Nowakowski Marek LEPSZY i MARYNARSKA BALLADA

background image

MAREK NOWAKOWSKI

LEPSZY

MARYNARSKA BALLADA



Dzielił nas płot. Do pewnego czasu tylko płot. I Rodzice kłaniali się sobie nawzajem I rankami I wychodząc na
schodki wymieniali poglądy o po- I godzie 1 innych, codziennych sprawach. Ponadto I w sklepie Masllcha moja
matka miała pierw- I szeństwo w zakupach. Gruba Masllchowa zaw- I sze ją wypatrzyła wśród ludzi cisnących
się przy kontuarze I zapytywała z wyraźnym szacunkiem:

— Co dla pani kierowniczki?
Mój ojciec był kierownikiem szkoły I starszy syn pana Masllcha, Eugeniusz, uczył się właśnie u niego. Miał

ich dwóch. Młodszy, Olgierd, był moim rówieśnikiem I w 39 roku mieliśmy po sześć lat. Często przez płot
przerzucaliśmy sobie piłkę. Jeżeli dotknęła ziemi, wtedy liczył się punkt dla przeciwnika. Na przemian
wygrywałem ja lub Olgierd, mniej więcej równe posiadaliśmy szanse w tych pojedynkach. Tak było do wojny.
Później wszystko się poplątało. Mas- lichowie zostali Niemcami. Sklep też zmienił wygląd . Pojawiła się nad
ladą wielka, czerwona płachta ze swastyką pośrodku i portretem Hitlera. A kiedy moja matka wybrała się tam po
zakupy i uchyliła' drzwi, to zatrzymało ją I zimne, obce spojrzenie grubej Maslichowej, która powitała ją
niezrozumiałą mową.

— Nur fllr Deutsche! — opowiadała wzburzona matka. — Kto by to pomyślał? Ja do niej mówię, a ona

ramionami wzrusza, niby po polsku nie rozumie. — Ojciec tylko apatycznie kiwał głową. W tym czasie już
szkolny budynek został zajęty przez niemieckie wojsko i ojciec całymi aniami kręcił się bezczynnie po
mieszkaniu.

Synowie pana Masllcha zmienili imiona. Stawałem przy płocie I przysłuchiwałem się, jak gruba

Masllchowa woła na obiad:

— Gerdil Eugenl Komm hlerl
Nawet podobała ml się ta zmiana imion. Brzmiało to ładnie I dźwięcznie. Ubrani tei byli inaczej. Nosili

brązowe koszule I welwe- towe, czarne spodenki. Nigdy dotąd nie widziałem ich w takim stroju.

Opowiedziałem o tym rodzicom.
— Hitler-Jugend — wyjaśnił ojciec — związek młodzieży — skrzywił się dziwnie Jakoś.
Wkrótce zauważyłem, że obaj Masllchowle noszą u pasa noże w czarnych pochewkach. Zafascynował mnie

ten widok. Sam miałem tylko góralską ciupagę. Myśl o nożu w czarnej pochwie u szerokiego pasa welwetowych
spodni Olgierda nie opuszczała mnie ani na chwilę. Wpadłem na pewien pomysł. Stanąłem przy
T

background image


płocie 1 wyczekiwałem na swego rówieśnika Olgierda. Wynurzył się z gęstwiny bzów. Zobaczył mnie od razu,
ale nawet nie pozdrowił ręką.
— Olgierd! — zawołałem.
Odwrócił się. Podchodził do płotu. Zatrzymał się jednak w połowie drogi. Nie patrzył na mnie, tylko gdzieś w
bok. Ale nie odchodził.
— Olgierd! — powtórzyłem niecierpliwie.
- Nie wygłupiaj się!
Wtedy spojrzał na mnie z ukosa.

Po pierwsze — powoli, lodowato cedził słowa — mam na imię Gerdi. Po drugie: czy umiesz rozmawiać

po niemiecku?
Nie zwróciłem na to, co mówi, żadnej uwagi. Zaproponowałem mu wymianę góralskiej siekierki na nóż,
kołyszący się przy jego pasie. Wyciągnąłem zza pleców ciupagę. Była naprawdę ładna. Stalowy toporek na
dębowym trzonku, obitym blachami z wizerunkami tatrzańskich szczytów.
Olgierd ożywił się wyraźnie. Podszedł bliżej. Wsunął dłoń między sztachety płotu.
— Pokaż — powiedział.
Uśmiechnąłem się chytrze.
— Ale i ty musisz pokazać swój nóż.
Zawahał się. Wysunął z pochwy sztylet. Obaj
równocześnie wyciągnęliśmy ręce i dokonaliśmy wymiany. Sztylet był długi, posiadał rowek na wąskiej,
błyszczącej sinawo klindze i czarną rękojeść, ozdobioną literami H.J.
— No więc jak? — zapytałem.
Wtedy zza bzów wyskoczył niespodziewa

nie jego starszy brat Eugeniusz. Twarz krzywiła mu się złością. Coś mówił wzburzanym głosem po niemiecku.
Olgierd poczerwieniał. Opuścił głowę.

— Oddaj — wymamrotał.
Podał mi między sztachetami płotu ciupagę. Równocześnie oddałem mu nóż.
— Wegl — krzyknął do mnie Eugeniusz.
Pokazałem mu język. Tupnął nogą. Olgierd

odwrócił się od płotu, unikając mojego spojrzenia.

W taki oto sposób wymiana nie doszła do skutku.
Na dodatek gruba Maslichowa przyszła do moich rodziców z pretensją, że zachowuję się niegrzecznie i

obrażam jej starszego syna.

— Huncwot, ja, ja — mówiła. — Az Eugenem nie ma żartów... Eugen — dodała z dumą — idzie do

wojska. Będzie lotnikiem.

Gadała i gadała, tym razem po polsku, żądając, żeby ukarano mnie surowo.
Minął długi czas i nie widywałem w ogóle Olgierda. Właściwie widziałem go raz z daleka w gromadzie tak

samo jak on ubranych chłopców, którzy maszerowali Kościelną ulicą i wrzeszczeli chórem jakąś piosenkę.
Spotkaliśmy się w pewną niedzielę o zmroku. Z tamtej strony posłyszałem gwizd i kiedy doszedłem do płotu,
Olgierd zaproponował mi wymianę ciupagi na pudło ołowianych żołnierzyków. Zbadałem dokładnie zawartość
pudła. Artyleria, konnica, czołgi i piechota. Wszystkie rodzaje broni ozdobione chorągiewkami z czarną

background image


^^^swastyką. Olgierd zachowywał się niespokojnie l — szybciej, szybciej! — powtarzał.

Pokręciłem przecząco głową.

To... — splunąłem — za taką ciupagę?!

Olgierd butem żłobił ziemię.

Noża nie mogę — odezwał się wreszcie. — Eugen ml zabronił.

Rozumiałem Olgierda doskonale. Rzeczywiście z tym Eugeniuszem wytrzymać coraz trudnie). Na przykład

od pewnego czasu kazał ml się kłaniać. Zatrzymywał na ulicy I żądał ukłonu. Miał być niski, głęboki i pełen
szacunku. Kłaniałem się byle jak, a on kręcił przecząco głową. — Nein. Jeszcze raz! — W ten sposób tresował
wszystkich mniejszych chłopców. Nawet bił. Więc uciekaliśmy na jego widok jak od pożaru.

Gruba Masllchowa uważała oczywiście, że racja jest po stronie Eugeniusza.

Starszy — mówiła moim rodzicom. — A ponadto Niemiec. — I patrzyła świdrująco, uważnie.

Mąż — dodawała od pewnego czasu — niedługo zostanie Biirgerme/ster... yerstehen Sie?

Ojciec chrząkał zakłopotany. Matka spoglądała raptem na zegarek.

Boże! — mówiła z udanym przestrachem — pewnie mleko wykipiało. Bardzo panią przepraszam!

Wtedy wieczorem przy płocie przypomniałem sobie to wszystko. Życzyłem Eugeniuszowi najgorszego i do

wymiany nie doszło. Wróciłem do domu, ale cały czas przed zaśnięciem

I rozmyślałem o tym ołowianym wojsku. Konie I takie zgrabne... Chyba ze czterdziestu plechu- I rów z
nasadzonymi na karabiny bagnetami. I Czołgi mają ruchome lufy dział...

Następnego dnia wymieniłem ciupagę na I pudło. Odtąd długie godziny bawiłem się oło- I wlanym

wojskiem. Wyskrobałem czarne swas- I tyki z chorągwi i do zabawy zapraszałem nawet I chłopców z naszej
ulicy.

Przeszukiwałem też szuflady biurka w ga- I blnecie ojca. Wynalazłem huculskie pudełko I nabijane

paciorkami, fajkę z metalową przy-

background image


krywką na cybuchy I mosiężny przycisk w kształcie kolumny króla Zygmunta. Ale te przedmioty nie
Interesowały Olgierda.

Zdarzyło się to w ciepłe, |esienne południe. Wracałem właśnie z lekcji, które odbywały się w domu

mydlarza Kruka. Postanowiłem skrócić drogę i poszedłem ścieżką za ewangelickim kościołem.

— Halt! — usłyszałem ostry głos za sobą. Zza kasztanów, rosnących tutaj rzędem, wysunęli się chłopcy z

Hitler-jugend. Otaczali mnie kołem. Wśród nich zobaczyłem Olgierda.

— Klęknij! — posłyszałem ten sam ostry głos. To mówił wysoki, rosły chłopak o wodnistych oczach, Ich

przywódca.

— Klęknij... — powtórzył. — I mów tak: jestem polnisches Schweln!
Ci z Hitler-jugend otaczali mnie coraz ciaśniej. Rzuciłem się na oślep przed siebie. Poczułem dotkliwe

uderzenia spadające na plecy, ramiona, głowę. Zatrzymałem się zupełnie bezradny. Przestali bić! I znów głos Ich
przywódcy: — Klęknij i mów tak... — Cofnąłem się o krok. Był to odruch tylko. Szans ucieczki nie miałem
żadnych. Ci z tyłu zaczęli mnie kopać. Rozpłakałem się. Równocześnie nie chciałem klęknąć.
— Zaraz klęknie — powiedział przywódca. — Musi, — Uniósł do góry gumową pytę. Przy- ultłem się
strachllwle. Ratunek przyszedł zza węgła ewangelickiego

background image


kościoła. Wyszedł stamtąd mężczyzna w niebieskim kombinezonie. Był krępy, zgarbiony. Szedł bardzo powoli.
Spojrzał w tę stronę I zatrzymał się osłaniając przed słońcem oczy. Kilkoma skokami znalazł się przy
kasztanach. Temu o wodnistych oczach wyszarpnął z dłoni gumę I miarowo zaczął siec nią po gołych nogach
moich prześladowców. Podskakiwali jak cyrkowi akrobacl. Dopadł również Olgierda I przytrzymując go za
kołnierz, wymierzył kilka razów gumą. Olgierd wierzgał I skowy- czał przenikliwie. Po chwili pod kasztanami
nie było już nikogo. Tylko ja I ten krępy mężczyzna w niebieskim kombinezonie. Zapalił papierosa. Rozejrzał
się.

— No to I na nas już czas — uśmiechnął się. — Pryskamy, chłopcze!
Pożegnał mnie mocnym uściskiem dłoni. Jego kombinezon poznaczony był tłustymi plamami. Zapewne był

to robotnik z pobliskiej fabryki świec Polo.

Nazajutrz oczekiwałem na wizytę grubej Masllchowe] u moich rodziców. Olgierd poskarżył się I zaraz

rozlegnie się natarczywe pukanie do drzwi. Wyobrażałem sobie również jeszcze straszniejsze wydarzenia.
Ostatnio w naszym miasteczku mówiono o Jakiejś rodzinie, którą odkryli Niemcy w stare] cegielni.

— Strzelali do nich jak do kuropatwów — opowiadał dozorca — taką zrobili sobie zabawę... Żydzi —

wyjaśniał — ukrywali się tamuj.

W wyobraźni widziałem tych ludzi rozble- gających się po polach wokół cegielni I tych.

H
co do nich strzelali. Jednak gruba Masllchowa nie przyszła do nas w ciągu całego tygodnia pełnego
niespokojnego wyczekiwania. Toteż kiedy zobaczyłem przez plot Olgierda, zaśmiałem się na jego widok
pogardliwie. Miał Jeszcze pożółkły ślad po uderzeniu na policzku.

— Tylu na Jednego! — powiedziałem.
Olgierd początkowo chciał odejść w milczeniu. Postąpił tylko krok I zatrzymał się.
— To oni tak chcieli! —wyszeptał. —Ja nie! Naprawdę!... Ten Hans, nasz drużynowy... I nikomu nie

powiedziałem ani słowa...

Z jego domu rozległ się gardłowy, niezrozumiały okrzyk. Pobiegł tam zaraz.
Długo jeszcze stałem przy płocie i nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć.

background image

Oni już mieli za sobą te wyprawy na Wolę, gdzie wśród ognia, strzałów I wrzasku pijanych własowców

buszowali po opuszczonych mieszkaniach, widzieli trupy kobiet, mężczyzn i nieraz przynosili stamtąd różne
przedmioty takie, jak masz/na do pisania, dynamo, latarka- -paluch czy bagnet.

Cygan wrócił stamtąd z przedziurawioną czapką. Pokazywał tę czapkę z dumą.
— Tylko fiut!! — mówił —gwlznęło, patrzę, kula przebiła czapkę...
Wymierzył palcem odległość od głowy. Brakowało trzech centymetrów. A brat Cygana Kraczoch robił

„kitę" na kaliskim torze. Wywala! węgiel z wagonów, czynił to z brawurą, nawet Jeżeli zobaczył go banszuc
przyczajony w brankarcfe I strzelać zaczął, to brat Cygana wcale zrzucać węgla nie przestawał. Potem kiedy ten
towarowy skład nabierał szybkości, kładł się na stopniu i zsuwał do rowu przy nasypie kolejowym. Toczył się
szybko, bardzo szybko, i tylko głowę osłaniał rękoma. Następnie przychodziły jego s/ostry / zbierały do wózków
rozrzucony wzdłuż toru węgiel. krat Cygana też pił bimber z w/asowcaml w par- Bu. Poczęstowali go I on jak
chłop wychylił duszkiem całą szklanicę. Własowcy poklepywali go po plecach i coś gadali po swojemu.
Tak samo ci z paki Piegowatego z Bud mieli Już za sobą przeróżne przygody. Chodzili kołysząc się po
cwaniacku i palili zdobyczne pa plerosy Juno. Ja nic miałem nic. Czasem pró

background image


bowałem iść za nimi, ale zaraz zatrzymywał mnie surowy głos matki. Wahałem się chwilę, ale Jednak wracałem.
Oni, cl z Bud, patrzyli na mnie z wyższością. Wracałem do domu i ciągle myślałem, żeby wyróżnić się jakoś i
zwrócić na siebie Ich uwagę.

Posłyszałem rozmowę o Kaziku Błasiaku, synu rymarza znad stawu. Słyszałem, jak mówili rodzice do

siebie, że Kazik wcale nie jest synem rymarza. Mówili, że Błasiak wziął go od swoich znajomych z
warszawskiego getta.

Getto widziałem kilka razy, otoczone wysokim murem I z otworów w tym murze wynurzali się bardzo

wychudzeni chłopcy, którzy prosili o chleb.

Wkrótce po tej rozmowie rodziców, zacząłem mówić chłopakom z Bud, że jestem Cyganem. Rodzice wzięli

mnie z taboru 1 dlatego tutaj się znalazłem, a mol rodzice wcale nie są moimi rodzicami I raz w miesiącu, nocą,
odwiedza nasz dom stary, wąsaty Cygan z biczem, mój prawdziwy ojciec.
— Znaczy jesteś Cyganiak... — zastanowił się Kapucha. Popatrzył na mnie uważnie.
Byłem śniady I włosy miałem ciemne.
Jednak Piegowaty z Bud wyśmiał mnie od razu.
— Jaki tam Cygan iak!
Batalion czarnych opuścił szkołę rankiem. W tej szkole ze spadzistym, czerwonym dachem, gdzie pracował mój
ojciec, od drugiego już roku wojny kwaterowały niemieckie wojska. Przed czarnymi byli tam cl z trupimi głów
kami srebrnego koloru na czapkach I wyłogach kołnierzy I różne okropności opowiadano o nich w miasteczku.
Cl czarni, dlatego tak ich nazywaliśmy, bo mundury mieli czarne, lubili nas, chłopców, I zawsze częstowali
smaczną, gęstą zupą z kuchni polowej.

Opuścili oni szkołę rankiem I Piegowaty z Bud zebrał swoich chłopaków w krzakach przy ewangelickim

kościele. Postanowił dostać się do opuszczonej szkoły. Budynek pilnowany był przez trzech wartowników.
Dwóch stało przy głównym wejściu, a trzeci spacerowa miarowym krokiem od strony glinianki.

— Nie wszystko zabrali I dlatego pilnują — powiedział Piegowaty z Bud.
Postanowili zakraść się tam o zmierzchu. Tym razem poszedłem z nimi. Wymknąłem się z domu I

pobiegłem na umówione miejsce nad glinianką. Wszyscy chłopcy byli z workami, ja też miałem ze sobą torbę,
której moja matka używała do zakupów na targu. Dostęp do szkoły okazał się niezwykle łatwy. Zaszliśmy od
boiska, żaden z wartowników nie pokazywał się tutaj I Piegowaty z Dud wypatrzył piwniczne okienko z
wyłamaną kratą. A drogę z piwnicy na górę znaliśmy doskonale. Nieraz widziałem na własne oczy, Jak tutaj
właśnie ukrywali się chłopcy przed nauczycielami i nawet woźny zwany Dziadźką nie mógł nikogo znaleźć.

Dostaliśmy się na parter. Tak samo jak dawniej śmierdziało tutaj pyłochłonem, którym wysmarowana była

podłoga. Tylko brakowało popiersia Marszałka Piłsudskiego. Szkoła od

background image


początku swego Istnienia nazwana została jego imieniem i to popiersie na marmurowym postumencie stało
zawsze u końca korytarza. Teraz na ścianie wisiał portret Hitlera. Piegowaty Z Bud strzyknął śliną w sam wąsik
Hitlera 1 pobiegł na górę. Za nim inni chłopcy. Ja zostałem na parterze. Wszedłem do klasy, która była niegdyś
llb. Zachodziłem tam nieraz po lekcjach, jeszcze Jako sześciolatek. Zamieniona została na sypialnię dla
żołnierzy. Rzędami stały żelazne łóżka, przy nich szafki, a tam gdzie dawniej znajdowała się tablica,
umieszczono drewniany stojak na broń. Pachniało mocno cygarowym dymem I skórą. Kolejno otwierałem
M
szafki przy łóżkach. W Jedne| znalazłem puszkę z kilkoma twardymi Jak kość sucharami. W Innej nie dojedzoną
marmoladę I wielki bochen czarnego chleba. Wrzuciłem zdobycz do swojej torby. Tak w kucki posuwałem się
od szafki do szafki, penetrując dokładnie ich zawartość. Znalazłem Jeszcze pudło ze szklanym) bombkami na
choinkę w różnych kolorach, pół torebki cukru, kostkę margaryny, skórzany pas I podartą mapę polową.
Powiodłem spojrzeniem po klasie 1 moją uwagę zwrócił błyszczący przedmiot, który leżał na podłodze. Był to
zamek karabinowy. Niedawno naoliwiony, błyszczał sinawo. Pociągnąłem za cyngiel. Przesuwał się miękko.
Tak samo bezpiecznik. Tę zdobycz uznałem za najcenniejszą. Starannie owinąłem w furażerkę I umieściłem na
dnie swojej torby. Ostatni raz rozejrzałem się po klasie. Zobaczyłem na najbliższym łóżku książkę w twardej
oprawie. Tytuł wytłoczony złoconymi literami. Przeczytałem: „Meln Weg nach Scape Flow". Zacząłem
przerzucać kartki. Dużo fotografii. Była to historia łodzi podwodnej. Hitler dekoruje dowódcę łodzi podwodnej.
Wtedy rozległ się strzał. Poderwałem się z łóżka. Podbiegłem do okna. Okno wychodziło na boisko. Zobaczyłem
wartownika, który wybiegł zza węgła budynku i znów składał się do strzału. I zobaczyłem Piegowatego. Akurat
przeciskał się przez dziurę w ogrodzeniu. Zniknął w zaroślach z tamtej strony. Wartownik opuścił karabin. Na
boisku leżał porzucony przez Piegowatego worek z łupem. Wartow-

background image


nlk zwrócił spojrzenie w stronę szkoły. Po* chyliłem głowę. Kucnąłem pod parapetem. Po długiej chwili
podniosłem głowę. Wartownik stał przy dziurze w siatce ogrodzenia. Karabin przewiesił Już przez ramię.

Ogarnął mnie strach.
Jak opuścić szkołę? Strach spotęgował się jeszcze, kiedy pomyślałem, że wartownik może odkryć to

piwniczne okienko bez kraty, którym dostaliśmy się do wnętrza.

Powoli szedł wzdłuż ogrodzenia. Tym razem nie patrzył w okna szkoły. Miał hełm zsunięty nieco na czoło I

luźne buty z cholewami. Zniknął za węgłem budynku. Porwałem z podłogi swoją torbę, wrzuciłem tam Jeszcze
książkę o łodzi podwodnej I wybiegłem z klasy. Dotarłem do piwnicy I ostrożnie wychyliłem głowę z okienka.
Może przyczaił się za murem I czeka? Wydostałem się na zewnątrz. Ciągnąc za sobą torbę, poczołgałem się
wzdłuż muru do tego miejsca, gdzie najbliżej było dziury w siatce. Przestrzeń boiska pokonałem biegiem, t
znalazłem się w zaroślach za ogrodzeniem. Byłem bezpieczny.

Bez przeszkód dotarłem w umówione miejsce nad glinianką. Znajdowali się tam Już wszyscy chłopcy z paki

Piegowatego z Bud. Jednak tylko Ja wróciłem z torbą pełną łupów. Inni porzucili swoje worki w czasie ucieczki.

Ale l tak Piegowaty z Bud był lepszy. Jego to bowiem Niemiec postrzelił w łydkę. Poka- iał krwawiące

obficie miejsce I Imlał się w do-

background image


datku, nie dając po sobie poznać żadnego bólu. Później śmiali się Jeszcze chłopcy z jego paki, kiedy chcąc im
pokazać swoją zdobycz, odkryłem torbę, a tam wszystkie bombki były potłuczone i wymazane marmoladą.
Książka o łodzi podwodnej też ubrudzona wstrętnie. Tylko karabinowy zamek zainteresował wszystkich I
przestali się śmiać.

background image



Filip tał chciał mleć psa. Wielu Jego kolegów Jut od furtki witał/ radosne poszczekiwania czworonożnych
przyjaciół. A Syfon, chłopak z tej samej ulicy, nie rozstawał się ze swoim Plkuslem. Tak śmiesznie szli obok
siebie. PI- kuś co chwila unosił kudłaty pyszczek I pilnie patrzył w oczy swego pana, pomachlwał przy tym
ogonem.
Co prawda miał Już Filip kota Ali Babę. Ale był to niezależny Indywidualista; pojawiał się tylko, żeby
wychłeptać mleko, pomruczał chwilę lub otarł się o nogi I znikał.
Aż trafiła się okazja.
— Te, laluśl — pewnego ranka zawołał go Cygan.

Stał w bramie drewnianego domu zwanego Pekinem. Był ze swoim starszym bratem, który znany był w

miasteczku Jako Jeden z tych, co obrabiali kolejowe transporty na kaliskim torze. Brat Cygana trzymał na
sznurku pięknego szczeniaka o Jedwabistej, rudej sierści, długich frędzlastych uszach I wąskim pysku z czar-
nym, wilgotnym nosem. Szczeniak popiskiwał, a brat Cygana trącał go butem.

— Do hycla go l tyle! — powtarzał z uporem. Zataczał się I cuchnęło od niego wódką.
— On — Cygan wskazał na Filipa — może wziąć tego psa.
Filip skwapliwie pokiwał głową.
— Tylko to będzie kosztować — dodał Cygan.
Filip nie miał pieniędzy. Wygrzebał z kieszeni

edynle kilka drobnych monet. Brat Cygana parsknął śmiechem. Filip poczerwieniał ze wstydu.

Ale możesz przecież coS znaleźć w domu — odezwał się pospiesznie Cygan. — Jtkl fant, znaczy.

Filip już nie odrywał wzroku od psa, Popiskujący, rudy kłębek z opadającymi na smutne oczy uszami. KUlIł się
I dygotał.

Ja go potrzymam — Cygan wyciągnął rękę po sznurek.

Ale jego brat tak na niego popatrzył, że Cygan cofnął się na wszelki wypadek.

Sam wiesz... — szepnął do Filipa — ... co hycel robi z psów. Mydło!

Filip przygryzł dolną wargę. Wiedział, co hycel robi z psami.

A mój brat — dodał Cygan — potrzebuje forsy.

Szczeniak podniósł trójkątny, wąski pysk I popatrzył na Filipa. Poruszył lekko ogonem. Jego ruda, aksamitna
sierść błyszczała w słońcu,
— Do hycla go! — chrypnął brat Cygana.

On ma różne fajne rzeczy w domu — powiedział Cygan.

— Jakie? — zapytał Jego brat.

Aparat fotograficzny — odparł bez namysłu Filip.

Aparat schowany był w walizce pod kanapą. Ojciec robił z niego zdjęcia na wakacjach.

Mało! — skrzywił się brat Cygana. — Za takiego rasowca!

— Oficerki — dorzucił Filip.
Te buty z lśniącymi cholewami stały zawsze w przedpokoju pod wieszakiem. Kawaleryj-

background image


J
[sWe buty wujka Janka, który w wojnę był wofla-
a

U

I nie wrócił jeszcze do kraju.

_ Z ostrogami - dodał Cygan, choć sam przecież nigdy nie widział tych butów.
Jego brat przesunął zgasły niedopałek papierosa z jednego kącika ust * drugi.
— Może być — wypluł niedopałek I wdeptał go obcasem w ziemię.
Ale kiedy Filip wyciągnął rękę po sznurek, na którym był uwiązany pies, odepchnął go gniewnie.
— Towar za towar — warknął.
— Zaraz wracam — rzekł Filip I pobiegł do domu.
Sprzyjało mu szczęście. Ojciec jeszcze nie przyszedł ze szkoły, a mama była zajęta przygotowaniem obiadu.

Toteż uwinął się w kilka minut. Aparat schował za pazuchę koszuli, oficerki owinął w bluzę i trzymając je za
plecami przekradł się na palcach przez kuchnię. Mama stała akurat przy zlewie, puszczając z kranu strumień
wody do miski z ziemniakami.
Oni czekali w bramie Pekinu. Brat Cygana dokładnie zbadał aparat fotograficzny. Nastawił obiektyw. Pstryknął.
— Działa — uznał.
Buty z cholewami spodobały mu się najbardziej. Od razu przymierzył. Jego twarz pojaśniała zadowoleniem.
Przemaszerował wojskowym, sprężystym krokiem I nie zatoczył się nawet. Skrzypiało I czarne cholewy
błyszczały w słońcu.
— Pasują — cmoknął.

background image

Nogą w oficerskim bucie trącił rudego szczeniaka. Przesunął go w stronę Filipa. Rzucił też sznurek. Poszedł

sóble.

— Udało się — ucieszył się Cygan — a już chciał Iść do hycla, ledwie go przytrzymałem.
Filip okręcił na dłoni sznurek I cmoknął na psa. Rudy szczeniak ruszył żwawo, pomachując ogonem.
Miał teraz Filip do pokonania szereg trudności. Na początku musiał tak wprowadzić psa do ogrodu, żeby

pan Sikora, który zajęty był wytyczaniem warzywnych zagonów, nie zauważył nic. Uchylił furtkę I trzymając
szczeniaka na rękach wsunął się do ogrodu, potem czym prędzej ukrył się w chaszczach za trzepakiem. Stąd
mógł obserwować pana Sikorę I drzwi domu. Szczeniak polizał Filipa ciepłym jęzorem po policzku. Popiskiwał
leciutko. Pewnie był głodny. Należało go nakarmić.

Filip uwiązał psa do trzepaka I poszedł do domu. Obiad Już był gotowy. Wrócił też ojciec. Zasiedli do stołu.

Filip jadł bardzo szybko i odpowiadał monosylabami na pytania rodziców.

— Źle się czujesz? — zaniepokoiła się mama.
Pokręcił przecząco głową. Odstawił talerz

z nie dojedzonym drugim daniem. Skwapliwie wyraził chęć uprzątnięcia ze stołu. Ze stosem talerzy udał się do
kuchni. Tam zgarnął resztki kartofli i mięsa do emaliowanej miski Ali Baby. Miskę wyniósł na schodki przed
dom. Wrócił do stołowego pokoju.

— Pójdę się przejść — oświadczył rodzicom.

so

Ojciec popatrzył na niego uważnie. Filip zmieszał się pod tym przenikliwym spojrzeniem.
— Jakaś tajemnica? — zapytał ojciec.
— Głowa mnie boli — wymamrotał pośpiesznie. Gorąco oblało mu policzki. Czuł, źe się czerwieni. Ta

przeklęta skłonność zdradzała go we wszystkim.

— Pójdę się przejść — powtórzył I takim wolnym a napiętym krokiem, czując na plecach spojrzenie

rodziców, wyszedł z domu,

Chwycił miskę, pochylił się nisko I przebiegł wśród krzaków porzeczek i agrestu w chaszcze zarastające kąt

ogrodu. Rudy szczeniak powitał go niezwykle szybkimi obrotami ogona. Do miski rzucił się łapczywie. Zjadł
wszystko I jeszcze starannie wylizał dno. Brzuch spęczniał mu Jak balon. Zwinął się w kłębek obok Filipa i
zaraz usnął. Filip zastanawiał się, jakie dać mu Imię. Przypomniał sobie wiele psich imion, ale żadne mu nie
odpowiadało. Pan Sikora odpoczywał wsparty na łopacie. Rzucał grudy na wróble, które obsiadły zagony.

— Sio! — pokrzykiwał Jak do kur.

Psiak zbudził się. Postawił uszy i nadsłuchiwał. Zawarczał. Chciał biec do pana Sikory.

— Nie wolno — szepnął Filip. Szczeniak popatrzył na niego uważnie. Uspokoił się. Krążyły nad nim

muchy. Od czasu do czasu kłapał zębami, próbując schwytać brzęczącego natręta. Śmiesznie to wyglądało. Psie,
zawiedzione oko i nieosiągalna mucha. W łopianach coś zaszeleściło. Psiak czujnie zastrzygł uszami. Szelest
powtórzył się. Z zarośli wy

background image




Irinw
sunął się bury kot Ali Baba. Był to władca okolicznych ogrodów, postrach innych kotów; uszy miał poszarpane i
bielmo na jednym oku. Przeciągnął się I obojętnie popatrzył na psa. Psiak zaskomlał przyjaźnie. Machać zaczął
puszystym, rudym ogonem. Kocur znieruchomiał. Psiak, przebierając łapkami I przekrzywiając łebek, zbliżać
się zaczął do niego. Może pierwszy raz zobaczył takie stworzenie? Ali Baba zjeżył się i ogon pogrubiał mu
niezmiernie. Czekał bez życzliwości. Zasyczał, pokazując małe, ostre zęby. Psiak stropił się nieco takim
powitaniem. Ale nie zrezygnował. Podbiegł bliżej. Wtedy Ali Baba wymierzył mu dwa niezwykle szybkie
uderzenia kolczastą łapą. Ciosy były bolesne. Pies, podwinąwszy pod siebie ogon, schronił się za Filipem. Za-
piszczał. Ali Baba równie leniwie, jak przyszedł, zniknął w łopianach.

Dwa razy z domu rozległo się wołanie mamy: — Filip, Filip!!
Filip nie odpowiadał.
Pan Sikora skończył wytyczanie grządek. Siedział na pniu, pykając fajeczkę. Rozglądał się wokoło.

Zapewne obmyślał zajęcia na jutro. Wkrótce opuścił ogród. Psiak znowu zasnął. Filip pogładził go po
połyskliwym, aksamitnym w dotyku grzbiecie.

A kiedy słońce schowało się za kamienicę po drugiej stroni* ulicy, wziął psiaka na ręce i skierował się do

domu. Ostrożnie otworzył drzwi werandy. Bezszelestnie, Indiańskim sposobem wśliznął się do mieszkania.
Rodzice sie
dzieli w stołowym pokoju. Pies zwinnie zsunął się z jego rąk na podłogę. Biegał obwąchując krzesła, stół, szafę
z książkami, pianino. Filip rozważał, co robić dalej. Postanowił położyć się do łóżka. Był to jedyny sposób na
przechowanie psa przez noc. Przygotował posłanie. Ze stołowego rozległ się skrzyp otwieranych drzwi. Kroki.
Filip wepchnął psiaka pod pianino i zastawił fotelem. Kroki skierowały się do łazienki. Filip rozebrał się szybko
I położył

background image


do łóżka. Psa wziął ze sobą. Ukrył go pod kołdrą. Na nocnym stoliku rozłożył książkę do zadań arytmetycznych.
Najsłabszy był z arytmetyki J rodzice, Jeżeli wejdą tutaj, przede wszystkim pochwalą go za pilność. Może to
więc odwrócić Ich uwagę od czegoś Innego. Pies sapał i pomrukiwał pod kołdrą. Zabawne były te dźwięki. Od
cieniutkich pisków do głębokich, basowych pomruków. Rozśmieszały Filipa.

— Śpioch Jesteś — mówił pod kołdrą. — Powiedz, Jakie dać cl Imię...
Do pokoju weszła siostra. Tak samo Jak Filip dostała się do mieszkania przez werandę.
— Tak wcześnie w łóżku — zdziwiła się. — Nabrolłeś coś?
— Jestem zmęczony — odparł Filip.
W tym momencie pies zachrapał Jak człowiek. Siostra, pochylona nad stołem, odwróciła gwałtownie głowę.
— Co to?
— Pewnie słychać, Jak pan Sikora chrapie — rzekł nienaturalnie głośno Filip. — On to potrafi chrapać. —

Okręcił się szczelnie kołdrą.

Siostra nadsłuchiwała czujnie. I tak się zaczęło. Pies chrapał, a Filip pogwizdywał, zagłuszając w ten sposób

odgłosy spod kołdry.

Siostra Już nie spuszczała wzroku z Filipa. Patrzyła na niego bardzo dziwnie. Wybiegła z pokoju. Wróciła z

mamą. Pies chrapał nadal. Bulgotliwle. To znów ochryple. Filip gwizdał. Naciągał kołdrę pod samą brodę.
Matka stanęła nad łóżkiem. Położyła dłoń na Jego czole.

— Rozpalony — zaniepokoiła się wyraźnie.
Filip leżał naprężony sztywno I znieruchomiały. Jedną ręką obejmował psa, drugą zaciskał na kołdrze.

Naraz pies poruszył się 1 Jego rudy, puszysty ogon wysunął się spod kołdry. Siostra cofnęła się. Mama
natomiast pochyliła się nad łóżkiem I szybkim ruchem ręki zerwała kołdrę. Ten rudy kudłaty psiak leżał na
grzbiecie z rozchylonymi łapami. Siostra parsknęła śmiechem.

— No tak — powiedziała przeciągle mama.
Pies obudził się i zamerdał ogonem.
— Przecież wiesz doskonale, że nie mamy warunków, żeby go trzymać — surowo I nieubłaganie

zabrzmiał głos mamy.

Filip milczał. Tylko machinalnie gładził psiaka po różowobiałym spęcznlałym brzuchu.
Wkrótce w pokoju pojawił się ojciec.
— Popatrz! — mama oskarżyclelsko wyciągnęła rękę I wskazała na łóżko.
Ojciec zaraz odwrócił się I wyciągnął z kieszeni chusteczkę. Rozkaszlał się hałaśliwie, osłaniając twarz

chusteczką. Tym sposobem skrywał uśmiech. Tego Filip był pewien.

— On Jest mój — powtarzał Filip żarliwie — ón Jest mój! — I coraz mocniej obejmował rudego,

kudłatego psiaka.

Ojciec milczał. Było to milczenie pełne napięcia. Cisza I tylko słychać leciutki chichot siostry I

posapywanie psa.

— Niech zostanie — zdecydował ojciec, ciągle osłaniając chusteczką twarz.
— A pan Sikora? — zapytała matka. — Przecież nie znosi psów!

background image


— Przekonamy go jakoś.
Ojciec twarz już miał poważną, bez śladu uśmiechu nawet. Radość Filipa nie miała granic. Od razu złożył sobie
solenne przyrzeczenie, że musi podciągnąć się z arytmetyki, co najmniej na czwórkę. Będzie to prezent dla ojca.
I dopiero znacznie później wyszło na jaw zaginięcie aparatu fotograficznego 1 butów z cholewami. Pies
nazwany został Rudzikiem I nawet pan Sikora zaczął darzyć go pewną sympatią. Pozwalał mu hasać po
ogrodzie.
Czasem do płotu podchodził Cygan I spoglądał na psa. Pies nie zwracał na niego uwagi. A raz zawarczał
groźnie.

Nie poznaje — mruknął Cygan i odszedł powoli.

\

background image

Wóz zaprzężony w dwa rosłe, kare konie toczył się z łoskotem I zgrzytem po kocich łbach głównej ulicy

miasteczka. Powoził mały człowieczek w czapeczce z pomponem, o pomarszczonej Jak pieczone Jabłko twarzy,
który pokrzykiwał niezwykle grubym głosem: — Wio! Wio, Belzebuby!!...

Obok niego na koźle wyłożonym wzorzystą kapą z frędzlami siedziała smutna, wyliniała małpka w srebrnej

obroży na szyi. Kiedy wóz zachybotał na wybojach, małpka strachllwym, prawie dziecięcym sposobem
przytuliła się do małego człowieczka. Spod plandeki, tworzącej dach nad wozem, dochodziły przytłumione
głosy, chrapliwy śmiech, pisk. Z tyłu przywiązany do osi łączącej tylne koła biegł kosmaty, rudy pies,
przypominający nieco lisa. To był tajemniczy wóz I jego pojawienie się o zmierzchu na głównej ulicy
miasteczka wywołało znaczne ożywienie. W oknach I bramach pokazali się ludzie. Mały woźnica o basowym
głosie Intrygował najbardziej. Jego towarzyszka na koźle również. Oto małpka chwyta bat 1 strzela nim
fantazyjnie w powietrzu. Czyni to umiejętnie Jak człowiek.

Ludzie wychodzą z bram 1 patrzą ze zdumieniem. Kare konie ruszyły truchtem, a spod plandeki zabrzmiały

skoczne dźwięki melodii, wygrywanej na piszczałce. Małpka poczęła pląsać tanecznie na koźle. Wreszcie
znieruchomiała, przytulona miłośnie do malutkiego woźnicy.

Chłopcy z Bud pobiegli za wozem. Piegowaty nawet próbował wskoczyć na wystający

drąg opatrzony latarnią z migotliwym światełkiem, ale rudy pies podobny do lisa odpędził go złowrogim
charkotem.

Filip też chciał pobiec z chłopcami. Jednak matka przytrzymała go za rękę.
— Marsz do domu! — powiedziała surowo, choć sama spoglądała za wozem z jakimś tęsknym,

zastanawiającym uśmiechem.

Turkot oddalił się, wygasł zupełnie I znowu wróciła przedwieczorna cisza.
Filip dawno Już odrobił lekcje, zjadł kolację I leżąc w łóżku, rozmyślał o tym wozie zaprzężonym w dwa

ciężkie, kare konie, co tak niespodziewanie pojawił się w miasteczku.

Oni mieli swój biwak na placyku przed remizą strażacką. Płonęło ognisko. Nad nim kołysał się zawieszony

na trójnogu kociołek. Mały człowieczek przegarnlał w nim warząchwlą. Tym razem był bez czapeczki z
pomponem I jego łysa czaszka w odblasku płomienia błyszczała Jak wypolerowana.

Domem akrobatów był wóz z brezentowym dachem i stamtąd migotało światełko lampy oraz

rozbrzmiewały smętne dźwięki melodii wygrywanej na piszczałce.
Chłopcy stali za parkanem I patrzyli w zachłannym napięciu na wszystko. Filip też był z nimi I też odczuwał
trudne do określenia podniecenie. Starcza i dziecinna zarazem twarz małego człowieka mieniła się na przemian
grozą I dobroduszną wesołością.

background image

— Liliput — szepnął Piegowaty.
— Co? — nie zrozumiał Filip.
— Taki mały 1 stary nazywa się liliput — wyjaśnił Piegowaty.
— Liliput — powtórzył Filip.
Wóz z brezentowym dachem zakołysał się i ugiął na jedną stronę, przeważony Jakimś nie byle jakim

ciężarem.

Z jego wnętrza wynurzył się olbrzymi mężczyzna, obnażony do pasa. Za nim wyskoczyła kobieta w

pasiastym trykocie z piszczałką w dłoni.

Zbliżyli się do ogniska. Olbrzym wyglądał przerażająco. Przy każdym jego ruchu grały mięśnie na szerokim

karku, plecach i wypukłej jak tarcza klatce piersiowej, pokrytej pokręconymi kudłami. Głowę miał niepropor-
cjonalnie małą, okrągłą, porośniętą krótkim, gęstym włosem, a usta zasłaniały mu długie, obwisłe wąsy. Był to
siłacz. Dostrzegł od razu chłopców wpatrujących się w niego z podziwem. Parsknął dzikim śmiechem i nagle
chwycił swoją ogromną niczym konar dębu ręką Liliputa. Objął go w pasie, podniósł w górę jak zabawkę i
wykonał gest, Jakby chciał rzucić nim w chłopców. Oni odruchowo przykucnęli za parkanem. Liliput zawył
rozdzierająco. Z wozu wyskoczyła małpka, która z niezwykłą zręcznością wdrapała się na plecy siłacza i
piszcząc targała go za obwisłe wąsy.

Siłacz zaniósł się gromkim śmiechem. Postawił ostrożnie Liliputa przy ognisku. Skinął na kobietę w

pasiastym trykocie. Ona zagrała

background image


mmmmm

na piszczałce. Małpka niczym baletnlca ruszyła w pląs wokół ogniska. Za nią, przytupując, puścił się Liliput,
który wymachiwał warząchwlą. Pies wynurzył się spod wozu I zaszczekał kilka razy. Clenie tańczących
poruszały się wyogrom- nlone na brezentowym dachu wozu. Chybotliwy płomień ogniska pokazywał w
groźnym zniekształceniu twarz Siłacza I jego błyszczący tors. Długie włosy kobiety opadały złocistym
strumieniem na plecy.
Chłopcy stali jak zaklęci I patrzyli. Ich serca biły niespokojnie, a dłonie zaciskały się na sztachetach parkanu.
— To jest życie — pierwszy odezwał się ochryple Piegowaty.
Zza kościelnej wieży wynurzył się blady, okrągły księżyc I w jego blasku wszystko było jeszcze bardziej
tajemnicze I pociągające.

Kobieta w pasiastym trykocie siedziała na wysokich, tęczowych poduszkach, skrzyżowawszy nogi po

turecku. Pałeczkami uderzała rytmicznie w bęben. Na głowie miała czarny, lśniący cylinder.

Remiza była zatłoczona .po brzegi. Liliput stał przy wejściu 1 sprzedawał bilety. Towarzyszyła mu małpka

ubrana w kwiecistą sukienkę. Witała wchodzących dygiem jak grzeczna dziewczynka. Niektórzy próbowali po-
gładzić ją po śmiesznym, obdarzonym ludzkim wyrazem pyszczku. Ale za każdym razem odskakiwała zwinnie.
Filip przyszedł tutaj z oj
cem. Liliput wręczył Im bilety i wskazał miejsce na ławach przed samym podium, gdzie miał odbyć się występ.
Jeszcze raz kobieta w pasiastym trykocie wybiła krótki, denerwujący rytm na bębnie. Wtedy na podium
wskoczył Liliput I kłaniając się nisko, zahuczał swoim basemi

— Proszę szanownej publiczności! Ladles and gentlemen! Za chwilę nastąpi pokaz siły światowej sławy

championa!! Roland Furloso Marlnelll!

Zagasły światła pod sufitem. Tylko estradę oświetlał czerwony reflektor. Nastała cisza. W ciemnościach

zatłoczonej, dusznej remizy rozpoczynało się niezwykłe widowisko. Bohaterem wieczoru był Siłacz. A siłę miał
nieludzką.

Podnosił ogromne sztangi, zapraszając niedowiarków z widowni do wypróbowania Ich ciężaru. Nawet

dwóch miejscowych osiłków nie dało rady tym sztangom. Natomiast Siłacz, napinając swoje kłębiące się pod
skórą mięśnie, podniósł metalowy drąg, obciążony na końcach wielkimi kręgami, wysoko ponad głowę I przez
chwilę stał zastygły niczym Atlas. Pochylił się, sztangi opadły z łoskotem na podium. Po tym wyczynie nie
odpoczywał długo. Ciasno obwiązał pierś łańcuchem I nabrawszy powietrza do płuc, rozerwał ten łańcuch bez
szczególnego wysiłku. Łamał również podkowy I wyginał w wymyślne esy-floresy metalowe pręty, które
sprawdzali uprzednio ludzie z widowni. W przerwach między jego popisami Liliput

background image


bawił publiczność żonglersklmi sztukami i wesołymi dykteryjkami. Towarzyszyła mu małpka, która
wykonywała zabawne gesty, rozśmieszając zebranych do łez.

Ostatnim wyczynem Siłacza miał być numer z koniem. Tak zapowiedział Liliput, pełen skupienia I

uroczystej powagi. Rozległy się dziwne, egzotyczne dźwięki piszczałki. Siłacz położył się na podium. Liliput
umieścił na Jego piersi dwie deski I wielki kary koń powoli zaczął wstępować swymi przednimi nogami na pierś
Siłacza. Teraz odezwał się bęben cichym, pełnym napięcia rytmem. Twarz Siłacza nabrzmiała purpurą I
pokazały się wężlaste żyły na szyi. Deski trzeszczały pod ciężarem konia. Wszyscy wstrzymali oddech. Filip
zacisnął dłoń na ramieniu ojca. Wyobraził sobie, że za chwilę mocarne kopyta karego konia zmiażdżą pierś
Siłacza. Nic podobnego nie stało się Jednak. Pałeczki załomotały w bęben akordem zwycięstw a. Olbrzymi kary
koń stał całym ciężarem swych przednich nóg na piersi człowieka. W czerwonym świetle reflektora wyglądał
Jak smok. A po chwili, prowadzony za uzdę przez Liliputa, zstępować zaczął z desek leżących na piersi Siłacza.
Filip z ulgą puścił ramię ojca. Rozległy się długie, gorące oklaski.
Stall przy parkanie I patrzyli na Liliputa, krzątającego się wokół ogniska.
Piegowaty, który był z nich najśmielszy, wyciągnął paczkę papierosów drogiego gatunku I wręczył małemu
człowieczkowi. Liliput skwapliwie przyjął podarunek I fiknąwszy koziołka, przedefilował kilkanaście metrów
na rękach. Małpka spała w koszyku przy ognisku, zwinięta w kłębek Jak dziecko. Uniosła głowę I ziewnęła.

— Bejbyl — powiedział pieszczotliwie Liliput i przesłał jej dłonią całusa. Odpowiedziała takim samym

gestem.
Chłopcy wybuchnęll śmiechem.

— Pstt! — Liliput przytknął palec do ust I spojrzał na wóz z brezentowym dachem.

background image


Marlnelll — powiedział szeptem peł ku — odpoczywa przed występem

— Fajne to wasze życie — odezwał się Piegowaty.
— A coś myślał! — rzekł Liliput. — Życie artystów. Sztuka jest koroną wszystkiego. Ciągle w drodze,

świat jak kalejdoskop. Strzelasz sobie z bata, pędzą kare rumaki. Gościńcem z miasteczka do miasteczka. Nudy
nigdy nie zaznasz. Cały świat przed wędrownym wozem stoi otworem. Wolne my bractwo I przygód mamy bez
liku. A strachu przed nieznanym nie ma w nas żadnego...

Liliput był dzisiaj w dobrym humorze. Powodem tego stała się manierka, z której pociągał co jakiś czas po

łyku. Po każdym kolejnym łyku jego ożywienie wzrastało. Zaczął pokazywać chłopcom fascynujące sztuczki,
wyciągając z Ich kieszeni kolorowe chusty, białe piłeczki, pawie pióra, talie kart, monety i pierścionki.
Wyczarował też spod czapki gołębie I połykał ognie z płonących szczap.

— Gdybym chciał... — rzekł przeciągając słowa — niejednego z was mógłbym nauczyć magicznego

kunsztu. Ja... — wypiął się dumnie — żongler I iluzjonista, uczeń Ramy, wielkiego maga z Indii. Tylko do tego
trzeba mieć dar, czyli talent od Boga dany...

Wbił palące oczy w chłopców. Wskazującym palcem trącił Filipa, który stał najbliżej.
— Ty ml wyglądasz na utalentowanego. Piegowaty I Inni popatrzyli na Filipa z zawiścią.
Czekał na dalsze słowa Liliputa. Już widział się w roli czarodzieja. Już patrzą na jego magiczne sztuczki.

Zachwyt w Ich oczach. Ale Liliput nic więcej nie powiedział.

Z głębi wędrownego wozu rozległo się potężne Jak ryk leśnego zwierza ziewanie.
— Obudził się! — szepnął Liliput I gorliwie zaczął przegarnlać warząchwią bulgoczącą w kociołku zupę.
Brezent okrywający wóz rozsunął się I wynurzył się stamtąd Siłacz, a za nim kobieta w pasiastym trykocie.
Chłopcy cofnęli się w ciemność za parkan. Stamtąd obserwowali Siłacza.
Czochrał się po piersiach obrośniętych skręconymi kudłami. Przeciągnął się I zagrały mu mocarne bicepsy

na ramionach. Jeszcze raz ziewnął. Ziewanie jak grzmot. Uszczypnął kobietę w pośladek. Zachichotała.

— Gotowe? — zapytał Siłacz.
Liliput podsunął mu miskę z zupą. Siłacz jadł żarłocznie, slorbiąc I mlaskając. Zapijał z manierki, którą

również podsunął mu Liliput. Filip przymknął oczy.

Wędrowny wóz jedzie gościńcem. Liliput strzela z bata. Małpka piszczy radośnie. Wyruszają w nieznane.
Świat był wrogi i odpychający. Ci z paki Piegowatego uważali Filip* za przybłędę. Nie przepędzali go, choć

ciągle czuł ich pełne pogardliwej wyższości spojrzenia. Rodzice za-

background image


branlali mu chodzJć do Pekinu I stawiali Jako wzór Jureczka z czerwone) kamienicy, największego w IV b
kujona I lizusa.

— Taki dobrze ułożony chłopiec — mówiła mama.
— Wyrosną z niego ludzie — dodawał ojciec.
Tak mówiąc patrzył na niego z naganą. Filip obwarował się szczelnie w swoim świecie wyobraźni I

miejscem, gdzie najchętniej przebywał, stała się opuszczona altana. Tam, bezpieczny I swobodny, przechadzał
się wolnym krokiem władcy I widział, Jak wodzą za nim oczyma wyprostowani służbiścle 1 oczekujący na Jego
rozkaz generałowie.

Najlepiej czuł się w tej altanie, ukrytej w kącie zdziczałego ogrodu, pośród chaszczy, I tu odbył niejedną

dramatyczną przygodę, będąc wspaniałym marszałkiem zwycięskiej armii lub śmiałym odkrywcą nie zbadanych
dotąd dżungli I pustyń.

Jednak, kiedy opuszczał altanę, świat znowu powracał do swych Zwykłych, uciążliwych wymiarów I

zarówno cl z paki Piegowatego, jak banda Cygana nazywali go laluslem, niedorajdą, maminsynkiem I jeszcze
gorszymi przezwiskami. Toteż w tych wczesnych, rannych godzinach, przewracając się z boku na bok w łóżku,
podjął wreszcie męską, nieodwołalną decyzję. Pojedzie wędrownym wozem. Zostanie magikiem. Liliput nauczy
go cudownych sztuczek. I pewnego razu znów pojawi się w miasteczku, aby dać pokaz swego kunsztu. Staje na
podium w remizie. Pałeczki wybijają tajemniczy, egzo-
tyczny rytm na bębnie. Za chwilę rozpocznie swoje występy.
Wyobraził sobie chłopców, wpatrzonych w niego z zazdrosnym podziwem.
Zerwał się z łóżka. Był Już bez wątpliwości. Chlebak miał przygotowany zawczasu. Przewiesił przez ramię.
Dopiero świtało. Przez uchylone drzwi słychać równe oddechy rodziców. Oknem wymknął się ze swego pokoju.
Biegł pustymi uliczkami miasteczka, które jeszcze spało. Na miejsce dotarł w samą porę. Wóz akrobatów
wyjeżdżał już z placyku przed remizą strażacką. Na koźle siedział Liliput i pokrzykiwał basem na kare konie. Do
jego boku tuliła się małpka, oplatając mu szyję kosmatymi łapkami. Wóz zaturkotał po kocich łbach głównej
ulicy miasteczka.
Filip dopadł kozła I wyciągnął ręce, próbując dostać się na górę.
Liliput zwrócił do niego starczą, pomarszczoną twarz.
— A ty gdzie t — zawołał.

Ja... — dyszał Filip biegnąc przy wozie — Ja chcę z wamii

Patrzył błagalnie w starą twarz małego człowieczka.
— Z wami... — powtórzył. — W świat!
Liliput wybuchnął śmiechem.
— A co ty byś robił? — zapytał.

Wszystko! — odparł Filip. — Przecież mam dar!

Liliput strzelił z bata.
—• Z nami w świat! —- powtórzył krztusząc

background image


się śmiechem. Jego maleńkie ciało dygotało I trzęsło się tym śmiechem nie do opanowania.

Małpka wykrzywiła się szkaradnie do Filipa i pokazała mu język.
Spod brezentowego dachu wychyliła się wąsata twarz Siłacza. Za nim kobieta w pasiastym trykocie i

cylindrze na rozpuszczonych, złocistych włosach. Wszyscy troje patrzyli na Filipa. Zanosili się kpiącym,
ohydnym śmiechem. Rudy pies rozszczekał się zajadle. Liliput zaciął biczyskiem konie po opasłych bokach.
Ruszyły ciężkim, niezgrabnym cwałem.

Filip pozostał z chlebakiem opadającym mu z ramienia na pustej ulicy miasteczka. Patrzył za oddalającym

się wozem. Broda drżała mu żałośnie i z trudem powstrzymywał płacz.

background image

W tamtych odległych już czasach, wiosną, cztery orzechy przed Pekinem zieleniły się bujnym listowiem.

Chłopcy z tej ulicy obserwowali pilnie dojrzewanie orzechów. Mijały miesiące. Przychodził wreszcie taki dzień,
kiedy trzeba było uzbroić się w kije z zakrzywionymi drutami I wyruszyć na orzechy. Chłopcy wyczekiwali na
zmrok. Pan Buła, ponury właściciel placu przed Pekinem, pilnował orzechowych drzew codziennie. Niekiedy też
ciemną nocą przychodził z psem I czatował na chłopców. Wielki, kosmaty wilczur powarkiwał z cicha. Chłopcy
przyczajeni za sodowiarnią spoglądali na gigantyczną w ciemności sylwetkę pana Buły. Buła, kiedy złapał
któregoś z nich, bił szerokim, żołnierskim pasem do krwi I zamykał w piwnicy. Rankiem zawiadamiał rodziców.

Filip stał na najbardziej wysuniętym posterunku przy płocie. Widział błyszczące ślepia wilczura. Słyszał

ciężkie kroki pana Buły. Wiatr straszył w koronach drzew. Filip najbardziej obawiał się obejrzeć za siebie. Na
plecach czuł oddech Nieznanego, nawet przymknąwszy oczy widział rękę potężną, zwisającą nad głową. Przez
chwilę zapragnął znaleźć się w domu. Przytulnie. Bezpiecznie. Otrząsnął się z tej słabości. Przywarł do sztachet
parkanu. Słyszał powolne, ciężkie kroki pana Buły. Cygan i Jego paka czatowali z przeciwnej strony. Kiedy pan
Buła oddali się, Filip gwizdnie trzy razy. Wtedy chłopcy wdrapią się na orzechowe drzewa. Tak zostało
umówione.

Filip posłyszał od strony glinianki Jakiś szmer,

background image




rosnący, podejrzany. Spojrzał. Nikogo nie widać. Wkrótce szmer ustał. Ale z Innej strony znów... To pełne
napięcia wyczekiwanie przerwał daleki głos matki: — Filip! Filip!

Wpatrzył się w zarysy Pekinu, oświetlone skąpo naroiną latarnią. Stamtąd wołanie. Powtórzyło się. jeszcze

bardziej donośnie. Bardziej surowo.

Filip opuścił posterunek I pobiegł do domu. Już w łóżku pomyślał z rozpaczą: „Co będzie Jutro?"
— Jutro — powtarzał szeptem.
Widział pełną pogardy twarz Cygana.
„Gnojek — powie o nim Cygan — po prostu gnojek." Chłopcy przytakną I parskną pogardliwym śmiechem.

Filip nie mógł zasnąć. Podszedł do okna. Pusta ulica. Haniebna ucieczka. Zwykłe tchórzostwo. Opuścił
posterunek. Jutro w komórce tylko o tym będą mówić.

Ta Ich komórka znajdowała się za Pekinem, wlepiona w rząd pokrzywionych I zagadkowych Innych

komórek. Przejścia między nimi były ciasne I Idąc tam oglądało się przeróżne dziwy. W pierwszej od podwórza
Wosik trzymał chudego konia, który łeb wyciągał I rżał na widok chłopców. Częstowali go cukrem. Szkapa po-
kazywała, Jak w uśmiechu, rzadkie, ociekające zieloną śliną zęby.

W Innych komórkach przeróżne graty. Łóżka, nogi od krzeseł, blachy, skrzynie. Dwie były niedostępne,

zamknięte na wielkie kłódki I na pewno znajdowały się tam dziwne, tajemnicze rzeczy.
— Sama Kanada — powiadał o tych zamkniętych komórkach Cygan — cholerna Kanada.
Filip zbudził się bardzo wcześnie. Wyjrzał przez okno. Dzień szary, bezsłoneczny. Kamienica naprzeciw jeszcze
spała. Mleczarz ustawiał na schodach bańki. Ale Cygan na pewno Już wstał I pobiegł do komórki. Biegnie I na-
wołuje chłopaków. Za chwilę zasiądą na cegłach. Cygan zapali papierosa I strzyknie śliną przez zęby. Wyjdzie
Jeszcze przed komórkę I rozejrzy się bacznie. Jego ojciec, wiecznie pijany
w

background image


łcrawiec^Tpada często do komórki, podbiega do Cygana I mówi ze złym uśmiechem: — Kurzyłeś, znowu

kurzyłeś? — Bije Cygana pięścią, gdzie popadnie. Cygan z twarzą mokrą od łez wraca do chłopców 1
oznajmia krótko: — Zlał mnie stary. Ale —■ dodaje — nawet nie pisnąłem. Tylko przygryzłem wargi. —
Broda drży mu żałośnie.
Może I dziś, zanim zaczęli rozmowę o Filipie, wpadł pijany krawiec. Cygan wytarł łzy i zaczął z pogardą:

„Ten gnojek zdradził nas. To gnojek."

O nim, o Filipie, tak będą mówić. Filip czerwienieje, odstawia ze wstrętem śniadanie. Wygląda przez okno.

Już zbudziła się kamienica. Słychać śpiew pani Julii. Babka Arkadiusza drepcze do sklepiku. Wosik wy-
prowadza chudą szkapę. Zaprzęga do platformy. — Wio, Baśka! — woła. W komórce zebrała się już cała paka.
Cygan siedzi pośrodku. Haniebna ucieczka Filipa to długa sprawa. Omawiają szczegółowo.

„Laluś" — powie Benek, syn furmana Wosika.

„I takiego przyjęliśmy do ferajny" — ktoś doda.

Filip musi Iść do komórki. Koniecznie. Wytłumaczyć wszystko. Ta czarna noc. Coś szeleści podejrzanie od

strony glinianek. Taka zła cisza. Naraz szmery. Warczy pies. Kroki pana Buły. Nikogo nie widać. A te szmery
tak blisko. I wołanie matki. Ostre, niecierpliwe. Wszystko było wtedy przeciw niemu.

background image


J Musi Iść do komórki. Podszedł do drzwi.
— Ani się waż! — powiedziała matka.
Za nocną wyprawę postanowiono nie wypuszczać go dziś w ogóle z domu.
— Lanie, i to porządne — dodał ojciec ■— jeżeli wyjdziesz choćby na krok.
Siostra śmiała się złośliwie. Jeszcze dotąd nie mogła zapomnieć o stracie swej piłki, którą Filip podarował
chłopakom z ulicy.
Zatrzasnęły się drzwi. Ojciec poszedł do pracy. Matka wróciła do kuchni. Filip został sam w pokoju. Rozgląda
się: nudny, wstrętny pokój. Podłoga błyszczy po froterce. Zegar cyka monotonnie. Filip kucnął na podłodze.
Klepki układają się w morskie, zębate fale. Morze z klepek coraz bardziej wzburzone. Popielniczka to wątła
łupina, szalupa wśród błyszczących żółto fal. W tej popielniczce, góral sklm pantofelku, Filip śmiały żeglarz Jak
Slndbad Niebo czernieje. Niskie, grube chmury. Za pada noc jak wczoraj podczas wyprawy na orze chy. Filip
pewną ręką prowadzi łódź. Stop Rafa. Łódź otarła się ze zgrzytem o nogę stołu Żeglarz jest odważny 1
opanowany. Ląd znacz] się nikłą linią w oddali. Jednak nieosiągalny Stromy, skalisty brzeg. Łódź — góralski
pan tofelek płynie wzdłuż ściany stołowego pokoju,

Filip nie jest tchórzem. Musi udowodnić to chłopakom. Cyganowi najbardziej. Z niechęcią odsunął łódź, już

teraz zwykłą popielniczkę. Podłoga odpycha wspomnieniem nużących froterek.

Filip przylepia twarz do okna I patrzy na

widoczny zza płotu rząd komórek przy Pekinie. Długi czas Cygan nie przyjmował go do swojej paki. Mógł tylko
z zazdrością wystawać przed komórką. Dopiero kiedy wyniósł z domu aparat fotograficzny dla jego brata,
zmieniło się wszystko. Siedział z nimi i rozmawiali przyjaźnie. Wkrótce pozycję swoją umocnił jeszcze bardziej.
Wybrali się wtedy na orzechy. Złapał go pan Buła, bił szerokim pasem I pytał:
— Kto był z tobą?
Filip milczał Jak zaklęty. Nie wydał nikogo.

Jal Tylko ja sam — odpowiadał, połykając łzy.

Pochwalił go Cygan. Poklepał po plecach i rzekł:
— Jeszcze będą z deble ludzie.
A teraz? Tak się zachował! Był na czatach i jak tchórz opuścił posterunek.
— Filipie! — rozległ się głos matki. Drgnął i uniósł głowę. Matka stała w drzwiach
I uśmiechała się do niego. Opuścił zaraz głowę. Matka nic nie rozumie. I teraz znów zaczęła mówić o
łobuziakach, z którymi nie powinien się bawić.

Nie można — mówiła łagodnie — to są źle wychowani chłopcy.

Filipowi zakręciły się łzy w oczach. Odwraca się tyłem do matki.

Lalusiem nie będę — powiedział stanowczo.

Kiedy tylko matka zamknęła drzwi za sobą, Filip podjął decyzję. Wyjdzie z domu. W komórce nie będzie już
ukrywać się w kącie. Sta

background image




nie pośrodku f powie chłopakom o swoich cholernych kłopotach. Tak. Cholernych. To najlepsze słowo.

Spojrzał na huculski kilim wiszący nad kozetką. Na kilimie szabla ułańska. Rodzinna pamiątka. Jeszcze po

dziadku. Stara, prawdziwa szabla o błyszczącym, poszczerbionym ostrzu. Uśmiechnął się radośnie. Zdjął szablę.
Była ciężka. Z trudem wywinął nią kilka razy, przeszywając sztychem niewidzialnego przeciwnika. Wejdzie do
komórki, rzuci na podłogę szablę 1 powie niedbale; „Bierzcie 1 Oto łupi"

— Bierzcie — powtórzył dwa razy.
Zaraz jednak pokręcił przecząco głową. To może być przyjęte Jako tchórzliwe wkupywanie się w łaski

Cygana I jego paki. A więc schowa szablę za plecy i kiedy opowie swoją sprawę, położy szablę przed zamilkłą z
podziwu gromadą.

Zdecydowanym ruchem otworzył okno. Wyskoczył. Był wolny. Pochyliwszy się nisko, pobiegł wśród

zarośli. Przecisnął się przez dziurę w płocie.

Na ulicy minął tego grubasa Jerzyka. To z nim, matka radzi, powinien bawić się Filip. Grzeczny. Dobry

uczeń. Jerzyk szedł zamyślony, z książką pod pachą. Filip szczypnął go z tyłu w szyję. Tłuścioch Jęknął I
obejrzał się strachliwie... Filip pokazał mu Język. Wszedł między zmurszałe, zapadnięte w ziemię komórki.
Znajome zapachy. Śmierdzi śmietnikiem, smołą, zalatuje też stajnią. Zwolnił kroku. Wsłuchał się w głosy
dochodzące z Ich komórki. Przez szpa
ry w ścianie sączyły się strużki dymu. Pewnie odbywa się narada. Filip chowa szablę za plecy. Opiera się o
ścianę. Jednak ludzie odważni wahają się tylko przez chwilę. Hałaśliwie otwiera drzwi I wchodzi do wnętrza. Są
wszyscy. Cała ferajna. Cygan siedzi w kucki 1 reperuje procę. Panicz Seweryn ostrzy nóż o kamień. Benek
gwizdnął przeciągle. Panicz Seweryn odłożył i)óż. Smuga jasności wpadła z podwórza. W tej smudze stanął
Filip.

Przyszedłeś, lalusiu — wycedził Benek. Szturchnął go boleśnie. Filip odtrącił go ramieniem. Popatrzył

wojowniczo.
— Jaki to kozak! — zaśmiał się Staslek Mlgda. Cygan wstał.

Gnojku — zamruczał, mierząc Filipa pogardliwym spojrzeniem.

W ogóle... — doszedł do Filipa głos z kąta — po co on tu przyszedł? Podtykają mu wszystko. Zabawek

ma całą skrzynię...

To mówił Arek Mucha.
— I jakie zabawki! Takie Indiany maleńkie. Z ołowiu. I jeszcze traperzy, kowboje... Tyle tego...
Chłopcy wpatrywali się nleprzyjaźnle w Filipa.
— A wczoraj uciekł z posterunku —oświadczył Cygan.
Filip odetchnął głęboko I zaczął mówić. Zrazu jąkał się trochę z emocji. Mówił długo, jak nigdy dotąd w tej

komórce. Wyliczał po kolei największe swoje kłopoty. Przede wszystkim sznur od żelazka. Trzy razy dostał
lanie od ma

background image



■ l
my sznurem bd żelazka. Za te nocne wyprawy na orzechy właśnie. Następnie zamykanie drzwi na klucz. Często
tak siedzi cały dzień, uwięziony w domu po prostu. A siostra!! Szpieguje go zawzięcie i donosi matce o jego
odwiedzinach w komórce.
Wszedł między krąg siedzących w kucki chłopaków i wyciągnął zza pleców szablę ułańską. Zabłysła srebrnym
blaskiem. Rzucił niedbale na ziemię.
— Przyda się nam — oświadczył.
Benek podniósł szybko szablę I obmacał. Cmoknął. Przesunął palcem po ostrzu. Gwizdnął z uznaniem.
— Prawdziwa... — szepnął.
Inni chłopcy też pochylili się. Od szabli szedł ciągle srebrny, piękny blask.
Cygan wytrącił Benkowi szablę. Upadła na ziemię. Trącił ją butem. Nie patrzył na nią wcale.
— Jego kłopoty — powiedział szyderczo.
Twarz wykrzywił w kpiącym grymasie. Chłopcy z jego paki roześmieli się. Nikt już nie patrzył na szablę.

I ty chcesz z nami — szydził Cygan — w naszej ferajnie? Mnie — wypiął się dumnie —

— to stary wiąże i tłucze. Do krwi! — dodał.
— A ja nawet nie pisnę...
Nieznacznie, spod przymrużonych powiek zerknął na szablę ułańską. Poruszył się niespokojnie i odwrócił
głowę.

A uciekłeś ty kiedyś z domu? — zwrócił się do Filipa.

Pokręcił przecząco głową.

Cygan powiedział, jak to spał na strychu w Pekinie. Ciemno na tym strychu, coś szeleści, popiskuje, jęczy.

Początkowo myślał, że to duchy. Ale żadne tam duchy. Myszy i łasice. A żywił się byle czym. Chodził na
badylarskie pola. Zrywał pomidory, cebulę, kalarepę.

— I żyłem... Tydzień tak żyłem...
Wysunął nogę i trącił szablę. Zaraz jednak cofnął nogę.

„Wyrzucą — pomyślał Filip. — Za chwilę wyrzucą z komórki".

background image

Przymknął oczy I czekał. Ktoś walnął go w plecy. Przykullł się. Mocniej zacisnął powieki.
— Nie stercz Jak palant — posłyszał głos Cygana. — Siadaj I weź się do roboty! Trzeba wystrugać widełki

do proc.

Otworzył oczy. Cygan sięgnął po szablę. Pogładził. Chwycił oburącz, podniósł ponad głową I z rozmachem

przeciął nią powietrze. Chłopcy chciwie wpatrywali, się w szablę. Podeszli bliżej. Przepychając się, gładzili
błyszczącą srebrnym blaskiem klingę. Wtedy Filipa ogarnęło nagłe zniechęcenie. Przekupił Ich po prostu. Tą
szablą ułańską. Przekupił I nic więcej. Odwrócił się, pchnął drzwi 1 zaczął odchodzić powoli. Miał jeszcze nikłą
nadzieję, że zawołają go z powrotem. Ale oni zajęci oglądaniem szabli nie zwrócili na jego odejście najmniejszej
uwagi. Zwolnił kroku. Może zawołają go Jednak?
\

background image

Ze świstem jak bicz przecinał powietrze. Długi 1 sprężysty, blaty w czarne łaty, z wiechą Jak pędzel na

końcu, pokryty zaskorupiałym łajnem.

Piegowaty, co mieszkał na Budach i miał gołębnik, nawet strzelał z niego umiejętnie.
— Wio, wio, maluśkie! — pokrzykiwał Jak furman na swoje chabety.
Chłopcy odskakiwali zręcznie. Piegowaty zaciął Filipa pod kolana. Ale Filip przygryzł wargi i nie drgnął. Z

udaną obojętnością popatrzył na czerwoną pręgę występującą na łydce. Piegowaty zachichotał.

— Boisz się... — wycedził przez zęby.
Jego zgraja, wszyscy ci drugoroczni chłopcy,

popatrzyli na Filipa w czujnym skupieniu. Otoczyli go kręgiem i oczy ich kłuły go jak kolce.

— Boisz się... — powtórzył Piegowaty.
Filip bardzo się bał. Ten nauczyciel był przecież postrachem wszystkich klas. Nawet ci, co kończyli

powszechniaka w tym roku, woleli ustępować mu z drogi. Czasem zdobywali się tylko na to, żeby krzyknąć zza
węgła, rzucić kamieniem, wypisać kredą przezwisko na płocie... Ale nigdy wprost.

Nauczyciel był łysy, barczysty Jak tragarz, na pałąkowatych nogach. I ta jego teczka tajemnicza, z którą nie

rozstawał się nigdy. W tej teczce nosił podobno swój wynalazek. Maszynę czy aparat. A strzegł Jej jak
największego skarbu.

Więc choć Filip bał się tak bardzo, to jednak zaprzeczył gwałtownym ruchem głowy. I tylko cały czas

spoglądał na ohydny, krowi ogon. Piegowaty wywijał tym ogonem Jak biczem.

— Gdybym mógł — powiedział Piegowaty — to sam bym przecież... Albo Styja, czy Kapucha, każdy z

nas.

Jego kompani przytakiwali skwapliwie. Piegowaty wytrząsnął z kieszeni bluzy garstkę tytoniu, skręcił w

gazetę, zwilżył wargami I zapalił. Sztachnął się parę razy. Wręczył skrętka Filipowi.

Szarpnij się... — zaproponował łaskawie. Filip wciągnął dym w płuca i zakrztuslł się.

Łzy stanęły mu w oczach. Ci z paki Piegowatego uśmiechali się złośliwie. Filip zaciągnął się drugi raz. Poszło
już lepiej.

— Ale — odezwał się Piegowaty, przywódca paki drugoroćznych — każdy z nas ma już krechę i mogą za

byle co wywalić... A siedzieć trzeci rok w Jednej klasie... — machnął krowim ogonem — to już lepiej kraść.
Tylko ty jesteś czysty jak łza.

— Jasne — przytaknął Kapucha — on może zaryzykować.

Zbiera same piątki — wtrącił Mucha — taki laluś.

Filip poczerwieniał I opuścił głowę.

I siedzi w pierwszej ławce — odezwał się Styja — najbliżej...

— A zresztą jak chcesz być z nami... — Piegowaty zawiesił zagadkowo głos.
Filip zrozumiał go doskonale. Jeśli chce być z nimi, musi przecież czymś się wykazać. Czymś na ich miarę.

Ważył w dłoniach worek z kapciami. Czuł Ich spojrzenia wlepione w siebie. Czekają. To była ciężka chwila.

background image

D/m t/toniowy pomagał teraz naprawdę. Mocny, duszący. Zaciągał się chciwie. Przedłużał moment decyzji.
Bo Filip, przezywany przez tych z paczki Piegowatego laluslem, naprawdę chciał być z nimi. A oni zawsze

go odtrącali. Kiedy zmawiali się na wagary, żeby buszować po starych, carskich fortach, odpędzali go brutalnie.

Albo pełne napięcia wyprawy na pola okolicznych ogrodników po pomidory i kalarepę. Umówiony sygnał o

zmroku. Zbiegają się nad glinianką.

Tam też iść Filipowi ze sobą nie pozwolili.
— Spływaj... — mówili — nie nadajesz się do tego gipsu...
Pozostawał, upokorzony.
Teraz miał jedyną szansę. Znowu spojrzał na ten ohydny, krowi ogon wprawiony w wężowy ruch ręką

Piegowatego.

Nie miał powodu przypuszczać, że oni się boją I jego wybrali jako ofiarę. Piegowaty i cała ta paka

drugorocznych to byli chłopcy odważni i zdecydowani na wszystko. Choćby to wydarzenie z pociskiem w
tamtym roku. Odkryli niewypał zaryty głęboko w piachu.

— Rozbieramy to żelastwo — zaproponował niedbale Piegowaty.
Nikt się nie ruszył. Wtedy Piegowaty strzyknął śliną przez szparę w zębach I pierwszy podszedł. Za nim

dopiero z pewnym ociąganiem Styja 1 Kapucha. Wygrzebali niewypał z piachu. Kapucha spocił się. Piegowaty
nie przestawał pogwizdywać. Taki on był. I rozebrali...
• • |
Też z Globusem — bo tak nazywali nauczyciela — nieraz robił przeróżne hece. Na przykład wołał przeraźliwie
w środku Jego wykładu: — Kukuryku!)
— Kto to? — P/tał Globus I zaciskał pięści.
— Ja — wstawał Piegowaty.
— Daj łapę! — wrzeszczał Globus.
Walił go piórnikiem w dłoń. Dłoń puchła I czerwieniała jak befsztyk. Ale Piegowaty nie przestawał się
uśmiechać. Uśmiech miał olśniewający, zwycięski. Łzy kręciły mu się w oczach. Przyjmował następne razy...

background image


Pewnym ]eslennym wieczorem — pozwolili wtedy Filipowi Iść razem ze sobą — zakradli się pod mieszkanie
Globusa i kolczastym drutem okręcili klamkę jego drzwi. Wyobrażali sobie potem powrót Globusa.
... Filip zdecydował się naraz. Wyciągnął rękę.
— Daj — powiedział.
Zacisnął w dłoni ogon.

Krowi czy byczy? — zainteresował się Styja.

Krowi — odparł Kapucha, który zdobył ten ogon w rzeźni pana Rappa.

Poruszyli się niespokojnie. Woźny Walczak zbliżał się powoli do chłopców. Patrzył podejrzliwie.
— Schowaj — szepnął Piegowaty.
Filip ukrył krowi ogon w worku z kapciami.
Woźny Walczak, zwany Dziadźką, stanął przed nimi i wsparł się na miotle.

Znowu coś komblnujeta — powiedział starczym, rozwlekłym głosem.

Skąd! — odparł Piegowaty i ukłonił się grzecznie.

Woźny Walczak zamamrotał coś niezrozumiale, ziewnął. Akurat na niebie pokazały się gołębie. Zataczały koła
w regularnym ordynku jak eskadra myśliwców. Wzbijały się coraz wyżej.
Piegowaty zadarł głowę i patrzył. On bardzo lubił gołębie.
— Wlnerki piekarza... — rozpoznał po chwili — nleklepskie sztuki...
TO

Tak patrzył, Jakby zazdrościł Im tego wysokiego lotu. Jego chuda, lisia twarz złagodniała nieco, rozchylił

usta.

Woźny Walczak też wpatrzył się w to śnieżne stado na tle błękitnego nieba. A po chwili ocknął się,

potrząsnął energicznie dłonią, w której trzymał mosiężny dzwonek. Popędzili gromadą do szkolnego budynku o
spadzistym dachu, pokrytym czerwoną dachówką.

— Pamiętaj! — Piegowaty trącił Filipa w ramię.
Nauczyciel, przezywany Globusem, sprawdzał listę obecności. Barczysty i muskularny. Jeszcze bardziej

olbrzymiał Filipowi w oczach. Jego łysa czaszka błyszczała jak wypolerowana. I ta teczka pękata, tajemnicza
obok na stole, wspierał się o nią łokciem. Dłonie miał szerokie i owłosione, palce czerwone i krótkie. Bali się
Globusa również rodzice. Ojciec Kapuchy przyszedł pod szkołę z dwoma mężczyznami. Czekali na Globusa w
wąskiej, cienistej uliczce. Globus wynurzył się z bramy tym swoim kacz- kowatym, niezgrabnym krokiem, pod
pachą dźwigał teczkę. Oni, ci trzej mężczyźni, zastąpili mu drogę.

Chłopcy ukryci w krzakach wstrzymali oddech.
Kapucha powtarzał z niezachwianą pewnością: —Już mój stary pokaże mu...
Miał być to rewanż za lanie, które dostał od Globusa. A to, co potem nastąpiło, było tak szybkie I

nieoczekiwane. Ci trzej napastnicy

background image


r
zawirowali jak kukły. Jeden odrzucony na płot, drugi leży już, a trzeci ucieka, kulejąc i Jęcząc...

i tej teczki swojej wypchanej strzegł Globus jak oka w głowie. Nikomu dotknąć nie pozwolił. Rzadko się

śmiał, prawie nigdy nie chwalił I patrzył na nich, uczniów, zimno 1 obojętnie jak na owady czy robaki jakieś.

Raz tylko zmienił się na twarzy, kiedy wchodząc do klasy zobaczył na tablicy wielki napis kredą: Globus,

co z twoim wynalazkiem, Jui ci przecież teczka pęka?

Patrzył chwilę na napis, potem na klasę. Ale nic nie powiedział. Tylko kazał dyżurnemu wytrzeć tablicę I

postawił mu dwóję ze sprawowania w dzienniku.

— Chyba że powiesz, kto to zrobił? — dodał.
Dyżurny nic nie powiedział, a szyderczy napis był dziełem Piegowatego...
Dla uspokojenia wpatrzył się Filip w okno. Widział pobliską gliniankę, rosochatą wierzbę na zboczu, ktoś

skacze z wierzby do wody, dalej okopcony komin cegielni.

...Globus wymienił jego nazwisko. Wstał jak automat I powiedział ochrypłym z rosnącego strachu głosem:

— Obecny!

I te oczy Globusa zza okularów, pobłysku- jące bazyliszkowato. Jak oczy ryby jakiejś głębi- ] nowej. Filip

rozejrzał się ukradkiem. Wiele Innych par oczu wlepionych w niego. Styjl- Kapuchy. Małego Cesia. Boksera. I
Piegowa
tego. Najgorsze Piegowatego. Jakby szydercze. Wszyscy czekają. Już niedługo Globus skończy sprawdzanie
obecności.

Pod pulpitem namacał Filip krowi ogon, szorstki 1 twardy. Mocno zacisnął na nim dłoń. Przygryzł

spieczone wargi, Już nie rozglądał się, cały skoncentrowany w nieuchronnej kulminacji. Nisko pochylona głowa
Globusa. Błyszcząca łysina z niebieskimi żyłkami. Nad nią krąży mucha. Szelest kartek dziennika. Już ostatnie
litery alfabetu. Ostatnie sekundy... Ogarnęła go desperacka energia. Pokaże Iml już nigdy nie nazwą go
lalusiem...

Wstał szybko i zamachnął się. Krowi ogon smagnął łysinę Globusa. Rozległo się suche klaśnfęcle.

Klaśnlęcle w tej ciszy napiętej — Jak huk. Więc krowi ogon, smagnąwszy łysinę Globusa, okręcił mu się Jak
pętla na szyi, a jego koniec, ten pędzel pozleplany, zwisał na piersi.
Globus zerwał się. Wzrok miał błędny i straszny, a ręce wyciągnął przed siebie. Chwilę łapał powietrze Jak ryba.
Zacisnął pięści. Dwa młoty Jego pięści.
— Kto? — wychrypiał wreszcie. — Kto to zrobił?
Cisza panowała w klasie. Filip wcisnął się w ławkę i ręce ukrył pod pulpitem. Globus wodził spojrzeniem. Naraz
ten jego wzrok — straszny, sinawo połyskujący przez okulary — zatrzymał się na Filipie. Już go nie opuszczał.
Globus postąpił krok. Krowi ogon zaciskał w dłoni Jak bicz. Wtedy Filip nie wytrzymał. Zerwał się I rzucił do
ucieczki.
U

background image


- Więc to ty!... — posłyszał chrapliwy ryk nauczyciela.
Globus popatrzył za nim. Krowim ogonem ubracał jak biczem. Siedzący w pobliżu przejida ukryli twarze w
dłoniach. Nauczyciel dyszał ciężko. Zabiegł Filipowi drogę do drzwi. Nie ma wyjścia. Filip rzucił się do okna.
Spojrzał w dół. Drugie piętro. Zawrócił. Czuł już dyszący oddech nauczyciela na plecach. Nie ma ratunku...
Wtedy to rozległ się grzechot i brzęk. A zaraz głos Piegowatego:
— Panie psorze, teczka spadła.
Pełen obłudnego szacunku ten głos.
Globus zatrzymał się raptownie.
jego pękata teczka, zrzucona przez Piegowatego, leżała na podłodze.
— Coś Jakby potłukło się... — Piegowaty pochylał się nad nią z troską.
Globus zawrócił. Groźnym ruchem ręki przepędził Piegowatego. I biegnąc do stołu potknął się o ławkę,
zatrzepotał rękoma, w tym trzepocie strącił sobie okulary.
A bez okularów stał się od razu bezbronny I niemrawy. Już nie ten Globus co przed chwilą. Pochylił się
niezgrabnie, stracił równowagę, podparł się ręką I po omacku przesuwać począł rękoma po podłodze, szukając
okularów. W lot tę słabość nauczyciela wykorzystał Piegus i Jego paczka. Chłopcy cl jak koty zerwali się z
ławek i, czając się wokół Globusa, zręcznymi rucham! nóg odsuwali okulary.
już, już nauczyciel wyciąga rękę, palcami
sięga okularów. Czyjaś noga zręcznie odsuwa. Palce Globusa zaciskają się na niczym.
Więc tak bezradnie na klęczkach, pochylony nad podłogą, od nowa zaczynał poszukiwanie. Wzrok miał bardzo
słaby I twarzą prawie do-

background image


tykał podłogi... Wreszcie udało mu się namacać okulary, mocno zacisnął na nich palce.

Chłopcy rozpierzchli się I wrócili na swoje miejsca w ławkach.
Globus, Już w okularach, podbiegł do teczki. Rzucił się na nią całym ciałem. Trzymając Ją oburącz,

dźwignął się I ciężko wsparł o stół, pot zalewał mu twarz, oddychał nierówno. Wyglądał żałośnie I niemrawo. A
śmiech huczał wokół niepowstrzymany. Niektórzy chłopcy dla uczynienia większego hałasu zwijali zeszyty w
trąbki I pobekiwali przeciągle.

Krowi ogon leżał porzucony w przejściu między ławkami. Poskręcany, biały w czarne łaty, odrażający.
Globus schylił nisko głowę 1 nie przestając ściskać oburącz teczki niezgrabnym truchtem rzucił się do

drzwi. Opuścił klasę. Zaraz też śmiech wzbił się o parę tonów wyżej. Zwycięski śmiech V b.

Filip poczuł czyjąś dłoń dotykającą Jego ramienia. Odwrócił się. To Piegowaty.
— Kozak Jesteś — powiedział — wykoło- wałeś Globusa! Filip strącił Jego rękę z ramienia.
— Odejdź!! — zdołał tylko wykrztusić.— Odejdź!!

background image

Przeciskali się przez dziurę w siatce ogrodzenia I indiańskim sposobem pełzali wysoką trawą na miejsce

zbiórki szczepu. Była to zaciszna kryjówka w krzakach bzu, których górne gałęzie splatały się ze sobą, tworząc
swoisty dach. Tutaj teł znajdowała się piwniczka na owoce, w której trzymali swoją broń, pióropusze i farby
potrzebne do wymalowania twarzy przed wstąpieniem na wojenną ścieżkę.

Piegowaty przeliczył zebranych wojowników. Dwunastu. Zebrali się już wszyscy.
— Dziś odbędą się ćwiczenia sprawności — oznajmił — strzelanie z łuku.
Chłopcy byli zadowoleni. Ćwiczenie sprawności to ważny moment przed zmierzeniem się z przeciwnikiem.

Dotąd w strzelaniu do celu byli lepsi ci od Cygana.

— Wiecie, jak się nazywamy? — zapytał jeszcze Piegowaty.
— Irokezi — odpowiedzieli chórem chłopcy.
Ten bohaterski szczep najbardziej im się

spodobał. Filip tak ciekawie opowiadał o słynnym wodzu Pontiaku.

— Irokezy... — drwił zawsze Cygan. — Irokezy, hi, hi... My tam po prostu Jesteśmy jedna paka!
Tym bardziej muszą wykazać swoją prze wagę. Tak uważali wszyscy. Tylko Filip był nie swój. Kiepsko mu

strzelanie z łuku wychodziło Wyśmiewali się chłopcy. Ciągle wstyd. Piego waty podniósł rękę do góry.
Zapanowała cisza

— Dziś... — rzekł wódz — jeżeli Filip wykaże się należytą sprawnością w posługiwaniu

-się łukiem, otrzyma Indiańskie szczepowe Imię, powiedziałem — zakończył.

Filip poczerwieniał. Osaczyły go drwiące spojrzenia chłopców. Nie wierzą w jego łucznicze umiejętności.

„Trzeba spokojnie — pomyślał — bardzo spokojnie naciągnąć cięciwę ze strzałą, wycelować..."

Tak powtarzał wiele razy. I na nic. Dotąd jeszcze nie ma Filip żadnej pozycji w szczepie. Taki na doczepkę.

Wszyscy mają swoje indiańskie imiona. Szary Niedźwiedź, Wściekły Bizon, Rączy Jeleń, Czarny Wilk, Wąż
Prerii... A on nie ma! I jeżeli odbywają się walki z bladymi twarzami Cygana na fortach, to Filip ciągle
występuje Jako jeniecindiański albozdradziecki Metys. Wiecznie w niewoli, przywiązany do pala męczarni,
narażony na przeróżne udręki i kpiny.
i „Żeby mieć trzy trafienia... — marzył — \ ...trzy razy pod rząd w najmniejsze kółko". 1 Trafi trzy razy I powie
Irokezom: „No, kto l jest najlepszym łucznikiem?" I Więc dziś, Jeżeli trafi...

Piegowaty, czyli Orzeł Sierry, wyciągnął I z piwniczki ten piękny, bambusowy łuk, który I kupili za forsę ze

zbierania butelek i żelaznego I złomu. Długo zbierali pieniądze na ten łuk. I Czarny Wilk przymocował do pasa
kołczan ze I strzałami. Strzały miały czerwone groty. ■ Piegowaty przesunął surowym wzrokiem po V twarzach
wojowników.

— Ćwiczenia odbędą się na terenie nleprzy- I jadelsklm — oznajmił — u Krzywookiego.

background image


Wśród chłopców zapanowało poruszenie.
Krzywookl, nieduży, o masywnej budowie mężczyzna, wiecznie podpity, był wielkim wrogiem Irokezów. Tych
od Cygana też ganiał I prześladował.
— Nie można gdzie Indziej ? — zaproponował nieśmiało Wściekły Bizon.
— Pewnie — poparł go Rączy Jeleń.
Piegowaty, czyli Orzeł Sierry, poprawił na
głowie swój wodzowskl pióropusz z kogucich piór I popatrzył na nich wzgardliwie.
— Jego wigwam najbardziej pasuje — powiedział — miękkie drzewo, strzały będą wchodzić Jak w masło... A
w ogóle to należy oswajać się z niebezpieczeństwem, mol bracia.
Twarz miał nieruchomą, obojętną, Jak na prawdziwego wodza przystało.
Ruszył pierwszy. Za nim pozostali wojownicy. Posuwali się ścieżynką wśród gęstych chwastów tego
opuszczonego sadu, w stronę zamaskowanej dziury w ogrodzeniu.
— Piegowaty...—zaczął Wąż Prerii. Miał widać jakieś wątpliwości.
— Po pierwsze...—wycedził Piegowaty — jestem Orzeł Sierry. Nie wiesz o tym?
Zmieszał się Wąż Prerii I nic już więcej nie powiedział. Krzywookl mieszkał w starym, wpadniętym w ziemię
drewniaku nad największą glinianką, zwaną Oceanem. Filip szedł ostatni. Był pełen niepokoju.
„Prawdziwy indiański wojownik — myślał — mierzy powoli, spokojnie I pewnie. Naprężona

background image


Jak struna cięciwa, iwlst I — strzała trafia nie- omylnie w cel".
Zaszli od ogródka. Z tej strony domek nie miał okien. Znajdował się tu ganek ze spadzistym daszkiem. Drzwi
ganku uchylone. Górna Ich część sporządzona była z kolorowych szybek.
Piegowaty poczołgał się między warzywnymi zagonami. Chłopcy patrzyli z niepokojem w uchylone drzwi.
Piegowaty dotarł do ganku, uniósł się nieco i zajrzał do wnętrza. Po chwili, już nie kryjąc się wcale, wrócił do
swoich wystraszonych wojowników.
— Krzywookl śpi — powiedział. — Widziałem. Siedzi na krześle I śpi. jego stara gotuje i obiad.

Chłopcy odetchnęli. Czarny Wilk narysował węglem na bocznej ścianie domu wielkie koło, I w środku

mniejsze, jeszcze mniejsze I najmniej- I sze, czyli czwarty, najtrudniejszy cel.

Chłopcy ustawili się o dwadzieścia kroków I od ściany. Ciągle jednak z obawą patrzyli w uchy- I lone drzwi

ganku. Niebezpieczny teren. Wig- j wam wroga.

Krzywooki prześladował ich zawzięcie i kie- I dy tylko schwytał któregoś, bił po karku I pod- I kręcał

włosy na skroniach. A jego matka, bez- I zębna starucha, podobna do wiedźmy, tylko | śmiała się piskliwie. Raz
nawet Krzywooki wpadł I do sadu I rozwalił ich wigwam, który zbudowali I na wzór prawdziwego,
przedstawionego na I rycinie w książce „Ostatni Mohikanin". Jego ] nienawiść do nich zaczęła się od zbierania
zło- J mu I butelek. Chłopcy wypatrywał! miejsca
J
najbardziej obfitujące w tę zdobycz, wyprzedzając zawsze Krzywooklego, który również był zbieraczem. Toteż
kiedy pojawiał się przy jakimś śmietniku, ciągnąc za sobą wózek na dwóch kołach, już nie znajdował tam
niczego. Klął wtedy ohydnie i te Jego rozchybotane oczy strasznie wyglądały.
— W razie czego — szepnął Czarny Wilk — trzeba dyla dawać.
— No! — przytaknął Rączy Jeleń i poweselał. Był najlepszy w biegach.
Pierwszy strzelał z łuku Czarny Wilk. Filip obserwował jego ruchy z uwagą. Czarny Wilk to przecież wytrawny
łucznik.
Zmrużył oczy, chwilę tak stał z opuszczonym łukiem, następnie otworzył jedno oko, wysunął

background image


nogę I zaczął powoli napinać cięciwę. Wypuścił strzałę. Chłopcy podbiegli do Ściany.

— Trafne — obwieścił Rączy Jeleń — w trzecim kole.
Czarny Wilk wyraźnie niezadowolony. On miał największe wymagania. Strzelał jeszcze trzy razy. Ostatnim

razem trafił w sam środek. W najmniejsze kółko.

„Żeby mnie tak wyszło" — zapragnął Filip.
Rozstawił palce lewej dłoni I zauważył, że dygoczą nieustannie. Zacisnął dłoń. Wyprostował. Przecież takie

drżenie palców uniemożliwia celność w strzelaniu. Piegowaty, czyli Orzeł Sierry,, odebrał łuk Czarnemu
Wilkowi.

— Teraz... — zaczął wolno — Filip.
Rozległ się śmiech. Filip poczerwieniał. Wojownik bez Indiańskiego imienia.
Stanął z łukiem w oznaczonym miejscu. Umieścił strzałę. Naciągnął cięciwę. Przymknął oczy.
„Muszę chwilę odpocząć" — postanowił.
Otworzył lewe oko. Lewym okiem z natężeniem popatrzył w cel. Oko załzawiło się, a koła poczęły

wirować. Znów zacisnął powieki. Znów uchwycił cel lewym okiem. Najmniejsze koło widoczne wyraźnie. Ale
tylko przez chwilę. Zamąciło się. Wypuścił strzałę. Pochylił głowę. Odetchnął ciężko. Czekał na szyderczy
śmiech wojowników. Cisza. Zamiast śmiechu posłyszał za sobą ciężki tupot kroków. Ostrzegawczy gwizd
Piegowatego. Obejrzał się. Zza węgła domu wynurzył się Krzywooki. Pewnie wyskoczył oknem. Biegł krzycząc
ochryple. Chłopcy uciekali w trzciny nad glinianką. Filip
ruszył pędem za nimi. Potknął się I runął na ziemię.
Poczuł bolesne uderzenie w kark. Jedno, drugie. Krzywooki chwycił go za kołnierz I z wielką siłą poderwał do
góry.

Mam cię, drańskle nasienie! — wrzasnął. Zaleciało od niego kwaśnym zapachem wódki. Pociągnął Filipa

za sobą do baraku. Kiedy przechodzili obok ściany, gdzie widniały cztery wyrysowane węglem koła, Filip
zauważył, że jego strzała tkwi w trzecim polu. Jego strzała.
„Jednak trafiłem" — pomyślał I uśmiechnął się radośnie.
Krzywooki ścisnął go za ucho. Radość Filipa była tak wielka, że prawie nie poczuł bólu. „Trafiłem" —
powtarzał sobie.

Dostaniesz nauczkę — westchnął Krzywooki i wyrwał mu z dłoni łuk.

Wepchnął go kopniakiem do wnętrza budy. Było tu mroczno i brudno. Przy maleńkim okienku z wybitą szybą
siedziała rozczochrana, siwa kobieta. Na stole stała butelka po wódce i talia zatłuszczonych, wymiętych kart.

Złapałem drania — powiedział Krzywooki — ze ściany sobie strzelnicę zrobili.

Rzucił na podłogę bambusowy łuk. Stara kobieta postukiwała palcem w stół.

— Dużo przegrałeś — powiedziała po chwili.

Nie szło ml zupełnie — rzekł Krzywooki I strzyknął przez zęby śliną.

— Oni oszukiwali — powiedziała kobieta — to były znaczone karty.
Krzywooki zaklął.

M

background image


Tym swoim złym, świdrującym spojrzeniem popatrzył na Filipa. Pochylił się I podniósł z podłogi łuk. Obejrzał
uważnie.
— Bambusowy — mruknął.
Oparł cięciwę o kolano. Naciągnął. Bambus zatrzeszczał.

HHHHHHHHi

■■■■■■■■■

— Będzie na podpałkę...

Niech pan uważa.' — zawołał błagalnie Filip.

Krzywooki szturchnął go łokciem w brzuch.
— A ciebie... — powiedział — czekają baty.

Ja zapłacę — wołał Filip. — Za wszystko zapłacę.

Wyciągnął z kieszeni garść drobnlaków. Zsy- pał monety na wyciągniętą chciwie dłoń Krzy- wooklego.
Krzywooki przeliczył starannie, skrzywił się i schował bilon do kieszeni.

To są pieniądze? — powiedział szyderczo. — Starczy na pestki!

Mocniej przycisnął bambus na kolanie.

Był łuk — zaśmiał się — nie będzie łuku. Filip rzucił się na niego i wyszarpnął mu łuk

z dłoni. Zdumiał się Jego gwałtownym atakiem Krzywooki. Przez chwilę , mrugał powiekami. Naraz Jego oczy
zajarzyły się złowrogo.
— Ja ciebie... szczeniaku!... — rozstawił szeroko ręce i tak powoli zbliżał się do Filipa.
Chłopiec cofał się tyłem. Wcisnął się w kąt między szafę 1 stół. Dalej już nie miał gdzie uciekać. Siwa kobieta
zwróciła w Jego stronę swoją twarz wróżki. Przyjrzała mu się uważnie.
Filip przygryzał nerwowo wargi, a łuk trzy- mał w kurczowo zaciśniętych dłoniach.

„Nie oddam — powtarzał sobie Jak modli' twę. — Nie mogę oddać".
— Umie się postawić, szczeniak — powiedziała siwa kobieta I z obrzydzeniem zsunęła ze stołu

zatłuszczone karty.
ar

background image



m

Krz/wookl wysunął dłoń. Jego czarne, grube palce chwyciły Filipa za włosy. Powoli przyginał mu głowę.
— Zostaw go — powiedziała siwa kobieta.
Krzywookl popatrzył na nią zdziwiony.

Taki szczeniak... — mówiła Jakby do siebie. — A jak to walczy o swoje.

Nie moje! — wykrztusił Filip głosem załamującym się z bólu i strachu. — Łuk jest własnoScią całego

szczepu.
— Zostaw go — powtórzyła kobieta.
Krzywookl puścił czuprynę Filipa.
— Niech sobie Idzie — powiedziała stara —
u

razem z tym łukiem. — Już przestała Interesować się Filipem. Obojętnie wlepiła wzrok w ścianę.

— Zwiewaj! —• wrzasnął Krzywookl I zamachnął się pięścią. — Ale szybko!
Filip przycisnął do piersi łuk I wyskoczył na ganek. Puścił się biegiem nad największą gliniankę, zwaną

Oceanem.

„Wyratowałem łuk — myślał biegnąc — trafiłem w trzecie kółko".
Wydał zwycięski okrzyk Irokezów 1 zsunął się po gliniastym zboczu. Był pewien, że otrzyma wreszcie

upragnione Indiańskie Imię. Ale jakie? Zastanawiał się. A właściwie to najbardziej był dumny z uznania tej
siwej, podobnej do wiedźmy kobiety. Już był na miejscu. Z trzcin wynurzali się wojownicy. Z niedowierzaniem
patrzyli na Filipa. Uśmiechnięty. Z łukiem.

background image

Hycel gębę też miał jak hycel. Trójkątną, zarośniętą, o chytrych, głęboko schowanych oczach. Przychodził

wieczorami do knajpy Dziadka i z kieszeni wyciągał pomięte zwitki banknotów.

— Psi utarg — dogadywano po kątach.
Tamtejsi bywalcy pili z nim niechętnie. Więc

upijał się samotnie, a śmiech jego brzmiał jak zgrzyt piasku w zębach.

Jeździł wozem z brezentowym daszkiem, zaprzężonym w chudego konika. Z wozu buchał psi jazgot. Wóz

turkotał po brukowanej kocimi łbami ulicy i pan Cupryniak, zegarmistrz, wychylał się ze swego warsztatu. Nie
lubił hycla i chłopców z tej ulicy straszył ponurą wizją okrucieństw dokonywanych na psach. Filip miewał
potem złe sny. Dopadał go hycel z szatańsko wykrzywioną twarzą I — Jak to we śnie — ucieczka była
niemożliwa.

— Hycel albo rakarz — powtarzał Filip.
O drugiej nazwie fachu dowiedział się od ojca. Złe słowa — jak zaklęcia.
Hycel mieszkał przy opuszczonej cegielni na Karolinie. Było to ponure miejsce. Usypiska starych,

skruszałych cegieł. Ponad nimi sterczał komin obrośnięty czarną sadzą. A dalej błotniste glinianki, pełne śmiecia
I rozmaitego paskudztwa. Psy trzymał w szopie, gdzie rzędami stały drewniane klatki.

Chłopcy zakradli się w pobliże szopy, drzwi były akurat rozchylone szeroko, widzieli w tych klatkach

kłębiący się psi tłum. Psy szczekały

background image


rozpaczliwie, skakały z kąta w kąt I gryzły pręty klatek.

— Co on z nimi robi? — szepnął Filip,
— Nie wiesz? — zaśmiał się Piegowaty. — Wiadomo, smalec wytapia, a skórki sprzedaje,
— Psi smalec — powiedział Benek, syn furmana Wosika. Benek przeszedł do Piegowatego z bandy

Cygana I wiedział wszystko. — Suchotnicy to piją — dodał.

Z szopy wynurzył się hycel w długich, marszczonych butach, pod pachą trzymał bicz o wielu powrozach,

zakończonych ołowianymi gałkami.

Filip zadygotał.
— Boisz się! — wyszczerzył zęby Piegowaty.
Ale Jego śmiech też był niepewny.
Hycel psy łapał długim kijem zakończonym drucianą obręczą. Zręcznie manewrował kijem, obręcz opadała

na psi łeb I wtedy zaczynał ciągnąć powoli, nieubłaganie. Pies miotał się, sko- wyczał, ale Już Jego szyję gniotła
druciana obręcz. Często hycel polował ze swoim pomocnikiem, niemową. Niemowa pod biegał do schwytanego
zwierzęcia I ciągnął Je do wozu. Odwią- zywał klapę w brezentowym daszku I wrzucał zdobycz do wnętrza.
Obaj z hyclem śmiali się dziko. Ten śmiech brzmiał Jak zgrzyt plasku w zębach.

Chłopcy z tej ulicy bali się hycla. On wiedział o tym. Często Jadąc swoją furką, gwizdał naraz przeraźliwie i

strzelał z bicza, Chłopcy pierzchali na wszystkie strony. A małemu Syfonowi zginął ulubiony psiak, Pikuś. Był
to pu-
chaty kundel o urodzie szpica. Rodzice Syfom wybrali się do hycla, żeby wykupić psa.

— Za późno — ton zły człowiek rozłożył ręce. — Nie ma go Już.
— Co z nim zrobił? — zawołał Filip.
Pan Cupryniak, zegarmistrz, tylko pokiwał głową I popatrzył wymownie na chłopców.
Mały Syfon płakał po stracie Plkusla. Piegowaty złościł się na niego za ten babski, bezradny płacz.
— Damy mu Jeszcze czadu I — pocieszał małego Syfona. — Zobaczysz!

Pewnego razu zobaczyli, Jak hycel osaczył psa na boisku miejscowego klubu „Przyszłość". Zapędził go do
bramki. Ten pies, chudy, wy- 11nlały kundel, rozpłaszczył się na ziemi i szczekał cienko. Hycel zbliżał się do
niego, wysuwając drapieżnie dłonie w długich po łokcie rękawicach. Piegowaty zagwizdał po gołęblarsku na
palcach I na ten sygnał gliniaste grudy posypały się na bramkę. Hycel przykullł się 1 rękoma osłonił głowę. Pies
prześliznął się między Jego nogami. Wielkim susem rzucił się do ucieczki. Hycel, klnąc ohydnie, machnął
biczyskiem. Ale Już nie doslęgnął psa. Lonek Sypuła, bramkarz „Przyszłości", przyszedł wtedy z pomocą
chłopcom. Przepędził z boiska hycla.
— Tutaj wstęp wzbroniony — napierał na niego groźnie.

Odjechał hycel Jak niepyszny swoją furką z brezentowym daszkiem. Złość wyładował na chudym koniku.

Okładał go biczem po kościstych bokach.
M

background image


| ■

— Kat — powiedział Filip. Piegowaty przytaknął skwapliwie. Również podwórkowe psy stawały się nie-

spokojne, kiedy zbliżał się ich prześladowca. Sierść jeżyła się Im na karkach, powarklwały bulgotliwie. A były
przecież bezpieczne. Poznawały go z daleka po zapachu. Tak twierdził pan Cupryniak, przyjaciel chłopców z tej
ulicy.

Filipowi po tym zdarzeniu na boisku znów śnił się hycel. Obudził się spocony. Z ulgą rozglądał się po

jasnym, pogodnym wnętrzu swego pokoju.

Pomysł w tej sprawie z hyclem zrodził się w jego głowie tego ranka właśnie.
Zaczął jąkając się nieśmiało, potem mówił coraz pewniej, sugestywnie i gorąco. Chłopcy słuchali go z

rosnącym napięciem.

Skończył i zapatrzył się w Piegowatego. Piegowaty twarz miał nieprzeniknioną. Zelży? Wyśmieje? —

zaniepokoił się Filip.

— Podoba ml się ten numer — głos Piegowatego przeciął pełne wyczekiwania milczenie.
Wypad miał się rozpocząć wieczorem... Filip spoglądał na ścienny zegar. Matka znów zerknęła na niego.

Pochylił się nad stołem. Odrabiał lekcje. Ale patrzył tylko w podręcznik matematyki i przypomniała mu się
książka, przeczytana niedawno. Tytułu nie pamiętał. Opis śmierci Harolda Slnozębego. Płonął stos, ogień już
ogarniał ciało tego krwiożerczego wodza wikingów, a starzec siwowłosy mówił głuchym głosem:

— I dobro zawsze nad złem górą będzie...
Były to dziwne słowa, niepokojące, wymagały starannego rozważenia treści, którą wyrażały. Kwadrans

przed dziewiątą Filip udał się do swego pokoju. Matka odprowadziła go zdziwionym spojrzeniem. Poruszał
wargami po-

background image


wtarzając słowa siwowłosego starca. Zamknął za sobą drzwi. Pościelił łóżko. Pod kołdrą ułożył dwie poduszki,
w ten sposób pozorując kształt śpiącego człowieka. Ostrożnie uchylił okno. Wspiął się na parapet I zeskoczył do
ogrodu. Popędził co sił w nogach na umówione miejsce. Przy opuszczonej cegielni zebrali się już chłopcy. Ich
kształty niewyraźnie majaczyły w ciemności. Ponure to było miejsce. Cisza — I tylko z błotnistych bajorek
dochodziło kumkanie żab.
Benek, syn furmana Wosika, przyniósł ważne wiadomości. Hycel siedział dziś od południa w knajpie u Dziadka
I o zmroku rozkolebanym krokiem wrócił do domu. Natomiast Niemowy nie widziano już od dwóch dni. Jeżeli
jednak Niemowa śpi w psiej szopie? Tam sypiał przeważnie.
— A zły pies? — odezwał się Arek Mucha. Obejścia hycla pilnował zły pies, spuszczany
nocą z łańcucha. Mógł tam być. A równie dobrze mógł zostać sprzedany. Hycel coraz innego psa przysposabiał
do roli nocnego stróża.

Musimy sprawdzić I tyle — przerwał wątpliwości Piegowaty.

Niechętnie spojrzał na małego Syfona. Syht\ koniecznie chciał iść z nimi. Wpatrzył się w Piegowatego błagalnie.

Z tobą tylko kłopot — mruknął Piegowaty. Zgodził się jednak.

Ruszyli gliniastym, rozmiękłym po całodzien- | nym deszczu polem w stronę zagrody hycla. Noc : sprzyjała Im
dzisiaj. Niebo nisko nawisłe, czarne I
I bez gwiazd. Stanęli przy płocie. Wpatrywali się w okna domku hycla. Ani śladu światełka. Piegowaty rzucił
pod psią budę kamień. Ale z budy nie wyskoczył zły pies.

Przez dziurę w płocie przecisnęli się na podwórze. Podeszli pod szopę, w której hycel więził psy.
— Ten Niemowa... — szczęknął zębami Filip.
Ogarnął go strach. Niemowa był wiernym sługusem hycla. Przywarli do Ulany szopy. Dochodziły stamtąd

odgłosy psiego tycia. Powar- kiwanle, piski I pomruk/. Czy można wśród tych dźwięków odróżnić chrapanie
Niemowy? Filip dusił w sobie narastający strach. Mały Syfon szeptem odmawiał modlitwę.

Piegowaty zdecydowanym ruchem odciągnął rygiel. Przeraźliwie zgrzytnęło żelazo. Wstrzymali oddech 1

spojrzeli za siebie w okna domku hycla. Tam spokój Jednak. Piegowaty pchnął. drzwi. Ogarnął Ich zaduch
psiego więzienia. Wsunęli się do wnętrza. Nad drzwiami wisiała karbldówka, która rzucała skąpe światło wokół.
Wyrko Niemowy było puste I przykryte baranim kożuchem. Szopę wypełniały klatki I ze wszystkich stron
gorzały psie ślepia.

Podbiegli do klatek, odciągając haczyki 1 otwierając Je szeroko. —- Szybciej! —• ponaglał Piegowaty. Psy

rozszczekały się, nieufne wobec Ich zamiarów. Ociągając się wyskakiwały z klatek. Pędzili Je do drzwi. Jeden z
nich, wielki kudłacz, błysnął złowrogo zęblskami I ugryzł Filipa w rę-

background image


kę. Filip skrzywił się tylko. Ale nie Jęknął. Nie miał żalu do psa. Pies nie ufał przecież nikomu. Kudłacz pognał
do wyjścia. Za nim Inne psy, szczekając cienko I grubo. Radośnie.

W domku hycla zapaliło się światło. Psy skłębioną watahą skierowały się do szeroko otwartej zawczasu

bramy. Chłopcy też rzucili się do ucieczki. Pędzili przez gliniaste, namlękłe od deszczu pole. Goniły ich
przekleństwa hycla.

background image

Obszary nieprzyjacielskie zaczynały się od ewangelickiego kościoła. Tu rządził okrutny I przebiegły Cygan.

Paka pod Jego wodzą hasała po krzakach 1 łąkach rozpościerających się z drugiej strony największej glinianki
zwanej Oceanem, a w opuszczonej cegielni mieli swoją siedzibę. Tam gromadzili łupy z wypraw wojennych,
zbierali się na narady i odbywali ćwiczenia w strzelaniu z łuku i procy czy rzuty oszczepem. Ich siedziby
pilnował zły pies Rex, którego wykradli z zagrody hycla. Próby nawiązania porozumienia z nimi zawsze spalały
na panewce. Przecież kilka już razy Piegowaty, czyli Orzeł Sierry, I najwalecznlejsl wojownicy Irokezów
odbywali z Cyganem narady. Jednak każda próba pogodzenia się bywała zrywana przez Cygana, który śmiał się
hałaśliwie i wyszydzał dobrą wolę Irokezów.

— Orzeł Sierry... — powiadał na dodatek. — Orzeł!I Po prostu Piegus z Budl Piegus, czyli kropkowany,

no nie?

Piegowaty czerwieniał wtedy, zaciskał pięści, ale milczał jak zaklęty, nie dając się ponieść złości. W żaden

sposób nie można było dojść z Cyganem do porozumienia.

— Kto lepszy, ten wygrywa — powtarzał z uporem. — Sposobem I — lubił też mówić — Uczy się każdy

sposób. — W dążeniu do wygranej nie przebierał w środkach.

Przecież to on zakradł się do zdziczałego sadu, gdzie znajdowała się kryjówka Irokezów, I próbował zabrać

bambusowy łuk. Obezwładnił 1 skrępował powrozem Czarnego Węża,
im

background image


który był wtedy na straży. Odchodził )uż z łukiem, ale na szczęście zatrzymał go stary śmie- darz Pioter,
odbywający akurat poobiednią drzemkę w krzakach. Smleclarz Pioter żył w przyjaźni z Irokezaml. Chłopcy
nieraz pomagali mu ciągnąć wyładowany złomem wózek 1 płukali razem z nim butelki przed sprzedażą w
skupie. Smleclarz Ploter chwycił za kołnierz Cygana i odebrał mu bambusowy łuk. Cygan uciekł, obiecując
śmleciarzowi zemstę.

— Dam cl, dzladu, czadu! — pokrzykiwał z bezpiecznej odległości. Później widziano go pogrążonego w

rozmowie z innym śmietnikowym zbieraczem, Krzywookim, który żył w niezgodzie ze starym Piotrem. Cygan
częstował go nawet wiśniową nalewką wyniesioną po kryjomu z mieszkania rodziców.

Ostatnio rywalizacja między dwoma grupami chłopców dotyczyła zbierania makulatury, złomu i butelek.

Cygan i jego zgraja nie przestrzegali wcale umowy dotyczącej podziału terenów łowieckich I zapuszczali się na
obszar Irokezów, buszując po śmietnikach I zabierając, co się dało.

Cygan dopuszczał się nawet tego, że odbierał poszczególnym wojownikom worki z łupem. Bił Ich 1

powtarzał swoje ulubione: — Lepszy jestem, hl, hi! — A silny był przy tym, że mało kto mógł mu sprostać. Siłę
łączył z przebiegłością. Dzięki temu miał swoje osiągnięcia.
Tej nocy, kiedy Niemcy opuszczali miasteczko, dostał się do Ich magazynu na fortach I wy
niósł stamtąd skrzynkę koniaku. Dorośli z Pekinu, którym sprzedawał potem koniak, powiadali: — Co to z
takiego wyrośnie?

Doskonale też zapamiętał Piegowaty, czyli I Orzeł Sierry, pojedynek na zmagi z Cyganem. W tej próbie sił

on był górą I powalił przeciwnika na ziemię, chcąc przygwoździć go na obie łopatki. Naraz poczuł piekący ból
w oczach. Zacisnął powieki i mimo woli rozluźnił ucisk ramion obejmujących Cygana. Wtedy Cygan wywinął
się niczym węgorz spod niego | poderwał na nogi. Następnie kopnął go I przewrócił, wykręcając boleśnie ręce.

— Lepszy jestem! — wrzasnął.
Wszystko wzięło początek od tego piekącego bólu w oczach. Cygan po prostu sypnął mu w oczy piachem.

Taki był to przeciwnik. Miał swoje sposoby i żadnych reguł nie szanował.

Siedzieli Irokezi kręglem przed swoim wigwamem. Pora była południowa. Gałęzie bzu dawały przyjemny

cień. Z ciekawością słuchali przygód Skórzanej Pończochy z książki, którą im czytał Filip, po Syfonie
najmłodszy z nich, od niedawna dopiero pełnoprawny wojownik imieniem Szary Wilk. To Indiańskie Imię
otrzymał w ów pamiętny dzień, kiedy wyratował bambusowy łuk z rąk Krzywooklego. Tym wyczynem zdobył
sobie zasłużone uznanie w szczepie. Taki drobny I nieśmiały, a rzucił się niczym drapieżny wilk na
Krzywooklego! Skończył Filip rozdział opisujący niebezpieczną wyprawę
los

background image


tropiciela śladów do fortu angielskiego nad jeziorem Huron. Zapadła cisza. Wszyscy przeżywali jeszcze
burzliwe przygodySkórzaneJ Pończochy.
— Tak by do Puszczy Białowieskiej... — marzył głośno Piegowaty.

Irokezl przytaknęli zgodnie. Od dawna Już planowali wypad do Białowieży. Nasłuchali się od starszych

chłopców o dzikich uroczyskach w starej puszczy, watahach wilków zimą podchodzących pod zagrody, rysiach I
żbikach wymykających się myśliwskim nagonkom. W tym celu właśnie zbierali makulaturę, złom i butelki.
Odkładali pieniądze na wakacyjny wyjazd do Białowieży. Ich kasę trzymał w glinianej skarbonce w kształcie
świnki ojciec Rączego Jelenia, który był kasjerem na poczcie. Pojadą tam, zbudują szałas I żyć będą Jak praw-
dziwi leśni ludzie. Piegowaty, czyli Orzeł Sierry, niedługo dał się ponosić marzeniom. Wstał I uczynił znak
tomahawkiem. Chłopcy przewiesili przez ramiona worki I ruszyli za nim. Czekał Ich Jeszcze codzienny obchód
śmietników i różnych miejsc, gdzie znaleźć można stare żelastwo, papiery, butelki.

Ciekawe, co kombinuje Cygan — powiedział Filip. — Na co on zbiera forsę?

Słyszałem... — rzekł Piegowaty, czyli Orzeł Sierry — że onl-kupują czekoladę, wino, papierosy.

Tak mówiła jego matka, która widywała często Cygana w sodowiarni pana Fronczaka. Wcale nie ukrywał

się z paleniem. Paradował z papierosem przylepionym do wargi.

Wyszli na groblę między stawami, Oceanem 1 tym mniejszym przy szkole. Grunt tu był grząski, bagienny.

Chtupotała woda, w której roiło się od kijanek. Po lewej stronie grobli zauważyli rozmiękłe zwłoki kota. Z dala
wl-

background image


dać było wieżę ewangelickiego kościoła. Słońce oświetlało czerwony dach i białe mury. Nad kościołem
kotłowały^się wrzaskliwą chmarą wrony.

Rączy Jeleń już wkładał dwa palce do ust, żeby zagwizdać przeraźliwie, po gołębiarsku, i spłoszyć czarne

ptaszyska.

Piegowaty, który szedł pierwszy, przykullł się I znieruchomiał. Za jego przykładem uczynili to inni chłopcy.

Przesłonięci trzcinami, ostrożnie wyjrzeli na ścieżkę biegnącą groblą. Stał tam wyładowany butelkami wózek
śmie- ciarski starego Piotra. Obok w trawie spał jego właściciel. Ułożył się tyłem I słychać było chrapanie. Do
wózka czołgał się Cygan. W pobliżu przykucnęli chłopcy z jego paki. Cygan ostrożnie wyjmował butelki z
wózka. Czynił to bar

dzo sprawnie i bez najmniejszego hałasu. Jego twarz wykrzywił złośliwy uśmiech. Nachylił się nad śpiącym i
trawą połaskotał go w wielki siny nos. Śmieclarz Pioter parsknął i zatrzepotał rękoma.

— Kradnie Piotrowi butelki — szepnął Rączy Jeleń.
Piegowaty poderwał się gwałtownie. Za- chrzęściły trzciny. Cygan odskoczył od wózka. Wystraszył się.

Piegowaty ruszył do przodu. Twarz miał napiętą i oczy wąsko zmrużone.

— A, to ty! — szepnął Cygan I opuścił go strach. Znów zbliżył się do wózka i próbował wyciągnąć z

niego kolejną butelkę.

— Zostaw — powiedział Piegowaty. Cygan popatrzył na niego ze zdziwieniem.
— Kradniesz — rzekł wódz Irokezów i wzrok miał pełen pogardy.
Tak stał tuż przed nim I ręce trzymał skrzyżowane na piersiach. Z trzcin wysunęli się pozostali irokezi.

— A teraz... — wycedził dziwnie powoli Piegowaty — poukładaj z powrotem te butelki.

background image


Irokezi patrzyli na swego wodza z podziwem. Cygan wytrzeszczył głupawo oczy.

Do wózka — wyjaśnił Piegowaty 1 mierzył go nieustępliwym, zimnym spojrzeniem.

Te, irokez — zaczął po swojemu Cygan. Postąpił krok i zacisnął pięści.

Piegowaty nie drgnął nawet.
— Złodziej — powiedział spokojnie. Powiódł spojrzeniem po chłopakach z paki
Cygana.
— Takiego macie wodza.
Chłopcy od Cygana poruszyli się niepewnie,

Takiego macie wodza — powtórzył Piegowaty. — Takie ma sposoby. Staremu Piotrowi kradnie butelki.

Bo my... — uśmiechnął się wyniośle — jeszcze mu dokładamy.
I tak stał nieruchomo. Prawdziwy wódz Indian. Cygan nie wytrzymał jego spojrzenia. Chłopcy z jego paki
zawstydzili się wyraźnie. Jeden po drugim odchodzili na groblę. Cygan nerwowo wichrzył włosy. A po chwili w
milczeniu zaczął wstawiać zabrane butelki do śmledarskiego wózka. Skończył. Wyprostował się.
Pod szyderczym śmiechem Irokezów ciężko zwiesił głowę.
Dopiero wtedy śmleciarz Ploter obudził się i popatrzył, nic nie rozumiejąc, na chłopców.

background image


ip
Już w drzwiach się uśmiechał. Twarz wielka, na policzkach i nosie sinawa, marszczyła się dobrodusznie.
Spoglądaliśmy czujnie. Odsunął krzesło i usadowił się wygodnie, zaplatając na brzuchu dłonie.
— Każdego nowego belfra taką ciszą witacie? Wspaniała cisza — pokiwał głową.
Śmiał się długo i bardzo głośno. Poruszyliśmy się niepewnie. Sposób z ciszą był wypróbowany i nie zawodził
nigdy. Uzasadnienie ciszy bardzo proste. Nie wiemy kto, jakie ma zwyczaje. Po prostu wyczekujemy. Nowy po-
lonista otarł twarz kraciastą chusteczką.
Zaczęliśmy gadać I chichotać. Przecież zdemaskował grę. Waldek zaczerpnął powietrza I syknął przeraźliwie.
— Bęcwale! — profesor wstał gwałtownie. —- Gdybyś widział syczącą kobrę!
Powiódł po nas niby surowym, bardzo śmiesznym spojrzeniem.
— Nie można wywoływać wilka z lasu — powiedział.
Okazało się, że był w Brazylii.
W Paranie, parę wiorst, tak mówił, za osadą Verosita, natknął się na groźnego gada, wygrzewającego się w
słońcu.
— Zapomniałem o nogach — zakończył.
A nogi miał długie, cienkie, w kraciastych
skarpetach i bufiastych pumpach za kolana. Rozśmieszył nas porządnie.
Stasiu Okęcki, Ramolem zwany, wpatrzył się nabożnie w polonistę, wymamrotał łacińską nazwę kobry, zaczął
opisywać Jej wygląd.

L
— Co mnie obchodzi — przerwał mu nowy — to przecież domena biologa. I nie patrz na mnie jak na
księdza! — huknął.
— Nie lubi kujonów — szepnął Kapucha.
Potem Milimetr zapytał o twórczość Ossen-
dowsklego. Nowy zaciekawił nas jego życiorysem.
Rozległ się dzwonek. Profesor zajrzał do dziennika.
— W planie było o Prusie — zmartwił się — przegadaliśmy lekcję. Ale nie myślcie, że po- deszliśde mnie. Ja
sam — przymrużył jedno oko — tak sobie czasem pogawędzić lubię.
Na pauzie Kapucha splunął, roztarł butem ślinę I rzekł:
— Ujdzie.
Zgodziliśmy się bez zastrzeżeń. Po pedantycznym Ostrożelsklm, który nieustannie dyktował ) wymagał
wykuwania na pamięć, dziś lekcja polskiego była bardzo przyjemna.
Po naradzie nowego polonistę nazwaliśmy Albinem.
Nie byle Jaki nos, łysa głowa, czerwone wszystko I ten jego tubalny głos. Więc został Albinem. Następna lekcja
po kobrze była o Prusle

f

Polonista nie był nudziarzem I słuchaliśmy go z zainteresowaniem. Najtrudniejsze u Os- trożelsklego, analiza
utworu literackiego, z nowym poszło gładko.

Zrobimy turniej — powiedział — kto najmądrzej czyta! A więc w szranki!

Z kwiecistą chustą w ręku zadawał pytania I mrużył chytrze oczy.
lll

background image


Na pierwszy ogień poszedł Włodzio. Albin wyprowadzał go ze słodką miną na manowce, żeby za chwilę
zakrzyknąć:
— Mam cię, bratku!
Ale Włodzio nie dawał się.

Kalosz jest swego rodzaju symbolem — mówił z powagą — albo kamizelka...

— Fajny turniej—uznaliśmy, podnieceni walką.
Profesor odkrył wkrótce, że nazywamy go
Albinem. Zastanawiał się I zaczął wywodzić, na czym polega trafność przezwiska,

Na przykład Albin, Jeżeli chodzi o pana profesora — zauważył niewinnie Piegowaty.

Gruchnął śmiech.
Albin wskazał na drzwi i szepnął:
— Ciszej, ktoś na korytarzu!

Równy chłop — ocena Antczaka odpowiadała wszystkim. Polubiliśmy Albina. Kiedyś, zimą chyba, Tolek

opowiadał na polskim jakiś kawał Włodzlowl. Głośno. Rycząc ze śmiechu. Przeszkadzali Albinowi.

Jeżeli dobry dowcip — prosił polonista — to mówcie sobie, tylko ciszej.

Ale Tolek dalej darł gębę. Albin Już kilka razy wycierał czoło kraciastą chusteczką. Wreszcie skierował się do
drzwi.
— Gadajcie — bąknął. — Do widzenia.
Zatrzymaliśmy go. A Piegowaty nachylił się
nad Tolklem i powiedział śpiewnie:
■— Wysuwaj, szybko!
Piegowaty nie patyczkował się. Ponadto Już od roku trenował boks w „Przyszłości". Tolek wyszedł z klasy.
Lubiliśmy Albina.

— Stary — mówił Kapucha — a zna się na naszych sprawach.
Miał rację. Albin znał się na haszych sprawach. Najlepszym tego dowodem może być sprawa Piegowatego.

Piegowaty od wielu miesięcy kochał się skrycie w Zosi, często przyglądał się jej z zachwytem I wzdychał.
Podśmiewaliśmy się z niego.

Albin podszedł do Piegowatego na dużej pauzie.
— Romantyku — zaczął — samym wzdychaniem nic nie wskórasz.
Piegowaty chciał umknąć, lecz Albin przytrzymał go za rękaw.
— Najlepiej umów się z nią na randkę — poradził.
Piegowaty przez tydzień chodził uroczysty, skupiony, spodnie wyprasowane I włosy błyszczały brylantyną.

W niedzielę wybrał się z Zosią do kina. Następnego dnia rankiem w klasie zawrzało. Piegowaty zdradził nasze
uroczysko przy Chacie Rybaka. Widziano go tam wieczorem z dziewczyną.

Nasze uroczysko to były ruiny Chaty Rybaka na wysuniętym w staw cyplu, mieliśmy tam szałas ukryty w

trzcinach, chodziliśmy na wagary 1 paliliśmy fajki. Klub Dwunastu zaprzysiągł nie zdradzić ustronia nikomu.
Nawet Jureczek, przewodniczący samorządu, kiedy omawiano na lekcji wychowawczej podejrzane nieobecności
w VI b, mówił coś zawile 1 czerwienił się, ale tajemnicy dochował.

background image



i
H*jj


Zdradził nas Piegowaty, który wydawał się najpewniejszy. Patrzyliśmy na niego z pogardą. Ale on miał
zadowoloną minę.
Do klasy wszedł polonista. Powstaliśmy sprężyście. Albin był wyraźnie zdziwiony. Zawsze przecież
wstawaliśmy niedbale, do połowy schyleni nad ławkami. Mirkiewicz zaczął czytać wypracowanie. Dyskusja szła
niemrawo. Oczy mieliśmy nieobecne J nasze odpowiedzi swoją niedorzecznością wyprowadziły z równowagi
nauczyciela. Wreszcie dzwonek. Otoczyliśmy Albina. Sprawę referował Jureczek. Ostrożnie wyjaśnił, że mamy
„takie swoje miejsce", które w haniebny sposób odkrył niepowołanej osobie Waldek, czyli Piegowaty.

— Dlaczego to zrobił? — zastanowił się Albin, marszcząc czoło. Naraz uśmiechnął się szelmowsko, ale

nic nam nie powiedział.

Zwołaliśmy zebranie Klubu Dwunastu z Albinem jako obserwatorem. Pracownia fizyczna była wolna i tam

się zebraliśmy.

Piegowaty zadziwił wszystkich złą wolą. Nic nie miał na swoją obronę.
— A w ogóle co takiego się stało — powiedział cynicznie. — Nie rozumiem?
Zaciskaliśmy pięści. Panowała napięta atmosfera. Sytuację rozładował Albin.
— Zosia — powtórzył kilkakrotnie, kiwając głową.
Piegowaty poruszył się niespokojnie i poczerwieniał.
— Pod płaczącą wierzbą miłość wyznawał — zachichotał Kapucha. — Chciał zaimponować!
— Babski lizus! — wykrzykiwaliśmy z oburzeniem.
Albin zapalił papierosa. Kraciastą chustką wytarł czoło.
— Romantyczna afera — mruknął. — W tym Jest okoliczność łagodząca... — Spojrzał surowo na

Piegowatego. — Ale nie dochowałeś tajemnicy I to jest twoja wina.

Przytaknęliśmy gorliwie. Piegowaty, coraz bardziej zmieszany, unikał naszych szyderczych spojrzeń.
— Jednak przestępca wyraźnie wykazuje skruchę — odezwał się znów Albin. — Wzdychał do dziewczyny

tyle czasu I wreszcie ta pierwsza randka... Może zazdrościcie?

Pytanie było niepokojące. Ta Zosia bardzo ładna. Wesoła. Fajna.
— Rzęsy jak muślin — cieszył się z dobrego porównania klasowy poeta Jacek.
— Kobity, kobity — westchnął Kapucha.
Na koniec Piegowaty wyraził pełną skruchę

wobec Klubu Dwunastu. Zrozumiał swoją winę. Wybaczyliśmy mu i właściwie złość już nam odeszła. Ta jego
słabość do Zosi przecież...

W kilka dni po zdradzie Piegowatego nastąpiła afera z matematykiem. Powodem była nuda przepełniająca

po brzegi lekcje starego Pitagorasa. Od dzwonka w klasie zaczęły szybować papierowe gołębie. Kpiły one w
sposób wyzywający z zajmujących już prawie całą tablicę wyliczeń. Pitagoras zebrał ze stołu swoje papiery I
wyszedł. Podobno do pauzy przesiedział w szatni. Tak twierdził woźny, pan Walczak.
MMS

background image

Albin nazwał nas nicponiami. Zezłościł się porządnie. Walił pięścią w stół. Szybkim krokiem przemierzał

klasę. Zaczął mówić o uświadomione] konieczności — było nią to twierdzenie z geometrii; o rozgoryczonym,
smutnym człowieku — był nim Pitagoras.

— Z koniecznością zalewa — uznał Kapucha. — Ale matematyka żal.
Wyprowadzać twierdzenie nauczyliśmy się wszyscy 1 Pitagoras rozpogodził się.
Wiosna zaczęła się na dobre. Topole na boisku wystroiły się w liściaste fryzury, | słortce jasnymi smugami

rozweselało ściany naszej klasy. W klasie ciężko było wytrzymać i na pauzach zbieraliśmy się pod topolami.
Albin też przychodził tam i wszyscy narzekaliśmy na szkolną nudę.

— Ba! — powiadał Albin. — Zawsze z czegoś trzeba zrezygnować. Oto prawo wyboru, mol drodzy.

Rezygnujecie ze szkoły, wyrastacie na matołów. Taka to kombinacja — wzdychał 1 dodawał jeszcze, że
człowiek ciągle musi walczyć ze sobą.

Pan Walczak wychodził na boisko i machał mosiężnym dzwonkiem, wzywając nas do powrotu na lekcje.

Szliśmy ociężale.

Ta najważniejsza sprawa zaczęła się od tego, że Albin zjawił się w szkole w zwyczajnych, długich

spodniach. Zwykle chodził w pumpach. Dlatego tci w tych niecodziennych spodniach stracił coś z prawdziwego
Albina.
nr

background image

Poprzedniego dnia graliśmy mecz w piłkę nożną z VI a. Antagonizm z VI a był zadawniony. Przedtem

wygrywali z nami, bo mieli w swoim składzie braci Wiącków, niezastąpionych w obronie. Od nowego roku
Wlącki przenieśli się do inne] szkoły, 'powstała więc możliwość rewanżu. Na boisko poszliśmy całą klasą.

— Co będzie z Konopnicką? — zauważył po drodze prymus, Ramolem zwany.
Na jutro zadana była analiza „Naszej szkapy'•
— A tam, z Konopnicką! — splunął Kapucha. VI a mecz przegrała. Zaraz na początku doskonały strzał.

Bramkarz rzucił się akurat w przeciwną stronę. Strzelił Piegowaty. Zmieniliśmy o nim zdanie. Grał doskonale.
Drużyna przeciwników z opuszczonymi głowami schodziła z boiska. Dziewczęta oklaskiwały zwycięzców.
Zosia podeszła do Piegowatego. Uśmiechaliśmy się do nich życzliwie.

— Z Albinem załatwi się jakoś — doszedł do wniosku Jureczek, przewodniczący klasowego samorządu.
Dziś polski po dużej pauzie. Ze zdziwieniem spoglądaliśmy na długie spodnie Albina. W imieniu

wszystkich przemówi Jureczek.

— Trzy do dwóch dla nas, panie profesorze, i dlatego... — Rozłożył ręce. Miało to znaczyć, że z

Konopnicką kiepsko.
Ledwo to powiedział, drzwi otworzyły się szeroko. Wizytator.
Położył na stole wypchaną teczkę. Albin wyciągnął chusteczkę, długo wycierał czoło.

Wizytator był mały, chudziutki. Oglądał ścienną gazetkę. Odwrócił się i grubym głosem powiedział:

— Proszę, proszę, kolego, prowadźcie lekcję. Piegowaty zwarł pięści. Gdzieś skrzypnęła
podłoga. Nie patrzyliśmy na Albina. Siedział wyprężony i przerzucał kartki dziennika. Wizytator chrząknął z
niecierpliwością.

— Może pomóc? — zapytał uprzejmie. — Konopnicka, tak?

background image


Zaczął zadawać pytania. Precyzyjnie rozwijał metodyczny plan lekcji. Cisza. Wywoływał z listy. Mirkiewicz,
Kapucha, Kopycińskl. Nic. Kompletnie nic nie wiedzieli. Żeby chociaż zapytał Ramola czy Włodzia. Wizytator
twarz miał nieprzeniknioną, głos równy, monotonny. Równocześnie z dzwonkiem zapiął teczkę.

No tak... — powiedział przeciągając słowa.

Wyszedł wraz z Albinem.
Siedzieliśmy w milczeniu. Z hallu dochodził śpiew, wrzaski. Pan Walczak otworzył drzwi i powiódł po nas
zdumionym spojrzeniem. Drzwi zamknął z niezwykłą ostrożnością.
Następna lekcja polskiego wypadła w piątek, irenka podlała asparagusy. Dyżurny wytarł tablicę.
Albin wszedł szybko i od razu usiadł za stołem. W ręku trzymał brulion. Był znów w pumpach. Nałożył okulary
i zaczął dyktować.
— Notujcie — mruknął.
Ze środkowego rzędu wstała Zosia. Zaraz za nią Jureczek.

Panie profesorze... — zaczęła Zosia. — Przez ten głupi mecz...

Nasza wina — dodał Jureczek. Zaczerpnął powietrze i chciał mówić dalej.

Albin poruszył ciężko ręką.
— Siadać — rzekł tubalnie. — W porządku.
Zdjął okulary. Już wykładał bez pomocy notatek. Zapisywaliśmy gorliwie. _

Nie udało się — stwierdził po lekcji Kapucha — wyłączył Jureczka.

Ukryci za topolami, paliliśmy papierosa. Przechodził z ręki do ręki, krztusiliśmy się dymem.
Piegowatemu pozostał parzący palce niedopałek. Wdeptał go w ziemię.

Już wiem! — powiedział. — Weźmiemy Albina do Chaty Rybaka.

Tam się lepiej gada — dodał i spojrzał na nas niepewnie.

— Racja — przerwał ciszę Kapucha.
Przymrużył chytrze oko i trzepnął Piegowatego w plecy.
Czekaliśmy na Albina po lekcjach. Przy bramie zastąpiliśmy mu drogę. Popatrzył na nas obojętnie.

Tylko na chwileczkę — wybąkał Włodzio. — Ale nie tutaj.

— Prowadźcie — zgodził się Albin.
Poszliśmy wąską ścieżynką wzdłuż największej

background image


glinianki, zwane] Oceanem. Prowadził Piegowaty.
— Uwaga, błoto! — ostrzegał gorliwie.
— Trudna droga — zauważył Albin.
Wreszcie znaleźliśmy się w naszym miejscu.
Na cegłach rozłożyliśmy gazetę. Albin usiadł.

Wygnieciona trawa — mruknął — często tu bywacie?

Siedzieliśmy w kotlince wśród trzcin. Gruz/ Chaty Rybaka osłaniały to miejsce.

Zaczynaj — szepnął Kapucha I szturchnął Jureczka.

Albin obrzucił nas nieco kpiącym spojrzeniem. Zmieszaliśmy się. Albin spojrzał na groblę. Stamtąd chłopcy
rzucali „kaczki".
— Fajnie rzucają — stwierdził Albin.
Wszyscy patrzyliśmy na miękko sunące po wodzie kamienie. Jureczek wyciągnął papieros/ specjalnie
przygotowane na tę rozmowę.
— Amerykany — cmoknął Albin.
Zmrużył wesoło oczy. Głęboko zaciągnął się
wonnym dymem.

Ten Waldek, czyli Piegowaty — powiedział tubalnie — miał rację... W takim miejscu...

Uśmiechnął się po swojemu Jak na tej pierwszej lekcji o kobrze.
Odetchnęliśmy z ulgą.

background image


Było upalne, letnie południe. Piegowaty, co mieszkał na Budach, Filip i ten trzeci, przezywany Syfonem,
siedzieli pod akacją. Leniwie spoglądali na największą tutaj gliniankę, Ocean. Na wodzie przy grobli coś
plusnęło I zaraz pokazały się kręgi, małe, coraz większe.
— Pewnie jakaś ryba — mruknął Piegowaty.

Mój stary mówi, że tu buszuje taki karp cwaniak — powiedział Syfon. — I nikt nie może go złapać.

Podobno wielki jak cielak — dodał Piegowaty.

Pomyśleli o tym karpiu. Widzieli go nawet oczyma wyobraźni. Sunie wolno w zielonej toni, zanurza się w szlam
na dnie i tak tkwi tam — ogromny, nieruchomy.

Karp mędrzec — odezwał się Filip — zna doskonale rybaków I Ich sposoby. Może nawet bawi się z nimi

w ciuciubabkę.

No — przytaknął Piegowaty — żyje sobie w tym stawie z siedemdziesiąt lat...

Przed nimi na grobli dzielącej staw na dwie części sylwetka mężczyzny. Zarzuca wędkę.
— Chyba mój stary — rzekł Syfon.
Patrzyli tam, a cień akacji był tak skąpy, że
I tutaj prażyć zaczęło słońce.

Warto by pójść do Dzladźkl — odezwał się znów Piegowaty.

Ożywili się. Woźny Walczak z ich szkoły, zwany Dziadźką, kościsty starzec z białymi, obwisłymi wąsami,
opowiadał czasem przedziwne i tajemnicze historie.
— Idziemy — uznali zgodnie.

Kupili więc po drodze paczkę mocnych, bo Dziadźka tylko takie palił, i poszli do szkoły.
Woźny siedział na schodkach, drobił chleb i rzucał gołębiom, które zachłannym stadem zebrały się wokół

niego.

— Co, za szkołą tęsknicie? — przywitał ich przyjaźnie. — Przydługie wakacje?
Usiedli obok niego. Dziadźka miał wyblakły tatuaż na dłoni, przedstawiający węża owiniętego wokół

sztyletu. Wpatrywali się z upodobaniem w ten tatuaż. Wiedzieli, że jest to pamiątka starego z czasów jego
służby w marynarce wojennej. Syfon nawet chciał wykłuć sobie podobny, ale Piegowaty odradził mu stanowczo.

— Takie rzeczy .— powiedział wtedy — robi się tylko w wojsku albo w więzieniu. Inaczej nie wypada. —

I teraz Syfon zachłannie wpatrywał się w wyschniętą dłoń starego.

— Szybę wybili — zagderał Dziadźka. Wskazał okno pierwszego piętra. Obłudnie zatroskali się. Pogroził

im koślawym palcem.

— A może to wy, ancymonkl?
Piegowaty wręczył mu mocne. W oczach

starego błysnęła chciwość palacza. Od razu zapalił; głęboko zaciągał się dymem i kaszlał.

— Upał cholerny — powiedział podstępnie Syfon. — Ruszać się nie chce i tylko pogadać można,

posłuchać czegoś fajnego.

Dziadźka rozsiadł się wygodniej. Rzucił ostatek chleba gołębiom. Czekali niecferpliwie. Niemało ten

Dziadźka przecież w życiu słyszał i widział.

background image

— A o tych fortach znacit? — zapytał wreszcie stary.
Nie znali.
— Co ja tam będę gadał — zaczął Dziadźka. — Poniektórzy śmieją się z tego, a ja wiem swoje... Byłem

tam, szukałem. Tylko Licho przepędziło I uciekłem. To Licho nie popuści, takie zawzięte, psiamać! To są ruskie
forty, znaczy się za cara jeszcze pobudowali. Tam w pierwszą wojnę rabusie groźni swoją kryjówkę mieli,
bardzo groźni, z giwerów strzelali, domy palili I wszelki dobytek ludziom zabierali... Jak to temu młynarzowi
Krąpielowi tyle pieniędzy zabrali 1 jeszcze: dawaj wsio! — mówią. Młynarz zaklina się, klęka. Oni ściany
opukują, wybijają cegłę w jednym miejscu, a tam cała skrzynka złotych rubli, pierścieni, sygnetów. Narabo- wali
się oni jak mało kto. A Ich herszt, Słodyczko się nazywał, okrutny był i przebiegły. Pamiętam zbója doskonale:
zwalisty, z czerwoną brodą i oczy takie miał — straszne. Znakiem tego na fortach w lochu kryjówkę swoją mieli
I zrabowane bogactwo gromadzili. Ale jak to zwykle między ludźmi się dzieje, każdy chciał sam wszystko
zagarnąć, a najbardziej ten Ich herszt Słodyczko. I razu pewnego przeniósł to złoto do innego schowka. W nocy
wrócili do lochu z rozboju, siedzą, wino piją, aż spraw* dzić chcieli, ile wszystkiego mają, zaglądają, a tam nic,
pucha! A Słodyczko za nóż chwyta. Bandziory do niego. Dawaj! — krzyczą — do wspólnego podziału to
przeznaczone! Śmieje się herszt złowrogo i głową kręci. Oczy takie
IM
miał podobno, samymi oczami potrafił zniewalać. Ale tym razem mu się nie udało, oni, cl jego wspólnicy, też
takie Jak on charaktery zatwardziałe mieli. I też chwycili za noże. Walka krwawa tam w lochach nastąpiła. Nie
dawał

background image



tlę Słodyczko, dwóch zaszlachtował na śmierć, ale siła Ich na niego była przeważająca. I od razu mu oczy
chustką zawiązali, żeby Ich tymi swo» Iml ślepiami nie porażał. A Jak Już tych ślepiów nie widzieli, to od razu
stall się pewniejsi. Taką moc miał w tych ślepiach. Związali go, męczyli okrutnie, ogniem przypiekali. Ale pary
z ust Jednak Słodyczko nie puścił. I zabili go rabusie. Potem policja bandę wyłapała. Ale nikt tego złota nie
znalazł. Wielu szukało. Bo straszy tam w lochach Licho I śmiałków przepędza. Mówią, źe sam Słodyczko się
pokazuje, znacz/ tego bogactwa ogromnego pilnuje. Też tam poszedłem, ale nie dałem rady. Przepędził mnie I
głos taki okropny ma, że mało serce ml nie pękło,., — Dziadźka zapalił następnego mocnego. Z lubością
zaciągał się gryzącym, smrodliwym dymem.

— Prawda to? — zapytał nieufnie Syfon,
— A co ma nie byćl — obruszył się Dziadźka. — Niby z palca wyssałem?
Chłopcy popatrzyli na deble z napięciem.
— Ten Słodyczko — zamyślił się Plogowa- ty — musiał tam cchować tego złota!
— Bogactwo tam na całą Polskę — przytaknął Dziadźka. —» Niemcy szukali, różni szukali,,. A nie dali

rady znaleźć.

Filip przymknął oczy. Zobaczył te stare, carskie forty. Wielkie usypisko porośnięte trawą. Czarnymi

otworami znaczą się na zielonym tle wejścia do lochów.

— I nawet,,, — tajemniczy szept Dzladźkl — to miejsce sobie przypominam. Tym wejściem

i
ostatnim przy fosie trzeba... potem lochem do końca, dalej pieczara I korytarzyk wąziutki.,. I tam skarb...
Skrzynie żelazne, garnce pękate...
Piegowaty zmarszczył czoło. Podejmował decyzję,
Obejrzał się za siebie, tam gdzie wiła się wąska ścieżynka wśród zarośli. Carskie forty tak blisko stąd. Nie
będzie więcej jak kilometr drogi.
— Trzeba będzie się tym zająć — powiedział.
Syfon I Filip pokiwali zgodnie głowami.
— I Zosia z nami pójdzie — rzekł Piegowaty,

Dziewczyna — skrzywił się Syfon. — A po co ona nam potrzebna?

— Niech się popatrzy — odparł Piegowaty i uśmiechnął się chełpliwie.
Filip poczerwieniał. Zosia podobała mu się najbardziej ze wszystkich znajomych dziewczyn,
Blask księżyca wpadł do pokoju i Filip ciągle jeszcze nie mógł zasnąć. Noc była niespokojna. Gałęzie drzew
ocierały się o ścianę domu, wydając tajemniczy, lekki chrobot. Filip uporczywie wracał do tamtych, odległych
czasów, kiedy to po okolicy hasał Słodyczko ze swoimi zbirami. Mogła być noc taka jak dzisiaj. Mieszała mu się
teraźniejszość z przeszłotclą. Otaczają willę doktora w parku. W tej willi mieszka Zosia, najładniejsza
dziewczyna w miasteczku. Z Jej powodu stoczył Piegowaty długi, zażarty pojedynek z Cyganem. Piegowaty
pokonał Cygana.
— Lopszy jesteś — powiedział Cygan.
il

background image


Podniósł się z ziemi, otarł krwawiący nos 1 unikając spojrzeń chłopców, odszedł utykając w trzciny

zarastające brzeg glinianki.

Piegowaty od niedawna spotykał się z Zośką Mieli umówiony sygnał. Piegowaty podchodził o zmroku pod

willę doktora I gwizdał trzy razy po gołęblarsku na palcach. W oknie ukazywała się głowa Zosi. Po chwili
skrzyp otwieranych
drzwi. Szli razem parkową alejką. Widział Ich Filip, Jak całowali się przy tym ogromnym,
0 spękanej korze tulipanowcu.
I znów wyobraźnia przywoływała Słodyczkę
1 Jego kompanów.
Otaczają willę doktora. Zgrzyt wyłamywanych drzwi I z dzikim wrzaskiem wdzierają się do wnętrza. Przerażone
twarze rodziców Zosi. Słodyczko przystawia rewolwer do piersi ojca Zosi.
— Pieniądze) — ryczy.
Jego spojrzenie pada na Zosię. Krzywi twarz. Wstrętny, łakomy uśmiech. I ciągle trzymając pistolet wymierzony
w pierś jej ojca, chwyta dziewczynę za włosy.

Też Ją zabiorę I — śmieje się wstrętnie. Dalej wyobraźnia wprowadzała w tę księżycową, letnią noc

właśnie Filipa Jako bohatera. Samotny, nieustraszony, pokonuje w zapierającym dech pojedynku na noże
Słodyczkę. Jego kompani pierzchają strachllwle. Filip pozostaje Jako zwycięzca I widzi utkwione w siebie,
pełne zachwytu spojrzenie Zosi.
Poruszył się gwałtownie na łóżku.
— Bzdury — powiedział gniewnie. Zapalił lampkę, która to godzina? Był zły
na siebie za tę baśniową grę wyobraźni. Zosia przecież woli Piegowatego. Piegowaty przewodzi wszystkim
chłopcom z tej strony torów I nikt nie dorówna mu w odwadze. Na niego tylko patrzy Zosia. Filip nie liczy się
dla niej wcale.
Więc Już tylko rozmyślał o tajemniczych ka-
lti

background image


Izamatach starego fortu I po raz któryś przyrzekał sobie, że niczego się nie przestraszy.

Piegowaty ostrożnie przemykał się wśród gratów zawalających szopę, w której jego ojciec miał warsztat

stolarski. Na stole z narzędziami znalazł odpowiedni przedmiot. Był to młotek z długim trzonkiem. Zamachnął
się parę razy na próbę. Gężki i dobrze siedział w dłoni.

''-'/szedł na podwórze. Trochę speszyło go podejrzliwe spojrzenie babki. Rozwieszała na płocie wypraną

bieliznę. Popatrzyła na niego i coś zamamrotała. Młotek schował za pazuchę. Skierował się na śmietnisko przy
opuszczonej cegłefni. Tam mieli wyznaczone spotkanie. Po drodze mijając toczący się ciężko beczkowóz
krzyknął według zwyczaju: — Złoto! Złoto! — Złodarz zanurzył kubełek na tyce w chla- począcej świństwem
beczce i zawołał: — Chodź, to dę trochę pomaluję! — Krzywonogi i zarośnięty wyglądał jak małpa.

Ich stałe miejsce to była niewielka kotlinka wśród hałd żużlu i rozmaitego śmiecia. Zbudowali tam szałas z

dykty i papy. Wkrótce przybył Syfon z Filipem. Też był! uzbrojeni. Filip z góralską dupagą nabijaną blaszkami.
A Syfon pomachiwał starym parasolem, odartym z materiału. Na koniec przybiegła Zosta. Była zadyszana.

— Dlaczego się spóźniłaś? — Piegowaty spojrzał na nią surowo.
— Mama kazała mi ćwiczyć na pianinie — odparła Zosia — ...Dopiero kiedy wyszła. Rozumiesz?...
Piegowaty kiwnął głową. Zosia patrzyła na niego z pełnym oddania uśmiechem. Bardzo ładnie wyglądała w

niebieskiej sukience ozdobionej bursztynowym naszyjnikiem.

Wystroiła się — mruknął zjadliwie Syfon.

Uśmiech Zosi podziałał na Piegowatego. Też

się do niej uśmiechnął. Zaraz jednak uśmiech znikł bez śladu. Znowu twarz miał skupioną i popatrzył twardo na
chłopców.

Idziemy.

Filip poruszył się niespokojnie.

Wczoraj rozmawiałem z jednym od Cygana — ściszył głos. — Im też Dziadźka opowiadał i poszli

tam... Ale w podziemiach coś ich przegnało. Sam Cygan trząsł się jak galareta... — coś jeszcze chciał mówić.
Ale Piegowaty przerwał mu niecierpliwie:

Może pękasz? — splunął. — Może obleciał dę strach?

Zosia aż pisnęła z emocji.
filip zaprzeczył gwałtownie.

Nie dla nas te strachy — rzekł Syfon.

I poszli. Przemykali się zaułkami. Przy drewnianym domu zwanym Pekinem zobaczyli milicjanta. Czego tam
szukał? W Pekinie mieszkał Cygan, który wraz z ojcem zajmował się kradzieżą węgla z pociągów. Ale nie czas
był na zastanawianie się nad tym. Zaraz za Pekinem rozpościerały się pola tutejszych ogrodników. Filip
przypomniał sobie, jak kiedyś

background image


Inocą zakradli się do inspektów na pomidory. |Bał się wtedy okropnie. A Piegowaty tylko się śmiał. Dziś nie
może okazać strachu. W żaden sposób. Szli ścieżką między zagonami cebuli. Żwirową drogą jechał wóz hycla.
Psi jazgot niósł się z tego wozu.

— Podobno smalec z psów wytapia — ode- zwał się Syfon.
Patrzył za oddalającym się wozem. Myślał

0 swoim ulubieńcu, kundlu Pikusiu, którego stracił niedawno. Dwa razy wykupywał go od hycla.

Przed nimi wynurzyły się stare, carskie forty. Zielony masyw z resztkami czerwonych murów. Otwory

strzelnic.

Przyśpieszyli kroku. Twarze mieli skupione i zacięte. Pierwsza przeszkoda to fosa z wodą. Syfon zbadał

parasolem głębokość.

Można — uznał. Zosia stanęła jak wryta.

A co ze mną? — zapytała. Piegowaty w milczeniu chwycił ją na ręce

1 pierwszy wszedł w ciepłą, błotnistą wodę. Zosia obejmowała go za szyję. Filip starał się nie patrzeć na nią.
Obaj z Syfonem ruszyli za Piegowatym. Czuli się trochę niepewnie, ponieważ w tej fosie znajdowały się raki.
Jak złapie szczypcami...

Wspinali się na zbocze. Po drugiej stronie prostokątnego dziedzińca, otoczonego poszczerbionym ceglastym

murem, trzy czarne otwory. Wejścia do lochów właśnie. Ostatni otwór przy fosie to dla nich początek
podziemnej
IM
drogi. Piegowaty rozejrzał się dookoła. Pusto tutaj, cicho I dziwnie. Tylko na przeciwległym zboczu pasła się
samotna koza.
Zbiegli na dół. I już to wejście. Niewielkie, zarośnięte trawą i łopianami.
— Tędy — odezwał się Piegowaty.

Tędy — powtórzył i umilkł jakby czymś zakłopotany. Z otworu ziało martwą, posępną ciemnością.

— Boję się — szepnęła Zosia.
Zajrzała tam niepewnie i zaraz cofnęła głowę.

background image


| — Takie podziemia mogą ciągnąć się kilometrami... jak labirynt... — głos miała skupiony I nie było już
wesołych iskierek w jej oczach. Filip pogrążył się w wyraziście przypomnianej z „Faraona" podziemnej
wędrówce egipskiego kapłana. Syfon zamachnął się parasolem I ściął wybujałą pokrzywę. Dodawał sobie
animuszu. Ale w otwór starał się nie patrzeć. Piegowaty przygotował latarkę.
— Strachy — odezwał się naraz gniewnie. — Bajka dla naiwniaków i tyle! — Uśmiechnął się dziarsko do Zosi.
Potem odwrócił się do nich tyłem i przeżegnał ukradkiem.
Jak na przywódcę przystało, pierwszy wsunął się do otworu. Zosia pomachała mu ręką. Za Piegowatym ruszył
Syfon. Ostatni był Filip. I ostatni obraz, z którym wszedł w ciemność — to była Zosia. Patrzyła na nich
wielkimi, błyszczącymi oczyma. Usiadła na trawie i jej jasne ' włosy rozsypały się na ramionach.

Już w ciemności Filip przeżegnał się. Ogarnął ich zapach zgnilizny. Wilgotny chłód przenikał za ubranie.

Grunt był śliski, gliniasty. Piegowaty zapalił latarkę. Światło pokazało drogę. Cegły, kałuże, zbutwiałe deski.
Ostrożnie posuwali się naprzód. Loch zwęził się znacznie i obniżył. Pochylili głowy. Z góry kapała woda.
Spadała za kołnierze. Dygotali z zimna. Plusk spadających kropel brzmiał jak huk w ponure) ciszy i ciemności.
Półkolisty zakręt. Głęboka wnęka w ścianie. Piegowaty wsunął tam rękę. Zaraz cofnął ją z obrzydzeniem. Dłoń
umazana w cuchnącej mazi. Najgorsza była ta grobowa
cisza, która panowała tutaj. Zielone forty, pogodny ranek... Tak nieprawdziwe teraz I dalekie. Nic, tylko czarny
loch.

— Piegus... — wyszeptał Syfon.
— Co?
— Cholernie tutaj...
Piegowaty nic nie odpowiedział. Zaraz rozległ się trzask jakiś, grzechotanie. Zatrzymali się jak wryci. Filip

już spodziewał się najgorszego. Po chwili Piegowaty puścił snop światła przed siebie. Stos desek zagradzał
przejście. Stare i zgniłe, rozstępowały się pod stopami Jak glina. Inne, mniej strawione czasem, trzeszczały
sucho. Pokonali tę przeszkodę. Ale za nią następna. Błotniste bajoro. Piegowaty zapadł się po kolana. Wydał
okrzyk przestrachu. Syfon z Filipem chwycili go za ręce l wydostał się z błota.

— Jak na razie nie jest tak źle — Piegowaty spróbował uśmiechnąć się, ale uśmiech był nikły, a głos nie

taki znów dziarski.

Filip zapragnął, żeby ten loch skończył się wreszcie. Jeszcze tylko pieczara, potem wąski korytarz l koniec.

Tak się pocieszał.

I ruszyli znowu. Syfon ociągał się wyraźnie. Kulał, pozostał w tyle. A z tyłu jego mamrotanie:
— Jak taki Cygan nawet zwiał...

Zamknij dziób! — syknął Piegowaty. Korytarz rozszerzył się teraz.

Dochodzimy do pieczary — ucieszył się Filip. Urwał naraz I ścisnął Piegowatego za ramię.

background image

Z głębi lochu dobiegł jakiś dźwięk, ostry, przenikliwy. Dźwięk powtórzył się.
— Co to! — wykrztusił Syfon.
Filip ciągle ściskał Piegowatego za ramię. Czuł, jak drży ciało tamtego. Coraz mocniej. Dygot jak rytm. Ta

drżączka udzieliła się również jemu. I znów zabrzmiał ten głos z głębi lochu. Straszny tym razem. Wycie,
charkot... Brzmiało to jak ostrzeżenie, nakaz odwrotu.

— Słodyczko! — jęknął Syfon.
I nie wytrzymał już dłużej. Uciekł. Piegowaty też cofnął się. Filip puścił jego ramię. Wyrwał latarkę z ręki

Piegowatego. Patrzył z napięciem w ciemność. Tam w głębi dostrzegł punkciki zielone i gorejące.

Oczy Słodyczki — posłyszał z tyłu. Zdławiony szept Piegowatego.

Pot wystąpił mu na czoło.
— Muszę, muszę... — powtarzał. Widział już tego herszta Słodyczkę, jak krzywiąc okrutnie gębę zbliża

się do niego, a ręce ma unurzane we krwi.
jak lunatyk postąpił krok do przodu. Jeszcze krok. To uparte — muszę — na przekór przerażeniu powodowało
jego krokami. I zapalił latarkę. Światło odsłoniło przestrzeń przed | nim. Tam, w kącie!! Tam, w kącie... Tam!
Filip wybuchnął śmiechem. Śmiech był to niepohamowany i grzmotem wypełnił podziemia. Tam w kącie —
kot. Zwyczajny, skulony ze strachu kot.
— Kot! — zawołał Filip.
Piegowaty, który przez ten czas cofnął ||

background image


o kilka kroków, przybiegł do niego. Patrzyli tam, w kąt. Kot wlepił w nich swoje fosforyzujące ślepia.
Piegowaty odetchnął głęboko. A dalej już nie było żadnej drogi. Podziemny korytarz kończył się ślepą ścianą,
Obejrzeli tę ścianę dokładnie. Ociekające wodą kamienne płyty. Żadnej szczeliny, śladu przejścia czy schowka,
nic.
— Oszukał nas Dziadźka — powiedział Filip.
Zawrócili do wyjścia. Szli już pewnie, bez
śladu niepokoju czy napięcia. Coś jeszcze zaszeleściło. To uciekał kot.
A Piegowaty pochrząkiwał dziwnie jakoś. Domyślał się Filip przyczyny tego chrząknięcia. Uśmiechnął się
nawet. Na pewno Piegowaty myślał o tych kilku krokach, które zrobił do tyłu. Tymczasem on, Filip... Znowu
uśmiechnął się radośnie. Mógł sobie na to pozwolić. Ciemność ukrywała te uśmiechy. Więc wracali milcząc.
Oślepiło ich słoneczne światło. Piękny, letni dzień.
Zosia podbiegła do nich. Syfon trzymał się nieco w tyle i był bardzo zmieszany.
— Co tam było?! —zawołała Zosia.
Patrzyła z zachwytem na Piegowatego. Filipa
ominęła obojętnym spojrzeniem. Tym razem nie poczuł zazdrości. Czuł się lekko i swobodnie.
— Co tam było? — powtórzyła Zosia.
— Lepszy kozak... — zaczął ponuro Piegowaty, wskazując na Filipa.
— Razem doszliśmy do końca — przerwał mu szybko Filip.
Piegowaty wytrzeszczył głupawo oczy.

... do samego końca — ciągnął Filip. — I nic tam nie było. Tylko kot!

— Kot — powtórzył Syfon.
Zosia wybuchnęła wesołym śmiechem. A Piegowaty opuścił głowę. I tak już pozostał z nisko pochyloną głową.
Jeszcze tego samego dnia pod wieczór wybrali się we trójkę do szkolnego woźnego, Dzladźki. Stary siedział jak
zwykle na schodkach I karmił gołębie. Opowiedzieli wszystko. Nie zdziwił się zupełnie. Ale milczał.
Dopiero kiedy poczęstowali go papierosem, to powiedział tak:
— Kot, a może nie kot. Kto to wie? — I zmrużył chytrze oczy. — Zresztą cudze to było i z krzywdy ludzkiej
bogactwo. Takie nie tuczy.
I roześmiał się wesoło. Oni też się roześmieli.

background image

Obaj trzymali zwinięte w rulon*cenzury I obaj uderzali się nimi po udach. Mieszkali po drugiej stronie

stawów, więc razem podążali groblą dzielącą gliniankę, zwaną Pokusą, od tej drugiej, która była Oceanem. Na
brzegach panowała cisza. Tylko Jeden rybak siedział w kotlince I nęcił chlebem ryby w swoim oczku. Byli Już
po drugiej stronie stawów. Piegowaty zwolnił kroku. Patrzył w stronę cypelka. Filip też tam spoglądał.

— Można by na chwilę... — zaczął niepewnie Piegowaty.
Filip przytaknął skwapliwie.
Na cypelku znajdowały się ruiny Chaty Rybaka. Było to Ich stałe miejsce. Często zbierali się tam całą paką,

kiedyś nawet, Jesienią, zaprosili swego polonistę Albina, który pochwalił uroki tego ustronia.

Obaj ochoczo pobiegli pochyłą skarpą w stro- nę kępy drzew, gdzie widniały czerwone, rozpadające się

mury dawnego domostwa rybaków. Rozsunęli żywopłot I znaleźli się w swoim miejscu. Widok z wzniesienia
mieli na dwa stawy rozdzielone groblą. Usiedli na cegłach porośniętych trawą. Przed nimi na tamtym brzegu
czerniał masyw Ich szkoły. Dwupiętrowy budynek ze spadzistym dachem. Nawet wydawało im się przez chwilę,
że słyszą dźwięk dzwonka. Ale to nie był dzwonek. Zresztą dzwonek Już nie był ważny. Dziś bowiem nie było
to tylko kolejne przejście do następnej klasy. W tym roku skończyli powszechnlaka. — Stara buda —
powiedział Filip.

background image


Zza szkoły sterczał okopcony komin cegielni. ; __ Hycel — roześmiał się Piegowaty. — Pamiętasz?
Obaj popatrzyli w tamtą stronę I przypomnieli sobie nocną wyprawę do zagrody hycla. .
Pod nimi w dole, kilka metrów niżej, szumiały trzciny w zatoczce zwanej Zatoką Starego Suma, gdyż tutaj
właśnie kilka lat temu rybacy wyciągnęli wielką rybę, budząc sensację w miasteczku. Dał się słyszeć plusk.
Rzuciła się jakaś ryba. Rozeszły się kręgi. Piegowaty pochylił głowę i wpatrzył się w wodę.
— Pewnie karp — powiedział.
Był dziwnie skupiony i poważny. Filip czuł się też inaczej niż zwykle. Ciągle coś mu się przypominało i nie
wiedział, dlaczego nachodzą go takie uporczywe fale minionego. Drgająca lekko I błyszcząca światłem tafia
stawu , wskrzeszała dawne, odległe już sprawy. Bo choćby przed chwilą znów powrócił do pełnej tajemniczego
uroku wyprawy w lochy starego fortu.

— Co robisz z wakacjami? — odezwał się, I żeby przerwać milczenie.
— Bo Ja wiem — odparł Piegowaty — jesz- I cze nie myślałem. A ty?
— Jadę na obóz harcerski — powiedział I Filip.
Znowu zamilkli na długo. Wiatr stał się nieco I silniejszy I trzciny szeleściły coraz głośniej. Su- I chy,

sztywny szelest.

— Niezłe miejsce — bąknął Piegowaty, któ- I ry brodę trzymał podpartą oburącz I mrużył I

oczy przed słonecznym blaskiem odbijającym się od powierzchni wody.
— Po wakacjach mówił jakby do siebie — pójdę do zawodówki przy fabryce pras.

background image


m

Spojrzał w oczy Filipowi. Długo, uważnie. Filip spokojnie wytrzymał Jego spojrzenie.
— Rozmaicie bywało — pierwszy opuścił głowę Piegowaty — ale przecież trzymaliśmy sztamę.
Umilkł. Wpatrzył się w wodę. Przypomniał sobie, Jak prześladował Filipa. Najbardziej dokuczało to

niezwykle wyraziste przypomnienie, kiedy przyjmował Filipa do szczepu Irokezów i sprawdzając Jego
wytrzymałość Jako wojownika walił go krowim ogonem po gołych łydkach. Zobaczył czerwone pręgi na Jego
nogach I wykrzywioną bólem twarz.

Czasami — wymamrotał —trochę cl dokuczałem.

Poczuł, Jak twarz oblewa mu gorąca łuna wstydu.

E tam — wzruszył ramionami Fjllp — zapomniałem.

W tej samej chwili przypomniał sobie, Jak uratował bambusowy łuk z rąk Krzywooklego. Otrzymał wtedy tak
bardzo upragnione Indiańskie Imię. Nazwano go Szarym Wilkiem. Uśmiechnął się.

— Naprawdę? — zapytał Piegowaty.

— Naprawdę — powiedział Filip. Piegowaty odetchnął z ulgą.

Znaczy — wszystko w porządku? ■— zapytał.

— Pewnie — rzekł Filip.
Piegowaty powoli wyciągnął rękę. Nie patrząc na siebie uścisnęli sobie dłonie. Piegowaty I ciągle

wpatrywał się w wodę. Zdawało się, że
czeka na coś, co powinno pojawić się na pomarszczonej lekko powierzchni stawu.
— Skończyła się buda — zawiesił głos I machnął ciężko dłonią.
Wyglądał Jak dorosły mężczyzna. Filip też poczuł trudną do wyrażenia powagę tej chwili. Trzciny zaszeleściły
sucho. Rozległ się plusk.
Znowu rzuciła się ryba. Rozeszły się kręgi. Małe, coraz większe.
Powierzchnia stawu wygładziła się 1 znieruchomiała.

background image

Z powszechnlaka pojechaliśmy na wycieczkę do Bochni. Fotografował pan Guz, gimnastyka I roboty

ręczne, zapalony fotoamator.

Pośrodku Albin, nasz polonista: kraciaste pumpy, buty ze sztylpaml I taka śmieszna czapka, cyklistówka.

Opowiadał nam wtedy o swoich przedwojennych, pieszych wędrówkach po Borach Tucholskich, Czarnohorze i
Polesiu.

I my. Jest nas trzydziestu. Rozpoznaję chłopaków z Bud. Piegowatego, Kapuchę, Filipa. Wśród nich Ja.
Z Bochni pojechaliśmy do Wiśnicza. Tam stare zamczysko. Kapucha wołał głucho, a echo zwielokrotniało

jego głos w podziemiach.

— O, szczur!! — krzyknął Piegowaty.
Dziewczyny piszczały.
Była to wycieczka w czerwcu 1947 r. po ostatnie] klasie szkoły powszechne].
Odtąd Już nasze losy potoczyły się różnymi drogami. Nie wiem, co z Piegowatym teraz! A co z Kapuchą?

Nie widziałem Ich od tamtych czasów.

background image


ggggl

MAREK NOWAKOWSKI
MARYNARSKA BALLADA

background image

budził go zimny strumień ogarniający ciało, przez chwilę, jeszcze we śnie, próbował uwolnić się od tego

zimna wdzierającego się pod ubranie, bezradnie zamachał rękami Jeszcze nie otwierał oczu... Popili wczoraj
tęgo na wiadomość o kapitulacji Niemiec. Bronek taczał się po pokładzie i rozlewał gin z butelki jak święconą
wodę. Jego też oblał. Cuchnęło wszędzie jałowcem. I z tym Nordem śmieszna draka. Spasiony jak wieprz
wilczur, ulubieniec kapitana „Jeanette". Bronek z błazeńska, cyrkową miną popluł w patyk i wołając: — Nord,
na, na! — rzucił ten patyk za burtę. Nord skoczył do morza. Kapitan zmartwiał na mostku. Zadzwonił na dół,
targając włosy: — Maszyny stop! Człowiek za burtą! — Tak. Tyle było dzwonków jak na alarm — człowiek za
burtą. I wyciągnięto tego głupiego Norda.

Bronek znów z tą miną zgrywną klepie Norda, biedny piesek, biedny — podsuwa mu pod nos gin z butelką.

Pies kicha uciesznie... A potem popłoch. Pokazały się peryskopy U-Bootów. Drapieżne stadko, które nie
zaprzestało wojny. Torpedują. Statek przed nimi zakwitł ogniem i tak szybko, prawie niezauważalnie skrył się

background image


spalenizny. — Zawsze po wódzie — mruczy — wici Id apetyt u mnie. Wóda służy — śmieje się niefrasobliwie.

Jan Kula patrzy nn niego z podziwem. Ten Bronek nie traci nigdy głowy, nie przejmuje się. Teraz usiadł,

nogi podwinął, zajada z apetytem, pomlaskujo. Nieduży, szeroki w plecach, i te starannie ułożone blond fale nad
czołem. Jan Kula też zabrał się do jedzenia.

Potem ruszyli na obchód pokładu. Iść ciężko. Pokład jak pochylnia. Duży przechył. Trzymają się burty.

Zaglądają przez reling. Dziura w burcie. Na samej rufie. Więc i torpedą dostali od U-Boota. Płaszcz
przewieszony przez linę. Gumowy but, Zachrzęściło szkło. Stłuczone okulary.

— Kto miał okulary... — zastanawia się Bronek. — Kucharz, ten soliter Andrć...
— Nie — mówi Jan Kula — to starego Bre- tończyka. — On nosił druciane.
Czapka kapitańska ze złotymi galonami. Stanęli nad tą czapką. Od świątecznego munduru. Uciekali w

pośpiechu. Pędzili na górę do szalupy...

— I Norda też nie ma — mówi z goryczą Jan Kula. —- Nikogo nie ma. Nawet o psie pamiqtał... —

Ogarnia go złość.

— To drań — jego chuda, z mocnymi szczękami twarz czerwienieje mocno, pociera strzępiastą bliznę na

nosie.

-— Może przez złość zu Norda nas zostawił -— roześmiał się Bronek.
Jan Kula przygniótł ciężkim buciorem białą czapkę kupitańską ze złotymi galonami. Przesunął buciorem.
Bronek zaśmiewa się z tego symbolicznego

odwetu. Czapka teraz podarta, połamany duszek, brudne ślady po obcasie.

Znów kołysze. Mocniej. Robi się fala. Przy- trzymują się masztu, patrzą na skały wynurzające się spod

wody. Nad masztem kołują ciężkie, szare mewy o tępych dziobach.
*

Siedzieli na górnym pokładzie za kominem, między nimi butelka „łyskacza". Popijali dużymi łykami. Już

nie czuł Jan Kula na sobie zimnego, namiękłego ubrania. Dobre ciepło w środku. Bronek przytrzymuje butelkę.
Zsuwają się po przechylonym pokładzie.

— Nigdy nie miałem przekonania do Kata- nów — pokrzykuje gniewnie Jan Kula. — No i fakt. Statek

zostawili, nas zostawili.

Bronek potakuje. Uśmiecha się beztrosko.
— Kantyna pełna —- mówi leniwie. — Półeczki zawalone. Gin, whisky, koniak, papierosy. Fuli

wszystkiego — powtarza z upodobaniem. — Fuli...

Z wysoka rozległ się nikły dźwięk, przypominający brzęczenie pszczoły. Zadarli głowy, wpatrując się w

puste niebo. Twarze skupione i czujne nagle. To zostało im z czasów, gdy pływali w północnych konwojach.
Każdy taki dźwięk przejmował grozą. Hitlerowskie myśliwce, bombowce? Wypatrzyli konwój. Za chwilę z
góry...

Bronek wskazał palcem maleńki punkcik na niebie.
— Pewnie jakiś pasażer — powiedział — przecież już po wojnie.
—- Fakt — przyznał Jan Kula.

background image


■ Uspokoili się. Przy drugiej butelce Bronek wyciąga z kieszeni na piersi pogiętą fotografię. Na tej fotografii
wpadnięta w ziemię chałupa ze słomianą strzechą, na tle chałupy, studni i wozu drabiniastego kobieta w
pasiastej kraj- ce, wąsaty chłop, a między nimi malutki Bronek...

— Wieś Blizna, powiat Iłża — podśmiewa się dobrodusznie Jan Kula — ...z żurawia ciągnie się wodę, a

wieczorem przy naftowej lampie...

— Żebyś wiedział — Bronek wzdycha i wygładza fotografię.
Jan Kula też zerka na fotografię. Z zazdrością zerka.
— Zawsze to baza — mówi jakby do siebie. — Wiadomo, gdzie wrócić.
— Tam u moich jak w rodzinie byś się poczuł — pociesza go Bronek. — Wracamy z rejsu... Idzie się od

stacji trzy kilometry. Ale dobra droga, przez las... Kapliczka, brzezina, potem łąki... I już... — Bronek wodzi
palcem w powietrzu, wytyczając drogę do rodzinnej chałupy... — Kowalscy. Kuźnia. Matusiak... Starzy się
ucieszą.

Jan Kula potakuje. Przymyka oczy. Wyobraża sobie tę wieś.
I wtedy posłyszeli z dolnego pokładu nawoływania, śmiech.
— Wrócili? — zdumiony szept Jana Kuli. — Gryzło ich sumienie...
Bronek nasłuchuje. Tak. Wyraźne głosy. Wyjrzeli zza komina.
Przy „Jeanette" stała motorówka. Na pokład po sznurowej drabince wchodzili ludzie w brezentowych

kurtkach. Pięciu facetów na pokła
dzie. Przewodzi brodaty z fajką. Pogania. Komenderuje. Dwóch wbiega do nadbudówki. Brodaty ssie fajkę.
Radosny okrzyk z nadbudówki. Ci dwaj taszczą z kantyny skrzynką z ginem. Jacy zadowoleni. Wskazują za
siebie. Mówią, że w kantynie pełno wszystkiego. Brodaty promienieje.

Wtedy Bronek z Janem Kulą wyszli zza komina.
— Stop, boys! — krzyczy Jan Kula.
Ci na dole osłupieli. Brodaty wypuścił fajkę. A oni powoli, statecznie schodzą na dół. Bronek trąca Jana

Kulę. Znacząco wsuwa dłoń w lewą kieszeń. Zrozumieli się i już obaj trzymając dłonie w kieszeniach zatrzymali
się przed brodatym. Ci dwaj upuścili skrzynkę z ginem.

— Ostrożnie — łagodnie karci Bronek — szkło i wódka, delikatna rzecz...

Brodaty cofa się o krok, niepewne, mrugające oczy. Bronek siada na skrzynce z ginem, cały czas dłoń w lewej
kieszeni. Tak wypycha kieszeń, że niby spluwa groźna.
Brodaty kłania mu się uniżenie. Obłudnie. Radosny uśmiech.

— Kamarades — zaczyna — Hitler kaputt!! — Klaszcze w dłonie. — Koniec... I wasz statek

storpedowany przez tych zbójów.

U-Booty — dodają chórem jego ludzie.

— Więc my na ratunek — unosi się radosną emfazą brodaty cwaniak. Ale Bronek przerywa mu

gwałtownym ruchem dłoni.

— Taki bajer to nie dla nas — mówi gniewnie Jan Kula. — Zobaczyli pusty statek, chcieli się obłowić.

Wiadomo.

Znów strachliwa niepewność na twarzy brodatego.

background image


Nagle twarz Bronka jaśnieje w uśmiechu. Mruga do Jana Kuli. Skinieniem przywołuje do siebie brodatego.
Brodaty przysuwa się bardzo niepewnie. Jego ludzie stoją przy drabince sznurowej. Z niepokojem obserwują
morze.
— Niedługo przypływ — mówi jeden z nich strachliwie.
Bronek wskazuje brodatemu miejsce obok siebie na skrzynce. I zaczyna mówić łagodnie, uprzejmie. On nieźle
gada po francusku. Brodaty potakuje. Teraz rozkłada patetycznie ręce — Mon Dieu — powtarza. Gładzi Bronka
po ramieniu. O coś go prosi. Głos Bronka twardnieje. Nieustępliwe tony w tym głosie. Brodaty ściska go za
rękę. Zagląda przymilnie w oczy. Bronek kręci przecząco głową. Brodaty niby z rozpaczą wichrzy brodę,
pojękuje.

„Co za cyrk" — myśli ze zdziwieniem Jan Kula. Wsłuchuje się w rozmowę, ale nic nie może zrozumieć.

Patrzy na Bronka z niepokojem. „Co ten Bronek wyprawia".

A Bronek wykrzywia do niego błazeńsko twarz.
— Nie bój się — mówi — za bezcen tego nie opchnę.
Jan Kula zrozumiał. Bronek sprzedaje kantynę.
— Umie targować —- mruczy z uznaniem — ho, ho.
Dobili targu. Teraz brodaty wyciąga wypchany portfel. Bronek coś oblicza na karteczce, kreśli, dodaje.
— To ci dopiero handlarz — zaśmiewa się Jan Kula. Jest w dobrym humorze, podchodzi do tych z

motorówki, częstuje ich ameryka

nami. Oni pokazują na morze. Mówią, że przypływowa fala niedługo. Są wystraszeni, Jan Kula uspokaja ich.

— Całą wojnę — mówi sentencjonalnie — przeżyłem... to i teraz...
Brodaty odlicza zielone papierki. Jego ludzie biegną do kantyny. Znoszą skrzynki na kuter. Bronek ślini

palec, oblicza zielone papierki. Spory plik w dłoni Bronka. Teraz częstuje brodatego „łyskaczem". Brodaty
ledwie maleńki łyczek pociągnął, biegnie do kantyny. Bliski przypływ tak pogania tych z motorówki

Więc Bronek sączy sam, podaje butelkę Janowi Kuli.
Nagle twarz mu poważnieje, marszczy czoło. Wstaje, patrzy na rufę i wali się z rozmachem w czoło.

Biegnie na rufę, pochyla się nad ładownią. Tnie nożem brezent okrywający luk. Jan Kula oszołomiony, nie wie,
o co chodzi. A Bronek odrzucił brezent. Wyprostował się, wziął się pod boki i zanosi się gromkim śmiechem.
Brodaty podbiega do luku, jego ludzie też. Wpatrzeni w luk. Wielka chciwość na ich twarzach.

Brodaty i Bronek patrzą teraz na siebie. Długo, przenikliwie. Pokiwali głowami Jan Kula podbiega do

ładowni

— Kapujesz — mówi mu suchym z przejęcia głosem Bronek — jesteśmy bogaci: w ładowni skrzynie z

kawą, herbatą, konserwami, czekoladą. — No tak. Przecież „Jeanette" wiozła ładunek z dostawami dla
wojskowych obozów we Francji.

Bronek porusza wargami, jakby liczył. Brodaty z napięciem śledzi jego wolno poruszające się wargi. Nawet

o przypływie zapomniał. Nie

background image

Motorówka już załadowana skrzyniairii. Przechył na statku coraz większy. Morze wzburzone. Jan'Kula i

Bronek, Obaj mają na ramieniu przewieszone sanitarne torby-apteczki ze znakiem Czerwonego Krzyża, schodzą
po drabince na motorówkę. Brodaty pomaga im usłużnie.

— I im się trafiło, i nam •— powiada -Bronek — taki byznes.
— Byznes byznesem — przerywa mu gniewnie Jan Kula — ale tak nie robi kapitan. Dwóch ludzi

zostawić!

— Człowieku — Bronek poklepuje czule wypchaną torbę — to jest bogactwo. Z tym...— jego oczy

powleka mgiełka rozmarzenia — można się i urządzić. Słyszysz, jak szeleszczą — zasłuchany obmacuje torbę.

Warkot motoru. Łódź oddala się od burty.

patrzy w ogóle na morze. Jan Kula uśmiecha się lekko.

Brodaty podsuwa Bronkowi notes. Bronek wypisuje kilka liczb. Brodaty wodzi wzrokiem za ołówkiem

wolno posuwającym się po papierze. Bronek oddaje notes brodatemu. Tamten wypisuje też kilka liczb. Poprawia
liczby Bronka. Tak targują się w milczeniu. Tylko piszą. Ludzie brodatego nad lukiem jak na nabożeństwie. Też
zapomnieli o przypływie. Powolny ruch ręki brodatego. Portfel. I wyciągnięta ręka Bronka. Twarz ściąga mu
napięcie.

— Jak na jarmarku! — Jan Kula kręci głową i gwiżdże leciutko.
Ale Bronek nic nie słyszy. Więc Jan Kula śmieje się do rozpuku.

I teraz spiętrzona fala wali w „Jeanette". Statkiem zatrzęsło, zakotłowała się woda. Oddalają się. Jan Kula patrzy
na „Jeanette".

— Pudło bo pudło —- powiada uroczyście — ale ja zawsze przyzwyczajam się do okrętu.
Fale biją wściekle w statek. „Jeanette" stęknęła jak człowiek, jedna fala, druga, trzecia i przewróciła się

stępką do góry.

Jan Kula zdejmuje beret. Bronek też. W ogóle Bronek tak zmienił się jakoś na twarzy. Popatrzył na Jana

Kulę. Wzdrygnął się.

— Gdybyś tak o mnie zapomniał — szepnął — to teraz jak w trumience.
Już ani śladu „Jeanette". Przetaczają się bure fale.
— Więc teraz jeden do dwóch — burknął Jan Kula.
Wtedy, ten pierwszy raz, zdarzył się na początku wojny. Cofali się do portu. Czekały na nich angielskie

statki.

Bronek dostrzegł szkopa ukrytego w kabinie dźwigu. Już mierzył do Jana Kuli, który poderwał się do biegu.

I Bronek takim błyskawicznym ruchem chwycił Jana Kulę za nogi. On wyłożył się jak długi. W tym momencie
zajazgotała seria z automatu.

— Masz lepsze oczy ode mnie — Jan Kula ścisnął mocno dłoń Bronka. Otarł pot z twarzy.
Teraz tak krótko popatrzyli na siebie, w oczach przypomnienie tamtej historii. Bronek mrugnął

porozumiewawczo.

„Jeden do dwóch..." — myśli Jan Kula. — Dwa razy Bronek wyciągnął mnie z kabały. Bo drugi raz to było

wtedy, gdy płynęli w konwoju. Ich statek „Lord Essex" storpedowany... Opuszczają statek. Jan Kula ranny leży
na

background image



1 l
rufie. I Bronek nie zapomniał o nim. Znalazł go. Zaciągnął do szalupy...

Brodaty zaprasza do kubryka. W kubryku zastawiony stół. Butelki, żarcie. Usadzono ich na czołowym

miejscu. Bronek ociężały, pewny siebie w każdym ruchu, bogaty człowiek, na kolanach trzyma tę brezentową
torbę ze znakiem Czerwonego Krzyża. Jan Kula śmieje się dobrodusznie, siada obok niego.
Z okna tego małego bistro widok na wypalone domy, kikuty ścian, pogięte sztaby, resztki schodów... Smutna,
powojenna pustynia.
— Zniszczyli szkopy miasto — mówi półgłosem, jakby do siebie Jan Kula. — Au nas w kraju podobno
jeszcze gorzej...
„Woda — myśli smętnie — ma to do siebie, że wszystko w niej ginie, a tu na lądzie..."
Ulicą idzie stara kobieta z koszykiem, człapie starczym truchtem. Z rumowisk unoszą się w górę strużki dymu.
Barman z wąsikiem też zapatrzył się w okno.

— Dunkierka — wzdycha — to było piękne miasto.
Gestykuluje, opowiada o dawnej świetności Dunkierki.
Bronek jest podpity, takim nowobogackim sposobem wyciąga z kieszeni plik dolarów. Ślini palce, liczy

ostentacyjnie. Barman z wąsikiem zerka na zielone papierki. Gruby plik tych papierków. Oczy barmana
wpatrzone chciwie.

— Whisky — zamawia Bronek — dwie whisky. — Po namyśle dodaje: — I dla ciebie trzecia.

Barman biegnie po butelkę. Zawodowy, słodki uśmiech na jego twarzy.
Pod ścianą dwóch mężczyzn pochylonych nad stolikiem. Sączą wino, milczą.
Bronek wypija łapczywie whisky. Jan Kula odsuwa swoją szklaneczkę.
Bronek patrzy na niego ze zdziwieniem.
— Coś ty taki — uderza go z rozmachem w plecy. — No i co, źle wymyśliłem? — Wykrzywia

szelmowsko twarz. — Kupimy ten sklepik, rozkręci się interes. I forsa będzie płynęła jak woda...

— Jak woda — powtarza bezwiednie Jan Kula.
Warkot motorów. Spojrzeli w okno. Przejeżdżają dżipy pełne amerykańskich żołnierzy. Wzbija się kurz.

Żołnierze krzyczą coś, machają rękami. Dziewczyna, która stoi w bramie, uśmiecha się wstydliwie. Bronek
zanosi się hucznym, zdobywczym śmiechem. Barman z wąsikiem wpatrzony w niego usłużnie.

Bronek został jeszcze w sklepie. Przelicza utarg. Więc Jan Kula wyszedł z Solange.
Idą w milczeniu. Niekiedy dziewczyna podnosi na niego wielkie, smutne oczy. Patrzy uważnie. Jan Kula

zmieszany tym spojrzeniem.

— Kiepsko gadam po francusku — mruczy — bardzo kiepsko. — Solange uśmiecha się lekko, prawie

niezauważalnie.

„Fajna — myśli Jan Kula. — Ale trzeba się odzwyczaić. Przecież nie będę siedział tu wiecznie."
Przy tej głównej ulicy już nie ma gruzów.

background image




Rząd kolorowych bloków, obrośnięte rusztowaniami budowy. Żegna się z Solange pod jej domem. Solange,
jakby zawiedziona, patrzy i patrzy. Jan Kula szuka papierosów w kieszeniach. Stara kamienica z pochyłym,
czerwonym dachem. Solange odchodzi. Jan Kula spogląda za nią. Bardzo fajna. Ale co z tego. Z okienka obok
bramy wychyla się ciekawa stróżka. Tak zawsze czatuje, gdy żegna się z Solange. Niby przypadkiem wychodzi
na ulicę. Niby przypadkiem o coś pyta Solange. Wścibska baba o chytrych, kłujących oczach. Wszyscy tutaj
ciekawi są, co z tego ich chodzenia wyniknie. Cudzoziemiec. Ona stąd...
Solange tak mu mówiła ostatnio: — Jean, Jean... Zamieszkamy w małym domku za miastem, ogródek. Będziesz
chodził do sklepu. Ja będę na ciebie czekała. A może później sami jakiś sklep, bistro będziemy mieć... — tak
mówiła Solange, marzenie tej przyszłości powlekało jej oczy. .Przytuliła się do niego. Aż wzdrygnął się teraz.
Sklep, domek... Nie!

Kamienne, śliskie schody hoteliku. Od początku tu zamieszkali z Bronkiem. Najpierw na krótko, potem

jakoś przestali mówić o przeprowadzce. I już tutaj zostali. Dziwi się temu Solange. Mały hotelik przy rybackim
porcie, ciemny pokój. Zapalił lampę. Zacieki na suficie układają się w przeróżne wzory. Czasem, jak patrzy, są
to pola, czasem domki, raz, gdy był pijany, nazwał to wioską rodzinną Bronka, tak mówił wskazując palcem na
zacieki: chałupy, kuźnia, kapliczka, brzezina, o tam, twój dom rodzinny. I ten obraz na ścianie — jaskrawo
zielony las, lazur nieba, brązowy koń i seledynowa amazonka z pejczem... Do znudzenia znajome, zimne,
odpychające wnętrze. Podszedł do okna. Maszty rybackich kutrów. Pięć kutrów stoi przy pomoście. Wyciągnięte
sieci. Podjeżdża samochód- -chłodnia.

Ciężko, jak bardzo zmęczony człowiek — rzucił się na łóżko. W ubraniu, nawet butów nie chciało mu się

zdejmować. Z dołu dobiega przytłumiona muzyka. Z hotelowej kafejki muzyka.

Bronek przelicza utarg. Zostaje w sklepie do wieczora. Spotyka się z dostawcami. Kłóci się, targuje. Teraz

na pewno podlicza długą kolumienkę cyfr. Zadowolony z utargu albo nie...

— Utarg — powtarza półgłosem Jan Kula. Krzywi twarz. Tak snuł kiedyś Bronek wizję cudownego życia,

tak gładził torbę-skarb. Urządzimy się, wykrzykiwał, jak lordowie. Lordowie! Sklepikarze!

Z portu rybackiego słychać warkot silnika. Kuter przybija do przystani. Albo wypływa w morze na połów. I

tak przez pierwszy rok to sklepowe życie było nawet do zniesienia. Jak długi lądowy urlop. Po rejsie. Przed
rejsem. A potem coraz gorzej. Jak obręcz to wszystko. Coraz ciaśniejsza. I to gadanie Bronka, ta wytarta,
bezsensowna płyta Bronka: — Trochę jeszcze porobimy w tym handelku, a potem, ho, ho... Zobaczysz...

Kroki na schodach. Może wraca Bronek. Nie. Kroki oddalają się w prawą stronę korytarza.
I już nawet na port patrzeć nie może, jak ognia portu unika. Za dużo się przypomina, za< bardzo to jątrzy.
Bronek też kiepski; jeszcze udaje, jeszcze nadrabia miną. Ale czasem tak zamyśli się, nie słyszy nic, nie

widzi nic... On patrzy wtedy na Bronka ze zrozumieniem. To samo przecież gry-

background image


zie ich. A Bronek ocknie się, i minę błazeńską, pewną znów ma.
Tak leży Jan Kula, nigdzie iść mu się nie chce, rozebrać też się nie chce i usnąć nie można. Skołowana głowa,
tyle myśli się kolebie.
Znów kroki na schodach. Lewe skrzydło korytarza.
Może wraca Bronek.
Barman z wąsikiem trąca się z nimi szklaneczkami.
— Za pomyślność — mówi Bronek. Jan Kula odstawia szklaneczkę.
— Za jaką pomyślność? — zaczyna cicho. Barman szczerzy w uśmiechu żółte zęby, nic
nie rozumie.
— Jak to? — dziwi się Bronek. — Za nasząl

Ja ciebie nie rozumiem — Jan Kula przygląda mu się z wyraźną pogardą — przecież masz w kraju

rodzinę, wszystko. Znaczy, masz do kogo wracać. I na co czekasz... Ty, baranieli — wyrzuca z pasją.
Bronek odsuwa się od szynkwasu. Twarz mu czerwienieje, na skroniach pulsują żyłki.
Tak pochylił nisko głowę, jak po uderzeniu. Cofa się. Zaciska rękę na szklaneczce. Mocno zaciska, coraz
mocniej. Chrzęst szkła, pękła szklaneczka. Leje się wino. Bronek skaleczył sobie dłoń. Cieknie krew z winem.
Barman, wystraszony, rozchylił głupawo usta. Chwyta dłoń Bronka, wyciąga chusteczkę.
Bronek obojętnieje nagle, znużony, apatyczny. Barman troskliwie owija mu dłoń chusteczką.
«wXSHi

— Ja matros — mówi Jan Kula — ty matros. I do czego doszliśmy.
Bronek przymyka oczy, znów jak po uderzeniu nisko opuszcza głowę.
Za ich plecami wybuchła nagle muzyka.
Drgnęli, odwrócili się równocześnie. To staruszka w czarnym kapeluszu wrzuciła pieniążek do szafy

grającej.

Brzęczy dzwonek nad drzwiami. Wchodzą ma- lajscy marynarze. Oglądają zegarki w szklanej gablotce.
Bronek, wytworny, w czarnym garniturze, unosi głowę, te same dwie fale nad czołem, przerzedzone już

tylko znacznie, przestaje wystukiwać na elektrycznej maszynce do liczenia.

— Matrosy z Holandii — zastanawia się, poprawiając pieczołowicie fale nad czołem. — Jadą na Afrykę.

Te zegareczki pozłacane akurat. Tam idą jak woda — twarz rozjaśnia mu zawodowy, kupiecki uśmiech.

— Obsłuż panów — zwraca się do Jana Kuli.
Jan Kula, też w garniturze, taki sztywny, niezgrabny, wskazuje marynarzom automatycznym ruchem

zegarki pod szkłem. Marynarze pochylają się nad ladą. Solange wyjmuje zegarki. Oglądają.

Znów dzwonek. Znów szeroki, zapraszający uśmiech Bronka. Nowy klient. Jasny, wysoki chłopak w

wełnianej mycce, chyba Skandynaw. Chce połyskliwy płaszcz. Rząd tych płaszczy wisi pod sufitem.

Jan Kula przystawia drabinkę. Ściąga zielony płaszcz. Też kurczy twarz w uśmiechu. Przymie-

background image


rza ten płaszcz Skandynawowi. Bronek cmoka zachęcająco.

— Akurat — powtarza — akurat, Pasuje Jak ulał — Jan Kula obciąga płaszcz, wyklepuje załamania.

Wskazuje na lustro.

Ale młodemu w mycce kolor się nie podoba. Chce brązowy. Jan Kula powoli, ciężko i niezgrabnie wchodzi

na drabinkę. Sięga po brązowy płaszcz. Z ręką na płaszczu znieruchomiał nagle. Przymknięte oczy. Wczoraj
przyszedł jakiś matros angielski. Kupował kurtkę, spodnie. Jan Kula klęczał przy nim. Brał miarę na spodnie.
Tak na klęczkach obchodził marynarza, mierzył długość, szerokość w pasie... Widzi teraz siebie z miarą, na
klęczkach przy tym niedbale i niecierpliwie stojącym marynarzu angielskim...

Ciska brązowy płaszcz na głowę Skandynawowi. Chłopak śmiesznie zatrzepotał rękoma. Jak ptak pod tym

płaszczem. Jan Kula zeskakuje zręcznie z drabinki, odchodzi wielkimi krokami w głąb sklepu. Podniesiony głos
Skan- dynawa. Miękki, pełen uniżonej perswazji głos Bronka. Chichoczą malajscy marynarze. Jan Kula zapala
papierosa. Słyszy głos Solange:

— Jean, Jean...
Nie odwraca się.
Dzwonek. Wyszedł ten Skandynaw. Bronek podchodzi do niego.

Co ci?

Jan Kula pali chciwie.
— Pewnie przemęczyłeś się — mówi Bronek łagodnie jak do dziecka. — Skoczyłbyś na południe, Riviera,

ciepłe morze, zabawisz się, no, w ogóle oddech jakiś. Solange bardzo chce jechać z tobą — kuszący głos
Bronka. Uśmie
cha się przy tym znacząco, pokazuje na tę ładną, smukłą Solange. Ona machinalnie poprawia włosy. Patrzy na
Jana Kulę wyczekująco.

Jan Kula odwraca się gwałtownie. Twarz ma stanowczą, twardą.
— Tak jest, panie szefie — śmieje się krzywo. — Oddechu mi trzeba. Wyjeżdżam. Ale na stałe.
— Jak to? — Bronek patrzy na niego oszołomiony. — Jasiu, jak to?
— Byle dalej od tego handlu — mówi zawzięcie Jan Kula. — Do Bretanii się przenoszę. Pod Saint Malo...

Tam jakąś łajbę rybacką... Forsy chyba starczy... I popływam. Popływam — powtarza przeciągle. Tęskny,
głodny tego pływania uśmiech.

— Jasiu — Bronek chwyta go za rękę. — No Jasiu. Jeszcze rok, dwa, a potem już można razem, kapujesz.
Solange z napięciem spogląda w ich stronę.
— Jean — mówi cicho.
Ale Jan Kula nie patrzy na nią. I tylko powoli, przecząco porusza głową.
Bronek opanował się już, tłamsi w ustach przekleństwo; podchodzi do malajskich marynarzy przy

kontuarze.

Twarz przyobleka mu kupiecki uśmiech. Zachwala zegarki, gestykuluje ze swadą. Jan Kula patrzy na niego,

pluje ze wzgardą na podłogę raz, drugi, rozciera butem ślinę.

I kiedy wyjechał Jan Kula, to czasem pisali do siebie listy. Jan Kula o połowach, gatun-

background image


kach ryb, kutrze, porwanych sieciach, wzburzonym morzu... Bronek znów o sklepie, że coraz lepiej idzie,
kłamał, ale tak przecież musiał pisać. Też czasem informował o Solange, jaka akuratna z niej dziewucha, jakie
ma powodzenie, z chytrym rozmysłem o Solange tak pisał... Przyszedł dziś później do sklepu. Solange podbiega
do niego. Rozumieją się.
— Nie dostałem listu — wzrusza ramionami Bronek. Solange bardzo smutna. Bronek też zły. Już od kilku dni
powinna być jakaś wiadomość od Jana Kuli. Przecież umówili się, że razem na urlop wyjadą. I miał napisać.
— Szybko zapomina ten twój Jean — mówi z goryczą Bronek. — Pływa sobie, to i zapomniał.
W sklepie nie ma ruchu. Bronek wygląda przez okno. Ta konkurencyjna firma naprzeciw zabiera mu klientów.
Taniej. W ogóle tamci umieją handlować. Jak był Jan Kula, lepiej szło. Tam naprzeciw coraz brzęk dzwonka nad
drzwiami. Wchodzą klienci. Teraz cała gromada pcha się do drzwi.

— Kiepsko — mówi smętnie Bronek.
Solange potakuje skwapliwie.
„...Albo matros, albo handlarz — przypomniał sobie Bronek słowa Jana Kuli — inaczej nie może być..."

Tak zawsze powiadał Jan Kula.

— Mądrala — mruczy ze złością Bronek.
Siada przy elektrycznej maszynce do liczenia. Uderza w klawisze. Maszynka stukocze miarowo. Dochody z

ostatniego miesiąca. Kiepskie dochody. Kupił zły towar. Na pasku papieru kolumienka cyfr. Dlaczego nie ma
żadnej wiadomości. Ostatnio miesiąc temu przyszedł
od niego list. Przeszukał kieszenie. Znalazł ten list. Czyta uważnie.

„...Jako tako mi leci. Na śledziu trochę zarobiłem. Na życie starcza. Ale marnie w ogóle..."
— Ale marnie w ogóle — zastanawia się głośno. — Coś mu nie pasuje. Co mu może nie pasować?
Solange spogląda na ten list.

. — Ten twój Jean — mówi Bronek. — Ciągle mu coś nie pasuje.

Solange uśmiecha się łagodnie, miękko. Wlazł jej w głowę Jan Kula. Mówiła, że wszystko już skończone,

ale ciągle jeszcze myśli o nim.

Bronek westchnął. Pochylił się nisko.
Brzęk dzwonka.
— Monsieur — mówi Solange — monsieur.
Przyszedł jakiś marynarz ze zniszczoną, jaskrawo umalowaną kobietą. Marynarz podpity, szerokim gestem

wskazuje na fatałaszki damskie na półce. Chce ubrać tę portową kobietę. Ona wdzięczy się do niego. Jest stara,
brzydka, w tym wdzięczeniu twarz pokrywa się plątaniną zmarszczek. Ale marynarz zadowolony. Długo na
morzu, a później każda kobieta, wszystko jedno...

— Taki sam jak Jean — mówi gwałtownie Bronek. — Morze... później kobieta. Taka kolejność. Nie

zawracaj sobie nim głowy.

Solange udaje, że nie słyszy. Zajęła się tą parą. Kobieta przymierza pstrokaty materiał. Teraz kapelusz.

Marynarz żuje gumę. Kapelusz podoba mu się. Kobieta w tym kapeluszu jak zjawa.

...Tam jest nieduża przystań, tak mówił Jan Kula, pomost, magazyny, wędzarnia, wąskoto

background image


rowa kolejka, czerwone domki, skalisty brzeg, wrzosowiska, wiatr wyje, słona woda wali w gębę. Może teraz
odbija od przystani ten kuter. Zapuścili motor, mówił, że dobry, szwedzki silnik. Jan Kula przy sterze. Z dwoma
rybakami jeździ do spółki. Stary Pfeyec, ten stary lubi Polaków, z Polakami w Afryce pod Tobrukiem, i syn tego
starego, i teraz sobie płyną, sieci przygotowane, zapach ryb... I ten jego przyjazd, bo tak nagle któregoś dnia
przyjechał Jan Kula, brezentowa kurtka, gruby sweter, jakby prosto z kutra. Wszedł, z rozmachem zamknął
drzwi. Silny, roześmiany, wyraźnie czuło się zapach ryb. Tak sztywno, oficjalnie przywitał się z Solange.
Bronek od razu zamknął sklep. Poszli we trójkę. I barman z wąsikiem w maleńkim bistro przy rue David
d'Angers też się ucieszył, jak zobaczył ich razem. I pili sobie, śpiewali, barman z nimi. Potem Jan Kula mówi do
Solange: — Na ciebie, mała, czas. Idź spać. No, w ogóle... Co ci będę głowę zawracał.

Śmieszny ten Jan Kula. Ona leci na niego, a on tak tłumaczył: — Nie będę dziewczyny wykorzystywał. Ona

lądowa, ja matros. W ogóle — przeciął stanowczo Jan Kula — to porządna dziewucha, a nie żaden tam portowy
wycieruch.

Potem noc, są we dwóch, podejrzana spelunka, jakieś dziewczyny, ktoś Bronkowi podstawił nogę, a Jan

Kula tak niedbale wysunął ramię, tylko szybki ruch pięści, tamten już się wyłożył. Ma parę w łapie Jan Kula. I
na ulicy nagle Jan Kula wyrywa się, chce biec za facetem w kapitańskiej czapce.

— Nie lubię kapitanów — krzyczy — wszyscy oni.. —
— Tamten z „Jeanette" całkiem niezły — próbuje żartować Bronek.
— Niezły! — oburza się Jan Kula. — Ty tylko na forsę lecisz!
Taki już jest Jan Kula.
A potem, następnego dnia, bardzo śpieszył się, ani godziny nie chciał zostać. Do morza się śpieszył, do

kutra, do połowów.

Cholerna zazdrość chwyta Bronka. Tak się śpieszył wtedy. I cholerna chęć go złapała. Też morza mu się

chce, skrzypienia lin na maszcie, fal, warkotu motoru, słonej wody, oddalającego się lądu, wszystkiego...

Uniósł gwałtownie głowę. Wstał zza kasy. Naciska beret na głowę. Nie może wysiedzieć w tym sklepie.

Wychodzi. Wolnym krokiem skierował się w tę wąską uliczkę starych kamienic o spadzistych dachach. Rue
David d'An- gers.

Maleńkie bistro z reklamą Cinzano na szybie. W środku nad barem obraz Matki Boskiej w aureoli

sztucznych kwiatów. Nic się tutaj nie zmieniło. Z bocznych drzwi prowadzących do mieszkania wbiega barman
z wąsikiem. Pozdrawia Bronka wylewnie. Z potoku jego szybkich słów wynika, że dopytuje się o jego
przyjaciela. Jean, powtarza, Jean... Jak mu tam na morzu. Morze, dodaje, groźny żywioł. Robi śmieszną minę,
wzdryga się. On sam bardzo boi się morza...
— Whisky — przerywa mu szorstko Bronek

Marynarska? — dopytuje się ze śmiechem barman. Tak go nauczył Jan Kula. Marynarska to znaczy

potrójna i bez wody.
Bronek kiwa głową.
Siada w kącie. I to bistro też wspomnie- nie-zmora. Brązowe boazerie, szafa grająca,

background image


I ślubna fotografia małżonków-wlaścicieli,ten sam barman z wąsikiem, to chyba kochanek szefowej, ona
wdowa, barman krzyczy na nią, ona jak trusia, gładzi go czasem po głowie, on strąca jej rękę, rozpanoszył się
ten barman. Wyjrzała teraz z mieszkania ta szefowa. Też niezmienna, gruba, ufarbowana na kruczo, obwieszona
biżuterią, z obandażowaną nogą. To bistro najbliżej portu. Wystarczy spojrzeć w okno, podnieść się nieco.
Maszty, dźwigi, kominy. Pełno tego. Ryk syren też słychać.

Tu pierwszy raz siedzieli z Janem Kulą, na kolanach torby-apteczki z dolarami, przemoczeni, zziębnięci.

On, Bronek, cieszył się jak dzieciak, czule poklepywał torbę-skarb, zacznie się raj, mówię ci, Jasiu, powtarzał...
Bronek wstaje, spogląda w okno. Portowe baseny. Śruba miele wodę. W basen wjeżdża tankowiec, kolos, pro-
wadzący go holownik jak mały, gruby piesek przy nim.

— Tankier — mówi po polsku Bronek. — Ciężka służba na tankierach. Długie rejsy, krótkie postoje w

portach, bo szybko bunkrują, smród ropy na całym statku, od tego łeb boli i palić można tylko w specjalnej
palarni, a jak to wszystko wybuchnie... — szeroko wyrzuca ręce.

Barman z wąsikiem przytakuje.
— Oui, oui — powtarza, jakby rozumiał, a przecież nic nie rozumie.
Zawstydził się Bronek swojej gadaniny. Wypija jeszcze jednego drinka. Rozgląda się po wnętrzu. Szefowa

z obandażowaną nogą rozmawia z właścicielką trafiki naprzeciw. Właścicielka trafiki sączy zielony aperitif.
Przy stoliku koło drzwi siedzą robotnicy portowi w skórza
nych bluzach. Między nimi ten eks-marynarz Gaston. Gaston zwiedził kawał świata. Na trampach pływał.
Gaston podnosi butelkę, zaprasza Bronka. Bronek nie odpowiada na to zaproszenie śadnym gestem. Tak patrzy
obojętnie, pusto. Gaston urażony. Właścicielka trafiki ma drobno v ufryzowane w kiełbaski włosy. Ktoś wrzuca
pieniążek do szafy grającej. Szafa połknęła pieniążek i nie ma muzyki. Facet wali w szafę, ale ona nife zwraca
pieniążka. Facet wściekły.

Barman z wąsikiem stawia mu na zgodę calvados. Trącają się kieliszkami. Bronek kiepsko dziś czuje się w

tym bistro...

Nieźle wymyślił Bronek z tą Casablancą. Chodzili po zaułkach arabskiej mediny, pili herbatę z miętą w

małych kawiarenkach, szli nad ocean na plażę. Ciepła woda, gorący piach. Jeździli też na wycieczki do Fezu i
Marakeszu, egzotyczny bazar, zaklinacze wężów, czarownicy i berberyjscy tancerze. Ale najchętniej włóczyli
się po portowych spelunkach, gdzie palą haszysz i kobiety są bez zasłon na twarzy. W tych spelunkach
marynarze z całego świata, śniadzi, biali, żółci, czekoladowi, bawią się hucznie, zdobywczo. A oni zerkali na
nich z zazdrością, tak chciwie chłonęli tę brudną, mętną atmosferę portowego życia.
Dziś Bronek postanowił, że wybiorą się do wykwintnej restauracji Sylmassa w dzielnicy will i pałacyków nad
oceanem.

...Zielone lampki, wiszące jak winogrona na filarach, rzucają tajemnicze, migotliwe światło na salę. Sufit

pokryty zmiennymi cieniami, któ

background image


re odsłaniają koronkowe rzeźbienia w kamieniu. [Usadowili się tuż przy patio, skąd dobiega lekki szum
fontanny. Rozparli się na miękkich, skórzanych pufach. Kelner w turbanie podchodzi ■tacą, stawia wino,
kieliszki.

Prawdziwy urlop — śmieje się Jan Kula. — Dobrze wykombinowałeś z tą Casablancą.

Jak żyć to żyć — mówi Bronek. —- A tu podobno dziewczynki trafiają się lepsze niż gdzie indziej.

W głębi sali na podwyższeniu ktoś niewidoczny gra smętną, tajemniczą melodię na gitarze. Z ciemności
wynurza się obnażona kobieta w kwefie na twarzy. Coś jak taniec brzucha, bo cała nieruchoma, jedynie
rytmicznie porusza biodrami. Światło koncentruje się na niej. Brzuch faluje i pręży się. Kobieta zsuwa kwef.
Wielkie oczy. Szeroka, zmysłowa twarz.

Grupa ryżawych, dużych mężczyzn klaszcze w dłonie. Słychać twardą, niemiecką mowę. Któryś z

mężczyzn wyciąga kamerę, błysk flesza —- fotografuje tancerkę, ngllf Z nich teraz turyści —: mówi Bronek. —
Podróżują. Zwiedzają.

I my też — mówi ni to żartem, ni to smętnie Jan Kula — takie czasy.
— Za pomyślność twoich rybackich połowów -r-. Bronek podnosi kieliszek. — No, panie szyper... A jak ci

właściwie leci na tej łajbie?

— Nieźle — odpowiada Jan Kula.
— Na długo wyskakujesz w morze —
— Dzień, dwa. Raczej przy brzegu się obijam.
— A gdzie najczęściej
— Różnie. Zależy od ryby —
— Na takiej łajbie nieźle musi kołysać. Na

Kanale wredna fala... Na Północnym też... Pamiętasz, jak konwojem płynęliśmy na Archan- gielsk. Na
Archangielsk? Zaraz, zaraz. Tak w marcu 43-go. Wtedy był sztorm, co? I jeszcze to bombardowanie. Nieźle
obsypali nas żelastwem, co?

Jan Kula ostrożnie, dwoma palcami obmacuje nos. Właśnie wtedy odłamek poharatał mu nos. Bronek

patrzy na niego zazdrośnie.

— Musi nieźle kołysać — powtarza. — Niby przy brzegu, ale zawsze morze.
|— Właściwie żadne to pływanie — mówi gwałtownie Jan Kula. — Brzeg widać, i w ogóle tak jakoś —
— Niby racja — przyznaje Bronek — jak brzeg widać —
Patrzą na siebie ze zrozumieniem.
Jan Kula znów pociera nos ze strzępiastą blizną.

-— List z domu dostałem — ocknął się Bronek. lii Starzy dziękują za pomoc. Budują się. Nowy, murowany dom
stawiają. Młodszy brat Heniek już się ożenił, dzieciaki ma... — mówi wodząc nieobecnym spojrzeniem po sali.

Wrzaskliwe głosy przy wejściu. Gruby Arab — w turbanie pędzi tam w lansadach. Rozbawione

towarzystwo. Kobiety w wieczorowych sukniach, facet w smokingu i oficer francuskiej marynarki w galowym
mundurze ze złotymi epoletami. Gruby Arab zastyga w niziutkim ukłonie, wskazuje wolny stolik.

—■ Co zobaczę kapitana, to krew mnie zalewa IH mówi zawzięcie Jan Kula. — Ważniaki nadęte, a okrętu

poprowadzić nie umieją.

— Patrz! —

T

Bronek chwyta go za ramię. — Patrz!

background image


Wpatrują się w oficera w galowym mundurze. Oficer władczym gestem ujmuje swoją partnerkę pod ramię, coś
jej szepce, ona wpatrzona w niego omdlewająco.

Nasz — wykrztusił Jan Kula. — Rany boskie, nasz!!

Tamci usiedli w pobliżu podwyższenia dla orkiestry. Śmigają pikolacy w czerwonych fezach. Strzela szampan.
Kapitan, ich kapitan wznosi toast.
Jan Kula i Bronek wstają jak na komendę. Wolnym krokiem podchodzą tam. Od tyłu do kapitana.

Keptejn — mówi przenikliwym głosem Jan Kula, skupiony, napięty.

— Keptejn — powtarza.
Kapitan odwraca głowę, zdziwiony, długie zdziwienie. Tak patrzy na kamienną, zastygłą w pogardzie twarz Jana
Kuli, przenosi spojrzenie na pełną wesołej drwiny twarz Bronka. I coś jak zrozumienie przebiega przez jego
twarz. Wytrzeszczone oczy nieruchomieją.
Jan Kula szuka czegoś gorączkowo w kieszeniach. Wyciąga wycinek z gazety. Rozkłada. Podsuwa kapitanowi.
Kapitan kuli się teraz i cofa gwałtownie.
— Czytaj — mówi Jan Kula.
Bronek przygryza wargi, żeby nie parsknąć śmiechem. Towarzystwo kapitana wodzi ogłupiałymi spojrzeniami.
Jan Kula podsuwa wycinek przed twarz kapitana, druga ręka zaciśnięta w pięść.
Kapitan zaczyna coś mamrotać.
— Głośniej — przykazuje Bronek.
Więc kapitan czyta głośniej.
„...U brzegów Normandii storpedowana przez
hitlerowskie U-Booty roztrzaskała się na skałach »Jeanette«, 650 ton, drobnicowiec. Dzięki energicznej akcji
kierowanej przez kapitana Dibur- gue załodze udało się opuścić statek. Jedynie dwaj marynarze utonęli, byli to
Polacy."

To właśnie my — Bronek kłania się szarmancko w stronę kobiet.

Kapitan osłania twarz ręką jak przed uderzeniem. Bronek bierze się pod boki, chichocze. Jan Kula poważny,
przejęty.

A przecież i statek — mówi — można było uratować, i ludzi. Łachudro — pluje kapitanowi pod nogi.

Kobiety bardzo przestraszone, Bronek odsuwa go.

Cudem zmartwychwstaliśmy — śmieje się. — Z dna morza. Neptun był z nami.

Kapitan wyciąga portfel, ręce mu się trzęsą. Wyciąga pieniądze z portfela. Drugą ręką sięga po wycinek. Bronek
bije go po ręku jak ucznia- ka. Kapitan kuli się.

Forsą nam nie zaimponujesz — mówi z pogardą Jan Kula.

A Bronek też wyciąga portfel i pokazuje, źe grubo w nim pieniędzy.
Odchodzą, zostawiając skurczonego ze strachu, bez śladu niedawnej werwy kapitana.
— Ciekawe, co stało się z Nordem? — zastanawia się Jan Kula.
— Teraz to byłby już bardzo stary pies — odpowiada Bronek.

Kapitan wypada teraz śmiesznym, przykulo- nym susem z sali. Za nim odchodzi jego towarzystwo, z wielkim
strachem popatrując na Bronka i Jana Kulę. Bronek zaśmiewa się. Jan Kula też się rozpo

background image


godził. Gruby Arab w turbanie, mali pikolacy w fezach patrzą na nich z nabożnym szacunkiem.

— Taki wieczór — mówi wesoło Bronek — trzeba dobrze zakończyć.
Wskazuje pod filar. Siedzą tam dwie obciśle, drażniąco ubrane dziewczyny.
— Można — godzi się Jan Kula.
Dziewczyny poprawiają się zalotnie. A Bronek władczym, niedbałym gestem przywołuje je do siebie.
Bronek częściej teraz przesiadywał w małym bistro przy rue David d'Angers niż w sklepie.
Pił dużo, najchętniej whisky, czasem też calvados, przysiadał się do tego eks-marynarza Ga- stona i słuchał

z napięciem jego barwnych, soczystych opowieści z mórz całego świata, tak do późnej nocy siedział w tym
małym bistro przy rue David d'Angers, wiele wypitych kolejek, opowieści Gastona z tylu mórz w głowie...

Włóczył się też po portowych nabrzeżach. Wpatrywał się w ciemną wodę z tęczowymi kołami olejów i

smarów. Wsłuchiwał się w warkot agregatorów i silników. Ten hałas jak muzyka dla niego. Łapy dźwigów
przesuwają się nieustannie. Przyczepy wyładowane skrzyniami, ciągniki z rozsuwanymi uchwytami wybierają
skrzynie z przyczep. Z dźwigowej kabiny krzyk. Ci z dołu odskakują na boki. Stos skrzyń wsuwa się do wagonu.
Jedna skrzynka pękła, rozsypały się pomarańcze.

— Pewnie z Maroka — mówi półgłosem Bronek. Statek na redzie, bucha czarny dym z ko

mina. Motorówka pilota. Idą japońscy marynarze. Mali, sprężyści, o nieprzeniknionych twarzach. Z daleka ich
głowy ze sterczącymi włosami jak główki kukiełek. Zeszli na ląd. Zatrzymują taksówki. Będą bawić się, rzucać
forsę, stawiać portowym dziewczynom. Bronek ogląda się zazdrośnie za nimi.

Kiedyś na kominie jednego ze statków dostrzegł biało-czerwony znak. „Nasz" — pomyślał. Ta myśl jak

ukłucie.

Na pokładzie krzątają się matrosy. Klinują luki. Słychać rozmowę. Rzadko słyszy tutaj Bronek ten język.

Przystanął, a potem ukradkiem, szerokim półkolem ominął to miejsce, gdzie stał polski statek.

Już poszarzało. Zabłysły żółte, portowe światła. Obszarpaniec podchodzi do Bronka, zastępuje mu drogę.

Nie ogolona twarz, cuchnie alkoholem. Ciągnie pod latarnię. Wyciąga święte obrazki, wtyka Bronkowi Bronek
odsuwa się od niego. Wtedy obszarpaniec wysuwa zza pazuchy i jak talię kart rozkłada bukiet zdjęć por-
nograficznych, mlaska lubieżnie i zachęcająco.

— Odczep się, łachudro! — odpycha go rozeźlony Bronek.
Jakie jest jego zdumienie, kiedy obszarpaniec wybucha w odpowiedzi stekiem wymyślnych przekleństw po

polsku. Bronek głupawo zdziwiony, twarz rozjaśnia mu czuły uśmiech, przytrzymuje obszarpańca, wtyka mu
banknot w kieszeń, serdecznie ściska jego dłoń. Teraz obszarpaniec bardzo zdziwiony. Patrzy za odchodzącym
Bronkiem. Dalekie światełka na morzu. Syrena.

— Prom z Dover — powiada Bronek machinalnie.

background image


Patrzy na rosnące światła i dziwacznie, miarowo ltiwa głową.

Kłęby wody z pienistymi bryzgami przetaczają się przez pokład. Kuter kolebie się i podskakuje. Z jaką

rozkoszą stoi Bronek na pokładzie. Trzyma się masztu. Wiatr z wodą wali w niego, pokład ucieka mu spod nóg,
a on otwiera usta jak ryba, szeroko, chciwie wciąga powietrze, wystawia się cały na smaganie mokre-> go,
słonego wiatru.

— Szkwał — prycha. — Niezły szkwał.
Brzeg zatarty, kępy drzew, skały, domy —

prześwitują przez mgłę.

— Niby blisko — powiada Bronek — a jednak.
Coś jeszcze mamrocze, uśmiecha się, jakby

dialog jakiś ze sobą prowadził. Wiatr rozrywa mu płaszcz, pcył płaszczem sklepowy, czarny garnitur.

Gwałtowny przechył. Bronek zakręcił się jak fryga wokół masztu. Spłynęła po nim wodna lawina.
— Bronekl — głos z nadbudówki — bo cię zmyje!
Bronek, obłapując się relingu, wtacza się do nadbudówki. Otrząsa wodę. Włosy opadają na czoło. I śmieje

się głośno, hucznie.

— Chyba z sześć stopni — mówi z zadowoleniem. — Niezgorzej.
Jan Kula stoi przy kole sterowym, zerka na Bronka i uśmiecha się lekko, nieznacznie. Bronek wodzi palcem

po mapie zawieszonej na ścianie. Kontury brzegów Bretanii, dalej Normandia. Wyżej angielski brzeg. Palec
Bronka
sunie na północ. Jest już w pobliżu Skandynawii, wyżej dociera do Murmańska.
— Daleko wypływasz? — pyta Bronek.

Gdzie tam — odpowiada Jan Kula — taką łajbą daleko nie da rady.

— Łajba bo łajba, ale można popływać.

Tramwaj — mruczy niechętnie Jan Kula. — Spotykasz po drodze duże okręty. Płyną gdzieś. A ja

właściwie jak na sznurku.
Bronek z palcem na Morzu Północnym, gdzieś w rejonie fiordów Norwegii. Tak jakby znalazł to, czego szukał.
Jan Kula obserwuje go z zastanowieniem.

Tam na Murmańsk to było gorąco — przeciągły głos Bronka. — Koło tego fiordu załadowali nam

torpedę. Trzeba było się przesiadać. Krawczyk poszedł wtedy do Neptuna.

Janek Krawczyk — przytakuje Jan Kula — wesoły chłopaczek. Kobity za nim, ho, ho...

Pechowy wtedy rejs. Z całego konwoju tylko trzy statki zostały.

— Mieliśmy szczęście — wtrąca Jan Kula.

Zaraz, jak to mówił stary Bretończyk z „Jeanette". Aha, każdy ma swoje przeznaczenie. Rzygało ogniem

bez przerwy. Chyba z piętnaście junkersów. I myśliwce kosiły tuż nad statkiem. Ale czułem: przeżyjemy. I
nawet widzę: pruje torpeda. Myślę: nie dla nas jeszcze.

Przeznaczenie —- powtarza Jan Kula. — Może i racja.

I ten ranek potem, pamiętasz? Słońce, patrzysz, a tam na fiordach ludzie się opalają.

Jedna kobita całkiem naga na skale — śmieje się Jan Kula. — One tam lubią na nagusa się opalać. Ale

chłopaki do lunety się garnęli.

background image

Szum wiatru z zewnątrz. Przez ten szum przebija gwizd syreny.
Bronek zasłuchany w ten przeszywający wiatr głos syreny.
— Ciągnie do morza, co? — Jan Kula patrzy na Bronka.
Bronek odchodzi od ściany z mapą, przeciera oczy.
— Sól — powiada — szczypie.
Kobiety w chustkach nasuniętych na czoła, czyszczą z muszelek i wodorostów sieci. Chłopiec o kpiarskich

oczach rzuca w dziewczynę wzdętą rybę. Ona uskakuje piszcząc strachliwie. Podjeżdża ciężarówka. Mężczyzna
w czarnym kapeluszu wyrzuca skrzynki na ryby.

Przy pomoście kuter. Jan Kula siedzi na betonowym słupku. Bronek spogląda na kuter. Na dziobie

czerwono wymalowany napis — „Bronek".

— Bronek — mówi wstydliwie — też nazwałeś.
Jan Kula śmieje się. Stary Pfeyec, w połatanej kurtce, wskazuje fajeczką napis. Jego syn też tam patrzy.

Kiwają życzliwie głowami.

— Nikt tu nie może wymówić — odzywa się Jan Kula — za słaby język do tego mają. Brro- neck, mówią

— naśladuje ich wymowę.

Bretończyk Pfeyec wskazuje na Bronka, potem na kuter.
— Brrooneeck — wymawia z trudem, r brzmi twardo, gardłowo, jakby krakała wrona.
— Nie dla nich takie słowo — godzi się Bronek.
Zatoczka, w której mieści się przystań, schowana wśród szarych, szczerbatych skał. Daleko, na wysuniętym

cyplu widać latarnię w Saint Malo.

Fala uderza z ciężkim łopotem w pomost. Bronek zapatrzony w morze.
— Nawet możliwe chłopaki. Dobre rybole — mówi Jan Kula. ■— Ale co tam. Iść na wino, nażłopać się

calvadosu, pogadać o pogodzie, będzie fala, nie będzie fali... Potem oni do domu. A ja — urywa gwałtownie.
Wyciąga z kieszeni butelkę. Pije, krzywi się ocierając usta.

— Ale właściwie jesteś zadowolony — Bronek patrzy badawczo na Jana Kulę.
— Z czego?
Bronek szerokim gestem obejmuje przystań, kuter, morze.

* — To nie jest pływanie — Jan Kula wzrusza ramionami.

— Ja też — zaczyna Bronek opuszczając głowę. — W sklepie do handlu głowy nie miałem. Właściwie z

tym sklepem źle szło — pluje obficie. — I nie ma już sklepu. Sprzedałem.

— Najwyższy czas — rozpromienił się Jan Kula. — Lekko przyszło, lekko poszło.
— I tak sobie — ciągnie Bronek — do portu chodziłem. Duży ruch w tej Dunkierce. I nasze statki też -

zachodzą. To jest życie.

— Pewnie — przytakuje z ożywieniem Jan Kula.
— Niedawno ładny statek wodowali w Szczecinie, sześciotysięcznik, 16 węzłów, bardzo zgrabna sztuka,

widziałem na zdjęciu.

— Też mi czasem wpadnie gazeta z kraju — Jan Kula pociąga obficie z butelki. — Mają okręty całkiem

możliwe i rejsy ładne robią —

background image


jeszcze jeden duży łyk. Butelka już pusta. Odrzuca ją za siebie. Butelka rozbija się o pomost. Rybacy, ojciec i
syn patrzą na nich ze zdziwieniem.
— W ogóle nie przyzwyczaiłem się —:mówi Jan Kula. — Nie.
Kuter kołysze się lekko przy pomoście. Skrzypią liny. Na palikach siedzą mewy. Rząd nieruchomych, szarych
ptaszydeł.
— Ja właściwie też nie — odzywa się Bronek.
— No, to na co czekać — wybucha porywczo Jan Kula. — Trzeba wracać i tyle.
•- Ff! Dlaczego nie — przyznaje skwapliwie Bronek.
. *

Wrócili do kraju. To było tak, jakby po raz pierwszy od długiego czasu ożywiający oddech. Albo jak ryba z

piachu znów wrzucona do wody. Bronek pojechał w swoje rodzinne strony, zaprosił też tam Jana Kulę, i żenić
nawet już się chciał, ale Jan Kula śpieszył się do pływania, zdążysz, mówił, z kobietą zawsze zdążysz, a teraz
trzeba w rejs. Więc Bronek odłożył wesele...

Już wczesnym rankiem byli w porcie. W budce strażniczej pokazali swoje książeczki żeglarskie. Pierwszy

raz w tym porcie. Rozglądają się ciekawie. Rozległy port ten Szczecin. Magazyny, baseny, dźwigi, plątanina
torów i dróg — jak trafić?
®|j Gdzie keja „Ewa"? — pyta Bronek celnika w zielonym mundurze.

— Miniecie warsztaty, potem wzdłuż kanału.
Z tyłu trąbi ciężarówka. Idą środkiem drogi-

Szofer wychyla się z okienka, palcem dotyka czoła.
--Tu nie wiocha — przekrzykuje warkot silnika. — A samochód nie krowa.
Śmieją się, machają życzliwie rękoma. Zdziwiony szofer cofa się do szoferki.

Rozpoznał cię — powiada Jan Kula.

Że niby co? — nie rozumie Bronek.

Że z wioski jesteś — kpinkuje dobrodusznie Jan Kula.

Przenikliwy ryk syreny okrętowej. Zatrzymują się, słuchają z uznaniem dla siły tego głosu.

No i co? — pyta nagle Jan Kula.

— Możliwie — odpowiada Bronek.
Stara się zachować obojętną minę, przerzuca marynarski worek z ramienia na ramię.

Tylko z tymi dolarami paskudnie nas przerobili. Po 24 złote, co to za przeliczenie.

Jan Kula uśmiecha się pobłażliwie.

Dolary szczęścia nie dały. - Filozof — mruczy Bronek.

Mijają stary, odrapany statek. Z wojennej serii „Liberty".

Takimi szło się na Murmańsk — mówi Bronek — wysłużone pudła.

I już ich statek. Biały, o ładnej sylwetce motorowiec.
Jan Kula zadziera głowę. Patrzy i patrzy.
— „Piast" —odczytuje z dziobu Bronek.

Ładnie nazwali — uznaje Jan Kula.

Do Ghany lecimy. Niezły kawałek drogi — Bronek gospodarskim ruchem zaciera dłonie.

Podchodzą do trapu.

Panowie, za wcześnie — śmieje się wachtowy, młody chłopaczek o pucołowatej twarzy. — Tablica

dopiero na jutro, na dziesiątą.

background image

Bronek patrzy na niego z naganą.
— Synku — bardzo wolno cedzi słowa — dla nas wcale nie za wcześnie. Za cieślę tu zamu- strowałem —

przedstawia się.

— A ja za bosmana — mówi Jan Kula.
Wachtowy pomaga im wnieść worki na pokład. Wchodzą do dolnego korytarza. Jan Kula przesuwa rękę po

szocie. Jak coś żywego gładzi szot.

-— Pięknie mu powiedziałeś. Dla nas nie za wcześnie.
— No, jasne — cieszy się Bronek — po prostu ląd nam mniej pasuje. — Mruga szelmowsko do Jana Kuli.
To był dobry czas. Długie rejsy. Pierwszy do Afryki. Drugi do Chin. Wielka przestrzeń wodna. Dni,

tygodnie, statek na oceanie, dzwonki, wachty. Gorące noce, pogwarki na rufie, światełka mijanych statków,
postoje na redzie, obce porty...

— To jest życie — powiadał niekiedy z dziecinną radością Jan Kula — ho, ho — nie znajdował słów na

dalsze określenie tego wszystkiego. Bronek kpinkował z jego entuzjazmu, ale przecież uważał tak samo.

Wracali do Szczecina i właściwie po paru dniach znów tęsknili za wodą, za statkiem. Przychodzili do portu,

stawali na nabrzeżu „Ewa".

— Po takiej długiej przerwie — śmiał się Bronek — bez wody i okrętu człowiek jak bez powietrza.
Potem Jan Kula został na „Piaście", a Bronka przemustrowali na krótkie europejskie linie.
Co zrobić, pocieszali się, jeden rejs, dwa rejsy i znów razem...
Lodowaty wiatr. Paskudna, sztormowa pogoda. „Piast" wysuwa się dziobem wysoko, to znów zapada w

wodne rozpadliny.

Chłopaki z wachty zaciągają brezentem ładownie. Jan Kula sprawdza stalowe liny, obwiązujące traktory na

pokładzie. — Wytrzymają — mruczy. Podnosi kołnierz kurty. Patrzy na ołowiane, poprzetykane białą grzywą
morze. Daleko widać mały stateczek, kolebiący się wśród fal. Jan Kula przytrzymując się relingu, obserwuje tę
tańczącą łupinkę.
a Nieźle ich kołysze — zagaduje cieśla, niski facet o posiekanej twarzy.

Jan Kula kiwa w milczeniu głową. Gdzieś na takim właśnie statku Bronek...
Chowają się do korytarza. Rozcierają zgrabiałe dłonie. Cieśla uchyla drzwi jednej z kajut. Młody as

pokładowy siedzi na koi. Przytrzymuje się kurczowo krawędzi. W bulaju wahadłowy ruch — morze -— niebo
— morze — niebo. Blada, udręczona twarz asa.
— No, jak tam, panie as? — pyta cieśla kpiąco. As patrzy na niego ze wstydem i złością.

Na noc zapowiadają jeszcze większy — dodaje cieśla zamykając drzwi.

Straszysz młodziaka — śmieje się Jan Kula.

— On na fale cholernie wrażliwy — mówi cieśla. — Jak szedł na wachtę do sterówki, to bryzgało z niego

jak z fontanny.

Rozlega się przeraźliwe uderzenie blachy o blachę. Raz, drugi, trzeci. Zaczyna się film. Wchodzą do messy

załogowej. Ciemno. Warkot

background image

Antwerpia powitała „Piasta" posępną, deszczową aurą. Zasnute w gęstej mgle zabudowania portowe.

Maszty statków wyrastają z mgły, jakby z nikąd. Chłopcy gromadą schodzą na ląd. Cieśla ma ze sobą wielką
torbę.

— Do Van Hulle'a zajrzę — mówi — trzeba coś kupić.
Motorzysta Włodek zamyślił się tęsknie. Wzdycha raz po raz. Jan Kula z trudem ukrywa śmiech. W

poprzednim rejsie ten grubas Włodek zalecał się do najmłodszej córki Van Hul- le'a. Z wzajemnością, jak
powiedział. Stali wtedy tydzień tutaj. Więc do kina dziewczynę zaprosił, do lokalu z kabaretem. Wykosztował
się. A taki przecież na dewizy łasy. Przed tą najważniejszą randką zwierzył się chłopakom. Wy-
projektora. Sygnał kroniki. Na prześcieradle- -ekranie rewolta armii w Argentynie. Czołgi na ulicach miasta,
barykady.
— Buenos — ktoś rozpoznaje.
Faceci w wielkich kapeluszach.
— Stara kronika — ktoś narzeka — dwa razy widziałem w tamtym rejsie.
I film. Piękna kobieta z papierosem w długiej lufce. To kobieta szpieg. Obnaża się. Chce wydobyć ważne
informacje od roztapiającego się w pożądaniu dostojnika.
— Możliwa — ktoś woła. — Ciekawe, co myśli o tym cieśla.
Cieśla mamrocze przekleństwa.
— Zazdroszczą ci kobity — uspokaja go Jan Kula. Bo i rzeczywiście fakt. Cieśla pokazywał mu kiedyś
fotografię żony. Bardzo ładna.
elegantowany, czarny garnitur, perłowy krawat.

Ona bardzo na mnie leci, powiedział, więc dziś sfinalizuję sprawę, a jutro do jej starego, tatusiu, i tak dalej,

znaczy się, za żonę chcę córeczkę. Cmoknął. Nadziany forsą shipchandler, a on, Włodek, jego zięć. Słuchano
jego planów z przejęciem. Tylko Jan Kula powiedział wtedy: — Nie daj, Boże, takie szczęście, ze sklepikarzami
się związać.

Ale i tak Włodkowi nic nie wyszło. Na tę ważną, najważniejszą randkę córka Van Hulle'a przyjechała z

rudobrodym chłopakiem, swoim narzeczonym. Włodek wrócił chyłkiem na statek i upił się w kajucie.

— No i co — pyta teraz cieśla — pojedziesz ze mną do Van Hulle'a?
Włodek za Boga nie pojedzie.
Jan Kula zabrał ze sobą do miasta młodego asa pokładowego. Ulice mrugają jaskrawymi reklamami. Zaułki

i kafejki. Za szybami skąpo ubrane kobiety o zniszczonych, zmęczonych twarzach. Usadowione kokieteryjnie.
W knajpie udekorowanej jak kajuta pirackiego brygu, międzynarodówka marynarzy.

— Ale tu jest, ale tu jest — powtarza po rumie as.
Gruba kobieta przysuwa się do niego.

— Money? — pyta — short times? As zawstydzony, przejęty.

Szkoda dewiz — radzi mu Jan Kula. — Jeszcze zdążysz.

Jan Kula rozmawia z angielskimi marynarzami. Stawiają sobie piwo. Jeden z tych marynarzy, taki o miedzianej
twarzy, też pływał w konwojach. Klepią się i obejmują. As patrzy i patrzy. I słucha Jana Kuli, jak

background image


uczeń mistrza. Pełen szacunku dla jego obieźy- świaekiego, marynarskiego doświadczenia. Dopytuje o dalekie
morza, porty...

Udręka choroby morskiej wydaje mu się dziecinną igraszką, a ich statek romantycznym żaglowcem.
Tak włóczyli się po portowej dzielnicy. Wrócili późną nocą. A o świcie dalej w drogę. Liny cumownicze

napięte, łańcuch z kotwicą podjeżdża ze szczękiem do kluzy. Do „Piasta" podpływa holownik. Manewrowanie.
Muzyka telegrafu maszynowego. Liny naprężają się i skrzypią. Woda przy śrubie zaczyna kłębić się i pienić.
Cumy odrzucone. „Piast" powoli odpływa od nabrzeża.

Światła miasta oddalają się. As przy relingu. Patrzy. Jan Kula spogląda na niego. Uśmiecha się lekko.

„Wciąga go morze — myśli — to i dobrze". *

Monotonne, uporczywe pi-pi-pi. Radio zapisuje tekst komunikatu.
Nadaje w eter sygnały.
— Halo, radio Szczecin, tu „Piast", słyszycie, przechodzę na odbiór — nakłada słuchawki
Jan Kula lubi przyglądać się tej magicznej pracy radiotelegrafisty.
— Mój najlepszy praktykant — śmieje się Radio.
Cały świat w tej małej kabinie. Z Bronkiem niedawno rozmawiał przez telefon. Bronek na morzu i on na

morzu. I tak sobie gadali.

— Ciężki dzień — Radio odkłada słuchawki. — Ciągle coś ode mnie chcieli. I dziwią się

potem — wesoły błysk w jego oczach — że radzikom najczęściej szajba odbija. Nawet jak śpię, to pi-pi-pi
słyszę. Zrywam się, chcę łapać za słuchawki. Na lądzie też. Moja żona wystraszona. A ja z łóżka i jak lunatyk:
Tu „Piast", tu „Piast", słyszycie! — Radio wstaje i odtwarza te nocne swoje wizje... Zaspaną twarz, ruchy po
omacku. Przerażona twarz żony...

— Należy ci się piwo — zaśmiewa się Jan Kula — za taki teatr nawet dwa piwa.
— A dziś w nocy — przypomina Tadziu Radio — jeden Radio z Niemca ze mną się połączył. Alojz mu na

imię. Po polsku nieźle gada. Z fosfatami płyną do Szczecina. W 48 roku wyjechał z Gdańska. Pytał, ile czasu
mogą w Szczecinie wyładowywać pięć tysięcy ton. Chciałby do Gdańska skoczyć i zobaczyć, jak tam wygląda.
Nie wiesz, bosman, ile czasu?

Jan Kula zastanawia się.
Już dawno poszli wszyscy do miasta. Jan Kula też właściwie mógłby pójść. Dopiero za trzy godziny zacznie

się robota w ładowniach. Ale nie pójdzie. Nie lubi Dunkierki. Za dużo wspomnień tutaj. Maleńkie bistro przy
rue David d'Angers. Ich sklep. Co z tym sklepem teraz? Stara kamienica z czerwonym dachem. Tam Solange.
Co z Solange teraz?
Chodzi po pustych korytarzach. Z kabiny Trzeciego słychać muzykę z adapteru.

„W sadzie piękne są kwiateczki...". Trzeci nieustannie tę płytę nastawia. W messie steward wyciera talerze.

Dopytuje Jana Kulę o francuskie perfumy. Żona chciała koniecznie.

background image


Gwiaździsta noc z ciepłym powiewem. — Wpłynęliśmy w wiosnę — mówi cieśla.

<

-iirfoffiflaBjftyifiSf-'
raas diMLrM

tu. • '«••'«. ^

' ~ * Mwiiif W a

t

Jan Kula wpisuje mu
Lepsze i niedrogie, nazwę na bibułce.

Zszedł na nabrzeże. Usiadł na słupku cumowniczym. Podchodzi do niego obdarty,- portowy tramp.

Wyciąga zza pazuchy plik zdjąć pornograficznych. Rozkłada jak talię kart. Zachęca. Jan Kula odmawia
stanowczo. Więc tramp zaczyna rozmowę z wachtowym. Pokazuje mu zdjęcia.

Przejeżdża czerwony kabriolet. Chłopiec w skórzanej kurtce, obok niego dziewczyna.
Jadą powoli, oglądają statki. Zatrzymują się przed Grekiem. Nowoczesny turbinowiec. Aga- memnon.

Chłopiec coś tłumaczy dziewczynie,, ona opiera mu głowę na ramieniu.

Wspomnienie Solange kłuje trochę.
A gdy płynęli przez kanał La Manche, to nie mógł powstrzymać się,, żeby nie zajrzeć do sterówki. Ciemno,

tylko pobłyskują światełka przyrządów. Przy kole sterowym nieruchomy jak posąg marynarz. Czif pochylony
nad mapą, podaje kurs w stopniach. Marynarz powtarza kurs.

— Mgła jak mleko — narzeka czif.
Wpatruje się w ekran radaru. Jan Kula podchodzi do stołu z mapami. Akurat brzegi Normandii. Czerwona

linia oznaczająca ich drogę. I tam niżej miejsce, gdzie „ Jeanette" przed laty...

Siedzą przy magazynku bosmańskim. Palą papierosy. Jeden łyk ginu, drugi. Krąży butelka.
— Nie lubię jałowca — otrząsa się Jan Kula — ale niech tam. — Ciągnie obficie.
Opowiada o swoich wojennych przygodach na morzu. Północne konwoje. Flegmatyczny spokój Bronka.

Bombowce. Myśliwce koszą po pokładzie... Bronek nie przestaj© pogwizdywać...

Oczy asa pełne podziwu. As słyszy szum wody za burtą. Torpeda wąską bruzdą...
I A potem — kończy Jan Kula — coś nam się we łbach pokręciło i za długo lądu się trzymaliśmy. Nic

dobrego z tego nie wyszło.

— Ja też — potakuje cieśla — jak za długo na lądzie, to coraz słabiej się czuję.

Na górnym pokładzie pokazał się Tadziu Radio.

Panowie, komunikat z kraju! — krzyczy. — Dowaliła mocna zima, minus dwadzieścia!

— A my lecimy w lato — śmieje się Jan Kula.
Już trzeci dzień na redzie. Żar i monotonne wyczekiwanie. Obserwują wypływające z portu motorówki.
Zakładają się. Pilot, czy nie pilot. Po nas, czy nie po nas. Pokład jak patelnia. Marynarze w slipach. Dwóch
zmywa szlauchami górny pokład. Inni wbiegają w strumień wody, stękając z rozkoszy.
Cieśla szczeka cienko. Tak skrycie, z głębi brzucha te szczeknięcia.
— Gdzie Hektorek? — rozgląda się.
As też rozgląda się niepewnie. Już od Casablanki cieśla udaje, że kupił psa od Araba. Dla asa to wymyślił. As
uwierzył w tego psa.
1 49 %

background image

— O, tu — woła Jan Kula. — Na, na...
As patrzy z natężeniem, osłania przed słóńcem oczy. Ledwie powstrzymują śmiech.
Na rufie Włodek złowił na żyłkę z mięsem dużą rybę o kolczastym grzbiecie. Oglądają z zainteresowaniem

tę. rybę. Sinozielona, o białym jak śnieg brzuchu. Steward przyciska ją butem. Brzuch ugina się jak balon.

— Chyba niejadalna — mówi Jan Kula.
Ryba miotnęła się gwałtownie. Czif podskoczył śmiesznie.
— Paskudztwo — krzywi się ze wstrętem. — Nie ma to jak nasze szczupaki, leszcze, sandacze. — Jest

tylko w kąpielówkach, spiekł się na raka.

„Piast" kołysze się na spokojnej, atlantyckiej fali. W pobliżu radziecki trawler rybacki. Cieśla, patrzy na ten

statek. Wpatruje się w bulaje.

Gorzej niż u nas — mówi -— bez klimatyzacji.
— Warto by mecz z Ruskimi — zastanawia się Kazio, czif maszyny.
Włodek popiera gorąco tę propozycję. On jest" w drużynie „Piasta" najlepszym obrońcą. Widać port w

Abidżanie. Zbiorniki naftowe. Zza palm wyrasta biały wieżowiec. Przepływają łodzie rybackie z połatanymi
żaglami. Murzyn macha wiosłem.

— Tu są najładniejsze Murzynki — odzywa się gruby Włodek — smukłe, świecące jak posążki.
— Tylko ryzykowne — krzywi się Jan Kula. — Można coś złapać.
— W tym sporcie nic nie ma bez ryzyka j— steward spogląda na cieślę, który zarzuca żyłkę

z haczykiem. — Trzeba będzie cieślę namówić. To mu dobrze zrobi.
Cieśla nie odzywa się, tylko mięśnie na opalonych, mokrych plecach lekko zwierają się.

Bosman — zagaduje czif z pokładu — może wieczorkiem przytniemy w pokierka?

— Można — godzi się Jan Kula.

Włodek wzdycha ciężko, zapatrzony w Abi- dżen. Z kuchni dobiega gorącą falą woń zupy. Zastanawiają się, co
dziś na obiad.
Na górny pokład wchodzi Tadziu Radio, potrząsa papierem.

Depesza dla bosmana — mówi przeciągle. Jan Kula biegnie na górny pokład. Wpada

prosto w strumień wody buchającej ze szlaucha. Ciśnienie wody zarzuca nim do tyłu. Tak brnie pracowicie,
zataczając się w tym strumieniu. Wybucha śmiech. Wszyscy pokładają się ze śmiechu. A on zmoczony,
parskając, jest już przy radiooficerze. Bierze papier. Spogląda. Szeroki uśmiech na jego twarzy. Zaraz jednak
obojętnieje. Pogwizduje. Wsuwa depeszę do kieszeni. Tak udaje, że niewiele zależy mu na tym.

Gorączka — zagaduje do Radiego. Powoli idzie pod brezentowy daszek. Dopiero

tam za kominem czyta depeszę.
„Pływam na Szwecję «Hańczą». Mała krypa. Ale kombinuję, żeby nas razem zamustrowali. Trzymaj się.

Bronek."

— Wykombinuje — mówi półgłosem Jan Kula. — Na pewno.
Gorący, przesycony wilgocią zmierzch. Kończą wyładunek w pierwszej ładowni. Kłęby

background image


A
kurzu prześwietlone światłem lamp zawieszonych po bokach luku. Czarni robotnicy pną się po drabinkach. Ich
ciała błyszczą ślisko, i Gardłowe głosy, pobłyskują zęby.
Jan Kula sprawdza ustawienie pozostałych skrzyń.

Tu trzeba wyrównać, bo źle zaształowa- ne — mówi do marynarza pokładowej wachty.

Jest zakurzony, mokry. Oddycha głęboko. Ale powietrze tutaj nie daje żadnej ulgi. Cieśla siedzi na trapie, pali
papierosa. Neon na najwyższym wieżowcu mieni się kolorami. Widać autostradę z ruchliwymi reflektorami
samochodów.
Murzyn w białych szortach, te szorty — śnieżnobiała plama w ciemności, podchodzi na brzeg kei, coś mówi,
wyciąga ręce.

O co mu chodzi? — zastanawia się Jan Kula.

Gestykulacje Murzyna coraz gwałtowniejsze. Pomachuje jakimś zawiniątkiem. Cieśla klnie gniewnie.
Nabrzeżem idą japońscy marynarze. Murzyn podbiega do nich.

Do miasta nie idziesz? — pyta Jan Kula.

Cieśla kręci przecząco głową.
•— A może masz chęć na kielicha? — tak po przyjacielsku zagaduje Jan Kula. Cieśla nawet wódki nie chce.
Pluje za burtę. Uporczywie, jakby w coś celował.

Ty, bosman, długo jesteś kawalerem — odzywa się nagle.

Nie było okazji p| odpowiada Jan Kula — zagranica, pływanie, to, owo.

Dłużej niż ja utrzymałeś się — mówi cieśla. — Niby dobra rzecz kobita. Wracasz z rejsu,

ciepło w koi... Ale na wodzie różne głupstwa do głowy przychodzą.

Nie było okazji — powtarza Jan Kula. — Ale najwyższy czas żebym i ja —

Gorący wiatr przynosi zapach ziarna kakaowego. Duszno. Mdlący ten zapach.

Smród — mówi ponuro cieśla — aż we łbie kręci.

Na pokład wyszedł motorzysta Włodek. Ocieka potem, w wyszmelcowanym ubraniu. Mają jakiś trudny remont
w maszynie.

Cały dzień w tych zęzach — narzeka Włodek.

Neon na górującym ponad miastem wieżowcu mieni się kolorami.
Stali oparci o burtę. Patrzyli w pusty po horyzont ocean. Ocean jak gładka, połyskliwa skóra. Pokazały się
sterczące nad wodą płetwy rekinów. Prują szybko powierzchnię oceanu. Czarne. Większe. Mniejsze. Liczą
płetwy.

— ...cztery, pięć, sześć...
— Jak peryskopy — uznaje Jan Kula.
— Kiedyś — zaczyna cieśla — pływałem na szwedzkim trampie. I zatkały się nam kingstony. Trzeba było

nurkować pod statek. Wpierw rzuciliśmy petardy, bo tam pełno rekinów. Ale i tak każdy, kto szedł pod wodę...

Na pokład wybiegł Tadziu Radio. Jego zawsze wesoła twarz jakaś ściągnięta teraz, dziwna.
— Co, panie Radio — żartuje steward — wiadomość z domu, żona...

background image



Ale urywa, bo bardzo zmieniona jest twarz radiooficera.

Odebrałem komunikat — mówi Radio — nadał Szczecin. Katastrofa na Morzu Północnym. „Hańcza"

utonęła...
Jan Kula zaciska dłonie na relingu.
— Co? — pyta ochryple.

„Hańcza" — powtarza Radio. — Duży sztorm. Jedenaście stopni.

Marynarze otaczają Radiego. Jan Kula jak przyrośnięty do relingu, przykulił się tylko.
— A załoga? — pyta cieśla.

Wszyscy — Radio robi szeroki ruch ręką. — Źle zaształowany ładunek. Przyszła ta największa fala,

przechył, ładunek przesunął się na jedną burtę, no i przekręciło ich.

Też miałem tam kumpla mówi cieśla —■ w jednym domu mieszkaliśmy. Zmęczyła go Afryka i postarał

się o przeniesienie na krótkie rejsy...

Też znałem chłopaków z „Hańczy" — wtrąca steward.

Nieznacznie spoglądają na Jana Kulę.
Jan Kula odchodzi powoli wzdłuż burty, tak przesuwa się właściwie. Dobiegają go ich głosy.

Taki mały stateczek, sześćset pięćdziesiąt ton —

— Kajak —
— Łupnęło, to i przekręcił się jak pudełko —

Co za fachmany, ładunku ształować nie umieli -—

— Tam na Północnym wredna fala —
— Krótka —

Niedługo ma być lista załogi — gł°

s

Radiego.

*

Snuł się korytarzami. Górny. Dolny. Głosy z kajut. Śmiech. Śpiew. Ta niezmienna płyta „W sadzie piękne

są kwiateczki, lecz piękniejszy..." Wyszedł na pokład. Upał jak szczelna blacha nad statkiem. Malują szalupy.
Opalają się na rufie. Plaża na rufie. Włodek rozwalony na pochyłej desce, smaży się i sapie.

— Piwo, jasne, zimne, z pianką... — ktoś tęskni leniwie.

Przecież masz cały karton — dziwi się as. Włodek przeciąga się, patrzy w zamglone

niebo.

Więc jak w tym Abidżenie poszliśmy do knajpy... —

Cieśla zaszczekał z ukrycia.

Gdzie ten pies? — zaniepokoił się as.—Nie widziałem go nigdy.

— Psst — ktoś tajemniczo — bo czif usłyszy. A nie wolno trzymać zwierząt.
Dostrzegli Jana Kulę. Urywają rozmowę. Współczujące spojrzenie cieśli. Jan Kula odchodzi szybko. To

niezmienne życie statku nie do zniesienia teraz. Idzie na szalupowy pokład. Za kominem czif na leżaku. Twarz
przykrył słomkowym kapeluszem.

Kucharz naradza się z chłopakami. Afrykański byznes szykują. Pozłacane zegarki z Hamburga. Steward

dewizy oblicza. Chce żonie kupić nylonowe futro w Kanale Kilońskim.

— Trzy wachty w niedzielę miałem — czyjś głos — więc w sumie dziesięć dni wolnych uzbierałem.
Przy dziobie harcują delfiny. Wynurzają się z wody. Brunatne grzbiety. Wesołe, beztroskie stado. Na

maszcie opuszczono do połowy banderę. Żałoba po „Hańczy". Już zapominają

background image


wszyscy o „Hańczy". „Hańczo" została. „Piast" płynie dalej. Wachty Jak zwykle... Jutro bandera wróci na szczyt
masztu... Jan Kula patrzy w banderę, nie razi go słońce... Twarz spływa mu potem. Wbiega do korytarza. Znalazł
się pod drzwiami radiostacji. Od nikogo depeszy. Kręci mu ilę w głowie. Przytrzymuje się ściany. Mapa na
ścianie wiruje, chorągiewka oznaczająca ich miejsce na oceanie też skacze...
W kajucie chodzi jak w klatce, Szybkim, nerwowym krokiem. Pociąga wódkę z butelki. Wódka nic nie pomaga.
Jak woda,., żeby zapomnieć, żeby trochę spokoju. Ale nie można zapomnieć, nie może być spokoju.
Z pudła Hi-Presu bucha z szumem zimne powietrze... Bronek przy ladzie. On rzucił ten płaszcz na głowę
Skandynawowi.
Bronek mówi: No, Jasiu, jeszcze rok, dwa...
On mówi: Nie.
I potem u Bronka na wsi.
Bronek mówi: Ta dziewczyna pasuje mi...
On mówi: Co —
Bronek: No, na żonę.
On mówi: Jeszcze zdążysz, teraz trzeba w reji —
I rzucił Bronek sklep, i pojechali w rejs... A gdyby nie. Bronek nie chciał przecież. Przeznaczenie, mówił stary
Bretończyk. Bronek wierzył w przeznaczenie. Czuł, nie chciał,., On go zmusił.
Zwały wody, kolebie się „Hańcza" na falach. A potem, to trwało bardzo krótko, Już nie ma „Hańczy", tylko
poorane falami morze...

Pije wódkę, długo, do końca. Pusta butelka. Oni razem w sklepie, oni razem w Casablance, oni razem na

kutrze...

Chodzi coraz szybciej, obija się o ściany. Otwiera bulaj. Niebieski, połyskliwy ocean. Szum Hi-Presu.
Jan Kula szuka cieśli. Jest pijany — chce pić więcej. Nagle słyszy szczekanie psa. Kajuta asa. Wpada tam.

Cieśla na czworakach. As stoi nad nim 1 usta głupawo rozchylił. Cieśla pełznie na czworakach. Piszczy cienko,
przeciągle, jak szczeniak.
„Jeanette". Ten spasiony Nord. Bronek rzuca patyk... Nord za burtą.„

— Co ty — szepcze Jan Kula.

To nie ja — odpowiada cieśla — to pies — Pełznie wzdłuż koi, poszczekuje coraz głośniej. Jan Kula

przeciera oczy.

Gdzie ten pies? — cieśla zagląda pod stół, odsuwa szuflady.

Jan Kula chwyta go z wielką siłą za kołnierz, podnosi do góry. Cieśla nieporadnie grzebie nogami, Jan Kula

z rozmachem uderza nim o szot. Cieśla obsuwa się na podłogę. Stęka boleśnie. As wypada przestraszony z
kajuty.

— Żarty, bosman — bełkocze cieśla — tylko żarty —
Jan Kula z wysuniętą jak do uderzenia ręką. Obwisł nagle, spogląda jaśniej.
— Nie ma go już — mówi głucho. Stoi z opuszczoną głową.
— Wstań — mówi do cieśli.

background image

Cieśla zrywa się. Wyprężony jak na baczność. Długo tak stoją.
Jeszcze nic nie wiadomo — odzywa (Się niepewnie cieśla.

Wiadomo — przerywa Jan Kula. Dźwięk gongu.

— Kolacja — mówi z ulgą cieśla.
Jan Kula nie słyszy. Wpatrzony gdzieś, nieobecny.
Cieśla puka. Cisza. Wali mocniej. Kajuta zamknięta od wewnątrz. Podchodzi steward.
— Od wczoraj już nie wychodzi.
Cieśla jeszcze raz puka. Żadnej odpowiedzi.
Jan Kula leży na koi. Nie zwraca uwagi na pukanie. Twarz jak martwa. Pusta butelka po wódce na

podłodze. W bulaju przesuwa się niebo, morze, niebo, morze. Kołysze lekko. Butelka toczy się po podłodze.
Sześć dzwonków krótkich, jeden długi. Alarm szalupowy. Co miesiąc takie alarmy. Tupot kroków. Jan Kula
unosi powieki. Szkliste, rozgorączkowane oczy.

...Bronek chciał w sklepie, potem w krajći. On powiedział: Nie... Poczucie winy rozsadza głowę.

Zwielokrotniony obraz Bronka. Konwój. Statek „Lord Essex". Bronek na pokładzie. „Jeanette". Bronek cmoka
na Norda. Małe bistro. Bronek pije whisky. Śmieje się. — Marynarska — mówi |H dobrze nazwałeś. —i Bronek
przy elektrycznej maszynce do liczenia. On patrzy na niego z pogardą. Bronek peszy się... Sześć dzwonków
krótkich. Jeden długi. Oczy Jana Kuli towarzyszą wahadłowemu przesuwaniu się

Nie ma siły. Przymyka oczy, otwiera gwałtownie. Oczy coraz bardziej rozszerzają się. Twarz pokrywa się
potem, zaciśnięte jak w bólu szczęki. Coś zobaczył w bulaju. Cofa się z przerażeniem w głąb koi. Słyszy szum
Hi-Presu. Ale nie jest to zwykły szum Hi-Presu. Łoskot wiatru i fal. Coraz bardziej zsuwa się w głąb koi. Chce
uciec, schować się...

\

Wybiegł z kajuty. Boso, półnagi. Wielkimi skokami pędzi na mostek.. Widzi TO. Wyraźnie widzi TO.

Dokładnie, w najdrobniejszym szczególe. Każda sekunda droga. Za chwilę będzie za późno. Kłębi się
wzburzona, sztormowa woda. Wysoka jak gmach fala... Wpadł do sterówki. Światełka aparatury. Lampa nad
stołem z mapami. Czif oznacza cyrklem drogę statku. Po< gwizduje beztrosko.

— Nie widzisz! — wrzasnął Jan Kula przenikliwym, obcym głosem do sternika. Chwyta za koło sterowe,

przesuwa.

...Ta łódeczka przed dziobem. W niej Bronek. W czarnym sklepowym garniturze. Wokoło noc, a przed

dziobem jasne, ostre światło. Dziób coraz bliżej. Bronek wymachuje chusteczką. Roześmiany...
Zmaga się z pierwszym oficerem. Czif ma zdumioną minę. Próbuje chwycić go za ręce, obezwładnić. Uderzony
w brzuch, przewraca się. I podbiegł do telegrafu maszynowego. I już sygnały do maszynowni. Groźne, budzące
cały statek.

— Cała wstecz! Cała wstecz!-— Jan Kula śmieje się teraz radośnie, z wielką ulgą. Rozluźnia sprężone

mięśnie, kiwa się bezwładnie

background image


i zatacza. Zmęczenie 1 spokój. Oddala się wszystko, maleje...

W maszynowni panika. Senni ludzie z nocnej wachty biegają jak w ukropie. III Mechanik z napiętą twarzą,

wykonuje polecenia z góry. Telefon do czifa maszyny. Czif zrywa się z koi. Wybiega w pidżamie. Śmieszny,
Siatka na głowie. On układa włosy.

— Cała wstecz! — na tej pustej, spokojnej wodzie to albo zderzenie z innym statkiem, albo... Gwałtowny

zwrot, silniki stękają i dygoczą. Gruby motorzysta Włodek wsłuchuje się w oczekiwaniu na nadchodzące. Za
chwilę zderzenie dwóch kolosów: chrzęst, łomot, bulgot wdzierającej się wody...

Gdy znosili go na dół, jakby spał, tylko raz uniósł powieki, nlewidzące oczy, co z nim, wyszeptał i znów

zapadł w sen, letarg, drętwotę.

— Cholera wie, co mu jest — zastanawia się Drugi. — Rozgorączkowany, rzęzi. —
— I cuchnie wódą —-■ mówi kapitan. Trąca butem pustą butelkę, przewróconą na podłodze.
Kładą go na koi. Rosły marynarz na straży przy nim w kajucie. Znów może się zerwać, wybiec...
— Uważaj pan — rzuca kapitan, odchodząc.
Rosły marynarz niepewnie zerka na koję.

Wpatruje się w nieruchomą twarz Jana Kuli. Do kajuty zagląda cieśla, za nim as. Cicho zamykają drzwi.

Spalony pejzaż. Strzępiaste palmy, dalej rude wzgórza. Z baraku krytego falistą blachą traktor ciągnie rząd

wózków wyładowanych worka
mi. Skąpo odziani Murzyni pokrzykują gardłowo. Kobieta z ciasno owiniętym dzieckiem na plecach siada pod
barakiem, rozkłada na macie pamiątki. Przy pomoście barka, na dziobie śpi Murzyn, wyciągnięty twarzą do
żarzącego słońca. Ciemna, oleista woda. „Piast" już przycumowany. Załoga zebrała się przy trapie. Czarni
pielęgniarze w białych szortach przenoszą Jana Kulę na noszach. Ostrożnie stąpają po trapie. Za nimi lekarz z
siwawą bródką. Podbiega cieśla, kładzie na noszach worek z rzeczami Jana Kuli.

Kiepsko z nim — mówi kapitan — jakieś komplikacje.

Popijał, nie szanował się — dodaje czif z pokładu. — Zresztą tropiki na niektórych bardzo źle działają.

Szkoda chłopaka — cieśla zdejmuje płócienną czapkę — tak już jak trup wygląda.

Kapitan rozkłada ręce.
— Nic nie*wiadomo.
— Po mojemu — mówi powoli, z namysłem cieśla — nie tylko wódka i tak dalej... „Hańcza" go

wykończyła.

— Jak to? — dziwi się kapitan.
— No, bo tam kumpla miał. Oni z tym kumplem jak bracia — twarz cieśli bez śladu stałego błazeństwa.

Mruży przed słońcem oczy, patrzy na brzeg. As też patrzy i nagle broda zadrgała mu dziecinnym wzruszeniem.
Odszedł szybko od burty, żeby nie widzieli. Pielęgniarze wstawiają nosze do mikrobusu. Murzyni półkolem
otaczają samochód. Trzask drzwiczek. Samochód wyjeżdża z przystani, wzbija się rudy kurz. Znika między
magazynami. Kobieta, która rozłożyła na macie swój kramlk: figurki z mahoniu, tam-ta-

background image


my, kapelusze, grzechotki, krzyczy — massa, massa, wyciąga ręce do marynarzy z „Piasta". Cieśla nakłada na
głowę płócienną czapkę.
Gdy ustępowała fala gorączki, unosił głowę, wodził zdziwionym spojrzeniem po białych ścianach. Dwaj
Japończycy o sztywnych jak szczotki włosach grają w karty. Uśmiechają się do niego łagodnie. Wąskie, czarne
oczy. Jeden z obandażowaną, wysuniętą na temblaku ręką. Drugi chwyta za laskę, kuśtykając podbiega do niego.
Podsuwa mu papierosy. Jan Kula kręci przecząco głową. Ten o lasce nie przestaje się uśmiechać. Przynosi mu
butelkę coca-coli. Jan Kula wypija kilka łyków. Jest bardzo słaby, opada na łóżko. W głowie chaos, nie wie,
gdzie jest, co się stało. Z łóżka widok na okno. Za oknem ściana, chyba gliniana, żółta, spękana. Jaskrawa
reklama piwa guiness. Grubas w czerwonym fezie ciągnie pienisty płyn. Guiness only for you. Zza ściany
wyrasta gąszcz, splątany, bujnie zielony. Obcy, nieruchomy pejzaż. Niebo blade, zamglone. Gdzieś wybucha
muzyka. Zawodzenie, jęk, perkusja dźwięczy opętańczo. Zbiera z wysiłkiem strzępy wydarzeń. Statek, i ta noc,
wybiegł wtedy. Furkoczą skrzydełka wentylatora. Wirujące koło. Znów zapada w ciężki, męczący sen,

...„Lord Essex" storpedowany. Tonie. — Do szalup! — wrzask przeraźliwy. Jan Kula ogłuszony wybuchem,

apatyczny, bezwolny, leży przy windzie kotwicznej. Rozbłyski wybuchów. Opuszczają szalupy. Błoga
obojętność ogarnia Jana Kulę. Z rozbitej głowy cieknie krew. Ktoś

nagle chwyta go za ręce, ciągnie... To Bronek. Niesie, ugina się. Wchodzi z nim do szalupy... Taka była ich
przyjaźń... Bliźniaki, mówił bosman Krawczyk...

Przekręciło się wielkie koło ze szprychami. I teraz spokojna gładka woda. Nie ma U-Bootów, nie ma

bombowców... Znów koło wiruje. Tuż, tuż Bronek. Z całych sił trzyma się lady, a on odciąga go, odrywa mu
ręce, wypycha gdzieś...

Jan Kula krzyczy, zaciska pięści Japończycy ściszają głosy. Ten o lasce poprawia mu poduszkę.
Rzuca się gwałtownie. Twarz wykrzywiona bólem i rozpaczą,..
— Dwa razy mnie Bronek z cholernej kabały wyciągnął! — woła Jan Kula.
Ocknął się. Patrzy jasnym, przytomnym wzrokiem. Japończycy na migi opowiadają mu o sobie. To rybacy.

Ciągnęli włok. Zerwał się łańcuch, łupnął w nich.

— My home, Jokohama — powtarza tęsknie ten o kuli
„A mój gdzie — myśli Jan Kula — gdzie?"
Przychodzi czarna pielęgniarka. Kłuje mu ręce. Robi zastrzyki W uśmiechu biel zębów. Różowe spody

dłoni Pochyla się nad nim. Kopia- ste włosy nastroszone jak pióra ptaka. Spod tych włosów pokazał się kawałek
wygolonej głowy. Peruka.

Przychodzi też doktor, dobroduszny Szkot z si- wawą bródką. Mierzy puls, przykłada do piersi słuchawkę.
— Będzie dobrze — powtarza doktor — musi być dobrze.
I fala gorączki... Smutna, bezradna twarz Bronka. Patrzą na siebie długo. Jakby wszystko

background image


w tym momencie zależało od Jana Kuli. A on nic. I już Odchodzi Bronek. Idzie w morze. Odciski jego stóp w
piachu. Zalewa je woda. Coraz dalej Bronek. Jan Kula chce krzyczeć, zawrócić go, ale nie może. Chce biec za
nim. Też nie może. Coś trzyma go, nie pozwala się ruszyć. Już tylko głowa Bronka. I głowa ginie w falach...
Próbuje zerwać się. Niewidzące spojrzenie.

Wszystko na nic! — krzyczy dziko. — Cała wstecz! Na nic!

Japończycy zaniepokojeni. Ten o lasce mówi coś łagodnie do niego. Jan Kula rzuca się niespokojnie.
Rozpaczliwie kurczące się dłonie. Ten o lasce przykłada mu zimny kompres do czoła. Lepiej.
*
Lekarz z bródką klepie go rubasznie po plecach.

Szczęśliwy koniec — śmieje się. — Bardzo silny organizm. Bardzo — powtarza. — Jak żelazo.

Japończycy też się uśmiechają.

Nie ma się z czego cieszyć — mówi ponuro Jan Kula.

Lekarz ze zdziwieniem patrzy na jego pobruż- dżoną, obojętną twarz.

Chłopcze — dziwi się dobrodusznie — tak szybko wrócić do zdrowia —

Jan Kula odwraca głowę.
„I co z tego" — chodzi mu uparcie po głowie. Tak leży i nawet ogolić mu się nie chce. Lekarz przestaje się
uśmiechać. Japończycy patrzą na niego z niepokojem.

Otwarte okno. Wilgotny żar z zewnątrz. Nawoływania, śmiech. Warkot samochodu.
Kroki na korytarzu. Pisk pielęgniarki. Wchodzi agent Scanshipu, gruby Murzyn w krótkich spodenkach, ma

muskularne, jak beczułki, łydki zapaśnika.

Szczypie w plecy zgrabną pielęgniarkę. Obejmuje ją. Ona popiskując wymyka się z jego uścisku. Lekarz z

bródką grozi agentowi palcem. Agent mruga po cwaniacku.

— Wyzdrowiał! — mówi donośnie. — Bardzo dobrze!
Pochyla się nad łóżkiem. W wełniste runo z wygolonym równiutko przedziałkiem wetknięty długopis. Jan

Kula wstaje. Trochę chwieje się. Pakuje swoje rzeczy. Agent podtrzymuje go troskliwie. Chichocząc rozmawia z
doktorem. Taka pełna ruchliwości i optymizmu góra mięsa. Drapie się długopisem po głowie.

Jan Kula unosi głowę. Patrzy na Japończyków. Fajni faceci. Życzliwi. Żegna się z nimi.

— Równe z was chłopaki — mówi — bardzo równe — Oni coś odpowiadają po swojemu.

Z glinianych lepianek, cudacznych domostw z przybudówkami, szop krytych trzciną — zewsząd ruchliwe

płomyki naftowych kaganków. I życie bujne, intensywne, właściwie wieczorem ożywia się wszystko. Pod
długim okapem siedzą rzędem krawcy. Ich twarze w pełzającym świetle błyszczące, dziwne. Stłumione głosy z
labiryntu podwórek i zaułków. Wonny zapach węgla drzewnego. Maleńkie jadłodajnie pod

background image



daszkami. Kobiety gotują posiłek. Suszone ryby, które dżieli się piłą, twarde jak szczapa. Pieczone banany na
liściach, orzechy kokosowe, jam w misach.

Agent Scanshipu śmieje się wesoło.
— Calabar, piękne miasto — mówi cienkim głosem.
Droga nad rzeką oświetlona jarzeniówkami. Na placyku pomnik niepodległości Nigerii — rzeźba

przedstawiająca tygrysa sprężonego do skoku. Dalej senny klub marynarza „Anchor Inn". Grają w bilard.
Brzydka, biała kobieta wdzięczy się do marynarzy. Jan Kula przystanął. Agent ciągnie go niecierpliwie.

— Czas to pieniądze — bardzo zadowolony z tego powiedzenia.
Jan Kula odtrąca jego spoconą, miękką dłoń. Agent urażony przez chwilę, ale zaraz szeroki, pogodny

uśmiech na jego twarzy.

Idą wąskim zaułkiem. Nisko nawisłe strzechy chałup. Duszny zapach oleju palmowego. Zatrzymują się

przed piętrowym domostwem z galeryjkami.

— Doskonały hotel — powiada agent.
Oświetlona recepcja na parterze. Portrety dostojników państwowych w białych szatach i fezach, Chrystus na

krzyżu — wielki obraz na centralnym miejscu, przy biurku śpi półnagi, muskularny mężczyzna.

Agent zanosi się długim chichotem, trąca Jana Kulę, wskazuje na szyld nad drzwiami.
Napis „Olimpia-Hotel", a niżej wizerunek bardzo grubej kobiety, leży na brzuchu^ na jej pośladkach bar,

butelki; podchodzi czarny pan w smokingu, unosi kieliszek. Agent wykonuje znaczący gest — niby uderza
kobietę w pośla
dek, cały trzęsie się od śmiechu, teraz gestami pokazuje, jak kobieta zrywa się, zabolało ją... Jan Kula wzrusza
ramionami.

W ciemnym hotelowym pokoiku leży na żelaznym łóżku. Porysowane ściany, podarta tapeta. Koło lampki

tańczą owady. Obłędne wirowanie. Coraz przypadają do żarówki i już zostają. Podchodzi do lustra, lampką
oświetla sobie twarz. Posiwiał, głębokie bruzdy, zapadnięte policzki. Stary człowiek.

„Bo i fakt" — myśli. Ogarnia go uczucie końca życiowej drogi. Gdzieś się doszło. Dalej już nie można.

Koniec. Złe, mocne uczucie. Ale dalej nic nie ma. Nie widzi już nic dalej. Porusza lampką. Migotliwe światło
zniekształca jego twarz. Wielkie cienie pod oczyma. Najgłębsze bruzdy — szerokie cienie. Ruch lampki. Znów
wszystko inaczej. Za oknami gęsta ciemność, pojedynczy głos, długo, przeciągle się niesie, ciemność jak ściana.
Jan Kula przesuwa dłonią po powierzchni lustra. Mokra dłoń sunie ślisko po szkle.

Klepisko otoczone podcieniami. Przy barze Murzyni w kolorowych koszulach. Barmanka otwiera butelki.

Małpka przywiązana do pala podpierającego podcienia biega na długość łańcucha. Skrzeczy cienko, wyciąga
łapę. Jan Kula siedzi za drucianym przepierzeniem, gdzie napis — First class sitting room. — Jest sam tu- taj

f

pije piwo, dużo pustych butelek przed nim.

background image


Obserwuje nerwowy spacer małpki. Ktoś wetknął małpce papierosa. Małpka pali jak człowiek. Z drugiej strony
przepierzenia, przyciskając twarz do drutów, stoi czarny facet, wąsaty, wklęśnięte czoło, szeroki nos. Wodzi
spojrzeniem za ręką Jana Kuli wędrującą z butelką piwa od stolika do ust. Spokojnie, ze skupieniem śledzi ten
ruch. Jan Kula spogląda na niego gniewnie. Tamten wcale nie speszony, spokojny, wytrwały.

— Tak się przyczepił—^ mruczy Jan Kula — i nie odejdzie.
Chce podać mu przez siatkę butelkę i papierosy. Ale rezygnuje po namyśle. | IH| No, chodź — zaprasza

Murzyna — nie lubię pić w pojedynkę.

Tamten uśmiecha się szeroko. Podrygującym truchcikiem wbiega za przepierzenie.
— Cowan — kłania się ceremonialnie — moje imię, Cowan. — Ty jesteś, panie,' cudzoziemcem, więc

mogę być twoim przewodnikiem po Cala- barze. Calabar bardzo duże miasto -^i dodaje z dziecinną chytrością
— łatwo można się zgubić —

Jan Kula częstuje go piwem.
„Ma pysk bandyty, ale dobrze mu z oczu patrzy."
Cowan kiwa skwapliwie głową. Jest bardzo usłużny, z napięciem patrzy w twarz Jana Kuli, jakby chciał

odczytać każde jego życzenie.

Wskazuje ńa kobiety. Jest ich kilka na sali. Miejscowe prostytutki.
— Moje siostry — mówi — nic nie odmówią.
Potem proponuje pójście do kina. Film, w którym dwie białe ladies występują. Bardzo cu

downy film. Jan Kula nie chce. Cowan nie natrętny, odmowę przyjmuje z godnością.

— Ale zostań — zatrzymuje go Jan Kula. Piją w milczeniu piwo. Jan Kula odczuwa potrzebę czyjejś

obecności.

Wilgotna noc, w świetle wirują wielkie owady.
— Właściwie — chwyta nagle Murzyna za rękę. —7 Nie może być gorzej niż ze mną. Rozumiesz? No, bo

co? Jego już nie ma. Nic nie ma. I gdzie wracać. Nie ma gdzie... Dawniej to zupełnie co innego. Nawet w
sklepie... I myśleliśmy: pływamy sobie, w ogóle, żyło się. A teraz — tak mówi gwałtownie, szybko, po polsku
mówi. Wali pięścią w stół. Zakołysały się butelki. Jedna spada ze stolika. Ale Cowan bardzo zręczny. Chwyta
butelkę. Jan Kula przygląda się długo czarnej jak noc twarzy Co- wana. Nieprzenikniona twarz, nieprzeniknione
oczy.

— Po co ja ci to wszystko gadam — macha ręką zniechęcony — przecież ty nic nie rozumiesz.
— Tak, panie — godzi się Cowan z powagą.
Słychać nigeryjski high-life. Barmanka kołysze się w takt muzyki. Cowan też podryguje rytmicznie. Twarz

jego pełna zadowolenia. Wskazuje na barmankę.

— Bardzo ładna — szepcze — moja siostra.
Barmanka rzuca naiwny, zalotny uśmiech

w ich stronę. Cowan zachęca.

Jan Kula zamyślił się, nie widzi barmanki. Cowan frasuje się jego smutkiem, wyraźnym przecież nawet w

tym obwisłym przygarbieniu nad stołem. Jak dziecku podtyka butelkę z piwem.

— Master — mówi miękko — master, beer

background image


very nice — potem' pokazuje na barmankę. — Mary, very nice —

Jan Kula kręci przecząco głową. Palcami wybija monotonny takt na blacie stolika. Cowan śledzi jego palce.

Też zaczyna wtórować, uderzając dłonią na płask w stół. Uśmiecha się, zadowolony.

Południowa godzina. Najgorsza. Opustoszałe ulice. Wszyscy chowają się gdzieś w cień. Szli w stronę portu.

Pierwszy Jan Kula, za nim Cowan. Cowan w wypuszczonej na wierzch koszuli, złotego koloru spinki do
mankietów ma przyczepione do kołnierzyka. Tę koszulę dał mu Jan Kula.

— Spinki powinny być przy mankietach — mówi — tylko tak ci przyczepiłem, żeby nie wypadły.
Cowan z zadowoleniem dotyka spinek.
— Bardzo ładne — mówi.
Garbaty Syryjczyk, właściciel spożywczego magazynu, wygląda za nimi. Dziwny ten nowy Europejczyk.

Seailor. Ponury, brudny. I z tym łazęgą Cowanem tak trzyma.

A oni idą do portu, zmęczeni, mokrzy. Odpoczywają pod palmą.
— Upał — sapie Jan Kula. — Cholerna tu u was gorączka —
Cowan potakuje. Odpoczęli, idą dalej. Droga prowadzi wzdłuż rzeki. Na drugim brzegu gęsta, bagienna

roślinność. Płyną pirogi, malowane w czerwono-żółte wzory. Rybacy wiosłują rytmicznie. Mijają ich ciężarówki
z portu. Szoferzy pozdrawiają Cowana.

—; Moi bracia — wyjaśnia Cowan.
Wskazuje na pirogi.
— A to bracia rybacy — dodaje.
— Fajnie się nazywacie — mówi Jan Kula — bracia, siostry —
Szałas szaleńca pod rozłożystym baobabem. Przy ognisku siwy Murzyn o nawiedzonych oczach.

Zapatrzony gdzieś przed siebie, tylko w skąpej opasce na biodrach. Nieruchomy jak totem. Twarz poznaczona
nacięciami plemiennymi. Ocknął się. Na bambusowy rożen nadziewa czerwone raczki. Jan Kula podchodzi do
Murzyna. Cowan odciąga go strachliwie. Twarz zasłania dłonią.

— To szaleniec — szepcze. — On ma moc. I może rzucić przekleństwo.
Żegna się, coś mamrocze.
„Tak sobie siedzi nad rzeką — zamyślił się Jan Kula. — Nic go nie obchodzi. Dobrze mu tak." Jeszcze z

daleka ogląda się na szaleńca. Nieruchomy. Dymi przygasający ogień.

Już przystań. Duszny zapach ziarna palonego. Parowiec z Lagos przy pomoście. Sznur wagoników

wyładowanych workami. Agent o łydkach zapaśnika dogląda pracy. Pogania robotników, zapisuje ilość worków.
Zauważył Jana Kulę.

— Marynarz! — krzyczy przyjaźnie. — Ciągnie do wody!
Jan Kula udaje, że nie słyszy. Obnażeni robotnicy siedzą pod barakiem. Na ścianie nieruchome jaszczurki z

rozpostartymi łapkami. Jan Kula stoi na pomoście. Patrzy uporczywie w gęstą, ciemną wodę. Unosi głowę.
Zatoka, dalej ocean. Parowiec z Lagos. Warkot agregatów okrętowych.

background image


Cowan czeka cierpliwie w plecy.
—właściwie masz racje Kula — nie ma na co czekać. Cowan szczerzy w uśmiechu zęby
Trąca go lekko - ocknął się Jan
Wyszedł z hotelu. Trzyma pod pachą zawiniątko. Na schodach siedzi Cowan. Wstaje.

Zobacz — mówi Jan Kula — nadaje się do opylenia?

Rozwija pakunek. Ręczniki, kolorowe koszule. Cowanowi szczególnie spodobał się włochaty ręcznik z
wymalowanym kogutem.
— Bardzo piękny. Dobry byznes.
— Byznes — powtarza Jan Kula. Zamyśla się.
Idą na market. Handlujący tłum kłębi się na
placu. Na matach, w szopach pod dachami z liści palmowych można kupić wszystko. Od japońskich
tranzystorów, tkanin zadrukowanych pirogami, tygrysami i butów firmy Bata do stert bananów, kokosów,
ananasów.

Dzieciak zabiega im drogę, zachwala te dzbany. Chytry garbus poleca wino palmowe, mętne, białe. Na

ławie rząd szklanych bań z winem.

Kramik z lekami i talizmanami. Zasuszone szczury w obrzydliwym skurczu, ptaki malowane na kolorowo,

kopyta koźlątek, szkieleciki drobnych zwierząt i ryb.

— Dżu-dżu — szepcze z uroczystą powagą Cowan. Starucha w pasiastej opończy wskazuje kościstymi

palcami kopyta koźlątek. Poleca ten talizman.

— To bardzo potężne dżu-dżu — przyznaje Cowan. — Na zdrowie. Na długie życie.
— Dżu-dżu — wzrusza ramionami Jan Kula — mnie tam żadne dżu-dżu niepotrzebne. Po co!
Pot spływa mu po twarzy. Oblepia koszulę. Cowan idzie do innego kramiku. Rozwija pakunek. Otaczają go

handlarze. Wyciągają ręce po ręczniki i koszule. Wrócił z trzema funtami. Bardzo zadowolony. Poklepuje się po
brzuchu. Kupują kilka butelek piwa marki Tuborg. Cowan zdejmuje koszulę. Pierś ma poznaczoną nacięciami
plemiennymi. Piwo w koszuli jak w węzełku. Idą zmęczeni, ociężali. Siadają pod pomnikiem niepodległości
Nigerii.

— Independence — mówi Cowan.

Wiem, wiem — mruczy Jan Kula. Piją pi\vo.

— Piwo jest bardzo dobre — Cowan oblizuje się smakowicie — po pięciu butelkach piwa brzuch pełny i w

głowie dobrze. A koniak bardzo zły, po pięciu butelkach koniaku można umrzeć — pochyla się gwałtownie,
niby pada rażony śmiercią. Jan Kula uśmiecha się blado, patrzy apatycznie na Cowana przejętego wizją
śmiertelnego działania koniaku.

— Trzeba pić — mówi — żeby zapomnieć... Ale nie można zapomnieć.
Wzbija się kurz. Warkot motoru. Przejeżdża tutejszy autobus. Wielki napis na szoferce — »Przeznaczenie".

I poważna, surowa twarz Boga. Autobus pełen Murzynek z dziećmi na plecach i tobołami. Wychylają się
koźlęta, pobekują. Jan Kula spogląda na oddalający się autobus.

— Tak wsiąść — mówi cicho — pojechać gdzieś, aby jechać, rozumiesz —
— Tak, panie — potakuje Cowan.
— Co ty tam wiesz — obrusza się Jan Kula.

background image

Nn glinianym klepisku tańczący tłum. Młodzieńcy w garniturach, inni w luźnych, pstrokatych szatach,

kobiety ubrane obciśle, denerwująco. Ekstaza tańca, coś jak magla, rytuał. Kłębowisko rytmicznie poruszających
się ciał. W świetle kaganków plecy kobiet błyszczą ślisko.

Barmanka Mary, ładna, /. dużymi kolczykami w uszach, podchodzi do Jana Kuli, chce tańczyć z nim.
— Nie — odmawia stanowczo Jan Kula.
Dużymi łykami pije mętny, palmowy samogon.
Mary przysiada się do niego, Z podziwem patrzy, że tak dużo wypija tego samogonu.
Jan Kula ociera mokrą twarz.
— Patrzysz, że tak żłopię, ale i to mnie nic nie bierze, nic —
Mary zaśmiała się niespodziewanie, białe zęby, różowe dziąsła, język — jak miąższ jakiegoś owocu to

wszystko. Ręce złożyła na kolanach. Patrzy na niego zalotnie, śmiejąco. Cowan wybija bosymi stopami taneczny
rytm.

Brzęk łańcucha. To małpka podskakuje uciesz- nie.
Pod ścianą zdobywczą, pijaną gromadą europejscy marynarze. Chyba Włosi. Dobiegają do Jana Kuli ich

okrzyki. Wznoszą toast. Poszcr.y- pują przechodzące dziewczyny. Wśród nich wielki, pękaty w barach chłopak.
Teraz chwycił czarną dziewczynę, niby zabawkę uniósł ją w górę, sadza sobie na kolanach.

— Matrosy... — szepcze Jan Kula... — w rejsie. Bawią się —
Nie chce tum patrzeć. Ale coraz /.erka w ich

74
stronę. Wstydzi się swego wyglądu. Brudny, nie ogolony, w wymiętym drelichu.

A oni w czystych, białych ubraniach, z forsą, W przystani czeka na nich statek. Wsiądą. Popłyną. Wydaje

mu się, że patrzą w jego stronę Wydaje mu się, że słyszy kpiący śmiech. Z niego ten śmiecił. Łapczywie pije
palmowy samogon. Drażnią go tamci marynarze. Najwięcej ten hałaśliwy, wielki, z lśniącymi od brylantyny
włosami. Wstał. Idzie do baru. Szerokim, rozbujanym krokie m. Potrąca pary na parkiecie. Siła i pewność
rozpiera go.

I Jan Kula też wstaje. Powoli, czujnie, idzie naprzeciw temu olbrzymowi. Zbliżają się do siebie. Tamten już

dostrzegł go. Jan Kula zgarbiony, z upartą twarzą. Tamten jakby zdziwiony. Już dzieli ich parę kroków.
Dokładnie naprzeciw zbliżają się do siebie. „Kto komu..." — myśli zawzięcie Jan Kula. Jeszcze niżej pochyla
głowę. I w ostatniej chwili, pół kroku chyba, ten wielki Włoch ominął go, ustąpił, tak niby mimochodem, ale
ustąpił. Mała satysfakcju, chwila zadowolenia. Bo i Cowan pełen podziwu, i Mary też. Włosi zerkają na niego.
Mija to jednak szybko, znów złu, drażniąca pustka. Wraca do stolika. Cowan gestami wyraża zrozumienie
sytuacji, wielki podziw. Tamten master zląkł się, ustąpił.., Jan Kula pije palmowy samogon.

Wyszli już cl włoscy marynarze. Z dziewczynami. Uważne, jakby chciał zapamiętać, spojrzenie tego

wielkiego. Muzyka. Tańczą. Lśniące twarze. Pośród tłumu przeciska się jedyny teraz w „Palladium Pałace"
Europejczyk. Zatacza się, odbija jak piłeczka o tańczące pary, Brnie pracowicie. Podchodzi do opuszczonych
stolików. Wypija resztki piwa. Ktoś krzyczy na niego.
75

background image


Ucieka spłoszony. Tu znów zapraszają go, częstują. Tak krąży jak sęp czyhający na resztki. Jest teraz przy
dwóch godnych Murzynach w fezach. Kłania się uniżenie. Dają mu butelkę piwa. Wypija łapczywie. Długa seria
jego pijackich, dziękczynnych ukłonów.

On od wielu lat w Calabarze — objaśnia Cowan. — I bardzo lubi piwo.

Pijak podchodzi do nich.

Cywilizacja! — woła. — Kultura! Europa! Jak się cieszę!

Cowan chce go przepędzić. Ale Jan Kula zaprasza do stolika.

Luiz jestem — przedstawia się ten obrzmia- ly, łysy facet — Luiz Medina. Rodem z Ka- dyksu. — I

chwyta za butelkę.
Cowan oburzony. Hiszpan spokojnie, nie patrząc na niego, sączy piwo.

Jak się cieszę — mówi — w tej dziurze, w Calabarze spotkać Europejczyka. — I ku przerażeniu Cowana

sięga po następną butelkę.
— Jak panu podoba się Calabar?
— Wszystko mi jedno — odpowiada Jan Kula. ,

Słusznie — godzi się Hiszpan — ja żyję tylko wspomnieniami. Paryż. Kabarety. Ruletka. Rzym, stara,

antyczna architektura. I moja ojczyzna, forteca Maurów, gaje oliwne, pieśni Cyganów... — jest już mocno
pijany, zapiekła ślina na wargach.
Cowan wyrywa mu butelkę. Z błagalną miną wskazuje na swój brzuch. Dla niego też musi zostać trochę piwa.
Hiszpan ma zamącone, ślepe oczy.

0116, ollśl — zaczyna pokrzykiwać. Gestami odtwarza corridę. Zrywa się. Bardzo wyrazista pantomima

corridy. Byk. Picadorzy. To-
reador. Płachta. Byk szarżuje. Lekki, niewidoczny prawie ruch toreadora. Byk mija go... Tak dwoi się i troi.
Pada, wstaje, przyklęka. Cowan rechocze z uciechy. Już krąg gapiów. Mary klaszcze w dłonie.

Jan Kula podparł głowę łokciami. Ogarnęło go natarczywe poczucie samotności. Nikogo już nie ma. Nic już

nie ma. Krzyki Hiszpana jak z bardzo daleka. Mary delikatnie gładzi go po głowie. Podobają się jej jego włosy,
długie, proste, miękkie. Jan Kula wstaje nagle.

— Seńor, seńor! — Nie słyszy wołania Hiszpana. Wychodzi z „Palladium Pałace". Za nim jak cień

.Cowan.

— Tak mnie nosi — mówi głucho Jan Kula. — Usiedzieć nie mogę.
Tropikalna, duszna noc. Migotliwe światełka lampek. Rosnące światło na drodze. W świetle, kurz wiruje

miliardem drobin. Pędzi autobus. Jan Kula wybiega na drogę. Wyciąga rękę. f— Na co będę czekał — Autobus
hamuje z wizgiem opon. Cowan odciąga go, przestraszony. Autobus przejeżdża. Wychylają się roześmiane
twarze grubych Murzynek. Ktoś chichocze wysokim głosem. Jan Kula znów zobojętniały, obwisły. Pot cieknie
strużkami z czoła. Gorące strużki.

Na progu „Palladium Pałace" pokazuje się Mary. Cowan woła ją. Mary podchodzi drobnym kroczkiem,

kołysząc $ię w biodrach. Uśmiecha się zalotnie.

— Przecież nie mam pieniędzy — mówi Jan Kula. Ale Mary kręci przecząco głową. Cowan też. Ona nie

chce pieniędzy.

— Ona bardzo miła, panie — kuszący jak szmer głos Cowana.

background image

Jan Kula przygląda się Mary. Mary wybucha gardłowym śmiechem. —

r

T co ty chcesz? — pyta Jan Kula.

Mary przykłada sobie dłoń do policzka. Potem do policzka Jana Kuli.

— Sleep — powtarza. — Noc. Późna noc — i z kobiecą zaborczością bierze go za rękę. Cowan coś

pomrukuje. Jan Kula uśmiecha się. Zmęczony, bezradny uśmiech. Ociera rękawem mokrą twarz. Słychać
cykady. Nieustające, monotonne brzęczenie. Ktoś stroi struny. Jan Kula odchodzi z Mary. Cowan ucieszony,
klepie się po udach. Oni znikają za kościołem metodystów.

Gdy wychodził z jej domu, żegnała go cała rodzina. Matka Mary, bardzo wesoła, dobroduszna, chciała go

zatrzymać na śniadaniu. Ugniatała maniok. Pitrasiła ostry, czerwony sos na mosiężnej patelni. Bracia Mary,
dwaj nadzy chłopcy o wystających pępkach, dotykali ciekawie jego rąk. Zrazu niepewnie, potem już nabrali
śmiałości, wichrzyli mu włosy. Ten mniejszy przyłożył swą dłoń do jego ramienia, jakby przymierzał do
odmiennego tła. Siedział między nimi. Na skrzynce stary patefon z tubą. Przeszukał kieszenie. Wygrzebał
kilkanaście pensów. Dał malcom. Ucieszyli się. Mary czesała się na podwórzu. Robiła mysie ogonki z włosów,
prostowała je zaciekle, podwiązy- wała i smarowała tłuszczem. Cała głowa w sterczących śmiesznie ogonkach.
A ona bardzo dumna z fryzury.

Patrząc na nią roześmiał się. Po raz pierwszy

od tamtej sprawy z „Hańczą" coś jak ulga, ale na krótko.

„Palladium Pałace" — umawia się z nim Mary — to-day, evening —

Przytaknął. Wyszedł z tej glinianej chaty pokrytej trzcinowym dachem.
Naprzeciw na murku siedzi Cowan. Czeka. Drzemie. Podnosi się. Szeroki uśmiech na jego błyszczącej od potu
twarzy. Podbiega. Wyciąga zza pazuchy dwa ananasy. Wręcza Janowi Kuli.

Dobry z ciebie chłop — mówi Jan Kula. — Popiłem wczoraj i domyśliłeś się, że będzie suszyć. —

Ściska mocno dłoń Cowana.

Idą główną ulicą.
Kupcy siedzą na schodkach. Garbaty Syryjczyk w drzwiach swego magazynu. Przy stacji benzynowej

Shella krząta się Murzyn o cwaniackiej twarzy, śmieszny, bo łysawy. Cowan pokrzykuje do niego w
miejscowym narzeczu. Dwaj policjanci w grubych, czarnych skarpetach, z pałkami. Cowan zerka na nich nie-
pewnie.

— Źli ludzie — szepcze — biją.
Mija ich szeroki, płaski samochód z ogonem. Zdziwione spojrzenie białej kobiety w dużym kapeluszu.

Wygląda z okna samochodu. Patrzy na Jana Kulę.

— Marnie wyglądam. Zdeklasowany Europejczyk — Jan Kula uśmiecha się krzywo. Przesuwa dłonią po

brodzie. Chrzęści zarost. Cowan spogląda na jego brodę z zazdrością. Nieznacznie, sprawdzająco obmacuje
swoje policzki z kępkami marnego zarostu.

Spod bambusowego daszka wychyla się Luiz, Hiszpan. Poznał Jana Kulę. Krzyczy. Kłania się. Cowan

krzywi się pogardliwie. Za nic ma tego

background image


Luiza, pijaczka. Jan Kula wita się z Hiszpanem.
— Niestety — rozkłada ręce — ani szylinga.
Luiz posmutniał.
— Chociaż papierosa.
Jan Kula częstuje. Luizowi trzęsą się ręce. Cowan wcale nie ukrywa swej pogardy.

Tak — mamrocze Luiz — tak, jestem absolutnie sam... A kiedyś — wzdycha — piękna plantacja kakao

na Fernando Po, dom w Santa Izabel, bungalow w górach, wszystko... Ale los, los nie oszczędził mi niczego. —
Chwyta się za głowę. — Zupełnie mi pęka.
Uśmiecha się odrażająco, w uśmiechu gołe, bezzębne • dziąsła.

Uciekaj pan stąd, szybko, bo z każdym dniem zapada się człowiek jak w bagno!

Uciekać! — mówi z rezygnacją Jan Kula. — Gdzie! Powiedz, gdzie!

Więc i ty już jesteś przegrany — Luiz zniża głos. — Jak ja. I nie masz już gdzie!

Jaki przegrany, jaki przegrany! — Jana Kulę ogarnia nagła pasja. Chwyta Luiza za koszulę, potrząsa nim

silnie. Cowan też wymachuje przed nosem Hiszpana.
Pasja jak szybko przyszła, tak wygasa nagle. Jan Kula jest zawstydzony.
— Przepraszam — wybąkał. Odchodzi.

Przepraszam — powtarza za nim pokornie Luiz. I taką ma twarz ze smutnym zrozumieniem wszystkiego.

Jan Kula przyśpiesza kroku. Cowan nadąża za nim z trudem. Dyszy... Dochodzą do placyku. Dwie drogi. Na
market. Do portu.
— Nie ma gdzie iść — mówi Jan Kula.
Siada pod palmą. Twarz Luiza jak zmora.
Prześladuje go wyryta na niej przegrana. Cowan opiera si^ę wygodnie o pień. Po chwili opada mu głowa,
drzemie. Pomarańczowa jaszczurka przemknęła koło jego bosych, płaskich stóp. Szybko, zawijając ogonem,
wsunęła się w spękaną ziemię.

Na śmietniku usiadł sęp z parszywą, nagą szyją. Dziobie coś zaciekle. Potem nieruchomieje.
Jan Kula odłubuje ze skóry ananasa. Patrzy na swoje brudne spodnie, pomiętą, mokrą koszulę.
— Jak Luiz — mruczy — zupełnie jak ten Luiz. — Mięśnie na szczękach skaczą mu i twardnieją, jakby się

z czymś zmagał.

Cowan podniósł głowę, mruga powiekami. Przyśniło mu się coś?
Sęp poderwał się, szeroko rozpostarł Bkrzy- dła, znikł za drzewami.
Monotonny przybój fal oceanu. Woda wyrzuciła blaszaną beczkę. Toczy się po piachu. Nagie dzieci szukają

ślimaków w kolorowych jak tęcza muszlach. Wysokie o strzępiastych koronach palmy na piaszczystej skarpie.
Pod skarpą klęczy grupa Murzynów. Ręce złożone do modlitwy, zawodzą. Między nimi wykopany dołek. Do
dołka wstawiają zapaloną świeczkę. Cowan przechodząc, składa głęboki, pełen uroczystej powagi pokłon. Szum
załamujących się fal. Jan Kula patrzy w ocean.

— Tak jakbym go zabił — odzywa się nagle. — Bo on nie chciał — Zgarbił się, zmęczona, pełna bruzd

twarz. Cowan zafrasowany.

background image


Master zmęczony — mówi łagodnie. — Można wykąpać się — proponuje — woda bardzo ciepła i dobra.

Modlitewne zawodzenia Murzynów przybierają na sile. Wybija się jeden ochrypły, drgający uczuciem głos. Jan
Kula nie chce się kąpać.

Boisz się rekinów, sir? — dopytuje się Cowan.

— Rekiny — powtarza Jan Kula.
Nagle wchodzi w ocean. Zaczyna iść szybko, gwałtownie. Cowan patrzy, oszołomiony. Jan Kula idzie coraz
dalej. Woda skrywa go już do pasa, fale biją w twarz.

Sir! — pokrzykuje Cowan. — Sir! — Przestraszył się. Biega, wymachuje rękoma.

Jan Kula już daleko. I teraz zawraca. Fala uderza go w plecy, pochyla ciężko; tak brnie zataczając się i
potykając. Wyszedł na piach, spływa z niego woda. Cowan przygląda mu się z podziwem.
Z daleka na oceanie pokazały się rybackie łodzie. Zbliżają się. Suną na wysokich falach. I wraz z przybojem
osiadają na płyciźnie.
Rybacy wyciągają łodzie na brzeg. Skarpą, wśród palm, biegną kobiety z koszami.
Rybacy rozwieszają sieci na palikach.
Jan Kula podchodzi do nich. W -łodziach srebrzą się i miotają ryby. Ruchliwa gęstwa.
— Ja tu zostanę, Cowan — mówi nagle.
— Gdzie? — dziwi się Cowan.
— W tej wiosce z rybakami.
— A co będziesz robił, sir? — pyta Cowan.
Bezradny ruch ramion Jana Kuli. Cowan
uznał to za dobry żart, zaśmiewa się. *
|

Przy pomoście włoski motorowiec „Cavour". Przybijają barki wyładowane workami z ziarnem palmowym.

W oddali parowiec „King Jaja" z Lagos. Odpływa. Bruzda na wodzie. Motorówka pilota przed statkiem.
Robotnicy podają sobie worki. Błyszcząca gra mięśni na ich plecach. Idą trzy kobiety z tykwami na głowach.
Prosto. Rytmicznie... Cowan przykucnął na piętach. Drzemie. Jan Kula wpatruje się w ciemną, bagienną wodę.
Agent Scanshipu dostrzegł go już z daleka. Wymachuje rękoma, krzyczy. Czego chce ten hałaśliwy grubas? Jan
Kula obojętnie spogląda na agenta. Agent biegnie do niego. Łydy zapaśnika, opuszczone nisko szorty, brzuch
jak bęben. Coś mówi, nic nie można zrozumieć, kpiarsko mruży oczy.

Czego — warknął Jan Kula. Coraz bardziej drażni go rubaszna wesołość grubasa.

Agent klepie go po plecach.

Very good — powtarza. — Już za kilka dni polish ship. „Stefan Okey". Ucieszyłeś się, co? — zaśmiewa

się. — Popłyniesz sobie. Marynarz bez wody jak bez powietrza — znów go poklepuje.
Jan Kula odsuwa się od niego.

Z czego się cieszyć — mówi ponuro.

I odwraca się od agenta. Odchodzi. Agent głupawo zdziwiony. Cowan wstał, drobnym truchcikiem podąża

za nim.

Master — woła — master, co się stało! Jan Kula przyśpiesza kroku. Prawie biegnie.

Jakby chciał uciec? Jakby gdzieś dążył?

Nawet siwy Murzyn, szaleniec tkwiący w ponurej kontemplacji nad wygasłym ogniem, spogląda za nim.

Osłania przed słońcem oczy, patrzy.

background image

Oni mijają Klub Marynarza „Anchor Inn". Pusto. Upalna godzina. Tylko brzydka, biała kobieta przy barze.
— Master — dyszy Cowan.
— Po co wracać? — mamrocze Jan Kula.
Jest bardzo zmęczony. Pot spływa strużkami

po twarzy. Cowan zatrzymuje taksówkę. Zna szofera.

— Williams — mówi — mój brat —
Jan Kula każe jechać szybko, bardzo szybko. Gdzie? Wszystko jedno. Przed siebie. Za miasto. W busz.
— Oh, yes — mówi ze zrozumieniem Williams. Samochód pędzi przez Calabar. Uskakują z drogi kobiety,

dzieci, koźlęta. A Williams śmieje się radośnie i miękko.

— Bardzo lubię jeździć — mówi — jestem dobrym szoferem. Uczyłem się u Anglików.
Cowan z niepokojem patrzy na udręczoną, zrezygnowaną twarz Jana Kuli. I zaczyna śpiewać. Bardzo

śmiesznie. Cienko. Grubo. Na przemian. Pieśń wesołego człowieka. Pieśń dziewczyny. Pieśń wędrowca. Bardzo
chce rozweselić Jana Kulę.

— Pieśni mego plemienia — wyjaśnia.
Williams jeszcze cieniej śpiewa. Potem fantazjuje ze swadą. Przechwala się. Jego ojciec, powiada, jest

wielkim byznesmanem. Królowa zaprosiła go do Londynu... Jan Kula nie słyszy nic... Widzi wyraźnie: „Stefan
Okrzeja", sze- ściotysięcznik, z tej samej serii co „Piast". Przybija do przystani w Calabarze. Cumy. Woda przy
śrubie kłębi się. Ostatnie dzwonki. Przerzucają trap... Takim bezradnym gestem przeciera oczy. Zamyka. Znów
otwiera... Ciągle ten „Stefan Okrzeja". Maszty. Ładownie. Dolny
pokład. Górny. Grzybki wentylacyjne, kabestan. Zwijają liny... A Williams coraz szybciej jedzie. Gna jak szatan.
Mijają lepianki w buszu. Plantacje kauczuku. Na wielkim drzewie reklama firmy Bata. Cmentarz. Groby z po-
sągami — wyobrażeniami nieboszczyków. Panowie w zielonych surdutach i kapeluszach, jakby tyrolskich, o
twarzach różowego koloru.

— Bogaci ludzie — zachwyca się Cowan — takie piękne groby.
— Wracamy? — pyta Williams.
Jan Kula milczy. Oparty ciężko o siedzenie. Zamknął oczy. „Stefan Okrzeja" już odpływa. Odrzucają cumy.

Płynie do kraju. Bez niego? Z nim? Cowan zerka nań z troską, myśli nad czymś intensywnie, trąc wełniste
włosy.

Nagle rozjaśnia się.
— Nie — decyduje — jedziemy dalej. Do Ikot Ekpene.
Samochód wdziera się na wzniesienie. Stąd widok na ocean, z drugiej strony szara, wypalona sawanna z

kępkami drzew. Jadą wysoką skarpą przez rybacką wieś. Za zakrętem zatrzymuje ich rozśpiewany tłum.
Dźwięki orkiestry, rytmiczne oklaski. Cowan rozgląda się.

— Święto — cieszy się. — Święto w Ikot Ekpene.
Mosiężne trąby pobłyskują w słońcu. Chór dziewcząt w niebieskich perkalach. Muskularni mężczyźni niosą

nabijany gwoździami i świecidełkami tron z baldachimem. Zawodzą przeciągle.

— To krzesło czifa — mówi Cowan. — Pod baldachimem czif. Widzisz, ten stary.
Jan Kula spogląda obojętnie, martwo.

background image

Zasfaieratyćzną, dostojną grupą czifa kłębi się wesoły tłum.
— Święto młodych braci — wyjaśnia Co- Wan. — Oni stali się już mężczyznami — podryguje w takt

muzyki. Wychodzi z samochodu, wyciąga ręce w stronę oceanu.

— I dziś! — woła — oni pierwszy raz wypłynęli na ocean!
Jan Kula patrzy na brzeg. Tam kierują się z drogi wszyscy ludzie. W odległości kilkudziesięciu metrów od

brzegu rybackie łodzie. Flotylla tych łodzi. Półnadzy wioślarze. Łodzie suną zwartą ławą. Mocne, regularne
uderzenia wioseł. Komendy sterników.

|— Wyścigi — śmieje się Williams — bracia rybacy ścigają się.
Jan Kula wychodzi z samochodu. Tłum na brzegu tańczy i śpiewa. Złoty baldachim czifa ponad tłumem. Do

przodu wysunęły się dwie łodzie. Oddalają się od pozostałych. Tłum na brzegu wybucha entuzjazmem. Dwie
łodzie walczą o pierwszeństwo. Płyną łeb w łeb. Gwałtowne ruchy wioseł. Wiosła śmigają jak wiatraki. Jan Kula
dochodzi do skraju piaszczystej skarpy. Patrzy na przecinające fale, jaskrawo pomalowane pirogi.

— Nieźle ciągną — odzywa się.
I czuje przenikające go ożywienie. Nagle. Jak prąd.
— Nieźle — powtarza z uznaniem. Wyprostował się. Rozpycha ludzi stojących na skarpie, staje na

palcach. Z uwagą obserwuje walkę dwóch łodzi. Cowan zadowolony. Przenosi spojrzenie z Jana Kuli na ocean.
Tak kilka razy, jakby porównywał. Tłum wrzeszczy przeraźliwie. Jedna łódź wysunęła się nieco do przodu.

Jeszcze metr, no, jeszcze metr, mocniej wiosłami, no, mocniej — Jan Kula urywanie wyrzuca słowa,

zaciska kciuki, cały już w tej zdobywającej pierwszeństwo pirodze. Ale druga nie rezygnuje z walki. Dogania
pierwszą. Zrównały się.

Psiakrew — Jan Kula macha ze złością ręką.

Cowan trąca go lekko w bok.

Ocean. Rybacy. Master zadowolony — chichocze cienko, przyjaźnie.

— Very good —

Bryzgi fal, wiosła walą w wodę. Tłum na brzegu wyje i zawodzi.

Psiakrew! — pokrzykuje Jan Kula. — Mocniej!!

Ocean błyszczy stalowo. Słońce jak rtęć rozlana na wodzie.
Stoją na schodkach przed „Palladium Pałace". W zaroślach za domem słychać cykady. Pod okapem naprzeciw
siedzą krawcy przy maszynach do szycia.

Byle zacząć pływać. Będzie lepiej — odzywa się nagle Jan Kula. — Musi być lepiej —

Mary przygląda się mu uważnie. Zaczyna nucić jakąś melodię. Jan Kula słucha.
— Bardzo ładna — chwali
Ona śmieje się. Te jej oczy nieodgadnione, pobłyskujące białkami. I twarz w zmiennej grze świateł.
Mary przykłada dłoń do swego policzka. Potem do policzka Jana Kuli

background image



— Sleep, sleep —

:

śmieje się gardłowo, kusząco.

— Też znalazłem sobie dziewczynę — mówi dobrodusznie Jan Kula — jak noc —
Mary bierze go za rękę. Idą. Ciemny zaułek. Od „Palladium Pałace" ktoś czai się za nimi. Postać przylepiona do
muru. Skrada się. Przystaje. Wchodzą w podwórze za niskim murkiem. Szybki tupot kroków. Mary przyciska się
do Jana Kuli. Ktoś zabiega im drogę. Jan Kula przystaje, odsuwa Mary. Ona bardzo wystraszona.
— Zły człowiek — szepcze.
Jan Kula też go poznał. To włoski marynarz, barczysty, o brutalnej, zawadiackiej twarzy.
— Poznaję cię — mówi wolno Jan Kula|||| poznaję, kolego —

Włoch milczy. Zbliża się do niego. Jego ręce obwisają niezgrabnie, nieużytecznie. Tak kołysze nimi lekko.
— Odejdź — Jan Kula garbi się — odejdź, przecież nic nie mamy do siebie —
Ale tamten, to widać po oczach, pamięta doskonale, jak musiał ustąpić mu drogi w „Palladium Pałace".

Pamięta ten wieczór sprzed kilku dni. Oczy kipią zawziętością, zwężają się. Nagle jego lewa ręka wystrzela w
Jana Kulę. Ale Jan Kula jest szybszy, robi lekki ruch głową. Cios przechodzi obok. Drugi cios Włocha odrobinę
późniejszy od uderzenia, które zadał Jan Kula. Z prawej. Z lewej. Seria ciosów. Głowa Włocha chwieje się.
Włoch mięknie, zatacza się. Ostrzegawczy krzyk Mary. Coś teraz zabłysło, w ręku Włocha. Jan Kula chwyta tę
rękę z błyskiem. Włoch kuli się. Na ziemi nóż. Mary zanosi się

zwycięskim śmiechem. Długim, donośnym, ogłaszającym klęskę Włocha. Włoch ucieka.

Podskakiwał... — mówi Jan Kula. — A nie trafił na mięczaka.

Mary bardzo z niego dumna. Zalotnym, kocim ruchem przysuwa się do niego.

A ty ostrzegłaś, że nóż — Jan Kula gładzi ją po zbitych, szorstkich włosach.

Żebym został w Afryce — mówi ni to poważnie, ni to żartem — to pasowałabyś mi na kobietę —

Mary nie rozumie, ale czuje, że to coś przyjemnego dla niej, uśmiecha się.

What a beautiful nightU^r przytula się do niego.

Dwa mokre ciała. Gorąca mokroć, namiękłe ubrania.
— Możliwe — przytakuje Jan Kula.

Cowan już na pomoście. Ta sama koszula, którą mu podarował Jan Kula, wypuszczona na wierzch, spinki

złotego koloru przyczepione do kołnierzyka. Trzeba już żegnać się z Cowanem. „Stefan Okrzeja" przy
pomoście. Tym statkiem wraca Jan Kula. Statek już gotowy do drogi. Tylko czekają na pilota. Agent Scanshipu
rozmawia z kapitanem. Murzynka z dzieckiem na plecach siedzi przed barakiem. Na macie rozłożone pamiątki:
posążki z mahoniu, grzechotki z tykwy. Murzynka zwiesiła głowę, drzemie, dziecko na jej plecach też śpi.
Cowan patrzy na statek, przenosi spojrzenie na Jana Kulę. Wzdycha głęboko. — Bardzo źle, że wyjeżdżasz, sir.
Calabar

background image


piękne miasto. Nigeria wielki kraj — wykonuje szeroki gest.
Najwyższy czas wracać — odpowiada Jan
Kula.

Agent Scanshipu wrzeszczy na drzemiącego robotnika. Ten zrywa się strachliwie. Pędzi do worków. Cowan

zastanawia się nad czymś, marszcząc czoło... Długi, głęboki namysł.

— Mógłbym z tobą pojechać, sir. — Patrzy z nadzieją.
— A co byś u nas robił? —dziwi się Jan Kula.
— Oh — obrusza się Cowan — każdy rodzaj pracy. Zajęcia domowe. Albo byznes jakiś. Najchętniej

byznes — podkreśla z naciskiem.

— Nie da rady — odpowiada Jan Kula. Cowan zasmucony. Opuścił głowę. Jan Kula też zmieszany.
— No, jakby ci tu wytłumaczyć. Nie możesz pojechać... Diabli wiedzą, jak...
— Więc przyjedź tu, sir — Cowan ożywia się znów. — Bardzo szybko, jak najszybciej — zaczyna

gestykulować, pełen energii i nadziei. — Będę czekać. Tylko przywieź ze sobą różne towary, koniecznie, sir. —
Tak na niby przypala papierosa — Cigarets. — Morris and Lucky. Only — rozpościera ręce, dźwiga te wyimagi-
nowane towary — i gin, dużo ginu — niesie, porusza ciężko rękoma, zgarbił się, sapie i dyszy.

Marynarze z burty zaśmiewają się. Tylko Jan Kula wzruszony, patrzy z powagą.
Cowan rozpościera teraz palce. Z tego byznesu cały plik funtów. On ma bardzo dobrych kupców.
Agent Scanshipu woła Jana Kulę. Już czas. Jest pilot. Właśnie wchodzi na trap. Wita się z kapitanem.
Jan Kula przeszukuje kieszenie. Nic nie ma. Spogląda na przegub dłoni Ściąga zegarek. Daje Cowanowi.
— Na pamiątkę — mówi.
Cowan nie wierzy przez chwilę. Uśmiecha się szeroko, przykłada zegarek do ucha. Wsłuchuje się, kręci z

lubością głową.

Jan Kula nie lubi pożegnań. Tak bokiem, nie patrząc, ściska dłoń Cowanowi. Cowan długo potrząsa jego

dłonią. Jan Kula wbiega na trap.

Na pewno jeszcze wpadnę tutaj! — woła. Cowan macha ręką.

Trap już ściągnięty. Cumy odrzucone. Sygnały do maszyny. Statek powoli oddala się od pomostu. Cowan

stoi. Wyróżnia się w gromadzie białą koszulą.

— Cowan — powiada Jan Kula — równy chłop.

Śruba miele wodę. Pomost i zabudowania portowe coraz mniejsze. Wieże wiertnicze Shella obok. Jan Kula
spogląda na oddalającą się Afrykę. Ociera spoconą twarz. Czuje się jak rekonwalescent po ciężkiej chorobie,
jeszcze słaby, jeszcze z bólem odzywającym się raz po raz...

Cowan już jest tylko białą, nikłą plamką. A może to nie Cowan. Nic już nie można odróżnić.

Jan Kula przesuwa dłonią po relingu. Powoli, mocno przesuwa po chropawym metalu, jakby coś żywego gładził.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nowakowski Marek SKĄD TEN KRZYK
Nowakowski Marek GŁOS Z TEGO ŚWIATA SŁUCHOWISKO
Nowakowski Marek Powidoki tom 1
Marek Nowakowski Dwa dni z aniołem (1984)
Marek Nowakowski Hades (1998)
Marek Nowakowski
Marek Nowakowski Chłopak z gołębiem na głowie (1979)
Ballada o dobrym dresiarzu Marek Kochan
Marek Nowakowski Wesele raz jeszcze (1974)
Marek Nowakowski Sielanka (1974)
Marek Nowakowski Gdzie jest droga na Walne (1974)
Marek Nowakowski Kto to zrobił (1982)
Książę nocy (1978) Marek Nowakowski
Marek Nowakowski Silna goraczka
Ballada o marynarzach z Titanica
Marek Nowakowski Portret artysty z czasu dojrzałości (1987)

więcej podobnych podstron