Mnie je tak teszno za naszym morzem,
mnie je łak teszno za morzem.
Gerard Konkel: Piesnió Jastarni
— Zrozumiałem pana dobrze, zrozumiałem
pana dobrze... To już wszystko, to już wszyst
ko. Dziękuję bardzo, życzę powodzenia w po
łowach, życzę powodzenia... Over i stop...
Odłożyłem słuchawkę radiotelefonu i przy
glądałem się, jak operator manipuluje prze
łącznikami. Kiedy skończył, poczęstowałem
go papierosem z paczki, która dotychczas
leżała na stoliku pod aparaturą. Sam rów
nież zapaliłem, a resztę schowałem do kie
szeni płaszcza z zielonej popeliny, wojsko
wego kroju. Najlepiej się w nim czułem,
a w licznych terenowych wyjazdach był naj
wygodniejszy.
Wziąłem teraz mikrofon połączony kablem
z wozem transmisyjnym znajdującym się na
ulicy przed budynkiem Gdynia-radio, wew
nątrz którego znajdowałem się w tej chwili.
— Halo! — rzuciłem technikowi w samo
chodzie. — Koniec roboty. Zwijamy się. —
Odłączyłem kabel od końcówki mikrofonu
i trzymając go w ręku wstałem z krzeseł
ka. — Dziękuję — uścisnąłem dłoń operato
ra. — I do następnego razu.
— Cześć — odpowiedział. I uśmiechając się
dodał: — Gdyby tam coś nie wyszło, proszę
przyjechać jeszcze raz. Spróbujemy powtó
rzyć całe nagranie.
— Dobra. Powinno jednak być dobrze.
Cześć.
Na schodach spotkałem kierowcę naszego
samochodu, który szedł na górę, aby pozwi
jać kable, a kiedy otworzyłem drzwi wozu,
technik kończył przewijanie taśmy. Zdjął ją
z talerza magnetofonu i wkładał właśnie do
pudełka.
— Jak wyszło? — spytałem wchodząc do
wnętrza.
—• Zupełnie nieźle — odpowiedział. —
Czasami włazi trochę za dużo szumów i trza
sków, ale na to nie ma rady. Zresztą sam
pan wie...
Skinąłem głową. Przecież nagrałem już
niejedną taką rozmowę i ze statkami han
dlowymi, i z rybackimi. Wiedziałem, jak
dużo zależy od rozmaitych, niezależnych od
naszej radiowej techniki czynników, zwłasz
cza atmosferycznych.
— Ale przy montażu na pewno uda się pa
nu trochę to wyczyścić.
Technik wpakował pudło z taśmą za kon
soletę i wyszedł z wozu pomóc przy zwija
niu kabli.
— Wracamy do rozgłośni? — przez otwarte
drzwi zajrzał kierowca.
— Tak. Muszę to dać do dzisiejszego
dziennika.
— To jedziemy. — Wycisnął sprzęgło.
Chwilkę mocował się z lewarkiem skrzynki
biegów. Tryb wchodził na miejsce opornie
i ze zgrzytem. — Cholera, wóz zajeżdżony.
Stale w rozjazdach, że chwili czasu nie ma,
aby sprzęgło doregulować.
Wraz z technikiem pominęliśmy to milcze
niem. Narzekania na stan techniczny naszych
wozów i radiowej aparatury były powtarza-
jącym się akcentem wszystkich wyjazdów
i nikt się już tym na serio nie przejmował.
Po prostu tak, jak gdyby to wszystko było
czymś jak najbardziej normalnym i nie
odłącznym od codziennej pracy radiowca.
Kiedy z zatłoczonej Świętojańskiej wyrwa
liśmy się na szeroką, dwukierunkową trasę
do Gdańska, technik, który dotychczas wy
glądał przez szybę okna, odezwał się nagle,
wskazując ruchem głowy czerwone pudło
z taśmą:
— Znów się popisał ten nasz dawny przo
downik pracy, no nie?
—• Jaki przodownik pracy? — nie zrozu
miałem go. To od wielu już lat nieużywane
określenie zaskoczyło mnie.
— No, on... — technik znów ruchem głowy
wskazał pudło z taśmą.
— Augustyn Dahl?
— Aha. Nie przypomina pan go sobie?
— Nie.
— A przecież i pan musiał go wtedy na
grywać.
— To znaczy kiedy?
— Czy ja wiem? — technik zastanawiał
się chwilkę. — To był chyba rok czterdziesty
dziewiąty albo pięćdziesiąty... Nie pamięta
pan?
— Nie — potrząsnąłem głową.
— Ciekawe. A ja dobrze pamiętam tego
Dahla. To znaczy jego głos, bo jego samego
widziałem tylko raz albo może dwa, ale wy
wiady z nim nagrywało się wtedy dość czę
sto. Pierwszy przodownik pracy w rybo
łówstwie. Szum był koło niego, że nie wiem.
I prasa, i my, i chyba kronika filmowa... Nic
pan sobie nie przypomina?
— Nie wiem — odpowiedziałem i przybli
żyłem twarz do okna, aby lepiej zobaczyć,
jaka jest w tej chwili pogoda tam, na zew
nątrz.
Zobaczyłem jesienne niebo napęczniałe
ciężkimi deszczowymi chmurami i drzewa
przy szosie gubiące za każdym podmuchem
wiatru żółte, czerwone lub zwyczajnie bru
natne liście. I zaraz, w chwilę potem, jak
spojrzenie moje wyszło poza szybę, zaokrą
glone pagórki przy szosie opadły nagle, a ru
dawe ściernisko pola zaczęło dość stromą
pochyłością zniżać się ku miejscu, gdzie poza
ciemną zwartą linią drzew unosiła się do
szarego i zachmurzonego nieba tak samo
szara i nachmurzona tafla morza. I to pierw
sze, i to drugie tak były podobne do siebie,
że tam, gdzie powinien się zaznaczać wyraź
nie horyzont, nie było po prostu nic. Wyda
wało się, że morze wznosi się ponad brzeg,
ponad tamte drzewa i rozpina się nad całą
ziemią jak mroczna i siwa kopuła. Albo że
to niebo opada tak nisko i układa swoje
deszczowe chmury na plaży, między tamtymi
drzewami, w miejscu, gdzie kończy się pole,
na którym od dawna nie ma już ani rosną
cego żyta, ani równo ustawionych snopów.
Bardzo lubię to miejsce i gdy tylko jadę
z Gdańska do Gdyni, samochodem lub też
elektryczną kolejką, zawsze tutaj, koło Ka
miennego Potoku wyglądam przez okno, aby
w tej głębokiej niecce między wzgórzami
zobaczyć morze. Morze, które za każdym
razem jest inne i choćbyś patrzył na nie, nie
wiem jak często, nigdy nie uda ci się przy
łapać go na tym, żeby wyglądało dwa razy
tak samo. A poza tym, w tym właśnie miej
scu, między obu portami, zawsze widziało
się jakieś statki albo stojące na gdańskiej
redzie, albo zdążające do Gdyni, albo sunące
ku cyplowi helskiego półwyspu, w drodze
na pełne morze. Widok zaś statku za każ
dym razem budził we mnie dawne, nigdy nie
spełnione tęsknoty, a wyobraźnia podsuwała
nazwy tych wszystkich portów, do jakich
mógł wchodzić w tym rejsie. I nie tylko naz
wy, ale również i to wszystko, co mogło się
z tymi nazwami wiązać i co pobudzała i wy
olbrzymiała
tamta
nigdy
niezaspokojona
tęsknota. Może to dziwne, ale właśnie to
odradzanie się dawnych tęsknot było mi bar
dzo potrzebne i dlatego również tak lubiłem
ten odcinek szosy łączącej dwa miasta.
Tym razem także zobaczyłem dwa statki.
Jeden rozpoznałem bez trudu po charaktery
stycznie rozkraczonym maszcie w części ru
fowej i ściętej, niemal jak u wojenniaka, ru
fie. To był jeden z tych nowych rybackich
trawlerów-zamrażalni
gdyńskiego
„Dalmo-
ru”. Wychodził zapewne w nowy rejs, może
gdzieś aż pod Labrador. Drugi statek był
obcą, dużą jednostką zdążającą do Gdyni.
Zaraz potem ujrzałem jeszcze jeden. Był to
rybacki kuter, który wyszedł spoza czarnego
kadłuba
tego
zagranicznego
drobnicowca
i jasną plamą swojej pomalowanej na żółto
burty ubarwił chmurną szarość morza.
I w tej samej chwili usłyszałem gdzieś
w sobie głos tamtego człowieka z którym
tak niedawno rozmawiałem, a który łowi
teraz na jakimś łowisku Morza Północnego;
wyrzuca za burtę włok albo wybiera go na
pokład, lub ustawia swój kuter dziobem
pod falę, aby przetrwać sztorm. Głos przy
tłumiony olbrzymią odległością, zniekształ
cony przez szumy i trzaski, a przecież —
zdałem sobie z tego sprawę dopiero teraz,
w tej chwili — przecież znajomy. I być mo
że to właśnie sprawiło, że ujrzałem nagle
jakby zarys jego twarzy.
Już dawno pozostał za nami tamten odci
nek drogi, z którego można przyglądać się
morzu, już dawno pozostawiliśmy za sobą
ulice Sopotu i wjeżdżaliśmy w pośpieszny
tłok ulicy Grunwaldzkiej, ciągnącej się od
Oliwy aż do Wrzeszcza, a ja wciąż miałem
przed sobą zarys tej twarzy, jeszcze niewy
raźny, jeszcze bezkształtny jak bryła kamie
nia, z której dopiero ma powstać rzeźba. Kie
dyś, gdy dopiero rozpoczynała się odbudowa
gdańskiej starówki, bardzo często zachodzi
łem do pracowni, gdzie przygotowywano
rzeźby i inne kamieniarskie elementy, które
tak bogato ozdobiły później kamieniczki na
Długiej czy na Długim Targu. Lubiłem przy
słuchiwać się stukaniu młotków i przyglądać
się, jak spod dłuta odpryskuje piaskowiec
i jak z bezkształtnej na początku bryły za
czyna się tworzyć wąsata i sroga twarz ry
cerza, pełne pychy oblicze kupca lub po pro
stu jakiś roślinny ornament. I teraz działo
się zupełnie tak samo. Miałem przed sobą
zarys tej twarzy, a poprzez trzaski i szumy
przebijał się ku mnie zniekształcony głos,
a każde kolejne słowo było jak ułamek,
jak odłupana bryłka kamienia odsłaniająca
coraz to nowe szczegóły, coraz wyraźniejsze
i doskonalej uchwycone rysy twarzy. Twarzy
wydłużonej, trochę końskiej, o dużym, wy
razistym nosie wyciągniętym w dół ku nie
wielkim, szczotkowatym wąsikom i wąskim
ustom. To one właśnie, a także oczy, najbar
dziej zwracały uwagę każdego, kto po raz
pierwszy spoglądał na tę twarz. Bo w tych
ustach i w tych niebieskich, niemal wybla
kłych oczach był twardy, nieustępliwy upór.
Taki, o którym mówi się: ośli, i który rze
czywiście może napsuć wiele krwi każdemu,
kto musi mieć do czynienia z człowiekiem
w ten sposób upartym, ale który może rów
nież sprawić, że człowiek ten zawsze dojdzie
do obranego przez siebie celu. I co jeszcze
zapamiętałem z tej twarzy? Tak samo jak
wszystko wydłużony, ale mocno zarysowany
podbródek, dwie głębokie bruzdy opadające
od nosa ku kącikom ust i całą siateczkę
zmarszczek wokół oczu. Ach tak. I jeszcze
fajka. Teraz pamiętałem doskonale tę fajkę,
która zawsze sterczała z tych zaciśniętych
ust, niezależnie od tego, czy się paliła, czy
też zupełnie wygasła.
A kiedy wyrzeźbiłem już sobie całą tę
twarz, ze wszystkimi szczegółami, przypom
niałem sobie nagle moje pierwsze spotkanie
z tym człowiekiem. Bo technik miał rację.
Nagrywałem już z Augustynem Dahlem wy
wiad i to chyba niejeden. A pierwszy robiłem
u niego, w jego rodzinnej Rewie, na długo
przedtem nim stał się znanym człowiekiem.
Od kilku dni trwały wtedy sztormy, była
chyba jesień, jak teraz, wszystkie kutry sta
ły na sznureczku. W gdyńskiej „Arce” po
wiedziano mi, że Dahla nie ma, że na pewno
będzie w domu, w Rewie. A naczelny naci
skał o tę rozmówkę, bo akurat trwała jedna
z tak częstych wówczas akcji propagando
wych i Dahl, człowiek, który z rybaka ło
dziowego został szyprem pełnomorskiego ku
tra, bardzo do tej akcji pasował. Wziąłem
więc wóz transmisyjny i pojechałem do
Rewy...
Siedzieliśmy przy stole. Dahl po jednej
stronie, pod oknem, ja po drugiej, naprze
ciw. Na lnianej serwecie leżał mikrofon odłą
czony już od kabla wiodącego do wozu trans
misyjnego, który stał na ulicy, tuż przed
chatą Dahlów. Nagranie wywiadu już skoń
czyłem, nie skończyłem jeszcze jednak roz
mowy z Dahlem. Zawsze lubiłem pogawędzić
nieco dłużej, gdy człowiek, do którego przy
jeżdżałem, zainteresował mnie w jakiś spo
sób. A Dahl był interesującym człowiekiem.
I to bardzo. Wrażenie to odniosłem już po
pierwszych zamienionych z nim słowach
i ono właśnie sprawiło, że siedziałem jeszcze
na tym krzesełku za stołem i wcale mi się
nie spieszyło w drogę powrotną do Gdańska.
Za szybami okna hulał wiatr. Sypał
w szkło drobinkami piachu, które porywał
na strądzie i niósł aż tutaj, kołatał źle umo
cowanymi okiennicami i szarpał gołymi ga
łęziami drzew zrywając z nich ostatnie bru
natne i pomarszczone liście. A potem gdzieś
wysoko, być może w przewodach elektrycz
nych, a może po prostu w kominie, wygwiz-
dywał jakieś dzikie, a jednocześnie tęskne
melodie, w których pełno było pojękiwania
i zawodzenia.
Od strony morza, a właściwie Zatoki Puc
kiej, jedna za drugą szły ciężkie, szare chmu
ry tak pełne deszczu, że aż wierzyć się nie
chciało, iż jeszcze mogą utrzymać się tam
w górze.
Dahl wyciągnął dłoń i włączył radiood
biornik ustawiony na stoliczku przykrytym
serwetką wyszywaną w kolorowy kaszubski
wzór. Wydało mu się pewnie, że są tam na
niej jakieś okruszyny, gdyż strzepnął ją pal
cami, a potem uniósł zwisający róg serwetki
tak, abym mógł dobrze obejrzeć pokratko-
wane serduszko, z którego smukłą łodyżką
wyrastał ku górze stylizowany kwiat tuli
pana. Na rozchodzących się na boki gałąz
kach wdzięczyły się niebieskie niezapominaj
ki i czerwone koraliki wisienek.
— To chyba robota żony, prawda? —
zapytałem.
— Jo — odpowiedział Dahl i powrócił do
swojej poprzedniej pozycji. — To Tereska,
jo. Bardzo się ucieszyła, kiedy przywiozłem
z Gdyni to radio. — Dahl uśmiechnął się. —
Przez tydzień chyba miała co opowiadać są
siadkom. Jak to białka. I od razu powiedzia
ła, że stolik, na którym stoi aparat, musi
być pięknie przykryty, nie? O płótno na
serwetkę nie było trudna, ale nici do wy
szywania niełatwo dostać. Wie pan, tu trze
ba kilku odcieni niebieskiego, nie? I o to jest
najtrudniej. Ale postawiła na swoim.
— No i serwetka jest naprawdę bardzo
ładna.
—■ Jo, ładna...
„Pionierek” rozwrzeszczał się jakąś przej
mującą muzyką, nad którą górowało ryt
miczne dudnienie bębna. Dahl skrzywił się
i szybkim ruchem dłoni wygasił odbiornik.
— Radio jest — powiedział — ale słuchać
nie zawsze można.
— No, zawsze... — jako radiowiec poczu
łem się dotknięty tą uwagą.
— Tereska to potrafi siedzieć przy tym
godzinami — uśmiechnął się Dahl, rad chy
ba z zadanego mi ukłucia. Nie miałem mu
tego za złe. Brał po prostu odwet za tremę,
z jaką się musiał borykać w czasie nagra
nia. — I tak jest dobrze, jo. Bo ja mogę być
w domu nie więcej niż raz w tygodniu. Chy-
ba że jest tak jak dzisiaj... Ale Tereska nie
narzeka. Przecież z niej rybacka córka, nie?
— Tak. Rozumiem. Jednak chyba i dla ry
backiej córki niełatwo być przez cały ty
dzień z dala od męża i nie wiedzieć, co się
z nim dzieje.
Dalii nie odpowiedział. Pokiwał tylko gło
wą i zajął się nabijaniem fajki.
— Ai papu także... — urwałem, gdyż prze
straszyłem się, że mogę go urazić. Pamię
tałem przecież doskonałe to wszystko, co mi
powiedział jeszcze przed kilkunastu minu
tami i co technik, znajdujący się w wozie
i obsługujący magnetofon, utrwalił na taś
mie.
Dahl chyba zrozumiał mnie, gdyż popa
trzył mi w oczy poprzez kłębek sinawego
dymu unoszący się z fajki, a potem wyciąg
nął dłoń po gazetę, która leżała złożona
i wciśnięta pod radio.
— Mnie też niełatwo, jo — powiedział. —
Różne teraz nowości idą, a skąd wiedzieć,
czy dobre, czy złe, nie? Niech pan tylko zo
baczy, o tutaj.
Podał mi „Dziennik Bałtycki” i wskazał
palcem tytuł starej rubryki: Żegluga i rybo
łówstwo.
»Zapoczątkowany przed tygodniem ruch
współzawodnictwa
pracy
wśród
rybaków
gdyńskiej „Arki” rozwija się« — głosiła
pierwsza informacja.
— O to panu chodzi? — upewniłem się.
— Jo. — Dahl ukrył twarz za mgiełką dy
mu z fajki.
— »Mniej więcej przed tygodniem — czy
tałem dalej — na zebraniu pracowników
Państwowego
Przedsiębiorstwa
Połowów
i Usług Rybackich „Arka” zapoczątkowany
został ruch współzawodnictwa między jed
nostkami łowczymi tego przedsiębiorstwa.
W toku ożywionej dyskusji zabierający głos
rybacy wysunęli projekty do regulaminu,
który zostanie opracowany w najbliższym
terminie. W czasie zebrania udział we współ
zawodnictwie
zgłosiło
siedmiu
szyprów.
W tych dniach do ruchu tego przystąpili
dalsi. Są to: Jan Boszka z „Gdy 3”, Włady
sław Woliński z „Gdy 15”, Bronisław Kreft
z „Gdy 16” i Stefan Dończyk z „Gdy 22”.
Wskazuje to, że ruch socjalistycznego współ
zawodnictwa pracy wśród rybaków „Arki”
zaczyna się rozszerzać^.
Skończyłem i podniosłem spojrzenie na
twarz Dahla.
— Coś w tym musi być — powiedział
Dahl, ale tak jak gdyby mówił raczej do
siebie niż do mnie. — Boszka do tego przy
stąpił; i Kreft... Jo. Coś w tym musi być. —
Pokręcił głową i podłubał zapałką w fajce. —
Współzawodnictwo — mruknął, pakując cy
buch w usta. — Wyścig pracy... Znów jakieś
nowości. — Pociągnął z fajki i aż pod sufit
puścił niebieskawy kłębek dymu. — Jo —
odezwał się znów tym samym mrukliwym
tonem — wyścig pracy. A skąd mam wie
dzieć, czy to jest dobre, czy złe? Nigdy tego
dawniej na morzu nie było. A jak nie było —
to znaczy że niedobre, nie?
— Niekoniecznie — zaoponowałem.
— Ludzie tak mówią — Dahl znów ukrył
twarz za mgiełką fajczanego dymu. — Sły
szałem, jak gadali w porcie: „To będzie na
ganianie do roboty”.
—■ Chto szepce, ten mó dióbła w krzep-
ce — przypomniało mi się stare kaszubskie
przysłowie.
2 — Wielki rejs
17
Dahl westchnął i końcem cybucha podra
pał się po koniuszku swojego długiego nosa.
— Jo — zgodził się ze mną. — To je recht
powiedzóne. Kto prawdę gada, to głośno mó
wi. Tak jak Pacała.
— Kto to jest?
— Rybak. Z mojego kutra. Partyjny —
Dahl spojrzał na mnie szybkim, badawczym
spojrzeniem i opuścił oczy na fajkę, którą
teraz trzymał w dłoni. — Pan też może... par
tyjny?
— Nie — odpowiedziałem. I spytałem, gdy
Dahl nie podejmował rozpoczętego zdania: —
Więc co ten Pacała?
— Pacała? No, on bez przerwy gada o tym
wyścigu. Że niby ja też powinienem się zgło
sić, nie?
— A pan?
Dahl uniósł fajkę do ust i pociągnął z niej
krótkimi, szybko następującymi po sobie
pyknięciami.
— Kiedy kilka miesięcy temu dali mi ku
ter, nie, i zrobili szyprem, myślałem, że to
wszystko co było: pływanie na łodzi wiosło
wej, ta Rewa — wszystko, nie, że to minęło,
zostało przekreślone. Ale szybko zobaczy
łem, że nic przekreślić się nie da, że to
wszystko jest dalej. I że mnie dalej nie rów
nać się z takimi, jak Szombok czy Boszka
i Kreft, o których dzisiaj gazeta pisze... Tak
to jest, nie?
Tym razem spojrzał mi prosto w oczy, ale
nic w jego spojrzeniu nie potrafiłem odczy
tać. Bo zawsze, jak to już zdążyłem zauwa
żyć, było ono niezmiennie jednakowe. Stale
widziało się w nim wyraz spokojnego, zrów
noważonego uporu i nieustępliwości, z jakim
zwykle rybacy i marynarze spoglądają na
morze, niezależnie od tego czy jest ono ciche
i spokojne, czy wzburzone i kipiące sztor
mem.
— Tak — powiedziałem i odwróciłem gło
wę, gdyż do pokoju wszedł technik.
— Można zwijać kable? — spytał.
— Można.
Wstałem z krzesełka.
— Dziękuję.
Dahl powstał również i odprowadził mnie
do drzwi.
— Do widzenia.
Na zewnątrz z miejsca zwalił się na mnie
wiatr i sypnął piaskiem w oczy. Między
dwiema checzami widać było zatokę zrytą
w wielkie bruzdy wodne sunące z szumem
i hukiem na brzeg, spienione i szare tą złą,
niemal metaliczną szarością tak charaktery
styczną dla morza w czas sztormu.
Kierowca wyjrzał z szoferki wozu i za
wołał:
— Jedziemy do domu?
Wóz podskoczył na krawężniku skręcając
do bramy, za boczną szybą przesunęły się
rozwarte, sporządzone z metalowej kraty
wrota, mignęła czarna czapka strażnika, któ
ry zawołał coś do kierowcy, i oto byliśmy
już w rozgłośni.
Pobiegłem na piętro, aby zostawić płaszcz,
a potem znów wróciłem na parter. Stół mon
tażowy był wolny, mogłem więc od razu za
brać się do obróbki taśmy nagranej w Gdy-
nia-radio.
Włączyłem aparaturę i po chwili usłysza
łem znajomy głos:
— Tak, sztormowaliśmy już od kilku go
dzin... od kilku godzin... Wiatr był do ośmiu,
dziewięciu stopni... do dziewięciu stopni był
wiatr... Noc, fala zalewała pokład, ledwie
dało się ustać za sterem. Było już chyba po
północy, kiedy zobaczyłem te rakiety. Naj
pierw jedna, potem druga... Czerwone, to
znaczy że wzywał ktoś pomocy... Wzywał
ktoś pomocy... .
Nie miałem kłopotu z montażem. Dahl
opowiadał płynnie i dość barwnie. Czasem
tylko jego słowa zacichały, zupełnie tak, jak
gdyby z głośniczka wysysała je ta olbrzymia
odległość, jaka nas dzieliła w czasie nagry
wania jego relacji. Na to jednak nic nie
można było poradzić. Mogłem tylko powy
cinać niewielkie fragmenty, gdzie między
zdaniami Dahla rozlegały się trzaski i szumy
ze słuchawki radiotelefonu.
Po ostatniej sklejce cofnąłem wszystko
i puściłem jeszcze raz, aby teraz uważnie
przesłuchać całość.
Cięcia wyczyściły nieco nagranie i spra
wiły, że słuchało się go zupełnie nieźle.
I wtedy, gdy słuchałem tego zniekształco
nego odległością głosu rozbrzmiewającego
z głośniczka tuż obok, usłyszałem jakby jego
echo budzące się w jakimś takim głośniczku
gdzieś wewnątrz mojej pamięci, zupełnie tak,
jakbym miał tam zainstalowany magnetofon,
który
teraz
przewijał
starą, wyciągniętą
z archiwum taśmę.
Poderwałem się ze swego miejsca. Nie słu
chałem już do końca zmontowanej wstawki.
Zaniosłem ją kierownikowi redakcji, a sam
pospieszyłem do taśmoteki.
— Z którego roku? — Nasz taśmotekarz
podniósł na mnie zdziwione oczy. — Z pięć
dziesiątego?
— Albo pięćdziesiątego pierwszego. Do
kładnie nie pamiętam.
— Wątpię, czy pan coś znajdzie. Prawie
wszystko już zostało skasowane. Pan wie,
stale brak taśmy na nagrania. — Odnalazł
jednak księgę ze spisem audycji z lat 1950—
1952 i podał mi. — Niech pan szuka, jeżeli
ma pan ochotę.
Dość długo wertowałem stronice księgi, po
kilka razy przeglądając wszystkie pozycje.
Nie pamiętałem przecież ani kiedy poszło na
antenę tamto moje nagranie z Dahlem, ani
też, jaki miało wówczas tytuł. W końcu jed
nak znalazłem. Podałem numer taśmoteka-
rzowi, który na kilka minut przepadł wśród
półek z pudełkami taśm. A kiedy powrócił,
podał mi jedno z takich pudełek, tak samo
jak inne oklejone białą nalepką i opatrzone
na grzbiecie numerem.
— Co pan chce z tym zrobić?
— Sam jeszcze nie wiem — odpowiedzia
łem. — Na razie chcę to przesłuchać.
Taśmotekarz wpisał numer taśmy do ze
szytu, ja podpisałem i popędziłem na mon-
tażówkę. Uczyniłem tak po prostu dlatego,
że w tej samej chwili, gdy wziąłem do dłoni
pudło z tym starym nagraniem, zaczęła się
budzić we mnie jakaś niecierpliwość i pod
niecenie, zupełnie takie samo, jakie odczu
wam zawsze wtedy, gdy wpadam na trop
ciekawego dla dziennikarza tematu. Jeszcze
nie wiedziałem na pewno, ale już było we
mnie przeczucie, że warto się tym zająć. Zro
dziło się ono chyba już wtedy, w wozie
transmisyjnym, gdy przypomniałem sobie
Dahla, i z chwili na chwilę przybierało na
sile. A ja nie robiłem nic, aby się temu opie
rać. Byłem już zbyt długo radiowcem, aby
lekceważyć tego rodzaju instynktowne im
pulsy skłaniające do działania.
Pośpiesznymi ruchami dłoni zakładałem
taśmę na talerze stołu montażowego. Wresz
cie nacisnąłem przycisk uruchamiający apa
raturę:
»Urodziłem
się
jedenastego
listopada
1916 roku w Rewie, gdzie mieszkam dotych
czas. Wioska Rewa leży tuż nad morzem, nad
Zatoką Pucką — na północ od Gdyni i ciąg
nie się wzdłuż wybrzeża, nie? Liczy sześć
dziesiąt domów rybackich.
Mieszkają tam najbiedniejsi rybacy — ry
bacy łodziowi. O rybołówstwie pełnomor
skim nie mają pojęcia. Bo w jaki sposób, nie?
Jo... Stać ich było zaledwie na łódź wiosło
wą, sieci i inne proste narzędzia połowu, za
które i tak trzeba było oddawać handlarzom
większą część zarobku. Tak było jeszcze
przed wojną, nie?
Mój ojciec był rybakiem i marynarzem.
Miałem całą gromadkę rodzeństwa. Dzieciń
stwo moje upłynęło w ciężkiej pracy i bie
dzie. Jo... Pamiętam, jak ojciec wypływał na
morze na cały dzień albo i całą noc. A potem
wracał osłabły z sił. Pamiętam też, jak mat
ka wyglądała jego powrotu, stojąc na strą-
dzie, kiedy był sztorm i zdawało się, że już
żadna siła nie wyrwie ojca morzu.
Od małego, tak samo jak i inne dzieci,
musiałem pomagać rodzicom w pracy. W tym
czasie, kiedy jeszcze nie byłem dość duży,
żeby wypływać na morze, musiałem razem
z rodzeństwem naprawiać i oczyszczać sieci
oraz przygotowywać sznury z haczykami.
A trzeba wiedzieć, że przygotowanie, na
przykład, tysiąca haczyków na rybę to bar
dzo żmudna robota, a nieraz trzeba przy
sposobić i kilka tysięcy takich haczyków.
Później zacząłem wypływać z ojcem na
połowy, co było moją dumą, ale i pracą
o wiele cięższą, a przy tym niebezpieczną.
Jo...
Pierwszego swojego „rejsu” nie zapomnę
chyba do śmierci, tak bardzo wtedy się ba
łem. Mówię rejs, ale nawet nie wyszliśmy na
połów, tylko ojciec wziął mnie ze sobą łodzią
do Osłonina, po ziemniaki. Miałem wtedy
chyba dwanaście lat i przez cały czas, sie
dząc w łodzi, trząsłem się i płakałem ze stra
chu, bo trafiliśmy na sztorm, nie? Morze
rzucało łodzią jak kawałkiem drewna, wiatr
dął taki, że aż zapierało oddech... Jo, tak to
było... Musieliśmy zawrócić do domu z ni
czym. Byłem potem tak zawstydzony swoim
strachem, że nikomu nie śmiałem spojrzeć
w oczy i dopiero później, jak posłyszałem, że
ojciec opowiada matce: „Obaj z Augustynem
biliśmy się dziś ze śmiercią” — zrozumia
łem, że nie mam czego się wstydzić, bo na
prawdę było się czego bać, nie?
Jo... Muszę powiedzieć, że rybaczenie mor
skie na łódce jest bardzo ciężkie. Nieraz
w poszukiwaniu łowiska trzeba wiosłować
wzdłuż brzegu kilkanaście, a nawet kilka
dziesiąt kilometrów, tak że ręce opadają ze
zmęczenia, a później trzeba jeszcze zbierać
siły do wyciągania sieci. Jo... Kiedy dzisiaj
przypominam sobie tamte dni, to z ulgą
myślę o moim stalowym kutrze napędzanym
przez motor, zaopatrzonym w mechaniczną
windę, która wyciąga sieć ze złowioną rybą.
Muszę jeszcze powiedzieć, że przy takiej
ciężkiej pracy, przy takim narażaniu życia,
zarobki rybaka łodziowego były bardzo ma
łe. Przez cały rok jadło się kartofle z rybą,
nie? A kiedy przyszła jesień, czas sztormowy
i nie można było wypływać na morze, to
i nieraz nie było co włożyć do garnka.
Nikt łódką nie wypuści się na dalsze mo
rze, łowiono więc tylko w pasie przybrzeż
nym, o ile udało się natrafić na łowisko.
Przeważnie szła stómew... jo, to znaczy
flądra, i szedł dorsz, czasami inna ryba. A ile
było straty, jaka rozpacz, kiedy sieć się po
rwała albo zginęła zabrana przez sztorm?
To była dla rybaka prawdziwa ruina.
Rybaczenie szło mi na początku niezbyt
dobrze, a prawdę mówiąc — nawet zupełnie
źle. Jo... Mówiłem już o tej wyprawie po
kartofle, nie? Pamiętam, że następna była
jeszcze mniej udana. Ten drugi raz posze
dłem na morze z ojcem i starszymi braćmi.
Popłynęliśmy wtedy na Ławicę Mew po tra
wę morską, której używało się do nawożenia
ziemi. Ojciec wyciągał ją z dna widłami,
a myśmy pomagali. Łódź była już załadowa
na prawie po burty, gdy zerwał się nagle
mocny wiatr. Ojciec kazał mi prędko zmniej
szyć żagiel. W pośpiechu poplątałem linki.
A kiedy znów trzeba było postawić żagiel, to
wtedy przez te poplątane linki pękło płótno
i zrobił się sądny dzień. Ojciec klął, a ja pła
kałem. Nigdy już potem chyba tyle nie pła
kałem co wtedy. Jo... No i ojciec zawziął się,
że musi zrobić ze mnie dobrego rybaka. Te
raz, ile tylko razy wypływał na morze, czy
to na połów, czy to jadąc na targ, sadzał
mnie zawsze przy sterze i nie spuszczał z oka.
I jeszcze dzisiaj palą mnie uszy, kiedy to
wspominam, bo tak mocno za nie targał, jeśli
choć trochę zboczyłem z kursu. Ale mimo
wszystko, ojciec postawił na swoim i zrobił
ze mnie rybaka, nie?
Było ciężko, jo... Czasem przychodziły
duże ławice szprotów, wtedy połowy były
dobre, nie? Ale kiedy tylko więcej ryb poja
wiało się na rynku, handlarze zaraz obniżali
cenę. A czasami było i tak, że kupcy, kiedy
ryby było dużo, nie chcieli jej kupować. Wte
dy co się złowiło, to trzeba było zakopywać
do ziemi, nie? I nam po dawnemu było cięż
ko żyć. Tak więc nasz los był beznadziejny.
Jo... Wiadomo było, że rybak łodziowy to
największa biedota.
I dlatego rybacy kutrowi, którym powo
dziło się dużo lepiej, z góry patrzyli na ta
kich jak ja biedaków i niechętnie brali nas
na kuter do pracy. A już żeby powierzyć ku
ter do kierowania? To mowy być nie mogło.
Rewiakowi kuter? I co on by z nim zrobił?
Według nich to my, rewiacy, byliśmy jakby
gorszym gatunkiem ludzi, którzy nigdy nie
potrafią nauczyć się tego, co oni umieją:
kierowania kutrami. A gdzie my się mieli
uczyć, kiedy na własny kuter nie było nas
stać, a na obce nas nie dopuszczano? Stąd
i my, z łodzi, patrzyliśmy na rybaków kutro
wych jak na całkiem innych ludzi i chyba
żaden z nas nie odważył się pomyśleć, żeby
się mógł kiedykolwiek z nimi zrównać. Jo,
tak było, mówię prawdę...
A potem przyszła wojna, nastali Niemcy,
jo... Ale na koniec nadeszła wolność. I nowe
czasy, nie? A razem z nimi przyszło i to,
o czym dawniej nie odważyłem się pomyśleć:
kuter.
Zaraz po wojnie zaciągnąłem się na kuter
„Spólnoty” jako rybak. Długo wahałem się,
ale w końcu odważyłem się. To była taka
spółdzielnia. Rozejrzałem się więc dobrze
i szybko zobaczyłem, że jako stary rybak
prędko się wszystkiego nauczę, czego tam
potrzeba, nie? Ale kuter był stary, szybko
się zużył i robota stanęła. Musiałem wrócić
do swojej łodzi. Ale niedługo dowiedziałem
się, że gdyńska „Arka” chce wypuścić na
morze zupełnie nowe kutry, wybudowane
w Gdańskiej Stoczni. No i zgłosiłem się od
razu, bo tam ludzi, zwłaszcza starych ryba
ków, bardzo poszukiwano. Dali mi kuter
i powiedzieli, że będę szyprem. Rozejrzałem
się po tym swoim kutrze trochę, żeby poznać
co i jak i po kilku dniach wyjechałem na
połów, nie?
Za mną poszli i inni rewiacy, a także ry
bacy z dalszych wsi, tacy, którzy dawniej
łowili na łodziach. I wtedy powstał hałas.
Co? Rewiacy pchają się na kutry? — wo
łali ci, co od dawna pływali na pełne morze.
Rewiacy szyprami? Przecież oni nic nie po
trafią. Potopią kutry i sami potoną! Jo... Tak
0 nas mówili. I jeszcze dzisiaj takie gadki
puszczają, nie? Taki Szombok na przykład,
z Helu, który znał mojego ojca...«
Zatrzymałem taśmę.
Szombok...
Przecież znałem to nazwisko. Znałem je
nie tylko z tamtej wizyty u Dahla, w czasie
której nagrywałem opowiadanie leżące w tej
chwili przede mną na montażówce. Znałem
je przede wszystkim dlatego, że miałem je
od dawna ukryte głęboko w swojej pamięci
1 teraz ten utrwalony na taśmie głos Dahla
wyrwał je stamtąd i wydostał na powierzch
nię. Zupełnie tak samo jak ja wygrzebałem
z archiwum to stare, przez wszystkich, i na
wet przeze mnie, zapomniane nagranie.
Szombok...
Tak, pamiętałem, jak się okazuje, i to
nazwisko, i fakt, że w najściślejszy sposób
łączyło się ono kiedyś z nazwiskiem samego
Augustyna Dahla.
Podciągnąłem kolana do góry, oparłem się
nimi o kant stołu montażowego i odchyliłem
się w krześle do tyłu. Kiedy pracowałem na
montażu, w tej właśnie pozycji najlepiej mi
się myślało.
A kiedy tak siedziałem i patrzyłem na
krążek taśmy leżącej teraz nieruchomo na
metalowym talerzu, coraz więcej faktów
związanych z tymi dwoma nazwiskami po
częło wyłaniać się z pamięci. Nie tylko zresz
tą faktów, ale i całych obrazów lub tylko
pojedynczych wyrazów. I w końcu zjawiło
się i to jedno słowo. W swoim czasie było to
cholernie parszywe słowo. Tym bardziej par
szywe, że tak łatwo można je było wtedy
przyczepić do każdego człowieka przy każdej
chyba jego nieudanej z tego czy innego po
wodu pracy, nie wykonanego zadania, czy
nawet nieszczęśliwego wypadku. A cholerne
było przez to, że oznaczało niemal gotowy,
już zawczasu wypisany wyrok dla każdego
człowieka, do którego zostało przyczepione.
A pamiętałem dobrze, że w tamtej starej
historii Dahla i Szomboka, słowo to zostało
użyte. Nie potrafiłem tylko w tej chwili
przypomnieć sobie, w związku z jakim wy
darzeniem i z jaką osobą. Ale to nieważne,
tego potrafię się dowiedzieć. Bo wiedziałem
już, wiedziałem to na pewno, że tą starą hi
storią warto się zająć, że warto do niej wró
cić, odszukać ludzi z nią związanych, zoba
czyć ich dzisiaj. Byłem w tej chwili całko
wicie pewien, że mój instynkt nie zawiódł
mnie, że w tym wszystkim jest temat. I to
temat na duży reportaż, a może nawet na
cały cykl.
Cofnąłem taśmę, wsadziłem ją do pudełka
i zaniosłem do taśmoteki. A stamtąd udałem
się prosto do redaktora naczelnego, aby mu
całą sprawę przedstawić i uzyskać jego zgo
dę na wszystkie dalsze poczynania. Chpdziło
przecież nie tylko o delegacje, ale również
o zwolnienie z bieżących redakcyjnych obo
wiązków. Postanowiłem zacząć od ustalenia
nazwisk ludzi, bohaterów tamtych wydarzeń
sprzed lat. To nie było trudne. Po prostu
przejrzałem
w
bibliotece
zszywki
gazet
z tamtego okresu. Nazwisko Dahla powta
rzało się niejeden raz, gorzej było z jego
ludźmi. Nigdzie nie znalazłem informacji,
która
podawałaby
pełny
wykaz
załogi
„Gdy-33”. W końcu jednak udało mi się usta
lić, że poza Dahlem pływali na tym kutrze
jeszcze trzej ludzie: Leon Pacała — starszy
rybak, Jan Konkel — motorzysta i Antoni
Szymczak — praktykant. Kiedy zapisywałem
na kartce te nazwiska, uświadomiłem sobie,
że przecież każdego z nich musiałem znać,
że być może nagrywałem z nimi jakieś wy
wiady, a dzisiaj ani jedno z tych nazwisk nie
kojarzy mi się z żadną twarzą. W końcu jed
nak nie było w tym nic dziwnego. Minęło
już przecież tyle lat, a ja niemal codziennie
przeprowadzałem z kimś rozmowy lub na
grywałem wywiady. No cóż, będę teraz mu
siał przypomnieć sobie tamtych ludzi, będę
też musiał ich odnaleźć.
Od kogo zacząć?
Pierwszym na mojej kartce był Leon Pa-
cała. Spróbuję chyba właśnie od niego. Tym
bardziej że to nazwisko, tylko to jedno, wy
mienił Dahl w czasie tamtej mojej pierw
szej z nim rozmowy, gdy mówił o swoim ku
trze i o swojej załodze.
A więc Leon Pacała?
Odnaleźć go chyba nie będzie zbyt trudno.
Zadzwonię po prostu do wydziału załogowe
go „Arki” i tam powiedzą mi, na jakim ku
trze teraz pływa i gdzie go można znaleźć.
A jeżeli nawet nie pracuje już w „Arce”, to
oni go znajdą. W ten sam zresztą sposób za
mierzałem odnaleźć i pozostałych członków
załogi Augustyna Dahla.
Już wyciągałem dłoń po słuchawkę tele
foniczną, gdy przypomniało mi się inne na
zwisko, również wymienione przez Dahla.
Szombok.
Jak o nim mówił Dahl nagrany na tej mo
jej starej taśmie?
„Taki Szombok na przykład...” Tak. Do
kładnie w ten sposób to powiedział. Zrobił
to zaraz po tym, jak wspomniał o reakcji
starych rybaków kutrowych na fakt, że tacy
jak Dahl obejmują funkcje szyprów. „Poto
pią kutry i sami potoną! Jo... Tak o nas mó
wili...” A kiedy tak o tym wszystkim myśla
łem, jeszcze raz odezwał się w mojej pamięci
jego głos, wypowiadający tamte słowa i to
nazwisko: „I jeszcze dzisiaj takie gadki pusz
czają, nie? Taki Szombok na przykład...”
I nagle wydało mi się, że w tym głosie
i w tym urwanym zdaniu słyszę wyraźnie
ukrywaną zazdrość i tak samo ukrywane po
czucie niższości. Nie zdziwiło mnie to odkry
cie. Rozumiałem dobrze Dahla. Rozumiałem
też jego gorzkie, przyginające człowieka do
ziemi uczucie, które zrodziło się w nim
w tamtych dawnych latach, kiedy żył jesz
cze ojciec, i które teraz odradzało się na
nowo i być może nawet się jeszcze pogłębia
ło, jeszcze bardziej nasycało taką goryczą,
która jest w człowieku bez przerwy w dzień
i w nocy, i o której nigdy nie można zapom
nieć. A to wszystko działo się przecież
w znacznej mierze właśnie przez Szomboka.
Uśmiechnąłem się, gdyż przyszło mi nagle
na myśl, że gdybym na przykład pisał repor
taż o rywalizacji, jaka wybuchła, tak, właś
nie wybuchła, między tymi dwoma ludźmi,
więc gdybym pisał ten reportaż wtedy, gdy
się to wszystko działo, Szombok zostałby
przedstawiony w nim jako bohater nega
tywny, jako człowiek, który sprzeciwia się
nowemu, kto wie, czy nie wręcz jako wróg
klasowy. A w każdym razie coś w rodzaju
kułaka, oczywiście morskiego. Bo właściciel
kutra, który nie był członkiem spółdzielni,
byłby chyba odpowiednikiem wiejskiego bo
gacza.
A jaki jest Szombok naprawdę? Jak mam
go pokazać teraz?
Jeszcze tego samego dnia poprosiłem o de
legację do Helu, bo pamiętałem, że tam właś
nie mieszkał Szombok we własnym domku.
Z sekretariatu znów poszedłem do taśmote
ki, gdyż przyszło mi na myśl, że może znajdę
jakieś nagranie z tym człowiekiem.
Nasz taśmotekarz przyjął mnie zupełnie
bez entuzjazmu. Wiedziałem, że zawracam
mu głowę, bo tym razem w najmniejszym
nawet stopniu nie wiedziałem, czego właś
ciwie szukam. Nie wiedziałem, z jakiego
okresu może być ta taśma, nie znałem tytułu
nagrania, nie wiedziałem nawet, czy w ogóle
coś takiego jest. Uparłem się jednak. Po
zycja po pozycji przeglądałem wszystkie
księgi, potem zacząłem grzebać na półkach
z taśmami. Każde pudło jest przecież okle
jone nalepką, na której obok tytułu i nazwi
ska autora wpisuje się także nazwiska roz
mówców. To była jedyna szansa na odnale
zienie nagrania z Szombokiem, jeżeli kiedyś
takie istniało.
— Nic pan nie znajdzie. — Taśmotekarz
zły, że buszuję w jego królestwie, chodził za
mną i przeszkadzał mi, jak tylko mógł. —
Na pewno już zostało skasowane. Masę taśm
skasowano, mówię panu.
A jednak znalazłem. Była to audycja na
którąś tam rocznicę wybuchu wojny, przy
gotowana przez kolegę z redakcji literackiej
i zmontowana ze wspomnień kilku ludzi.
Między nazwiskami wymienionymi na na
lepce znajdowało się również i Szomboka.
Nie wiedziałem jeszcze, czy to ten sam, ale
przecież nazwisko było raczej rzadkie i mia
łem nadzieję, że to jednak on.
Pośpieszyłem ze swoją zdobyczą na stół
montażowy. Założyłem taśmę i już na samym
początku, tuż po zapowiedzi wstępnej, poda
nej na muzyce, usłyszałem niski, tubalny
głos:
»Gdy z końcem sierpnia, pomimo bardzo
pięknej pogody, wyjechali z Helu ostatni let
nicy, oboje z żoną zrozumieliśmy, że wojna
wybuchnie lada dzień.
Mój kuter został zmobilizowany i zaciąg
nięty do flotylli kutrów Marynarki Wojen
nej w Gdyni. W gdyńskiej bazie stał też
statek
pasażerski
żeglugi
przybrzeżnej
„Gdańsk”, z którego dowodzono wszystkimi
naszymi kutrami. Ponieważ miałem kwalifi
kacje i szypra, i motorzysty, zdjęto mnie
z pokładu mojego kutra i odkomenderowano
na duży kuter Marynarki Wojennej. Nikt
z naszej załogi nie wierzył już, że wojny da
się uniknąć, choć do ostatniej chwili zapew
niano nas o tym.
Pierwszego września o godzinie dwunastej
minut trzydzieści, gdy mieliśmy właśnie fa
sować obiad, zjawiły się na niebie samoloty
hitlerowskie i nastąpił pierwszy nalot na
Gdynię. Równocześnie z bombami, z pokładu
„Gdańska” padł rozkaz rozproszenia się po
morzu.
Rzuciłem się do motoru. Udało mi się za
puścić go w ciągu paru minut. Wyskoczyłem
na pokład i tu przekonałem się, że jestem na
kutrze sam. Marynarz, który miał mi poma
gać, gdzieś się zapodział. Bomby padały gę
sto. Od huku zaczęło mi dzwonić w uszach.
Na drugi dzień udało mi się zwerbować
do pomocy wałęsającego się po nabrzeżu
młodego kundę. O dziesiątej rano zapuściłem
motor i wyszedłem w morze szukać naszego
„Gdańska”. Wszystkie kutry rozeszły się już,
widziałem je, jak stały na kotwicach pod
Kuźnicą, Mechlinkami, Osłoninem.
Zobaczyłem również „Gdańsk”. Stał za
kotwiczony na wysokości Mechlinek, tuż
przy brzegu. Śruba jeszcze pracowała, ale na
pokładzie nie było widać żywej duszy, po
niewierał się na nim tylko czyjś mundur.
Zauważyłem także, że nie ma ani jednej
łodzi ratunkowej. Statek opuszczono widać
w pośpiechu.
Dobiłem i obaj z chłopcem wdrapaliśmy
się na pokład. Zajrzałem do salonu: lustra
potrzaskane, krzesła poprzewracane. Nie ro
zumiałem, co to wszystko ma znaczyć, do
póki nie zszedłem do maszynowni. Tu woda
sięgała mi po kostki. Mój kunda ciągle jesz
cze nie pojmował, że motorzysta „Gdańska”,
gdy
załoga
przerażona
bombardowaniem
uciekła, nim zszedł z pokładu, otworzył kran
i że teraz statek tonie oraz grozi eksplozja
kotła.
Po chwili szliśmy całą naprzód w morze.
„Gdańsk” malał i malał, aż zniknął nam
z oczu. Serce mi się wtedy ścisnęło i pomy
ślałem: „Źle z nami”.
Wzięliśmy kurs na Jastarnię.
Podczas błądzenia po morzu jeden widok
szczególnie mną wstrząsnął: wywrócone ło
dzie ratunkowe i martwi ludzie, utrzymujący
się na powierzchni dzięki pasom ratunko
wym.
Po przybyciu do Jastarni zameldowałem
się natychmiast w kapitanacie portu. Jastar
nia także była już bombardowana, a nasze
trałowce, jak na przykład „Jaskółka”, mia
ły burty podziurawione jak sito; to od kul
lotniczych karabinów maszynowych. Miej
scowe kutr.y patrolowały na morzu, wyła
wiając rozbitków.
W kapitanacie polecono mi zakotwiczyć za
redą i czekać tam na dalsze rozkazy. Trzy
naście dni stał tak kuter, bezbronny, wy
stawiony na cel pocisków. Za każdą deto
nacją myślałem: „No, już po nim”.
Ocalał jednak szczęśliwym trafem i zaczą
łem transportować na nim amunicję dla
Oksywia, które broniło się jeszcze, podczas
gdy w Gdyni i w Mechlinkach panoszyli się
już hitlerowcy. Załoga Oksywia była ze
wsząd otoczona, ale trzymała się dzielnie.
Dostawy amunicji posyłano nocą na ku
trach. W pierwszy rejs wyszedłem z ryba-
3 — Wielki rejs
kiem Friedrichem z Helu, w następny z Pie
chockim, potem z Walkowcem. Podczas każ
dego rejsu kuter szedł pod huraganowym
ogniem hitlerowców. Ratowała nas jedynie
ciemność, bo byliśmy przecież zupełnie bez
bronni, a w dodatku siedzieliśmy na skrzy
niach z amunicją dosłownie jak na wulka
nie. Jeden pocisk i zostałaby po nas tylko
pamięć w rodzinach.
Dobijaliśmy do przystani w Babich Dołach
tak spoceni, że koszule nasze można „było
wyżymać. Oksywie z tamtych dni, prażone
ze wszystkich stron ogniem, zatłoczone prze
rażoną ludnością cywilną, pełne jęczących
rannych, przypominało żywe piekło. Ciężko
mi wspominać to, na co tam patrzyłem.
Nieraz pytano mnie wówczas i potem, czy
się nie boję, czy się nie bałem? Pewno, że
się bałem. Wiedziałem dobrze, na co się na
rażam w czasie każdego rejsu. Ale wiedzia
łem też, że moim obowiązkiem jest wykonać
rozkaz. Najmocniej zaś utkwił mi w pamięci
ostatni rejs. Do dziś nie rozumiem, w jaki
sposób udało się nam obu z Budziszem po
wrócić z życiem z tej wyprawy. Z Oksywia
do Jastarni „eskortowały” nas pikujące z wy
ciem i ostrzeliwujące kuter z broni pokłado
wej samoloty hitlerowskie.
Nie wypływaliśmy już potem, bo i trans
porty amunicji przestały nadchodzić. Boha
terski opór Oksywia dogasał«.
Niemal natychmiast za Rumią wnętrze po
rannego pociągu na Hel zmienia swój cha-
rakter. Bo do Rumi jest to typowy pociąg
zapchany
robotnikami
dojeżdżającymi
do
pracy. Taki sam, jakich tysiące spotyka się
w całej Polsce, wszędzie tam gdzie znajdują
się większe zakłady pracy albo też tam,
gdzie trwa ich budowa. W Rumi nato
miast ciasne, niemal przedpotopowe wagony,
jakich używa się już tylko na liniach pod
miejskich, opróżniają się, a potem, po dro
dze, zapełniają na nowo, ale już zupełnie
innymi pasażerami. Właściwie, na pierwszy
rzut oka, nie różnią się oni niczym od tych
wszystkich, którzy gdzieś tam w Polsce pa
kują się do takich samych wagonów, na
takich samych małych stacyjkach, obłado
wani tobołkami i koszami, w których nie
spokojnie wiercą się kury lub gęsi wyciąga
jące ciekawie swoje długie szyje. Ale to tyl
ko na pierwszy rzut oka. Bo kiedy posiedzi
się trochę dłużej wśród tych ludzi, dostrzega
się różnice. Różnice zaznaczające się i w tym,
co się słyszy i co się widzi, i w całej tej ota
czającej cię atmosferze. To wszystko jest nie
mal nieuchwytne, ale jest, jest na pewno,
gdyż za każdym razem, kiedy jadę na Hel,
czuję tę różnicę, to coś, co sprawia, że gdy
bym się w tym pociągu zbudził nagle z naj
głębszego nawet snu, od razu wiedziałbym,
że nie znajduję się w żadnym innym, tylko
właśnie w tym, zdążającym na Hel. Być mo
że wywołują to wrażenie charakterystyczne
typy kaszubskich rybaków, te fajki i rożki
z tabaką, czarne czapki ze sztywnym lakie
rowanym daszkiem, no i te wszystkie toczące
się dookoła gadki, jakich nie usłyszałbyś,
a ręczę za to, w żadnym innym zakątku na
szego kraju.
Kiedy wiosną czterdziestego siódmego ro
ku zdemobilizowano mnie i kiedy przyjecha
łem do Gdańska do rodziców, którzy się tutaj
osiedlili,
musiałem
wysłuchiwać
wielu
uszczypliwych uwag pod adresem ludności
kaszubskiej. Ludzi takich jak moi rodzice,
przybyłych, jak się to mówiło, zza Bugu,
drażniły pewne jej cechy, a przede wszy
stkim — jak mówili — skrytość, a nawet
ich solidność. Przyjąłem to wówczas z dobrą
wiarą i wyrażałem takie same sądy, aż do
dnia, gdy po raz pierwszy wysłano mnie
z rozgłośni na Hel.
Pociąg na Hel^odchodził wtedy z Gdańska,
bo nie było jeszcze kolejki elektrycznej do
Gdyni. Pamiętam, jak mnie wtedy uderzyła
ta nagła zmiana atmosfery w wagonie tuż
za Rumią. A potem, gdzieś za Puckiem, prze
rzedziło się ponownie i zostałem w przedzia
le sam. Patrzyłem na zatokę, podchodzącą
tutaj pod sam niemal nasyp, po którym
biegnie pociąg, i przypominającą w tym
miejscu raczej wielkie jezioro niż część tego
morza tak dobrze widocznego i tak bliskiego
na innych odcinkach tej trasy. Woda jest
tutaj płytka, w pogodne dni niebieska jak
niebo zawieszone nad nią. Miejscami zagar
niają ją mokradła zarośnięte wysokimi i fa
lującymi na wietrze szuwarami. Czasami
można dostrzec z okna pociągu białe plamy
dzikich gęsi, albo łabędzi, na wolnych od
sitowia połaciach i to jeszcze bardziej
wzmacnia wrażenie, że się jedzie wzdłuż
brzegu jeziora. I tylko wrzaskliwe i wścib-
skie mewy, które co chwila nadlatują nad
pociąg, rozbijają całe to złudzenie i przypo
minają, że mimo wszystko jest się nad mo
rzem.
,
I właśnie gdzieś w tym miejscu, kiedy pa
trzyłem przez okno na tę niebieską wodę
i chylące się zielone szuwary, usłyszałem
w sąsiednim przedziale męskie głosy powta
rzające co parę chwil te same — jak mi się
zdawało *— słowa, w tym samym dokładnie
rytmie. Potem następowała krótka przerwa,
a po niej inny już głos podejmował wszystko
od początku. Wagon, jak wszystkie w tym
pociągu, był stary, taki, w którym przedziały
oddzielone są tylko wysokimi oparciami ła
wek z siatką na bagaże u szczytu i nie mają
drzwi, i to sprawia, że można dokładnie
słyszeć, co mówią niewidoczni sąsiedzi.
Zaintrygowany tą ni to modlitwą, ni to
recytacją powtarzającą się w wykonaniu
trzech albo i czterech głosów, zacząłem słu
chać uważniej. I wtedy zdziwiłem się jeszcze
bardziej, gdyż były to słowa modlitwy prze
rywane zawsze w tym samym miejscu i roz
poczynane przez kogoś innego od początku.
Wyglądało to mniej więcej tak:
— Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna, Pan
z tobą, błogosławionaś ty między niewia
stami...
— Dosc — przerywał inny głos.
Potem chwila ciszy i następny powtarzał
dokładnie to samo.
Nie wytrzymałem w końcu i wstałem ze
swego miejsca, aby zajrzeć do sąsiedniego
przedziału. Zobaczyłem tam trzech mężczyzn,
prawdopodobnie rybaków. Jeden z nich uno
sił akurat do ust flachę z wódką, a siedzący
naprzeciw rozpoczynał tę monotonną recy
tację:
— Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna...
Gdy dotarł do słowa „niewiastami”, ten
trzeci zawołał:
— Dosc!
Wtedy ten pierwszy odjął butelkę od ust
i podał następnemu.
— Piłem już wódkę na różne sposoby —
powiedziałem — ale takiego jeszcze nie
znam.
— To niech pon pije z nami. — Ten, który
trzymał butelkę, wyciągnął dłoń w moją
stronę.
Od tamtej właśnie chwili całkowicie zmie
niły się moje poglądy na charakter i uspo
sobienie Kaszubów. A jednocześnie narodziło
się zainteresowanie i ciekawość tego wszyst
kiego, co jest kaszubskie.
I gdy tak siedziałem teraz w pociągu zdą
żającym na Hel, pomyślałem sobie w ja
kiejś chwili, że to moje tak nagle powstałe
pragnienie poznania całej prawdy o tamtych
starych historiach między Dahlem a Szom-
bokiem wywodzi się właściwie z tego same
go zainteresowania i z tej ciekawości.
Kiedy wyjrzałem przez okno, znów zoba
czyłem morze. Pociąg przemierzał już pół
wysep i z jednej strony widziało się miej
scami spokojną i szarą zatokę, a z drugiej
tak samo szarą, ale rozkołysaną i pomarsz
czoną w długie pasma fal powierzchnię mo
rza. A kiedy na nie patrzyłem z okna wago
nu, poprzez pnie sosen i poprzez garby
wydm, znów ożyło to wszystko, co za każ
dym razem budził we mnie taki widok. I wte
dy uświadomiłem sobie, że również te moje
zadawnione marzenia i tęsknoty, a może na
wet przede wszystkim ohe, zmusiły mnie do
tego drążenia i do powrotu do historii Dahla
i Szomboka.
—• Chceme le so zażec? Szombok zmru
żył oczy w chytrym i być może trochę złośli
wym uśmiechu i wyciągnął ku mnie dłoń
z rożkiem na tabakę.
— O nie, dziękuję. — Znałem piekielną
moc tego proszku. Kiedyś skusiło mnie, aby
spróbować tabaki i do dziś pamiętam to świ
drujące wiercenie w nosie, a nawet już nie
w nosie tylko gdzieś w głębi czaszki, te łzy,
których w żaden sposób powstrzymać nie
można, i to kichanie bez końca, mimo że już
bolą od niego wszystkie żebra i wydaje się,
że nos rozsypie się w kawałki. — Wolę swo
jego papierosa.
Szombok roześmiał się szeroko.
Zauważyłem już, że śmieje się często,
z byle powodu i że wtedy całą swoją posta
cią odchyla się do tyłu, zadzierając głowę do
góry i mrużąc oczy tak, że prawie ich nie
widać.
— No, to ja sam.
Mówił zupełnie czysto, bez gwarowych na
leciałości i prawie bez żadnego, tak charak
terystycznego dla Kaszubów akcentu. Lubił
jednak wtrącać od czasu do czasu jakieś
miejscowe powiedzonka i wtedy, za każdym
razem, mrużył oczy w tym swoim chytrym
uśmieszku. Te oczy, w których, jeżeli nie
krył ich za powiekami, była ta sama chytrość
i ten sam, trochę złośliwy humor. Takie miał
oczy. A twarz była szeroka, czerstwa
i w chwilach pełnego śmiechu krwiście czer
wona. Pod niewielkim, ale także szerokim
nosem sterczały na boki dwie miotełki
szorstkich wąsów, które sprawiały, że Szom
bok przypominał trochę kota. A właściwie
starego, leniwego i spasionego kocura i po
dobnie jak taki kocur niemal nie ruszał się
ze swojego miejsca pod oknem. Bo brzuch
miał potężny, tak że czarne, struksowe
portki opadały mu poniżej pępka. Poza ty
mi portkami miał na sobie szary, domowej
roboty sweter, taki prawdziwy rybacki, opa
dający aż poza biodra, z kołnierzem opatu
lającym szyję. A na nogach miał tak samo
szare, wełniane skarpety i drewniane trepy.
Kiedy ja zapalałem papierosa, Szombok
wyciągnął zatyczkę z rożka i na wgłębienie
dłoni utworzone między kciukiem a wska
zującym palcem wysypał szczyptę tabaki. Po
tem uniósł ją do nosa i zażył wciągając głoś
no powietrze. Schował rożek do kieszeni,
a z drugiej wydostał wielką kraciastą chustę
i wytarł nią nos.
— Kiedy pierwszy raz spróbowałem taba
ki — powiedziałem — całą chusteczkę mia
łem mokrą od łez. Tak wtedy płakałem.
—• To prawda — uśmiechnął się Szom
bok. — Tabaka wyciska łzy z oczu każdemu,
kto nie jest przyzwyczajony. Ale nie tylko
tabaka. — Znów w jego oczach zapaliły się
te chytre chochliki: — Me marne taką panią,
co mó wiele sukniów, a kiej ję zeblókają,
to muszy nad nią płakać. Co to jest?
Znałem tę kaszubską zagadkę, podobnie
jak wiele innych, więc odpowiedziałem na
tychmiast:
— Cebula.
— Tak, cebula. — Szombok pokiwał gło
wą. — Zna pan to?
— Znam. I inne też. Nagrywałem nawet
dla radia.
Szombok pochylił się ku stołowi, na któ
rym leżał mój „Ficord”, mały, reporterski
magnetofon.
— I dzisiaj ze mną też chce pan coś na
grać?
— Tak.
— Takie nasze gadczi?
— Nie — odpowiedziałem. Przysunąłem
mikrofon w stronę Szomboka i uruchomiłem
magnetofon. — Chciałem pana zapytać, czy
pamięta pan Augustyna Dahla?
— Augustyna Dahla? — Szombok odchylił
się do tyłu i przymknął na chwilkę oczy. Po
tem otworzył je i pokręcił głową. — Nie. Kto
to jest?
— Rybak. Szyper arkowskiego kutra.
— Szyper? — Szombok znów zmrużył
oczy. — Nie. Nie znam go chyba.
— Znał go pan dobrze — powiedziałem. —
Kiedyś rywalizowaliście z nim o pierwszeń
stwo.
— Ja? Rywalizowałem? — Szombok ro
ześmiał się tym swoim szerokim, gromkim
śmiechem. — Kiedy to było? — Podał się ku
przodowi i utkwił w mojej twarzy spojrze
nie oczu, w których teraz nie było już tam
tej chytrej wesołości, tylko rozbudzone za
ciekawienie.
— To było wtedy, gdy Dahl został szyprem
w „Arce”. Z rybaka łodziowego. On pocho
dził...
— Niech pan zaczeka — przerwał mi
Szombok. — Coś już sobie przypominam.—
Chwilę trwał w bezruchu, pogrążony w za
dumie, a potem znów się roześmiał. I znów
zapaliły się w jego oczach te iskierki złośli
wego humoru. — Już wiem. — Klepnął dło
nią o udo. — Tak, pamiętam. Augustyn Dahl.
Rewiak, prawda?
— Tak.
— Już wiem. Ale to on chciał rywalizo
wać ze mną, nie ja z nim. Chciał mi dorów
nać, a nie potrafił.
— Naprawdę nie potrafił?
— A gdzie by tam taki rewiak, który
nigdy na kutrze nie pływał, mógł dorównać
staremu rybakowi jak ja? Ja jeszcze z ojcem
na pełne morze wychodziłem. A tacy jak
Dahl na swoich łodziach całe życie przy
brzegu się kręcili. I gdzie takim do ku
trów... — Szombok znów uderzył się dłonią
o udo i parsknął śmiechem. — To nawet było
śmieszne. Ta jego rywalizacja. Bo nie wiem,
czy pan wie, że on mnie wyzwał do takiego
wyścigu pracy, jak to wtedy nazywano...
Tak. Ambicji to on miał dużo. I tak mi się
zdaje, że i pycha go ponosiła, kiedy tym
szyprem został. A może koniecznie chciał
się wybić? Wykazać się jakoś? Nie wiem. Ale
do tego wyścigu mnie wyzwał. A mnie się
śmiać chciało. Bo wie pan, chce ze mną się
taki rewiak ścigać, a sam na łowisko trafić
nie może i idzie za mną. — Szombok uśmie
chał się teraz szeroko, całą twarzą, a jego
oczy aż płonęły od tych złośliwych ogni
ków. — Tak, pamiętam, że raz, czy dwa razy,
urządziłem mu dobrego figla. — Szombok
spoważniał nagle. A po chwili pokręcił gło
wą i powiedział: — Później miałem za swoje,
bo powiedzieli, że robię sabotaż.
— Kto powiedział?
—■ Chyba Dahl, bo kto mógł coś takiego
powiedzieć? Albo ten... Pacała. Tak, Pacała
on się nazywał...
— Leon Pacała?
— Tak. Rybak z kutra Dahla. O, to był...
Pan wie, byli w tamtych latach tacy. Wszę
dzie i we wszystkim widzieli sabotaż, jak
tylko im coś nie szło. — W oczach Szomboka
znów pojawiły się iskierki chytrego czy mo
że złośliwego rozbawienia. — Tak... To na
wet było wygodne, prawda? Jak się miało
awarię, jak się jaka robota nie udała, to za
raz był winien sabotaż. Nie oni byli winni,
tylko wróg. No i tacy, jak ten Pacała, wszę
dzie tego wroga szukali. I muszę panu po
wiedzieć, że mało brakowało, żeby i mnie
wzięli, ale jakoś mi uszło... Tak, takie to były
czasy i dobrze, że teraz jest inaczej... —
Szombok wyciągnął z kieszeni rożek, zażył
tabaki i wytarł nos tą swoją wielką chustecz
ką. — Tak to było z tym naszym wyścigiem,
jak już chce pan to wiedzieć.
— Pływa pan dalej na swoim kutrze? —
spytałem.
Szombok pokręcił głową.
— Nie. Stary już jestem. Ja sam nie pły
wam.
— A czy wie pan, że Dahl jest szyprem
i to już takim całą gębą? W tej chwili jest
na Morzu Północnym, uratował w czasie
sztormu załogę szwedzkiego jachtu, otrzy
mał za to w Szwecji nagrodę.
Szombok pokiwał głową.
— Ja się nie dziwię — powiedział. — Te
raz taki czas, że każdy może się wszystkiego
wyuczyć. Nawet taki rewiak jak Dahl.
Ale... — znów jego oczy zmrużyły się w tym
chytrym uśmiechu — ale mój syn, wie pan,
mam jednego syna, jest bosmanem na tym
trawlerze przetwórni „Dalmor”. I pływa aż
pod Labrador.
Roześmiał się szeroko, całą twarzą, i swo
im zwyczajem uderzył się dłonią w udo.
Zatrzymałem „Ficorda”, wyłączyłem mi
krofon i wpakowałem go do nylonowej to
rebki. Podziękowałem Szombokowi za roz
mowę.
A kiedy, wychodząc z pokoju, otwierałem
drzwi, usłyszałem za sobą tubalny głos:
—■ Co to jest? Me marne taciego póna, kiej
me idzeme buten, to nama pod suknie za-
zero?
Odwróciłem się i napotkałem spojrzenie
oczu zmrużonych w chytrym uśmieszku.
— Próg — odpowiedziałem.
Znów pustawy wagon pociągu do Gdyni,
znów podrygiwanie na złączach szyn i morze
widoczne poprzez wydmy i brunatne pnie
sosen. A potem tuż obok ogrodzenie portu
we Władysławowie i sterczące ku niebu
maszty kutrów i zaraz za ogrodzeniem jasny
pas plaży i dalej morze. Szerokie, bez końca
morze, zupełnie puste, siwe i zryte zmarszcz
kami, jak twarz bardzo starego człowieka,
twarz absolutnie już obojętna na wszystko,
zamknięta w sobie, w tym własnym we
wnętrznym ja i tylko chwilami zdradzająca
to wnętrze zmiennymi układami zmarszczek
i bruzd.
Pociąg zataczał tutaj szeroki łuk, szarość
morza zakołowała i umknęła do tyłu i na
nowo był ląd, młode, ciemne i miotlaste
sosny, a od czasu do czasu budynki małych
stacyjek.
Morze ukazało się jeszcze raz tuż za Swa
rzewem. Oglądało się je teraz z wysokiego
urwistego brzegu i to sprawiało, że było jesz
cze bardziej płaskie i jeszcze bardziej nie
skończone niż tam koło Władysławowa.
Zawsze, jak daleko bym nie sięgnął wstecz
pamięcią, było w moich marzeniach to mo
rze i to wszystko, co się z nim wiąże. I porty
na całym świecie, i statki wychodzące w da
leki, wielki rejs na spotkanie mgłom i sztor
mom. Ale nigdy przecież tego morza nie wi
działem. Nigdy aż do tego dnia, w którym
po przyjeździe do Gdańska wybrałem się do
Brzeźna, aby je ujrzeć. Wprawdzie był już
taki czas, kiedy byłem tuż nad morzem, ale
zobaczyć go nie udało mi się wtedy. To było
w Kołobrzegu. Od dziesięciu dni ulica po
ulicy, krok po kroku, likwidując opór fry
ców, w dzień i w nocy posuwaliśmy się ku
portowi, ku morskiemu brzegowi. A kiedy
dotarliśmy do tego portu i kiedy dookoła nas
cichły stopniowo ostatnie serie pepeszek, by
liśmy tak utrudzeni tą walką i tą przygnę
biającą świadomością, że tylu spośród nas
zostało w płonących ruinach poza nami, że,
nie pamiętając i nie myśląc o niczym, uwali
liśmy się spać. Przespaliśmy tak ten dzień
i cały następny, w którym odbywała się uro
czystość zaślubin z morzem. A pod koniec S
tego dnia, już o zmroku, odnalazł nas, ciągle
jeszcze śpiących, goniec kompanii. Musieliś
my wstać i wraz z całą kompanią iść na
miejsce wyznaczonego nam postoju gdzieś
poza miastem. Tak więc nie zdołaliśmy zoba
czyć tego morza, o które biliśmy się i które
było już tak blisko.
I dopiero w marcu 1947 roku po raz drugi
znalazłem się nad morzem, właśnie tutaj,
w Gdańsku. Pamiętam doskonale ten pierw
szy dzień, gdy wybrałem się do Nowego Por
tu. Mijająca zima była ostra, więc wszędzie
spotykało się jeszcze tafle lodu i brudne
resztki śnieżnych zasp. Do Nowego Portu do-
jechałem tramwajem, potem błądziłem tro
chę wąskimi uliczkami z rzędami charakte
rystycznych gazowych latarni, po których
dzisiaj i ślad już chyba nie pozostał. Zna
lazłem się wreszcie nad portowym kanałem.
Jeszcze zamarzniętym, pustym, z czarną syl
wetką statku tkwiącego u nabrzeża po dru
giej stronie, pod tak samo czarnymi i znie
ruchomiałymi dźwigami. To był pierwszy
morski statek, jaki widziałem, i pierwszy
w moim życiu obraz morskiego portu. Długo
stałem na tym nabrzeżu. Potem poszedłem
dalej, bo chciałem zobaczyć jeszcze morze.
Nie bardzo wiedziałem, gdzie go szukać,
a bardzo nie lubię dopytywać się o drogę.
W końcu jednak zabrnąłem aż do Brzeźna
i przez zniszczony, pełen jeszcze powojenne
go żelastwa park wyszedłem na brzeg morza.
Pamiętam, że zanim je ujrzałem, usłyszałem
szum fal. Ten charakterystyczny szum, na
rastający, to znów zacichający, a przecież
trwający nieustannie, wiszący nie tylko nad
plażą, nie tylko nad wydmami, lecz nad ca
łym parkiem
v
a być może nawet nad całym
Brzeźnem. Wąską, piaszczystą dróżką szed
łem między wysokimi zaroślami na grzbiet
wydmy i słyszałem te fale coraz bliżej, coraz
wyraźniej, aż w końcu w luce między krza
kami, na wprost siebie ujrzałem morze. Było
tak samo siwe jak dzisiaj i tak samo przy
pominało zrytą zmarszczkami i pokrytą za
rostem twarz bardzo starego człowieka po
grążonego
w
absolutnej
obojętności
na
wszystko poza sobą samym. A nad morzem
zwisało chmurami takie samo szare i gro
żące deszczem niebo.
Z tej wąskiej dróżki zszedłem wtedy na
plażę, nad samą wodę, tam gdzie fale co chwi-
la zwilżały piach. Stałem chwilę, wystawia
jąc policzki na zimny i ostry wiatr, a potem
cofnąłem się i usiadłem na burcie rybackiej
łodzi wyciągniętej przed sztormem głęboko
na plażę. I znów, podobnie jak tam, w porcie,
bardzo długo siedziałem niemal bez ruchu,
patrząc na morze, na fale wpadające na
brzeg, na niebo i na widoczne po prawej
stronie wyjście z portu, chronione przez wy
biegające w morze ramiona falochronów za
kończone słupkiem latarni.
I właśnie tam, właśnie wtedy zrodziło się
we mnie to wszystko, co trwa do dziś i co
budzi się z nową siłą zawsze wtedy, gdy
tylko patrzę na morze, a co nigdy nie zostało
spełnione i chyba nigdy już spełnione nie
będzie.
— ...Więc w tej chwili tylko na temat
Konkela może mi pan powiedzieć coś kon
kretnego?
— Tak, niestety. Rozumie pan, tak na go
rąco...
— Dobra — przerwałem. — W takim ra
zie wielka prośba.
— Słucham?
— Chodzi mi o informacje o tamtych
dwóch. A przede wszystkim o to, dlaczego
i w jakich okolicznościach odeszli z „Arki”.
Dobra?
— Zrobi się.
— To pięknie. A Konkel?
— Konkel również już u nas nie pracuje,
ale odchodził za moich czasów, więc go pa
miętam. Pływa teraz na suprze „Dalmoru”.
— A dlaczego odszedł od was?
— Zwyczajnie, w „Dalmorze” ma lepsze
warunki.
— Aha. Co więcej może mi pan o nim po
wiedzieć?
— Coś więcej... No cóż, bardzo dobry był
z niego motorzysta, bardzo sumienny, no...
od 1957 roku jest członkiem partii. To chy
ba wszystko.
— Dziękuję. Po tamte informacje kiedy
mam zadzwonić?
—• Jutro... Nie, pojutrze. Pojutrze na
pewno.
— Dobra. Dziękuję. Do widzenia.
Odłożyłem słuchawkę i zajrzałem do ka
lendarzyka, aby odnaleźć numer telefonu do
załogowego w „Dalmorze”.
Miałem szczęście. Okazało się bowiem, że
Konkel jest właśnie u załogowego. Jego su-
pertrawler wrócił wczoraj z morza i wyła
dowuje w porcie złowioną rybę. Kiedy mo
żemy się spotkać? Najlepiej jutro rano.
— Pięknie — odpowiedziałem. — Będę
u pana jutro koło ósmej.
— Czekam — usłyszałem w słuchawce.
Kiedy jednak następnego dnia zjawiłem
się na statku Konkela z magnetofonem na
ramieniu, okazało się, że jest jeszcze zajęty
jakąś robotą w maszynowni. Musiałem więc
zaczekać na niego w kabinie.
Siedząc na kojce, wypaliłem papierosa,
a potem podszedłem do iluminatora i wyj
rzałem na basen portowy. Na wprost, przy
przeciwległym nabrzeżu oddzielony ciemną
taflą wody leniwie wzdymającej się w ła
godne, niewielkie fale, stał jeden z tych naj
nowszych trawlerów łowiących z rufy, a tuż
za nim sterczał już prawie anachroniczny
przy tamtym supertrawler o burtach poma
lowanych na czarno. Taki sam, na jakim
gościłem i na jakim pływał Konkel.
Zresztą przecież i dzisiejszego rybackiego
portu nie da się w żaden sposób porównać
do tamtego z tych lat, kiedy to przy nabrze
żach spotykało się jeszcze stare, pochodzące
z lat przedwojennych trawlery o niezgrab
nej, kanciastej sylwetce, pochylonych do ty
łu masztach, z wiecznie okopconą, sterczącą
wysoko rurą komina.
Chociaż...
Chociaż było coś w atmosferze portu
z tamtych lat, coś czego mi dzisiaj trochę
brakuje. Coś z nastroju książek Londona, coś
z kolorytu przygodowego filmu morskiego.
I dlatego że nie znajduję już nic z tego w du
żym porcie, najbardziej lubię odwiedzać por
ty małe, takie jak na przykład Władysławo
wo. Lubię je zwłaszcza w godzinach wieczor
nego zmierzchu, gdy kutry wracają z połowu.
Zapalają się wtedy jaskrawe światła przy
długich blokach magazynu, a z ich wnętrza
wytaczają się elektryczne wózki i, dudniąc
po bruku, wpadają na deski pomostów. Po
rywają skrzynki pełne ryby i uciekają do
chłodni, by po chwili powrócić po nowy ła
dunek. Terkocą tryby wind
t
pokładowych,
dobywających z ładowni zdobycz przywie
zioną z morza, krzyczą mewy, które nie wia
domo skąd zwaliły się na port kotłującą się
dziką chmarą, rzucającą się na każdy rybi
ochłap, jaki spadnie do wody.
Do portu jeden za drugim wchodzą wra
cające z morza kutry. Gdacząc silnikami na
małych obrotach i kolebiąc się lekko na roz
kołysanej wodzie przybijają do drewnianych
pomostów. Z ich pokładów schodzą na ląd
4 — Wielki rejs
49
szyprowie, przeważnie stare „zejmany” —
chłopy czerwone na gębie od morskiego wia
tru, mocne w pysku i w garści...
— Długo pan czeka?
Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem stoją
cego w drzwiach wysokiego i żylastego męż
czyznę w niebieskim kombinezonie. Uśmie
chał się do mnie, ukazując białe zęby, i wy
cierał szmatą pobrudzone smarami ręce.
— Nie — odpowiedziałem. — Kilka minut.
— Musiałem zajrzeć do maszyny. — Wpa
kował szmatę do kieszeni kombinezonu, pod
szedł do kojki, wyciągnął spod niej coś w ro
dzaju szuflady i wyjął dwie ciemne butel
ki. — Piwo. Żywieckie — powiedział stawia
jąc flaszki na stoliku. — Napije się pan?
— Chętnie — odpowiedziałem, bo bardzo
lubię dobre piwo.
Otworzył butelki i wyjął z szafki dwie
szklanki.
— Wczoraj wróciliśmy z morza — znów
uśmiechnął się do mnie i uniósł szklankę do
ust. Pociągnął dwa duże łyki i jeszcze raz się
uśmiechnął. — Za parę dni idziemy w morze.
Trzeba korzystać z czasu, żeby maszynę na
fest wyrychtować. Żeby w morzu chodziła
jak należy, bo ryba teraz idzie...
Uniósł szklankę i nie odejmował jej od
ust tak długo, aż została w niej tylko piana.
— A pan z radia? — spytał, napełniając
jeszcze raz swoją szklankę.
— Tak.
— Chce pan coś nagrywać? — rzucił spoj
rzenie na magnetofon, który leżał na stoliku
obok mojej szklanki z piwem.
— Chciałbym z panem porozmawiać. —
Teraz ja uniosłem szklankę do ust. Piwo było
bardzo dobre. — Chciałbym prosić o trochę
wspomnień.
— Takich z morza? — uśmiechnął się do
mnie porozumiewawczo. — Dobrze. Mogę
panu opowiedzieć coś takiego z ostatniego
rejsu. Chce pan?
— Nie. Nie o to mi chodzi.
— A o co? — zdziwił się.
— Czy pamięta pan Augustyna Dahla?
— Dahla... — opróżnił szklankę kilku ły
kami i postawił ją na stoliku obok pustej już
butelki. — Pamiętam, jo. To przecież był
mój pierwszy szyper.
— A Szomboka też pan pamięta?
— Szomboka? Nie. Kto to taki?
— To był stary szyper, właściciel kutra.
Dahl współzawodniczył z nim. To było...
— Jo, teraz wiem. — Konkel roześmiał
się, szeroko szczerząc swoje białe zęby. —
To Dahl wyzwał tamtego do wyścigu. Jo,
tak to było.
— Właśnie. — Znów upiłem parę łyków
piwa i na nowo napełniłem szklankę. —
Właśnie o to mi chodzi. Chciałbym, aby mi
pan opowiedział o tym ich wyścigu.
— A po co to? -— Konkel zmierzył mnie
nagłym i trochę, jak mi się zdawało, nie
ufnym spojrzeniem.
— Nie słyszał pan ostatnio nic o Dahlu? —
odpowiedziałem pytaniem.
— Nie. Wiem tylko tyle, że dalej szypruje
w „Arce”.
— Jest w tej chwili na łowiskach Morza
Północnego. A kilka dni temu, w czasie
sztormu uratował załogę szwedzkiego jachtu.
Dostał w Szwecji dyplom, nagrodę. Nie sły
szał pan?
— Nie. — Konkel pokręcił głową. Fakt, że
Dahl znajdował się ze swoim kutrem aż na
Morzu Północnym, że kogoś tam uratował,
przyjął naturalnie, jak rzecz zupełnie zwy
czajną. Ale już po chwilce posłał mi znów
ten swój porozumiewawczy i domyślny
uśmiech. — Aha, to dlatego chce pan wie
dzieć coś o nim, nie?
— Tak — potwierdziłem. — Chcę zrobić
taka audycję o Dahlu. O tym jak zaczynał
i jaki jest teraz. Będzie pan opowiadał?
— Dobrze. Możemy sobie opowiadać. —
Konkel wstał od stolika, by wydostać spod
kojki jeszcze dwie flaszki piwa. — To co
chce pan wiedzieć?
Jeszcze raz uniosłem szklankę, aby wypić
łyk piwa, a potem uruchomiłem magnetofon.
— Niech pan zacznie od początku. Jak to
było, że Dahl wyzwał Szomboka?
— Jak to było? Było chyba tak, że Dahl
to bardzo uparty i bardzo ambitny człowiek,
nie? 1 to chyba od tej ambicji wszystko po
szło. Bo Szombok to jakby się uwziął wtedy
na Dahla, jakby wziął go sobie na ząb.
Kpinki sobie z niego robił na każdym kroku,
gdzie by Dahla nie spotkał. Z innych nowych
szyprów także, ale z Dahla najwięcej.
— A dlaczego?
— Wie pan, chyba dlatego że Dahl był
z Rewy. Tam, w Rewie, przed wojną była
największa rybacka biedota. No, a taki
Szombok, sam pan chyba rozumie, nie?
Augustyn Dahl stał na pokładzie swojego
kutra. Opierał się plecami o ścianę sterówki
i patrzył z tego miejsca na papiery, jakie
trzymał człowiek znajdujący się na nabrze
żu. Twarz Dahla była zachmurzona, a szczęki
jego poruszały się, zdradzając, że zębami
gryzie ustnik fajki, która między nimi ster
czała i która zresztą dawno już wygasła.
Po chwili spojrzenie szypra przeniosło się
z białych papierów na ciemny otwór luku
ładowni, w którego głębi ginęła stalowa lina
biegnąca
tam
od
bloku
umieszczonego
u szczytu masztu.
W tej chwili Pacała założył stalówkę na
obracający się bęben windy. Lina wyprężyła
się i z luku wyskoczyła skrzynka z rybą.
Tonka przeciągnął ją ponad nadburciem
kutra i ustawił na stosie innych, znajdują
cych się już na nabrzeżu.
Wzrok Dahla skierował się teraz ku pra
wej burcie i na widoczną poza nią czarną
taflę wody, której powierzchnia połyskiwała
oleiście na wygięciach leniwych, ledwie za
znaczających się fal. Ciągnęło od niej ostrym
i wilgotnym zimnem.
Między masztami kutra kręciły się mewy.
Jak zawsze o tej porze były krzykliwe, na
trętne i bezczelne. Głód dodawał im odwagi,
łakomie rzucały się na każdy odrzucany rybi
drobiazg, na wszelkie odpadki, porywając je
niemal ludziom spod ręki. Potem znów nie
spokojną, hałaśliwą chmarą kręciły się im
nad głowami, przysiadały na wodzie, to zry
wały się w powietrze. Trwający od tygodni
mróz i spowodowany przezeń brak żeru wy
ganiał je dniem znad morza do miasta. Jed
nak wieczorem, w godzinach powrotu kutrów
znów zjawiały się nad rybackim portem,
jak gdyby przylatywały tu w ślad za czer
wonymi samochodami przyjeżdżającymi po
rybę. To jednak złudzenie. Po prostu zżyte
z portem ptaki doskonale poznały jego do
bowy rytm i wiedziały, gdzie i o jakiej po
rze znajdzie się dla nich żer.
Wysokim tonem zapiszczała stalówka na
wijająca się na bęben windy. Augustyn Dahl
wstrząsnął się, jakby go mróz dosięgną! po
przez waciak aż do nagiego ciała. A potem
poszedł spojrzeniem za skrzynką, która na
linie przejechała ponad pokładem i nadbur-
ciem i kierowana rękoma Tonki spoczęła na
stercie innych znajdujących się już na na
brzeżu.
— Szesnaście — powiedział mężczyzna
z papierami w ręku.
Jeszcze tylko kilka skrzynek powędrowało
z ładowni na brzeg i winda ucichła.
— To wszystko?
— Wszystko — odpowiedział Pacała z po
kładu.
Tonka rzucił mewom jakiegoś małego dor-
szyka, który wypadł ze skrzynki, i przesko
czył na pokład kutra. Z luku ładowni wyłaził
Konkel.
— No, to marnie wam poszło — zawołał
mężczyzna na nabrzeżu.
— Jo. Niedobrze — odpowiedział Dahl.
Schował fajkę do kieszeni waciaka i prze
szedł z kutra na nabrzeże.
— Szyper — krzyknął za nim Pacała. —
Pamiętajcie o zebraniu. To będzie ważne.
Wszyscy mają być — dodał jeszcze oglądając
się na Tonkę i Konkela.
— A gdzie to będzie? — Konkel otarł swo
je czerwone, przemarznięte ręce o watowane
spodnie, a potem poprawił na głowie baran
kową czapkę z opuszczonymi nausznikami
i usiłował zapalić papierosa.
— W Domu Rybaka — odpowiedział Pa-
cała. I rzucił za odchodzącym już szyprem: —
Słyszeliście, szyper?
— Jo. — Dahl zatrzymał się. .— Konkel!
Ty nie pójdziesz na żadne zebranie. Trzeba
załadować
skrzynki
i
zatankować
ropę.
O czwartej rano wychodzimy.
Konkel uniósł w odpowiedzi dłoń, w któ
rej trzymał zapalonego papierosa.
Augustyn Dahl ruszył dalej, nie oglądając
się już ani na swój kuter, ani na wózki elek
tryczne, które uwoziły do magazynu złowio
ną przez niego rybę. Kołnierz kurtki, jaką
nosił pod waciakiem, uniósł do góry, a ręce
wpakował do kieszeni.
— Ej, Dahl! Jak tam dzisiejszy połów?
Mocniej wciągnął głowę w kołnierz i przy
śpieszył kroku udając, że nie słyszy. To był
Szombok. Dahl już dobrze znał jego donośny,
tubalny głos, pozornie tak bardzo dobro
duszny, tak pełen humoru, a przecież tak
bardzo złośliwy.
— Dlaczego uciekasz, Dahl?
Dahl zwolnił i obejrzał się w prawo, gdzie
wzdłuż nabrzeża warowały kutry. Szombok
stał na pokładzie swojego na szeroko rozsta
wionych nogach obutych w wysokie aż do
bioder gumowe buty, których cholewy opad
ły teraz ku dołowi, odsłaniając czarne struk-
sowe portki. Spod rozpiętej brezentowej
kurtki wypinał się potężny brzuch. Czapka
bosmanka z lakierowanym daszkiem prze
krzywiała się na głowie na jedno ucho.
— No, powiedz Dahl, jak ci na morzu
poszło? — spytał tym swoim dobrodusznym
głosem, ale oczy śmiały mu się złośliwie.
— Nie bardzo. — Dahl silił się na ton jak
najbardziej spokojny i obojętny.
Szombok uderzył się dłonią o udo i ro
ześmiał się szeroko:
— Ryba sama do włoka nie idzie, nie?
— Kiedyś przyjdzie — już z gniewem od
powiedział Dahl.
— Żdżele krowa, aż urosce trówa!
Szombok śmiał się teraz jeszcze głośniej,
tak głośno, że z sąsiednich kutrów zaczęto
gapić się na Dahla i wykrzykiwać jakieś
złośliwe kpinki, których ten już nie słuchał.
Wpakował głębiej ręce do kieszeni i ruszył
dalej szybkim krokiem.
Kilkanaście godzin później, po nocy spę
dzonej w Domu Rybaka, tuż przed czwartą
rano, wracał tą samą drogą. Przechodząc
obok kutra Szomboka, przyśpieszył kroku,
ale tym razem nikt go nie dostrzegł, nikt nie
zaczepił. Wszyscy szykowali się do wyjścia
w morze. Ciszę nocy rwały raz po raz głoś
no rzucane słowa, brzmiące tym głośniej,
że odbijała je nieruchoma jeszcze tafla wody
w basenie. A po chwili poczęły się odzywać
tu i ówdzie pierwsze odgłosy zapalanych sil
ników. Najpierw były to niechętne prych-
nięcia przypominające zupełnie marudzenie
człowieka budzonego brutalnie z głębokiego
snu, w jaki zapadł po pracowitym i męczą
cym dniu. Ale potem zaskoczył nagle jeden
silnik i teraz basowe dudnienie silników na
rastało, aż rozszerzyło się stopniowo na cały
basen portu. Tu i ówdzie kutry zaczęły od
bijać od drewnianych pomostów. Wolno, nie
zgrabnie odchodziły od nich na wstecznym
biegu, potem na chwilę jakby zamierały
w bezruchu, gdakanie motoru zmieniało ton
i rytm i już pochyło ścięty, ostry dziób po
czynał
ciąć
powierzchnię
wody,
czarną
i gładką niby tafla rozlanej i zastygłej smo
ły. Światła pozycyjne kutrów, te białe na
masztach i te czerwone i zielone na burtach,
odbijały się w niej zupełnie jak w lustrze.
Wielkie lampy na nabrzeżach na próżno
usiłowały przezwyciężać ciemności trwającej
jeszcze nocy. Ich blask rozpraszał się już po
paru metrach w tym czarnym mroku i w za
gęszczających go jeszcze tumanach snują
cych się znad wody, zamieniał się w złota
wą, połyskliwą mgiełkę, w której poruszały
się niewyraźne sylwetki ludzi.
Augustyn Dahl chodził wzdłuż burty po
pokładzie swojego kutra. Cztery kroki ku
rufie, zwrot i cztery ku dziobowi. I znów ku
rufie. Głowę wciągał w ramiona, zupełnie
tak jakby mu było zimno, a jednocześnie wy
suwał ją mocno do przodu niby węszący wy
żek Stercząca między zębami fajka poruszała
się miarowymi ruchami w dół i do góry.
Coraz mniej kutrów stało przy pomostach.
W wolnych miejscach widać było ciemne
drewniane pale z białymi czapami lodu. Dahl
spojrzał na prawą burtę poprzez szerokość
pokładu. Mijał go w tej chwili jakiś kuter.
Spoza zasłaniającej widok sterówki wolno
wysuwał się żółty, pękaty kadłub z wyso
kim dziobem. Mocny pień na ciemno poma
lowanego masztu wystrzelał w górę i rozta
piał się w białym blasku światła pozycyjne
go. Zamajaczyły czarne kabłąki kozłów sie
ciowych wychylających się poza burtę, prze
sunęły się kwadraty okien sterówki i już
widać było niską, zaokrągloną rufę. A po
chwili obcy kuter był już tylko gderliwym
dźwiękiem silnika pracującego na małym
biegu.
Za plecami Dahla, na deskach pomostu za
klaskały pośpiesznie kroki.
Szyper strzyknął śliną za burtę. A z nią
również i przekleństwo, które mu chyba
ulżyło, gdyż zaraz żywiej zwrócił się do nad
biegającego Konkela:
— Już wszystko załatwiłeś?
— Jo, wszystko — odpowiedział motorzy
sta. Przelazł przez nadburcie na pokład i sta
nął obok Dahla. — Magazynier chciał nas
na ropie oszukać, diacheł...
Dahl znikał już w drzwiach sterówki, a po
chwili usłyszeli jego głos:
— Zwolnić dziób!
Tonka zdjął cumę z drewnianego pachołka
i wskoczył na pokład. Burta rufy wolno od
chodziła od pomostu. Potem oderwał się
i dziób. Czarny, smolisty pas wody między
pirsem a kutrem szybko się powiększał. Gdy
Dahl przerzucił bieg, śruba zburzyła na
chwilę lśniącą gładziznę wody, która zaraz
jednak wyrównała się i wróciła do po
przedniego martwego bezruchu.
Kuter szedł ku wyjściu z portu, tam gdzie
w czarnym mroku widniały dwa światełka.
Z jednej strony czerwone, z drugiej zielone.
Za tymi światłami było już morze. Szerokie,
wielkie morze, zda się bez żadnego krańca,
morze, na którym trzeba znaleźć łowisko
i z którego trzeba przywieźć rybę. Jak naj
więcej ryby. Najlepiej pełną ładownię. Za
pchać rybą wszystkie skrzynki, które, teraz
puste, piętrzyły się na pokładzie, wypełnić
je śledziami albo dorszem.
Zaraz za falochronem Dahl dał pełny gaz.
Śpieszyło mu się. Wychodzili ostatni, a on
przecież bał się zostać sam na tym rozleg
łym, obcym dla niego i przez tę obcość wro
gim morzu.
Kiedy się obejrzał, widział pozostające za
rufą konstelacje portowych świateł, zlewa
jące się już w bezkształtną, zamazaną i mgli
stą łunę. Przed sobą miał tylko czarną ciem
ność, w której ostrym, niemal szklistym
dźwiękiem rozlegał się syk wody prutej
przez dziób kutra. W tej ciemności tu i ów
r
-
dzie migotała jakaś gwiazdka; to były świa
tła tych kutrów, które wyszły z portu przed
nim.
Jedna z tych gwiazdek stopniowo powięk
szała się. Doganiali kogoś. I zanim jeszcze
rozpoznał szeroką, trochę baliowatą okrąg
łość rufy, Dahl już wiedział, że to był kuter
Szomboka.
Kiedy się zrównali i szli niemal burta
w burtę, tamten otworzył drzwi swojej ste
rówki i przyglądał się im dłuższą chwilę.
W czerwonej poświacie burtowego światła
Dahl widział szeroką twarz tamtego, jego
zmrużone oczy i brzuch wypinający do przo
du czarne, struksowe spodnie i brezentową
kurtkę rozpiętą pod szyją i ukazującą gruby,
wełniany szalik. W pierwszym odruchu
chciał wyprzedzić tamtego, ale się powstrzy
mał, gdyż zrodziła się w nim nagle pewna
myśl. Jeszcze nie był zdecydowany, jeszcze
się wahał, ale zmniejszył gaz i puścił Szom
boka przodem.
Poczekał, aż jego kuter zniknie zupełnie
w mroku i wtedy przywołał Konkela:
— Trzymaj kurs na tamto światło — po
lecił, oddając ster. — To Szombok. Pójdzie
my dziś za nim.
— Jo — uśmiechnął się chytrze Konkel. —
To je fajn pomyślóne, jo.
— Żebyś tylko go nie zgubił.
Dahl wyszedł ze sterówki. Pokład jedno
stajnym, łagodnym ruchem przechylał się
z burty na burtę. Czasami płynnym ześliz
giem uciekał spod nóg, by zaraz na powrót
iść w górę. Silnik grał równo, pykając z rury
wydechowej kłębuszkami jasnych spalin.
Światło pozycyjne na daszku sterówki rzu
cało czerwony blask na twarz Dahla i niżej,
na krągłe grzbiety fal, które z nieustannym
poszumem wychodziły z ciemności i chlapały
o burtę. Daleko, ledwie widoczne, skrzyło się
światełko na maszcie Szomboka. Dahl utkwił
w nim wzrok i trwał tak długą chwilę zato
piony w swoich myślach, które nie były we
sołe. Bo przecież nawet nadzieja, że idąc za
Szombokiem wyjdzie na dobre łowisko, nie
była w tym wszystkim żadną pociechą. Prze
ciwnie, sprawiała, że ilekroć zaciągał się
dymem z fajki, zdawało mu się, że ssie z niej
samą trującą gorycz.
Westchnął.
Jaśniej rozżarzyła się fajka. Oświetliła
część twarzy i ukazała dwie głębokie bruzdy
koło mocno zaciśniętych ust. Bo żadnej ulgi
nie przynosiła myśl, że przecież nie on je
den, że wszyscy mało obeznani z morzem
szyprowie zawsze starali się chodzić za lep
szymi od siebie. No tak, ale tamci zwykle
chodzili całą gromadą i trzymali się jeden
drugiego. Nikt nikomu nie mógł powiedzieć:
„Ty idziesz za mną”.
Nagły przypływ lęku skoczył mu aż pod
gardło. Rozejrzał się niespokojnie i zaraz
odetchnął z ulgą. Nigdzie nie było ani śladu
żadnego innego kutra. Nikt go więc nie wi
dzi, nikt nic nie będzie wiedział.
A jeżeli Szombok? Przecież on mógł ich
poznać?
Aż przygiął się pod nowym uderzeniem
gwałtownego strachu. Ruszył od burty ku
sterówce. Chciał krzyknąć Konkelowi, by
zmienił kurs, by pozostawił Szomboka same
mu sobie, że pójdą sami i na własną rękę
poszukają łowiska. Ale natychmiast po
wstrzymała go bezradna myśl:
Ale gdzie szukać? Gdzie?
Zawrócił więc i znów oparł się dłonią
0 nadburcie i patrzył w kierunku dziobu.
Potem wyjął z ust fajkę. Wystukał o dłoń
zimny już popiół i poszedł do kubryku.
Na dole paliła się jeszcze lampka. Pacała
siedział przy niewielkim stoliku, opierając
się łokciami o jego blat. Podtrzymywał gło
wę dłońmi nad otwartą książką, która leżała
przed nim.
Na przeciwległej kojce spał Tonka. Skulił
się jak psiak, kolana podciągnął niemal pod
brodę. Żółte światło pełzało mu po twarzy,
zaostrzając cienie pod oczami, których do
tychczas nigdy tam nie było. Chłopak miał
sen niespokojny. Poruszał bezładnie rękoma
1 od czasu do czasu coś niezrozumiale wy
krzykiwał.
Dahl usiadł na kojce na wprost Pacały.
Fajkę trzymał jeszcze w ręku. Teraz popa
trzył na nią i po namyśle począł nabijać ty
toniem. Ruchy miał wolne, rozważne.
— Po co oczy psujesz? — powiedział. —
Spałbyś lepiej, nie?
Tamten położył wielką i kościstą dłoń na
rozwartych
stronicach.
Podniósł
głowę
i zmrużył w uśmiechu oczy tak, że pozostały
z nich tylko dwie wąziutkie szparki.
— Spać, to i w mogile wyśpim się — od
powiedział. — Z każdym rokiem lat człowie
kowi przybywa, to i żal na spanie. Lepiej
niech głowa rozumu nabiera, kiedy jest
okazja.
Tonka gwałtownie rzucił się na swojej
kojce i krzyknął coś głośno przez sen.
Z twarzy Pacały znikł uśmiech. Uważnie
przyglądał się bladej twarzy chłopca.
— A temu ot, mocnej ręki brak — powie
dział. — Na zebraniu jego nie było. Całą noc
gdzieś włóczył się.
— Niech tylko robi dobrze — burknął
obojętnie Dahl zajęty swoją fajką.
— A ot i całkiem nie tak — zaoponował
Pacała. — Dziś taki czas, że na człowieka
trzeba nie tylko w robocie uważać. Bo robić
można niby dobrze, ale ważna nie tylko pra
ca, ale i to, jaki kto jest w środku i co o tej
robocie naprawdę myśli.
Szyper pokiwał głową nad fajką, którą
trzymał w dłoni tuż przy ustach, ale prawie
nie słyszał gadania tamtego.
Znów opadły go własne kłopoty.
Pacała wstał. Zamknął książkę i schował
ją do szafki. Potem przystanął koło Tonki.
Pochylił się nad nim, jakby chciał coś zro
zumieć z sennego mamrotania tamtego i po
kręcił głową. Potem zgasił światło i opadł na
swoją koję. Wkrótce potem i Dahl ułożył się
do snu.
Zbudziło ich nagłe wołanie Konkela.
W jednej chwili poderwali się na nogi. Na
wet Tonka skoczył z kojki. Jeden za drugim
wybiegli na pokład w ostry ziąb, w spotę
gowany odgłos fal i dudnienie silnika.
— Co się stało?
— Światło Szomboka!
— Co światło?
— Znikło!
— Cooo?
Dahl jednym szybkim spojrzeniem omiótł
cały widnokrąg. W szarzejącym mroku nie
było widać ani jednego choćby błysku jakie
gokolwiek światełka. Morze było zupełnie
puste.
Szyper podejrzliwie spojrzał na Konkela.
— Spałeś?
— Dole Bóg, nie! — zawołał oburzony
Konkel.
— To gdzie on? W morze się zapadł?
— Cały czas uważałem na światło. I nagle
patrzę... nie ma go. Przecieram oczy. Nie ma.
Mrugam. Nie ma. Znikł, żebe go sarczeste
piorune!
— Jakie światło? Kto znikł? — dopyty
wał się Pacała, który nic nie rozumiał z tej
całej rozmowy.
Tonka, również zdziwiony nagłymi hała
sami, wysuwał spoza jego pleców rozczoch
raną głowę i patrzył na tamtych zaspanymi
jeszcze oczami.
— Kazałem mu, żeby szedł za Szombo-
kiem — wyjaśnił Dahl niechętnie. — No i...
— Uciekł pewnie! — Pacała pokiwał do
myślnie głową.
Dahl nic na to nie odpowiedział. W głę
bokim zamyśleniu pykał z wygasłej fajki.
— Może szedłeś za wolno i zostaliśmy
w tyle? — spytał po chwili. Jeszcze nie mógł
pogodzić się z myślą, z tą najgorszą myślą
ze wszystkich, że Szombok spostrzegł, że za
nim idą, że odgadł ich zamiar i dlatego
uciekł
pozostawiając
ich
samym
sobie
w miejscu, którego zupełnie nie znali.
— Nie. Światło znikło nagle, jakby zgasło.
— Zgasło, mówicie? — zainteresował się
Pacała. — To może być ciekawe. Całkiem
ciekawe. Pomyślim sobie, co to może zna
czyć, pomyślim.
Dahl zapatrzył się na końce swoich gumia
ków. Potem rozkazał:
— Daj pełny gaz, może go dogonimy.
Teraz sam ujął w dłonie szprychy stero
wego koła. Kuter ciął podchodzące pod dziób
fale i rwał na strzępy poranną mgiełkę, któ
ra jeszcze wisiała tuż nad wodą.
Szomboka jednak nigdzie nie było widać.
Nie pomogło ani zbaczanie z kursu, ani zata
czanie szerokich kół po morzu, Szombok po
prostu znikł.
Dahl przez cały czas milczał. Było to złe
i ponure milczenie, pełne bezsilnego gniewu.
Po jakimś czasie do sterówki zajrzał Pa-
cała.
,
— No i co, szyper? Musim chyba zaczy
nać, bo już prawie jasny dzień. Czas tylko
tracim.
— Jo — mruknął Dahl. — Czas zaczynać.
Nie wydawał jednak żadnego rozkazu. Po
prostu bał się tego niewiadomego, które
kryło się dookoła, bał się swoich przeczuć
i chciał odwlec chwilę, w której te obawy
się spełnią.
Pacała ponowił pytanie:
— No i jak? Wyrzucać już sieć?
Dahl nie odpowiadał. Patrzył przez szybę
na morze, szeroko rozkołysane szarymi gar
bami fal, połyskującymi na szczytach zupeł
nie tak, jakby to nie była woda lecz rozto
piony metal. Trudno byłoby określić ściśle,
gdzie się ona kończy, a gdzie zaczyna niebo.
Bowiem i ono było podobnie bezbarwne, po
nure i zachmurzone. I tak samo jak morze
absolutnie obojętne na wszystko.
Dahl spojrzał na kompas, który wskazy
wał kurs nord-ost. Ten sam, którym prowa
dził ich Szombok.
— Rzućcie sondę — wydał polecenie.
Po chwili Tonka podał od dziobu głębo
kość. Wyglądało, że wszystko jest w porząd
ku, a jednak Dahl wciąż jeszcze nie mógł się
na nic zdecydować. A przecież wiedział, wie
dział to dobrze, że trzeba coś zrobić, że nie
wolno tracić czasu. Bo ryba może tu być, bo
wszystkie jego podejrzenia i obawy mogą
być nieuzasadnione. A ludzie już czekają na
pokładzie nad przygotowanym do wyrzuce
nia włokiem.
Jeszcze raz spojrzał na kompas. Potem do
kładnie przyjrzał się niebu, aby z ruchu
chmur ustalić kierunek wiatru.
I wreszcie dał rozkaz:
— Rzucać włok!
Sam zmniejszył szybkość i wolnym, płyn
nym ruchem zakręcił kołem sterowym.
Kuter legł w dryfie, łagodnie kiwając się
na bocznej fali.
Ludzie na pokładzie pochylili się nad
spłaszczonym u burty worem z sieci, który
przypominał w tej chwili kupę brudnawych
szmat. Wczepili się w niego palcami, zgod
nym wysiłkiem mięśni unieśli na nadburcie
i zepchnęli w morze.
Chlupnęło. Wysoko poleciały rozbryzgi
wody.
Sieć rozpłaszczyła się w wodzie jak olbrzy
mia meduza. Przez chwilę unosiła się tuż
pod powierzchnią, a potem znikła w głębi,
pociągając za sobą czerwone prostokąty de
sek rozporowych.
— Winda!
Tonka stał najbliżej. Zwolnił więc hamu-
5 — Wielki rejs
65
lec, puszczając wolno obydwa bębny, z któ
rych odwijać się poczęły stalowe liny holow
nicze utrzymujące włok.
— Stop, winda!
Krótko zazgrzytały tryby. Turkot bębnów
ucichł.
Dahl przesunął manetkę gazu. Silnik za
warczał
i
kuter
znów powoli
nabierał
szybkości. Szyper wyrównał kurs prościutko
na nord.
Przy sterze stanął teraz Pacała. Wszyscy
pozostali zeszli do kubryku, gdyż na razie
nic już nie było do roboty.
Konkel z miejsca uwalił się na koję i na
tychmiast rozległo się jego miarowe chrapa
nie. Długie nogi motorzysty w gumowych
buciorach z odwiniętymi cholewami zwisały
ku podłodze i kiwały się w takt przechyłów
kutra.
Tonka również się położył. Zdjął jednak
buty. Wcisnął je w kąt i swoim zwyczajem
skulił się w kłębek.
Dahl nie zwracał na nich uwagi. Usiadł na
poprzednim swoim miejscu, przygarbił się
i w tępym zamyśleniu ćmił fajkę. Niepokój
nurtujący go od chwili, gdy się dowiedział
o zniknięciu Szomboka, odganiał sen od po
wiek.
Wolno upływały minuty, a potem i godziny,
odmierzane tylko jednostajnym gdakaniem
silnika i przygłuszonym chlupotem fal ocie
rających się o burty.
Dahl wciąż siedział bez ruchu. Fajka wy
gasła i zwisła w ustach, głowa opadła nisko,
opierając się brodą o waciak. W tej pozycji
cała jego twarz wydłużała się jeszcze bar
dziej, a bruzdy koło nosa i warg zaostrzyły
się i pogłębiły.
Obudziło go wołanie Pacały. Drgnął, scho
wał fajkę do kieszeni i spojrzał na zegar.
Zerwał się z miejsca.
— Konkel! Tonka! Wstawać! Wyciągamy
w
sieć!
Nie musiał ich długo budzić. Nawet Tonka
nauczył się już spać na morzu czujnie i zry
wać się do pracy na pierwsze, niegłośne
choćby wezwanie. Poderwali się, od razu
przytomni, i pospieszyli za szyprem, który
wychodził na górę.
Był już jasny dzień, jeżeli tak można po
wiedzieć o dniu zimowym, szarym i chmur
nym. Niebo zwisało nisko, zda się tuż nad
masztami, bure i nieprzyjazne. Powierzchnia
wody wybrzuszała się w baniaste wzniesie
nia fal, na których tu i ówdzie bielił się wie-
chetek piany.
Morze wciąż było puste. Ani śladu jakie
goś masztu, ani plamki dymku z komina
statku. Dookoła nic, tylko szara, rozfalowa-
na, ziejąca chłodem wodna pustka. Ale Dahl
nie wypatrywał już masztów na morzu. Pa
trzał na stalowe liny, które od windy biegły
poprzez kozły sieciowe do morza. Słyszał, że
doświadczeni rybacy potrafią z ułożenia tych
lin wysnuć odpowiedź na pytanie, czy sieć
jest pełna, czy też nie. On jednak tego nie
potrafił i widok lin nic mu nie powiedział.
— Wyciągać włok — rozkazał czekającym
na pokładzie ludziom.
Nieprzyjemnym,
zgrzytliwym
dźwiękiem
zagrzechotały tryby windy. Ruszyły bębny,
nawijając opornie piszczące stalówki. Wresz
cie z fal wychynęły deski rozporowe. Koły
sały się u burty na łańcuchach, zupełnie jak
złowione na haczyk olbrzymie, czerwone pła-
stugi. Za nimi, jeszcze w wodzie, pojawiły
się skrzydła sieci, rozwierające się jak chci
we zdobyczy macki polipa. A kiedy zawiesili
deski przy kozłach i podciągnęli skrzydła,
cały wór włoka począł się przewalać z fali
na falę tuż przy burcie kutra.
Pracowali w zaciętym milczeniu. Po tym,
jak całe płachcie siatki utrzymywały się
lekko przy samej powierzchni morza, pozna
wali, że ryby w niej nie ma.
Jeszcze trochę wysiłku i sieć wyciągnięta
przez windę zawisła nad pokładem między
masztami. Ociekała potokami wody i brud
nego szlamu, zupełnie jak ścierka, którą
zmywa się w domu zabłoconą podłogę.
Patrzyli na nią w tym samym zaciętym
i ponurym milczeniu.
Przed paru godzinami rzucali do wody
prawie nowy włok. A teraz, niczym ta ścier
ka od podłogi, zwisały nędzne strzępy.
Kiedy Pacała rozwiązał węzeł zamykający
wór, wraz z resztą wody wysypało się na po
kład trochę ryby i kilkanaście dużych ka
mieni.
— A żebe go chwile pokręcele! — zaklął
Dahl.
Zostawił silnik na małych obrotach i wy
biegł ze sterówki.
Pacała pytająco spojrzał na Konkela.
— Kamieniste dno — warknął Konkel. —
Ten diacheł, Szombok, wyprowadził nas na
kamieniste dno, a sam uciekł na dobre ło
wisko.
— A żeb jego wilcy zarezali.' A to ścier
wo — zaklął Pacała. I po chwili dorzucił
głosem, w którym była nagle zrodzona za
wziętość: — Ale my sobie jeszcze o tym po-
myślim, koniecznie pomyślim.
Dahl oglądał sieć, obmacywał palcami
mokre strzępy.
— Całkiem dobry był włok — mruczał
sam do siebie: — Lina zerwana. Dolna część
gardzieli też do niczego. A żebe go sarczeste
piorune!
A potem poszedł do sterówki. Odgrodził
się od swojej załogi zatrzaśniętymi drzwiami
i milczeniem, ciężkim i gorzkim, w jakie za
padł na cały ten dzień, aż do chwili, gdy
z prawie pustą ładownią wrócili do portu.
Przerwał je tylko po to, aby rzucić parę
słów Pacale i Konkelowi przed odjazdem do
domu, gdyż następnego dnia była niedziela
i wtedy Dahl zawsze jechał do Rewy, do żo
ny, której nie oglądał przez całe sześć dni.
Całą tę niedzielę spędził w domu, nie rusza
jąc się niemal od stoliczka z radiem, stroniąc
od znajomków i sąsiadów. A kiedy wieczo
rem właził na ciężarówkę Centrali Rybnej,
która jechała akurat do Gdyni, uczynił to
z bardzo ciężkim sercem. Najchętniej został
by w domu.
Na rogu ulicy Portowej zastukał pięścią
w dach szoferki. Ciężarówka zatrzymała się
przy chodniku. Przebrnął przez stos pustych
i śmierdzących skrzynek po rybie i zeskoczył
na jezdnię.
Było już ciemno. Na mokrym bruku roz-
pełzały się żółte światła ulicznych latarni.
W pobliskim Domu Szwedzkiego Marynarza
jarzyły się prostokąty okien. Pusty trolejbus
na Placu Kaszubskim zatoczył koło i podjeż
dżał teraz pod przystanek. Przechodnie prze
mykali pośpiesznie i kiedy tak Dahl patrzył
na nich, zdawało mu się, że są na wylot prze
siąknięci przenikliwą i zimną wilgocią, która
wisiała nad miastem.
Nie bardzo wiedział, w którą stronę się
udać. Na kutrze na pewno jeszcze nikogo nie
było. Konkel przyjedzie z Władysławowa za
jakieś dwie godziny, tego szczeniaka, Tony,
w ogóle nie brał pod uwagę. A Pacała?
Dahl ruszył ku dworcowi, ale zaraz się
zatrzymał. Przypomniał sobie, że o tej porze
Pacała, który mieszkał w ciasnym, subloka
torskim pokoiku, nigdy nie siedział w domu.
Uciekał przed swoją gospodynią, starą pie
kielnicą, a poza tym lubił przed rejsem,
zwłaszcza w taką pogodę, wypić parę kufli
grzanego piwa zaprawionego alkoholem.
Zawrócił więc i wszedł w Portową, aby
poszukać knajpy, której nazwę wymienił mu
kiedyś Pacała.
Spostrzegł go zaraz, gdy tylko stanął
w drzwiach.
Pacała siedział przy stoliku w kącie, w to
warzystwie kilku wyraźnie już podochoco-
nych rybaków. Przed nimi stały duże kufle
jasnego piwa.
Kiedy Dahl podszedł do nich, Pacała przy
sunął mu krzesło od sąsiedniego stolika.
— Siadajcie, szyper. Jak się wam jechało?
Napijecie się piwa?
Dahl kiwnął głową i uśmiechnął się na to
szachrajstwo tamtego. Wiedział przecież, że
Pacała każe sobie w bufecie dolewać do pi
wa wódkę. Ten zaś pociągnął z kufla parę
łyków i kończył, rozpoczęte przed nadejś
ciem Dahla, opowiadanie:
— I wtedy Ambroży pluść w rzeka. I do
piero tam przypomina sobie, że pływać nie
umi. Patrzy, a woda jemu pod gęba już pod
chodzi, znaczy, że topić się zaczyna. Tak
Ambroży dawaj w krzyk: „Kum Wincenty,
ratuj, a to utoną!” I wali rękami, żeby się
jakoś utrzymać na wierzchu, aż piana wkoło
niego jak spod parostatku wali. A Wincenty
też pływać nie umiał, to i co miał zrobić?
ładnej pomocy dać nie może. Najwyżej coś
poradzić tamtemu. To i myśli, myśli, kręci
głowu tak, kręci siak, a Ambroży bez przer
wy tymi rękami wali i całkiem już zadyszał
się, że nawet już i o ratunek wołać nie moży.
I wtedy Wincenty jedna tylko rada zobaczył
i woła do tamtego: „Nie męczsia, Ambroży,
po próżnicy. Spuszczajsia już lepiej na dno”.
Parsknęli gromkim śmiechem.
Jeden z towarzyszy Pacały pochylił się ku
Dahlowi.
— Ale te mósz fajn łgórza, Augustyn! —
wykrzyknął i z wielkiej uciechy plasnął dło
nią o niebieską ceratę okrywającą stolik.
Pacała przywołał kelnerkę:
— Jeszcze po dużym piwie — zadyspono
wał.
— Hej, dreszkowie! A sece już naprawi
liście, że wama tak wesoło? — zawołał ku
nim jakiś tubalny głos.
Dahlowi śmiech ugrzązł gdzieś w krtani.
To był głos Szomboka.
Widział, jak Pacała odwrócił się w tamtą
stronę. Widział jego rozszerzone zaskocze
niem i zdziwieniem oczy. I słyszał głośny,
szeroki śmiech tamtego, zaraz po tym okrzy
ku. Przygarbił się więc tylko i skulił w so
bie, jakby w oczekiwaniu na cios, który nie
chybnie miał teraz na niego spaść.
— Szombok — mruknął ten sam rybak,
który chwalił Pacałę za opowiadanie. — No,
ten to się do ciebie, Augustyn, przyczepił.
Dahl kątem oka dostrzegł, że Szombok od
wrócił się na swoim krześle w ich stronę.
Rozwalił się w nim szeroko i patrzył na ry
baków siedzących z Dahlem tymi swoimi
mrużącymi się chytrze i złośliwie oczami.
Wreszcie zwrócił się wprost do niego:
— I co, Dahl? Chciałeś wejść między
prawdziwych szyprów, ale ci nie idzie, nie? —
Czerwona twarz Szomboka okryta gęstym,
chyba kilkudniowym i ciemnym jeszcze mi
mo podeszłego wieku zarostem, rozszerzyła
się w kpiącym uśmiechu. — Nie dla psa kieł
basa, Dahl. Jo, jo... — Widać było, że podpił
już sobie i wyraźnie szuka zaczepki. — Dahl,
a jak tam ostatni połów? Dużo złowiłeś ka
mieni?
Dwaj
kompani
Szomboka
wybuchnęli
gromkim śmiechem.
Twarz Dahla okryła się gorącym rumień
cem, który ustąpił zaraz śnieżnej niemal bia
łości.
Szombok dostrzegł jego zmieszanie, trącił
łokciami swoich kompanów, jak gdyby przy
zywając ich na świadków, i podniósł głos:
— Dahl sam łowić nie umie, więc chce in
nych, mądrzejszych od siebie, podpatrywać.
Ostatnim razem próbował iść za mną na do
bre łowisko... Jo. Zaprowadziłem go na naj
lepsze, jakie znam. Prawda, Dahl, że było
dobre, nie? Powiedz, ileś tam złowił skrzy
nek kamieni?
Wszyscy trzej pokładli się ze śmiechu na
blat stolika.
Dahl siedział bez ruchu, jakby sam ska
mieniał. Czuł na sobie oczy wszystkich obec
nych w knajpie. Czuł wprost ból, jaki spra
wiały mu te spojrzenia. Dotkliwy i piekący.
Słyszał zrywające się tu i ówdzie śmiechy
i to potęgowało ten ból i tę gorycz, jaka była
w nim w tej chwili. Bo przecież większość
tu obecnych to tacy sami dawni rybacy ło
dziowi jak on. I przecież te kpiny Szomboka
są przeznaczone również i dla nich. A tym
czasem oni...
Przejmujący chłód, który go ogarnął po
tamtym pierwszym odezwaniu się Szombo
ka, zaczął ustępować, a do głowy napłynęła
fala gorąca, znacząc się na policzkach krwi
stym rumieńcem.
Mocno, tak że aż trzasnęły stawy palców,
zacisnął dłonie na oparciu krzesła. Wstał,
chociaż nie zdawał sobie jeszcze sprawy, po
co to czyni i co ma zamiar zrobić. Wiedział
tylko, że wszystko w nim kipi od tego we
wnętrznego gorąca i że musi coś uczynić.
Musi koniecznie.
Dookoła nich zapadła nagła cisza.
I w tej ciszy tym głośniej rozległo się szu
ranie krzesła odsuwanego przez Pacałę, któ
ry wstał również. Bał się, że Dahl rzuci się
na Szomboka i chciał go powstrzymać.
Dahl nie ruszył się jednak z miejsca.
Chwilę patrzył w uśmiechniętą wciąż sze
roko twarz Szomboka. Wreszcie zaczął wy
rzucać z siebie urywane zdania. Mówił gło
sem na pozór spokojnym i tylko te przerwy
zdradzały jego wzburzenie:
— Na ostatnim zebraniu mówiono u nas
- o wyścigu pracy... Jo... Pon sekretarz powie
dział... powiedział wtedy, że najlepsi będą
prowadzić tych najgorszych... jo...
Szombok przerwał mu:
— Niech was prowadzi w waszej „Arce”,
kto chce. Ja ciebie Dahl najwyżej znów wy
prowadzę na kamienie.
Dahl jakby nie słyszał go. Tylko pochylił
się nieco ku Szombokowi i rzucał słowa z co
raz większą pasją:
— A ja teraz powiem inaczej... Jo, całkiem
inaczej. Ja powiem, że będzie nie tak... Że
najgorsi poprowadzą najlepszych.
Szombok i jego kompani parsknęli śmie
chem. Inni jednak milczeli. Wyczuwali, że
Dahl jeszcze nie skończył, że nie powiedział
wszystkiego.
— Bo kto są ci najlepsi? — mówił dalej
Dahl. Zwracał się jak gdyby do wszystkich,
ale widział przed sobą tylko to czerwone
i wciąż jeszcze szeroko uśmiechające się obli
cze Szomboka. — To oni. To Szombok, Muża,
Detlaff... Ci wszyscy, którzy mają własne
kutry. I oni śmieją się z nas, że nie znamy
morza. To jest prawda. Ale ile lat pływa po
tym morzu Szombok, a ile my?
I wtedy, gdy Dahl przerwał na chwilę,
odezwał się Pacała:
— Święta racja. Dobrze mówicie, Dahl!
Dahl jednak niecierpliwie machnął na nie
go ręką i dokończył:
— Ale przyjdzie czas, Szombok, że ja się
nauczę tego wszystkiego. Jo... I, słyszysz
mnie, Szombok? Spróbujemy się, który
z nas będzie lepszy. Słyszysz? Będziemy się
ścigać.
Potem, nie odwracając się nawet ku Pa-
cale, który chciał go zatrzymać, odsunął na
bok zawadzające mu krzesło i poszedł do
wyjścia.
Udał się prosto na kuter i tam czekał, aż
zjawi się cała załoga. Wtedy zamknął się
w sterówce i nie odzywając się ani jednym
słowem wyprowadził kuter na morze.
O szyby sterówki uderzały grube krople
deszczu. Z lampki kompasowej sączyło się
słabe światełko rozpraszające się już metr
dalej. Wprost przed nimi, na kursie, a także
z lewej i prawej strony widać było światła
pozycyjne innych kutrów idących na ło
wiska.
Prosto przed dziobem kutra poczęło mru
gać rytmicznie jakieś nowe światełko umiesz
czone znacznie niżej niż tamte należące do
kutrów. Była to pława kierunkowa. Dahl
zmienił kurs.
Światełko przesunęło się w lewo i pozosta
ło za rufą. Teraz zobaczył jak na samym ho
ryzoncie wybłysło rytmicznie światło hel
skiej latarni morskiej. Trzymał teraz kurs
wprost na nią.
Kilka kutrów podeszło bliżej. Wychynęły
z ciemności, jak jaśniejsze plamy przebija
jące się przez czarną farbę, i znów rozmazały
się w niej bez śladu. Wyprzedziły go.
Dahl obejrzał się. Spostrzegł, że barwny
wąż świateł rozprysnął się, jak sznur kora
lików, gdy pęknie nitka. Oznaczało to, że
kutry zaczęły się rozpraszać, że każdy z szyp
rów kierował się na swoje ulubione i dobrze
sobie znane łowisko. Każdy szukał miejsc,
gdzie spodziewał się dobrego połowu.
Dahl zakręcił kołem. Błyskające obojętnie
oko latarni pozostawało po lewej burcie za
rufą.
Szedł tam, gdzie zdążała większość.
Łyskanie latarni morskiej stawało się co
raz bledsze, aż rozpłynęło się w szarudze
mrocznego, zasnutego deszczem świtu.
Dahl rozglądał się dookoła siebie. Bał się,
żeby nie odbić od gromady.
Ciekawe, gdzie Szombok dzisiaj łowi? —
Pomyślał tak i natychmiast skrzywił się na
wspomnienie wczorajszego wieczoru, jakby
go ząb zabolał.
Znów rozejrzał się po morzu.
Deszcz ustawał. Daleko, nad samym wid
nokręgiem prześwitywał wąziutki pasek błę
kitnego nieba i wyglądało to zupełnie tak,
jakby ktoś rozciął ostrym nożem ciężką,
brudną zasłonę chmur i oddzielił ją od po
wierzchni morza.
Na pokładzie przed sterówką załoga przy
gotowywała już włok.
Na jednostajnie szarej, falującej leniwie
powierzchni morza odznaczały się wyraźnie
żółte burty kutrów. Spoza horyzontu snuła
się czarna smuga dymu jakiegoś niewidocz
nego parowca.
Czas zaczynać — pomyślał Dahl. — Po
dobno Detlaff miał gdzieś tutaj ładne wyni
ki. Zdaje się przedwczoraj. Jo. A z czekania
i tak przecież nic nie wyjdzie.
Wydał polecenie rzucenia sieci i w tej sa
mej chwili zobaczył, że Pacała powstrzymał
tamtych, a sam idzie ku sterówce.
Chwilę
później
stanął
w
otwartych
drzwiach.
— Chcecie tutaj zaczynać, szyper? — za
pytał.
— Jo. A na co mam czekać? — odburknął
Dahl.
— A nie mogliby my pójść troszki dalej?
— Dalej? — zdziwił się szyper. — Po co?
— Na południowe stoki Głębi.
— Na Głębię? Przecież prawie wszyscy
łowią tutaj — Dahl zaczynał się już niecierp
liwić. Widział, że wszystkie kutry trałują i to
już chyba od pół godziny. Pacała jednak nie
zraził się. Sięgnął w zanadrze swojej sztor
mowej, brezentowej kurtki i wyciągnął jakiś
złożony troskliwie papier.
— Wiecie, co to jest, szyper?
Dahl pokręcił głową przecząco.
— To biuletyn Morskiego Instytutu Ry
backiego. Piszą w nim, że dzisiaj dobre wy
niki powinny być na południowych stokach
Głębi Gdańskiej, a nie tutaj.
— Zawracanie głowy — machnął ręką
Dahl.
Nie wierzył w jakieś tam biuletyny.
Wprawdzie
kierownictwo
przedsiębiorstwa
zalecało posługiwanie się nimi, ale kto by
tam zwracał na to uwagę. Śmieszna rzecz.
Jakiś profesor od książek miałby pouczać
rybaków i wskazywać im łowiska? Śmiać
się chciało na samą myśl o tym. W takie coś
mógłby może uwierzyć ktoś, kto nigdy na
morzu nie bywał, ale nie rybak.
Pacała był jednak uparty.
— Słuchajcie, Dahl. Nad tymi rzeczami
siedzą ludzie, którzy znają morze. Nau
kowcy.
Dahl uśmiechnął się mimo woli, ale to po
działało na Pacałę jak ostrogi na konia.
— Słuchajcie, Dahl, przecież nie mamy nic
do stracenia. Wiecie, u nas, przed wojną, to
się mówiło, że kupić nie kupić, a potargować
można. Co wam szkodzi spróbować?
— Ale Detlaff z osiemnastki tutaj miał
przedwczoraj ładne wyniki — zniecierpliwił
się Dahl.
— Przedwczoraj. A dzisiaj ryba może być
w innym miejscu. Nikt jej przecież na sznur
ku tu nie trzyma. Spróbujcie, szyper, no? Po
mojemu nauce trzeba wierzyć więcej niż so
bie samemu.
Dahl w milczeniu patrzył na twarz Pacały,
potem opuścił wzrok na papier w jego dło
ni. Zastanawiał się. Nie przekonywały go
wprawdzie te słowa o wierze w naukę, ale
zaczynał się skłaniać do myśli, że przecież
spróbować można. Bo rzeczywiście nic nie
miał do stracenia. A jeżeli coś zyska? Bo kto
ostatecznie wie? Może ryba naprawdę będzie
dziś na Głębi?
— Szyper — znów napierał Pacała. — Te
raz, kiedy wyzwaliście Szomboka, nie można
tracić żadnej możliwości. Pomyślcie tylko, że
a nuż się tam uda?
Dahl odwrócił głowę. Spojrzenie jego pa
dło na niespokojną strzałkę kompasu. I nagle,
nawet sam będąc tym zaskoczony, zdecydo
wał się.
— Dobrze. Pójdziemy na Głębię. Pokaż,
co tam piszą.
Dahl uważnie przeczytał treść biuletynu.
Pokiwał nad nim głową i bez entuzjazmu
ujął szprychy koła. Dał pełny gaz, biorąc
jednocześnie kurs na nord-ost.
Kiedy znaleźli się już na miejscu, kazał
rzucać sieć.
Wielki wór włoka spadł z pluskiem w mo
rze. Bryzgi wody zrosiły pokład i ochlapały
ludzi.
— Tonka! Winda!
— Stop, winda!
Zgrzytnęły tryby, ucichły bębny. Rozpo
częło się trałowanie.
Tonka odszedł od windy, a Pacała i Kon-
kel od kozłów sieciowych. Wszyscy trzej za
trzymali się w ciasnym przejściu na rufie,
osłoniętym sterówką od wiatru.
Dahl otworzył drzwi i wyjrzał do nich.
— Leon, weź ster — poprosił Pacałę.
Był zmęczony. Ogarniało go wielkie znuże
nie i pragnienie snu. Po tej wczorajszej hi
storii z Szombokiem przez całą noc oka na
wet nie zmrużył.
— Dobrze jest — odpowiedział Pacała.
Wlazł do wnętrza i ujął koło w swoje wiel
kie dłonie. — Idźcie przespać się trochę.
Dahl zatrzymał się w przejściu i spojrzał
za siebie na Pacałę stojącego za kołem stero
wym na tych swoich krzywych nogach wy
glądających śmiesznie w długich, rybackich
gumiakach. Już zamierzał zatrzasnąć drzwi,
ale zatrzymał się. Nie miał w tej chwili ocho
ty na spanie. Chciałby natomiast porozma
wiać z Pacałą. Ot, tak sobie, o wszystkim
i o niczym. Ale tak naprawdę, to chciał się
kogoś poradzić, chciał usłyszeć od kogoś sło
wa otuchy.
— Leon — zaczął i zaciął się. Nigdy do
tychczas nie mówił z nikim, nawet z własną
białką, o sprawach, które dotyczyły jego sa
mego. Aby więc zyskać na czasie, zajął się
szukaniem fajki po kieszeniach.
Ale Pacała musiał wyczuć coś w jego gło
sie, bo spojrzał na niego uważnie od steru.
— Gryzie was coś?
— Jo — mruknął Dahl. I wciąż szukał tej
fajki po kieszeniach. Wreszcie jednak wyrzu
cił z siebie pytanie, które go tak gnębiło:
— Powiedz, Leon, co ty naprawdę myślisz
o tym wyzwaniu?
Pacała uśmiechnął się. Jak zawsze, gdy to
czynił, oczy zwęziły mu się w dwie wąziut
kie szparki.
— Nie wiedziałem, szyper, że z was może
być taka gorączka. A Szombok to tylko gęba
rozdziawił i ze wszystkim go zatkało. Nigdy
chyba nie pomyślał, że taka odprawa do
stanie.
— Ale co z wyzwaniem? Co teraz będzie?
Pacała spoważniał.
— Wiadomo, ciężko będzie. U nas dawniej
mówili: „Wyżej tyłka i tak nie przeskoczysz”.
A my będziem musieli to zrobić. I przesko
czyć.
■,
— Ale... Przecież ja nie prześcignę Szom-
boka. Tylko śmiech jeszcze większy z tego
będzie, nie?
— Widzicie, szyper, kiedy po mojemu to
nie w tym rzecz. Współzawodnictwo to spra
wa polityczna. A główna rzecz w tym, żeby
lepiej pracować, żeby podciągać jeden dru
giego.
— Mnie nie obchodzi żadna polityka ■—
zniecierpliwił się Dahl. — Mnie obchodzi
Szombok.
— Ja wiem, szyper, że z Szombokiem to
wasza osobista sprawa — znów uśmiechnął
się Pacała, po swojemu mrużąc oczy. — Tyl
ko że dzisiaj takie sprawy, to też polityka.
Ot, widzicie. Kręć, nie kręć, a dupa zawsze
z tyłu. Tak to już wychodzi. I dlatego, na mój
durny rozum, musim my tego Szomboka do
ścignąć. A najlepiej i prześcignąć.
— Ale nie damy rady.
— Damy, nie damy... Musim! — Pacała
popatrzył na kompas, wyrównał kurs i po
chylił się ku Dahlowi, który stał w otwartych
drzwiach: — Powiedzcie, szyper, czy taki
Szombok albo inny, zawsze umiał to, co te
raz? Na pewno nie.
Dahl skinął głową.
— Jo, to jest prawda.
— Widzicie. Łowią dobrze, bo mają do
świadczenie, bo znają morze.
— Jo, jo — zgodził się Dahl. Zaraz jednak
znów się zatroskał. •— Ale to doświadczenie,
mają oni z dziada na ojca, z ojca na syna. Oni
zawsze byli szyprami na swoich kutrach, to
i doświadczenie siedzi już w nich od dziecka,
nie? A co ja?
— Baj, baju, a będziesz w raju. Ja tam
w to nie wierzę, szyper. Pewnie, że ojciec sy
na uczy, ale tego możym nauczyć się i my.
Ot co, szyper. Znakiem tego, uczyć się trze
ba.
— Uczyć się? Oni uczyli się od dziecka, już
tyle lat... A ja teraz, na starość? Nie zdążę.
— Nie bojsia, szyper, zdążysz.
— Ale jak?
— Z podręczników albo lepiej na jakim
kursie.
— Z książek?
— A pewno. W książkach zebrano wszyst
ko, czego Szombok i przez całe życie się nie
dowie. I tu możym my jego doścignąć. Ot,
to i tak, szyper...
Rady Pacały rozczarowały jednak Dahla.
Uczyć się rybaczenia z książek? Tylko Pa-
cała, człowiek, który do niedawna morza na
oczy nie widział, mógł wpaść na taki po
mysł. Poznawać morze z książek napisanych
przez ludzi, którzy nigdy nie rybaczyli?
Śmieszny pomysł.
Znów poczuł, że ogarnia go ogromne znu
żenie, bo to wszystko wali się mu na barki
i przygina do ziemi zupełnie tak, jakby mu
kto władował na plecy worek kartofli. Tych
samych, które kiedyś przywoził ojciec z Osło-
nina, a on musiał pomagać w ich przenosze
niu z łodzi do chaty. Mruknął więc jeszcze
coś tam Pacale i zatrzasnął za sobą drzwi
sterówki.
Leżał na kojce w ciasnym kubryku i długo
nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na
bok, daremnie usiłując odpędzić od siebie na
trętne myśli, które opadały go jak dokuczli
we muchy. Albo jak mewy latem na łowisku
rzucające się na włok, gdy zostanie podciąg-
6 — Wielki re1s
81
nięty z głębi pod burtę i przewala się tuż
pod powierzchnią wody.
Myśli te mąciły mu się coraz bardziej, po
tem nagle zawirowały, aż zamieniły się
w monotonny szum, który po chwili również
ucichł.
Zasnął.
Kiedy zbudził go głos Tonki, wydawało mu
się, że spał nie dłużej niż kwadrans.
— Czas już, szyper!
Te słowa natychmiast przywróciły mu
przytomność. Zerwał się z koi, a Tonka prys
nął z powrotem na pokład, gdzie cała załoga
czekała gotowa do wyciągania sieci.
Deszcz ustał zupełnie. Za to jednak zbudził
się wiatr dmący z nord-westu. Pod jego
ostrym tchnieniem bure, kłębiaste chmury
rwały się na strzępy, a na całej powierzchni
morza wyrastały, jak wielkie bąble, szero
kie fale i parły gdzieś, aż poza horyzont.
Przez szpary w chmurach prześwitywał tu
i ówdzie wesoły błękit nieba, a czasem na
wet złocisty promień słońca kładł się ukośną
smugą na pochyły grzbiet fali, krzesząc
z niej migotliwe i kłujące w oczy odblaski.
Daleko, spoza falistej, zmiennej linii ho
ryzontu, unosił się rudy strzęp dymu. Dym
ten ciągnął się długim pasmem tuż nad sa
mą wodą, rozmazywał się po niebie i wsią
kał w burość chmur. Z prawej strony, wy
chynął ponad grzbiety goniących się fal pie-
niek masztu, zakiwał się i znów znikł, jakby
się zapadł pod powierzchnię wody. Nieco
bliżej trałowały jeden za drugim dwa kutry,
jedyne barwne punkty na szarości morza.
— Czas już chyba wyciągać sieci — po
wiedział Pacała, który wciąż jeszcze stał za
kołem sterowym.
— Jo, już czas — przytaknął Dahl. Przejął
ster z dłoni tamtego i zawołał do stojących
przy maszcie: — Wybierać sieć!
Zwolnił obroty silnika i ustawił kuter pra
wą burtą pod wiatr tak, aby fale nie zep
chnęły go na liny i włok, w które wtedy mo
głaby się zaplątać śruba.
Winda ruszyła jak zawsze hałaśliwie ter
kocąc trybami. Stalowe liny, popiskując
opornie, poczęły się nawijać na bębny.
Talerze z taśmą obracały się, a z głośnicz
ka wydobywał się znajomy już głos Konkela,
który po raz drugi, tym razem tutaj na stole
montażowym snuł swoją długą opowieść. Od
chyliłem się na oparcie krzesła, nogi wyciąg
nąłem daleko do przodu i słuchałem uważ
nie. Nie montowałem. Chciałem zebrać naj
pierw jak najwięcej materiału i dopiero
później, kiedy już będę wiedział wszystko,
przystąpić do jego obróbki, do właściwej
pracy nad audycją czy całym ich cyklem.
Kiedy przebrzmiało ostatnie słowo Konke
la i ukazała się biała końcówka, zatrzyma
łem talerze. Potem, cofając taśmę, pomyśla
łem, że bardzo chciałbym poznać Leona Pa-
całę i nagrać to samo, co usłyszałem od Kon
kela, w jego interpretacji. I wtedy przypom
niało mi się, że to przecież dzisiaj załogowy
„Arki” miał mi dostarczyć informacji o dal
szych członkach dawnej załogi Dahlowego
kutra. Zatrzymałem taśmę i przesunąłem
się wraz z krzesłem do stolika, na którym
stał aparat telefoniczny.
Udało się. Numer był wolny i niemal na
tychmiast usłyszałem głos załogowego.
— Dzień dobry panu — powiedziałem. —
Kłania się radio. Jak z tymi informacjami
dla mnie.
— Cześć. Jedna chwileczka... Gdzie ja,
cholera, mam tę kartkę? Aha, jest. Słucha
pan?
— Tak. Bardzo uważnie.
— A więc proszę: Leon Pacała.
— Tak?
— O nim, niestety, bardzo niewiele mogę
powiedzieć. U nas już nie pracuje i nie ma
żadnych śladów, gdzie się przeniósł. Został
zwolniony na własną prośbę w 1956 roku.
Więcej o Pacale nic nie wiem.
— W 1956?
— Tak. W listopadzie. Wyglądałoby, że
coś tam z nim było nie tego... Rozumie pan?
I po mojemu to zwolnienie na własną prośbę
też prawdopodobnie nie było takie bardzo
z własnej woli. Pan wie, jak to wtedy wy
glądało...
— Tak. A ten drugi, praktykant?
— Antoni Szymczak. Ten został areszto
wany
w
styczniu
pięćdziesiątego
roku.
W pięćdziesiątym szóstym zwolniony i zre
habilitowany. Pływał jeszcze parę miesięcy
na kutrze Jankowskiego, a potem przeniósł
się do Szczecina, do PPDiUR „Gryf”. To tyle.
— Niezbyt wiele, ale serdeczne dzięki.
Odłożyłem słuchawkę i niemal natych
miast wykręciłem numer centrali. Tym ra
zem poprosiłem o połączenie z rozgłośnią
w Szczecinie.
Czekając na Szczecin, przewinąłem do koń
ca taśmę i gdy wkładałem ją do pudełka,
odezwał się dzwonek telefonu.
— Halo! Szczecin?
— Tak.
— Dzień dobry, mówi Gdańsk. Poproszę
redakcję morską.
Chwila ciszy wypełnionej szmerami i ci
chymi trzaskami i wreszcie usłyszałem w słu
chawce znajomy głos szczecińskiego kolegi.
— Cześć, Stasio — powiedziałem. — Słu
chaj, mam prośbę.
— Słucham.
— Czy mógłbyś zadzwonić, ale zaraz, bo
to pilne, do „Gryfa” i dowiedzieć się, czy
pracuje u nich Antoni Szymczak. I jeżeli
pracuje, to na jakim kutrze pływa i kiedy bę
dzie w Szczecinie, bo chcę...
— Jeżeli chcesz go złapać — przerwał mi
Stach — to jeszcze dziś pakuj się w pociąg
i przyjeżdżaj do Szczecina.
— Jest w porcie?
— Jest.
— Skąd wiesz? Znasz go?
— Pewnie, że znam.
Nie zaskoczyła mnie ta odpowiedź, bo była
ona zupełnie w stylu Stacha, który przy każ
dej okazji lubił się chełpić, że jest postacią
bardzo znaną w portowym i marynarskim
światku Szczecina i że sam również ma
w tym środowisku bardzo rozległe, a czasa
mi nawet dość dziwne, znajomości. Ale tak
było naprawdę. Więc tylko, aby się upewnić,
spytałem:
— Skąd go znasz?
— Jak to skąd? — W głosie Stacha było
bezdenne zdumienie. — Po prostu znam. —
Domyślał się chyba jednak, że bardzo mi na
tym człowieku zależy i dlatego dorzucił wy
jaśniająco: — Ten twój Szymczak jest kapi
tanem lugrotrawlera „Mewa”. Przed chwilą
wróciłem od niego. Dzisiaj rano przyszli
z morza. Mieli tam różne historie, w każdym
razie z tego co mi opowiadał, zrobi się nie
zły reportaż. Jeżeli jutro rano przyjedziesz,
będziesz mógł go sobie przeczytać. Jeżeli
zechcesz, oczywiście.
— Zechcę — rzuciłem szybko. — Bardzo
mi zależy na każdej informacji o Szymczaku.
— Tak? A możesz mi powiedzieć dlaczego?
— Powiem ci w Szczecinie. To za długa
gadka na telefon.
— To znaczy że przyjeżdżasz rano?
— Tak.
— Zamówić ci hotel?
— Dzięki. Wpadnę tylko na jeden dzień.
Zatem do jutra.
— Cześć!
— Skończ tylko ten reportaż.
— Spokojna głowa. Będzie.
Jeszcze
tylko
telefon
do
sekretariatu
z prośbą o delegację na jutro i załatwienie
miejscówki w ekspresie do Szczecina. A po
tem miałem już sporo czasu, aby zająć się
tym, co tkwiło we mnie od chwili, gdy skoń
czyłem przesłuchiwanie nagranych wczoraj
taśm z opowieścią Konkela. A tym czymś
była po prostu postać Leona Pacały, czło
wieka, który w tej całej historii, jaka teraz
odżywała przede mną, odegrał bardzo ważną
rolę, ale o którym ja będę mógł się dowie
dzieć tylko od ludzi, którzy go znali, gdyż
nie uda mi się usłyszeć o tej jego roli z jego
własnych ust. A przecież na tym zależało mi
najbardziej i bardzo bym chciał, aby Pacała
mógł dziś, sam, opowiedzieć o tamtym swo
im wczoraj. Bardzo bym tego chciał, gdyż to
pomogłoby mi odpowiedzieć na pytanie: jaki
on jest? A właściwie: jakim on był wtedy?
To znaczy na pytanie, które zawsze było dla
mnie najważniejsze, gdy zabierałem się do
pracy nad reportażem poświęconym konkret
nym i żywym ludziom. No cóż, nikt jednak
nie wiedział, gdzie szukać Pacały.
A może uda mi się znaleźć coś w naszej
taśmotece. Tak jak to było z Szombokiem.
Wtedy także szanse były właściwie żadne,
a przecież udało mi się.
Jeszcze raz poszedłem do taśmoteki, aby
pomęczyć jej kierownika, który jednak tym
razem wygrał. Nie znalazłem żadnego nagra
nia związanego z Leonem Pacałą.
— Jest jeszcze jedna możliwość — powie
dział, gdy odchodziłem.
— Jaka? — zatrzymałem się zaskoczony
tą jego nadzwyczajną ochotą do okazania mi
pomocy.
— Archiwum — odpowiedział i od razu
wiedziałem, że to nie chęć okazania mi po
mocy, tylko zwyczajna złośliwość. Po prostu
chciał przerzucić moją osobę, z tym wszyst
kim czego od niego chciałem, na jeszcze jed
nego człowieka, w myśl zasady:
dlaczego
tylko ja mam to znosić? Bo przecież ktoś
mógł pisać kiedyś o tamtym facecie, no nie?
Pomijając złośliwość intencji, sama myśl
nie była zła. I dlatego kilkanaście minut
później siedziałem w archiwum, grzebiąc
w stosach starych maszynopisów audycji
sprzed piętnastu lat. Straciłem na to kilka
godzin, nie zjadłem obiadu, jednak przecież
znalazłem. Wprawdzie tylko jeden tekst, ale
to było coś w rodzaju biografii Leona Paca
ły, a więc rzecz dla mnie bardzo cenna.
Zabrałem tekst ze sobą do domu i tam,
przegryzając przygotowane naprędce kanap
ki i popijając herbatę, zabrałem się do uważ
nego czytania:
»Rybacka kariera Leona Pacały, dzisiaj
członka załogi przodującego kutra, którego
szyprem jest znany przodownik pracy w ry
bołówstwie morskim Augustyn Dahl, zaczęła
się od krótkiej rozmowy w biurze załogowym
„Arki”:
— Skąd przyjechaliście?
— Teraz z Gdańska, a do Gdańska prosto
z wojska.
— Posiadacie rodzinę?
— Nie.
— Mieliście kiedyś do czynienia z rybo
łówstwem?
— Nie.
— A co robiliście w Gdańsku?
— Byłem w straży portowej.
— No cóż... Ludzi nam potrzeba, więc do
brze. Zobaczymy, czy dacie sobie radę na
kutrze.
Zanim jednak doszło do tej rozmowy z za
łogowym „Arki”, Leon Pacała miał już za so
bą wiele długich lat niełatwego życia i wo
jennych doświadczeń.
Kiedy opowiada o nich dzisiaj, czyni to
głosem cichym i równym, w którym trudno
by się doszukać jakichkolwiek momentów
żywszej emocji. Widać, że ten człowiek, już
niemłody, patrzy na tamten okres z dystan
su tych wszystkich minionych lat ze spokoj
ną i wyrozumiałą mądrością, jaką się osiąga
tylko wraz z wiekiem.
Gdy słucham jego opowieści, którą snuje
tak, jak gdyby nie czynił tego na moją proś
bę, lecz po prostu przepowiadał swoje życie
sam dla siebie, nasuwa mi się myśl, że prze
cież ten życiorys jest bardzo typowym obra
zem losów Polaków. Bo proszę:
Najpierw było Głębokie, małe rodzinne
miasteczko na kresach w powiecie dziśnień-
skim. Praca zarobkowa w charakterze maga
zyniera, a potem na poczcie. W latach 1930—
1932 służba w czwartym pułku ułanów
w Wilnie.
Rok 1939. Pacała został zmobilizowany,
oczywiście, do kawalerii. Walki pod Pułtu
skiem, pod Wyszkowem. Pierwsze zetknięcie
się z nieprzyjacielem i pierwsze przygnębia
jące wrażenia: ogromna przewaga militarna
wroga, drogi zapchane cywilnymi uchodźca
mi, płonące, zbombardowane miasteczka.
A potem to najgorsze — odwrót. Odwrót
spod Pułtuska, spod Wyszkowa. Coraz więk
sze przygnębienie, coraz mniej nadziei. Ostat
nie większe starcie z nieprzyjacielem pod
Kłuszynem. To starcie było już tylko próbą
przedarcia się z okrążenia. Próbą nieudaną.
Rozproszone
jednostki
polskie
usiłowały
przedostać się małymi grupkami na teren
jeszcze nie zajęty przez wroga. Leon Pacała
z kilkunastu „swojakami” przeprawił się no
cą na wschodni brzegu Bugu, ale i tam byli
już Niemcy. A więc niewola. Koniec.
Jeńców zgromadzono w Brześciu nad Bu
giem. Trzymano ich, około czterech tysięcy
ludzi, pod gołym niebem, bez żadnego wyży
wienia. Na szczęście nie trwało to długo.
Pewnego dnia znikli Niemcy, a na ich miej
sce pojawiły się czołgi i samochody radziec
kie.
—■ Otrzymacie obiad — ogłosił oficer ra
dziecki — a potem każdy może iść sobie
w strony rodzinne.
A więc wolność. Kto by tam czekał na
obiad.
Leon Pacała wraz z kilku kolegami ruszył
w drogę do domu. Na piechotę dotarli do
Białegostoku, potem do Wilna, wreszcie
w swoje strony rodzinne.
I znów był dom, i znów była praca na
poczcie. Przerwał ją najazd hitlerowski na
Związek Radziecki. Leon Pacała nie zdążył
ewakuować się, pozostał w rodzinnym mia
steczku i tam przetrwał całą okupację, aż do
roku 1944, kiedy to dokładnie na Piotra i Pa
wła znów ujrzał czołgi i radzieckich żołnie
rzy. Parę dni potem został zmobilizowany,
przeszedł przeszkolenie w specjalnym obozie
etapowym w Iwanowskiej Obłaści, za Mo
skwą, by następnie znaleźć się we wsi Rogo-
ziec w województwie lubelskim, w szeregach
organizującej się właśnie II Armii Wojska
Polskiego. Wcielono go do 34 pułku piecho
ty, 8 dywizji. Pułku, który później otrzymał
miano Budziszyńskiego.
— Utkwił mi w pamięci taki moment —
opowiada Leon Pacała. Słuchając go, zauwa
żyłem już, że to zdanie powtarza zawsze,
gdy w swej opowieści dochodzi do szczegól
nie ważnego dla siebie wydarzenia. — To
było w dniu, kiedy ruszyła wielka ofensywa.
12 stycznia 1945 roku. O godzinie piątej rano
cały pułk stanął na placu alarmowym goto
wy do wymarszu. Dowódca przemawiając,
powiedział wtedy: „Już nigdy nie spotkamy
się w tym samym gronie. Wojna ma swoje
prawa, wróg jest jeszcze silny i im bardziej
będziemy go dobijać, to tym mocniej i za-
wzięciej będzie się bronić...”.
I to była prawda. Z Rogoźca pułk wyruszył
na zachód, poprzez Warszawę, Toruń, Byd
goszcz i Poznań dotarł aż do Piły leżącej
w dzisiejszym województwie koszalińskim,
a potem wraz z całą II Armią Wojska Pol
skiego został przerzucony najpierw pod
Wrocław, a później do forsowania rzeki Ny
sy. Dalej były cieżkie walki pod Budziszy-
nem i nie mniej trudne pod Dreznem. Trud
ne, ale jakże inny był nastrój w porównaniu
z rokiem 1939. Teraz przecież szło się na
przód, teraz przecież Niemcy byli w odwro
cie, teraz oni przegrywali.
Koniec wojny, ale nie koniec walki. 34
pułk Budziszyński przeniesiono do Sanoka.
Tam walczył z bandami i aż do chwili utwo
rzenia WOP-u strzegł granicy.
W styczniu 1946 roku Leon Pacała został
zdemobilizowany. Wraz z kilku kolegami
przyjechał do Gdańska. Znalazł pracę w stra
ży portowej.-^___
— Ale nie odpowiadała mi ta praca — mó
wi dzisiaj. — Znowu karabin, służba. Czło
wiek miał tego dość w wojsku.
Leon Pacała zaczął rozglądać się za innym
zajęciem. Jako były żołnierz miał prawo do
gospodarki rolnej nad Odrą lub Nysą i przez
pewien czas pociągała go taka perspektywa.
Osiedlić się gdzieś wśród swojaków, wśród
kolegów z wojska i zająć się pracą na roli.
Ale jednak okres pracy w straży portowej,
choć niedługi, nie minął bez śladu. Leon Pa
cała nosił już w sobie bakcyla portu, był za
rażony wielką wodą, morzem, które ujrzał
tutaj po raz pierwszy, ale od którego oder
wać się już nie potrafił.
I to właśnie sprawiło, że pewnego dnia
znalazł się w biurze załogowym nowo po
wstałego Przedsiębiorstwa Połowów i Usług
Rybackich „Arka” w Gdyni, jeszcze raz da
jąc przykład, jak bardzo różne drogi prowa
dzą ludzi na morze«.
— No to co, polski pan, idziemy na piwo? —
Stach musiał być w dobrym nastroju, jeżeli
przywitał mnie swoim ulubionym zwrotem.
— Jasne, ale najpierw chciałbym zobaczyć
twój reportaż.
— Jest jeszcze na maszynie. Mamy czas.
Wypijemy sobie po jednym piwku, reportaż
się w tym czasie przepisze i będziesz go mógł
przeczytać. A potem jedziemy do portu. Bo
chcesz się zobaczyć z tym Szymczakiem,
prawda?
— Tak. I chciałbym, żebyś wziął magne
tofon.
— Załatwione. Byłem pewien, że będziesz
chciał coś nagrywać, więc już wczoraj za
mówiłem i wóz, i aparaturę. A teraz chodź na
piwo.
— Na jedno? — W moim pytaniu było po
wątpiewanie, gdyż znałem dobrze Stasia i je
go zwyczaje.
— No, może na dwa — odpowiedział śmie
jąc się.
Wyszedł pierwszy i poprowadził mnie wą
skim korytarzem, a potem schodami w dół
na parter, gdzie mieścił się radiowy bufet.
I zrobił tak wcale nie dlatego, że zapomniał
0 wymogach grzeczności, tylko po prostu
dlatego że zawsze się gdzieś spieszył.
— Poproszę dwa piwa — zamówił u bu
fetowej. A kiedy ta postawiła przed nim
dwie flaszki eksportowego „Baltic Beer”,
rzucił szybko: — Wie pani co? To może
jeszcze dwie? Bo po co mamy panią trudzić
po raz drugi, prawda? — Wziął butelki
1 zwrócił się do mnie: — Weź szklanki. —
A kiedy usiedliśmy przy stoliku w kącie pod
oknem, dwie flaszki postawił na stole, a dwie
schował pod krzesłem tuż przy ścianie. —
Po co ma kto myśleć, że prowadzimy hulasz
czy tryb życia — uśmiechnął się do mnie
i począł napełniać szklanki. Potem opróżnił
swoją paroma łakomymi łykami, postawił
ją na stolik i sięgnął po papierosy. — No —
sapnął — teraz możemy sobie pogwarzyć. Co
słychać u ciebie?
— To samo co u ciebie. Pracuje się.
— Ku chwale ojczyzny.
—• Jasne.
— To napijmy się. — Znów napełnił
szklankę, ale teraz pił powoli, małymi łyka
mi, smakując klarowny jasnobursztynowy
płyn i „zagryzając” dymem z papierosa. —
Wiesz — odezwał się nagle — przydałoby się
pod to piwko trochę żółtego serka. Co? Tylko
że u mnie pieniążków brakuji — ostatnie
słowa z rozmysłem przeciągnął z wileńska.
Uśmiechnąłem się. Stasio zawsze był taki
sam. Zawsze gdzieś się śpieszący, zawsze pe
łen pomysłów i zawsze bez pieniędzy, nacią
gający kolegów na mniejsze lub większe po
życzki, których raczej nigdy nie oddawał.
Przyciśnięty do muru przez niecierpliwego
wierzyciela, odpowiadał z rozbrajającym uś
miechem: „Nie ma piniążków, kochany.
A zresztą czy wiesz, ilu jest takich jak ty?
Zobacz tylko — tu Stasio wyciągał zwykle
kartkę papieru z długą litanią nazwisk, bo
trzeba mu przyznać, że prowadził dokładny
rejestr swoich długów — ilu ich jest. Ale wi
dzisz? Jesteś w czołówce, więc nie trać na
dziei. Jak oddam tym, którzy są przed tobą,
znajdziesz się na pierwszym miejscu. W po
rządku?”
— Dobra — powiedziałem. — Zaraz przy
niosę ser.
— To pięknie — zerwał się z krzesła. —
A ja skoczę na halę maszyn. Może reportaż
będzie już przepisany.
I rzeczywiście, po kilkunastu minutach
wrócił z maszynopisem audycji. Zabrał ze
stolika opróżnione flaszki i postawił je na
sąsiednim, a spod krzesła wydostał dwie na
stępne i rozlał piwo do szklanek.
— Tylko przejrzę, czy ta polska pani cze
goś mi nie poknociła — powiedział — i bę
dziesz mógł czytać.
— Słuchaj, dobrze znasz tego Szymczaka?
— A o co ci chodzi?
— No widzisz, chciałbym o nim coś wie
dzieć.
— A w tym to ci niewiele pomogę. Jak
już mówiłem, jest kapitanem „Mewy”, ma
dyplom porucznika żeglugi małej, „Mewą”
dowodzi od trzech albo czterech lat, rybak
z niego dobry. Chłopak taki, wiesz, z ikrą.
Potrafi sobie radzić na morzu, więc i połowy
ma przeważnie dobre. Co chcesz więcej wie
dzieć?
— Nie wiem.
— To dobrze. Bo i ja nic więcej nie
wiem. — Przysunął mi kartki maszynopi
su. — Masz. Czytaj, ile dusza zapragnie.
Popijając piwo małymi łyczkami, pochyli
łem się nad reportażem.
►►Godziny bez wytchnienia« — przeczyta
łem na kartce tytułowej nazywanej w języku
radiowców nie wiadomo dlaczego „koszulką”.
Na następnej był już tekst audycji. Stach,
swoim zwyczajem, nie bawił się w żadne
wstępne opisy i z miejsca wprowadzał w sed
no sprawy:
►►Tego dnia lugrotrawler „Mewa” wracał
na łowisko od statku-bazy „Kaszuby”. Zbli
żał się wieczór, a więc czas stawiania sieci,
a do miejsca, na którym znajdowały się ło
wiące kutry, było jeszcze dość daleko. Kapi
tan „Mewy” Antoni Szymczak postanowił,
aby nie tracić dnia, postawić pławnice już
w odległości dwudziestu mil od łowiska.
Gdy o godzinie dziewiętnastej statek-baza
począł wywoływać jednostki łowcze, kapi
tan Antoni Szymczak odpowiedział:
— „Mewa” wyda osiemdziesiąt siatek na
pozycji... — tu następowało dokładne okreś
lenie pozycji statku.
O godzinie dwudziestej rozpoczęła się pra
ca.
„Mewa” stanęła w dryf, cała załoga udała
się na swoje stanowiska robocze.
Kapitan znalazł się na mostku, sternik
Piotr Dukowski wiązał siatki do repu, czyli
grubej liny łączącej i utrzymującej cały ze
staw pławnic, bosman Henryk Mech wiązał
do sieci pływaki, starszy rybak Stefan
Skrzypczak i rybak Władysław Gac wyrzu
cali sieci za burtę. Inni wyciągali pławnice
z ładowni lub przygotowywali beczki na
dzień następny.
Robota szła sprawnie i szybko, bo morze
było spokojne. Najpierw plusnęła w wodę
„świnka”, czyli duży, pomalowany na biało
pływak oznaczający początek zestawu. Za
nią jedna po drugiej szły do wody siatki.
Co dziesięć siatek umieszczano kolorowy pły
wak, następowała zmiana ludzi i tak aż do
końca, gdy osiemdziesiąta pławnica zanu
rzyła się w morzu.
Koniec robty. Rep przeciągnięto na dziób,
zamocowano go na windzie. Maszyny na
statku stały, pracował tylko agregat dający
światło. Załoga udała się na odpoczynek, na
pokładzie zostali tylko wachtowi.
Szybko minęły krótkie godziny snu.
O godzinie drugiej minut trzydzieści po
budka do wybierania sieci. Cała załoga zer
wała się z ciasnych kojek.
Ruszyły maszyny.
Pierwszy mechanik, Euzebiusz Remiszew
ski, który był teraz wolny, wszedł na mostek
i stanął za sterem. Chciał w ten sposób po
móc kapitanowi.
Rybak na pokładzie uruchamiał windę,
która zaczęła nawijać rep. Kapitan dał te
legrafem do maszyn: „mała naprzód”. W za
sadzie statek może się podciągać na repie,
ale tym razem kapitan Szymczak bał się, że
lina mu pęknie. Wiedział, że cały zestaw jest
stary, zużyty, wiedział, że na statku-bazie
odczuwa się brak pławnic. Ostrożność więc
nie zaszkodzi.
Rybacy na pokładzie wyciągnęli z wody
pierwszą siatkę, drugą. Normalna, codzienna
praca, normalny morski trud rybaka.
Wybrano już trzydzieści siatek, gdy zerwał
się wiatr. Pojawiła się fala; zaczęło rzucać
małym statkiem. Ludzie na pokładzie praco
wali z coraz większym pośpiechem. Zdążyli
jednak wybrać tylko sześć dalszych siatek,
gdy pękł rep.
— Ciąć sieć! — zawołał kapitan z mostku.
Zsuwające się do wody pławnice ciągnęły
za sobą i te, które były już na pokładzie.
Trzeba je ratować. Trzeba ciąć.
Część siatek pozostała na pokładzie, część
w wodzie, znacząc się na siwej, spienionej
fali białymi kulami pływaków.
„Mewa” oddaliła się od sieci, aby nie za
plątać się w nie śrubą. Ludzie na pokładzie
szykowali z lin coś w rodzaju kowbojskiego
lassa. Po chwili statek, tańcząc na fali, zbryz-
giwany wodą i pianą, na nowo podchodził
do swoich siatek. Podchodził ostrożnie, dzio
bem, bo przecież ucięta część sieci nurzała
się gdzieś pod wodą i stanowiła stałą groźbę
dla śruby. A w zwariowanej kipieli fal nie
można było niczego wypatrzeć, prócz ska
czących w dół i w górę kul pływaków.
Gdy statek był już blisko, jeden z ryba
ków z szerokim zamachem ramienia rzucił
pętlę. Zaimprowizowane lasso spadło aku
rat na jeden z pływaków. Teraz tylko ostroż
nie. Ostrożnie, żeby go nie zgubić. Udało się.
Pętla zacisnęła się na lince utrzymującej
pływak. Teraz podciągać na burtę. Szybko
podciągać, szybko... Psia...
Pływak był już na pokładzie, gdy trzasła
ciężka, nasiąknięta wodą siatka. Wszystko
na nic.
„Mewa” znów oddaliła się od sieci, znów
wytrwale podchodzi do niej dziobem. Za
sterem stanął kapitan. Rysy wesołej zwykle
twarzy zacięły się w wyrazie napiętego,
czujnego skupienia. Teraz decydowały już
nawet nie minuty, lecz sekundy. Jeden nagły
rzut fali mógł wszystko zepsuć. Gorzej na
wet — mógł skończyć się katastrofą. Ale
o tym nie wolno myśleć. Trzeba uważać.
Trzeba przeczuć każdy zdradziecki atak pie
klącego się morza i odeprzeć go w porę od
powiednim manewrem.
Dziób lugrotrawlera znów podszedł do nie
równej, wciąż zmiennej linii pływaków. Te
raz...
— Rzucaj!
I znów lina z pętlą spadła na pływak.
Rzut celny.
— Dobra jest. Mamy go.
7 — Wielki rejs
97
Niestety. Nie mieli go jednak. Znów pękła
siatka przy wyciąganiu na pokład.
Teraz już nie jedna, lecz kilka pławnic
pozbawionych pływaków pływało gdzieś głę
boko pod wodą. Niebezpieczeństwo, że zaplą-
czą się w śrubę statku, było coraz większe.
— To na nic — zdecydował kapitan Szym
czak. — Spróbujmy od końca.
„Mewa” cofnęła się jak najdalej od sieci,
poszła na koniec zestawu, tam gdzie wśród
fal widać było białą kulę „świnki”. Udało
się wyciągnąć ją na pokład, udało się zamo
cować rep na windę.
— No, są te cholerne siatki. Teraz pójdzie.
Nie poszło.
Jeszcze nawet winda nie ruszyła, gdy rep
pękł.
Tego to już za dużo. Naprawdę można
stracić cierpliwość. Kapitan Szymczak jed
nak jej nie stracił. Jest wytrwały, uparty.
— Przygotować kotwicę zawoźną — dał
polecenie. — Spróbujemy złapać siatki kot
wicą.
Ludzie na pokładzie wydobyli kotwicę,
uwiązali ją do stalowej liny.
Kapitan Szymczak zastygł za kołem stero
wym. Nie, nie zastygł. Złączył się w jedno
ze swoim statkiem. Musiał wczuć się w każ
de jego najmniejsze poruszenie, najmniejsze
drgnienie nawet, musiał w porę dostrzec
każdą atakującą falę i w porę rozszyfrować
każdy zdradziecki zamiar wichru i walącego
się na statek morza.
Tym razem dziób statku skierował się na
połówkę zestawu. Tam między czterdziestą
a czterdziestą pierwszą siatką był kawał
wolnego repu, czyli tej grubej liny utrzymu-
jącej całość. Tam właśnie trzeba było zaha
czyć kotwicą.
Jeszcze trochę, jeszcze...
— Rzucić kotwicę!
Kotwica poszła w wodę.
Nie złapała repu.
To nic. Tylko spokojnie, tylko spokojnie.
Spróbuje się jeszcze raz.
Spróbowali jeszcze raz i znów bez rezulta
tu. Dopiero za trzecim razem...
Za trzecim razem uchwycono pływający
w wodzie koniec repu i podciągnięto go na
burtę. Lina została zamocowana.
Teraz należało obrócić statek dziobem do
fali i, dryfując przy siatkach, przeczekać nie
pogodę. Nic więcej nie mogli zrobić. Sztorm
rozszalał się bowiem na dobre. Siła wiatru
dochodziła do ośmiu stopni, masy wody bez
przerwy zalewały pokład.
Kapitan Szymczak dał polecenie do ma
szyn:
—• Mała naprzód.
Telegraf maszynowy oddzwonił:
— Jest. Mała naprzód.
Silnik jednak tylko stęknął jakoś dziwnie,
kichnął i... ucichł.
Kapitan od razu zrozumiał, że stało się to
najgorsze. Sieć zaplątała się w śrubę. A więc?
Co tam ukrywać. Sytuacja niemal tragiczna.
Kapitan wiedział doskonale, że rep jest sła
by i statku nie utrzyma. Co robić? Jedyna
nadzieja w kotwicy.
— Rzucić kotwicę zawoźną — wydał roz
kaz.
Ludzie na pokładzie „Mewy” pracowali
bez chwili wytchnienia od kilku długich
i męczących godzin, zacisnęli jednak zęby
i dalej robili swoje. Tym razem nie szło już
o rybę ani o sieci. Tym razem szło o ich wła
sne życie.
Kotwice zamocowano do stalowej liny tra
łowej i rzucono z kozła sieciowego. Wy
puszczono pięćset metrów liny. „Mewa” po
woli obróciła się dziobem na wiatr.
Sytuacja na razie opanowana. Jednak mo
rze pieniło się i wściekało dalej. I dalej nie
wiadomo było, co może się stać każdej na
stępnej chwili.
Kapitan Szymczak siadł przy aparaturze
radiotelefonu.
Nastawił
aparat
na
falę
21,82 — falę bezpieczeństwa. Na tej fali
wolno nadawać tylko wezwanie o pomoc:
— Halo „Jantar”...........Jantar”! Woła „Me
wa”... woła „Mewa”.
Jest „Jantar”. Kapitan Szymczak opisał
kapitanowi holownika ratowniczego, spra
wującego pieczę nad łowiącymi kutrami, ca
łą sytuację i określił dokładnie swoją pozy
cję. Potem zawiadomił o wszystkim kierow
nika wyprawy na statku-bazie.
Teraz pozostawało już tylko czekać na po
moc.
Tak, ale...
Godzina czternasta. Pękł rep. Siatki znów
poszły w wodę. Ostatnia nadzieja w kotwicy.
„Jantar” zawiadomił, że przybędzie na
miejsce około godziny osiemnastej.
A więc czekać. Tylko czekać. Ludzie na
pokładzie „Mewy” zrobili już wszystko, co
mogli zrobić. Teraz byli bezradni. Zdani na
wytrzymałość jednej stalowej liny, która
decydowała o wszystkim.
Morze ciągle się wściekało. Fala za falą
waliły na statek, zlewały pokład potokami
wody. Martwy pokład martwego statku. Bo
statek żyje, gdy bije jego serce — maszyna.
A tu maszyna stała. Statek szarpał się na
stalówce, skakał na szczyt fali, walił się po
tem w rozpadlinę, ciężko kładł się na burty.
Trzeba było czekać. Tylko czekać, a prze
cież tak wolno, tak piekielnie wolno mijały
minuty.
I to najgorsze uczucie, że się było bezrad
nym, zupełnie bezradnym.
Godzina szesnasta trzydzieści. Pękła sta
lówka.
„Mewa” stała się bezwładną igraszką fal.
Przechyły na burtę dochodziły do czterdzie
stu siedmiu stopni. Moment krytyczny. Jesz
cze jeden taki przechył, jeszcze jedna więk
sza fala na burtę...
Kapitan Szymczak podjął ostatnią próbę
ratowania statku i ludzi. Kazał podnieść fok,
niewielki, trójkątny żagiel, rozwijany na
przednim maszcie. Wiatr dął tak potężnie, że
czterech ludzi z trudem utrzymywało szot,
czyli linę, którą uwiązuje się żagiel do burty.
„Mewa” obróciła się teraz rufą do wiatru
i gnana sztormem zaczęła dryfować z szyb
kością pięciu węzłów. Gnało ją gdzieś w kie
runku otwartego Atlantyku, a śpieszący na
pomoc „Jantar” musiał za nią gonić.
Godzina dwudziesta trzecia. „Jantar” był
już w pobliżu „Mewy”, lecz nie mógł jej od
naleźć, gdyż padała gęsta mżawka, która za
gęszczała mrok wieczoru. Kapitan „Jantara”
poprosił przez radio o wystrzelenie rakiet.
Z pokładu „Mewy” wspięły się ku czarne
mu niebu czerwone smugi, rozpalające się
w górze płomiennym kwiatem. Jedna... dru
ga... piąta...
„Jantar” wciąż krążył gdzieś w pobliżu,
wciąż nie mógł odnaleźć małego, zagubione
go wśród fal rybackiego stateczku.
Kapitan Szymczak rozkazał wystrzelić ra
kietę na spadochronie. To wreszcie pomogło.
Taka rakieta długo utrzymuje się w po
wietrzu, ułatwiając obserwację.
„Jantar” podszedł do „Mewy”. Po wielu
trudnych i niebezpiecznych manewrach ho
lownik wziął „Mewę” na hol i poprowadził
ją ku wybrzeżom Norwegii. Znaleziono za
ciszne miejsce za wyspą Utsira. Tam statek
podciągnięto do burty „Jantara”. Pod wodę
zszedł nurek i uwolnił śrubę od sieci.
Minęła cała doba od chwili odnalezienia
rybaków przez jednostkę ratowniczą, gdy
znów zabiło serce „Mewy”.
Mogli wracać na łowisko.
No tak. Na pokładzie mieli jednak tylko
około trzydziestu siatek. Nie było mowy
o kontynuowaniu połowów.
Cóż więc robić? Wracać do kraju, gdy tu
taj wszyscy łowią?
Nie. Kapitan Szymczak i jego ludzie nie
poddali się tak łatwo.
— Musimy odnaleźć sieci — zapadła de
cyzja.
„Mewa” wróciła na nliejsce, gdzie przed
dwoma dniami stawiała swoje pławnice. Mo
rze było znów spokojne. Tak, ale sieci już
w tym miejscu nie znaleźli.
Kapitan Szymczak pochylił się nad atla
sem prądów, na mapie odtworzył kierunek
wiatru w czasie niepogody.
-— Sieci musiały zdryfować na west-nord-
west. Lecimy za nimi — zdecydował.
Cała naprzód. I cała załoga na pokład.
Kto pierwszy wypatrzy pływaki oznaczające
siatki?
Znów pełne napięcia godziny. Godziny bez
odpoczynku, bez żadnego wytchnienia. Ten
dzień nic jednak nie przyniósł.
W nocy „Mewa” leżała w dryfie. Rankiem
podjęli poszukiwania. Ludzie byli już jed
nak przemęczeni, lecieli z nóg. Ogarniało
ich zniechęcenie. Niektórzy zeszli z pokładu,
by w ubraniu zwalić się w kabinach na koję.
Inni jednak trwali... I...
Godzina piętnasta.
Kapitan Szymczak zobaczył na fali coś
białego. Podniósł szkła do oczu.
— Już je mam — powiedział do rybaka
stojącego za sterem.
Tak. To były ich sieci.
Wydobyto je na pokład splątane, podar
te — potężny tłumok lin i siatek.
— Doprowadzenie ich do porządku koszto
wało nas jeszcze dwa dni wytężonej pracy —
zakończył kapitan Szymczak, który opowia
dał mi tę całą historię w dniu, w którym
„Mewa” wróciła z morza. — Ale potem mo
gliśmy łowić. I opłaciła się ta cała nasza
mordęga, bo śledź szedł piękny jak mało
kiedy «.
Kapitan Szymczak poustawiał przed nami
szklanki, a potem sięgnął do szafki, skąd wy
jął płaską flaszkę żubrówki.
— O, to mi się podoba! — wykrzyknął
Stach.
Wąskie drzwi, którymi przechodziło się
z kabiny kapitana do sterówki, były uchylo
ne tak, że widziałem urządzenia steru, za
mocowaną na ścianie echosondę i fiszlupę.
I to właśnie sprawiało, że spojrzenie moje,
chociaż wcale tego nie chciałem, bez przer
wy kierowało się w tamtą stronę, jak gdy
by przyciągane szczególnie urokliwym wi
dokiem. Zresztą tak przecież było, gdyż to
wszystko, co się w sterówce znajdowało, mia
ło dla mnie w sobie coś bardzo urokliwego.
A właściwie, to czułem się raczej jak czło
wiek, którego boli ząb, a on wciąż dotyka go
językiem, chociaż to sprawia, że ból staje się
wtedy większy. Nie potrafiłem jednak od te
go się powstrzymać. Za każdym razem, gdy
wchodziłem na statek, miałem w sobie to
cholerne uczucie odżywającego na nowo
i narastającego bólu, a przecież zamiast wy
nieść się gdzieś jak najdalej od morza, sie
działem tutaj już tyle lat i od tylu lat nie
mal codziennie odwiedzałem port i wchodzi
łem na statki, aby później siedzieć nad au
dycjami o ludziach, którzy na tych statkach
pływają. A działo się tak dla tej bardzo pro
stej przyczyny, że inaczej nie mogłem. Po
prostu nie mogłem.
— No, to cóż, panowie redaktorzy — ka
pitan Szymczak napełnił szklanki do połowy
i uniósł swoją. — Napijmy się.
— Napijmy się — Stasio ochoczo sięgnął
po swoją.
Przeniosłem spojrzenie na bardzo jeszcze
młodzieńczą, szczerą i otwartą twarz nasze
go gospodarza.
— Chciałbym — powiedziałem, sięgając po
szklankę, a jednocześnie wskazując magne
tofon — aby opowiedział nam pan, jak się
to właściwie stało, że musiał pan odsiedzieć
parę lat w więzieniu?
Stach aż podskoczył na krzesełku.
— Siedział pan w kiciu? Nic mi pan o tym
nie mówił.
— Jakoś się nie zgadało — odpowiedział
kapitan Szymczak. — A kiedy szklanki zo
stały opróżnione, zwrócił się do mnie: — Czy
warto do tego wracać? Proszę zrozumieć, że
dla mnie nie są to zbyt miłe wspomnienia.
I skąd pan o tym wie?
— Dowiedziałem się w dyrekcji „Arki”.
Pan przecież u nich zaczynał jako prakty
kant na kutrze, prawda?
— Tak. — Kapitan Szymczak uśmiechnął
się, ale był to uśmiech skierowany nie tyle
do nas, ile do swoich własnych rozbudzonych
w tej chwili wspomnień. — Ale to przecież
bardzo dawne czasy.
— Zgoda, ale... Swojego ówczesnego szy
pra, Augustyna Dahla, pamięta pan jeszcze?
— Jasne. Pierwszego szypra pamięta się
przez całe życie tak samo jak pierwszą ko
bietę.
Znów ten sam leciutki uśmiech na jego
twarzy i zaraz potem wyraz zadumy i jeszcze
czegoś, co pojawiło się przede wszystkim
w oczach, ale czego nie potrafiłem rozpoznać.
— Dlaczego pan o to pyta?
Opowiedziałem mu pokrótce całą historię,
tak jak się ona zaczęła od tamtej mojej roz
mowy z Dahlem za pośrednictwem Gdynia-
-radio. Powiedziałem o odwiedzinach u Szom-
boka i także o tym, czego dowiedziałem się
od Konkela.
— Rozumiem — kapitan Szymczak nie
znacznie pochylił głowę i zaraz ją uniósł. —
Już rozumiem, o co panu chodzi. — Sięgnął
po flaszkę z żubrówką. Opróżniliśmy szklan
ki i kapitan Szymczak, trzymając swoją
w palcach obu dłoni, rozpoczął: — Pytał pan,
jak to się stało, że znalazłem się w więzieniu,
prawda?
Potwierdziłem ruchem głowy.
— No cóż, zna pan tamte czasy chyba tak
samo dobrze jak i ja, prawda? Walka klaso
wa, wróg klasowy na każdym kroku, czuj
ność... Mieliśmy na moje nieszczęście takiego
jednego czujnego na naszym kutrze.
—• Leon Pacała, tak? — upewniłem się.
— Tak. Pacała. — Kapitan Szymczak obra
cał szklaneczkę w palcach. — Przyszedł do
nas prawie prosto z wojska, gdzie był w apa
racie pol-wych. Nie wiem, może właśnie stąd
ta mania czujności, bo w tamtych latach
szczególnie w wojsku byli na to wyczuleni.
Zresztą powtarzam, nie wiem na pewno.
Dość, że podpadłem mu już po paru tygod
niach pływania na kutrze, kiedy któregoś
dnia nie przyszedłem na jakieś zebranie, na
którym omawiano, jak słyszałem, sprawy roz
kręcanego właśnie współzawodnictwa pracy.
— A dlaczego pan nie był na tym zebra
niu?
—• Dlaczego?... — Kapitan Szymczak odgiął
się do tyłu i patrzył chwilę gdzieś ponad mo
ją głową. — Przyczyna była bardzo prosta.
— To znaczy?
— Powiedziałem przed chwilą, że na całe
życie pozostaje w pamięci pierwszy szyper
i pierwsza kobieta.
— Aha! — wykrzyknął Stasio. — Tu cię
mamy, polski pan. Zawsze mówiłem, że ko
biety są powodem wszystkich męskich kło
potów.
— Napijmy się jeszcze — kapitan Szym
czak postawił swoją szklankę na stoliku
i sięgnął po płaską flaszkę. — Przy czymś
takim najlepiej się opowiada. A tego mojego
opowiadania będzie sporo.
Stach przytaknął ochoczo, a ja sięgnąłem
po mikrofon i uruchomiłem magnetofon.
Po wyładowaniu skrzynek z rybą pierw
szy zszedł z kutra szyper Augustyn Dahl.
Konkel coś tam jeszcze dłubał w silniku,
a Szymczak, jako praktykant, musiał uprząt
nąć pokład. Załatwił się z tym szybko i bar
dzo niedbale. Spieszyło mu się do domu,
a potem do miasta. Odwalił więc robotę byle
jak i prysnął z kutra. Ledwie jednak posta
wił pierwsze kroki na nabrzeżu, zatrzymał
go głos Pacały:
— A ty gdzie?
Obejrzał się i zobaczył go, jak stał na po
kładzie i przyglądał mu się zupełnie tak jak
policjant, który przyłapał złodziejaszka na
gorącym uczynku.
— Do domu — odpowiedział. — Mama sa
ma, muszę jej pomagać.
— To ładnie, tylko pamiętaj, żebyś był na
zebraniu.
— Będę. Na pewno będę! — odkrzyknął
i puścił się biegiem, bo bał się, że tamten
zaraz zacznie wiercić mu dziurę w brzuchu,
wyjaśniając i tłumacząc, dlaczego trzeba być
na zebraniu i jak ważne będą tam poruszać
sprawy.
Antoni Szymczak nie znosił Leona Pacały.
Szypra, choć się go nawet bał, bo był suro
wy, wymagający i zawsze zamknięty w so
bie, milkliwy, bardzo poważał. To był praw
dziwy człowiek morza, człowiek, który z tym
morzem miał do czynienia od dzieciństwa
i choćby dlatego zasługiwał w jego mniema
niu na szacunek. A Pacała był dla niego po
prostu gadatliwym nudziarzem, który potra
fił godzinami wiercić człowiekowi dziurę
w brzuchu. Od pierwszego dnia sklasyfiko
wał go jako: „ta stara piła” i tak go zawsze
w myślach nazywał. Jasne, że niemałą rolę
grał tu fakt, że Pacała pływał na kutrze nie
wiele dłużej niż on sam. Nie był dla Szym
czaka prawdziwym rybakiem, „zejmanem”.
A tylko tacy ludzie imponowali mu w tam
tym czasie. I zresztą sam na takiego wilka
morskiego stale pozował. W każdej wolnej
chwili lubił wychodzić na ulice Gdyni, aby
obnosić się po mieście w swoich, odkupio
nych od marynarza z Marwoju, szerokich,
granatowych spodniach. Z pogardliwą wyż
szością spoglądał na każdego przechodnia,
jeżeli ten nie nosił podobnego ubioru lub
choćby tylko czapki bosmanki z kotwiczką.
Najbardziej przyciągała go ulica Portowa.
Z zazdrością gapił się na pewną siebie, róż
nojęzyczną brać marynarską i starał się na
śladować ich swobodny sposób bycia. Z tęt
niącym z podniecenia sercem przysłuchiwał
się dźwiękom hałaśliwej muzyki, która roz
brzmiewała spoza okien licznych knajp. Kie
dy potem ruszał dalej ulicą, jeszcze bardziej
naciągał czapkę na oko, jeszcze głębiej za
ciągał się papierosem i niedbale przylepiał
go ustnikiem do dolnej wargi.
Pacała podpatrzył go kiedyś na ulicy Por
towej i potem przez kilka dni pokpiwał z tej
jego pozy. Skutku to jednak nie odniosło
żadnego.
No cóż, Antoni Szymczak miał wtedy za- '
ledwie dziewiętnaście lat. Rybakiem zaś był
dopiero od dwóch miesięcy. A morze pocią
gało go przede wszystkim przygodą i szero
kim marynarskim życiem.
I tym razem po opuszczeniu portu szedł
ulicą z rękami w kieszeniach spodni. Po
gwizdywał przez zęby melodię zasłyszaną
gdzieś w czasie tych swoich spacerów. Był
zły. Pacała widział go, przypomniał o tym
zebraniu i teraz nie będzie już mógł wyma
wiać się, że nie wiedział lub że nie pamiętał.
Trzeba będzie tam iść. A taką miał ochotę
powłóczyć się po ulicach. Poza tym matka
prosiła go, aby wrócił wcześniej do domu.
Mieli dziś przywieźć węgiel i należało po
znosić go do piwnicy. A tu jeszcze to zebra
nie...
— Te, Antek! — Ktoś mocno uderzył go
po ramieniu. — Dokąd leziesz z tą karawa-
niarską miną.
Przystanął. Szyper i motorzysta Konkel
nazywali go z kaszubska Tóną, ale Pacała
zaraz przekręcił to na — Tonka i z czasem
przezwisko to przyjęło się wśród załogi. I tak
już został Tonką. Ale inni znajomi i koledzy
po staremu mówili do niego — Antek.
— Szyper cię zrugał, co?
— Nie — odpowiedział witając się z tam
tymi.
— No, to co ci jest?
— Lewą nogą z kutra zszedłeś?
— Nie... Na zebranie muszę iść.
— Na zebranie? A to ci heca — zaśmiał
się Andrzej. Pod czarnym „hiszpańskim”
wąsikiem błysnęły białe, drapieżne zęby.
Górna warga była przecięta ukośną blizną
i wykrzywiała się lekko ku prawej stronie.
Podniósł dłoń do czapki, zsunął ją na tył gło
wy i trącił łokciem swego towarzysza: — To
ważniak z niego, co?
Śmieli się teraz obydwaj, a Szymczak pa
trzył na nich i nie bardzo wiedział z czego.
Podejrzewał, że po prostu już sobie trochę
wypili.
— To znaczy, Heńka, nie pasuje on dzisiaj
do naszej paczki, co? — mówił dalej An
drzej.
Heniek zrobił poważną minę. Podrapał się
po ciemnej, rozczochranej czuprynie, którą
przykrywała czapeczka z wełny. Potem po
tarł dłonią szeroki, prawie kwadratowy pod
bródek. A przy tym wszystkim szelmowsko
mrugał lewym okiem.
— A my właśnie chcieli zabawić się —
powiedział wreszcie.
— Wesoło się zabawić — dorzucił An
drzej.
— Ale ty na zebranie idziesz.
Szymczak zaczerwienił się, bo domyślił się
już, że tamci kpią sobie z niego. Poczuł na
głą złość na Pacałę, na to zebranie, które
musiało być akurat dzisiaj, i na tych dwóch,
że akurat musiał ich spotkać.
Poznał ich przed kilku zaledwie dniami
w dość niezwykły sposób. Było to wieczorem.
Jak zawsze włóczył się po przy portowych
uliczkach i w jakimś kącie natknął się na
bójkę. Dwaj młodzi ludzie walczyli z pięcio
ma typkami o nieokreślonej powierzchow
ności. Nigdy jeszcze wprawdzie się nie bił,
ale wystarczyło, że ci dwaj mieli na sobie
granatowe marynarskie kurtki i czapki. I to
sprawiło, że bez namysłu wmieszał się do
walki po ich stronie.
Tamta piątka spłoszona pewnie niespodzie
waną interwencją rozpierzchła się i wtedy
jeden z napadniętych, ocierając skaleczony
policzek, klepnął go po ramieniu:
— Fajny chłop z ciebie. A już źle było
z nami.
— E tam — odezwał się drugi. — Jakby
co, tobym ich po naszemu, piórem... — Bły
snął ostrzem fińskiego noża dobytego nie
wiadomo skąd.
Zaimponowali mu. Ucieszył się na wiado
mość, że oni również pracują w „Arce”, że
pływają z szyprem Budziszem. Ten, który
błyskawicznym ruchem wyciągnął „pióro”,
nazywał się Andrzej, drugi — Heniek. Tam
tego jednak dnia pozbyli się go szybko.
Mieli zapewne jakieś swoje własne sprawy.
I dopiero dzisiaj spotkał ich znowu.
— Właściwie, to nie bardzo mam ochotę
iść na to zebranie — powiedział szybko.
I zresztą był w tej chwili zupełnie szcze
ry. — Ale Pacała przypilnuje.
—• A ty się boisz tego Pacały? — prychnął
krótkim śmiechem Heniek.
— Ja...
— Chodź, Andrzej, taki neptek to nie dla
nas.
— Czekaj, czekaj — powstrzymał go An
drzej. Szymczak podejrzewał, że tamten
chciał po prostu zabawić się jeszcze jego
kosztem. — A na co ty masz ochotę? Na
wódzię? A może na dziewczynki?
Szymczak zaczerwienił się jeszcze bardziej.
A jednocześnie ucieszył się, że ulica jest tak
słabo oświetlona. Bo przecież nigdy jeszcze
nie pił. Chyba malutki kieliszek przy jakiejś
rodzinnej okazji. Z dziewczętami również
nigdy jeszcze nie miał żadnego bliższego
kontaktu. Nieraz jakoś dziwnie zaszczękały
mu zęby, gdy podglądał marynarzy, którzy
wychodząc z knajp poufale ściskali towarzy
szące im „mewki”. Z zazdrością przysłuchi
wał się też przechwałkom swoich rówieśni
ków, gdy opowiadali o sukcesach w tej dzie
dzinie. On sam jednak nie miał jeszcze dziew
czyny. A na to, by zaczepić którąś z „me-
wek”, brakło mu odwagi.
— Daj spokój — Heniek spostrzegł to je
go zmieszanie i zaśmiał się pogardliwie. —
Czerwieni się jak cnotka.
Szymczak zacisnął zęby.
— No i jak? — rzucił Andrzej.
— Właściwie, to miałem jechać do domu —
powiedział, byle coś odpowiedzieć i dopiero
wtedy spostrzegł, że to jeszcze bardziej po
grąża go w ich oczach.
— Do domu? A po co?
—■ Matce przy robocie pomóc — brnął, bo
i co miał robić?
— Do mamusi! — Heniek parsknął śmie
chem. — On musi spytać najpierw mamusi,
czy pozwoli mu pójść na dziewczynki! Ha!
ha! ha!...
Szymczak żachnął się gniewnie. Gorzej
już nie można było zadrasnąć jego ambicji.
Spojrzał ze złością na Heńka, którego twarz
wykrzywiała się w złośliwym śmiechu.
— A — spytał, przezwyciężając zmiesza
nie — a dokąd wy idziecie?
— Co ci do tego? Pójdziesz przecież do ma
my.
— Może... może bym z wami poszedł.
Ledwie powiedział te słowa, a już zaczy
nał ich żałować. Teraz jednak nie mógł się
wycofać. Trzeba było brnąć dalej. Bo prze
cież tylko w ten sposób mógł utrzymać za
chwianą w tej chwili opinię równego, swo
jego chłopaka. A jednocześnie zaczęło go
ogarniać podniecające zniecierpliwienie. Mo
że wreszcie stanie się to, do czego tak bar
dzo go ciągnęło. Może wreszcie dziś przy ich
pomocy wejdzie w ten krąg ludzi i rzeczy,
które dotychczas obchodził tylko z daleka.
— O, to rozumiem! — Andrzej przyjaźnie
uderzył go po ramieniu.
— Widzę, że jeszcze będą z ciebie lu
dzie — Heniek od razu zgubił gdzieś tamten
swój ironiczny grymas. Szymczak nie wie
dział tylko, czy było to szczere, czy też był
to dalszy ciąg tej ich początkowej zgrywy
z niego.
— Nie pytaj, brachu, gdzie, tylko wal
z nami. Nie będziesz żałował — dorzucił
Andrzej.
— To nie traćmy czasu — przynaglił He
niek.
— Bo wódka nam stygnie — zaśmiał się
Andrzej.
Ujęli Szymczaka pod ręce i szybkim kro
kiem ruszyli naprzód.
Z ulicy Derdowskiego wyszli na Plac Ka
szubski. Przepełniony o tej porze trolejbus
przesunął się obok z łagodnym szumem sil
nika. Jacyś obcy marynarze szli naprzeciw,
zataczając się mocno. Przechodnie skwapli
wie schodzili im z drogi. Jeden z pijanych
zderzył się z Andrzejem. Ten odepchnął go
i przystanął, zaczepnie mrużąc oczy. Tamci
jednak nie zwrócili na niego żadnej uwagi.
Poszli przed siebie, mamrocząc coś niezro
zumiale.
Szymczakowi serce zabiło żywiej z emocji.
Gdy skończyło się niczym, odetchnął jednak
z ulgą. Ale zaraz potem wyżej zadarł głowę
i szedł dalej szerokim, pewnym siebie kro-
8 — Wielki rejs
113
kiem. Powoli opuszczał go lęk i poprzednie
zmieszanie.
Z Portowej skręcili w bok i jak w tunel
zanurzyli się w mrok jakiejś uliczki. Z głę
bi powiało wilgotnym wiatrem pachnącym
stęchłą wodą portowych basenów. Po chwili
zamajaczył przed nimi słabo oświetlony,
chwiejący się szyld.
„Warszawianka”. Restauracja III katego
rii — przeczytał Szymczak, gdy znaleźli się
bliżej.
Do lokalu schodziło się po kilku wydepta
nych stopniach. Salka była nieduża, ale na
oko dość przyjemna. Stoliki przykryte nie
bieską, miejscami poplamioną ceratą, a po
dłoga pachniała świeżą pastą. Wewnątrz
znajdowało się tylko parę osób.
Wejście nowych gości nie zwróciło niczy
jej uwagi. Jedynie otyły dryblas za dużym,
ciężkim kontuarem spojrzał leniwie w ich
stronę. Pewnie był to sam właściciel knajp
ki.
Nie śpiesząc się podszedł do stolika kel
ner. Raczej z przyzwyczajenia niż z potrzeby
wytarł ceratę serwetką.
— Co proszę? — zapytał.
— Coś do picia.
— Czystą?
Andrzej skrzywił się.
— Też się pan wybrał. Naszego Antka czyś
ciochą chcesz pan częstować. No nie? — zwró
cił się do Heńka.
Ten kiwnął głową twierdząco.
— Dawaj pan angielską gorzką.
— Nie ma.
— Jak to nie ma?
— Wyszła.
— Wyszła? — Andrzej puścił oko do Szym
czaka nie spostrzegając, że ten niepewnie
kręci się na swoim krześle. — A... a kiedy
wróci?
Parsknęli śmiechem.
Szymczak śmiał się wraz z nimi. Może tro
chę zbyt wesoło, zbyt hałaśliwie. Ale tak
było dobrze. Taki śmiech odganiał nieśmia
łość. Dodawał pewności siebie.
Usadowił się wygodniej i wyciągnął nogi
daleko przed siebie.
— Może być cherry-brandy? — podsunął
kelner, zachowując swój ponury czy może
tylko znudzony wyraz twarzy.
— Może być — machnął ręką Andrzej. —
I coś na ząb.
Przy pierwszej kolejce Szymczak zawahał
się. Znów ogarnął go strach. W tej chwili
z radością wycofałby się z tej całej zabawy.
Napotkał jednak ciemne oczy Andrzeja i wy
dało mu się, że znów zalśniły w nich kpiące
iskierki. Więc desperackim gestem wychylił
kieliszek do dna. Wstrząsnęło nim. Skrzywił
się z niesmakiem, ledwie powstrzymując ka
szel.
— Widzisz, bracie, idzie ci jakoś.
Heniek odgarnął opadającą na czoło czu
prynę.
>
— No, to siup jeszcze jednego — zapropo
nował. — Na śmierć maminsynka!
Szymczak poczuł, że twarz spłonęła mu
nagłą czerwienią. Przyczepili się, psiakrew,
z tym maminsynkiem.
Sięgnął po kieliszek i opróżnił go jednym^
łykiem. Tym razem poszło znacznie lepiej.
Wódka zapiekła wprawdzie w przełyku, ale
zaraz lekkim i nawet przyjemnym szmer
kiem uderzyła do głowy. Było mu coraz we
selej i coraz bardziej beztrosko.
Po trzeciej kolejce poczuł się jak stary
bywalec „Warszawianki”. Rozparł się łok
ciami na stoliku. Zmętniałym nieco, ale już
wyzywającym i zaczepnym spojrzeniem po
wiódł po pustawym lokalu. Zdawało mu się
w tej chwili, że jest nareszcie prawdziwym
wilkiem morskim.
Odsunął kieliszek, który chciał mu napeł
nić Heniek.
— Nudy tutaj — powiedział.
— Święta racja — przytaknął z_ ożywie
niem Andrzej.
— Cholerne nudy — zgodził się z nimi He
niek.
Szymczak aż podskoczył na krześle. Był
zadowolony, że jego zdanie zaczyna coś zna
czyć w tej kompanii.
— Cholerne nudy — powtórzył za Heń-
kiem.
— Wiecie co? — zawołał Andrzej.
— No?
— Idziemy do „San Francisco”. Tam do
piero jest wesoło!
— A może i Lola będzie. Co?
— Jazda — poderwał się Andrzej. — Pa
nie szefie! Płacić!
Wyszli na ulicę. Zaraz za drzwiami Szym
czak nadstawił rozgrzane policzki na powiew
zimnego, wilgotnego wiatru. Nie wypił zbyt
wiele, ale szumiało mu już w głowie. Z po
dziwem patrzył na tamtych. Pili przecież
znacznie więcej niż on, a sprawiali wrażenie,
jakby nie tknęli jeszcze ani jednego kie
liszka.
W „San Francisco” rzeczywiście b.yło we
soło. Już na ulicy słyszało się hałaśliwą jaz
zową muzykę. Szerokie okna biły jaskrawym
światłem, które zalewało cały chodnik.
Zaraz u wejścia Szymczak przystanął za
skoczony luksusowym urządzeniem wnętrza.
Jasną parkietową podłogę przecinała smuga
czerwonego dywanu, który wiódł od drzwi
aż do baru urządzonego na wzór amerykań
ski. Lekkie stoliki i krzesełka z giętych rur
lśniły niklem i szkłem. W rogach sali oraz
przy wejściu królowały wspaniałe palmy.
W głębi, na niewielkim parkiecie, tańczyło
kilka par. W niszy za nimi mieściła się orkie
stra.
— Co się gapisz? — Andrzej pchnął go do
przodu.
— Nie wstydź się — dodał Heniek. — Tu
forsa znaczy, a nie ubranie.
Z trudem znaleźli wolny stolik w kącie
pod oknem.
Szymczak rozglądał się szeroko rozwarty
mi z zachwytu oczami. Już dawno marzył,
aby się tutaj znaleźć, bo któż w Gdyni nie
słyszał o „San Francisco”? Lokal ten znany
był zresztą daleko poza nią i cieszył się
wyrobioną sławą wśród marynarzy wszyst-
. kich statków zawijających do portu. Nawet
ci, co pierwszy raz cumowali u gdyńskich
nabrzeży, znali go ze słyszenia. W czasie swo
ich wieczornych włóczęg niejednemu już ma
rynarzowi wskazywał drogę do tego miejsca
wesołej zabawy. Sam jednak nigdy nie miał
odwagi tutaj wejść.
A teraz siedział w tym lokalu przy jednym
ze stolików i widział marynarzy ze wszyst
kich chyba statków, stojących dzisiaj w por
towych basenach. Różnorodne i różnojęzycz
ne było to bractwo. A w każdym ich obco
języcznym słowie pachniały mu szerokie, da
lekie morza i nieznane porty.
Oto jasnowłosy i niebieskooki Szwed przy-
pijał do żywego, czarnowłosego Francuza.
Tam znów kilku ciężkich, podpitych już Ho
lendrów spierało się o coś między sobą. Ja
kiś Murzyn co chwila wybuchał głośnym
śmiechem, pociesznie przewracając gałkami
oczu. Tam znów... Ech, kto by tam mógł po
znać, z jakich krajów i z jakich portów przy
byli tutaj ci wszyscy ludzie.
— To co zawsze, panie szefie.
Głos Andrzeja przywrócił mu poczucie
rzeczywistości. Drgnął i już przytomnie po
patrzył na kolegę, który właśnie pytał kel
nera:
— Lola jest tu gdzie?
— Chyba jest.
— To przyślij ją pan do nas.
— Zrobi się.
Kelner odpłynął, zgrabnie wymijając kil
ku gości zdążających do baru.
Szymczak jeszcze raz rozejrzał się po sali.
Było tu wiele kobiet. Niektóre bardzo ele
ganckie, inne mniej. Przeważnie jednak ład
ne, a nawet piękne. Trudno poznać, która
z nich jest „mewką”, a która przyszła tu ze
swym mężem.
— Co za jedna ta Lola? — spytał.
— „Mewka” — odpowiedział Heniek.
Andrzej zaraz dorzucił:
— Ale taka dziewczyna! — Uniósł lekko
zgięty łokieć. — Mówię ci, pierwsza klasa.
Znów zjawił się kelner. Zręcznie pousta
wiał przed nimi butelki, kieliszki i talerzyki
z zakąskami.
— Zaraz przyjdzie — powiedział odcho
dząc.
Andrzej napełnił kieliszki.
W tej chwili orkiestra przestała grać. Par
kiet opustoszał. Powoli przygasły lampy.
Sala pogrążyła się w intymnym półmroku.
Tylko reflektor zawieszony pod sufitem rzu
cał snop jaskrawego światła na wolny kwa
drat podłogi.
Nagle krótko zawarczał bęben. W jasnym
kręgu reflektora zjawiła się para tancerzy.
Kobieta była prawie naga. Jej smukłe
i giętkie ciało okrywały tylko dwie bardzo
kuse, pstre, jedwabne szmatki, jedna na bio
drach i druga na biuście. W takt zwariowa
nej melodii rozpoczęli jakiś akrobatyczny
taniec.
Szymczakowi zabłysły oczy, gdy to zoba
czył. Cały aż się poddał do przodu.
— Pij, Antek, nie gap się — trącił go He
niek.
Wypił, nie odrywając wzroku od tańczą
cych. Spojrzenie jego ślizgało się po kształt
nych, sprężystych udach kobiety, potem pięło
się wyżej, aż ku jej piersiom wyraźnie rysu
jącym się pod cienkim materiałem.
Tak się zapamiętał, że przegapił moment,
w którym przy stoliku zjawiła się Lola.
Dopiero gdy obok usłyszał matowy, głę
boki głos kobiety, oprzytomniał i obejrzał się.
Śmiejąc się cicho, witała się z tamtymi.
— A to jest Antek. Wiesz ten... — przed
stawił go Andrzej. — Opowiadałem ci kie
dyś, jak nam pomógł.
— Ach, to ty? — zainteresowała się.
Usiadła na wolnym krzesełku tuż obok
Szymczaka. Pochyliła się lekko ku niemu.
Musiała spostrzec malujące się na jego twa-,
rzy podniecenie i na pewno domyślała się
przyczyny. I chyba dlatego z jeszcze więk
szym zaciekawieniem spojrzała mu prosto
w oczy.
— Podoba ci się tutaj?
Nie odpowiedział. Był na to zbyt podekscy
towany i jednocześnie zbyt zmieszany.
Popis na parkiecie skończył się. Rozległy
się oklaski. Znów rozbłysło światło.
Teraz mógł przyjrzeć się dziewczynie do
kładniej.
Oczy miała duże, prawie czarne, dziwnie
błyszczące i patrzyła nimi jakoś tak zaczep
nie spod powiek nieco opuszczonych i ocie
nionych podczernionymi rzęsami. Szymczak
w pierwszej chwili zląkł się tych jej oczu.
Opuścił spojrzenie niżej. Ale tam spoczęło
ono na mocno umalowanych, pełnych ustach.
Potem opadło jeszcze niżej na szyję ozdobio
ną sznurem sztucznych pereł, na strome
wzniesienia małych piersi, które kryły się
pod różową halką widoczną przez cienką
bluzeczkę z modnego „spadochronowego”
nylonu.
— Co się tak na mnie patrzysz? — spytała
i uśmiechnęła się, jakoś inaczej niż wszyst
kie dziewczęta, które kiedykolwiek do niego
się uśmiechały. I jeszcze bardziej zbliżyła
swą twarz, aż powiało na niego leciutko za
pachem perfum. — Podobam ci się?
Zakręciło mu się w głowie. Sam nie wie
dział, czy to od wódki, czy od tego zapachu,
czy raczej może od bliskości dziewczyny, czy
też od spojrzenia tych jej oczu. Jeszcze żadna
dziewczyna nigdy nie patrzyła na niego
w ten sposób.
— No, no... Nie zaglądajcie tak sobie
w oczka — powiedział Andrzej i Szymczak
wyczuł w jego głosie coś niedobrego, coś co
tamten z trudem ukrywał pod kpiącym
uśmieszkiem. — Daj szczeniakowi spokój.
Chodźmy lepiej potańczyć.
Lola powoli odwróciła się w jego stronę.
Dopiero teraz Szymczak zauważył głębo
kie i niezdrowe cienie pod jej oczami i drob
niutką, jak pajęcza nić, siateczkę zmarszczek
koło ust i na skroniach.
— Nie podoba ci się?
— Może i nie.
Twarz Andrzeja wyraźnie spochmurniała.
Blizna na jego wardze ściągnęła się ku gó
rze, tworząc nieprzyjemny grymas, w któ
rym odsłaniały się zęby. Wyglądał teraz zu
pełnie jak warczący pies.
Lola popatrzyła na niego i uśmiechnęła się.
— Ejże — powiedziała spokojnie i właści
wie żartobliwie, ale nawet Szymczak wyczuł
ukrytą w tym wszystkim groźbę. — Żeby
tak mnie nie przestało podobać się twoje to
warzystwo.
—• Lola! — Andrzej złapał ją za przegub
prawej dłoni. — Uważaj...
— To ty uważaj, żebyśmy się nie pożegna
li. Chyba wiesz, że robię tylko to, co mnie
się podoba, a nie to, do czego ktoś chciałby
mnie zmusić. Tańczymy?
Szymczak patrzył za nimi. Wyczuwał, że
to on jest powodem tego spięcia i wcale mu
się to nie podobało. Po prostu i zwyczajnie
bał się Andrzeja, a jednocześnie zależało mu
na przyjaźni i jego, i Heńka. Ale z drugiej
strony ta dziewczyna, taka jakaś.. Nie potra
fił tego określić, ale było w niej coś takiego,
że przy niej nie istniała już żadna inna.
Gdy wrócili, Lola przysunęła się z krze
sełkiem do niego. Wypiła kolejkę z Heńkiem,
uśmiechnęła się do wciąż jeszcze skwaszo-
nego Andrzeja, a potem spojrzała Szymcza
kowi prosto w oczy tak, że poczuł, jak cała
twarz zaczyna mu pulsować krwistym ru
mieńcem. Roześmiała się do jakichś tam
swoich własnych myśli i, oparłszy się łok
ciami o blat stolika, zanuciła cichutko:
Wypij do dna,
niech moc piekielna wina przez żyły gna.
Całuj do krwi,
gdy słodka twa dziewczyna da usta ci...
Znów parsknęła krótkim śmieszkiem, ta
kim tylko dla siebie, skierowanym do swoich
własnych myśli.
— Całuj do krwi — powtórzyła cicho sło
wa piosenki, patrząc spod rzęs na Szym
czaka.
— On jeszcze pewnie nie całował żadnej
dziewczyny — mruknął drwiąco Andrzej.
Złośliwość ta miała ośmieszyć Szymczaka
w jej oczach, ale wywarła skutek wręcz
przeciwny. Lola już zupełnie otwarcie zapa
trzyła się na chłopaka, na tę jego twarz całą
czerwoną i pulsującą.
— Naprawdę? — pochyliła się jeszcze bar
dziej w jego stronę. — No, to ja będę pierw
sza. — Zanim się spostrzegł, objęła jego gło
wę ramieniem i przykryła usta swoimi wil
gotnymi i pachnącymi szminką wargami.
Potem wstała szybko. Uniosła napełniony
kieliszek. — Wypijemy. Na drogę — zwróci
ła się do Andrzeja.
— Uciekasz już?
— Tak. — Postawiła pusty kieliszek na
stoliku. — Pójdziesz ze mną?
Skierowała te słowa do Szymczaka, który
poczuł, jak go całego oblewa fala gorąca.
A potem zrobiło mu się zimno. Przeraźliwie,
lodowato zimno. Najchętniej schowałby się
teraz pod krzesło albo jeszcze lepiej pod sto
lik. Wiedział jednak, że nic takiego nie po
trafi uczynić i tylko miał nadzieję, że
Andrzej zrobi coś, co pozwoli mu zostać tu
taj, na swoim miejscu. Spojrzał nawet na
niego niemal błagalnie, ale Lola zrozumiała
to po swojemu i powiedziała:
— Nie bój się go. — Wzięła Szymczaka za
rękę i pociągnęła za sobą. — On nic ci nie
zrobi, jeżeli chce być ze mną w zgodzie.
Prawda, Andrzejku?
Znów w jej głosie bardzo spokojnym
i bardzo cichym dźwięczała ta, już znajoma,
żartobliwość, za którą ukrywało się coś nie
dobrego.
Na ulicy Lola wzięła chłopaka pod rękę.
Był w tej chwili w takim stanie, że zupełnie
nie wiedział, dokąd go prowadzi, ale jedno
cześnie było mu to całkowicie obojętne.
Pamiętał tylko później, że wchodzili na ja
kieś ciemnawe, strome schody, że Lola otwie
rała kluczem wyjętym z torebki jakieś drzwi,
że stał chwilkę w ciemnym pokoju, czekając
na światło, a tymczasem poczuł, jak jej dłoń
ujmuje jego rękę i pociąga go gdzieś w głąb
tego ciemnego pokoju. Pamiętał też jeszcze,
że w jakiejś chwili potknął się o coś nie
zgrabnie i przewrócił, opadając na łóżko czy
może na tapczan...
Następnego dnia kuter Dahla jako jeden
z pierwszych wrócił z morza. Na małych
obrotach silnika podchodził wolno do drew
nianego
pirsu.
Czarna
krecha
pomostu
i obrosłe lodem pale szybko zbliżały się do
jego dziobu.
Szymczak stał na dziobie z liną cumowni
czą w ręku. Kiedy było już blisko, wspiął się
na nadburcie i trzymając się stalowej wanty,
sprężył się gotów do skoku. Wreszcie kuter
lekko uderzył burtą o drewniane pale. W tej
samej chwili skoczył. Podeszwy gumowych
buciorów szybko zaklaskały o deski, gdy
biegł do najbliższego pachołka. Założył nań
pętlę cumy i pośpieszył do tyłu, gdzie Pa-
cała podawał już cumę rufową.
Na pokładzie ściągnięto obie liny, a Dahl
zmniejszył do minimum obroty śruby. Kuter
przylgnął burtą do pirsu. Skrzypnęły odbij a-
cze i deski pomostu, zakołysały się białe
światła na masztach.
Szymczak wrócił na pokład i wraz z Pa-
całą zabrał się do otwierania luku ładowni.
Konkel stał już przy windzie.
Od chłodni pędził do nich turkoczący po
bruku elektryczny wózek. Cały port grzmiał
już dookoła terkotem silników powracają
cych z morza kutrów. Puste dotychczas na
brzeże nagle ożyło. Nie wiadomo skąd wy
sypali
się
ludzie,
zajechały
samochody.
Wszędzie, gdzie tylko spojrzeć, był ruch, ha
łas i pośpiech.
Robotnik z magazynu odciągnął wózek ze
stertą skrzyń pełnych szarych, wielkogło-
wych dorszy. I zaraz podjechał drugi wózek.
— Gdzieście łowili? — zainteresował się
mężczyzna odbierający rybę.
— Na Bromce — powiedział niechętnie
Pacała.
— Tam, gdzie większość dziś była?
— Tam.
— Ale ryby macie mniej niż inni.
— A mniej — odburknął Pacała. I po
chwili zwrócił się do Dahla: — A może jed
nak trzeba było iść tym razem tam, gdzie
radził biuletyn, co? Może tam poszłoby nam
lepiej?
Szyper odpowiedział mu coś mrukliwie,
ale Szymczak tego nie dosłyszał. Podał na
górę ostatnią skrzynkę z rybą, wylazł na po
kład i ruszył na rufę po gumowy szlauch,
gdyż trzeba było spłukać ładownię.
Idąc wzdłuż burty, spojrzał w stronę naj
bliższego pomostu. Zatrzymał się, a z ust
wyrwał mu się okrzyk przestrachu.
— Co się stało?
Dahl i Pacała skoczyli ku niemu. Konkel
wyjrzał spoza sterówki.
— Tam! '
Po przeciwnej stronie basenu jakiś kuter
szedł ostro na kamienny mur nabrzeża. Na
jego pokładzie biegali ludzie, a ze sterówki
wołał coś do nich szyper.
— Cholera! Rozbiją się! — krzyknął Pa
cała.
Całe to zamieszanie nie uszło uwagi i na
innych kutrach. Zewsząd wychylały się za
ciekawione, podniecone twarze, padały zmie
szane okrzyki.
— Czemu oni nie skręcają? Włażą dzio
bem prosto na nabrzeże.
— Ster im pewnie nawalił — odpowie
dział Szymczak Pacale.
Był dumny, że pierwszy spostrzegł wypa
dek i że odgadł jego przyczynę.
Na pokładzie tamtego jakiś rybak pędził
na dziób z bosakiem, inny taszczył wzdłuż
burty starą oponę używaną jako odbijacz.
Patrzącym na to wszystko zdawało się, że
cała ta bieganina na nic się nie zda, że już
za chwilę stalowy dziób zderzy się z kamien
ną ścianą nabrzeża. Ale nie. Za rufą kutra
skotłowała
się
nagle
woda
połyskując
w świetle latarni białą pianą.
— Dobrze — mruknął Dahl. — Dał całym
gazem wstecz.
Mimo to kuter siłą bezwładu sunął wciąż
jeszcze do przodu i nieuchronnie zbliżał się
do brzegu. Człowiek z bosakiem oparł jego
koniec o nabrzeże i zaparł się nogami,
wstrzymując rozpęd. Drugi zawiesił oponę
przed dziobem. Silnik wciąż wył na najwyż
szych obrotach, ciągnąc wstecz. To uratowało
kuter. Dziób uderzył wprawdzie o nabrzeże
tak, że trzasła opona, ale na tym się skoń
czyło. Siła uderzenia nie była już wielka,
zamortyzowały ją mięśnie rybaka z bosa
kiem i guma odbijacza.
— No, udało się jemu — z ulgą odetchnął
Pacała. — A mało brakowało...
— Wiecie... Słyszę jakiś krzyk na base
nie. — Szymczak był jeszcze pod wrażeniem
wypadku i chciał podzielić się swoimi spo
strzeżeniami. — Patrzę... a tam...
— Zamknij gębę i bierz się za robotę —
przerwał mu Konkel. — Może ja mam myć
ładownię za ciebie?
— Ciekawe czyj to kuter? — zastanawiał
się Pacała.
— Mnie się zdaje, że to Kreft — powie
dział Dahl.
— Racja, to chyba Kreft. A myślał ja już,
że się uwalą na to nabrzeże. Mieli szczęście.
— Ee... — mruknął Dahl. — Szyper nie
stracił głowy.
— To prawda — zgodził się Pacała. — Ale
jakby się to stało na morzu albo w sztorm?
Aż strach pomyśleć.
— Jo — przyznał Dahl. — Byłoby źle.
— Coś pechowe te nowe żelazne łajby —
odezwał się z nabrzeża mężczyzna, który od
bierał od nich rybę.
— A to czemu? — odwrócił się do niego
Pacała.
— A która to już awaria? Trzecia w ciągu
miesiąca. No nie? I wszystkie tylko na tych
nowych. Wyraźnie pechowe.
— Plaszczesz pan językiem jak jaki zabo-
bonnik. Pechowe! — Pacałę wyraźnie zde
nerwowały słowa tamtego.
— Jak nie pechowe — upierał się tam
ten — to jeszcze gorzej.
— Dlaczego niby gorzej?
— A dlatego że musi być w nich jakiś
feler.
— Sam pan masz feler! — na dobre ro
zeźlił się Pacała. — Nie pierwszy miesiąc
pływają po morzu. Dlaczego od razu nic nie
było?
— A bo ja wiem? — odpowiedział tam
ten. — Może te braki ujawniają się dopiero
po pewnym czasie? Nie wiem. Ale myślę, że
one nie są tak dobre, jak to się panu wydaje.
Coś tam ktoś sfuszerował.
— A mnie się całkiem co innego widzi —
odpowiedział Pacała.
Szymczak chociaż znajdował się po dru
giej stronie sterówki, usłyszał wyraźnie, jak
z miejsca zaostrzył się zawsze tak dobro
duszny i żartobliwy ton głosu Pacały.
— Co mianowicie?
— Że to wszystko to podejrzana historia.
— Daj spokój, Leon — to był głos szy
pra — mało to na morzu jest różnych wy
padków? U nas mówią: „Chto na morzu nie
bywół, ten strachów nie widzół”.
— Może i tak, ale... — Szymczak znał już
Pacałę i teraz chociaż oddzielała ich sterów
ka, był pewien, że tamten po swojemu kręci
teraz głową z wyrazem twardego uporu na
twarzy — na mój durny rozum to jednak
komuś tutaj na tych wszystkich awariach
zależy. Czyli, że inaczej, po prostu mówiąc,
ktoś tutaj sabotaż nam robi.
Rankiem następnego dnia nie wyszli w mo
rze. Tuż przed północą radio podało ostrze
żenie sztormowe i wszystkie kutry pozostały
w porcie. Szymczak początkowo ucieszył się.
Codzienna harówka i nieustające zimno
przygasiły nieco jego entuzjazm dla morza.
Z radością został w domu. Spał prawie do
południa, a potem siedział przy napalonym
piecu. I było mu dobrze. Odpoczywały obo
lałe mięśnie, a przyjemne ciepło wypierało
powoli ten cały chłód, którym był przesyco
ny tak, że zdawało mu się już, iż to zimno
pozostanie w nim na zawsze.
Oderwał oczy od stronic książki i podniósł
głowę. Był zmęczony całodziennym prawie
czytaniem. Dotknął dłonią czoła, a potem
przetarł nią powieki.
Spojrzał w okno.
Niewiele było przez nie widać, gdyż wy
chodziło na małe, ciasno zabudowane pod
wórko. Nad dachem niskiej szopy sterczały
nagie gałęzie rozrosłego szeroko klonu. Szar
pały się teraz niezdarnie, targane wiatrem.
Sztorm trwał już trzeci dzień i trzeci dzień
wszystkie kutry sterczały bezczynnie w por
cie, „na sznureczku” — jak mówią rybacy.
Szymczak codziennie rano biegał do portu
po to tylko, aby się dowiedzieć, że wciąż
jeszcze nie wiadomo, kiedy pójdą na morze.
Przy pomostach panował tłok jak nigdy.
Ciasno, jeden przy drugim, zupełnie niby psy
na uwięzi, warowały kutry. Pustka i cisza
panowała na pokładach, na których zwykle
było tak zgiełkliwie. Puste i ciche były też
nabrzeża
zawalone
stertami
drewnianych
skrzynek cuchnących wilgocią i rybą. Cza
sem pokazała się samotna, zgłodniała mewa,
ale nie znajdując żadnego żeru czym prędzej
odlatywała w kierunku miasta. W całym
porcie rybackim słychać było tylko nieustan
ne wycie wichury i jednostajny grzmot fal
szturmujących falochron.
Szymczak unosił więc kołnierz marynar
skiej kurtki i czym prędzej uciekał do domu.
W domu jednak nie miał nic do roboty
i nudził się. Łaził z kąta w kąt albo przeszka
dzał matce w kuchni. Prześladował go jakiś
niepokój, coś gnało go z miejsca na miejsce.
Aż dzisiaj rano matka przyniosła mu książ
kę, którą wyprosiła gdzieś u sąsiadów. Spoj
rzał na tytuł: Wilk Morski Londona. Ucie
szył się, bo bardzo lubił Londona. Nie zwle
kając zabrał się do czytania, chociaż znał
już to.
Znów przetarł znużone oczy i przeciągnął
się. Czytał w niewygodnej pozycji, klęcząc
na krześle i opierając się całym ciałem o stół.
Wstał więc i przeszedł parę kroków tam i na
powrót. I naraz znów zjawił się w nim ten
nieokreślony niepokój. Nie wiadomo dlacze
go mocniej zabiło mu serce, oblała go fala
gorąca. A po chwili wszystko to odpłynęło
i został tylko ten jakiś niepokój, jakaś
tęsknota za czymś, jakieś pragnienie czegoś
nie uświadomionego jeszcze do końca.
Podszedł do okna i oparł czoło o zimną
szybę.
Bezustannie, niemal na jednej nucie zawo
dził wiatr. Najlepiej byłoby pójść gdzieś. Ale
gdzie? I w tej samej chwili pod przymknię
tymi powiekami zobaczył czerwoną smugę
dywanu, a dalej prostokąt parkietu. Jak
9 — Wielki rejs
129
z mgły wyłaniało się giętkie, prawie nagie
ciało tancerki. W uszach zabrzmiały dźwięki
jazzu, śmiech kobiety i mocno ściszony, niski
głos, który śpiewał: „Całuj do krwi...”.
Otworzył oczy, gdyż do pokoju zajrzała
matka.
— Nie czytasz już? — spytała. — Może
kolację ci uszykować?
— Nie — ruszył od okna. — Wyjdę.
— Gdzie? Na taką pogodę?
— Może pójdę do kina. — Kłamał, ale co
miał jej powiedzieć?
— Posiedź lepiej w domu — poprosiła. —
Całymi dniami ciebie nie ma. A jak masz
trochę czasu, to gdzieś lecisz. A ja siedzę sa
ma i tylko się martwię o ciebie.
— Po co się martwić? — zdziwił się zu
pełnie szczerze. — Przecież wychodzę tylko
na miasto.
— Tak ci się zdaje. Ach... — machnęła rę
ką. — Dzieciak jeszcze z ciebie...
Pośpiesznie wiązał szalik pod szyją i wcią
gał kurtkę.
— Wracaj tylko szybko. Będę czekała
z kolacją.
— Dobrze, dobrze.
Zbiegł ze schodów i w bramie przystanął.
Nie mógł się jeszcze zdecydować. Wciąż
brakło mu odwagi.
Do trolejbusu wsiadał sam jeszcze nie wie
dząc, dokąd chce się udać. Wysiadł na koń
cowym przystanku przy Placu Kaszubskim.
Ulice były pustawe. Przechodnie szybko po
mykali do domów. Wszyscy mieli wysoko
postawione kołnierze, większość przytrzymy
wała ręką kapelusze lub czapki, które wicher
zrywał im z głów. Nawet uliczne lampy
kiwały się na betonowych słupach. Krąg
światła padał żółtawym blaskiem to na jezd
nię, to znów na ściany budynków. W górze
nad dachami szalał wiatr nie skrępowany
murami. Wył wśród kominów, zawodził
w przewodach sieci elektrycznej, rzucał się
potem na ulice, szarpał ludzi za ubrania, wy
soko wznosił płachty porzuconych gazet
i skrawki papierów.
Od
Świętojańskiej
nadjechał czerwony,
przepełniony autobus i skręcił w ulicę wio
dącą do dworca. Kilka dużych, ciężko wyła
dowanych aut wyłoniło się z ciemnawego
wąwozu ulicy Portowej. W porcie handlo
wym praca trwała nieprzerwanie.
Wcisnął mocniej czapkę na głowę i ruszył
w kierunku portu rybackiego.
Na rogu Waszyngtona przystanął. Spojrzał
w górę na prawo. Na tle ciemniejącej już
szarzyzny nieba wyraźnie jeszcze rysował
się wysoki maszt obserwatorium PIHM-u.
Na naprężonej lince kiwała się na nim czar
na, ostrzegawcza kula i czarny stożek zwró
cony wierzchołkiem do góry.
Sztorm północno-zachodni — pomyślał
i przez chwilę przeżywał przyjemne zadowo
lenie z siebie i z faktu, że potrafił odczytać
te znaki. — Siła wiatru do siedmiu stopni. —
Gwizdnął przez zęby. — Nie ma co. Jutro
jak nic postoimy jeszcze na sznureczku.
Zawrócił.
Doszedł do rogu i znów się zatrzymał.
Wciągnął głowę w uniesiony kołnierz kurtki,
aby ukryć twarz przed zimnymi atakami
wiatru. Rozejrzał się i niezdecydowany jesz
cze, ale już z bijącym coraz mocniej sercem,
poszedł wolno w górę Świętojańskiej.
Tutaj mimo niepogody ruch był znacznie
większy. Jezdnią, na którą kładły się smugi
żółtego światła z wystaw i ulicznych latarni,
mknęły auta, wyjąc silnikami przejeżdżały
trolejbusy lub przewalały się ciężko, zapcha
ne pasażerami autobusy z Gdańska. Wielkie
okna wystawowe przyciągały oczy prze
chodniów.
Zwolnił, przechodząc obok jasnej ściany
budynku, gdzie jarzył się fioletowoczerwony
napis: Kino „Warszawa”. Nie zatrzymał się
jednak. Nieco dalej stanął na chwilę przy
niewielkiej wystawie prywatnego sklepiku.
Jeden na drugim leżały tu kupony eksporto
wego materiału, wisiały kolorowe swetry
damskie, w kącie widniało parę par amery
kańskich butów na kauczuku, nylony, ja
skrawe chustki, masa rzuconych dość bez
ładnie drobiazgów.
Do wystawy podeszła jakaś para.
— Popatrz, nylony. O tam... — posłyszał.
— Widzę.
— Kupisz mi?
Głos kobiety był ciepły, przymilny. Szym
czak widział, jak się uśmiechała do mężczyz
ny i ocierała całym ciałem o jego ramię.
Ni stąd, ni zowąd przypomniała mu Lolę,
chociaż wcale nie była do niej podobna. I to
sprawiło, że już ze świadomym postanowie
niem poszedł dalej szybkim i pewnym kro
kiem.
Skręcił w prawo i ujrzał przed sobą kolo
rowy neon wijący się na ścianie nad wielki
mi bijącymi jasnością oknami: „San Fran
cisco”.
Zdecydowania starczyło mu akurat na tyle,
żeby dojść do wejścia. Tu zatrzymał się.
Serce biło mu mocno, gorączkowo, gdzieś aż
pod samą krtanią.
Trzasnęły oszklone drzwi. Na ulicę wy
rwał się rytmiczny zgiełk jazzu. Z lokalu
wyszli dwaj marynarze. U ramienia jednego
z nich uwiesiła się mocno umalowana, ha
łaśliwie śmiejąca się kobieta.
Gdy odeszli dalej, wspiął się na palce i zaj
rzał do wnętrza przez szparę w żółtej kota
rze, która zasłaniała okno. Zaraz jednak od
skoczył spłoszony. Znów ktoś wychodził.
Zacisnął zęby.
Wejść? Nie mógł się na to zdobyć. Ale
przecież wtedy... Tak, ale wtedy nie był sam.
Wprowadzili go tamci dwaj. Czuł się z nimi
pewniej, a teraz...
Splunął przez zęby. Był cholernie zły sam
na siebie. Wsadził ręce do kieszeni i prze
szedł na drugą stronę ulicy. Wolnym kro
kiem odszedł kawałeczek i zaraz wrócił. Zza
rogu ukazała się smukła sylwetka kobiety.
Serce skoczyło mu przyśpieszonym nagle
rytmem. Ruszył na jej spotkanie i zawie
dziony zatrzymał się. To nie była Lola.
Pewnie jest wewnątrz — pomyślał. — A ja
tu czekam, diabli wiedzą na co.
Spacerował ulicą i z coraz większym znie
cierpliwieniem patrzył na wchodzących lub
wychodzących z lokalu. Każde otwarcie
drzwi wywoływało w nim falę gorącej na
dziei, a potem jeszcze większą złość na sa
mego siebie.
Wreszcie zaklął i szybko ruszył ku Świę
tojańskiej.
Po chwili jednak zwolnił kroku. Obejrzał
się poza siebie na wielkie kwadraty rzęsiście
oświetlonych okien w głębi ulicy, nad któ
rymi jarzył się kuszący neon: „San Fran
cisco”.
Zawrócił. To było silniejsze od niego.
Znów szybko biło mu serce, znów szedł
przyśpieszonym krokiem. Jednak im bliżej
podchodził do lokalu, tym krok jego stawał
się wolniejszy. A serce tłukło się coraz moc
niej.
Był tuż przy wejściu, gdy drzwi przed nim
otworzyły się nagle ze szczękiem szkła.
Chwiejnym krokiem wyszło z nich dwóch
gości. Jeden potrącił go i natychmiast złapał
za rękaw.
— Uważaj, bracie, jak idziesz — warknął.
Szymczak odetchnął. To był Andrzej
z Heńkiem. Oni także poznali go i zaczęli się
śmiać.
— Antek — Heniek z miejsca stał się po
pijacku serdeczny. — Nie masz chyba żalu,
że ja ciebie tak. Co? — Oparł się o ramię
Szymczaka, gdyż nogi wyraźnie się pod nim
uginały. — Idziesz tam? — wskazał palcem
poza siebie, na barwny neon.
— Nie... tak. — Szymczak sam jeszcze nie
wiedział, czy ma cieszyć się z tego spotkania,
czy też nie.
Andrzej pochylił się ku niemu i wtedy
Szymczak zobaczył, że jego usta układają się
w zły uśmieszek.
— Chciałbyś do Loli, co? — Spytał niby
przyjaźnie, ale w jego głosie było coś takie
go, że Szymczak wolał natychmiast zaprze
czyć.
— Loli już nie ma tutaj — wyjaśnił He
niek, który chyba niczego nie zauważył, bo
wypił zbyt wiele.
Andrzej przyglądał się chwilę Szymczako
wi, a potem złapał go za przegub dłoni, aż
Szymczak poczuł ból.
— Chodź z nami — powiedział.
— Dokąd? Po co? — Szymczak podejrzli
wie patrzył na uśmiechniętą znów twarz
Andrzeja. Widział, że jest to bardzo zły
uśmiech i bał się, że ukrywa się pod nim
coś niedobrego.
— No... do niej. Do Loli.
— Cały wieczór pytała o ciebie — dorzucił
Heniek, który wciąż jeszcze nie orientował
się w sytuacji. — Przypadłeś jej do gustu,
Antek. Mówię ci.
— Zamknij się — warknął na niego
Andrzej i pociągnął Szymczaka za sobą. —
No? Idziesz?
Szymczak próbował uwolnić się, ale mu się
nie udało. Widział, że tamten jest wściekły,
że coś knuje i bał się go, cholernie się bał.
Ale z drugiej strony bardzo chciał zobaczyć
Lolę. A poza tym, sam nie wiedząc dlaczego,
był pewien, że w jej obecności Andrzej nie
będzie groźny. I dlatego nie opierał się już
i pozwolił się prowadzić Andrzejowi. Zresz
tą, w tej chwili to był jedyny sposób, żeby
poznać drogę do mieszkania Loli. Tamtej
nocy nie zdołał jej zapamiętać.
Drzwi otworzyła im Lola.
Wnętrza jej pokoiku także nie znał. Wte
dy, nie wiadomo dlaczego, nie zapalała świa
tła, a rano nie miał czasu się rozglądać.
Wstydził się, a poza tym bał się, że się spóźni
na kuter. I dopiero teraz, gdy była zajęta
jakąś cichą rozmową z tamtymi dwoma,
mógł spokojnie rozejrzeć się dookoła siebie.
Pokój był umeblowany bardzo skromnie.
Na środku okrągły stolik przykryty serwetą
haftowaną w wielkie kwiaty. Przy nim trzy
krzesła. Koło okna toaleta z dużym lustrem
zastawiona flakonami perfum i mnóstwem
drobiazgów. Pod jedną ze ścian dość pod
niszczona bieliźniarka, a na niej gliniany
dzban, taki kaszubski. Przy drugiej ścianie
szeroki, niski tapczan przykryty miękką ko
lorową narzutą z wełny. Na tapczanie trzy
niedbale rzucone poduszki wyszywane w we
soły, wielobarwny kaszubski wzór.
Gdy tak rozglądał się po pokoju, nagle do
świadomości jego dotarło w pewnej chwili,
że ta rozmowa za jego plecami staje się
bardzo napięta. Nie rozróżniał wprawdzie
słów, ale w tonie głosu Andrzeja i odpowia
dającej mu Loli było coś takiego, co spra
wiło, że odwrócił się szybko. Wtedy zobaczył
oczy Andrzeja i zrobiło mu się przeraźliwie
zimno, a jednocześnie zjawiło się pragnienie,
aby natychmiast stąd uciekać. Wprawdzie
Andrzej stał przy drzwiach, ale Szymczak
byłby gotów wyskoczyć nawet oknem i już
odwracał głowę, aby je odszukać, kiedy usły
szał głos Heńka:
— Czego się szarpiesz, Andrzej? Jest o co?
0 taką kurwę? Tak ci na niej zależy?
Andrzej spojrzał na Heńka z takim wyra
zem twarzy, że Szymczak był już pewien,
że go uderzy. Ale nie. Patrzył tylko chwilkę
na tamtego tymi swoimi zmrużonymi, złymi
oczami, a potem roześmiał się i powiedział:
— Twoja racja. Chodź.
I wyszli.
Szymczak stał bez ruchu, wciąż obezwład
niony tym samym wypełniającym go stra
chem. Wiedział doskonale, że i ten śmiech
Andrzeja, i te jego słowa były nieszczere,
1 że kryje się w nich jakaś groźba, jakieś
niebezpieczeństwo, przed którym od tej
chwili musi się mieć na baczności w każdej
chwili dnia i nocy.
Tymczasem Lola zamknęła za nimi drzwi,
potem odwróciła się i opierając się o nie ple
cami stała i patrzyła na niego. A on poczuł
się jakoś tak cholernie głupio i sam nie wie
dział, co ma ze sobą zrobić. Ona zaś stała
i stała, bez przerwy na niego patrzyła i tylko
jej oczy zrobiły się jakieś takie dziwne i du
że. Potem nagle roześmiała się i podeszła do
niego.
— Siadaj — powiedziała. Bardzo tkliwym
ruchem położyła dłoń na głowie chłopaka,
zanurzając palce we włosach, na chwilkę
przytuliła go do siebie, a potem pchnęła le
ciutko w stronę krzesła przy stole: — Dla
czego stoisz? — Otworzyła bieliźniarkę. Wy
jęła z niej dwie szklaneczki, postawiła na
stole i napełniła je złotawobrunatnym pły
nem z kanciastej flaszki. — Napij się — po
wiedziała, siadając na drugim krześle.
Szymczak uniósł swoją szklaneczkę i nie
pewnie upił mały łyczek. Poczuł w ustach
piekący, goryczkowy smak.
— To dobre — uśmiechnęła się dostrze
gając jego wahanie. — Autentyczna szkocka
whisky.
Spróbował jeszcze raz, ale wciąż jeszcze
nie wiedział, czy to naprawdę jest dobre.
— Nie smakuje ci?
— Nie wiem.
— Wolisz wódkę?
— Nie — zaprzeczył odruchowo i nagle
zaczerwienił się.
— Nie lubisz pić? — Lola patrzyła na nie
go i znów w jej oczach było coś takiego jak
wtedy, gdy stała jeszcze przy drzwiach.
— Nie — przyznał się.
— To dobrze — powiedziała, a on spojrzał
na nią zaskoczony. Spodziewał się przecież
usłyszeć zupełnie coś innego. Nalała sobie
jeszcze trochę whisky do szklaneczki. — To
dobrze — powtórzyła, ale już jakby tylko
dla siebie. A potem nagle znów do niego: —
A ty z tamtymi lepiej się nie zadawaj.
— Dlaczego?
— Tak będzie lepiej. Dla ciebie. I w ogó
le... uważaj dobrze na siebie. Nie właź im
na oczy.
— A... a ty? — odważył się na pytanie i na
to słówko „ty”.
— O mnie się nie martw. — Wstała z krze
sła i zatrzymała się tuż przy nim. Położyła
dłonie na jego głowie, potem zsunęła je na
policzki. — Chodź...
Sztorm trwał jeszcze dwa dni i prawie-
cały ten czas Szymczak spędzał u Loli. To
były bardzo piękne i bardzo dobre dni. Nigdy
potem nie przeżywał nic takiego. W końcu
jednak pogoda się poprawiła, zrobiło się ci
cho i mroźno i znów trzeba było iść na mo
rze.
Wychodzili wcześnie rano. Tę ostatnią noc
Szymczak spędził także u Loli i oczywiście
porządnie się spóźnił. Dostał rugi od szypra,
ale na tym się na razie skończyło, bo nagle
Konkel przypomniał sobie, że potrzebna mu
jest oliwa do silnika, o czym nie pomyślał,
gdy pobierał ropę. Teraz on obrywał od szy
pra, a Szymczak złapał kanister i poleciał
po tę oliwę, gdyż wolał być poza kutrem, aż
Dahl trochę się uspokoi. Wiedział przecież,
że szyper nie potrafi złościć się zbyt długo.
W magazynie materiałów pędnych musiał
czekać, bo przed nim przyszło kilku moto
rzystów. Szymczakowi wydawało się w pew
nej chwili, że dostrzegł między nimi twarz
Andrzeja, ale było tam prawie ciemno, a on
okropnie chciał spać i oczy mu się wciąż za
mykały, więc pomyślał sobie, że to tylko
przywidzenie i został, chociaż w pierwszym
odruchu chciał uciekać na kuter. Czekał
więc tak na swoją kolejkę, trzymając pusty
kanister w ręku i walcząc z tym snem, który
wciąż na niego opadał i sprawiał, że wszyst
ko, co go otaczało, widział jak przez gęstą
mgłę.
Wreszcie miał już oliwę i pobiegł z nią na
kuter.
— Prędzej! — Już z daleka krzyczał na
niego Pacała. — Gdzie ciebie czorci. nosili
tyle czasu? Wszyscy już wyszli, tylko my tu
stoim jak jakie ostatnie sieroty.
Nie odpowiedział. Zadyszany, z czapką
przekrzywioną na rozczochranej czuprynie,
której wychodząc od Loli nie zdążył nawet
zaczesać, skoczył na pokład i przede wszyst
kim poszukał wzrokiem szypra. Pacałą ani
jego krzykami wcale się nie przejmował.
— Jak ty wyglądasz? Gęba wymiętoszona,
oczy podsiniaczone.
— Gówno to pana obchodzi! — odpowie
dział, bo nie mógł już wytrzymać.
I pomogło, bo Pacała zaskoczony zamilkł,
ale nie wiadomo dlaczego ruszyło to Kon-
kela, który stał tuż obok.
— Ach, ty dióble koszlawy! — wrzasnął
na chłopaka i szerokim zamachem dłoni pal
nął go w ucho.
Szymczak zachwiał się i aby utrzymać
równowagę, wysunął do tyłu prawą nogę.
Potrącił przy tym kanister i przewrócił go.
Z nie zamkniętego otworu szerokim, tłustym
strumykiem pociekła oliwa, rozlewając się
na pokładzie ciemną plamą.
— Ty lontrusie zatracony! Zbieraj to ję
zykiem! — Konkel uczynił ruch dłonią, jak
by chciał złapać Szymczaka za kołnierz, ale
tym razem chłopak był szybszy. Uchylił się
i skoczył za Pacałę. — I tak ci to nie ujdzie —
wygrażał Konkel. — Jeszcze ciebie złapię.
Podniósł kanister i otarł dłonią brzeg
otworu, po którym ściekała wciąż oliwa.
I wtedy Szymczak zobaczył, jak wyraz gnie
wu na jego twarzy zmienia się nagle na wy
raz zaskoczenia, zdumienia, a potem prze
strachu.
— Konkel, co się stało? — spytał Pacała.
Motorzysta nie odpowiedział. Postawił
bańkę. Bardzo dokładnie wytarł dłoń o spod
nie waciaka i nachylając się nabrał na palec
trochę oliwy rozlanej na deskach pokładu.
Roztarł ją czubkami palców, potem gorącz
kowym ruchem znów wytarł dłoń do czysta.
Tym razem umoczył palec w oliwie rozma
zanej na brzegach otworu kanistra. Szym
czak widział, że jego ruchy stawały się co
raz szybsze, coraz bardziej nerwowe.
— Co się stało? — powtórzył pytanie Pa
cała.
Kiedy Konkel odwrócił się ku niemu,
twarz miał prawie białą. Nie odpowiedział,
tylko ciągle jeszcze rozcierał w palcach war
stewkę tłustej, zielonkawej oliwy.
— Żebe go... — zaklął cicho. — Jeszcze
trochę, a wlałbym tę oliwę do karteru.
—■ Co, niedobra? — odważył się zapytać
Szymczak. Przecież to on przyniósł tę oliwę,
ale nic z tego nie rozumiał.
— Oliwa? Nie. Oliwa dobra. Ale to...
Konkel wyciągnął w jego stronę zatłusz-
czony palec.
— Co, to? — spytał Szymczak. — Przecież
nic tu nie ma.
— Opiłki...
— Opiłki? — pochwycił Pacała. — Jakie?
Gdzie?
— No... opiłki. Stalowe — wyjaśnił Kon-
kel. — Cała oliwa jest zanieczyszczona tymi
opiłkami. O, spróbujcie tylko... — Ocieka
jący tłuszczem palec podsunął teraz Pacale.
Tamten pomacał go i zaklął. — Opiłki w oli
wie są prawie niewidoczne. W motorowni
jest ciemnawo. Nic bym nie zobaczył i wlał
tę oliwę do silnika.
— I co wtedy? — Pacała rzucił to pytanie
jakimś zmienionym, nagle zaostrzonym gło
sem.
— Wkrótce byłoby po motorze, jo.
Pacała odwrócił się natychmiast do Szym
czaka.
— Skąd masz ta oliwa? — pytanie to za
brzmiało niemal jak oskarżenie.
— Z magazynu.
— I jak? — wrzasnął Konkel. — Nie pa
trzyłeś, co ci dawali? Ślepy byłeś?
— Nie czas teraz na krzyki — uciszył go
Pacała. I znów popatrzył na Szymczaka.
A on pod tym jego spojrzeniem poczuł się
zupełnie tak samo jak wtedy, w mieszkaniu
Loli, kiedy patrzył w oczy Andrzeja. — Daj
ty mnie ta bańka. Trzeba to schować. Jak
wrócim z morza, to sobie o tym wszystkim
pogadamy.
Szymczak niezbyt się przejął tą zapowie
dzią. Dla niego było to jeszcze jedno gadanie
„tej starej piły” — jak zawsze w duchu na
zywał Pacałę. A nawet później, po powrocie
z morza, gdy wezwano go prosto z kutra do
dyrekcji, nie poczuł jeszcze w sobie ani cie
nia niepokoju. Dopiero gdy po kilku godzi
nach opuszczał pokój, w którym przesłuchi
wało go trzech obcych, nieznanych mężczyzn,
pełen był rosnącego z chwili na chwilę stra
chu. Już nie niepokoju, a właśnie strachu.
I obawy, że już nigdy na morze nie wyjdzie.
I tak by się chyba stało, gdyby nie to, że
akurat zaczęła się rozkręcać w tym czasie
sprawa organizowania wypraw zwiadow
czych na dalekie, podobno bardzo bogate
w rybę łowiska. Chodziło przede wszystkim
o łowisko kłajpedzkie, czyli X-10. W pierw
szej takiej zwiadowczej wyprawie miał iść
także kuter Dahla. W ostatnich tygodniach
szło mu nieźle, coraz lepiej radził sobie na
morzu, więc kierownictwo postanowiło wy
różnić go, a i zdopingować zarazem w ten
sposób.
Ludzi było mało i nie tak łatwo Dahl
mógłby znaleźć kogoś na miejsce Szymczaka.
Ale Pacała — Szymczak widział to dobrze —
śledził każdy jego ruch na pokładzie. Nie
przejmował się tym jednak na razie. Nad
tamtym strachem znów brała górę radość
z faktu, że jest na morzu, że popłynie na da
lekie łowisko. Aby więcej nie podpadać, sta
rał się zawsze być na pokładzie jednym
z pierwszych.
Tego dnia przyszedł nawet kilkanaście mi
nut przed innymi. Dahl zjawił się ostatni.
Skoczył z nabrzeża na pokład kutra i zwró
cił się do Konkela, który znalazł się najbli
żej:
— Wszyscy już są?
— Jo, szyper, wszyscy — odpowiedział
Konkel.
— Tonka też jest?
— Jest. •
— Dobrze — mruknął Dahl.
Nad całym basenem i dalej, nad całym
morzem wisiał zimny granat nieba. Mróz
ciął policzki, ścinał wodę u pomostów w gę
stą lodowatą kaszę, która chrzęściła o burtę
i podzwaniała niczym potłuczone szkło.
W żółtawym świetle lamp krzątały się grubo
ubrane postacie, czasem zadudniły kółka
elektrycznego wózka podwożącego sieci albo
skrzynki na rybę, czasem rozlegało się sze
roko rzucone głośniej przekleństwo. Ze
wszystkich stron roznosił się odgłos wpra
wianych w ruch silników. Pierwsze kutry
wychodziły już na połów.
Szymczak widział, jak Dahl odprowadzał
spojrzeniem
jakiś
kuter,
który
właśnie
szedł ku wyjściu. Szyper patrzył długo za
jego niską, zaokrągloną rufą, aż rozmazała
się w mroku gdzieś poza zasięgiem latarni
ustawionych na nabrzeżach. Potem zszedł do
kubryku. Załoga zeszła za nim. Usiedli na
swoich kojkach i patrzyli na jego zamknię
tą w sobie, wydłużoną twarz.
— Leon, masz biuletyn? — zwrócił się
wreszcie do Pacały.
— Mam. — Tamten wyciągnął z kieszeni
złożone arkusiki papieru.
— I co tam mówią?
—• Mówią, że dzisiaj mogą być dobre wy
niki na Bromce, a jeszcze lepsze na Mittel-
bank...
— Na Mittelbank? — zapytał Konkel. —
To daleko. Pójdziemy chyba na Bramkę.
— Pójdziemy na X-10 — powiedział Dahl.
— Na X-10?
— Jo.
Szymczak ciekawie nadstawił uszu. To by
ło to, na co czekał, czego pragnął. Oczy mu
się rozjarzyły jak u kota na widok myszy.
Bo przecież to była naprawdę gratka — taki
prawdziwy wielki rejs. Nie miał odwagi
wtrącić się do rozmowy starszych, wiercił
się tylko niecierpliwie i drżał z obawy, że
Pacała albo Konkel przeciwstawią się szy
prowi.
Dahl powtórzył twardo:
— Idziemy na X-10. Co wy na to?
Szymczak zawisł spojrzeniem na ustach
Pacały, do którego Dahl skierował to pyta
nie. Ledwie się powstrzymywał, żeby nie od
powiedzieć za niego.
— Musowo tam idzim, szyper — odpowie
dział Pacała. — A przyjdzie czas, że jeszcze
dalej.
— Jo.
Z hałasem zerwali się ze swoich miejsc.
Gumowe buciory miękko zaklaskały na tra
pie wiodącym na pokład. Tylko Pacała za
trzymał się na chwilę.
— Szyper, a z nawigacją dacie sobie radę?
— Muszę dać — odrzekł Dahl. — Zresztą...
dzisiaj sprawdzimy.
Wyszli na pokład.
Ostatni zapóźniony kuter odbijał właśnie
od drewnianej ostrogi pomostu. Gdacząc sil
nikiem i kiwając się z boku na bok jak
kaczka, szedł w stronę wyjścia z basenu.
Wygięta jak łuk linia kilwateru za jego ru
fą mieniła się rojem odblasków nabrzeżnych
lamp. Po chwili żółty kadłub znikł za ramie
niem falochronu, tylko białe światło na
maszcie mignęło raz i drugi, aż i ono znikło
w mroku nagle, jakby je ktoś zdmuchnął.
— Znów pchają się wszyscy na Bromkę
albo Kamerun — powiedział Pacała. — Ot,
a my w ta pora pójdzim w daleka droga.
Pod nimi prychnął silnik. Zaskoczył jeden
cylinder, drugi... Szymczak wiedział, że to
Konkel mocuje się ze swoim pupilkiem,
który posapał chwilę, znów prychnął i nagle
zagdakał wszystkimi trzema cylindrami.
Wysoki, dźwięczny ton pracującego moto
ru poniósł się po całym nabrzeżu.
— Zwolnić rufę! — zawołał Dahl ze ste
rówki.
Pacała skoczył na rufę. Pośpiesznie wcią
gał linę, którą Szymczak zdjął z drewniane
go pala. Potem pobiegł na dziób. Chłopak
zwolnił już cumę dziobową, rzucił ją na po
kład i sam skoczył za nią.
Burta kutra odsuwała się od oblodzonych
pali. Powoli rozszerzał się czarny pas wody
gęstej od igiełek lodu niczym krupnik.
Zuchwały czyn.
Whisky i dżyn.
Będzie i tak, co ma być...
Szymczak zanucił tę melodię, bo rozsa
dzała go radość z powodu tego rejsu na peł
ne, wielkie morze...
— Co to za piosenka? — spłoszył go głos
Pacały.
— At, taka sobie... — zmieszał się.
Dopiero teraz uświadomił sobie, że często
śpiewała ją Lola.
Dzisiaj, a właściwie wczoraj, był u niej.
I znów było tak bardzo dobrze, i znów nie
wiele brakowało, aby się spóźnił na kuter.
Po prostu nie chciała go od siebie puścić. Gdy
niespokojnie patrzył na niewielki budzik,
który stał na toaletce, odwróciła zegar tarczą
do ściany.
— Czy on interesuje cię bardziej niż ja? —
spytała...
10 —
Wielki
rejs
145
— Co się tak gapisz, jak sroka na gnat?
Oprzytomniał. To był głos Pacały.
— Złaź na dół, a to przemarzniesz.
— E, tam... Zostanę tu jeszcze.
Oparł się o nadburcie. Silnik pracujący na
pełnym gazie wprawiał w lekkie drganie ca
ły kadłub. Ostry dziób ciął fale i odwalał je
na bok zupełnie jak pług skiby ziemi. Od
wschodu ciągnął mroźny wiatr.
Jakiś czas później napotkali samotny ku
ter. Lekko pochylony na prawą burtę trało
wał uparcie i pracowicie. Z daleka wyglądał
jak mała, żółta kaczuszka zagubiona na wiel
kiej wodzie.
Trochę dalej minęli jeszcze jeden. W lewo
od nich, spoza linii horyzontu sterczały czar
ne patyczki kilku masztów dalszych jedno
stek.
Zaczynało już świtać. Niebo po wschodniej
stronie poszarzało, poblakły punkciki gwiazd.
Potem tuż nad linią horyzontu otworzyła się
wąziutka szparka, przez którą poczęły wy
lewać się jasne, pastelowe barwy. A szpara
powiększała się, przepuszczała coraz więcej
jasności, coraz więcej srebrzystych, a potem
ciepłych, złotaworóżowych blasków. Aż na
koniec spoza mrocznego horyzontu wyłonił
się rąbek słońca i natychmiast strzelił pro
miennymi snopami na wszystkie strony.
Zaraz też poweselało ciemne dotychczas
i jakby gniewne morze.
Szymczakowi wydawało się, że zrobiło się
cieplej. Jednak było to tylko chwilowe złu
dzenie. Mróz bowiem wcale nie zelżał. A po
za tym wiatr nieznacznie, stopniowo począł
zmieniać kierunek z ostu na nort-ost. Wy
raźnie zanosiło się na zmianę pogody.
Nie wiadomo jak i kiedy zgasła promienna
poświata na wschodniej części nieba. Wynu
rzająca się z morza tarcza słońca kryła się
powoli za mglistą zasłoną chmur, które roz
suwały się teraz na widnokręgu. Morze znów
zasępiło się, stało się nieprzyjaźnie szare
i zimne. Grzbiety fal połyskiwały matowym,
metalicznym blaskiem. Od północo-wschodu
szedł jednostajny, ale wciąż rosnący na sile
poszum.
Fale stawały się coraz wyższe. Jedna za
drugą szły ukosem od rufy na nawietrzną
burtę i rozbijały się o nią z hałasem i szkli
stym chrzęstem drobniutkich igiełek lodu,
które unosiły się tuż pod powierzchnią wo
dy. Wielkie, zimne krople niby deszcz zra
szały cały pokład.
—
Sztorm idzie! — krzyknął Pacała
w stronę sterówki.
Dahl odpowiedział mu skinieniem głowy.
Od dłuższej chwili zastanawiał się, co ro
bić? Wracać czy próbować połowu? Sztorm
może być jeszcze nieprędko albo w ogóle
może się skończyć jedynie na strachu. Wie
czorem nic go przecież nie zapowiadało.
Spojrzał na strzałkę kompasu, potem spraw
dził czas.
Właściwie byli już na miejscu. Pochylił
się do okna i spojrzał na niebo.
Kłęby ciemnych chmur całkowicie pokry
ły niebo. Grzywacze walące w kuter spryski
wały cały pokład już nie kroplami, ale po
tokami wody i piany. Deski pokładu, luk ła
downi i relingi okryła cieniutka jeszcze, ale
wciąż narastająca, szklista powłoka lodu.
— Może jednak zawrócimy? Nie? — za
wołał.
— Teraz, kiedy jesteśmy już na miejscu? —
odpowiedział Pacała. — Z tego rejsu nie mo-
żym wracać z niczym. — Pacała podszedł do
sterówki, żeby szyper lepiej go słyszał. —
Toż to miał być nasz egzamin.
— Jo — skinął głową Dahl. — Może zdą
żymy zrobić chociaż jeden zaciąg na próbę.
Szykować włok!
Rzucili się do sieci, ślizgając się po oblo
dzonym pokładzie. Trudno było utrzymać się
na nogach, bo fale podrzucały i szarpały ku
ter usiłując zwalić się całym ciężarem na
pokład.
— Rzucić włok!
Wczepili się weń palcami i zgodnym wy
siłkiem mięśni unieśli wielki tłumok sieci.
Stopy obute w gumiaki uciekały gdzieś w bo
ki, ale jakoś utrzymali równowagę. Oparli
go o nadburcie, wyczekali na stosowną chwi
lę i zepchnęli sieć w morze.
— Windaa!
Konkel, czepiając się burty, doskoczył do
dźwigni.
Głośno, metalicznie zaterkotały tryby win
dy trałowej, popuszczając stalowe liny ho
lujące.
— Stop winda!
Kuter, który przy wyrzucaniu sieci leżał
w dryfie podrzucany falą jak bezwładny ko
rek, teraz, gdy silnik zagrał na szybkich
obrotach, na nowo począł ciąć dziobem grzy
wy fal. Pokład lekko pochylony na prawą
burtę, jednostajnym ruchem wznosił się, to
znów opadał płynnym zeskokiem.
I chociaż nic już nie mieli tu do roboty,
nikt nie zszedł z pokładu. Stłoczeni przy ste
rówce patrzyli w milczeniu na gęstniejące
chmury, które zakryły całe niebo i poczęły
sypać drobnym i suchym, ale gęstym śnie
giem, zacinającym ostro z wiatrem. Mimo
że był wczesny ranek, uczyniło się prawie
ciemno, zupełnie jak o zmroku. Na rozkoły
sanym pokładzie, który co chwila umykał
spod nóg, coraz trudniej było się utrzymać.
Powłoka lodu stawała się coraz grubsza. Lód
obrastał liny, tryby windy i pokrywał szyby
sterówki.
W pewnej chwili Pacała zapukał w szybę
sterówki:
— Nic z tego, szyper! — huknął.
Dahl otworzył drzwi i Pacała wlazł do
środka. Nagumowana kurtka i zydwestka
ociekały wodą, obmarzały w sopelki lodu,
które kruszyły się z chrzęstem przy każdym
ruchu. — Chciałaby dusza do raju, ale grze-
chi nie puszczaju — powiedział, zamykając
za sobą drzwi. — Musim wracać.
— Jo — zgodził się Dahl.
— A włok?
— Wyciągamy.
Pacała wyszedł ze sterówki na wiatr, pod
nieustający prysznic lodowatej wody i pia
ny.
— Dawajcie, chłopaki. Wyciągamy sieć! —
zawołał do Szymczaka i Konkela.
Ruszyli do windy.
Pierwszy grzywacz, który rąbnął o burtę
kutra, zbił ich z nóg. Zwalili się jeden na
drugiego i polecieli aż pod nadburcie przy
rufie. Powstawali z trudem, czepiając się
palcami wszystkiego, za co się można było
uchwycić. Teraz byli już ostrożniejsi. Posu
wali się wolno, skuleni, szeroko rozstawiony
mi nogami wspierając się o ścianę sterówki
i nadburcie, podtrzymując się nawzajem.
Dotarli wreszcie do windy. Ale okazało
się, że lód na trybach trzeba rozbijać sie
kierą.
Czepiając się skostniałymi, pokrwawiony
mi palcami czego się dało, zabrali się do ro
boty. Konkel pracował w zaciętym, wytrwa
łym milczeniu. Pacała klął od czasu do czasu
przez zęby, a Szymczak wrzeszczał jak pija
ny dzikus. Ręce bolały go tak okropnie, że
aż łzy kręciły się w oczach, ale wywijał to
porkiem w jakimś szalonym zapamiętaniu.
Przewracał się, ślizgał, lecz za każdym ra
zem zrywał się i znów walił, znów odbijał
wielkie lodowe sople.
— A masz, cholero! — wrzeszczał. —
A masz!
Wreszcie szczęknęła dźwignia i bęben ru
szył.
— Dawaj bosak.
Wraz z Pacałą pochylili się przez nadbur-
cie, by podciągnąć sieć, która tańczyła tuż
pod falami. Raz znajdowała się przy samej
burcie, to znów umykała z grzywaczem da
lej. Uczepili się z całej siły lin i ciągnęli, wy
korzystując każdy przypływ fali, by wybrać
choć parę centymetrów. A gdy fala uciekała,
zapierali się nogami o pokład, przywierali
piersią do nadburcia i trzymali. Trzymali, aż
oczy wyłaziły im na wierzch z wysiłku.
Przy nowym ataku fal o burtę grzmotnęły
głucho płaskie, okute deski trałowe.
—• Hej, rrrraaaz!
Jedna z desek wynurzyła się z wody ni
czym olbrzymia ryba złowiona na łańcuch.
Zawisła nad lukiem kozła sieciowego.
— Podwieś deskę na koźle! — wysapał Pa
cała.
Szymczak rzucił się, by wykonać polece
nie, ale w tej chwili dziób kutra nagłym po
drywem skoczył na falę. Jednocześnie pokład
przechylił się na lewą burtę, a statek runął
w dół po stromej pochyłości. Szymczak roz
stawił stopy, aby utrzymać równowagę, ale
nowy rzut kutrem podciął mu nogi. Zwalił się
na plecy i po oblodzonym pokładzie poleciał
na Pacałę.
Zapiekła rozbita dłoń.
Nawet nie pisnął. Na czworakach podczoł-
gał się do kozła. Ułapił się za żelazny dyszel
i wstał. Oblodzone, ociekające słoną wodą
łańcuchy i okucia deski parzyły jak ogień.
Mocniej zacisnął zęby.
Konkel z Pacałą sami już wybrali skrzy
dła sieci, potem podwiązali wór liną. Znów
zagrzechotały tryby windy. Wielki wór wło
ka począł wychylać się spośród rozbryzgów
fal rozbijających się o burtę.
—■ Jeszcze trochę! Jeszcze! — Pacała wy
ciągniętą dłonią dawał znaki Konkelowi. —
Jeszcze do góry.
Nagle...
Wysoki wibrujący warkot windy załamał
się i... umilkł.
— Żebe cę piorune! — wściekle zaklął Kon
kel.
Szarpnął dźwignię. Zahamował bęben, aby
sieć nie poleciała na powrót pod wodę.
W tej samej chwili spieniony, skołtuniony
grzbiet fali zwalił się na pokład. Szymczak
poczuł, że woda zbiła go z nóg, że niesie ze
sobą po śliskim jak szkło pokładzie. Darem
nie wyrzucał ręce na boki, daremnie czepiał
się palcami oblodzonych desek. Zachłysnął
się obrzydliwą wodą, aż oczy wylazły mu na
wierzch. Jeszcze chwila, a udusi się. Wresz
cie walnął całym ciałem o coś twardego, aż
jęknął z bólu. Jednocześnie płuca złapały po
wietrze. Fala odeszła.
Podniósł się z trudem, przemoczony i obo
lały.
Spostrzegł Pacałę trzymającego się win
dy i Konkela, który znikał w drzwiach ste
rówki.
I znów fala wdarła się na pokład. Tym
razem zdążył jednak uczepić się wanty i sku
lić się pod nadburciem.
Czuł, że statek ch.ybnął się gwałtownie
i poleciał ześlizgiem po stromiźnie fali. Ku
ter nie zdążył się jeszcze wyprostować, gdy
zwaliła się nań druga i trzecia. Silnik wył na
pełnym gazie, ale kuter nie szedł już do
przodu i z chwili na chwilę coraz bardziej
stawał się podobny do kawałka drewna mio
tanego przez rozhuśtane sztormem morze.
Przeraźliwy, dławiący strach ścisnął krtań
Szymczaka.
Tymczasem Dahl szarpał się bezskutecznie
w sterówce z kołem sterowym.
Z luku motorowni wypełzł czarny od sma
rów Konkel.
— Co z motorem? — huknął do niego
Dahl.
— Nie... — grzmot fali, która rozbiła się
o burtę zagłuszył słowa motorzysty.
Do sterówki wtargnęła woda, zalewając
ludzi i przyrządy.
— Motor! Co z motorem? — wrzeszczał
Dahl prosto w ucho Konkela.
— Nawalił... Sprzęgło!
— Co? — Dahl nie od razu zrozumiał.
Silnik przecież pracował, ryczał, wył na
pełnych obrotach. Tylko że nic, ale to nic
nie ciągnął.
— Sprzęgło?... Co? Naprawić!
— Nie da się tutaj.
Twarz szypra skamieniała. Patrzył w ok
no i widział tam morze walące się na nich
fala za falą. Gdy się odwrócił, napotkał roz
szerzone z przerażenia i pełne bezradności
oczy motorzysty.
— Powiedz im, niech zluzują liny wło
ka! — krzyknął prosto w te jego wytrzesz
czone oczy.
—■ Co? Po co?
— Będzie zamiast dryfkotwy! Potem ża
gle...
Konkel zrozumiał.
Wypadł ze sterówki prosto w rozbryzgi
nowej fali walącej się na pokład. Przytrzy
mał się drzwi, a gdy woda spłynęła, skoczył
do windy. Stał tam jeszcze Pacała, trzyma
jąc się kurczowo dźwigni.
— Puszczaj hamulec! — zawołał Konkel.
Pacała o nic nie pytał.
A kiedy włok, obciążony rybą, osunął się
w morze, ruszyli do masztu.
Dahl też opuścił sterówkę, aby im pomóc.
Zresztą tylko on jeden znał się na stawianiu
żagli, a za kołem sterowym i tak w tej chwi
li nie było już po co sterczeć.
— Szyper — wysapał Pacała, gdy już na
maszcie rozpięło się płótnisko żagla. — A co
z włokiem?
— Było kilkanaście skrzyń ryby — dodał
Konkel. — Szkoda zmarnować.
— Wybierzemy sieć bez windy — odpowie
dział Dahl.
Nad ranem następnego dnia, oblodzeni po
szczyt masztu, weszli do przystani na Helu
i stanęli tuż obok znajdującego się już tam
kutra Szomboka. Dopiero koło południa mo
rze uspokoiło się na tyle, że przysłany z Gdy
ni kuter mógł wziąć ich na hol. Szalejący
dotychczas sztorm jakby skręcił kark. Zała
mał się, osłabł i wkrótce ucichł zupełnie.
A potem, po chwilowej ciszy zaczął dmuchać
leciutki, łagodny west, który napędził masę
ciemnych deszczowych chmur i sprawił, że
zrobiło się prawie ciepło. W ciągu niewielu
nocnych godzin stopił się cały śnieg nanie
siony przez minioną zawieruchę i na krótko
zapachniało nawet wiosną, jeszcze daleką,
ale już wypatrywaną, już z dnia na dzień
coraz bliższą.
Tak wyglądało to na lądzie. Bo morze
wciąż jeszcze było surowe, szare i bił od nie
go lodowaty chłód, taki sam jak w każdy
zimowy dzień.
Kuter, który ich holował, szedł na pełnym
gazie, ale posuwali się naprzód dość nie
mrawo. Wody zatoki wciąż jeszcze były roz
kołysane, niespokojne i utrudniały holowa
nie.
Dahl stał na pokładzie w pobliżu dziobo
wego kozła sieciowego. Ręce wpakował
w kieszenie brezentowej kurty sztormowej.
W zębach jak zwykle sterczała mu fajka.
Tkwił tak zupełnie nieruchomy ze wzrokiem
utkwionym prosto przed siebie.
Mogło się wydawać, że szyper jest zupeł
nie spokojny, pogrążony tylko w głębokiej
zadumie, ale kiedy Szymczak patrzył na nie
go ze swego miejsca za sterówką, wiedział,
że to jest tylko złudzenie. Znał już Dahla na
tyle, aby się domyślić, że pod tą maską, tam
wewnątrz wszystko w nim kipi.
Każdy zresztą z nich czuł się w tej chwili
bardzo paskudnie. Ale chyba najgorzej czuł
się sam Szymczak. Po prostu dlatego że za
gnieździł się w nim strach. Właśnie od tam
tego momentu, kiedy dotarli do Helu i kiedy
niecierpliwy szyper zapędził Konkela do mo-
torowni, do naprawy tego cholernego sprzę
gła, a tamten wylazł po jakimś czasie na po
kład, rozłożył bezradnie uwalane smarami
dłonie i powiedział:
— Nic z tego nie będzie.
—■ Jak to nic z tego? Nie dasz rady napra
wić?
Konkel pokręcił głową.
— Nie. To już szmelc.
' —• Co szmelc? — Pacała zbliżył się do mo
torzysty.
— Sprzęgło... Ktoś to musiał zrobić spe
cjalnie.
— Specjalnie? — Pacała powoli, powolut
ku odwrócił się w stronę Szymczaka i zmie
rzył go tymi swoimi podejrzliwie patrzącymi,
czujnymi oczami.
I Szymczak wiedział już, że gdy wrócą do
Gdyni, znów będą czekali na niego tamci
trzej i wiedział także, że tym razem o wiele
trudniej będzie mu się tłumaczyć.
I dlatego, gdy miał pewność, że Pacała go
nie usłyszy, podszedł do Konkela, który stał
za kołem sterowym, i zapytał:
— Myślisz, że naprawdę zrobił to jakiś
szpieg?
Chciał się upewnić, czy on również będzie
przeciwko niemu.
Tamten jednak odburknął tylko coś, z cze
go Szymczak nic nie zrozumiał, gdyż wszyst
ko zaginęło w potoku kaszubskich przekleń
stw. Nie wiadomo dlaczego ośmieliło to chło
paka i pozwoliło mu przypuszczać, że jednak
Konkel nie jego podejrzewa o ten cały ka
wał ze sprzęgłem. I dlatego zatrzymał się
przy nim dłużej. Po prostu jakoś raźniej by
ło mu w pobliżu tego człowieka, jedynego
być może, który mu jeszcze ufał.
— Ale kto to mógł zrobić? — nie potrafił
jednak zachować milczenia. — Jak myślisz,
Konkel? Musiał ktoś dostać się na kuter
w porcie, kiedy nas nie było, co? Ale jak
on to zrobił? Przecież i straż jest w porcie,
i WOP. Jak ci się zdaje, Konkel? To chyba
mógł być tylko ktoś, kto pracuje w porcie,
co?
Konkel odpowiedział mu jakimś niezrozu
miałym pomrukiem. Nie odwrócił nawet gło
wy. Szymczak jednak nie zrażał się tym
i kontynuował dalej swoje rozważania.
Nagle strzeliła mu do głowy nowa myśl.
Zamilkł i zamarł z półotwartymi ustami,
wpatrując się bezmyślnie w szybę sterówki.
— Co? — odezwał się Konkel zaskoczony
niespodziewanym milczeniem chłopaka.
—■ Nic, nic — odpowiedział Szymczak
i zdziwił się, że ma taki zmieniony i nagle
zgaszony głos.
Zerwał się ze swego miejsca i wyszedł ze
sterówki.
Przed nimi w szarudze zimowego dnia
ukazywał się już ląd. Najpierw była to
ciemna smuga zawieszona między morzem
i niebem, która stopniowo przybierała coraz
realniejsze i konkretniejsze kształty. Wkrót
ce można było odróżnić jaśniejsze plamy bu
dynków, zalesione wzgórza za miastem
i pionowe kreski latarni na portowym falo
chronie.
Na nabrzeżu czekał na nich dyspozytor.
Rybę wyładowali w helskiej przystani, teraz
z miejsca więc podholowano ich w pobliże
warsztatu pogotowia technicznego.
Szyper z dyspozytorem pośpieszyli do me
chaników, a Pacała poszedł za nimi.
— A ty, Leon, gdzie? — zapytał Dahl.
— Trzeba przecież zameldować o wszyst
kim gdzie należy — odpowiedział Pacala.
I, jak się zdawało Szymczakowi, obejrzał się
w jego stronę, jakby chciał sprawdzić, czy
jeszcze jest na kutrze. Głos jego był zmęczo
ny, ale drgała w nim nutka zawziętości. •—
Niedługo wrócę.
Konkel zszedł do motorowni, aby wszystko
przygotować mechanikom, a Szymczak udał
się za nim. Konkel wprawdzie w swój zwy
kły, trochę burkliwy sposób powiedział mu,
żeby poszedł do domu i uspokoił matkę, ale
chłopak nie usłuchał go.
— Pójdę, jak będę wiedział, że wszystko
jest dobrze.
— A coś ty taki gorliwy? — spojrzał na
niego motorzysta.
Nie odpowiedział. Bo Konkel chyba i tak
domyślał się, że chociaż w ten sposób, cho
ciaż poprzez gorliwość w pracy nad usunię
ciem awarii chce wykazać swoją niewinność
tamtym, którzy przyjdą po niego.
Na górze załomotały ciężkie kroki kilku
osób. Serce podskoczyło mu gwałtownie aż
do gardła, ale okazało się, że to tylko me
chanicy z warsztatu schodzili do motorowni.
W niewielkim pomieszczeniu zrobiło się cias
no, więc czując się już niepotrzebny wyszedł
na pokład.
Pusto tu było. Dahl stał na nabrzeżu z dy
spozytorem, który mówił coś, żywo gestyku
lując rękoma. Szyper natomiast pociągał tyl
ko z fajki, puszczał kącikami ust kłębuszki
dymu i od czasu do czasu kiwał potakująco
głową. Wciąż był nachmurzony i surowy.
Nad masztami kutra w zwinnych skrętach
kołowało kilka mew. Zwabiła je nad wodę
cieplejsza pogoda. Nie znajdując tu jednak
żadnego żeru o tej porze, nawoływały się
swym wrzaskliwym wizgiem, siadały na wo
dę, by potem znów wzbijać się w powietrze
i krążyć ponad całym portem.
Niebo wciąż było szare, zasnute chmura
mi. Woda między pomostami marszczyła się
lekko i połyskiwała jak brudny olej.
Na najbliższym pirsie wznosiła się wysoka
sterta skrzyń. Podobna znajdowała się też
na nabrzeżu. Wiatr niósł stamtąd charakte
rystyczną, zastarzałą woń morskiej ryby.
W tej chwili spod pokładu wylazł Konkel.
Jak na komendę tamci dwaj na nabrzeżu
zwrócili się ku niemu.
— No i co? — zapytał dyspozytor.
Konkel nie odpowiedział. Z rezygnacją
machnął brudną dłonią.
Na pokładzie ukazał się majster z warszta
tu, a za nim jego dwaj pomocnicy, młodzi
jeszcze chłopcy.
Dahl nie wytrzymał. Skoczył z nabrzeża
na kuter i podbiegł do majstra. Ten powoli,
bez pośpiechu wycierał ręce szmatą.
— No jak? Na kiedy zrobicie?
Majster wetknął szmatę w kieszeń zielone
go, poplamionego kombinezonu i popatrzył
na szypra obojętnym spojrzeniem człowieka
stojącego na uboczu całej sprawy.
— Prędzej jak do jutra w południe nie da
rady — odpowiedział, wzruszając wąskimi,
pochylonymi do przodu ramionami.
— Co? Dlaczego nie da?
— Ano... nie da i już.
Majster wyraźnie nie przejmował się całą
sprawą i nie miał ochoty do pośpiechu.
— Ależ ten kuter musi jutro rano iść
w morze. Musi. Rozumiecie? — wtrącił się
dyspozytor z nabrzeża.
— Musi to na Rusi, panie szanowny. Ja
wiem tyle, że robotę trzeba odstawić na fest.
Bez lipy. A to zabierze czas do południa jak
nic.
— Nie mylicie się?
— Panie szanowny — obraził się maj
ster. — Za szczeniaka pan mnie ma? Czy za
fachowca? Jak pan uważa?
— No, dobra, dobra — starał się ułagodzić
go dyspozytor. — Ale czy naprawdę nie
można wcześniej? Chociaż dziś, do północy...
— Powiedziałem już swoje słowo. Za dwie
godziny fajrant, a po nocy robić ani myślę.
Kto mi za to zapłaci?
Dyspozytor spierał się jeszcze z majstrem,
który przysiadł na nadburciu i skręcał sobie
papierosa, ale Szymczak już ich nie słuchał.
Podszedł do motorzysty, który stał przy
sterówce, przysłuchując się całej dyskusji
z majstrem, trącił go łokciem i zapytał ci
cho:
— Konkel, ten stary nie buja? Naprawdę
nie można wcześniej?
— Żeby się postarał, toby było prędzej —
gniewnie odrzekł zapytany.
— A... ty sam nie mógłbyś?
— Cooo? — Konkel zaskoczony pomysłem
żywo obrócił się ku chłopakowi, ale zaraz
przygasł. — Sam nie dam rady. I narzędzi
nie mam.
— Poczekaj — mruknął Szymczak do nie
go. — Zaraz to załatwię.
Ruszył teraz do dwóch młodych pomocni
ków mechanika.
— Ej, wy, chodźcie no tam... — skinął gło
wą w kierunku rufy.
Kiedy przysiedli na pustej skrzynce od ry
by, ukryci za sterówką przed wzrokiem maj
stra, pochylił się w ich stronę i zapytał ro
biąc przy tym tajemniczą minę:
— Wiecie, kto nam to popsuł?
— No? — zapytali jednocześnie.
Byli prawie w jego wieku. Może tylko
trochę starsi. Wiedział, że już zaciekawił ich
swoim tonem spiskowca. I o to mu chodziło.
Na to właśnie liczył.
— Szpieg — wyszeptał.
— Coo? — Wytrzeszczyli oczy.
— Cicho. Siedźcie cicho.
Twarze całej trójki zbliżyły się do siebie.
— Mówię wam, że szpieg. Albo dywersant.
Szymczak zaczął teraz szeptem opowiadać
im całą historię rejsu i awarii, dodając coś
niecoś dla ubarwienia. Tamtym zaś zaraz za
iskrzyły się oczy. Myśleli, że takie historie
zdarzają się tylko w książkach, aż tu... Słu
chali z przejęciem, od czasu do czasu klęli
soczyście dla wyrażenia podziwu.
— No i co? — skończył. — Sprzęgło ma tak
zostać, żeby ten szpion cieszył się, że robotę
na fest odstawił? No? Bo ten wasz stary to
też. Ciepłe kluchy, psiakrew!
— On zawsze taki — mruknął jeden. —
Zawsze powoli.
— Ale co robić? — zapytał drugi.
Szymczak wsadził ręce do kieszeni spodni
i zapytał:
— Mechaniki z was? Czy frajery od nosze
nia narzędzi za majstrem?
— Pewnie, że mechaniki.
— A zrobilibyście to sami?
Spojrzeli na siebie zakłopotani.
— Zrobilibyśmy — powiedzieli, trochę jed
nak niepewnie.
— Albo to raz robiło się sprzęgło — dorzu
cił po chwili wyższy, chyba starszy. Prawdo
podobnie chciał sobie dodać odwagi.
— No, to już! — Szymczak zerwał się ze
skrzynki i stanął przed nimi. — My wam
pomożemy. No, jak? Choćby całą noc, ale
jutro w morze, co?
— Choćby całą noc — potwierdzili wsta
jąc również.
— No, to morowe z was mechaniki. Skom-
binujcie narzędzia i jak stary pójdzie do do
mu, walcie tu do roboty.
— Ale stary wytrzeszczy jutro oczy! —
zaśmiał się ten wyższy, gdy kopnęli się bie
giem do warsztatu.
Majstra nie było już na pokładzie. Stał
z szyprem i dyspozytorem w drzwiach warsz
tatu i opędzał się ich natarczywym nalega
niom. Kopkel czekał z rękoma w kieszeniach
przy sterówce i z wielkiej złości pluł za bur
tę, klnąc od czasu do czasu.
— No i jak ten stary? — zapytał go Szym
czak.
— A nic. Tylko w gębę takiego.
Wtedy opowiedział mu, co uradził z mło
dymi pomocnikami starego majstra i dodał,
że zaraz po fajrancie będą tu z narzędziami.
Chodzi tylko o to, żeby Pacała albo Dahl wy
starali się w magazynie o części, które nale
żało wymienić.
— Ja też mogę ci pomóc, jeżeli będzie
trzeba — zakończył Szymczak.
Konkel aż usta otworzył ze zdziwienia
i gapił się na chłopaka. Wreszcie roześmiał
się, walnął go w plecy, aż tamten stęknął
i przyciągnął go do siebie.
— Myślałem kiedyś, że jesteś lontrus, ja
kich mało — zawołał — ale teraz wiem, że
11 — Wielki rejs
161
z ciebie naprawdę fajn knop! Idziemy do
szypra.
Cała ta gorliwość niewiele jednak Szym
czakowi pomogła. Minęła godzina czy może
dwie. Znajdował się akurat w motorowni
wraz z tamtymi dwoma pomocnikami maj
stra z warsztatów naprawczych. Konkel wy
szedł po coś na górę, ale zaraz wrócił i przy
wołał go do siebie:
— Uciekaj — szepnął, pochylając się do
jego ucha: — Przyszli po ciebie.
— Kto? — nie zrozumiał od razu, chociaż
serce z miejsca podskoczyło mu aż pod
gardło, a potem zaczęło łomotać zupełnie
tak jak silnik na całym gazie.
— No... Pacała jest z nimi. Pytali o ciebie,
więc powiedziałem, że wyskoczyłeś po pa
pierosy i za chwilę wrócisz, nie? Potem roz
mawiali ze sobą i z tego wiem, że chcą cie
bie zamknąć.
— Zamknąć... — Szymczakowi zrobiło się
najpierw bardzo zimno, a potem gorąco. Ser
ce waliło tak, jakby chciało za chwilę wy
skoczyć z piersi.
— Uciekaj — powtórzył Konkel.
— Dokąd?
— Nie wiem. Do domu chyba nie możesz...
Wtedy przypomniała mu się Lola. I tamta
nagła, ulotna myśl, która się w nim zrodziła
wtedy, jeszcze w czasie holowania kutra
przez zatokę, gdy rozmawiał w sterówce
z Konkelem.
— Dobra — odpowiedział tak samo szep
tem.
Konkel ścisnął tylko przegub jego ręki,
którą wciąż jeszcze trzymał w swojej dłoni.
Szymczak wylazł na górę i wyjrzał na po
kład. Miał szczęście, gdyż Pacała i tamci,
którzy przyszli z nim po niego, siedzieli
pewnie w kubryku przekonani, że lada chwi
la tam wpadnie z papierosami.
Dopiero później, już po aresztowaniu,
w czasie rozprawy sądowej i potem w wię
zieniu, Szymczak zdał sobie sprawę, że to nie
było żadne szczęście. Bo przecież ten fakt,
że uciekł, dodatkowo go obciążał i skwapli
wie został wykorzystany przez prokuratora.
Wtedy jednak, gdy wychodził z motorowni,
nie myślał o tym. Po prostu nie był zdolny
do jakiegokolwiek zastanawiania się nad
czymkolwiek, poza tą jedną myślą, poza tym
jednym pytaniem, które się w nim zrodziło
tam, na zatoce. Ale na to pytanie tylko Lola
mogła mu odpowiedzieć.
A ona, kiedy już jej opowiedział wszystko,
co zaszło, najpierw milczała długo, potem
wstała nagle i wyciągnęła znaną już Szym
czakowi flaszkę ze szkocką whisky.
— Napij się — powiedziała, podając mu
napełnioną szklaneczkę.
— Nie chce mi się.
— Wypij. To ci dobrze zrobi.
Whisky nigdy mu nie smakowała, a tym
razem już zupełnie nie miał na nią ochoty.
Pociągnął jednak dwa albo trzy łyczki, aby
nie sprawiać Loli przykrości. Bo ona sama
bardzo szybko opróżniła swoją szklaneczkę
i natychmiast napełniła ją po raz drugi.
— No, tak — potwierdziła. — Paskudnie
to wygląda.
— Cholera — wyrwało mu się. — Gdybym
wiedział, co to za drań zmajstrował nam to
sprzęgło, tobym go chyba...
Nie skończył, bo naprawdę nie bardzo wie
dział, co by z takim draniem zrobił. A Lola
podniosła wzrok znad swojej szklaneczki,
u*
którą trzymała w tej chwili przy ustach,
i powiedziała coś, co sprawiło, że tak samo
jak parę godzin temu, na kutrze, serce pod
skoczyło mu nagle pod samo gardło.
— To bardzo proste. Przecież to oni...
Dławiący ucisk i paniczne pulsowanie ser
ca, wysoko prawie już w samej krtani nie
ustępowało. A przecież słowa Loli nie po
winny b.yły aż tak go zaskoczyć.
— Wiedziałam — mówiła Lola — od sa
mego początku, od pierwszej chwili wiedzia
łam, że Andrzej będzie się mścił. On już ta
ki jest, znam go dobrze. Ale nie spodziewa
łam się, że będzie to aż tak coś podłego. —
Pociągnęła duży haust ze szklaneczki i do
dała: — Nie dam cię wsadzić do kicia. Jesz
cze on nie jest górą.
— Co chcesz zrobić?
— To samo, co Andrzej zamierzał zrobić
z tobą.
— Chcesz ich sypnąć?
— Jeżeli będzie potrzeba... Ale mam na
dzieję, że oni sami... — Opróżniła szklanecz
kę do końca i postawiła ją na stole obok
flaszki. — Andrzej jest niecierpliwy. Będzie
się starał wykombinować coś jeszcze, coś
nowego, coś takiego, żeby pogrążyć ciebie do
końca, do samego dna.
— Ale co?
— Nie wiem. — Zamyśliła się. — Mówiłeś,
że przy pomocy tych dwóch młodziaków
z warsztatu wasz motorzysta naprawi sprzę
gło jeszcze dziś, tak?
— Tak. Żeby jutro rano pójść znowu na
X-10. To w tej chwili bardzo ważne. I dla
samego Dahla, i dla...
— Czekaj — przerwała mu niecierpliwym
gestem. — To będzie to! Zobaczysz, że zrobi
to jeszcze dzisiejszej nocy.
— Co zrobi?
— Jeszcze dzisiejszej nocy Andrzej posta
ra się coś zmajstrować z tym waszym sprzę
głem. I trzeba...
— Tak, tylko... — chciał postawić pytanie,
które mu się w tej chwili nasunęło, ale od
powiedź przyszła sama, więc było to już nie
potrzebne.
Bo przecież nikt tak łatwo, jak właśnie
Andrzej i Heniek, nie mógł dosypać opiłek
do oliwy, wtedy gdy pobierał ją w magazy
nie, uszkodzić sprzęgła tuż przed wyjściem
kutra Dahla na morze i zmajstrować coś no
wego dzisiaj, gdy remont zostanie zakończo
ny. Bo przecież oni dwaj również pływają,
mają przepustki do portu i mogą przebywać
tam o każdej porze dnia i nocy. Być może są
tam i w tej chwili i tylko czekają, aż...
— Cholera! — Poderwał się z krzesła. Wie
dział już, w jaki sposób udowodni, że to nie
on jest winien temu, co się ostatnio działo.
Po prostu musi być na kutrze, kiedy zjawią
się tam Andrzej i Heniek, po prostu musi
ich tam przyłapać.
Lola usiłowała go zatrzymać, usiłowała coś
mu tłumaczyć czy wyjaśniać, ale Szymczak
rozgorączkowany tą nagłą nadzieją nic nie
słyszał i niczego nie rozumiał. Wyszarpnął
niecierpliwie rękaw kurtki z jej dłoni i wy
biegł na schody. Biegł tak aż do samego por
tu i zwolnił dopiero przy bramie. Nie mógł
przecież zwracać na siebie uwagi.
Gdy zbliżał się do bramy, znów poraził go
nowy przypływ strachu, bo pomyślał, że być
może będzie tam ktoś z tych, którzy po nie
go przyszli na kuter, albo może straż została
uprzedzona. Jednak strażnik, znudzony i zie
wający szeroko, obojętnie rzucił okiem na
przepustkę. Szymczak przeszedł przez bramę
bez słowa. Szedł teraz szybkim krokiem
środkiem ulicy, która od bramy wiodła
wzdłuż nabrzeża. Czapkę miał naciągniętą
prawie na uszy, a kołnierz wysoko uniesio
ny, kryjąc w nim twarz przed zimnymi pod
muchami wiatru.
Między blokami magazynów zalśniła smo
liście tafla wody. W bladym i jakby roz
miękłym świetle latarni zamajaczyły nie
wyraźnie kontury statku. Kawałek białej
nadbudówki, wysoka czarna rura komina,
nawiewnik. To były trawlery „Dalmoru”.
Dawniej przechodząc tędy, za każdym razem
zazdrościł rybakom z tych jednostek. Łowili
daleko na Bałtyku lub na Morzu Północnym.
Teraz jednak nie było w nim nic z tamtych
uczuć. Był tylko niepokój i ta nadzieja, któ
ra zrodziła się u Loli.
Odetchnął głęboko wilgotnym, ostrym po
wietrzem. Przyśpieszył kroku.
Gdzieś głośno uderzył o kamień podkuty
but.
Spojrzał w tamtą stronę i zobaczył oddala
jący się patrol WOP-u. I w tej samej chwili
dostrzegł przed sobą jakieś dwie postacie,
skulone, z wysoko uniesionymi kołnierzami.
Widział tylko ich plecy i te kołnierze, ale
było w ich sylwetkach coś znajomego, coś, co
sprawiło, że serce załomotało mu przyśpie
szonym i niespokojnym rytmem. Mimo woli
zwolnił kroku i gorączkowo począł zastana
wiać się, co należy teraz uczynić. Bo wie
dział już, że ci dwaj, to Andrzej i Heniek.
Tego był pewien, wciąż jednak nie mógł się
na nic zdecydować. A kiedy wreszcie znów
poszukał ich wzrokiem, nie dostrzegł przed
sobą nikogo. I wtedy jego niepokój przero
dził się w strach. W paniczny strach przed
tym, co może się stać tam na kutrze. Nie
myśląc już o niczym i na nic już nie zważa
jąc, pognał w stronę warsztatu.
Ostatni blok magazynów rzucał na ulicę
i nabrzeże czarną zasłonę cienia. Dalej stały
dwie latarnie, rozsiewające mgliste kręgi
bladego, żółtawego światła. Tuż za nimi
wznosiła się sterta pustych skrzyń od ryby.
Za skrzyniami ciągnął się wąski pas drew
nianego pomostu, a przy jego końcu stał ku
ter, rysujący się w mroku jaśniejszą plamą
kadłuba i sterówki.
Zadyszany, zgrzany biegiem i strachem
zatrzymał się w gęstym cieniu przy skrzy
niach.
Pusto.
Odetchnął. Ale w tej samej chwili szarpnął
nim nagły skurcz mięśni. A serce znów po
częło tłuc się tak, że przez chwilę nie mógł
złapać oddechu.
Na pokładzie kutra poruszały się jakieś
dwa cienie.
W pierwszym momencie, gdy je ujrzał,
mocniej przywarł do skrzyń i skrył się za
nimi. Teraz jednak, kiedy tamci znów się
poruszyli, niepomny już na nic, rzucił się do
przodu.
— Kto tam? — usłyszał pytanie rzucone
półgłosem od sterówki.
To był Andrzej.
Serce tłukło mu jak zwariowane gdzieś tuż
pod przełykiem. Skoczył na pokład.
Z głębokiego mroku przy sterówce wy
nurzyła się czająca się postać.
— Czego tu szukasz?
Tym razem był to Heniek.
— A wy tu czego? — krzyknął umyślnie
głośno, aby przezwyciężyć febryczne drżenie
szczęk. Ale to już nie był strach. To było po
prostu ogromne podniecenie i zawziętość.
— To ty, Antek? — Od sterówki oderwał
się drugi cień. — Co tu robisz?
Stali naprzeciw siebie. Tamci byli zasko
czeni tym spotkaniem i nie bardzo jeszcze
wiedzieli, jak się zachować.
Mając ich stale na oku, rozglądał się go
rączkowo po pokładzie, szukając Pacały.
Przypomniał sobie, że po zakończeniu roboty
przy sprzęgle, właśnie Pacała miał zostać na
kutrze.
Milczenie przeciągało się.
Przerwał je pierwszy Szymczak. Po prostu
nie mógł już opanować podniecenia:
— Gdzie jest Pacała? — A kiedy mu nie
odpowiedzieli,
powtórzył
pytanie
prawie
krzycząc: — Gdzie Pacała?
— Cicho bądź, smarkaczu — zasyczał An
drzej. — Zjeżdżaj stąd do mamusi.
Szymczak cofnął się o krok. Znów pora
ziło go uczucie przeraźliwego, obezwładnia
jącego strachu. Wiedział przecież, do czego
tamten jest zdolny.
W tej chwili usłyszał jakiś głuchy łomot
od strony dziobu.
Zamknęli Pacałę w forpiku — pomyślał.
Zapomniał nagle o strachu. Nie zważając
już na nic, rzucił się w tamtą stronę. Zdawa
ło mu się, że zdąży wypuścić Pacałę, zanim
mu w tym przeszkodzą. Byliby wtedy we
dwójkę. A Pacała musiałby wówczas uwie
rzyć, że te wszystkie awarie nie on spowo
dował, że nie on był tym sabotażystą. Jednak
nie zdążył, bo Andrzej zwalił się na niego
całym ciężarem ciała.
Szymczak nie miał ani siły Andrzeja, ani
jego wprawy w bójkach. Był natomiast zwin
ny jak kot. Pod naporem napastnika za
chwiał się, ale nie upadł. Ręce jego znalazły
jakieś oparcie i wtedy jednym podrzutem
ciała pozbył się przeciwnika, który runął na
pokład.
Teraz jednak natarł i Heniek, dotychczas
jakby ociągający się przed napaścią na
Szymczaka. Ale ten uchylił się i pięść Heń
ka trafiła w próżnię. Szymczak skoczył na
niego zupełnie jak rozjuszony żbik.
— Ach, wy! — krzyczał w uniesieniu. —
Wy... bandyci!
Zwalili się na pokład pod nogi wstającego
Andrzeja, znów go przewracając. Szymczak
porzucił Heńka i ułapił Andrzeja za szyję,
lecz tamten łatwo uwolnił się od tego chwy
tu, więc wpił się palcami w jego twarz, gryzł,
kopał, gdzie popadło.
Wreszcie Andrzej, sapiąc ciężko, zrzucił go
z siebie. I w jednej chwili obaj zerwali się
na nogi.
Szymczak ujrzał nagle, że w dłoni Heńka
zamigotało jakieś żelazo.
Cofnął się ostrożnie, żeby się o coś nie
potknąć. Andrzej był jednak szybszy. Sko
czył do przodu, a jego pięść wylądowała na
twarzy Szymczaka, który znów zwalił się na
deski. Heniek natychmiast przygniótł Szym
czaka swym ciężarem. W jego dłoni wciąż
lśniło żelazo. Szymczak rozpaczliwym skrę
tem ciała uchylił głowę i usłyszał, jak tam
ten uderzył o deski pokładu gdzieś tuż obok.
— Bandyci! — wrzasnął całą mocą płuc,
czując z przerażeniem, że traci już siły.
— Zamknij mu gębę — warknął Heniek.
Szymczak skupił się w sobie i nagłym wy
siłkiem rzucił całe ciało ku górze. Udało mu
się uwolnić jedną nogę.
Przed oczami wciąż miał uniesioną dłoń
Heńka z tym jakimś żelazem. Uderzył nogą
w tę stronę. Trafił. Ponowił cios. Wił się ca
łym ciałem, drapał pazurami jak kot.
Znów trafił któregoś nogą i zrzucił go
z siebie. Uniósł się nieco na rękach i usły
szał w tej samej chwili jakieś krzyki, a za
raz potem tupot stóp. Kiedy podźwignął się,
dostrzegł, że tamtych dwóch już nie ma.
Pobiegł na dziób, aby uwolnić zamkniętego
tam Pacałę. I wtedy powstrzymał go ostry
okrzyk i metaliczny szczęk repetowanej
broni.
—• Stój! Ręce do góry!
Wagon był pustawy, siedziałem w prze
dziale sam i usiłowałem zasnąć. Nie udawa
ło mi się to jednak. Wyglądałem więc przez
okno. Ale nie widziałem nic, bo była za nim
czarna noc. Tylko od czasu do czasu migały
jakieś światła w domach niewidocznych
w tym mroku lub na stacyjkach kolejowych,
na których ten pociąg nie zatrzymywał się,
a nawet nie zwalniał biegu. Chwilami loko
motywa zaczynała sypać skrami, wtedy za
szybą pojawiały się roje czerwonych punkci
ków i zaraz uciekały do tyłu, w tę noc i w tę
czerń. A kiedy już oczy były zmęczone śle
dzeniem przelotu iskier, podnosiłem spojrze
nie na siatkę na bagaż, gdzie leżały pudeł
ka z taśmami, na których miałem całą opo
wieść kapitana Antoniego Szymczaka.
— No i mieli mnie. — Pamiętałem, że tak
ją skończył, a potem jakimś takim bezwied
nym ruchem sięgnął po szklankę. Obejrzał
ją i stwierdziwszy, że jest pusta, postawił na
poprzednim miejscu przy flaszce po żubrów-
ce. Potem uśmiechnął się do nas tym zna
nym mi już, niezbyt wesołym uśmieszkiem.
—• Trzeba przyznać, że pasowałem im.
W tym okresie wydarzyło się kilka mniej
szych i większych awarii na nowych, stalo
wych kutrach. To ich poderwało, zdopingo
wało do energicznego działania. Oni musieli
ujawnić wroga, musieli wykryć sabotaż. Ta
atmosfera sprawiła, że nikomu nie przyszła
na myśl rzecz, o której należało pomyśleć
przede wszystkim: że mogły to być wypad
ki spowodowane przez brak umiejętności
szyprów, takich jak Dahl, albo też przez
usterki wynikłe z pośpiechu w stoczni. —
Kapitan Szymczak znów się uśmiechnął
i trudno mi było powiedzieć, czego w tym
uśmieszku było więcej: ironii czy goryczy. —
A ja im do tego pasowałem, jak ulał. I przez
te opiłki, i przez to sprzęgło, i również,
a może przede wszystkim, przez swoje po
chodzenie. Ojciec, przed wojną oficer Mary
narki Wojennej, w czasie wojny w Anglii, po
wojnie do kraju nie wrócił. Co z tego, że
z nami, z matką nie utrzymywał żadnego
kontaktu? Tym gorzej dla mnie, bo znaczy
ło to, w pojęciu tamtych, że kontakty są taj
ne. A poza tym: czego taki, jak ja, szukał
na morzu, na rybackim kutrze? Tacy, jak ja,
robili maturę, szli na uniwerek, zdobywali
dyplomy lekarzy, inżynierów, a nie pchali
się na kuter i to w charakterze praktykanta.
A jeśli chcieli iść na morze — to dobijali się
do Szkoły Morskiej, prawda? Czyż więc nie
było podejrzane to moje pływanie na ku
trze? Bo któż by uwierzył, że szukałem tam
po prostu morza, smaku morskiej przygody?
To było dla nich obce. Romantyka? Oni tego
słowa chyba nie znali. Znali tylko słowa:
czujność, wróg, sabotaż. I jeszcze jedno... —
Kapitan Szymczak podniósł wzrok na mnie,
potem znów przeniósł na pustą flaszkę po
żubrówce. — Wspomniałem o Szkole Mors
kiej... Nikt nie raczył wziąć pod uwagę fak
tu, że z moim pochodzeniem... — Machnął
dłonią i powiedział już zupełnie innym to
nem: — No cóż, co odsiedziałem, to odsie
działem. Tego nikt nie cofnie. — Teraz
uśmiechnął się znowu, ale już trochę ina
czej. — Najważniejsze, że znów jestem na
morzu, na pokładzie statku. Tak naprawdę,
to w końcu tylko to jest ważne.
Staszek smętnie popatrzył na pustą bu
telkę.
— Wypiłoby się za pomyślny rejs — po
wiedział. — Bo w tych dniach idziecie w mo
rze, prawda?
— Tak.
— Daleko?
— Jak zwykle. Na Północne. Albo na ka
nał La Manche. A jakąś flachę można jeszcze
skombinować.
— Nie. Nie trzeba — zaoponowałem.
I spytałem: — Czy po wyjściu z więzienia
spotkał pan kogoś z załogi Dahla?
— Nie. — Kapitan Szymczak pokręcił gło
wą. — Nikogo.
— A Lolę?
— Też nie.
— I nie wie pan, co się z nią później stało?
— Nie. — Kapitan Szymczak przestawił
swoją szklankę na inne miejsce. — Proszę
zrozumieć... Kiedy wyszedłem z więzienia,
myślałem o wszystkim, ale nie o tym, aby
wracać do tego, co je poprzedziło. Między in
nymi dlatego właśnie wyjechałem z Gdyni...
— Rozumiem — powiedziałem i zastopo
wałem magnetofon.
Znów podniosłem spojrzenie na pudełka
z taśmami. Zastanawiałem się, jak to wszyst
ko zmontować. Co zostawić, z czego zrezyg
nować. Bo przecież nagrałem bardzo dużo.
Będzie można wybierać.
I wtedy przypomniałem sobie o niewiel
kiej broszurze, którą przed odjazdem wręczył
mi Stasio. Wyciągnąłem więc ją z kieszeni
płaszcza i od razu spojrzenię moje padło na
fotografię rybaka w sztormowym ubraniu
i w zydwestce na głowie. Wydłużona twarz,
równie wydłużony nos, pod nosem szczo
teczka wąsików. Z ust rybaka sterczała faj
ka. Od razu poznałem Augustyna Dahla.
Zresztą tuż nad tym zdjęciem, zajmującym
niemal całą okładkę broszurki, widniało jego
nazwisko wybite tłustym drukiem, a poniżej,
jeszcze większymi literami, tytuł Jestem
człowiekiem morza. Wewnątrz, na stronie
tytułowej znalazłem informację, że broszur
ka została wydana w serii „Biblioteki Przo
downików Pracy”. W tamtych latach ukazy
wało się wiele tego rodzaju wydawnictw.
Być może miałem kiedyś w ręku i tę ksią
żeczkę, ale nie przyszło mi na myśl, aby ją
zachować. I licho wie, skąd Stasio wygrzebał
tę broszurkę. Wiedziałem, że ma u siebie
masę książek związanych z morzem, starych
druków i różnego rodzaju wydawnictw ra
czej rzadkich, a czasami nawet dość dziw
nych. Wiedziałem jednak również, że miesz
kanie ma bardzo ciasne, jeden pokój, nawet
bez kuchni, więc to wszystko wala się na
stosach pod ścianami, w szafie, na szafie,
a chyba i pod szafą. Mogłem więc wyobrazić
sobie, ile trudu kosztowało go odszukanie
tej książeczki w tym całym bałaganie. By
łem mu ogromnie wdzięczny. Choćby tylko
za to zdjęcie Dahla na okładce, a przecież
zdjęć było więcej. Już na jednej z pierw
szych kartek znalazłem ukazany w całej oka
załości kuter Augustyna Dahla. Na innym
znów zobaczyłem jego ówczesną załogę. Stali
obok siebie na pokładzie pod masztem. Po
środku Augustyn Dahl, w tym samym stroju
sztormowym. Obok niego, wyższy prawie
o głowę, Jan Konkel. Z drugiej strony, tro
chę przygarbiony, Leon Pacała, który na
głowie zamiast zydwestki miał skórzaną pi
lotkę. Właściwie tylko się domyślałem, że
to on, gdyż jego twarzy wcale już sobie nie
przypominałem z tamtych czasów. Antoniego
Szymczaka na tym zdjęciu nie było, a obok
Pacały, trzymając się trochę za nim, stał ja
kiś nieznany mi młody człowiek. Obok zaś
Konkela znajdował się ktoś jeszcze, również
mi nieznany. Domyślałem się, że byli to nowi
członkowie załogi.
Kiedy odwróciłem tę kartkę, znalazłem
od razu dwa zdjęcia. Jedno ukazywało wy
ładunek ryby w porcie. I o dziwo, na tym
zdjęciu zobaczyłem Antoniego Szymczaka.
Znając datę wydarzenia, wiedziałem już, że
ta broszurka ukazała się parę miesięcy po
jego aresztowaniu, więc był to przypadek
spowodowany
przeoczeniem
w
redakcji.
Szymczak na tym zdjęciu wyglądał dokład
nie tak samo, jak w swoich opowiadaniach.
Ubrany był w granatową marynarską kurt
kę, wycyganioną zapewne od marynarza
z Marwoju, a może uszytą przez matkę z ja
kiegoś starego płaszcza mundurowego ojca.
Obu rękoma przytrzymywał skrzynkę wy
pełnioną dorszami, którą na linie, przy po
mocy windy, wydostawał z ładowni Konkel,
również dobrze na fotografii widoczny. Za
nimi na nabrzeżu stała gromadka ludzi na
tle elektrycznego wózka. Na sąsiedniej stro
nie znajdowała się ilustracja przedstawia
jąca kuter Dahla po powrocie z jednego
z rejsów badawczych. Było to bardzo inte
resujące zdjęcie, gdyż kuter wyglądał na
nim zupełnie tak, jak gdyby powrócił spod
samego bieguna północnego. Cały pokład,
windę, sterówkę, maszt i wszystkie liny po
krywała gruba warstwa białego lodu zwisa
jącego gdzie niegdzie wielkimi soplami. Na
tym polarnym tle, między windą a masztem,
dwie czarne postacie. Jedna z nich, to na
pewno Jan Konkel. Sam wzrost wskazywał
by na to. A druga to chyba Leon Pacała, tym
razem już nie w pilotce, ale czapce uszance
na głowie, w watowanej kufajce i w takich
samych portkach. Dalsze ilustracje przedsta
wiały załogę Dahla przy cerowaniu sieci
i w świetlicy Domu Rybaka. Na ostatnim
zdjęciu zobaczyłem znów Augustyna Dahla.
Stał na tle udekorowanej ściany, chyba
w świetlicy, ubrany uroczyście na czarno,
i z rąk jakiegoś mężczyzny otrzymywał —
jak mówił podpis — dyplom przodownika
pracy.
Wróciłem teraz do pierwszej strony, gdzie
widniał tytuł rozdziału: Moje dzieciństwo
i młodość. Kiedy zacząłem go czytać, stwier
dziłem, że jest to powtórzenie, niemal słowo
w słowo, tego nagrania z Dahlem, które
przesłuchiwałem przed kilku dniami po po
wrocie z Gdynia-radio. Przeleciałem więc
szybko tę część broszurki, szukając czegoś,
czego jeszcze nie znałem ze starych audycji
i opowiadań. A przede wszystkim szukałem
miejsca, w którym Dahl zacznie opowia
dać o pierwszej i następnych wyprawach na
łowisko X-10. Znałem tę sprawę tylko z te
go, co usłyszałem od Antoniego Szymczaka,
ale to było mało, gdyż został aresztowany,
zanim Dahl naprawdę zaczął łowić na tym
nowym i wówczas dalekim dla naszych ry
baków łowisku. Uważnie wertowałem kartkę
po kartce i w końcu znalazłem.
»Kto nie miał nigdy do czynienia z rybo
łówstwem morskim, ten wyobraża sobie, że
wystarczy wyrzucać sieci, żeby mieć ryby —
pisał Dahl. — W rzeczywistości trzeba ryby
znaleźć. Wówczas zapytacie, jak ich szukać?
Otóż to jest właśnie sztuka. Rybak musi znać
morze, musi znać obyczaje ryb, wiedzieć,
gdzie one lubią masowo przebywać. Starzy
i doświadczeni rybacy znają łowiska, wiedzą,
gdzie i kiedy będzie ryba. Często jednak za
wodzi ich i to doświadczenie, a cóż dopiero
mówić o takich rybakach, jak na przykład
ja, który nie miałem takiego doświadczenia
w pracy na kutrach i połowach na pełnym
morzu. I wtedy z pomocą przychodzi Morski
Instytut Rybacki. Każdy rybak obowiązany
jest zapisać do dziennika kutrowego, gdzie
natrafił na ławice ryb i jakie osiągnął tam
wyniki. Instytut na tej podstawie sporządza
mapę rozmieszczenia ryb i opracowuje spec
jalne biuletyny, z których korzystają wszyscy
rybacy.
To prawda, nie od razu uwierzyliśmy we
wskazówki podane w tym biuletynie. Nie
byliśmy przyzwyczajeni do czegoś takiego.
Z czasem przekonaliśmy się, że naukowcy
mogą nam, rybakom, pomóc bardzo dużo, że
dzięki ich wskazówkom można osiągnąć
o wiele większe połowy.
Poszukuje się także stale nowych, wydaj-
niejszych, obfitszych w rybę łowisk. Przy
pominam sobie taką swoją pierwszą wypra
wę badawczą na nowe, odległe łowisko X-10.
Łowiłem już wtedy zupełnie nieźle i całkiem
dobrze dawałem sobie radę z nawigacją, któ
rej uczyłem się często po nocach, bo przecież
tylko poprzez naukę prowadziła droga do
sukcesu w tej mojej rywalizacji z Szombo-
kiem. Zrozumiałem to szybko i tylko dzięki
temu, że się uczyłem, doszedłem do swoich
późniejszych wyników. Dyrekcja „Arki” za
ufała mi, że dam sobie radę, i wraz z innymi
kutrami, a było ich pięć, wysłała w ten rejs
badawczy na łowisko X-10 albo jak je ina
czej nazywano — kłajpedzkie.
Ale wtedy, za pierwszym razem, zawio
dłem to pokładane we mnie zaufanie.
A jak to się stało?
Kiedy mi w dyrekcji powiedziano, że mam
tam iść razem z innymi, byłem dumny, bo
to przecież nie lada wyróżnienie uczestni
czyć w takim badawczym, wielkim rejsie.
Wtedy żadne jeszcze nasze kutry nie łowiły
tak daleko od bazy. Ale potem, jak zacząłem
o tym myśleć, przestraszyłem się, czy na
prawdę dam sobie radę? I z nawigacją,
12 — Wielki rejs
177
i w ogóle. Nie wiem, skąd były te wieści, ale
mówiono wśród rybaków, że niedobre jest to
miejsce, że często zrywają się tam silne
sztormy. A przecież taki sztorm — to dopie
ro prawdziwy egzamin i dla każdego rybaka,
i dla każdego szypra. Czy ja go zdam?
Następnego dnia nad ranem wyszliśmy
z portu. Pogoda nie była najlepsza. Zatoka
rozkołysała się mocno i na kuter jedna za
drugą szły duże fale. Można było wyobrazić
sobie, co się dzieje tam dalej, na pełnym
morzu, poza helskim cyplem. Stałem sam
w sterówce za kołem sterowym i patrzyłem
na światła pozycyjne tych, którzy szli przede
mną. Wlokłem się na samym końcu. Jeszcze
nie wiedziałem, dlaczego to czynię, ale nie
zwiększałem obrotów silnika. Bez przerwy
myślałem o tym egzaminie i o tym, czy go
potrafię zdać. I te myśli właśnie sprawiły,
że w którejś chwili zmieniłem kurs.
Nie poszedłem na X-10. Zostałem na in
nym, bliższym łowisku, które już dobrze
znałem.
Ryba wprawdzie szła nieźle, ale bez przer
wy obawiałem się, że ktoś mnie zobaczy
w tym miejscu i rozpozna. I dlatego cały
czas stałem w sterówce i niespokojnie roz
glądałem się po morzu. Parę razy widziałem
spoza fal maszty jakichś kutrów, ale zda
wało mi się, że tamci byli zbyt daleko, aby
mnie rozpoznać. Po dwóch dniach, już uspo
kojony, wróciłem do Gdyni.
I wtedy, ledwie kuter przycumował do
nabrzeża, ledwie zszedłem z pokładu, spot
kałem naszego kierownika połowów.
— A gdzie to pętaliście się, Dahl? — wpadł
tamten na mnie z miejsca. — Dlaczego nie
poszliście na X-10? Szombok was widział
na...
Nie słuchałem go ani chwili dłużej. Wcis
nąłem czapkę na oczy, cały czerwony ze
wstydu, i prawie pobiegłem do bramy wyj
ściowej. Ale tam wlazłem na Szomboka,
który rozmawiał z kilku rybakami.
— No i co, Dahl? — zaczepił mnie od ra
zu. — Jak tam było na X-10? — Zaczął się
śmiać tak jak zawsze złośliwie, a potem po
wiedział do tamtych: — Wybrał się Dahl na
X-10, na wielki rejs. A tymczasem gdzie się
znalazł? Gdzie łowił, wiecie?
Zawróciłem na kuter. Następnego dnia
raniutko wyszliśmy w morze, na X-10. To
był jednak pechowy rejs, bo złapał nas
sztorm, a potem mieliśmy awarię sprzęgła.
Zdaliśmy jednak dobrze ten morski, ry
backi egzamin. Wróciliśmy do bazy o żaglach
i po usunięciu awarii znowu poszliśmy na
X-10. Sami, bo tego dnia nikt się tam nie
wybierał. I to był mój drugi rybacki egza
min. Tym razem z nawigacji. Cały czas ba
łem się, że go nie zdam, ale wszystko poszło
dobrze. Po niemal trzech dniach opuszcza
łem to łowisko, mając pełne ładownie ryb.
Wtedy właśnie, kiedy już było po wszyst
kim i kiedy wracaliśmy do domu z tego
wielkiego rejsu, przypomniałem sobie twarz
Szomboka i usłyszałem te wszystkie złośli
wości, jakimi mnie zawsze obdarzał. Ale
tym razem te wspomnienia nie psuły mi hu
moru. Bo wiedziałem jedno. Tutaj, na X-10,
na tak dalekim łowisku, skąd teraz wracam,
nie był jeszcze nawet on, Szombok. To właś
nie była chwila, w której pomyślałem sobie,
że dorównałem mu, w której już wiedziałem,
że go we wszystkim prześcignę«.
— Miał pan szczęście — uśmiechnął się do
mnie Konkel, nalewając do szklanki piwo
żywieckie, tak samo jak w czasie mojej po
przedniej u niego wizyty. — Jesteśmy na
wyjściu. Dwie godziny później już by nas
pan nie zastał.
— Tak. Miałem szczęście.
Konkel uniósł ze stolika swoją szklankę,
więc i ja uczyniłem to samo.
— To odnalazł pan naszego Tonkę? —
spytał Konkel, gdy przepłukaliśmy gardła
kilku dobrymi haustami piwa.
— Tak. Jest teraz kapitanem lugrotraw-
lera w szczecińskim „Gryfie”.
— No, no — pokręcił głową Konkel. —
Ładnie zaszedł. Chociaż... ja zawsze uważa
łem, że to niegłupi chłopak. Miał tylko pe
cha, że się wtedy tak naszemu Pacale na
raził.
— Nie tylko Pacale. — Pociągnąłem tro
chę piwa ze szklanki i króciuteńko, w kilku
nastu zdaniach opowiedziałem Konkelowi
tamtą historię Antoniego Szymczaka z Lolą
i Andrzejem.
— No tak — powiedział, ale tym razem
raczej do siebie niż do mnie. — Tamci się
sprytnie urządzili. Przecież już same te opił
ki dosypane do oliwy, którą wtedy Tona
przyniósł z magazynu, mogły wystarczyć,
aby go raz na zawsze wykończyć. Czas był
przecież taki, że wystarczyło najmniejsze
podejrzenie, aby posądzono człowieka o sa
botaż. Zwłaszcza takiego jak Tona. Bo wie
pan, jego ojciec był przed wojną oficerem
Marynarki Wojennej. Na „Błyskawicy” zda
je się.
— Tak. Wiem. — Napełniłem szklankę. —
A... o tej Loli nic pan więcej nie słyszał?
— Nie — pokręcił głową Konkel. — Wie
działem, że Tona ma taką dziewczynę, bo
gadano o tym, ale co z nią było, kiedy go
aresztowano, to już nie wiem.
— No tak. Trudno. — Bardzo chciałbym
odszukać tę Lolę, dowiedzieć się o niej cze
goś więcej. Wszystkie jednak ślady poury
wały się i sprawa wyglądała zupełnie bez
nadziejnie. — No, dobra. A jak było z tym
uczeniem się Dahla? — Przysunąłem sobie
broszurkę otrzymaną od Staszka, którą przed
chwilą przeglądał Konkel.
— Jak to było? — zadumał się tamten. —
Jo... To jest prawda. Dahl uczył się, przede
wszystkim nawigacji. Pan wie, że on wyzwał
Szomboka do współzawodnictwa. A potem
zdał sobie sprawę, że przecież nigdy go nie
doścignie, bo niczego nie umie i nie ma żad
nego doświadczenia. Wiedział też, że wiele
lat upłynie, zanim to doświadczenie nabę
dzie, nie?
— Właśnie.
— Kiedy pan tu był za pierwszym razem,
opowiadałem, jak Pacała podsunął Dahlowi
biuletyny Morskiego Instytutu Rybackiego.
— Tak, pamiętam.
—• Raz i drugi przy ich pomocy udały się
nam całkiem niezłe połowy. To chyba zmu
siło Dahla do myślenia. Tak. Pamiętam do
brze, że były dni, kiedy prawie wcale się
do nas nie odzywał. Zawsze był milkliwy,
ale wtedy na dobre zamknął się w sobie.
Silnik dudnił niemrawo na małych obro
tach. Śruba bełtała wodę za rufą, powolutku
odciągając dziób kutra od pomostu.
/
Konkel, który tym razem stał za sterem,
wyjrzał przez boczne okienko.
— Zwalniaj! — krzyknął Tonce.
Ten zrzucił pętlę liny cumowniczej z szyi
pachołka, cisnął linę na pokład i skoczył za
nią.
Konkel dodał gazu.
Kuter wolno zaczął oddalać się od pomo
stu. Wyszedł z zasięgu lamp nabrzeżnych
i pogrążył się w cieniu, tym jaskrawiej za
lśniły teraz światła pozycyjne po bokach
burt i na masztach.
Na wolnej przestrzeni zatoczyli szeroki
łuk i poszli ku wyjściu. Dudnienie silnika
zmieniło się w raźne, szybkie gdakanie.
Dahl odszedł od sterówki, przy której stał
dotychczas. Chciał zejść do kubryku i prze
spać się parę godzin. Pod masztem ujrzał
jednak ciemniejącą postać Pacały. Zatrzymał
się więc i skwapliwie począł szukać fajki.
Od tamtego połowu na stokach Głębi
Gdańskiej, gdzie poszli w myśl wskazówek
biuletynu, minął już chyba tydzień. I przez
ten tydzień Dahl stał się jeszcze bardziej
małomówny,
jeszcze
bardziej
zamknięty
w sobie. Spochmumiał. Unikał wszystkich,
a przede wszystkim Pacały. Na lądzie to nic
trudnego. Na kutrze jednak stawało się to
niemożliwością. Tu przez długie godziny był
skazany na jego towarzystwo. I stary nie
omieszkał tego wykorzystać. W kółko powta
rzał szyprowi, że powinien się uczyć. Dahlo-
wi dokuczyło to bezustanne gadanie. Nie po
trafił jednak powiedzieć tego Pacale, chociaż
sam nie wiedział dlaczego. Być może dlate
go, że wciąż jeszcze trzymał w kieszeni tam
ten biuletyn. Zmięty, zabrudzony już papie
rek zmuszał go do myślenia, świadczył, że
jednak w tym wszystkim coś musi być.
Ten papierek i tamten tak udany zaciąg.
Bo przecież chociaż pierwszy rozczarował
ich wszystkich, to jednak następny, a zwłasz
cza ten ostatni...
Westchnął. Oparł się całym ciałem o wy
chylony poza burtę dyszel kozła sieciowego.
Gdybym choć troszeczkę znał nawigację,
żebym wiedział coś o rybach — rozmyślał —
tobym był mądry. Jo. Wtedy taki biuletyn
mógłby dać dużą pomoc.
W tej chwili usłyszał za sobą powolne,
człapiące kroki Pacały, a po chwili jego
głos:
— Coście tacy ponurzy, szyper? Że pogo
da marna?
Dahl mruknął coś i pokręcił głową, nie
wiadomo, czy potakując, czy przecząc.
Pacała uparł się jednak, by wyciągnąć
szypra na pogawędkę, gdyż nie zważał na
jego milczenie i ciągnął dalej:
— Może jednak teraz, w połowie stycznia,
ustali się jakoś, co?
Dahl kiwnął głową.
Rzeczywiście pogoda stanowiła ostatnio
jeszcze jedno poważne utrapienie. To sztorm,
to deszcz na przemian utrudniały połowy.
Postoje w portach przeciągały się w nieskoń
czoność, a kiedy wreszcie ucichł wiatr i ku
try wychodziły na morze, wracały stamtąd
oblodzone niemal po szczyty masztów. Tym
czasem w początkach lutego rozpoczynał się
sezon rybackich żniw.
— Jakby tak dłużej miało być, źle będzie
z połowami. Co, szyper?
Dahl znów tylko kiwnął głową.
Wtedy Pacała, jakby bojąc się, że Dahl
może mu przerwać albo, jeszcze gorzej, po
prostu odejść z tego swego miejsca, gdzie
stał oparty trzymając fajkę w garści, zaczął
mówić szybko i cicho:
— Wiecie, mógłbym dostać dla was pod
ręcznik nawigacji. Przyniósł mi jeden taki.
Znaczy się niby znajomy. Uczy się w Szkole
Morskiej. A ten podręcznik to nawet mam
w domu, u siebie. Sam już nawet troszki po
czytał. Dobra rzecz.
Umilkł, bo Dahl powoli podniósł głowę.
— Daj spokój, Leon — powiedział. — To
nie dla mnie. Dla rybaka to na nic się nie
przyda, jo. Morze trzeba na morzu poznać
i żadna nauka tu nic nie pomoże.
— Plaszczesz, szyper, językiem, a pożytku
z tego nijakiego nie ma — zirytował się Pa
cała. — Nie ma co stękać i wzdychać, a trze
ba brać się za nauka. Dumy ja może, ale
swoje wiem.
Dahl pokręcił głową.
Pacała może wiedzieć swoje, ale on rów
nież wie swoje. Jo.
Pacała patrzył przez chwilę na szypra.
— Ot i uparty — prychnął gniewnie przez
nos, a potem wytarł go wielką chustką, któ
rą wyciągnął z kieszeni spodni.
— Patrza ja na was, szyper — mówił da
lej, chowając ją — i myślą sobie: Chcecie
wy naprawda tego Szomboka dogonić, czy
tylko gadacie sobie ot, po próżnicy. Co?
Dahl milczał nastroszony, więc Pacała
ciągnął dalej:
— Jeśli chcecie jego doganiać, to bez nau
ki nie obejdzie się. No, bo jak wy chcecie to
zrobić, kiedy nic nie umiecie? — Z całym
rozmysłem
brutalnie
potrącał
najczulsze
strony ambicji Dahla: — Toż on was wy
przedza i zawsze będzie wyprzedzał, jeżeli
będziecie podglądali tylko jego i jemu po
dobnych. Ot, na mój durny rozum, trzeba
wam od razu skoczyć do przodu.
Szyper poruszył się niespokojnie. Jego
twarz skryła się teraz w zupełnym cieniu.
Na tle połyskujących leciutko fal rysował
się tylko niezgrabną, czarną sylwetką.
Z ust sterczała mu fajka, ale dotychczas
jeszcze nie zapalił jej.
Z lewej burty rozjarzyło się na krótko oko
helskiej latami morskiej i zgasło. Potem się
znów pojawiło i już mrugało wytrwale, ryt
micznie, prowadząc ich przez tę smolistą,
zimną noc.
Z tamtej też strony nadchodził jakiś ku
ter. Na razie widać było tylko dwa białe
światełka zawieszone na przednim maszcie,
ale że szedł chyba pełnym gazem, więc
wkrótce zabarwiły się i boczne światła bur
towe.
Nie musieli czekać długo, kiedy zrównał
się z nimi. Przyszedł trochę z boku, jakby
na spotkanie, a teraz zaczynał ich wyprze
dzać. Byli bardzo blisko siebie. Gdy tamten
przesuwał się w rozblasku ich burtowej lam
py, Dahl poznał kuter Szomboka. Ten chyba
też ich poznał, bo wyszedł ze sterówki i po
machał im ręką, coś zapewne wołając.
Nic jednak nie usłyszeli.
Szombok musiał domyślić się, że jego głos
nie dotarł do Dahla, gdyż zwolnił i poczekał
na nich. Gdy znów się zbliżyli na odległość
kilku metrów, wychylił się poza burtę
i krzyknął:
— Hej, Dahl! Słyszysz mnie?
Dahl nie ruszył się ze swego miejsca. Tyl
ko Pacała przeszedł na tamtą burtę i odpo
wiedział pytaniem:
— A czego chcecie?
Szombok wybuchnął głośnym śmiechem.
Obok niego zjawił się jeszcze ktoś z załogi.
Mówili coś do siebie i po każdym zdaniu
śmiali się długo i głośno.
Tamten drugi odszedł gdzieś, a Szombok,
opierając się rękoma o nadburcie, patrzył
wciąż na nich.
Konkel dodał gazu, aby go wyprzedzić, ale
on zaraz krzyknął ku swojej sterówce i ku
try ciągle szły niemal burta w burtę.
— Hej, Dahl! — zawołał znowu. — Nie
chcesz ze mną gadać? — Czekał chwilę na
odpowiedź, a że jej nie było, wołał dalej: —
A ja chciałem oi pomóc w dzisiejszym poło
wie. Jo. Chodź za mną. Wyprowadzę cię na
fest łowisko! He! he! he!... — Znów obok
niego pojawił się tamten drugi. Śmiali się
teraz obydwaj. — A masz chociaż dobre sie
ci? — wołał Szombok. — Bo tam dużo ka
mieni, możesz je podrzeć.
Aż się wsparli ramionami w wybuchu nie
pohamowanej wesołości. Coś tam jeszcze
wołali, ale Dahl już tego nie słyszał, gdyż
tamci wyrwali się do przodu. Zobaczył tyl
ko, że Szombok uczynił gest zapraszający do
pójścia w jego ślady.
Przez cały czas tej sceny mocno, aż do
bólu, zaciskał zęby, aby nie wybuchnąć prze
kleństwami, aby nie narazić się na jeszcze
większe kpiny. Teraz, gdy w mroku rozma
zywało się już rufowe światełko Szomboko-
wego kutra, drżącymi jeszcze palcami począł
rozpalać fajkę.
Pacała usłyszał pewnie trzask zapałki,
gdyż obejrzał się na Dahla. W krótkim bla
sku ogieńka dostrzegł linię jego mocno za
ciśniętych ust. Potem zapałka nakreśliła
różowy łuk i przepadła w wodzie. Twarz
Dahla znów
r
skryła się w ciemności.
Podszedł do niego wolnym krokiem.
— A to... — przerwał szukając stosowne
go określenia. — A to żulik...
Dahl milczał.
— Dobrze, że choć nikt więcej tego nie
widział. Wystawił nas do śmiechu, nie ma
co... No, szyper, chodźcie spać. Nie ma co tu
sterczeć.
Ruszył ku dziobowi.
Zatrzymało go nagłe odezwanie się Dahla:
— Leon...
— Chcecie czego?
— Ten podręcznik... przynieś. Jo.
Pacała odwrócił się zaskoczony. Zobaczył
tylko różowy punkcik jarzącej się fajki.
Aż do powrotu z morza Dahl nie odezwał
się już ani jednym słowem. Tak samo było
przez wszystkie dni następne. A w sobotę
Dahl, jak zwykle, pojechał do domu, do Re
wy. I chyba nikt nie zauważył, że powiózł ze
sobą podręcznik nawigacji.
Kiedy Pacała wręczył mu to grube tomi
sko, przyjął je bez słowa. Książkę przywiózł
do domu zawiniętą w gazetę, bo bał się oczu
sąsiadów, ale jeszcze tego samego dnia wie
czorem zajrzał do niej.
Na szczęście miał teraz wiele czasu. Na
morzu prawie bez przerwy trwały sztormy,
a oni sterczeli bezczynnie u nabrzeży po
kilka dni, nasłuchując przeciągłego wycia
wichury. Więc kiedy tylko upewnił się, że
sztorm potrwa dłużej, jechał do domu. Sia
dał na swoim ulubionym krześle i starał się
zgłębić tajniki nawigacji.
Jednak z nawigacją nie szło tak łatwo, jak
to sobie z początku wyobrażał. Bez matema
tyki ani kroku tutaj nie zrobisz. A Dahlowi
szkolne wiadomości wywietrzały już z gło
wy. Patrzył na szeregi wzorów i zawiłych
obliczeń i ogarniała go rozpacz. Nie zrozu
miał nic. Ani jednego wzoru.
Do pokoju zajrzała Tereska. Zatroskana
zaczęła mu doradzać, aby rzucił to czytanie.
Nie wiedziała przecież o niczym. Nigdy nie
spotkała się z Szombokiem, nigdy nie mu
siała iść za jego rufą i słuchać złośliwego
śmiechu.
Skrzyczał ją wtedy, chyba po raz pierw
szy w ich pożyciu. Siedział nad skryptem do
późna w noc, a w końcu poszedł spać ze
świadomością, że sam jednak nie poradzi. Na
drugi dzień raniutko zabrał książkę i chył
kiem, starając się, aby nikt tego nie spo
strzegł, poszedł do nauczyciela.
Nauczyciel był młody, ale zrozumiał go.
I chętnie pomógł. Pokazał, co i jak, pożyczył
podręczniki.
— Szkolną matematykę przypomni sobie
pan sam — powiedział. — Ale z algebrą Bę
dzie gorzej. Tak samo z logarytmami. Pro
szę więc przychodzić do mnie. Będziemy to
przerabiali razem...
Miał rację nauczyciel. Z algebrą sam nie
poradził. I któregoś dnia, gdy zapadł już
zmrok, wybrał się doń powtórnie. Liczył na
to, że w takie wichrzysko nikt go nie ujrzy,
nikt się nie dowie, gdzie chodzi z książką
pod pachą. Ukrył twarz w wysoko uniesio
nym kołnierzu kurtki, unikał miejsc oświet
lonych. Dalekimi zakosami mijał napotka
nych ludzi, garbił się, by zmienić swoją, do
brze tu wszystkim znaną, sylwetkę.
Powrót był łatwiejszy. Była już późna
noc. We wszystkich niemal oknach pogasły
światła, opustoszała ulica. Tylko wiatr ga
niał po niej, niosąc ze sobą głuchy poszum
wzburzonego morza.
Powtórzyło się to trzy, może cztery razy.
Ale okazało się, że w maleńkiej Rewie trud
no jest zachować jakąkolwiek tajemnicę. Nie
wiadomo skąd i jak dowiedzieli się ludzie
o nocnych wyprawach Dahla do nauczy
ciela.
Mieli o czym gwarzyć dreszkowie przy pi
wie. Miały też zajęcie białki w kolejkach
pod sklepem.
Udawał, że o niczym nie wie. Długo jed
nak wahał się, nim znów ruszył na wieczor
ną wyprawę po wiedzę. Przemierzał ciemna
wą ulicę krokiem szybszym niż zwykle i już,
już miał skręcić ku domowi, gdzie mieszkał
nauczyciel, zadowolony, że tym razem na
pewno nikt go nie zauważył, gdy nagle zza
jakiegoś ogrodzenia dziecięce głosy zaczęły
wołać:
— Pon szkolny! Pon szkolny idze!
Zatrzymał się. Gdy okrzyki zabrzmiały
ponownie, skoczył w ich stronę. Grupka
urwisów rozpierzchła się ze śmiechem, jak
stadko śledzi uciekających przed żarłocznym
dorszem.
Nie o to przezwisko mu chodziło. Nie było
przecie w nim nic obraźliwego. Tylko o ten
śmiech...
Do nauczyciela tego wieczoru nie poszedł.
Całą noc spędził wtedy nad książką, żeby
rozwiązać jedno zadanie.
Dahl przeciągnął się. Znów przerzucił pa
rę kartek skryptu. Przerobił go już prawie
do połowy. Teraz już lżej idzie. Ile się jed
nak natrudził, ile stracił nocnych godzin,
tego nawet Tereska nie wie. Zresztą ona nie
rozumie, po co dla niego to wszystko.
W kuchni buchnął nagle głośniejszy gwar.
Pewnie znów Budziszowa Maryka przy
biegła — pomyślał.
W tej samej chwili z hałasem otwarły się
drzwi i ujrzał w nich Jana Konkela.
Tamten zatrzymał się chwilę w drzwiach.
Wysoki był, więc ledwie się w nich mieścił.
Na głowie miał ulubione nakrycie kaszub
skich rybaków — granatową czapkę z czar
ną, haftowaną wstążką na otoku. Spod jej
daszka śmiały się do Dahla niebieskie oczy,
które patrzyły teraz przez szparki zmrużo
nych powiek.
Dahl podniósł się z krzesła, by go po
witać.
— Przyjechałeś? — wyciągnął rękę.
— Jo. Przyjechałem.
Konkel zdjął czapkę i mocno uścisnął dłoń
szypra.
— Co u was słychać? — rzucił okiem na
otwartą książkę leżącą na stole, ale udał, że
jej nie dostrzegł. — Niedziela, a szyper
w domu?
— Całymi dniami i nocami nad książkami
teraz siedzi — wtrąciła się od kuchni Te
reska. Wsadziła dłonie w głębokie kieszenie
domowego fartucha i mówiła tak szybko, jak
potrafią chyba tylko kaszubskie kobiety: —
Czyta i czyta, a końca tego nie ma. Nawet
na piwo, jak dawniej, nie pójdzie. Zresztą
niechaj by sobie czytał. Ale on rachuje, pi
sze coś, a potem złości się, klnie... Nie moż
na już z nim wytrzymać. Jo. I jeszcze ode
zwać się nie pozwoli.
Konkel uśmiechnął się szerzej. Podszedł
do stołu, na którym leżał otwarty gruby tom
podręcznika nawigacji.
Dahl zmieszał się.
Konkel zjawił się tak niespodziewanie, że
nie zdążył schować książki i czuł się teraz
zupełnie jak sztubak przyłapany na ścią
ganiu.
— O! — Konkel przeczytał tytuł i obej
rzał się na szypra. — Nawigacja? Uczy się
jednak szyper.
— No... nie — Dahl nie wiedział, co mu
odpowiedzieć. — Tak sobie czytam. Jo.
— Widzę, że jednak Pacała postawił na
swoim — roześmiał się Konkel.
Dahl, aby skierować jego uwagę na inne
tory, włączył radio i zawołał na żonę:
— Teresa! Przynieś coś zjeść. — I kiedy
już wychodziła, dorzucił: — I wiesz... daj
nam kornusu. — Potem spytał Konkela: —
Wypijesz?
— Kieliszek nigdy nie zaszkodzi — odpo
wiedział tamten. I po chwili dodał: — Teraz
to Szombok długo nie będzie górą nad nami,
nie?
Dahl nie odpowiedział, tylko ruchem dłoni
wskazał mu krzesło za stołem, na którym
dymiła już w talerzu zupa. Na półmisku
leżało jakieś mięso i świeżo usmażony dorsz,
którego Dahl przywiózł wczoraj. Zjawiła się
też ćwiartka gatunkowej wódki.
Wypili po kieliszku.
— Żebyśmy mogli utrzeć nosa Szombo-
kowi — powiedział Konkel. — Bo już go za
wysoko zadziera.
Dahl pokiwał głową.
Napełnił kieliszki. A Konkel odłożył łyżkę
i powiedział:
— Słyszałem, że mają być kursy w naszej
„Arce”. Więc już prosiłem, żeby wysłali
mnie zaraz, jak tylko jaki będzie dla moto
rzystów. Obiecali, że pojadę, kiedy tylko coś
takiego zrobią. Jo.
Jedli teraz w milczeniu. Gdy skończyli,
Dahl odsunął talerze i znów napełnił kie
liszki.
— No, szyper, za naszą naukę. Żeby nam
dobrze poszło, nie? — powiedział Konkel
trącając kieliszek Dahla.
Dahl spojrzał na Konkela, milczał chwilę,
wreszcie powiedział:
— Żeby nam poszło, jo.
Konkel
wypił
i
odstawiając
kieliszek
rzekł:
— Szyper, musicie jutro być w Gdyni.
U dyrektora. Dlatego przyjechałem.
— U dyrektora? — zdziwił się Dahl. —
Po co?
— Nie wiem.
— To trzeba jechać jeszcze dziś — powie
dział Dahl i poczuł, że zaczyna go wypełniać
niepokój. Bo po co właściwie może wzywać
go do siebie sam dyrektor?
To pytanie gnębiło Dahla przez całą drogę
do Gdyni i przez całą noc, którą spędził
w Domu Rybaka. A rano, kiedy wchodził do
jasnego gabinetu, znów dręczył go ten wczo
rajszy niepokój. I nie pomogło nawet to, że
nie zjawił się tutaj sam.
Dyrektor „Arki” krążył tam i na powrót
przed swoim biurkiem. A chodząc tak, wciąż
mówił równym i monotonnym głosem.
Dahl widział, że Pacała, który siedział na
krzesełku obok niego, kiwał od czasu do
czasu głową, jak gdyby potakiwał dyrekto
rowi. Sam jednak nie wiedział, o co w tej
chwili dyrektorowi idzie. Słuchał bowiem
bardzo nieuważnie, gdyż był jeszcze pod
wrażeniem tego, co usłyszał przed chwilą.
Rozejrzał się.
Przy
biurku
dyrektora
siedziało
kilku
mężczyzn z dyrekcji „Arki”. Dahl poznał
kierownika połowowego, sekretarza partii...
Pozostałych dwóch nie znał. Poza nimi w ga
binecie było jeszcze kilku rybaków. Tych
Dahl znał doskonale. Budzisz — szyper
z „Gdy 15”, Szymański — szyper z „Gdy 10”,
oraz Gole i Walburg.
Dahl znów przeniósł wzrok na szczupłą,
niepokaźną postać dyrektora. Potem zwrócił
się ku oknu. Rozlegał się stąd szeroki widok
na port rybacki. Szara tafla wody w basenie
połyskiwała w załomach fal jak rybia łuska.
Zamykał ją falochron, wznoszący się długą
linią betonowej, wyszczerbionej wojną ścia
ny. Za nią leżała nieobjęta okiem, ginąca za
horyzontem szeroka dal morza.
W porcie było o tej porze pustawo. Tylko
po lewej stronie, w przystani „Dalmoru”
sterczał przy chłodni czarny kadłub traw
lera z wysoką rurą komina, z której snuła
się leniwie smużka dymu.
Dahl od nowa przeżywał to wszystko, co
usłyszał, gdy tylko zjawił się w tym pokoju.
Bo oto dyrektor ledwie się przywitał z ry
bakami, a już rzucił mu pytanie:
— No i jak wam nauka idzie, szyper?
Dahl nastroszył się wtedy nieufnie. Jesz
cze jeden, który chce sobie pokpiwać z nie
go? I do tego wobec znajomków z innych ku
trów? Odpowiedział więc tylko jakimś nie
chętnym mruknięciem.
13 — Wielki rejs
193
Ale dyrektor nie ustąpił.
Wyszedł zza biurka i, kładąc dłoń na ra
mieniu Dahla, powtórzył pytanie:
— No, powiedzcie, Dahl, jak wam idzie?
— Idzie pomału, jo — wciąż jeszcze nie
ufnie odpowiedział Dahl.
— To dobrze — uśmiechnął się dyrektor.
Interesował się wszystkim, co dotyczyło
Dahlowej nauki. Pytał o rzeczy już prze
studiowane, chciał wiedzieć, jak mu to po
maga w pracy. I Dahl coraz bardziej pozby
wał się swej nieufności, zwłaszcza gdy spo
strzegł, że tamten doskonale zna się na spra
wach rybołówstwa.
Gdy Dahl skończył, dyrektor podszedł do
mapy zawieszonej na ścianie koło biurka.
Patrzył na nią chwilę, a potem znów zwrócił
się do Dahla:
— Tak, to bardzo ciekawe te wasze do
świadczenia, szyper. Bardzo. — A potem
zwrócił się do pozostałych rybaków: — Po
winniście brać przykład z Dahla. Bo nie
długo przyjdzie czas, że w rybołówstwie nie
ujedzie się daleko na tym, co się zna teraz.
Szyprowie patrzyli na dyrektora zdziwie
ni. Czyżby tylko po to wzywał ich do siebie?
On zapewne również spostrzegł się, że od
biega od właściwego tematu, gdyż powie
dział:
— To jest rzecz bardzo ważna, ale dzisiaj
mamy mówić o innych sprawach. — Powiódł
spojrzeniem po twarzach rybaków. — Mó
wiąc krótko: organizujemy wyprawę badaw
czą na dalsze, nieznane jeszcze łowiska. I do
udziału w tym rejsie wybraliśmy was. Wa
sze jednostki, wasze załogi. Widzicie... —
Dyrektor znów wrócił do mapy i przesunął
po niej dłonią. — O co nam chodzi? O to,
że nasi rybacy łowią po staremu w kółko na
różnych Bromkach i na Kamerunach. Na
bliskich, od dawna znanych, ale mało wydaj
nych łowiskach. A tymczasem tam, na peł
nym morzu są łowiska bogate, które eksplo
atują rybacy innych krajów. Trzeba tam
pójść i zbadać te łowiska. Trzeba pokazać
naszym ludziom nowe możliwości, trzeba
pchnąć ich na wielką wodę. Rozumiecie?
Szyprowie poważnie skinęli głowami.
Dahl wraz z innymi patrzył na mapę. Nie
zastanawiał się jednak nad znaczeniem tej
wyprawy. On widział jedno z całą jaskra
wością: to będzie wielki rejs. To będzie rejs
już nawet nie na Głębię, ale na wielkie,
pełne morze, na nieznane łowisko. Wiedział
też, że będzie to rejs trudny. I oto do udziału
w nim, obok najlepszych szyprów „Arki”:
Budzisza i Szymańskiego, wyznaczono właś
nie jego — Dahla.
Na moment napotkał spojrzenie Pacały.
Stary natychmiast zrobił doń szelmowskie
oko, mające wyrażać wielkie zadowolenie.
Dahl pochylił głowę. Sięgnął do kieszeni
po kapciuch z tytoniem. Wolnymi, rozważ
nymi ruchami nabijał fajkę.
Nie mógł już słuchać dalszych wywodów
dyrektora, nie mógł brać udziału w dys
kusji, która się potoczyła. Zbyt mocno był
zajęty swoimi własnymi myślami.
W pewnej chwili do jego świadomości do
tarł głos przemawiającego właśnie czło
wieka:
— Zaczynamy już myśleć o radiotelefo
nach, o zorganizowaniu serwisu, który co
dziennie będzie podawał najwydajniejsze ło
wiska... Rozumiecie? Nowe rybołówstwo na
skalę przemysłową. To co jeszcze jest — a to
co będzie, to tak jakby szewc łatający buty
w swojej chacie i wielka fabryka obuwia.
Kilkanaście dni później, w sobotni wie
czór, Dahl siedział w pustej świetlicy Domu
Rybaka i czytał w gazecie informację o ostat
nim rejsie zwiadowczym, w którym i on
sam również brał udział. Przeczytał ją całą,
a teraz już chyba po raz czwarty wracał do
miejsca, w którym było wydrukowane jego
nazwisko: „Augustyn Dahl, szyper kutra...”
I za każdym razem czuł, jak wypełnia go ta
sama duma, gdy widział czarne literki ukła
dające się w to maleńkie, ale tyle dla niego
znaczące słowo: szyper.
Właściwie to śmieszne, że tyle o tym my
śli. Przecież szyprem jest nie od dziś. Tak,
ale dopiero dzisiaj ujrzał to słówko obok
swego nazwiska wydrukowane w gazecie.
Ujrzał nie tylko on sam. Na pewno widziała
je już Tereska, i wszyscy sąsiedzi, cała Re
wa. A poza tym, co tu ukrywać, szyprem tak
naprawdę poczuł się chyba właśnie dopiero
teraz, po powrocie z tego ostatniego rejsu.
A właściwie z tamtego poprzedniego, kiedy
to po usunięciu awarii sprzęgła poszedł na
X-10 sam.
Podniósł głowę znad gazety i spojrzał
w okno.
Nad szarym betonowym ogrodzeniem po
drugiej stronie ulicy widać było odległe,
czarne kratownice dźwigów w porcie i jasne
pnie okrętowych masztów. Nad nimi wisiały
ciężkie, bure chmury. Wciąż jakoś pogoda
nie mogła się ustalić. Po dwóch czy trzech
dniach mrozów, które spadły na zatokę
w dniu, kiedy Dahl wracał z X-10, powiał
nagle wiatr z południa, a potem z zachodu.
Mróz się załamał, a rankami i wieczorami
snuły się teraz nad wodą białawe, widmowe
tumany lepkiej, obmierzłej mgły. Całymi
dniami zawodził wśród gałęzi drzew i prze
wodów elektrycznych zachodni wiatr, coraz
to zacinający strugami zimnego deszczu.
Ale mimo to wyraźnie pachniało już bli
ską wiosną.
Gdy tylko wiatr przycupnął sobie gdzieś
w kącie za portowymi magazynami, za wyd
mą, gdy tylko przez szparkę wśród chmur
przedarł się na ziemię najmniejszy choćby
promyczek słońca — zaraz weselało wszyst
ko dookoła, a nad pojaśniałą nagle taflą za
toki radośniej rozlegał się wizg mew, które
na dobre porzuciły już miejskie bruki. I na
wet ciemna woda w portowym basenie ina
czej chlupała o nadgniłe pale pomostów. Ja
koś łagodniej, bez tego złego chrzęstu lodo
wych igiełek.
Dahl złożył gazetę i podparł brodę pięścia
mi. W kącie świetlicy pomrukiwał radiood
biornik, ale Dahl nic z tego nie słyszał. Do
piero gdy po krótkiej przerwie odezwał się
głos speakera, który zapowiadał wiadomości
dziennika, Dahl uniósł głowę, a potem prze
ciągnął się. Wstał z krzesła i sięgnął po
czapkę.
Zatęsknił naraz za gwarem, za ludźmi.
Pacała pewnie będzie tam gdzie zawsze —
pomyślał wychodząc.
Na ulicy zaraz zwalił się nań wiatr, jakby
chciał zbić go z nóg. Dahl wtulił głowę w ra
miona i ruszył szybkim krokiem.
Chłodno było. Wicher przewiewał ubranie
i ziębił. A mimo to przyjemnie było oddy
chać powietrzem, które pachniało już rześ-
kością i świeżością nadchodzącej wiosny.
W knajpce było znów pełno, ale Dahl od
nalazł wzrokiem Pacałę, gdy tylko otworzył
drzwi. Stary również ujrzał go natychmiast,
gdyż podniósł się z krzesła i uroczystym ru
chem uniósł dłoń do góry. Mówił coś do ry
baków siedzących przy nim, a po chwili tam
ci śmiejąc się powstali ze swoich miejsc.
Podpił już sobie — pomyślał Dahl, prze
ciskając się do stolika zajmowanego przez
Pacałę.
Gdy zbliżył się do nich, tamten zaśpiewał
głośno, tak aby usłyszała go cała sala:
I wsie bindiużniki wstawali,
Kogda w piwnuju Kostia zachodił...
To była ulubiona piosenka Pacały, który
kiedyś tłumaczył mu, że chodzi tu o mary
narza cieszącego się taką sławą, że wszyscy
wstawali, gdy on wchodził do portowej
knajpy. I Dahl zrozumiał, że tym razem Pa-
cała jego, Dahla, miał na myśli. Uśmiechnął
się. Pacała naprawdę musiał już dobrze pod
pić, jeżeli takie szopki urządza.
— Cześć!
— Witajcie, Dahl! — posypały się okrzyki,
gdy Pacała opadł na krzesło.
Dahl ściskał wszystkie wyciągające się ku
niemu dłonie, siadając na miejscu, które mu
zrobił Pacała.
— No i jak tam? — zagadywali go. — Jak
było w tym rejsie. Czy to naprawdę takie
dobre łowisko, jak piszą w gazetach?
Dahl sięgnął po fajkę. Wsadził ją w usta,
potem długo szukał kapciucha z tytoniem.
Czuł się trochę zażenowany tym całym za
interesowaniem swoją osobą, a jednocześnie
był bardzo szczęśliwy.
Kelner postawił przed nim duże, jasne
piwo.
Sięgnął po kufel. Wtedy od sąsiedniego
stolika zawołał ktoś:
— Hej, Dahl. Jak tam było? Dużoś ryby
złowił?
Poznał rubaszny, donośny głos Szomboka.
Powoli upił parę łyków z kufla i nieśpiesz-
nie obejrzał się w tamtą stronę.
Szombok pochylał ku niemu swoją szero
ką, czerwoną twarz, zginając się nad stoli
kiem.
— No, i jak tam? Warto iść? — powtórzył
pytanie.
— Jak pójdziesz za mną, to się przeko
nasz — odpowiedział mu Dahl. — Ja ciebie
na kamienie nie wyprowadzę. Jo.
Wszyscy świadkowie tej wymiany zdań
wybuchli zgodnym śmiechem. Śmiał się
zresztą i Szombok, waląc się dłonią o udo.
— To było fajn powiedzóne! — wykrzyk
nął jeden z jego kompanów.
— Jo. Przyciął mu Dahl — potwierdzili
inni.
A Pacała już napełniał mu szklaneczkę
wódką.
— Wypijcie, szyper, jednego — namawiał
go. — Taki dzień trzeba oblać. Bez tego nie
idzie.
Dahl nie opierał się. Wypił.
Pacała przysunął się do niego i znów na
pełnił szklaneczkę.
— I jak — przymrużył jedno oko. — War
to było posłuchać starego i wziąć się za nau
ka, co?
Dahl odstawił pusty kieliszek i wyciągnął
dłoń po fajkę, którą przedtem położył na
stoliku. Poprawił się w krześle, wyprostował
i rozejrzał po zadymionej sali. Dłużej nieco
zatrzymał spojrzenie na twarzy Szomboka,
któr.y ciągnął z kufla piwo, potem uśmiech
nął się do Pacały i powiedział:
— Jo. — Wyciągnął z kieszeni kapciuch
z tytoniem. — A terozka, dreszkowie, chce-
me le so na to zapalec pipa.
Wysuszyliśmy już szklanki do dna.
— To byłoby wszystko, co mógłbym panu
opowiedzieć — skończył Konkel, stawiając
swoją na stoliku. — Tak to właśnie było, że
przez Pacałę Tona musiał odsiedzieć kilka
lat w więzieniu bez żadnej winy, i dzięki
Pacale Dahl stał się tym, czym jest i dzisiaj
jeszcze.
— Tak. Czy pan wie, że Pacała zwolnił się
z „Arki” w pięćdziesiątym szóstym roku?
—• Słyszałem. I to chyba dobrze, że tak się
stało, nie? — Konkel spojrzał mi prosto
w oczy, a potem opuścił wzrok na zegarek.
— Nie ma pan już czasu? — spytałem.
— Tak. Za chwilę mam wachtę. Wycho
dzimy w morze.
— No to cóż — uniosłem się ze swojego
miejsca i zabrałem ze stolika magnetofon
i mikrofon. — Życzę pomyślnych wiatrów
i na stopę wody pod kilem. Tak się to mó
wi, prawda?
— Jo. — roześmiał się Konkel. — Mówi
się tak. A za parę miesięcy, jak wrócimy,
niech pan znowu tu wpadnie. Znów będzie
co opowiadać.
— Dobrze. Wpadnę na pewno. Zwłaszcza
jeżeli będzie piwo.
— Będzie.
Konkel wyszedł za mną, ale tuż za drzwia
mi rozstaliśmy się. Ja szedłem na pokład i do
trapu, a on w dół, do maszynowni.
Na nabrzeżu zatrzymałem się. Przygląda
łem się, jak supertrawler ściąga cumy i odry
wa się od nabrzeża. Już kiedyś wspomnia
łem o tym uczuciu, które jest podobne do bo
lącego zęba. I o tym, że człowiek nie może
się powstrzymać od tego, aby go nie dotykać
językiem, chociaż wie dobrze, że to jeszcze
bardziej powiększy ten męczący ból. I teraz
również, gdy patrzyłem, jak ten statek od
chodzi na środek basenu i potem kieruje
dziób ku wyjściu z portu, wiedziałem, że
powinienem był odejść stąd zaraz po pożeg
naniu się z Konkelem. A przecież nie mo
głem tego uczynić i zostałem. Stałem na na
brzeżu i odprowadzałem wzrokiem zgrabną
sylwetkę statku wychodzącego na morze na
dalekie łowiska i nie ruszyłem się z tego
miejsca tak długo, jak długo mogłem wi
dzieć jeszcze oddalający się supertrawler,
ten konkretny kształt mojej nie spełnionej
nigdy miłości.
Kilka dni później, w starym roczniku ga
zet znalazłem wzmiankę, która donosiła
o procesie Antoniego Szymczaka.
»Władze
bezpieczeństwa
zlikwidowały
groźną grupę dywersyjną^ — głosił tytuł,
pod którym przeczytałem:
»W ostatnich dniach władze bezpieczeń
stwa zlikwidowały groźną grupę sabotaży-
stów i dywersantów.
Grupa ta dokonywała licznych aktów sa
botażu, przede wszystkim na terenie portu
rybackiego w Gdyni. W najbliższych dniach
rozpocznie się w Gdańsku proces jednego
z członków tej grupy, Antoniego Szymczaka.
Dwaj inni jej członkowie zbiegli, lecz wła
dze bezpieczeństwa są już na ich tropie.
Czwarty członek tej grupy, Wanda G., pro
stytutka, znana w sferach marynarzy i ryba
ków jako Lola, w chwili aresztowania po
pełniła samobójstwo«.
WYDAWNICTWO
MORSKIE
•
GDYNIA
1966
Wyd. pierwsze. Nakład 10 000 + 250 egz. Ark. wyd.
8,13.
Ark.
druk.
6,375.
papier
rotograwiurowy
mat.
V kl. 65 g. z Fabryki Papieru w Szczecinie/Skolwinle.
Oddano
do
sziadonia
13
,
VII.
1966
r.
Podpisano
do
druku
1
druk
ukończono
w
listopadzie
1966
r.
Zam.
nr
3888.
Wojsk.
Druk.,
Gdynia,
pj
0
t
r
a
12
Cena zł 12,—
'
b
-3