiotelegrafista Jakowlew nie odchodzi od aparatury. N-465
wystartował już z osiedla. Wiezie na pokładzie dowódców Trzeciej'i Czwartej Antarktycznej Ekspedycji:
Tołstikowa, Drałkina oraz dwu naukowców.
Bezpośrednia łączność samolotu z Oazą nawiązana. Obsługa śmigłowca już zapuszcza silnik. Czeka tylko
na przybliżenie się samolotu do Lodowca Scotta.
Czas szybko płynie. Nad głowami zawisa helikopter, zatacza wielki łuk i odlatuje na południe. Czekamy
zgromadzeni na kamienistym „lotnisku". Słońce oślepia, brunatne skały zieją ciepłem, żaden dźwięk nie mąci
przeogromnej ciszy, która teraz w pełnym napięcia oczekiwaniu dzwoni wprost w uszach, przytłacza. Po
upływie pół godziny goście lądują w Oazie.
Skupieni wokół masztu, słuchamy w milczeniu Tołstikowa. Każde słowo doświadczonego polarnika wzrusza
patosem chwi
li. Dowódca trzeciej ekspedycji mówi o pierwszych, niełatwych chwilach powstania stacji, o dwu latach pracy
„Oazis", życzy Polakom powodzenia i owocnych wyników naukowych. Cieszy się, że nasz kraj przystępuje do
międzynarodowej współpracy na Szóstym Kontynencie, gdzie tak wiele jest jeszcze do zrobienia. Na
zakończenie wydaje rozkaz: — Opuścić flagę Związku Radzieckiego. Płótno chlaszcze na wietrze. Zapada cisza.
Głos zabiera w imieniu Prezydium Polskiej Akademii Nauk profesor Różycki. Mówi krótko, zwięźle, nie kryjąc
także wzruszenia. Podkreśla, iź dar Związku Radzieckiego umożliwi Polsce, po raz pierwszy w historii,
rozpoczęcie prac naukowych na niedostępnej dotychczas dla nas Antarktydzie. Na jego rozkaz na szczyt masztu
zaczyna piąć się powoli biało-czerwona flaga.
Placówka badawcza pod nazwą „Stacja imienia A. B. Dobrowolskiego" rozpoczyna swą pracę. Oba piękne
przemówienia nie zostały, niestety, jak to było w projekcie, uwiecznione na taśmie magnetofonowej.
Dowiedzieliśmy się poniewczasie, że nasz aparat jak na złość popsuł się wówczas. Na szczęście Maciek nakręcił
wiele metrów filmu, utrwalając przynajmniej w ten sposób historyczną prawdę tej chwili. Zgodnie z protokołem
ustalonym podczas mego pobytu w Moskwie, Tołstikow i Różycki podpisują akt zdania i przejęcia stacji.
Sporządzony w dwu językach, jak nakazują zwyczaje międzynarodowe. Załącznikiem do niego będzie dokładny
inwentarz przejętego przez nas sprzętu.
Po uroczystości — oczywiście przyjęcie wspaniałe. Na okrągłym stole znajduje się wszystko, co jest tylko
w Oazie najlepszego. Niknie od razu oficjalny nastrój. Ściany niewielkiego domku rozstępują się, jak to zwykle
bywa w podobnych okolicznościach. Sam nie rozumiem, jak na tych kilku metrach kwadratowych zmieściło się
wygodnie siedemnastu ludzi, a wśród nich chłopy nie ułomki.
Po odlocie gości powracam do stacji. Na południe pnie się wysoko pod bezchmurne niebo wyzłocona
słońcem lodowa kopuła. Stoję długo, nie mogąc oczu oderwać od biało-czerwonej flagi łopoczącej na wietrze.
Czy to rzeczywistość? Trudno pojąć. Tyle ludzi marzyło, by dotrzeć do Antarktydy, tylu z nich marzenie
przypłaciło życiem, tylu żyło do ostatnich chwil wspomnieniami z tego krańca świata.
Profesor Dobrowolski, któremu zawdzięczamy wszystkie nasze polarne wyprawy, bo jedna dawała początek
drugiej, do ostatnich lat pozostawał pod nieprzepartym urokiem Białego Lądu. On pierwszy w Polsce pisał o
nim, mówił z właściwym sobie wspaniałym młodzieńczym zapałem. Nie przestał wierzyć, że kiedyś nadejdzie
dzień, w którym Polska włączy się do prac badawczych. A gdy taki dzień przyszedł, nie stało wśród nas
profesora; ale imię jego weszło do historii Szóstego Kontynentu. I to napełnia radością.
WĘDRÓWKA PO STACJI IMIENIA DOBROWOLSKIEGO
Przygasa purpura i złoto na dalekich lodowcach, czernieją skały. Wrzaskliwie krzyczą przeciągające pod
głowami grabarze Szóstego Kontynentu, mewy skua.
Ruszam do pracy. Mam na zlecenie Polskiej Komisji Międzynarodowego Roku Geofizycznego zapoznać się
ze wszystkimi urządzeniami elektrycznymi, elektronowymi i meteorologicznymi stacji, wykonać ich zestawienie
oraz dokładny opis stanu, w jakim się znajdują. W pierwszym rzędzie zabieram się do sporządzenia szkiców
zabudowań. Stacja imienia A. B. Dobrowolskiego to dwa budynki długości jedenaście metrów, szerokości
prawie trzy i wysokości dwa i pół metra. Każdy z nich składa się zasadniczo z dwu bliźniaczych domków typu
Szaposznikowa, bardzo rozpowszechnionych w Arktyce. Bliźniaki ustawiono w odległości dwu metrów jeden
od drugiego. Wolną przestrzeń między nimi obudowano, otrzymując pośrodku dodatkowe pomieszczenie.
W pierwszym budynku, w tym jakby „przedpokoju", mieści się skład zapasowej odzieży i rozmaitego
sprzętu. W małej komórce zmagazynowano części wymienne do przeróżnych instrumentów. Na prawo od
sionki, w izbie o wymiarach 4,6 X 2,8 m mieszczą się dwa dwupiętrowe łóżka metalowe z wygodnymi siatkami,
na których, jak się już przekonałem, można doskonale spać. Większą część izby zajmują stoły, gdzie podobnie
jak i na ścianach umieszczono różne rejestratory stacji meteorologicznej. Na ścianach dwa barometry rtę
ciowe, obok na półce—barografy, wskaźnik prędkości bardzo silnych wiatrów, tak zwany huraganomierz, oraz
wiatromierz ciśnieniowy do rejestracji wiatrów słabszych. Obok pięciopiór- kowy samopis wiatromierzy
kontaktowych oraz mostek Whice- stona do pomiarów, tempera tury powietrza na różnych wysokościach nad
gruntem tak zwana stacja gradientowa. Pięć wiatromierzy i pięć termometrów oporowych — termistorów
umieszczono na specjalnych masztach metalowych niedaleko budynków i połączono z nimi wielożyłowym
kablem. Parę anemometrów ręcznych i psychrometrów aspiracyjnych gotowych do użycia leży na półkach.
Na stole meteorologa zakrytym taflą szklaną znajdują się różne tablice oraz wykresy pomocnicze. Pod
stołami w specjalnych skrzyniach mieszczą się zapasowe aparaty i części wymienne. Jest ich wiele, bardzo wiele
— wszystkie nowe, nie używane. Imieriakow pokazuje mi również przenośny mostek pomiarowy z jedenastoma
czujkami termistorowymi. Za ich pomocą prowadzono na stacji „Oazis" pomiary gruntu na różnych
głębokościach. Przekonano się wówczas, że już poczynając od trzydziestu centymetrów w głąb, ziemia jest
wiecznie zmarznięta.
Po przeciwległej stronie sionki-magazynu izba podzielona jest na dwie części. W pierwszej umieszczono
specjalny odbiornik do rejestracji sygnałów radiosond oraz niektóre urządzenia służące do ich cechowania.
Każdy wolny kawałek ściany czy podłogi wykorzystany jest na umieszczenie potrzebnego tutaj sprzętu.. W
drugiej mieści się radiostacja.
Nie żałując trudu nasi grawimetrzy wymurowali własnymi rękami podstawę pod swój precyzyjny
instrument. Przy pierwszej próbie działania samopisu pęka sprężyna mechanizmu napędzającego. Wobec czego
„murarze" zamieniają się w „zegarmistrzów". Późnym wieczorem przybiegają uradowani. Uszkodzenie usunięte.
Obecnie trzeba tylko wypompować „trochę" powietrza spod szklanego klosza nakrywającego wahadło.
Przywieźli ze sobą przezornie pompę próżniową z silnicz- kiem na prąd zmienny. Maciek ze swej strony
chwalił się jeszcze w Warszawie, że zabrał do swych urządzeń przetwornicę.
Po rozpakowaniu wydała mi się wprawdzie zbyt mała. Pierwsza próba potwierdziła moje obawy. Nie było
wyboru. Pozostał tylko... napęd ręczny. Ze stoperem w ręku kręcimy na zmianę korbą. Każdy z nas ma jakąś
własną metodę pracy. Jeden kręci gwałtownie i krótko, drugi flegmatycznie, ale za to dłużej. Rtęć w vacumetrze
nie spiesząc się opada wolno, bardzo powoli. Mimo wieczornego chłodu, po raz pierwszy w historii, na
kamieniste podłoże antarktycznej oazy spadają krople polskiego potu. Padają obficie i bardzo długo. Wreszcie,
gdy wszyscy już ledwie dyszymy, grawimetrzy decydują, że próżnia jest dostateczna. Z przyjemnością zaciągam
się fajką powracając powoli do domu.
Koło godziny drugiej nad ranem oba niezmordowane Filutki wybudzają wszystkich radosną wiadomością.
Pierwsza seria pomiarów dokonana. Udała się doskonale. Od tej chwili obaj siedzą kamieniem w pawilonie
grawimetrycznym. Nie na każde pukanie odpowiadają, nie każdego wpuszczą do swego sanktuarium.
Pomagałem im demolować przegródki i ciąć podłogę. W nagrodę mogę obejrzeć obecnie z bliska działającą
aparaturę. W pawilonie panuje ciemność rozświetlona tylko nikłymi błyskami świateł na wypolerowanych po-
wierzchniach wahadeł. Jednostajnym, bezszelestnym ruchem kiwają się niezmordowanie pod szklaną kopułą.
Niewidocznymi dla oka śladami promień świetlny znaczy na papierze światłoczułym zmniejszające się powoli
amplitudy wychyleń. Jednocześnie na tej samej białej powierzchni inny promień zapisuje sygnały czasu
odbierane przez radioodbiorniki. Grawimetrzy mają ich tu parę. Wszystkie dostosowane do pracy<0 na różnych
częstotliwościach. Jak zwykle, odbiór sygnałów i najlepszy bywa nocą i dlatego serie pomiarowe rozpoczynać ą
należy w późnych godzinach wieczornych.
Od chwili wylądowania w Oazie mieszkam w drugim dom- ,J ku. Dzieli go od pierwszego odległość
zaledwie dziesięciu metrów. Wymiary i konstrukcja są identyczne, ale nasz domek ma charakter wybitnie
gospodarczy. Już od progu rzuca się to w oczy. Z lewej strony sionki znajduje się niewielki składzik, a w nim aż
po sufit półki zawalone kręgami sera, kiełbasy, masła i ryb. Wiedział, gdzie się urządzić — powie ktoś może.
Gdybym miał więcej czasu, może bym tam i zajrzał? Z prawej strony wchodzi się do „łazienki". Dostaję gęsiej
skórki na samą myśl o prysznicu podczas mrozów w tej dość przewiewnej komórce. Środkową częśc domku
zajmuje kuchnia. Widok zwykłych gazowych piecyków z piekarnikami zaskakuje dziwnie na tym skalnym
pustkowiu. Przed budynkiem piętrzą się wprawdzie ogromne stosy stalowych, krótkich, pękatych butli
malowanych na czerwono, ale na pierwszy rzut oka sądziłem, że to może wodór do balonów sondażowych.
Każda z butli przebyła nie lada podróż. Z pól gazowych Baku koleją do brzegów Bałtyku, stamtąd dwadzieścia
tysięcy kilometrów przez morza i oceany, a ostatnie czterysta, podobnie jak my, samolotem. Gaz jest
wydatniejszy niż węgiel czy ropa. Jedna butla, jak sprawdziłem w zapisach stacji, wystarcza na trzy dni, i to nie
tylko do gotowania, ale również do ogrzania jadalni. W ciągu ostatniego roku, stosując gaz do ocieplenia
wszystkich izb, zużyto sto pięćdziesiąt butli. Gaz jest więc także „oszczędny" i stosunkowo lekki. Butle ze
specjalnie lekkiego stopu ważą zaledwie pięćdziesiąt parę kilogramów każda. Przewiezienie do Oazy rocznego
zapasu wymaga jednak trzech specjalnych rejsów transportowca.
Pośrodku jadalni, w prawej części budynku, stoi okrągły stół. Krzesła z rurek aluminiowych, składane,
zajmują pod ścianami niewiele miejsca. Stąd wchodzi się do spiżarni pełnej produktów, które nie powinny
zamarznąć: soki, przyprawy w butelkach, marynaty, kompoty i temu podobne specjały.
Po drugiej stronie kuchni znajduje się izba mieszkalna na cztery osoby, podobnie jak w pierwszym
budynku. Z kucam można także przejść do przybudówki bez okien, w której stały rejestratory natężenia
elektrycznych prądów w ziemi. Aparaturę tę, podobnie jak magnetyczną i sejsmiczną, wywieziono w listopadzie
do „Mirnego". Powrócą do Oazy w dniu rozpoczęcia normalnych całorocznych prac nowej załogi stacji. Nie
koniec jeszcze wędrówki po zabudowaniach. W przybudówce pierwszego budynku mieści się elektrownia z
pięcioma zespołami prądotwórczymi i paroma bateriami akumulatorów żelazo-kadmowych. Ostatniej zimy
pracowały zaledwie dwa zespoły. Reszta stanowiła rezerwę. Podobnie sprawa ma się z akumulatorami. Niektóre
z nich są fabrycznie nowe. Maszyny po kapitalnym remoncie. Akumulatory przygotowane do zakonserwowania
na dłuższy okres czasu. W pustym pawilonie sejsmicznym rozlokowały się oba Fi-
lutki, a w mikroskopijnej budce magnetycznej Maciek rozłożył całą masę szklanych probówek i butli
potrzebnych mu do pomiarów zawartości CO2 w powietrzu.
Na brzegu jeziora stoi szopa, w której „oazisianie" wytwarzali wodór i napełniali balony sondażowe. W
pobliżu ustawili namiot półkolisty do prowadzenia pomiarów bezwzględnych pola magnetycznego Ziemi. W
podobnym namiocie, bliżej budynków stacji, mieści się główny skład żywności: mąki, cukru, kaszy, rodzynków,
tłuszczu w blaszankach i konserw mięsnych. Jest tego chyba jeszcze z półtorej tony.
Niewielka nasza załoga spotyka się razem bardzo rzadko, tylko podczas posiłków. Zbyszek, rzadki gość, nie
zawsze zjawia się na czas przy stole. Czyż można mu się dziwić? Codziennie wyrusza na dalekie samotne
wędrówki geologiczne, które napawają niepokojem Imieriakowa.
— Żeby tylko profesora nie zwiała wichura. Żeby nie wpadł w jakąś rozpadlinę $f§ powtarza z troską.
Powracającego nie widać spoza przydźwiganych przez niego worków i woreczków. Pełne są bezcennych
skarbów.
Teren na nizinach Oazy rysunkiem poligonów przypomina do złudzenia Wyspę Niedźwiedzią. Tu i tam
zimą grunt skuty jest lodem. Odmarzając podczas lata, unosi się w górę zrzucając na krawędzie niewielkich
wieloboków grubsze odłamki skał.
Piękne są skały Oazy Bungera. Przeciągające tu od setek, od tysięcy lat wichury cząstkami śniegu, igłami
lodowymi i pyłem kamiennym niesionym z olbrzymim pędem — ścierają szybciej co miększą powierzchnię,
drążąc skały, rzeźbiąc, nadając im niesamowite formy. Egzotyczne odłamki cieszą się wielkim powodzeniem
wśród polarników. Każdy praśnie zabrać ze sobą do kraju jakiś ciekawy okaz, do instytutów naukowych, do
pracy lub choćby jako przycisk na biurko, popielniczkę czy po prostu pamiątkę. Niewiele ludzi, jak świat długi i
szeroki, może mieć podobną.
— Ot, nie dalej jak przed dwoma laty późną wiosną na zamarzniętej jeszcze tafli naszego jeziora wylądował
transportowiec — opowiada mi mechanik Morozow, widząc, jak chętnie
168
chowamy do worów próbki kamieni. — Kilkunastu naukowców różnych specjalności przybyło, żeby
przeprowadzić „krótkie serie" pomiarów i obserwacji oraz sprawdzić stan urządzeń na stacji. Po paru dniach —
start w drogę powrotną.
Oba silniki grały już pełną mocą, a tu maszyna sunie sobie spokojnie po lodzie. Ani rusz nie może poderwać
się w górę. Pilot, stary bywalec, w lot pojął przyczynę niepowodzenia. Podciągnął transportowiec z powrotem
pod stację, wyskoczył na lód i powiedział spokojnie: „Drodzy przyjaciele, nie będę próbował ruszyć się z
miejsca, póki każdy z was nie wyrzuci ze swego worka przynajmniej połowy kamyków". W chwilę później
samolot lekko wzniósł się w powietrze. Do dzisiejszego dnia na brzegu leży pryzma pięknych odłamków. Czy
nie lepiej wybrać sobie coś stamtąd, zamiast biegać i szukać po skałach?
Przytakując uprzejmie mechanikowi Różycki szykuje się do nowej wędrówki. Któż może się dziwić
geologowi, którego szczęśliwe losy zawiodły do takiego jedynego na świecie sanktuarium?
MOŻE TO WSZYSTKO JEST SNEM?
Ledwie zdążyłam dopaść pokładu, zawarczały windy okrętowe, ściągając cumy i unosząc trap. Na mostku
nawigacyjnym rozdżwięczały się dzwonki. Pokład ledwie wyczuwalnie zadygotał pod stopami. Nie potrzebuję
pytać o przyczynę alarmu. Wystarczy spojrzeć na wy szczerbiony brzeg. Prądy morskie podmyły, wygryzły,
wyszarpały wielkie odłamy lodowych pół. Poszarzała woda z sykiem wdziera się w szczeliny, chlusz- cze
gniewnie wysokimi językami. Odłamki kry raz po raz wychylają ponad wzburzoną falę ostre, zielonkawe krawę-
dzie. Niebo o dziwnym odcieniu fuletu zaciągnięte siecią pierzastych obłoków.-Na czołach lodowców w dali
przygasają szybko błyski zachodu, dołem ciągną już martwe, sine cienie.
Wystraszone szumem milczących dotąd maszyn, wypryskują z morza pingwinki Adeli i śpieszą wzdłuż
brzegu swoim śmiesznym, drobnym, rozkołysanym kroczkiem. Jakby nie mogły się rozstać ze statkiem, jakby
się z nami ścigały.
169
Z radiodepeszy Czesława Wiom, że Stacja imienia A. B. Dobrowolskiego rozpoczyna pracę. Co przyniosą
następne dni? Dokąd właściwie płyniemy? Kiedy znowu tu powrócimy?
Staję przy mechaniku okrętowym. Może się czegoś od niego dowiem? Nie służy mu widać Antarktyda.
Zawsze prosty jak świeca, dbały o swą powierzchowność, elegancki — teraz wychudł, przygarbił się jakoś w
grubym polarnym waciaku.
— Odpoczniemy sobie przynajmniej — mówi z widoczną ulgą. — Pracowaliśmy ostro. Osiemnaście
godzin na dobę. Prawie wszystko zdążyliśmy wyładować i przetransportować do osiedla. Wyśpi się wreszcie
człowiek, zje spokojnie. A jak się lód pokruszy, podejdziemy może bliżej „Mirnego".
— Kiedy?
— Niepoprawna! Wtedy, kiedy będzie można. Wy, kobiety, wszystko chciałybyście od razu wiedzieć.
Znam to dobrze. Jakbym słyszał moją żonę. Dziś jedno ważne: jak najdalej od krawędzi lodu. Co będzie jutro,
zobaczymy. Zresztą dowódca rejsu chce wykorzystać ten przymusowy dryf i uzupełnić nasz zapas słodkiej
wody. Czuje pani, jakiego znów wstrętnego nabiera smaku? Te trzysta ton, które zatankowaliśmy w Capetown,
jest już na ukończeniu.
Język mnie świerzbi, ale nie śmiem pytać, skąd weźmiemy wodę do picia tutaj, na pełnym oceanie. Znów
oberwie mi się za babską ciekawość. W Arktyce, gdy na statku zabraknie wody, wytapia się ją ze starej kry
morskiej. I o dziwo, woda taka jest prawie słodka. Ale tutaj?
Długo wpatruję się w lśnienie pierwszej gwiazdy. Drży, migoce ledwie dostrzegalna na siwiejącym szybko
niebie. Wschodzący księżyc rozpala na krawędziach lodowych ostre diamentowe błyski. Pocięta szczelinami
powierzchnia morskiego lodu wznosi się i opada, jak poruszana oddechem.
Na odłamie lodowego pola ciemnieją dwie smukłe postacie. Nieruchome, jakby wykute z lodu i skały.
Przytulone do siebie. Toż to pingwiny cesarskie, najstarsi gospodarze Białego Lądu. Skąd tutaj, o tej porze roku?
Słabe widać, młode, które się zlękły trudów dalekiej podróży, nie nadążyły za innymi. Obojętne, tajemnicze,
wyniosłe, nie drgną nawet w chwili, gdy pole lodowe przepływa wzdłuż naszej burty.
Przebudzenie z paru godzin snu podwójnie radosne: nowy radiogram z Oazy od Czesława — prace naszego
rekonesansu
w pełnym toku. I cudowny, bezchmurny, słoneczny poranek. Prawdziwie królewski dar kapryśnej Światowej
Kuźni Pogody.
Pewnego razu polarnik amerykański Ellesworth dwa miesiące czekał nadaremnie przy brzegach Antarktydy
na pogodę. Nieustanne mgły, wichry, zamiecie śnieżne nie pozwoliły mu nawet wyładować samolotu ze statku.
Projektowana wyprawa powietrzna została odłożona do następnego lata.
Lawirując między krami, wymijając pola lodowe płyniemy na spotkanie światła. Pyzata tarcza szybko
wznosi się nad horyzontem, maluje złocistą smugę na szklistej, sinawej skorupie. Wschodu słońca na Szóstym
Kontynencie nie wita, jak u nas, krzyk budzącego się ptactwa. W martwej ciszy suniemy śladem łamacza lodu.
Ciemna, obca zjawa w tym świecie bieli. Przy pełnym zanurzeniu wydawał się niski; teraz pusty, urasta, nabiera
lekkości. Wydaje się, że ledwie dnem dotyka powierzchni morza; Kruszy lodowe pola, roztrąca je ot, tak sobie,
bez wysiłku. Wystarczy, by ścięty dziób wpełzł tylko na białą jednolitą masę, a pokryje się natychmiast gęstą
siecią rys, pęknięć i rozstąpi zwyciężona.
Widnokrąg zamykają białe kolosy. Jedne smukłe jak wieżyce gotyckich świątyń, inne szerokie jak stożki
piramid, jeszcze inne ścięte, przypominają wklęsłe kratery wygasłych wulkanów. Opływamy z dala wielki
półkolisty iceberg, który wygląda jak opuszczone, potrzaskane mury rzymskiego Ko-. loseuni. Nie wiedząc o
istnieniu lodowych gór genialni architekci starożytności odtworzyli to, co od wieków* wyczarowała przyroda.
Mimo woli nasuwają się wciąż porównania z widzianymi gdzieś w świecie budowlami. Wyświechtane, ubogie,
niezdolne nawet w części oddać niezwykłego piękna. I barw. Ubogie określenie „stubarwna biel" nie odda tych
półcieni, tych pastelowych tonów, których z niczym porównać nie można. Wyżłobione naciskiem fal i wiatrem
załamania, szczeliny, pieczary grają całą gamą granatu* błękitu, turkusu. Już nie szukam porównań, zatracam
coraz bardziej poczucie rzeczywistości. Czy prawdą jest, że zaledwie przed kilkunastu dniami widnokrąg
przesłaniały nam bazalty i granity południowego cypla Afryki, że podnóża Stołowej Góry tonęły w powodzi
kwiatów? Czarny Ląd, Biały Ląd — może to wszystko Jest tylko snem?
... Przemierzyłem cały świat w poszukiwaniu doskonałego piękna. Pragnąłem Je choć w drobnej części
utrwalić na płótnie. A gdy wreszcie tak daleko od utartych ścirtfk, na Szóstym Kontynencie, od kryłem
najwyższy jego wyraz, nic sięgam nawet po pędzel. Bo i po co? Któż mi uwierzy? — pisał w swych
pamiętnikach malarz, którego admirał Byrd zabrał na Jedną ze swych antarktycznych ekspedycji, by przekazać
ludziom choćby skrawek niezwykłego piękna Antarktydy.
JAK ZNALEŹĆ SŁODKĄ WODĘ W SŁONYM OCEANIE?
Lodowy podmuch przypomina, że to nie baśń, ale rzeczywistość. Podpływamy ostrożnie do góry lodowej.
Nu obu mostkach kapitańskich wokół dowódców stoją co wytraw- niejsi polarni marynarze. Toczą się narady.
Raz po raz przez megafon padają krótkie uwagi — zalecenia, słowa komendy. Stłoczeni u burt z aparatami w
rękach czekamy, czy da się przybić do białego kolosa. „Źródłem", z którego czerpać będziemy wodę do picia,
jest okruch antarktycznego lądu — góra lodowa.
Daremny trud. Na niegościnnej, prostopadle spadającej do oceanu szklistej ścianie nie da się w żaden
sposób zarzucić cum. Jeden icfcberg spękany, przeorany od góry do dołu szczelinami, drugi zbyt wysoki, na
wiele pięter wznosi się pon:td komin naszego statku. Góruje nawet nad masztami »Ob«. Trzeci zbyt stromy,
następny wyżarty od spodu folą grozi lada moment przewróceniem... W królestwie słonej wody niełatwo znaleźć
słodką. Godzina mija za godziną. Wciąż nowe pływające wyspy, wciąż Inne zwaliska zakutych w lód twierdz
zastępują nam drogę. Kapitanom żaden nie wydaje się odpowiedni. Podpływamy, cofamy się, kluczymy
zataczając dziwaczne pętle i zygzaki. Tu nie ma żartów. Biada statkom, gdyby miliony ton zwaliły się nagle do
morza. Milknie monotonny szum maszyn. Dziób łamacza powoli, ostrożnie wpiera się w przezroczystą biel
niewysokiej masywnej ściany. Ani drgnęła. Stoi martwa, wyniosła, nieruchoma, jakby kpiła so~
bie z tysięcy koni zawartych w silnikach. »Michnił Kalinin« zatrzymuje się w niewielkiej odległości od łamacza
lodu. Z wielkiego dzioba opada w dół sznurowa drabinka. Ktoś powoli, niezgrabnie, przekładając nogę ze
szczebla na szczebel, opuszcza się w dół, dotyka wreszcie stromo spadającej do morza ściany.
— Zleci! To szaleństwo! — rozlegają się krzyki.
Człowiek mocno, z góry stawiając stopy pnie się odwużnie wzwyż. Już wiem, czemu tok nieporadnie
schodził po drabinie. Podeszwy jego butów, uzbrojone w stalowe raki, dobrze trzymają się zdradliwej
powierzchni. Schodzi na lód drugi. Patrzymy z napięciem, juk obaj zwiadowcy giną z oczu za ostrą krawędzią
przypominającą grań Zermuttu. Na stat- kuch ludzie mówią do siebie szeptem, czujni, uważni na każdy dźwięk.
Jak długo trwa to milczące wyczekiwanie? Godziny, minuty? Naraz wysoko w powietrzu setkami kolorowych
gwiazdek sypie rakieta. Znaleźli. Nim dobiegł nas huk wystrzału, na obu pokładach zakotłowało się, zaroiło. Tu
padają komendy, tam rozlegają się gwizdki. Obaj kupitanowie rozmawiają głośno przez tubę, coś uzgadniają.
Elektryczny dźwig łamacza lodu przenosi już nad burtą ciężką, masywną lodową kotwicę. Wygląda jak
olbrzymie ha- czysko na ryby. Kilku marynarzy zwinnie, szybko zsuwa się po drabinie na lód. Nie mają raków,
potykają się, padają, ale każdy ubezpieczony jest liną. Z wysiłkiem wloką za sobą kotwicę, z trudem zarzucają ją
w końcu na jakiś lodowy występ. Inni, pełznąc chwilami na czworakach, podciągają grubą stalową linę i
wspólnymi siłami „zawlekają" za ucho kotwicy.
W powietrzu kołysze się już wielka czerwona motopompa na płozach. Ramię dźwigu długo celuje, próbuje
w lewo, próbuje w prawo, nim złoży ją na lodzie. Do podstawy motopompy marynarze przywiązują kilka
grubych lin l zgięci wpół ł wysiłkiem przeciągają ją za ostrą grań.
Mimo zakazów, biegnę na najwyższy pokład Jedyna okazja, by zajrzeć do wnętrza icebergu. Pośrodku
sfalowanej, zbruż- dżonej niebieskawej powierzchni lodu jasnym granatem lśnią dwa spore jeziorka słodkiej
wody. Na krawędzi większego i bliższego odcina się znajoma czerwona plama. Od niej czarnymi krechami
biegną parciane węże, szybko rozwijane z krążków i zwijaków. Na lód zeszło chyba ze dwudziestu lu-
Idzi. Niebieski dymek wijesię nad motopompą, która' dudni [zajadle, jakby się bardzo spieszyła. Już opuszczają
drugą. Wę- pe pęcznieją powoli. W ustach czuje się smak chłodnej, czystej jwody. Naraz, wpół drogi do statku,
bije wysdko/pod niebo srebrzysty pióropusz wody. Krzyki, gwizdki, zamieszanie. Głos niesie się daleko w
powietrzu. Ktoś komuś robi wymówki, ktoś na kogoś krzyczy. Czy to warto? Parę uderzeń młotkiem i szkoda
naprawiona. Węże skręcają się znów jak żywe i znów puchną od wtłaczanej w nie wody. Widok fantastyczny.
Ale zdjęcia nie będzie. Migawka się zacięła. Zbiegam po pomoc na dolny pokład, gdzie zebrała się gromadka
polarników. Wzdłuż burty sunie niewielka kra, zapełniona po brzegi pingwinkami Adeli. Przyciśnięte jeden do
drugiego, stłoczone jak pasażerowie na promie, z łebkami zadartymi w górę patrzą tylko, jakby się do nas
przedostać. Tu ich jeszcze nie było.
OMAL NIE KATASTROFA
Raptem biała nieruchoma ściana, pod którą stoimy, drgnęła naraz, zachybotała. W ciszę wdarł się
ogłuszający huk. Biała masa jak odłupana od szczytu runęła do oceanu. Słup wody wytrysnął pod niebo. Całą
rzeką zwalił się nam na głowy.
Przygwożdżony potężną masą pokład opada w dół. Burta, w którą się kurczowo wczepiłam, dotyka prawie
zbełtanej, kipiącej powierzchni morza. Z zamkniętymi oczyma, zmartwiała czekam na katastrofę. Ale jakaś siła
wynosi nas znów z powrotem w górę. Ociekający strumieniami pokład wychyla się w przeciwną stronę. I znów z
szumem spienionych strug opada, i znów się prostuje. Przechyły coraz mniejsze, coraz wolniejsze.
— Mieliśmy szczęście — mówię do kogoś obok i milknę zaskoczona. Opalona twarz nieznajomego jest
szara, oczy zapadnięte, utkwione w podstawę lodowej góry. Najbliższa gawędź wytrąconego z równowagi
kolosa unosi się i opada rytmicznym ruchem. Wielka fala zmieszana z bryłami lodu długo jeszcze bije o ściany
icebergu.
— Mieliśmy szczęście — powtarza z wysiłkiem. — I my, i ci tam na górze.
Wsłuchujemy się chwilę W basowy głos jednej motopompy, w piskliwy jazgot drugiej. Mój towarzysz
nerwowo szpera po kieszeniach. Wyciąga papierosa i chciwie zaciąga się dymem.
~ Przed dwoma laty pływałem na »Lenie« — zaczyna po chwili. — Stanęliśmy burtą przy tym lodowcu pod
„Mirnym". Ściana wyższa od statku o parę pięter. Dźwigi z trudem sięgały jej górnej krawędzi. Dzień i noc
przerzucaliśmy benzynę lotniczą z pokładu na to niewygodne „nadbęzeże". Setki beczek. Było to 3 lutego, tej
daty, póki żyję, nie zapomnę. Pozostało do wyładowania już tylko tysiąc ton. Pracowałem w nocnej zmianie.
Staliśmy na samej krawędzi lodu. Było nas pięciu. Odczepialiśmy z haków beczki i ładowaliśmy na olbrzymie
sanie. Przyzwyczajony byłem do pracy na dużej wysokości, ale ta śliska prostopadła ściana niepokoiła mnie
dziwnie. Gdy kończyliśmy ładować sanie, lód pod nami drgnął nagle, zachybotał i zaczął zsuwać się w dół. Ot
tak, zwyczajnie. A my z nim.
Do morza runąłem z bryłami lodu. Woda pieniła się i kotłowała. Nie czułem zimna. Ani nawet strachu. O
jednym tylko myślałem — jak zrzucić ciężkie gumowe buty. A tu jak nie zaczną gruchotać wokół mnie lodowe
odłamy. Niejeden większy od wagonu towarowego. Jak taki runie z góry, z człowieka pozostanie miazga.
Zrobiło mi się strasznie. Zacząłem młócić rękami wodę, żeby odpłynąć jak najdalej, ale tchu mi zabrakło.
Niełatwo płynąć w polarnym ubraniu. Warkot motorówki dodał mi odwagi. Na »Lenie« ktoś zapalił reflektory,
przejechał po mnie światłem, nie zauważył. Zacząłem krzyczeć. Zrobiło mi się naraz gorąco, zimna woda
dotknęła widać ciała. W chwilę potem poczułem, że drętwieją mi nogi. Ciążyły jak kłody. Uchwyciłem się
jakiejś bryły lodu. Pierwszej z brzegu. Wyśliznęła mi się z rąk. To nie to, co kra u nas w Arktyce. Zawsze na nią
jakoś człowiek wypełznie. Ktoś w końcu złapał mnie za głowę i wciągnął do łodzi. Niewiele mi już brakowało.
W szpitalu okrętowym nie mogłem wydobyć z siebie słowa, tak mi zęby szczękały. Byłem porządnie
potłuczony. Strachu się też najadłem. Ale miałem szczęście. Dwu ludzi zginęło na miejscu. Nie udało się ich
uratować. Inni długo leżeli jeszcze w szpitalu. Przy kolacji patrzę z szacunkiem na szklankę herbaty. Wiem
POD ZNAKIEM WIELORYBA-MORDERCY
W dali przed nami woda burzy się i pieni. Coś ciemnego wystaje ponad wodną bruzdę niby peryskop łodzi
podwodnej. Jeden, drugi, trzeci. Płyną w naszą stronę. Czwarty, piąty. Rosną w oczach, spiczaste, trójkątne,
czarne jak żagle łodzi pirackich.
Pingwiny padają na brzuszki i saneczkują co sił na sam środek lodowego pola, inne wypryskują na brzeg, w
ślad za nimi wypełzają foki. Błyskawicznymi podrzutami wyciągają z morza olbrzymie płowe cielska, czołgają
się do utraty tchu. Głośno sapiąc ze zmęczenia przystają na moment, wyciągają szyje i jak urzeczone wpatrują
się w morze. Złowróżbne żagle, wysokie przynajmniej na półtora metra, zataczając wielkie kręgi suną wciąż w
naszą stronę. Foki ani na chwilę nie spuszczają z nich oczu. Krótkowzroczne, niewiele widzą, a przecież krzyczą
z trwogi. I znów jak na komendę wszystkie rzucają się do ucieczki. Byle dalej od brzegu lodowego pola.
Skąd ten popłoch? Jaka tragedia rozgrywa się w głębinie? Odpowiedź przychodzi szybko. Nie opodal statku
nad falą
... Na dziobie i na rufie czekają już na linach pazury małych kotwic ■— pisze profesor — b\y w jednej
chwili wczepić się w lodową ścianę. A wtenczas linami przyciąga się zdobycz do burty statku, starannie Za-
bezpieczonej miękkimi obijaczami, zrzuca się trap wbiega na grzbiet, oskardem i toporem wyrębuje się bryły i
po deskach spycha do studni statku.
Strach pomyśleć, jak mogło się w każdej chwili skończyć to prymitywne polowanie na słodką wodę.
teraz, ile trudu kosztowało zdobycie tej wody. Czystej/„źródlanej", z samego serca lodowej góry.
Zaglądam przed snem, bo nie ima się powiek, do/pamiętników Dobrowolskiego. Jak oni tam na »Belgice«'
zaopatrywali się w wodę do picia podczas przymusowego/zimowania?
przetaczają się naraz ogromne, wypukłe, czarne grzbiety. Banda najbardziej krwiożerczych zwierząt ze
wszystkich drapieżników świata, zębatych wielorybów, znanych zoologom pod nazwą Orca Gladiator. Orca,
Orcinus — ten, co niesie śmierć. Żeglarze angielscy pierwsi nazwali tę odmianę wieloryba Killer Whale,
wielorybem-mordercą. I ta nazwa utrzymała się w potocznej mowie po dzień dzisiejszy.
Nie sprosta mu w krwiożerczości żaden drapieżny czworonóg ani cieszący się złą sławę rozbójnika
morskiego rekin. Jest on w porównaniu z orką niewinnym jagnięciem, skromnym, poślednim czeladnikiem
śmierci. Obdarzony przez naturę potworną żywotnością, pożera zraniony swe wnętrzności. Jeśli wydrzeć mu
serce, długo jeszcze pływa, ż odciętym łbem rzuca się wiele godzin. Ale rekin to tylko ryba: głupia, działająca
odruchami. Wieloryb-morderca przebiegły jest i chytry. Widząc, jak atakuje, jak osacza zdobycz, można by
niemal powiedzieć: „mądry". Tego słowa, dziwnego z pozoru w odniesieniu do wieloryba, używają zresztą
często łowcy wszystkich narodowości.
Wieloryb-morderca żyje po to, by zabijać. Niby śmiercionośna torpeda, którą przypomina kształtem, pruje
wody oceanów w pogoni za zdobyczą. Płynie z zawrotną szybkością pięćdziesięciu, sześćdziesięciu kilometrów
na godzinę, czasem więcej. Przegania najszybsze statki myśliwskie.
Nie napada nigdy samotnie, chyba że goni i połyka pingwinka lub rozszarpuje fokę. Nie umknie mu w
oceanie żadne zwierzę. Napada nawet największego na naszej planecie ssaka, błękitnego wieloryba. Ów
-spokojny olbrzym, którego długość dochodzi do trzydziestu sześciu metrów, a waga do stu pięćdziesięciu ton,
żywi się planktonem, na nikogo nie napada, z nikim nie szuka zaczepki. Ale jego wielki mięsisty język ważący
kilka ton jest ulubionym przysmakiem krwiożerczego brata. Nie wzgardzi on także płetwami piersiowymi lub
ogonowymi. Byle ich tylko dopadł. Stado ork osacza swą ogromną ofiarę ze wszystkich stron, paraliżuje
błyskawicz- nością ataku, oszołamia, nie dopuszcza do nurkowania w głębinę, spycha na płytkie wody. Podczas
takiego koncentrycznego ataku widać wyraźny „podział" pracy. Jedne orki wgryzają się wi wargi bezbronnego,
prując je ostrymi niby piły zębami, inne jednocześnie wczepiają się w ogon, żeby go unie-
HHHHHMHHHRP^"'I
I <7
ruchoniić. Trzymają się mocno jak pijawki. Potężne uderzenie ogona, Jedynego środka obrony, Jaki
wieloryb błękitny posiada, wystarczy, żeby zmiażdżyć od razu paru napastników. A wtedy całe stado rwie,
szarpie na strzępy zabitych towarzyszy. Wieloryb-morderca napada nip tylko wtedy, gdy jest głodny. .logo
dwadzieścia cztery wielkie Jak banany zęby rozdzierają wszystko, co znajdzie na swej drodze/ wszystko, co
oddycha, co porusza się, co żyje.
— Dobrze tę bestię wyposażyła natura —/mówi jakiś polarnik. — Czarnego grzbietu nie dojrzysz
na/powierzchni wody ani też, spod spodu, białego jak piana podbrzusza,
Wsparci o burtę patrzymy z odrazą na Jcłębiące się za rufą ośli złe obłe cielska. Raz po raz wystrzelają z
syklem wysoko w górę strumienie skroplonej pary. Jakby ktoś Ją wypuszczał pod ciśnieniem. W głębinie
rozgrywa się dalej jakaś tragedia. Orki napadły fokę łub walcz4 pomiędzy sobą. Z kry podmuch wiatru przynosi
chwilami trwożliwy jęk. Jak wołanie o pomoc. Zbite w gromadkę foki krzyczą nu widok wyskakującego
pionowo tuż przy krawędzi lodu olbrzymiego trójkątnego łba z rozwartą paszczą, w której błyszczą wielkie
zęby.
— Straszne jest spojrzenie tego potwora — ciągnie polarnik. — Kiedyś biegłem za saniami po morskim
lodzie. Kra raptem zachybotała mi pod nogami, zadrgała jakoś dziwnie, zatrzeszczała i jak nie zacznie naraz
pękać ze wszystkich stron! Podciąłem psy batem i w nogi. Źe szczeliny w lodzie wystrzeliły raptem takie łby.
Nie wiem, ile ich było. Osaczyły mnie jak głodne wilki zimą, rozwarły te swoje straszliwe puszcze i nie
spuszczały ze mnie wzroku. Ale juk patrzyły! Jakby już miały mnie w swych paszczach, jakby ^ruchot.ily mi już
kości. Śmierć zajrzała mi w oczy. Gnałem, ile sił w nogach. Pobiłem chyba wszystkie rekordy światu w biegu na
sto metrów, Jak dopadłem wreszcie grubszego lodu, nogi rni podcięło, ani kroku dalej. Psy razem z sankami
oparły sic; dopiero w obozie. Nigdy tego nie zupomnę. Czasem nocą majaczą mi się jeszcze te nieruchome
wlepione we mnie ślepiu. Budzę się zlany potem. To gorsze niż wojenne majaki, a przecież człowiek niejedną
podczas wojny przeżył straszną chwilę.
Te bestie umyślnie nieraz podpływają całym stadem pod cienki lód, kruszą go uderzeniami grzbietów, żeby
dostać
ofiarę w swe zęby. 1 do tego wydają podobno jakieś dźwięki, pomruki czy krzyki. Porozumiewają się nimi
podczas ataku. Coś Jakby rozkazy. Sam na szczęście nie słyszałem, tego by Jeszcze brakowało!
Przed kilkudziesięciu laty — ciągnie znów po chwili — w" Jednej z zatok Południowej Georgii
wielorybnicy założyli wielką stację. Na miejscu wytapiali tłuszcz z upolowanych sztuk. Nin było jeszcze, jak
dziś, statków-fabryk. Oprawiając wieloryby nie wiedzieli, co robić z Językami. Wrzucali je po prostu do morza.
Roiło się wtedy w oceanio od wielorybów błękitnych, pełno było ork. Na te ostatnie nikt nie zwracał uwagi,
pożytku z nich żadnego, tłuszczu mało, mięso niesmaczne. Po pewnym czasie łowcy ze zdumieniem zauważyli,
że wieloryby błękitne same całymi stadami podpływają do stacji, pod strzał harpunniczej armaty. Uradowani nie
zastanawiali się, czemu przypisać te wyjątkowo obfite łowy. Zabijali zwierzęta i zabijali, a one same szły im po
prostu w ręce. Wkrótce jednak zrozumieli. Orki napędzały pod stację stada swych wielkich braci, żeby bez trudu
żywić się ich językami. Zimą wielorybnicy zaprzestali pracy; zabrakło przysmaków, a wtedy znikły orki. Nie
pojawiły się też więcej przy brzegach błękitne wieloryby. Czy to nie mądrość? Ja tobie, ty mnie. Ol, po prostu,
chciałoby się powiedzieć: na- ukowu organizacja pracy.
Nie opodal kotłuje się wciąż wzburzona woda, unoszona w górę grzbietami niby wybuchami podwodnych
wulkanów. Czarne płetwy jawią się i znikają w głębinie z jakąś oszołamiającą szybkością. Wielkie cielska
przetaczają się bez przerwy w konwulsyjnych podskokach. W powietrze biją fontanny skroplonej pary, wysokie,
smukłe, rozwiane u góry w zwiewne wachlarze, w których gra cala gama barw tęczy. Słychać krótkie, mocne
sapnięcia. Oddech wieloryba przypomina syk pary /. lokomotywy. Czuć go padliną. Parę kropel zniesionych
podmuchem wiatru na pokład wystarczy, żeby człowieka zemdliło. W dali czernią się nowe płetwy, nowo horda
drapieżników nadciąga /wabiona nadzieją krwawej uczty. Naraz jakiś wieloryb jak potworna torpeda daje nura
pod rufę. Odskakuję od burty. Zapominam przerażona, że stalowemu statkowi nic nie grozi. Nic chciułubym
znaleźć się w takim momencie w maleńkiej szalupce nu oceanie.
/ /1
Nad statkiem zawisają mewy skua. Żywią się najchętniej padliną. Wiedzione nieomylnym instynktem, i
teraz ipieszą ze wszystkich stron. W ślad za nimi w ciężkim łopocie skrzydeł nadciągają petrele-olbrzymy. Tam
gdzie poluje wieloryb-morderca, im także przypadnie coś z krwawego łupu. Nie czekają długo, już po paru
chwilach skotłowana/ wzburzona fala wynosi z głębi krwawe resztki. Ptaki rzucają się na zdobycz i skrzecząc
przeraźliwie rozrywają jsf w powietrzu na strzępy. /
Uczta drapieżników skończona. Nikną zti lodową górą żagle ork, flotylla śmierci. Napastnicy ciągną widać
na nowe łowy.
„ZWŁOK KOBIETY DOTYCHCZAS NIE ZNALEZIONO"
Granatowe chmury opadają nisko, jakby miały swym ciężarem oba statki wgnieść pod wodę. Gdzieniegdzie
tylko, - w szczelinach, przeziera jasny błękit. Foki powoli, nieufnie powracają na krawędź lodu. Ich ciężkie
cielska ścipkają wreszcie do morza bezszelestnie, miękko jak krople oliwy. Na powierzchni wody nie rozchodzą
się nawet kręgi. Dopiero w oceanie odzyskują zwinność i nieporównaną lekkość ruchów. Wzrok ledwie za nimi
nadąża, jak za ptakami w powietrzu. Pingwinki Adeli skupiły się na brzegu. Żaden nie ośmieli się wskoczyć
pierwszy do morza. Namyślają się, podchodzą, cofają, popychają jeden drugiego. Kto odważy się pierwszy?
Wiatr cichnie jak ucięty nożem. Wśród chmur zaczyna prze- błyskiwać jasny pas zwycięskiego słońca. Z
mostku kapitańskiego bez pomocy głośników przenika na pokłady radosna viviadomość: w „Mirnym"
meteorolodzy zapowiadają pogodę. Wracamy do brzegu.
Czekam niecierpliwie, aż marynarze spuszczą trap.
Chcę sfotografować pingwinka stojącego na krawędzi lodu. Upatrzyłam go sobie już z daleka. Zmęczony, nie
ciągnie do statku za braćmi. Szykuje się spokojnie do snu, przeciąga, wspina na łapki. Ziewa raz po raz,
komicznie, z dziobkiem zadartym w górę, jakby czegoś wypatrywał na niebie. Byle go tylko nie spłoszyć.
Podpełzam na kolanach, powoli, metr
180
za metrem. Słońce „oczywiście" ze złej strony. Muszę podejść na samą krawędź lodu, obrócić się do morza
plecami. Przymierzam się, celuję. Naraz słyszę za sobą znane donośne sapnięcie lokomotywy. Nad powierzchnią
morza wystrzela wielka spiczasta głowa. Orka! Widzę tuż, tuż czarne, jakby pociągnięte lakierem nozdrza.
Olbrzymie cielsko przetacza się ponad falą i niknie pod lodem, na którym stoję.
Pingwinka zdmuchnęła jakaś tajemnicza siła. Saneczkuje w głąb lądu z błyskawiczną szybkością. Ledwo go
widać. Wiele dałabym, by pójść za jego przykładem, uciec jak najdalej, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa.
Wrosły w lodową taflę. Jeszcze chwila i uniesiona potężnym cielskiem rozleci się w kawałki, a ja wyląduję w
wodzie, oko w oko z potworem, Czekam, nie wiem sama, jak długo. Wydaje mi się, że całą wieczność.
— Ot i nauczka. Dobrze, że tylko taka. Jakże można tak blisko podejść do samej krawędzi? — słyszę za
sobą surowy głos. — Niechże pani stamtąd czym prędzej ucieka. Koledzy amerykańscy znaleźli w żołądku
ubitego wieloryba-mor- dercy nie przetrawione resztki trzynastu delfinów i czternastu fok, krabojadów. Zdaje mi
się, że było tam jeszcze z parę pingwinów. Zwłok kobiety dotychczas jednak nie znaleziono... —■ Twarz
nieznajomego łagodnieje na widok mego przerażenia.
Przy kolacji obok mego talerza widzę wielkie tomisko z okrętowej biblioteki.
— Proszę popatrzeć, co tu o nim piszą — mówi znajomy z wybrzeża. — Na drugi raz będzie pani
ostrożniejsza.
Oka tłuszczu wypływają na wierzch stygnącej w talerzu zupy, a ja czytam. Znany angielski łowca rekinów,
major Gavin Maxwell, między innymi tak opisuje swoje spotkanie z wie- lorybem-mordercą.
... Był nieruchomy. Pierwszy, jakiemu mogłem napatrzyć się do woli. Łeb wystawił pionowo, wysoko nad
loodą, i długo pozostawał bez ruchti. Tego żadne inne morskie zwierzę nie potrafi Przypominał potwor- . nego
przedpotopowego jaszczura o białawym podbrzuszu. Nie spuszczał ze mnie wzroku. Sądziłem dotychczas, jak
inni. że zwierzęta morskie nie zwracają uwagi na człowieka, chyba że przed nim uciekają-,
181
IWyraz jakiejś okrutnej, nienasyconej ciekawościSz jaką tajemnicza bestia wpatrywała się we mnie/upor-
czywie, przeraził mnie i utkwił na zawsze w pamięci. Był przypomnieniem, że ze wszystkich tych/zwierząt
zębate walenie mają najbardziej rozwinięte zwoje mózgowe, że nie ustępują w inteligencji małpom.
... Na szczęście wieloryb-morderca żyle chwilowo jeszcze zamknięty w mroźnych oceanach. Wydaje się
jednak, że kiedyś w przyszłości ta właśnie odmiana waleni zerwie z wiążącym ją od milionów lat środowiskiem
morskim. Osiągnęła już dzń pośrednie stadium, w którym ustawiwszy się pionowo, wychyla łeb na powierzchnię
morza, by sprawdzić, co dzieje się na otaczających lodach.
Tyle angielski łowca i badacz. Na szczęście wieloryb-morderca nie raczył na mnie spojrzeć. Strachu i tak się
dosyć najadłam. Nie zbliżę się nigdy do krawędzi przybrzeżnego lodu, choćbym tam widziała dziesięć
ziewających pingwinów.
CZAS TO NIE PIENIĄDZ, A ŻYCIE
— Prędzej Pffl nawołują radiogramy z „Mirnego" — prognoza meteo niedobra.
—Prędzej! — poganiają się nawzajem ludzie.
„Prędzej!" — skrzypi dźwig okrętowy zabierający do czeluści statku część zwiezionego z osiedla bagażu.
„Prędzej, prędzej, prędzej!" Stracić się można, zgubić w tym tempie, w tym pozornym rozgardiaszu, jaki
powstał w parę godzin po przycumowaniu obu statków do przybrzeżnego lodu. I trwa nadal bez przerwy. Czas
na Lodowym Kontynencie to nie pieniądz, a życie. Każda zwłoka może przynieść nieoczekiwanie groźne
następstwa. Jak zresztą każdy nierozumny pośpiech. Rozsądek i właściwe wykorzystanie każdej chwili to jedyna
obrona człowieka przed niespodziankami Antarktydy.
I nie zawsze skuteczna. Przy wyładunku statku tragicznej ekspedycji angielskiej Scotta w Zatoce Mac
Murdo pierwsze motorowe sanie, jakie przywieziono na Szósty Kontynent — poszły pod lód. W siedem lat
później w Zatoce Wielory-
182
biej na statek wyprawy Byrda runęła ściana lodowca powodując katastrofę. Podobnie jak na »Lenę« na
Wybrzeżu Prawdy. Latem 1933 roku milioner amerykański Ellesworth musiał zrezygnować z pierwszego
przelotu nad lodami Antarktydy. Przyczyna — uszkodzony przy wyładunku samolot. Nawet w ostatnich latach
wspaniale wyposażona wyprawa transąntarktyczna Fuchsa straciła w podobnych okolicznościach część cennego
sprzętu i jeden śnieżny traktor. Nagły sztorm połamał przybrzeżny lód. Ocean wchłonął dzieło ludzkich rąk w
jednym oka mgnieniu. Technika wielkimi krokami posuwa się naprzód, to prawda, ale nie zmienia się Antarkty-
da — Ziemia Odważnych.
Gorączkowy pośpiech mimo woli się udziela. Zobaczyć, co się tylko da, usłyszeć jak najwięcej. Być
jednocześnie wszędzie, niczego nie utracić z tych chwil. Są nie do odrobienia.
Powietrzna taksówka jednym nieprzerwanym ciągiem wyrzuca przy burcie statku polarników, którzy
ostatecznie pożegnali się z „Mirnym". Na pokładach wciąż nowe twarze. Ci, co tu zimowali, teraz czekają na
przydział kabin. Ci, którzy pierwszego dnia przyjmowali mnie jako gospodarze w „Mirnym", stają się od dzisiaj
pasażerami na statku. Grupują się przy burtach od strorjy morza. Czemu?
— Bo jest ciemne, bo rusza się, bo coś w nim żyje, oddycha. Dość mamy bieli, dosyć martwoty. Już nam
obrzydły! — padają odpowiedzi.
Przypominają mi się historie rozbitków, których Morze Barentsa wyrzuciło ongiś na skały Zachodniego
Spitsbergenu. Nie wiedząc, czy ujdą z życiem z ciężkiego zimowania, przypięli do ubrań swych kartkę: „Jeśli
ktoś kiedyś znajdzie nasze zwłoki, niech pochowa je w czarnych trumnach". Prośbę ich spełniono...
Nie wiemy jeszcze w tej chwili — ani ja, ani polarnicy — że już wkrótce, nim statek odpłynie w tropiki,
Antarktyda zacznie brać na nich swój odwet. I ci sami, którzy jej „mieli dosyć", którzy zaklinali, że „nigdy,
przenigdy", powracać będą myślami do Białego Lądu. Mówić już będą bez nienawiści o bezlitosnej bieli. Kiedy
znajdą się o kilkanaście stopni geograficznych dalej na północ, w opowiadaniach, wspominkach zacznie
przebijać nuta jakiejś tęsknoty. Najzaciętszy „wróg" Szóstego Kontynentu ppwie kiedyś miękko: „No cóż, jeśli
za-
183
proponują mi powrót, trzeba się będzie zastanowić". A w Zatoce Biskajskiej nie będzie chyba już żadnego
zimowniko, który by nie oświadczył: „jak wrócę..." lub nawet: „zrobię wszystko, żeby mnie tam jeszcze raz
zabrali".
Co jest przyczyną tej zmiany, najczęściej podświadomej? Jaki „bakcyl polarny" działa? Ot, po prostu, w
powrotnym rejsie na spotkanie wychodzi dzień codzienny, codzienne sprawy, troski, radości. Coraz więcej
depesz od rodzin dociera na statek. Tu choroba, tam zmiana mieszkania. Nawet na większe, na lepsze. Kupno
lodówki, samochodu. Zwykłe sprawy zwykłego życia. Małe w porównaniu z tymi, z którymi się zżyli. Bo każda
sprawa na Szóstym Kontynencie jest olbrzymia, niezwykła. Nie zmieści się łatwo w dniu codziennym ten, co raz
przeżył Antarktydę, jeśli istotnie ją „przeżył". Ona urzeka, przykuwa, przyciąga jak magnes. Nie od dzisiaj. Od
wieków. Każdy niemal z wielkich odkrywców, jeśli uszedł z życiem, zwyciężony, pokonany, chory, powracał na
Szósty Kontynent lub za wszelką cenę usiłował powrócić. Jeśli nie mógł — do końca życia tęsknił.
Na lotnisku w „Mirnym" sami znajomi z rejsu! Wymiana załóg przeprowadzana jest w błyskawicznym
tempie. Łamacz lodu musi przecież jeszcze tego lata przepłynąć trzy tysiące kilometrów do Wybrzeża
Księżniczki Astrid. Ile czasu zajmie rejs, wyładunek, wybór miejsca na pustynnych lodach, założenie nowej
stacji? Któż może to wiedzieć?
Chłostana wiatrem gromada polarników z kuframi, walizkami czeka przylotu pomarańczowej „taksówki".
Obok pasn startowego, do dwu wielkich transportowców Wrzucają skrzynie, wory, beczki. Ktoś wymachuje
ręką, ktoś inny wyskakuje z głębi maszyny.
— Do widzenia, pani Alino. Szczęśliwego powrotnego rejsul
Po chwili dopiero poznaję spokojnych cywilów z »Michaiła
Kalinina«. Odmienni jacyś, podnieceni, bojowi.
— Dokąd to? — pytam z zazdrością. — Zabierzcie i mnie ze sobą.
— Nie dałaby pani rady! Lecimy do „Komsomolskiej" na całą noc polarną. Wymiana załogi!
Mają rację. Tam na pewno nie wytrzymałabym długo. Daleko ponad osiemset kilometrów w głąb lądu.
Wysoko — trzy i pół tysiąca metrów nad poziomem morza.
— Pomyślnego zimowania! — wołam starając się przekrzyczeć wrzuwę. — Oby jak najszybciej minęło!
Ostatnie słowa, ostatnie uściski dłoni. I nagle ci dorośli, poważni mężczyźni zaprawieni w polarnych bojach,
ci „panowie stworzenia", te niezdarne, niedźwiedziowate sylwetki w grubych futrzanych kombinezonach, w
olbrzymich czapach — padają sobie w objęcia jak dzieci. I uciekają zaraz, wstydząc się krótkiej, niemęskiej w
ich pojęciu chwili słabości.
Długo nie mogę oczu oderwać od malejącego szybko samolotu. Niknie wreszcie, jakby się wtopił w
wyblakły od nadmiaru światła błękit bezchmurnego nieba. Dziwnie mi ciężko na sercu. Jakbym podświadomie
wyczuwała, że jeden z tych miłych, radosnych ludzi już nigdy stamtąd nie powróci.
Druga maszyna wtacza się ciężko, gotowa do startu. Wlecze za sobą rozganianą wiatrem długą smugę
śniegu.
— Wymiana załogi w stacji „Wostok" — objaśnia mnie ktoś. I znów pożegnanie znajomych, dzień po dniu
przez cały miesiąc widywanych na statku ludzi. Pełnych otuchy, jak najlepszych myśli. A przecież lecą na
ciężkie, długie zimowanie, na nigdy niewiadomy, niepewny los.
Wzmaga się warkot silników. Nim zdążyłam się cofnąć, spod ogona startującej maszyny runęła na mnie
kurzawa śnieżna, targnęła, zakręciła, wbiła w oczy, w usta zmarznięty, kolący pył. Przedsmak purgi. Tak dmie
zimą. Przez jeden kilometr wybrzeża wiatry przenoszą tu rocznie z głębi lądu na morze zawrotną masę ponad
dwu i pół miliona ton śniegu. A na ziemi Adeli według danych francuskich — dwukrotnie więcej.
DZIWY PAŁACU NA PŁOZACH
Z daleka już dobiega klekot samochodu. Zatrzymuje się często w drodze na lotnisko, to wyrzuci ze swych
czeluści paru ludzi, to połknie kilku innych i pędzi dalej rozpryskując wysoko w górę grudy rozmiękłego śniegu.
Jazda kawalerska. Znam zwyczaje „Mirnego", podnoszę rękę, ale łatwiej zatrzy
mać tą polarną taksówką, niż dostać się do środka po wysokich, obrośniętych zlodowaciałym śniegiem
gąsienicach. Metalowe pudło, w którym stłoczeni jesteśmy jak sardynki, brzęczy, trzęsie i podskakuje, ale po
stokroć to wolę od „biegu na przełaj z przeszkodami" na moich nieszczęsnych wyślizganych butach.
— Dokąd? — rzuca kierowca.
—Wiadomo, do glacjologów — wyręcza mnie ktoś w odpowiedzi.
Nie przejechaliśmy jeszcze stu metrów, znów pada pytanie.
—A jak tam nasze Charkowianki? Podobało się pani urządzenie wnętrza?
— Jeszcze nie widziałam.
—Co? Jak to można? — polarnik.zaczyna walić pięściami w ścianę szoferki.
— Skręcić natychmiast do Charkowianek. Nie pożałuje pani.
Okazałe z dala biją w oczy przepyszną czerwienią świeżego,
błyszczącego lakieru. Metalowe drzwi na wysokości mojej głowy otwierają się jak za dotknięciem różdżki
czarodziejskiej. Ktoś zaczepia już o próg stalową drabinkę. Ktoś zaprasza do wejścia. Kabina kierowcy
ogromna, przestronna, jasna. Dwukrotnie większa niż w dużym warszawskim autobusie. Nad głową lśni jak
srebro kopuła z przezroczytego pleksigla- su. Za fotelem szofera pod ścianą zaprasza do wypoczynku kanapka.
Drugi kierowca może się tu wygodnie przespać, a w razie potrzeby jest zawsze „pod ręką".
Na ogromnej tablicy rozdzielczej błyszczą dziesiątki rozmaitych guzików, przycisków, wskaźników,
zegarów. Nic a nic z tego nie rozumiem, ale przytakuję wszystkim wyjaśnieniom. Niechże nikt nie powie
później, źe polska kobieta nie zna się na technice. Wiem tylko, że przystosowany do pracy w najniższych
temperaturach świata silnik ma wiele, bardzo wiele koni i zżera tonę ropy na setkę kilometrów. Aparatura
naukowa jest tak zainstalowana, że niektóre pomiary można wykonać nie wychodząc z Charkowianki. Nawet
wyniki pomiarów sejsmicznych prowadzonych przy użyciu środków wybuchowych mogą być rejestrowane
wewnątrz wozu.
Na progu drugiej części pojazdu mechanicznego nie mogę powstrzymać okrzyku zdumienia. Któż by się
spodziewał? Toż to prawdziwy salon! Na obitych jasnozielonkawym pJu-
stykiem ścianach wiszą półki na książki, lampy ścienne z abażurami. Okna, okrągłe jak iluminatory statku,
przysłonięte zasłonami. Pośrodku duży stół, wokół miękkie wyściełane fotele. Gdzież ja jestem? Twarze
oprowadzających mnie mechaników promienieją radością na widok mego zaskoczenia. Tego właśnie
oczekiwali. Pod ścianą, przy której w dwu kondygnacjach piętrzy się sześć łóżek, coś się naraz gwałtownie po-
rusza. Spod włochatego koca wychyla się rozczochrana głowa, obrzękła od snu twarz. Człowiek otwiera usta i
tak zastyga. Mruga chwilę nieprzytomnie, przeciera oczy kułakiem, raz i drugi, jakby sam sobie nie dowierzał.
— Hospodi pomiłuj. Sen czy jawa? Tutaj kobieta? — mamrocze, jeszcze nie rozbudzony. I wielką dłonią
pośpiesznie zaczyna przygładzać włosy.
Mechanicy z dumą pokazują mi każdy kąt swego nowoczesnego pojazdu. Za kilka miesięcy czeka go długa
i niebezpieczna droga do południowego bieguna.
— Co pani chce jeszcze zobaczyć? — dopytują jeden przez drugiego.
Nie byłabym sobą, gdyby mnie nie interesowały wszystkie szczegóły tej „męskiej gospodarki", do której
dostępu nie ma kobieta. Zaglądam wszędzie i nadziwić się nie mogę. Maleńkie pomieszczenie dla
radiooperatora, który będzie dniem i nocą utrzymywać regularną łączność z „Mirnym". Umywalnie z gorącym
natryskiem, obszerne, wygodne szafy, schowki, półki, półeczki, wszystko w ścianach. I doskonale wyposażona
apteczka, i miejsce do suszenia ciepłym powietrzem przemarzniętych ubrań. Wnętrze wozu jest klimatyzowane.
Duralu- miniowe i stalowe ściany pokryte są dziewięcioma warstwami tkaniny bawełnianej, przekładanymi
tworzywem sztucznym nie przepuszczającym powietrza. Ciepło, czysto, jasno, wszędzie kontakty, mnóstwo
światła. Energii elektrycznej tutaj nie zabraknie. Podczas postojów, gdy zamilknie główny silnik, uruchomią
mały pomocniczy, siedmiokonny. Po ciężkich, wiele godzin trwających pomiarach grubości lodowej pokrywy
polarnicy muszą się rozgrzać.
-— Ciepło musi być — mówią. — Jak latem w Taszkiencie.
—- No dobrze, a kuchnia? — przypomina ktoś z pretensja, kiedy kieruję się do wyjścia. Bo warto obejrzeć
nieskazi-
teiny połysk lakieru, emalii i aluminium w tym pomieszczeniu małym jak dla lalki. Niczego tu nie brak. Całe
kuchenne urządzenie zapożyczone z odrzutowca Tu-104, Trzy elektryczne fajerki, jeden duży zbiornik na
wrzątek, drugi na zimną gotowaną wodę. W królestwie lodu woda do picia to rzecz niezmiernie cenna. W oknie
zalotnie upięta firaneczka. Na ścianach wiszą pięknie wyszywane barwnymi ściegami ręczniki, ścierki,
ściereczki. W tym świecie mężczyzn na każdym kroku czuje się kobiece serce. Nieobecne, oddalone o pół
obwodu kuli ziemskiej wciąż przypominają o sobie.
— Zupełnie jak w domu, prawda? — mówi ktoś. Odpowiada mu westchnienie i raptem do komfortowego
wnętrza antar- ktycznego pojazdu wdziera się widmo oddalenia. Żaden z tych ludzi nie ujrzy przecież
domowego ogniska przed upływem ciężkich, trudnych, ciągnących się czasem w nieskończoność miesięcy
zimowania. A czasem już nigdy nie zobaczy.
— Co tu dużo mówić, lekko nie będzie — odzywa się czyjś przytłumiony głos.
— Cicho tam, lamentujesz jak baba... — wybucha drugi i naraz urywa. Słowo „baba" zawisa w powietrzu.
— Uważaj, co mówisz — strofuje go kolega. — Jesteś źle wychowany. Zapomniałeś, że wśród nas
znajduje się kobieta.
Z przyjemnością uświadamiam sobie, że znam wszystkich prawie uczestników niezwykłej wyprawy. Z
opowiadań profesora Sawieliewa wiem, jakie prace naukowe będą przeprowadzać w drodze do geograficznego
bieguna południowego Ziemi. Nie wiem tylko jeszcze, jakie czekają ich trudy. I tak naprawdę nie dowiem się
nigdy, „Kto sam nie przeżył antar- ktycznego marszu, niewiele może mieć o nim, przy najbujniejszej fantazji,
pojęcia". — Tak mówią ci, którzy brali w nim udział. Zapytywani o szczegóły, zbywają ciekawych pobłażliwym
uśmiechem. „To się nie da opowiedzieć" — ucinają krótko. I Rosjanie, i Francuzi, i Australijczycy, i Anglicy, i
Amerykanie. Wszyscy. Jakby krąg wtajemniczenia był dostępny tylko dla tych, co okupili go cierpieniem.
Nasi znajomi polarnicy dotrą na Charkowiankach do stacji imienia Amundsena i Scotta, zbudowanej
całkowicie drogą powietrzną, jako piąta w dziejach świata naziemna wyprawa. Pierwsze dwie to Amundsen i
Scott, którzy na biegunie stanęli w latach 1011 i 1912. Dwie następne nie mniej sensacyjne
188
to Hillary i Fuchs, którzy tam docierają w 1058 roku z dwu przeciwległych krańców Antarktydy. Historia się
powtarza. Żądza zdobycia światowego rozgłosu i w tej sprawie wprowadza zamieszanie. Nie tak jednak
tragiczne w skutkach. Zdobywca Mount Everestu Nowozelandczyk Hillary zamiast czekać w pewnej z góry
ustalonej odległości, nim kierownik naukowy i organizator brytyjskiej ekspedycji transantarktycznej Fuchs
stanie na południowym krańcu ziemi, wyrywa się tam pierwszy. Wybryk Hillarego spotyka się z ogólnym
potępieniem. I jakkolwiek Fuchs dociera nie jako trzeci, ale czwarty do bieguna, jego sława nic na tym nie
ucierpi.
Nie jest ważne, kto stanie pierwszy tu czy ówdzie na globie ziemskim, ale to, kim jest ten pierwszy.
Nie wiem jeszcze, że Czwarta Radziecka Ekspedycja Antar- ktyczna dotrze do bieguna. w ostatnich dniach
grudnia 1950 roku, po niezwykle trudnym marszu w sypkim, miałkim śniegu, który raz po raz hamować będzie
marsz olbrzymich Char- kowianek. Najcięższe do pokonania jest, jak się później dowiadujemy, ostatnie tysiąc
kilometrów biegunowego płaskowyżu. Od strony stacji „Wostok" nie przeszedł tędy nigdy jeszcze człowiek.
Ano cóż? „Trudności są po to, żeby je przezwyciężać".
ZASŁUŻENI WETERANI ANTARKTYDY
— Piękne wozy, co? — słyszę za sobą głos profesora Zaki- jewa, gdy z zewnątrz podziwiam jeszcze
metalowe olbrzymy. — Charkowianki to przyszłość. Tamte obok. Pingwiny, to przeszłość, to już skrawek
polarnej historii — mówi wskazując rząd niepozornych, ciemnych, trochę przypominających z przodu czołg
pojazdów, przygaszonych urodą swych nowych braci. Wnętrza ciasne, zniszczone. Ściany, czarne od grubej
warstwy lśniącej, lepkiej sadzy, mówią o trudach podróży po lodzie. — Przed miesiącem dopiero powróciły z
bieguna względnej niedostępności. Egzamin zdały nie byle jaki. Kilometrów prawie pięć tysięcy. Przed tą wielką
wyprawą chciałem Pingwiny wypróbować. Przekonać się, na jakie trudności możemy natrafić przy pomiarach
sejsmo-akustycznych lodu. Czego
189
można wymagać od maszyn, od ludzi. No i oczywiście od siebie samego.
Dowódca nasz, Tołstikow, nie Wydawał się zachwycony moim projektem. A jak on zrobi niezadowoloną
minę, to po człowieku tylko ciarki chodzą. „Jeśli chcecie, ruszajcie do •Pionierskiej®, ale uprzedzam — nie
liczcie na stałą pomoc lotniczą. Wszystkie maszyny będą zajęte. Kto by was zresztą odnalazł z powietrza w tych
śnieżnych zamieciach, w które się sami dobrowolnie pchacie?..."
Wiele nocy nie spałem przed wymarszem. Ciarki chodziły mi po grzbiecie, gdy 21 marca opuszczaliśmy
osiedle. Czy zabraliśmy wszystko? Czy maszyny wytrzymają? Czy słusznie postąpiłem upierając się przy tej
próbie? Takich pytań nękało mnie setki.
Pierwszy przymusowy postój, po przebyciu zaledwie dwudziestu pięciu kilometrów, ostudził mój zapał.
Czterdzieści stopni mrozu i huragan. Bombardował nas przepotężną siłą, twardym pyłem śnieżnym ciął* skórę
twarzy, paraliżował ruchy. Wydawało się, że jak ładunkami śrutu przebija odzież polarną. Podczas postoju
każdy z nas miał swoją pracę, ale w chwilach wolnych pomagaliśmy doktorowi wyprawy Szleife- rowi, który
pełnił także funkcję kucharza. Mnie zatrudniał jakoś najchętniej. „Profesorze — powiada kiedyś — proszę zająć
się wytopieniem wody na zupę, ja tymczasem obiorę kartofle". Nic strasznego myślę sobie. Stawiam kubeł pełen
lodu na elektrycznej kuchence i zabieram się spokojnie do innej pracy, a ten kpiarz krzyczy naraz: „Ejże,
glacjolog, aW wie, ile wody trzeba wziąć na zupę?" Po chwili widzę, że bulgoce jej zaledwie odrobina na dnie
kubła. Z punktu widzenia naukowego wszystko w porządku, ale ileż ja się tych kubłów nadżwigałem na jeden
posiłek!... A nasz doktor, nie tracąc humoru, tłumaczy mi, że z wodą na Szóstym Kontynencie to trochę tak jak z
radem. Tysiąc ton rudy trzeba przerobić, żeby otrzymać jeden miligram.
Antarktyda surowo karała nas za każdy najmniejszy błąd.. Kiedyś, pamiętam, ustawiliśmy na postoju
ciągniki i sanie w czworobok. Przez noc śnieg zasypał nas po dach. Ledwieś- my się odkopali. Od tego czasu
pamiętaliśmy, żeby zatrzymywać zawsze nasze Pingwiny sznurkiem, jeden za drugim, w kierunku wiatru.
Pierwszy pomiar grubości pokrywy lodowej też dał nam szkołę. Mróz czterdzieści stopni. Wysokość dwa
tysiące metrów nad poziomem morza. Wiatr ponad siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. Miałki, drobny jak
pył śnieg momentalnie zamarzał na twarzy, pokrywając ją po chwili grubą skorupą. A tego dnia moi asystenci
musieli rozłożyć na lodzie wiele setek metrów przewodów łączących mikrofony z samopisem...
W górze, nad nami, zwisało prawie fiołkowe bezchmurne niebo, wokół nas kłębił się z wyciem ów zabójczy
, pył śnieżny niesiony z głębi kontynentu. O parę kroków nic nie było widać. Chłopcom moim po powrocie
skorupę lodu odrywaliśmy kawałami z ubrań. Wywierciliśmy wreszcie w lodzie otwór sześćdziesięciometrowej
głębokości, opuściłem tam termometry oporowe, by dowiedzieć się, jaka jest średnia roczna temperatura
powietrza w tym punkcie Antarktydy. Meteorolodzy musieliby przez okrągły rok parę razy na dobę biegać do
swoich termometrów, by otrzymać taki wynik, a my potrzebowaliśmy zaledwie paru godzin. Na dnie otworu
założyliśmy ładunek trotylu. Lód miał w tym miejscu tysiąc czterysta dziesięć metrów grubości, a skaliste
podłoże leżało powyżej poziomu morza.
Zadowolony z wyników daję rozkaz zwijania obozu i wymarszu. A tu nowa tragedia. Śnieg pokrył
przewody jednolitą grubą warstwą. Była tak ubita wiatrem, że łopata jej nie brała. Przez dobrych parę godzin
wszyscy wyrywaliśmy kable, wyrąbywaliśmy je z tego przeklętego betonu. Jak na złość wiatr ucichł w chwili,
gdy nieludzko zmęczeni, z poodmraża- nymi twarzami, ruszaliśmy naprzód.
Każdy następny dzień marszu, każdy pomiar były podobne do siebie. Nieustanna walka z wiatrem i
mrozem. Ludzie trzymali się, ale „zmęczona" mrozem stal traciła swe właściwości. Haki i złącza przyczep
pękały jak szkło. Z prawdziwą ulgą dotarliśmy w końcu do „Pionierskiej". W ostatniej chwili cudem
uniknęliśmy katastrofy. Niewiele brakowało, a nasze Pingwiny zmiażdżyłyby swym ciężarem budynki stacji
wjeżdżając na dachy, ukryte pod grubą warstwą śniegu. W drodze byliśmy tylko miesiąc. Wydawało nam się, że
wiemy już dokładnie, co nas czeka podczas następnej wielkiej wyprawy. Ale rzeczywistość na Antarktydzie
przekracza wszelkie oczekiwania.
Wczesną wiosną, we wrześniu, wyruszyliśmy do bieguna J względnej niedostępności. Leży on o dwa
tysiące dwieście kilometrów od „Mirnego". I nie mróz spadający do pięćdziesięciu siedmiu stopni, nie huragany
wiejące z szybkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, nie brak tlenu na wysokości ponad czterech
tysięcy nad poziomem morza dawały się nam najbardziej we znaki — ale zastrugi. Setki kilometrów
stwardniałych na granit zębów szczerzyło się przed nami, wychodziło nam naprzeciw. A z każdego zęba
wysokiego na pół metra wóz zwalał się co chwila w dół. I znów wzniesienie i znów wstrząs. Rzucało nami,
obijało nas o ściany. Puchowe i futrzane ubrania nie uchroniły przed sińcami na całym ciele. I tak dzień po dniu,
tydzień po tygodniu, przez trzy miesiące. Żaden z nas do końca życia nie zapomni tych dziewięćdziesięciu dni.
Ale dziś dopiero widzę, że warto było pocierpieć.
W odległości niespełna czterystu pięćdziesięciu kilometrów od brzegu natrafiliśmy na lód grubości ponad
cztery tysiące metrów. Wykreśliliśmy profil podłoża całej naszej trasy. Nie ulega teraz dla mnie najmniejszej
wątpliwości, że Antarktyda jest kontynentem, a nie archipelagiem wysp skutych lodem, jak dotychczas
przypuszczano.
Profesor Zakijew marzy w tej chwili o jednym — żeby jak najszybciej powrócić do swej pracowni na
uniwersytecie i tam w spokoju przeanalizować olbrzymi materiał zebrany na Szóstym Kontynencie. W czasie
powrotnego rejsu rzadko kiedy można go będzie zobaczyć na pokładzie. Odcięty od świata w swej kabinie,
godziny całe spędza nad notatkami, których poplamione, wymiętoszone, czarne miejscami od sadzy kartkiJ
przypominają mi wciąż przesiąknięte dymem, zakopcone wnętrza zasłużonych weteranów-Pingwinów.
MĘSKA GOSPODARKA NA POŁUDNIOWYM KRĘGU POLARNYM
Na bezdrożach, zwanych tu szumnie ulicami, wciąż gwarno. Pożegnania, przywitania. Jedne grupy wyjeżdżają,
inne właś- rućhomych wypraw naziemnych lub po-
nie powracają wietrznych.
192
1
Wyładowane sanie ledwie podżwigną zapasy żywności do składów. Odległe od „Mirnego" o kilkanaście
kilometrów piwnice wykute w lodzie nie podlegają wahaniom temperatury. Zawsze jest tam wiele stopni poniżej
zera.
— Benzyna dla samolotów? — rzucam rada z własnej domyślności na widok traktora ciągnącego powoli
za sobą wielką cysternę.
—Skądże znowu? Woda dla stołówki. Ze studni.
— Ze studni? — Patrzę podejrzliwie na mego rozmówcę. Wyraźnie kpi sobie ze mnie. Ale na poczciwej
twarzy nie ma śladu złośliwości.
VPf|rt Słowo daję, ze studni! — wyjaśnia pospiesznie. — Nasi inżynierowie wtopili głęboko w lód grzałkę
elektryczną. Olbrzymią, taaaką — ramię zatacza wielki krąg. — Utworzyło się tam niewielkie jeziorko.
Pierwsza ekspedycja porządnie ; się na biedziła wytapiając wodę z brył lodu na paruset ludzi.
Z pochyłego zbocza stacza się wprost na mnie zaprzęg. Psy ujadają, ludzie krzyczą, traktory hałasują,
stukają metalowymi częściami. Wszędzie walają się stosy rozbitych skrzyń, pak, sterty desek. Tu wgnieciona w
śnieg czapa, tam zgubiona rękawica. Typowy bezład „męskiej gospodarki". Ręce wprost świerzbią, by to
wszystko poukładać, powyrzucać, co niepotrzebne, spalić, odgarnąć sprzed domków śnieg, wyrąbać porządne
stopnie. Oj, przydałyby się tu, przydały nieraz kobiece oko i pomocna ręka dobrej gospodyni.
A tu, jak na złość, mężczyźni na tym jedynym Kontynencie zazdrośnie strzegą swego „monopolu". W
Arktyce dawno już z niego zrezygnowali. Kobieta-żona, badacz, pracownik naukowy, lekarz, telegrafista,
meteorolog dokonują cudów pod biegunem północnym. Obowiązkowe, punktualne, przejęte ważnością swej
pracy.
Niektórzy kronikarze Antarktydy zabawiają się ustalaniem listy kobiet, którym udało się monopol przełamać.
„Nie trzeba palców obu rąk, by je wyliczyć" — pisze w swej pracy pt. „Der Siebente Kontinent" pisarz
szwajcarski Heinitz. Cytuję skracając szczegóły:
Palma pierwszeństwa przypada Karolinie Mikkelsen, żonie kapitana norweskiej floty wielorybniezej, która
wylądowała tu na parę godzin w lecie 1935 roku. W dziesięć lat później po raz pierwszy zimowały na
V
193
p
Książka wydana w końcu 1959 roku. Brawo dla szwajcarskiego prasowego i „skróconego" cyklu produkcji...
Na tym zamyka się lista. Niedługa, jak widać, i niewiele licząca narodowości. Co prawda i mężczyzn było
dotąd na bezludnym Szóstym Kontynencie niewielu. Zaledwie osiem do dziewięciu tysięcy lądowało tu
dotychczas od chwili odkrycia Antarktydy.
Antarktydzie dwie Amerykanki, żony kierownika wyprawy Ronne'a i jego zastępcy. Mało brakowało, a po raz
pierwszy w historii ludzka istota przy szłaby na świat na Szóstym Kontynencie. Obawiając się jednak
komplikacji rozwiązania, kobietę 10 ostatniej chwili zabrano samolotem do kraju. Trzeci wypadek pojawienia
się kobiet na Antarktydzie to przyjazd żony i dwu córek prezydenta Chile Videli, który złożył oficjalną wizytę w
stacji na Ziemi Grahama. -Parogodzinną zaledwie.
Przygotowania do prac Międzynarodowego Roku Geofizycznego toczyły się pod hasłem czysto męskiej
współpracy. Wyjątek stanowiła w 1956 roku pierwsza na wschodnich wybrzeżach Antarktydy kobieta, Ro-
sjanka, profesor dr Maria Klenowa prowadząca badania naukowe.
W
rok później w zatoce Mac Murdo dwie
stewardessy spędziły jedno popołudnie towarzysząc kilku wybitnym kongresmanom amerykańskim, którzy
przylecieli obejrzeć postęp prac w swej największej bazie lotniczej. Podczas antarktycznego lata 1958—1959
znanemu polskiemu badaczowi polarnemu Centkiewiczoioi, pracującemu" w stacji „Oazis", towarzyszyła w
ciągu wielu tygodni jego żona, Alina.
Przechodzę koło poczty, nie sposób tam nie wstąpić. Może będzie dla mnie jakaś wiadomość z Oazy
Bungera?
— Depeszy nie ma — tłumaczy zmartwiony radiotelegrafista— ale może lada chwila nadejdzie. Proszę
zaczekać. Tu, w samym sercu „Mirnego".
— Ileż wy macie wreszcie tych „serc"? — pytam rozbawiona. — Bo to i laboratorium lodowe jest, jak
słyszałam „sercem", i mesa, i elektrownia, a teraz jeszcze i radiostacja.
— Tak być powinno, pani Alino — przerywa mi, naraz po
ważny. — Każdy musi tu wkładać serce w swą pracę, inaczej by nie przeżył w tym piekle. To i sercem ją
nazywa.
I to zdanie, które gdzie indziej zabrzmiałoby może jak slogan, tutaj właśnie nie jest sloganem.
Korzystając z wolnej chwili, piszę na blankiecie z pingwinkiem kilka depesz: do matki, do Czesława, do
„Życia Warszawy". W głowie mi się nie mieści, że nie dalej jak jutro ponad pół miliona ludzi w Polsce
przeczyta o tym, co dziś działo się w lodach Szóstego Kontynentu. Kierownik urzędu pocztowego, jak na
wszystkich pocztach świata, wali niezmordowanie stemplem. Po chwili podaje mi duży plik kopert.
tt- Na pamiątkę z Antarktydy.
— Chyba raczej z „Mirnego" — poprawiam, zawsze dokładna.
— Jakżeż, proszę tylko popatrzeć! ■— I dopiero teraz spostrzegam, że trzymam piękny zbiór kopert z
pieczątkami wszystkich radzieckich stacji Białego Lądu. Nie brak nawet, o dziwo,-tej z'„Łazariewa", stacji, która
rozpocznie pracę dopiero za kilka tygodni.
— Chciałem, żeby pani miała komplet. Na pamiątkę.
— W „Komsomolskiej" lądowali szczęśliwie. Za parę godzin maszyna powinna być tu z powrotem —
woła ktoś z drugiej izby.
— Tak szybko?
— Przekazanie stacji nie może trwać dłużej niż godzinę. Przymarzłyby płozy i co wtedy? Czekać, aż się
ociepli? Pilot to najchętniej odleciałby od razu. Ciepło dziś tam nie jest. Mróz prawie czterdzieści stopni.
— Jak to?
— A co pani myślała? To i tak jeszcze nie najgorzej. W sierpniu załoga przeżyła w tej stacji gorszy.
Osiemdziesiąt jeden stopni.
— Zimniej może być tylko w „Wostok"! My tu w radiostacji wszystko najlepiej wiemy. I wszystko
pierwsi. Dobre czy złe. Sam odbierałem z „Wostok" tę ich depeszę o pobiciu rekordów zimna. Osiemdziesiąt
siedem i cztery dziesiąte stopnia mrozu. Nie chciałem uwierzyć. Kazałem im powtórzyć meldunek. Myślałem,
że pomyliliśmy się —- oni albo ja. W Stacji imienia Amundsena i Scotta na biegunie południowym Amerykanie
dopiero w miesiąc później zanotowali swoja
najniższą temperaturę, o trzynaście stopni wyższą niż w „Wostok". Ale ich siedemdziesiąt cztery i pół stopnia
też wystarczy.
Trzaski i zgrzyty w jakimś aparacie, do którego rzuca się radiotelegrafista, przerywają rozmowę. Ktoś inny,
chcąc go widać zastąpić, zaczyna mi tłumaczyć, jakie tu mają urządzenia. Widać od razu, że to specjalista. Sypie
w zapale jakimiś kilowatami, kilocyklami, megacyklami. Myśli zapewne, że żona inżyniera zna się na tych
sprawach, a ja, niewdzięczna, nie próbuję go nawet zrozumieć.
— Przestań, to nieciekawe — przerywa mu ktoś wpół słowa. — U nas wprawdzie nieporządek, ale musi
pani obejrzeć naszą pracownię. Koniecznie. Bardzo proszę. To niedaleko stąd.
Nie wiem nawet w tej chwili, o jakiej pracowni mówi drobny, niepozorny mężczyzna o miłej twarzy. Grunt,
że dla niego ta jest najważniejsza, że chce się nią pochwalić.
W ciasnej, pozbawionej okien izdebce trudno się poruszyć. Cnła zastawiona pakami, od ściany do ściany aż
po sufit. Jak mokra bielizna do suszenia, zwisają ze sznurów szerokie taśmy filmowe. Zdjęcia z powietrza,
wspaniałe, kontrastowe, wyraźnie rysują się na nich poszarpane linie wybrzeży, języki szel- fowych lodowców,
rozpadliny, przedziwne kształty icebergów.
—
Bodaj to mieć taki aparat — wzdycham, ale uspakaja mnie wyjaśnienie, że waży dobrych kilka
kilogramów.
— To nie są zwyczajne zdjęcia. Na podstawie tych fotografii wykonane zostaną mapy — tłumaczy ml
aerofotogra- metra. — Wylatałem Ja się niemało nad lodami. Pracowałem tutaj dwa sezony i całą zimę. Tę
pierwszą, najcięższą. Nic mówię już o Arktyce.
— I nie zatęsknił pan nigdy za domem?
— Jeszcze jak! Ile razy! Teraz to już doprawdy mam dość. Zresztą córeczka prosi, żebym już prędzej
wracał. Rośnie po- ( ciecha, a ojca ledwie pamięta, bo i skąd. Widzi pani, jaka do mnie podobna?
Na wyciągniętej pospiesznie z portfelu fotografii uśmiecha się spod loków i kokard dziecinna miła buzia.
Podobieństwa oczywiście ani śladu. Beztroskie spojrzenie ślicznych oczu dzłwne sprawia wrażenie w pracowni,
w której niepodzielnie panuje surowy majestat lodowców Białego Kontynentu.
Aerofotogrametra obiecuje pokazać resztę swych zdjęć podczas powrotnego rejsu do Europy. Ma ich
nieprzebrane stosy. Przygotowuje dla szkoły, do której uczęszcza jego mała, pamiątkowy antarktyczny album.
Nie wiem jednak, czy miła dziewuszka z fotografii długo cieszyć się będzie swym odebranym Antarktydzie
tatusiem.
Przed końcem naszego rejsu częściej jeszcze niż inni aerofotogrametra Ławreniow, niepoprawny weteran
polarny, myślami powraca do „Mirnego". I do tej ciasnej, dusznej pracowni, w której jego następca suszy
starannie kilometry filmowej taśmy — owoc swych wielogodzinnych lotów nad lodami. Czasem nasz znajomy
zasępiony godzinami przemierza deski pokład.i. Lepiej go nie zaczepiać, nie pytać, co mu dolega. Odpowie
niewidzącym spojrzeniem, jak człowiek, który powraca z bardzo dalekich białych pustkowi. On pierwszy
przynosi nam wiadomości z radiowego nasłuchu. Oczywiście te polarne. Odczytuje depesze z »Ob«, który
przedziera się nieustannie pizez sztorm i ławice lodowe. Opowiada o towarzyszach, co niedługo wylądują na
Wybrzeżu Księżniczki Astrid. Nie może odżałować, że nie popłynął z nimi, że nowa stacja powstanie bez jego
udziału. Wyczuwa się to z każdego słowa, z każdego n icdomówienia.
— Jak tam może być? — zastanawia się głośna
Widać, że męczy go to pytanie, na które nie ma teraz odpowiedzi. I coraz częściej wzdycha biedak w
tropikach i coraz smutniej, nie przestając znosić do naszej kabiny wywoływanych cierpliwie w zaduchu
okrętowej ciemni stosów fotografii lodowców.
— Sam nie wiem, co w nich jest — powtarza bezradnie. — Ciągną jak magnes...
KOBIETOM - „WSTĘP WZBRONIONY
1
*
— Nic a nic się nie dziwię, że kobiet nie chcą wpuszczać na Antarktydę. Gdzież się pani podziewała? Nogi
tracę szukając. Była, powiadają, poszła i szukaj wiatru w polu. A tu profesor Sawieliew czeka... — gderze od
progu jakiś starszy brodaty polarnik.
HNiepoznajęw pierwszej chwili przytulnego wnętrza domku I glacjologów. Może trafiłam przez omyłkę do
innego? Wszystko poprzewracane do góry nogami, stratowane, nic nie stoi na swoim dawnym miejscu. Odarte z
kilimów ściany zieją pustką. Ani śladu książek na półkach, podłogi zaśmiecone papierami, woliną, wiórami
ściągniętymi chyba z całego osiedla. Jakby sztorm przeszedł po tych czterech pokojach.
—Urządzamy się dopiero po wyjeździe kolegów. Rozpakowujemy — tłumaczy profesor. — Zobaczy pani,
jak tu będzie za dzień, dwa. Jeszcze ładniej niż u nich.
Opowiadam mu o mych troskach. Telegraficznie, tak jak mi radzono na statku, prosiłam dowódcę trzeciej
wyprawy Tołstikowa o zezwolenie na lot do Oazy Bungera transportowcem, który zabierze stamtąd Polaków.
Odpowiedzi nie otrzymałam, czas płynie, ten niepowracalny. Co robić?
— Iść samej do Pentagonu. Stanąć przed obliczem wodza. Nie ma innej rady. Ba, gdybyż jednego. Dwu. To
dość skomplikowana sprawa. Dowódca Trzeciej Antarktycznej Ekspedycji odchodzi, dowódca Czwartej nie
przejął jeszcze całkowicie urzędowania. Zgodę muszą wyrazić obaj. A kobiet na Antarktydzie, o ile wiem, nie
uznają. Nie, pani sama musi to zrobić —- protestuje widząc w mych oczach prośbę.
Iść do Pentagonu? Już za pierwszym razem przykuł moją uwagę ów okazały budynek, duży, całkowicie
odkopany ze śniegu. Jedyny, do którego prowadzi nie wyślizgany wykop, lecz metalowe schodki z oblodzoną
poręczą. Błyszczy w słońcu brązowymi ścianami i szybkami okien. Przed nim pyszni się różnobarwny puszysty
dywan, wyłożony zapewne do trzepania. Przydaje eałości jakiegoś uroczystego charakteru. Nie wiem, kto, jak i
czemu nadał tej siedzibie władz na Antarktydzie tę nazwę, oczywiście żartobliwą. Tu mieszka, stąd rządzi
dowódca każdej kolejnej wyprawy, tu odbywają się wszystkie narady „na szczycie".
Z każdym krokiem niknie resztka mojej odwagi. Wiem teraz, co znaczy „dusza na ramieniu".
Na pukanie nikt nie odpowiada. Siła wyższa; już mam się cofnąć z ulgą, a tu drzwi otwierają się same. Klamka
zapadła. Ktoś nieznajomy zaprasza do wejścia. Przedpokój, duża sala ze stołem pośrodku i mnóstwem krzeseł,
przesiąknięta kwaś
nym zapachem dymu tytoniowego. Na prawo drzwi, to tara. Nad gładko wypolerowaną powierzchnią
zarzuconego papierami i mapami biurka pochyleni obaj dowódcy. Tołstikow i Drałkin.
Wielkie polarne nazwiska. Tołstikow, od lat zaprawiony do arktycznych trudów, był kierownikiem stacji na
dryfującej krze lodowej — „Biegun Północny"; przezimował jako dowódca Trzeciej Ekspedycji na
Antarktydzie, a w grudniu wsławił się osiągnięciem bieguna niedostępności, ostatniego nie zdobytego jeszcze
bieguna naszej planety. Drałkin to także niecodzienna karta niecodziennych dziejów wypraw arktycznych. To
jeszcze, w chwili obecnej, nie zapisana karta osiągnięć na Szóstym Kontynencie. W rok później kierownik
Czwartej Ekspedycji poprowadzi biegunową wyprawę, a po trzech latach popłynie znów na Antarktydę jako
dowódca Siódmej Antarktycznej Ekspedycji. Jest przed kim mieć szacunek. Kolana się pode mną uginają.
O bogowie, jak zacząć? Gościnny gest zaprasza mnie do zajęcia miejsca, ale twarze „wrogów kobiet" są
nieprzeniknione, poważne. Ani śladu na nich uśmiechu. Dużo bym dała, żeby w tej chwili znaleźć się daleko
stąd. Zbieram się jednak na odwagę i jak umiem, przedkładam swoją prośbę. Śmiesznie musi być wyrażona, bo
w zimnych oczach zaczynają pojawiać się iskierki tłumionej wesołości. Wstępuje we mnie nowy duch. Mówię
coraz szybciej, chyba po polsku z rosyjskim akcentem? Już mi wszystko jedno, niech się śmieją do woli, byle
tylko wyrazili zgodę.
— Każdy lot na Antarktydzie jest ryzykiem. W naszych transportowcach brak jakichkolwiek wygód. To
nie miejsce dla kobiety — skanduje wyraźnie Tołstikow. A każde słowo jest dla mnie wyrokiem.
— Nie przypłynęłam tu w poszukiwaniu wygód — słyszę własny, jakiś dziwnie obcy głos.
Drałkin porusza się niespokojnie na fotelu.
— Proszę nas źle nie zrozumieć — wtrąca. — Pani musi wejść w nasze położenie. Dotychczas żadna
kobieta żadnej narodowości — powtarza kładąc nacisk na każde słowo — nie latała nad wschodnią Antarktydą.
Argument jest silny. Przegrałam. Zapada przykre milczenie.
Obaj polarnicy zaczynają naraz mówić jeden przez drugiego, uprzejmi, uprzedzająco grzeczni. Czy wiem, że w
„Mirnym" wszystko jest do mojej dyspozycji, że wszystko mogę zobaczyć? Że na lot ze statku do osiedla nie
potrzebuję jak inni specjalnego każdorazowego zezwolenia? Że są to zupełnie wyjątkowe względy? Nie
słucham, co mówią. Obaj odprowadzają mnie do schodków, zwracają uwagę na piękno lodowca skąpanego w
purpurze zachodu. Zbyteczny trud. Dla mnie jest on teraz szary.
— Nie latała żadna. I mnie nie pozwolą — zdaję lapidarne sprawozdanie profesorowi, który czeka w
pobliżu.
■ Będzie pani pierwsza. Też mi argument. Długo nie może się uspokoić. Ktoś go odwołuje, więc od-
chodząc, z daleka jeszcze woła:
— Niech się pani nie martwi. Cóż warte byłoby życie bez trudności. Są po to, by je pokonywać.
Rada jestem z samotności. Ostry podmuch podcina nogi, smaga. Uniesie może daleko tę gorycz, jaka się we
mnie nagromadziła. Żal mi samej siebie. Wędrując powoli w stronę lotniska spostrzegam jakąś dziwną postać.
SPOTKANIE Z NAJSTARSZYM MIESZKAŃCEM TEGO NAJSTARSZEGO KONTYNENTU
Ktoś z brodą. I to nie byle jaką. Rozwiana na wietrze, z daleka przyciąga wzrok rdzawą czerwienią. Nadaje
całej postaci wygląd trochę piracki, trochę bohaterski. Jak ze starego arktycznego sztychu. Podchodzę szybko.
Tak szybko, jak mi na to pozwalają grudy stwardniałego śniegu i moje przeklęte, nie podkute buty. Pirat-bohater
nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi, jakbym miała czapkę niewidkę na głowie. Zajęty przywoływaniem
kogoś, przemawia czułym, miękkim głosem. Zza stosu pak powoli wysuwa się coś, co z dala przypomina
nieudaną karykaturę cesarskiego pingwina. Dziób nie- foremny, długi, łapska olbrzymie, ciężkie bezpióre
skrzydła zwisają nieporadnie wzdłuż ciała jak u zbyt szybko wyrośniętego chłopaka, który nie wie, co począć z
rękami. Dostojności za grosz. Na głowie ani śladu złocistych zausznic. Pierś
R
pisklęcia-olbrzyma, na metr prawie wysokiego, połyskuje już jak srebrna zbroja, ale z grzbietu, który nie nabrał
jeszcze granatowego połysku, sterczą tu i ówdzie kłaki zmierzwionego szarego puchu, wspomnienia niezbyt
widać odległego dzieciństwa. Skąd wziął się dziki ptak tu, w samym sercu tętniącego rozgwarem osiedla?
Pirat-bohater, wysoki, chudy, w wełnianym australijskim berecie z czerwonym pomponem, mierzy mnie
przez okulary badawczym, nieufnym spojrzeniem, klasyfikuje, jakbym była nie znaną mu jeszcze odmianą
pingwina. Czuję.się nieswojo. Wyciągając naraz płynnym, wdzięcznym ruchem długą szyję, młody cesarz ociera
się pieszczotliwie o kolano polarnika.
— Oswojony? — pytam zdumiona.
— No jakże, sam go wychowałem od małego, niemal z jajka. Prawdą, jaki piękny?
— Piękny — przyświadczam gorąco. Bo chociaż młody przedstawiciel sławnego, najstarszego na kuli
ziemskiej rodu cesarzy nic a nic przez tę chwilę nie poładniał, jest coś doprawdy wzruszającego w przyjaźni
tajemniczego ptaka i człowieka.
— Głodny jesteś? Już się dopominasz? — głos polarnika nabiera znów ciepła. — Karmię go mrożonym
mięsem. Zaraz pani pokażę, jak on zajada.
Zręcznymi ruchami wydobywa spod śniegu napełnione po brzegi wiadro, odrąbuje wielkim toporem spore
kawały mięsa i wpycha cesarzowi do dzioba. Żałosny, wysoki dźwięk przypominający krzyk żurawia przeszywa
naraz powietrze.
— Mądra. Poczuła z daleka jedzenie. Łakomczuch z niej nie byle jaki. Tika, chodźże tutaj, Tika!
Ciężko stąpając po grudach, nadchodzi — chciałoby się powiedzieć: „kroczy" — drugi dziwny stwór.
Kubek w kubek podobny do pierwszego. Te same niezdarne, ociężałe ruchy, to samo pieszczotliwe wygięcie
szyi, gdy składa dziób pod ramię swego opiekuna. I jak tu nie skorzystać z jedynej w życiu okazji, nie dotknąć
cesarza. Lśniący srebrem pancerz przypomina łuskę płaza. Ptak odrzuca naraz głowę wyniosłym, władczym
ruchem. Widać nie w smak mu ta poufałość.
Polarnik krząta się, karmi na przemian obu wychowanków jak najczulsza matka.
— Kiedyś wczesną wiosną po burzy. śnieżnej wybrałem się do .kolonii pingwinów ot tam, u stóp lodowca
—.opowiada z przejęciem, wskazując wyniosłą białą ścianę zamykającą z jednej strony .horyzont. —. Zimą jest
ich z kilkanaście tysięcy. Co krok potykałem. się o maleńkie,-zagubione, na wpół żywe z zimna i głodu
pingwiniątka. Wichura długo turlała je po śniegu, .poniewierała, odrzuciła daleko od rodziców. Nie skarżyły się,
nie uciekały. Przerażone, bezradne, niektóre całkiem, zasypane śniegiem, siedziały cichutko,, nieruchomo, jak
zastygłe. Nie mogłem na to patrzeć. Zabrałem jedno, drugie, ogrzałem w dłoniach. I co dalej?
|. Niewiele myśląc zaniosłem je. do starych pingwinów. Podkładałem im, jak umiałem, pisklęta na łapy. Nie
protestowały. Jedne nie .drgnęły nawet, inne. od razu pieczołowicie-pochowały malców pod fałdą brzucha.
Co. się stało dalej, nie umiem powiedzieć. Wiatr za niósł-na- raz śniegiem. Nadciągała burza. Pobiegłem, ile
.sił w nogach, do osiedla. Zamarzłbym na. śmierć, gdyby burza mnie tu pod .lodowcem przyłapała. Po drodze
zdążyłem schwycić jeszcze jakieś trzy nieboraki. Więcej nie mogłem. A było ich koło setki. Wsunąłem sobie.
pisklęta, zimne jak bryłki lodu, pod połę kurtki. Zakwiliły po swojemu, przytuliły się do mnie i wreszcie ucichły.
. Koledzy śmieli się ze mnie z początku. A potem... jeden przez drugiego karmili znajdki. Nazwaliśmy je na
cześć ich ojczyzny, Ant, Ark i Tika. Z początku myślałem, że nie wyżyją. Nakarm, ping winka, tak jak karmią
go rodzice, na wpół przetrawionym jedzeniem przyniesionym w żołądku z oceanu! Próbowałem wszystkiego.
Tak bardzo, pragnąłem te malce utrzymać przy życiu. Ale po paru dniach przyzwyczaiły śię do surowego mięsa.
Krajaliśmy wpierw, małe, malutkie kawałki, i wpychaliśmy im do gardła. Z obrzydzeniem wypluwały pierwsze
kęski. A potem szło coraz składniej. Pingwinki rosły wprost w oczach. Już teraz same dopominały 3ię o
jedzenie. Co półtorej, dwie godziny stawiały wszystkich w naszym domku na nogi, napełniając go gniewnym
krzykiem. Zjadły nam wszystkie ryby przeznaczone do celów naukowych. Otwierały dzioby i wołały
przeraźliwie, jakby wzywając z dala rodziców. Cztery, pięć kilogramów mięsa ledwie wystarczały tyra żarłokom
na zaspokojenie głodu. Po paru
tygodniach nie opuszczały mnie ani na krok. Czasem miałem już ich dosyć. Chcąc umknąć, puszczałem się
pędem, ale mądre ptaszyska nie ustępowały. Krzyczały tak rozdzierająco, że serce mi się krajało. A gdy tylko
podrosły trochę, rzucały się po prostu na brzuchy i jak torpedy na płozach pędziły po lodzie. Ark był
niezwykłym ptakiem — albinosem. Mówię „był", bo już nie żyje. Cały biały od stóp do głów, jak góra lodowa.
Tylko oczy świeciły mu się jak jasne rubiny.
Płomienna broda pochyla się z czułością nad głowami cesarzy. Ant ledwie może się ruszać, tak jest
najedzony. Tika, nieco mniejsza niż jej towarzysz, nie odstępuje od wiadra, podreptuje niespokojnie,
poszturchuje dziobem opiekuna.
— Zjadłaś już przecież swoją porcję. Więcej nie dostaniesz. Widzi pani, zrozumiała. Już się nie dopomina. I
tak oba ważą ponad dziesięć kilogramów. A mają- zaledwie parę miesięcy. Karmię je forsowniej teraz, przed
drogą. Popłyną z nami do Europy. Boję się tylko, jak nawykłe do chłodów zniosą trudy długiego rejsu, upały
tropików? Czy wyżyją w Zoo?
Biologowi wyprawy Wiktorowi Mukaszok nie zamykają się usta. W tej dziwnej scenerii można go słuchać
bez końca. Przysiadł na pace. Obok pełno czerwonych ochłapów mięsa.
Ptaki stoją przy nim, nieruchome już teraz, wpatrzone w okrągłą tarczę chylącą się nad horyzontem. Słońce
zapała na granacie chmur ostatnie szkarłatne błyski. Lodowce w dali tracą powoli swe tęczowe barwy. Wiatr
przycicha, a mnie w .uszach świszczę wciąż wichura. Zapominam o całym świecie wsłuchana w zimową
.opowieść polarnika.
RODZICIELSKIE TROSKI ICH CESARSKICH MOŚCI
...Kto sam nie przeżył zimą antarktycznej zamieci, ten nie zdoła jej sobie wyobrazić — pisze w swych
wspomnieniach jeden z uczestników wyprawy zimującej w „Mirnym". — To jakaś potworna mieszanina
lodowatej wichury z kłębomi suchego, startego na pył śniegu, pędzona z zawrotną szybkością. W tym chaosie
szalejącej wokół zamieci człowiek gubi się, zatraca. Zewsząd otacza go biała ściana, wściekłe podmuchy zbijają
z nóg, dławią, oślepiają...
Podczas takiej śnieżycy pęd wiatru niesie od wybrzeży w stronę osiedla wysoki, przeciągły krzyk.
Odpowiada mu drugi, trzeci, dziesiąty. Biegną od podnóża lodowca. Tam niewysoki, jednolity, ciemny pas
odcina się wyraźnie od otaczającej bieli. Bierze początek gdzieś daleko w czerni nocy i w niej ginie. Tnie go
wściekłymi podmuchami zawieja, siecze ostrymi kryształkami lodu. Ciemna wstęga niby pancerz wytrzymuje
wszystkie ciosy. Raz po raz biegnie z niej w przestrzeń przenikliwe wołanie. Głos cesarzy.
Gdy zadmie sztormowa wichura, pingwiny cesarskie zbijają się w ciasną gromadę. Odwieczny instynkt
mówi im widać, że razem łatwiej przetrzymać złe chwile. Jeden przy drugim, głowa przy głowie, każdy głową
przytulony do szyi najbliższego sąsiada. Grzbiet przy grzbiecie, lotki przywarte szczelnie do tułowia.
Przyciśnięte do siebie ciała tworzą mur ochronny. Podmuchy wichury niełatwo przedrą się przez tę zaporę.
Gromada ptaków ustawia się najczęściej w kształt owalny, pod wiatr. Przypomina do złudzenia olbrzymich roz-
miarów skorupę żółwia. Tak też nazywają ją polarnicy. Najcieplej jest ptakom stojącym pośrodku. Ale czy te,
które są na zewnątrz, nie zamarzną podczas zimowej śnieżycy? Trwać może przecież wiele, wiele dni, czasem
nawet tygodni. Instynkt samozachowawczy podyktował pingwinom cudowną radę. Zwarty mur ptasich
grzbietów jest w nieustanym ruchu. Ptaki ze środka przesuwają się powoli na zewnątrz, potem znów powracają
na dawne miejsce. I tak bez przerwy, zgodnie, bez kłótni, bez swarów.
W zbitą gromadkę ptaków stawiających opór wiatrom nie przeniknie łatwo oko obserwatora. Ale jak tylko
burza przycichnie, kilka tysięcy pingwinów cesarskich rozchodzi się powoli, a wtedy łatwo zobaczyć śnieg ubity
łapami w wielkie koncentryczne koła.
Od dawna interesowało ludzi, ile ciepła zyskują ptaki w tym odruchu masowej samoobrony. Badaniom ich
poświęcili się specjalnie biologowie francuscy pracujący na Ziemi Adeli. Na podstawie przeprowadzanych od
1952 roku badań stwierdzili między innymi, iż temperatura cesarzy tworzących podczas burzy śnieżnej zwartą
masę jest przeciętnie o dwa stopnie niższa niż samotnie stojących. Formacja „żółwia" pozwala więc zmniejszyć
wydatnie straty cieplne, a tym samym zaoszczę
dzić zapasy tłuszczu. Organizm „samotnika"- musi bronić się przed mrozami, wiatrem — wyższą temperaturą
ciała, która osiąga ponad trzydzieści osiem stopni. Ptak bardzo szybko chudnie i opada z sił. Dziennie traci ze
swej wagi dwukrotnie więcej niż pingwin w gromadzie. Cesarzom w dużych „żółwiach" ubywa średnio sto
dwadzieścia gramów na dobę, w mniejszych skupiskach dwieście trzydzieści, a samotnym znacznie więcej,
ponad trzysta. Ten gromadny instynkt samoobrony przed chłodem nazywają badacze, „regulacją cieplną o
charakterze społecznym".
Absolutna zgodność i ustępliwość wobec zagrażającego życiu niebezpieczeństwa, brak „silnych
indywidualności" pozwalają pingwinom cesarskim nie tylko przetrwać całe tysiąclecia srogich mrozów, ale i
rozmnażać się podczas antark- tycznej zimy. Wtedy właśnie te dziwne stworzenia święcą swe gody. Są jedynymi
na świecie zwierzętami, które najsurowszy ląd świata i najcięższą porę roku wybierają na zakładanie rodziny.
Nie jest to przypadkowe. Okres inkubacji, całkowitej niezaradności pisklęcia po wykluciu z jajka trwa bardzo
długo. Młody cesarz może się usamodzielnić najwcześniej po pięciu, sześciu miesiącach. Gdyby przyszedł na
świat, jak inne pisklęta, wiosną lub latem, byłby skazany na zagładę. Pierwsze jego kroki do oceanu-żywiciela
przypadłyby na czas, w jakim przy brzegach Antarktydy morze ścięte jest już lodem na przestrzeni dziesiątków i
setek kilometrów.
Poczynając od końca lutego cesarze przepływają do brzegów Antarktydy na krach niesionych morskimi
prądami. Skąd powracają? Wiadomo tylko, że z północy, z cieplejszych stron, po paru miesiącach beztroskiego
życia i obfitych łowów w oceanie. Przypływają setkami, tysiącami, najedzone, utuczone. Zapas tłuszczu
dochodzi do dziewięciu-jedenastu kilogramów, to jest prawie do jednej czwartej wagi dorosłego pingwina.
Gładkie, połyskujące, biało-czarne upierzenie przypomina lakierowaną łuskę. Jest oznaką sytości, dobrego zdro-
wia i sił. A sił tych ubędzie cesarzom niemało na Szóstym Kontynencie.
Niby ciężkie pociski wystrzelone z lufy jakiejś podwodnej
armaty, pingwiny lądują na lodzie przybrzeżnym. Otrząsają się z wody, wygładzają pióra. „Toaletę" robią
starannie bez pośpiechu, jakby to była jakaś bardzo ważna czynność. Skończywszy ją wędrują dalej.
Jeden ptak zawsze prowadzi, reszta sunie w ślad za przewodnikiem. Mniejsze grupki łączą się w wielkie
gromady. Kroczą dostojnie, z namaszczeniem stawiając kroki. Niby procesja odświętnie ubranych ludzi.
Zatrzymują się chwilami. Przewodnik wydaje ostry, wysoki dźwięk, jakby nawoływał. Z dala odpowiada mu
tęskny, przeciągły krzyk, jeden, drugi. Z wyciągniętymi szyjami, ze wzniesionymi w górę dziobami cesarze
nasłuchują długą chwilę. I na nowo rozpoczynają swą powitalną pieśń. Podobnie jak ich mali bracia, pingwinki
Adeli, cesarze powracają zawsze w te same miejsca. Na lęgi wybierają podnóża przybrzeżnych lodowców. Nie
wyszukują tam swych gniazd, bo gniazd nie znają. '
Wybór towarzysza życia trwa długo. Początkowo ptaki łączą się w trójki. Są to przeważnie, jak stwierdzili
biolodzy, dwie samice zabiegające o względy samca. Wybrzeża rozbrzmiewają tysiącami głosów. Po dokonaniu
niełatwego wyboru para staje się nierozdzielna. Razem spaceruje po lodzie, razem pływa w oceanie. Długie
godziny ptaki spędzają także stojąc jeden naprzeciw drugiego, milcząc już teraz, nieruchome, zadumane. Nie
opuszczają wybrzeży. Raz jeden tylko w 1958 roku amerykańscy polarnicy na Ziemi Marii Byrd, w odległości
dwustu czterdziestu kilometrów od morza, spotkali samotnego cesarza. Skąd się tam wziął tajemniczy ptak? Jak
tu zawędrował? Czego szukał w głębi lądu? Nie pożywienia przecież. Obdarzony nieomylnym instynktem, który
pozwala mu wracać z dalekich stron zawsze w te same miejsca, nie mógł zabłądzić. A więc? Jeszcze jedna nie
rozwiązana zagadka Szóstego Kontynentu.
W szarej ciemności polarnej nocy podczas najtęższych mrozów, przy akompaniamencie burz i sztormów,
pingwinica składa jajko. Jedno jedyne. Składa je wprost na smaganym zawieją lodzie. Wiatr nierzadko
przekracza wtedy dwieście kilometrów na godzinę, mróz czterdzieści lub więcej stopni. Słońce na południowym
kręgu polarnym wychyla się zza horyzontu najwyżej na dwie godziny. I to tylko wówczas, gdy niebo jest wolne
od chmur. A to zimą należy do rzadkości.
Sześciokrotnie większe od kurzego jajko pingwina waży średnio czterysta pięćdziesiąt gramów. Rodzice
wtaczają je pośpiesznie wspólnymi siłami na zsunięte łapy matki. Cenny skarb przykryty jest zaraz mięciutką,
ciepłą, mocno ukrwio- ną fałdą podbrzusza.
Na zakończenie rodzinnej uroczystości pingwinica intonuje zazwyczaj „pieśń". Do niedawna sądzono, że
matka piastuje jajko na łapach przez kilka tygodni. Ostatnie dane, opublikowane przez biologów francuskich i
amerykańskich w końcu 1962 roku, przynoszą w tych obserwacjach poważne zmiany Okazuje się, źe samica
opuszcza lęgowisko już w kilka godzin po złożeniu jaja. Jej rola jest chwilowo skończona. Musi odpocząć,
najeść się, nabrać sił przed tym, co ją jeszcze czeka. Ciężar rodzicielskich obowiązków przejmuje ojciec. Prze-
toczenie cennego skarbu na ojcowskie łapy odbywa się uroczyście, jak wszystko na Lodowym Kontynencie.
Oba pingwiny wiele godzin stoją naprzeciw siebie. Odrzucają w tył długie szyje, poruszają bezlotnymi
skrzydłami, jakby miały za chwilę wzbić się w powietrze, składają sobie nawzajem dziób na dziobie. Z trudem
przychodzi im rozstanie. Nie obejdzie się bez wielu „przestróg" i donośnym krzykiem oznajmianych rad czy
zaleceń. Jeśli samiec, chcąc sprawdzić, czy jajko leży na łapach w dogodnej pozycji, usiłuje unieść dziobem
fałdę podbrzusza, mocne razy skrzydeł samicy przypominają, że nie ciekawość mu teraz przystoi, lecz bezgra-
niczna, macierzyńska cierpliwość.
• Uwolniona od trosk pingwinica wędruje wraz z tysiącami towarzyszek do morza. Powróci dopiero po
sześćdziesięciu paru dniach.
U stóp lodowca krąg dostojnych, ociężałych, ze wzdętymi podbrzuszami samców zastyga w bezruchu.
Teraz dla nich nastaje okres głodu i wyczekiwania.
Ojciec-pingwin przez parę ostatnich tygodni przed lęgami przykładnie ani na chwilę nie opuszczał samicy.
Skazany jest więc w sumie na głodówkę trwającą około trzech miesięcy. W tym czasie biedak traci przeciętnie
ponad dziesięć, jedenaście kilogramów wagi. Poruszać się może tylko pomału, niewielkimi kroczkami, jak
spętany.
Nie wszystkie jednak zaobrączkowane przez badaczy ptaki zdają egzamin rodzicielskiej cierpliwości.
Czasem cesarz nie wytrzymując głodu zaczyna wędrówkę w stronę oceanu. Z początku wolno, potem coraz
prędzej i prędzej. Przy pierwszym nieostrożnym ruchu, przy większym spiętrzeniu lodu, jajko stacza mu się z
łap. Podjąć je czy nie podjąć? Oto pytanie. Obserwowany przez biologów ptak długo się namyśla długo dreptał
po lodzie. Wreszcie się zdecydował, z niemałym trudem wtoczył sobie dziobem swój skarb z powrotem na łapy.
Długo stał potem nieruchomy jak posąg. Zmęczył się widać nieborak.
Tak było za pierwszym razem, za następnym nie wytrzymał, zrezygnował ze swych ciężkich obowiązków.
Nie oglądając się na opuszczone jajko pomaszerował szybko naprzód, wymachiwał skrzydłami i pokrzykiwał
coś wesoło, jakby mu wyraźnie ulżyło. Bardzo „po ludzku" wygląda ów lekkomyślny cesarz-tatuś, ale przykład
zaczerpnięty jest z suchych, pełnych cyfr i zestawień naukowych źródeł.
Wygłodniali, wychudli, przykładni ojcowie czekają tylko chwili, w której od strony oceanu zaczerni się
rozedrgana wstęga spieszących z powrotem matek. Wyglądają wszystkie wspaniale. Przytyły, lśnią im pióra,
ruchy mają żwawsze. I znów pod samo niebo wzbija się krzyk powitalny. Rozgwar pingwiniego stada niesie się
daleko w mroźnym powietrzu. Jak ze stadionu w dniu wielkiego meczu. Samica przechadza się od jednej grupy
ptaków do drugiej nie przestając nawoływać. Słucha odpowiedzi. Pozna swego małżonka po głosie. Szuka
długo, nieraz wiele godzin. Francuzi zabrali kiedyś takiego wyczekującego cesarza i trzymali go umyślnie na
ubor czu od stada. Pingwinica jednak nie zrezygnowała: póty szukała, póki nie znalazła. Trwało to prawie
tydzień. W parę godzin po spotkaniu cenny skarb-jajko „wędruje" znów na stopy matki. Niedługo, najczęściej
już po kilku dniach, ze skorupki wykluwa się pisklę. Nie zawsze łatwo mu to przychodzi. Od dwudziestu
czterech do czterdziestu ośmiu godzin stara się mozolnie przebić grubą zaporę dzielącą je od świata. Czasem nie
obejdzie się bez pomocy rodzicielskich dziobów. Prawie nagie, pokryte delikatnym jasnym puszkiem cesarzątko
waży zaledwie trzysta pięćdziesiąt gramów w pierwszych chwilach życia.
Nadchodzi wreszcie czas zapłaty i za ojcowskie trudy. Uwolniony od trosk cesarz opuszcza czym prędzej
rodzinę i spieszy na żer. Wychudzony, z poszarzałym upierzeniem, które straciło wspaniały połysk, ledwie się
czasem wlecze. Matka przez cały czas jego nieobecności od dwudziestu do trzydziestu dni karmi pisklę na wpół
przetrawionym jedzeniem przyniesionym w ogromnym jak wór żołądku. Mały wsuwa cały łebek do matczynego
dzioba, żeby nic nie uronić z cennego pokarmu. Ani na chwilę nie opuszcza jeszcze ciepłego „domku na łapach".
Pierwsze nieporadne kroki na lodzie zacznie stawiać dopiero po powrocie ojca. Rodzice karmią teraz na
przemian małego żarłoka, a niełatwo nastarczyć mu pożywienia. Rośnie -bardzo szybko. Coraz gęstszy puch
pokrywa mu ciało, coraz inne przybiera barwy. Srebrzysty na piersi i grzbiecie, ciemny, prawie czarny na
główce, wokół oczu tworzy wielkie białe okulary.
Pierwsze samodzielne spacery małego to pierwsze niebezpieczeństwo. Liczne w każdym stadzie bezdzietne
ptaki wykazują w tym czasie wielkie podniecenie. Kręcą się to tu, to tam, podglądają szczęśliwe rodziny, gotowe
w każdej chwili do zaczepki, do bójki. Biada malcowi, który zbyt daleko odejdzie od swoich. Może -zostać
porwany. Nie dzieje mu się wtedy zresztą żadna krzywda. „Kidnaperzy" otaczają go czulą opieką, karmią i
strzegą. Zdarza się, że rodzice nie wyrażają sprzeciwu, odnoszą się do straty pisklęcia obojętnie, jakby naraz
przestał działać instynkt rodzicielski. Przeważnie jednak rzucają się, żeby odebrać swe małe. Rzucają nieprzy-
tomnie. W czasie walki, okrutnej, bezlitosnej, obie strony zapominają nieraz, o co walczą. Nieszczęsne
pingwiniątko ginie najczęściej stratowane ciężkimi łapami rozognionych bójką ptaków.
Zdarza się też czasem, że najczulsi rodzice, z nie znanych dotąd człowiekowi powodów, sami zrzucają
pisklę z łap i oddalają się obojętnie. Przerażony malec piszczy żałośnie, biegnie, nie nadąża, rzuca się do
pierwszego napotkanego pingwina, usiłuje wdrapać mu się na łapy. Ale miejsce zajęte. Odepchnięty brutalnie,
próbuje zbliżyć się do innych, skryć przed mrozem. Wszystko na próżno. Nikt nie słyszy jego skargi, nikt go nie
przygarnie. Zagubiony, osamotniony, bezdomny piszczy coraz słabiej, drepcze coraz wolniej, aż wreszcie ustaje.
Przez drobne ciałko przebiega dreszcz chłodu. To już koniec. Nie męczy się długo, nie cierpi, chyli główkę na
bok i zamarza pod lodowatym podmuchem.
Jak pogodzić wyrzeczenia, trudy, męki, których przez długie miesiące nie szczędzą pingwiny cesarskie, z tą
nagłą obojętnością? Jedni twierdzą, że to dowód głupoty, inni zaprzeczają gwałtownie. Trudno ustalić jakieś
pewniki, trudno jeszcze wiele rzeczy zrozumieć. Wszyscy ci, co poświęcili się niełatwym w antarktycznych
warunkach badaniom obyczajów dziwnych ptaków, czynią to ż prawdziwą pasją, uszczęśliwieni, że w XX
stuleciu udało im się odnaleźć tak mało znane jeszcze stworzeniav Co roku każda wyprawa przywozi z
Lodowego Kontynentu wiele nowych spostrzeżeń, które stanowią- przedmiot nowych publikacji ściśle
naukowych,- prac doktorskich, zjazdów. Jedno jest pewne. O pingwinie cesarskim mniej wie nauka w chwili
obecnej niż o największych ssakach morskich, wielorybach wędrujących swobodnie po mroźnych oceanach
naszej planety.
Ród pingwini jest, jak sądzą uczeni, prastary. Sięga piętnastu, a może i więcej milionów lat. Czy to ma zresztą
dla laika większe znaczenie? Na Ziemi Grahama jedna z ekspedycji znalazła skamienieliny, na podstawie-
których można wyobrazić sobie, jak wyglądał praprapradziadek naszego dostojnego cesarza. Po prostu jeszcze
dostojniej, wzrostem przewyższał słusznego mężczyznę, a ważyć musiał około dwustu- kilogramów.
W miarę jak małe cesarze podrastają, rośnie ich apetyt. Są nienasycone. Rodzice krążą więc
niezmordowanie pomiędzy oceanem a lęgowiskiem. Osamotnionym wówczas pisklętom nie grozi porwanie)
Wyrosły, zmężniały. Wiedzione instynktem potrafią już stawić czoło odwiecznemu wrogowi — burzy śnież-,
nej. Przy pierwszych jej podmuchach zbijają się w gromadki, podobnie jak stare. Ustawiają się w kółka ciasnymi
kręgami, składają łebki na grzbietach tych, co przyszły przed nimi. Ledwie zbierze się kilka puchatych,
srebrzystych maluchów, z dala nadciągają już nowe. Ale nie brak innych niebezpieczeństw dziesiątkujących
młode pokolenie. „Żółw" nie uchroni malców przed nagłą falą mrozu. Ściana lodowa obsuwa się
grzebiąc pod swym ciężarem setki piskląt. Wiele szkód wyrządzają w pingwinim przedszkolu drapieżny petrel-
olbrzym i mewa skua, ostrymi dziobami wyszarpując wnętrzności żywym jeszcze pingwiniętom. A jeśli rodzice
nie powrócą z łowów, rozszarpani przez wieloryba-mordercę czy lamp?' morskiego, małemu grozi śmierć
głodowa. Do niedawna sąd*~ no, że dorosłe ptaki karmią pierwsze napotkane pisklę, pierwsze z brzegu.
Biologowie francuscy i angielscy temu zaprzeczają. Każda para, twierdzą, odszukuje swe dziecko lub przynaj-
mniej stara się je odszukać. Oddanie pożywienia obcemu pisklęciu może mieć charakter zupełnie przypadkowy.
- Czas szybko przemija. Już wrzesień* miesiąc, w którym dorastające pisklę daremnie domaga się „gotowego"
posiłku. Głodne, rozpaczliwie wymachujące lotkami, wyciąga dziób. Jego lament nie wzruszy nikogo. Nie jest
już maleńki, waży średnio piętnaście kilogramów. Ciemny frak nie lśni jednolitą czernią, tu i ówdzie przebijają
jeszcze kłaki zmierzwionego puchu. Koniec z bezradnością dziecięcego wieku. Trzeba kiedyś popróbować
własnych sił. Po lodzie przybrzeżnym za dorosłymi suną młode, niezdarnie,, nieporadnie, lecz wytrwale. Czeka
je ciężka próba odwagi. Połyskliwa toń morska przyciąga i zarazem przeraża; Instynkt uprzedza o
niebezpieczeństwach. Stary pingwin skacze do wody, nurkuje i znów wypływa z dala od brzegu; głośnym
krzykiem przyzywa młodego, żeby poszedł w jego ślady. Pingwinię drepcze niepewnie na miejscu. Nie obejdzie
się częstp bez mocnego kuksańca dzio- ' bem czy skrzydłem. Strącony do morza czym prędzej płynie do brzegu.
Ale już po pierwszej kąpieli sam chętnie wraca do oceanu.
Początek grudnia, przycichły wiatry, zelżały siarczyste mrozy. Słońce świeci już wiele godzin. Przybrzeżny
lód coraz mocniej pęka pod naciskiem fal. A wtedy dziwne ptaki tłumnie spieszą na krawędź przybrzeżnego
lodu. Zbierają się do drogi. Opuszczają Biały Ląd. Czeka je długa podróż. Gromadami, stłoczone ciasno na
krach pędzonych prądami morskimi, odpływają na północ, tam skąd przybyły.
Szybko przemija krótkie, antarktyczne lato. Nad lodami
zaczynają coraz częściej przeciągać sztormowe wichury. Zawieszone nisko słońce rzadko już wygląda zza
chmur. A wtedy w szarą ciemność nadchodzącej nocy polarnej wedrze się znów tęskny, wysoki krzyk. Cesarze
powracają w rodzinne strony.
POWODÓW DO KŁÓTNI NIGDY NIE BRAK NA SKAŁACH HASWELLA
Marzyłam, żeby zobaczyć słynną wielką pingwinią kolonię na Ptasiej Wyspie, ale nie takiego spodziewałam
się powitania. Hałas trudny do opisania. Gęganie, kwakanie, syk. Spokojne, przyjacielskie pingwiny Adeli, które
mi towarzyszyły na przybrzeżnym lodzie — tu, u siebie, w lęgowisku, zamieniły się we wrogą armię
nasrożonych furii. Czarne oczka w białych obwódkach są pełne oburzenia, szeroko rozwarte dzioby miotają
jakieś obelżywe wymysły. — Ork, ork — drą się jak najęte. Moje szczęście, że nie wiem, co to znaczy. Ptaki
gęsto obsiadły skałę, spadającą nisko tarasami na lód morski. Jest tu ich na wyspie przynajmniej kilkanaście
tysięcy. Przez rozkrzyczaną czeredę miejscami tylko prześwituje skruszały, porowaty jak gąbka do mycia,
ciemnoszary granit i brązowy gnejs pełen czerwonawych plam ptasiego nawozu.
Ruch jak w wielkim mieście. Każdy gdzieś spieszy, biegnie, ważny, przejęty własnymi sprawami. Nikt nie
ustąpi mu z drogi. Jakiś zabijaka przepycha się przez środek gromadki, roztrącając inne ptaki, rozdeptując czyjeś
gniazdo. Tego się tu nie przebacza. Raz go dziobem, raz go skrzydłem. Wywiązuje się bójka. W jednej chwili
włączają się w nią dziesiątki ciekawskich. A każdy ma coś do powiedzenia, jak w warszawskim autobusie. W
nos bucha mdły, okropny zapach ptasiego nawozu. Uszy rozdziera nie milknący na chwilę wrzask. I te oczy, te
setki oczu wlepionych w nas z wyrazem nie tajonej złości. I rozwarte dzioby. Pozostaje nam tylko ucieczka. Zza
skalnego załomu uda nam się może przypatrzyć skrawkowi rodzinnego życia pingwinów Adeli. Rozsierdzone
uspokajają się szybko. Zrobiły swoje, odpędziły nieproszonych gości. Coś tam jeszcze w naszą stronę od czasu
do czasu zakrzykną, zerkną podejrzliwie to jednym oczkiem, to drugim na rozwianą
podmuchem wiatru brodę mego towarzysza, ale powoli wracają do własnych spraw. O to nam właśnie chodziło.
Sceneria niezwykła. Wysoko zawieszone na jasnym błękicie nieba cirrusy, prześwietlone słońcem,
przypominają rozsypane niedbale pęki jakichś egzotycznych kwiatów, złotawe po brzegach, zielonkawe
pierwszą delikatną, seledynową* zTele- nią. Skały środkowej części Wyspy Haswella zwanej Ptasim Rajem
wznoszą się na wysokość kilkudziesięciu pięter. Górne jej piętra zajął petrel srebrzysty. Kąpie się właśnie nie
opodal w śniegu, jak wróbel w piasku. Pośrodku jasnopopielatych skrzydełek czernią się dwie plamki. I petrel
śnieżny, tak bia- ły, że gdyby nie czarne ślepka, dziób i łapki, niepodobna by go odróżnić od otaczającej bieli.
Wtulony w zrąb skalny nie raczy się poruszyć. Piórka lśnią mu w słońcu jak atłas. Samiczka wysiadująca jaja
potrafi podobno obronić się przed każdym napastnikiem opluwając go śliną, cieczą o bardzo nieprzyjemnym
zapachu.
Pojawienie się tego ślicznego ptaka na morzu uprzedza na czas kapitana o bliskości lodowych pól lub gór.
Śnieżny petrel potrafi też prześliznąć się pod wiatr wiejący z siłą huraganu lub też zawisa w jednym miejscu, nie
poruszając skrzydłami.
Nie widać tu dziś niestety największego ptasiego podróżnika, rybitwy popielatej. Wędruje ona
niezmordowanie w pogoni za światłem z jednego krańca świata na drugi. Zniżające się nad Północnym Oceanem
Lodowatym słońce jest dla niej sygnałem odlotu na Antarktydę. Koniec ąntarktycznego lata zastaje ptaka w
drodze do Arktyki, gdzie pławić się będzie przez trzy miesiące w świetle dnia polarnego.
Środkowe piętra Wyspy Haswella zajmują ciężkie, ponure petrele-olbrzymy i nieco mniejsze płowe mewy
skua. Jak godzą się te drapieżniki z pingwinkami Adeli, oblepiającymi dolne tarasy? Odpowiedź na to pytanie
dają bielejące tu i ówdzie szkieleciki piskląt. Jedne oczyszczone dokładnie z mięsa, inne ledwie napoczęte, z
wyżartymi wnętrznościami.
Na tarasach skalnych rozpina się sieć niskich, okrągłych murków i usypisk. Jedne skromne, złożone z kupki
lub z wianuszka kamyków, inne zasobne, liczą czasem po parę setek kamyczków, przydźwiganych nieraz z
daleka. To gniazda pingwinków Adeli, nieprzytulne, twarde, rozmywane tu i ówdzie strużkami topniejącego
śniegu. Rodzice ogrzewają jajka ciep-
lem własnego ciała. Biolodzy podkreślają fakt niezwykłego przywiązania ptaków do tego skrawka skalnego
gruntu. Pingwinek zaciekle, uparcie broni swego domu przed wrogiem rzeczywistym czy urojonym. Czujny,
baczny, rzuca się na każdego, gotów zginąć raczej w walce, niż kogoś niepożądanego wpuścić na swój teren.
Większość piskląt już się wykluła. Puchate maluchy, rozpłaszczone na skale jak kłębki brudnej,
ciemnoszarej włóczki, niechętnie się poruszają. Ledwie ciągną po ziemi wypchane jedzeniem brzuszki. Starsze
dorównują rodzicom wzrostem. Ciężkie, niezgrabne, brunatne jak niedźwiadki. Dorastający ptak jest
najzabawniejszy. Przypomina zupełnie starą, mocno podniszczoną, nieudolnie połataną zabawkę. Poprzez kłaki
brunatnego, zmierzwionego puchu przeziera miejscami gładka' biel piersi, czerń brzucha, zwarte pióra,
połyskujące i jak pancerz chroniące ptaka przed chłodem.
Na widok powracających z oceanu rodziców, wyskubany miś ożywa naraz. Upomina się o pożywienie
wymachując skrzydełkami jak wszystkie pisklęta na świecie. Krzycząc jak nasz wróbel na miejskim skwerku,
goni dorosłego ptaka, dopada go, wpycha łebek do szeroko rozwartego dzioba i ciągnie jak smok. Po ruchu
ciałka widać, ile morskich smakołyków wypluwa dorosły pingwin do żarłocznego gardziołka. Ledwie skończy
się karmienie, rodzice jeden przez drugiego drepczą znów w stronę oceanu. Trudno nastarczyć pisklęciu
pokarmu, a spieszyć się trzeba. Pośpiech narzuca natura.
Z końcem antarktycznego lata pingwiny Adeli opuszczą tłumnie Antarktydę. Nie zniosą dużych mrozów,
nie byłyby w stanie ich przetrzymać. Jak ostatnio stwierdzili biolodzy, pingwinki Adeli dzięki swemu małemu
wzrostowi korzystają z „ulgowego" klimatu. Do pięćdziesięciu-siedemdziesięciu centymetrów powietrze nie
bywa nigdy tak ostre jak na większej Wysokości, gdzie wieją daleko silniejsze wiatry. Ptaki przypłynęły tu w
październiku i pierwszej polowie listopada, Ciągną od strony oceanu całymi gromadami, szybko przeskakując z
kry na krę. Kierują się prosto na skały, ledwie widoczne na horyzoncie. Jaki cudowny instynkt prowadzi je tak
niezawodnie? Nasze jaskółki i bociany z powietrza może roz
poznają swoje strony czy opuszczone przed zimą gniazda, ale wytrwale piechury — pingwiny Adeli muszą
pokonać kilometry i kilometry morskiego lodu, nim dostrzegą niską, ledwie widoczną linię zasypanych śniegiem
skał.
Obrączkując ptaki przekonano się, źe rokrocznie powracają one na te same miejsca. Że najczęściej te same
pary zajmują swoje dawne gniazda lub przynajmniej obszary, na których znajdowały się gniazda, niewidoczne
jeszcze o tej porze roku spod grubej warstwy śniegu. Ptaki spieszą bardzo, saneczkując na brzuszkach z
szybkością ośmiu kilometrów na godzinę. Czasem w niewielkiej odległości od gniazd zatrzymują się naraz i
zmęczone długą, ciężką podróżą zasypiają, jakby musiały nabrać sił przed nowym etapem życia. Strome zbocza
nie przerażają pingwina. Od czegóż jest dziób? Może się nim podeprzeć w miarę potrzeby jak czekanem. A
niewielką szczelinę w wodzie lub skale przeskoczyć z rozpędu, odrzucając w tył skrzydła i mocno zwierając
obie łapki,
Zimownicy z ulgą witają masowy powrót biało-czarnych pielgrzymów.
— Zwiastują nam wiosnę — mówią z rozczuleniem, patrząc jak zapobiegliwie, jak gospodarnie krzątają
się i urządzają. Każdy z polarników zapomina wtedy, że nieraz pingwinek Adeli dał mu się latem we znaki
swoim wścibstwem, nienasyconą ciekawością, brakiem bojaźni, a co gorsze, cienia choćby „szacunku" dla
człowieka.
' Stoimy wciąż na wpół ukryci za skałą. Nie mamy odwagi się poruszyć, rozmawiać głośno. Suchy trzask
sztormowej zapałki wystarczy, by dziesiątki oczu zwróciły się znów w naszą stronę. Tu i ówdzie słychać
ostrzegawczy, przeciągły syk. Lepiej wyrzec się papierosa.
— Straszne z nich zawadiaki — mówi szeptem biolog. — Skarżą się na nie wszyscy nasi kierowcy. Stanie
sobie taki malec na drodze, przed samym ciągnikiem, szofer odgania go, straszy, krzyczy, włącza syrenę. A
pingwin nic, ani drgnie; rozstawi skrzydełka, wespnie się na łapki, nastroszy piórka na głowie i stoi jak mur.
Tylko ślepkami przewraca i coś tam po swojemu urąga! I jak mu nie ustąpić z drogi?
Słuchając nie spuszczam wzroku z manewrów mewy. Ostrzy
sobie dziób o skały. Ciężko podskakuje, podreptuje i krok za krokiem podchodzi do pisklęcia, które wysunęło
się poza ochronne koła starych. Odganiana krzykiem i groźnie rozstawionymi skrzydłami skua nie odlatuje.
Czeka dogodnej chwili.
— Tych rodzice nie chcą już karmić — biolog pokazuje mi parkę „połatanych" pingwinków.
Daremnie trzepoczą skrzydłami i piszczą żałośnie. Wreszcie nieporadnie zsuwają się ze skał i suną w stronę
wodnego kanału, w ślad za rodzicami.
— Najwyższy czas, żeby same o sobie pomyślały. Muszą się jeszcze nauczyć pływać, czeka je niedługo
daleka podróż.
— Dokąd odpływają?
—
Z naszych samolotów wywiadu lodowego widziano tysiące
pingwinów Adeli daleko na północy, na samej krawędzi morskiego lodu. Tylko tam mogą zimą swobodnie
nurkować w poszukiwaniu pożywienia.
.
I znów wybucha ogłuszająca wrzawa ptasich wymysłów. Powodów do kłótni tu co prawda nie brak, jak w
zagęszczonym zbytnio mieszkaniu. Tu ktoś kogoś potrącił, nadepnął na pisklę, 'tam przekroczył granicę cudzego
gniazda. Tu toczy się kamyk strącony jakimś nieuważnym ruchem, tam, co gorsza — skradziony. Tej zbrodni
pingwiny Adeli nie wybaczają. Wiele trudu kosztuje samca w chwili zakładania rodziny przyciągnięcie cennego
budulca z najdalszych czasem zakątków wyspy, stamtąd gdzie skały się łatwiej kruszą. Nie waha się
przydźwigać w dziobie ciężkiego, ważącego czasem do ćwierć kilograma odłamka.
Nie opodal dwa pingwinki, wystawiając piersi jak tarcze ochronne, nacierają na siebie z furią, walą się
skrzydłami, szczypią dziobami. Nie wiem, o co im poszło, może one same nawet nie wiedzą. Zapewne jeden nie
uszanował gniazda drugiego. Bo to najczęściej jest powodem utarczek. Zaprzestają tylko na moment, by
obrzucić się wymysłami jak przekupki na targu, i znów się tłuką.
— Proszę uważać, co teraz będzie — słyszę. I płomienna broda miga mi tylko przed oczyma wśród skał.
Biolog przez chwilę wyszukuje wśród stosów skorupek jaj najmniej zniszczoną i szybko układa ją pośrodku
najbliższego, pustego gniazda. Nim zdołał odskoczyć w bok, przy jajku zjawia się pingwin. Zapewne samiczka.
Kamienieje ze zdumienia, wybału
sza oczy, otwiera powoli dziób, z którego biegnie ni to bulgot, ni syk. Powoli schyla się z wygiętym jak pałąk
grzbietem. Krótka szyjka wydłuża się jak u łabędzia. W jednej chwili znajduje się przy niej drugi pingwin.
Zapewne samiec. I on z kolei nieruchomieje. Wygląda jak znak zapytania. Skąd to jajko? Dziobem dotyka
skorupki, jakby nie dowierzał jeszcze własnym oczom, i tak nieruchomieje. Samiczka gdacze szybko, tłumaczy
coś zawile. Wtedy dopiero samiec wyprostowuje się w całej okazałości. Z gardziołka wyrywa mu się prze-
nikliwy krzyk protestu, jakby niebo przyzywał na świadka. W jednej chwili otacza go koło ciekawych. Raptem
szatański chichot rozdziera powietrze. Bijąc ciężkimi skrzydłami powietrze, skua unosi się prawie prostopadle w
górę. Z zakrzywionego dzioba zwisa jej szary bezbronny kłębuszek: pisklę.
Oślepiające światło wyciska łzy z oczu. Wiatr przywiewa znów stęchły odór ptasiego nawozu. Inne mewy
wrzeszczą przeraźliwie, próbują odebrać łup napastnikowi. Dość mam już tego harmideru. Wolę podziwiać
pingwiny Adeli z dala od ich domostwa.
Po sinawym lodzie w dali wędrują cienie obłoków. Nic opodal nas majaczy ciemna plama szerokiego
wodnego kanału. Idziemy do niej wąską koleiną wydeptaną setkami różowych błoniastych łapek.
—- Tu najpewniejsza droga rzuca idący przede mną biolog. — Pingwin nigdy nie pójdzie po lodzie, który
się może załamać.
Włączamy się w ciągnący od morza czarno-biały sznurek kołyszących się z boku na bok postaci. Wolno jak
one, krok za krokiem włączamy się w rytm dziwnego pochodu. Nie protestują, nie zwracają na nas uwagi. Może
przyjęły już nas do swego pingwiniego grona? Z dala od gniazd są znów miłe, zajęte sobą i swymi sprawami.
Niosę ostrożnie jak bańki mydlane moje skarby — zebrane na skałach skorupki jajeczek.
Ptak na przedzie zatrzymuje się naraz i z krzykiem rzuca w tył do ucieczki. Wszystkie idą natychmiast w
jego ślady, tłoczą się, krzyczą, zawracają w stronę skał. Przysłoniwszy oczy dostrzegam tuż przy krawędzi lodu
pingwinka wypra
w tającego dziwne harce. Wyskakuje ponad powierzchnię morza, kiwa się, rzuca na boki, podryguje, ginie z
oczu i znów się wynurza. Widać to głowę, to łapy. Coś tu nie w porządku, to nie są zwykłe ruchy ptaka.
Przyśpieszamy kroku. Z morza wysuwa się wężowym ruchem płaska głowa na długiej szyi.
—Lampart morski — szepcze biolog. I przystajemy, by nie spłoszyć rzadkiej na tych wybrzeżach
drapieżnej foki. Nie widzi nas, zajęta podrzucaniem schwytanego pingwinka. Bu- wi się nim jak kot myszą. Po
długiej chwili na falę wypływa bezkształtna czarno-biała masa.
— Uciekł?
— Skądże? To skóra, z której lampart „wyłuskał" ofiarę. Pożera tylko mięso. Ruchliwszy od fok Weddella,
napastliwy, nie łęka się nawet atakować człowieka. Prawdziwa zakała spokojnego foczego rodu.
Fala spokojnie pluszcze o brzeg. Pingwinki powracają nad wodę; muszą pisklętom przynieść pożywienie.
Nie kwapią się jednak z nurkowaniem. Wsparte na ogonkach jak na laskach, pogęgują, jakby się naradzały. Od
czasu do czasu, jeden naprzeciw drugiego, biją pokłony — śmiertelnie poważne, ceremonialne w każdym ruchu.
—Pewnego razu gdy łódź podwodna wynurzyła się z Morza Rossa, jednym susem wskoczył na pokład taki
pingwinek — opowiada biolog. — Myślał pewnie, że to kra. Rozejrzał się uważnie po otaczających go kręgiem
marynarzach. Oni nigdy jeszcze nie widzieli takiego ptaka, a on — ludzi. Podreptał do pierwszego z brzegu bez
śladu bojaźni i wykonał taki ruch, jakby mu się głęboko kłaniał. Trafił dobrze, na kapitana. Potem obszedł
poważnie wszystkich marynarzy, wszystkich po kolei. Żadnego nie opuścił, każdemu się pokłonił. Pośliznął się
przy tym parę razy po deskach pokładu, zakwakał gniewnie, rozzłoszczony. Takiego „lodu" nie widział jeszcze
w swym życiu. Wcale nie przejmował się wybuchami śmiechu, jakie witały jego pocieszne miny. Oglądał
poważnie wszystkich po kolei, zajrzał w każdy kąt. Zmęczył się wreszcie, przycupnął sobie cichutko gdzieś na
pokładzie i tam pozostał dwa dni. Jedzenia, jakie znosili mu marynarze, nie tknął, choć nie żałowano niczego.
Każdy dawał niezwykłemu gościowi, co tylko miał najlepszego. Pingwinek kręcił łebkiem
i przygląduł się tylko ciekawie smukolykom. Nie umiał przecież jeść z ręki ani podnieść pożywienia z ziemi.
Wreszcie znudziło mu się widać ludzkie towarzystwo. Dał susa w morze i tyle go widziano.
PSIE KLOPOTV NA KRAŃCU ŚWIATA
Słońce, więzień horyzontu, przewędrowało już chyba pół nieba. Dziwi wciąż tylko, że biegnie w kierunku
odwrotnym do ruchu wskazówek zegara. Trudno się do tego przyzwyczaić. Czas wracać. Naprzeciw po lodzie
toczy się jakaś jasna kulka. Po prostu szczeniak, zapasiony, tłusty, ledwie idzie. Między łapkami coś mu się
plącze. Butelka uwiązana do krótkiej szyi grubym postronkiem.
—Cóż za okrucieństwo! Chciano go utopić? — trzęsę się z oburzenia.
— Ależ skądże—biologowi broda drga ze śmiechu. — Na'<z poganiacz Piotr bardzo lubi swoich
wychowanków. Musi trzymać ich dzień i noc na uwięzi. Żeby nie pozagryzały pingwinów. Jakby puścił psy
luzem, w parę dni zrobiłyby „porządek" z ptakami. Nie znoszą się nawzajem.
—Cóż to ma wspólnego z butelką?
—Proste jak słońce. Żeby szczeniaka nie wiązać, lecz utrudnić mu pogoń za pingwinem, Piotr wymyślił taki
oto sposób.
Żałosny skowyt przerywa objaśnienie. Butelka uwięzła w lodowej szczelinie. Biedny szczeniak nie może
zrobić kroku. Trzęsie rozpaczliwie łebkiem, na którym czernią sic dwie łatki. Podniósł mordkę do góry i wyje
żałośnie. Płacze tak, jak tylko skrzywdzony psiak płakać potrafi.
— Oj, te Piotrowe sposoby. Musimy go teraz odprowadzić do psiarni. Skręćmy tu w bok. I tak mieliśmy
szczęście, że pogoda wytrzymała. Kiedyś, nie dalej jak przed miesiącem, poszedłem fotografować pingwiny;
zabrałem ze sobą psa. Synoptycy zapewniali mnie, że pogoda jest „trwała". Dzień był piękny jak dzisiaj.
Zerwała się naraz wichura, podniosła w górę tumany śniegu. Nade mną niebo było czyste, a ja nic nie widziałem
o parę kroków. Pies umkną] widać do osiedla, bo daremnie go wołałem. Podszedłem parę kroków w lewo.
źle. W prawo — to samo; zbłądziłem w zadymce. Ani śladu skał, koło których niedawno przechodziłem. Po
czterech godzinach borykania się z zamiecią miałem już dosyć. Zmęczony byłem, zmarznięty i co tu dużo
mówić, porządnie wystraszony. Jak śnieżyca ustała, okazało się, że zamiast do „Mirnego", zawędrowałem
daleko na lód morski. A to nie zawsze jest bezpieczne... Zwłaszcza latem.
Widziała pani pomnik Chmary? — wyciągnięta ręka wskazuje ciemny blok granitu zwisający wysoko
ponad nami. — Dzielny chłopak, ten niczego się nie uląkł. W czasie rozładunku w 1956 roku ciągnik z saniami
podjeżdżał pod burtę »Ob«. Nad brzeg wyległa setka ludzi. Któż mógł przypuszczać? Lód zatrzeszczał naraz
groźnie pod gąsienicami. Kierowca wyskoczył z kabiny nie gasząc silnika. Chcąc uratować maszynę, Chmara
jednym skokiem dopadł kierownicy, wrzucił tylny bieg i dodał gazu. Nie zdążył. Ciągnik poszedł pod lód w
ciągu paru sekund, na oczach wszystkich. Szkoda chłopaka, miał zaledwie dwadzieścia lat... Całe życie przed
sobą... W podobny sposób zginął młody amerykański kierowca w Zatoce Mac Murdo. Pod innymi, w drodze do
Stacji imienia Byrda, zarwał się śnieżny most. Pochłonęła ich rozpadlina.
Z psiarni dochodzi głośne ujadanie. Na krzyk mojego towarzysza wszystko milknie, jakby nożem uciął.
Surowa dyscyplina obowiązuje nie tylko ludzi na Antarktydzie. Niespokojnie strzygąc uszami, zwierzęta
układają się półkolem daleko od bud, na mocno naciągniętych łańcuchach. Widać, że dygocą z niecierpliwości.
W silnie sklepionych czaszkach błyszczą mądre ślepia. Ledwie widoczne spod skołtunionej, gęstej sierści, baczą
pilnie na każdy nasz krok, na każdy ruch. ;' r-
i
Jaka to rasa? — pytam przypatrując się pierwszemu z brzegu,
najmniejszemu szczeniakowi w biało-czarne łaty. Wyraźnie kokietuje nas przyjaznym uśmiechem krótkiego,
szerokiego pyska.
— Rasa? Mieszaniec. Miejsce urodzenia? Antarktyda. Data? Dzień wyładunku, przed rokiem. Niewiele
brakowało, żeby zginął w oceanie. Wyrzucaliśmy puste paki. Nie wiedzieliśmy, że w jednej suka urodziła małe.
Niemało natrudziliśmy się, żeby je uratować. Dobrze wybrała sobie dzień na tę uroczystość. Na tegp za to warto
popatrzeć — mówi wskazując wspa
niałe wielkie psisko o gęstej sierści tworzącej bokobrody, chmurnym pysku i szerokiej klatce piersiowej.
Zwierzę ani drgnie, nie spuszcza bystrych oczu z człowieka. Tylko puszysty ogon zmiata nerwowo śnieg. —
Weteran polarny, przewodnik. Nieraz zimował tam, gdzie ślina w pysku za mai/. Przywieźliśmy go z Arktyki.
Nudzi się tu, biedaczysko. Od małego przywykł do pracy, a tu jej dla psów niewiele. W łapach ma już dobre
kilkanaście tysięcy kilometrów.
Jakby rozumiejąc, o czym mowa, pies wydaje krótkie, urywane, natarczywe szczeknięcie.
— No co, stary, chciałbyś trochę pobiegać? — biolog pochyla się nad zwierzęciem.
— Chociaż na chwilę! — przyłączam się do psiej prośby.
- —jj Piotra nie ma. Nie powinienem go sam spuszczać z łańcucha. Ale to mądre psisko. Wróci na zawołanie.
Jeszcze chwila wahania i pies pryska, byle dalej od budy. Pędzi wyciągnięty jak struna, krótkie mocne nogi
ledwie dotykają ziemi, dopada sterty śniegu i liże ją łapczywie.
— Zupełnie jakby dostawał mało wody — śmieje się biolog. — Ale wiadomo, na wolności wszystko lepiej
smakuje.
Głośny lament tych, co pozostali na uwięzi, wypełnia powietrze, miesza się z radosnym ujadaniem
harcującego po śniegu. Pies niechętnie wraca na rozkaz. Zziajany, ź wywalonym jęzorem, zwalnia kroku,
przybiega wreszcie najdalszą okrężną drogą, łasi się, jakby prosił jeszcze o chwilę swobody. Uwiązany wyrywa
sobie cierpliwie zębami grudki zlodowaciałego śniegu, które przywarły do spodu łap, a potem długo stoi z
podniesionym w górę pyskiem, jakby węszył wiatr, z którym przed chwilą się ścigał.
LOTNICY POLARNI MAJĄ GŁOS
W dali, rozjarzone mnóstwem drobnych światełek, mieni się ostro odcięte od horyzontu czoło Lodowca
Ellen. Jakby jakaś wróżka hojną ręką rozsypała na nim swe najpiękniejsze klejnoty. Napatrzyć się dość nie
można dziwnej, zawsze odmiennej grze barw. Oczy łzawią i pieką mimo mocnych okularów. Tam gdzieś daleko
leży Lodowiec Scotta, za nim
Oaza Bungera, tam jest Czesław. Czy naprawdę nie uda mi się do niego dotrzeć?
Dni za. dniami odpływają w przeszłość. Nie wiem, ile ich już było, ile jeszcze będzie. Czas jest na
Antarktydzie pojęciem względnym. Mam go ciągle za mało. Wczoraj, po powrocie na statek, przyznałam się
zimownikom do mojej porażki w Pentagonie. Nie kryli zdziwienia.
— Antarktyda to nie Athos — mówi jeden z profesorów,
— Athos?
— Nie wie pani? W północnej części Morza Egejskiego, na wysokiej niedostępnej skale leży dziwne
„państwo mnichów". Samowystarczalne, zamknięte, rządzące się własnymi prawami. W ciągu ostatniego tysiąca
lat w jego progi weszła tylko jedna kobieta. Jedna jedyna. Królowa rumuńska. Za specjalnym zezwoleniem. Ale
i tak po jej odjeździe cały klasztor musiał być na nowo wyświęcony. A mnisi dni i noce leżeli krzyżem, prosząc
niebiosa o odpuszczenie im tego strasznego grzechu^ •:.-
-
!' — Nie tracić nadziei! Nie ustępować! Nie dać się zbyć niczym — słyszę dokoła. Sprawa lotu do Oazy
przestała być moją troską. Zimownicy uważają, że stałaby mi się krzywda, gdybym nie poleciała. Nikt mi tego
wyraźnie nie mówi, ale czuję, że trzymają moją stronę. „Mirnyj ma sto par oczu" — powiedział ktoś kiedyś. Być
może, ale także i sto serc. Nawet dowódca „sił morskich", z zasady nie mieszający się do „spraw lądowych",
pokiwał jakoś dziwnie głową, rzucając mi na pociechę:
—
To nie była przecież ostateczna odmowa. Proszę się jesz-4 cze nie martwić.
— Może naprawdę pragnę zbyt wiele? Może?...
— Tylko ten, kto wysoko sięga, do czegoś w życiu dochodzi — przerywa mi kategorycznie Pierow, który
oddał już dowództwo „sił lotniczych" swemu następcy Osipowowi. — Ba, żebym ja od razu wiedział!
Zabrałbym panią do Oazy na własną odpowiedzialność. I byłoby po krzyku.
Podniosły mnie na duchu te rozmowy, ale jakoś mi nie pilno do następnej wizyty w Pentagonie.
Dochodzimy już do osiedla. Nad głowami kłębią się ciemne chmury. Niskie, granatowe. Wyciągnięte w
długi szereg ciągniki z uwiązanymi z tyłu olbrzymimi saniami gotowe są do
odjazdu. Kilkunastu ludzi dorzuca na wierzch wciąż nowe beczki, skrzynie i pakunki. Wszyscy znajomi.
— Transport naziemny do stacji „Wostok" — wyjaśnia mi ktoś. Silniki pracują już na pełnych obrotach,
rzucane w twarz wiatrem gryzące spaliny wyciskają łzy.
— Szczęśliwego marszu! Do zobaczenia!
Boże broń powiedzieć „żegnajcie"! Przesądów nie uznajemy, to prawda, ale można nieświadomie zrobić
przykrość.
Pojazdy ruszają powoli, pozostawiając w śniegu szeroką głęboką koleinę. W powietrzu z sykiem tryskają
różnobarwne rakiety. Na ostatnią chwilę zjawili się obaj dowódcy. Wciąż trudno mi ich odróżnić. Obaj rośli,
podobnie ubrani. Poznaj człowieka, któremu spod futrzanej czapki widać tylko koniec nosa i brodę. Resztę
twarzy skrywają ochronne okulary. Na szczęście głosy mają odmienne.
— Dobrze, że panią tu widzę — słyszę naraz głos, zachrypły, jakby wszystkie mgły północnych mórz
osiadły w krtani Tołstikowa. — Chciałem wyjaśnić, że nie mamy żadnych zasadniczych sprzeciwów w sprawie
lotu pani do Oazy. Chodzi wyłącznie o pani wygodę. O bezpieczeństwo. Transportowiec polarny to nie TU-104
czy IŁ-18.
Słucham z wbitym w śnieg wzrokiem. Czekam przybita, co będzie dalej. To wszystko już przecież raz
słyszałam.
— Zresztą zapytamy jeszcze o zdanie naszych lotników. Jeśli zgodzą się zabrać kobietę... Ale uprzedzam,
to przesądny naród. Zobaczymy, co odpowiedzą.
Czy dobrze zrozumiałam? Skąd ta zmiana? Co poruszyło to lodowate serce? Czyżby to skutek nastrojów i
rozmów na statku? Czyżby zimownicy się za mną wstawili u swego dowódcy?
Gdzie znaleźć lotników? Jak przekonać ich, ubłagać, wytłumaczyć, czym jest dla mnie ten lot, zanim nie
zawezwie ich dowódca? Mam szczęście. Wśród grupy polarników nie opodal rozpoznaję sylwetkę profesora
Sawieliewa. Dopadam go 1 tłumaczę', jak tylko umiem. Wszystko od początku. Profesor, człowiek czynu, nie
lubi tracić czasu. Przerywa mi wpół zdania.
— Idziemy! — decyduje.
— Dokąd?
Nigdy droga po wertepach osiedla nie wydała mi się tak
długa. Dygoczę z niecierpliwości stojąc przed domkiem podobnym do innych, ledwie widocznym spod śniegu.
Może śpią, może odpoczywają? Co powiedzą? Nie wiem nawet, jak wyglądają ci, którzy decydują w tej chwili o
moim losie. Nie znam żadnego, przypłynęli na »Ob«. Profesor wraca po długiej chwili. Śmieje się z daleka.
— Zrobione! Czemodan iii żenszczyna, nam wsio rowno, miejsca nie brak — powtarza uradowany
naśladując czyjś gruby głos. — Podobno dowódca sił lotniczych Czwartej Ekspedycji Osipow został już
wezwany do Pentagonu. Może właśnie w tej sprawie? Niech pani zaczeka chwilkę w naszym domku, postaram
się zasięgnąć języka i zaraz wracam.
Nie wierząc jeszcze własnemu szczęściu, szybko biegnę do glacjologów. Wykop, sionka, schody. Jeden
stopień, drugi. Tracę nagle równowagę i padam do tyłu. Ogarnia mnie ciemność.
JAK SERCE NIEZASTĄPIONA...
Ile razy staję na progu polarnej radiostacji, ogarnia mnie uczucie niepokoju i wyczekiwania. Na dźwięk
jednostajnego świergotu klucza serce bije mocniej. Mimo woli zaglądam telegrafiście przez ramię. Uzbrojona w
ołówek ręka zamienia błyskawicznie grad tajemniczych sygnałów biegnących z powietrza— w litery, litery
wiąże w słowa, a słowa w zdania, które występują na papierze z męczącą powolnością.
Ileż razy podczas zimowania na Wyspie Niedźwiedziej z wyrazistej twarzy Fritza Oiena chciałem odgadnąć,
co przynosi dźwięk w eterze. Jaką i dla kogo wiadomość, radość czy smutek? Notując unosił brwi, jakby się
czemuś dziwił, marszczył groźnie czoło, wydymał wargi, to znów uśmiechał się z aprobatą. On „wiedział" — a
ja musiałam wyczekiwać cierpliwie, nim nie przeleje wszystkiego na papier.
Radiostacja jest sercem każdej nowoczesnej wyprawy. Jak serce niezastąpiona. Jak serce nie powinna nigdy
ustać w pracy. Operator z ręką na kluczu przypomina mi zawsze jakiegoś czarnoksiężnika. Jeśli ma trochę
wyobraźni, wyczucia — wie wszystko o wszystkich. Jeśli jest ponadto do
bry i rozumny, może zdobyć swą dyskrecją zaufanie towarzyszy zimowania, stać się ich spowiednikiem czy do-
radcą.
Kiedyś we wczesnej młodości marzyłem, bo o czym się w tym wieku nie marzy, by zostać radiotelegrafistą.
Mimo najlepszych chęci wszystko spaliło na panewce. Nie byłem dość „muzykalny", by w ciągu jednej minuty
zamienić sto pięćdziesiąt znaków Morse'a na zwykle litery.
Z nieukrywaną ciekawością patrzę dziś na operatora stacji „Oazis". Młoda, inteligentna twarz o pobladłej z
braku słońca skórze. Jakowlew chętnie i rzeczowo wprowadza mnie w tajniki swego gospodarstwa.
— Mamy tu, nie, macie — poprawia się od razu — dwie kompletne aparatury nadawczo-odbiorcze typu
PARKS-o, 08 oraz RSB-70. Pracować mogą na falach od dwudziestu pięciu do tysiąca dwustu metrów. Moc w
antenie... obwody... typy lamp, zasilanie... — mówi szybko, gładko, widać, że dobrze zna się na rzeczy.
Dziwi mnie wielka ilość części zapasowych. Lekko licząc wystarczyć ich chyba powinno na przeciąg
najbliższych siedmiu lat.
— To konieczne — wyjaśnia radiotelegrafista. — Ot, na przykład, przepala się lampa w nadajniku.
Wystarczy wyciągnąć rękę po nową. Jeśli wyśliznie się z dłoni r- bo i tak bywa — biorę z półki następną. Na
wszelki wypadek muszę mieć przynajmniej jeszcze jedną zapasową. Nadajnik nie może'przecież zamilknąć.
Rozumowanie słuszne. Kosztowne, ale nie do uniknięcia, jeśli chce się być na wszystko przygotowanym.
Oaza to wprawdzie niewielka stacja polarna — ale jej komunikaty miały, mają i mieć będą duże znaczenie dla
lotnictwa na wschodnich wybrzeżach Antarktydy. Musi więc być niezawodna.
Widząc, że od dłuższego czasu zerkam ciekawie na grubą, oprawną w czarne płótno księgę, radiotelegrafista
prosi, żebym zajął jego miejsce. Odgadł chłopak moje myśli. Korzystając z przerwy w pracy, wybiega, by
dopomóc kolegom, a ja zabieram się do czytania.
|
HB
H
HHHHMNM
Dziennik taki zawsze przyciągał mnie jak magnes. Każda jego strona mówi więcej o radościach i smutkach,
osiągnięciach i niepowodzeniach, niżby powiedziały słowa. Z krótkich, lakonicznych zdań, z urzędowych
wiadomości, ze wszystkich kart tej księgi, dzień po dniu, godzina po godzinie wyziera historia polarnej stacji.
Tu literki równe, niemal wykaligrafowane, jakby ktoś starannie dobierał i nanizywał paciorki. Parę stronic
dalej — ta sama ręka kreśli nerwowo, pośpiesznie, nie dokończone słowa. Alarm? Katastrofa? Choroba?
Wołanie o pomoc? Powodów tu nigdy nie brak.
Jeszcze jedna karta, druga, pełne rozgorączkowania. I znów wszystko powraca do normy, by o parę stronic
dalej spiętrzyć się pismem, z którego wyziera niepokój.
Styczeń 1956 roku. Pierwsze lądowanie. Pierwsze meldunki...
...przez trzy doby milczeliśmy, nie mogąc rozwinąć anteny. Szybkość wiatru dochodziła do czterdziestu
dwu metrów na sekundę. Uderzenia przekraczały sześćdziesiąt. Z trudem zdołaliśmy utrzymać samolot na
dwunastu linach zakotwiczonych o skały. Pracowaliśmy pełzając po ziemi...
Wrzesień. Oprócz regularnych komunikatów meteo, urywek meldunku:...
„LI-2" lądował na zamarzniętej powierzchni fiordu. Tam gdzie po raz pierwszy wodował przed dwunastu
laty hydroplan Bungera. Samolot przywiózł elementy domków, rury tui maszty do radiostacji i mały traktor.
Użyjemy go do przeciągania ciężarów na teren budowy odległy od fiordu o trzy i pól kilometra.
W parę dni później:
...traktor okazał się niezdatny do użytku na piargach i skałach. Brak pokrywy śnieżnej. Silne wiatry ipy-
dmuchują najdrobniejszą pylinkę... Przyślijcie, jak tylko będzie można, psi zaprzęg z poganiaczem.
Dalej strona pusta. Znów poważna, czterodniowa przerwa w łączności ze światem...
...Huragan wiejący z siłą pięćdziesięciu metrów na sekundę połamał nam oba mcszty. Uniósł i rozbił na
drobne drzazgi dwa elementy nie złożonego domku,
wagi stu kilogramów każdy. Zdruzgotał zastrzały podwozia w samolocie AN-2. Ofiar w ludziach nie było...
Rozlatują się wiatr omie r ze z młynkami Robinsona. Przyślijcie huraganomierz z zakresem rejestracji wiatrów
do trzystu kilometrów na godzinę...
Dawno już zgasła mi fajka. Wokół cisza, a mnie się wydaje, źe słyszę wycie huraganu.
Październik. W połowie miesiąca lawina depesz w różnych językach spada na pustynną Oazę. Jakby
wszyscy na świecie myśleli tylko o polarnikach, którzy tam będą zimować. Stała załoga liczyła wtedy dwu luda:
meteorolog-kierownik i radiotelegrafista. Co parę dni zjawiają się tu różni specjaliści. Jedni prowadzą pomiary
w terenie, inni ustawiają coraz to nowe aparaty. Piętnastego uroczystość. Oficjalne otwarcie stacji „Oazis" w
obecności kierownika pierwszej antarktycznej ekspedycji, znakomitego naukowca i polarnika Somowa.
Styczeń 1957. Nowa ośmioosobowa załoga rozpoczyna pracę w „Oazis". Gwarno i roj no musiało być w
tym czasie. Tłum geologów, hydrologów i geofizyków. Biedni radiotelegrafiści — a jest ich tylko dwu —
szaleją. Jednocześnie utrzymują łączność z „Mirnym", z dużym transportowcem „LI-2", zbliżającym się do
lądowania na Lodowcu Scotta, z małym AN-2, na którego pokładzie przeprowadza się pomiary aeromagne-
tyczne nad Oazą, ze śmigłowcem przewożącym totalizator deszczowy na jeden ze szczytów oraz z dwoma
grupami terenowymi, które radiotelgrafonami polowymi ciągle zapytują:
— Czy nas dobrze słyszycie? Podajcie sygnał czasu.
— Kiedy przyleci samolot z „Mirnego"? I tak bez końca.
Widzę, że radiotelegrafista łamie co chwila ze złości ołówki. Nie dziwi mnie to wcale. Można stracić głowę w
tym rwetesie.
A oto wyjątek z ciekawego raportu geologów po przeprowadzeniu pierwszych badań w Oazie Bungera.
Pochodzenie jej długo niepokoiło naukowców całego świata.
...Odrzucić należy wszelkie dotychczasowe sensacyjne hipotezy o podziemnych źródłach ciepła powodu-
jących zanik lodowej pokrywy. Nie ma również na tym obszarze tlących się od wieków pokładów węgła ani
leż rud promieniotwórczych. Grunt, jak stwierdzono, jest tu wiecznie przemarznięty. Podczas lata taje nie-
wielka warstwa grubości od trzydziestu do osiemdziesięciu centymetrów. Jak wynika z dokładnej analizy. Oazę
Bunger a wypełniał ongiś całkowicie potężny lodowiec. Na skutek czysto miejscowych warunków, przed paru
tysiącami lat, lodowiec cofnął się odsłaniając całą przestrzeń o powierzchni czterystu dwudziestu pięciu
kilometrów kwadratowych. Następnie posuwające się od południa masy lodu zostały zatrzymane przez bliżej rńe
zbadany, niewidoczny obecnie spod lodu łańcuch górski. Podczas lotów wywiadowczych, oraz na podstawie
zdjęć aerofotogrametrycznych stwierdziliśmy, iż jeden strumień lodu odchyla się na zachód tworząc Lodowiec
Scotta. Drugi, nazwany przez nas Lodowcem Towarzystwa Geograficznego Związku Radzieckiego, otacza Oazę
od wschodu i czołem swym sięga daleko w wody oceanu. Od tej strony dostępu do Oazy broni potężny
Lodowiec Szelf owy Shackletona. Wysokość czół lodowców otaczających obszar Oazy dochodzi do stu metrów.
Na terenie przebadanym odkryliśmy dwadzieścia jezior. Jedne słodkowodne, inne słone. Największe, Figurnoje,
nad którym znajduje się stacja, liczy osiemnaście kilometrów długości. Szerokość waha się od dziesięciu do
tysiąca metrów, a głębia dochodzi do stu trzydziestu siedmiu metrów.
Termometryczne pomiary wody w słonych jezior- kcch wykazały temperaturę minus pięć stopni Celsjusza na
głębokości dwudziestu pięciu metrów, wówczas gdy na powierzchni otrzymano plus osiem, a nawet w miejscach
płytkich plus jedenaście. Ze względu na silne zasolenie, woda ta zamarza dopiero p^zy temperaturze od minus
osiemnastu do minus dwudziestu stopni. Podczas zimy słone jeziorka wcale rńe zamarzają lub pokrywają się
tylko cienką warstewką lodu.
W jeziorkach słodkowodnych temperatury owy powierzchniowa i denną są bardzo zbliżone. Dla przykładu plus
trzy na powierzehm i te same plus trzy na głębokości dtcudziestu sześciu metrów. Podczas zimy jeziorka
pokrywają się lodem, grubości około dwu metrów. Mogą na mim wtedy z łatwością lądować nawet naycięźsze
samoloty transportowe. Wobec :tiaer- dzenie, iż grunt Oczy j"*t wiecznie przemarznięty,
dna jezior powinny być, logicznie biorąc, ^zbudowane" z lodu, temperatura przydennyeh mas wody powinna
wynosić około zera stopni. Tak jednak nie jest. Należy na to zagadnienie zwrócić szczególną uwagę podczas
dalszych badań.
Luty. Maleje raptownie ilość radiodepesz. Letnie grupy opuściły Szósty Kontynent. Z Oceanu Indyjskiego
ślą do kolegów radiogram:
—W upale tropików z tkliwością wspominamy wspaniały klimat Oazy. Antarktyda z oddalenia wydaje się coraz
piękniejsza...
Marzec. Huragan o szybkości czterdziestu trzeci? metrów na sekundę połamał znów metalowe radiomaszty i
przewrócił świeżo ustawiony pawilon aerologiczny.
— Przyślijcie jak najszybciej notce odciągi i worki z cementem.
W tydzień później wielkie wydarzenie. Pierwszy radio- sondaż aerologiczny nad Oazą. Balon osiąga
wysokość dwudziestu dwu kilometrów.
I znów pięciodniowa przerwa w łączności. I znów huragan wiejący z szybkością dwustu dwudziestu
kilometrów na godzinę. I znów połamane maszty. Słowa „sztormy", „huragany" powracają nieustannie, wciskają
się natarczywie w radiomeł- dunki przesyłane do „Mirnego*. A poza tym na każdej stronie ludzkie sprawy —
wszystkie ważne. Ktoś zachorował. Przy- każdej łączności mówi się o temperaturze, o lekarstwach, o sa-
mopoczuciu chorego, do którego lekarz nie ma dostępu, przez radio udzielając tylko porady. Wiele depesz od
rodzin i do rodzin. A chociaż dokument to urzędowy, prześlizguję się po nim tylko wzrokiem, nie chcąc gwałcić
tajemnicy prywatnej korespondencji Lakoniczna, stereotypowa forma kryje w sobie wiele treści. Wiem coś o
tym z własnego zimowania * Arktyce.
Na następnej stronie przykuwa wzrok depesza z „Pionierskiej" do „Mirnego" częściowo przychwycona
przez radiostację „Oazis
..Dłużmy sśę~ przyślijcie lekarza_ tlenu-.
Na sygnały wywoławcze nie ma żadnej odpowiedzi „Pionierska** zamilkła. Z „Mirnego" biegną rozkazy:
CQ...CQ...CQ... do wszystkich, do wszystkich, do wszystkich...
Przerwać nadawanie. Prowadzić bez przerwy nasłuch „Pionierskiej". Jeśli się odezwie, natychmiast nas
zawiadomić.
N-556 wystartował do „Pionierskiej". Lekarz na pokładzie. Odpowiadać na każde wezwanie samolotu.
Od siebie widać radiotelegrafista „Mirnego" notuje wyjaśnienie:
Pilot zdecydował się lecieć podczas burzy, lądować wśród zastrug, wprost na brzuchu maszyny, bez wyrzucenia
podwozia.
Na następnej stronie śledzę przebieg meldunków lotnika:
Lecimy w śnieżycy. Widoczność zero. Wznosimy się w górę. Wysokość dwa tysiące metrów.
Jesteśmy na trzech tysiącach. Niebo czyste, śnieżyca pod nami. Zbliżamy się do „Pionierskiej". Obniżamy lot.
Wysokościomlerz wskazuje pięćset, trzysta, dwieście metrów. Wiatr nami rzuca.
Wysokość sto metrów. Widoczność dziesięć. Poleciłem lekarzowi i całej załodze przejść na tył samolotu. Za
dziesięć minut siadam na lodzie. Stacja powinna być gdzieś blisko. Słuchajcie nas na fali awaryjnej.
Nagle „Pionierska" ożywa.
Charakter pisma w książce radiostacji staje się prawic; nieczytelny.
... czterech luilzl, wśród nich kierownik stacji i radiotelegrafista, zatruci gazem. Wszyscy po trosze odzyskujemy
przytomność.
„Mirnyj" natychmiast odpowiada:
N-556 jest już nad wami. Na pokładzie lekarz i butle z tlenem. Uruchomcie radiolatarnię. Zapalcie światła.
Strzelajcie rakietami. Samolot będzie lądować na brzuchu.
W ciemną polarną noc biegną bez przerwy gorączkowe sygnały. „Pionierska" nadaje:
Zubraniam lądowunla. N lebezpieczeristwo życia minęło. Zabraniam lądowania...
Wciąż uparcie powtarza: „Zabraniam, zabraniam, zabraniam!
N-550 zawróć natychmiast do bazyl — brzmi odpowiedź-z „Mirnego".
W parę dni później na statku dowiaduję się szczegółów groźnego wypadku w „Pionierskiej". Ze dworu do
cieplej kuchenki wniesiono butlę z gazem. Na skutek raptownej zmiany temperatury pękła nakrętka reduktora,
ale nikt tego nie zauważył. Zamknięci w dusznej izdebce czterej zimownicy czuli silne zawroty głowy, nudności,
ale brak tlenu przyzwyczaił ich już do tej dolegliwości. Nim się spostrzegli, zaczęli jeden po drugim tracić
przytomność. Wkrótce, na ich szczęście, wrócił mechanik i zastał kolegów głęboko uśpionych snem, z którego
mogli się już nigdy nie obudzić. W powietrzu unosił się mdły, ciężki, trujący zapach. Przerażony mechanik
rzucił się na pomoc. Razem z mcterologiem, który przeprowadzał obserwację, zaczęli wyciągać ofiary wypadku
i taszczyć je po drabince przez luk w dachu. Ciężkie, bezwładne ciała leciały im przez ręce. Na dworze trzeba
było każdego z zatrutych wsunąć do futrzanego śpiwora i zabezpieczyć mu twarz wełnianym szalem. Mróz był
„niewielki", zaledwie pięćdziesiąt stopni Celsjusza. Radiotelegrafista pierwszy odzyskał przytomność. Czym
prędzej dopuszczono go do radiostacji. Ledwie nieborak zdążył nadać parę słów do „Mirnego" — znów zemdlał.
Następny ocknął się kierownik stacji i w porę zdążył zabronić ryzykownego lądowania, które łatwo mogło
zakończyć się katastrofą.
Nie zdążę przejrzeć całej książki radiostacji. Zaglądam jeszcze do ostatnich kartek. Wśród wielu ciekawych,
pełnych dla mnie treści stronnic wybija się jedna zwłaszcza, wspaniała, zwycięska, zanotowana chyba przez
wszystkie stacje Szóstego Kontynentu:
...Zawiadamiam, że w dniu 14 grudnia o 14.45 moskiewskiego czasu kolumna naszych ciągników osiągnęła
biegun niedostępności Antarktydy, przechodząc 2200 km po sypkim śniegu na wysokości dochodzącej
miejscami 4000 m. Pomiary i obserwacje wykonane. Ludzie zdrowi. Pod 82°06 szerokości i 55
0
długości
wschodniej, na wysokości 3710 m nad poziomem mo
rza zaczęła pracę stacja „biegun niedostępności" jako punkt wypadowy w głąb kontynentu. Domek na czterech
ludzi, radiostacja, silniki, stacja meteo wciągnięta pod numerem 8.9555 do światowej sieci służby pogody,
kuchenka elektryczna, zapas żywności ł paliwa na przeciąg Z—3 miesięcy. Obecnie przeprowadzamy tu
pomiary i obserwacje meteo, aktynometryczne, geomagnetyczne, glacjologlczne i sejsmiczne. Przygotowujemy
lodowisko dla samolotów. Na maszcie powiewa flaga Związku Radzieckiego, przy domku pozostawiamy
popiersie Lenina.
Tolstikow
— Proszę wybaczyć. Mam termin łączności z „Mirnym" — słyszę naraz za plecami. Nie zauważyłem
nawet, kiedy gospodarz wszedł do izby. Kilka godzin sam na sam z książką radiostacji „Oazis" przeminęło jak
jedna chwila.
W izbie rozlega się znów miarowy stukot klucza. Jako- wlew przechodzi na nasłuch. Czekam chwilę, żeby
usłyszeć, co dzieje się na statku, jak radzi sobie Alina. I znów mimo woli zaglądam radiotelegrafiście przez
ramię. I znów z jego wyrazu twarzy staram się odgadnąć, co powie.
— Wszystko w porządku, co dzień jest w „Mirnym", odwiedza często radiostację. Zdrowa — rzuca
beztrosko młody człowiek, nie przestając pilnie notować.
Czy mogłem przypuszczać, źe tym razem nie dowiedział się całej prawdy?
NIC BEZ CIERPIEŃ
Z ciężkiego, kamiennego snu budzi mnie gong na śniadanie. Statkiem mocno kiwa. Głowa ciąży jak z
ołowiu, nie mogę znaleźć dla niej miejsca na poduszce. Dotknięcie opatrunku wszystko przypomina. Wczoraj
padając uderzyłam głową o oblodzony, wyślizgany stopień. Nie wiem, jak długo leżałam, ocknęłam się dopiero
w fotelu. Jak przez mgłę zobaczyłam przerażone oczy profesora. Ostry ból przeszywa mi tył czaszki. Ciepła,
lepka strużka spływa po szyi, po plecach. Przeciągam ręką po karku: cała we krwi. Widząc, że nie zdołam jej
sama zatamować, profesor dzwoni po kogoś.
— Nic groźnego. Podstawa czaszki nietknięta — uspokaja mnie doktor, zakładając prowizoryczny
opatrunek, ale ponad moją głową obaj wymieniają z profesorem porozumiewawcze spojrzenia. Krew płynie
dalej, przesiąka przez pospiesznie wyjęty z czyjejś walizki puszysty ręcznik. Profesor wypada za drzwi, przynosi
bryłę lodu.
— Nic groźnego — powtarza bezradnie. — Zaraz doktor przyniesie nowe opatrunki. Proszę się nie ruszać.
Nie zauważyłam nawet, kiedy wyszedł. Byle tylko nie zemdleć. Powiedzą: „Z babami zawsze kłopot,
wiadomo". Przez maleńkie okienko pod sufitem sączy się odrobina dziennego światła. Pokój wydaje się naraz
jakiś ciemny, obcy.
Natrętny terkot telefonu wybudza mnie z półsnu. Słyszę po chwili głos profesora. Mówi do mnie szybko,
niewyraźnie, niespokojnie. Z trudem staram się go zrozumieć.
— Proszę wstać. Idziemy na opatrunek.
— Do szpitala? Za nic! Nie mogę pomyśleć o stanięciu r.a lodzie. I może mnie ktoś zobaczyć. Za nic!
— To konieczne — odpowiada stanowczo. — Doktor przyjmie panią nie w szpitalu, lecz w ambulatorium.
Już się z nim umówiłem. Musi coś tam poprawić w opatrunku. Nikt się o niczym nie dowie. Idziemy. To
naprawdę konieczne. — W głosie profesora jest tyle perswazji, że nie sposób się dalej opierać.
Kolana jak z waty, przed oczyma tańczą czarne płatki. Ostry podmuch wiatru przywraca mi dopiero
przytomność. Na szczęście w osiedlu pusto. Pora obiadowa.
Od progu budynku bije w nozdrza silny zapach środków dezynfekcyjnych. Biało, cicho, pusto. Słoje,
słoiczki, w szklanej szafie błyszczą chirurgiczne narzędzia. Dwaj lekarze w białych kitlach, twarze poważne, bez
uśmiechu, spojrzenie badawcze, pytające. Ledwie ich poznaję, a przecież razem płynęliśmy na Antarktydę.
— Czy nie straciła przytomności? — odgaduję raczej niż słyszę pytanie.
Nie wiem, co ze mną zrobią. Połykam jakieś proszki, krople. Wszystko mi jedno. Resztką woli postanawiam
zostawić d>- bre wspomnienie po tej pierwszej w „Mirnym" pacjentce. W chwilę później leżę już na stole
operacyjnym. To jednak chyba coś poważniejszego niż zwykłe poprawienie opatrunku?
Bo i cóż więcej mogę począć? Jeśli podstawa czaszki naprawdę jest nietknięta, a mógłby to wykazać tylko
rentgen — nie polecę najwyżej do wymarzonej Oazy. A jeśli to coś poważniejszego? Myśl zatrzymuje się
bezradna. Nie przetrwam na statku nawet tych sześciu tysięcy „Wyjących Pięćdziesiątek" i „Ryczących
Czterdziestek", jakie dzielą mnie od najbliższego portu Afryki, Capetown. A cóż dopiero podróży do Europy?
Pozostać w „Mirnym" aż do wyzdrowienia to znaczy przymusowo zimować. Przed upływem roku nie przypły-
nie tu żaden statek, nie przyleci żaden samolot. To Antarktyda! Jeśli umrę, pochowają mnie zapewne obok
innych na cmentarzu zwanym tu „Przylądkiem Wiecznego Zimowania"... coraz mi smutniej, ale staram się robić
dobrą minę. Na zadawane mi raz po raz pytania: „Jak się pani czuje?" odpowiadam niezmiennie: „Oczeń
haraszo!" Aż wreszcie zniecierpliwiony lekarz krzyczy: „Niech ona raz już przestanie. I tak wiem, że to
nieprawda". A cóż innego mogę powiedzieć? Jeśli zemdleję — sam zobaczy. Ale do tego postanawiam nie do-
puścić.
Wprawne palce długo obmacują mi czaszkę, badają ostrożnie ranę, wycinają wokół włosy, zalewają czymś,
co bardzo piecze, kłują. Zaciskam zęby, żeby nie syknąć z bólu. U siebie w domu narobiłabym nie wiem ile
krzyku. Igła kilka razy wchodzi boleśnie pod skórę.
— To nic, to tylko znieczulenie — słyszę.
Zastrzyki robią wreszcie swoje. Z przyjemnością wsłuchuję się teraz w monotonny bulgot wody w
sterylizatorze, metaliczny brzęk rozkładanych narzędzi, przyciszone odgłosy. Ciepło, wygodnie i jakoś dziwnie
lekko na duszy.
Przez otwarte z trzaskiem drzwi wpada z sionki ostry pęd powietrza. Gest lekarza nakazuje milczenie
wchodzącemu. Zaskoczony wpatruje się w stół operacyjny, w zbroczony krwią podgłówek, we mnie. Jak przez
sen słyszę pojedyncze słowa: „pośliznęła się, lot do Oazy, czeka na zezwolenie". Któż nie ulega urokowi
tajemnicy? Polarnik kładzie palec na ustach i uśmiecha się do mnie porozumiewawczo. To sprzymierzeniec,
będzie milczeć. I on, i ci wszyscy, którzy wchodzą raz po raz do ambulatorium.
Pod koniec zabiegu, który trwał jednak pięć kwadransów, wpada jak burza profesor.
— Poleci pani! Zgodzili się!
Ironia losu. Tak długo marzyłam o tym zezwoleniu, tak się starałam. Moje zwycięstwo przyszło za późno.
— Obaj dowódcy kazali pani szukać po całym osiedlu, żeby oficjalnie panią zawiadomić — a tu kobieta
znikła jak igła w stogu siana. Nikt nie domyśla się, źe pani jest tutaj.
— Wie o tym już sporo ludzi, ale żaden nie piśnie słówka — wtrąca jeden z lekarzy.
— Moi drodzy, czy wszystko zrobiliście, żeby ona mogła polecieć? — w zapytaniu profesora brzmi nuta
niepokoju.
—- Wszystko, co tylko w naszej mocy. Rana jest głęboka. Cztery szwy. Jeśli w nocy nie wyskoczy wysoka
gorączka...
— Nie wyskoczy! — mówi profesor, a w oczach jego nie ma śladu zwątpienia.
— Jutro musimy opatrunek zmienić,, A teraz, przed odlotem na statek, musi pani koniecznie coś zjeść w
stołówce. Jak najwięcej. Po prostu się przymusić. Trzeba organizmowi jakoś wynagrodzić utratę krwi. Była
naprawdę duża.
Jak trzeba, to trzeba. Zawiązuję na głowie wełniany szalik. Namęczyli się nade mną ci biedacy. Nie żałując
trudu upletli misternie z bandaży rodzaj czapeczki wiązanej pod brodą, niewidocznej spod szalika. Zeby się „nie
wydało". Jak tajemnica, to tajemnica.
W stołówce pora kolacji. Już od progu pachnie smażonymi kotletami, grzybową zupą, domem. Gwarnie,
tłoczno, gorąco. Męczę się nie mogąc zdjąć ani szala z głowy, ani wiatrówki z zalanego krwią swetra.
Uśmiechają się do mnie życzliwie i znajomi, i ci, z którymi podczas rejsu na zamieniłam ani słowa. Stanowię
dziś dla nich jakiś strzępek beztroskiej przeszłości, z którą zerwali schodząc ze statku na ląd Antarktydy.
Jowialny kucharz poprawia białą czapkę na głowie stawiając przede mną potężną porcję smakowicie pachnącego
pieroga nadziewanego mięsem i kapustą. W wielkiej wazie dymi rosół, w którym pływają ćwiartki kury, obok
czerni się kopla- sty talerz kawioru. Udaję, że zajadam z apetytem, choć robi mi óię słabo, w głowie huczy.
Kucharza zapewniam, że od miesięcy nie miałam nic podobnie pysznego w ustach. Wiem, że czeka na zasłużoną
pochwałę. I doprawdy nie kłamię.
f
Na lotnisko dowozi mnie taksówka. Nie doszła bym dziś chyba pieszo. Wiatr hula z szatańskim pogwizdem,
jakby przeciwko mnie zmówił się cały hufiec demonów. Siecze twarz ostrymi szpilkami lodowych kryształków.
Niby wielką miotłą wymiótł najdrobniejszą pylinkę śniegu z tej olbrzymiej ślizgawki, którą nazywają tu
lotniskiem.
Nabrzmiałe śniegiem chmury zwisają tuż nad głową. Z przerażeniem widzę sporą gromadkę wyczekującą
na samolot. Ile czasu przyjdzie mi tu stać na mrozie? Najchętniej przysiadłabym wprost na pierwszej stercie
śniegu. Na szczęście polarnicy są dżentelmenami. Odlatuję pierwszym rejsem. Czerwony samolocik ostro
podrywa się w górę, dzielnie walczy z wiatrem. Podczas kilkuminutowego lotu czuję w mej biednej głowie
każde drgnięcie maszyny, każde szarpnięcie. Jak wytrzymam dwie godziny lotu do Oazy? Czy nie przyjdzie go-
rączka? Wtłoczona w sam kąt zapchanego po sufit wnętrza, pełna jestem najgorszych myśli. Tak było wczoraj.
A dziś?...
ZMOWA MILCZENIA
Dzisiejszy ranek także nie nastraja radośnie. Opatrunek uwiera. Głowa boli. Statkiem kiwa coraz mocniej.
Uszy mam pełne zgrzytu i szumu maszyn. Odpływamy widać znów dalej od brzegu. Któż mógł to przewidzieć?
Z trudem zwlekam się z łóżka. Teraz dopiero boli od upadku całe ciało. Za oknem szaro, ponuro, groźnie. Kłębi
się mgła, gęstnieje, to znów uchodzi strzępami. Poprzez rzedniejący opar lodowe góry zatracają swą straszliwą
surowość. Skryte w ciężkich chmurach gdzieś nad nami słońce nadaje im dziwny, tajemniczy odblask, jakby
same promieniowały światłem. Na wzburzonym, prawie czarnym morzu fala szybko niesie odłamki kry. I znów
lepka zasłona mgły jak ciężki kożuch opada na statek, odgradza go od reszty świata.
Trzeba się wreszcie kiedyś zdecydować na śniadanie.
Jadalnia jest na szczęście pusta. Już dawno minął czas posiłku. Wentylatory tłoczą przez kratki w suficie
upalne suche powietrze. Gorąco jak pod zwrotnikiem. W zawiązanej pod brodą chustce wyglądam dość dziwnie.
Stewardessy w lekkich
sukienkach popatrują na mnie, nie ukrywając zdumienia. Jak im wytłumaczyć? Brak mi bardziej niż zwykle
słów. Trudno cały wypadek opowiedzieć gestumi. Jak u licha może być po rosyjsku rana na głowie? Mówię po
prostu „trioszczyna", jak na szczelinę w lodzie. Nie utrafiłam. Po przerażonych minach widzę od razu, jakie
palnęłam głupstwo. Ale to nieważne. W końcu zrozumiały, współczują, każda chciałaby mi jakoś dopomóc. Czy
potrafią jak mężczyźni dotrzymać tajemnicy? Obiecują solennie.
Wiatr sypnął naraz w szyby iluminatorów mokrym śniegiem. Przychwyciła nas zima, przed którą
uciekliśmy na sam kraniec świata.
— Izwinitie. Jak się pani czuje? Jak głowa — słyszę szept od sąsiedniego stolika.
Kto to jest? Nie znam go. Skąd wie?
— Byłem w ambulatorium, kiedy zakładano pani szwy. Proszę się nie bać, milczę jak grób — uspokaja
mnie polarnik. — Dziś mieli przyjść już na statek nasi lekarze. Ci, co z nami zimowali — mówi szybko, jakby
się bał, że go nie wysłucham do końca. — Wspaniałe chłopaki, znakomici specjaliści. Wczoraj mieli jeszcze
sporo roboty w „Mirnym". W szpitalu po tej ślizgawicy zakładali gips kilku kolegom. Ręce, nogi. Pani miała
jeszcze szczęście.
• Dziękuję, obejdę się. Chciałabym powiedzieć, że u nas w Polsce takie szczęście przywykliśmy nazywać
zezowatym, ale moja znajomość rosyjskiego nie pozwala na podobne finezje. Zaczekam lepiej, aż Czesław
powróci.
Deski pokładu pokryte wirującymi wolno w powietrzu wielkimi płatami śniegu. Statek jak widmo sunie
metr za metrem przez zawiesistą mgłę. Bezszelestnie wirują skrzydła obu radarów. W ociekającej lepkiej
wilgoci czas wydaje się trwać bez ruchu. Maszyny pracują cicho, od czasu do czasu zahuczy zdławionym
głosem syrena, o kadłub uderzy lodowy odłamek. Wyobrażam sobie niepokój dowództwa. Wystarczy, by
najmniejszy z nich wkręcił się w śruby.
A jeżeli samoloty dziś właśnie odlatują do Oazy po Polaków? Tego by jeszcze brakowało. Tylko sam
dowódca rejsu
może mi na to pytanie odpowiedzieć. Wdrapuję się na mostek kapitański, mocno chwytając za poręcze. Jestem
bardzo osłabiona, serce mi wali, ciągle muszę przystawać, by nabrać tchu.
— Z całego serca winszuję pani zwycięstwa. W tej chwili niestety nic nie poradzę. Już trzykrotnie
próbowałem podejść do przybrzeżnego pasa lodu. Łamie się, kruszy, pęka. Muszę czekać. Jak długo, nie wiem.
Zawrócę, jeśli tylko pozwoli mi pogoda. Nic pani na tym nie traci. Transportowce do Oazy i tak dziś nie odlecą.
Zerwała się tam silna burza wietrzna. Proszę spokojnie czekać.
Łatwo mówić „spokojnie czekać". Drugiej takiej okazji nie miewa się w życiu. A co z opatrunkiem? Ani ja
nie dostanę się do „Mirnego", ani stamtąd lekarze nie przylecą. Do okrętowego ani myślę pójść. Zamelduje
kapitanowi. Nie może postąpić inaczej. A wtedy nie wypuszczą mnie ze statku. Prewencyjnie połykam po
jednym proszku z tych wszystkich, jakie mani w podręcznej apteczce: aspirynę, cofeinę, pabialgi- nę. I coś na
uspokojenie. Może któryś mi pomoże? Urządzam pranie zlepionych krwią chustek, swetra, czapki. Muszę usu-
nąć „dowody rzeczowe". Dość opornie uzbrajam się w cierpliwość, jedną z tych cech, którymi powinien
odznaczać się każdy przyzwoity polarnik. Znacznie łatwiej o niej pisać niż wypróbować na własnej skórze. Na
próżno rozkładam gruby kajet z notatkami. Wszystko mi dziś przeszkadza. Upał nie do wytrzymania. I ciasno.
Nie ma się gdzie pomieścić. Bo też przybyło nam „skarbów" w czasie tego rejsu. Nasza kabina jest jakby
połączeniem ogrodu botanicznego, zoologicznego i muzeum etnograficznego. Na ścianach biel lądu Antarktydy,
wyzierającą z map ofiarowanych przez polarników, przysłaniają bajecznie kolorowe pęki tropikalnych kwiatów:
bouga- invilli, alg morskich i protei — herbu Unii Południowo-Afry- kańskiej. Niżej zwisa zielonkawy plusz
owoców baobabu, świętego drzewa Senegalu, i wyszczerzone w pogardliwym uśmiechu maski plemion Bantu z
serowego drzewa i hebanu. Wypatroszona, ogromna, brzuchata, przezroczysta jak z plastyku ryba przysporzyła
nam sporo kłopotu. Wygląd ma doprawdy grpżny, cała w kolcach, dziobach, rogach. Ktoś urzeczony
spojrzeniem jej czarnych wybałuszonych srogo ślepi przeląkł się nie na żarty. „Czy to aby nie diabeł morski? —
zapytał podejrzliwie. — Toż to przekleństwo dla statku, pe
chowa ryba. Ani chybi zatoniemy. Wyrzućcie ją czym prędzej do morza". I dalejże opowiadać o nieszczęściach
przypisywanych przez przesądnych marynarzy temu potworowi. I dalejże wyliczać wszystkie wraki leżące na
dnie siedmiu mórz świata.
Ryba przyjemnej paszczy nie ma, wprost przeciwnie, ale wyrzucić ją szkoda. Schować też nie można, nie
wypada. A jeśli się statkowi przydarzy coś na tym wodnym pustkowiu? Złośliwi powiedzą: wiadomo, diabeł
morski. Zanieśliśmy rybę do „wilka morskiego", bosmana. Spojrzał na nią łaskawie.
— Prelestnaja! — powiedział, z upodobaniem mrużąc oczy.
— Ale czy przypadkiem nie przyniesie nieszczęścia?
— Co za głupie przesądy! Żałuję, że podobnej nie zakupiliśmy dla ozdoby statku. Wspaniała! — powtarza.
Tak więc ryba „nie diabeł" zajęła ostatni wolny skrawek ściany. Na murzyńskie kapelusze, tykwy i inne
trofea nie było już tam miejsca. Leżą biedaki zwalone w głębi ściennej szafki razem z muszlami oceanów
Indyjskiego i. Atlantyckiego, z tropikalnym ekwipunkiem. Boję się tam zajrzeć. Ogromne strusie jajko, jak
wytoczone z majoliki, wtłoczyliśmy pod kanapkę zawaloną książkami. Jajko napawa mnie ciągłą obawą. Co
będzie, jeśli w czasie powrotnego rejsu wylęgnie się z niego strusiątko, czy się tam nie udusi? Sąsiaduje z pudła-
mi skarbów z Szóstego Kontynentu. Zgromadzone są w nich pożłobione przez wieki burzami kamienie Oazy
Bungera, które dostałam w podarunku od polarników, z garstką antarktycz- nej ubogiej flory w postaci nikłych,
szarych, nędznych porostów. Obok porowate odłamki gnejsu i granitu, słynne „skały Mirnego". Skrzynkę ze
skorupkami jajeczek pingwinów Adeli i piękne jajko pingwina cesarskiego przenoszę z miejsca na miejsce, w
obawie, by ich nie uszkodzić.
Nie sposób w tym natłoku utrzymać porządku. Nie próbuję nawet posprzątać. Nasza stewardessa także
zrezygnowała. Bo i po co? Porządek wkrótce zrobią za nas dwa oceany. Już niewiele dni pozostało tej naszej
Antarktydy. Gdy tylko wypłyniemy znów ze spokojnego pasa lodów, wezmą nas w swe obroty sześćdziesiąte,
pięćdziesiąte, a później czterdzieste stopnie szerokości geograficznej, ryczące, rozhukane, wyjące sztormami.
Dwa razy nie uda się zapewne przepłynąć spokojnie tego obszaru. Któż lepiej niż one „przestawi" tu wszystko?
Od ściany do ściany, z kąta w kąt, w rytm wahadłowego kiwania statku. Miejsca znajdzie się od razu dość.
W kabinie pojaśniało, jakby naraz snop światła padł z reflektora na szybę. To góra lodowa, koło której
przepływamy, świeci swym nieprawdopodobnym, zapożyczonym od słońca blaskiem, jakby w środku
kryształowego pałacu płonęły miliony żarówek.
NAJDROŻSZY ZĄB ŚWIATA
Na pokładach, korytarzach, wszędzie nowe twarze. Luki statku znów pełne pak, worów i waliz. Każdy z
zimowników załadował je tu z pietyzmem. To owoc całorocznej wytężonej pracy. Notatki, pamiętniki, kilometry
pasków z samopisów, tysiące zdjęć aerofotogrametrycznych i zwykłych. Skrzynie ze skórkami pingwinów, fok,
mew — zbiory biologów. Czegóż tam nie ma? Po pokładzie spacerują godnie i dostojnie dwa młode cesarze Ant
i Tika, które popłyną z nami-do Europy. Nie wiedzą jeszcze, ile przecierpią w żarze tropików łykając szeroko
rozwartymi dziobami gorące, czerwone od pyłu powietrze Senegalu.
Przedstawiając się polarnicy do nazwiska dodają często, jak bilet wizytowy, miejsce zimowania. To mówi
samo za siebie. Otacza mnie naraz atmosfera życia w stacjach zagubionych gdzieś daleko, wysoko w głębi
martwego lądu. Zin\ownicy nie opowiadają o tym życiu chętnie. Najwięcej dowiedzieć się można z urywków
zasłyszanych przypadkowo rozmów. Ulubionym miejscem pogawędek jest zasłonięta od wiatru część dolnego
pokładu.
— Aleks, przechowujesz przynajmniej ten swój drogocenny ząbek? — słyszę kiedyś przypadkiem.
Zatrzymany pytaniem miody rumiany chłopak zamachał tylko rękami, jakby prosił, żeby mu dać spokój. Ale już
kilkunastu polarników otoczyło go zwartym kołem, z którego nie było ucieczki. Chyba że do morza.
— No, dalej. Opowiedz, jak to było! — rozległo się kilka głosów. Przystanęłam nie zauważona za
szeregiem słuchaczy.
—
Co tam opowiadać? Po prostu rozbolał mnie ząb, robiłem okłady. Drań męczył mnie coraz bardziej. Ani
spać, ani
jeść. Nie mogłem już dłużej wytrzymać. Sami wiecie, jak to bywa. Mieliśmy różne instrumenty chirurgiczne.
Ubłagałem Pawła, który był podczas wojny sanitariuszem, żeby mi wyrwał to paskudztwo. Paweł wygotował
szczypce, jak się patrzy, umył ręce, zamachnął się raz i po wszystkim. Ból przeszedł od razu, jakby ręką odjął.
Rzuciłem mu się na szyję, wy- ściskałem. Miałem ochotę śpiewać z radości, ale niedługo trwała. Mija jedna
doba, druga, trzecia, a ja wciąż mam usta pełne krwi. Tampony z waty zmieniam co chwila. Nic nie pomaga.
— Twój „dentysta" o jednym tylko zapomniał, że operował cię na wysokości trzech i pół kilometra! —
szepnął ktoś żs słuchaczy.
— Przeraziliśmy się na dobre — ciągnie Aleks. — Co robić? Zawiadomić „Mirnyj"? Wiedziałem, że
natychmiast wyślą po mnie maszynę. Tego się właśnie najwięcej bałem. A u nas w „Wostok" noc głęboka, mróz
dochodzi do siedemdziesięciu stopni. Lądowanie to pewna śmierć.
— Ale i tobie zajrzała w oczy.
— E, sam rozumiesz, jak głupio robić alarm. I to jeszcze z powodu zęba. Żeby przynajmniej poważne
jakieś zatrucie, jakaś nagła operacja, ale ząb... Powiedzą: pieści się chłop. Postanowiłem zaczekać. A słaby już
byłem jak dziecko. Bo znów ani pić, ani jeść. Z trudem wmuszałem w siebie kakao. Obrzydło mi na całe życie
— na wyrazistej twarzy Aleksa maluje się niechęć, jakby teraz jeszcze czuł w ustach smak kakao zaprawionego
krwią. — Szóstego dnia krwotok wreszcie ustał. Nasz kierownik zawiadomił wtedy o wszystkim dowództwo.
Oberwało, mu się porządnie. Samolot miał przylecić po mnie przy pierwszym ociepleniu.
— Nieprawda! Od razu chciałem startować! — krzyczy Pie- row, który przyłączył się do grupy słuchaczy.
— Ale kazano mi czekać, aż się w „Wostok" ociepli. „Chociaż" do minus pięćdziesięciu. Jak tylko nasz
intendent dowiedział się o tym locie — dodaje — zwalił mi do maszyny chyba ze trzy tony żywności. Nie
protestowałem. I tak postanowiłem wyrzucić cały ten balast na lód bez spadochronu. Nic mu o tym nie mówiąc.
— Masz się czym chwalić! — czyjaś okrągła jak księżyc w pełni twarz wychyla się z kręgu słuchaczy. —
Jak Wiktor wyrżnął skrzynią z czekoladą o ziemię, to tylko pył poszedł w powietrze, nie było czego zbierać.
Przez trzy miesiące rąba-
I łem lód w tym miejscu, kiedy miałem kolegom ugotować czekoladę. Smaczna była nawet, ale trzeba było ją
długo Cedzić, tyle pozostało drzazg ze skrzyni.
Pierow śmieje się razem ze wszystkimi z utyskiwań kucharza.
— Jak już wreszcie opróżniłem maszynę — ciągnie dalej —■ zniżam się do lądowania, wyrzucam
podwozie, a tu coś nie w porządku. Prawa płoza wyskoczyła, lewa ani rusz. Zamarzły smary.
— I wiecie, co ten wariat zrobił? — przerywa mu lekarz z „Mirnego". — Postanowił ją wytrząść. Różne
loty pamiętam, ale takiego jeszcze nie przeżyłem. Wiktor poderwał maszynę do góry i jak nie zacznie nią
rzucać... Przy pierwszej próbie runąłem jak długi na podłogę. Czekałem tylko, kiedy odpadną skrzydła. Gięły
się, jakby były z cienkiej dykty.
— Sposób był dobry. W końcu wyskoczyła... — tryumfuje Pierow. — A wiecie, jak się Aleks dostał do
maszyny? Umówiłem się z tymi na dole, przez radio, że zaraz po wylądowaniu otworzymy boczne klapy w
kadłubie i wrzucą mi chłopaka, jak się tylko zatrzymam. Bałem się cholernie, żeby mi płozy nie przymarzły do
lodu. Z takim mrozem to nie żarty.
— Tak, a oni nie czekając na zatrzymanie wrzucili mnie w biegu! —zaperza się Aleks. — Jak tłumok!
Myślałem, że się nie pozbieram.
—Ale w końcu doleciałeś cały! ||§ zaśmiewa się Pierow. Jak myślicie, ile ten jego ząbek nas kosztował?
— Przestań! — krzyczy Aleks.
— No ile? — rozlegają się głosy.
—
Ponad sto tysięcy rubli. I to tylko „koszt własny", najdroższy ząb świata.
Pierow toczy wokół dumnym spojrzeniem, rad z wrażenia.
TERAZ ALBO NIGDY
Mgła rzednie, w ciemnych nawisach chmur prześwituje błękit. Groźna fala mocno bije jeszcze o burtę, białe
płachty piany rozlewają się jeszcze szeroko po morzu, ale rozkołysana fala uspokaja się powoli.
Po obiedzie wzywają mnie na mostek kapitański. Idę niespokojna.
— Przybijam wkrótce do krawędzi lodu — mówi kapitan Faktorowicz. — Chciałem panią uprzedzić, że
wkrótce wyląduje tam samolot. Dziś tylko jeden. Do „Mirnego" leci docent Makuszok po pingwiny. Radzę
zabrać się z nim i przenocować w osiedlu. To nie będzie łatwe. Nie wiem, czy zezwolą, ale trzeba próbować.
Drugiej okazji takiej nie będzie. Jutro z samego rana transportowce odlatują do Oazy po waszych ludzi.
Dobra wiadomość jest zawsze najlepszym lekarstwem. Co chwilę do kabiny ktoś puka, ktoś szepce przez
drzwi:
— Niech pani nie kładzie tych swoich butów,
— Proszę dobrze zawinąć głowę.
— I chodzić ostrożnie, bo dziś musi być bardzo ślisko.
— Niech pani przymierzy — stewardessy znoszą mi jakieś olbrzymie buciory. Wkrótce cała podłoga
kabiny zasłana jest wysłużonym polarnym obuwiem. I długie podbite futrem wilczym, i krótkie na flaneli, i
alpejskie podkute, i... Jest w czym wybierać. Wciągam pospiesznie na siebie cały antarktyczny ekwipunek.
Sporo kilogramów. Ledwie się mogę poruszać. Czesław w paru depeszach upominał, żeby się ubrać ciepło.
Lodowiec Scotta słynie z silnych wiatrów.
■ Trap opuszczony. Na pokładzie powiewa płomienna broda. Zjawia się także kapitan Faktorowicz.
— Musi pani jakoś, we własnym interesie, dowództwo przekonać, że nocleg w „Mirnym" jest konieczny.
Oczywiście proszę nie powoływać się na mnie. Długo tu statku nie utrzymam.
Przejście do lądującego właśnie samolotu nie jest wcale łatwe. Gęsta sieć pęknięć pokrywa przybrzeżny lód.
Jedne biegną cienkimi wężykami, inne, szerokie, ledwie mogę przeskoczyć. Pilot nie gasi nawet silnika.
Natychmiast po zatrzaśnięciu drzwiczek daje pełny gaz i po krótkim rozbiegu podrywa maszynę do góry.
Lotnisko „Mirnego" zalane jest czerwienią szybko zniżającej się nad horyzontem słonecznej tarczy.
Pierwszy raz nad wieczorem przylatuję do osiedla. Gdzie będę jutro o tej porze? Po drodze ktoś dobrze
poinformowany rzuca mi w przelocie: —■ Niech pani lepiej zaczeka. W Pentagonie trwa jeszcze narada
naukowa. Nasz trust mózgów obraduje już dobrych kilka godzin.
Cała moja odwaga odlatuje gdzieś w przestrzeń międzyplanetarną. Zwalniam kroku. Już tylko parę metrów
dzieli mnie od czerwonego kobierca.
— Za nic nie wejdę!
— Teraz albo nigdy — zachęca biolog. — Idę z panią.
Obszerna izba pełna jest ludzi/ W sinych pasmach dymu
tytoniowego z trudem rozróżniam znajome twarze. Profesorowie obu ekspedycji, sztab biegunowej wyprawy,
dowódcy. Robi mi się słabo. Biolog znikł bez śladu. Co powiedzieć? Jak prosić o nocleg?
Nie ma o tym mowy — pada kategoryczna odpowiedź. Takiej się właśnie obawiałam. — Proszę zaraz
wracać na statek. Jutro z samego rana przyślę tam samolot, zabiorze panią do „Mirnego". — Dowódca Trzeciej
Antarktycznej Ekspedycji mówi twardo, krótkimi zdaniami, jakby wydawał rozkazy. — Z lotniska odleci pani
na Lodowiec Scotta, stamtąd do Oazy. A teraz proszę uważać. Pogoda jest rzeczywiście niepewna. Jeśli
»Michaił Kalinin« tej nocy będzie musiał odpłynąć od brzegów... Nie, to nic straconego — zaprzecza widząc
mój gest rozpaczy. — Przewidziałem już i tę możliwość. Oficer dyżurny obudzi panią i przeprowadzi na łamacz
lodu. Tam kabina będzie już zarezerwowana. Z »Ob«, bez względu na stan morza, odlot jest pewny.
Zbyt piękne wydaje mi się to wszystko, by mogło być prawdziwe.
— Nie wierzę! — wyrywa mi się mimo woli.
Zapada milczenie. Rzucam niespokojne spojrzenie w głąb izby szukając pomocy. Ale w oparach dymu
napotykam znieruchomiałe, zastygłe naraz twarze. Ani jedna nie drgnie, nie doda mi choćby uśmiechem odwagi.
Jakby nagle wtargnęło polarne powietrze mrożąc wszystko lodowatym tchnieniem. Krew mocno pulsuje mi w
skroniach. Nieopatrznie rzucone zdanie powraca jak bumerang, rani. Jakiż szeregowiec ośmieli się powiedzieć
generałowi „nie wierzę"?
Na szczęście i najwięksi nawet generałowie miewają czasem poczucie humoru. W twardych stalowych
oczach migoczą wesołe błyski.
— Słowo polarnika! — rzuca dowódca.
— Teraz wierzę!
244
Na wszystkich twarzach widać odprężenie. Lodowaty nastrój pryska.
— Zaraz, chwileczkę, ale skąd, u licha, znalazła się pani dziś w „Mirnym"?
— Z Polski!... — udaję, że nie rozumiem pytania. Odpowiada mi huragan śmiechu.
— No dobrze, już dobrze. A więc do jutra!
Na próg odprowadzają mnie rozbawione spojrzenia. Nie czuję nawet mroźnego podmuchu, gorąco mi jak na
równiku. Wiatr miecie gdzieś w widnokręgu różowym śniegiem. Całe osiedle, skąpane w ostatnich błyskach
słońca, płonie jak objęte pożarem. Puste, wymiecione z ludzi, ciche. Wzdrygam się mimo woli na widok
własnego cienia. Ogromny, wydłużony, nieludzki. Petrele-olbrzymy przeciągają nad głową niby brunatna
chmura, ciężko łopocząc skrzydłami. Temu na przedzie zwisa z dzioba jakiś krwawy ochłap. Nie rozszarpie go
sam. Stado zbija się naraz z wrzaskiem. Rozwarte dzioby kraczą; drapieżne, groźne w tym potopie czerwieni.
Długo grają na powleczonych blaskiem ścianach lodowca szybko znikające barwy. Melancholia wieczornych
godzin tu, w lodach Szóstego Kontynentu, nabiera akcentów grozy. To mój ostatni wieczór w „Mirnym"...
OSTATNIA NOC WŚRÓD SKAŁ SZÓSTEGO KONTYNENTU
Czas nie biegnie, a leci jak opętany. Nie wiadomo wprost, kiedy mijają godziny. Spis inwentarza,
sporządzony w dwu językach, zajmie kilkanaście stronic. Zaplanowana seria pomiarów grawimetrycznych już
na ukończeniu. Ile dwutlenku węgla zawiera krystaliczne powietrze Oazy, wie w chwili obecnej tylko Maciek.
Pomiary pola magnetycznego ziemi nie dały niestety wyników. A szkoda, warto by przysiedzieć nad nimi trochę
fałdów. Na szczęście w ciągu dwu lat prowadzono w stacji „Oazis" regularne rejestracje.
Przewidziany w protokole podpisanym w Moskwie dziesięciodniowy postój statku »Michaił Kalinin < przy
brzegach Antarktydy całkowicie wystarczył, jak się okazuje, na przejęcie stacji, a to było przecież celem
wyjazdu. Wyolbrzymione w czę
245
ści prasy wywiady o zamierzonych przez nasz rekonesans długotrwałych badaniach, „jakich nikt nigdy dotąd na
Antarktydzie nie przeprowadzał", sprawiły tylko zamieszanie wprowadzając w błąd opinię publiczną.
Niejednokrotnie zapytywano nas, co spowodowało „przedwczesny" powrót. Część żądnych sensacji wietrzyła
jakiś skandalik, czyjąś złą wolę. Zawiedli się jednak. Wszystko odbyło się w przewidzianym czasie oraz według
programu. Mówią o tym dokumenty. A że program był skromny, kilka próbnych pomiarów i formalności
związanych z przejęciem stacji, o tym nie wiedziano, nie chciano wiedzieć lub po prostu zapomniano.
Konieczność pośpiechu dyktuje na Antarktydzie przyroda. Nie powinno to być dla nikogo niespodzianką.
Pasażerski statek nie mógł pozostać sam przy brzegach Antarktydy bez pomocy łamacza lodu. A »Ob« w tym
sezonie letnim, podobnie jak co roku, miał wiele mil morskich przed sobą. Pracowitych, badawczych,
odkrywczych. I tak mieliśmy fantastyczne szczęście, że pogoda dopisała. Jak na zamówienie.
Korzystając z każdej chwili przystępujemy do zdemontowania wszystkiego, co mogłoby ulec zniszczeniu
podczas długiej nieobecności ludzi w Oazie. Wiatromierze i czujki stacji gradientowej już zdjęte. Maszty
ułożone na ziemi. Aluminiowa łódź wciągnięta na brzeg leży do góry kilem. Mechanik zakończył remont
małego ciągnika na gąsienicach.
Dziewięć dni mija od chwili pamiętnego lądowania w Oazie Bungera. To i dużo, i niesłychanie mało
zarazem. Wszystko tu odpycha i przyciąga jednocześnie. Jeśli kogoś nie urzeknie niezwykłość miejsca, jeśli
napełni go tylko lękiem lub co gorsze uczuciem nudy niech zawczasu ucieka, gdzie pieprz rośnie, i nigdy tu nie
wraca. Jest stracony. Co ważniejsze, podczas zimowania może łatwo stać się przysłowiową „kulą u nogi"
towarzyszy.
Owo oddalenie, na które skarżą się wszyscy polarnicy na Antarktydzie, przybiera w Oazie niezwykle ostrą
formę. Nie- samowitość krajobrazu występuje najsilniej podczas księżycowej nocy. Wszyscy śpią. Chętnie
wychodzę sam na obserwacje. Dziwne wrażenie sprawia zawieszona na bezchmurnym niebie
olbrzymia tarcza księżyca. Niebieskawym, zimnym światłem srebrzy kontury brunatnych szczytów, pogłębia ich
czerń, wybiela skorupę lodu na jeziorze, przegląda się w wąskim pasie czarnej jak smoła wody. Wszystko
nabiera wyolbrzymionych, nierzeczywistych kształtów. Wzrok bezwiednie ucieka od beznadziejności
pustynnego krajobrazu na południe, ku lodowcom. Fosforyzują w dali silnym, zagadkowym blaskiem. Pas
błękitu, miejscami zielonkawy, unosi się niby zwiewna dra- peria nad lodem, delikatna, krucha. Wydaje się, że
wystarczy najmniejszy dźwięk, by rozprysła się w drobny mak jak delikatna porcelana.
W tę noc księżycową nic nie mąci ciszy Antarktydy. Jest ogromna. Taka cisza, jaką zna tylko pustynia.
Zamarły, zastygły świat, Przywodzi mimo woli na myśl słowa kierownika francuskiej wyprawy antarktycznej,
która pierwsza zimowała na Ziemi Adeli:
..-. Nie samotność ciąży nam czy świadomość, że przed upływem roku nikogo nowego tu wśród nas nie
zobaczymy, że zdani jesteśmy sami na siebie. Lecz po cóż to ukrywać — trwoga. Trwoga przed nieznanym,
która naszym przodkom kazała zaludniać oceany potworami, trwoga podświadoma. Jaka siła szatańska
utrzymuje ten olbrzymi, tajemniczy płaskowyż, którego krawędź tylko widzimy wzniesioną ku niebu? Jaki
wicher sztormowy, silniejszy od tych, które już znamy, czeka nas jeszcze? Jaka nawałnica śnieżna zdolna
zatopić, zagubić pod swą potworną masą nasze wątłe budynki?... Żyjemy w świecie nieznanym, bez wymiarów,
bez granic.
Coraz częściej zadaję sobie pytanie, czy chętnie pozostałbym tu na zimę, czy chciałbym przeżyć w
maleńkiej stacji noc polarną i trwogę, i huraganowe wichury, i czerdziestostopnio- we mrozy?
Ciekawe mogłoby to być zimowanie w zgranym zespole ludzi. W takim, w którym wspólna praca i
nieustające niebezpieczeństwo wykuwają prawi przyjaźni. W którym troski jednego są troskami wszystkich, a
jego zwycięstwo zwycięstwem wszystkich. Ale jak taki zespół dobrać? Noc polarna ze swymi
sprzymierzeńcami: mrozem i zawieją śnieżną, sztormową wichurą, mrokiem, koniecznością zamknięcia się w
czterech ścia
nach jest największym wrogiem człowieka. Wrogiem, z którym walka jest trudna.
Podczas długich zimowych miesięcy dzień i noc są do siebie podobne. Czas odmierza się tylko
obserwacjami. Jedni milkną pogrążając się w apatii, innym w podnieceniu nie zamykają się usta. Mówią zbyt
głośno. Powtarzają w końcu jedno i to samo, by zagłuszyć ciszę, która ich otacza. Przychodzi czas, kiedy sen nie
ima się powiek, a najlepsze jedzenie wydaje się bez smaku. Każdy gest towarzysza można przewidzieć, zanim
go tamten uczyni, każde słowo odgadnąć, zanim padnie. Jednego drażni wiecznie ten sam, powtarzany od
miesięcy, urywek melodii, drugi nuci go bezwiednie. W ciasnym pomieszczeniu, z którego ucieczki bronią mróz
i sztorm, najbardziej wypróbowani przyjaciele mogą stać się wrogami, a zimowanie w stacji polarnej, w której
nie ma przyjaźni — koszmarem.
Czy istnieje jakaś recepta, jakieś wskazania? Czy wiadomo, jacy ludzie nadają się najlepiej do pracy wśród
lodów? Badają te sprawy od lat całych naukowcy różnych narodowości, ale trudno na to pytanie znaleźć
odpowiedź. Odruchy podczas zimowania zaskakują. Nie sposób z góry ustalić cech, jakie pozwolą znieść
człowiekowi te nienormalne warunki. Nie zawsze wiadomo, co jest istotą człowieka, a co przybraną przez niego
podświadomie maską. Ludzie zimujący w polarnych warunkach, zwłaszcza w niewielkich grupach, stają się
takimi, jakimi są naprawdę, bez zakłamania.
Jak łuska odpada to, co jest pozorem. Noc polarna obnaża, bez żadnych obsłonek zaczyna grać instynkt
przetrwania. Podnoszą śmiało głowę takie cechy jak próżność, nieufność, zawiść, a nade wszystko egocentryzm.
„Nie było dotychczas zimującej wyprawy polarnej, mniejszej czy większej, w której chociaż jeden z
uczestników nie zakłóciłby, podświadomie czy świadomie, harmonii wypracowanej przez pozostałych" —
twierdzą specjaliści.
Nansen podczas wykładów na uniwersytecie opowiadał studentom — o czym nie odważył się pisać w
pamiętniku —, o wpływie nocy polarnej na psychikę człowieka. Opierając się na doświadczeniu własnym i
innych, admirał Byrd w 1934 roku wolał sam pozostać parę miesięcy w odciętej od świata placówce, niż wysłać
tam na noc polarną dwu towarzyszy. Wniosek z tego jest jeden. Tylko ludzie zrównoważeni, opa
nowani w słowach i gestach, a co ważniejsze jeszcze, ożywieni prawdziwą pasją do swych zadań, do pracy, jaką
mają wykonać na polarnych obszarach, mogą i powinni wyruszać na zimowiska. Czy można ich jakoś zawczasu
przygotować?
„Jedynym miejscem zaprawy do wypraw polarnych są... obszary polarne" — stwierdzają zgodnie wielcy
wtajemniczeni: Nansen, Amundsen, a za nimi Schmidt, Byrd i inni...
NAD OAZĄ BUNGERA PRZECIĄGA SZTORM
Kamienna pustynia wspaniała jest nie tylkb w Swej martwocie. Miałem szczęście zobaczyć ją gniewną. Z
„Mirnego" nadszedł krótki radiogram:
Przygotować się do opuszczenia stacji.
A wtedy się zaczęło. Zrazu niewinnym, ledwo wyczuwalnym podmuchem. Trwał krótko. Ale trzej ludzie z
obsługi helikoptera porwali się od razu z miejsc. Popędzili co sił mocować maszynę dodatkowymi linami.
Czekaliśmy niedługo. Domek zatrząsł się w posadach, zatrzeszczał groźnie, jak przygnieciony potężną łapą.
Zajęczały stalowe odciągi. Zawył pierwszy mocny podmuch. Nad Oazą Bungera rozpętała się burza.
Drgają ściany, podskakuje podłoga, jakby cała Stacja imienia Dobrowolskiego miała za chwilę ulecieć w
powietrze. Nie spuszczam wzroku z wiatromierza. Strzałka utrzymuje się chwilę na czterdziestu metrach na
sekundę, przeskakując naraz- do sześćdziesięciu, by za chwilę znów raptownie opaść w dół. Za okrągłym
okienkiem, które bardziej niż kiedykolwiek przypomina wąski otwór iluminatora statku, przysiągłbym, rozko-
łysane burzą morze. Wzburzone, zwichrzone, posiekane wichurą. Zaśmiecony deskami, papierami, kłakami
woliny teren, w jednym mgnieniu oka oczyszczony. Wiatr podrywa je wysoko w powietrze, targa, łamie, kruszy,
szarpie i gna na północ. Stalowe odciągi zawodzą bez ustanku swą monotonną, szarpiącą nerwy melodię. O
ściany budynku biją zrywane z wierzchołków skruszałych skał odłamki. Grzmocą, dudnią. Wydaje się, że cała
kamienna pustynia pędzi na nas gnana niczym nie powstrzymaną wichurą.
Dane mcteo przekazywać co godzina, aż do odwołania — brzmi polecenie z „Mirnego".
— Maszyny gotowe do lotu po was czekają na lotnisku. Do Oazy nie wystartują, nim nie ścichnie burza —
melduje radiotelegrafista.
Pozostaje jedno — czekać. Imieriakow, szczęśliwy, źe burza zastała wszystkich w domu, niechętnie zgadza
się tym razem zabrać mnie na obserwację. W pierwszej chwili trudno mi złapać oddech. Wszystko wokół szare,
widmowe. Wszystko jest wirem, zamętem. Ni to dzień, ni to noc. Podmuchy świszczą, gwiżdżą, porywiste,
nierówne, niespokojne. Sypią kamieniami, pyłem, kurzem, wyciskają łzy z oczu. Zwalają się na ramiona,
przygniatają do ziemi, popychają, targają człowiekiem, jakby chciały znieść tę przeszkodę, złamać ją, włączyć w
swój szaleńczy pęd. Nie sposób ustać na nogach. O każdy krok trzeba walczyć. Po skończonej obserwacji meteo
z ulgą wracam do domu. Wydaje mi się teraz zacisznym schronem. Chcąc sprawdzić szczelność pomieszczeń,
obchodzę skrupulatnie wszystkie kąty z zapaloną zapałką. W porządku — płomyk ani drgnie. Gdyby wdarł się
tu choć jeden podmuch zimowej burzy, rozsadziłby w końcu budynek.
Noc pełna jest szumu i niepokoju. Regularnie co godzinę na zmianę z Borysem przynosimy do radiostacji
dane meteorologiczne.
Nad ranem wiatr słabnie tak raptownie, jak zwalił się na Oazę. Nie czekając, aż przyjdzie drugi, rzucamy się
kończyć pakowanie. W pierwszym rzędzie cenne instrumenty pomiarowe, które przywieźliśmy ze sobą, potem
bagaż osobisty.
Nad nami niebo wypogodzone, bez śladu chmurki. Krok za krokiem kolumna objuczonych ludzi pnie się w
górę, do miejsca postoju helikoptera.
W odległości zaledwie dwudziestu kilometrów na południu wicher hula jeszcze po Lodowcu Scotta, ale to
już ostatnie jego podrygi. O godzinie piątej radiostacja „Mirnego" zawiadamia:
Z lotniska startuje już po was pierwsza maszyna' Za duńe godziny powinna wylądować na Lodowcu Scotta.
W ślad za nią przyleci następna.
WSZYSTKO PRZEBIEGA PLANOWO
Wysiadając z samolotu, głowę mam pełną jeszcze gwizdu wichury „Mirnego". Na przybrzeżnym lodzie
ogarnia mnie cisza. Namacalna, wydaje się, że można jej wprost dotknąć. Nie mąci jej najmniejszy podmuch, nie
pluszcze o brzeg falą, jakby wszystko zamarło, wstrzymało oddech. Ale cisza to tylko pozorna. Statek w pełnym
pogotowiu. W każdej chwili może odbić od brzegu. Oficer dyżurny otrzymał już polecenie, by przeprowadzić
mnie na »Ob«, jeśli zajdzie tego potrzeba..
Po raz pierwszy chyba na Antarktydzie nie mam sił patrzeć, jak potoki srebrzystego światła zmieniają do
niepoznania wybrzeże. Wymiecione z chmur niebo, przeogromne, jasne, bez gwiazd. Ściany lodowców w dali
promienieją jakimś zimnym, cmentarnym blaskiem. Na czerń wody srebrna tarcza rzuca migotliwą smugę.
Bryzgi fali zamarzły na burcie w białe krągłe paciorki. A w każdym odbija się księżyc.
Zmęczenie bierze górę. Już mi wszystko jedno. Z kabiny bucha suche, gorące powietrze. Kanapka założona
jakimiś przedmiotami. Skarpety krótkie, z szorstkiej wełny, długie po kolana, kilka par wielkich rękawic, dwie
futrzane czapy, jakieś nowe buciory. Pełny ekwipunek polarny podrzucony w czasie mej nieobecności przez
życzliwe dłonie. Nie oglądam go nawet. Wszystko zlewa się w jedną całość. Powieki zamykają się same.
Budzi mnie mocne pukanie do drzwi. Raz, drugi. Zaspałam. Przerażona, szybko wciągam buty, wiatrówkę,
chustkę. Położyłam się w pełnym niemal „rynsztunku", gotowa w każdej chwili do zejścia na lód. " —
Odbijamy?
— Gdzież tam! Morze spokojne. Proszę się nie spieszyć — odpowiada mi ktoś zza drzwi. — Samolot po
panią wystartował z „Mirnego". Będą tu za jakiś kwandrans.
Mam ochotę krzyczeć z radości. A więc „wszystko przebiega planowo". Warto było znieść wszystkie trudy, by
taką chwilę przeżyć. Po paru minutach jestem na opustoszałym pokładzie. Godzina piąta rano. Pogoda cudowna
i, o dziwo, wciąż bezwietrzna. Daleki horyzont zakreśla krąg o promieniu wielu kilometrów. Z jednej strony
biała tarcza zwisa nisko nad morzem, ogromna, urosła chyba od wczorajszego wieczora. Z dru
giej, nad lodami, wychyla się już słońce. Księżycowej poświaty ani śladu, wsiąkła w jasny, oślepiający brzask.
Prysła groza, wszystko wokół jest odświętne, radosne.
Pomarańczowa kulka brzęczy już nad głową. Od ciężkiej sylwety »Ob« odrywa się kilka postaci.
— Leci pani do Oazy z profesorem Bujnickim.
Jeszcze jeden powód do radości. Któż nie zna nazwiska kierownika naukowego wyprawy, dryfującej w
ciągu trzech lat w poprzek całego Basenu Arktycznego? Czyż mogłam pisząc o życiu załogi wmarzniętego w lód
statku pomyśleć, że kiedykolwiek przyjdzie mi lecieć w głąb Antarktydy z jednym z jej bohaterów?
Na lotnisku „Mirnego
1
' pełno ludzi. Wielki transportowiec startuje w chwili, gdy lądujemy. Do drugiego,
przez szeroko rozwarte klapy w boku kadłuba, wrzucają jakieś worki. Metalowe płozy jak lustro odbijają słońce,
mierzą chyba ze trzy metry. Nigdy jeszcze tak wielkich nie widziałam z bliska. Niby łapy ptaka-olbrzyma
wczepiły się, wtopiły w siną taflę oporną jak granit.. Dwu łudzi wielkimi drewnianymi młotami wali w nie co
sił. Bez ich pomocy parę tysięcy koni zawartych w silnikach nie oderwałoby płóz od lodu.
— No cóż, zadowolona pani? — słyszę za sobą znajomy ochrypły głos. Robi mi się przeraźliwie zimno. Raz
jeszcze dziękując, jak umiem, czym prędzej staram się zejść z oczu obu dowódcom obecnym przy odlocie
maszyn. Któż może wiedzieć, co podyktuje im w ostatniej chwili niewytłumaczalna często dla nas kobiet męska
logika? A nuż się znów coś odmieni? Widząc, jak ktoś z załogi przystawia do rozwartych drzwi maszyny
stalową drabinkę, wspinam się na nią pierwsza. I staję zdumiona. Brzuch maszyny, ogromny, mroczny, świeci
pustką. W jednym końcu niewielki stolik, składane krzesełko, w drugim, w ogonie, parę skrzynek i worów. W
rogu, tuż przy drzwiach do kabiny pilota, kuchenka gazowa, wiadro wypełnione lodem, nad nim parę kubków.
Nic nie przypomina pasażerskiego samolotu z rzędami wygodnych wyściełanych foteli , pasami do zapinania w
chwili startu i stereotypowym powitalnym uśmiechem stewardessy. Z kabiny pilota wychodzą ludzie w
skórzanych kombinezonach i czapach, i długich po kolana futrzanych butach.
—Witamy!
Takiego bagażu jeszcze dotąd nie wieźliśmy.
— Zobaczymy, czy przyniesie nam szczęście — podźarto- wują przyjaźnie, wskazując mi miejsce na
jedynym krzesełku. Cóż mi po nim? I tak za chwilę jestem już przy drugim oknie.
Trzask zamykanych drzwi. Ryk silników na pełnych obrotach. Maszyna podskakuje na lodzie, lśniącym jak
rzeka roztopionej stali. Wszystko umyka w szalonym pędzie, rwie w tył. Zabudowania „Mirnego", maszty
radiostacji w jednym mgnieniu oka przechyliły się, stanęły dęba i znikły. Czy to prawda, że jestem w powietrzu,
że lecę w głąb Antarktydy? Przyciskam twarz do zapotniałej szyby. Całe okienko wypełnia się naraz ciemnym
granatem oceanu. Wydaje się, źe chluśnie przez nie fala. Ziemia już się wyprostowała. Na poszarpanej linii brze-
gów, która głęboko wcina się w morze, jakieś ciemne punkciki w dali: »Ob* i -Michaił Kalinin*. Po drugiej
stronie zamknięty niebem świat bieli. Przeogromny, wypełnia cały horyzont. Wznosi się półkolistym kręgiem ku
górze, nabiera złocistych odcieni, nim zagubi się wreszcie w jasnym błękicie.
NAJSMACZNIEJSZA W ŚWIECIE HERBATA
Silniki mruczą monotonnym, jednostajnym basem, który mocno rezonuje w próżni metalowego pudła.
Wrażenie potęguje pustka. Nikt nie zasłania, nikt nie przeszkadza, nikt się nie dziwi, że przebiegam wciąż od
okna do okna. Za mną, na pace, profesor Bujnicki pochylony nad mapą śledzi uważnie trasę lotu, coś zapisuje,
sprawdza. Dla niego lot taki to nie nowość. Od czasu do czasu z kabiny pilotów wyjrzy dobrotliwie uśmiechnięta
twarz i zaraz dyskretnie się cofa. Mechanik usiłował cierpliwie przesuwać za mną jakąś skrzynkę namawiając,
żebym usiadła. Wreszcie machnął ręką.
— Nie nadążę! — poskarżył się profesorowi. — Z kobietami tak zawsze. Wszystko naraz chciałyby zobaczyć.
Znikł granat oceanu. Okna maszyny z obu stron wypełnia biel, ciągłe inna, odmienna. Bogactwa form nie odda
żadne słowo. Wyraźna linia odgranicza teraz najeżone szpikulcami,
szkliste, połyskujące groźne zastrugi od szerokiego spękanego szczelinami pasa. Życia ani śladu.
— Przelatujemy nad Lodowcem Ellen — profesor podaje mi mapę. — Wykreśliłem na niej naszą trasę. To
dla pani, na pamiątkę lotu.
Przez chwilę wpatruję się w pociętą południkami i równikami biel papieru. Sztywna, banalna... Czyż może
się porównać z tą jedyną na kuli ziemskiej, która rozciąga się pod nami? I znów przywieram do szyby. Lecimy
na wysokości zaledwie kilkuset metrów, wszystko wyraźnie widać. Potężna rzeka lodowca poryta, posiekana
rozdziawionymi paszczami rozpadlin. Brzegi lśniące w słońcu wszystkimi odmianami turkusu, błękitu, zieleni
— głębie ciemnym, prawie czarnym granatem.
Burze i mrozy wielu milionów zim -trwających pełny rok spowiły Szósty Kontynent w lodowy całun o
niezliczonej ilości odcieni. Pokrywał powoli to, co ongiś było tropikalną dżunglą, rozmokłymi trzęsawiskami, w
którym szukały ochłody przedpotopowe zwierzęta. Oko ludzkie nigdy nie widziało tej ziemi, nim nie skuł jej
potężny pancerz lodu. Mimo woli myśl biegnie do pierwszych odkrywców. Wszystko było im tu wrogie. I lód, i
mróz, i to ostre powietrze, które w jednej chwili prze- mrażało płuca. Nieludzkiej odwagi trzeba było, żeby brnąć
pieszo, ciągnąć za sobą zapasy żywności po tym straszliwym, pełnym zasadzek terenie, na którym każdy krok
naprzód był zwycięstwem przed śmiercią. Bez samolotów, bez radia, bez łączności ze światem. Nigdzie dążenie
poznania nieznanego nie przejawiło się tak jak tu, w najczystszym blasku romantyki. Każda minuta naszego lotu
okupiona była przez nich godzinami męki, każda najmniejsza rysa na lodzie, ledwie dostrzegalna teraz z
powietrza, to przepaścista szczelina, którą musieli okrążać nakładając wiele kilometrów drogi.
Nigdzie ludzie nie okupywali tak drogo swej odwagi. I nigdzie tak uparcie nie powracali.
Co pewien czas przez lśniący w słońcu czubek skrzydła przebiega lekkie drżenie, jakby wysyłało w
powietrze jakieś sygnały. Pod nami sunie wiernie cień samolotu, jedyna ciemna plama w morzu bieli, w tej
spiętrzonej aż po horyzont zastru- gami powierzchni. Strome, smukłe, spiczaste, to znów płaskie, szerokie niby
fale Oceanu Indyjskiego, gdzie setki metrów dzielą grzbiet od grzbietu.
—Nie zimno pani? — wyrywa mnie z zamyślenia pytanie. Kiwam głową, pragnąc jednego: żeby mi nikt nie
przeszkadzał. Niedługo fala gorącego powietrza- wypełnia brzuch maszyny. Na szybach osiada para, nic nie
widać. Ściągam wiatrówkę, rozpinam sweter, udusić się można.
Może za ciepło? — troskliwy mechanik zamyka zaraz ogrzewanie. „Lepsze" bywa często wrogiem
„dobrego". Za chwilę przeciąga po plecach strumień mroźnego powietrza.
—Nadlatujemy nad zachodni brzeg Lodowca Shackletona. Jednego z największych na Antarktydzie —
objaśnia profesor, wskazując równy jak stół, oślepiający bielą jęzor, który głęboko wrzyna się w granat oceanu.
— Za dwa, trzy lata nasze turboodrzutowce będą tu może lądować i stąd startować. Znaleźliśmy dobre miejsce
na lotnisko. Wtedy podróż z Europy na Szósty Kontynent będzie trwać kilka dni zamiast kilku tygodni.
Po równej powierzchni już ani śladu. Pod nami znów chaos ^porozrzucanych, poskręcanych kolosów. Jakby
zwarły się w potwornym uścisku, potrzaskały, spiętrzyły i tak zastygły. Widząc, że przyklękam na podłodze pod
oknem, mechanik wyszukuje wśród worów w tyle maszyny jakąś poduszeczkę.
— Nieudobno — mruczy zgorszony.
Wzruszająca jest ta brodata „stewardessa" w ciężkim, lotniczym kombinezonie.
Na kuchence gazowej topnieje szybko lód w wiadrze. Wieniec zębatych niebieskich płomyków liże
osmoloną podstawę wielkiego czajnika, nad którym kłębi się już strużka pary. Mechanik wsypuje do niego
ostrożnie pełną garść listków herbaty. Po namyśle dosypuje drugą. Pić mi się nie chce, ale ze wzruszeniem
ściskam w dłoni poobijany kubek, pełen czarnego jak smoła, prawie wrzącego płynu. Zaaferowany polarnik
szpera długo w szufladce stolika.
:
§§y Szukam łyżeczki. Jak na złość gdzieś się zapodziała — tłumaczy. — To zapasowa maszyna. Długo na niej
nie lataliśmy. Stąd braki. Mamy wszystko, a jakże! W awaryjnych workach — wskazuje ogon maszyny — na
wypadek przymusowego lądowania. Dzisiaj kazano nam zabrać drugi mały namiot i futrzany śpiwór.
Dodatkowo dla pani.
„Każdy lot nad lodami Antarktydy jest ryzykiem" — dźwięczy mi w uszach ochrypły, znajomy głos, ale nie
budzi
I lęku. Parzę usta gorącym płynem, wypijam do dna. Nie umia^ łabym powiedzieć, jaki smak miała ta polarna
herbata. Nigdy w życiu nie piłam smaczniejszej.
Z półkolistej obszernej kabiny pilotów, do której zaprasza mnie nawigator, bucha jasność. Ani tu ścian, ani
sufitu. Wszystko przezroczyste. Plastyk i metal. Nic nie zamyka przeogromnego wypukłego horyzontu. Nie
trzeba biegać od okna do okna, biel wychodzi naprzeciw. Nasycona słońcem, nie ujęta w ciasne ramy okienka,
oślepia, olśniewa, przesyca. Ogarnia mnie jakaś dziwna lekkość, oderwanie od wszystkiego, co rzeczywiste. Z
niczym nieporównywalne uczucie szczęścia. Gdyby ktoś nazwał to egzaltacją, niewiele by się pomylił. Ale to
nieważne — wszystko jej tu sprzyja. I nie wiem sama, jak długo stoję wtopiona w ocean bieli. Godziny, minuty?
W kabinie panuje cisza. Twarze pilotów skupione, poważne, jak twarze chirurgów podczas operacji.
—Tam na lewo Oaza. Przed nami Lodowiec Scotta — słyszę naraz. I pilot delikatnie dotyka orczyka. Dziób
maszyny chyli się w dół. Na lśniącej powierzchni lodu odróżniam ciemny krzyżyk pierwszego transportowca,
obok czerwona plamka helikoptera i maleńkie ciemne kreseczki w ruchu.
—Nie poznaje pani męża? — żartuje nawigator. W jednej chwili wszystko ginie z oczu, świat się przekręca.
Przez prawe skrzydło pilota zatacza olbrzymi krąg. Opadamy w dół do lądowania. Czepiając się ścian maszyny
przebiegam na tył, żeby być bliżej drzwi. Cóż to za radość spotkać własnego męża na samym krańcu świata...
NIE MA TO JAK POLARNA GOŚCINNOŚĆ!
Naładowany po brzegi helikopter czeka w pogotowiu. Silnik podgrzany, śmigła w ruchu. Ostatni rzut oka na
Oazę. Przesuwam wzrok, by jak na panoramicznym zdjęciu ogarnąć cały widnokrąg od krańca do krańca. Nigdy
jeszcze chyba kamienna pustynia, uciszona, martwa, nie wydawała mi się tak piękna. Czerń górującej nad stacją
Góry Wiałowa nabiera mocnych, głębokich tonów. Jak wrysowana w krajobraz węglem, mocniej, ostrzej niż co
dnia odbija od nieskazitelnie czys
tej bieli pancerza lodowego. Jezioro przecięte kreskami masztów radiostacji oślepia, domki zabite deskami,
zamknięte, nieme, głuche. Przez rok co najmniej nie będą ich oglądać ludzkie oczy. Z nieustającym wrzaskiem
kołują nad głowami mewy. Trudno wzrok oderwać od dziwnego krajobrazu. Takim zachowam go na zawsze w
pamięci.
Sygnał odlotu. Plecak wrzucony do wnętrza pękatego kadłuba. Zazdroszczę temu, co lot śmigłowca zalicza
do przyjemności. Jest coś niedorzecznego, urągającego najprostszej logice w fakcie, że „takie brzuchate coś"
utrzymuje się w powietrzu, zamiast opaść ciężko jak kamień na ziemię. Samolot ze swymi wielkimi
płaszczyznami rozstawionych szeroko skrzydeł, daje jakieś podświadome uczucie pewności. Helikopter
przypominał mi zawsze młynek do kawy, który za chwilę ma się rozlecieć, a przy tym trzęsie jak rozklekotana
taksówka na kocich łbach.
Coraz szybciej i szybciej kręcą się długie ramiona. Wznosimy się pionowo w górę i po chwili już zawisamy
nad skałami Oazy. Parę raptownych wstrząsów, kilka chybnięć na boki i wielki krąg pożegnalny nad Stacją A.
B. Dobrowolskiego. Czerń ustępuje naraz miejsca bieli. Odwykliśmy już od niej, oślepia w pierwszej chwili,
wyciska łzy z oczu. Silnik zmienia rytm, opadamy w dół nie opodal ciemnej plamy transportowca. Obłok śniegu
przesłania na moment cały świat. Lotnicy zasypują nas z miejsca pytaniami.
— Powiedzcie, jak naprawdę jest w tej Oazie?
— Różnie o niej mówią. Jedni, że to stacja klimatyczna Antarktydy, inni przeklinają ją, na czym świat stoi.
Wolą „Pionierską", „Komsomolską", „Wostok". Kto ma wreszcie rację?
To nowicjusze, przypłynęli na »Ob«, znają Oazę tylko z powietrza. Widząc, że rozglądam się wokół
szukając kogoś, jeden z nich mówi z tajemniczą miną:
— Przyleci następnym rejsem.
Niedaleko para znajomych ptaków wyrywa ludziom z rąk kawałki kiełbasy. Żarłoki ledwie się już ruszają
objedzone, ale nigdy nie mają dosyć. Łykają wciąż chciwi? nowe przysmaki. Taka gratka nieprędko im się tu
znowu przytrafi. Coś srebrzy się na prześwietlonym słońcem błękicie. Coś brzęczy. Pilot wielkim łukiem opada
w dół daleko od nas
i ostrożnie podciąga maszynę. Kl*ęcą się jeszcze śmigła, przez otwarte drzwi ktoś wyrzuca drabinkę. Nim
zdołam dobiec do transportowca, Alina zbiega na lód. Czarna jak u Afrykan- ki, przeżarta słońcem twarz teraz
pobladła ze wzruszenia, tylko oczy jej płoną pod ciemnymi szkłami. Nie potrzeba słów, i tak nie oddałyby tego,
co przeżyliśmy z dala od siebie w lodach Antarktydy. Po chwili ciasnym kołem otaczają nas lotnicy.
" — No i dowieźliśmy jakoś szczęśliwie naszą pasażerkę — mówi przyjaźnie jeden. Wyraźnie czeka pochwały.
— Niech pani coś krzyknie, byle co — prosi drugi.
Ul Na Lodowcu Scotta nigdy jeszcze nie rozbrzmiewał dźwięk kobiecego głosu — dorzuca ktoś poważnie.
— Lecę do Oazy! woła Alina. I wszyscy przez chwilę słuchamy, jak ów nabrzmiały radością krzyk niesie
się daleko w powietrze.
Ze zmarszczonej, pobrużdżonej jak wyschnięte jabłko twarzy pilota helikoptera Afonina przebija naraz
zmieszanie.
— Nie mogę... Brak miejsca... Muszę zabrać resztę bagażu, ludzi. Ostatni rejs... Wierzcie mi, nie mogę! —
Coś tam jeszcze przez chwilę mamrocze pod brodą. Wyraźnie unika naszego wzroku. Chwila przykrego
milczenia, odmowa spadła na nas jak grom z jasnego nieba, lotnicy zaskoczeni spoglądają jeden na drugiego. Jak
to, czemu? Nie kryją swego oburzenia. Nie zwracają na nas uwagi. Obskoczyli wszyscy Afonina. Tłumaczy się,
jak może. Rozprawiają między sobą, żywo gestykulując.
Idę za Aliną. Nie mam jej co pocieszać. Nie Afonin tu zawinił, lecz małostkowa ludzka zawiść. Oboje
wiemy, komu zawdzięczamy zawód. Ktoś nas dogania. Na chmurnej zazwyczaj twarzy Osipowa, szefa lotnictwa
Czwartej Antarktycznej Ekspedycji, i teraz nie ma uśmiechu.
— Miejsca w śmigłowcu jest dość. To nieporozumienie. A raczej jakaś intryga. Niestety, Afonin jest
pilotem »Ob«. Mnie nie podlega, .nie mogę mu wydać rozkazu, wyjaśnimy wszystko w „Mirnym", ale i tak pani
Alina będzie w Oazie.
— Jak? — wyrywa mi się mimo woli.
— Zobaczycie sami. Moja w tym głowa — w twarzy lotnika maluje się upór. Nie wiem, co ma na myśli.
Bagaże naszej ekspedycji czekają już na saneczkach. W milczeniu wrzucamy je do czeluści transportowca.
Alinę zostawiam na klęczkach przed mewami. Podchodzą do niej bliziutko, śmiesznie przekrzywiając główki.
Tu, na lodowcu, gdzie nie ma "żadnych innych ptaków, udają niewiniątka, Mam nadzieję, że ją pocieszą, że
wystarczy jej to, co nas otacza.
I tak trudno dotrzeć dalej, niż dotarła.
— Wiem, jaki tytuł powinna dać swym wspomnieniom z tego rejsu — mówi do mnie zmartwiony Zbyszek
— „Antarktyda wydarta zębami".
Słońce pali. Blask odbitych od lodu promieni poraża wzrok, : ;edrgane gorącem powietrze pulsuje nad
olśniewającą kopule; lodowca. Coś brzęczy znów cichutko w błękicie. Czerwona kulka AN-2 rośnie szybko w
oczach. Powietrzna taksówka przybywa tu, by w powrotnym rejsie towarzyszyć helikopterowi. Zbyt
niebezpieczna i długa byłaby dla niego taka samotna podróż do osiedla. Niezastąpiony na krótkich, bez-
wietrznych trasach tu musi mieć koniecznie eskortę. ' — Pani A-l-i-n-o krzyczy naraz Osipow przez złożone w
tubę ręce. — Pani A-l-i-i-i-n-o — powtarza raz, drugi. Niecierpliwi się wyraźnie, przynagla.
— AN-2 jest do pani dyspozycji — oświadcza po chwili. §|||t®| Nie rozumiem?!
Jeśli ktoś ma za sobą cztery miliony kilometrów przelecianych nad lodami Arktyki, jeśli potrafił nie raz i nie
dwa lądować szczęśliwie na dryfujących krach w okolicach bieguna północnego — potrafi, jak widać, zawsze
znaleźć wyjście z każdej sytuacji. .
Osipow rozprostowuje swoje masywne, nieco do przodu pochylone ramiona. Jest w tym coś z odruchu
dobrego gospodarza, który przywrócił zakłócony porządek spraw. Nie kryje zadowolenia, wskazując maszynę.
• ..r— Poleci pani z profesorem Bujnickim obejrzeć sobie Oazę. Całą, od krańca do krańca. Możecie się nie
spieszyć. Macie dużo czasu, nim śmigłowiec nie powróci tu ze stacji — wyjaśnia poważnie, tylko oczy mu się
śmieją.
— Czy i ja także mogę?... — pytam, bo Alina zaniemówiła z wrażenia.
-
:
>— Jeśli pani nie ma nic przeciwko temu... — uśmiech, rzadr ki gość, rozświetla wreszcie całą twarz lotnika.
Nie słuchamy dłużej. W jednej chwili jesteśmy w samolocie, wznosimy się w powietrze, zawisamy na styku
Lodowca Scotta z Lodowcem Międzynarodowego Roku Geofizycznego. Widok niesamowity. Jakby przeszedł
tędy gigantyczny lemiesz odrzucając na wszystkie strony przeogromne lodowe skiby. Oddaję głos Alinie. To jej
lot przecież. Lot, który zawdzięcza polarnej gościnności.
OAZA BEZ PALM — Z POWIETRZA
Zielonkawa, mieniąca się setkami odcieni, zastygła rzeka Lodowca Scotta urywa się naraz. Pod nami chwilę
jeszcze zieją ciemnoszafirową głębią szczeliny. Rozbiegają się we wszystkich kierunkach. Wydają się bez dna.
Zaokrąglone, śliskie krawędzie nie dałyby oparcia ludzkiej stopie. Dalej zwały skalnych rumowisk,
poprzecinane tu i ówdzie wężykami jezior. Porozrzucane w nieładzie, jakby cisnęła je z powietrza dłoń
olbrzyma. Od strony Lodowca Shackletona — głęboko wcięta zptoka Oceanu Indyjskiego, skuta grubym,
lśniącym pancerzem. Maszyna gwałtownie opada naraz w dół. Słychać, jak pilot wyrzuca podwozie. Płozy
dotykają powierzchni fiordu. — Co to? Katastrofa?
— Lądowała pani w Oazie Bungera — woła do mnie pilot przekrzykując szum silnika, podrywa maszynę
do góry i śmieje się, jakby spłatał komuś figla. Nie ochłonęłam jeszcze z wrażenia, a już nadlatujemy nad Stację
imienia A. B. Dobrowolskiego. Zabudowania z góry wyglądają jak zabawki. Mignęły i znikły. Pod nami
rozciąga się znów aż po horyzont świat zastygły, zamarły. Ani śladu na nim życia. Może tak wygląda widziana z
bliska powierzchnia księżyca? Usypiska skał prostopadłymi ścianami spadają do jeziorek, które wiją się wśród
nich jak górska rzeka. Mniejsze i większe, o dziwnych, niespokojnych kształtach, o poszarpanych brzegach,
rozlewają się szeroko, wysyłając na wszystkie strony długie srebrzyste języki. Gdzieniegdzie na sinawej pokrytej
cienką warstewką lodu powierzchni bielą się wielkie dziwaczne zygzaki, jak ślady stóp przedpotopowego ol-
brzyma.
Wzdłuż linii brzegów prześwieca ciemny szafir i zieleń odtajałego częściowo jeziora. Pilot obniża znów
maszynę nad stacją. Czesław pokazuje mi domek, w którym mieszkał. Ani na chwilę nie odrywa ręki od aparatu
fotograficznego. Coraz niżej i niżej. Długo krążymy tuż nad głowami ludzi ładujących do helikoptera resztę
bagażu. Ani się domyślą, że tu jestem, że patrzę na nich z góry. Płoszymy stadka wrzaskliwych mew
grzebiących w odpadkach. | Już wkrótce same pozostaną tu na gospodarstwie. One i ten wiatr, co hula po
opustoszałej Oazie.
Pilot jest niezmordowany. Raz jeszcze powraca nad Lodowiec Shackletona, raz jeszcze przemierza skute
lodem wybrzeża oceanu pokrytego białymi czapami lodowych pól, raz jeszcze okrąża wokoło krawędzie Oazy. I
znów pod nami rozpościera się spiętrzony potok bieli. W głowie mam zamęt. Ani jeden zakątek kamiennej
pustyni nie przypomina drugiego. Godzina lotu mija jak jedna chwila. Na cale życie niezapomniana.
Na lodowcu Scotta otacza nas znowu tłum życzliwych twarzy. Lotnicy są zadowoleni. Postawili na swoim.
— No i co? Dotrzymałem słowa? pyta Osipow, a oczy mu się śmieją. Widząc, że oszołomiona wrażeniami
Alina ściska wciąż kurczowo w ręku mapę, proponuje, rozbawiony jej zachwytem:
— Niech pani da, podpiszemy. Będzie polarna pamiątka. Podmuch wiatru szarpie rozłożonym kartonem,
wyrywa go z rąk. Pierwszy zamaszysty podpis profesora Bujiiickiego przypomina ślad ptasich łapek na śniegu.
Po kolei podstawiamy plecy zamiast stołu. Podpisują się wszyscy lotnicy. Cenna to pamiątka ludzkiej
życzliwości na dalekim krańcu ziemi.
W transportowcu lecącym do „Mirnego" razem wreszcie podziwiamy, w milczeniu, majestat roztaczającego
się pod nami krajobrazu. Ktoś kładzie mi naraz dłoń na ramieniu. Nawigator. Długa chwila minie, nim
zrozumiem, o co mu chodzi.
— Jak brzmi dokładnie pani nazwisko? Pozwólcie mi na chwilę mapę. — Długo z powagą kreśli jakieś
zdania. Wręcza
I mi po chwili, bez słowa. Czytam głośno i nie staram się ukryć wzruszenia. ■
Alina Centkiewicz jest pierwszą na świecie kobietą, która przeleciała nad Oazą Bungera oraz na trasie
„Mirnyj" — Oaza — „Mirnyj" z lądowaniem na Lodowcu Scotta.
Nawigator N-465, A. Robinson.
I -obaj odwracamy oczy, żeby nie widzieć, jak spod ciemnych okularów po policzkach Aliny spływają łzy.
Może się ich nie wstydzić. Zbyt dużo niezwykłych wrażeń nagromadziło -się w tych dniach. Za kilka godzin
żegnamy Biały Ląd, na -którym, od obcych, doznała tyle serca.' I mnie także nielek- ko na duszy. Cóż począć?
Któryś dzień musi być ostatnim. Podsuwam dyskretnie „pierwszej kobiecie" chustkę do nosa. Na kraniec świata
dotarła, to prawda, ale, jak ją znam, chusteczki zapomniała.
Z pochylonej wciąż na piersi głowy zsunął się jedwabny szalik. Nawigator, wciąż poważny, ruchem
podbródka wskazuje misternie spleciony bandaż, przez który przebijają jeszcze ślady krwi.
— Wtedy nie płakała —rzuca krótko.
KTÓRYŚ DZIEŃ MUSI BYĆ OSTATNIM
W „Mirnym" wpadamy w gorączkę ostatnich chwil, ostatnich zaleceń, przypomnień, obietnic. Ludziom nie
zamykają się usta. Setki drobnych, najdrobniejszych spraw nabierają naraz niezwykłej wagi. Przed upływem
roku nikt się tu nie zjawi. Zdani będą tylko na siebie.
Prędzej! Prędzej! Po kostki grzęźniemy w roztajałym śniegu. Czy zdążymy się ze wszystkimi znajomymi
pożegnać, życzyć pomyślnego zimowania i wypełnienia olbrzymiego planu naukowego. I nie tylko naukowego
— ot, choćby Osipow. Już w maju dokonuje nie lada wyczynu lądując w mrokach na nie znanym terenie Stacji
imienia Wilkesa. Wiezie na swym pokładzie lekarza, jednego z tych, co Alinę ratowali z opresji, do ciężko
chorego Australijczyka. Podczas innego zimowego przelotu musi przymusowo lądować. Huraganowy wicher
gro
zi porwaniem ciężkiego transportowca. Zeby nie dopuścić do tej katastrofy, załoga kopie rowy, do których
przywierają płozy. I trzy doby czeka na lodowcu, nim wiatr ustanie. W październiku tenże sam dowódca sił
lotniczych otwiera nową linię powietrzną nad wschodnią Antarktydą przelatując trzy i pół tysiąca kilometrów z
„Mirnego" do stacji imienia Łazarowa, a po dwu latach poprowadzi samolot AN-10 na olbrzymiej trasie
Moskwa — Indie — Australia — Nowa Zelandia, Mac Murdo na Antarktydzie — Mirnyj.
A inni? Jedni przedarli się do bieguna, inni przepracowali ten rok w głębi lądu. Kierownik „najmłodszej"
stacji radzieckiej imienia Łazarowa Kruczinin nie przeżył spokojnej zimy. Huragany niszczyły tam radiosondy,
zrywały kable, przewracały raz po raz klatki meteorologiczne, targały ustawicznie masztami radiostacji zrywając
łączność ze światem. Wokół budynku prądy morskie poryły lód szczelinami, oderwały wreszcie i odniosły
daleko na morze szmat lodu długości dwu kilometrów. Antarktyda zaciekle broni się przed ludźmi. Każdy z
tych, którzy tu zostają, zdaje sobie, sprawę, że czeka go nielekki los. Każdy przy rozstaniu wdzięczny jest za
dobre słowo.
Czas nagli. Czekamy już tylko na powrót helikoptera z Oazy. Łamacz lodu zabierze go ze sobą w dalszą
drogę. Z całego serca zazdrościmy oboje tym, którzy popłyną jeszcze po wodach Antarktyki ku nieznanemu
dalekiemu Wybrzeżu Księżniczki Astrid. Zobaczą góry, lodowce nie oglądane dotychczas przez nikogo. W rok
później, gdy w gabinecie W. F. Burchanowa w Zarządzie Głównym Północnej Drogi Morskiej napomknąłem o
tym nie spełnionym marzeniu, padło proste pytanie:
— Czemuż pan nie depeszował? Zezwolenie na ten rejs byłoby, sądzę, sprawą paru godzin.
Ba, gdybym wiedział!
„Męski bałagan" domku glacjologów znikł bez śladu. W sionce, tuż przy drzwiach, wisi miotełka do
zmiatania śniegu z obuwia; wymyta, wypastowana podłoga lśni czystością. Ktoś podaje nam wielkie papucie,
niczym na Wawelu. W pracowni profesora Sawieliewa, tam gdzie przed paroma dniami w bezładzie
przeprowadzki Alina widziała stosy pak, stoją teraz pełne książek półki; biurko zarzucone mapami wnętrza
Antarktydy. Ze ściany nad łóżkiem śmieje się do nas jaskra
wymi barwami kilim kaukaski. Cicho, spokojnie, przytulnie. Ciężko nam żegnać się z gospodarzem. Myśli nasze
nieraz jeszcze będą się krzyżować ponad wodami oceanów. W miesiąc później, w zamęcie dobijania do
gdańskiego portu, gdy wręczymy telegrafiście >»Michaiła Kalinina« depeszę pożegnalną do zimowników
„Mirnego" i stacji śródlądowych, on z kolei poda nam otrzymaną stamtąd przed chwilą dla nas wiadomość. Od
profesora Sawieliewa, z Antarktydy. Nie pierwsze to i nie ostatnie dowody pamięci polarników.
I znów pędem do radiostacji, elektrowni, stołówki, ambulatorium. Stamtąd biegiem na lotnisko. Biedny
samolot z pingwinkiem aż przysiadł na amortyzatorach, tak jest przeciążony. " i'":'
Ostatni rzut oka na ledwie widoczne spod śniegu domki, na rozbłysłą w słońcu biel Lodowca Ellen, na
malejące sylwetki ludzi. Stoją długo jeszcze ze wzniesionymi w pożegnalnym geście ramionami. Nikną wreszcie
z oczu. Coś ściska za gardło. Nie lubię pożegnań z tym, co głęboko zapadło w serce.
ODWIECZNYM SZLAKIEM LODOWYCH GÓR
Statki w pełnym pogotowiu. Na pokładzie witają nas serdeczne słowa. Każdy niemal, znajomy czy
nieznajomy, za swój święty obowiązek uważa powiedzieć mi coś o Alinie, a mnie serce rośnie. W tym krótkim
czasie potrafiła zyskać sobie życzliwość i szacunek polarnej braci.
Wrzucam szybko do kabiny przywiezione worki i natychmiast przebieram się po cywilnemu. Zwyczaj to nie
pisany, ale nikogo dookoła nie widzę w polarnym ubraniu. Dobrze zrobiłem. Gdy .tylko helikopter jak
niezgrabna ciężka ważka opuścił się na pokład łamacza lodu, usłyszałem pukanie do drzwi.
— Pożegnanie z Czwartą Wyprawą. Kapitan prosi natychmiast do siebie na górę.
Uroczysta chwila. Gdyby oba statki stały bliżej osiedla, uczestniczyliby w niej wszyscy jego mieszkańcy. A
tak stała się udziałem tylko wybranych. Stoją półkolem w obszernej kajucie, poważni, uroczyści, obaj dowódcy
wypraw lądowych,
kapitan »Ob« Dubinin, kierownicy grup naukowych i stacji, profesorowie, inżynierowie, Alina i uczestnicy
polskiego rekonesansu. W kieliszkach roznoszonych na tacy przez stewardessę pieni się złocisty szampan.
Parę krótkich toastów, mocne uściski dłoni i wszyscy wychodzimy na pokład. Rozstajemy się nie tylko z
zimownikami. Rozstajemy się z Szóstym Kontynentem...
Niecierpliwy ryk syren raz po raz rozdziera powietrze, długo jeszcze echem przetacza się po ścianach
odległych lodowców. Chlaszczą na wietrze flagi. Dźwigi okrętowe wciągają na pokłady lodowe kotwice. Nad
masztami radiostacji „Mirnego" biją wciąż w powietrze różnokolorowe rakiety. W odpowiedzi nad naszymi
głowami wystrzelają z sykiem czerwone gwiazdeczki.
Ludzie milkną. Każdy zostawia tu szmat swego życia. Każdy na swój sposób żegna Antarktydę. Każdy
inaczej ją przeżywał, co innego w niej dostrzegał, co innego ukochał czy znienawidził. Była dla jednych
spełnieniem tęsknoty za Wielką Przygodą, dla drugich sprawdzianem własnych możliwości, jakiegoś
okrzepnięcia wewnętrznego. Dla innych — wtargnięciem w zamierzchłą przeszłość ziemskiej kuli czy wreszcie
choćby przeżyciem żarliwego zachwytu. Dla większości Lodowy Kontynent był polem twórczej pracy
naukowej.
Stoją w ciszy, wsparci o burtę. Młodzi, starzy. Ich rola tu skończona. Nowi ludzie wyjdą teraz na badania
terenu, nowi wzniosą się w powietrze, nowi przewalczać będą codzienny trud życia polarnego, odczytywać z
troską lub radością krzywe na tych samych instrumentach, które oni dzień po dniu tyle miesięcy obsługiwali, z
którymi się zżyli. W każdym rozstaniu kryje się melancholia. •
Ledwie wyczuwalnie zawibrował pod nogami pokład. Za rufą spieniła się woda biała od kry. Czarny pas
między burtą a białym wybrzeżem poszerzał się i rósł, ogromniał. Odpływamy. Delikatna koronka masztów
radiostacji błękitniała, rozpływała się w przezroczystym powietrzu. Śruba naraz zakotłowała wodę na pełnych
obrotach. Na obu statkach jed-
nocześnie flagi opadły w pożegnalnym salucie. Zahuczały naraz obie syreny: »Ob« ciężkim, donośnym basem,
»Michaił Kalinin« śpiewnym, melodyjnym dyszkantem. I znów rozstanie. Za rufą łamacza lodu ślad spienonej
wody rozkłada się szerokim wachlarzem —»Ob« skręca powoli na zachód. -
Wzdłuż naszej burty przepływa na krze para pingwinków Adeli. Układają sobie piórka, pogęgują zajęte
sobą, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi. Potrącone dziobem pole lodowe okręci się z chrzęstem wokół osi
nie budząc z głębokiego snu leniwie wyciągniętej foki. Zwierzę ledwie podniesie głowę, ledwie spojrzy
nieprzytomnymi oczyma na statek i na powrót zasypia, jakby nas nie spostrzegło. Jakbyśmy już nie należeli do
tego świata lodów, który opuszczamy.
Wokół cisza. Lodowy kolos nie opodal nas przegląda się w spokojnej jak jezioro, splisowanej lekkim
podmuchem tafli oceanu. W dali maleje ciężka sylwetka »Ob«. Rozpływa się powoli linia brzegów Szóstego
Kontynentu. Zawieszona między bezmiarem wód i nieba, długo świeci jeszcze tą jedyną na świecie, odmienną
od wszystkich bielą. Wśród rozrzedzonej kry płyniemy sami.
Odwiecznym szlakiem lodowych gór na północ.