Czesław Czerniawski Wielki Rejs (1966)

background image
background image
background image

Mnie je tak teszno za naszym morzem,

mnie je łak teszno za morzem.

Gerard Konkel: Piesnió Jastarni

background image

— Zrozumiałem pana dobrze, zrozumiałem

pana dobrze... To już wszystko, to już wszyst­
ko. Dziękuję bardzo, życzę powodzenia w po­
łowach, życzę powodzenia... Over i stop...

Odłożyłem słuchawkę radiotelefonu i przy­

glądałem się, jak operator manipuluje prze­
łącznikami. Kiedy skończył, poczęstowałem
go papierosem z paczki, która dotychczas
leżała na stoliku pod aparaturą. Sam rów­
nież zapaliłem, a resztę schowałem do kie­

szeni płaszcza z zielonej popeliny, wojsko­
wego kroju. Najlepiej się w nim czułem,
a w licznych terenowych wyjazdach był naj­
wygodniejszy.

Wziąłem teraz mikrofon połączony kablem

z wozem transmisyjnym znajdującym się na
ulicy przed budynkiem Gdynia-radio, wew­

nątrz którego znajdowałem się w tej chwili.

— Halo! — rzuciłem technikowi w samo­

chodzie. — Koniec roboty. Zwijamy się. —
Odłączyłem kabel od końcówki mikrofonu
i trzymając go w ręku wstałem z krzeseł­
ka. — Dziękuję — uścisnąłem dłoń operato­
ra. — I do następnego razu.

— Cześć — odpowiedział. I uśmiechając się

dodał: — Gdyby tam coś nie wyszło, proszę
przyjechać jeszcze raz. Spróbujemy powtó­
rzyć całe nagranie.

background image

— Dobra. Powinno jednak być dobrze.

Cześć.

Na schodach spotkałem kierowcę naszego

samochodu, który szedł na górę, aby pozwi­
jać kable, a kiedy otworzyłem drzwi wozu,
technik kończył przewijanie taśmy. Zdjął ją
z talerza magnetofonu i wkładał właśnie do
pudełka.

— Jak wyszło? — spytałem wchodząc do

wnętrza.

—• Zupełnie nieźle — odpowiedział. —

Czasami włazi trochę za dużo szumów i trza­
sków, ale na to nie ma rady. Zresztą sam
pan wie...

Skinąłem głową. Przecież nagrałem już

niejedną taką rozmowę i ze statkami han­
dlowymi, i z rybackimi. Wiedziałem, jak
dużo zależy od rozmaitych, niezależnych od
naszej radiowej techniki czynników, zwłasz­
cza atmosferycznych.

— Ale przy montażu na pewno uda się pa­

nu trochę to wyczyścić.

Technik wpakował pudło z taśmą za kon­

soletę i wyszedł z wozu pomóc przy zwija­
niu kabli.

— Wracamy do rozgłośni? — przez otwarte

drzwi zajrzał kierowca.

— Tak. Muszę to dać do dzisiejszego

dziennika.

— To jedziemy. — Wycisnął sprzęgło.

Chwilkę mocował się z lewarkiem skrzynki
biegów. Tryb wchodził na miejsce opornie
i ze zgrzytem. — Cholera, wóz zajeżdżony.
Stale w rozjazdach, że chwili czasu nie ma,
aby sprzęgło doregulować.

Wraz z technikiem pominęliśmy to milcze­

niem. Narzekania na stan techniczny naszych
wozów i radiowej aparatury były powtarza-

background image

jącym się akcentem wszystkich wyjazdów
i nikt się już tym na serio nie przejmował.
Po prostu tak, jak gdyby to wszystko było
czymś jak najbardziej normalnym i nie­
odłącznym od codziennej pracy radiowca.

Kiedy z zatłoczonej Świętojańskiej wyrwa­

liśmy się na szeroką, dwukierunkową trasę
do Gdańska, technik, który dotychczas wy­
glądał przez szybę okna, odezwał się nagle,
wskazując ruchem głowy czerwone pudło
z taśmą:

— Znów się popisał ten nasz dawny przo­

downik pracy, no nie?

—• Jaki przodownik pracy? — nie zrozu­

miałem go. To od wielu już lat nieużywane
określenie zaskoczyło mnie.

— No, on... — technik znów ruchem głowy

wskazał pudło z taśmą.

— Augustyn Dahl?
— Aha. Nie przypomina pan go sobie?
— Nie.
— A przecież i pan musiał go wtedy na­

grywać.

— To znaczy kiedy?
— Czy ja wiem? — technik zastanawiał

się chwilkę. — To był chyba rok czterdziesty
dziewiąty albo pięćdziesiąty... Nie pamięta
pan?

— Nie — potrząsnąłem głową.
— Ciekawe. A ja dobrze pamiętam tego

Dahla. To znaczy jego głos, bo jego samego
widziałem tylko raz albo może dwa, ale wy­
wiady z nim nagrywało się wtedy dość czę­
sto. Pierwszy przodownik pracy w rybo­
łówstwie. Szum był koło niego, że nie wiem.
I prasa, i my, i chyba kronika filmowa... Nic
pan sobie nie przypomina?

background image

— Nie wiem — odpowiedziałem i przybli­

żyłem twarz do okna, aby lepiej zobaczyć,
jaka jest w tej chwili pogoda tam, na zew­
nątrz.

Zobaczyłem jesienne niebo napęczniałe

ciężkimi deszczowymi chmurami i drzewa

przy szosie gubiące za każdym podmuchem
wiatru żółte, czerwone lub zwyczajnie bru­

natne liście. I zaraz, w chwilę potem, jak
spojrzenie moje wyszło poza szybę, zaokrą­

glone pagórki przy szosie opadły nagle, a ru­

dawe ściernisko pola zaczęło dość stromą

pochyłością zniżać się ku miejscu, gdzie poza
ciemną zwartą linią drzew unosiła się do
szarego i zachmurzonego nieba tak samo
szara i nachmurzona tafla morza. I to pierw­
sze, i to drugie tak były podobne do siebie,
że tam, gdzie powinien się zaznaczać wyraź­
nie horyzont, nie było po prostu nic. Wyda­
wało się, że morze wznosi się ponad brzeg,
ponad tamte drzewa i rozpina się nad całą
ziemią jak mroczna i siwa kopuła. Albo że
to niebo opada tak nisko i układa swoje
deszczowe chmury na plaży, między tamtymi
drzewami, w miejscu, gdzie kończy się pole,
na którym od dawna nie ma już ani rosną­
cego żyta, ani równo ustawionych snopów.

Bardzo lubię to miejsce i gdy tylko jadę

z Gdańska do Gdyni, samochodem lub też
elektryczną kolejką, zawsze tutaj, koło Ka­

miennego Potoku wyglądam przez okno, aby
w tej głębokiej niecce między wzgórzami
zobaczyć morze. Morze, które za każdym
razem jest inne i choćbyś patrzył na nie, nie
wiem jak często, nigdy nie uda ci się przy­
łapać go na tym, żeby wyglądało dwa razy

tak samo. A poza tym, w tym właśnie miej­
scu, między obu portami, zawsze widziało

background image

się jakieś statki albo stojące na gdańskiej
redzie, albo zdążające do Gdyni, albo sunące
ku cyplowi helskiego półwyspu, w drodze
na pełne morze. Widok zaś statku za każ­
dym razem budził we mnie dawne, nigdy nie
spełnione tęsknoty, a wyobraźnia podsuwała
nazwy tych wszystkich portów, do jakich
mógł wchodzić w tym rejsie. I nie tylko naz­
wy, ale również i to wszystko, co mogło się
z tymi nazwami wiązać i co pobudzała i wy­
olbrzymiała

tamta

nigdy

niezaspokojona

tęsknota. Może to dziwne, ale właśnie to
odradzanie się dawnych tęsknot było mi bar­
dzo potrzebne i dlatego również tak lubiłem
ten odcinek szosy łączącej dwa miasta.

Tym razem także zobaczyłem dwa statki.

Jeden rozpoznałem bez trudu po charaktery­

stycznie rozkraczonym maszcie w części ru­
fowej i ściętej, niemal jak u wojenniaka, ru­
fie. To był jeden z tych nowych rybackich
trawlerów-zamrażalni

gdyńskiego

„Dalmo-

ru”. Wychodził zapewne w nowy rejs, może
gdzieś aż pod Labrador. Drugi statek był
obcą, dużą jednostką zdążającą do Gdyni.
Zaraz potem ujrzałem jeszcze jeden. Był to
rybacki kuter, który wyszedł spoza czarnego
kadłuba

tego

zagranicznego

drobnicowca

i jasną plamą swojej pomalowanej na żółto

burty ubarwił chmurną szarość morza.

I w tej samej chwili usłyszałem gdzieś

w sobie głos tamtego człowieka z którym
tak niedawno rozmawiałem, a który łowi
teraz na jakimś łowisku Morza Północnego;
wyrzuca za burtę włok albo wybiera go na
pokład, lub ustawia swój kuter dziobem
pod falę, aby przetrwać sztorm. Głos przy­
tłumiony olbrzymią odległością, zniekształ­

cony przez szumy i trzaski, a przecież —

background image

zdałem sobie z tego sprawę dopiero teraz,
w tej chwili — przecież znajomy. I być mo­
że to właśnie sprawiło, że ujrzałem nagle
jakby zarys jego twarzy.

Już dawno pozostał za nami tamten odci­

nek drogi, z którego można przyglądać się
morzu, już dawno pozostawiliśmy za sobą
ulice Sopotu i wjeżdżaliśmy w pośpieszny
tłok ulicy Grunwaldzkiej, ciągnącej się od
Oliwy aż do Wrzeszcza, a ja wciąż miałem
przed sobą zarys tej twarzy, jeszcze niewy­
raźny, jeszcze bezkształtny jak bryła kamie­
nia, z której dopiero ma powstać rzeźba. Kie­
dyś, gdy dopiero rozpoczynała się odbudowa
gdańskiej starówki, bardzo często zachodzi­
łem do pracowni, gdzie przygotowywano
rzeźby i inne kamieniarskie elementy, które
tak bogato ozdobiły później kamieniczki na
Długiej czy na Długim Targu. Lubiłem przy­
słuchiwać się stukaniu młotków i przyglądać
się, jak spod dłuta odpryskuje piaskowiec
i jak z bezkształtnej na początku bryły za­
czyna się tworzyć wąsata i sroga twarz ry­
cerza, pełne pychy oblicze kupca lub po pro­
stu jakiś roślinny ornament. I teraz działo
się zupełnie tak samo. Miałem przed sobą
zarys tej twarzy, a poprzez trzaski i szumy
przebijał się ku mnie zniekształcony głos,

a każde kolejne słowo było jak ułamek,
jak odłupana bryłka kamienia odsłaniająca

coraz to nowe szczegóły, coraz wyraźniejsze

i doskonalej uchwycone rysy twarzy. Twarzy
wydłużonej, trochę końskiej, o dużym, wy­
razistym nosie wyciągniętym w dół ku nie­
wielkim, szczotkowatym wąsikom i wąskim
ustom. To one właśnie, a także oczy, najbar­

dziej zwracały uwagę każdego, kto po raz
pierwszy spoglądał na tę twarz. Bo w tych

background image

ustach i w tych niebieskich, niemal wybla­
kłych oczach był twardy, nieustępliwy upór.
Taki, o którym mówi się: ośli, i który rze­

czywiście może napsuć wiele krwi każdemu,
kto musi mieć do czynienia z człowiekiem
w ten sposób upartym, ale który może rów­
nież sprawić, że człowiek ten zawsze dojdzie
do obranego przez siebie celu. I co jeszcze
zapamiętałem z tej twarzy? Tak samo jak
wszystko wydłużony, ale mocno zarysowany
podbródek, dwie głębokie bruzdy opadające

od nosa ku kącikom ust i całą siateczkę
zmarszczek wokół oczu. Ach tak. I jeszcze
fajka. Teraz pamiętałem doskonale tę fajkę,
która zawsze sterczała z tych zaciśniętych
ust, niezależnie od tego, czy się paliła, czy
też zupełnie wygasła.

A kiedy wyrzeźbiłem już sobie całą tę

twarz, ze wszystkimi szczegółami, przypom­
niałem sobie nagle moje pierwsze spotkanie
z tym człowiekiem. Bo technik miał rację.
Nagrywałem już z Augustynem Dahlem wy­
wiad i to chyba niejeden. A pierwszy robiłem
u niego, w jego rodzinnej Rewie, na długo
przedtem nim stał się znanym człowiekiem.
Od kilku dni trwały wtedy sztormy, była

chyba jesień, jak teraz, wszystkie kutry sta­

ły na sznureczku. W gdyńskiej „Arce” po­
wiedziano mi, że Dahla nie ma, że na pewno
będzie w domu, w Rewie. A naczelny naci­
skał o tę rozmówkę, bo akurat trwała jedna
z tak częstych wówczas akcji propagando­

wych i Dahl, człowiek, który z rybaka ło­
dziowego został szyprem pełnomorskiego ku­
tra, bardzo do tej akcji pasował. Wziąłem
więc wóz transmisyjny i pojechałem do
Rewy...

background image

Siedzieliśmy przy stole. Dahl po jednej

stronie, pod oknem, ja po drugiej, naprze­
ciw. Na lnianej serwecie leżał mikrofon odłą­
czony już od kabla wiodącego do wozu trans­
misyjnego, który stał na ulicy, tuż przed
chatą Dahlów. Nagranie wywiadu już skoń­
czyłem, nie skończyłem jeszcze jednak roz­

mowy z Dahlem. Zawsze lubiłem pogawędzić
nieco dłużej, gdy człowiek, do którego przy­
jeżdżałem, zainteresował mnie w jakiś spo­
sób. A Dahl był interesującym człowiekiem.
I to bardzo. Wrażenie to odniosłem już po
pierwszych zamienionych z nim słowach
i ono właśnie sprawiło, że siedziałem jeszcze
na tym krzesełku za stołem i wcale mi się
nie spieszyło w drogę powrotną do Gdańska.

Za szybami okna hulał wiatr. Sypał

w szkło drobinkami piachu, które porywał
na strądzie i niósł aż tutaj, kołatał źle umo­
cowanymi okiennicami i szarpał gołymi ga­

łęziami drzew zrywając z nich ostatnie bru­
natne i pomarszczone liście. A potem gdzieś
wysoko, być może w przewodach elektrycz­
nych, a może po prostu w kominie, wygwiz-

dywał jakieś dzikie, a jednocześnie tęskne
melodie, w których pełno było pojękiwania
i zawodzenia.

Od strony morza, a właściwie Zatoki Puc­

kiej, jedna za drugą szły ciężkie, szare chmu­
ry tak pełne deszczu, że aż wierzyć się nie
chciało, iż jeszcze mogą utrzymać się tam
w górze.

Dahl wyciągnął dłoń i włączył radiood­

biornik ustawiony na stoliczku przykrytym
serwetką wyszywaną w kolorowy kaszubski
wzór. Wydało mu się pewnie, że są tam na
niej jakieś okruszyny, gdyż strzepnął ją pal­

cami, a potem uniósł zwisający róg serwetki

background image

tak, abym mógł dobrze obejrzeć pokratko-
wane serduszko, z którego smukłą łodyżką
wyrastał ku górze stylizowany kwiat tuli­
pana. Na rozchodzących się na boki gałąz­
kach wdzięczyły się niebieskie niezapominaj­
ki i czerwone koraliki wisienek.

— To chyba robota żony, prawda? —

zapytałem.

— Jo — odpowiedział Dahl i powrócił do

swojej poprzedniej pozycji. — To Tereska,
jo. Bardzo się ucieszyła, kiedy przywiozłem
z Gdyni to radio. — Dahl uśmiechnął się. —
Przez tydzień chyba miała co opowiadać są­
siadkom. Jak to białka. I od razu powiedzia­
ła, że stolik, na którym stoi aparat, musi
być pięknie przykryty, nie? O płótno na
serwetkę nie było trudna, ale nici do wy­
szywania niełatwo dostać. Wie pan, tu trze­
ba kilku odcieni niebieskiego, nie? I o to jest
najtrudniej. Ale postawiła na swoim.

— No i serwetka jest naprawdę bardzo

ładna.

—■ Jo, ładna...

„Pionierek” rozwrzeszczał się jakąś przej­

mującą muzyką, nad którą górowało ryt­
miczne dudnienie bębna. Dahl skrzywił się
i szybkim ruchem dłoni wygasił odbiornik.

— Radio jest — powiedział — ale słuchać

nie zawsze można.

— No, zawsze... — jako radiowiec poczu­

łem się dotknięty tą uwagą.

— Tereska to potrafi siedzieć przy tym

godzinami — uśmiechnął się Dahl, rad chy­
ba z zadanego mi ukłucia. Nie miałem mu

tego za złe. Brał po prostu odwet za tremę,

z jaką się musiał borykać w czasie nagra­
nia. — I tak jest dobrze, jo. Bo ja mogę być
w domu nie więcej niż raz w tygodniu. Chy-

background image

ba że jest tak jak dzisiaj... Ale Tereska nie
narzeka. Przecież z niej rybacka córka, nie?

— Tak. Rozumiem. Jednak chyba i dla ry­

backiej córki niełatwo być przez cały ty­

dzień z dala od męża i nie wiedzieć, co się

z nim dzieje.

Dalii nie odpowiedział. Pokiwał tylko gło­

wą i zajął się nabijaniem fajki.

— Ai papu także... — urwałem, gdyż prze­

straszyłem się, że mogę go urazić. Pamię­
tałem przecież doskonałe to wszystko, co mi
powiedział jeszcze przed kilkunastu minu­
tami i co technik, znajdujący się w wozie
i obsługujący magnetofon, utrwalił na taś­

mie.

Dahl chyba zrozumiał mnie, gdyż popa­

trzył mi w oczy poprzez kłębek sinawego
dymu unoszący się z fajki, a potem wyciąg­
nął dłoń po gazetę, która leżała złożona
i wciśnięta pod radio.

— Mnie też niełatwo, jo — powiedział. —

Różne teraz nowości idą, a skąd wiedzieć,
czy dobre, czy złe, nie? Niech pan tylko zo­
baczy, o tutaj.

Podał mi „Dziennik Bałtycki” i wskazał

palcem tytuł starej rubryki: Żegluga i rybo­
łówstwo.

»Zapoczątkowany przed tygodniem ruch

współzawodnictwa

pracy

wśród

rybaków

gdyńskiej „Arki” rozwija się« — głosiła
pierwsza informacja.

— O to panu chodzi? — upewniłem się.
— Jo. — Dahl ukrył twarz za mgiełką dy­

mu z fajki.

— »Mniej więcej przed tygodniem — czy­

tałem dalej — na zebraniu pracowników
Państwowego

Przedsiębiorstwa

Połowów

i Usług Rybackich „Arka” zapoczątkowany

background image

został ruch współzawodnictwa między jed­

nostkami łowczymi tego przedsiębiorstwa.

W toku ożywionej dyskusji zabierający głos

rybacy wysunęli projekty do regulaminu,
który zostanie opracowany w najbliższym
terminie. W czasie zebrania udział we współ­
zawodnictwie

zgłosiło

siedmiu

szyprów.

W tych dniach do ruchu tego przystąpili
dalsi. Są to: Jan Boszka z „Gdy 3”, Włady­
sław Woliński z „Gdy 15”, Bronisław Kreft
z „Gdy 16” i Stefan Dończyk z „Gdy 22”.
Wskazuje to, że ruch socjalistycznego współ­
zawodnictwa pracy wśród rybaków „Arki”
zaczyna się rozszerzać^.

Skończyłem i podniosłem spojrzenie na

twarz Dahla.

— Coś w tym musi być — powiedział

Dahl, ale tak jak gdyby mówił raczej do
siebie niż do mnie. — Boszka do tego przy­
stąpił; i Kreft... Jo. Coś w tym musi być. —

Pokręcił głową i podłubał zapałką w fajce. —
Współzawodnictwo — mruknął, pakując cy­
buch w usta. — Wyścig pracy... Znów jakieś

nowości. — Pociągnął z fajki i aż pod sufit
puścił niebieskawy kłębek dymu. — Jo —
odezwał się znów tym samym mrukliwym
tonem — wyścig pracy. A skąd mam wie­
dzieć, czy to jest dobre, czy złe? Nigdy tego
dawniej na morzu nie było. A jak nie było —
to znaczy że niedobre, nie?

— Niekoniecznie — zaoponowałem.
— Ludzie tak mówią — Dahl znów ukrył

twarz za mgiełką fajczanego dymu. — Sły­
szałem, jak gadali w porcie: „To będzie na­
ganianie do roboty”.

—■ Chto szepce, ten mó dióbła w krzep-

ce — przypomniało mi się stare kaszubskie
przysłowie.

2 — Wielki rejs

17

background image

Dahl westchnął i końcem cybucha podra­

pał się po koniuszku swojego długiego nosa.

— Jo — zgodził się ze mną. — To je recht

powiedzóne. Kto prawdę gada, to głośno mó­
wi. Tak jak Pacała.

— Kto to jest?
— Rybak. Z mojego kutra. Partyjny —

Dahl spojrzał na mnie szybkim, badawczym
spojrzeniem i opuścił oczy na fajkę, którą
teraz trzymał w dłoni. — Pan też może... par­
tyjny?

— Nie — odpowiedziałem. I spytałem, gdy

Dahl nie podejmował rozpoczętego zdania: —
Więc co ten Pacała?

— Pacała? No, on bez przerwy gada o tym

wyścigu. Że niby ja też powinienem się zgło­
sić, nie?

— A pan?

Dahl uniósł fajkę do ust i pociągnął z niej

krótkimi, szybko następującymi po sobie

pyknięciami.

— Kiedy kilka miesięcy temu dali mi ku­

ter, nie, i zrobili szyprem, myślałem, że to
wszystko co było: pływanie na łodzi wiosło­

wej, ta Rewa — wszystko, nie, że to minęło,

zostało przekreślone. Ale szybko zobaczy­
łem, że nic przekreślić się nie da, że to

wszystko jest dalej. I że mnie dalej nie rów­
nać się z takimi, jak Szombok czy Boszka
i Kreft, o których dzisiaj gazeta pisze... Tak
to jest, nie?

Tym razem spojrzał mi prosto w oczy, ale

nic w jego spojrzeniu nie potrafiłem odczy­
tać. Bo zawsze, jak to już zdążyłem zauwa­
żyć, było ono niezmiennie jednakowe. Stale
widziało się w nim wyraz spokojnego, zrów­
noważonego uporu i nieustępliwości, z jakim

zwykle rybacy i marynarze spoglądają na

background image

morze, niezależnie od tego czy jest ono ciche
i spokojne, czy wzburzone i kipiące sztor­
mem.

— Tak — powiedziałem i odwróciłem gło­

wę, gdyż do pokoju wszedł technik.

— Można zwijać kable? — spytał.
— Można.

Wstałem z krzesełka.
— Dziękuję.
Dahl powstał również i odprowadził mnie

do drzwi.

— Do widzenia.
Na zewnątrz z miejsca zwalił się na mnie

wiatr i sypnął piaskiem w oczy. Między
dwiema checzami widać było zatokę zrytą
w wielkie bruzdy wodne sunące z szumem
i hukiem na brzeg, spienione i szare tą złą,
niemal metaliczną szarością tak charaktery­
styczną dla morza w czas sztormu.

Kierowca wyjrzał z szoferki wozu i za­

wołał:

— Jedziemy do domu?

Wóz podskoczył na krawężniku skręcając

do bramy, za boczną szybą przesunęły się
rozwarte, sporządzone z metalowej kraty

wrota, mignęła czarna czapka strażnika, któ­

ry zawołał coś do kierowcy, i oto byliśmy
już w rozgłośni.

Pobiegłem na piętro, aby zostawić płaszcz,

a potem znów wróciłem na parter. Stół mon­
tażowy był wolny, mogłem więc od razu za­
brać się do obróbki taśmy nagranej w Gdy-
nia-radio.

background image

Włączyłem aparaturę i po chwili usłysza­

łem znajomy głos:

— Tak, sztormowaliśmy już od kilku go­

dzin... od kilku godzin... Wiatr był do ośmiu,
dziewięciu stopni... do dziewięciu stopni był
wiatr... Noc, fala zalewała pokład, ledwie
dało się ustać za sterem. Było już chyba po
północy, kiedy zobaczyłem te rakiety. Naj­
pierw jedna, potem druga... Czerwone, to
znaczy że wzywał ktoś pomocy... Wzywał
ktoś pomocy... .

Nie miałem kłopotu z montażem. Dahl

opowiadał płynnie i dość barwnie. Czasem
tylko jego słowa zacichały, zupełnie tak, jak
gdyby z głośniczka wysysała je ta olbrzymia
odległość, jaka nas dzieliła w czasie nagry­
wania jego relacji. Na to jednak nic nie
można było poradzić. Mogłem tylko powy­
cinać niewielkie fragmenty, gdzie między
zdaniami Dahla rozlegały się trzaski i szumy
ze słuchawki radiotelefonu.

Po ostatniej sklejce cofnąłem wszystko

i puściłem jeszcze raz, aby teraz uważnie
przesłuchać całość.

Cięcia wyczyściły nieco nagranie i spra­

wiły, że słuchało się go zupełnie nieźle.

I wtedy, gdy słuchałem tego zniekształco­

nego odległością głosu rozbrzmiewającego
z głośniczka tuż obok, usłyszałem jakby jego

echo budzące się w jakimś takim głośniczku

gdzieś wewnątrz mojej pamięci, zupełnie tak,
jakbym miał tam zainstalowany magnetofon,
który

teraz

przewijał

starą, wyciągniętą

z archiwum taśmę.

Poderwałem się ze swego miejsca. Nie słu­

chałem już do końca zmontowanej wstawki.
Zaniosłem ją kierownikowi redakcji, a sam
pospieszyłem do taśmoteki.

background image

— Z którego roku? — Nasz taśmotekarz

podniósł na mnie zdziwione oczy. — Z pięć­
dziesiątego?

— Albo pięćdziesiątego pierwszego. Do­

kładnie nie pamiętam.

— Wątpię, czy pan coś znajdzie. Prawie

wszystko już zostało skasowane. Pan wie,
stale brak taśmy na nagrania. — Odnalazł
jednak księgę ze spisem audycji z lat 1950—

1952 i podał mi. — Niech pan szuka, jeżeli

ma pan ochotę.

Dość długo wertowałem stronice księgi, po

kilka razy przeglądając wszystkie pozycje.
Nie pamiętałem przecież ani kiedy poszło na
antenę tamto moje nagranie z Dahlem, ani
też, jaki miało wówczas tytuł. W końcu jed­
nak znalazłem. Podałem numer taśmoteka-
rzowi, który na kilka minut przepadł wśród
półek z pudełkami taśm. A kiedy powrócił,
podał mi jedno z takich pudełek, tak samo
jak inne oklejone białą nalepką i opatrzone
na grzbiecie numerem.

— Co pan chce z tym zrobić?
— Sam jeszcze nie wiem — odpowiedzia­

łem. — Na razie chcę to przesłuchać.

Taśmotekarz wpisał numer taśmy do ze­

szytu, ja podpisałem i popędziłem na mon-
tażówkę. Uczyniłem tak po prostu dlatego,
że w tej samej chwili, gdy wziąłem do dłoni

pudło z tym starym nagraniem, zaczęła się
budzić we mnie jakaś niecierpliwość i pod­
niecenie, zupełnie takie samo, jakie odczu­
wam zawsze wtedy, gdy wpadam na trop
ciekawego dla dziennikarza tematu. Jeszcze
nie wiedziałem na pewno, ale już było we
mnie przeczucie, że warto się tym zająć. Zro­
dziło się ono chyba już wtedy, w wozie
transmisyjnym, gdy przypomniałem sobie

background image

Dahla, i z chwili na chwilę przybierało na
sile. A ja nie robiłem nic, aby się temu opie­
rać. Byłem już zbyt długo radiowcem, aby
lekceważyć tego rodzaju instynktowne im­
pulsy skłaniające do działania.

Pośpiesznymi ruchami dłoni zakładałem

taśmę na talerze stołu montażowego. Wresz­
cie nacisnąłem przycisk uruchamiający apa­
raturę:

»Urodziłem

się

jedenastego

listopada

1916 roku w Rewie, gdzie mieszkam dotych­

czas. Wioska Rewa leży tuż nad morzem, nad
Zatoką Pucką — na północ od Gdyni i ciąg­
nie się wzdłuż wybrzeża, nie? Liczy sześć­
dziesiąt domów rybackich.

Mieszkają tam najbiedniejsi rybacy — ry­

bacy łodziowi. O rybołówstwie pełnomor­
skim nie mają pojęcia. Bo w jaki sposób, nie?
Jo... Stać ich było zaledwie na łódź wiosło­
wą, sieci i inne proste narzędzia połowu, za
które i tak trzeba było oddawać handlarzom
większą część zarobku. Tak było jeszcze
przed wojną, nie?

Mój ojciec był rybakiem i marynarzem.

Miałem całą gromadkę rodzeństwa. Dzieciń­
stwo moje upłynęło w ciężkiej pracy i bie­

dzie. Jo... Pamiętam, jak ojciec wypływał na
morze na cały dzień albo i całą noc. A potem
wracał osłabły z sił. Pamiętam też, jak mat­
ka wyglądała jego powrotu, stojąc na strą-
dzie, kiedy był sztorm i zdawało się, że już
żadna siła nie wyrwie ojca morzu.

Od małego, tak samo jak i inne dzieci,

musiałem pomagać rodzicom w pracy. W tym
czasie, kiedy jeszcze nie byłem dość duży,
żeby wypływać na morze, musiałem razem
z rodzeństwem naprawiać i oczyszczać sieci

background image

oraz przygotowywać sznury z haczykami.

A trzeba wiedzieć, że przygotowanie, na
przykład, tysiąca haczyków na rybę to bar­

dzo żmudna robota, a nieraz trzeba przy­
sposobić i kilka tysięcy takich haczyków.

Później zacząłem wypływać z ojcem na

połowy, co było moją dumą, ale i pracą
o wiele cięższą, a przy tym niebezpieczną.
Jo...

Pierwszego swojego „rejsu” nie zapomnę

chyba do śmierci, tak bardzo wtedy się ba­
łem. Mówię rejs, ale nawet nie wyszliśmy na
połów, tylko ojciec wziął mnie ze sobą łodzią
do Osłonina, po ziemniaki. Miałem wtedy
chyba dwanaście lat i przez cały czas, sie­
dząc w łodzi, trząsłem się i płakałem ze stra­
chu, bo trafiliśmy na sztorm, nie? Morze
rzucało łodzią jak kawałkiem drewna, wiatr
dął taki, że aż zapierało oddech... Jo, tak to
było... Musieliśmy zawrócić do domu z ni­
czym. Byłem potem tak zawstydzony swoim
strachem, że nikomu nie śmiałem spojrzeć
w oczy i dopiero później, jak posłyszałem, że
ojciec opowiada matce: „Obaj z Augustynem

biliśmy się dziś ze śmiercią” — zrozumia­
łem, że nie mam czego się wstydzić, bo na­

prawdę było się czego bać, nie?

Jo... Muszę powiedzieć, że rybaczenie mor­

skie na łódce jest bardzo ciężkie. Nieraz
w poszukiwaniu łowiska trzeba wiosłować
wzdłuż brzegu kilkanaście, a nawet kilka­
dziesiąt kilometrów, tak że ręce opadają ze
zmęczenia, a później trzeba jeszcze zbierać
siły do wyciągania sieci. Jo... Kiedy dzisiaj
przypominam sobie tamte dni, to z ulgą
myślę o moim stalowym kutrze napędzanym
przez motor, zaopatrzonym w mechaniczną

windę, która wyciąga sieć ze złowioną rybą.

background image

Muszę jeszcze powiedzieć, że przy takiej

ciężkiej pracy, przy takim narażaniu życia,

zarobki rybaka łodziowego były bardzo ma­
łe. Przez cały rok jadło się kartofle z rybą,
nie? A kiedy przyszła jesień, czas sztormowy
i nie można było wypływać na morze, to
i nieraz nie było co włożyć do garnka.

Nikt łódką nie wypuści się na dalsze mo­

rze, łowiono więc tylko w pasie przybrzeż­
nym, o ile udało się natrafić na łowisko.
Przeważnie szła stómew... jo, to znaczy
flądra, i szedł dorsz, czasami inna ryba. A ile

było straty, jaka rozpacz, kiedy sieć się po­
rwała albo zginęła zabrana przez sztorm?
To była dla rybaka prawdziwa ruina.

Rybaczenie szło mi na początku niezbyt

dobrze, a prawdę mówiąc — nawet zupełnie
źle. Jo... Mówiłem już o tej wyprawie po

kartofle, nie? Pamiętam, że następna była
jeszcze mniej udana. Ten drugi raz posze­
dłem na morze z ojcem i starszymi braćmi.
Popłynęliśmy wtedy na Ławicę Mew po tra­
wę morską, której używało się do nawożenia
ziemi. Ojciec wyciągał ją z dna widłami,
a myśmy pomagali. Łódź była już załadowa­
na prawie po burty, gdy zerwał się nagle
mocny wiatr. Ojciec kazał mi prędko zmniej­
szyć żagiel. W pośpiechu poplątałem linki.

A kiedy znów trzeba było postawić żagiel, to
wtedy przez te poplątane linki pękło płótno
i zrobił się sądny dzień. Ojciec klął, a ja pła­
kałem. Nigdy już potem chyba tyle nie pła­
kałem co wtedy. Jo... No i ojciec zawziął się,
że musi zrobić ze mnie dobrego rybaka. Te­
raz, ile tylko razy wypływał na morze, czy
to na połów, czy to jadąc na targ, sadzał
mnie zawsze przy sterze i nie spuszczał z oka.
I jeszcze dzisiaj palą mnie uszy, kiedy to

background image

wspominam, bo tak mocno za nie targał, jeśli
choć trochę zboczyłem z kursu. Ale mimo
wszystko, ojciec postawił na swoim i zrobił
ze mnie rybaka, nie?

Było ciężko, jo... Czasem przychodziły

duże ławice szprotów, wtedy połowy były
dobre, nie? Ale kiedy tylko więcej ryb poja­
wiało się na rynku, handlarze zaraz obniżali
cenę. A czasami było i tak, że kupcy, kiedy
ryby było dużo, nie chcieli jej kupować. Wte­
dy co się złowiło, to trzeba było zakopywać
do ziemi, nie? I nam po dawnemu było cięż­

ko żyć. Tak więc nasz los był beznadziejny.
Jo... Wiadomo było, że rybak łodziowy to
największa biedota.

I dlatego rybacy kutrowi, którym powo­

dziło się dużo lepiej, z góry patrzyli na ta­

kich jak ja biedaków i niechętnie brali nas
na kuter do pracy. A już żeby powierzyć ku­
ter do kierowania? To mowy być nie mogło.
Rewiakowi kuter? I co on by z nim zrobił?
Według nich to my, rewiacy, byliśmy jakby
gorszym gatunkiem ludzi, którzy nigdy nie
potrafią nauczyć się tego, co oni umieją:
kierowania kutrami. A gdzie my się mieli

uczyć, kiedy na własny kuter nie było nas

stać, a na obce nas nie dopuszczano? Stąd

i my, z łodzi, patrzyliśmy na rybaków kutro­
wych jak na całkiem innych ludzi i chyba
żaden z nas nie odważył się pomyśleć, żeby
się mógł kiedykolwiek z nimi zrównać. Jo,
tak było, mówię prawdę...

A potem przyszła wojna, nastali Niemcy,

jo... Ale na koniec nadeszła wolność. I nowe
czasy, nie? A razem z nimi przyszło i to,
o czym dawniej nie odważyłem się pomyśleć:
kuter.

Zaraz po wojnie zaciągnąłem się na kuter

background image

„Spólnoty” jako rybak. Długo wahałem się,
ale w końcu odważyłem się. To była taka

spółdzielnia. Rozejrzałem się więc dobrze
i szybko zobaczyłem, że jako stary rybak
prędko się wszystkiego nauczę, czego tam
potrzeba, nie? Ale kuter był stary, szybko
się zużył i robota stanęła. Musiałem wrócić
do swojej łodzi. Ale niedługo dowiedziałem
się, że gdyńska „Arka” chce wypuścić na
morze zupełnie nowe kutry, wybudowane

w Gdańskiej Stoczni. No i zgłosiłem się od
razu, bo tam ludzi, zwłaszcza starych ryba­
ków, bardzo poszukiwano. Dali mi kuter
i powiedzieli, że będę szyprem. Rozejrzałem
się po tym swoim kutrze trochę, żeby poznać

co i jak i po kilku dniach wyjechałem na
połów, nie?

Za mną poszli i inni rewiacy, a także ry­

bacy z dalszych wsi, tacy, którzy dawniej
łowili na łodziach. I wtedy powstał hałas.
Co? Rewiacy pchają się na kutry? — wo­
łali ci, co od dawna pływali na pełne morze.
Rewiacy szyprami? Przecież oni nic nie po­
trafią. Potopią kutry i sami potoną! Jo... Tak
0 nas mówili. I jeszcze dzisiaj takie gadki
puszczają, nie? Taki Szombok na przykład,
z Helu, który znał mojego ojca...«

Zatrzymałem taśmę.
Szombok...
Przecież znałem to nazwisko. Znałem je

nie tylko z tamtej wizyty u Dahla, w czasie
której nagrywałem opowiadanie leżące w tej
chwili przede mną na montażówce. Znałem
je przede wszystkim dlatego, że miałem je
od dawna ukryte głęboko w swojej pamięci
1 teraz ten utrwalony na taśmie głos Dahla
wyrwał je stamtąd i wydostał na powierzch­
nię. Zupełnie tak samo jak ja wygrzebałem

background image

z archiwum to stare, przez wszystkich, i na­
wet przeze mnie, zapomniane nagranie.

Szombok...
Tak, pamiętałem, jak się okazuje, i to

nazwisko, i fakt, że w najściślejszy sposób
łączyło się ono kiedyś z nazwiskiem samego
Augustyna Dahla.

Podciągnąłem kolana do góry, oparłem się

nimi o kant stołu montażowego i odchyliłem
się w krześle do tyłu. Kiedy pracowałem na
montażu, w tej właśnie pozycji najlepiej mi
się myślało.

A kiedy tak siedziałem i patrzyłem na

krążek taśmy leżącej teraz nieruchomo na
metalowym talerzu, coraz więcej faktów
związanych z tymi dwoma nazwiskami po­
częło wyłaniać się z pamięci. Nie tylko zresz­
tą faktów, ale i całych obrazów lub tylko
pojedynczych wyrazów. I w końcu zjawiło
się i to jedno słowo. W swoim czasie było to
cholernie parszywe słowo. Tym bardziej par­
szywe, że tak łatwo można je było wtedy
przyczepić do każdego człowieka przy każdej
chyba jego nieudanej z tego czy innego po­
wodu pracy, nie wykonanego zadania, czy

nawet nieszczęśliwego wypadku. A cholerne
było przez to, że oznaczało niemal gotowy,
już zawczasu wypisany wyrok dla każdego
człowieka, do którego zostało przyczepione.
A pamiętałem dobrze, że w tamtej starej
historii Dahla i Szomboka, słowo to zostało
użyte. Nie potrafiłem tylko w tej chwili
przypomnieć sobie, w związku z jakim wy­
darzeniem i z jaką osobą. Ale to nieważne,
tego potrafię się dowiedzieć. Bo wiedziałem

już, wiedziałem to na pewno, że tą starą hi­
storią warto się zająć, że warto do niej wró­

cić, odszukać ludzi z nią związanych, zoba­

background image

czyć ich dzisiaj. Byłem w tej chwili całko­
wicie pewien, że mój instynkt nie zawiódł
mnie, że w tym wszystkim jest temat. I to

temat na duży reportaż, a może nawet na
cały cykl.

Cofnąłem taśmę, wsadziłem ją do pudełka

i zaniosłem do taśmoteki. A stamtąd udałem
się prosto do redaktora naczelnego, aby mu
całą sprawę przedstawić i uzyskać jego zgo­
dę na wszystkie dalsze poczynania. Chpdziło
przecież nie tylko o delegacje, ale również

o zwolnienie z bieżących redakcyjnych obo­
wiązków. Postanowiłem zacząć od ustalenia
nazwisk ludzi, bohaterów tamtych wydarzeń
sprzed lat. To nie było trudne. Po prostu
przejrzałem

w

bibliotece

zszywki

gazet

z tamtego okresu. Nazwisko Dahla powta­
rzało się niejeden raz, gorzej było z jego
ludźmi. Nigdzie nie znalazłem informacji,
która

podawałaby

pełny

wykaz

załogi

„Gdy-33”. W końcu jednak udało mi się usta­
lić, że poza Dahlem pływali na tym kutrze
jeszcze trzej ludzie: Leon Pacała — starszy
rybak, Jan Konkel — motorzysta i Antoni

Szymczak — praktykant. Kiedy zapisywałem
na kartce te nazwiska, uświadomiłem sobie,
że przecież każdego z nich musiałem znać,
że być może nagrywałem z nimi jakieś wy­
wiady, a dzisiaj ani jedno z tych nazwisk nie

kojarzy mi się z żadną twarzą. W końcu jed­
nak nie było w tym nic dziwnego. Minęło
już przecież tyle lat, a ja niemal codziennie
przeprowadzałem z kimś rozmowy lub na­

grywałem wywiady. No cóż, będę teraz mu­
siał przypomnieć sobie tamtych ludzi, będę
też musiał ich odnaleźć.

Od kogo zacząć?

Pierwszym na mojej kartce był Leon Pa-

background image

cała. Spróbuję chyba właśnie od niego. Tym
bardziej że to nazwisko, tylko to jedno, wy­
mienił Dahl w czasie tamtej mojej pierw­
szej z nim rozmowy, gdy mówił o swoim ku­
trze i o swojej załodze.

A więc Leon Pacała?
Odnaleźć go chyba nie będzie zbyt trudno.

Zadzwonię po prostu do wydziału załogowe­
go „Arki” i tam powiedzą mi, na jakim ku­
trze teraz pływa i gdzie go można znaleźć.
A jeżeli nawet nie pracuje już w „Arce”, to

oni go znajdą. W ten sam zresztą sposób za­
mierzałem odnaleźć i pozostałych członków
załogi Augustyna Dahla.

Już wyciągałem dłoń po słuchawkę tele­

foniczną, gdy przypomniało mi się inne na­
zwisko, również wymienione przez Dahla.

Szombok.
Jak o nim mówił Dahl nagrany na tej mo­

jej starej taśmie?

„Taki Szombok na przykład...” Tak. Do­

kładnie w ten sposób to powiedział. Zrobił
to zaraz po tym, jak wspomniał o reakcji
starych rybaków kutrowych na fakt, że tacy
jak Dahl obejmują funkcje szyprów. „Poto­

pią kutry i sami potoną! Jo... Tak o nas mó­
wili...” A kiedy tak o tym wszystkim myśla­
łem, jeszcze raz odezwał się w mojej pamięci
jego głos, wypowiadający tamte słowa i to
nazwisko: „I jeszcze dzisiaj takie gadki pusz­
czają, nie? Taki Szombok na przykład...”
I nagle wydało mi się, że w tym głosie
i w tym urwanym zdaniu słyszę wyraźnie
ukrywaną zazdrość i tak samo ukrywane po­
czucie niższości. Nie zdziwiło mnie to odkry­
cie. Rozumiałem dobrze Dahla. Rozumiałem
też jego gorzkie, przyginające człowieka do

ziemi uczucie, które zrodziło się w nim

background image

w tamtych dawnych latach, kiedy żył jesz­
cze ojciec, i które teraz odradzało się na
nowo i być może nawet się jeszcze pogłębia­
ło, jeszcze bardziej nasycało taką goryczą,
która jest w człowieku bez przerwy w dzień
i w nocy, i o której nigdy nie można zapom­
nieć. A to wszystko działo się przecież
w znacznej mierze właśnie przez Szomboka.

Uśmiechnąłem się, gdyż przyszło mi nagle

na myśl, że gdybym na przykład pisał repor­
taż o rywalizacji, jaka wybuchła, tak, właś­
nie wybuchła, między tymi dwoma ludźmi,
więc gdybym pisał ten reportaż wtedy, gdy
się to wszystko działo, Szombok zostałby
przedstawiony w nim jako bohater nega­
tywny, jako człowiek, który sprzeciwia się
nowemu, kto wie, czy nie wręcz jako wróg
klasowy. A w każdym razie coś w rodzaju
kułaka, oczywiście morskiego. Bo właściciel
kutra, który nie był członkiem spółdzielni,
byłby chyba odpowiednikiem wiejskiego bo­

gacza.

A jaki jest Szombok naprawdę? Jak mam

go pokazać teraz?

Jeszcze tego samego dnia poprosiłem o de­

legację do Helu, bo pamiętałem, że tam właś­
nie mieszkał Szombok we własnym domku.
Z sekretariatu znów poszedłem do taśmote­

ki, gdyż przyszło mi na myśl, że może znajdę
jakieś nagranie z tym człowiekiem.

Nasz taśmotekarz przyjął mnie zupełnie

bez entuzjazmu. Wiedziałem, że zawracam

mu głowę, bo tym razem w najmniejszym
nawet stopniu nie wiedziałem, czego właś­
ciwie szukam. Nie wiedziałem, z jakiego
okresu może być ta taśma, nie znałem tytułu
nagrania, nie wiedziałem nawet, czy w ogóle

coś takiego jest. Uparłem się jednak. Po­

background image

zycja po pozycji przeglądałem wszystkie
księgi, potem zacząłem grzebać na półkach
z taśmami. Każde pudło jest przecież okle­

jone nalepką, na której obok tytułu i nazwi­
ska autora wpisuje się także nazwiska roz­
mówców. To była jedyna szansa na odnale­
zienie nagrania z Szombokiem, jeżeli kiedyś
takie istniało.

— Nic pan nie znajdzie. — Taśmotekarz

zły, że buszuję w jego królestwie, chodził za
mną i przeszkadzał mi, jak tylko mógł. —
Na pewno już zostało skasowane. Masę taśm
skasowano, mówię panu.

A jednak znalazłem. Była to audycja na

którąś tam rocznicę wybuchu wojny, przy­

gotowana przez kolegę z redakcji literackiej
i zmontowana ze wspomnień kilku ludzi.

Między nazwiskami wymienionymi na na­
lepce znajdowało się również i Szomboka.

Nie wiedziałem jeszcze, czy to ten sam, ale
przecież nazwisko było raczej rzadkie i mia­
łem nadzieję, że to jednak on.

Pośpieszyłem ze swoją zdobyczą na stół

montażowy. Założyłem taśmę i już na samym
początku, tuż po zapowiedzi wstępnej, poda­
nej na muzyce, usłyszałem niski, tubalny
głos:

»Gdy z końcem sierpnia, pomimo bardzo

pięknej pogody, wyjechali z Helu ostatni let­
nicy, oboje z żoną zrozumieliśmy, że wojna
wybuchnie lada dzień.

Mój kuter został zmobilizowany i zaciąg­

nięty do flotylli kutrów Marynarki Wojen­
nej w Gdyni. W gdyńskiej bazie stał też
statek

pasażerski

żeglugi

przybrzeżnej

„Gdańsk”, z którego dowodzono wszystkimi

naszymi kutrami. Ponieważ miałem kwalifi­
kacje i szypra, i motorzysty, zdjęto mnie

background image

z pokładu mojego kutra i odkomenderowano
na duży kuter Marynarki Wojennej. Nikt

z naszej załogi nie wierzył już, że wojny da
się uniknąć, choć do ostatniej chwili zapew­
niano nas o tym.

Pierwszego września o godzinie dwunastej

minut trzydzieści, gdy mieliśmy właśnie fa­
sować obiad, zjawiły się na niebie samoloty
hitlerowskie i nastąpił pierwszy nalot na
Gdynię. Równocześnie z bombami, z pokładu

„Gdańska” padł rozkaz rozproszenia się po
morzu.

Rzuciłem się do motoru. Udało mi się za­

puścić go w ciągu paru minut. Wyskoczyłem
na pokład i tu przekonałem się, że jestem na
kutrze sam. Marynarz, który miał mi poma­
gać, gdzieś się zapodział. Bomby padały gę­
sto. Od huku zaczęło mi dzwonić w uszach.

Na drugi dzień udało mi się zwerbować

do pomocy wałęsającego się po nabrzeżu

młodego kundę. O dziesiątej rano zapuściłem
motor i wyszedłem w morze szukać naszego

„Gdańska”. Wszystkie kutry rozeszły się już,
widziałem je, jak stały na kotwicach pod
Kuźnicą, Mechlinkami, Osłoninem.

Zobaczyłem również „Gdańsk”. Stał za­

kotwiczony na wysokości Mechlinek, tuż
przy brzegu. Śruba jeszcze pracowała, ale na
pokładzie nie było widać żywej duszy, po­

niewierał się na nim tylko czyjś mundur.
Zauważyłem także, że nie ma ani jednej
łodzi ratunkowej. Statek opuszczono widać
w pośpiechu.

Dobiłem i obaj z chłopcem wdrapaliśmy

się na pokład. Zajrzałem do salonu: lustra
potrzaskane, krzesła poprzewracane. Nie ro­
zumiałem, co to wszystko ma znaczyć, do­
póki nie zszedłem do maszynowni. Tu woda

background image

sięgała mi po kostki. Mój kunda ciągle jesz­

cze nie pojmował, że motorzysta „Gdańska”,

gdy

załoga

przerażona

bombardowaniem

uciekła, nim zszedł z pokładu, otworzył kran
i że teraz statek tonie oraz grozi eksplozja
kotła.

Po chwili szliśmy całą naprzód w morze.

„Gdańsk” malał i malał, aż zniknął nam
z oczu. Serce mi się wtedy ścisnęło i pomy­
ślałem: „Źle z nami”.

Wzięliśmy kurs na Jastarnię.
Podczas błądzenia po morzu jeden widok

szczególnie mną wstrząsnął: wywrócone ło­

dzie ratunkowe i martwi ludzie, utrzymujący

się na powierzchni dzięki pasom ratunko­

wym.

Po przybyciu do Jastarni zameldowałem

się natychmiast w kapitanacie portu. Jastar­
nia także była już bombardowana, a nasze

trałowce, jak na przykład „Jaskółka”, mia­
ły burty podziurawione jak sito; to od kul
lotniczych karabinów maszynowych. Miej­

scowe kutr.y patrolowały na morzu, wyła­
wiając rozbitków.

W kapitanacie polecono mi zakotwiczyć za

redą i czekać tam na dalsze rozkazy. Trzy­
naście dni stał tak kuter, bezbronny, wy­
stawiony na cel pocisków. Za każdą deto­
nacją myślałem: „No, już po nim”.

Ocalał jednak szczęśliwym trafem i zaczą­

łem transportować na nim amunicję dla
Oksywia, które broniło się jeszcze, podczas
gdy w Gdyni i w Mechlinkach panoszyli się

już hitlerowcy. Załoga Oksywia była ze­
wsząd otoczona, ale trzymała się dzielnie.

Dostawy amunicji posyłano nocą na ku­

trach. W pierwszy rejs wyszedłem z ryba-

3 — Wielki rejs

background image

kiem Friedrichem z Helu, w następny z Pie­
chockim, potem z Walkowcem. Podczas każ­
dego rejsu kuter szedł pod huraganowym
ogniem hitlerowców. Ratowała nas jedynie
ciemność, bo byliśmy przecież zupełnie bez­

bronni, a w dodatku siedzieliśmy na skrzy­
niach z amunicją dosłownie jak na wulka­
nie. Jeden pocisk i zostałaby po nas tylko

pamięć w rodzinach.

Dobijaliśmy do przystani w Babich Dołach

tak spoceni, że koszule nasze można „było
wyżymać. Oksywie z tamtych dni, prażone

ze wszystkich stron ogniem, zatłoczone prze­
rażoną ludnością cywilną, pełne jęczących
rannych, przypominało żywe piekło. Ciężko
mi wspominać to, na co tam patrzyłem.

Nieraz pytano mnie wówczas i potem, czy

się nie boję, czy się nie bałem? Pewno, że
się bałem. Wiedziałem dobrze, na co się na­
rażam w czasie każdego rejsu. Ale wiedzia­

łem też, że moim obowiązkiem jest wykonać
rozkaz. Najmocniej zaś utkwił mi w pamięci
ostatni rejs. Do dziś nie rozumiem, w jaki
sposób udało się nam obu z Budziszem po­

wrócić z życiem z tej wyprawy. Z Oksywia
do Jastarni „eskortowały” nas pikujące z wy­
ciem i ostrzeliwujące kuter z broni pokłado­
wej samoloty hitlerowskie.

Nie wypływaliśmy już potem, bo i trans­

porty amunicji przestały nadchodzić. Boha­

terski opór Oksywia dogasał«.

Niemal natychmiast za Rumią wnętrze po­

rannego pociągu na Hel zmienia swój cha-

background image

rakter. Bo do Rumi jest to typowy pociąg

zapchany

robotnikami

dojeżdżającymi

do

pracy. Taki sam, jakich tysiące spotyka się
w całej Polsce, wszędzie tam gdzie znajdują
się większe zakłady pracy albo też tam,
gdzie trwa ich budowa. W Rumi nato­
miast ciasne, niemal przedpotopowe wagony,
jakich używa się już tylko na liniach pod­
miejskich, opróżniają się, a potem, po dro­
dze, zapełniają na nowo, ale już zupełnie
innymi pasażerami. Właściwie, na pierwszy
rzut oka, nie różnią się oni niczym od tych
wszystkich, którzy gdzieś tam w Polsce pa­
kują się do takich samych wagonów, na
takich samych małych stacyjkach, obłado­
wani tobołkami i koszami, w których nie­
spokojnie wiercą się kury lub gęsi wyciąga­

jące ciekawie swoje długie szyje. Ale to tyl­
ko na pierwszy rzut oka. Bo kiedy posiedzi
się trochę dłużej wśród tych ludzi, dostrzega

się różnice. Różnice zaznaczające się i w tym,

co się słyszy i co się widzi, i w całej tej ota­
czającej cię atmosferze. To wszystko jest nie­
mal nieuchwytne, ale jest, jest na pewno,
gdyż za każdym razem, kiedy jadę na Hel,
czuję tę różnicę, to coś, co sprawia, że gdy­
bym się w tym pociągu zbudził nagle z naj­
głębszego nawet snu, od razu wiedziałbym,
że nie znajduję się w żadnym innym, tylko
właśnie w tym, zdążającym na Hel. Być mo­
że wywołują to wrażenie charakterystyczne
typy kaszubskich rybaków, te fajki i rożki
z tabaką, czarne czapki ze sztywnym lakie­

rowanym daszkiem, no i te wszystkie toczące
się dookoła gadki, jakich nie usłyszałbyś,
a ręczę za to, w żadnym innym zakątku na­

szego kraju.

background image

Kiedy wiosną czterdziestego siódmego ro­

ku zdemobilizowano mnie i kiedy przyjecha­
łem do Gdańska do rodziców, którzy się tutaj

osiedlili,

musiałem

wysłuchiwać

wielu

uszczypliwych uwag pod adresem ludności
kaszubskiej. Ludzi takich jak moi rodzice,
przybyłych, jak się to mówiło, zza Bugu,

drażniły pewne jej cechy, a przede wszy­
stkim — jak mówili — skrytość, a nawet
ich solidność. Przyjąłem to wówczas z dobrą

wiarą i wyrażałem takie same sądy, aż do

dnia, gdy po raz pierwszy wysłano mnie
z rozgłośni na Hel.

Pociąg na Hel^odchodził wtedy z Gdańska,

bo nie było jeszcze kolejki elektrycznej do
Gdyni. Pamiętam, jak mnie wtedy uderzyła
ta nagła zmiana atmosfery w wagonie tuż
za Rumią. A potem, gdzieś za Puckiem, prze­
rzedziło się ponownie i zostałem w przedzia­
le sam. Patrzyłem na zatokę, podchodzącą
tutaj pod sam niemal nasyp, po którym

biegnie pociąg, i przypominającą w tym

miejscu raczej wielkie jezioro niż część tego
morza tak dobrze widocznego i tak bliskiego
na innych odcinkach tej trasy. Woda jest
tutaj płytka, w pogodne dni niebieska jak
niebo zawieszone nad nią. Miejscami zagar­

niają ją mokradła zarośnięte wysokimi i fa­
lującymi na wietrze szuwarami. Czasami
można dostrzec z okna pociągu białe plamy

dzikich gęsi, albo łabędzi, na wolnych od

sitowia połaciach i to jeszcze bardziej
wzmacnia wrażenie, że się jedzie wzdłuż
brzegu jeziora. I tylko wrzaskliwe i wścib-
skie mewy, które co chwila nadlatują nad
pociąg, rozbijają całe to złudzenie i przypo­
minają, że mimo wszystko jest się nad mo­

rzem.

,

background image

I właśnie gdzieś w tym miejscu, kiedy pa­

trzyłem przez okno na tę niebieską wodę

i chylące się zielone szuwary, usłyszałem
w sąsiednim przedziale męskie głosy powta­

rzające co parę chwil te same — jak mi się
zdawało *— słowa, w tym samym dokładnie
rytmie. Potem następowała krótka przerwa,
a po niej inny już głos podejmował wszystko
od początku. Wagon, jak wszystkie w tym
pociągu, był stary, taki, w którym przedziały
oddzielone są tylko wysokimi oparciami ła­
wek z siatką na bagaże u szczytu i nie mają
drzwi, i to sprawia, że można dokładnie
słyszeć, co mówią niewidoczni sąsiedzi.

Zaintrygowany tą ni to modlitwą, ni to

recytacją powtarzającą się w wykonaniu
trzech albo i czterech głosów, zacząłem słu­
chać uważniej. I wtedy zdziwiłem się jeszcze
bardziej, gdyż były to słowa modlitwy prze­
rywane zawsze w tym samym miejscu i roz­
poczynane przez kogoś innego od początku.
Wyglądało to mniej więcej tak:

— Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna, Pan

z tobą, błogosławionaś ty między niewia­
stami...

— Dosc — przerywał inny głos.
Potem chwila ciszy i następny powtarzał

dokładnie to samo.

Nie wytrzymałem w końcu i wstałem ze

swego miejsca, aby zajrzeć do sąsiedniego
przedziału. Zobaczyłem tam trzech mężczyzn,
prawdopodobnie rybaków. Jeden z nich uno­
sił akurat do ust flachę z wódką, a siedzący
naprzeciw rozpoczynał tę monotonną recy­
tację:

— Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna...

background image

Gdy dotarł do słowa „niewiastami”, ten

trzeci zawołał:

— Dosc!
Wtedy ten pierwszy odjął butelkę od ust

i podał następnemu.

— Piłem już wódkę na różne sposoby —

powiedziałem — ale takiego jeszcze nie
znam.

— To niech pon pije z nami. — Ten, który

trzymał butelkę, wyciągnął dłoń w moją
stronę.

Od tamtej właśnie chwili całkowicie zmie­

niły się moje poglądy na charakter i uspo­
sobienie Kaszubów. A jednocześnie narodziło
się zainteresowanie i ciekawość tego wszyst­
kiego, co jest kaszubskie.

I gdy tak siedziałem teraz w pociągu zdą­

żającym na Hel, pomyślałem sobie w ja­

kiejś chwili, że to moje tak nagle powstałe
pragnienie poznania całej prawdy o tamtych
starych historiach między Dahlem a Szom-
bokiem wywodzi się właściwie z tego same­
go zainteresowania i z tej ciekawości.

Kiedy wyjrzałem przez okno, znów zoba­

czyłem morze. Pociąg przemierzał już pół­
wysep i z jednej strony widziało się miej­
scami spokojną i szarą zatokę, a z drugiej

tak samo szarą, ale rozkołysaną i pomarsz­
czoną w długie pasma fal powierzchnię mo­

rza. A kiedy na nie patrzyłem z okna wago­

nu, poprzez pnie sosen i poprzez garby
wydm, znów ożyło to wszystko, co za każ­
dym razem budził we mnie taki widok. I wte­
dy uświadomiłem sobie, że również te moje
zadawnione marzenia i tęsknoty, a może na­
wet przede wszystkim ohe, zmusiły mnie do
tego drążenia i do powrotu do historii Dahla
i Szomboka.

background image

—• Chceme le so zażec? Szombok zmru­

żył oczy w chytrym i być może trochę złośli­
wym uśmiechu i wyciągnął ku mnie dłoń

z rożkiem na tabakę.

— O nie, dziękuję. — Znałem piekielną

moc tego proszku. Kiedyś skusiło mnie, aby
spróbować tabaki i do dziś pamiętam to świ­
drujące wiercenie w nosie, a nawet już nie
w nosie tylko gdzieś w głębi czaszki, te łzy,
których w żaden sposób powstrzymać nie
można, i to kichanie bez końca, mimo że już

bolą od niego wszystkie żebra i wydaje się,

że nos rozsypie się w kawałki. — Wolę swo­
jego papierosa.

Szombok roześmiał się szeroko.
Zauważyłem już, że śmieje się często,

z byle powodu i że wtedy całą swoją posta­
cią odchyla się do tyłu, zadzierając głowę do
góry i mrużąc oczy tak, że prawie ich nie
widać.

— No, to ja sam.
Mówił zupełnie czysto, bez gwarowych na­

leciałości i prawie bez żadnego, tak charak­
terystycznego dla Kaszubów akcentu. Lubił
jednak wtrącać od czasu do czasu jakieś
miejscowe powiedzonka i wtedy, za każdym
razem, mrużył oczy w tym swoim chytrym
uśmieszku. Te oczy, w których, jeżeli nie
krył ich za powiekami, była ta sama chytrość
i ten sam, trochę złośliwy humor. Takie miał
oczy. A twarz była szeroka, czerstwa
i w chwilach pełnego śmiechu krwiście czer­
wona. Pod niewielkim, ale także szerokim
nosem sterczały na boki dwie miotełki
szorstkich wąsów, które sprawiały, że Szom­
bok przypominał trochę kota. A właściwie
starego, leniwego i spasionego kocura i po­
dobnie jak taki kocur niemal nie ruszał się

background image

ze swojego miejsca pod oknem. Bo brzuch
miał potężny, tak że czarne, struksowe
portki opadały mu poniżej pępka. Poza ty­
mi portkami miał na sobie szary, domowej
roboty sweter, taki prawdziwy rybacki, opa­
dający aż poza biodra, z kołnierzem opatu­
lającym szyję. A na nogach miał tak samo

szare, wełniane skarpety i drewniane trepy.

Kiedy ja zapalałem papierosa, Szombok

wyciągnął zatyczkę z rożka i na wgłębienie
dłoni utworzone między kciukiem a wska­
zującym palcem wysypał szczyptę tabaki. Po­
tem uniósł ją do nosa i zażył wciągając głoś­
no powietrze. Schował rożek do kieszeni,
a z drugiej wydostał wielką kraciastą chustę
i wytarł nią nos.

— Kiedy pierwszy raz spróbowałem taba­

ki — powiedziałem — całą chusteczkę mia­
łem mokrą od łez. Tak wtedy płakałem.

—• To prawda — uśmiechnął się Szom­

bok. — Tabaka wyciska łzy z oczu każdemu,
kto nie jest przyzwyczajony. Ale nie tylko
tabaka. — Znów w jego oczach zapaliły się
te chytre chochliki: — Me marne taką panią,
co mó wiele sukniów, a kiej ję zeblókają,
to muszy nad nią płakać. Co to jest?

Znałem tę kaszubską zagadkę, podobnie

jak wiele innych, więc odpowiedziałem na­
tychmiast:

— Cebula.
— Tak, cebula. — Szombok pokiwał gło­

wą. — Zna pan to?

— Znam. I inne też. Nagrywałem nawet

dla radia.

Szombok pochylił się ku stołowi, na któ­

rym leżał mój „Ficord”, mały, reporterski
magnetofon.

background image

— I dzisiaj ze mną też chce pan coś na­

grać?

— Tak.

— Takie nasze gadczi?
— Nie — odpowiedziałem. Przysunąłem

mikrofon w stronę Szomboka i uruchomiłem
magnetofon. — Chciałem pana zapytać, czy
pamięta pan Augustyna Dahla?

— Augustyna Dahla? — Szombok odchylił

się do tyłu i przymknął na chwilkę oczy. Po­
tem otworzył je i pokręcił głową. — Nie. Kto
to jest?

— Rybak. Szyper arkowskiego kutra.
— Szyper? — Szombok znów zmrużył

oczy. — Nie. Nie znam go chyba.

— Znał go pan dobrze — powiedziałem. —

Kiedyś rywalizowaliście z nim o pierwszeń­
stwo.

— Ja? Rywalizowałem? — Szombok ro­

ześmiał się tym swoim szerokim, gromkim
śmiechem. — Kiedy to było? — Podał się ku
przodowi i utkwił w mojej twarzy spojrze­
nie oczu, w których teraz nie było już tam­
tej chytrej wesołości, tylko rozbudzone za­
ciekawienie.

— To było wtedy, gdy Dahl został szyprem

w „Arce”. Z rybaka łodziowego. On pocho­

dził...

— Niech pan zaczeka — przerwał mi

Szombok. — Coś już sobie przypominam.—
Chwilę trwał w bezruchu, pogrążony w za­
dumie, a potem znów się roześmiał. I znów
zapaliły się w jego oczach te iskierki złośli­
wego humoru. — Już wiem. — Klepnął dło­
nią o udo. — Tak, pamiętam. Augustyn Dahl.
Rewiak, prawda?

— Tak.
— Już wiem. Ale to on chciał rywalizo­

background image

wać ze mną, nie ja z nim. Chciał mi dorów­
nać, a nie potrafił.

— Naprawdę nie potrafił?
— A gdzie by tam taki rewiak, który

nigdy na kutrze nie pływał, mógł dorównać
staremu rybakowi jak ja? Ja jeszcze z ojcem
na pełne morze wychodziłem. A tacy jak
Dahl na swoich łodziach całe życie przy
brzegu się kręcili. I gdzie takim do ku­

trów... — Szombok znów uderzył się dłonią
o udo i parsknął śmiechem. — To nawet było
śmieszne. Ta jego rywalizacja. Bo nie wiem,
czy pan wie, że on mnie wyzwał do takiego
wyścigu pracy, jak to wtedy nazywano...
Tak. Ambicji to on miał dużo. I tak mi się
zdaje, że i pycha go ponosiła, kiedy tym
szyprem został. A może koniecznie chciał
się wybić? Wykazać się jakoś? Nie wiem. Ale
do tego wyścigu mnie wyzwał. A mnie się
śmiać chciało. Bo wie pan, chce ze mną się

taki rewiak ścigać, a sam na łowisko trafić
nie może i idzie za mną. — Szombok uśmie­
chał się teraz szeroko, całą twarzą, a jego
oczy aż płonęły od tych złośliwych ogni­
ków. — Tak, pamiętam, że raz, czy dwa razy,
urządziłem mu dobrego figla. — Szombok
spoważniał nagle. A po chwili pokręcił gło­
wą i powiedział: — Później miałem za swoje,

bo powiedzieli, że robię sabotaż.

— Kto powiedział?
—■ Chyba Dahl, bo kto mógł coś takiego

powiedzieć? Albo ten... Pacała. Tak, Pacała
on się nazywał...

— Leon Pacała?

— Tak. Rybak z kutra Dahla. O, to był...

Pan wie, byli w tamtych latach tacy. Wszę­

dzie i we wszystkim widzieli sabotaż, jak
tylko im coś nie szło. — W oczach Szomboka

background image

znów pojawiły się iskierki chytrego czy mo­
że złośliwego rozbawienia. — Tak... To na­
wet było wygodne, prawda? Jak się miało
awarię, jak się jaka robota nie udała, to za­
raz był winien sabotaż. Nie oni byli winni,
tylko wróg. No i tacy, jak ten Pacała, wszę­
dzie tego wroga szukali. I muszę panu po­
wiedzieć, że mało brakowało, żeby i mnie
wzięli, ale jakoś mi uszło... Tak, takie to były
czasy i dobrze, że teraz jest inaczej... —
Szombok wyciągnął z kieszeni rożek, zażył
tabaki i wytarł nos tą swoją wielką chustecz­
ką. — Tak to było z tym naszym wyścigiem,
jak już chce pan to wiedzieć.

— Pływa pan dalej na swoim kutrze? —

spytałem.

Szombok pokręcił głową.
— Nie. Stary już jestem. Ja sam nie pły­

wam.

— A czy wie pan, że Dahl jest szyprem

i to już takim całą gębą? W tej chwili jest
na Morzu Północnym, uratował w czasie
sztormu załogę szwedzkiego jachtu, otrzy­
mał za to w Szwecji nagrodę.

Szombok pokiwał głową.
— Ja się nie dziwię — powiedział. — Te­

raz taki czas, że każdy może się wszystkiego

wyuczyć. Nawet taki rewiak jak Dahl.
Ale... — znów jego oczy zmrużyły się w tym
chytrym uśmiechu — ale mój syn, wie pan,
mam jednego syna, jest bosmanem na tym
trawlerze przetwórni „Dalmor”. I pływa aż
pod Labrador.

Roześmiał się szeroko, całą twarzą, i swo­

im zwyczajem uderzył się dłonią w udo.

Zatrzymałem „Ficorda”, wyłączyłem mi­

krofon i wpakowałem go do nylonowej to­

background image

rebki. Podziękowałem Szombokowi za roz­
mowę.

A kiedy, wychodząc z pokoju, otwierałem

drzwi, usłyszałem za sobą tubalny głos:

—■ Co to jest? Me marne taciego póna, kiej

me idzeme buten, to nama pod suknie za-
zero?

Odwróciłem się i napotkałem spojrzenie

oczu zmrużonych w chytrym uśmieszku.

— Próg — odpowiedziałem.

Znów pustawy wagon pociągu do Gdyni,

znów podrygiwanie na złączach szyn i morze
widoczne poprzez wydmy i brunatne pnie
sosen. A potem tuż obok ogrodzenie portu
we Władysławowie i sterczące ku niebu
maszty kutrów i zaraz za ogrodzeniem jasny
pas plaży i dalej morze. Szerokie, bez końca
morze, zupełnie puste, siwe i zryte zmarszcz­
kami, jak twarz bardzo starego człowieka,
twarz absolutnie już obojętna na wszystko,
zamknięta w sobie, w tym własnym we­
wnętrznym ja i tylko chwilami zdradzająca
to wnętrze zmiennymi układami zmarszczek
i bruzd.

Pociąg zataczał tutaj szeroki łuk, szarość

morza zakołowała i umknęła do tyłu i na
nowo był ląd, młode, ciemne i miotlaste
sosny, a od czasu do czasu budynki małych
stacyjek.

Morze ukazało się jeszcze raz tuż za Swa­

rzewem. Oglądało się je teraz z wysokiego
urwistego brzegu i to sprawiało, że było jesz­

cze bardziej płaskie i jeszcze bardziej nie­

skończone niż tam koło Władysławowa.

background image

Zawsze, jak daleko bym nie sięgnął wstecz

pamięcią, było w moich marzeniach to mo­
rze i to wszystko, co się z nim wiąże. I porty
na całym świecie, i statki wychodzące w da­
leki, wielki rejs na spotkanie mgłom i sztor­
mom. Ale nigdy przecież tego morza nie wi­
działem. Nigdy aż do tego dnia, w którym
po przyjeździe do Gdańska wybrałem się do

Brzeźna, aby je ujrzeć. Wprawdzie był już
taki czas, kiedy byłem tuż nad morzem, ale
zobaczyć go nie udało mi się wtedy. To było

w Kołobrzegu. Od dziesięciu dni ulica po
ulicy, krok po kroku, likwidując opór fry­

ców, w dzień i w nocy posuwaliśmy się ku
portowi, ku morskiemu brzegowi. A kiedy
dotarliśmy do tego portu i kiedy dookoła nas
cichły stopniowo ostatnie serie pepeszek, by­
liśmy tak utrudzeni tą walką i tą przygnę­

biającą świadomością, że tylu spośród nas
zostało w płonących ruinach poza nami, że,

nie pamiętając i nie myśląc o niczym, uwali­
liśmy się spać. Przespaliśmy tak ten dzień
i cały następny, w którym odbywała się uro­
czystość zaślubin z morzem. A pod koniec S
tego dnia, już o zmroku, odnalazł nas, ciągle
jeszcze śpiących, goniec kompanii. Musieliś­

my wstać i wraz z całą kompanią iść na
miejsce wyznaczonego nam postoju gdzieś
poza miastem. Tak więc nie zdołaliśmy zoba­
czyć tego morza, o które biliśmy się i które
było już tak blisko.

I dopiero w marcu 1947 roku po raz drugi

znalazłem się nad morzem, właśnie tutaj,
w Gdańsku. Pamiętam doskonale ten pierw­
szy dzień, gdy wybrałem się do Nowego Por­
tu. Mijająca zima była ostra, więc wszędzie
spotykało się jeszcze tafle lodu i brudne
resztki śnieżnych zasp. Do Nowego Portu do-

background image

jechałem tramwajem, potem błądziłem tro­
chę wąskimi uliczkami z rzędami charakte­
rystycznych gazowych latarni, po których
dzisiaj i ślad już chyba nie pozostał. Zna­
lazłem się wreszcie nad portowym kanałem.
Jeszcze zamarzniętym, pustym, z czarną syl­
wetką statku tkwiącego u nabrzeża po dru­
giej stronie, pod tak samo czarnymi i znie­
ruchomiałymi dźwigami. To był pierwszy
morski statek, jaki widziałem, i pierwszy
w moim życiu obraz morskiego portu. Długo
stałem na tym nabrzeżu. Potem poszedłem
dalej, bo chciałem zobaczyć jeszcze morze.

Nie bardzo wiedziałem, gdzie go szukać,
a bardzo nie lubię dopytywać się o drogę.
W końcu jednak zabrnąłem aż do Brzeźna
i przez zniszczony, pełen jeszcze powojenne­
go żelastwa park wyszedłem na brzeg morza.
Pamiętam, że zanim je ujrzałem, usłyszałem
szum fal. Ten charakterystyczny szum, na­
rastający, to znów zacichający, a przecież
trwający nieustannie, wiszący nie tylko nad
plażą, nie tylko nad wydmami, lecz nad ca­
łym parkiem

v

a być może nawet nad całym

Brzeźnem. Wąską, piaszczystą dróżką szed­
łem między wysokimi zaroślami na grzbiet
wydmy i słyszałem te fale coraz bliżej, coraz
wyraźniej, aż w końcu w luce między krza­
kami, na wprost siebie ujrzałem morze. Było
tak samo siwe jak dzisiaj i tak samo przy­
pominało zrytą zmarszczkami i pokrytą za­
rostem twarz bardzo starego człowieka po­

grążonego

w

absolutnej

obojętności

na

wszystko poza sobą samym. A nad morzem
zwisało chmurami takie samo szare i gro­
żące deszczem niebo.

Z tej wąskiej dróżki zszedłem wtedy na

plażę, nad samą wodę, tam gdzie fale co chwi-

background image

la zwilżały piach. Stałem chwilę, wystawia­
jąc policzki na zimny i ostry wiatr, a potem
cofnąłem się i usiadłem na burcie rybackiej

łodzi wyciągniętej przed sztormem głęboko

na plażę. I znów, podobnie jak tam, w porcie,

bardzo długo siedziałem niemal bez ruchu,

patrząc na morze, na fale wpadające na
brzeg, na niebo i na widoczne po prawej

stronie wyjście z portu, chronione przez wy­
biegające w morze ramiona falochronów za­

kończone słupkiem latarni.

I właśnie tam, właśnie wtedy zrodziło się

we mnie to wszystko, co trwa do dziś i co
budzi się z nową siłą zawsze wtedy, gdy
tylko patrzę na morze, a co nigdy nie zostało
spełnione i chyba nigdy już spełnione nie
będzie.

— ...Więc w tej chwili tylko na temat

Konkela może mi pan powiedzieć coś kon­
kretnego?

— Tak, niestety. Rozumie pan, tak na go­

rąco...

— Dobra — przerwałem. — W takim ra­

zie wielka prośba.

— Słucham?
— Chodzi mi o informacje o tamtych

dwóch. A przede wszystkim o to, dlaczego
i w jakich okolicznościach odeszli z „Arki”.
Dobra?

— Zrobi się.
— To pięknie. A Konkel?
— Konkel również już u nas nie pracuje,

ale odchodził za moich czasów, więc go pa­

miętam. Pływa teraz na suprze „Dalmoru”.

background image

— A dlaczego odszedł od was?
— Zwyczajnie, w „Dalmorze” ma lepsze

warunki.

— Aha. Co więcej może mi pan o nim po­

wiedzieć?

— Coś więcej... No cóż, bardzo dobry był

z niego motorzysta, bardzo sumienny, no...
od 1957 roku jest członkiem partii. To chy­
ba wszystko.

— Dziękuję. Po tamte informacje kiedy

mam zadzwonić?

—• Jutro... Nie, pojutrze. Pojutrze na

pewno.

— Dobra. Dziękuję. Do widzenia.

Odłożyłem słuchawkę i zajrzałem do ka­

lendarzyka, aby odnaleźć numer telefonu do
załogowego w „Dalmorze”.

Miałem szczęście. Okazało się bowiem, że

Konkel jest właśnie u załogowego. Jego su-
pertrawler wrócił wczoraj z morza i wyła­
dowuje w porcie złowioną rybę. Kiedy mo­
żemy się spotkać? Najlepiej jutro rano.

— Pięknie — odpowiedziałem. — Będę

u pana jutro koło ósmej.

— Czekam — usłyszałem w słuchawce.
Kiedy jednak następnego dnia zjawiłem

się na statku Konkela z magnetofonem na
ramieniu, okazało się, że jest jeszcze zajęty
jakąś robotą w maszynowni. Musiałem więc
zaczekać na niego w kabinie.

Siedząc na kojce, wypaliłem papierosa,

a potem podszedłem do iluminatora i wyj­
rzałem na basen portowy. Na wprost, przy
przeciwległym nabrzeżu oddzielony ciemną
taflą wody leniwie wzdymającej się w ła­
godne, niewielkie fale, stał jeden z tych naj­
nowszych trawlerów łowiących z rufy, a tuż
za nim sterczał już prawie anachroniczny

background image

przy tamtym supertrawler o burtach poma­
lowanych na czarno. Taki sam, na jakim
gościłem i na jakim pływał Konkel.

Zresztą przecież i dzisiejszego rybackiego

portu nie da się w żaden sposób porównać
do tamtego z tych lat, kiedy to przy nabrze­
żach spotykało się jeszcze stare, pochodzące
z lat przedwojennych trawlery o niezgrab­
nej, kanciastej sylwetce, pochylonych do ty­
łu masztach, z wiecznie okopconą, sterczącą
wysoko rurą komina.

Chociaż...
Chociaż było coś w atmosferze portu

z tamtych lat, coś czego mi dzisiaj trochę
brakuje. Coś z nastroju książek Londona, coś
z kolorytu przygodowego filmu morskiego.

I dlatego że nie znajduję już nic z tego w du­
żym porcie, najbardziej lubię odwiedzać por­
ty małe, takie jak na przykład Władysławo­
wo. Lubię je zwłaszcza w godzinach wieczor­
nego zmierzchu, gdy kutry wracają z połowu.
Zapalają się wtedy jaskrawe światła przy
długich blokach magazynu, a z ich wnętrza
wytaczają się elektryczne wózki i, dudniąc
po bruku, wpadają na deski pomostów. Po­
rywają skrzynki pełne ryby i uciekają do
chłodni, by po chwili powrócić po nowy ła­
dunek. Terkocą tryby wind

t

pokładowych,

dobywających z ładowni zdobycz przywie­
zioną z morza, krzyczą mewy, które nie wia­
domo skąd zwaliły się na port kotłującą się
dziką chmarą, rzucającą się na każdy rybi
ochłap, jaki spadnie do wody.

Do portu jeden za drugim wchodzą wra­

cające z morza kutry. Gdacząc silnikami na
małych obrotach i kolebiąc się lekko na roz­
kołysanej wodzie przybijają do drewnianych
pomostów. Z ich pokładów schodzą na ląd

4 — Wielki rejs

49

background image

szyprowie, przeważnie stare „zejmany” —
chłopy czerwone na gębie od morskiego wia­
tru, mocne w pysku i w garści...

— Długo pan czeka?

Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem stoją­

cego w drzwiach wysokiego i żylastego męż­
czyznę w niebieskim kombinezonie. Uśmie­

chał się do mnie, ukazując białe zęby, i wy­
cierał szmatą pobrudzone smarami ręce.

— Nie — odpowiedziałem. — Kilka minut.
— Musiałem zajrzeć do maszyny. — Wpa­

kował szmatę do kieszeni kombinezonu, pod­
szedł do kojki, wyciągnął spod niej coś w ro­
dzaju szuflady i wyjął dwie ciemne butel­
ki. — Piwo. Żywieckie — powiedział stawia­

jąc flaszki na stoliku. — Napije się pan?

— Chętnie — odpowiedziałem, bo bardzo

lubię dobre piwo.

Otworzył butelki i wyjął z szafki dwie

szklanki.

— Wczoraj wróciliśmy z morza — znów

uśmiechnął się do mnie i uniósł szklankę do
ust. Pociągnął dwa duże łyki i jeszcze raz się
uśmiechnął. — Za parę dni idziemy w morze.
Trzeba korzystać z czasu, żeby maszynę na
fest wyrychtować. Żeby w morzu chodziła

jak należy, bo ryba teraz idzie...

Uniósł szklankę i nie odejmował jej od

ust tak długo, aż została w niej tylko piana.

— A pan z radia? — spytał, napełniając

jeszcze raz swoją szklankę.

— Tak.
— Chce pan coś nagrywać? — rzucił spoj­

rzenie na magnetofon, który leżał na stoliku
obok mojej szklanki z piwem.

— Chciałbym z panem porozmawiać. —

Teraz ja uniosłem szklankę do ust. Piwo było

background image

bardzo dobre. — Chciałbym prosić o trochę
wspomnień.

— Takich z morza? — uśmiechnął się do

mnie porozumiewawczo. — Dobrze. Mogę
panu opowiedzieć coś takiego z ostatniego
rejsu. Chce pan?

— Nie. Nie o to mi chodzi.
— A o co? — zdziwił się.
— Czy pamięta pan Augustyna Dahla?
— Dahla... — opróżnił szklankę kilku ły­

kami i postawił ją na stoliku obok pustej już
butelki. — Pamiętam, jo. To przecież był
mój pierwszy szyper.

— A Szomboka też pan pamięta?
— Szomboka? Nie. Kto to taki?
— To był stary szyper, właściciel kutra.

Dahl współzawodniczył z nim. To było...

— Jo, teraz wiem. — Konkel roześmiał

się, szeroko szczerząc swoje białe zęby. —
To Dahl wyzwał tamtego do wyścigu. Jo,
tak to było.

— Właśnie. — Znów upiłem parę łyków

piwa i na nowo napełniłem szklankę. —

Właśnie o to mi chodzi. Chciałbym, aby mi
pan opowiedział o tym ich wyścigu.

— A po co to? -— Konkel zmierzył mnie

nagłym i trochę, jak mi się zdawało, nie­
ufnym spojrzeniem.

— Nie słyszał pan ostatnio nic o Dahlu? —

odpowiedziałem pytaniem.

— Nie. Wiem tylko tyle, że dalej szypruje

w „Arce”.

— Jest w tej chwili na łowiskach Morza

Północnego. A kilka dni temu, w czasie
sztormu uratował załogę szwedzkiego jachtu.
Dostał w Szwecji dyplom, nagrodę. Nie sły­

szał pan?

— Nie. — Konkel pokręcił głową. Fakt, że

background image

Dahl znajdował się ze swoim kutrem aż na
Morzu Północnym, że kogoś tam uratował,
przyjął naturalnie, jak rzecz zupełnie zwy­
czajną. Ale już po chwilce posłał mi znów
ten swój porozumiewawczy i domyślny
uśmiech. — Aha, to dlatego chce pan wie­
dzieć coś o nim, nie?

— Tak — potwierdziłem. — Chcę zrobić

taka audycję o Dahlu. O tym jak zaczynał
i jaki jest teraz. Będzie pan opowiadał?

— Dobrze. Możemy sobie opowiadać. —

Konkel wstał od stolika, by wydostać spod
kojki jeszcze dwie flaszki piwa. — To co

chce pan wiedzieć?

Jeszcze raz uniosłem szklankę, aby wypić

łyk piwa, a potem uruchomiłem magnetofon.

— Niech pan zacznie od początku. Jak to

było, że Dahl wyzwał Szomboka?

— Jak to było? Było chyba tak, że Dahl

to bardzo uparty i bardzo ambitny człowiek,
nie? 1 to chyba od tej ambicji wszystko po­
szło. Bo Szombok to jakby się uwziął wtedy
na Dahla, jakby wziął go sobie na ząb.
Kpinki sobie z niego robił na każdym kroku,
gdzie by Dahla nie spotkał. Z innych nowych
szyprów także, ale z Dahla najwięcej.

— A dlaczego?
— Wie pan, chyba dlatego że Dahl był

z Rewy. Tam, w Rewie, przed wojną była
największa rybacka biedota. No, a taki
Szombok, sam pan chyba rozumie, nie?

Augustyn Dahl stał na pokładzie swojego

kutra. Opierał się plecami o ścianę sterówki
i patrzył z tego miejsca na papiery, jakie

background image

trzymał człowiek znajdujący się na nabrze­
żu. Twarz Dahla była zachmurzona, a szczęki
jego poruszały się, zdradzając, że zębami
gryzie ustnik fajki, która między nimi ster­

czała i która zresztą dawno już wygasła.

Po chwili spojrzenie szypra przeniosło się

z białych papierów na ciemny otwór luku
ładowni, w którego głębi ginęła stalowa lina
biegnąca

tam

od

bloku

umieszczonego

u szczytu masztu.

W tej chwili Pacała założył stalówkę na

obracający się bęben windy. Lina wyprężyła
się i z luku wyskoczyła skrzynka z rybą.
Tonka przeciągnął ją ponad nadburciem
kutra i ustawił na stosie innych, znajdują­

cych się już na nabrzeżu.

Wzrok Dahla skierował się teraz ku pra­

wej burcie i na widoczną poza nią czarną
taflę wody, której powierzchnia połyskiwała
oleiście na wygięciach leniwych, ledwie za­
znaczających się fal. Ciągnęło od niej ostrym
i wilgotnym zimnem.

Między masztami kutra kręciły się mewy.

Jak zawsze o tej porze były krzykliwe, na­
trętne i bezczelne. Głód dodawał im odwagi,
łakomie rzucały się na każdy odrzucany rybi
drobiazg, na wszelkie odpadki, porywając je
niemal ludziom spod ręki. Potem znów nie­
spokojną, hałaśliwą chmarą kręciły się im
nad głowami, przysiadały na wodzie, to zry­
wały się w powietrze. Trwający od tygodni
mróz i spowodowany przezeń brak żeru wy­
ganiał je dniem znad morza do miasta. Jed­
nak wieczorem, w godzinach powrotu kutrów
znów zjawiały się nad rybackim portem,
jak gdyby przylatywały tu w ślad za czer­
wonymi samochodami przyjeżdżającymi po
rybę. To jednak złudzenie. Po prostu zżyte

background image

z portem ptaki doskonale poznały jego do­
bowy rytm i wiedziały, gdzie i o jakiej po­

rze znajdzie się dla nich żer.

Wysokim tonem zapiszczała stalówka na­

wijająca się na bęben windy. Augustyn Dahl
wstrząsnął się, jakby go mróz dosięgną! po­
przez waciak aż do nagiego ciała. A potem
poszedł spojrzeniem za skrzynką, która na
linie przejechała ponad pokładem i nadbur-
ciem i kierowana rękoma Tonki spoczęła na
stercie innych znajdujących się już na na­
brzeżu.

— Szesnaście — powiedział mężczyzna

z papierami w ręku.

Jeszcze tylko kilka skrzynek powędrowało

z ładowni na brzeg i winda ucichła.

— To wszystko?
— Wszystko — odpowiedział Pacała z po­

kładu.

Tonka rzucił mewom jakiegoś małego dor-

szyka, który wypadł ze skrzynki, i przesko­
czył na pokład kutra. Z luku ładowni wyłaził
Konkel.

— No, to marnie wam poszło — zawołał

mężczyzna na nabrzeżu.

— Jo. Niedobrze — odpowiedział Dahl.

Schował fajkę do kieszeni waciaka i prze­

szedł z kutra na nabrzeże.

— Szyper — krzyknął za nim Pacała. —

Pamiętajcie o zebraniu. To będzie ważne.
Wszyscy mają być — dodał jeszcze oglądając
się na Tonkę i Konkela.

— A gdzie to będzie? — Konkel otarł swo­

je czerwone, przemarznięte ręce o watowane
spodnie, a potem poprawił na głowie baran­
kową czapkę z opuszczonymi nausznikami
i usiłował zapalić papierosa.

— W Domu Rybaka — odpowiedział Pa-

background image

cała. I rzucił za odchodzącym już szyprem: —
Słyszeliście, szyper?

— Jo. — Dahl zatrzymał się. .— Konkel!

Ty nie pójdziesz na żadne zebranie. Trzeba

załadować

skrzynki

i

zatankować

ropę.

O czwartej rano wychodzimy.

Konkel uniósł w odpowiedzi dłoń, w któ­

rej trzymał zapalonego papierosa.

Augustyn Dahl ruszył dalej, nie oglądając

się już ani na swój kuter, ani na wózki elek­
tryczne, które uwoziły do magazynu złowio­
ną przez niego rybę. Kołnierz kurtki, jaką
nosił pod waciakiem, uniósł do góry, a ręce
wpakował do kieszeni.

— Ej, Dahl! Jak tam dzisiejszy połów?

Mocniej wciągnął głowę w kołnierz i przy­

śpieszył kroku udając, że nie słyszy. To był
Szombok. Dahl już dobrze znał jego donośny,
tubalny głos, pozornie tak bardzo dobro­
duszny, tak pełen humoru, a przecież tak
bardzo złośliwy.

— Dlaczego uciekasz, Dahl?

Dahl zwolnił i obejrzał się w prawo, gdzie

wzdłuż nabrzeża warowały kutry. Szombok
stał na pokładzie swojego na szeroko rozsta­

wionych nogach obutych w wysokie aż do
bioder gumowe buty, których cholewy opad­
ły teraz ku dołowi, odsłaniając czarne struk-
sowe portki. Spod rozpiętej brezentowej
kurtki wypinał się potężny brzuch. Czapka
bosmanka z lakierowanym daszkiem prze­
krzywiała się na głowie na jedno ucho.

— No, powiedz Dahl, jak ci na morzu

poszło? — spytał tym swoim dobrodusznym
głosem, ale oczy śmiały mu się złośliwie.

— Nie bardzo. — Dahl silił się na ton jak

najbardziej spokojny i obojętny.

background image

Szombok uderzył się dłonią o udo i ro­

ześmiał się szeroko:

— Ryba sama do włoka nie idzie, nie?

— Kiedyś przyjdzie — już z gniewem od­

powiedział Dahl.

— Żdżele krowa, aż urosce trówa!

Szombok śmiał się teraz jeszcze głośniej,

tak głośno, że z sąsiednich kutrów zaczęto
gapić się na Dahla i wykrzykiwać jakieś
złośliwe kpinki, których ten już nie słuchał.
Wpakował głębiej ręce do kieszeni i ruszył
dalej szybkim krokiem.

Kilkanaście godzin później, po nocy spę­

dzonej w Domu Rybaka, tuż przed czwartą
rano, wracał tą samą drogą. Przechodząc
obok kutra Szomboka, przyśpieszył kroku,
ale tym razem nikt go nie dostrzegł, nikt nie
zaczepił. Wszyscy szykowali się do wyjścia
w morze. Ciszę nocy rwały raz po raz głoś­
no rzucane słowa, brzmiące tym głośniej,
że odbijała je nieruchoma jeszcze tafla wody
w basenie. A po chwili poczęły się odzywać
tu i ówdzie pierwsze odgłosy zapalanych sil­
ników. Najpierw były to niechętne prych-
nięcia przypominające zupełnie marudzenie
człowieka budzonego brutalnie z głębokiego
snu, w jaki zapadł po pracowitym i męczą­
cym dniu. Ale potem zaskoczył nagle jeden
silnik i teraz basowe dudnienie silników na­
rastało, aż rozszerzyło się stopniowo na cały

basen portu. Tu i ówdzie kutry zaczęły od­
bijać od drewnianych pomostów. Wolno, nie­
zgrabnie odchodziły od nich na wstecznym
biegu, potem na chwilę jakby zamierały
w bezruchu, gdakanie motoru zmieniało ton

i rytm i już pochyło ścięty, ostry dziób po­
czynał

ciąć

powierzchnię

wody,

czarną

i gładką niby tafla rozlanej i zastygłej smo­

background image

ły. Światła pozycyjne kutrów, te białe na
masztach i te czerwone i zielone na burtach,
odbijały się w niej zupełnie jak w lustrze.

Wielkie lampy na nabrzeżach na próżno

usiłowały przezwyciężać ciemności trwającej

jeszcze nocy. Ich blask rozpraszał się już po
paru metrach w tym czarnym mroku i w za­
gęszczających go jeszcze tumanach snują­
cych się znad wody, zamieniał się w złota­
wą, połyskliwą mgiełkę, w której poruszały
się niewyraźne sylwetki ludzi.

Augustyn Dahl chodził wzdłuż burty po

pokładzie swojego kutra. Cztery kroki ku
rufie, zwrot i cztery ku dziobowi. I znów ku
rufie. Głowę wciągał w ramiona, zupełnie
tak jakby mu było zimno, a jednocześnie wy­
suwał ją mocno do przodu niby węszący wy­
żek Stercząca między zębami fajka poruszała
się miarowymi ruchami w dół i do góry.

Coraz mniej kutrów stało przy pomostach.

W wolnych miejscach widać było ciemne

drewniane pale z białymi czapami lodu. Dahl
spojrzał na prawą burtę poprzez szerokość
pokładu. Mijał go w tej chwili jakiś kuter.
Spoza zasłaniającej widok sterówki wolno

wysuwał się żółty, pękaty kadłub z wyso­
kim dziobem. Mocny pień na ciemno poma­
lowanego masztu wystrzelał w górę i rozta­
piał się w białym blasku światła pozycyjne­
go. Zamajaczyły czarne kabłąki kozłów sie­

ciowych wychylających się poza burtę, prze­
sunęły się kwadraty okien sterówki i już
widać było niską, zaokrągloną rufę. A po
chwili obcy kuter był już tylko gderliwym
dźwiękiem silnika pracującego na małym
biegu.

Za plecami Dahla, na deskach pomostu za­

klaskały pośpiesznie kroki.

background image

Szyper strzyknął śliną za burtę. A z nią

również i przekleństwo, które mu chyba
ulżyło, gdyż zaraz żywiej zwrócił się do nad­
biegającego Konkela:

— Już wszystko załatwiłeś?
— Jo, wszystko — odpowiedział motorzy­

sta. Przelazł przez nadburcie na pokład i sta­
nął obok Dahla. — Magazynier chciał nas
na ropie oszukać, diacheł...

Dahl znikał już w drzwiach sterówki, a po

chwili usłyszeli jego głos:

— Zwolnić dziób!
Tonka zdjął cumę z drewnianego pachołka

i wskoczył na pokład. Burta rufy wolno od­
chodziła od pomostu. Potem oderwał się
i dziób. Czarny, smolisty pas wody między
pirsem a kutrem szybko się powiększał. Gdy
Dahl przerzucił bieg, śruba zburzyła na

chwilę lśniącą gładziznę wody, która zaraz
jednak wyrównała się i wróciła do po­
przedniego martwego bezruchu.

Kuter szedł ku wyjściu z portu, tam gdzie

w czarnym mroku widniały dwa światełka.

Z jednej strony czerwone, z drugiej zielone.
Za tymi światłami było już morze. Szerokie,
wielkie morze, zda się bez żadnego krańca,

morze, na którym trzeba znaleźć łowisko

i z którego trzeba przywieźć rybę. Jak naj­
więcej ryby. Najlepiej pełną ładownię. Za­
pchać rybą wszystkie skrzynki, które, teraz
puste, piętrzyły się na pokładzie, wypełnić
je śledziami albo dorszem.

Zaraz za falochronem Dahl dał pełny gaz.

Śpieszyło mu się. Wychodzili ostatni, a on
przecież bał się zostać sam na tym rozleg­
łym, obcym dla niego i przez tę obcość wro­
gim morzu.

background image

Kiedy się obejrzał, widział pozostające za

rufą konstelacje portowych świateł, zlewa­
jące się już w bezkształtną, zamazaną i mgli­
stą łunę. Przed sobą miał tylko czarną ciem­
ność, w której ostrym, niemal szklistym
dźwiękiem rozlegał się syk wody prutej
przez dziób kutra. W tej ciemności tu i ów

r

-

dzie migotała jakaś gwiazdka; to były świa­
tła tych kutrów, które wyszły z portu przed

nim.

Jedna z tych gwiazdek stopniowo powięk­

szała się. Doganiali kogoś. I zanim jeszcze
rozpoznał szeroką, trochę baliowatą okrąg­
łość rufy, Dahl już wiedział, że to był kuter
Szomboka.

Kiedy się zrównali i szli niemal burta

w burtę, tamten otworzył drzwi swojej ste­
rówki i przyglądał się im dłuższą chwilę.
W czerwonej poświacie burtowego światła
Dahl widział szeroką twarz tamtego, jego
zmrużone oczy i brzuch wypinający do przo­
du czarne, struksowe spodnie i brezentową
kurtkę rozpiętą pod szyją i ukazującą gruby,
wełniany szalik. W pierwszym odruchu
chciał wyprzedzić tamtego, ale się powstrzy­
mał, gdyż zrodziła się w nim nagle pewna
myśl. Jeszcze nie był zdecydowany, jeszcze
się wahał, ale zmniejszył gaz i puścił Szom­
boka przodem.

Poczekał, aż jego kuter zniknie zupełnie

w mroku i wtedy przywołał Konkela:

— Trzymaj kurs na tamto światło — po­

lecił, oddając ster. — To Szombok. Pójdzie­

my dziś za nim.

— Jo — uśmiechnął się chytrze Konkel. —

To je fajn pomyślóne, jo.

— Żebyś tylko go nie zgubił.

background image

Dahl wyszedł ze sterówki. Pokład jedno­

stajnym, łagodnym ruchem przechylał się
z burty na burtę. Czasami płynnym ześliz­
giem uciekał spod nóg, by zaraz na powrót
iść w górę. Silnik grał równo, pykając z rury
wydechowej kłębuszkami jasnych spalin.

Światło pozycyjne na daszku sterówki rzu­

cało czerwony blask na twarz Dahla i niżej,

na krągłe grzbiety fal, które z nieustannym
poszumem wychodziły z ciemności i chlapały
o burtę. Daleko, ledwie widoczne, skrzyło się
światełko na maszcie Szomboka. Dahl utkwił
w nim wzrok i trwał tak długą chwilę zato­
piony w swoich myślach, które nie były we­
sołe. Bo przecież nawet nadzieja, że idąc za
Szombokiem wyjdzie na dobre łowisko, nie
była w tym wszystkim żadną pociechą. Prze­
ciwnie, sprawiała, że ilekroć zaciągał się
dymem z fajki, zdawało mu się, że ssie z niej
samą trującą gorycz.

Westchnął.
Jaśniej rozżarzyła się fajka. Oświetliła

część twarzy i ukazała dwie głębokie bruzdy
koło mocno zaciśniętych ust. Bo żadnej ulgi
nie przynosiła myśl, że przecież nie on je­
den, że wszyscy mało obeznani z morzem
szyprowie zawsze starali się chodzić za lep­
szymi od siebie. No tak, ale tamci zwykle
chodzili całą gromadą i trzymali się jeden
drugiego. Nikt nikomu nie mógł powiedzieć:
„Ty idziesz za mną”.

Nagły przypływ lęku skoczył mu aż pod

gardło. Rozejrzał się niespokojnie i zaraz
odetchnął z ulgą. Nigdzie nie było ani śladu
żadnego innego kutra. Nikt go więc nie wi­
dzi, nikt nic nie będzie wiedział.

A jeżeli Szombok? Przecież on mógł ich

poznać?

background image

Aż przygiął się pod nowym uderzeniem

gwałtownego strachu. Ruszył od burty ku
sterówce. Chciał krzyknąć Konkelowi, by
zmienił kurs, by pozostawił Szomboka same­

mu sobie, że pójdą sami i na własną rękę
poszukają łowiska. Ale natychmiast po­
wstrzymała go bezradna myśl:

Ale gdzie szukać? Gdzie?
Zawrócił więc i znów oparł się dłonią

0 nadburcie i patrzył w kierunku dziobu.
Potem wyjął z ust fajkę. Wystukał o dłoń
zimny już popiół i poszedł do kubryku.

Na dole paliła się jeszcze lampka. Pacała

siedział przy niewielkim stoliku, opierając
się łokciami o jego blat. Podtrzymywał gło­
wę dłońmi nad otwartą książką, która leżała
przed nim.

Na przeciwległej kojce spał Tonka. Skulił

się jak psiak, kolana podciągnął niemal pod
brodę. Żółte światło pełzało mu po twarzy,
zaostrzając cienie pod oczami, których do­
tychczas nigdy tam nie było. Chłopak miał
sen niespokojny. Poruszał bezładnie rękoma
1 od czasu do czasu coś niezrozumiale wy­

krzykiwał.

Dahl usiadł na kojce na wprost Pacały.

Fajkę trzymał jeszcze w ręku. Teraz popa­
trzył na nią i po namyśle począł nabijać ty­
toniem. Ruchy miał wolne, rozważne.

— Po co oczy psujesz? — powiedział. —

Spałbyś lepiej, nie?

Tamten położył wielką i kościstą dłoń na

rozwartych

stronicach.

Podniósł

głowę

i zmrużył w uśmiechu oczy tak, że pozostały
z nich tylko dwie wąziutkie szparki.

— Spać, to i w mogile wyśpim się — od­

powiedział. — Z każdym rokiem lat człowie­
kowi przybywa, to i żal na spanie. Lepiej

background image

niech głowa rozumu nabiera, kiedy jest

okazja.

Tonka gwałtownie rzucił się na swojej

kojce i krzyknął coś głośno przez sen.

Z twarzy Pacały znikł uśmiech. Uważnie

przyglądał się bladej twarzy chłopca.

— A temu ot, mocnej ręki brak — powie­

dział. — Na zebraniu jego nie było. Całą noc
gdzieś włóczył się.

— Niech tylko robi dobrze — burknął

obojętnie Dahl zajęty swoją fajką.

— A ot i całkiem nie tak — zaoponował

Pacała. — Dziś taki czas, że na człowieka
trzeba nie tylko w robocie uważać. Bo robić

można niby dobrze, ale ważna nie tylko pra­
ca, ale i to, jaki kto jest w środku i co o tej
robocie naprawdę myśli.

Szyper pokiwał głową nad fajką, którą

trzymał w dłoni tuż przy ustach, ale prawie
nie słyszał gadania tamtego.

Znów opadły go własne kłopoty.

Pacała wstał. Zamknął książkę i schował

ją do szafki. Potem przystanął koło Tonki.

Pochylił się nad nim, jakby chciał coś zro­
zumieć z sennego mamrotania tamtego i po­
kręcił głową. Potem zgasił światło i opadł na

swoją koję. Wkrótce potem i Dahl ułożył się
do snu.

Zbudziło ich nagłe wołanie Konkela.
W jednej chwili poderwali się na nogi. Na­

wet Tonka skoczył z kojki. Jeden za drugim
wybiegli na pokład w ostry ziąb, w spotę­
gowany odgłos fal i dudnienie silnika.

— Co się stało?
— Światło Szomboka!
— Co światło?
— Znikło!
— Cooo?

background image

Dahl jednym szybkim spojrzeniem omiótł

cały widnokrąg. W szarzejącym mroku nie

było widać ani jednego choćby błysku jakie­
gokolwiek światełka. Morze było zupełnie
puste.

Szyper podejrzliwie spojrzał na Konkela.
— Spałeś?

— Dole Bóg, nie! — zawołał oburzony

Konkel.

— To gdzie on? W morze się zapadł?
— Cały czas uważałem na światło. I nagle

patrzę... nie ma go. Przecieram oczy. Nie ma.
Mrugam. Nie ma. Znikł, żebe go sarczeste
piorune!

— Jakie światło? Kto znikł? — dopyty­

wał się Pacała, który nic nie rozumiał z tej
całej rozmowy.

Tonka, również zdziwiony nagłymi hała­

sami, wysuwał spoza jego pleców rozczoch­
raną głowę i patrzył na tamtych zaspanymi
jeszcze oczami.

— Kazałem mu, żeby szedł za Szombo-

kiem — wyjaśnił Dahl niechętnie. — No i...

— Uciekł pewnie! — Pacała pokiwał do­

myślnie głową.

Dahl nic na to nie odpowiedział. W głę­

bokim zamyśleniu pykał z wygasłej fajki.

— Może szedłeś za wolno i zostaliśmy

w tyle? — spytał po chwili. Jeszcze nie mógł
pogodzić się z myślą, z tą najgorszą myślą
ze wszystkich, że Szombok spostrzegł, że za
nim idą, że odgadł ich zamiar i dlatego
uciekł

pozostawiając

ich

samym

sobie

w miejscu, którego zupełnie nie znali.

— Nie. Światło znikło nagle, jakby zgasło.
— Zgasło, mówicie? — zainteresował się

Pacała. — To może być ciekawe. Całkiem

background image

ciekawe. Pomyślim sobie, co to może zna­
czyć, pomyślim.

Dahl zapatrzył się na końce swoich gumia­

ków. Potem rozkazał:

— Daj pełny gaz, może go dogonimy.
Teraz sam ujął w dłonie szprychy stero­

wego koła. Kuter ciął podchodzące pod dziób
fale i rwał na strzępy poranną mgiełkę, któ­
ra jeszcze wisiała tuż nad wodą.

Szomboka jednak nigdzie nie było widać.

Nie pomogło ani zbaczanie z kursu, ani zata­
czanie szerokich kół po morzu, Szombok po
prostu znikł.

Dahl przez cały czas milczał. Było to złe

i ponure milczenie, pełne bezsilnego gniewu.

Po jakimś czasie do sterówki zajrzał Pa-

cała.

,

— No i co, szyper? Musim chyba zaczy­

nać, bo już prawie jasny dzień. Czas tylko
tracim.

— Jo — mruknął Dahl. — Czas zaczynać.
Nie wydawał jednak żadnego rozkazu. Po

prostu bał się tego niewiadomego, które
kryło się dookoła, bał się swoich przeczuć
i chciał odwlec chwilę, w której te obawy
się spełnią.

Pacała ponowił pytanie:
— No i jak? Wyrzucać już sieć?
Dahl nie odpowiadał. Patrzył przez szybę

na morze, szeroko rozkołysane szarymi gar­
bami fal, połyskującymi na szczytach zupeł­
nie tak, jakby to nie była woda lecz rozto­
piony metal. Trudno byłoby określić ściśle,
gdzie się ona kończy, a gdzie zaczyna niebo.
Bowiem i ono było podobnie bezbarwne, po­
nure i zachmurzone. I tak samo jak morze
absolutnie obojętne na wszystko.

background image

Dahl spojrzał na kompas, który wskazy­

wał kurs nord-ost. Ten sam, którym prowa­

dził ich Szombok.

— Rzućcie sondę — wydał polecenie.
Po chwili Tonka podał od dziobu głębo­

kość. Wyglądało, że wszystko jest w porząd­
ku, a jednak Dahl wciąż jeszcze nie mógł się
na nic zdecydować. A przecież wiedział, wie­
dział to dobrze, że trzeba coś zrobić, że nie
wolno tracić czasu. Bo ryba może tu być, bo
wszystkie jego podejrzenia i obawy mogą
być nieuzasadnione. A ludzie już czekają na
pokładzie nad przygotowanym do wyrzuce­
nia włokiem.

Jeszcze raz spojrzał na kompas. Potem do­

kładnie przyjrzał się niebu, aby z ruchu
chmur ustalić kierunek wiatru.

I wreszcie dał rozkaz:
— Rzucać włok!
Sam zmniejszył szybkość i wolnym, płyn­

nym ruchem zakręcił kołem sterowym.

Kuter legł w dryfie, łagodnie kiwając się

na bocznej fali.

Ludzie na pokładzie pochylili się nad

spłaszczonym u burty worem z sieci, który
przypominał w tej chwili kupę brudnawych
szmat. Wczepili się w niego palcami, zgod­
nym wysiłkiem mięśni unieśli na nadburcie

i zepchnęli w morze.

Chlupnęło. Wysoko poleciały rozbryzgi

wody.

Sieć rozpłaszczyła się w wodzie jak olbrzy­

mia meduza. Przez chwilę unosiła się tuż
pod powierzchnią, a potem znikła w głębi,
pociągając za sobą czerwone prostokąty de­
sek rozporowych.

— Winda!
Tonka stał najbliżej. Zwolnił więc hamu-

5 — Wielki rejs

65

background image

lec, puszczając wolno obydwa bębny, z któ­
rych odwijać się poczęły stalowe liny holow­
nicze utrzymujące włok.

— Stop, winda!
Krótko zazgrzytały tryby. Turkot bębnów

ucichł.

Dahl przesunął manetkę gazu. Silnik za­

warczał

i

kuter

znów powoli

nabierał

szybkości. Szyper wyrównał kurs prościutko
na nord.

Przy sterze stanął teraz Pacała. Wszyscy

pozostali zeszli do kubryku, gdyż na razie
nic już nie było do roboty.

Konkel z miejsca uwalił się na koję i na­

tychmiast rozległo się jego miarowe chrapa­
nie. Długie nogi motorzysty w gumowych
buciorach z odwiniętymi cholewami zwisały
ku podłodze i kiwały się w takt przechyłów
kutra.

Tonka również się położył. Zdjął jednak

buty. Wcisnął je w kąt i swoim zwyczajem

skulił się w kłębek.

Dahl nie zwracał na nich uwagi. Usiadł na

poprzednim swoim miejscu, przygarbił się
i w tępym zamyśleniu ćmił fajkę. Niepokój
nurtujący go od chwili, gdy się dowiedział
o zniknięciu Szomboka, odganiał sen od po­
wiek.

Wolno upływały minuty, a potem i godziny,

odmierzane tylko jednostajnym gdakaniem
silnika i przygłuszonym chlupotem fal ocie­
rających się o burty.

Dahl wciąż siedział bez ruchu. Fajka wy­

gasła i zwisła w ustach, głowa opadła nisko,
opierając się brodą o waciak. W tej pozycji
cała jego twarz wydłużała się jeszcze bar­
dziej, a bruzdy koło nosa i warg zaostrzyły
się i pogłębiły.

background image

Obudziło go wołanie Pacały. Drgnął, scho­

wał fajkę do kieszeni i spojrzał na zegar.
Zerwał się z miejsca.

— Konkel! Tonka! Wstawać! Wyciągamy

w

sieć!

Nie musiał ich długo budzić. Nawet Tonka

nauczył się już spać na morzu czujnie i zry­
wać się do pracy na pierwsze, niegłośne
choćby wezwanie. Poderwali się, od razu
przytomni, i pospieszyli za szyprem, który
wychodził na górę.

Był już jasny dzień, jeżeli tak można po­

wiedzieć o dniu zimowym, szarym i chmur­
nym. Niebo zwisało nisko, zda się tuż nad
masztami, bure i nieprzyjazne. Powierzchnia
wody wybrzuszała się w baniaste wzniesie­

nia fal, na których tu i ówdzie bielił się wie-
chetek piany.

Morze wciąż było puste. Ani śladu jakie­

goś masztu, ani plamki dymku z komina
statku. Dookoła nic, tylko szara, rozfalowa-
na, ziejąca chłodem wodna pustka. Ale Dahl
nie wypatrywał już masztów na morzu. Pa­

trzał na stalowe liny, które od windy biegły
poprzez kozły sieciowe do morza. Słyszał, że
doświadczeni rybacy potrafią z ułożenia tych
lin wysnuć odpowiedź na pytanie, czy sieć
jest pełna, czy też nie. On jednak tego nie
potrafił i widok lin nic mu nie powiedział.

— Wyciągać włok — rozkazał czekającym

na pokładzie ludziom.

Nieprzyjemnym,

zgrzytliwym

dźwiękiem

zagrzechotały tryby windy. Ruszyły bębny,
nawijając opornie piszczące stalówki. Wresz­

cie z fal wychynęły deski rozporowe. Koły­
sały się u burty na łańcuchach, zupełnie jak
złowione na haczyk olbrzymie, czerwone pła-
stugi. Za nimi, jeszcze w wodzie, pojawiły

background image

się skrzydła sieci, rozwierające się jak chci­
we zdobyczy macki polipa. A kiedy zawiesili
deski przy kozłach i podciągnęli skrzydła,
cały wór włoka począł się przewalać z fali
na falę tuż przy burcie kutra.

Pracowali w zaciętym milczeniu. Po tym,

jak całe płachcie siatki utrzymywały się
lekko przy samej powierzchni morza, pozna­
wali, że ryby w niej nie ma.

Jeszcze trochę wysiłku i sieć wyciągnięta

przez windę zawisła nad pokładem między
masztami. Ociekała potokami wody i brud­
nego szlamu, zupełnie jak ścierka, którą

zmywa się w domu zabłoconą podłogę.

Patrzyli na nią w tym samym zaciętym

i ponurym milczeniu.

Przed paru godzinami rzucali do wody

prawie nowy włok. A teraz, niczym ta ścier­
ka od podłogi, zwisały nędzne strzępy.

Kiedy Pacała rozwiązał węzeł zamykający

wór, wraz z resztą wody wysypało się na po­
kład trochę ryby i kilkanaście dużych ka­
mieni.

— A żebe go chwile pokręcele! — zaklął

Dahl.

Zostawił silnik na małych obrotach i wy­

biegł ze sterówki.

Pacała pytająco spojrzał na Konkela.
— Kamieniste dno — warknął Konkel. —

Ten diacheł, Szombok, wyprowadził nas na
kamieniste dno, a sam uciekł na dobre ło­
wisko.

— A żeb jego wilcy zarezali.' A to ścier­

wo — zaklął Pacała. I po chwili dorzucił
głosem, w którym była nagle zrodzona za­
wziętość: — Ale my sobie jeszcze o tym po-
myślim, koniecznie pomyślim.

background image

Dahl oglądał sieć, obmacywał palcami

mokre strzępy.

— Całkiem dobry był włok — mruczał

sam do siebie: — Lina zerwana. Dolna część
gardzieli też do niczego. A żebe go sarczeste
piorune!

A potem poszedł do sterówki. Odgrodził

się od swojej załogi zatrzaśniętymi drzwiami
i milczeniem, ciężkim i gorzkim, w jakie za­
padł na cały ten dzień, aż do chwili, gdy
z prawie pustą ładownią wrócili do portu.
Przerwał je tylko po to, aby rzucić parę
słów Pacale i Konkelowi przed odjazdem do
domu, gdyż następnego dnia była niedziela
i wtedy Dahl zawsze jechał do Rewy, do żo­
ny, której nie oglądał przez całe sześć dni.
Całą tę niedzielę spędził w domu, nie rusza­
jąc się niemal od stoliczka z radiem, stroniąc
od znajomków i sąsiadów. A kiedy wieczo­
rem właził na ciężarówkę Centrali Rybnej,
która jechała akurat do Gdyni, uczynił to
z bardzo ciężkim sercem. Najchętniej został­
by w domu.

Na rogu ulicy Portowej zastukał pięścią

w dach szoferki. Ciężarówka zatrzymała się
przy chodniku. Przebrnął przez stos pustych
i śmierdzących skrzynek po rybie i zeskoczył
na jezdnię.

Było już ciemno. Na mokrym bruku roz-

pełzały się żółte światła ulicznych latarni.
W pobliskim Domu Szwedzkiego Marynarza
jarzyły się prostokąty okien. Pusty trolejbus
na Placu Kaszubskim zatoczył koło i podjeż­
dżał teraz pod przystanek. Przechodnie prze­
mykali pośpiesznie i kiedy tak Dahl patrzył
na nich, zdawało mu się, że są na wylot prze­
siąknięci przenikliwą i zimną wilgocią, która
wisiała nad miastem.

background image

Nie bardzo wiedział, w którą stronę się

udać. Na kutrze na pewno jeszcze nikogo nie
było. Konkel przyjedzie z Władysławowa za
jakieś dwie godziny, tego szczeniaka, Tony,
w ogóle nie brał pod uwagę. A Pacała?

Dahl ruszył ku dworcowi, ale zaraz się

zatrzymał. Przypomniał sobie, że o tej porze
Pacała, który mieszkał w ciasnym, subloka­
torskim pokoiku, nigdy nie siedział w domu.
Uciekał przed swoją gospodynią, starą pie­
kielnicą, a poza tym lubił przed rejsem,
zwłaszcza w taką pogodę, wypić parę kufli
grzanego piwa zaprawionego alkoholem.

Zawrócił więc i wszedł w Portową, aby

poszukać knajpy, której nazwę wymienił mu
kiedyś Pacała.

Spostrzegł go zaraz, gdy tylko stanął

w drzwiach.

Pacała siedział przy stoliku w kącie, w to­

warzystwie kilku wyraźnie już podochoco-
nych rybaków. Przed nimi stały duże kufle
jasnego piwa.

Kiedy Dahl podszedł do nich, Pacała przy­

sunął mu krzesło od sąsiedniego stolika.

— Siadajcie, szyper. Jak się wam jechało?

Napijecie się piwa?

Dahl kiwnął głową i uśmiechnął się na to

szachrajstwo tamtego. Wiedział przecież, że
Pacała każe sobie w bufecie dolewać do pi­
wa wódkę. Ten zaś pociągnął z kufla parę
łyków i kończył, rozpoczęte przed nadejś­
ciem Dahla, opowiadanie:

— I wtedy Ambroży pluść w rzeka. I do­

piero tam przypomina sobie, że pływać nie
umi. Patrzy, a woda jemu pod gęba już pod­
chodzi, znaczy, że topić się zaczyna. Tak
Ambroży dawaj w krzyk: „Kum Wincenty,
ratuj, a to utoną!” I wali rękami, żeby się

background image

jakoś utrzymać na wierzchu, aż piana wkoło
niego jak spod parostatku wali. A Wincenty
też pływać nie umiał, to i co miał zrobić?

ładnej pomocy dać nie może. Najwyżej coś

poradzić tamtemu. To i myśli, myśli, kręci
głowu tak, kręci siak, a Ambroży bez przer­

wy tymi rękami wali i całkiem już zadyszał
się, że nawet już i o ratunek wołać nie moży.
I wtedy Wincenty jedna tylko rada zobaczył
i woła do tamtego: „Nie męczsia, Ambroży,
po próżnicy. Spuszczajsia już lepiej na dno”.

Parsknęli gromkim śmiechem.
Jeden z towarzyszy Pacały pochylił się ku

Dahlowi.

— Ale te mósz fajn łgórza, Augustyn! —

wykrzyknął i z wielkiej uciechy plasnął dło­
nią o niebieską ceratę okrywającą stolik.

Pacała przywołał kelnerkę:
— Jeszcze po dużym piwie — zadyspono­

wał.

— Hej, dreszkowie! A sece już naprawi­

liście, że wama tak wesoło? — zawołał ku
nim jakiś tubalny głos.

Dahlowi śmiech ugrzązł gdzieś w krtani.
To był głos Szomboka.
Widział, jak Pacała odwrócił się w tamtą

stronę. Widział jego rozszerzone zaskocze­
niem i zdziwieniem oczy. I słyszał głośny,
szeroki śmiech tamtego, zaraz po tym okrzy­
ku. Przygarbił się więc tylko i skulił w so­
bie, jakby w oczekiwaniu na cios, który nie­
chybnie miał teraz na niego spaść.

— Szombok — mruknął ten sam rybak,

który chwalił Pacałę za opowiadanie. — No,
ten to się do ciebie, Augustyn, przyczepił.

Dahl kątem oka dostrzegł, że Szombok od­

wrócił się na swoim krześle w ich stronę.
Rozwalił się w nim szeroko i patrzył na ry­

background image

baków siedzących z Dahlem tymi swoimi
mrużącymi się chytrze i złośliwie oczami.

Wreszcie zwrócił się wprost do niego:
— I co, Dahl? Chciałeś wejść między

prawdziwych szyprów, ale ci nie idzie, nie? —

Czerwona twarz Szomboka okryta gęstym,
chyba kilkudniowym i ciemnym jeszcze mi­
mo podeszłego wieku zarostem, rozszerzyła
się w kpiącym uśmiechu. — Nie dla psa kieł­
basa, Dahl. Jo, jo... — Widać było, że podpił
już sobie i wyraźnie szuka zaczepki. — Dahl,
a jak tam ostatni połów? Dużo złowiłeś ka­
mieni?

Dwaj

kompani

Szomboka

wybuchnęli

gromkim śmiechem.

Twarz Dahla okryła się gorącym rumień­

cem, który ustąpił zaraz śnieżnej niemal bia­
łości.

Szombok dostrzegł jego zmieszanie, trącił

łokciami swoich kompanów, jak gdyby przy­
zywając ich na świadków, i podniósł głos:

— Dahl sam łowić nie umie, więc chce in­

nych, mądrzejszych od siebie, podpatrywać.
Ostatnim razem próbował iść za mną na do­
bre łowisko... Jo. Zaprowadziłem go na naj­
lepsze, jakie znam. Prawda, Dahl, że było
dobre, nie? Powiedz, ileś tam złowił skrzy­
nek kamieni?

Wszyscy trzej pokładli się ze śmiechu na

blat stolika.

Dahl siedział bez ruchu, jakby sam ska­

mieniał. Czuł na sobie oczy wszystkich obec­
nych w knajpie. Czuł wprost ból, jaki spra­
wiały mu te spojrzenia. Dotkliwy i piekący.
Słyszał zrywające się tu i ówdzie śmiechy
i to potęgowało ten ból i tę gorycz, jaka była
w nim w tej chwili. Bo przecież większość
tu obecnych to tacy sami dawni rybacy ło­

background image

dziowi jak on. I przecież te kpiny Szomboka
są przeznaczone również i dla nich. A tym­

czasem oni...

Przejmujący chłód, który go ogarnął po

tamtym pierwszym odezwaniu się Szombo­
ka, zaczął ustępować, a do głowy napłynęła
fala gorąca, znacząc się na policzkach krwi­
stym rumieńcem.

Mocno, tak że aż trzasnęły stawy palców,

zacisnął dłonie na oparciu krzesła. Wstał,

chociaż nie zdawał sobie jeszcze sprawy, po
co to czyni i co ma zamiar zrobić. Wiedział
tylko, że wszystko w nim kipi od tego we­
wnętrznego gorąca i że musi coś uczynić.
Musi koniecznie.

Dookoła nich zapadła nagła cisza.
I w tej ciszy tym głośniej rozległo się szu­

ranie krzesła odsuwanego przez Pacałę, któ­
ry wstał również. Bał się, że Dahl rzuci się
na Szomboka i chciał go powstrzymać.

Dahl nie ruszył się jednak z miejsca.
Chwilę patrzył w uśmiechniętą wciąż sze­

roko twarz Szomboka. Wreszcie zaczął wy­
rzucać z siebie urywane zdania. Mówił gło­
sem na pozór spokojnym i tylko te przerwy
zdradzały jego wzburzenie:

— Na ostatnim zebraniu mówiono u nas

- o wyścigu pracy... Jo... Pon sekretarz powie­

dział... powiedział wtedy, że najlepsi będą
prowadzić tych najgorszych... jo...

Szombok przerwał mu:

— Niech was prowadzi w waszej „Arce”,

kto chce. Ja ciebie Dahl najwyżej znów wy­
prowadzę na kamienie.

Dahl jakby nie słyszał go. Tylko pochylił

się nieco ku Szombokowi i rzucał słowa z co­

raz większą pasją:

— A ja teraz powiem inaczej... Jo, całkiem

background image

inaczej. Ja powiem, że będzie nie tak... Że
najgorsi poprowadzą najlepszych.

Szombok i jego kompani parsknęli śmie­

chem. Inni jednak milczeli. Wyczuwali, że
Dahl jeszcze nie skończył, że nie powiedział
wszystkiego.

— Bo kto są ci najlepsi? — mówił dalej

Dahl. Zwracał się jak gdyby do wszystkich,
ale widział przed sobą tylko to czerwone
i wciąż jeszcze szeroko uśmiechające się obli­
cze Szomboka. — To oni. To Szombok, Muża,
Detlaff... Ci wszyscy, którzy mają własne
kutry. I oni śmieją się z nas, że nie znamy
morza. To jest prawda. Ale ile lat pływa po
tym morzu Szombok, a ile my?

I wtedy, gdy Dahl przerwał na chwilę,

odezwał się Pacała:

— Święta racja. Dobrze mówicie, Dahl!
Dahl jednak niecierpliwie machnął na nie­

go ręką i dokończył:

— Ale przyjdzie czas, Szombok, że ja się

nauczę tego wszystkiego. Jo... I, słyszysz
mnie, Szombok? Spróbujemy się, który
z nas będzie lepszy. Słyszysz? Będziemy się
ścigać.

Potem, nie odwracając się nawet ku Pa-

cale, który chciał go zatrzymać, odsunął na

bok zawadzające mu krzesło i poszedł do
wyjścia.

Udał się prosto na kuter i tam czekał, aż

zjawi się cała załoga. Wtedy zamknął się
w sterówce i nie odzywając się ani jednym
słowem wyprowadził kuter na morze.

O szyby sterówki uderzały grube krople

deszczu. Z lampki kompasowej sączyło się
słabe światełko rozpraszające się już metr
dalej. Wprost przed nimi, na kursie, a także
z lewej i prawej strony widać było światła

background image

pozycyjne innych kutrów idących na ło­
wiska.

Prosto przed dziobem kutra poczęło mru­

gać rytmicznie jakieś nowe światełko umiesz­

czone znacznie niżej niż tamte należące do
kutrów. Była to pława kierunkowa. Dahl
zmienił kurs.

Światełko przesunęło się w lewo i pozosta­

ło za rufą. Teraz zobaczył jak na samym ho­
ryzoncie wybłysło rytmicznie światło hel­
skiej latarni morskiej. Trzymał teraz kurs
wprost na nią.

Kilka kutrów podeszło bliżej. Wychynęły

z ciemności, jak jaśniejsze plamy przebija­
jące się przez czarną farbę, i znów rozmazały
się w niej bez śladu. Wyprzedziły go.

Dahl obejrzał się. Spostrzegł, że barwny

wąż świateł rozprysnął się, jak sznur kora­
lików, gdy pęknie nitka. Oznaczało to, że
kutry zaczęły się rozpraszać, że każdy z szyp­
rów kierował się na swoje ulubione i dobrze
sobie znane łowisko. Każdy szukał miejsc,
gdzie spodziewał się dobrego połowu.

Dahl zakręcił kołem. Błyskające obojętnie

oko latarni pozostawało po lewej burcie za
rufą.

Szedł tam, gdzie zdążała większość.
Łyskanie latarni morskiej stawało się co­

raz bledsze, aż rozpłynęło się w szarudze
mrocznego, zasnutego deszczem świtu.

Dahl rozglądał się dookoła siebie. Bał się,

żeby nie odbić od gromady.

Ciekawe, gdzie Szombok dzisiaj łowi? —

Pomyślał tak i natychmiast skrzywił się na
wspomnienie wczorajszego wieczoru, jakby

go ząb zabolał.

Znów rozejrzał się po morzu.
Deszcz ustawał. Daleko, nad samym wid­

background image

nokręgiem prześwitywał wąziutki pasek błę­
kitnego nieba i wyglądało to zupełnie tak,
jakby ktoś rozciął ostrym nożem ciężką,
brudną zasłonę chmur i oddzielił ją od po­
wierzchni morza.

Na pokładzie przed sterówką załoga przy­

gotowywała już włok.

Na jednostajnie szarej, falującej leniwie

powierzchni morza odznaczały się wyraźnie
żółte burty kutrów. Spoza horyzontu snuła
się czarna smuga dymu jakiegoś niewidocz­
nego parowca.

Czas zaczynać — pomyślał Dahl. — Po­

dobno Detlaff miał gdzieś tutaj ładne wyni­
ki. Zdaje się przedwczoraj. Jo. A z czekania
i tak przecież nic nie wyjdzie.

Wydał polecenie rzucenia sieci i w tej sa­

mej chwili zobaczył, że Pacała powstrzymał
tamtych, a sam idzie ku sterówce.

Chwilę

później

stanął

w

otwartych

drzwiach.

— Chcecie tutaj zaczynać, szyper? — za­

pytał.

— Jo. A na co mam czekać? — odburknął

Dahl.

— A nie mogliby my pójść troszki dalej?
— Dalej? — zdziwił się szyper. — Po co?
— Na południowe stoki Głębi.
— Na Głębię? Przecież prawie wszyscy

łowią tutaj — Dahl zaczynał się już niecierp­
liwić. Widział, że wszystkie kutry trałują i to
już chyba od pół godziny. Pacała jednak nie
zraził się. Sięgnął w zanadrze swojej sztor­
mowej, brezentowej kurtki i wyciągnął jakiś
złożony troskliwie papier.

— Wiecie, co to jest, szyper?
Dahl pokręcił głową przecząco.

— To biuletyn Morskiego Instytutu Ry­

background image

backiego. Piszą w nim, że dzisiaj dobre wy­
niki powinny być na południowych stokach
Głębi Gdańskiej, a nie tutaj.

— Zawracanie głowy — machnął ręką

Dahl.

Nie wierzył w jakieś tam biuletyny.

Wprawdzie

kierownictwo

przedsiębiorstwa

zalecało posługiwanie się nimi, ale kto by
tam zwracał na to uwagę. Śmieszna rzecz.
Jakiś profesor od książek miałby pouczać
rybaków i wskazywać im łowiska? Śmiać
się chciało na samą myśl o tym. W takie coś
mógłby może uwierzyć ktoś, kto nigdy na
morzu nie bywał, ale nie rybak.

Pacała był jednak uparty.
— Słuchajcie, Dahl. Nad tymi rzeczami

siedzą ludzie, którzy znają morze. Nau­
kowcy.

Dahl uśmiechnął się mimo woli, ale to po­

działało na Pacałę jak ostrogi na konia.

— Słuchajcie, Dahl, przecież nie mamy nic

do stracenia. Wiecie, u nas, przed wojną, to

się mówiło, że kupić nie kupić, a potargować
można. Co wam szkodzi spróbować?

— Ale Detlaff z osiemnastki tutaj miał

przedwczoraj ładne wyniki — zniecierpliwił
się Dahl.

— Przedwczoraj. A dzisiaj ryba może być

w innym miejscu. Nikt jej przecież na sznur­

ku tu nie trzyma. Spróbujcie, szyper, no? Po
mojemu nauce trzeba wierzyć więcej niż so­
bie samemu.

Dahl w milczeniu patrzył na twarz Pacały,

potem opuścił wzrok na papier w jego dło­
ni. Zastanawiał się. Nie przekonywały go
wprawdzie te słowa o wierze w naukę, ale
zaczynał się skłaniać do myśli, że przecież
spróbować można. Bo rzeczywiście nic nie

background image

miał do stracenia. A jeżeli coś zyska? Bo kto
ostatecznie wie? Może ryba naprawdę będzie
dziś na Głębi?

— Szyper — znów napierał Pacała. — Te­

raz, kiedy wyzwaliście Szomboka, nie można
tracić żadnej możliwości. Pomyślcie tylko, że

a nuż się tam uda?

Dahl odwrócił głowę. Spojrzenie jego pa­

dło na niespokojną strzałkę kompasu. I nagle,
nawet sam będąc tym zaskoczony, zdecydo­
wał się.

— Dobrze. Pójdziemy na Głębię. Pokaż,

co tam piszą.

Dahl uważnie przeczytał treść biuletynu.

Pokiwał nad nim głową i bez entuzjazmu
ujął szprychy koła. Dał pełny gaz, biorąc
jednocześnie kurs na nord-ost.

Kiedy znaleźli się już na miejscu, kazał

rzucać sieć.

Wielki wór włoka spadł z pluskiem w mo­

rze. Bryzgi wody zrosiły pokład i ochlapały
ludzi.

— Tonka! Winda!
— Stop, winda!

Zgrzytnęły tryby, ucichły bębny. Rozpo­

częło się trałowanie.

Tonka odszedł od windy, a Pacała i Kon-

kel od kozłów sieciowych. Wszyscy trzej za­
trzymali się w ciasnym przejściu na rufie,
osłoniętym sterówką od wiatru.

Dahl otworzył drzwi i wyjrzał do nich.

— Leon, weź ster — poprosił Pacałę.

Był zmęczony. Ogarniało go wielkie znuże­

nie i pragnienie snu. Po tej wczorajszej hi­
storii z Szombokiem przez całą noc oka na­
wet nie zmrużył.

— Dobrze jest — odpowiedział Pacała.

background image

Wlazł do wnętrza i ujął koło w swoje wiel­
kie dłonie. — Idźcie przespać się trochę.

Dahl zatrzymał się w przejściu i spojrzał

za siebie na Pacałę stojącego za kołem stero­
wym na tych swoich krzywych nogach wy­
glądających śmiesznie w długich, rybackich
gumiakach. Już zamierzał zatrzasnąć drzwi,

ale zatrzymał się. Nie miał w tej chwili ocho­
ty na spanie. Chciałby natomiast porozma­
wiać z Pacałą. Ot, tak sobie, o wszystkim
i o niczym. Ale tak naprawdę, to chciał się
kogoś poradzić, chciał usłyszeć od kogoś sło­
wa otuchy.

— Leon — zaczął i zaciął się. Nigdy do­

tychczas nie mówił z nikim, nawet z własną
białką, o sprawach, które dotyczyły jego sa­
mego. Aby więc zyskać na czasie, zajął się
szukaniem fajki po kieszeniach.

Ale Pacała musiał wyczuć coś w jego gło­

sie, bo spojrzał na niego uważnie od steru.

— Gryzie was coś?
— Jo — mruknął Dahl. I wciąż szukał tej

fajki po kieszeniach. Wreszcie jednak wyrzu­

cił z siebie pytanie, które go tak gnębiło:

— Powiedz, Leon, co ty naprawdę myślisz

o tym wyzwaniu?

Pacała uśmiechnął się. Jak zawsze, gdy to

czynił, oczy zwęziły mu się w dwie wąziut­
kie szparki.

— Nie wiedziałem, szyper, że z was może

być taka gorączka. A Szombok to tylko gęba

rozdziawił i ze wszystkim go zatkało. Nigdy
chyba nie pomyślał, że taka odprawa do­
stanie.

— Ale co z wyzwaniem? Co teraz będzie?
Pacała spoważniał.
— Wiadomo, ciężko będzie. U nas dawniej

mówili: „Wyżej tyłka i tak nie przeskoczysz”.

background image

A my będziem musieli to zrobić. I przesko­
czyć.

■,

— Ale... Przecież ja nie prześcignę Szom-

boka. Tylko śmiech jeszcze większy z tego
będzie, nie?

— Widzicie, szyper, kiedy po mojemu to

nie w tym rzecz. Współzawodnictwo to spra­
wa polityczna. A główna rzecz w tym, żeby
lepiej pracować, żeby podciągać jeden dru­
giego.

— Mnie nie obchodzi żadna polityka ■—

zniecierpliwił się Dahl. — Mnie obchodzi
Szombok.

— Ja wiem, szyper, że z Szombokiem to

wasza osobista sprawa — znów uśmiechnął
się Pacała, po swojemu mrużąc oczy. — Tyl­
ko że dzisiaj takie sprawy, to też polityka.
Ot, widzicie. Kręć, nie kręć, a dupa zawsze
z tyłu. Tak to już wychodzi. I dlatego, na mój
durny rozum, musim my tego Szomboka do­
ścignąć. A najlepiej i prześcignąć.

— Ale nie damy rady.
— Damy, nie damy... Musim! — Pacała

popatrzył na kompas, wyrównał kurs i po­
chylił się ku Dahlowi, który stał w otwartych
drzwiach: — Powiedzcie, szyper, czy taki
Szombok albo inny, zawsze umiał to, co te­
raz? Na pewno nie.

Dahl skinął głową.
— Jo, to jest prawda.

— Widzicie. Łowią dobrze, bo mają do­

świadczenie, bo znają morze.

— Jo, jo — zgodził się Dahl. Zaraz jednak

znów się zatroskał. •— Ale to doświadczenie,
mają oni z dziada na ojca, z ojca na syna. Oni
zawsze byli szyprami na swoich kutrach, to
i doświadczenie siedzi już w nich od dziecka,
nie? A co ja?

background image

— Baj, baju, a będziesz w raju. Ja tam

w to nie wierzę, szyper. Pewnie, że ojciec sy­
na uczy, ale tego możym nauczyć się i my.
Ot co, szyper. Znakiem tego, uczyć się trze­
ba.

— Uczyć się? Oni uczyli się od dziecka, już

tyle lat... A ja teraz, na starość? Nie zdążę.

— Nie bojsia, szyper, zdążysz.
— Ale jak?
— Z podręczników albo lepiej na jakim

kursie.

— Z książek?
— A pewno. W książkach zebrano wszyst­

ko, czego Szombok i przez całe życie się nie
dowie. I tu możym my jego doścignąć. Ot,
to i tak, szyper...

Rady Pacały rozczarowały jednak Dahla.

Uczyć się rybaczenia z książek? Tylko Pa-
cała, człowiek, który do niedawna morza na
oczy nie widział, mógł wpaść na taki po­
mysł. Poznawać morze z książek napisanych
przez ludzi, którzy nigdy nie rybaczyli?
Śmieszny pomysł.

Znów poczuł, że ogarnia go ogromne znu­

żenie, bo to wszystko wali się mu na barki
i przygina do ziemi zupełnie tak, jakby mu
kto władował na plecy worek kartofli. Tych
samych, które kiedyś przywoził ojciec z Osło-
nina, a on musiał pomagać w ich przenosze­
niu z łodzi do chaty. Mruknął więc jeszcze
coś tam Pacale i zatrzasnął za sobą drzwi

sterówki.

Leżał na kojce w ciasnym kubryku i długo

nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na
bok, daremnie usiłując odpędzić od siebie na­
trętne myśli, które opadały go jak dokuczli­
we muchy. Albo jak mewy latem na łowisku
rzucające się na włok, gdy zostanie podciąg-

6 — Wielki re1s

81

background image

nięty z głębi pod burtę i przewala się tuż
pod powierzchnią wody.

Myśli te mąciły mu się coraz bardziej, po­

tem nagle zawirowały, aż zamieniły się
w monotonny szum, który po chwili również
ucichł.

Zasnął.
Kiedy zbudził go głos Tonki, wydawało mu

się, że spał nie dłużej niż kwadrans.

— Czas już, szyper!
Te słowa natychmiast przywróciły mu

przytomność. Zerwał się z koi, a Tonka prys­
nął z powrotem na pokład, gdzie cała załoga
czekała gotowa do wyciągania sieci.

Deszcz ustał zupełnie. Za to jednak zbudził

się wiatr dmący z nord-westu. Pod jego
ostrym tchnieniem bure, kłębiaste chmury
rwały się na strzępy, a na całej powierzchni
morza wyrastały, jak wielkie bąble, szero­

kie fale i parły gdzieś, aż poza horyzont.
Przez szpary w chmurach prześwitywał tu
i ówdzie wesoły błękit nieba, a czasem na­

wet złocisty promień słońca kładł się ukośną
smugą na pochyły grzbiet fali, krzesząc
z niej migotliwe i kłujące w oczy odblaski.

Daleko, spoza falistej, zmiennej linii ho­

ryzontu, unosił się rudy strzęp dymu. Dym
ten ciągnął się długim pasmem tuż nad sa­
mą wodą, rozmazywał się po niebie i wsią­

kał w burość chmur. Z prawej strony, wy­
chynął ponad grzbiety goniących się fal pie-
niek masztu, zakiwał się i znów znikł, jakby
się zapadł pod powierzchnię wody. Nieco
bliżej trałowały jeden za drugim dwa kutry,
jedyne barwne punkty na szarości morza.

— Czas już chyba wyciągać sieci — po­

wiedział Pacała, który wciąż jeszcze stał za
kołem sterowym.

background image

— Jo, już czas — przytaknął Dahl. Przejął

ster z dłoni tamtego i zawołał do stojących
przy maszcie: — Wybierać sieć!

Zwolnił obroty silnika i ustawił kuter pra­

wą burtą pod wiatr tak, aby fale nie zep­
chnęły go na liny i włok, w które wtedy mo­
głaby się zaplątać śruba.

Winda ruszyła jak zawsze hałaśliwie ter­

kocąc trybami. Stalowe liny, popiskując

opornie, poczęły się nawijać na bębny.

Talerze z taśmą obracały się, a z głośnicz­

ka wydobywał się znajomy już głos Konkela,
który po raz drugi, tym razem tutaj na stole
montażowym snuł swoją długą opowieść. Od­

chyliłem się na oparcie krzesła, nogi wyciąg­

nąłem daleko do przodu i słuchałem uważ­
nie. Nie montowałem. Chciałem zebrać naj­
pierw jak najwięcej materiału i dopiero
później, kiedy już będę wiedział wszystko,

przystąpić do jego obróbki, do właściwej
pracy nad audycją czy całym ich cyklem.

Kiedy przebrzmiało ostatnie słowo Konke­

la i ukazała się biała końcówka, zatrzyma­
łem talerze. Potem, cofając taśmę, pomyśla­
łem, że bardzo chciałbym poznać Leona Pa-

całę i nagrać to samo, co usłyszałem od Kon­

kela, w jego interpretacji. I wtedy przypom­
niało mi się, że to przecież dzisiaj załogowy

„Arki” miał mi dostarczyć informacji o dal­
szych członkach dawnej załogi Dahlowego

kutra. Zatrzymałem taśmę i przesunąłem
się wraz z krzesłem do stolika, na którym

stał aparat telefoniczny.

Udało się. Numer był wolny i niemal na­

tychmiast usłyszałem głos załogowego.

background image

— Dzień dobry panu — powiedziałem. —

Kłania się radio. Jak z tymi informacjami

dla mnie.

— Cześć. Jedna chwileczka... Gdzie ja,

cholera, mam tę kartkę? Aha, jest. Słucha
pan?

— Tak. Bardzo uważnie.
— A więc proszę: Leon Pacała.
— Tak?
— O nim, niestety, bardzo niewiele mogę

powiedzieć. U nas już nie pracuje i nie ma
żadnych śladów, gdzie się przeniósł. Został
zwolniony na własną prośbę w 1956 roku.
Więcej o Pacale nic nie wiem.

— W 1956?
— Tak. W listopadzie. Wyglądałoby, że

coś tam z nim było nie tego... Rozumie pan?
I po mojemu to zwolnienie na własną prośbę
też prawdopodobnie nie było takie bardzo
z własnej woli. Pan wie, jak to wtedy wy­

glądało...

— Tak. A ten drugi, praktykant?
— Antoni Szymczak. Ten został areszto­

wany

w

styczniu

pięćdziesiątego

roku.

W pięćdziesiątym szóstym zwolniony i zre­
habilitowany. Pływał jeszcze parę miesięcy
na kutrze Jankowskiego, a potem przeniósł
się do Szczecina, do PPDiUR „Gryf”. To tyle.

— Niezbyt wiele, ale serdeczne dzięki.

Odłożyłem słuchawkę i niemal natych­

miast wykręciłem numer centrali. Tym ra­
zem poprosiłem o połączenie z rozgłośnią
w Szczecinie.

Czekając na Szczecin, przewinąłem do koń­

ca taśmę i gdy wkładałem ją do pudełka,
odezwał się dzwonek telefonu.

— Halo! Szczecin?
— Tak.

background image

— Dzień dobry, mówi Gdańsk. Poproszę

redakcję morską.

Chwila ciszy wypełnionej szmerami i ci­

chymi trzaskami i wreszcie usłyszałem w słu­
chawce znajomy głos szczecińskiego kolegi.

— Cześć, Stasio — powiedziałem. — Słu­

chaj, mam prośbę.

— Słucham.
— Czy mógłbyś zadzwonić, ale zaraz, bo

to pilne, do „Gryfa” i dowiedzieć się, czy
pracuje u nich Antoni Szymczak. I jeżeli
pracuje, to na jakim kutrze pływa i kiedy bę­
dzie w Szczecinie, bo chcę...

— Jeżeli chcesz go złapać — przerwał mi

Stach — to jeszcze dziś pakuj się w pociąg
i przyjeżdżaj do Szczecina.

— Jest w porcie?
— Jest.
— Skąd wiesz? Znasz go?
— Pewnie, że znam.
Nie zaskoczyła mnie ta odpowiedź, bo była

ona zupełnie w stylu Stacha, który przy każ­
dej okazji lubił się chełpić, że jest postacią

bardzo znaną w portowym i marynarskim
światku Szczecina i że sam również ma
w tym środowisku bardzo rozległe, a czasa­
mi nawet dość dziwne, znajomości. Ale tak
było naprawdę. Więc tylko, aby się upewnić,
spytałem:

— Skąd go znasz?
— Jak to skąd? — W głosie Stacha było

bezdenne zdumienie. — Po prostu znam. —
Domyślał się chyba jednak, że bardzo mi na
tym człowieku zależy i dlatego dorzucił wy­
jaśniająco: — Ten twój Szymczak jest kapi­
tanem lugrotrawlera „Mewa”. Przed chwilą
wróciłem od niego. Dzisiaj rano przyszli
z morza. Mieli tam różne historie, w każdym

background image

razie z tego co mi opowiadał, zrobi się nie­
zły reportaż. Jeżeli jutro rano przyjedziesz,
będziesz mógł go sobie przeczytać. Jeżeli
zechcesz, oczywiście.

— Zechcę — rzuciłem szybko. — Bardzo

mi zależy na każdej informacji o Szymczaku.

— Tak? A możesz mi powiedzieć dlaczego?
— Powiem ci w Szczecinie. To za długa

gadka na telefon.

— To znaczy że przyjeżdżasz rano?
— Tak.
— Zamówić ci hotel?
— Dzięki. Wpadnę tylko na jeden dzień.

Zatem do jutra.

— Cześć!
— Skończ tylko ten reportaż.
— Spokojna głowa. Będzie.
Jeszcze

tylko

telefon

do

sekretariatu

z prośbą o delegację na jutro i załatwienie
miejscówki w ekspresie do Szczecina. A po­
tem miałem już sporo czasu, aby zająć się
tym, co tkwiło we mnie od chwili, gdy skoń­
czyłem przesłuchiwanie nagranych wczoraj

taśm z opowieścią Konkela. A tym czymś
była po prostu postać Leona Pacały, czło­
wieka, który w tej całej historii, jaka teraz
odżywała przede mną, odegrał bardzo ważną

rolę, ale o którym ja będę mógł się dowie­
dzieć tylko od ludzi, którzy go znali, gdyż
nie uda mi się usłyszeć o tej jego roli z jego
własnych ust. A przecież na tym zależało mi
najbardziej i bardzo bym chciał, aby Pacała

mógł dziś, sam, opowiedzieć o tamtym swo­
im wczoraj. Bardzo bym tego chciał, gdyż to
pomogłoby mi odpowiedzieć na pytanie: jaki

on jest? A właściwie: jakim on był wtedy?

To znaczy na pytanie, które zawsze było dla

mnie najważniejsze, gdy zabierałem się do

background image

pracy nad reportażem poświęconym konkret­
nym i żywym ludziom. No cóż, nikt jednak
nie wiedział, gdzie szukać Pacały.

A może uda mi się znaleźć coś w naszej

taśmotece. Tak jak to było z Szombokiem.
Wtedy także szanse były właściwie żadne,
a przecież udało mi się.

Jeszcze raz poszedłem do taśmoteki, aby

pomęczyć jej kierownika, który jednak tym
razem wygrał. Nie znalazłem żadnego nagra­

nia związanego z Leonem Pacałą.

— Jest jeszcze jedna możliwość — powie­

dział, gdy odchodziłem.

— Jaka? — zatrzymałem się zaskoczony

tą jego nadzwyczajną ochotą do okazania mi
pomocy.

— Archiwum — odpowiedział i od razu

wiedziałem, że to nie chęć okazania mi po­
mocy, tylko zwyczajna złośliwość. Po prostu
chciał przerzucić moją osobę, z tym wszyst­
kim czego od niego chciałem, na jeszcze jed­
nego człowieka, w myśl zasady:

dlaczego

tylko ja mam to znosić? Bo przecież ktoś
mógł pisać kiedyś o tamtym facecie, no nie?

Pomijając złośliwość intencji, sama myśl

nie była zła. I dlatego kilkanaście minut
później siedziałem w archiwum, grzebiąc
w stosach starych maszynopisów audycji
sprzed piętnastu lat. Straciłem na to kilka
godzin, nie zjadłem obiadu, jednak przecież
znalazłem. Wprawdzie tylko jeden tekst, ale
to było coś w rodzaju biografii Leona Paca­
ły, a więc rzecz dla mnie bardzo cenna.

Zabrałem tekst ze sobą do domu i tam,

przegryzając przygotowane naprędce kanap­
ki i popijając herbatę, zabrałem się do uważ­
nego czytania:

background image

»Rybacka kariera Leona Pacały, dzisiaj

członka załogi przodującego kutra, którego
szyprem jest znany przodownik pracy w ry­
bołówstwie morskim Augustyn Dahl, zaczęła
się od krótkiej rozmowy w biurze załogowym

„Arki”:

— Skąd przyjechaliście?
— Teraz z Gdańska, a do Gdańska prosto

z wojska.

— Posiadacie rodzinę?
— Nie.

— Mieliście kiedyś do czynienia z rybo­

łówstwem?

— Nie.
— A co robiliście w Gdańsku?
— Byłem w straży portowej.
— No cóż... Ludzi nam potrzeba, więc do­

brze. Zobaczymy, czy dacie sobie radę na
kutrze.

Zanim jednak doszło do tej rozmowy z za­

łogowym „Arki”, Leon Pacała miał już za so­
bą wiele długich lat niełatwego życia i wo­

jennych doświadczeń.

Kiedy opowiada o nich dzisiaj, czyni to

głosem cichym i równym, w którym trudno
by się doszukać jakichkolwiek momentów
żywszej emocji. Widać, że ten człowiek, już
niemłody, patrzy na tamten okres z dystan­
su tych wszystkich minionych lat ze spokoj­
ną i wyrozumiałą mądrością, jaką się osiąga
tylko wraz z wiekiem.

Gdy słucham jego opowieści, którą snuje

tak, jak gdyby nie czynił tego na moją proś­

bę, lecz po prostu przepowiadał swoje życie

sam dla siebie, nasuwa mi się myśl, że prze­
cież ten życiorys jest bardzo typowym obra­
zem losów Polaków. Bo proszę:

background image

Najpierw było Głębokie, małe rodzinne

miasteczko na kresach w powiecie dziśnień-
skim. Praca zarobkowa w charakterze maga­
zyniera, a potem na poczcie. W latach 1930—

1932 służba w czwartym pułku ułanów

w Wilnie.

Rok 1939. Pacała został zmobilizowany,

oczywiście, do kawalerii. Walki pod Pułtu­
skiem, pod Wyszkowem. Pierwsze zetknięcie
się z nieprzyjacielem i pierwsze przygnębia­
jące wrażenia: ogromna przewaga militarna
wroga, drogi zapchane cywilnymi uchodźca­
mi, płonące, zbombardowane miasteczka.

A potem to najgorsze — odwrót. Odwrót
spod Pułtuska, spod Wyszkowa. Coraz więk­
sze przygnębienie, coraz mniej nadziei. Ostat­
nie większe starcie z nieprzyjacielem pod
Kłuszynem. To starcie było już tylko próbą
przedarcia się z okrążenia. Próbą nieudaną.
Rozproszone

jednostki

polskie

usiłowały

przedostać się małymi grupkami na teren
jeszcze nie zajęty przez wroga. Leon Pacała
z kilkunastu „swojakami” przeprawił się no­
cą na wschodni brzegu Bugu, ale i tam byli
już Niemcy. A więc niewola. Koniec.

Jeńców zgromadzono w Brześciu nad Bu­

giem. Trzymano ich, około czterech tysięcy
ludzi, pod gołym niebem, bez żadnego wyży­
wienia. Na szczęście nie trwało to długo.
Pewnego dnia znikli Niemcy, a na ich miej­
sce pojawiły się czołgi i samochody radziec­
kie.

—■ Otrzymacie obiad — ogłosił oficer ra­

dziecki — a potem każdy może iść sobie
w strony rodzinne.

A więc wolność. Kto by tam czekał na

obiad.

background image

Leon Pacała wraz z kilku kolegami ruszył

w drogę do domu. Na piechotę dotarli do
Białegostoku, potem do Wilna, wreszcie
w swoje strony rodzinne.

I znów był dom, i znów była praca na

poczcie. Przerwał ją najazd hitlerowski na
Związek Radziecki. Leon Pacała nie zdążył
ewakuować się, pozostał w rodzinnym mia­
steczku i tam przetrwał całą okupację, aż do
roku 1944, kiedy to dokładnie na Piotra i Pa­

wła znów ujrzał czołgi i radzieckich żołnie­
rzy. Parę dni potem został zmobilizowany,
przeszedł przeszkolenie w specjalnym obozie
etapowym w Iwanowskiej Obłaści, za Mo­
skwą, by następnie znaleźć się we wsi Rogo-

ziec w województwie lubelskim, w szeregach
organizującej się właśnie II Armii Wojska
Polskiego. Wcielono go do 34 pułku piecho­
ty, 8 dywizji. Pułku, który później otrzymał
miano Budziszyńskiego.

— Utkwił mi w pamięci taki moment —

opowiada Leon Pacała. Słuchając go, zauwa­
żyłem już, że to zdanie powtarza zawsze,
gdy w swej opowieści dochodzi do szczegól­
nie ważnego dla siebie wydarzenia. — To

było w dniu, kiedy ruszyła wielka ofensywa.

12 stycznia 1945 roku. O godzinie piątej rano
cały pułk stanął na placu alarmowym goto­

wy do wymarszu. Dowódca przemawiając,
powiedział wtedy: „Już nigdy nie spotkamy
się w tym samym gronie. Wojna ma swoje
prawa, wróg jest jeszcze silny i im bardziej

będziemy go dobijać, to tym mocniej i za-
wzięciej będzie się bronić...”.

I to była prawda. Z Rogoźca pułk wyruszył

na zachód, poprzez Warszawę, Toruń, Byd­
goszcz i Poznań dotarł aż do Piły leżącej
w dzisiejszym województwie koszalińskim,

background image

a potem wraz z całą II Armią Wojska Pol­

skiego został przerzucony najpierw pod
Wrocław, a później do forsowania rzeki Ny­
sy. Dalej były cieżkie walki pod Budziszy-
nem i nie mniej trudne pod Dreznem. Trud­
ne, ale jakże inny był nastrój w porównaniu
z rokiem 1939. Teraz przecież szło się na­

przód, teraz przecież Niemcy byli w odwro­
cie, teraz oni przegrywali.

Koniec wojny, ale nie koniec walki. 34

pułk Budziszyński przeniesiono do Sanoka.
Tam walczył z bandami i aż do chwili utwo­
rzenia WOP-u strzegł granicy.

W styczniu 1946 roku Leon Pacała został

zdemobilizowany. Wraz z kilku kolegami
przyjechał do Gdańska. Znalazł pracę w stra­
ży portowej.-^___

— Ale nie odpowiadała mi ta praca — mó­

wi dzisiaj. — Znowu karabin, służba. Czło­
wiek miał tego dość w wojsku.

Leon Pacała zaczął rozglądać się za innym

zajęciem. Jako były żołnierz miał prawo do
gospodarki rolnej nad Odrą lub Nysą i przez
pewien czas pociągała go taka perspektywa.
Osiedlić się gdzieś wśród swojaków, wśród
kolegów z wojska i zająć się pracą na roli.
Ale jednak okres pracy w straży portowej,

choć niedługi, nie minął bez śladu. Leon Pa­
cała nosił już w sobie bakcyla portu, był za­
rażony wielką wodą, morzem, które ujrzał
tutaj po raz pierwszy, ale od którego oder­
wać się już nie potrafił.

I to właśnie sprawiło, że pewnego dnia

znalazł się w biurze załogowym nowo po­
wstałego Przedsiębiorstwa Połowów i Usług
Rybackich „Arka” w Gdyni, jeszcze raz da­

jąc przykład, jak bardzo różne drogi prowa­

dzą ludzi na morze«.

background image

— No to co, polski pan, idziemy na piwo? —

Stach musiał być w dobrym nastroju, jeżeli
przywitał mnie swoim ulubionym zwrotem.

— Jasne, ale najpierw chciałbym zobaczyć

twój reportaż.

— Jest jeszcze na maszynie. Mamy czas.

Wypijemy sobie po jednym piwku, reportaż

się w tym czasie przepisze i będziesz go mógł

przeczytać. A potem jedziemy do portu. Bo
chcesz się zobaczyć z tym Szymczakiem,
prawda?

— Tak. I chciałbym, żebyś wziął magne­

tofon.

— Załatwione. Byłem pewien, że będziesz

chciał coś nagrywać, więc już wczoraj za­
mówiłem i wóz, i aparaturę. A teraz chodź na
piwo.

— Na jedno? — W moim pytaniu było po­

wątpiewanie, gdyż znałem dobrze Stasia i je­
go zwyczaje.

— No, może na dwa — odpowiedział śmie­

jąc się.

Wyszedł pierwszy i poprowadził mnie wą­

skim korytarzem, a potem schodami w dół
na parter, gdzie mieścił się radiowy bufet.
I zrobił tak wcale nie dlatego, że zapomniał
0 wymogach grzeczności, tylko po prostu
dlatego że zawsze się gdzieś spieszył.

— Poproszę dwa piwa — zamówił u bu­

fetowej. A kiedy ta postawiła przed nim

dwie flaszki eksportowego „Baltic Beer”,
rzucił szybko: — Wie pani co? To może
jeszcze dwie? Bo po co mamy panią trudzić

po raz drugi, prawda? — Wziął butelki
1 zwrócił się do mnie: — Weź szklanki. —
A kiedy usiedliśmy przy stoliku w kącie pod
oknem, dwie flaszki postawił na stole, a dwie
schował pod krzesłem tuż przy ścianie. —

background image

Po co ma kto myśleć, że prowadzimy hulasz­
czy tryb życia — uśmiechnął się do mnie

i począł napełniać szklanki. Potem opróżnił

swoją paroma łakomymi łykami, postawił
ją na stolik i sięgnął po papierosy. — No —

sapnął — teraz możemy sobie pogwarzyć. Co
słychać u ciebie?

— To samo co u ciebie. Pracuje się.
— Ku chwale ojczyzny.
—• Jasne.

— To napijmy się. — Znów napełnił

szklankę, ale teraz pił powoli, małymi łyka­
mi, smakując klarowny jasnobursztynowy
płyn i „zagryzając” dymem z papierosa. —
Wiesz — odezwał się nagle — przydałoby się
pod to piwko trochę żółtego serka. Co? Tylko
że u mnie pieniążków brakuji — ostatnie
słowa z rozmysłem przeciągnął z wileńska.

Uśmiechnąłem się. Stasio zawsze był taki

sam. Zawsze gdzieś się śpieszący, zawsze pe­
łen pomysłów i zawsze bez pieniędzy, nacią­
gający kolegów na mniejsze lub większe po­
życzki, których raczej nigdy nie oddawał.
Przyciśnięty do muru przez niecierpliwego
wierzyciela, odpowiadał z rozbrajającym uś­
miechem: „Nie ma piniążków, kochany.
A zresztą czy wiesz, ilu jest takich jak ty?

Zobacz tylko — tu Stasio wyciągał zwykle
kartkę papieru z długą litanią nazwisk, bo
trzeba mu przyznać, że prowadził dokładny
rejestr swoich długów — ilu ich jest. Ale wi­
dzisz? Jesteś w czołówce, więc nie trać na­
dziei. Jak oddam tym, którzy są przed tobą,
znajdziesz się na pierwszym miejscu. W po­
rządku?”

— Dobra — powiedziałem. — Zaraz przy­

niosę ser.

— To pięknie — zerwał się z krzesła. —

background image

A ja skoczę na halę maszyn. Może reportaż

będzie już przepisany.

I rzeczywiście, po kilkunastu minutach

wrócił z maszynopisem audycji. Zabrał ze
stolika opróżnione flaszki i postawił je na
sąsiednim, a spod krzesła wydostał dwie na­
stępne i rozlał piwo do szklanek.

— Tylko przejrzę, czy ta polska pani cze­

goś mi nie poknociła — powiedział — i bę­

dziesz mógł czytać.

— Słuchaj, dobrze znasz tego Szymczaka?
— A o co ci chodzi?
— No widzisz, chciałbym o nim coś wie­

dzieć.

— A w tym to ci niewiele pomogę. Jak

już mówiłem, jest kapitanem „Mewy”, ma
dyplom porucznika żeglugi małej, „Mewą”
dowodzi od trzech albo czterech lat, rybak
z niego dobry. Chłopak taki, wiesz, z ikrą.
Potrafi sobie radzić na morzu, więc i połowy
ma przeważnie dobre. Co chcesz więcej wie­
dzieć?

— Nie wiem.
— To dobrze. Bo i ja nic więcej nie

wiem. — Przysunął mi kartki maszynopi­
su. — Masz. Czytaj, ile dusza zapragnie.

Popijając piwo małymi łyczkami, pochyli­

łem się nad reportażem.

►►Godziny bez wytchnienia« — przeczyta­

łem na kartce tytułowej nazywanej w języku
radiowców nie wiadomo dlaczego „koszulką”.
Na następnej był już tekst audycji. Stach,
swoim zwyczajem, nie bawił się w żadne
wstępne opisy i z miejsca wprowadzał w sed­
no sprawy:

►►Tego dnia lugrotrawler „Mewa” wracał

na łowisko od statku-bazy „Kaszuby”. Zbli­
żał się wieczór, a więc czas stawiania sieci,

background image

a do miejsca, na którym znajdowały się ło­

wiące kutry, było jeszcze dość daleko. Kapi­
tan „Mewy” Antoni Szymczak postanowił,
aby nie tracić dnia, postawić pławnice już
w odległości dwudziestu mil od łowiska.

Gdy o godzinie dziewiętnastej statek-baza

począł wywoływać jednostki łowcze, kapi­
tan Antoni Szymczak odpowiedział:

— „Mewa” wyda osiemdziesiąt siatek na

pozycji... — tu następowało dokładne okreś­
lenie pozycji statku.

O godzinie dwudziestej rozpoczęła się pra­

ca.

„Mewa” stanęła w dryf, cała załoga udała

się na swoje stanowiska robocze.

Kapitan znalazł się na mostku, sternik

Piotr Dukowski wiązał siatki do repu, czyli
grubej liny łączącej i utrzymującej cały ze­
staw pławnic, bosman Henryk Mech wiązał
do sieci pływaki, starszy rybak Stefan
Skrzypczak i rybak Władysław Gac wyrzu­
cali sieci za burtę. Inni wyciągali pławnice

z ładowni lub przygotowywali beczki na

dzień następny.

Robota szła sprawnie i szybko, bo morze

było spokojne. Najpierw plusnęła w wodę

„świnka”, czyli duży, pomalowany na biało
pływak oznaczający początek zestawu. Za

nią jedna po drugiej szły do wody siatki.
Co dziesięć siatek umieszczano kolorowy pły­
wak, następowała zmiana ludzi i tak aż do
końca, gdy osiemdziesiąta pławnica zanu­
rzyła się w morzu.

Koniec robty. Rep przeciągnięto na dziób,

zamocowano go na windzie. Maszyny na
statku stały, pracował tylko agregat dający
światło. Załoga udała się na odpoczynek, na

pokładzie zostali tylko wachtowi.

background image

Szybko minęły krótkie godziny snu.
O godzinie drugiej minut trzydzieści po­

budka do wybierania sieci. Cała załoga zer­
wała się z ciasnych kojek.

Ruszyły maszyny.

Pierwszy mechanik, Euzebiusz Remiszew­

ski, który był teraz wolny, wszedł na mostek
i stanął za sterem. Chciał w ten sposób po­
móc kapitanowi.

Rybak na pokładzie uruchamiał windę,

która zaczęła nawijać rep. Kapitan dał te­
legrafem do maszyn: „mała naprzód”. W za­
sadzie statek może się podciągać na repie,
ale tym razem kapitan Szymczak bał się, że
lina mu pęknie. Wiedział, że cały zestaw jest
stary, zużyty, wiedział, że na statku-bazie
odczuwa się brak pławnic. Ostrożność więc
nie zaszkodzi.

Rybacy na pokładzie wyciągnęli z wody

pierwszą siatkę, drugą. Normalna, codzienna
praca, normalny morski trud rybaka.

Wybrano już trzydzieści siatek, gdy zerwał

się wiatr. Pojawiła się fala; zaczęło rzucać
małym statkiem. Ludzie na pokładzie praco­
wali z coraz większym pośpiechem. Zdążyli
jednak wybrać tylko sześć dalszych siatek,
gdy pękł rep.

— Ciąć sieć! — zawołał kapitan z mostku.

Zsuwające się do wody pławnice ciągnęły

za sobą i te, które były już na pokładzie.

Trzeba je ratować. Trzeba ciąć.

Część siatek pozostała na pokładzie, część

w wodzie, znacząc się na siwej, spienionej
fali białymi kulami pływaków.

„Mewa” oddaliła się od sieci, aby nie za­

plątać się w nie śrubą. Ludzie na pokładzie
szykowali z lin coś w rodzaju kowbojskiego
lassa. Po chwili statek, tańcząc na fali, zbryz-

background image

giwany wodą i pianą, na nowo podchodził
do swoich siatek. Podchodził ostrożnie, dzio­
bem, bo przecież ucięta część sieci nurzała
się gdzieś pod wodą i stanowiła stałą groźbę
dla śruby. A w zwariowanej kipieli fal nie
można było niczego wypatrzeć, prócz ska­

czących w dół i w górę kul pływaków.

Gdy statek był już blisko, jeden z ryba­

ków z szerokim zamachem ramienia rzucił
pętlę. Zaimprowizowane lasso spadło aku­
rat na jeden z pływaków. Teraz tylko ostroż­
nie. Ostrożnie, żeby go nie zgubić. Udało się.
Pętla zacisnęła się na lince utrzymującej
pływak. Teraz podciągać na burtę. Szybko
podciągać, szybko... Psia...

Pływak był już na pokładzie, gdy trzasła

ciężka, nasiąknięta wodą siatka. Wszystko
na nic.

„Mewa” znów oddaliła się od sieci, znów

wytrwale podchodzi do niej dziobem. Za
sterem stanął kapitan. Rysy wesołej zwykle
twarzy zacięły się w wyrazie napiętego,
czujnego skupienia. Teraz decydowały już
nawet nie minuty, lecz sekundy. Jeden nagły
rzut fali mógł wszystko zepsuć. Gorzej na­
wet — mógł skończyć się katastrofą. Ale

o tym nie wolno myśleć. Trzeba uważać.

Trzeba przeczuć każdy zdradziecki atak pie­
klącego się morza i odeprzeć go w porę od­
powiednim manewrem.

Dziób lugrotrawlera znów podszedł do nie­

równej, wciąż zmiennej linii pływaków. Te­
raz...

— Rzucaj!
I znów lina z pętlą spadła na pływak.

Rzut celny.

— Dobra jest. Mamy go.

7 — Wielki rejs

97

background image

Niestety. Nie mieli go jednak. Znów pękła

siatka przy wyciąganiu na pokład.

Teraz już nie jedna, lecz kilka pławnic

pozbawionych pływaków pływało gdzieś głę­
boko pod wodą. Niebezpieczeństwo, że zaplą-

czą się w śrubę statku, było coraz większe.

— To na nic — zdecydował kapitan Szym­

czak. — Spróbujmy od końca.

„Mewa” cofnęła się jak najdalej od sieci,

poszła na koniec zestawu, tam gdzie wśród
fal widać było białą kulę „świnki”. Udało
się wyciągnąć ją na pokład, udało się zamo­

cować rep na windę.

— No, są te cholerne siatki. Teraz pójdzie.
Nie poszło.
Jeszcze nawet winda nie ruszyła, gdy rep

pękł.

Tego to już za dużo. Naprawdę można

stracić cierpliwość. Kapitan Szymczak jed­

nak jej nie stracił. Jest wytrwały, uparty.

— Przygotować kotwicę zawoźną — dał

polecenie. — Spróbujemy złapać siatki kot­
wicą.

Ludzie na pokładzie wydobyli kotwicę,

uwiązali ją do stalowej liny.

Kapitan Szymczak zastygł za kołem stero­

wym. Nie, nie zastygł. Złączył się w jedno
ze swoim statkiem. Musiał wczuć się w każ­
de jego najmniejsze poruszenie, najmniejsze
drgnienie nawet, musiał w porę dostrzec
każdą atakującą falę i w porę rozszyfrować
każdy zdradziecki zamiar wichru i walącego
się na statek morza.

Tym razem dziób statku skierował się na

połówkę zestawu. Tam między czterdziestą
a czterdziestą pierwszą siatką był kawał

wolnego repu, czyli tej grubej liny utrzymu-

background image

jącej całość. Tam właśnie trzeba było zaha­
czyć kotwicą.

Jeszcze trochę, jeszcze...

— Rzucić kotwicę!

Kotwica poszła w wodę.
Nie złapała repu.
To nic. Tylko spokojnie, tylko spokojnie.

Spróbuje się jeszcze raz.

Spróbowali jeszcze raz i znów bez rezulta­

tu. Dopiero za trzecim razem...

Za trzecim razem uchwycono pływający

w wodzie koniec repu i podciągnięto go na
burtę. Lina została zamocowana.

Teraz należało obrócić statek dziobem do

fali i, dryfując przy siatkach, przeczekać nie­
pogodę. Nic więcej nie mogli zrobić. Sztorm
rozszalał się bowiem na dobre. Siła wiatru

dochodziła do ośmiu stopni, masy wody bez
przerwy zalewały pokład.

Kapitan Szymczak dał polecenie do ma­

szyn:

—• Mała naprzód.

Telegraf maszynowy oddzwonił:

— Jest. Mała naprzód.

Silnik jednak tylko stęknął jakoś dziwnie,

kichnął i... ucichł.

Kapitan od razu zrozumiał, że stało się to

najgorsze. Sieć zaplątała się w śrubę. A więc?
Co tam ukrywać. Sytuacja niemal tragiczna.
Kapitan wiedział doskonale, że rep jest sła­
by i statku nie utrzyma. Co robić? Jedyna
nadzieja w kotwicy.

— Rzucić kotwicę zawoźną — wydał roz­

kaz.

Ludzie na pokładzie „Mewy” pracowali

bez chwili wytchnienia od kilku długich
i męczących godzin, zacisnęli jednak zęby
i dalej robili swoje. Tym razem nie szło już

background image

o rybę ani o sieci. Tym razem szło o ich wła­
sne życie.

Kotwice zamocowano do stalowej liny tra­

łowej i rzucono z kozła sieciowego. Wy­
puszczono pięćset metrów liny. „Mewa” po­
woli obróciła się dziobem na wiatr.

Sytuacja na razie opanowana. Jednak mo­

rze pieniło się i wściekało dalej. I dalej nie
wiadomo było, co może się stać każdej na­
stępnej chwili.

Kapitan Szymczak siadł przy aparaturze

radiotelefonu.

Nastawił

aparat

na

falę

21,82 — falę bezpieczeństwa. Na tej fali
wolno nadawać tylko wezwanie o pomoc:

— Halo „Jantar”...........Jantar”! Woła „Me­

wa”... woła „Mewa”.

Jest „Jantar”. Kapitan Szymczak opisał

kapitanowi holownika ratowniczego, spra­
wującego pieczę nad łowiącymi kutrami, ca­
łą sytuację i określił dokładnie swoją pozy­
cję. Potem zawiadomił o wszystkim kierow­
nika wyprawy na statku-bazie.

Teraz pozostawało już tylko czekać na po­

moc.

Tak, ale...

Godzina czternasta. Pękł rep. Siatki znów

poszły w wodę. Ostatnia nadzieja w kotwicy.

„Jantar” zawiadomił, że przybędzie na

miejsce około godziny osiemnastej.

A więc czekać. Tylko czekać. Ludzie na

pokładzie „Mewy” zrobili już wszystko, co
mogli zrobić. Teraz byli bezradni. Zdani na
wytrzymałość jednej stalowej liny, która
decydowała o wszystkim.

Morze ciągle się wściekało. Fala za falą

waliły na statek, zlewały pokład potokami
wody. Martwy pokład martwego statku. Bo
statek żyje, gdy bije jego serce — maszyna.

background image

A tu maszyna stała. Statek szarpał się na
stalówce, skakał na szczyt fali, walił się po­

tem w rozpadlinę, ciężko kładł się na burty.

Trzeba było czekać. Tylko czekać, a prze­

cież tak wolno, tak piekielnie wolno mijały
minuty.

I to najgorsze uczucie, że się było bezrad­

nym, zupełnie bezradnym.

Godzina szesnasta trzydzieści. Pękła sta­

lówka.

„Mewa” stała się bezwładną igraszką fal.

Przechyły na burtę dochodziły do czterdzie­
stu siedmiu stopni. Moment krytyczny. Jesz­

cze jeden taki przechył, jeszcze jedna więk­
sza fala na burtę...

Kapitan Szymczak podjął ostatnią próbę

ratowania statku i ludzi. Kazał podnieść fok,
niewielki, trójkątny żagiel, rozwijany na
przednim maszcie. Wiatr dął tak potężnie, że
czterech ludzi z trudem utrzymywało szot,
czyli linę, którą uwiązuje się żagiel do burty.

„Mewa” obróciła się teraz rufą do wiatru

i gnana sztormem zaczęła dryfować z szyb­
kością pięciu węzłów. Gnało ją gdzieś w kie­
runku otwartego Atlantyku, a śpieszący na
pomoc „Jantar” musiał za nią gonić.

Godzina dwudziesta trzecia. „Jantar” był

już w pobliżu „Mewy”, lecz nie mógł jej od­
naleźć, gdyż padała gęsta mżawka, która za­

gęszczała mrok wieczoru. Kapitan „Jantara”

poprosił przez radio o wystrzelenie rakiet.

Z pokładu „Mewy” wspięły się ku czarne­

mu niebu czerwone smugi, rozpalające się
w górze płomiennym kwiatem. Jedna... dru­
ga... piąta...

„Jantar” wciąż krążył gdzieś w pobliżu,

wciąż nie mógł odnaleźć małego, zagubione­
go wśród fal rybackiego stateczku.

background image

Kapitan Szymczak rozkazał wystrzelić ra­

kietę na spadochronie. To wreszcie pomogło.
Taka rakieta długo utrzymuje się w po­
wietrzu, ułatwiając obserwację.

„Jantar” podszedł do „Mewy”. Po wielu

trudnych i niebezpiecznych manewrach ho­
lownik wziął „Mewę” na hol i poprowadził
ją ku wybrzeżom Norwegii. Znaleziono za­
ciszne miejsce za wyspą Utsira. Tam statek
podciągnięto do burty „Jantara”. Pod wodę
zszedł nurek i uwolnił śrubę od sieci.

Minęła cała doba od chwili odnalezienia

rybaków przez jednostkę ratowniczą, gdy
znów zabiło serce „Mewy”.

Mogli wracać na łowisko.
No tak. Na pokładzie mieli jednak tylko

około trzydziestu siatek. Nie było mowy
o kontynuowaniu połowów.

Cóż więc robić? Wracać do kraju, gdy tu­

taj wszyscy łowią?

Nie. Kapitan Szymczak i jego ludzie nie

poddali się tak łatwo.

— Musimy odnaleźć sieci — zapadła de­

cyzja.

„Mewa” wróciła na nliejsce, gdzie przed

dwoma dniami stawiała swoje pławnice. Mo­
rze było znów spokojne. Tak, ale sieci już
w tym miejscu nie znaleźli.

Kapitan Szymczak pochylił się nad atla­

sem prądów, na mapie odtworzył kierunek
wiatru w czasie niepogody.

-— Sieci musiały zdryfować na west-nord-

west. Lecimy za nimi — zdecydował.

Cała naprzód. I cała załoga na pokład.

Kto pierwszy wypatrzy pływaki oznaczające

siatki?

Znów pełne napięcia godziny. Godziny bez

background image

odpoczynku, bez żadnego wytchnienia. Ten
dzień nic jednak nie przyniósł.

W nocy „Mewa” leżała w dryfie. Rankiem

podjęli poszukiwania. Ludzie byli już jed­
nak przemęczeni, lecieli z nóg. Ogarniało
ich zniechęcenie. Niektórzy zeszli z pokładu,
by w ubraniu zwalić się w kabinach na koję.
Inni jednak trwali... I...

Godzina piętnasta.

Kapitan Szymczak zobaczył na fali coś

białego. Podniósł szkła do oczu.

— Już je mam — powiedział do rybaka

stojącego za sterem.

Tak. To były ich sieci.
Wydobyto je na pokład splątane, podar­

te — potężny tłumok lin i siatek.

— Doprowadzenie ich do porządku koszto­

wało nas jeszcze dwa dni wytężonej pracy —
zakończył kapitan Szymczak, który opowia­
dał mi tę całą historię w dniu, w którym
„Mewa” wróciła z morza. — Ale potem mo­

gliśmy łowić. I opłaciła się ta cała nasza
mordęga, bo śledź szedł piękny jak mało
kiedy «.

Kapitan Szymczak poustawiał przed nami

szklanki, a potem sięgnął do szafki, skąd wy­
jął płaską flaszkę żubrówki.

— O, to mi się podoba! — wykrzyknął

Stach.

Wąskie drzwi, którymi przechodziło się

z kabiny kapitana do sterówki, były uchylo­
ne tak, że widziałem urządzenia steru, za­
mocowaną na ścianie echosondę i fiszlupę.
I to właśnie sprawiało, że spojrzenie moje,

background image

chociaż wcale tego nie chciałem, bez przer­

wy kierowało się w tamtą stronę, jak gdy­
by przyciągane szczególnie urokliwym wi­
dokiem. Zresztą tak przecież było, gdyż to
wszystko, co się w sterówce znajdowało, mia­
ło dla mnie w sobie coś bardzo urokliwego.
A właściwie, to czułem się raczej jak czło­
wiek, którego boli ząb, a on wciąż dotyka go

językiem, chociaż to sprawia, że ból staje się
wtedy większy. Nie potrafiłem jednak od te­

go się powstrzymać. Za każdym razem, gdy
wchodziłem na statek, miałem w sobie to

cholerne uczucie odżywającego na nowo

i narastającego bólu, a przecież zamiast wy­
nieść się gdzieś jak najdalej od morza, sie­
działem tutaj już tyle lat i od tylu lat nie­
mal codziennie odwiedzałem port i wchodzi­
łem na statki, aby później siedzieć nad au­
dycjami o ludziach, którzy na tych statkach
pływają. A działo się tak dla tej bardzo pro­
stej przyczyny, że inaczej nie mogłem. Po
prostu nie mogłem.

— No, to cóż, panowie redaktorzy — ka­

pitan Szymczak napełnił szklanki do połowy
i uniósł swoją. — Napijmy się.

— Napijmy się — Stasio ochoczo sięgnął

po swoją.

Przeniosłem spojrzenie na bardzo jeszcze

młodzieńczą, szczerą i otwartą twarz nasze­
go gospodarza.

— Chciałbym — powiedziałem, sięgając po

szklankę, a jednocześnie wskazując magne­
tofon — aby opowiedział nam pan, jak się
to właściwie stało, że musiał pan odsiedzieć
parę lat w więzieniu?

Stach aż podskoczył na krzesełku.
— Siedział pan w kiciu? Nic mi pan o tym

nie mówił.

background image

— Jakoś się nie zgadało — odpowiedział

kapitan Szymczak. — A kiedy szklanki zo­
stały opróżnione, zwrócił się do mnie: — Czy
warto do tego wracać? Proszę zrozumieć, że
dla mnie nie są to zbyt miłe wspomnienia.

I skąd pan o tym wie?

— Dowiedziałem się w dyrekcji „Arki”.

Pan przecież u nich zaczynał jako prakty­
kant na kutrze, prawda?

— Tak. — Kapitan Szymczak uśmiechnął

się, ale był to uśmiech skierowany nie tyle
do nas, ile do swoich własnych rozbudzonych
w tej chwili wspomnień. — Ale to przecież
bardzo dawne czasy.

— Zgoda, ale... Swojego ówczesnego szy­

pra, Augustyna Dahla, pamięta pan jeszcze?

— Jasne. Pierwszego szypra pamięta się

przez całe życie tak samo jak pierwszą ko­
bietę.

Znów ten sam leciutki uśmiech na jego

twarzy i zaraz potem wyraz zadumy i jeszcze
czegoś, co pojawiło się przede wszystkim
w oczach, ale czego nie potrafiłem rozpoznać.

— Dlaczego pan o to pyta?
Opowiedziałem mu pokrótce całą historię,

tak jak się ona zaczęła od tamtej mojej roz­
mowy z Dahlem za pośrednictwem Gdynia-
-radio. Powiedziałem o odwiedzinach u Szom-
boka i także o tym, czego dowiedziałem się
od Konkela.

— Rozumiem — kapitan Szymczak nie­

znacznie pochylił głowę i zaraz ją uniósł. —
Już rozumiem, o co panu chodzi. — Sięgnął
po flaszkę z żubrówką. Opróżniliśmy szklan­
ki i kapitan Szymczak, trzymając swoją
w palcach obu dłoni, rozpoczął: — Pytał pan,

jak to się stało, że znalazłem się w więzieniu,
prawda?

background image

Potwierdziłem ruchem głowy.
— No cóż, zna pan tamte czasy chyba tak

samo dobrze jak i ja, prawda? Walka klaso­

wa, wróg klasowy na każdym kroku, czuj­
ność... Mieliśmy na moje nieszczęście takiego

jednego czujnego na naszym kutrze.

—• Leon Pacała, tak? — upewniłem się.
— Tak. Pacała. — Kapitan Szymczak obra­

cał szklaneczkę w palcach. — Przyszedł do
nas prawie prosto z wojska, gdzie był w apa­
racie pol-wych. Nie wiem, może właśnie stąd
ta mania czujności, bo w tamtych latach
szczególnie w wojsku byli na to wyczuleni.
Zresztą powtarzam, nie wiem na pewno.
Dość, że podpadłem mu już po paru tygod­
niach pływania na kutrze, kiedy któregoś
dnia nie przyszedłem na jakieś zebranie, na

którym omawiano, jak słyszałem, sprawy roz­
kręcanego właśnie współzawodnictwa pracy.

— A dlaczego pan nie był na tym zebra­

niu?

—• Dlaczego?... — Kapitan Szymczak odgiął

się do tyłu i patrzył chwilę gdzieś ponad mo­
ją głową. — Przyczyna była bardzo prosta.

— To znaczy?
— Powiedziałem przed chwilą, że na całe

życie pozostaje w pamięci pierwszy szyper
i pierwsza kobieta.

— Aha! — wykrzyknął Stasio. — Tu cię

mamy, polski pan. Zawsze mówiłem, że ko­
biety są powodem wszystkich męskich kło­
potów.

— Napijmy się jeszcze — kapitan Szym­

czak postawił swoją szklankę na stoliku
i sięgnął po płaską flaszkę. — Przy czymś
takim najlepiej się opowiada. A tego mojego
opowiadania będzie sporo.

background image

Stach przytaknął ochoczo, a ja sięgnąłem

po mikrofon i uruchomiłem magnetofon.

Po wyładowaniu skrzynek z rybą pierw­

szy zszedł z kutra szyper Augustyn Dahl.
Konkel coś tam jeszcze dłubał w silniku,
a Szymczak, jako praktykant, musiał uprząt­
nąć pokład. Załatwił się z tym szybko i bar­
dzo niedbale. Spieszyło mu się do domu,
a potem do miasta. Odwalił więc robotę byle
jak i prysnął z kutra. Ledwie jednak posta­
wił pierwsze kroki na nabrzeżu, zatrzymał
go głos Pacały:

— A ty gdzie?

Obejrzał się i zobaczył go, jak stał na po­

kładzie i przyglądał mu się zupełnie tak jak
policjant, który przyłapał złodziejaszka na
gorącym uczynku.

— Do domu — odpowiedział. — Mama sa­

ma, muszę jej pomagać.

— To ładnie, tylko pamiętaj, żebyś był na

zebraniu.

— Będę. Na pewno będę! — odkrzyknął

i puścił się biegiem, bo bał się, że tamten
zaraz zacznie wiercić mu dziurę w brzuchu,
wyjaśniając i tłumacząc, dlaczego trzeba być
na zebraniu i jak ważne będą tam poruszać
sprawy.

Antoni Szymczak nie znosił Leona Pacały.

Szypra, choć się go nawet bał, bo był suro­
wy, wymagający i zawsze zamknięty w so­

bie, milkliwy, bardzo poważał. To był praw­

dziwy człowiek morza, człowiek, który z tym
morzem miał do czynienia od dzieciństwa
i choćby dlatego zasługiwał w jego mniema­

background image

niu na szacunek. A Pacała był dla niego po
prostu gadatliwym nudziarzem, który potra­
fił godzinami wiercić człowiekowi dziurę
w brzuchu. Od pierwszego dnia sklasyfiko­
wał go jako: „ta stara piła” i tak go zawsze
w myślach nazywał. Jasne, że niemałą rolę
grał tu fakt, że Pacała pływał na kutrze nie­
wiele dłużej niż on sam. Nie był dla Szym­
czaka prawdziwym rybakiem, „zejmanem”.
A tylko tacy ludzie imponowali mu w tam­
tym czasie. I zresztą sam na takiego wilka
morskiego stale pozował. W każdej wolnej
chwili lubił wychodzić na ulice Gdyni, aby
obnosić się po mieście w swoich, odkupio­
nych od marynarza z Marwoju, szerokich,

granatowych spodniach. Z pogardliwą wyż­
szością spoglądał na każdego przechodnia,
jeżeli ten nie nosił podobnego ubioru lub

choćby tylko czapki bosmanki z kotwiczką.

Najbardziej przyciągała go ulica Portowa.

Z zazdrością gapił się na pewną siebie, róż­
nojęzyczną brać marynarską i starał się na­
śladować ich swobodny sposób bycia. Z tęt­

niącym z podniecenia sercem przysłuchiwał
się dźwiękom hałaśliwej muzyki, która roz­
brzmiewała spoza okien licznych knajp. Kie­

dy potem ruszał dalej ulicą, jeszcze bardziej

naciągał czapkę na oko, jeszcze głębiej za­

ciągał się papierosem i niedbale przylepiał
go ustnikiem do dolnej wargi.

Pacała podpatrzył go kiedyś na ulicy Por­

towej i potem przez kilka dni pokpiwał z tej
jego pozy. Skutku to jednak nie odniosło
żadnego.

No cóż, Antoni Szymczak miał wtedy za- '

ledwie dziewiętnaście lat. Rybakiem zaś był
dopiero od dwóch miesięcy. A morze pocią­

background image

gało go przede wszystkim przygodą i szero­
kim marynarskim życiem.

I tym razem po opuszczeniu portu szedł

ulicą z rękami w kieszeniach spodni. Po­
gwizdywał przez zęby melodię zasłyszaną
gdzieś w czasie tych swoich spacerów. Był
zły. Pacała widział go, przypomniał o tym
zebraniu i teraz nie będzie już mógł wyma­

wiać się, że nie wiedział lub że nie pamiętał.
Trzeba będzie tam iść. A taką miał ochotę
powłóczyć się po ulicach. Poza tym matka
prosiła go, aby wrócił wcześniej do domu.
Mieli dziś przywieźć węgiel i należało po­
znosić go do piwnicy. A tu jeszcze to zebra­
nie...

— Te, Antek! — Ktoś mocno uderzył go

po ramieniu. — Dokąd leziesz z tą karawa-
niarską miną.

Przystanął. Szyper i motorzysta Konkel

nazywali go z kaszubska Tóną, ale Pacała
zaraz przekręcił to na — Tonka i z czasem
przezwisko to przyjęło się wśród załogi. I tak
już został Tonką. Ale inni znajomi i koledzy
po staremu mówili do niego — Antek.

— Szyper cię zrugał, co?
— Nie — odpowiedział witając się z tam­

tymi.

— No, to co ci jest?
— Lewą nogą z kutra zszedłeś?
— Nie... Na zebranie muszę iść.
— Na zebranie? A to ci heca — zaśmiał

się Andrzej. Pod czarnym „hiszpańskim”
wąsikiem błysnęły białe, drapieżne zęby.
Górna warga była przecięta ukośną blizną
i wykrzywiała się lekko ku prawej stronie.
Podniósł dłoń do czapki, zsunął ją na tył gło­

wy i trącił łokciem swego towarzysza: — To
ważniak z niego, co?

background image

Śmieli się teraz obydwaj, a Szymczak pa­

trzył na nich i nie bardzo wiedział z czego.
Podejrzewał, że po prostu już sobie trochę
wypili.

— To znaczy, Heńka, nie pasuje on dzisiaj

do naszej paczki, co? — mówił dalej An­
drzej.

Heniek zrobił poważną minę. Podrapał się

po ciemnej, rozczochranej czuprynie, którą
przykrywała czapeczka z wełny. Potem po­
tarł dłonią szeroki, prawie kwadratowy pod­
bródek. A przy tym wszystkim szelmowsko
mrugał lewym okiem.

— A my właśnie chcieli zabawić się —

powiedział wreszcie.

— Wesoło się zabawić — dorzucił An­

drzej.

— Ale ty na zebranie idziesz.
Szymczak zaczerwienił się, bo domyślił się

już, że tamci kpią sobie z niego. Poczuł na­

głą złość na Pacałę, na to zebranie, które

musiało być akurat dzisiaj, i na tych dwóch,
że akurat musiał ich spotkać.

Poznał ich przed kilku zaledwie dniami

w dość niezwykły sposób. Było to wieczorem.
Jak zawsze włóczył się po przy portowych
uliczkach i w jakimś kącie natknął się na

bójkę. Dwaj młodzi ludzie walczyli z pięcio­
ma typkami o nieokreślonej powierzchow­
ności. Nigdy jeszcze wprawdzie się nie bił,

ale wystarczyło, że ci dwaj mieli na sobie

granatowe marynarskie kurtki i czapki. I to
sprawiło, że bez namysłu wmieszał się do
walki po ich stronie.

Tamta piątka spłoszona pewnie niespodzie­

waną interwencją rozpierzchła się i wtedy
jeden z napadniętych, ocierając skaleczony
policzek, klepnął go po ramieniu:

background image

— Fajny chłop z ciebie. A już źle było

z nami.

— E tam — odezwał się drugi. — Jakby

co, tobym ich po naszemu, piórem... — Bły­
snął ostrzem fińskiego noża dobytego nie
wiadomo skąd.

Zaimponowali mu. Ucieszył się na wiado­

mość, że oni również pracują w „Arce”, że
pływają z szyprem Budziszem. Ten, który
błyskawicznym ruchem wyciągnął „pióro”,
nazywał się Andrzej, drugi — Heniek. Tam­
tego jednak dnia pozbyli się go szybko.
Mieli zapewne jakieś swoje własne sprawy.
I dopiero dzisiaj spotkał ich znowu.

— Właściwie, to nie bardzo mam ochotę

iść na to zebranie — powiedział szybko.

I zresztą był w tej chwili zupełnie szcze­
ry. — Ale Pacała przypilnuje.

—• A ty się boisz tego Pacały? — prychnął

krótkim śmiechem Heniek.

— Ja...
— Chodź, Andrzej, taki neptek to nie dla

nas.

— Czekaj, czekaj — powstrzymał go An­

drzej. Szymczak podejrzewał, że tamten
chciał po prostu zabawić się jeszcze jego
kosztem. — A na co ty masz ochotę? Na
wódzię? A może na dziewczynki?

Szymczak zaczerwienił się jeszcze bardziej.

A jednocześnie ucieszył się, że ulica jest tak
słabo oświetlona. Bo przecież nigdy jeszcze
nie pił. Chyba malutki kieliszek przy jakiejś
rodzinnej okazji. Z dziewczętami również
nigdy jeszcze nie miał żadnego bliższego
kontaktu. Nieraz jakoś dziwnie zaszczękały
mu zęby, gdy podglądał marynarzy, którzy
wychodząc z knajp poufale ściskali towarzy­

background image

szące im „mewki”. Z zazdrością przysłuchi­
wał się też przechwałkom swoich rówieśni­
ków, gdy opowiadali o sukcesach w tej dzie­
dzinie. On sam jednak nie miał jeszcze dziew­
czyny. A na to, by zaczepić którąś z „me-
wek”, brakło mu odwagi.

— Daj spokój — Heniek spostrzegł to je­

go zmieszanie i zaśmiał się pogardliwie. —
Czerwieni się jak cnotka.

Szymczak zacisnął zęby.
— No i jak? — rzucił Andrzej.
— Właściwie, to miałem jechać do domu —

powiedział, byle coś odpowiedzieć i dopiero
wtedy spostrzegł, że to jeszcze bardziej po­
grąża go w ich oczach.

— Do domu? A po co?
—■ Matce przy robocie pomóc — brnął, bo

i co miał robić?

— Do mamusi! — Heniek parsknął śmie­

chem. — On musi spytać najpierw mamusi,
czy pozwoli mu pójść na dziewczynki! Ha!
ha! ha!...

Szymczak żachnął się gniewnie. Gorzej

już nie można było zadrasnąć jego ambicji.
Spojrzał ze złością na Heńka, którego twarz
wykrzywiała się w złośliwym śmiechu.

— A — spytał, przezwyciężając zmiesza­

nie — a dokąd wy idziecie?

— Co ci do tego? Pójdziesz przecież do ma­

my.

— Może... może bym z wami poszedł.
Ledwie powiedział te słowa, a już zaczy­

nał ich żałować. Teraz jednak nie mógł się
wycofać. Trzeba było brnąć dalej. Bo prze­
cież tylko w ten sposób mógł utrzymać za­
chwianą w tej chwili opinię równego, swo­
jego chłopaka. A jednocześnie zaczęło go

background image

ogarniać podniecające zniecierpliwienie. Mo­

że wreszcie stanie się to, do czego tak bar­
dzo go ciągnęło. Może wreszcie dziś przy ich
pomocy wejdzie w ten krąg ludzi i rzeczy,
które dotychczas obchodził tylko z daleka.

— O, to rozumiem! — Andrzej przyjaźnie

uderzył go po ramieniu.

— Widzę, że jeszcze będą z ciebie lu­

dzie — Heniek od razu zgubił gdzieś tamten

swój ironiczny grymas. Szymczak nie wie­

dział tylko, czy było to szczere, czy też był
to dalszy ciąg tej ich początkowej zgrywy

z niego.

— Nie pytaj, brachu, gdzie, tylko wal

z nami. Nie będziesz żałował — dorzucił
Andrzej.

— To nie traćmy czasu — przynaglił He­

niek.

— Bo wódka nam stygnie — zaśmiał się

Andrzej.

Ujęli Szymczaka pod ręce i szybkim kro­

kiem ruszyli naprzód.

Z ulicy Derdowskiego wyszli na Plac Ka­

szubski. Przepełniony o tej porze trolejbus
przesunął się obok z łagodnym szumem sil­
nika. Jacyś obcy marynarze szli naprzeciw,
zataczając się mocno. Przechodnie skwapli­
wie schodzili im z drogi. Jeden z pijanych
zderzył się z Andrzejem. Ten odepchnął go
i przystanął, zaczepnie mrużąc oczy. Tamci
jednak nie zwrócili na niego żadnej uwagi.
Poszli przed siebie, mamrocząc coś niezro­

zumiale.

Szymczakowi serce zabiło żywiej z emocji.

Gdy skończyło się niczym, odetchnął jednak
z ulgą. Ale zaraz potem wyżej zadarł głowę
i szedł dalej szerokim, pewnym siebie kro-

8 — Wielki rejs

113

background image

kiem. Powoli opuszczał go lęk i poprzednie
zmieszanie.

Z Portowej skręcili w bok i jak w tunel

zanurzyli się w mrok jakiejś uliczki. Z głę­
bi powiało wilgotnym wiatrem pachnącym
stęchłą wodą portowych basenów. Po chwili
zamajaczył przed nimi słabo oświetlony,
chwiejący się szyld.

„Warszawianka”. Restauracja III katego­

rii — przeczytał Szymczak, gdy znaleźli się

bliżej.

Do lokalu schodziło się po kilku wydepta­

nych stopniach. Salka była nieduża, ale na
oko dość przyjemna. Stoliki przykryte nie­
bieską, miejscami poplamioną ceratą, a po­
dłoga pachniała świeżą pastą. Wewnątrz
znajdowało się tylko parę osób.

Wejście nowych gości nie zwróciło niczy­

jej uwagi. Jedynie otyły dryblas za dużym,
ciężkim kontuarem spojrzał leniwie w ich
stronę. Pewnie był to sam właściciel knajp­
ki.

Nie śpiesząc się podszedł do stolika kel­

ner. Raczej z przyzwyczajenia niż z potrzeby
wytarł ceratę serwetką.

— Co proszę? — zapytał.
— Coś do picia.
— Czystą?
Andrzej skrzywił się.
— Też się pan wybrał. Naszego Antka czyś­

ciochą chcesz pan częstować. No nie? — zwró­

cił się do Heńka.

Ten kiwnął głową twierdząco.
— Dawaj pan angielską gorzką.
— Nie ma.
— Jak to nie ma?

— Wyszła.
— Wyszła? — Andrzej puścił oko do Szym­

background image

czaka nie spostrzegając, że ten niepewnie
kręci się na swoim krześle. — A... a kiedy
wróci?

Parsknęli śmiechem.
Szymczak śmiał się wraz z nimi. Może tro­

chę zbyt wesoło, zbyt hałaśliwie. Ale tak
było dobrze. Taki śmiech odganiał nieśmia­
łość. Dodawał pewności siebie.

Usadowił się wygodniej i wyciągnął nogi

daleko przed siebie.

— Może być cherry-brandy? — podsunął

kelner, zachowując swój ponury czy może
tylko znudzony wyraz twarzy.

— Może być — machnął ręką Andrzej. —

I coś na ząb.

Przy pierwszej kolejce Szymczak zawahał

się. Znów ogarnął go strach. W tej chwili
z radością wycofałby się z tej całej zabawy.
Napotkał jednak ciemne oczy Andrzeja i wy­

dało mu się, że znów zalśniły w nich kpiące

iskierki. Więc desperackim gestem wychylił
kieliszek do dna. Wstrząsnęło nim. Skrzywił

się z niesmakiem, ledwie powstrzymując ka­
szel.

— Widzisz, bracie, idzie ci jakoś.
Heniek odgarnął opadającą na czoło czu­

prynę.

>

— No, to siup jeszcze jednego — zapropo­

nował. — Na śmierć maminsynka!

Szymczak poczuł, że twarz spłonęła mu

nagłą czerwienią. Przyczepili się, psiakrew,
z tym maminsynkiem.

Sięgnął po kieliszek i opróżnił go jednym^

łykiem. Tym razem poszło znacznie lepiej.
Wódka zapiekła wprawdzie w przełyku, ale
zaraz lekkim i nawet przyjemnym szmer­

kiem uderzyła do głowy. Było mu coraz we­
selej i coraz bardziej beztrosko.

background image

Po trzeciej kolejce poczuł się jak stary

bywalec „Warszawianki”. Rozparł się łok­

ciami na stoliku. Zmętniałym nieco, ale już
wyzywającym i zaczepnym spojrzeniem po­
wiódł po pustawym lokalu. Zdawało mu się
w tej chwili, że jest nareszcie prawdziwym
wilkiem morskim.

Odsunął kieliszek, który chciał mu napeł­

nić Heniek.

— Nudy tutaj — powiedział.
— Święta racja — przytaknął z_ ożywie­

niem Andrzej.

— Cholerne nudy — zgodził się z nimi He­

niek.

Szymczak aż podskoczył na krześle. Był

zadowolony, że jego zdanie zaczyna coś zna­
czyć w tej kompanii.

— Cholerne nudy — powtórzył za Heń-

kiem.

— Wiecie co? — zawołał Andrzej.
— No?
— Idziemy do „San Francisco”. Tam do­

piero jest wesoło!

— A może i Lola będzie. Co?
— Jazda — poderwał się Andrzej. — Pa­

nie szefie! Płacić!

Wyszli na ulicę. Zaraz za drzwiami Szym­

czak nadstawił rozgrzane policzki na powiew

zimnego, wilgotnego wiatru. Nie wypił zbyt
wiele, ale szumiało mu już w głowie. Z po­
dziwem patrzył na tamtych. Pili przecież
znacznie więcej niż on, a sprawiali wrażenie,
jakby nie tknęli jeszcze ani jednego kie­
liszka.

W „San Francisco” rzeczywiście b.yło we­

soło. Już na ulicy słyszało się hałaśliwą jaz­
zową muzykę. Szerokie okna biły jaskrawym
światłem, które zalewało cały chodnik.

background image

Zaraz u wejścia Szymczak przystanął za­

skoczony luksusowym urządzeniem wnętrza.
Jasną parkietową podłogę przecinała smuga
czerwonego dywanu, który wiódł od drzwi
aż do baru urządzonego na wzór amerykań­
ski. Lekkie stoliki i krzesełka z giętych rur
lśniły niklem i szkłem. W rogach sali oraz
przy wejściu królowały wspaniałe palmy.

W głębi, na niewielkim parkiecie, tańczyło

kilka par. W niszy za nimi mieściła się orkie­
stra.

— Co się gapisz? — Andrzej pchnął go do

przodu.

— Nie wstydź się — dodał Heniek. — Tu

forsa znaczy, a nie ubranie.

Z trudem znaleźli wolny stolik w kącie

pod oknem.

Szymczak rozglądał się szeroko rozwarty­

mi z zachwytu oczami. Już dawno marzył,
aby się tutaj znaleźć, bo któż w Gdyni nie
słyszał o „San Francisco”? Lokal ten znany
był zresztą daleko poza nią i cieszył się
wyrobioną sławą wśród marynarzy wszyst-

. kich statków zawijających do portu. Nawet

ci, co pierwszy raz cumowali u gdyńskich
nabrzeży, znali go ze słyszenia. W czasie swo­
ich wieczornych włóczęg niejednemu już ma­
rynarzowi wskazywał drogę do tego miejsca
wesołej zabawy. Sam jednak nigdy nie miał
odwagi tutaj wejść.

A teraz siedział w tym lokalu przy jednym

ze stolików i widział marynarzy ze wszyst­
kich chyba statków, stojących dzisiaj w por­
towych basenach. Różnorodne i różnojęzycz­
ne było to bractwo. A w każdym ich obco­
języcznym słowie pachniały mu szerokie, da­
lekie morza i nieznane porty.

Oto jasnowłosy i niebieskooki Szwed przy-

background image

pijał do żywego, czarnowłosego Francuza.
Tam znów kilku ciężkich, podpitych już Ho­
lendrów spierało się o coś między sobą. Ja­
kiś Murzyn co chwila wybuchał głośnym

śmiechem, pociesznie przewracając gałkami

oczu. Tam znów... Ech, kto by tam mógł po­
znać, z jakich krajów i z jakich portów przy­
byli tutaj ci wszyscy ludzie.

— To co zawsze, panie szefie.

Głos Andrzeja przywrócił mu poczucie

rzeczywistości. Drgnął i już przytomnie po­
patrzył na kolegę, który właśnie pytał kel­
nera:

— Lola jest tu gdzie?
— Chyba jest.
— To przyślij ją pan do nas.
— Zrobi się.
Kelner odpłynął, zgrabnie wymijając kil­

ku gości zdążających do baru.

Szymczak jeszcze raz rozejrzał się po sali.

Było tu wiele kobiet. Niektóre bardzo ele­

ganckie, inne mniej. Przeważnie jednak ład­
ne, a nawet piękne. Trudno poznać, która

z nich jest „mewką”, a która przyszła tu ze
swym mężem.

— Co za jedna ta Lola? — spytał.

— „Mewka” — odpowiedział Heniek.

Andrzej zaraz dorzucił:
— Ale taka dziewczyna! — Uniósł lekko

zgięty łokieć. — Mówię ci, pierwsza klasa.

Znów zjawił się kelner. Zręcznie pousta­

wiał przed nimi butelki, kieliszki i talerzyki
z zakąskami.

— Zaraz przyjdzie — powiedział odcho­

dząc.

Andrzej napełnił kieliszki.
W tej chwili orkiestra przestała grać. Par­

kiet opustoszał. Powoli przygasły lampy.

background image

Sala pogrążyła się w intymnym półmroku.

Tylko reflektor zawieszony pod sufitem rzu­

cał snop jaskrawego światła na wolny kwa­
drat podłogi.

Nagle krótko zawarczał bęben. W jasnym

kręgu reflektora zjawiła się para tancerzy.

Kobieta była prawie naga. Jej smukłe

i giętkie ciało okrywały tylko dwie bardzo
kuse, pstre, jedwabne szmatki, jedna na bio­

drach i druga na biuście. W takt zwariowa­

nej melodii rozpoczęli jakiś akrobatyczny
taniec.

Szymczakowi zabłysły oczy, gdy to zoba­

czył. Cały aż się poddał do przodu.

— Pij, Antek, nie gap się — trącił go He­

niek.

Wypił, nie odrywając wzroku od tańczą­

cych. Spojrzenie jego ślizgało się po kształt­

nych, sprężystych udach kobiety, potem pięło
się wyżej, aż ku jej piersiom wyraźnie rysu­
jącym się pod cienkim materiałem.

Tak się zapamiętał, że przegapił moment,

w którym przy stoliku zjawiła się Lola.

Dopiero gdy obok usłyszał matowy, głę­

boki głos kobiety, oprzytomniał i obejrzał się.

Śmiejąc się cicho, witała się z tamtymi.
— A to jest Antek. Wiesz ten... — przed­

stawił go Andrzej. — Opowiadałem ci kie­

dyś, jak nam pomógł.

— Ach, to ty? — zainteresowała się.
Usiadła na wolnym krzesełku tuż obok

Szymczaka. Pochyliła się lekko ku niemu.
Musiała spostrzec malujące się na jego twa-,
rzy podniecenie i na pewno domyślała się
przyczyny. I chyba dlatego z jeszcze więk­
szym zaciekawieniem spojrzała mu prosto
w oczy.

background image

— Podoba ci się tutaj?
Nie odpowiedział. Był na to zbyt podekscy­

towany i jednocześnie zbyt zmieszany.

Popis na parkiecie skończył się. Rozległy

się oklaski. Znów rozbłysło światło.

Teraz mógł przyjrzeć się dziewczynie do­

kładniej.

Oczy miała duże, prawie czarne, dziwnie

błyszczące i patrzyła nimi jakoś tak zaczep­
nie spod powiek nieco opuszczonych i ocie­
nionych podczernionymi rzęsami. Szymczak
w pierwszej chwili zląkł się tych jej oczu.
Opuścił spojrzenie niżej. Ale tam spoczęło
ono na mocno umalowanych, pełnych ustach.
Potem opadło jeszcze niżej na szyję ozdobio­
ną sznurem sztucznych pereł, na strome
wzniesienia małych piersi, które kryły się
pod różową halką widoczną przez cienką

bluzeczkę z modnego „spadochronowego”

nylonu.

— Co się tak na mnie patrzysz? — spytała

i uśmiechnęła się, jakoś inaczej niż wszyst­
kie dziewczęta, które kiedykolwiek do niego
się uśmiechały. I jeszcze bardziej zbliżyła
swą twarz, aż powiało na niego leciutko za­
pachem perfum. — Podobam ci się?

Zakręciło mu się w głowie. Sam nie wie­

dział, czy to od wódki, czy od tego zapachu,
czy raczej może od bliskości dziewczyny, czy
też od spojrzenia tych jej oczu. Jeszcze żadna
dziewczyna nigdy nie patrzyła na niego
w ten sposób.

— No, no... Nie zaglądajcie tak sobie

w oczka — powiedział Andrzej i Szymczak
wyczuł w jego głosie coś niedobrego, coś co
tamten z trudem ukrywał pod kpiącym
uśmieszkiem. — Daj szczeniakowi spokój.
Chodźmy lepiej potańczyć.

background image

Lola powoli odwróciła się w jego stronę.
Dopiero teraz Szymczak zauważył głębo­

kie i niezdrowe cienie pod jej oczami i drob­
niutką, jak pajęcza nić, siateczkę zmarszczek
koło ust i na skroniach.

— Nie podoba ci się?
— Może i nie.
Twarz Andrzeja wyraźnie spochmurniała.

Blizna na jego wardze ściągnęła się ku gó­
rze, tworząc nieprzyjemny grymas, w któ­
rym odsłaniały się zęby. Wyglądał teraz zu­
pełnie jak warczący pies.

Lola popatrzyła na niego i uśmiechnęła się.
— Ejże — powiedziała spokojnie i właści­

wie żartobliwie, ale nawet Szymczak wyczuł
ukrytą w tym wszystkim groźbę. — Żeby
tak mnie nie przestało podobać się twoje to­
warzystwo.

—• Lola! — Andrzej złapał ją za przegub

prawej dłoni. — Uważaj...

— To ty uważaj, żebyśmy się nie pożegna­

li. Chyba wiesz, że robię tylko to, co mnie

się podoba, a nie to, do czego ktoś chciałby
mnie zmusić. Tańczymy?

Szymczak patrzył za nimi. Wyczuwał, że

to on jest powodem tego spięcia i wcale mu
się to nie podobało. Po prostu i zwyczajnie
bał się Andrzeja, a jednocześnie zależało mu
na przyjaźni i jego, i Heńka. Ale z drugiej
strony ta dziewczyna, taka jakaś.. Nie potra­
fił tego określić, ale było w niej coś takiego,
że przy niej nie istniała już żadna inna.

Gdy wrócili, Lola przysunęła się z krze­

sełkiem do niego. Wypiła kolejkę z Heńkiem,
uśmiechnęła się do wciąż jeszcze skwaszo-
nego Andrzeja, a potem spojrzała Szymcza­
kowi prosto w oczy tak, że poczuł, jak cała
twarz zaczyna mu pulsować krwistym ru­

background image

mieńcem. Roześmiała się do jakichś tam
swoich własnych myśli i, oparłszy się łok­
ciami o blat stolika, zanuciła cichutko:

Wypij do dna,
niech moc piekielna wina przez żyły gna.
Całuj do krwi,
gdy słodka twa dziewczyna da usta ci...

Znów parsknęła krótkim śmieszkiem, ta­

kim tylko dla siebie, skierowanym do swoich
własnych myśli.

— Całuj do krwi — powtórzyła cicho sło­

wa piosenki, patrząc spod rzęs na Szym­

czaka.

— On jeszcze pewnie nie całował żadnej

dziewczyny — mruknął drwiąco Andrzej.

Złośliwość ta miała ośmieszyć Szymczaka

w jej oczach, ale wywarła skutek wręcz
przeciwny. Lola już zupełnie otwarcie zapa­
trzyła się na chłopaka, na tę jego twarz całą
czerwoną i pulsującą.

— Naprawdę? — pochyliła się jeszcze bar­

dziej w jego stronę. — No, to ja będę pierw­
sza. — Zanim się spostrzegł, objęła jego gło­

wę ramieniem i przykryła usta swoimi wil­
gotnymi i pachnącymi szminką wargami.
Potem wstała szybko. Uniosła napełniony
kieliszek. — Wypijemy. Na drogę — zwróci­
ła się do Andrzeja.

— Uciekasz już?
— Tak. — Postawiła pusty kieliszek na

stoliku. — Pójdziesz ze mną?

Skierowała te słowa do Szymczaka, który

poczuł, jak go całego oblewa fala gorąca.

A potem zrobiło mu się zimno. Przeraźliwie,
lodowato zimno. Najchętniej schowałby się

background image

teraz pod krzesło albo jeszcze lepiej pod sto­
lik. Wiedział jednak, że nic takiego nie po­
trafi uczynić i tylko miał nadzieję, że
Andrzej zrobi coś, co pozwoli mu zostać tu­
taj, na swoim miejscu. Spojrzał nawet na
niego niemal błagalnie, ale Lola zrozumiała
to po swojemu i powiedziała:

— Nie bój się go. — Wzięła Szymczaka za

rękę i pociągnęła za sobą. — On nic ci nie
zrobi, jeżeli chce być ze mną w zgodzie.

Prawda, Andrzejku?

Znów w jej głosie bardzo spokojnym

i bardzo cichym dźwięczała ta, już znajoma,
żartobliwość, za którą ukrywało się coś nie­
dobrego.

Na ulicy Lola wzięła chłopaka pod rękę.

Był w tej chwili w takim stanie, że zupełnie

nie wiedział, dokąd go prowadzi, ale jedno­
cześnie było mu to całkowicie obojętne.

Pamiętał tylko później, że wchodzili na ja­

kieś ciemnawe, strome schody, że Lola otwie­
rała kluczem wyjętym z torebki jakieś drzwi,
że stał chwilkę w ciemnym pokoju, czekając
na światło, a tymczasem poczuł, jak jej dłoń

ujmuje jego rękę i pociąga go gdzieś w głąb
tego ciemnego pokoju. Pamiętał też jeszcze,
że w jakiejś chwili potknął się o coś nie­
zgrabnie i przewrócił, opadając na łóżko czy
może na tapczan...

Następnego dnia kuter Dahla jako jeden

z pierwszych wrócił z morza. Na małych
obrotach silnika podchodził wolno do drew­
nianego

pirsu.

Czarna

krecha

pomostu

i obrosłe lodem pale szybko zbliżały się do
jego dziobu.

Szymczak stał na dziobie z liną cumowni­

czą w ręku. Kiedy było już blisko, wspiął się

na nadburcie i trzymając się stalowej wanty,

background image

sprężył się gotów do skoku. Wreszcie kuter
lekko uderzył burtą o drewniane pale. W tej
samej chwili skoczył. Podeszwy gumowych
buciorów szybko zaklaskały o deski, gdy

biegł do najbliższego pachołka. Założył nań
pętlę cumy i pośpieszył do tyłu, gdzie Pa-

cała podawał już cumę rufową.

Na pokładzie ściągnięto obie liny, a Dahl

zmniejszył do minimum obroty śruby. Kuter
przylgnął burtą do pirsu. Skrzypnęły odbij a-

cze i deski pomostu, zakołysały się białe
światła na masztach.

Szymczak wrócił na pokład i wraz z Pa-

całą zabrał się do otwierania luku ładowni.
Konkel stał już przy windzie.

Od chłodni pędził do nich turkoczący po

bruku elektryczny wózek. Cały port grzmiał
już dookoła terkotem silników powracają­

cych z morza kutrów. Puste dotychczas na­

brzeże nagle ożyło. Nie wiadomo skąd wy­
sypali

się

ludzie,

zajechały

samochody.

Wszędzie, gdzie tylko spojrzeć, był ruch, ha­

łas i pośpiech.

Robotnik z magazynu odciągnął wózek ze

stertą skrzyń pełnych szarych, wielkogło-
wych dorszy. I zaraz podjechał drugi wózek.

— Gdzieście łowili? — zainteresował się

mężczyzna odbierający rybę.

— Na Bromce — powiedział niechętnie

Pacała.

— Tam, gdzie większość dziś była?

— Tam.

— Ale ryby macie mniej niż inni.
— A mniej — odburknął Pacała. I po

chwili zwrócił się do Dahla: — A może jed­
nak trzeba było iść tym razem tam, gdzie
radził biuletyn, co? Może tam poszłoby nam

lepiej?

background image

Szyper odpowiedział mu coś mrukliwie,

ale Szymczak tego nie dosłyszał. Podał na
górę ostatnią skrzynkę z rybą, wylazł na po­
kład i ruszył na rufę po gumowy szlauch,
gdyż trzeba było spłukać ładownię.

Idąc wzdłuż burty, spojrzał w stronę naj­

bliższego pomostu. Zatrzymał się, a z ust

wyrwał mu się okrzyk przestrachu.

— Co się stało?

Dahl i Pacała skoczyli ku niemu. Konkel

wyjrzał spoza sterówki.

— Tam! '
Po przeciwnej stronie basenu jakiś kuter

szedł ostro na kamienny mur nabrzeża. Na
jego pokładzie biegali ludzie, a ze sterówki
wołał coś do nich szyper.

— Cholera! Rozbiją się! — krzyknął Pa­

cała.

Całe to zamieszanie nie uszło uwagi i na

innych kutrach. Zewsząd wychylały się za­
ciekawione, podniecone twarze, padały zmie­
szane okrzyki.

— Czemu oni nie skręcają? Włażą dzio­

bem prosto na nabrzeże.

— Ster im pewnie nawalił — odpowie­

dział Szymczak Pacale.

Był dumny, że pierwszy spostrzegł wypa­

dek i że odgadł jego przyczynę.

Na pokładzie tamtego jakiś rybak pędził

na dziób z bosakiem, inny taszczył wzdłuż
burty starą oponę używaną jako odbijacz.
Patrzącym na to wszystko zdawało się, że

cała ta bieganina na nic się nie zda, że już
za chwilę stalowy dziób zderzy się z kamien­
ną ścianą nabrzeża. Ale nie. Za rufą kutra
skotłowała

się

nagle

woda

połyskując

w świetle latarni białą pianą.

background image

— Dobrze — mruknął Dahl. — Dał całym

gazem wstecz.

Mimo to kuter siłą bezwładu sunął wciąż

jeszcze do przodu i nieuchronnie zbliżał się
do brzegu. Człowiek z bosakiem oparł jego
koniec o nabrzeże i zaparł się nogami,
wstrzymując rozpęd. Drugi zawiesił oponę
przed dziobem. Silnik wciąż wył na najwyż­
szych obrotach, ciągnąc wstecz. To uratowało
kuter. Dziób uderzył wprawdzie o nabrzeże
tak, że trzasła opona, ale na tym się skoń­

czyło. Siła uderzenia nie była już wielka,
zamortyzowały ją mięśnie rybaka z bosa­
kiem i guma odbijacza.

— No, udało się jemu — z ulgą odetchnął

Pacała. — A mało brakowało...

— Wiecie... Słyszę jakiś krzyk na base­

nie. — Szymczak był jeszcze pod wrażeniem
wypadku i chciał podzielić się swoimi spo­
strzeżeniami. — Patrzę... a tam...

— Zamknij gębę i bierz się za robotę —

przerwał mu Konkel. — Może ja mam myć
ładownię za ciebie?

— Ciekawe czyj to kuter? — zastanawiał

się Pacała.

— Mnie się zdaje, że to Kreft — powie­

dział Dahl.

— Racja, to chyba Kreft. A myślał ja już,

że się uwalą na to nabrzeże. Mieli szczęście.

— Ee... — mruknął Dahl. — Szyper nie

stracił głowy.

— To prawda — zgodził się Pacała. — Ale

jakby się to stało na morzu albo w sztorm?

Aż strach pomyśleć.

— Jo — przyznał Dahl. — Byłoby źle.
— Coś pechowe te nowe żelazne łajby —

odezwał się z nabrzeża mężczyzna, który od­
bierał od nich rybę.

background image

— A to czemu? — odwrócił się do niego

Pacała.

— A która to już awaria? Trzecia w ciągu

miesiąca. No nie? I wszystkie tylko na tych
nowych. Wyraźnie pechowe.

— Plaszczesz pan językiem jak jaki zabo-

bonnik. Pechowe! — Pacałę wyraźnie zde­

nerwowały słowa tamtego.

— Jak nie pechowe — upierał się tam­

ten — to jeszcze gorzej.

— Dlaczego niby gorzej?
— A dlatego że musi być w nich jakiś

feler.

— Sam pan masz feler! — na dobre ro­

zeźlił się Pacała. — Nie pierwszy miesiąc
pływają po morzu. Dlaczego od razu nic nie
było?

— A bo ja wiem? — odpowiedział tam­

ten. — Może te braki ujawniają się dopiero
po pewnym czasie? Nie wiem. Ale myślę, że

one nie są tak dobre, jak to się panu wydaje.
Coś tam ktoś sfuszerował.

— A mnie się całkiem co innego widzi —

odpowiedział Pacała.

Szymczak chociaż znajdował się po dru­

giej stronie sterówki, usłyszał wyraźnie, jak
z miejsca zaostrzył się zawsze tak dobro­

duszny i żartobliwy ton głosu Pacały.

— Co mianowicie?
— Że to wszystko to podejrzana historia.
— Daj spokój, Leon — to był głos szy­

pra — mało to na morzu jest różnych wy­
padków? U nas mówią: „Chto na morzu nie
bywół, ten strachów nie widzół”.

— Może i tak, ale... — Szymczak znał już

Pacałę i teraz chociaż oddzielała ich sterów­

ka, był pewien, że tamten po swojemu kręci
teraz głową z wyrazem twardego uporu na

background image

twarzy — na mój durny rozum to jednak
komuś tutaj na tych wszystkich awariach
zależy. Czyli, że inaczej, po prostu mówiąc,
ktoś tutaj sabotaż nam robi.

Rankiem następnego dnia nie wyszli w mo­

rze. Tuż przed północą radio podało ostrze­

żenie sztormowe i wszystkie kutry pozostały
w porcie. Szymczak początkowo ucieszył się.
Codzienna harówka i nieustające zimno
przygasiły nieco jego entuzjazm dla morza.
Z radością został w domu. Spał prawie do
południa, a potem siedział przy napalonym
piecu. I było mu dobrze. Odpoczywały obo­
lałe mięśnie, a przyjemne ciepło wypierało
powoli ten cały chłód, którym był przesyco­
ny tak, że zdawało mu się już, iż to zimno
pozostanie w nim na zawsze.

Oderwał oczy od stronic książki i podniósł

głowę. Był zmęczony całodziennym prawie

czytaniem. Dotknął dłonią czoła, a potem
przetarł nią powieki.

Spojrzał w okno.
Niewiele było przez nie widać, gdyż wy­

chodziło na małe, ciasno zabudowane pod­
wórko. Nad dachem niskiej szopy sterczały
nagie gałęzie rozrosłego szeroko klonu. Szar­
pały się teraz niezdarnie, targane wiatrem.

Sztorm trwał już trzeci dzień i trzeci dzień

wszystkie kutry sterczały bezczynnie w por­

cie, „na sznureczku” — jak mówią rybacy.
Szymczak codziennie rano biegał do portu

po to tylko, aby się dowiedzieć, że wciąż
jeszcze nie wiadomo, kiedy pójdą na morze.
Przy pomostach panował tłok jak nigdy.
Ciasno, jeden przy drugim, zupełnie niby psy
na uwięzi, warowały kutry. Pustka i cisza
panowała na pokładach, na których zwykle
było tak zgiełkliwie. Puste i ciche były też

background image

nabrzeża

zawalone

stertami

drewnianych

skrzynek cuchnących wilgocią i rybą. Cza­
sem pokazała się samotna, zgłodniała mewa,
ale nie znajdując żadnego żeru czym prędzej
odlatywała w kierunku miasta. W całym
porcie rybackim słychać było tylko nieustan­
ne wycie wichury i jednostajny grzmot fal
szturmujących falochron.

Szymczak unosił więc kołnierz marynar­

skiej kurtki i czym prędzej uciekał do domu.

W domu jednak nie miał nic do roboty

i nudził się. Łaził z kąta w kąt albo przeszka­
dzał matce w kuchni. Prześladował go jakiś
niepokój, coś gnało go z miejsca na miejsce.
Aż dzisiaj rano matka przyniosła mu książ­

kę, którą wyprosiła gdzieś u sąsiadów. Spoj­

rzał na tytuł: Wilk Morski Londona. Ucie­
szył się, bo bardzo lubił Londona. Nie zwle­

kając zabrał się do czytania, chociaż znał
już to.

Znów przetarł znużone oczy i przeciągnął

się. Czytał w niewygodnej pozycji, klęcząc
na krześle i opierając się całym ciałem o stół.
Wstał więc i przeszedł parę kroków tam i na
powrót. I naraz znów zjawił się w nim ten
nieokreślony niepokój. Nie wiadomo dlacze­

go mocniej zabiło mu serce, oblała go fala
gorąca. A po chwili wszystko to odpłynęło
i został tylko ten jakiś niepokój, jakaś
tęsknota za czymś, jakieś pragnienie czegoś
nie uświadomionego jeszcze do końca.

Podszedł do okna i oparł czoło o zimną

szybę.

Bezustannie, niemal na jednej nucie zawo­

dził wiatr. Najlepiej byłoby pójść gdzieś. Ale
gdzie? I w tej samej chwili pod przymknię­
tymi powiekami zobaczył czerwoną smugę
dywanu, a dalej prostokąt parkietu. Jak

9 — Wielki rejs

129

background image

z mgły wyłaniało się giętkie, prawie nagie
ciało tancerki. W uszach zabrzmiały dźwięki
jazzu, śmiech kobiety i mocno ściszony, niski
głos, który śpiewał: „Całuj do krwi...”.

Otworzył oczy, gdyż do pokoju zajrzała

matka.

— Nie czytasz już? — spytała. — Może

kolację ci uszykować?

— Nie — ruszył od okna. — Wyjdę.
— Gdzie? Na taką pogodę?
— Może pójdę do kina. — Kłamał, ale co

miał jej powiedzieć?

— Posiedź lepiej w domu — poprosiła. —

Całymi dniami ciebie nie ma. A jak masz
trochę czasu, to gdzieś lecisz. A ja siedzę sa­
ma i tylko się martwię o ciebie.

— Po co się martwić? — zdziwił się zu­

pełnie szczerze. — Przecież wychodzę tylko
na miasto.

— Tak ci się zdaje. Ach... — machnęła rę­

ką. — Dzieciak jeszcze z ciebie...

Pośpiesznie wiązał szalik pod szyją i wcią­

gał kurtkę.

— Wracaj tylko szybko. Będę czekała

z kolacją.

— Dobrze, dobrze.

Zbiegł ze schodów i w bramie przystanął.

Nie mógł się jeszcze zdecydować. Wciąż
brakło mu odwagi.

Do trolejbusu wsiadał sam jeszcze nie wie­

dząc, dokąd chce się udać. Wysiadł na koń­
cowym przystanku przy Placu Kaszubskim.
Ulice były pustawe. Przechodnie szybko po­
mykali do domów. Wszyscy mieli wysoko

postawione kołnierze, większość przytrzymy­
wała ręką kapelusze lub czapki, które wicher

zrywał im z głów. Nawet uliczne lampy
kiwały się na betonowych słupach. Krąg

background image

światła padał żółtawym blaskiem to na jezd­
nię, to znów na ściany budynków. W górze
nad dachami szalał wiatr nie skrępowany
murami. Wył wśród kominów, zawodził
w przewodach sieci elektrycznej, rzucał się

potem na ulice, szarpał ludzi za ubrania, wy­
soko wznosił płachty porzuconych gazet
i skrawki papierów.

Od

Świętojańskiej

nadjechał czerwony,

przepełniony autobus i skręcił w ulicę wio­
dącą do dworca. Kilka dużych, ciężko wyła­

dowanych aut wyłoniło się z ciemnawego
wąwozu ulicy Portowej. W porcie handlo­
wym praca trwała nieprzerwanie.

Wcisnął mocniej czapkę na głowę i ruszył

w kierunku portu rybackiego.

Na rogu Waszyngtona przystanął. Spojrzał

w górę na prawo. Na tle ciemniejącej już
szarzyzny nieba wyraźnie jeszcze rysował
się wysoki maszt obserwatorium PIHM-u.
Na naprężonej lince kiwała się na nim czar­
na, ostrzegawcza kula i czarny stożek zwró­

cony wierzchołkiem do góry.

Sztorm północno-zachodni — pomyślał

i przez chwilę przeżywał przyjemne zadowo­
lenie z siebie i z faktu, że potrafił odczytać

te znaki. — Siła wiatru do siedmiu stopni. —
Gwizdnął przez zęby. — Nie ma co. Jutro
jak nic postoimy jeszcze na sznureczku.

Zawrócił.
Doszedł do rogu i znów się zatrzymał.

Wciągnął głowę w uniesiony kołnierz kurtki,

aby ukryć twarz przed zimnymi atakami

wiatru. Rozejrzał się i niezdecydowany jesz­

cze, ale już z bijącym coraz mocniej sercem,
poszedł wolno w górę Świętojańskiej.

Tutaj mimo niepogody ruch był znacznie

większy. Jezdnią, na którą kładły się smugi

background image

żółtego światła z wystaw i ulicznych latarni,
mknęły auta, wyjąc silnikami przejeżdżały
trolejbusy lub przewalały się ciężko, zapcha­
ne pasażerami autobusy z Gdańska. Wielkie
okna wystawowe przyciągały oczy prze­
chodniów.

Zwolnił, przechodząc obok jasnej ściany

budynku, gdzie jarzył się fioletowoczerwony
napis: Kino „Warszawa”. Nie zatrzymał się

jednak. Nieco dalej stanął na chwilę przy
niewielkiej wystawie prywatnego sklepiku.
Jeden na drugim leżały tu kupony eksporto­
wego materiału, wisiały kolorowe swetry
damskie, w kącie widniało parę par amery­
kańskich butów na kauczuku, nylony, ja­
skrawe chustki, masa rzuconych dość bez­
ładnie drobiazgów.

Do wystawy podeszła jakaś para.

— Popatrz, nylony. O tam... — posłyszał.
— Widzę.

— Kupisz mi?
Głos kobiety był ciepły, przymilny. Szym­

czak widział, jak się uśmiechała do mężczyz­
ny i ocierała całym ciałem o jego ramię.

Ni stąd, ni zowąd przypomniała mu Lolę,

chociaż wcale nie była do niej podobna. I to
sprawiło, że już ze świadomym postanowie­

niem poszedł dalej szybkim i pewnym kro­
kiem.

Skręcił w prawo i ujrzał przed sobą kolo­

rowy neon wijący się na ścianie nad wielki­
mi bijącymi jasnością oknami: „San Fran­
cisco”.

Zdecydowania starczyło mu akurat na tyle,

żeby dojść do wejścia. Tu zatrzymał się.
Serce biło mu mocno, gorączkowo, gdzieś aż
pod samą krtanią.

Trzasnęły oszklone drzwi. Na ulicę wy­

background image

rwał się rytmiczny zgiełk jazzu. Z lokalu
wyszli dwaj marynarze. U ramienia jednego
z nich uwiesiła się mocno umalowana, ha­
łaśliwie śmiejąca się kobieta.

Gdy odeszli dalej, wspiął się na palce i zaj­

rzał do wnętrza przez szparę w żółtej kota­
rze, która zasłaniała okno. Zaraz jednak od­
skoczył spłoszony. Znów ktoś wychodził.

Zacisnął zęby.
Wejść? Nie mógł się na to zdobyć. Ale

przecież wtedy... Tak, ale wtedy nie był sam.
Wprowadzili go tamci dwaj. Czuł się z nimi
pewniej, a teraz...

Splunął przez zęby. Był cholernie zły sam

na siebie. Wsadził ręce do kieszeni i prze­
szedł na drugą stronę ulicy. Wolnym kro­
kiem odszedł kawałeczek i zaraz wrócił. Zza
rogu ukazała się smukła sylwetka kobiety.
Serce skoczyło mu przyśpieszonym nagle
rytmem. Ruszył na jej spotkanie i zawie­
dziony zatrzymał się. To nie była Lola.

Pewnie jest wewnątrz — pomyślał. — A ja

tu czekam, diabli wiedzą na co.

Spacerował ulicą i z coraz większym znie­

cierpliwieniem patrzył na wchodzących lub
wychodzących z lokalu. Każde otwarcie
drzwi wywoływało w nim falę gorącej na­
dziei, a potem jeszcze większą złość na sa­
mego siebie.

Wreszcie zaklął i szybko ruszył ku Świę­

tojańskiej.

Po chwili jednak zwolnił kroku. Obejrzał

się poza siebie na wielkie kwadraty rzęsiście
oświetlonych okien w głębi ulicy, nad któ­
rymi jarzył się kuszący neon: „San Fran­
cisco”.

Zawrócił. To było silniejsze od niego.
Znów szybko biło mu serce, znów szedł

background image

przyśpieszonym krokiem. Jednak im bliżej
podchodził do lokalu, tym krok jego stawał
się wolniejszy. A serce tłukło się coraz moc­

niej.

Był tuż przy wejściu, gdy drzwi przed nim

otworzyły się nagle ze szczękiem szkła.
Chwiejnym krokiem wyszło z nich dwóch
gości. Jeden potrącił go i natychmiast złapał
za rękaw.

— Uważaj, bracie, jak idziesz — warknął.
Szymczak odetchnął. To był Andrzej

z Heńkiem. Oni także poznali go i zaczęli się
śmiać.

— Antek — Heniek z miejsca stał się po

pijacku serdeczny. — Nie masz chyba żalu,
że ja ciebie tak. Co? — Oparł się o ramię
Szymczaka, gdyż nogi wyraźnie się pod nim
uginały. — Idziesz tam? — wskazał palcem
poza siebie, na barwny neon.

— Nie... tak. — Szymczak sam jeszcze nie

wiedział, czy ma cieszyć się z tego spotkania,
czy też nie.

Andrzej pochylił się ku niemu i wtedy

Szymczak zobaczył, że jego usta układają się
w zły uśmieszek.

— Chciałbyś do Loli, co? — Spytał niby

przyjaźnie, ale w jego głosie było coś takie­
go, że Szymczak wolał natychmiast zaprze­
czyć.

— Loli już nie ma tutaj — wyjaśnił He­

niek, który chyba niczego nie zauważył, bo
wypił zbyt wiele.

Andrzej przyglądał się chwilę Szymczako­

wi, a potem złapał go za przegub dłoni, aż
Szymczak poczuł ból.

— Chodź z nami — powiedział.
— Dokąd? Po co? — Szymczak podejrzli­

wie patrzył na uśmiechniętą znów twarz

background image

Andrzeja. Widział, że jest to bardzo zły

uśmiech i bał się, że ukrywa się pod nim
coś niedobrego.

— No... do niej. Do Loli.
— Cały wieczór pytała o ciebie — dorzucił

Heniek, który wciąż jeszcze nie orientował
się w sytuacji. — Przypadłeś jej do gustu,
Antek. Mówię ci.

— Zamknij się — warknął na niego

Andrzej i pociągnął Szymczaka za sobą. —
No? Idziesz?

Szymczak próbował uwolnić się, ale mu się

nie udało. Widział, że tamten jest wściekły,

że coś knuje i bał się go, cholernie się bał.
Ale z drugiej strony bardzo chciał zobaczyć
Lolę. A poza tym, sam nie wiedząc dlaczego,

był pewien, że w jej obecności Andrzej nie
będzie groźny. I dlatego nie opierał się już
i pozwolił się prowadzić Andrzejowi. Zresz­
tą, w tej chwili to był jedyny sposób, żeby

poznać drogę do mieszkania Loli. Tamtej
nocy nie zdołał jej zapamiętać.

Drzwi otworzyła im Lola.
Wnętrza jej pokoiku także nie znał. Wte­

dy, nie wiadomo dlaczego, nie zapalała świa­
tła, a rano nie miał czasu się rozglądać.
Wstydził się, a poza tym bał się, że się spóźni
na kuter. I dopiero teraz, gdy była zajęta
jakąś cichą rozmową z tamtymi dwoma,
mógł spokojnie rozejrzeć się dookoła siebie.

Pokój był umeblowany bardzo skromnie.

Na środku okrągły stolik przykryty serwetą
haftowaną w wielkie kwiaty. Przy nim trzy
krzesła. Koło okna toaleta z dużym lustrem
zastawiona flakonami perfum i mnóstwem

drobiazgów. Pod jedną ze ścian dość pod­
niszczona bieliźniarka, a na niej gliniany
dzban, taki kaszubski. Przy drugiej ścianie

background image

szeroki, niski tapczan przykryty miękką ko­
lorową narzutą z wełny. Na tapczanie trzy
niedbale rzucone poduszki wyszywane w we­
soły, wielobarwny kaszubski wzór.

Gdy tak rozglądał się po pokoju, nagle do

świadomości jego dotarło w pewnej chwili,
że ta rozmowa za jego plecami staje się

bardzo napięta. Nie rozróżniał wprawdzie

słów, ale w tonie głosu Andrzeja i odpowia­
dającej mu Loli było coś takiego, co spra­
wiło, że odwrócił się szybko. Wtedy zobaczył
oczy Andrzeja i zrobiło mu się przeraźliwie
zimno, a jednocześnie zjawiło się pragnienie,
aby natychmiast stąd uciekać. Wprawdzie

Andrzej stał przy drzwiach, ale Szymczak
byłby gotów wyskoczyć nawet oknem i już
odwracał głowę, aby je odszukać, kiedy usły­
szał głos Heńka:

— Czego się szarpiesz, Andrzej? Jest o co?

0 taką kurwę? Tak ci na niej zależy?

Andrzej spojrzał na Heńka z takim wyra­

zem twarzy, że Szymczak był już pewien,

że go uderzy. Ale nie. Patrzył tylko chwilkę

na tamtego tymi swoimi zmrużonymi, złymi
oczami, a potem roześmiał się i powiedział:

— Twoja racja. Chodź.
I wyszli.
Szymczak stał bez ruchu, wciąż obezwład­

niony tym samym wypełniającym go stra­
chem. Wiedział doskonale, że i ten śmiech
Andrzeja, i te jego słowa były nieszczere,
1 że kryje się w nich jakaś groźba, jakieś

niebezpieczeństwo, przed którym od tej

chwili musi się mieć na baczności w każdej
chwili dnia i nocy.

Tymczasem Lola zamknęła za nimi drzwi,

potem odwróciła się i opierając się o nie ple­

cami stała i patrzyła na niego. A on poczuł

background image

się jakoś tak cholernie głupio i sam nie wie­
dział, co ma ze sobą zrobić. Ona zaś stała
i stała, bez przerwy na niego patrzyła i tylko
jej oczy zrobiły się jakieś takie dziwne i du­
że. Potem nagle roześmiała się i podeszła do
niego.

— Siadaj — powiedziała. Bardzo tkliwym

ruchem położyła dłoń na głowie chłopaka,

zanurzając palce we włosach, na chwilkę
przytuliła go do siebie, a potem pchnęła le­
ciutko w stronę krzesła przy stole: — Dla­
czego stoisz? — Otworzyła bieliźniarkę. Wy­
jęła z niej dwie szklaneczki, postawiła na
stole i napełniła je złotawobrunatnym pły­
nem z kanciastej flaszki. — Napij się — po­

wiedziała, siadając na drugim krześle.

Szymczak uniósł swoją szklaneczkę i nie­

pewnie upił mały łyczek. Poczuł w ustach
piekący, goryczkowy smak.

— To dobre — uśmiechnęła się dostrze­

gając jego wahanie. — Autentyczna szkocka
whisky.

Spróbował jeszcze raz, ale wciąż jeszcze

nie wiedział, czy to naprawdę jest dobre.

— Nie smakuje ci?
— Nie wiem.
— Wolisz wódkę?
— Nie — zaprzeczył odruchowo i nagle

zaczerwienił się.

— Nie lubisz pić? — Lola patrzyła na nie­

go i znów w jej oczach było coś takiego jak
wtedy, gdy stała jeszcze przy drzwiach.

— Nie — przyznał się.
— To dobrze — powiedziała, a on spojrzał

na nią zaskoczony. Spodziewał się przecież
usłyszeć zupełnie coś innego. Nalała sobie
jeszcze trochę whisky do szklaneczki. — To
dobrze — powtórzyła, ale już jakby tylko

background image

dla siebie. A potem nagle znów do niego: —
A ty z tamtymi lepiej się nie zadawaj.

— Dlaczego?
— Tak będzie lepiej. Dla ciebie. I w ogó­

le... uważaj dobrze na siebie. Nie właź im
na oczy.

— A... a ty? — odważył się na pytanie i na

to słówko „ty”.

— O mnie się nie martw. — Wstała z krze­

sła i zatrzymała się tuż przy nim. Położyła
dłonie na jego głowie, potem zsunęła je na
policzki. — Chodź...

Sztorm trwał jeszcze dwa dni i prawie-

cały ten czas Szymczak spędzał u Loli. To

były bardzo piękne i bardzo dobre dni. Nigdy
potem nie przeżywał nic takiego. W końcu
jednak pogoda się poprawiła, zrobiło się ci­

cho i mroźno i znów trzeba było iść na mo­

rze.

Wychodzili wcześnie rano. Tę ostatnią noc

Szymczak spędził także u Loli i oczywiście
porządnie się spóźnił. Dostał rugi od szypra,
ale na tym się na razie skończyło, bo nagle
Konkel przypomniał sobie, że potrzebna mu
jest oliwa do silnika, o czym nie pomyślał,
gdy pobierał ropę. Teraz on obrywał od szy­
pra, a Szymczak złapał kanister i poleciał
po tę oliwę, gdyż wolał być poza kutrem, aż
Dahl trochę się uspokoi. Wiedział przecież,
że szyper nie potrafi złościć się zbyt długo.

W magazynie materiałów pędnych musiał

czekać, bo przed nim przyszło kilku moto­
rzystów. Szymczakowi wydawało się w pew­
nej chwili, że dostrzegł między nimi twarz

background image

Andrzeja, ale było tam prawie ciemno, a on

okropnie chciał spać i oczy mu się wciąż za­

mykały, więc pomyślał sobie, że to tylko

przywidzenie i został, chociaż w pierwszym
odruchu chciał uciekać na kuter. Czekał
więc tak na swoją kolejkę, trzymając pusty
kanister w ręku i walcząc z tym snem, który
wciąż na niego opadał i sprawiał, że wszyst­
ko, co go otaczało, widział jak przez gęstą

mgłę.

Wreszcie miał już oliwę i pobiegł z nią na

kuter.

— Prędzej! — Już z daleka krzyczał na

niego Pacała. — Gdzie ciebie czorci. nosili
tyle czasu? Wszyscy już wyszli, tylko my tu
stoim jak jakie ostatnie sieroty.

Nie odpowiedział. Zadyszany, z czapką

przekrzywioną na rozczochranej czuprynie,
której wychodząc od Loli nie zdążył nawet
zaczesać, skoczył na pokład i przede wszyst­
kim poszukał wzrokiem szypra. Pacałą ani

jego krzykami wcale się nie przejmował.

— Jak ty wyglądasz? Gęba wymiętoszona,

oczy podsiniaczone.

— Gówno to pana obchodzi! — odpowie­

dział, bo nie mógł już wytrzymać.

I pomogło, bo Pacała zaskoczony zamilkł,

ale nie wiadomo dlaczego ruszyło to Kon-
kela, który stał tuż obok.

— Ach, ty dióble koszlawy! — wrzasnął

na chłopaka i szerokim zamachem dłoni pal­
nął go w ucho.

Szymczak zachwiał się i aby utrzymać

równowagę, wysunął do tyłu prawą nogę.
Potrącił przy tym kanister i przewrócił go.
Z nie zamkniętego otworu szerokim, tłustym
strumykiem pociekła oliwa, rozlewając się
na pokładzie ciemną plamą.

background image

— Ty lontrusie zatracony! Zbieraj to ję­

zykiem! — Konkel uczynił ruch dłonią, jak­
by chciał złapać Szymczaka za kołnierz, ale
tym razem chłopak był szybszy. Uchylił się
i skoczył za Pacałę. — I tak ci to nie ujdzie —
wygrażał Konkel. — Jeszcze ciebie złapię.

Podniósł kanister i otarł dłonią brzeg

otworu, po którym ściekała wciąż oliwa.
I wtedy Szymczak zobaczył, jak wyraz gnie­
wu na jego twarzy zmienia się nagle na wy­
raz zaskoczenia, zdumienia, a potem prze­
strachu.

— Konkel, co się stało? — spytał Pacała.
Motorzysta nie odpowiedział. Postawił

bańkę. Bardzo dokładnie wytarł dłoń o spod­
nie waciaka i nachylając się nabrał na palec
trochę oliwy rozlanej na deskach pokładu.
Roztarł ją czubkami palców, potem gorącz­
kowym ruchem znów wytarł dłoń do czysta.

Tym razem umoczył palec w oliwie rozma­
zanej na brzegach otworu kanistra. Szym­
czak widział, że jego ruchy stawały się co­
raz szybsze, coraz bardziej nerwowe.

— Co się stało? — powtórzył pytanie Pa­

cała.

Kiedy Konkel odwrócił się ku niemu,

twarz miał prawie białą. Nie odpowiedział,
tylko ciągle jeszcze rozcierał w palcach war­
stewkę tłustej, zielonkawej oliwy.

— Żebe go... — zaklął cicho. — Jeszcze

trochę, a wlałbym tę oliwę do karteru.

—■ Co, niedobra? — odważył się zapytać

Szymczak. Przecież to on przyniósł tę oliwę,
ale nic z tego nie rozumiał.

— Oliwa? Nie. Oliwa dobra. Ale to...
Konkel wyciągnął w jego stronę zatłusz-

czony palec.

background image

— Co, to? — spytał Szymczak. — Przecież

nic tu nie ma.

— Opiłki...
— Opiłki? — pochwycił Pacała. — Jakie?

Gdzie?

— No... opiłki. Stalowe — wyjaśnił Kon-

kel. — Cała oliwa jest zanieczyszczona tymi
opiłkami. O, spróbujcie tylko... — Ocieka­
jący tłuszczem palec podsunął teraz Pacale.
Tamten pomacał go i zaklął. — Opiłki w oli­
wie są prawie niewidoczne. W motorowni
jest ciemnawo. Nic bym nie zobaczył i wlał
tę oliwę do silnika.

— I co wtedy? — Pacała rzucił to pytanie

jakimś zmienionym, nagle zaostrzonym gło­

sem.

— Wkrótce byłoby po motorze, jo.
Pacała odwrócił się natychmiast do Szym­

czaka.

— Skąd masz ta oliwa? — pytanie to za­

brzmiało niemal jak oskarżenie.

— Z magazynu.
— I jak? — wrzasnął Konkel. — Nie pa­

trzyłeś, co ci dawali? Ślepy byłeś?

— Nie czas teraz na krzyki — uciszył go

Pacała. I znów popatrzył na Szymczaka.
A on pod tym jego spojrzeniem poczuł się
zupełnie tak samo jak wtedy, w mieszkaniu
Loli, kiedy patrzył w oczy Andrzeja. — Daj
ty mnie ta bańka. Trzeba to schować. Jak
wrócim z morza, to sobie o tym wszystkim

pogadamy.

Szymczak niezbyt się przejął tą zapowie­

dzią. Dla niego było to jeszcze jedno gadanie
„tej starej piły” — jak zawsze w duchu na­
zywał Pacałę. A nawet później, po powrocie
z morza, gdy wezwano go prosto z kutra do
dyrekcji, nie poczuł jeszcze w sobie ani cie­

background image

nia niepokoju. Dopiero gdy po kilku godzi­
nach opuszczał pokój, w którym przesłuchi­
wało go trzech obcych, nieznanych mężczyzn,
pełen był rosnącego z chwili na chwilę stra­
chu. Już nie niepokoju, a właśnie strachu.
I obawy, że już nigdy na morze nie wyjdzie.

I tak by się chyba stało, gdyby nie to, że

akurat zaczęła się rozkręcać w tym czasie
sprawa organizowania wypraw zwiadow­
czych na dalekie, podobno bardzo bogate
w rybę łowiska. Chodziło przede wszystkim
o łowisko kłajpedzkie, czyli X-10. W pierw­
szej takiej zwiadowczej wyprawie miał iść
także kuter Dahla. W ostatnich tygodniach
szło mu nieźle, coraz lepiej radził sobie na

morzu, więc kierownictwo postanowiło wy­
różnić go, a i zdopingować zarazem w ten
sposób.

Ludzi było mało i nie tak łatwo Dahl

mógłby znaleźć kogoś na miejsce Szymczaka.
Ale Pacała — Szymczak widział to dobrze —
śledził każdy jego ruch na pokładzie. Nie
przejmował się tym jednak na razie. Nad
tamtym strachem znów brała górę radość
z faktu, że jest na morzu, że popłynie na da­
lekie łowisko. Aby więcej nie podpadać, sta­
rał się zawsze być na pokładzie jednym
z pierwszych.

Tego dnia przyszedł nawet kilkanaście mi­

nut przed innymi. Dahl zjawił się ostatni.
Skoczył z nabrzeża na pokład kutra i zwró­
cił się do Konkela, który znalazł się najbli­
żej:

— Wszyscy już są?
— Jo, szyper, wszyscy — odpowiedział

Konkel.

— Tonka też jest?
— Jest. •

background image

— Dobrze — mruknął Dahl.
Nad całym basenem i dalej, nad całym

morzem wisiał zimny granat nieba. Mróz
ciął policzki, ścinał wodę u pomostów w gę­
stą lodowatą kaszę, która chrzęściła o burtę
i podzwaniała niczym potłuczone szkło.
W żółtawym świetle lamp krzątały się grubo
ubrane postacie, czasem zadudniły kółka
elektrycznego wózka podwożącego sieci albo
skrzynki na rybę, czasem rozlegało się sze­
roko rzucone głośniej przekleństwo. Ze
wszystkich stron roznosił się odgłos wpra­
wianych w ruch silników. Pierwsze kutry
wychodziły już na połów.

Szymczak widział, jak Dahl odprowadzał

spojrzeniem

jakiś

kuter,

który

właśnie

szedł ku wyjściu. Szyper patrzył długo za
jego niską, zaokrągloną rufą, aż rozmazała

się w mroku gdzieś poza zasięgiem latarni
ustawionych na nabrzeżach. Potem zszedł do
kubryku. Załoga zeszła za nim. Usiedli na
swoich kojkach i patrzyli na jego zamknię­
tą w sobie, wydłużoną twarz.

— Leon, masz biuletyn? — zwrócił się

wreszcie do Pacały.

— Mam. — Tamten wyciągnął z kieszeni

złożone arkusiki papieru.

— I co tam mówią?
—• Mówią, że dzisiaj mogą być dobre wy­

niki na Bromce, a jeszcze lepsze na Mittel-
bank...

— Na Mittelbank? — zapytał Konkel. —

To daleko. Pójdziemy chyba na Bramkę.

— Pójdziemy na X-10 — powiedział Dahl.
— Na X-10?
— Jo.
Szymczak ciekawie nadstawił uszu. To by­

ło to, na co czekał, czego pragnął. Oczy mu

background image

się rozjarzyły jak u kota na widok myszy.
Bo przecież to była naprawdę gratka — taki
prawdziwy wielki rejs. Nie miał odwagi
wtrącić się do rozmowy starszych, wiercił
się tylko niecierpliwie i drżał z obawy, że
Pacała albo Konkel przeciwstawią się szy­
prowi.

Dahl powtórzył twardo:
— Idziemy na X-10. Co wy na to?
Szymczak zawisł spojrzeniem na ustach

Pacały, do którego Dahl skierował to pyta­
nie. Ledwie się powstrzymywał, żeby nie od­
powiedzieć za niego.

— Musowo tam idzim, szyper — odpowie­

dział Pacała. — A przyjdzie czas, że jeszcze
dalej.

— Jo.
Z hałasem zerwali się ze swoich miejsc.

Gumowe buciory miękko zaklaskały na tra­
pie wiodącym na pokład. Tylko Pacała za­
trzymał się na chwilę.

— Szyper, a z nawigacją dacie sobie radę?
— Muszę dać — odrzekł Dahl. — Zresztą...

dzisiaj sprawdzimy.

Wyszli na pokład.
Ostatni zapóźniony kuter odbijał właśnie

od drewnianej ostrogi pomostu. Gdacząc sil­
nikiem i kiwając się z boku na bok jak
kaczka, szedł w stronę wyjścia z basenu.
Wygięta jak łuk linia kilwateru za jego ru­
fą mieniła się rojem odblasków nabrzeżnych
lamp. Po chwili żółty kadłub znikł za ramie­
niem falochronu, tylko białe światło na
maszcie mignęło raz i drugi, aż i ono znikło
w mroku nagle, jakby je ktoś zdmuchnął.

— Znów pchają się wszyscy na Bromkę

albo Kamerun — powiedział Pacała. — Ot,
a my w ta pora pójdzim w daleka droga.

background image

Pod nimi prychnął silnik. Zaskoczył jeden

cylinder, drugi... Szymczak wiedział, że to
Konkel mocuje się ze swoim pupilkiem,
który posapał chwilę, znów prychnął i nagle
zagdakał wszystkimi trzema cylindrami.

Wysoki, dźwięczny ton pracującego moto­

ru poniósł się po całym nabrzeżu.

— Zwolnić rufę! — zawołał Dahl ze ste­

rówki.

Pacała skoczył na rufę. Pośpiesznie wcią­

gał linę, którą Szymczak zdjął z drewniane­
go pala. Potem pobiegł na dziób. Chłopak
zwolnił już cumę dziobową, rzucił ją na po­

kład i sam skoczył za nią.

Burta kutra odsuwała się od oblodzonych

pali. Powoli rozszerzał się czarny pas wody

gęstej od igiełek lodu niczym krupnik.

Zuchwały czyn.
Whisky i dżyn.

Będzie i tak, co ma być...

Szymczak zanucił tę melodię, bo rozsa­

dzała go radość z powodu tego rejsu na peł­
ne, wielkie morze...

— Co to za piosenka? — spłoszył go głos

Pacały.

— At, taka sobie... — zmieszał się.

Dopiero teraz uświadomił sobie, że często

śpiewała ją Lola.

Dzisiaj, a właściwie wczoraj, był u niej.

I znów było tak bardzo dobrze, i znów nie­
wiele brakowało, aby się spóźnił na kuter.
Po prostu nie chciała go od siebie puścić. Gdy
niespokojnie patrzył na niewielki budzik,

który stał na toaletce, odwróciła zegar tarczą

do ściany.

— Czy on interesuje cię bardziej niż ja? —

spytała...

10 —

Wielki

rejs

145

background image

— Co się tak gapisz, jak sroka na gnat?
Oprzytomniał. To był głos Pacały.

— Złaź na dół, a to przemarzniesz.
— E, tam... Zostanę tu jeszcze.

Oparł się o nadburcie. Silnik pracujący na

pełnym gazie wprawiał w lekkie drganie ca­
ły kadłub. Ostry dziób ciął fale i odwalał je
na bok zupełnie jak pług skiby ziemi. Od
wschodu ciągnął mroźny wiatr.

Jakiś czas później napotkali samotny ku­

ter. Lekko pochylony na prawą burtę trało­
wał uparcie i pracowicie. Z daleka wyglądał
jak mała, żółta kaczuszka zagubiona na wiel­
kiej wodzie.

Trochę dalej minęli jeszcze jeden. W lewo

od nich, spoza linii horyzontu sterczały czar­
ne patyczki kilku masztów dalszych jedno­
stek.

Zaczynało już świtać. Niebo po wschodniej

stronie poszarzało, poblakły punkciki gwiazd.
Potem tuż nad linią horyzontu otworzyła się
wąziutka szparka, przez którą poczęły wy­
lewać się jasne, pastelowe barwy. A szpara
powiększała się, przepuszczała coraz więcej
jasności, coraz więcej srebrzystych, a potem
ciepłych, złotaworóżowych blasków. Aż na
koniec spoza mrocznego horyzontu wyłonił
się rąbek słońca i natychmiast strzelił pro­
miennymi snopami na wszystkie strony.

Zaraz też poweselało ciemne dotychczas

i jakby gniewne morze.

Szymczakowi wydawało się, że zrobiło się

cieplej. Jednak było to tylko chwilowe złu­
dzenie. Mróz bowiem wcale nie zelżał. A po­

za tym wiatr nieznacznie, stopniowo począł

zmieniać kierunek z ostu na nort-ost. Wy­
raźnie zanosiło się na zmianę pogody.

Nie wiadomo jak i kiedy zgasła promienna

background image

poświata na wschodniej części nieba. Wynu­
rzająca się z morza tarcza słońca kryła się
powoli za mglistą zasłoną chmur, które roz­
suwały się teraz na widnokręgu. Morze znów
zasępiło się, stało się nieprzyjaźnie szare
i zimne. Grzbiety fal połyskiwały matowym,
metalicznym blaskiem. Od północo-wschodu
szedł jednostajny, ale wciąż rosnący na sile
poszum.

Fale stawały się coraz wyższe. Jedna za

drugą szły ukosem od rufy na nawietrzną
burtę i rozbijały się o nią z hałasem i szkli­

stym chrzęstem drobniutkich igiełek lodu,

które unosiły się tuż pod powierzchnią wo­
dy. Wielkie, zimne krople niby deszcz zra­
szały cały pokład.

Sztorm idzie! — krzyknął Pacała

w stronę sterówki.

Dahl odpowiedział mu skinieniem głowy.
Od dłuższej chwili zastanawiał się, co ro­

bić? Wracać czy próbować połowu? Sztorm
może być jeszcze nieprędko albo w ogóle
może się skończyć jedynie na strachu. Wie­
czorem nic go przecież nie zapowiadało.
Spojrzał na strzałkę kompasu, potem spraw­
dził czas.

Właściwie byli już na miejscu. Pochylił

się do okna i spojrzał na niebo.

Kłęby ciemnych chmur całkowicie pokry­

ły niebo. Grzywacze walące w kuter spryski­
wały cały pokład już nie kroplami, ale po­
tokami wody i piany. Deski pokładu, luk ła­

downi i relingi okryła cieniutka jeszcze, ale

wciąż narastająca, szklista powłoka lodu.

— Może jednak zawrócimy? Nie? — za­

wołał.

— Teraz, kiedy jesteśmy już na miejscu? —

odpowiedział Pacała. — Z tego rejsu nie mo-

background image

żym wracać z niczym. — Pacała podszedł do
sterówki, żeby szyper lepiej go słyszał. —
Toż to miał być nasz egzamin.

— Jo — skinął głową Dahl. — Może zdą­

żymy zrobić chociaż jeden zaciąg na próbę.
Szykować włok!

Rzucili się do sieci, ślizgając się po oblo­

dzonym pokładzie. Trudno było utrzymać się
na nogach, bo fale podrzucały i szarpały ku­
ter usiłując zwalić się całym ciężarem na
pokład.

— Rzucić włok!
Wczepili się weń palcami i zgodnym wy­

siłkiem mięśni unieśli wielki tłumok sieci.
Stopy obute w gumiaki uciekały gdzieś w bo­
ki, ale jakoś utrzymali równowagę. Oparli
go o nadburcie, wyczekali na stosowną chwi­
lę i zepchnęli sieć w morze.

— Windaa!
Konkel, czepiając się burty, doskoczył do

dźwigni.

Głośno, metalicznie zaterkotały tryby win­

dy trałowej, popuszczając stalowe liny ho­
lujące.

— Stop winda!
Kuter, który przy wyrzucaniu sieci leżał

w dryfie podrzucany falą jak bezwładny ko­

rek, teraz, gdy silnik zagrał na szybkich
obrotach, na nowo począł ciąć dziobem grzy­
wy fal. Pokład lekko pochylony na prawą

burtę, jednostajnym ruchem wznosił się, to
znów opadał płynnym zeskokiem.

I chociaż nic już nie mieli tu do roboty,

nikt nie zszedł z pokładu. Stłoczeni przy ste­
rówce patrzyli w milczeniu na gęstniejące
chmury, które zakryły całe niebo i poczęły
sypać drobnym i suchym, ale gęstym śnie­
giem, zacinającym ostro z wiatrem. Mimo

background image

że był wczesny ranek, uczyniło się prawie
ciemno, zupełnie jak o zmroku. Na rozkoły­
sanym pokładzie, który co chwila umykał
spod nóg, coraz trudniej było się utrzymać.
Powłoka lodu stawała się coraz grubsza. Lód
obrastał liny, tryby windy i pokrywał szyby
sterówki.

W pewnej chwili Pacała zapukał w szybę

sterówki:

— Nic z tego, szyper! — huknął.
Dahl otworzył drzwi i Pacała wlazł do

środka. Nagumowana kurtka i zydwestka

ociekały wodą, obmarzały w sopelki lodu,

które kruszyły się z chrzęstem przy każdym
ruchu. — Chciałaby dusza do raju, ale grze-
chi nie puszczaju — powiedział, zamykając
za sobą drzwi. — Musim wracać.

— Jo — zgodził się Dahl.
— A włok?
— Wyciągamy.
Pacała wyszedł ze sterówki na wiatr, pod

nieustający prysznic lodowatej wody i pia­
ny.

— Dawajcie, chłopaki. Wyciągamy sieć! —

zawołał do Szymczaka i Konkela.

Ruszyli do windy.
Pierwszy grzywacz, który rąbnął o burtę

kutra, zbił ich z nóg. Zwalili się jeden na

drugiego i polecieli aż pod nadburcie przy
rufie. Powstawali z trudem, czepiając się
palcami wszystkiego, za co się można było

uchwycić. Teraz byli już ostrożniejsi. Posu­
wali się wolno, skuleni, szeroko rozstawiony­
mi nogami wspierając się o ścianę sterówki
i nadburcie, podtrzymując się nawzajem.

Dotarli wreszcie do windy. Ale okazało

się, że lód na trybach trzeba rozbijać sie­

kierą.

background image

Czepiając się skostniałymi, pokrwawiony­

mi palcami czego się dało, zabrali się do ro­

boty. Konkel pracował w zaciętym, wytrwa­
łym milczeniu. Pacała klął od czasu do czasu

przez zęby, a Szymczak wrzeszczał jak pija­
ny dzikus. Ręce bolały go tak okropnie, że
aż łzy kręciły się w oczach, ale wywijał to­

porkiem w jakimś szalonym zapamiętaniu.
Przewracał się, ślizgał, lecz za każdym ra­
zem zrywał się i znów walił, znów odbijał
wielkie lodowe sople.

— A masz, cholero! — wrzeszczał. —

A masz!

Wreszcie szczęknęła dźwignia i bęben ru­

szył.

— Dawaj bosak.
Wraz z Pacałą pochylili się przez nadbur-

cie, by podciągnąć sieć, która tańczyła tuż

pod falami. Raz znajdowała się przy samej
burcie, to znów umykała z grzywaczem da­

lej. Uczepili się z całej siły lin i ciągnęli, wy­

korzystując każdy przypływ fali, by wybrać
choć parę centymetrów. A gdy fala uciekała,
zapierali się nogami o pokład, przywierali
piersią do nadburcia i trzymali. Trzymali, aż
oczy wyłaziły im na wierzch z wysiłku.

Przy nowym ataku fal o burtę grzmotnęły

głucho płaskie, okute deski trałowe.

—• Hej, rrrraaaz!

Jedna z desek wynurzyła się z wody ni­

czym olbrzymia ryba złowiona na łańcuch.
Zawisła nad lukiem kozła sieciowego.

— Podwieś deskę na koźle! — wysapał Pa­

cała.

Szymczak rzucił się, by wykonać polece­

nie, ale w tej chwili dziób kutra nagłym po­
drywem skoczył na falę. Jednocześnie pokład
przechylił się na lewą burtę, a statek runął

background image

w dół po stromej pochyłości. Szymczak roz­
stawił stopy, aby utrzymać równowagę, ale
nowy rzut kutrem podciął mu nogi. Zwalił się
na plecy i po oblodzonym pokładzie poleciał
na Pacałę.

Zapiekła rozbita dłoń.

Nawet nie pisnął. Na czworakach podczoł-

gał się do kozła. Ułapił się za żelazny dyszel
i wstał. Oblodzone, ociekające słoną wodą
łańcuchy i okucia deski parzyły jak ogień.
Mocniej zacisnął zęby.

Konkel z Pacałą sami już wybrali skrzy­

dła sieci, potem podwiązali wór liną. Znów
zagrzechotały tryby windy. Wielki wór wło­
ka począł wychylać się spośród rozbryzgów
fal rozbijających się o burtę.

—■ Jeszcze trochę! Jeszcze! — Pacała wy­

ciągniętą dłonią dawał znaki Konkelowi. —
Jeszcze do góry.

Nagle...
Wysoki wibrujący warkot windy załamał

się i... umilkł.

— Żebe cę piorune! — wściekle zaklął Kon­

kel.

Szarpnął dźwignię. Zahamował bęben, aby

sieć nie poleciała na powrót pod wodę.

W tej samej chwili spieniony, skołtuniony

grzbiet fali zwalił się na pokład. Szymczak

poczuł, że woda zbiła go z nóg, że niesie ze
sobą po śliskim jak szkło pokładzie. Darem­
nie wyrzucał ręce na boki, daremnie czepiał
się palcami oblodzonych desek. Zachłysnął
się obrzydliwą wodą, aż oczy wylazły mu na
wierzch. Jeszcze chwila, a udusi się. Wresz­
cie walnął całym ciałem o coś twardego, aż
jęknął z bólu. Jednocześnie płuca złapały po­
wietrze. Fala odeszła.

background image

Podniósł się z trudem, przemoczony i obo­

lały.

Spostrzegł Pacałę trzymającego się win­

dy i Konkela, który znikał w drzwiach ste­
rówki.

I znów fala wdarła się na pokład. Tym

razem zdążył jednak uczepić się wanty i sku­
lić się pod nadburciem.

Czuł, że statek ch.ybnął się gwałtownie

i poleciał ześlizgiem po stromiźnie fali. Ku­
ter nie zdążył się jeszcze wyprostować, gdy

zwaliła się nań druga i trzecia. Silnik wył na
pełnym gazie, ale kuter nie szedł już do

przodu i z chwili na chwilę coraz bardziej
stawał się podobny do kawałka drewna mio­
tanego przez rozhuśtane sztormem morze.

Przeraźliwy, dławiący strach ścisnął krtań

Szymczaka.

Tymczasem Dahl szarpał się bezskutecznie

w sterówce z kołem sterowym.

Z luku motorowni wypełzł czarny od sma­

rów Konkel.

— Co z motorem? — huknął do niego

Dahl.

— Nie... — grzmot fali, która rozbiła się

o burtę zagłuszył słowa motorzysty.

Do sterówki wtargnęła woda, zalewając

ludzi i przyrządy.

— Motor! Co z motorem? — wrzeszczał

Dahl prosto w ucho Konkela.

— Nawalił... Sprzęgło!
— Co? — Dahl nie od razu zrozumiał.

Silnik przecież pracował, ryczał, wył na

pełnych obrotach. Tylko że nic, ale to nic
nie ciągnął.

— Sprzęgło?... Co? Naprawić!
— Nie da się tutaj.
Twarz szypra skamieniała. Patrzył w ok­

background image

no i widział tam morze walące się na nich
fala za falą. Gdy się odwrócił, napotkał roz­

szerzone z przerażenia i pełne bezradności

oczy motorzysty.

— Powiedz im, niech zluzują liny wło­

ka! — krzyknął prosto w te jego wytrzesz­
czone oczy.

—■ Co? Po co?
— Będzie zamiast dryfkotwy! Potem ża­

gle...

Konkel zrozumiał.
Wypadł ze sterówki prosto w rozbryzgi

nowej fali walącej się na pokład. Przytrzy­
mał się drzwi, a gdy woda spłynęła, skoczył
do windy. Stał tam jeszcze Pacała, trzyma­
jąc się kurczowo dźwigni.

— Puszczaj hamulec! — zawołał Konkel.

Pacała o nic nie pytał.
A kiedy włok, obciążony rybą, osunął się

w morze, ruszyli do masztu.

Dahl też opuścił sterówkę, aby im pomóc.

Zresztą tylko on jeden znał się na stawianiu
żagli, a za kołem sterowym i tak w tej chwi­
li nie było już po co sterczeć.

— Szyper — wysapał Pacała, gdy już na

maszcie rozpięło się płótnisko żagla. — A co
z włokiem?

— Było kilkanaście skrzyń ryby — dodał

Konkel. — Szkoda zmarnować.

— Wybierzemy sieć bez windy — odpowie­

dział Dahl.

Nad ranem następnego dnia, oblodzeni po

szczyt masztu, weszli do przystani na Helu

i stanęli tuż obok znajdującego się już tam
kutra Szomboka. Dopiero koło południa mo­
rze uspokoiło się na tyle, że przysłany z Gdy­
ni kuter mógł wziąć ich na hol. Szalejący
dotychczas sztorm jakby skręcił kark. Zała­

background image

mał się, osłabł i wkrótce ucichł zupełnie.

A potem, po chwilowej ciszy zaczął dmuchać
leciutki, łagodny west, który napędził masę

ciemnych deszczowych chmur i sprawił, że
zrobiło się prawie ciepło. W ciągu niewielu
nocnych godzin stopił się cały śnieg nanie­
siony przez minioną zawieruchę i na krótko
zapachniało nawet wiosną, jeszcze daleką,
ale już wypatrywaną, już z dnia na dzień
coraz bliższą.

Tak wyglądało to na lądzie. Bo morze

wciąż jeszcze było surowe, szare i bił od nie­
go lodowaty chłód, taki sam jak w każdy
zimowy dzień.

Kuter, który ich holował, szedł na pełnym

gazie, ale posuwali się naprzód dość nie­
mrawo. Wody zatoki wciąż jeszcze były roz­
kołysane, niespokojne i utrudniały holowa­

nie.

Dahl stał na pokładzie w pobliżu dziobo­

wego kozła sieciowego. Ręce wpakował
w kieszenie brezentowej kurty sztormowej.
W zębach jak zwykle sterczała mu fajka.
Tkwił tak zupełnie nieruchomy ze wzrokiem
utkwionym prosto przed siebie.

Mogło się wydawać, że szyper jest zupeł­

nie spokojny, pogrążony tylko w głębokiej
zadumie, ale kiedy Szymczak patrzył na nie­
go ze swego miejsca za sterówką, wiedział,
że to jest tylko złudzenie. Znał już Dahla na
tyle, aby się domyślić, że pod tą maską, tam
wewnątrz wszystko w nim kipi.

Każdy zresztą z nich czuł się w tej chwili

bardzo paskudnie. Ale chyba najgorzej czuł
się sam Szymczak. Po prostu dlatego że za­
gnieździł się w nim strach. Właśnie od tam­

tego momentu, kiedy dotarli do Helu i kiedy

niecierpliwy szyper zapędził Konkela do mo-

background image

torowni, do naprawy tego cholernego sprzę­
gła, a tamten wylazł po jakimś czasie na po­
kład, rozłożył bezradnie uwalane smarami
dłonie i powiedział:

— Nic z tego nie będzie.
—■ Jak to nic z tego? Nie dasz rady napra­

wić?

Konkel pokręcił głową.
— Nie. To już szmelc.

' —• Co szmelc? — Pacała zbliżył się do mo­

torzysty.

— Sprzęgło... Ktoś to musiał zrobić spe­

cjalnie.

— Specjalnie? — Pacała powoli, powolut­

ku odwrócił się w stronę Szymczaka i zmie­
rzył go tymi swoimi podejrzliwie patrzącymi,
czujnymi oczami.

I Szymczak wiedział już, że gdy wrócą do

Gdyni, znów będą czekali na niego tamci
trzej i wiedział także, że tym razem o wiele
trudniej będzie mu się tłumaczyć.

I dlatego, gdy miał pewność, że Pacała go

nie usłyszy, podszedł do Konkela, który stał
za kołem sterowym, i zapytał:

— Myślisz, że naprawdę zrobił to jakiś

szpieg?

Chciał się upewnić, czy on również będzie

przeciwko niemu.

Tamten jednak odburknął tylko coś, z cze­

go Szymczak nic nie zrozumiał, gdyż wszyst­
ko zaginęło w potoku kaszubskich przekleń­
stw. Nie wiadomo dlaczego ośmieliło to chło­
paka i pozwoliło mu przypuszczać, że jednak
Konkel nie jego podejrzewa o ten cały ka­
wał ze sprzęgłem. I dlatego zatrzymał się
przy nim dłużej. Po prostu jakoś raźniej by­
ło mu w pobliżu tego człowieka, jedynego
być może, który mu jeszcze ufał.

background image

— Ale kto to mógł zrobić? — nie potrafił

jednak zachować milczenia. — Jak myślisz,

Konkel? Musiał ktoś dostać się na kuter

w porcie, kiedy nas nie było, co? Ale jak
on to zrobił? Przecież i straż jest w porcie,
i WOP. Jak ci się zdaje, Konkel? To chyba
mógł być tylko ktoś, kto pracuje w porcie,
co?

Konkel odpowiedział mu jakimś niezrozu­

miałym pomrukiem. Nie odwrócił nawet gło­
wy. Szymczak jednak nie zrażał się tym
i kontynuował dalej swoje rozważania.

Nagle strzeliła mu do głowy nowa myśl.

Zamilkł i zamarł z półotwartymi ustami,
wpatrując się bezmyślnie w szybę sterówki.

— Co? — odezwał się Konkel zaskoczony

niespodziewanym milczeniem chłopaka.

—■ Nic, nic — odpowiedział Szymczak

i zdziwił się, że ma taki zmieniony i nagle
zgaszony głos.

Zerwał się ze swego miejsca i wyszedł ze

sterówki.

Przed nimi w szarudze zimowego dnia

ukazywał się już ląd. Najpierw była to
ciemna smuga zawieszona między morzem
i niebem, która stopniowo przybierała coraz
realniejsze i konkretniejsze kształty. Wkrót­
ce można było odróżnić jaśniejsze plamy bu­
dynków, zalesione wzgórza za miastem

i pionowe kreski latarni na portowym falo­

chronie.

Na nabrzeżu czekał na nich dyspozytor.

Rybę wyładowali w helskiej przystani, teraz
z miejsca więc podholowano ich w pobliże
warsztatu pogotowia technicznego.

Szyper z dyspozytorem pośpieszyli do me­

chaników, a Pacała poszedł za nimi.

— A ty, Leon, gdzie? — zapytał Dahl.

background image

— Trzeba przecież zameldować o wszyst­

kim gdzie należy — odpowiedział Pacala.
I, jak się zdawało Szymczakowi, obejrzał się
w jego stronę, jakby chciał sprawdzić, czy

jeszcze jest na kutrze. Głos jego był zmęczo­

ny, ale drgała w nim nutka zawziętości. •—
Niedługo wrócę.

Konkel zszedł do motorowni, aby wszystko

przygotować mechanikom, a Szymczak udał
się za nim. Konkel wprawdzie w swój zwy­

kły, trochę burkliwy sposób powiedział mu,
żeby poszedł do domu i uspokoił matkę, ale

chłopak nie usłuchał go.

— Pójdę, jak będę wiedział, że wszystko

jest dobrze.

— A coś ty taki gorliwy? — spojrzał na

niego motorzysta.

Nie odpowiedział. Bo Konkel chyba i tak

domyślał się, że chociaż w ten sposób, cho­
ciaż poprzez gorliwość w pracy nad usunię­
ciem awarii chce wykazać swoją niewinność
tamtym, którzy przyjdą po niego.

Na górze załomotały ciężkie kroki kilku

osób. Serce podskoczyło mu gwałtownie aż
do gardła, ale okazało się, że to tylko me­
chanicy z warsztatu schodzili do motorowni.
W niewielkim pomieszczeniu zrobiło się cias­
no, więc czując się już niepotrzebny wyszedł
na pokład.

Pusto tu było. Dahl stał na nabrzeżu z dy­

spozytorem, który mówił coś, żywo gestyku­
lując rękoma. Szyper natomiast pociągał tyl­
ko z fajki, puszczał kącikami ust kłębuszki
dymu i od czasu do czasu kiwał potakująco
głową. Wciąż był nachmurzony i surowy.

Nad masztami kutra w zwinnych skrętach

kołowało kilka mew. Zwabiła je nad wodę
cieplejsza pogoda. Nie znajdując tu jednak

background image

żadnego żeru o tej porze, nawoływały się
swym wrzaskliwym wizgiem, siadały na wo­
dę, by potem znów wzbijać się w powietrze
i krążyć ponad całym portem.

Niebo wciąż było szare, zasnute chmura­

mi. Woda między pomostami marszczyła się
lekko i połyskiwała jak brudny olej.

Na najbliższym pirsie wznosiła się wysoka

sterta skrzyń. Podobna znajdowała się też
na nabrzeżu. Wiatr niósł stamtąd charakte­
rystyczną, zastarzałą woń morskiej ryby.

W tej chwili spod pokładu wylazł Konkel.
Jak na komendę tamci dwaj na nabrzeżu

zwrócili się ku niemu.

— No i co? — zapytał dyspozytor.
Konkel nie odpowiedział. Z rezygnacją

machnął brudną dłonią.

Na pokładzie ukazał się majster z warszta­

tu, a za nim jego dwaj pomocnicy, młodzi
jeszcze chłopcy.

Dahl nie wytrzymał. Skoczył z nabrzeża

na kuter i podbiegł do majstra. Ten powoli,
bez pośpiechu wycierał ręce szmatą.

— No jak? Na kiedy zrobicie?
Majster wetknął szmatę w kieszeń zielone­

go, poplamionego kombinezonu i popatrzył
na szypra obojętnym spojrzeniem człowieka
stojącego na uboczu całej sprawy.

— Prędzej jak do jutra w południe nie da

rady — odpowiedział, wzruszając wąskimi,
pochylonymi do przodu ramionami.

— Co? Dlaczego nie da?
— Ano... nie da i już.
Majster wyraźnie nie przejmował się całą

sprawą i nie miał ochoty do pośpiechu.

— Ależ ten kuter musi jutro rano iść

w morze. Musi. Rozumiecie? — wtrącił się
dyspozytor z nabrzeża.

background image

— Musi to na Rusi, panie szanowny. Ja

wiem tyle, że robotę trzeba odstawić na fest.

Bez lipy. A to zabierze czas do południa jak
nic.

— Nie mylicie się?
— Panie szanowny — obraził się maj­

ster. — Za szczeniaka pan mnie ma? Czy za
fachowca? Jak pan uważa?

— No, dobra, dobra — starał się ułagodzić

go dyspozytor. — Ale czy naprawdę nie
można wcześniej? Chociaż dziś, do północy...

— Powiedziałem już swoje słowo. Za dwie

godziny fajrant, a po nocy robić ani myślę.
Kto mi za to zapłaci?

Dyspozytor spierał się jeszcze z majstrem,

który przysiadł na nadburciu i skręcał sobie
papierosa, ale Szymczak już ich nie słuchał.

Podszedł do motorzysty, który stał przy

sterówce, przysłuchując się całej dyskusji
z majstrem, trącił go łokciem i zapytał ci­

cho:

— Konkel, ten stary nie buja? Naprawdę

nie można wcześniej?

— Żeby się postarał, toby było prędzej —

gniewnie odrzekł zapytany.

— A... ty sam nie mógłbyś?
— Cooo? — Konkel zaskoczony pomysłem

żywo obrócił się ku chłopakowi, ale zaraz
przygasł. — Sam nie dam rady. I narzędzi
nie mam.

— Poczekaj — mruknął Szymczak do nie­

go. — Zaraz to załatwię.

Ruszył teraz do dwóch młodych pomocni­

ków mechanika.

— Ej, wy, chodźcie no tam... — skinął gło­

wą w kierunku rufy.

Kiedy przysiedli na pustej skrzynce od ry­

by, ukryci za sterówką przed wzrokiem maj­

background image

stra, pochylił się w ich stronę i zapytał ro­
biąc przy tym tajemniczą minę:

— Wiecie, kto nam to popsuł?
— No? — zapytali jednocześnie.
Byli prawie w jego wieku. Może tylko

trochę starsi. Wiedział, że już zaciekawił ich
swoim tonem spiskowca. I o to mu chodziło.
Na to właśnie liczył.

— Szpieg — wyszeptał.
— Coo? — Wytrzeszczyli oczy.

— Cicho. Siedźcie cicho.

Twarze całej trójki zbliżyły się do siebie.

— Mówię wam, że szpieg. Albo dywersant.
Szymczak zaczął teraz szeptem opowiadać

im całą historię rejsu i awarii, dodając coś
niecoś dla ubarwienia. Tamtym zaś zaraz za­
iskrzyły się oczy. Myśleli, że takie historie
zdarzają się tylko w książkach, aż tu... Słu­
chali z przejęciem, od czasu do czasu klęli
soczyście dla wyrażenia podziwu.

— No i co? — skończył. — Sprzęgło ma tak

zostać, żeby ten szpion cieszył się, że robotę
na fest odstawił? No? Bo ten wasz stary to
też. Ciepłe kluchy, psiakrew!

— On zawsze taki — mruknął jeden. —

Zawsze powoli.

— Ale co robić? — zapytał drugi.

Szymczak wsadził ręce do kieszeni spodni

i zapytał:

— Mechaniki z was? Czy frajery od nosze­

nia narzędzi za majstrem?

— Pewnie, że mechaniki.
— A zrobilibyście to sami?
Spojrzeli na siebie zakłopotani.
— Zrobilibyśmy — powiedzieli, trochę jed­

nak niepewnie.

— Albo to raz robiło się sprzęgło — dorzu­

background image

cił po chwili wyższy, chyba starszy. Prawdo­
podobnie chciał sobie dodać odwagi.

— No, to już! — Szymczak zerwał się ze

skrzynki i stanął przed nimi. — My wam
pomożemy. No, jak? Choćby całą noc, ale
jutro w morze, co?

— Choćby całą noc — potwierdzili wsta­

jąc również.

— No, to morowe z was mechaniki. Skom-

binujcie narzędzia i jak stary pójdzie do do­
mu, walcie tu do roboty.

— Ale stary wytrzeszczy jutro oczy! —

zaśmiał się ten wyższy, gdy kopnęli się bie­
giem do warsztatu.

Majstra nie było już na pokładzie. Stał

z szyprem i dyspozytorem w drzwiach warsz­
tatu i opędzał się ich natarczywym nalega­
niom. Kopkel czekał z rękoma w kieszeniach

przy sterówce i z wielkiej złości pluł za bur­
tę, klnąc od czasu do czasu.

— No i jak ten stary? — zapytał go Szym­

czak.

— A nic. Tylko w gębę takiego.
Wtedy opowiedział mu, co uradził z mło­

dymi pomocnikami starego majstra i dodał,
że zaraz po fajrancie będą tu z narzędziami.

Chodzi tylko o to, żeby Pacała albo Dahl wy­
starali się w magazynie o części, które nale­

żało wymienić.

— Ja też mogę ci pomóc, jeżeli będzie

trzeba — zakończył Szymczak.

Konkel aż usta otworzył ze zdziwienia

i gapił się na chłopaka. Wreszcie roześmiał
się, walnął go w plecy, aż tamten stęknął
i przyciągnął go do siebie.

— Myślałem kiedyś, że jesteś lontrus, ja­

kich mało — zawołał — ale teraz wiem, że

11 — Wielki rejs

161

background image

z ciebie naprawdę fajn knop! Idziemy do
szypra.

Cała ta gorliwość niewiele jednak Szym­

czakowi pomogła. Minęła godzina czy może
dwie. Znajdował się akurat w motorowni
wraz z tamtymi dwoma pomocnikami maj­
stra z warsztatów naprawczych. Konkel wy­
szedł po coś na górę, ale zaraz wrócił i przy­
wołał go do siebie:

— Uciekaj — szepnął, pochylając się do

jego ucha: — Przyszli po ciebie.

— Kto? — nie zrozumiał od razu, chociaż

serce z miejsca podskoczyło mu aż pod
gardło, a potem zaczęło łomotać zupełnie
tak jak silnik na całym gazie.

— No... Pacała jest z nimi. Pytali o ciebie,

więc powiedziałem, że wyskoczyłeś po pa­

pierosy i za chwilę wrócisz, nie? Potem roz­
mawiali ze sobą i z tego wiem, że chcą cie­

bie zamknąć.

— Zamknąć... — Szymczakowi zrobiło się

najpierw bardzo zimno, a potem gorąco. Ser­
ce waliło tak, jakby chciało za chwilę wy­
skoczyć z piersi.

— Uciekaj — powtórzył Konkel.
— Dokąd?
— Nie wiem. Do domu chyba nie możesz...

Wtedy przypomniała mu się Lola. I tamta

nagła, ulotna myśl, która się w nim zrodziła
wtedy, jeszcze w czasie holowania kutra

przez zatokę, gdy rozmawiał w sterówce
z Konkelem.

— Dobra — odpowiedział tak samo szep­

tem.

Konkel ścisnął tylko przegub jego ręki,

którą wciąż jeszcze trzymał w swojej dłoni.
Szymczak wylazł na górę i wyjrzał na po­

kład. Miał szczęście, gdyż Pacała i tamci,

background image

którzy przyszli z nim po niego, siedzieli
pewnie w kubryku przekonani, że lada chwi­
la tam wpadnie z papierosami.

Dopiero później, już po aresztowaniu,

w czasie rozprawy sądowej i potem w wię­
zieniu, Szymczak zdał sobie sprawę, że to nie
było żadne szczęście. Bo przecież ten fakt,
że uciekł, dodatkowo go obciążał i skwapli­
wie został wykorzystany przez prokuratora.
Wtedy jednak, gdy wychodził z motorowni,
nie myślał o tym. Po prostu nie był zdolny
do jakiegokolwiek zastanawiania się nad

czymkolwiek, poza tą jedną myślą, poza tym
jednym pytaniem, które się w nim zrodziło
tam, na zatoce. Ale na to pytanie tylko Lola
mogła mu odpowiedzieć.

A ona, kiedy już jej opowiedział wszystko,

co zaszło, najpierw milczała długo, potem
wstała nagle i wyciągnęła znaną już Szym­
czakowi flaszkę ze szkocką whisky.

— Napij się — powiedziała, podając mu

napełnioną szklaneczkę.

— Nie chce mi się.
— Wypij. To ci dobrze zrobi.

Whisky nigdy mu nie smakowała, a tym

razem już zupełnie nie miał na nią ochoty.
Pociągnął jednak dwa albo trzy łyczki, aby
nie sprawiać Loli przykrości. Bo ona sama
bardzo szybko opróżniła swoją szklaneczkę
i natychmiast napełniła ją po raz drugi.

— No, tak — potwierdziła. — Paskudnie

to wygląda.

— Cholera — wyrwało mu się. — Gdybym

wiedział, co to za drań zmajstrował nam to
sprzęgło, tobym go chyba...

Nie skończył, bo naprawdę nie bardzo wie­

dział, co by z takim draniem zrobił. A Lola
podniosła wzrok znad swojej szklaneczki,

u*

background image

którą trzymała w tej chwili przy ustach,
i powiedziała coś, co sprawiło, że tak samo
jak parę godzin temu, na kutrze, serce pod­
skoczyło mu nagle pod samo gardło.

— To bardzo proste. Przecież to oni...
Dławiący ucisk i paniczne pulsowanie ser­

ca, wysoko prawie już w samej krtani nie
ustępowało. A przecież słowa Loli nie po­

winny b.yły aż tak go zaskoczyć.

— Wiedziałam — mówiła Lola — od sa­

mego początku, od pierwszej chwili wiedzia­
łam, że Andrzej będzie się mścił. On już ta­
ki jest, znam go dobrze. Ale nie spodziewa­
łam się, że będzie to aż tak coś podłego. —

Pociągnęła duży haust ze szklaneczki i do­

dała: — Nie dam cię wsadzić do kicia. Jesz­
cze on nie jest górą.

— Co chcesz zrobić?
— To samo, co Andrzej zamierzał zrobić

z tobą.

— Chcesz ich sypnąć?
— Jeżeli będzie potrzeba... Ale mam na­

dzieję, że oni sami... — Opróżniła szklanecz­
kę do końca i postawiła ją na stole obok
flaszki. — Andrzej jest niecierpliwy. Będzie

się starał wykombinować coś jeszcze, coś
nowego, coś takiego, żeby pogrążyć ciebie do
końca, do samego dna.

— Ale co?
— Nie wiem. — Zamyśliła się. — Mówiłeś,

że przy pomocy tych dwóch młodziaków
z warsztatu wasz motorzysta naprawi sprzę­
gło jeszcze dziś, tak?

— Tak. Żeby jutro rano pójść znowu na

X-10. To w tej chwili bardzo ważne. I dla
samego Dahla, i dla...

— Czekaj — przerwała mu niecierpliwym

background image

gestem. — To będzie to! Zobaczysz, że zrobi
to jeszcze dzisiejszej nocy.

— Co zrobi?
— Jeszcze dzisiejszej nocy Andrzej posta­

ra się coś zmajstrować z tym waszym sprzę­
głem. I trzeba...

— Tak, tylko... — chciał postawić pytanie,

które mu się w tej chwili nasunęło, ale od­

powiedź przyszła sama, więc było to już nie­

potrzebne.

Bo przecież nikt tak łatwo, jak właśnie

Andrzej i Heniek, nie mógł dosypać opiłek

do oliwy, wtedy gdy pobierał ją w magazy­

nie, uszkodzić sprzęgła tuż przed wyjściem

kutra Dahla na morze i zmajstrować coś no­

wego dzisiaj, gdy remont zostanie zakończo­
ny. Bo przecież oni dwaj również pływają,
mają przepustki do portu i mogą przebywać

tam o każdej porze dnia i nocy. Być może są
tam i w tej chwili i tylko czekają, aż...

— Cholera! — Poderwał się z krzesła. Wie­

dział już, w jaki sposób udowodni, że to nie
on jest winien temu, co się ostatnio działo.
Po prostu musi być na kutrze, kiedy zjawią
się tam Andrzej i Heniek, po prostu musi
ich tam przyłapać.

Lola usiłowała go zatrzymać, usiłowała coś

mu tłumaczyć czy wyjaśniać, ale Szymczak
rozgorączkowany tą nagłą nadzieją nic nie
słyszał i niczego nie rozumiał. Wyszarpnął
niecierpliwie rękaw kurtki z jej dłoni i wy­
biegł na schody. Biegł tak aż do samego por­
tu i zwolnił dopiero przy bramie. Nie mógł
przecież zwracać na siebie uwagi.

Gdy zbliżał się do bramy, znów poraził go

nowy przypływ strachu, bo pomyślał, że być
może będzie tam ktoś z tych, którzy po nie­
go przyszli na kuter, albo może straż została

background image

uprzedzona. Jednak strażnik, znudzony i zie­
wający szeroko, obojętnie rzucił okiem na

przepustkę. Szymczak przeszedł przez bramę
bez słowa. Szedł teraz szybkim krokiem
środkiem ulicy, która od bramy wiodła

wzdłuż nabrzeża. Czapkę miał naciągniętą
prawie na uszy, a kołnierz wysoko uniesio­
ny, kryjąc w nim twarz przed zimnymi pod­
muchami wiatru.

Między blokami magazynów zalśniła smo­

liście tafla wody. W bladym i jakby roz­
miękłym świetle latarni zamajaczyły nie­

wyraźnie kontury statku. Kawałek białej
nadbudówki, wysoka czarna rura komina,
nawiewnik. To były trawlery „Dalmoru”.
Dawniej przechodząc tędy, za każdym razem
zazdrościł rybakom z tych jednostek. Łowili
daleko na Bałtyku lub na Morzu Północnym.
Teraz jednak nie było w nim nic z tamtych
uczuć. Był tylko niepokój i ta nadzieja, któ­
ra zrodziła się u Loli.

Odetchnął głęboko wilgotnym, ostrym po­

wietrzem. Przyśpieszył kroku.

Gdzieś głośno uderzył o kamień podkuty

but.

Spojrzał w tamtą stronę i zobaczył oddala­

jący się patrol WOP-u. I w tej samej chwili
dostrzegł przed sobą jakieś dwie postacie,

skulone, z wysoko uniesionymi kołnierzami.

Widział tylko ich plecy i te kołnierze, ale
było w ich sylwetkach coś znajomego, coś, co
sprawiło, że serce załomotało mu przyśpie­
szonym i niespokojnym rytmem. Mimo woli
zwolnił kroku i gorączkowo począł zastana­
wiać się, co należy teraz uczynić. Bo wie­
dział już, że ci dwaj, to Andrzej i Heniek.
Tego był pewien, wciąż jednak nie mógł się
na nic zdecydować. A kiedy wreszcie znów

background image

poszukał ich wzrokiem, nie dostrzegł przed
sobą nikogo. I wtedy jego niepokój przero­
dził się w strach. W paniczny strach przed
tym, co może się stać tam na kutrze. Nie
myśląc już o niczym i na nic już nie zważa­
jąc, pognał w stronę warsztatu.

Ostatni blok magazynów rzucał na ulicę

i nabrzeże czarną zasłonę cienia. Dalej stały
dwie latarnie, rozsiewające mgliste kręgi
bladego, żółtawego światła. Tuż za nimi
wznosiła się sterta pustych skrzyń od ryby.
Za skrzyniami ciągnął się wąski pas drew­
nianego pomostu, a przy jego końcu stał ku­
ter, rysujący się w mroku jaśniejszą plamą
kadłuba i sterówki.

Zadyszany, zgrzany biegiem i strachem

zatrzymał się w gęstym cieniu przy skrzy­
niach.

Pusto.
Odetchnął. Ale w tej samej chwili szarpnął

nim nagły skurcz mięśni. A serce znów po­
częło tłuc się tak, że przez chwilę nie mógł
złapać oddechu.

Na pokładzie kutra poruszały się jakieś

dwa cienie.

W pierwszym momencie, gdy je ujrzał,

mocniej przywarł do skrzyń i skrył się za
nimi. Teraz jednak, kiedy tamci znów się
poruszyli, niepomny już na nic, rzucił się do
przodu.

— Kto tam? — usłyszał pytanie rzucone

półgłosem od sterówki.

To był Andrzej.
Serce tłukło mu jak zwariowane gdzieś tuż

pod przełykiem. Skoczył na pokład.

Z głębokiego mroku przy sterówce wy­

nurzyła się czająca się postać.

— Czego tu szukasz?

background image

Tym razem był to Heniek.

— A wy tu czego? — krzyknął umyślnie

głośno, aby przezwyciężyć febryczne drżenie

szczęk. Ale to już nie był strach. To było po
prostu ogromne podniecenie i zawziętość.

— To ty, Antek? — Od sterówki oderwał

się drugi cień. — Co tu robisz?

Stali naprzeciw siebie. Tamci byli zasko­

czeni tym spotkaniem i nie bardzo jeszcze
wiedzieli, jak się zachować.

Mając ich stale na oku, rozglądał się go­

rączkowo po pokładzie, szukając Pacały.

Przypomniał sobie, że po zakończeniu roboty
przy sprzęgle, właśnie Pacała miał zostać na
kutrze.

Milczenie przeciągało się.
Przerwał je pierwszy Szymczak. Po prostu

nie mógł już opanować podniecenia:

— Gdzie jest Pacała? — A kiedy mu nie

odpowiedzieli,

powtórzył

pytanie

prawie

krzycząc: — Gdzie Pacała?

— Cicho bądź, smarkaczu — zasyczał An­

drzej. — Zjeżdżaj stąd do mamusi.

Szymczak cofnął się o krok. Znów pora­

ziło go uczucie przeraźliwego, obezwładnia­
jącego strachu. Wiedział przecież, do czego
tamten jest zdolny.

W tej chwili usłyszał jakiś głuchy łomot

od strony dziobu.

Zamknęli Pacałę w forpiku — pomyślał.
Zapomniał nagle o strachu. Nie zważając

już na nic, rzucił się w tamtą stronę. Zdawa­

ło mu się, że zdąży wypuścić Pacałę, zanim
mu w tym przeszkodzą. Byliby wtedy we
dwójkę. A Pacała musiałby wówczas uwie­
rzyć, że te wszystkie awarie nie on spowo­
dował, że nie on był tym sabotażystą. Jednak

background image

nie zdążył, bo Andrzej zwalił się na niego

całym ciężarem ciała.

Szymczak nie miał ani siły Andrzeja, ani

jego wprawy w bójkach. Był natomiast zwin­
ny jak kot. Pod naporem napastnika za­

chwiał się, ale nie upadł. Ręce jego znalazły
jakieś oparcie i wtedy jednym podrzutem
ciała pozbył się przeciwnika, który runął na
pokład.

Teraz jednak natarł i Heniek, dotychczas

jakby ociągający się przed napaścią na
Szymczaka. Ale ten uchylił się i pięść Heń­
ka trafiła w próżnię. Szymczak skoczył na
niego zupełnie jak rozjuszony żbik.

— Ach, wy! — krzyczał w uniesieniu. —

Wy... bandyci!

Zwalili się na pokład pod nogi wstającego

Andrzeja, znów go przewracając. Szymczak
porzucił Heńka i ułapił Andrzeja za szyję,
lecz tamten łatwo uwolnił się od tego chwy­
tu, więc wpił się palcami w jego twarz, gryzł,
kopał, gdzie popadło.

Wreszcie Andrzej, sapiąc ciężko, zrzucił go

z siebie. I w jednej chwili obaj zerwali się
na nogi.

Szymczak ujrzał nagle, że w dłoni Heńka

zamigotało jakieś żelazo.

Cofnął się ostrożnie, żeby się o coś nie

potknąć. Andrzej był jednak szybszy. Sko­
czył do przodu, a jego pięść wylądowała na
twarzy Szymczaka, który znów zwalił się na

deski. Heniek natychmiast przygniótł Szym­

czaka swym ciężarem. W jego dłoni wciąż
lśniło żelazo. Szymczak rozpaczliwym skrę­
tem ciała uchylił głowę i usłyszał, jak tam­
ten uderzył o deski pokładu gdzieś tuż obok.

— Bandyci! — wrzasnął całą mocą płuc,

czując z przerażeniem, że traci już siły.

background image

— Zamknij mu gębę — warknął Heniek.

Szymczak skupił się w sobie i nagłym wy­

siłkiem rzucił całe ciało ku górze. Udało mu
się uwolnić jedną nogę.

Przed oczami wciąż miał uniesioną dłoń

Heńka z tym jakimś żelazem. Uderzył nogą
w tę stronę. Trafił. Ponowił cios. Wił się ca­
łym ciałem, drapał pazurami jak kot.

Znów trafił któregoś nogą i zrzucił go

z siebie. Uniósł się nieco na rękach i usły­
szał w tej samej chwili jakieś krzyki, a za­
raz potem tupot stóp. Kiedy podźwignął się,
dostrzegł, że tamtych dwóch już nie ma.
Pobiegł na dziób, aby uwolnić zamkniętego
tam Pacałę. I wtedy powstrzymał go ostry
okrzyk i metaliczny szczęk repetowanej
broni.

—• Stój! Ręce do góry!

Wagon był pustawy, siedziałem w prze­

dziale sam i usiłowałem zasnąć. Nie udawa­
ło mi się to jednak. Wyglądałem więc przez
okno. Ale nie widziałem nic, bo była za nim
czarna noc. Tylko od czasu do czasu migały
jakieś światła w domach niewidocznych

w tym mroku lub na stacyjkach kolejowych,
na których ten pociąg nie zatrzymywał się,
a nawet nie zwalniał biegu. Chwilami loko­
motywa zaczynała sypać skrami, wtedy za

szybą pojawiały się roje czerwonych punkci­

ków i zaraz uciekały do tyłu, w tę noc i w tę
czerń. A kiedy już oczy były zmęczone śle­
dzeniem przelotu iskier, podnosiłem spojrze­
nie na siatkę na bagaż, gdzie leżały pudeł­

background image

ka z taśmami, na których miałem całą opo­

wieść kapitana Antoniego Szymczaka.

— No i mieli mnie. — Pamiętałem, że tak

ją skończył, a potem jakimś takim bezwied­
nym ruchem sięgnął po szklankę. Obejrzał
ją i stwierdziwszy, że jest pusta, postawił na
poprzednim miejscu przy flaszce po żubrów-
ce. Potem uśmiechnął się do nas tym zna­
nym mi już, niezbyt wesołym uśmieszkiem.

—• Trzeba przyznać, że pasowałem im.

W tym okresie wydarzyło się kilka mniej­
szych i większych awarii na nowych, stalo­
wych kutrach. To ich poderwało, zdopingo­
wało do energicznego działania. Oni musieli
ujawnić wroga, musieli wykryć sabotaż. Ta

atmosfera sprawiła, że nikomu nie przyszła
na myśl rzecz, o której należało pomyśleć
przede wszystkim: że mogły to być wypad­

ki spowodowane przez brak umiejętności
szyprów, takich jak Dahl, albo też przez
usterki wynikłe z pośpiechu w stoczni. —
Kapitan Szymczak znów się uśmiechnął
i trudno mi było powiedzieć, czego w tym
uśmieszku było więcej: ironii czy goryczy. —

A ja im do tego pasowałem, jak ulał. I przez
te opiłki, i przez to sprzęgło, i również,
a może przede wszystkim, przez swoje po­
chodzenie. Ojciec, przed wojną oficer Mary­
narki Wojennej, w czasie wojny w Anglii, po
wojnie do kraju nie wrócił. Co z tego, że
z nami, z matką nie utrzymywał żadnego
kontaktu? Tym gorzej dla mnie, bo znaczy­
ło to, w pojęciu tamtych, że kontakty są taj­
ne. A poza tym: czego taki, jak ja, szukał
na morzu, na rybackim kutrze? Tacy, jak ja,

robili maturę, szli na uniwerek, zdobywali
dyplomy lekarzy, inżynierów, a nie pchali
się na kuter i to w charakterze praktykanta.

background image

A jeśli chcieli iść na morze — to dobijali się
do Szkoły Morskiej, prawda? Czyż więc nie
było podejrzane to moje pływanie na ku­
trze? Bo któż by uwierzył, że szukałem tam
po prostu morza, smaku morskiej przygody?
To było dla nich obce. Romantyka? Oni tego
słowa chyba nie znali. Znali tylko słowa:
czujność, wróg, sabotaż. I jeszcze jedno... —
Kapitan Szymczak podniósł wzrok na mnie,
potem znów przeniósł na pustą flaszkę po
żubrówce. — Wspomniałem o Szkole Mors­
kiej... Nikt nie raczył wziąć pod uwagę fak­
tu, że z moim pochodzeniem... — Machnął
dłonią i powiedział już zupełnie innym to­
nem: — No cóż, co odsiedziałem, to odsie­
działem. Tego nikt nie cofnie. — Teraz
uśmiechnął się znowu, ale już trochę ina­
czej. — Najważniejsze, że znów jestem na
morzu, na pokładzie statku. Tak naprawdę,
to w końcu tylko to jest ważne.

Staszek smętnie popatrzył na pustą bu­

telkę.

— Wypiłoby się za pomyślny rejs — po­

wiedział. — Bo w tych dniach idziecie w mo­
rze, prawda?

— Tak.
— Daleko?
— Jak zwykle. Na Północne. Albo na ka­

nał La Manche. A jakąś flachę można jeszcze
skombinować.

— Nie. Nie trzeba — zaoponowałem.

I spytałem: — Czy po wyjściu z więzienia
spotkał pan kogoś z załogi Dahla?

— Nie. — Kapitan Szymczak pokręcił gło­

wą. — Nikogo.

— A Lolę?
— Też nie.
— I nie wie pan, co się z nią później stało?

background image

— Nie. — Kapitan Szymczak przestawił

swoją szklankę na inne miejsce. — Proszę
zrozumieć... Kiedy wyszedłem z więzienia,
myślałem o wszystkim, ale nie o tym, aby
wracać do tego, co je poprzedziło. Między in­
nymi dlatego właśnie wyjechałem z Gdyni...

— Rozumiem — powiedziałem i zastopo­

wałem magnetofon.

Znów podniosłem spojrzenie na pudełka

z taśmami. Zastanawiałem się, jak to wszyst­
ko zmontować. Co zostawić, z czego zrezyg­
nować. Bo przecież nagrałem bardzo dużo.
Będzie można wybierać.

I wtedy przypomniałem sobie o niewiel­

kiej broszurze, którą przed odjazdem wręczył
mi Stasio. Wyciągnąłem więc ją z kieszeni
płaszcza i od razu spojrzenię moje padło na
fotografię rybaka w sztormowym ubraniu
i w zydwestce na głowie. Wydłużona twarz,
równie wydłużony nos, pod nosem szczo­
teczka wąsików. Z ust rybaka sterczała faj­
ka. Od razu poznałem Augustyna Dahla.

Zresztą tuż nad tym zdjęciem, zajmującym
niemal całą okładkę broszurki, widniało jego
nazwisko wybite tłustym drukiem, a poniżej,
jeszcze większymi literami, tytuł Jestem
człowiekiem morza. Wewnątrz, na stronie
tytułowej znalazłem informację, że broszur­
ka została wydana w serii „Biblioteki Przo­
downików Pracy”. W tamtych latach ukazy­
wało się wiele tego rodzaju wydawnictw.

Być może miałem kiedyś w ręku i tę ksią­
żeczkę, ale nie przyszło mi na myśl, aby ją
zachować. I licho wie, skąd Stasio wygrzebał
tę broszurkę. Wiedziałem, że ma u siebie
masę książek związanych z morzem, starych
druków i różnego rodzaju wydawnictw ra­
czej rzadkich, a czasami nawet dość dziw­

background image

nych. Wiedziałem jednak również, że miesz­
kanie ma bardzo ciasne, jeden pokój, nawet
bez kuchni, więc to wszystko wala się na
stosach pod ścianami, w szafie, na szafie,

a chyba i pod szafą. Mogłem więc wyobrazić
sobie, ile trudu kosztowało go odszukanie
tej książeczki w tym całym bałaganie. By­
łem mu ogromnie wdzięczny. Choćby tylko
za to zdjęcie Dahla na okładce, a przecież
zdjęć było więcej. Już na jednej z pierw­
szych kartek znalazłem ukazany w całej oka­
załości kuter Augustyna Dahla. Na innym

znów zobaczyłem jego ówczesną załogę. Stali

obok siebie na pokładzie pod masztem. Po
środku Augustyn Dahl, w tym samym stroju
sztormowym. Obok niego, wyższy prawie
o głowę, Jan Konkel. Z drugiej strony, tro­
chę przygarbiony, Leon Pacała, który na
głowie zamiast zydwestki miał skórzaną pi­
lotkę. Właściwie tylko się domyślałem, że
to on, gdyż jego twarzy wcale już sobie nie

przypominałem z tamtych czasów. Antoniego

Szymczaka na tym zdjęciu nie było, a obok
Pacały, trzymając się trochę za nim, stał ja­
kiś nieznany mi młody człowiek. Obok zaś
Konkela znajdował się ktoś jeszcze, również
mi nieznany. Domyślałem się, że byli to nowi
członkowie załogi.

Kiedy odwróciłem tę kartkę, znalazłem

od razu dwa zdjęcia. Jedno ukazywało wy­
ładunek ryby w porcie. I o dziwo, na tym

zdjęciu zobaczyłem Antoniego Szymczaka.

Znając datę wydarzenia, wiedziałem już, że
ta broszurka ukazała się parę miesięcy po

jego aresztowaniu, więc był to przypadek
spowodowany

przeoczeniem

w

redakcji.

Szymczak na tym zdjęciu wyglądał dokład­
nie tak samo, jak w swoich opowiadaniach.

background image

Ubrany był w granatową marynarską kurt­
kę, wycyganioną zapewne od marynarza

z Marwoju, a może uszytą przez matkę z ja­
kiegoś starego płaszcza mundurowego ojca.
Obu rękoma przytrzymywał skrzynkę wy­
pełnioną dorszami, którą na linie, przy po­
mocy windy, wydostawał z ładowni Konkel,
również dobrze na fotografii widoczny. Za
nimi na nabrzeżu stała gromadka ludzi na
tle elektrycznego wózka. Na sąsiedniej stro­
nie znajdowała się ilustracja przedstawia­
jąca kuter Dahla po powrocie z jednego
z rejsów badawczych. Było to bardzo inte­
resujące zdjęcie, gdyż kuter wyglądał na

nim zupełnie tak, jak gdyby powrócił spod
samego bieguna północnego. Cały pokład,

windę, sterówkę, maszt i wszystkie liny po­
krywała gruba warstwa białego lodu zwisa­
jącego gdzie niegdzie wielkimi soplami. Na
tym polarnym tle, między windą a masztem,
dwie czarne postacie. Jedna z nich, to na
pewno Jan Konkel. Sam wzrost wskazywał­
by na to. A druga to chyba Leon Pacała, tym
razem już nie w pilotce, ale czapce uszance
na głowie, w watowanej kufajce i w takich

samych portkach. Dalsze ilustracje przedsta­
wiały załogę Dahla przy cerowaniu sieci
i w świetlicy Domu Rybaka. Na ostatnim

zdjęciu zobaczyłem znów Augustyna Dahla.
Stał na tle udekorowanej ściany, chyba
w świetlicy, ubrany uroczyście na czarno,
i z rąk jakiegoś mężczyzny otrzymywał —
jak mówił podpis — dyplom przodownika
pracy.

Wróciłem teraz do pierwszej strony, gdzie

widniał tytuł rozdziału: Moje dzieciństwo
i młodość. Kiedy zacząłem go czytać, stwier­

dziłem, że jest to powtórzenie, niemal słowo

background image

w słowo, tego nagrania z Dahlem, które

przesłuchiwałem przed kilku dniami po po­
wrocie z Gdynia-radio. Przeleciałem więc
szybko tę część broszurki, szukając czegoś,
czego jeszcze nie znałem ze starych audycji
i opowiadań. A przede wszystkim szukałem
miejsca, w którym Dahl zacznie opowia­
dać o pierwszej i następnych wyprawach na
łowisko X-10. Znałem tę sprawę tylko z te­

go, co usłyszałem od Antoniego Szymczaka,

ale to było mało, gdyż został aresztowany,
zanim Dahl naprawdę zaczął łowić na tym
nowym i wówczas dalekim dla naszych ry­

baków łowisku. Uważnie wertowałem kartkę

po kartce i w końcu znalazłem.

»Kto nie miał nigdy do czynienia z rybo­

łówstwem morskim, ten wyobraża sobie, że
wystarczy wyrzucać sieci, żeby mieć ryby —
pisał Dahl. — W rzeczywistości trzeba ryby
znaleźć. Wówczas zapytacie, jak ich szukać?

Otóż to jest właśnie sztuka. Rybak musi znać
morze, musi znać obyczaje ryb, wiedzieć,
gdzie one lubią masowo przebywać. Starzy

i doświadczeni rybacy znają łowiska, wiedzą,
gdzie i kiedy będzie ryba. Często jednak za­
wodzi ich i to doświadczenie, a cóż dopiero

mówić o takich rybakach, jak na przykład
ja, który nie miałem takiego doświadczenia
w pracy na kutrach i połowach na pełnym
morzu. I wtedy z pomocą przychodzi Morski
Instytut Rybacki. Każdy rybak obowiązany
jest zapisać do dziennika kutrowego, gdzie
natrafił na ławice ryb i jakie osiągnął tam
wyniki. Instytut na tej podstawie sporządza

background image

mapę rozmieszczenia ryb i opracowuje spec­
jalne biuletyny, z których korzystają wszyscy
rybacy.

To prawda, nie od razu uwierzyliśmy we

wskazówki podane w tym biuletynie. Nie

byliśmy przyzwyczajeni do czegoś takiego.

Z czasem przekonaliśmy się, że naukowcy
mogą nam, rybakom, pomóc bardzo dużo, że
dzięki ich wskazówkom można osiągnąć
o wiele większe połowy.

Poszukuje się także stale nowych, wydaj-

niejszych, obfitszych w rybę łowisk. Przy­
pominam sobie taką swoją pierwszą wypra­
wę badawczą na nowe, odległe łowisko X-10.
Łowiłem już wtedy zupełnie nieźle i całkiem

dobrze dawałem sobie radę z nawigacją, któ­
rej uczyłem się często po nocach, bo przecież
tylko poprzez naukę prowadziła droga do
sukcesu w tej mojej rywalizacji z Szombo-
kiem. Zrozumiałem to szybko i tylko dzięki
temu, że się uczyłem, doszedłem do swoich
późniejszych wyników. Dyrekcja „Arki” za­

ufała mi, że dam sobie radę, i wraz z innymi
kutrami, a było ich pięć, wysłała w ten rejs
badawczy na łowisko X-10 albo jak je ina­
czej nazywano — kłajpedzkie.

Ale wtedy, za pierwszym razem, zawio­

dłem to pokładane we mnie zaufanie.

A jak to się stało?
Kiedy mi w dyrekcji powiedziano, że mam

tam iść razem z innymi, byłem dumny, bo
to przecież nie lada wyróżnienie uczestni­
czyć w takim badawczym, wielkim rejsie.

Wtedy żadne jeszcze nasze kutry nie łowiły
tak daleko od bazy. Ale potem, jak zacząłem

o tym myśleć, przestraszyłem się, czy na­
prawdę dam sobie radę? I z nawigacją,

12 — Wielki rejs

177

background image

i w ogóle. Nie wiem, skąd były te wieści, ale
mówiono wśród rybaków, że niedobre jest to
miejsce, że często zrywają się tam silne
sztormy. A przecież taki sztorm — to dopie­
ro prawdziwy egzamin i dla każdego rybaka,
i dla każdego szypra. Czy ja go zdam?

Następnego dnia nad ranem wyszliśmy

z portu. Pogoda nie była najlepsza. Zatoka
rozkołysała się mocno i na kuter jedna za

drugą szły duże fale. Można było wyobrazić
sobie, co się dzieje tam dalej, na pełnym

morzu, poza helskim cyplem. Stałem sam
w sterówce za kołem sterowym i patrzyłem
na światła pozycyjne tych, którzy szli przede
mną. Wlokłem się na samym końcu. Jeszcze

nie wiedziałem, dlaczego to czynię, ale nie
zwiększałem obrotów silnika. Bez przerwy
myślałem o tym egzaminie i o tym, czy go
potrafię zdać. I te myśli właśnie sprawiły,
że w którejś chwili zmieniłem kurs.

Nie poszedłem na X-10. Zostałem na in­

nym, bliższym łowisku, które już dobrze
znałem.

Ryba wprawdzie szła nieźle, ale bez przer­

wy obawiałem się, że ktoś mnie zobaczy
w tym miejscu i rozpozna. I dlatego cały
czas stałem w sterówce i niespokojnie roz­

glądałem się po morzu. Parę razy widziałem
spoza fal maszty jakichś kutrów, ale zda­
wało mi się, że tamci byli zbyt daleko, aby
mnie rozpoznać. Po dwóch dniach, już uspo­
kojony, wróciłem do Gdyni.

I wtedy, ledwie kuter przycumował do

nabrzeża, ledwie zszedłem z pokładu, spot­
kałem naszego kierownika połowów.

— A gdzie to pętaliście się, Dahl? — wpadł

tamten na mnie z miejsca. — Dlaczego nie

background image

poszliście na X-10? Szombok was widział

na...

Nie słuchałem go ani chwili dłużej. Wcis­

nąłem czapkę na oczy, cały czerwony ze
wstydu, i prawie pobiegłem do bramy wyj­

ściowej. Ale tam wlazłem na Szomboka,
który rozmawiał z kilku rybakami.

— No i co, Dahl? — zaczepił mnie od ra­

zu. — Jak tam było na X-10? — Zaczął się
śmiać tak jak zawsze złośliwie, a potem po­
wiedział do tamtych: — Wybrał się Dahl na
X-10, na wielki rejs. A tymczasem gdzie się
znalazł? Gdzie łowił, wiecie?

Zawróciłem na kuter. Następnego dnia

raniutko wyszliśmy w morze, na X-10. To
był jednak pechowy rejs, bo złapał nas
sztorm, a potem mieliśmy awarię sprzęgła.

Zdaliśmy jednak dobrze ten morski, ry­

backi egzamin. Wróciliśmy do bazy o żaglach
i po usunięciu awarii znowu poszliśmy na
X-10. Sami, bo tego dnia nikt się tam nie
wybierał. I to był mój drugi rybacki egza­
min. Tym razem z nawigacji. Cały czas ba­

łem się, że go nie zdam, ale wszystko poszło
dobrze. Po niemal trzech dniach opuszcza­
łem to łowisko, mając pełne ładownie ryb.

Wtedy właśnie, kiedy już było po wszyst­

kim i kiedy wracaliśmy do domu z tego

wielkiego rejsu, przypomniałem sobie twarz

Szomboka i usłyszałem te wszystkie złośli­
wości, jakimi mnie zawsze obdarzał. Ale
tym razem te wspomnienia nie psuły mi hu­
moru. Bo wiedziałem jedno. Tutaj, na X-10,
na tak dalekim łowisku, skąd teraz wracam,
nie był jeszcze nawet on, Szombok. To właś­
nie była chwila, w której pomyślałem sobie,
że dorównałem mu, w której już wiedziałem,
że go we wszystkim prześcignę«.

background image

— Miał pan szczęście — uśmiechnął się do

mnie Konkel, nalewając do szklanki piwo
żywieckie, tak samo jak w czasie mojej po­
przedniej u niego wizyty. — Jesteśmy na
wyjściu. Dwie godziny później już by nas

pan nie zastał.

— Tak. Miałem szczęście.
Konkel uniósł ze stolika swoją szklankę,

więc i ja uczyniłem to samo.

— To odnalazł pan naszego Tonkę? —

spytał Konkel, gdy przepłukaliśmy gardła
kilku dobrymi haustami piwa.

— Tak. Jest teraz kapitanem lugrotraw-

lera w szczecińskim „Gryfie”.

— No, no — pokręcił głową Konkel. —

Ładnie zaszedł. Chociaż... ja zawsze uważa­
łem, że to niegłupi chłopak. Miał tylko pe­

cha, że się wtedy tak naszemu Pacale na­
raził.

— Nie tylko Pacale. — Pociągnąłem tro­

chę piwa ze szklanki i króciuteńko, w kilku­

nastu zdaniach opowiedziałem Konkelowi
tamtą historię Antoniego Szymczaka z Lolą

i Andrzejem.

— No tak — powiedział, ale tym razem

raczej do siebie niż do mnie. — Tamci się
sprytnie urządzili. Przecież już same te opił­
ki dosypane do oliwy, którą wtedy Tona
przyniósł z magazynu, mogły wystarczyć,
aby go raz na zawsze wykończyć. Czas był

przecież taki, że wystarczyło najmniejsze
podejrzenie, aby posądzono człowieka o sa­
botaż. Zwłaszcza takiego jak Tona. Bo wie
pan, jego ojciec był przed wojną oficerem
Marynarki Wojennej. Na „Błyskawicy” zda­

je się.

— Tak. Wiem. — Napełniłem szklankę. —

A... o tej Loli nic pan więcej nie słyszał?

background image

— Nie — pokręcił głową Konkel. — Wie­

działem, że Tona ma taką dziewczynę, bo
gadano o tym, ale co z nią było, kiedy go
aresztowano, to już nie wiem.

— No tak. Trudno. — Bardzo chciałbym

odszukać tę Lolę, dowiedzieć się o niej cze­
goś więcej. Wszystkie jednak ślady poury­

wały się i sprawa wyglądała zupełnie bez­

nadziejnie. — No, dobra. A jak było z tym
uczeniem się Dahla? — Przysunąłem sobie

broszurkę otrzymaną od Staszka, którą przed

chwilą przeglądał Konkel.

— Jak to było? — zadumał się tamten. —

Jo... To jest prawda. Dahl uczył się, przede
wszystkim nawigacji. Pan wie, że on wyzwał
Szomboka do współzawodnictwa. A potem
zdał sobie sprawę, że przecież nigdy go nie
doścignie, bo niczego nie umie i nie ma żad­
nego doświadczenia. Wiedział też, że wiele
lat upłynie, zanim to doświadczenie nabę­
dzie, nie?

— Właśnie.
— Kiedy pan tu był za pierwszym razem,

opowiadałem, jak Pacała podsunął Dahlowi
biuletyny Morskiego Instytutu Rybackiego.

— Tak, pamiętam.
—• Raz i drugi przy ich pomocy udały się

nam całkiem niezłe połowy. To chyba zmu­
siło Dahla do myślenia. Tak. Pamiętam do­
brze, że były dni, kiedy prawie wcale się
do nas nie odzywał. Zawsze był milkliwy,
ale wtedy na dobre zamknął się w sobie.

Silnik dudnił niemrawo na małych obro­

tach. Śruba bełtała wodę za rufą, powolutku
odciągając dziób kutra od pomostu.

/

background image

Konkel, który tym razem stał za sterem,

wyjrzał przez boczne okienko.

— Zwalniaj! — krzyknął Tonce.
Ten zrzucił pętlę liny cumowniczej z szyi

pachołka, cisnął linę na pokład i skoczył za
nią.

Konkel dodał gazu.
Kuter wolno zaczął oddalać się od pomo­

stu. Wyszedł z zasięgu lamp nabrzeżnych
i pogrążył się w cieniu, tym jaskrawiej za­
lśniły teraz światła pozycyjne po bokach
burt i na masztach.

Na wolnej przestrzeni zatoczyli szeroki

łuk i poszli ku wyjściu. Dudnienie silnika
zmieniło się w raźne, szybkie gdakanie.

Dahl odszedł od sterówki, przy której stał

dotychczas. Chciał zejść do kubryku i prze­
spać się parę godzin. Pod masztem ujrzał
jednak ciemniejącą postać Pacały. Zatrzymał
się więc i skwapliwie począł szukać fajki.

Od tamtego połowu na stokach Głębi

Gdańskiej, gdzie poszli w myśl wskazówek
biuletynu, minął już chyba tydzień. I przez

ten tydzień Dahl stał się jeszcze bardziej
małomówny,

jeszcze

bardziej

zamknięty

w sobie. Spochmumiał. Unikał wszystkich,

a przede wszystkim Pacały. Na lądzie to nic
trudnego. Na kutrze jednak stawało się to
niemożliwością. Tu przez długie godziny był
skazany na jego towarzystwo. I stary nie
omieszkał tego wykorzystać. W kółko powta­
rzał szyprowi, że powinien się uczyć. Dahlo-
wi dokuczyło to bezustanne gadanie. Nie po­
trafił jednak powiedzieć tego Pacale, chociaż
sam nie wiedział dlaczego. Być może dlate­
go, że wciąż jeszcze trzymał w kieszeni tam­
ten biuletyn. Zmięty, zabrudzony już papie­

background image

rek zmuszał go do myślenia, świadczył, że
jednak w tym wszystkim coś musi być.

Ten papierek i tamten tak udany zaciąg.

Bo przecież chociaż pierwszy rozczarował
ich wszystkich, to jednak następny, a zwłasz­
cza ten ostatni...

Westchnął. Oparł się całym ciałem o wy­

chylony poza burtę dyszel kozła sieciowego.

Gdybym choć troszeczkę znał nawigację,

żebym wiedział coś o rybach — rozmyślał —
tobym był mądry. Jo. Wtedy taki biuletyn
mógłby dać dużą pomoc.

W tej chwili usłyszał za sobą powolne,

człapiące kroki Pacały, a po chwili jego
głos:

— Coście tacy ponurzy, szyper? Że pogo­

da marna?

Dahl mruknął coś i pokręcił głową, nie

wiadomo, czy potakując, czy przecząc.

Pacała uparł się jednak, by wyciągnąć

szypra na pogawędkę, gdyż nie zważał na
jego milczenie i ciągnął dalej:

— Może jednak teraz, w połowie stycznia,

ustali się jakoś, co?

Dahl kiwnął głową.
Rzeczywiście pogoda stanowiła ostatnio

jeszcze jedno poważne utrapienie. To sztorm,
to deszcz na przemian utrudniały połowy.

Postoje w portach przeciągały się w nieskoń­

czoność, a kiedy wreszcie ucichł wiatr i ku­
try wychodziły na morze, wracały stamtąd
oblodzone niemal po szczyty masztów. Tym­
czasem w początkach lutego rozpoczynał się
sezon rybackich żniw.

— Jakby tak dłużej miało być, źle będzie

z połowami. Co, szyper?

Dahl znów tylko kiwnął głową.

background image

Wtedy Pacała, jakby bojąc się, że Dahl

może mu przerwać albo, jeszcze gorzej, po
prostu odejść z tego swego miejsca, gdzie
stał oparty trzymając fajkę w garści, zaczął
mówić szybko i cicho:

— Wiecie, mógłbym dostać dla was pod­

ręcznik nawigacji. Przyniósł mi jeden taki.
Znaczy się niby znajomy. Uczy się w Szkole
Morskiej. A ten podręcznik to nawet mam
w domu, u siebie. Sam już nawet troszki po­
czytał. Dobra rzecz.

Umilkł, bo Dahl powoli podniósł głowę.
— Daj spokój, Leon — powiedział. — To

nie dla mnie. Dla rybaka to na nic się nie
przyda, jo. Morze trzeba na morzu poznać
i żadna nauka tu nic nie pomoże.

— Plaszczesz, szyper, językiem, a pożytku

z tego nijakiego nie ma — zirytował się Pa­
cała. — Nie ma co stękać i wzdychać, a trze­

ba brać się za nauka. Dumy ja może, ale

swoje wiem.

Dahl pokręcił głową.
Pacała może wiedzieć swoje, ale on rów­

nież wie swoje. Jo.

Pacała patrzył przez chwilę na szypra.
— Ot i uparty — prychnął gniewnie przez

nos, a potem wytarł go wielką chustką, któ­
rą wyciągnął z kieszeni spodni.

— Patrza ja na was, szyper — mówił da­

lej, chowając ją — i myślą sobie: Chcecie
wy naprawda tego Szomboka dogonić, czy
tylko gadacie sobie ot, po próżnicy. Co?

Dahl milczał nastroszony, więc Pacała

ciągnął dalej:

— Jeśli chcecie jego doganiać, to bez nau­

ki nie obejdzie się. No, bo jak wy chcecie to
zrobić, kiedy nic nie umiecie? — Z całym

rozmysłem

brutalnie

potrącał

najczulsze

background image

strony ambicji Dahla: — Toż on was wy­

przedza i zawsze będzie wyprzedzał, jeżeli
będziecie podglądali tylko jego i jemu po­
dobnych. Ot, na mój durny rozum, trzeba
wam od razu skoczyć do przodu.

Szyper poruszył się niespokojnie. Jego

twarz skryła się teraz w zupełnym cieniu.
Na tle połyskujących leciutko fal rysował
się tylko niezgrabną, czarną sylwetką.

Z ust sterczała mu fajka, ale dotychczas

jeszcze nie zapalił jej.

Z lewej burty rozjarzyło się na krótko oko

helskiej latami morskiej i zgasło. Potem się
znów pojawiło i już mrugało wytrwale, ryt­
micznie, prowadząc ich przez tę smolistą,
zimną noc.

Z tamtej też strony nadchodził jakiś ku­

ter. Na razie widać było tylko dwa białe

światełka zawieszone na przednim maszcie,
ale że szedł chyba pełnym gazem, więc
wkrótce zabarwiły się i boczne światła bur­
towe.

Nie musieli czekać długo, kiedy zrównał

się z nimi. Przyszedł trochę z boku, jakby
na spotkanie, a teraz zaczynał ich wyprze­
dzać. Byli bardzo blisko siebie. Gdy tamten
przesuwał się w rozblasku ich burtowej lam­
py, Dahl poznał kuter Szomboka. Ten chyba
też ich poznał, bo wyszedł ze sterówki i po­
machał im ręką, coś zapewne wołając.

Nic jednak nie usłyszeli.
Szombok musiał domyślić się, że jego głos

nie dotarł do Dahla, gdyż zwolnił i poczekał
na nich. Gdy znów się zbliżyli na odległość
kilku metrów, wychylił się poza burtę

i krzyknął:

— Hej, Dahl! Słyszysz mnie?

background image

Dahl nie ruszył się ze swego miejsca. Tyl­

ko Pacała przeszedł na tamtą burtę i odpo­

wiedział pytaniem:

— A czego chcecie?

Szombok wybuchnął głośnym śmiechem.

Obok niego zjawił się jeszcze ktoś z załogi.
Mówili coś do siebie i po każdym zdaniu
śmiali się długo i głośno.

Tamten drugi odszedł gdzieś, a Szombok,

opierając się rękoma o nadburcie, patrzył
wciąż na nich.

Konkel dodał gazu, aby go wyprzedzić, ale

on zaraz krzyknął ku swojej sterówce i ku­
try ciągle szły niemal burta w burtę.

— Hej, Dahl! — zawołał znowu. — Nie

chcesz ze mną gadać? — Czekał chwilę na
odpowiedź, a że jej nie było, wołał dalej: —

A ja chciałem oi pomóc w dzisiejszym poło­
wie. Jo. Chodź za mną. Wyprowadzę cię na
fest łowisko! He! he! he!... — Znów obok
niego pojawił się tamten drugi. Śmiali się
teraz obydwaj. — A masz chociaż dobre sie­
ci? — wołał Szombok. — Bo tam dużo ka­
mieni, możesz je podrzeć.

Aż się wsparli ramionami w wybuchu nie­

pohamowanej wesołości. Coś tam jeszcze
wołali, ale Dahl już tego nie słyszał, gdyż
tamci wyrwali się do przodu. Zobaczył tyl­
ko, że Szombok uczynił gest zapraszający do
pójścia w jego ślady.

Przez cały czas tej sceny mocno, aż do

bólu, zaciskał zęby, aby nie wybuchnąć prze­
kleństwami, aby nie narazić się na jeszcze
większe kpiny. Teraz, gdy w mroku rozma­
zywało się już rufowe światełko Szomboko-
wego kutra, drżącymi jeszcze palcami począł
rozpalać fajkę.

background image

Pacała usłyszał pewnie trzask zapałki,

gdyż obejrzał się na Dahla. W krótkim bla­
sku ogieńka dostrzegł linię jego mocno za­

ciśniętych ust. Potem zapałka nakreśliła
różowy łuk i przepadła w wodzie. Twarz
Dahla znów

r

skryła się w ciemności.

Podszedł do niego wolnym krokiem.
— A to... — przerwał szukając stosowne­

go określenia. — A to żulik...

Dahl milczał.

— Dobrze, że choć nikt więcej tego nie

widział. Wystawił nas do śmiechu, nie ma

co... No, szyper, chodźcie spać. Nie ma co tu

sterczeć.

Ruszył ku dziobowi.
Zatrzymało go nagłe odezwanie się Dahla:
— Leon...
— Chcecie czego?
— Ten podręcznik... przynieś. Jo.
Pacała odwrócił się zaskoczony. Zobaczył

tylko różowy punkcik jarzącej się fajki.

Aż do powrotu z morza Dahl nie odezwał

się już ani jednym słowem. Tak samo było

przez wszystkie dni następne. A w sobotę
Dahl, jak zwykle, pojechał do domu, do Re­
wy. I chyba nikt nie zauważył, że powiózł ze
sobą podręcznik nawigacji.

Kiedy Pacała wręczył mu to grube tomi­

sko, przyjął je bez słowa. Książkę przywiózł
do domu zawiniętą w gazetę, bo bał się oczu
sąsiadów, ale jeszcze tego samego dnia wie­

czorem zajrzał do niej.

Na szczęście miał teraz wiele czasu. Na

morzu prawie bez przerwy trwały sztormy,

a oni sterczeli bezczynnie u nabrzeży po

kilka dni, nasłuchując przeciągłego wycia
wichury. Więc kiedy tylko upewnił się, że
sztorm potrwa dłużej, jechał do domu. Sia­

background image

dał na swoim ulubionym krześle i starał się

zgłębić tajniki nawigacji.

Jednak z nawigacją nie szło tak łatwo, jak

to sobie z początku wyobrażał. Bez matema­

tyki ani kroku tutaj nie zrobisz. A Dahlowi
szkolne wiadomości wywietrzały już z gło­
wy. Patrzył na szeregi wzorów i zawiłych
obliczeń i ogarniała go rozpacz. Nie zrozu­
miał nic. Ani jednego wzoru.

Do pokoju zajrzała Tereska. Zatroskana

zaczęła mu doradzać, aby rzucił to czytanie.
Nie wiedziała przecież o niczym. Nigdy nie
spotkała się z Szombokiem, nigdy nie mu­
siała iść za jego rufą i słuchać złośliwego
śmiechu.

Skrzyczał ją wtedy, chyba po raz pierw­

szy w ich pożyciu. Siedział nad skryptem do
późna w noc, a w końcu poszedł spać ze
świadomością, że sam jednak nie poradzi. Na
drugi dzień raniutko zabrał książkę i chył­
kiem, starając się, aby nikt tego nie spo­
strzegł, poszedł do nauczyciela.

Nauczyciel był młody, ale zrozumiał go.

I chętnie pomógł. Pokazał, co i jak, pożyczył
podręczniki.

— Szkolną matematykę przypomni sobie

pan sam — powiedział. — Ale z algebrą Bę­
dzie gorzej. Tak samo z logarytmami. Pro­
szę więc przychodzić do mnie. Będziemy to
przerabiali razem...

Miał rację nauczyciel. Z algebrą sam nie

poradził. I któregoś dnia, gdy zapadł już
zmrok, wybrał się doń powtórnie. Liczył na
to, że w takie wichrzysko nikt go nie ujrzy,
nikt się nie dowie, gdzie chodzi z książką
pod pachą. Ukrył twarz w wysoko uniesio­
nym kołnierzu kurtki, unikał miejsc oświet­
lonych. Dalekimi zakosami mijał napotka­

background image

nych ludzi, garbił się, by zmienić swoją, do­

brze tu wszystkim znaną, sylwetkę.

Powrót był łatwiejszy. Była już późna

noc. We wszystkich niemal oknach pogasły
światła, opustoszała ulica. Tylko wiatr ga­
niał po niej, niosąc ze sobą głuchy poszum
wzburzonego morza.

Powtórzyło się to trzy, może cztery razy.

Ale okazało się, że w maleńkiej Rewie trud­
no jest zachować jakąkolwiek tajemnicę. Nie
wiadomo skąd i jak dowiedzieli się ludzie
o nocnych wyprawach Dahla do nauczy­

ciela.

Mieli o czym gwarzyć dreszkowie przy pi­

wie. Miały też zajęcie białki w kolejkach
pod sklepem.

Udawał, że o niczym nie wie. Długo jed­

nak wahał się, nim znów ruszył na wieczor­
ną wyprawę po wiedzę. Przemierzał ciemna­
wą ulicę krokiem szybszym niż zwykle i już,
już miał skręcić ku domowi, gdzie mieszkał
nauczyciel, zadowolony, że tym razem na
pewno nikt go nie zauważył, gdy nagle zza
jakiegoś ogrodzenia dziecięce głosy zaczęły
wołać:

— Pon szkolny! Pon szkolny idze!

Zatrzymał się. Gdy okrzyki zabrzmiały

ponownie, skoczył w ich stronę. Grupka
urwisów rozpierzchła się ze śmiechem, jak
stadko śledzi uciekających przed żarłocznym
dorszem.

Nie o to przezwisko mu chodziło. Nie było

przecie w nim nic obraźliwego. Tylko o ten
śmiech...

Do nauczyciela tego wieczoru nie poszedł.
Całą noc spędził wtedy nad książką, żeby

rozwiązać jedno zadanie.

background image

Dahl przeciągnął się. Znów przerzucił pa­

rę kartek skryptu. Przerobił go już prawie
do połowy. Teraz już lżej idzie. Ile się jed­

nak natrudził, ile stracił nocnych godzin,

tego nawet Tereska nie wie. Zresztą ona nie
rozumie, po co dla niego to wszystko.

W kuchni buchnął nagle głośniejszy gwar.
Pewnie znów Budziszowa Maryka przy­

biegła — pomyślał.

W tej samej chwili z hałasem otwarły się

drzwi i ujrzał w nich Jana Konkela.

Tamten zatrzymał się chwilę w drzwiach.

Wysoki był, więc ledwie się w nich mieścił.
Na głowie miał ulubione nakrycie kaszub­
skich rybaków — granatową czapkę z czar­

ną, haftowaną wstążką na otoku. Spod jej

daszka śmiały się do Dahla niebieskie oczy,
które patrzyły teraz przez szparki zmrużo­
nych powiek.

Dahl podniósł się z krzesła, by go po­

witać.

— Przyjechałeś? — wyciągnął rękę.
— Jo. Przyjechałem.

Konkel zdjął czapkę i mocno uścisnął dłoń

szypra.

— Co u was słychać? — rzucił okiem na

otwartą książkę leżącą na stole, ale udał, że
jej nie dostrzegł. — Niedziela, a szyper
w domu?

— Całymi dniami i nocami nad książkami

teraz siedzi — wtrąciła się od kuchni Te­
reska. Wsadziła dłonie w głębokie kieszenie
domowego fartucha i mówiła tak szybko, jak
potrafią chyba tylko kaszubskie kobiety: —
Czyta i czyta, a końca tego nie ma. Nawet
na piwo, jak dawniej, nie pójdzie. Zresztą
niechaj by sobie czytał. Ale on rachuje, pi­
sze coś, a potem złości się, klnie... Nie moż­

background image

na już z nim wytrzymać. Jo. I jeszcze ode­
zwać się nie pozwoli.

Konkel uśmiechnął się szerzej. Podszedł

do stołu, na którym leżał otwarty gruby tom
podręcznika nawigacji.

Dahl zmieszał się.
Konkel zjawił się tak niespodziewanie, że

nie zdążył schować książki i czuł się teraz
zupełnie jak sztubak przyłapany na ścią­
ganiu.

— O! — Konkel przeczytał tytuł i obej­

rzał się na szypra. — Nawigacja? Uczy się
jednak szyper.

— No... nie — Dahl nie wiedział, co mu

odpowiedzieć. — Tak sobie czytam. Jo.

— Widzę, że jednak Pacała postawił na

swoim — roześmiał się Konkel.

Dahl, aby skierować jego uwagę na inne

tory, włączył radio i zawołał na żonę:

— Teresa! Przynieś coś zjeść. — I kiedy

już wychodziła, dorzucił: — I wiesz... daj
nam kornusu. — Potem spytał Konkela: —
Wypijesz?

— Kieliszek nigdy nie zaszkodzi — odpo­

wiedział tamten. I po chwili dodał: — Teraz
to Szombok długo nie będzie górą nad nami,
nie?

Dahl nie odpowiedział, tylko ruchem dłoni

wskazał mu krzesło za stołem, na którym
dymiła już w talerzu zupa. Na półmisku

leżało jakieś mięso i świeżo usmażony dorsz,
którego Dahl przywiózł wczoraj. Zjawiła się
też ćwiartka gatunkowej wódki.

Wypili po kieliszku.
— Żebyśmy mogli utrzeć nosa Szombo-

kowi — powiedział Konkel. — Bo już go za
wysoko zadziera.

Dahl pokiwał głową.

background image

Napełnił kieliszki. A Konkel odłożył łyżkę

i powiedział:

— Słyszałem, że mają być kursy w naszej

„Arce”. Więc już prosiłem, żeby wysłali
mnie zaraz, jak tylko jaki będzie dla moto­

rzystów. Obiecali, że pojadę, kiedy tylko coś

takiego zrobią. Jo.

Jedli teraz w milczeniu. Gdy skończyli,

Dahl odsunął talerze i znów napełnił kie­
liszki.

— No, szyper, za naszą naukę. Żeby nam

dobrze poszło, nie? — powiedział Konkel
trącając kieliszek Dahla.

Dahl spojrzał na Konkela, milczał chwilę,

wreszcie powiedział:

— Żeby nam poszło, jo.

Konkel

wypił

i

odstawiając

kieliszek

rzekł:

— Szyper, musicie jutro być w Gdyni.

U dyrektora. Dlatego przyjechałem.

— U dyrektora? — zdziwił się Dahl. —

Po co?

— Nie wiem.
— To trzeba jechać jeszcze dziś — powie­

dział Dahl i poczuł, że zaczyna go wypełniać
niepokój. Bo po co właściwie może wzywać

go do siebie sam dyrektor?

To pytanie gnębiło Dahla przez całą drogę

do Gdyni i przez całą noc, którą spędził
w Domu Rybaka. A rano, kiedy wchodził do

jasnego gabinetu, znów dręczył go ten wczo­
rajszy niepokój. I nie pomogło nawet to, że
nie zjawił się tutaj sam.

Dyrektor „Arki” krążył tam i na powrót

przed swoim biurkiem. A chodząc tak, wciąż
mówił równym i monotonnym głosem.

Dahl widział, że Pacała, który siedział na

krzesełku obok niego, kiwał od czasu do

background image

czasu głową, jak gdyby potakiwał dyrekto­
rowi. Sam jednak nie wiedział, o co w tej
chwili dyrektorowi idzie. Słuchał bowiem

bardzo nieuważnie, gdyż był jeszcze pod
wrażeniem tego, co usłyszał przed chwilą.

Rozejrzał się.
Przy

biurku

dyrektora

siedziało

kilku

mężczyzn z dyrekcji „Arki”. Dahl poznał

kierownika połowowego, sekretarza partii...

Pozostałych dwóch nie znał. Poza nimi w ga­
binecie było jeszcze kilku rybaków. Tych
Dahl znał doskonale. Budzisz — szyper
z „Gdy 15”, Szymański — szyper z „Gdy 10”,
oraz Gole i Walburg.

Dahl znów przeniósł wzrok na szczupłą,

niepokaźną postać dyrektora. Potem zwrócił

się ku oknu. Rozlegał się stąd szeroki widok
na port rybacki. Szara tafla wody w basenie

połyskiwała w załomach fal jak rybia łuska.
Zamykał ją falochron, wznoszący się długą
linią betonowej, wyszczerbionej wojną ścia­
ny. Za nią leżała nieobjęta okiem, ginąca za
horyzontem szeroka dal morza.

W porcie było o tej porze pustawo. Tylko

po lewej stronie, w przystani „Dalmoru”
sterczał przy chłodni czarny kadłub traw­
lera z wysoką rurą komina, z której snuła
się leniwie smużka dymu.

Dahl od nowa przeżywał to wszystko, co

usłyszał, gdy tylko zjawił się w tym pokoju.

Bo oto dyrektor ledwie się przywitał z ry­

bakami, a już rzucił mu pytanie:

— No i jak wam nauka idzie, szyper?
Dahl nastroszył się wtedy nieufnie. Jesz­

cze jeden, który chce sobie pokpiwać z nie­

go? I do tego wobec znajomków z innych ku­
trów? Odpowiedział więc tylko jakimś nie­

chętnym mruknięciem.

13 — Wielki rejs

193

background image

Ale dyrektor nie ustąpił.
Wyszedł zza biurka i, kładąc dłoń na ra­

mieniu Dahla, powtórzył pytanie:

— No, powiedzcie, Dahl, jak wam idzie?
— Idzie pomału, jo — wciąż jeszcze nie­

ufnie odpowiedział Dahl.

— To dobrze — uśmiechnął się dyrektor.
Interesował się wszystkim, co dotyczyło

Dahlowej nauki. Pytał o rzeczy już prze­
studiowane, chciał wiedzieć, jak mu to po­
maga w pracy. I Dahl coraz bardziej pozby­
wał się swej nieufności, zwłaszcza gdy spo­
strzegł, że tamten doskonale zna się na spra­
wach rybołówstwa.

Gdy Dahl skończył, dyrektor podszedł do

mapy zawieszonej na ścianie koło biurka.
Patrzył na nią chwilę, a potem znów zwrócił
się do Dahla:

— Tak, to bardzo ciekawe te wasze do­

świadczenia, szyper. Bardzo. — A potem
zwrócił się do pozostałych rybaków: — Po­
winniście brać przykład z Dahla. Bo nie­
długo przyjdzie czas, że w rybołówstwie nie

ujedzie się daleko na tym, co się zna teraz.

Szyprowie patrzyli na dyrektora zdziwie­

ni. Czyżby tylko po to wzywał ich do siebie?

On zapewne również spostrzegł się, że od­

biega od właściwego tematu, gdyż powie­
dział:

— To jest rzecz bardzo ważna, ale dzisiaj

mamy mówić o innych sprawach. — Powiódł
spojrzeniem po twarzach rybaków. — Mó­

wiąc krótko: organizujemy wyprawę badaw­

czą na dalsze, nieznane jeszcze łowiska. I do

udziału w tym rejsie wybraliśmy was. Wa­
sze jednostki, wasze załogi. Widzicie... —
Dyrektor znów wrócił do mapy i przesunął
po niej dłonią. — O co nam chodzi? O to,

background image

że nasi rybacy łowią po staremu w kółko na
różnych Bromkach i na Kamerunach. Na
bliskich, od dawna znanych, ale mało wydaj­
nych łowiskach. A tymczasem tam, na peł­
nym morzu są łowiska bogate, które eksplo­
atują rybacy innych krajów. Trzeba tam
pójść i zbadać te łowiska. Trzeba pokazać

naszym ludziom nowe możliwości, trzeba
pchnąć ich na wielką wodę. Rozumiecie?

Szyprowie poważnie skinęli głowami.
Dahl wraz z innymi patrzył na mapę. Nie

zastanawiał się jednak nad znaczeniem tej
wyprawy. On widział jedno z całą jaskra­
wością: to będzie wielki rejs. To będzie rejs
już nawet nie na Głębię, ale na wielkie,
pełne morze, na nieznane łowisko. Wiedział

też, że będzie to rejs trudny. I oto do udziału

w nim, obok najlepszych szyprów „Arki”:
Budzisza i Szymańskiego, wyznaczono właś­
nie jego — Dahla.

Na moment napotkał spojrzenie Pacały.

Stary natychmiast zrobił doń szelmowskie
oko, mające wyrażać wielkie zadowolenie.

Dahl pochylił głowę. Sięgnął do kieszeni

po kapciuch z tytoniem. Wolnymi, rozważ­
nymi ruchami nabijał fajkę.

Nie mógł już słuchać dalszych wywodów

dyrektora, nie mógł brać udziału w dys­

kusji, która się potoczyła. Zbyt mocno był
zajęty swoimi własnymi myślami.

W pewnej chwili do jego świadomości do­

tarł głos przemawiającego właśnie czło­
wieka:

— Zaczynamy już myśleć o radiotelefo­

nach, o zorganizowaniu serwisu, który co­

dziennie będzie podawał najwydajniejsze ło­

wiska... Rozumiecie? Nowe rybołówstwo na
skalę przemysłową. To co jeszcze jest — a to

background image

co będzie, to tak jakby szewc łatający buty
w swojej chacie i wielka fabryka obuwia.

Kilkanaście dni później, w sobotni wie­

czór, Dahl siedział w pustej świetlicy Domu
Rybaka i czytał w gazecie informację o ostat­
nim rejsie zwiadowczym, w którym i on
sam również brał udział. Przeczytał ją całą,

a teraz już chyba po raz czwarty wracał do
miejsca, w którym było wydrukowane jego

nazwisko: „Augustyn Dahl, szyper kutra...”

I za każdym razem czuł, jak wypełnia go ta
sama duma, gdy widział czarne literki ukła­
dające się w to maleńkie, ale tyle dla niego
znaczące słowo: szyper.

Właściwie to śmieszne, że tyle o tym my­

śli. Przecież szyprem jest nie od dziś. Tak,
ale dopiero dzisiaj ujrzał to słówko obok
swego nazwiska wydrukowane w gazecie.
Ujrzał nie tylko on sam. Na pewno widziała
je już Tereska, i wszyscy sąsiedzi, cała Re­
wa. A poza tym, co tu ukrywać, szyprem tak
naprawdę poczuł się chyba właśnie dopiero
teraz, po powrocie z tego ostatniego rejsu.

A właściwie z tamtego poprzedniego, kiedy

to po usunięciu awarii sprzęgła poszedł na
X-10 sam.

Podniósł głowę znad gazety i spojrzał

w okno.

Nad szarym betonowym ogrodzeniem po

drugiej stronie ulicy widać było odległe,
czarne kratownice dźwigów w porcie i jasne
pnie okrętowych masztów. Nad nimi wisiały
ciężkie, bure chmury. Wciąż jakoś pogoda
nie mogła się ustalić. Po dwóch czy trzech
dniach mrozów, które spadły na zatokę
w dniu, kiedy Dahl wracał z X-10, powiał
nagle wiatr z południa, a potem z zachodu.
Mróz się załamał, a rankami i wieczorami

background image

snuły się teraz nad wodą białawe, widmowe
tumany lepkiej, obmierzłej mgły. Całymi

dniami zawodził wśród gałęzi drzew i prze­

wodów elektrycznych zachodni wiatr, coraz
to zacinający strugami zimnego deszczu.

Ale mimo to wyraźnie pachniało już bli­

ską wiosną.

Gdy tylko wiatr przycupnął sobie gdzieś

w kącie za portowymi magazynami, za wyd­
mą, gdy tylko przez szparkę wśród chmur
przedarł się na ziemię najmniejszy choćby
promyczek słońca — zaraz weselało wszyst­
ko dookoła, a nad pojaśniałą nagle taflą za­
toki radośniej rozlegał się wizg mew, które
na dobre porzuciły już miejskie bruki. I na­
wet ciemna woda w portowym basenie ina­
czej chlupała o nadgniłe pale pomostów. Ja­
koś łagodniej, bez tego złego chrzęstu lodo­
wych igiełek.

Dahl złożył gazetę i podparł brodę pięścia­

mi. W kącie świetlicy pomrukiwał radiood­
biornik, ale Dahl nic z tego nie słyszał. Do­
piero gdy po krótkiej przerwie odezwał się
głos speakera, który zapowiadał wiadomości
dziennika, Dahl uniósł głowę, a potem prze­
ciągnął się. Wstał z krzesła i sięgnął po
czapkę.

Zatęsknił naraz za gwarem, za ludźmi.
Pacała pewnie będzie tam gdzie zawsze —

pomyślał wychodząc.

Na ulicy zaraz zwalił się nań wiatr, jakby

chciał zbić go z nóg. Dahl wtulił głowę w ra­

miona i ruszył szybkim krokiem.

Chłodno było. Wicher przewiewał ubranie

i ziębił. A mimo to przyjemnie było oddy­
chać powietrzem, które pachniało już rześ-
kością i świeżością nadchodzącej wiosny.

W knajpce było znów pełno, ale Dahl od­

background image

nalazł wzrokiem Pacałę, gdy tylko otworzył

drzwi. Stary również ujrzał go natychmiast,
gdyż podniósł się z krzesła i uroczystym ru­
chem uniósł dłoń do góry. Mówił coś do ry­
baków siedzących przy nim, a po chwili tam­
ci śmiejąc się powstali ze swoich miejsc.

Podpił już sobie — pomyślał Dahl, prze­

ciskając się do stolika zajmowanego przez

Pacałę.

Gdy zbliżył się do nich, tamten zaśpiewał

głośno, tak aby usłyszała go cała sala:

I wsie bindiużniki wstawali,
Kogda w piwnuju Kostia zachodił...

To była ulubiona piosenka Pacały, który

kiedyś tłumaczył mu, że chodzi tu o mary­
narza cieszącego się taką sławą, że wszyscy
wstawali, gdy on wchodził do portowej
knajpy. I Dahl zrozumiał, że tym razem Pa-
cała jego, Dahla, miał na myśli. Uśmiechnął
się. Pacała naprawdę musiał już dobrze pod­
pić, jeżeli takie szopki urządza.

— Cześć!

— Witajcie, Dahl! — posypały się okrzyki,

gdy Pacała opadł na krzesło.

Dahl ściskał wszystkie wyciągające się ku

niemu dłonie, siadając na miejscu, które mu
zrobił Pacała.

— No i jak tam? — zagadywali go. — Jak

było w tym rejsie. Czy to naprawdę takie
dobre łowisko, jak piszą w gazetach?

Dahl sięgnął po fajkę. Wsadził ją w usta,

potem długo szukał kapciucha z tytoniem.
Czuł się trochę zażenowany tym całym za­
interesowaniem swoją osobą, a jednocześnie
był bardzo szczęśliwy.

background image

Kelner postawił przed nim duże, jasne

piwo.

Sięgnął po kufel. Wtedy od sąsiedniego

stolika zawołał ktoś:

— Hej, Dahl. Jak tam było? Dużoś ryby

złowił?

Poznał rubaszny, donośny głos Szomboka.

Powoli upił parę łyków z kufla i nieśpiesz-
nie obejrzał się w tamtą stronę.

Szombok pochylał ku niemu swoją szero­

ką, czerwoną twarz, zginając się nad stoli­
kiem.

— No, i jak tam? Warto iść? — powtórzył

pytanie.

— Jak pójdziesz za mną, to się przeko­

nasz — odpowiedział mu Dahl. — Ja ciebie
na kamienie nie wyprowadzę. Jo.

Wszyscy świadkowie tej wymiany zdań

wybuchli zgodnym śmiechem. Śmiał się
zresztą i Szombok, waląc się dłonią o udo.

— To było fajn powiedzóne! — wykrzyk­

nął jeden z jego kompanów.

— Jo. Przyciął mu Dahl — potwierdzili

inni.

A Pacała już napełniał mu szklaneczkę

wódką.

— Wypijcie, szyper, jednego — namawiał

go. — Taki dzień trzeba oblać. Bez tego nie
idzie.

Dahl nie opierał się. Wypił.
Pacała przysunął się do niego i znów na­

pełnił szklaneczkę.

— I jak — przymrużył jedno oko. — War­

to było posłuchać starego i wziąć się za nau­
ka, co?

Dahl odstawił pusty kieliszek i wyciągnął

dłoń po fajkę, którą przedtem położył na
stoliku. Poprawił się w krześle, wyprostował

background image

i rozejrzał po zadymionej sali. Dłużej nieco
zatrzymał spojrzenie na twarzy Szomboka,
któr.y ciągnął z kufla piwo, potem uśmiech­
nął się do Pacały i powiedział:

— Jo. — Wyciągnął z kieszeni kapciuch

z tytoniem. — A terozka, dreszkowie, chce-

me le so na to zapalec pipa.

Wysuszyliśmy już szklanki do dna.
— To byłoby wszystko, co mógłbym panu

opowiedzieć — skończył Konkel, stawiając
swoją na stoliku. — Tak to właśnie było, że
przez Pacałę Tona musiał odsiedzieć kilka
lat w więzieniu bez żadnej winy, i dzięki
Pacale Dahl stał się tym, czym jest i dzisiaj
jeszcze.

— Tak. Czy pan wie, że Pacała zwolnił się

z „Arki” w pięćdziesiątym szóstym roku?

—• Słyszałem. I to chyba dobrze, że tak się

stało, nie? — Konkel spojrzał mi prosto
w oczy, a potem opuścił wzrok na zegarek.

— Nie ma pan już czasu? — spytałem.
— Tak. Za chwilę mam wachtę. Wycho­

dzimy w morze.

— No to cóż — uniosłem się ze swojego

miejsca i zabrałem ze stolika magnetofon
i mikrofon. — Życzę pomyślnych wiatrów

i na stopę wody pod kilem. Tak się to mó­

wi, prawda?

— Jo. — roześmiał się Konkel. — Mówi

się tak. A za parę miesięcy, jak wrócimy,

niech pan znowu tu wpadnie. Znów będzie

co opowiadać.

— Dobrze. Wpadnę na pewno. Zwłaszcza

jeżeli będzie piwo.

background image

— Będzie.
Konkel wyszedł za mną, ale tuż za drzwia­

mi rozstaliśmy się. Ja szedłem na pokład i do
trapu, a on w dół, do maszynowni.

Na nabrzeżu zatrzymałem się. Przygląda­

łem się, jak supertrawler ściąga cumy i odry­
wa się od nabrzeża. Już kiedyś wspomnia­
łem o tym uczuciu, które jest podobne do bo­
lącego zęba. I o tym, że człowiek nie może
się powstrzymać od tego, aby go nie dotykać
językiem, chociaż wie dobrze, że to jeszcze

bardziej powiększy ten męczący ból. I teraz

również, gdy patrzyłem, jak ten statek od­
chodzi na środek basenu i potem kieruje
dziób ku wyjściu z portu, wiedziałem, że
powinienem był odejść stąd zaraz po pożeg­
naniu się z Konkelem. A przecież nie mo­
głem tego uczynić i zostałem. Stałem na na­

brzeżu i odprowadzałem wzrokiem zgrabną

sylwetkę statku wychodzącego na morze na
dalekie łowiska i nie ruszyłem się z tego
miejsca tak długo, jak długo mogłem wi­
dzieć jeszcze oddalający się supertrawler,
ten konkretny kształt mojej nie spełnionej
nigdy miłości.

Kilka dni później, w starym roczniku ga­

zet znalazłem wzmiankę, która donosiła
o procesie Antoniego Szymczaka.

»Władze

bezpieczeństwa

zlikwidowały

groźną grupę dywersyjną^ — głosił tytuł,
pod którym przeczytałem:

»W ostatnich dniach władze bezpieczeń­

stwa zlikwidowały groźną grupę sabotaży-
stów i dywersantów.

background image

Grupa ta dokonywała licznych aktów sa­

botażu, przede wszystkim na terenie portu

rybackiego w Gdyni. W najbliższych dniach
rozpocznie się w Gdańsku proces jednego
z członków tej grupy, Antoniego Szymczaka.
Dwaj inni jej członkowie zbiegli, lecz wła­

dze bezpieczeństwa są już na ich tropie.
Czwarty członek tej grupy, Wanda G., pro­
stytutka, znana w sferach marynarzy i ryba­
ków jako Lola, w chwili aresztowania po­

pełniła samobójstwo«.

background image

WYDAWNICTWO

MORSKIE

GDYNIA

1966

Wyd. pierwsze. Nakład 10 000 + 250 egz. Ark. wyd.
8,13.

Ark.

druk.

6,375.

papier

rotograwiurowy

mat.

V kl. 65 g. z Fabryki Papieru w Szczecinie/Skolwinle.

Oddano

do

sziadonia

13

,

VII.

1966

r.

Podpisano

do

druku

1

druk

ukończono

w

listopadzie

1966

r.

Zam.

nr

3888.

Wojsk.

Druk.,

Gdynia,

pj

0

t

r

a

12

Cena zł 12,—

'

b

-3

background image

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Centkiewiczowie Alina i Czesław Osaczeni wielkim chłodem
Czerniawski Czesław Antoni Doliński Jak tylko wróci z morza(1)
PÓŹNA TWÓRCZOŚĆ WIELKICH ARTYSTÓW CZESŁĄW MIŁOSZ, TADEUSZ RÓŻEWICZ, WISŁAWA SZYMBORSKA, ZBIEGNIEW HE
5 tydzień, V Niedziela Wielkiego postu C
6 Wielki kryzys 29 33 NSL
6 tydzień, VI Wielki Poniedziałek
Wielkie katastrofy ekologiczne
Czerniak złośliwy
wielkie odkrycia geograficzne
Kopia PET czerniak
Wielki Post droga krzyzowa
1 tydzień, od Środy popielcowej, I Niedziela Wielkiego postu A
Makro cw Czerniak id 277438
CESARZOWA, Tarot, ARKANA WIELKIE

więcej podobnych podstron