Cynthia Rutledge
Syn miliardera
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kaitlyn Killeen delikatnie rozpinała koszulę mężczyzny. Nawet nie
spytała go o imię, nie widziała takiej potrzeby. Wyglądała na zupełnie
spokojną, chociaż dłonie drżały jej nieco, gdy zsuwała koszulę z jego
szerokich ramion.
Nawet nie drgnął. Przysięgłaby jednak, że w jego orzechowych oczach
zatliło się pożądanie. Jej serce zaczęło szybciej bić.
Wcześniej nie miała czasu, by przyjrzeć się nieznajomemu, ale teraz
otaksowała go uważnym spojrzeniem - smukłe, muskularne ciało bez
grama tłuszczu, złociste włosy na szerokim torsie. Przedtem wydawało
jej się, że miał około trzydziestki, ale teraz doszła do wniosku, że był
mniej więcej w jej wieku. Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia pięć
lat. I był niesamowicie przystojny. Siedział przed nią rozluźniony i
pewny siebie, czego Kaitlyn szczerze mu zazdrościła.
- Nie wyglądasz na osobę, która prowadzi siedzący tryb życia -
zauważyła, zawierając w tym na pozór obojętnym stwierdzeniu podziw
dla jego wspaniałego ciała.
- Dużo... - Zawahał się na moment. - Ostatnio dużo pracowałem na
świeżym powietrzu.
Zerknęła na niego z ciekawością. Dałaby sobie głowę uciąć, że
zamierzał powiedzieć zupełnie co innego. Na przykład coś o
uprawianiu sportu. To jednak zabrzmiałoby trochę bez sensu.
Bezrobotni raczej niczego nie trenują, a kilka chwil wcześniej, gdy szli
na górę, zdradził jej, że nie ma pracy i jest kompletnie spłukany.
Podobno zostało mu zaledwie dwadzieścia dolców.
Wyciągnęła koszulę ze spodni mężczyzny i rzuciła ją na krzesło. Lekko
przesunęła dłońmi po jego brzuchu, czując teraz wyraźniej zapach
wody kolońskiej. Jej serce znowu zaczęło zachowywać się dziwnie,
chociaż Kaitlyn nie zamierzała dopuścić do siebie żadnych emocji.
Zrobi to, co musi, ale na tym jej rola się zakończy.
Jej palce dotknęły płaskiego i opalonego brzucha tuż nad klamrą od
paska. Mężczyzna wciągnął powietrze z głośnym syknięciem.
- Przepraszam - powiedziała, podnosząc na niego wzrok. Ich
spojrzenia spotkały się.
- Nie ma za co. Po prostu to miejsce jest trochę bardziej wrażliwe.
Zawahała się. Nie była pewna, czy on nadal chce, by się nim
zajmowała. Jednak nieznajomy inaczej zrozumiał jej wahanie.
- Nie musisz tego robić, jeśli nie masz ochoty - zaproponował. -
Przecież nawet mnie nie znasz.
- Ty też mnie nie znasz - odparła, siląc się na lekki ton. - Skąd wiesz,
czy potem nie będziesz żałować?
- Mam nadzieję, że nie. - Uśmiechnął się po raz pierwszy. - Poza tym
trochę cię znam, to znaczy przynajmniej wiem, jak masz na imię.
Kąty, prawda?
- Kaitlyn - poprawiła odruchowo. Wprawdzie ojciec i bracia zawsze
nazywali ją „Kąty", ale to zdrobnienie było dobre dla dziecka, którym
nie była ani teraz, ani nigdy. Los nie dał jej takiej szansy.
- Jestem Clay Reynolds - powiedział nieznajomy, chociaż o nic go nie
pytała.
Nie rozumiała, czemu się jej przedstawiał. Przecież za kwadrans stąd
wyjdzie i więcej się nie zobaczą, po co więc zawracać sobie głowę?
- Dobra, bierzmy się do roboty - rzuciła ostrzejszym tonem, niż
zamierzała. - Nie mogę spędzić tu z tobą całej nocy.
Uśmiech znikł z jego twarzy. Gwałtownie odsunął jej ręce i wstał,
sięgając po koszulę.
- Nie powinienem tu przychodzić. To był zły pomysł. Zawstydziła się
swojej szorstkości.
- Nie odchodź - niemal krzyknęła, chwytając go za ramię. - Zostań,
proszę.
Zajrzał jej głęboko w oczy.
- Naprawdę jesteś pewna, że chcesz to robić? Kaitlyn zdobyła się na
wymuszony uśmiech.
- Tak, jestem pewna.
Kwadrans później Clay McCashlin zszedł na parter, nie spuszczając
wzroku z idącej przed nim dziewczyny, która właśnie przed chwilą
opatrzyła go jak najlepsza pielęgniarka. Nieznajoma intrygowała go.
Starannie oczyściła poranioną skórę, usunęła piasek i żwir, które
wbiły się w ciało, nałożyła bandaże, a wszystko to z niezachwianym
spokojem. Żadnych zalotnych spojrzeń, wieloznacznych uśmiechów,
żadnych kobiecych sztuczek. W swoim życiu rzadko spotykał
nieprzystępne kobiety, bardzo rzadko.
A może po prostu przestał już wywierać wrażenie na płci pięknej?
Nonsens. Nie powinien oceniać wszystkiego przez pryzmat zerwanego
narzeczeństwa. Wprawdzie Lynda pragnęła wyłącznie jego pieniędzy, a
nie jego samego, ale to nie oznaczało jeszcze, że każdy związek musiał
się równie źle skończyć. Niemniej jednak przez ostatnie pół roku Clay
nawet przez moment nie myślał poważniej o jakiejś kobiecie.
Przeniósł spojrzenie na dopasowane spodnie Kaitlyn. Ależ ona
zgrabna... Pamiętał też doskonale, jak materiał bluzki pięknie opinał
się na jej piersiach, gdy pochylała się nad nim.
Była ubrana na zielono, co podkreślało odcień jej oczu ' i
harmonizowało z rudymi włosami. Clay niezbyt lubił ten kolor, ale
tym razem uważał, że płomienna fryzura dodaje dziewczynie uroku.
Kaitlyn miała bardzo jasną cerę i regularne, klasyczne rysy. Dla wielu
mężczyzn nie stanowiłaby ideału urody, a przecież emanował z niej
jakiś nieuchwytny czar. I był taki moment, gdy Clay, pomimo
naprawdę dokuczliwego bólu, miał ochotę ją pocałować.
Założę się, że strzeliłaby mnie na odlew. Dziewczyna z ikrą. To mi się
podoba.
- I co? Poskładała cię jakoś do kupy? - Ojciec Kaitlyn stał u podnóża
schodów, uśmiechając się niepewnie.
Clay widział, że Frank Killeen wciąż czuje się winny. Próbował mu
tłumaczyć, że przecież nic wielkiego się nie stało, ale bez rezultatu.
- Jestem jak nowo narodzony - zapewnił.
- Moim zdaniem ma pęknięte żebra. - Kaitlyn posłała ojcu wymowne
spojrzenie. - Uważam, że powinien obejrzeć go lekarz.
- O, nie! - zaprotestował szybko Clay. Nie miał przy sobie pieniędzy na
prywatne leczenie, a w książeczce ubezpieczeniowej widniało jego
prawdziwe nazwisko. Tylko dowód miał fałszywy. Gdyby wydało się,
kim jest, musiałby zwijać się stąd natychmiast. - Nie ufam lekarzom -
dodał wyjaśniająco.
- Doskonale rozumiem - przytaknął Frank, poważniejąc nagle.
Również Kaitlyn dziwnie posmutniała, a ojciec niezgrabnie poklepał ją
po ramieniu. - Ale jeśli sądzisz, że trzeba go zabrać do...
- Nic mi nie jest - uciął zdecydowanie Clay.
- No, nie wiem, nie wiem... Naprawdę nieźle cię poturbowałem.
Powinienem był przynajmniej zwolnić. W końcu znak „stop" stoi tam
nie bez powodu.
- Nie ma o czym gadać, każdemu mogło się zdarzyć. Naprawdę, to nic
poważnego, trochę mnie pobolewa, ale przejdzie za parę dni. - Clay
sięgnął zdecydowanie po torbę i chciał ją przerzucić przez ramię, ale
ruch wywołał taki ból w boku, że skrzywił się mimo woli. Szybko
przełożył torbę do drugiej ręki. - Dzięki za pomoc. Powiedzcie mi tylko,
gdzie jest najbliższy motel.
Frank przyglądał mu się w zamyśleniu.
- Najbliższy? W całej okolicy jest tylko jeden, w dodatku w remoncie.
Tego Clay nie przewidział.
- Są jeszcze motele w Vickersville - wtrąciła Kaitlyn. - To niedaleko,
dwadzieścia parę kilometrów. Frank spojrzał na córkę z dezaprobatą.
- Przecież tyle to on nie przejedzie - wytknął jej. - Poza tym jego motor
najpierw trzeba dać do warsztatu, żeby się upewnić, czy wszystko w
porządku. Zresztą i tak nie mógłby prowadzić. Skąd wiemy, że nie
doznał wstrząśnienia mózgu?
- To co proponujesz? - spytała chłodno.
- Nie proponuje, tylko już zdecydowałem - odparł z naciskiem Frank. -
Zostaje u nas. Potrąciłem go i teraz jestem za niego odpowiedzialny.
- Ja to widzę trochę inaczej... - zaczął Clay, ale Frank po prostu wyjął
mu torbę z ręki.
- Zostajesz u nas i koniec. Żadnych dyskusji. Kaitlyn zmarszczyła
brwi.
- Gdzie zamierzasz go położyć? Tylko pokój Bena jest wolny, ale nie
możesz...
- Czy ja mówiłem coś o pokoju Bena? - przerwał jej ojciec.
- Nie chciałbym robić kłopotu... - wtrącił z kolei Clay, ale Frank
przerwał mu również:
- Żaden kłopot. Mamy tu takie dodatkowe pomieszczenie nad
garażem, spodoba ci się. Oczywiście, żadnych luksusów tam nie
znajdziesz. Jak będziesz chciał się wykąpać, musisz skorzystać z
naszej łazienki.
Clay nie dał po sobie nic poznać, chociaż był mocno zaskoczony tym,
co usłyszał. Do tej pory tylko jeden raz w życiu korzystał ze wspólnej
łazienki, gdy jako dzieciak pojechał na obóz. Niesamowite. W świecie,
w którym się obracał, coś takiego byłoby nie do pomyślenia. Umiał
jednak docenić wspaniałomyślność Franka.
- Dzięki.
- Ale to klitka! - zaprotestowała Kaitlyn. - W dodatku czuć tam
benzyną i smarem!
Clay bardzo nie lubił pchać się gdzieś, gdzie nie był mile widziany,
jednak tym razem nie miał żadnego wyboru.
- Mnie to nie przeszkadza. Przecież chodzi zaledwie o kilka dni. Jak
tylko dostanę pracę, znajdę sobie jakieś lokum.
- Nie ma pośpiechu - powiedział uspokajająco Frank.
- Najpierw musisz się z tego wylizać, a potem pomyślimy o pracy.
- Nie wiem, czy znajdziesz pracę w Shelby. - W głosie Kaitlyn słychać
było powątpiewanie. — A co właściwie chciałbyś robić?
- Obiło mi się o uszy, że zakłady elektroniczne szukają pracowników -
odparł, starając się nie zdradzić, jak wielką wagę do tego przywiązuje.
Musiał dostać tę pracę, po prostu musiał! Inaczej całe śledztwo na
nic. - Twój ojciec już mi obiecał, że szepnie za mną słówko.
- Chcesz pracować dla McCashlina? - spytała Kaitlyn, akcentując
ostatnie słowo. - Dlaczego?
Frank zdenerwował się i zacisnął zęby, aż zadrgał mu mięsień na
policzku.
- Dość, Kąty!
- W porządku. Przepraszam, pójdę zrobić kolację. - Odwróciła się na
pięcie i ruszyła do kuchni.
- I postaw dodatkowe nakrycie - krzyknął za nią ojciec.
- Clay zje z nami.
- Kiedy ja naprawdę nie chcę się narzucać...
- Ile razy mam ci powtarzać, że jesteś tu mile widziany?
Clay czuł, że Frank mówi szczerze, ale wątpił, czy jego córka widzi go
równie chętnie. Ona chyba wolałaby, żeby zniknął równie szybko, jak
się pojawił.
Kaitlyn westchnęła z irytacją. Przy maleńkim stole tłoczyli się czterej
mężczyźni: ojciec, jej dwaj bracia i niechciany gość. Dla niej nie było
już miejsca, ale nie zamierzała jeść na stojąco. Trzepnęła lekko Joego.
Dopiero to uprzytomniło mu, że powinien się przesunąć i zrobić sio-
strze miejsce.
Kiedy nakrywała do stołu, ułożyła sztućce zgodnie z upodobaniami
taty - wszystkie po prawej stronie talerza. Zauważyła, że Clay
odruchowo ułożył je tak, jak trzeba. Niewiele osób w Shelby wpadłoby
na to, jej również nie wpojono tej wiedzy w domu. Dowiedziała się tego
z książek. Z tego samego źródła nauczyła się też wielu innych rzeczy,
na przykład jak prowadzić konwersację, jak przedstawiać sobie ludzi,
jak się zachować w najróżniejszych sytuacjach. Pewnego dnia, gdy
wreszcie opuści Shelby, ta wiedza może jej się przydać.
Zapewne wszystko ułożyłoby się inaczej, gdyby mama nie zmarła,
kiedy Kaitlyn miała dziesięć lat. Byłaby niewątpliwie sojuszniczką
córki w jej dążeniach do tego, żeby żyć estetyczniej. Mama z całą
pewnością potrafiłaby docenić takie rzeczy, jak ładnie nakryty stół czy
dobrze skrojone ubranie.
Wszyscy utrzymywali, że była do niej uderzająco podobna, ale Kaitlyn
nie rozumiała, na czym to podobieństwo miałoby polegać. Mama była
prześliczną, drobną blondynką, o bardzo kobiecej figurze, podczas gdy
Kaitlyn, ruda i wysoka, ubolewała nad tym, że jest płaska jak deska.
No, może nie tak zupełnie płaska, ale jednak...
Urodą też nie olśniewała. Chociaż jej przyjaciółka, Lori, powiedziała
kiedyś, że jest wcieleniem klasycznej elegancji. Wprawdzie w
odpowiedzi na ten komplement Kaitlyn zaśmiała się z
niedowierzaniem, tym niemniej zapamiętała go i gdy tylko zaczynała
wątpić w siebie, przypominała sobie słowa Lori, by umocnić się w
przekonaniu, że córka robotnika z zapadłej mieściny wcale nie musi
być skazana na przeciętność.
Podobnych wspomnień miała na podorędziu kilka: nauczycielka gry
na pianinie twierdziła, że Kaitlyn ma świetny słuch muzyczny; pewien
Francuz był przekonany, że rozmawia z rodaczką, gdy usłyszał jej
francuszczyznę; przyznano jej specjalne stypendium dla
najzdolniejszych uczniów... I nagle wszystko się skończyło. Musiała
zrezygnować ze stypendium i przerwać naukę. Została w domu, by
opiekować się Benem.
To był taki kochany dzieciak...
- No i co z tym ciastem?
Podniosła na ojca półprzytomne spojrzenie.
- Mówiłeś coś?
- A ty znowu myślisz o niebieskich migdałach? Jak nie trzymasz nosa
w książce, to żyjesz z głową w chmurach, dziewczyno!
Słyszała tę śpiewkę już tyle razy, że puściła ją mimo uszu.
- Co mam przynieść?
- Ciasto, Kąty. - Joe ze zniecierpliwieniem trzepnął otwartą dłonią o
stół.
Właściwie mogła powiedzieć bratu, żeby wstał i sam przyniósł, ale
ponieważ jeszcze nigdy taka uwaga nie przyniosła pożądanego efektu,
postanowiła dać sobie spokój. To już tylko parę miesięcy...
Z westchnieniem oznaczającym rezygnację zdjęła z kolan serwetkę,
odłożyła ją na stół i odsunęła krzesło.
- Siedź, proszę, ja przyniosę - zaofiarował się Clay, podnosząc się od
stołu. Bardzo ją to ujęło.
- Zostaw, chłopcze, Kąty wie lepiej, co gdzie jest -wtrącił Frank.
Kaitlyn z trudem powstrzymała się od przewrócenia oczami. Jasne,
trzeba mieć mózg Einsteina, żeby dojść do tego, że ciasto siedzi w
piekarniku... Poszła do kuchni.
- Pyszne - pochwalił chwilę potem Clay.
- Kąty dobrze gotuje - przyznał Tom. - To znaczy wtedy, gdy gotuje po
ludzku, a nie, jak próbuje nam wcisnąć jakieś pokręcone go...
- Tomasz! - Spiorunowała wzrokiem dwudziestoletniego brata. - Nie
wyrażaj się.
Oczywiście, nie miała złudzeń co do tego, jakiego języka jej bracia
używają poza domem, ale w swojej obecności nie pozwalała na żadne
wulgaryzmy. Szczęśliwie pod tym względem miała pełne poparcie ojca,
ponieważ mama też nie tolerowała brzydkich słów.
- No dobra... - mruknął Tom. - Ale kto to słyszał, żeby pchać do
drobiu jagody jałowca i coś, co się nazywa Mandarine Napoleon? Co to
w ogóle jest?
- Likier mandarynkowy - wyjaśnił nieoczekiwanie Clay. - Kiedyś
piłem, dobry. Tom jęknął
- Stary, nie gadaj takich rzeczy, bo tylko ją zachęcisz do dalszych
prób.
- A w ostatnie święta chciała nam dać ostrygi - dodał oskarżycielsko
Joe. - Próbowała nam wmówić, że smakują jak wołowina, ale nie
daliśmy się nabrać.
- Kiedy to prawda - powiedział Clay. - Smakują jak najlepsza
polędwica wołowa.
Kaitlyn łypnęła na niego podejrzliwie. Nie rozumiała, czemu nagle
zaczął udawać takiego znawcę. Mocno wątpiła w to, czy w ogóle
widział kiedyś ostrygę...
- Na pewno chcesz mieszkać nad garażem? - zainteresował się Tom.
- Lepsze to niż spanie gdzieś w bramie czy zaułku.
- O rany, żyłeś na ulicy? - spytał Joe z nagłym błyskiem w oku. Miał
nieposkromiony głód przygód i był jedyną osobą, która w pełni
rozumiała potrzebę wyrwania się z prowincji, jaką odczuwała też
Kaitlyn.
- Robiłem różne rzeczy - odparł wymijająco Clay. -Teraz potrzebuję
tylko kawałka dachu nad głową i paru dolców na jedzenie.
- U McCashlina nie będziesz narzekał, ja ci to mówię
- oznajmił z przekonaniem Frank.
Tym razem Kaitlyn przewróciła oczami. Wszyscy w Shelby uważali
pracę w tutejszych zakładach elektronicznych za szczyt marzeń, jakby
już nic innego na świecie nie było. Pracowała tam od pięciu lat i jej
zdaniem było to o pięć lat za długo...
- Odnoszę wrażenie, że ty nie jesteś zachwycona zakładami
McCashlina - zauważył Clay, przyglądając się jej uważnie.
- Samo miejsce nie jest złe, to ja do niego nie pasuję
- wyjaśniła, starannie dobierając słowa. - Tata ma rację, ludzie chwalą
sobie tę pracę, ale ja...
- Nie jestem byle robolem - dopowiedział Tom. - Jej się marzy lepsze
życie. Niedługo skończy te swoje studia zaoczne i będzie stąd wiać tak,
że tylko będzie się za nią kurzyło.
- Czy wiesz już, dokąd chciałabyś jechać? - zapytał Clay.
- Do Chicago - odparła, starannie unikając wzroku ojca, ponieważ był
to drażliwy temat.
- To wielkie miasto. Będziesz tam całkiem sama... -nieoczekiwanie
zatroskał się Clay.
Kaitlyn posłała mu ostrzegawcze spojrzenie. Następny, który
zamierzał uświadamiać jej niebezpieczeństwa czyhające w wielkim
mieście na samotną młodą kobietę! Miała tego powyżej uszu.
- Poradzę sobie - oznajmiła twardo, ucinając w ten sposób dalszą
dyskusję.
Nic nie było w stanie jej powstrzymać przed rozpoczęciem nowego
życia. Już nie mogła się doczekać.
ROZDZIAŁ DRUGI
Clay potrzebował zaledwie paru minut, żeby się rozpakować. W jednej
szufladzie komody zmieściły się dżinsy i koszulki, w drugiej cała
reszta jego skromnego bagażu. Zanim wyjechał z Chicago do Shelby,
kupił sobie ubrania w sklepie z używaną odzieżą. Nie mógł uwierzyć,
że można tak mało zapłacić za spodnie.
Gdyby znajomi mogli mnie teraz zobaczyć...
Matka od małego ubierała go wyłącznie w markowe rzeczy, chociaż
ojciec uważał, że to dziwactwo. Ale czego innego można było się
spodziewać po człowieku, który wciąż jeździł rozklekotanym
szewroletem i strzygł się u najtańszego fryzjera? Clay bardzo wcześnie
zrozumiał, że jego ojciec dzieli rzeczy na ważne i nieważne i tym
drugim nie poświęca najmniejszej uwagi.
Wcześnie też zrozumiał, że ma małe szansę, by zadowolić ojca.
Zdarzyło się to zaledwie parę razy w jego dwudziestopięcioletnim
życiu, więc pamiętał każdy raz, a zwłaszcza ten pierwszy. Zaprosił na
swoje dziesiąte urodziny kolegę, którego ojciec był zamieszany w
głośną aferę finansową. Matka mówiła, że odium spada również na
całą rodzinę aferzysty i że lepiej byłoby kolegi nie zapraszać, ale Clay
się uparł. Rodzina rodziną, afera aferą, a Marshall był jego
przyjacielem i koniec. Po przyjęciu urodzinowym ojciec wziął go na
bok i powiedział, że jest z niego dumny. Ucieszyło go to i zakłopotało
jednocześnie, bo nie do końca rozumiał, co tacie tak się spodobało.
I tak było już zawsze: nie potrafił pojąć, o co ojcu właściwie chodzi.
Wszystkie jego znakomite osiągnięcia w najbardziej prestiżowych
szkołach i uczelniach nie wywarły na ojcu najmniejszego wrażenia.
Gdy Clay zdobył dyplom doktora praw, ojca zainteresowało tylko, ile
czasu syn planuje poświęcać na pracę dla dobra publicznego jako
obrońca z urzędu. Można było pomyśleć, że pieniądze w ogóle się dla
niego nie liczyły!
Jednak Andrew McCashlin znał siłę pieniędzy, ale nie miały one nad
nim żadnej władzy. To on obracał nimi, a nie one nim. Nie miał
jeszcze dwudziestu lat, gdy zaczął inwestować na giełdzie, a robił to z
tak niesamowitym wyczuciem, że pierwszy milion zarobił jeszcze przed
trzydziestką. Założył McCashlin Enterprises, firmę, która przynosiła
wielomilionowe dochody. Bardzo dbał o nią i mogło się nawet
wydawać, że aż nazbyt pedantycznie starał się wszystko kontrolować.
Rzecz w tym, że zawsze dobrze na tym wychodził.
To właśnie ojca zaniepokoiły straty w zakładach w stanie Iowa, w
małym miasteczku Shelby. Ich wielkość mieściła się w przyjętej
normie, tym niemniej Andrew McCashlin miał pewne wątpliwości. Nie
pozbył się ich nawet wówczas, gdy niezależna firma audytorska
zbadała sprawę i uznała, że wszystko jest w porządku.
Clay zaproponował, że przeprowadzi śledztwo incognito, i ku jego
zdumieniu ojciec poparł ten zwariowany plan z dużym entuzjazmem.
Dlatego Clay siedział teraz w klitce nad garażem, gdzie o klimatyzacji
można było tylko pomarzyć. Włączył wentylator, ale to też niewiele
dało. Nie miał pojęcia, jak zaśnie w takim upale. Poszedł wziąć
chłodny prysznic, ale to pomogło tylko na chwilę. Gdy wrócił do
siebie, od razu ściągnął dżinsy. Materiał zdawał się aż parzyć. Nie
miał pojęcia, że dżinsy mogą być takie ciężkie. I że tak w nich gorąco...
Zajrzał do lodówki. Frank był naprawdę wspaniałomyślny, ponieważ
hojnie ją zaopatrzył. Znalazło się też parę puszek taniego piwa. Nie
było to co prawda ulubione piwo Claya z importu, ale trudno.
Otworzył i spróbował bez przekonania. Zimne! Fantastyczne!
Nagle rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi, jakby ktoś się
niecierpliwił. Clay otworzył i uśmiechnął się.
- Stęskniłaś się za mną?
- Jasne. - Kaitlyn szybko weszła do środka, niosąc oburącz wielkie
kartonowe pudło, które z lekkim sapnięciem postawiła na najbliższym
krześle. Otrzepała ręce. - No, teraz to już wszystko.
- Co tam jest?
- Talerze, kubki, sztućce i inne takie... - Spojrzała na niego i nagle
wyraz jej twarzy uległ radykalnej zmianie. Wyglądała na zaszokowaną.
- Zawsze otwierasz drzwi rozebrany?
Zawsze otwiera je służba, pomyślał, ale nim to powiedział, szczęśliwie
zdążył ugryźć się w język. Czy ona aby nie przesadzała? Zgoda,
bokserki nie są odpowiednim strojem do przyjmowania wizyt, ale
przecież na nartach wodnych pływał bardziej skąpo ubrany.
- Zdjąłem koszule, bo drażniła mnie w tym upale. Ale mogę ją włożyć,
jeśli chcesz.
Kaitlyn spojrzała na muskularny tors mężczyzny. Biel bandaża
odcinała się wyraźnie od opalonej skóry.
- Nie, nie trzeba. - Otarła pot, który nagle wystąpił jej na czoło. - Bez
koszuli na pewno przyjemniej.
- Prawie jak w raju.
- Mam nadzieję, że w raju będzie chłodniej... - Nie wiedziała, czemu
tak się dzieje, ale zdawało jej się, że z każdą chwilą robi się coraz
goręcej. - To ja już pójdę. Dobranoc.
Odwróciła się, ale Clay nieoczekiwanie złapał ją za rękę.
- Nie idź, posiedź trochę ze mną. Zawahała się.
- Głupio się czuję. Wpadłaś tylko na moment i w dodatku po to, żeby
mi coś przynieść. Usiądź, napijemy się piwa, jest zimne i pyszne. I tak
ustawię wentylator, że będzie leciało akurat na ciebie. Co ty na to?
Kąciki jej ust zadrgały leciutko.
- Czy wiesz, że byłbyś świetnym sprzedawcą używanych samochodów?
- Rozumiem, że się zgadzasz? - ucieszył się i zapraszającym gestem
wskazał kanapę.
- Ale tylko na parę minut - zastrzegła. Clay zgodnie z obietnicą
przestawił wentylator i przyniósł z lodówki oszronioną puszkę.
- Obawiam się, że nie mam szklanek.
- Są w tym pudle, ale mogę napić się z puszki. Najważniejsze, żeby
było zimne. - Pociągnęła długi łyk, a na jej twarzy pojawił się błogi
uśmiech. - Tak, to jest dokładnie to, czego potrzebowałam...
- Jak widać, warto przyjść w gości do Claya Reynoldsa. Wymienili
rozbawione spojrzenia.
- A tak w ogóle, to dzięki, że mi pomogłeś przy zmywaniu.
- Przynajmniej w ten sposób mogłem się odwdzięczyć za wspaniałą
kolację.
Trochę się wtedy bał, że zrobi coś głupiego, przecież w życiu nie
zmywał naczyń, ale na szczęście musiał tylko wycierać. W dodatku
niezwykle miło się im rozmawiało. Kaitlyn okazała się osobą o dużym
poczuciu humoru, bardzo oczytaną i świetnie zorientowaną w
bieżących wydarzeniach. A nade wszystko z wielkim apetytem na
życie. Gdy powiedziała mu o swoich planach, omal nie wybuchnął
śmiechem. Projektantka mody z jakiejś zapadłej dziury w rolniczym
stanie? Ale im dłużej na ten temat mówiła, tym lepiej rozumiał, że ona
naprawdę wie, czego chce i na co ją stać. Musiał przyznać, że miała w
sobie niesamowitą siłę. I na pewno miała swój styl. No i klasę...
Clay sięgnął po swoje piwo i z uśmiechem przyjrzał się gościowi.
Kaitlyn wyglądała teraz nawet ładniej niż przedtem. Miała na sobie
dzianinową sukienkę bez rękawów, która miękko przylegała do figury.
Niewiele kobiet wyglądałoby dobrze w tak ostrym odcieniu cytrynowej
zieleni, ale do włosów Kaitlyn ten kolor pasował znakomicie. Było mu
przyjemnie, że przebrała się dla niego, ale szybko otrzeźwiła go myśl,
że taka dziewczyna na pewno już kogoś ma.
- Wychodzisz gdzieś? - spytał. Roześmiała się.
- Jest dziesiąta. Jeśli gdzieś idę o tej porze, to tylko do łóżka.
Przed oczami przemknęła mu wizja miedzianych włosów rozsypanych
na poduszce, ale odegnał ją zdecydowanie. Prawie się nie znali, a jego
nigdy nie pociągały przelotne związki. Zresztą, przyjechał tu prowadzić
śledztwo, a nie nawiązywać znajomości.
- Czyli nie masz żadnych planów na dzisiejszy wieczór?
- Jutro jest normalny dzień pracy. Zaspałabym, gdybym wybrała się
gdzieś o tej porze.
- Pytałem, bo bardzo ładnie wyglądasz. - Znowu przesunął wzrokiem
po jej figurze.
Ta obcisła sukienka była świetna. Przedtem Kaitlyn wydawała mu się
raczej chuda, teraz widział, że jest wiotka, a to ogromna różnica. I te
nogi, które zdawały się nie mieć końca...
- Naprawdę?
- Tak. Bardzo ci do twarzy w tym kolorze.
Widział, że komplement sprawił jej przyjemność. Pochylił się, żeby
odstawić piwo na stolik i nagle przeszył go gwałtowny ból. Puszka
wypadła mu z ręki i potoczyła na podłogę.
- Coś ci się stało? - usłyszał zaniepokojony głos Kaitlyn. Zacisnął
zęby, starając się opanować.
- Nie, po prostu niezdara ze mnie.
- Czekaj, pomogę ci. - Dziewczyna zerwała się z miejsca, wyciągnęła z
pudła papierowy ręcznik i wytarła piwo ze stolika.
- Daj, ja to zrobię - zaprotestował, wstając.
- Nie, ja.
Przykucnęli jednocześnie i sięgnęli po puszkę. Dłoń Claya przykryła
rękę Kaitlyn.
Jej skóra była chłodna, lecz nie wiedzieć czemu, zdawała się go
parzyć. Gwałtownie podniósł głowę i spojrzał na dziewczynę. Na jej
policzkach wykwitły rumieńce.
- Kąty?
- Kaitlyn - poprawiła go zduszonym głosem, wyprostowała się i
odstawiła puszkę na stół.
Stanął przed nią, nie spuszczając z niej uważnego spojrzenia.
- Dziękuję.
- Drobiazg. - Zaśmiała się nieco nerwowo.
- Nie o tym myślałem.
- A o czym?
- O wszystkim, co dzisiaj dla mnie zrobiłaś. Pomogłaś mi. Dotrzymałaś
mi towarzystwa.
Co ja bym bez ciebie zrobił, dodał w myślach. Sam by siebie tak nie
opatrzył, jak ona to zrobiła. I na pewno nie upichciłby sobie takiej
wspaniałej kolacji. Gdyby nie Kaitlyn, byłby skazany na jakieś nędzne
hamburgery. Przygotowała mu też pokój, przyniosła potrzebne
rzeczy... Czy on zrobiłby tyle dla zupełnie obcego człowieka? Poważnie
w to wątpił. A ona zrobiła. Tym bardziej był jej wdzięczny.
Ale gdy tak patrzył w jej urokliwe zielone oczy, odezwało się w nim coś
więcej prócz wdzięczności. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, ujął
ją za rękę i pociągnął za sobą na kanapę. Dopiero teraz poczuł
napływający przez okno zapach jaśminu.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł - zauważyła cicho Kaitlyn, ale nie
protestowała.
- Ja też nie wiem. - Delikatnie odsunął z jej policzka zabłąkane rude
pasmo. - Ale wszystko mi jedno.
Zielone oczy dziewczyny świeciły jak szmaragdy, a usta kusiły jak
świeże truskawki.
Pochyli! głowę i pocałował ją lekko. Nie smakowała truskawkami,
tylko świeżą miętą. Ale to był dopiero zaledwie przedsmak.
Pocałował ją ponownie, tym razem dłużej, dużo dłużej, a Kaitlyn nie
wzbraniała się, przeciwnie, odpowiedziała mu z równym
zaangażowaniem i już po krótkiej, bardzo krótkiej chwili nie dałoby się
nazwać tego pocałunku niewinnym.
Clay przyciągnął ją do siebie, wsunął jedną dłoń w jej włosy, a drugą
zacisnął na jej piersi. Zanim się zorientował, już leżeli na kanapie. Był
oszołomiony jej bliskością, półprzytomny. Pragnął jej. Teraz. Zaraz.
Natychmiast.
- Och, Kąty, tak cię pragnę.
W jednej chwili odwróciła głowę, oparła ręce na jego nagiej piersi i
odepchnęła go od siebie. Puścił ją prawie natychmiast.
Wstała, wygładziła sukienkę i odsunęła włosy z zarumienionej twarzy.
- Zrobiło się późno. Lepiej już pójdę.
- Zostań jeszcze trochę. Obiecuję, że będę grzeczny. -Podniósł ręce,
jakby się poddawał.
- Dobranoc. - Posłała mu uśmiech i już jej nie było.
Wypadła na zewnętrzny podest, sfrunęła ze schodów i zatrzymała się
dopiero na dole. Oparła się o ścianę garażu, oddychając ciężko. Czuła,
jak oblewają fala gorąca. Jeszcze nigdy nie zdarzyło jej się nic
podobnego. Ściskać się na kanapie z facetem, którego dopiero co
spotkała? Szczyt wszystkiego!
Owszem, trzeba przyznać, że był wyjątkowo atrakcyjny i naprawdę
miły, i świetnie całował, ale przecież i tak nie była nim
zainteresowana. Dokładnie za sześćdziesiąt pięć dni zaczynała nowe
życie i nie życzyła sobie żadnych komplikacji. Nawet wyjątkowo
atrakcyjnych.
Zwłaszcza wyjątkowo atrakcyjnych.
ROZDZIAŁ TRZECI
Clay przystanął przed drzwiami działu kadr i odruchowo sięgnął do
kołnierzyka, żeby poprawić krawat. Oczywiście, nie miał go. Tu nosiło
się bawełniane, koszulki i dżinsy.
- Pan do kogo?
Odwrócił się. Jakby na przekór swoim przekonaniom co do tutejszych
kanonów mody, ujrzał przed sobą mężczyznę w nienagannie
skrojonym popielatym garniturze i w krawacie od jednego z
najsłynniejszych projektantów.
- Szuka pan czegoś? Albo kogoś? Ktoś inny może poczułby się w tym
momencie speszony, ale nie Clay. Uśmiechnął się swobodnie.
- Ja w sprawie pracy.
- Dobrze pan trafił, dział kadr znajduje się właśnie tutaj.
- Świetnie - odparł Clay, próbując sobie przypomnieć, skąd zna twarz
swojego rozmówcy.
Nieznajomego też musiała dręczyć podobna myśl, ponieważ zamiast
pójść dalej, chwilę przyglądał się Clayowi z namysłem, a potem spytał:
- Przepraszam, czy przypadkiem nie spotkaliśmy się już kiedyś?
I nagle Clay przypomniał sobie. Nie dość, że się spotkali, to jeszcze
miało to miejsce w gabinecie jego ojca. Na szczęście było to raz, krótko
i dość dawno, jakieś trzy lata temu.
- Nie wydaje mi się - odparł, myśląc z ulgą, że raczej trudno go
rozpoznać w znoszonym ubraniu i długowłosej fryzurze. - Nie jestem
stąd, przyjechałem do Shelby w zeszłym tygodniu.
- Ja też nie jestem stąd. - Mężczyzna wyciągnął rękę. - John
Carpenter.
John Carpenter, niegdyś wielka gwiazda McCashlin Enterprises.
Budził podziw ewidentnym talentem do interesów i umiejętnością
zachowania zimnej krwi nawet w najbardziej stresujących sytuacjach.
Mówiono, że gdyby był synem starego McCashlina, już by wszystkim
rządził.
Swego czasu Clay czuł do niego głęboką niechęć. Ojciec popierał
Johna we wszystkich jego posunięciach, podczas gdy własny syn
wydawał się go wyłącznie irytować. Kiedy Clay poznał w końcu pupila
ojca, ich krótkie spotkanie przebiegło w bardzo burzliwej atmosferze.
Clay był wściekły, że ojciec znów potakuje Carpenterowi, a jego wcale
nie słucha.
Potem było mu głupio, bo ostatecznie okazało się, że ojciec miał rację,
zatrzymując w centrali Johna, a jego wysyłając do pracy w paryskiej
filii. Dzięki temu wiele się nauczył, wypracował własny styl
zarządzania i przestał być tylko synem szefa.
Kiedy przed rokiem wrócił z Paryża, dowiedział się ze zdumieniem, że
John przestał pracować w centrali firmy. To było dziwne, a jeszcze
dziwniejszy wydawał się fakt, że ojciec ani słowem nie wspomniał o
przeniesieniu Carpentera do Shelby.
- Przedtem mieszkałem w Chicago - ciągnął John. -Może tam się
spotkaliśmy?
- W Chicago? Nie.
- To dziwne, przysiągłbym, że skądś się znamy. - John zmarszczył
brwi. - Wie pan, ja mam dobrą pamięć do twarzy.
- Podobno każdy ma gdzieś na świecie sobowtóra -podsunął Clay. -
Może pan spotkał mojego?
- Może. No nic, życzę szczęścia w staraniach o pracę, panie...
- Reynolds. Clay Reynolds.
- Clay Reynolds... - powtórzył w zamyśleniu John. -Nie, rzeczywiście,
nigdy nie spotkałem się z takim nazwiskiem. Cóż...
- Dziękuję. - Lori Loveland oddała Clayowi dokumenty, dotykając przy
tym jego dłoni ciut dłużej, niż to było konieczne. - Nie powinnam tego
mówić, ale w rzeczywistości prezentuje się pan daleko lepiej niż na
zdjęciu.
Siedząca przy sąsiednim biurku Kaitlyn stłumiła jęk. Tego było już za
dużo, nawet jak na Lori. Jej przyjaciółka i współpracownica
praktycznie narzuciła się Clayowi z pomocą przy wypełnianiu
formularzy, przestawiła swoje krzesło na jego stronę biurka i
brakowało zaledwie milimetrów, by wręcz usiadła mu na kolanach.
A jemu to wcale nie przeszkadzało. Śmiał się tak swobodnie, jakby
znali się z Lori od lat i jakby podobała mu się tak samo jak on jej.
Kaitlyn zerknęła na nich ukradkiem i serce jej się ścisnęło. Lorelei
Loveland miała platynowe włosy, ogromne niebieskie oczy i figurę, na
widok której męski trup słał się gęsto. Marzenie wszystkich facetów
świata, co tu kryć. Joe mówił, że sam dźwięk jej imienia wywoływał
myśli o gorącej letniej nocy.
Czy to Lori będzie dotrzymywać Clayowi towarzystwa dzisiejszego
wieczoru? Czy to z nią usiądzie na kanapie i będzie patrzył na nią
takim wzrokiem, jakby była najpiękniejszą kobietą na świecie? Czy to
z nią...?
Kaitlyn odsunęła od siebie niepokojące obrazy, jakie podsuwała jej
wyobraźnia. Wyprostowała się na krześle. Nic ją nie obchodziło, co
dzieje się między Clayem a Lori. Nic a nic.
A jednak...
Znowu zerknęła w ich stronę znad komputera. W tym momencie Clay
odwrócił się i ich spojrzenia spotkały się.
W jego oczach pojawił się jakiś błysk.
Coś ścisnęło ją w gardle.
Posłał jej piękny uśmiech.
Serce zabiło jej szybciej.
Trzasnęły drzwi.
Kaitlyn pospiesznie odwróciła wzrok, a jej oddech wrócił do normy.
- Witam panie! - John Carpenter wparował do biura z właściwą sobie
bezceremonialnością.
Kaitlyn uśmiechnęła się do niego ciepło. Wiedziała, że jego pewność
siebie jest w dużej mierze udawana. W rzeczywistości John wcale nie
był takim twardzielem, za jakiego próbował uchodzić.
- Co ty tu robisz? Nie powiesz mi chyba, że potrzebujesz tego
sprawozdania natychmiast?
- Nic z tych rzeczy. - John podszedł, oparł się o jej biurko i obdarzył ją
uwodzicielskim uśmiechem. - Chciałem tylko jeszcze raz podziękować
za sobotni wieczór.
- Rzeczywiście, było miło - zgodziła się.
W ostatnią sobotę John zaprosił ją do kina. Spędzili czas bardzo
sympatycznie, a na pożegnanie Kaitlyn dała się pocałować. To też było
miłe, ale bez żadnych fajerwerków. Nie to co z...
Poczuła na policzkach falę ciepła.
- Masz wypieki. Źle się czujesz? - zaniepokoił się John. Kaitlyn
zauważyła, że tamci dwoje przestali rozmawiać i przyglądają się jej z
niekłamanym zainteresowaniem.
- Nie, nic mi nie jest. - Natychmiast przywołała uśmiech na twarz. -
Jestem tylko trochę zmęczona.
- Mam nadzieję, że nie aż tak bardzo, byś nie mogła pójść ze mną na
lunch. Paul nie może wziąć udziału w zebraniu i ja mam go zastąpić.
- Ale co to ma wspólnego z lunchem i ze mną?
- Paul prosił, żebyś też przyszła, możesz okazać się potrzebna.
Pomyślałem, że potem pójdziemy razem do bufetu, pogadamy.
Kaitlyn zawahała się przez moment.
- Niezły pomysł - odparła w końcu.
- Zebranie? - Roześmiał się John. - Fatalny pomysł, same nudy, tylko
dzięki twojej obecności da się to jakoś znieść. Zaczyna się o
jedenastej, wiec już za kilkanaście minut. Możesz teraz wyjść?
- Tak. - Kaitlyn sięgnęła do szafki po torebkę. - Jesteś pewien, że
sprawozdanie może poczekać?
- Absolutnie - przytaknął zdecydowanie z uwodzicielskim uśmiechem.
Cały czas czuła na sobie spojrzenie Claya. Wyszła z Johnem, ale jej
myśli pozostały przy mężczyźnie, któremu przy uśmiechu śmiały się
również oczy i który całował tak, że krew zaczynała tańczyć w żyłach.
Zebranie na szczęście nie trwało długo. Gdy się skończyło, Kaitlyn i
John poszli razem do bufetu. Chociaż z Johnem rozmawiało się
naprawdę miło, podczas deseru Kaitlyn popadła w głęboką zadumę.
- Wyglądasz, jakbyś przebywała myślami daleko stąd
- zauważył.
Oderwała nieprzytomne spojrzenie od gablotki ze zdjęciami i
uśmiechnęła się do niego.
- Skądże. Jestem tutaj.
- Mam wrażenie, że wolałabyś znajdować się zupełnie gdzie indziej.
- Bo gdzie indziej lepiej karmią - odparła dyplomatycznie, odsuwając
na bok talerzyk z zakalcowatą szarlotką.
- Nie mówię o bufecie. Myślałem o innym mieście.
- Nie mam nic przeciw Shelby, tyle tylko, że jest strasznie małe.
- Przyznam, że sam miałem spore obawy, przenosząc się tutaj. -
Wsypał kolejną łyżeczkę cukru do czarnej jak smoła kawy. - Ale miło
się rozczarowałem.
- Jak to możliwe, że tak myślisz? Właśnie ty, który...
- Kaitlyn była tak zdumiona, że zapomniała o dyplomacji.
- Przyjeżdżasz, żeby zostać dyrektorem generalnym, a tu nagle Paul
oznajmia, że wycofuje rezygnację i zostaje do końca roku. Teraz mówi,
że w styczniu też nie odejdzie. Nie wiem, czy to taka przyjemna
sytuacja.
- W końcu się doczekam - powiedział John z przekonaniem. - Na razie
miło spędzam czas, wszyscy są dla mnie bardzo sympatyczni.
- Poczekaj, aż uznają cię za swego i zaczną wtykać nos w twoje życie.
Tu nic nie uchowa się w sekrecie.
- Skoro już mówimy o sekretach... - zagadnął niby od niechcenia. -
Dlaczego nie powiedziałaś, że ktoś obcy mieszka u ciebie?
- Nie u mnie, tylko w nadbudówce nad garażem - wyjaśniła. - Ojciec
go zaprosił, bo miał wyrzuty sumienia po tym, jak...
- Wjechał mu w motocykl. Słyszałem. Kaitlyn zirytowała się.
- Skoro wiesz, to po co pytasz? - rzuciła nieco podniesionym głosem.
Kilka siedzących nieopodal osób z zaciekawieniem obróciło głowy w
ich stronę. No tak. Za godzinę wszyscy będą gadać o tym, że
publicznie robi sceny Carpenterowi. Ponieważ nie chciała do tego
dopuścić, nie cofnęła ręki, którą John uspokajająco przykrył dłonią.
- Nie miałem zamiaru cię zdenerwować - powiedział cicho.
- Tu wszyscy muszą wszystko wiedzieć, nie znoszę tego. Zresztą, nie
widzę nic ciekawego w fakcie, że Clay Reynolds wynajął od ojca
kawałek podłogi.
- Clay Reynolds? - Tym razem to John nieco podniósł głos. - To on u
was mieszka? Skinęła głową.
- A co? Znasz go?
- Nie wiem. Spotkałem go dziś rano na korytarzu. Ale chyba nie
pierwszy raz w życiu.
Kaitlyn uniosła brwi.
- Naprawdę?
- On utrzymuje, że się nie znamy. Ale ja sobie przypomnę.
- Zanim zdążysz sobie przypomnieć, jego już tu nie będzie. Mam
wrażenie, że dużo podróżuje. Wcale się nie zdziwię, jak wyjedzie z
Shelby jeszcze przede mną.
John zajrzał jej głęboko w oczy.
- Nadal jesteś pewna, że chcesz wyjechać pod koniec lata?
Rozpromieniła się na samą myśl.
- Ostatni egzamin, dyplom, i już mnie nie ma. Nic mnie tu nie trzyma.
- Och, wszystko może się jeszcze zmienić. Na przykład możesz się
zakochać.
Kaitlyn tylko się uśmiechnęła. John nie znał jej na tyle dobrze, by
wiedzieć, że miłość to za mało, żeby powstrzymać ją przed realizacją
marzeń.
- Skoro mowa o miłości... Zobacz, kto przyszedł -John wskazał na
drzwi.
Odwróciła się i aż zabrakło jej tchu. Leri stała z Clayem przy kasie,
trzymając go pod rękę i patrząc na niego tak, jakby był jedynym
facetem na świecie.
Kaitlyn poczuła, że zamiast kurczaka, którego właśnie zjadła, ma w
żołądku supeł.
- Może ich zaprosimy do naszego stolika? - zaproponował John.
- Czemu nie? - zgodziła się z wymuszonym uśmiechem i zamachała
ręką do przyjaciółki.
Oczywiście, nic jej do tego, że Lori podrywa Claya. Zupełnie nic. Tak
jest nawet lepiej. Przynajmniej będzie miała go z głowy. Niezależnie
bowiem od tego, jak bardzo jej się podobał, Kaitlyn z całą pewnością
wiedziała jedno: przystojny facet to stanowczo nie to, czego teraz
potrzebowała.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Clay odprowadził Lori do biura i postanowił wrócić do siebie okrężną
drogą. Chciał się przejść przez park miejski. To był dość długi spacer i
trochę zaczynało boleć go w boku od chodzenia, ale i tak z jego twarzy
nie znikał uśmiech. Udał mu się dzień.
Powodowany nagłym impulsem przysiadł na podniszczonym
drewnianym stole pod drzewem i wybrał numer komórki ojca.
- Drew McCashlin.
- Tato, tu Clay.
- Dobrze, że dzwonisz. Co wykryłeś? Clay zaśmiał się sam do siebie.
Ojcu nawet nie przyszło do głowy, żeby zapytać, jaką miał podróż i
gdzie mieszka.
- Na razie niewiele. - Obok przechodziła jakaś para z wózkiem i Clay
zniżył głos. - Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że dostałem pracę w
zakładach. Zaczynam jutro. Pracuję w magazynie od piętnastej do
dwudziestej trzeciej.
- Na drugą zmianę? - zdumiał się ojciec. - Przecież to zupełnie bez
sensu.
- Przeciwnie - zaoponował Clay. - Właśnie to mi da swobodę ruchów,
będę miał więcej możliwości, żeby się rozejrzeć.
- Jak to zrobisz? Przecież biura będą już pozamykane.
- Nawiązałem dobre stosunki z kimś, kto w razie potrzeby może mi
ułatwić dostęp do papierów. - W myślach mignęła mu twarz Lori.
- Widzę, że pomyślałeś o wszystkim - przyznał z lekkim ociąganiem
ojciec. - Spotkałeś już Paula?
- Jeszcze nie, ale wpadłem na Johna Carpentera. Co on tu właściwie
robi?
- W zeszłym roku powiedział mi, że ma dość tego wyścigu szczurów i
wolałby wycofać się w jakieś spokojniejsze miejsce, najchętniej na
głęboką prowincję. Zaskoczył mnie tym kompletnie, ale ponieważ Paul
wybierał się na emeryturę, wysłałem Johna, aby zajął jego miejsce.
Tymczasem Paul zdecydował, że jeszcze trochę popracuje. Nie mogłem
naciskać, żeby trzymał się pierwotnej decyzji, jest w firmie od
dwudziestu lat, wiele dla niej zrobił.
- Tak więc John właściwie nie ma tu nic do roboty?
- Zapewniam cię, że nie czeka biernie na rozwój wydarzeń. - W głosie
ojca zabrzmiała irytacja. - John nie ma zwyczaju obijać się. Jestem
zadowolony z tego, co robi.
Claya wcale nie zdziwiło, że ojciec broni Carpentera. Postanowił więc
nie ciągnąć tematu.
- Jedna z urzędniczek zdaje się całkiem nieźle orientować w tym, co
dzieje się na terenie zakładów. Myślę, że uda mi się pociągnąć ją za
język.
Andrew McCashlin raczej stwierdził, niż spytał:
- Rozumiem, że jest tobą zainteresowana. Clay pomyślał o zachowaniu
Lori.
- Też tak to rozumiem.
W chicagowskim biurze zadzwonił telefon i ojciec rozłączył się. Clay
schował komórkę do kieszeni. Nawet nie miał szansy, by wspomnieć o
Kaitlyn. Ale właściwie, co mógł powiedzieć? Że ta dziewczyna ma
cudowne zielone oczy i całuje tak, że krew zaczyna tańczyć w żyłach?
Gdyby tylko spróbował powiedzieć coś podobnego, ojciec
przypomniałby mu twardo, że pojechał do Shelby dla dobra firmy i że
wszystko, co nie służy temu celowi, jest całkowicie nie na miejscu.
Kaitlyn odchyliła się na oparcie krzesła. Po co odebrała ten telefon?
Przecież już skończyła pracę i miała właśnie wyjść. Automatyczna
sekretarka była włączona, więc można było odsłuchać wiadomość
następnego dnia. Dzięki temu do jutra byłby święty spokój, problem
pojawiłby się dopiero rano.
Co ona miała teraz zrobić? Jej przyjaciółka była pod takim urokiem
Claya Reynoldsa i tak bardzo jej zależało, żeby ten przystojniak jak
najszybciej zaczął tu pracować, że przyspieszyła procedurę. Nie
sprawdziła szczegółowo wszystkich referencji, co było jej obowiązkiem
przy zatrudnianiu każdego nowego pracownika.
Kaitlyn wcale nie obwiniała Lori. Wiedziała, że wystarczy jedno
spojrzenie w te fantastyczne oczy, żeby zacząć postępować wbrew
swoim zasadom.
Tak więc Lori przyjęła go do pracy praktycznie na piękne oczy, po
czym beztrosko wzięła wolne popołudnie, żeby pobiec po zakupy,
zwalając na Kaitlyn całą robotę. Oczywiście, nie zrobiła tego celowo.
Tak naprawdę Kaitlyn sama wzięła na siebie trud sprawdzenia
referencji Claya, ponieważ sumienność nie pozwalała jej tego tak
zostawić.
Nie mogła uwierzyć, że Clay dopuścił się oszustwa.
A jednak. Ostatnia osoba, która zatrudniała Claya Reynoldsa, nie była
dostępna, gdy Kaitlyn próbowała się z nią skontaktować, ale
oddzwoniła po jakimś czasie i to był ten nieszczęsny telefon.
Rozmówczyni okazała się nadzwyczaj gadatliwa. Wychwalała pana
Reynoldsa pod niebiosa, rozwodząc się nad jego znajomością
ogrodnictwa, pracowitością i rzetelnością. Gdyby na tym poprzestała,
nic by się nie wydało. Kobieta dodała jednak, że pan Reynolds odszedł
do McCashlinów.
Kaitlyn natychmiast zrozumiała, że coś jest nie tak. Clay nie podał w
papierach, że kiedykolwiek pracował dla właściciela tutejszych
zakładów. Wiedziała, że musi podążyć tym tropem. Uzyskała numer
do rezydencji państwa McCashlinów, gdzie dowiedziała się, że
ogrodnik Reynolds nadal tam pracuje.
Z westchnieniem odłożyła słuchawkę. Clay zaczynał pracę następnego
dnia po południu. Miała niecałą dobę na uporanie się z tym
bałaganem.
Właśnie postawiła na stole talerz z kotletami i półmisek ziemniaków,
gdy Clay niespiesznie wszedł do kuchni, zajął miejsce obok Joego i
uśmiechnął się do Kaitlyn. Udała, że jest zajęta mieszaniem sosu.
Przelała go do sosjerki, zaniosła na stół i usiadła między braćmi.
- Lori wspomniała mi, że od jutra przychodzisz na drugą zmianę -
rzuciła niby od niechcenia, kładąc serwetkę na kolanach. -
Oczywiście, o ile twoje referencje zostaną potwierdzone.
- Pewnie, że zostaną potwierdzone - odparł z niezachwianą pewnością
siebie.
Co za tupet! Przecież miała dowody, że kłamał.
- A powiedziała ci, co będę robił? Pracuję przy załadunku.
- Tylko pamiętaj, żadnego picia w robocie - ostrzegł Tom, nakładając
sobie jedzenie. - Stary Fred wyleciał za to z wielkim hukiem.
- Będę pamiętać.
Rozmowa toczyła się wokół spraw związanych ze wspólnym miejscem
pracy. Kaitlyn milczała, ponieważ nie obchodziło jej, że maszyna
numer pięć wciąż nie działa, ani że mechanik Lloyd umówił się w
końcu na randkę z kontrolerką Mary Lou. Chciała wiedzieć tylko
jedno: dlaczego Clay skłamał.
- Skoro już rozmawiamy o randkach... - Frank zerknął na córkę. -
Słyszałem, że byłaś na lunchu z Johnem. No, no, dwie randki w
jednym tygodniu. Poważna sprawa.
- Ani się obejrzymy, jak zaprosi go do nas na niedzielny obiad -
przekomarzał się Joe.
Kaitlyn próbowała poskromić brata wzrokiem. Widziała kątem oka, że
Clay przygląda się jej z dziwnym wyrazem twarzy.
- Po prostu byłam z Johnem na zebraniu, a potem poszliśmy razem
na lunch do bufetu, to wszystko. W dodatku siedzieliśmy we czwórkę,
z Lori i Clayem.
- Z Lori Loveland? - zdumiał się Joe, odrywając się od jedzenia.
Gdy Clay skinął głową, Tom gwizdnął przeciągle i popatrzył na niego z
niekłamanym podziwem.
- Szybki jesteś. Pierwszego dnia zarwałeś najbardziej seksownego
kodaka w mieście.
Clay tylko się uśmiechnął.
- Nie przesadzaj, wcale jej nie „zarwałem". Zjedliśmy razem lunch, i
tyle.
- Najwyraźniej spodobałeś się jej - upierał się Tom. -I musisz
przyznać, że jest seksowna.
- Jest ładna. I bardzo sympatyczna. - To rzekłszy, Clay rzucił szybkie
spojrzenie na Kaitlyn.
- Nie musisz aż tak uważać na to, co mówisz - powiedziała. - Nikt z
nas nic jej nie powtórzy. Mamy zasadę -cokolwiek zostanie
powiedziane w tym domu, nie wychodzi poza jego mury.
Frank z powagą kiwnął głową.
- Za to w pracy uważaj, co mówisz i do kogo.
- I pamiętaj, że Lori przyjaźni się z samym szefem, z panem Novakiem.
- Bardzo się przyjaźni? - zainteresował się nagle Clay.
Na tyle, mam nadzieję, że Paul Novak nie wyleje jej z roboty, gdy wyda
się, że obeszła przepisy i zatrudniła oszusta...
- Spotykali się przez jakiś czas - wyjaśniła Kaitlyn. -Teraz chyba już
nie, ale nadal są w dobrych stosunkach.
- Dlatego najlepiej trzymaj język za zębami - doradził Tom. - No, chyba
że będziesz ją całował...
- Tomasz! - Kaitlyn spiorunowała go wzrokiem.
- Daj spokój, Kąty. Kto byłby święty przy takim kociaku?
- To nie żaden kociak, tylko kobieta - zganiła go, wyrzucając sobie, że
nie zareagowała za pierwszym razem. -I moja przyjaciółka.
- Ty i ta twoja „polityczna poprawność",- żachnął się Tom. - Przecież
nie powiedziałem nic złego, to był komplement.
- Lori to rzeczywiście atrakcyjna dziewczyna, ale na pewno nie jest
piękniejsza od twojej siostry - wtrącił nagle Clay.
Tom ryknął śmiechem.
- Piękna? Kąty?
Gorący rumieniec oblał jej policzki. Spuściła wzrok.
- Uważaj, co mówisz, Tom - odezwał się surowo Frank.
- Twoja siostra jest kropka w kropkę podobna do waszej matki, a na
całym świecie nie było piękniejszej kobiety od niej, wiec...
- Przepraszam - wymruczał Tom. Kaitlyn wstała, odkładając serwetkę.
- Pójdę pozmywać.
- A może odpoczniesz chwilę? - zaproponował Clay.
- Dopiero zrobiłaś obiad na pięć osób. Przejdźmy się na krótki spacer,
a potem pomogę ci posprzątać, co ty na to? Jest taki ładny wieczór.
Frank poparł go nieoczekiwanie.
- Świetny pomysł, idźcie. Dzisiaj my z Tomem pozmywamy.
Zdumiony Tom już otwierał usta, żeby powiedzieć, co myśli na ten
temat, ale jedno spojrzenie ojca kazało mu zamilknąć.
- Naprawdę? - Kaitlyn zdziwiła się nie mniej niż jej brat. To jeszcze
nigdy się nie zdarzyło.
- Naprawdę. A teraz zmykajcie, zanim zmienię zdanie. Kaitlyn
spojrzała na piętrzące się w zlewie garnki i rondle.
- Dzięki, tato.
To była świetna okazja, żeby porozmawiać z Clayem w cztery oczy.
Ledwo jednak wyszli za furtkę, odezwała się jego komórka. Clay
sprawdził wyświetlony numer, przeprosił Kaitlyn, odebrał i przez
chwilę słuchał ze ściągniętymi brwiami.
- Poczekaj chwilę - powiedział do słuchawki i zwrócił się do Kaitlyn: -
Słuchaj, strasznie mi przykro, ale nici z naszego spaceru.
Odniosła wrażenie, że w jego głosie brzmiało zdenerwowanie.
- Coś się stało?
- Dzwoni mój ojciec. Moja siostra jest w szpitalu.
- Och, tak mi przykro. Mam nadzieję, że to nic poważnego.
- Ja też - uśmiechnął się blado i wrócił do przerwanej rozmowy.
Gdy po powrocie Kaitlyn zajrzała do kuchni, nic nie było uprzątnięte.
- Właśnie mieliśmy się brać za zmywanie - tłumaczył się ojciec, nie
ruszając się zza stołu.
Kaitlyn uznała jednak, że obietnica jest obietnicą i tego wieczoru
pozmywają panowie. Wzięła gazetę i wyszła na werandę. Miała
nadzieję, że Clay niebawem nadejdzie. Zdążyła jednak przeczytać
wszystkie artykuły, zrobiło się późno, a Clay nie przychodził. Nie było
sensu dłużej czekać.
Właściwie ciągle nie wiedziała, jak rozegrać tę sprawę i co powiedzieć.
Na pewno jednak należało to zrobić jak najszybciej.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Wdrapała się po stromych schodach prowadzących do nadbudówki,
klnąc pod nosem, bo zaciągnęła cieniutkie rajstopy o jakiś zadzior.
Stanęła na podeście przed drzwiami, policzyła do dziesięciu,
opanowała oddech i zapukała z determinacją, a gdy nie usłyszała
natychmiastowej odpowiedzi, nacisnęła dzwonek.
Dobiegająca ze środka muzyka umilkła i rozległy się kroki. Serce
zaczęło bić jej szybciej. Miała ochotę uciec.
Czemu przyszła do niego sama, i to po nocy? Ten człowiek był
oszustem, podszywał się pod kogoś innego i kto wie, do czego był
zdolny. Już odwracała się na pięcie, gdy Clay otworzył drzwi.
- Kaitlyn, przepraszam, że tak wyszło. Powinienem zajrzeć do ciebie i
powiedzieć, co i jak. Moja siostra, Nicole, choruje na astmę i przeszła
wyjątkowo ciężki atak. Tata właśnie dzwonił z informacją, że już
wszystko w porządku.
- Cieszę się - odparła, czując wyrzuty sumienia, ponieważ przez
moment podejrzewała go również o to, że tę siostrę też sobie wymyślił.
Zresztą, skąd mogła mieć pewność, że nie? Mógł ją okłamać. -
Słuchaj, musimy porozmawiać. To ważne.
- Och, przepraszam, że tak cię trzymam na progu. Wejdź, proszę. -
Otworzył drzwi szerzej z takim uśmiechem, że serce podskoczyło
Kaitlyn do gardła.
Czy on musiał być taki przystojny?
Kiedyś widziała w telewizji przystojnego seryjnego mordercę.
Z trudem odsunęła od siebie tę myśl i weszła do środka.
- I jak ci się mieszka?
- Bardzo fajnie. Doceniam wspaniałomyślność twojego ojca.
- A moją? - spytała, siadając na krześle i zakładając nogę na nogę.
Była dumna ze swojego opanowania.
- Pewnie. Jestem wdzięczny za wszystko, co dla mnie zrobiłaś. -
Ulokował się wygodnie na kanapie. - Naprawdę nie wiem, jak ci
dziękować za...
- Nie to miałam na myśli. Chodzi mi o coś zupełnie innego. Nikomu
nie powiedziałam, że z twoimi referencjami jest coś nie tak. Jeszcze
nie powiedziałam - zaakcentowała słowo .jeszcze".
CIay zdrętwiał. Jak to możliwe? Ogrodnik ojca miał papiery w
idealnym porządku, wszystko zostało dokładnie sprawdzone.
Przywołał na twarz spokojny uśmiech, jakim posługiwał się podczas
trudnych negocjacji.
- To jakaś pomyłka.
- Dlaczego skłamałeś? - Kaitlyn pochyliła się ku niemu. - Lori
wciągnęła cię na listę płac, nie sprawdzając twoich referencji krok po
kroku. Może za to stracić pracę.
W pięknych zielonych oczach widniała absolutna powaga. Na ustach
nie było nawet śladu uśmiechu. Albo ta dziewczyna była doskonałą
aktorką, albo naprawdę miał spore kłopoty.
- Czy możesz powiedzieć dokładniej, o co ci chodzi?
Nauczył się już dawno, by niczego pochopnie nie zdradzać. Być może
pomylił po prostu jakąś datę. To się da łatwo wyjaśnić.
- O to, że nie nazywasz się Clay Reynolds. Prawdziwy Clay Reynolds
pracuje w Chicago u Andrew McCashlina.
- Skąd takie przypuszczenie? - spytał, próbując grać na zwłokę.
- Rozmawiałam z niejaką Wilmą Graham, która ma nadzór nad całą
służbą w rezydencji McCashlinów.
Clay omal nie jęknął. Gdy wymyślił ten plan, pani Graham była na
zwolnieniu lekarskim. Zresztą i tak nie wtajemniczyłby jej w tę
sprawę, ponieważ im mniej osób cokolwiek wiedziało, tym lepiej. Do
głowy mu nie przyszło, że ktoś będzie się z nią kontaktował, przecież
żadna z referencji nie pochodziła od niej.
- Dlaczego w ogóle do niej dzwoniłaś?
- Twoja poprzednia pracodawczyni, a raczej poprzednia pracodawczyni
Reynoldsa, była bardzo rozmowna. Wygadała się, do kogo przeszedł.
Wpadł. Nie było sensu zaprzeczać. Jedyne, co mógł zrobić, to
zminimalizować szkody.
- W porządku, masz rację. - Pochylił się do przodu, splatając dłonie. -
Nie nazywam się Clay Reynolds.
Po to właśnie tu przyszła. Żeby go przyprzeć do muru i wydusić z
niego to wyznanie. Tym niemniej zaskoczył ją. Tak łatwo się
poddawał? Z nagłym niepokojem zerknęła na drzwi. Zdąży do nich
dobiec?
- Nie masz się czego obawiać - powiedział tak uspokajająco, jak tylko
potrafił. Musiał z nią postępować ostrożnie, ponieważ teraz mogła
poważnie zagrozić jego planom. - Mogę wszystko wyjaśnić.
- Słucham.
- Nazywam się Clay Barrett. Pracuję dla McCashlina, ale nie jako
ogrodnik.
Użycie panieńskiego nazwiska matki może nie było najlepszym
posunięciem, ale nic innego nie przyszło mu do głowy tak szybko.
Kaitlyn popatrzyła na niego sceptycznie, krzyżując ramiona na piersi.
- A jako kto?
- Powiem ci pod warunkiem, że zachowasz to w zupełnej tajemnicy.
- Powiesz mi, a ja się zastanowię, co zrobię z tą informacją.
Zawahał się. Dałby głowę, że Kaitlyn jest w porządku i nie ma nic
wspólnego z kradzieżami, ale nie miał stuprocentowej pewności.
Niestety, nie miał też wyboru.
- Mój... Mój pracodawca uważa, że w tutejszych zakładach zaszły
pewne nieprawidłowości. Wysłał mnie, żebym dyskretnie sprawdził,
czy wszystko jest w porządku. Nie chce nagłaśniać sprawy, bo być
może jego podejrzenia są niesłuszne.
- Ciekawe. - Kaitlyn twardo patrzyła mu prosto w oczy. - Trzy miesiące
temu została przeprowadzona kompleksowa kontrola. Raporty
powinny wszystko wykazać.
- Ale nie wykazały. - Clay pochylił się jeszcze bardziej do przodu,
opierając łokcie na kolanach.
- Bo może nie było nic niepokojącego do wykazania. A ty po prostu
zmyślasz.
Widział, że jej wątpliwości narastają. Musiał ją jakoś przekonać.
- Mówię prawdę. Pan McCashlin podejrzewa, że ktoś kradnie
mikroprocesory, ale ich ilość jest sprytnie ukryta wśród liczby
mikroprocesorów, które z różnych powodów uległy uszkodzeniu.
Kaitlyn przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego bez słowa.
- Muszę zweryfikować twoją wersję. Skinął głową. Domyślał się, że tak
powie. Odkąd ją spotkał, wiedział, że oprócz urody ma też rozum.
Dużo rozumu.
- Dobrze. Zadzwonię do pana McCashlina i będziesz mogła z nim
porozmawiać.
- Chwileczkę. Czy mam na czole wytatuowany napis: idiotka?
Mimo powagi sytuacji nie mógł się nie uśmiechnąć.
- Nie, nie masz.
- To dlaczego myślisz, że zgodzę się, żebyś to ty zadzwonił? Co za
problem wykręcić numer przyjaciela, który potwierdzi każdą twoją
bajeczkę? - Potrząsnęła głową. -Mam w pracy numer do centrali. Z
samego rana zadzwonię i spróbuję sama porozmawiać z prezesem.
Po chwili wahania przystał na to rozwiązanie. Bardzo dobrze. Gdy
tylko Kaitlyn wyjdzie, zadzwoni do ojca i przygotuje go na ten telefon.
Z całą pewnością nie można jej zdradzić, że jest synem właściciela. Im
mniej będzie wiedziała, tym lepiej.
- Kaitlyn. - Lori przykryła słuchawkę dłonią. - Pan Andrew McCashlin
do ciebie.
Ku jej zdumieniu Kaitlyn zareagowała tak spokojnie, jakby nie było
nic dziwnego w fakcie, że właściciel korporacji osobiście dzwoni do
działu kadr w jednej z filii.
- Przełącz na aparat w sali konferencyjnej, dobrze? -odpowiedziała,
podnosząc się z krzesła. - Tu czasami ktoś wpada i przeszkadza.
Starannie zamknęła za sobą ciężkie drzwi i podniosła słuchawkę.
- Dzień dobry, panie prezesie, tu Kaitlyn Killeen. Dziękuję, że zechciał
pan oddzwonić.
- O czym chciała pani ze mną rozmawiać?
Andrew McCashlin miał zaskakująco młody głos, do tego głęboki i
ciepły. I nieodparcie seksowny.
Odsunęła od siebie tę absurdalną myśl. Nigdy go nie widziała, ale
założyłaby się, że prezes musiał mieć brzuch i łysinkę.
Uśmiechnęła się przelotnie, po czym przywołała się do porządku.
- Czy mówi panu coś nazwisko Clay Barrett?
- Owszem. Skontaktował się ze mną i uprzedził, że będzie pani
dzwonić.
- Czy w takim razie potwierdza pan jego wersję? On pracuje dla pana?
-
- Tak. Pani Killeen - Andrew McCashlin zniżył głos - chciałbym
podkreślić, że to, o czym teraz rozmawiamy, jest ściśle poufne.
- Rozumiem.
- Nie wolno pani pod żadnym pozorem zdradzić tych informacji
nikomu. Ani rodzicom, ani rodzeństwu, ani najlepszej przyjaciółce...
- Panie prezesie - weszła mu w słowo - pracuję w kadrach od pięciu
lat ł wiem, jak ważną cechą jest dyskrecja. Roześmiał się w
odpowiedzi.
- W porządku. Co w takim razie chce pani wiedzieć .o Clayu?
- Co on tu właściwie robi? Czemu posługuje się fałszywym
nazwiskiem?
- Mam podejrzenia, pani Killeen, że w zakładach w Shelby ktoś
dopuszcza się kradzieży. Nie chcę rozgłosu, sprawę trzeba zbadać
dyskretnie. Dlatego wysłałem Claya. Komuś innemu nie mógłbym
zlecić takiej misji, ale do niego mam pełne zaufanie. - Nadal nie
rozumiem - powiedziała Kaitlyn, wytrącona z równowagi myślą, że
ktoś ze znanych jej ludzi jest złodziejem. Kradzieże w Shelby? To się
tu nigdy nie zdarzało. -Prze cięż niedawno była kontrola, wyniki są w
porządku.
- To prawda. Widzi pani, zajmuję się interesami od tak dawna, że
potrafię wyczuć pewne rzeczy. Ja po prostu wiem, że coś jest nie tak. -
Głos prezesa stał się głębszy, niemal magnetyczny. - Czy mogę na
panią liczyć? Zrobi pani to, czego Clay będzie oczekiwał?
- Tak - odparła natychmiast.
- Skoro już to ustaliliśmy, może teraz porozmawiajmy o pani. - Jego
głos znów się zmienił, ale teraz pojawiła się w nim ciepła nuta. - Od
ilu lat pracuje pani w firmie? Od pięciu?
Gdy rano dzwoniła do centrali, sądziła, że to ona będzie zadawać
pytania i na tym rozmowa się skończy. Nie przypuszczała, że prezes
korporacji odwróci role i też zacznie ją wypytywać, i to o nią samą! Nie
miała jednak nic przeciw temu. Była w wyśmienitym humorze. Clay
okazał się w porządku. Proszę bardzo, mogła teraz opowiadać o sobie.
Lori po raz kolejny popatrzyła na zegarek i sięgnęła po następny
dokument. Chociaż była już pora lunchu, z niewyjaśnionych przyczyn
naszła ją nagła ochota, żeby dokończyć robienie zestawienia. Tak,
koniecznie musiała je teraz zrobić. W dodatku nie mogła tak po
prostu zostawić wszystkiego bez dozoru, prawda? Musiała poczekać,
aż wróci Kaitlyn. Przyjaciółka powinna zjawić się lada moment.
Drzwi do sali konferencyjnej otworzyły się dwadzieścia minut później.
Lori zawzięcie przekładała leżące przed nią papiery. Podniosła głowę
dopiero wtedy, gdy przyjaciółka usiadła za swoim biurkiem.
- Przez cały ten czas gadałaś przez telefon? Kaitlyn wyciągnęła z
szuflady nowy ołówek i zaczęła się nim bawić.
- Pan McCashlin jest takim czarującym człowiekiem...
- Ale czego chciał? – wybuchnęła Lori, która nie była już w stanie
dłużej powstrzymywać ciekawości. - Oczywiście, jeśli można spytać -
dodała, reflektując się.
- Chodziło o odszkodowanie dla jednego z pracowników - odparła
Kaitlyn takim tonem, jakby prezes miał w zwyczaju dzwonić i
dopytywać się o poszczególne osoby.
Lori pracowała w kadrach od siedmiu lat i wiedziała, że prezes nie
dzwonił nigdy.
- I to zajęło aż dwadzieścia pięć minut? - Zauważyła uniesione brwi
Kaitlyn i dodała pospiesznie: - Nie mierzyłam czasu, rzuciłam tak
tylko...
Przyjaciółka roześmiała się.
- Ucięliśmy sobie pogawędkę. Ależ on ma głos...
- Flirtowałaś z prezesem?
Kaitlyn poczuła, że zaczyna się rumienić.
- Wcale nie flirtowałam. No, może troszeczkę. To było bardzo
przyjemne.
Mówiła szczerze. Andrew McCashlin, którego na początku rozmowy
nieco się obawiała, okazał się niezwykle ujmującym człowiekiem.
Lori aż przewróciła oczami.
- No bo flirt jest przyjemny! - zawołała. - A wiesz, z kim ja bym chciała
poflirtować? Z Clayem Reynoldsem. On jest zabójczy.
Kaitlyn zaczęła coś bazgrać na kartce i nic nie odpowiedziała. Jeśli
przyjaciółka miała apetyt na Claya, to sprawa była przesądzona.
Jeszcze żaden mężczyzna nie oparł się Lorelei Loveland.
- Chyba że ty jesteś nim zainteresowana? - Lori popatrzyła na nią z
nagłą uwagą.
- Nie, skąd. W sierpniu wyjeżdżam, nie chcę sobie stwarzać
problemów.
- Problemów? - zdumiała się Lori. - Pierwszy raz słyszę, żeby
przystojny facet stanowił jakiś problem.
- Och, tego nigdy nie wiadomo - skomentowała Kaitlyn i dodała
lekkim tonem: - Może nawet bym się nad nim zastanowiła, gdybym
zostawała w Shelby, ale skoro wyjeżdżam, to szkoda zachodu.
- Wiesz co? Chyba jeszcze do mnie nie dotarło, że za dwa miesiące już
cię tu nie będzie.
- A do mnie powoli zaczyna docierać. Wysłałam aplikacje do kilku
firm. Z jednej przysłali odpowiedź. Chcą się ze mną umówić na
rozmowę kwalifikacyjną.
- Przecież zamierzałaś założyć własną firmę.
- Owszem, ale nie da się tego zrobić od razu. Najpierw muszę się jakoś
zaczepić w Chicago i zarobić na życie. W wielkich oczach Lori malował
się niekłamany podziw.
- Twarda jesteś. Ty naprawdę dasz radę wyrwać się stąd.
Pomyślała o tych wszystkich latach, kiedy ciężko pracowała, by
urzeczywistnić swoje marzenie. Nikt nie wiedział, ile wyrzeczeń
musiała ponieść.
- Zawsze mówiłam, że to zrobię - odparła z uśmiechem. - Chcesz mi
powiedzieć, że przez ten cały czas wątpiłaś w moje siły?
- Teraz już nie wątpię. Ale muszę przyznać, że parę lat temu, gdy
chodziłaś z Kennym Stevensem, myślałam, że jednak zostaniesz.
- To był przemiły chłopak - zgodziła się Kaitlyn. - Tyle tylko, że nie
zgraliśmy się w czasie.
- Nie rozumiem. Przecież byliście taką dobraną parą! Kaitlyn
westchnęła.
- No właśnie, aż za bardzo dobraną. Kenny zaczął mówić o ślubie i
dzieciach, a ja wiedziałam, że to dla mnie o wiele za wcześnie. Jeśli
zamierzałam zrealizować moje plany, musiałam to zrobić przed
wyjściem za mąż. Nie później, bo wtedy mogłabym już nie dać rady.
Dlatego nie chciałam wić sobie ciepłego gniazdka w Shelby.
Wbrew pozorom zerwanie z Kennym nie przyszło jej łatwo. Nie miała
jednak żadnych wątpliwości, że podejmuje właściwą decyzję.
Rezygnacja z własnych marzeń po prostu nie wchodziła w rachubę.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Gdy Clay wrócił po pracy, zastał Kaitlyn siedzącą na podeście pod jego
drzwiami.
- Ale mam dzisiaj szczęście! - ucieszył się. - Nie dość, że zacząłem
pracę, to jeszcze po powrocie do domu czeka na mnie piękna kobieta.
Lepiej już być nie mogło.
Wstała i przeciągnęła się.
- Która właściwie jest godzina?
- Prawie północ. - Sięgnął pod wycieraczkę, wyjął klucz i otworzył
drzwi. - Czemu nie poczekałaś w środku?
- Było zamknięte. Zresztą, to teraz twoje mieszkanie.
- Pozwalam ci zatem wchodzić do niego, gdy tylko chcesz. Klucz jest
pod wycieraczką. Uśmiechnęła się.
- Widzę, że nie potrzebowałeś dużo czasu, by przejąć tutejsze
zwyczaje.
- No, jeszcze nie do końca. Prawdziwym mieszkańcem Shelby stanę
się dopiero wtedy, gdy zacznę zostawiać drzwi otwarte.
Kaitlyn ziewnęła i opadła na kanapę.
- Gdy zaczniesz tak robić, będzie to znak, że pora stąd uciekać, bo
Shelby za bardzo cię wessało. Clay rzucił klucz na stół.
- Nagrałaś mi wiadomość na komórce, że potwierdziłaś moją
tożsamość i że wszystko w porządku.
- Tak. - Patrzyła na niego już bez tego napięcia, jakie malowało się na
jej twarzy ostatniej nocy. - Zostawiłam rano wiadomość w
sekretariacie pana McCashlina, że chcę się z nim skontaktować i
oddzwonił do mnie.
- No i co powiedział? - spytał Clay pozornie niedbałym tonem.
Co prawda ojciec obiecał mu w rozmowie, że nie zdradzi jego
prawdziwego nazwiska, ale Clay nie był pewien, czy tak rzeczywiście
się stało. Ojciec uważał, że skoro już zamierzają wtajemniczyć Kaitlyn
w kwestię śledztwa i w razie potrzeby skorzystać z jej pomocy, to
powinni okazać jej pełne zaufanie i nie zatajać przed nią niczego.
Clay zgadzał się z takim rozumowaniem, ale miał prywatne powody,
by w tej jednej sprawie utrzymywać Kaitlyn w niewiedzy. Do tej pory
świetnie się dogadywali. Nie-chciał, żeby zaczęła traktować go inaczej
niż dotychczas tylko dlatego, że był synem Andrew McCashlina i
dziedzicem wielomilionowej fortuny. Przeszedł to z Lyndą i nie miał
najmniejszej ochoty na powtórkę.
- Powiedział, że twoje dochodzenie jest ściśle tajne. Kazał mi trzymać
język za zębami i ślepo ci ufać - wyjawiła z uśmiechem.
- I co ty na to? - zapytał, siadając na krześle. - To znaczy pytam, czy
masz do mnie absolutne zaufanie?
- Jeszcze nie zdecydowałam - odparta z przekornym błyskiem w
oczach. - Jestem jednak gotowa dać ci szansę. Przynajmniej na próbę.
Ciekawe, czy wiedziała, jak ślicznie wygląda, gdy jej oczy tak błyszczą?
- Czyli załatwiliście sprawę szybko? Kaitlyn zachichotała.
- Niezupełnie. Gdybyśmy trzymali się ściśle tematu, to pewnie tak by
było. Pan prezes jednak okazał się całkiem rozmowny.
Clay zesztywniał. A zatem stało się dokładnie to, czego się obawiał.
Ojciec zdradził jej wszystko.
- O, to mnie zaskoczyłaś. Pan McCashlin zazwyczaj nie mówi nic
ponad to, co jest konieczne.
- Więc chyba wcale nie znasz go tak dobrze - przekomarzała się. -
Rozmawialiśmy prawie pół godziny.
Ciarki przeszły mu po krzyżu. Było gorzej, niż przypuszczał. Z nim
ojciec rozmawiał zawsze krótko i na temat. Co on jej takiego
naopowiadał?
- Ciekawe. A o czym?
- Przez chwilę o tobie, a potem pan McCashlin zaczął pytać o mnie.
- Żartujesz.
- Wcale nie. Okazało się, że dużo nas łączy. Czy wiesz, że on zna
samego Roberta Alphonse'a?
Wypowiedziała to nazwisko w taki sposób, jakby to rzeczywiście był
ktoś niesamowity. Clay raz czy dwa spotkał znanego projektanta
mody i miał ochotę rzucić kąśliwą uwagę, że ten pan jest rzeczywiście
bardzo modny, co wcale nie znaczy, że jest cokolwiek wart. Zamiast
tego przywołał na twarz wyraz uprzejmego zainteresowania.
- Drew powiedział, że jak przyjadę do Chicago, to osobiście mnie jemu
przedstawi.
Tym razem Clayowi nie udało się ukryć zaskoczenia.
- Drew? Pozwolił ci mówić do siebie „Drew"?
Na ustach Kaitlyn pojawił się zadowolony uśmieszek.
- Mhm. Oczywiście w sytuacjach oficjalnych mam się do niego nadal
zwracać „panie McCashlin".
Wpatrywał się w nią ze zdumieniem. Gdyby nie znał swojego ojca,
pomyślałby, że ten z nim konkuruje i podrywa mu dziewczynę. No
dobrze, Kaitlyn nie była jego dziewczyną w dosłownym znaczeniu,
dopiero co się poznali i w ogóle, ale ewidentnie był pod jej urokiem i
nie życzył sobie, żeby ojciec próbował wywrzeć na niej wrażenie swoją
pozycją i koneksjami.
- Wygląda na to, że przypadliście sobie do gustu.
- Chyba tak. - Kaitlyn aż westchnęła z ukontentowaniem. - Bardzo
miło się z nim rozmawiało. Miałam wrażenie, że znam go od lat.
- Musiał być w wyjątkowo rozmownym nastroju. Zazwyczaj jest
bardziej powściągliwy.
Nagle dotarło do niego, że robiąc z ojca mruka, nie jest wobec niego w
porządku. Rzeczywiście, od czasu śmierci żony tata stał się
domatorem, ale przedtem był człowiekiem towarzyskim. I generalnie
lubianym.
A teraz polubiła go Kaitlyn Killeen.
- Ile on ma lat? - zagadnęła. - To znaczy, na ile wygląda?
- Czemu pytasz?
- Przedtem myślałam, że pewnie ma koło sześćdziesiątki, ale jak go
usłyszałam, to już nie byłam taka pewna. Głos ma młody.
- Czterdzieści trzy lata. A uprzedzając twoje następne pytanie, mogę
dodać, że nie jest żonaty. Owdowiał w zeszłym roku.
- Hmm... - W zamyśleniu położyła palec na ustach.
- Przypominam jednak, że to multimilioner. To nie twoja sfera.
To nie była uczciwa uwaga. Jego ojciec nie należał do ludzi, którzy
zwracają uwagę na pieniądze i status społeczny.
Zaśmiała się w taki sposób, jakby powiedział coś wyjątkowo głupiego.
- Przecież ja nie zamierzam wydawać się za niego! Stwierdzam tylko,
że wbrew moim oczekiwaniom okazał się przesympatycznym gościem,
z którym miło przegadałam prawie pół godziny, to wszystko. Wiesz,
jak zdobył fundusze na założenie firmy? Grając na giełdzie.
Clay wcale się nie zdziwił, że ojciec opowiedział Kaitlyn o początkach
swojej działalności. Zawsze był dumny z faktu, że do wszystkiego
doszedł wyłącznie o własnych siłach.
- Słyszałem o tym.
- Chyba go ucieszyło, że ja też tak zaczynam.
- Ty grasz na giełdzie?
Jej oczy błysnęły na dźwięk niedowierzania w jego głosie.
- A co? Myślisz, że córka robotnika z prowincji nie jest w stanie
odróżnić funduszu agresywnego inwestowania od stabilnej lokaty
długoterminowej?
Clay z wrażenia aż się wyprostował na krześle.
- Rety, gadasz jak spekulant giełdowy!
- Bo nim jestem - odparła z pełną satysfakcji miną, co w oczach Claya
tylko dodało jej uroku. - I to całkiem niezłym, ośmielam się stwierdzić.
- Wcale nie wątpię - powiedział, zastanawiając się jednocześnie, czy ta
kobieta przestanie go kiedyś zadziwiać. - Jednego tylko nie rozumiem.
Skoro jesteś w tym taka dobra, to czemu nie poświecisz się temu
całkowicie? Mogłabyś osiągnąć sukces.
- Dla mnie gra na giełdzie to tylko środek do osiągnięcia celu. Chcę
projektować ubrania - oznajmiła z mocą i jej oczy znowu zalśniły. - Ale
nie dla jakiegoś domu mody ani tym bardziej dla firmy odzieżowej.
Chcę wy lansować własną markę.
- Jak zamierzasz to zrobić? Znalazłaś jakiegoś sponsora? Przecież
najpierw musisz mieć kapitał początkowy. Rozruch firmy wymaga
poważnych nakładów.
- Zgadza się. Ale ja już o wszystkim pomyślałam.
Przecież widział, w jakim domu mieszka, jakim samochodem jeździ.
Nie wiedział dokładnie, ile zarabia, ale mógł się domyślać. Nie dałoby
się z tego odłożyć wystarczającej sumy. I raczej niemożliwe, żeby
zdołała tyle zarobić na spekulacjach giełdowych.
Chyba że...
Odsunął tę myśl od siebie. Co za bzdura. Kaitlyn nie mogła być
zamieszana w kradzieże. Musiało istnieć jakieś inne wytłumaczenie.
- No, dość już o mnie - ucięła Kaitlyn i teraz to ona przyjrzała się
Clayowi z zaciekawieniem. - Powiedz, dlaczego to właśnie ciebie Drew
przysłał do Shelby?
- Byłem najbardziej dyspozycyjny, mogłem wszystko zostawić i
przyjechać.
- Od dawna dla niego pracujesz?
- Chyba od zawsze - odparł z westchnieniem.
- Czyżbyś nie lubił swojej pracy?
- Nie o to chodzi, praca jest w porządku. Mam jednak coraz większą
ochotę ją rzucić.
Kaitlyn pochyliła się do przodu, opierając łokcie na kolanach. W jej
oczach widniało żywe zainteresowanie.
- Dlaczego?
- Wolałbym pracować na swoim. Chciałbym mieć własną firmę.
- Jaką?
- Jeszcze nie wiem.
- Chyba zwariowałeś, jeśli myślisz, że na tym poprzestanę. -
Uśmiechnęła się szeroko. - No? Musisz przecież mieć jakiś pomysł. Co
ta twoja firma miałaby robić?
Coś, co nie stanowiłoby konkurencji dla działalności mojego ojca.
- Naprawdę trudno powiedzieć. Wiem tylko, że mam dość
wykonywania cudzych poleceń.
- To już coś. Jednak nie wystarczy. Musisz porządnie się zastanowić
nad tym, co zamierzasz robić w przyszłości. Życie jest za krótkie, żeby
tak dryfować bez celu.
- A skąd wiesz, że dryfuję? Skąd wiesz, że to, co robię, nie jest częścią
jakiegoś planu?
- Nie możesz mieć planu, skoro nie wiesz, dokąd zmierzasz -
skwitowała, po czym przyjacielskim gestem wzięła go za rękę. -
Posłuchaj, może to ci się wyda głupie, ale ja wierzę, że nie trafiłeś do
Shelby przez przypadek. Jesteś tu po to, żeby dojść do ładu ze sobą i
zrozumieć, czego naprawdę chcesz. Masz czas na zastanowienie się.
Dostałeś szansę.
- Trochę to za głębokie jak na tę porę...
- To prześpij się z tą myślą. Sam zobaczysz, że to ma naprawdę sens.
- Wiesz co? Nigdy nie wierzyłem, że przypadek nie istnieje i że
wszystko przydarza nam się w jakimś celu. I dziwi mnie, że ty w to
wierzysz.
- Co w tym dziwnego?
- Weźmy, na przykład, twojego brata. Jaki sens ma śmierć dziecka?
Zielone oczy Kaitlyn pociemniały z bólu i Clay pożałował, że nie ugryzł
się w język. Ale jeśli ona miała jakąś odpowiedź na to gorzkie pytanie,
to koniecznie chciał ją usłyszeć. Dotąd nie pogodził się z przypadkową
śmiercią matki.
- Skąd wiesz o Benie? - wyszeptała.
- Od twojego ojca. Powiedział, że to ty go wychowywałaś i że rzuciłaś
naukę, żeby opiekować się nim, gdy zachorował.
Clay nie do końca uwierzył w słowa Franka, że Kaitlyn była dla
najmłodszego brata jak matka. Dopiero teraz, gdy zobaczył jej
pobladłą, pełną cierpienia twarz, zrozumiał, że ojciec dziewczyny nie
przesadzał.
- Ben był wyjątkowy. W ciągu swojego krótkiego życia zdołał zaskarbić
sobie miłość wielu osób. Nie wiem, dlaczego zachorował na raka. Nie
wiem, dlaczego tak szybko odszedł. Wiem tylko, że przeżył swoje życie
tak dobrze, jak było to możliwe. To on mnie nauczył, że należy wy-
korzystać czas, jaki otrzymaliśmy.
- Stąd twoja determinacja, żeby wyrwać się z Shelby.
- Aha. - Nieoczekiwanie na jej twarzy pojawił się uśmiech. - Ale
najpierw złapiemy tego złodzieja.
- Hola! - Clay prawie podskoczył na krześle. - A kto ci powiedział, że
bierzesz udział w śledztwie?
- Drew. Mam ci pomagać.
- Wykluczone! To robota dla jednej osoby. Najlepiej mi pomożesz,
utrzymując całą sprawę w tajemnicy.
- To nie jest pomoc, tylko chowanie głowy w piasek - zaoponowała,
marszcząc brwi, ale Clay jedynie wzruszył ramionami.
- Nazywaj to, jak chcesz, ale tego właśnie potrzebuję.
- Posłuchaj, mogłabym dyskretnie popytać...
- Nie ma mowy - uciął zdecydowanie. - Jeśli przypadkiem dowiesz się
czegoś ciekawego, to będę wdzięczny, gdy podzielisz się ze mną
informacjami, ale na tym koniec.
Kaitlyn przekrzywiła głowę. Czemu był taki uparty? I właściwie,
czemu tak jej zależało?
- Czemu jesteś taki uparty?
- Czemu tak ci zależy, żeby mi pomagać?
Bo wtedy będziemy się częściej spotykać.
Ta myśl pojawiła się nie wiadomo skąd. Przez moment Kaitlyn bała
się, że wypowiedziała ją na głos. Ależ by sobie napytała biedy! Głównie
dlatego, że to nie było prawdą. Nie mogło być.
Pospiesznie podniosła się z kanapy, próbując uporządkować myśli.
- Bo nie znajdziesz tego złodzieja beze mnie, czy ci się to podoba, czy
nie.
- Skąd ta pewność?
- A stąd, że znam to miasto jak własną kieszeń. I znam ludzi. Ty nie.
Clay z ciężkim westchnieniem przeczesał włosy dłonią.
Dopiero teraz Kaitlyn zauważyła cienie pod jego oczami. Jej spojrzenie
złagodniało.
- Dokończymy tę rozmowę innym razem. Musisz się wyspać.
Skinął głową.
Zamykał już za nią drzwi, gdy rzuciła przez ramię:
- Jutro o jedenastej w „Czajniku". Clay gwałtownie otworzył drzwi z
powrotem i spojrzał na dziewczynę półprzytomnie.
- Co proszę?
Kaitlyn odwróciła się, opierając dłoń na poręczy schodów.
- „Czajnik" to bar na rogu ulic Elm i Main. Spotkamy się tam jutro o
jedenastej.
- Ale po co?
- Żeby dokończyć naszą rozmowę. Równie dobrze możemy przy okazji
coś zjeść - wyjaśniła z niewinną miną.
- Nie poddajesz się łatwo, co?
Gdy potrząsnęła głową, Clay westchnął z rezygnacją.
- Jutro o jedenastej w „Czajniku" - zgodził się.
Kaitlyn uśmiechnęła się z zadowoleniem. Nie dość, że przystojny, to
jeszcze inteligentny. Szybko zrozumiał, że nie ma szans.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Clay zajął miejsce przy stoliku, zastanawiając się jednocześnie, czemu
właściwie zgodził się na to spotkanie. Nie było w ogóle o czym gadać.
To jego śledztwo, Kaitlyn nie miała tu nic do roboty. Niestety, jej
zdanie na ten temat było zdecydowanie inne.
Uśmiechnął się.
Uparty rudzielec.
- Dzień dobry, czy mogę przyjąć zamówienie?
Mimo obrączki na palcu i zaawansowanej ciąży kelnerka wyglądała na
niewiele starszą od jego piętnastoletniej siostry. Z troską pomyślał o
Nicole. Jak to chorowite chuchro dałoby sobie radę w podobnej
sytuacji?
- Na razie poproszę mrożoną herbatę.
- Już podaję.
Oparł się wygodnie i rozejrzał dookoła. Przedpołudniowa pora nie
oznaczała wcale, że lokal świecił pustkami. Przeciwnie. Było całkiem
sporo ludzi i wciąż pojawiali się następni klienci, a właściciel witał
każdego, zwracając się do niego po imieniu. Do każdego gościa ktoś
machał od jakiegoś stolika, każdemu ktoś miał coś do powiedzenia.
Dla Claya, który wychował się w Chicago, normalne było raczej to, że
w miejscu publicznym nikt nikogo nie znał. Owszem, tu też nikt go
nie znał, ale z tego powodu zwracał na siebie uwagę wszystkich. Był
wyjątkiem.
- Mam nadzieję, że nie kazałam ci długo czekać. - Zarumieniona od
szybkiego spaceru Kaitlyn posłała mu serdeczny uśmiech.
- Pańska herbata. - Kelnerka postawiła przed nim szklankę i
rozjaśniła się na widok Kaitlyn. - Cześć! Nie wiedziałam, że to na
ciebie czeka taka obstawa.
- Cześć, Melody. Widzę, że znowu utyłaś. Długo jeszcze do porodu?
Kelnerka pogłaskała się po brzuchu.
- Sześć tygodni.
- Słyszałam, że Jim dostał pracę w zakładach.
- Tak, zaczął w zeszłym tygodniu. Nie masz pojęcia, jak się
cieszyliśmy. Pamiętasz, mówiłam ci, że w tej poprzedniej robocie nie
miał ubezpieczenia? A tu dziecko w drodze! I co? Płacić za wszystko?
Kto by miał na to pieniądze? No, ale wszystko się dobrze ułożyło.
- Bardzo się cieszę, naprawdę. - Kaitlyn zerknęła na Claya i na stojącą
przed nim szklankę. - Co tam masz? Mrożoną herbatę? To ja też
poproszę.
- Się robi. - Melody też spojrzała na Claya, nie kryjąc zaciekawienia. -
Twój nowy chłopak? Kaitlyn roześmiała się tylko.
- Mój nowy znajomy. Poznajcie się, proszę. Clay Reynolds, Melody
Wyatt. To znaczy, Kinkerdall. Ciągle jeszcze nie mogę się
przyzwyczaić.
- Miło mi cię poznać.
- Mnie również. Oj, muszę lecieć, szef na mnie kiwa. Zaraz przyniosę
ci herbatę.
Clay odprowadził wzrokiem oddalającą się nastoletnią kelnerkę w
dżinsowych ogrodniczkach.
- Przypomina mi moją siostrę.
- A co? Nicole też spodziewa się dziecka?
- Nie, coś ty. - Aż się wzdrygnął na tę myśl. - Ale jest niewiele młodsza.
- Melody to najlepsza przyjaciółka najmłodszej siostry Lori. Jej mąż,
Jim, grał w jednej drużynie koszykówki z naszym Tomem.
- Rany, tu wszyscy są spokrewnieni - zauważył niemal ze zgrozą.
- Nie spokrewnieni, ale z całą pewnością wzajemnie powiązani. To
naprawdę mała mieścina.
- Założę się, że jeszcze będzie ci tego brakować. - Wykonał dyskretny
ruch dłonią, obejmujący wnętrze baru. W rogu emeryci grali w
warcaby.
- Zwariowałeś? - Kaitlyn popatrzyła na niego z nagłym zdumieniem. -
Wcale nie.
- Nie możesz tego wiedzieć - zauważył trzeźwo. -Przez całe życie miałaś
tych wszystkich ludzi na wyciągnięcie ręki. Skąd wiesz, czy ci się
spodoba anonimowość wielkiego miasta? Nigdy w nim nie mieszkałaś.
- A ty nigdy nie mieszkałeś w prowincjonalnej dziurze. Nie wiesz,
dlaczego mi się w niej nie podoba.
- Skąd ta pewność, że nie mieszkałem?
- Bo gdybyś mieszkał, nie byłoby tej całej gadki o tym, czy jestem ci
potrzebna, czy nie. Wiedziałbyś, że potrzebujesz zaprzyjaźnionego
mieszkańca, bo inaczej niczego się nie dowiesz, nie przenikniesz do
wewnątrz.
- Byłem ciekaw, ile czasu ci zajmie dojście do tego tematu. - Spojrzał
na zegarek. - Pięć minut. Moje gratulacje.
- Mam tylko godzinę na lunch. - Posłała mu przekorny uśmiech. -
Więc muszę działać szybko.
Clay wstrzymał się z odpowiedzią, ponieważ Melody właśnie podeszła
do stolika, postawiła herbatę i przyjęła zamówienie. Gdy znowu zostali
sami, przypuścił atak:
- A skąd mogę mieć pewność, że jesteś osobą godną zaufania?
- Spytaj kogokolwiek - poradziła.
- Przepraszam pana bardzo. - Clay bezceremonialnie zatrzymał
przechodzącego obok wysokiego okularnika w średnim wieku. - Czy
pan zna tę kobietę?
Zaskoczony mężczyzna przyjrzał im się uważnie.
- Ależ oczywiście. Znam Kaitlyn od urodzenia.
- Dzień dobry, pastorze Williams - powiedziała Kaitlyn. Clay łypnął
podejrzliwie. Pastor? Facet nie wyglądał na pastora.
- A czy można jej wierzyć?
- Jak najbardziej. Ja na przykład wierzę w to, że przyprowadzi pana
na niedzielne nabożeństwo - podsumował pastor Williams.
- Kiedy ja... - Clay urwał gwałtownie, gdy Kaitlyn kopnęła go pod
stołem.
- Oczywiście, że go przyprowadzę - zadeklarowała szybciutko z
przymilnym uśmiechem.
- A zatem do zobaczenia.
- Niedzielne nabożeństwo? - wysyczał Clay, gdy pastor się oddalił. - W
co ty mnie pakujesz? Wzruszyła ramionami
- Sam się w to wpakowałeś. Nie trzeba było zaczepiać duchownej
osoby.
- Zmiłuj się, a skąd miałem wiedzieć, że to duchowna osoba? - jęknął
z desperacją. - Facet lata w szortach i w koszulce, że o czapce z
daszkiem nie wspomnę.
- Właśnie trwa sprzątanie kościoła po remoncie. Gdybyś był stąd,
wiedziałbyś o tym. Wiedziałbyś też, że Melody jest córką ciotecznej
siostry pastora.
Nie musiała już tego dodawać. Naprawdę nie trzeba było mu aż tak
łopatologicznie tłumaczyć, że przegrał.
- Może rzeczywiście cię potrzebuję - skapitulował.
- Może?
- No dobra, potrzebuję cię.
- Jejku, jakie to słodkie. - Melody aż westchnęła, stawiając na stole
tacę z hamburgerami i frytkami. - A ja już nawet nie pamiętam, kiedy
Jim ostatni raz mi powiedział, że mnie potrzebuje.
- Kiedy on wcale nie musi tego mówić - zaprotestowała żywo Kaitlyn. -
Przecież wystarczy na niego spojrzeć, by wiedzieć, że wariuje za tobą.
- Naprawdę? - ucieszyła się Melody i wróciła do kuchni wyraźnie
tanecznym krokiem.
- Wystarczy na niego spojrzeć? - powtórzył Clay, wznosząc oczy ku
górze. - Nie do wiary. Wcisnęłaś jej taki kit, a ona to kupiła.
- Akurat tak się składa, że Jim naprawdę ją uwielbia i to po nim
widać. A ty mówisz tak, jakbyś nigdy nikogo nie kochał - zauważyła.
- Raz mi się zdarzyło. To znaczy, jak się teraz zastanowię, to dochodzę
do wniosku, że tylko mi się zdawało. Zaintrygowana, pochyliła się ku
niemu nad stołem.
- Dlaczego? Co się stało?
Miał ochotę zbyć ją uwagą, że to nie jej sprawa, ale znając jej upór,
chyba prościej było powiedzieć prawdę.
- Ona chciała wyjść za bogatego faceta.
- Wiec nie zależało jej na tobie? Napił się herbaty.
- A jak myślisz?
- To musiało być dla ciebie bolesne odkrycie - powiedziała ze
współczuciem.
- Byłoby gorzej, gdyby dopiero po ślubie okazało się, o co jej naprawdę
chodziło - odparł filozoficznym tonem. - A ty? Kochałaś kogoś?
- Kiedyś myślałam, że tak.
- I co?
- To wszystko było źle zgrane w czasie - wyjaśniła w zamyśleniu,
opierając się wygodnie. - Dałam się ponieść emocjom.
- Co przez to rozumiesz?
- Tak się zaangażowałam, że wszystko inne zeszło na dalszy plan. -
Nie podnosząc wzroku na Claya, rysowała coś palcem na blacie. -
Kenny oświadczył się. Na początku byłam wniebowzięta, ale potem
zrozumiałam, że to dla mnie pułapka. Musiałabym zrezygnować z
moich marzeń, a to nie wchodziło w grę.
- A co z Johnem?
Tym razem spojrzała mu prosto w oczy.
- Wyjeżdżam stąd w sierpniu - oznajmiła z mocą. -Nie zamierzam się z
nikim wiązać.
- Myślisz, że Johnowi można ufać? To uczciwy człowiek?
- Podejrzewasz go? - spytała ze zgrozą.
- Podejrzewam każdego bez wyjątku - odparł ściszonym głosem. - A
John Carpenter i Paul Novak znajdują się na początku mojej listy.
Właśnie oni mają największe możliwości dokonania i ukrycia
kradzieży.
Kaitlyn przesunęła dłonią po czole.
- Któryś z nich miałby być złodziejem? To po prostu nie do wiary.
- Musimy się przekonać. Naprawdę chcesz się w to pakować?
Naprawdę chcesz mi pomóc?
- No i jak było na lunchu? - Lori podniosła głowę znad komputera i
posłała przyjaciółce przeciągłe spojrzenie. -Słyszałam, że ty i Clay
czule gruchaliście w „Czajniku".
Kaitlyn nawet nie pytała, skąd Lori wie. I tak na pewno już wszyscy o
tym plotkowali.
- O gruchaniu nic nie wiem. Zjedliśmy po hamburgerze z frytkami.
- Podobno Clay idzie z tobą w niedzielę do kościoła. Jak ty to zrobiłaś?
- Nijak. Pastor Williams tak go przycisnął do muru, że Clay nie mógł w
żaden sposób się wykręcić.
Co prawda kopniak w kostkę też swoje zrobił.
Kaitlyn nie miała pojęcia, czy Clay w ogóle chodził do kościoła, ale to
było bez znaczenia. Skoro zamieszkał w Shelby, musiał chodzić.
- Dziwi mnie, że tak się zaangażowałaś. Przecież wkrótce zamierzasz
wyjechać i nie chciałaś żadnych problemów. - Lori przestała udawać,
że pracuje i odsunęła się od biurka.
- Wcale się nie zaangażowałam. Po prostu poszłam z nim na lunch.
- A będzie ci przeszkadzać, jak i ja z nim pójdę?
- A co? Zaprosił cię?
- Nie, ale czuję przez skórę, że niedługo zaprosi. Jednak jeśli tylko
chcesz, to go spławię.
Kaitlyn nie odzywała się przez chwilę.
- Nie, nie musisz.
Wiedziała, że jeżeli naprawdę zamierza przyczynić się do postępów
śledztwa, to właśnie powinna zachęcać Claya do spotykania się z Lori.
Ona znała Paula lepiej niż ktokolwiek inny w Shelby i mogła stanowić
cenne źródło informacji.
Powinna podsunąć Clayowi tę myśl. I wiedziała, że tego nie zrobi.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Pastor Williams stał przy tablicy z ogłoszeniami i serdecznie żegnał
każdego z wychodzących wiernych. Na jego czole połyskiwały kropelki
potu. Zaczynało się robić upalnie, chociaż było dopiero wpół do
jedenastej.
- Pan Reynolds, miło znów pana widzieć. To już drugi raz z rzędu. -
Pastor wyciągnął rękę.
- Ładne kazanie.
- Dziękuję.
Od śmierci matki Clay nie był w kościele i obawiał się, że powrót
będzie nieprzyjemny, a co najmniej dziwny. Tymczasem okazało się, że
niedzielne nabożeństwo w towarzystwie Kaitlyn sprawiło na nim
wrażenie najnaturalniejszej rzeczy pod słońcem.
Pastor miał donośny głos, modulował go umiejętnie podczas kazania i
mówił z głębokim przekonaniem, ale Clay słuchał jednym uchem. W
pewnym momencie usłyszał zdanie, które go po prostu poraziło.
„Uparte trzymanie się drogi własnej może sprowadzić na drogę złą".
Przestał wtedy podziwiać włosy Kaitlyn, które cudownie lśniły w
świetle promieni wpadających przez wysokie okna, i zastanowił się,
czy to przypadkiem nie odnosi się do niego. Od dwóch tygodni
śledztwo nie posunęło się do przodu ani na jotę. Czy nie dlatego
właśnie, że cały czas upierał się przy swoich sposobach? Może
powinien zacząć słuchać opinii Kaitlyn, pozwolić jej na większą
aktywność niż dotychczas? Dlaczego wszystko miało być tak, jak on to
sobie wyobrażał?
Lekko dotknął pleców idącej przed nim Kaitlyn.
- Powiedz ojcu, że wrócisz później - szepnął jej do
ucha. - Zabieram cię na przejażdżkę. Musimy porozmawiać.
Gdy odwróciła się do niego, owionął go zapach jaśminu.
- Przecież idziesz na trzecią do pracy.
- Ale do tego czasu jestem wolny - odparł.
Dużo by dał, żeby w ogóle nie iść do roboty. Nienawidził pracy w
magazynie. Nienawidził niewolniczego wykonywania poleceń.
Nienawidził dzwonków, które odmierzały czas. Owszem, potrafił długo
i ciężko pracować, ale w Chicago i w Paryżu miał ten komfort, że gdy
tylko chciał, mógł zrobić sobie wolne popołudnie i iść na tenisa. Tylko
od niego zależało, jak zorganizuje sobie pracę.
- Hm, przejażdżka... - Kaitlyn przechyliła głowę na ramię i
ostentacyjnie zmierzyła Claya taksującym spojrzeniem. - Interesująca
propozycja.
Poczuł, że jego serce zaczyna bić szybciej. Gdyby nie miał pastora za
plecami, to chyba by ją pocałował.
Spokojnie, niedługo będą do tego lepsze warunki.
- Najpierw muszę zamienić dwa słowa z Lori - powiedziała, ruszając w
stronę przyjaciółki. Chcąc nie chcąc, poszedł za nią.
- O, cześć wam. Chciałam usiąść z wami, ale spóźniłam się i zostałam
z tyłu.
Clay przywitał Lori uśmiechem, który miał wyrażać sympatię, ale nic
ponadto. Odkąd się poznali, Lori kilka razy wyciągnęła go na miasto.
Może to nic nie znaczyło, może po prostu starała się być miła dla
przybysza, który musiał czuć się obco w tak małej i zamkniętej
społeczności? W każdym razie starał się, by nie wyciągnęła zbyt
daleko idących wniosków z faktu, że parokrotnie się z nią spotkał.
Zresztą i tak wszyscy gadali o nim i o Kaitlyn. On nie miał zupełnie
nic przeciwko temu, by nazywano ich parą, ale ona reagowała
stanowczo za każdym razem, gdy słyszała podobną sugestię. Z
uporem prostowała, że są tylko dobrymi przyjaciółmi, to wszystko.
Clay wiedział, że w takim razie on nie jest dobrym przyjacielem. Dobry
przyjaciel nie myśli o pocałunkach i pieszczotach, nie wyobraża sobie
dotyku nagiej skóry...
- Clay!
Zamrugał gwałtownie, przywrócony do rzeczywistości głosem Kaitlyn.
- Mówiłaś coś?
Przyjaciółki roześmiały się na widok jego półprzytomnej miny.
- W przyszłą sobotę jest przyjęcie u Lori. Wszyscy tam będą.
Przyjdziesz?
Clay zauważył, że Kaitlyn położyła lekki nacisk na słowo „wszyscy".
Domyślił się, co w ten sposób mu sugerowała. On również powinien
się zjawić. Tym razem, ponieważ jego własne pomysły nie przyniosły
dotąd żadnego rezultatu, postanowił skorzystać z jej rady.
- Tak, z przyjemnością.
Niespodziewanie w szafirowych oczach Lori zagościł wyraźny chłód.
- A nie musisz iść do pracy?
Ugryzł się w język, żeby głośno nie zakląć. Jak mógł być tak
nieuważny? Przecież Lori zapraszała go na to przyjęcie parę dni
wcześniej, a on odpowiedział zgodnie z prawdą, że nie może, bo
pracuje. Gdy dziś z tą samą propozycją zwróciła się do niego Kaitlyn,
nawet nie pomyślał o tym, czy jest wolny, czy nie.
- Jakoś to załatwię.
- Jak ty to sobie wyobrażasz? - naciskała Lori. - Trudno będzie ci
znaleźć kogoś, kto się z tobą zamieni, bo prawie wszyscy są
zaproszeni.
- Może jednak uda mi się kogoś znaleźć.
- A jeśli nie? - Pytająco uniosła brew.
- Wtedy zrobię to, co każdy amerykański robotnik zrobiłby na moim
miejscu.
- To znaczy?
- Pójdę na chorobowe.
- Daleko jeszcze? - Kaitlyn przytuliła głowę do jego pleców i objęła go
mocniej.
Zanim ruszyli, przyznała mu się, że boi się jazdy motorem, odkąd jej
brat Joe miał wypadek na pożyczonym od sąsiada motocyklu i Kaitlyn
musiała zawieźć go do szpitala. Na szczęście okazało się, że obrażenia
nie są poważne, zaledwie złamany obojczyk, ale na początku
wyglądało to znacznie gorzej.
- Zaraz będziemy na miejscu - odpowiedział, jednocześnie rozkoszując
się dotykiem jej ciała.
- Dokąd właściwie jedziemy?
- To niespodzianka.
Pamiętał, że w drodze do Shelby widział sympatyczny parking, nawet
zatrzymał się tam na ostatni postój. W pobliżu była łąka, niewielka
rzeczka, trochę drzew, które dawały miły cień, i drewniane stoły z
ławami. No i spokój.
- Umieram z głodu - jęknęła Kaitlyn. - Ten kurczak tak pachnie, że aż
mnie skręca.
Po drodze wpadli po prowiant do „Czajnika", gdzie tym razem
właściciel przywitał po imieniu również Claya. To uświadomiło mu, że
jego śledztwo trwa za długo.
- Już jesteśmy. - Harley łagodnym łukiem zjechał z szosy. Pod kołami
zazgrzytał żwir. - No i co myślisz?
Kaitlyn zsiadła z motoru, zdjęła kask i z zachwytem spojrzała na
soczystą zieleń trawy.
- Pięknie tu! Jak znalazłeś to miejsce?
Uśmiechnął się z zadowoleniem na widok jej reakcji.
- Wpadło mi w oko w drodze do Shelby, przystanąłem na chwilę,
pomyślałem, że w miarę fajne.
- Fajne? Fantastyczne! - Odczepiła kosz, w który Me-lody spakowała
im prowiant na piknik. - Czy możemy zejść nad wodę? Tam jest tak
spokojnie.
- No pewnie. Daj, ja to wezmę. - Odebrał jej koszyk.
Poszli nad rzekę, trzymając się za ręce. Clay odstawił koszyk, wyjął z
niego ceratowy obrus i rozłożył na trawie.
Usiedli.
Popatrzyli na siebie.
Uśmiechnęli się.
Nagle Kaitlyn poczuła się tak zakłopotana, że zajęła się
rozpakowywaniem jedzenia, by zatuszować skrępowanie. Gdy
podniosła wzrok, zobaczyła, że Clay nadal wpatruje się w nią z
uśmiechem.
- A nie musisz iść do pracy?
Ugryzł się w język, żeby głośno nie zakląć. Jak mógł być tak
nieuważny? Przecież Lori zapraszała go na to przyjęcie parę dni
wcześniej, a on odpowiedział zgodnie z prawdą, że nie może, bo
pracuje. Gdy dziś z tą samą propozycją zwróciła się do niego Kaitlyn,
nawet nie pomyślał o tym, czy jest wolny, czy nie.
- Jakoś to załatwię.
- Jak ty to sobie wyobrażasz? - naciskała Lori. - Trudno będzie ci
znaleźć kogoś, kto się z tobą zamieni, bo prawie wszyscy są
zaproszeni.
- Może jednak uda mi się kogoś znaleźć.
- A jeśli nie? - Pytająco uniosła brew.
- Wtedy zrobię to, co każdy amerykański robotnik zrobiłby na moim
miejscu.
- To znaczy?
- Pójdę na chorobowe.
- Daleko jeszcze? - Kaitlyn przytuliła głowę do jego pleców i objęła go
mocniej.
Zanim ruszyli, przyznała mu się, że boi się jazdy motorem, odkąd jej
brat Joe miał wypadek na pożyczonym od sąsiada motocyklu i Kaitlyn
musiała zawieźć go do szpitala. Na szczęście okazało się, że obrażenia
nie są poważne, zaledwie złamany obojczyk, ale na początku
wyglądało to znacznie gorzej.
- Zaraz będziemy na miejscu - odpowiedział, jednocześnie rozkoszując
się dotykiem jej ciała.
- Dokąd właściwie jedziemy?
- To niespodzianka.
Pamiętał, że w drodze do Shelby widział sympatyczny parking, nawet
zatrzymał się tam na ostatni postój. W pobliżu była łąka, niewielka
rzeczka, trochę drzew, które dawały miły cień, i drewniane stoły z
ławami. No i spokój.
- Umieram z głodu - jęknęła Kaitlyn. - Ten kurczak tak pachnie, że aż
mnie skręca.
Po drodze wpadli po prowiant do „Czajnika", gdzie tym razem
właściciel przywitał po imieniu również Claya. To uświadomiło mu, że
jego śledztwo trwa za długo.
- Już jesteśmy. - Harley łagodnym łukiem zjechał z szosy. Pod kołami
zazgrzytał żwir. - No i co myślisz?
Kaitlyn zsiadła z motoru, zdjęła kask i z zachwytem spojrzała na
soczystą zieleń trawy.
- Pięknie tu! Jak znalazłeś to miejsce?
Uśmiechnął się z zadowoleniem na widok jej reakcji.
- Wpadło mi w oko w drodze do Shelby, przystanąłem na chwilę,
pomyślałem, że w miarę fajne.
- Fajne? Fantastyczne! - Odczepiła kosz, w który Me-lody spakowała
im prowiant na piknik. - Czy możemy zejść nad wodę? Tam jest tak
spokojnie.
- No pewnie. Daj, ja to wezmę. - Odebrał jej koszyk.
Poszli nad rzekę, trzymając się za ręce. Clay odstawił koszyk, wyjął z
niego ceratowy obrus i rozłożył na trawie.
Usiedli.
Popatrzyli na siebie.
Uśmiechnęli się.
Nagle Kaitlyn poczuła się tak zakłopotana, że zajęła się
rozpakowywaniem jedzenia, by zatuszować skrępowanie. Gdy
podniosła wzrok, zobaczyła, że Clay nadal wpatruje się w nią z
uśmiechem. Wiedziała, że się rumieni i wiedziała, że to widać. Przy jej
jasnej cerze nie dało się niczego ukryć.
- Wiesz, to zabawne - odezwała się, przerywając kłopotliwe dla niej
milczenie. - Czuję się jak nastolatka na pierwszej randce.
Posłał jej łobuzerski uśmiech, na widok którego jej serce swoim
zwyczajem fiknęło koziołka.
- Podobam ci się, co?
- Jesteś w porządku - rzuciła z udawaną nonszalancją.
- W takim razie zdradzę ci pewien mały sekret. - Pochylił się i szepnął
jej do ucha: - Ty też mi się podobasz.
Po plecach przeleciał jej ekscytujący dreszcz.
Gdyby rzeczywiście byli nastolatkami, to teraz by spytał, czy zostanie
jego dziewczyną. Zganiła się w myślach. Nie byli już dziećmi. Byli
dorośli, a każde z nich zmierzało swoją własną drogą.
No i co z tego, odezwał się w niej jakiś zdradziecki głos. Gdy biegasz
na randki jako nastolatka, to nie myślisz, że to cię do czegoś
zobowiązuje i że ten ktoś jest na zawsze. Po prostu cieszysz się chwilą.
Czy dorosły nie może tak zrobić?
- Zanim rozprawimy się z kurczakiem, mam prezent dla ciebie. - Clay
sięgnął do kieszeni i wyjął z niej coś, czego Kaitlyn nie mogła zobaczyć
w jego szczelnie zaciśniętej dłoni. - Zamknij oczy i wyciągnij rękę.
- A jak nie, to co?
- To nici z prezentu.
- Taak? A co tam masz? Papierek? Żabę? - wyliczała, pamiętając, jakie
„prezenty" dostawała w ten sposób od swoich braci. - A może
wykosztowałeś się na gumę do żucia z automatu w „Czajniku"?
- Zamknij oczy i wyciągnij rękę - powtórzył.
Tym razem posłuchała. Gdy tylko położył coś na jej dłoni, szybko
zacisnęła palce i cofnęła rękę, żeby nie mógł zabrać prezentu z
powrotem. Tego też nauczyli ją bracia.
Otworzyła oczy.
- Pierścionek?!
- Całkiem nieźle kombinowałaś z tą gumą - przyznał. - Gdy
rozmawiałaś z Melody, zagrałem sobie na automacie i miałem fart, bo
zamiast gumy wygrałem to. Jest dla ciebie.
Podniosła w górę srebrzysty drobiazg, żeby popatrzeć pod słońce na
różowe oczko.
- Wygrałeś, akurat Moi bracia cię podpuścili, co?
- O czym ty mówisz?
- Nie patrz na mnie wzrokiem niewiniątka. Powiedzieli ci.
- Ale co?
- Że zawsze miałam kota na punkcie różowych diamentów. No jasne...
W jego oczach pojawił się błysk rozbawienia.
- Przykro mi cię rozczarować, ale to nie jest różowy diament.
- Wiem. Myślałam tylko, że oni specjalnie... Och, nieważne. -
Machnęła ręką i ponownie zaczęła się przyglądać oszlifowanemu
szkiełku. - I co z tego, że to tania błyskotka? Jest prześliczna.
Clay pokiwał głową.
- Gdy tylko go zobaczyłem, pomyślałem o tobie.
- Bo jest tak tandetny, że aż uroczy? - żachnęła się.
- Nie. Bo jest piękny, tak samo jak ty.
- Wolne żarty! - Zerwała się z trawy i otrzepała spodnie. - Można
powiedzieć o mnie wiele rzeczy, ale na pewno nie to, że jestem piękna.
- Skąd wiesz? Odwróciła wzrok ku rzece.
- Stąd, że codziennie patrzę w lustro. Clay też się zerwał, chwycił ją za
ramiona i obrócił w swoją stronę.
- W takim razie źle patrzyłaś. - Cofnął się o krok i teraz trzymał ją na
odległość wyciągniętych ramion. Spojrzał na nią uważnie. - Pozwól, że
ja będę twoim lustrem i powiem ci, co widzę.
- Naprawdę nie wydaje mi się...
- Cśśś. - Położył palec na jej ustach. - Twoje lustro zaraz przemówi.
Delikatnie wsunął dłoń w rozgrzane słońcem włosy Kaitlyn.
- Widzę włosy, które błyszczą jak najczystsza miedź, gdy pada na nie
światło.
Z zażenowaniem odwróciła głowę, lecz Clay łagodnym ruchem zmusił
ją, żeby znów na niego popatrzyła. Nie wyglądało na to, by się
przekomarzał, przeciwnie, na jego twarzy malowała się bezbrzeżna
czułość.
- Widzę oczy zielone jak szmaragdy, świetliste i pełne życia - ciągnął
ściszonym głosem. - Widzę...
Impulsywnie dotknęła dłonią jego policzka. Jego skóra była rozgrzana
słońcem.
Umilkł.
Serce zabiło jej mocniej.
Zrobił krok do przodu. Pochylił głowę.
- Mamusiu, do wody, chodźmy do wody!
Wyprostowali się gwałtownie.
- Mamy towarzystwo - mruknął z głębokim rozczarowaniem Clay,
opuszczając ręce.
- Na to wygląda - przytaknęła, po czym uległa pokusie i szybko
musnęła jego usta wargami.
Niestety, ten przelotny pocałunek w najmniejszym stopniu nie
rozładował panującego między nimi napięcia. Wydawało się, jakby w
powietrzu przeskakiwały iskry.
Opanowała się z trudem.
- To co z tym jedzeniem? Jestem straszliwie głodna. Clay popatrzył na
jej usta.
- Ja też... Ale chyba nie mam wyjścia, zadowolę się kurczakiem.
Rzeczywiście, nie mieli innego wyjścia w towarzystwie rodziny z trójką
małych dzieci. Na szczęście tamci rozłożyli się z piknikiem na tyle
daleko, że przynajmniej dało się swobodnie rozmawiać, bez obawy, że
ktoś cokolwiek usłyszy.
- Czy słyszałeś o związku Johna z Ramoną? - zagadnęła Kaitlyn,
wycierając dłonie serwetką.
- Chodzi o Ramonę Dobbins z działu spedycji? Tę, która koordynuje
terminy dostaw?
- Tak. Przyjaźnią się od samego początku, odkąd tylko John
przyjechał do Shelby, ale teraz wygląda na to, że znajomość wkroczyła
w fazę romantyczną.
- I to cię martwi?
Spojrzała na niego ze zdumieniem.
- A niby czemu?
Clay wzruszył ramionami.
- No przecież chodziłaś z nim na randki.
- Bez przesady. Wyszliśmy gdzieś parę razy i na tym się skończyło.
- Chcesz mi więc powiedzieć... - Pochylił się do przodu z nagłym
zainteresowaniem. - Sugerujesz, że Ramona jest jego wspólniczką?
- Oczywiście, że nie - zaprotestowała żywo Kaitlyn. -Chodziłam z nią
do szkoły!
Clay nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem.
- Co w tym takiego śmiesznego? - obruszyła się. Przybrał poważny
wyraz twarzy, ale zdradzało go podejrzane drganie w kącikach ust.
- Rozumiem, że każdy, kto chodził do twojej szkoły, powinien być
skreślony z listy podejrzanych? A skoro w Shelby jest jedna szkoła...
Kaitlyn przewróciła oczami.
- Chciałam tylko powiedzieć, że bardzo dobrze znam Ramonę. To
uczciwa dziewczyna. Z jakiego powodu miałaby nagle zacząć kraść?
- To ty powinnaś wiedzieć. Podobno znasz tu wszystkich.
- Dobrze, spróbuję ją sprawdzić.
Westchnęła ciężko. Gdy oferowała swoją pomoc, nie przypuszczała, że
przyjdzie jej podejrzewać starych znajomych. Teraz jednak nie miała
już wyjścia. Przecież obiecała.
Ledwo Kaitlyn zajęła miejsce za biurkiem, gdy Lori obróciła się do niej
na krześle.
- No i jak się udał piknik?
Już miała na końcu języka, że dobrze, ale jeden rzut oka na płonącą z
ciekawości twarz przyjaciółki przekonał ją, że nie wykpi się tak łatwo.
- Było całkiem przyjemnie. - Mimo woli uśmiechnęła się z
rozmarzeniem. - Po drodze kupiliśmy coś do jedzenia w „Czajniku" i
urządziliśmy piknik w niezwykle uroczym miejscu nad/wodą.
Lori westchnęła.
- Brzmi romantycznie. Szkoda, że ja nie mogłam siedzieć na słońcu z
przystojnym facetem, zamiast łykać kurz w bibliotece i szukać
materiałów do artykułu.
- Wiesz już, co z tym ostatnim? Opublikują?
- Nie, jeszcze się do mnie nie odezwali. Ale trzymam kciuki, a nuż się
uda?
- Kupią go, zobaczysz. Przecież jak dotąd jeszcze ci nic nie odrzucili.
- Tak, ale tym razem posłałam poważny artykuł problemowy, a nie
jakaś notkę. Chodzi o większe pieniądze. A" więc i ryzyko odrzucenia
jest większe.
- Myślę, że podoba im się, jak piszesz, lubią twój styl. A skoro tak, to
kupią i dłuższy materiał - przekonywała Kaitlyn.
Wiedziała, że Lori też chce się wyrwać z prowincji i coś w życiu
osiągnąć. Właśnie dlatego pisywała artykuły do poczytnego magazynu
dla nastolatków.
Kaitlyn wróciła myślami do chwili, gdy kończyła szkołę. Wtedy
wszyscy snuli plany na przyszłość i byli pełni optymizmu. Jednak
niewielu osobom udało się zrealizować swoje dawne zamierzenia, życie
okazało się silniejsze od marzeń. Kaitlyn nie dziwiła się, wiedziała aż
nadto dobrze, jak łatwo dać się wciągnąć w tryby.
Tym niemniej ona się nie poddała. Nawet wtedy, gdy całe jej życie
kręciło się wokół chorego Bena, w nielicznych wolnych chwilach
obmyślała kolejne projekty. W najgorszych momentach, kiedy
wydawało się, że zmiażdży ją ciężar rzeczywistości, a codzienne
obowiązki pochłoną ją bez reszty i wyciągną z niej wszystkie siły,
modliła się i nie przestawała planować przyszłości.
A teraz mroczne, pełne wyrzeczeń lata dobiegały końca. Przyszłość
była na wyciągnięcie ręki.
Jeszcze tylko trzydzieści pięć dni.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Clay przyszedł z pracy i ciężko opadł na krzesło. Miał za sobą kolejny
męczący dzień, który ani trochę nie przybliżył go do celu. Ze
znużeniem sięgnął po pilot od telewizora i w tym samym momencie
zadzwonił telefon komórkowy. Sprawdził numer na wyświetlaczu.
- Cześć, tato.
- Nie odzywasz się od jakiegoś czasu. Co ty tam właściwie robisz?
- Haruję jak wół, właśnie wróciłem z roboty. Dostajemy coraz więcej
zamówień. Wysyłamy piętnaście procent więcej towaru niż o tej samej
porze w zeszłym roku.
- Nie o to pytałem. Interesuje mnie wyłącznie twoje dochodzenie. Co
zdołałeś wykryć do tej pory?
Clay postarał się, by jego głos zabrzmiał spokojnie i optymistycznie.
- Cały czas zbieram informacje. Na razie nie mam jeszcze żadnych
konkretów.
W słuchawce zapadła wymowna cisza. Oczywiście, Clay nie miał
wątpliwości co do tego, że ojca irytuje brak postępów. Jego też
irytował, i to jak!
Zaczynał się zastanawiać, czy przypadkiem firma audytorska nie
miała racji. Może w zakładach w Shelby wszystko szło jak należy, a
podejrzenie o kradzież było czystym urojeniem?
- W takim razie, jaki masz plan? - odezwał się ze zniecierpliwieniem
ojciec. - Bo zakładam, że jakiś plan masz.
- Za kilka dni idę na przyjęcie, gdzie będą Paul i John, a w dodatku
jeszcze jedna kobieta, która być może jest w to jakoś zamieszana.
Kolejny krok będzie zależał od tego, czy uda mi się czegoś dowiedzieć
podczas przyjęcia.
- Pamiętaj, że nic się nie zrobi samo, Clay. Trzeba brać sprawy w
swoje ręce.
Nie odpowiedział, ponieważ rozumiał frustrację taty. Sam też
początkowo uważał, ze szybko rozwikła problem, a tymczasem okazało
się, że potrzebował tygodni, by choć trochę wniknąć w tutejszą
społeczność. Kaitlyn miała rację, tu ludzie znali sekrety innych. Na
pewno ktoś coś wiedział o interesującej go sprawie. Potrzebował
jednak czasu, by do tego kogoś dotrzeć.
- Wiem, że starasz się, jak możesz. I doceniam to -dodał na
zakończenie ojciec.
To zapewnienie wcale Clayowi nie pomogło. Nie przyjechał do Shelby,
żeby się starać i żeby ojciec go docenił, tylko po to, by złapać złodzieja
i wsadzić go za kratki. Proste. Musiał wiec popchnąć jakoś wydarzenia
do przodu. Zgodnie z tym, co powiedział ojciec, nic nie chciało zdarzyć
się samo i wszystko za bardzo się ślimaczyło.
Mimo zmęczenia nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na bok,
próbując obmyślić sposób przyspieszenia całej sprawy. Wreszcie po
godzinie doszedł do wniosku, że ze spania nici.
Wyskoczył z łóżka, włożył spodenki gimnastyczne, bawełnianą
koszulkę i sportowe buty. W ostatniej chwili chwycił jeszcze rozpinany
blezer, ponieważ noc była chłodna. Ostrożnie zamknął za sobą drzwi i
bezszelestnie zszedł na dół, starając się nie zaalarmować okolicznych
psów.
Pogimnastykował się przez parę minut, żeby rozgrzać mięśnie, i ruszył
truchtem wzdłuż Apple Boulevard. Po obu stronach ulicy stały stare
piętrowe domki, każdy z dużą drewnianą werandą od frontu. Księżyc
był właśnie w pełni, wiec świecił jasno, a jego zimny blask mieszał się
ze złocistym światłem ozdobnych żeliwnych latarń.
Clay minął jakieś dziesięć domów, gdy zauważył w oddali postać
samotnej kobiety. Nie mógł rozpoznać rysów twarzy, ale w księżycowej
poświacie dostrzegł miedziany odcień włosów, a szczupła figura
wydała mu się także znajoma.
Przyspieszył, podobnie jak przyspieszyło jego serce.
Chciał zawołać z daleka, ale w ostatniej chwili zreflektował się.
Przecież wszystkie te psy, które spały na podwórkach, natychmiast
rzuciłyby się z ujadaniem na ogrodzenia.
Gdy dzieliła ich już tylko jedna posesja, zamachał do dziewczyny i
wtedy ona też go poznała. Przyspieszyła jak on i już po chwili stali
twarzą w twarz.
- Clay! - przywitała go z wyraźną radością. - Jak to dobrze, że to ty.
Przez moment trochę się bałam. Co ty tu robisz w środku nocy?
- Miałem ochotę zadać ci to samo pytanie.
- Wracam od Johna. Zmarszczył brwi.
- Jak to? Nie odwiózł cię? Pozwolił ci wracać samej po nocy?
- Obawiam się, że nie dałam mu szansy. - Uśmiechnęła się nieco
krzywo. - Wyszłam, zanim zdołał się zorientować.
Clay dopiero teraz zauważył, że Kaitlyn miała na sobie tę samą
sukienkę co podczas jego pierwszego wieczoru w Shelby. Tę, która tak
bardzo mu się podobała. I która była tak cienka, że biedna Kaitlyn
miała gęsią skórkę na ramionach.
- Zmarzłaś.
Pomasowała sobie ramiona.
- Troszeczkę.
Clay szybko rozpiął suwak, zdjął sweter i podał go Kaitlyn.
- Weź, będzie ci cieplej. Ona jednak pokręciła głową..
- Zakładaj to z powrotem! Jesteś ubrany jeszcze lżej niż ja.
- To prawda - przytaknął, ani trochę nie zdziwiony jej wielkoduszną
postawą. - Ale zauważ, że mnie wcale nie jest zimno. - Wyciągnął rękę
przed siebie. - Zobacz, ja nie mam gęsiej skórki.
Kaitlyn zawahała się, po czym upewniła się raz jeszcze, czy Clay aby
na pewno wie, co robi, a następnie włożyła blezer i zapięła suwak aż
po samą brodę.
- Widzisz, że od razu lepiej? - ucieszył się. - Ja mógłbym zostać nawet
w samych spodenkach i wcale nie byłoby mi zimno.
Obrzuciła go powątpiewającym spojrzeniem, ale Clay mówił prawdę.
Rzeczywiście, było mu gorąco z powodu jej bliskości. Musiał się
powstrzymywać, by nie porwać jej w ramiona i nie obsypać
pocałunkami. I robiło mu się jeszcze goręcej na myśl o tym, że mogło
jej się coś stać.
- O co właściwie poszło? - zagadnął, gdy ruszyli w stronę domu.
- Och, o nic wielkiego - rzuciła niedbałym tonem. - John powiedział
parę rzeczy, które nie spodobały mi się, a ponieważ nie widział
potrzeby, żeby przeprosić, zostawiłam go.
Clay nigdy nie uważał się za osobę ciekawską, ale tym razem poczuł
się zaintrygowany.
- A co to były za rzeczy?
- Ma być krótko czy ze szczegółami? - spytała, zerkając na niego z
ukosa.
Dodał jej otuchy uśmiechem.
- Opowiadaj ze szczegółami. Mam czas.
- John zapytał, czy nie poszłabym z nim do kina, a potem na kolację.
Zdziwiłam się, ale pomyślałam, że to znakomita okazja, by pociągnąć
go za język. Chciałam wybadać, jakie stosunki łączą go z Ramoną, i
zorientować się, czy ona może być jego wspólniczką. Jeśli to on, rzecz
jasna.
- Świetny plan.
- Też tak myślałam - westchnęła. - Jednak przez cały wieczór ten
temat jakoś nie chciał wypłynąć. W drodze powrotnej byłam
zdesperowana. Znasz to stare powiedzonko, że nic nie zrobi się samo?
Pewnie, że się nie zrobi, trzeba brać sprawy w swoje ręce.
Clay stłumił jęk. Mówiła dokładnie tak jak jego ojciec!
- Postanowiłam, że to ja zacznę mówić o Ramonie. Gdy tylko John
rzucił mimochodem, że ostatnio spędzam dużo czasu z tobą,
powiedziałam, że on z kolei ostatnio często spotyka się z Ramoną. Nie
do wiary! Już jesteśmy w domu.
- Może wejdziesz do mnie na kilka minut i dokończysz swoją
opowieść? - zaproponował.
Po chwili wahania skinęła głową. Gdy weszli na górę, z ulgą opadła na
krzesło, a Clay pospieszył do wnęki kuchennej.
- Chcesz coś do picia? Piwo? Mineralną? Może zrobić ci kawę?
- Nie, nic nie chcę, dziękuję. Usiadł naprzeciwko niej.
- A wiec spytałaś Johna o Ramonę. I co?
- Powiedział, że chociaż przyjaźnili się od samego początku, zaczął się
z nią umawiać dopiero od niedawna, odkąd ja zostawiłam go na
lodzie. I tak naprawdę zależy mu tylko na mnie. Myślę, że John sam
nie wie, czego chce. Nie potrafi się odnaleźć w Shelby. Miał tu zacząć
nowe życie, a tymczasem wszystko rozegrało się zupełnie inaczej, niż
to sobie planował.
- Czy mówił ci, dlaczego rzucił pracę w centrali?
- Nie. Napomknął tylko, że zawsze wszystko musi być tak, jak chce
Andrew McCashlin.
Clay starał się nie dać po sobie niczego poznać, ale Kaitlyn zauważyła,
że po jego twarzy przemknął cień uśmiechu.
- To prawda? Prezes ma dyktatorskie zapędy?
Zawahał się. Owszem, czasami zdarzało mu się w myślach nazywać
ojca tyranem, ale czy to tak do końca odpowiadało prawdzie?
- Nie. On po prostu zawsze ma własne zdanie, ale jak dotąd jeszcze
nigdy się nie pomylił. Ma fenomenalną intuicję.
- Wróćmy do Johna. Dzisiaj był bardziej rozmowny niż kiedykolwiek,
może przez to wino, które wypiliśmy do kolacji. Zaprosił mnie do
siebie i cały czas gadał. Powiedział, że jest sfrustrowany tym, że Paul
wyciął mu taki numer i nie odszedł na emeryturę. Zupełnie nie
rozumie, jak Andrew McCashlin mógł przymknąć na to oko i zostawić
Paula na stanowisku, zamiast zmusić go do odejścia.
- Wygląda na to, że John jest wrogo nastawiony do firmy i do prezesa.
Kaitlyn z powątpiewaniem pokręciła głową.
- Szczerze mówiąc, nie jestem o tym przekonana. Może po prostu coś
go dzisiaj naszło. Ludzie czasami wygadują różne rzeczy, podczas gdy
naprawdę wcale tak nie myślą.
- Dobra, zostawmy to. Mówił coś jeszcze o Ramonie?
- Podkreślał, że to porządna dziewczyna, która bardziej myśli o innych
niż o sobie. Clay ściągnął brwi.
- Nie rozumiem. Co to ma do rzeczy? Kaitlyn odchyliła się na oparcie
krzesła, wyprostowała nogi i westchnęła ciężko.
- To kamyczek do mojego ogródka. John uważa, że jestem zimna jak
lód. Serce w nim zamarło.
- To znaczy... Uważa, że jesteś oziębła? Kaitlyn zachichotała.
- Nic z tych rzeczy! Chodziło mu o to, że nie idę na żadne ustępstwa,
gdy chodzi o moje plany na przyszłość. Jego zdaniem jestem bez serca
i myślę tylko o sobie. Uważa, że skoro go zostawiłam, nie można na
mnie polegać, a na Ramonie tak. Ponadto jestem głupia, zadając się z
robotnikiem.
- Nazwał cię głupią? - Clay wycedził z furią przez zaciśnięte zęby.
O nim John mógł mówić wszystko, co mu się żywnie podobało, ale nie
miał najmniejszego prawa obrażać Kaitlyn! No nie...
- Och, powiedział jeszcze wiele rzeczy, których teraz pewnie żałuje. -
Machnęła ręką. - Miałam dosyć, więc prędko wyszłam.
- Nie podoba mi się sposób, w jaki cię potraktował -upierał się Clay,
czując nagle, że chce i musi zaopiekować się Kaitlyn. - Już ja sobie z
nim pogadam.
Pochyliła się do przodu i uspokajającym gestem położyła mu dłoń na
ramieniu.
- Nie rób tego, to nic nie da.
Wciąż burzył się w środku, ale wiedział, że miała rację.
- Dobra - skapitulował niechętnie. - Tym razem mu daruję, ale jeśli
jeszcze kiedyś ośmieli się powiedzieć ci coś nieprzyjemnego...
- To dam mu od ciebie w ucho - dokończyła z iskierkami przekory w
oczach.
Śmiech jednak zamarł jej na ustach, gdy Clay delikatnie pogładził ją
po policzku.
- Nie, to ja mu dam w ucho - powiedział cicho, nie odrywając
spojrzenia od jej oczu. - Dopóki tu jestem, nikt nie ma prawa źle cię
traktować.
Miała ochotę przypomnieć mu, że już niedługo go tu nie będzie, ale
nieoczekiwanie zaczęła odczuwać trudności w_ oddychaniu, o
mówieniu nie wspominając.
Czuła zapach jego wody kolońskiej, dotyk jego palców i dziwne drżenie
wewnątrz ciała.
- Jeszcze z nikim tak się nie czułem - wyznał szeptem Clay, a w jego
oczach malowało się niekłamane zdumienie.
- Ja też nie - odszepnęła, równie oszołomiona. Przez cały rok spędzony
z Kennym nie doświadczyła niczego równie intensywnego.
- Zostań na noc - poprosił.
Na samą myśl zrobiło się jej gorąco. Nie miała wątpliwości, że noc
spędzona w ramionach Claya byłaby wspaniałym przeżyciem, którego
nie dałoby się z niczym porównać.
- Zgódź się - przekonywał łagodnie. - Nie odmawiaj mi siebie.
Kaitlyn wzięła głęboki oddech i zwalczyła pokusę.
- Nie mogę - powiedziała z trudem i zmusiła się, by wstać. Miała
nadzieję, że Clay zrozumie i nie będzie jej dalej namawiać. Nie czuła
się na siłach, by długo się opierać. Jednak odmowa kosztowała ją
wystarczająco dużo wysiłku.
- To by tylko wszystko skomplikowało.
Clay przechylił głowę na ramię i popatrzył na Kaitlyn z ukosa takim
wzrokiem, jakby mówiła do niego w jakimś obcym języku.
- Co by skomplikowało?,
- Wszystko - powtórzyła. - Wyjeżdżam stąd za niecały miesiąc, ty też
wyjeżdżasz, gdy tylko złapiesz złodzieja. Nic
nas tu nie trzyma.
- Ale przecież nic nie stoi na przeszkodzie, by wspólnie nacieszyć się
tym czasem, jaki nam został.
Kaitlyn ponownie odetchnęła głęboko, wzięła się w garść i umocniła
się w swojej decyzji.
- Już i tak będzie mi przykro rozstać się z tobą. Jeśli teraz nie wyjdę,
będzie jeszcze trudniej. Nie chcę tego.
Wiedziała, że Clay doskonale ją rozumie. Tym niemniej zapraszającym
gestem wyciągnął ku niej otwartą dłoń.
- Nie zrobię nic, co mogłoby cię zranić. Cofnęła się i podeszła do drzwi.
W progu odwróciła się na moment i spojrzała Clayowi prosto w oczy.
- Oczywiście, że mi nic nie zrobisz. Nie dam ci takiej szansy.
Zeszła na dół, z każdym krokiem żałując coraz bardziej, że nie została.
Wiedziała jednak, że podjęła słuszną decyzję. Wiedziała też, że jej
ostatnie słowa były wierutnym kłamstwem. W chwili gdy zakochała
się w Clayu Barretcie, dała mu władzę nad sobą.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Ho, ho, ależ ktoś się zamyślił!
Kaitlyn ocknęła się, słysząc rozbawiony głos. Podniosła półprzytomny
wzrok i napotkała pełne przekory spojrzenie Claya.
Ponieważ było pięknie i słonecznie, postanowiła zjeść lunch w parku,
zamiast siedzieć w zatłoczonym barze czy w zakładowym bufecie.
Zamierzała trochę popracować, zabrała więc ze sobą kartkę ze spisem
zadań, ale zamiast zastanawiać się nad nimi, machinalnie wypisywała
na marginesach imię Claya.
Tak, powinna przemyśleć wiele rzeczy, między innymi wykombinować,
jak by tu delikatnie wypytać Ramonę, ale jedyne, co ją naprawdę
interesowało, to Clay. Nie mogła przestać myśleć o tym, co by było,
gdyby przyjęła jego propozycję.
Zanim zdołała się zorientować, porwał jej plan sprzed nosa.
- Co tam masz? - zawołał wesoło, wymachując kartką w powietrzu. -
List miłosny? Zrobiło się jej gorąco.
- O, świetnie, że jesteś - zaczęła w nadziei, że odwróci jego uwagę od
nieszczęsnej kartki. - Koniecznie musimy porozmawiać.
Obdarzyła go czarującym uśmiechem i podniosła się z ławki. Oceniła,
że nie dosięgnie kartki, wiec nawet nie próbowała mu jej wyrywać.
Coś jednak musiała zrobić. Jeśli Clay zobaczy swoje imię wpisane
dziesiątki razy w idiotyczne serduszka, to ona chyba umrze ze wstydu.
- Coś się stało?
- No właśnie nie wiem. Rzecz w tym, że zacząłeś mnie unikać. Czy to
przez tamten wieczór?
- No wiesz! - obruszył się. - Naprawdę masz o mnie tak złe zdanie?
Nie odpowiedziała. Grała na zwłokę.
- Nie unikam cię - tłumaczył Clay. - Po prostu ty pracujesz na
pierwszą zmianę, a ja na drugą, nic więc dziwnego, że się rozmijamy. -
Przestając myśleć o tym, co trzyma w dłoni, opuścił rękę.
Kaitlyn zauważyła, że starannie pominął jeden istotny fakt -
ostatniego wieczoru miał wolne. Dowiedziała się o tym przypadkiem.
- Wczoraj wieczorem wpadła do nas Lori. Myślała, że cię zastanie.
- Lubię ją, ale nie jestem zainteresowany.
Zrobił krok do przodu i znalazł się tak blisko Kaitlyn, że dzieliło ich
tylko parę centymetrów. Pogładził palcami jej policzek.
- To ty mi się podobasz. Serce zabiło jej szybciej.
- Ale ja wyjeżdżam.
- Wiem - powiedział łagodnym tonem. - Ale to nie przeszkadza,
żebyśmy mogli zostać przyjaciółmi. Żebyśmy mogli...
Pochylił głowę i pocałował ją. Gdy Kaitlyn odpowiedziała z równym
zaangażowaniem, zapomniał o kartce i pozwolił jej upaść na ziemię,
by mieć wolne obie ręce. Nie miała pojęcia, ile czasu minęło do chwili,
gdy Clay delikatnie wypuścił ją z objęć. Serce biło jej w piersi jak
szalone. Odsunęła się, sięgnęła po nieszczęsną, zdradziecką kartkę i
pospiesznie zmięła ją w kulkę, którą wcisnęła do kieszeni.
- Umówmy się na piątkowy wieczór - zaproponował. •*• Pójdziemy
gdzieś się zabawić. Nie będziemy mówić ani o śledztwie, ani o
wyjazdach, ani o pracy, ani o karierze. Po prostu miło spędzimy razem
czas.
- Nie mogę - powiedziała z żalem Kaitlyn. - Szyję sukienkę dla
dziewczyny z sąsiedztwa i obiecałam, że w sobotę skończę. W niedzielę
jest quinceanera.
- Qui... co?
Uśmiechnęła się. Sama też do niedawna nie wiedziała, że istnieje coś
takiego.
- Quinceanera - powtórzyła. - To taka specjalna ceremonia, która
odbywa się wtedy, gdy hiszpańska dziewczynka staje się panną.
Właśnie w niedzielę Sabrina skończy piętnaście lat.
Clay przyglądał się jej podejrzliwie.
- Naprawdę nie zmyślam i nie próbuję się wykręcić. To bardzo
poważna sprawa.
- I własnoręcznie szyjesz jej sukienkę? - spytał z niedowierzaniem.
- Tak, sama ją zaprojektowałam i sama wykonuję. Będzie
niepowtarzalna.
- Miałbym wielką ochotę ją zobaczyć.
W jego głosie brzmiało szczere zainteresowanie i to ją ujęło.
- Z przyjemnością ci ją pokażę.
- To zajrzę do ciebie w weekend, dobrze?
- Dobrze. Jesteśmy umówieni.
Z uśmiechem skradł jej jeszcze szybkiego całusa na pożegnanie i
odszedł, pogwizdując wesoło.
Kaitlyn popatrzyła za nim z westchnieniem. Będzie go jej brakować.
Bardzo.
Wyjęła torebkę z szuflady i ze znużeniem przeciągnęła dłonią po czole.
Nie znosiła zostawać w pracy do późna, a już najbardziej wtedy, gdy
miała przed sobą wyjątkowo pracowitą noc.
Sukienka, którą zaprojektowała dla Sabriny, mogła śmiało
konkurować z wyrafinowaną suknią ślubną. Wiedząc, jak wielką wagę
ma dla młodej Hiszpanki niedzielna ceremonia, Kaitlyn pozwoliła
rozszaleć się swojej wyobraźni. W rezultacie powstała oszałamiająca
kreacja inspirowana hiszpańskim folklorem, zdobiona setkami
perłowych koralików. Wykonanie misternego haftu było bardzo
czasochłonne, a pośpiech mógł zepsuć cały efekt. Jeśli skończy do
północy, to i tak będzie dobrze...
Wyłączyła komputer, ogarnęła wzrokiem biuro, sprawdzając, czy
wszystko w porządku, zgasiła światło i przez chwilę stała w ciemności,
zastanawiając się, czy Clay nadal chciałby gdzieś z nią wyjść, gdyby
jakimś cudem udało jej się skończyć suknię trochę wcześniej. Może
zniechęcił się kolejną odmową?
Westchnęła, otworzyła drzwi na korytarz i niemal wpadła na
mężczyznę w ciemnym ubraniu. Serce podskoczyło jej do gardła.
Oboje drgnęli nerwowo. - Kaitlyn!
- John! Ależ mnie wystraszyłeś. - Myślałem, że wszyscy już poszli do
domu.
Patrzyli na siebie z zakłopotaniem. Johna nie było w mieście przez
ostatni tydzień. Wyjeżdżał służbowo. Spotkali się po raz pierwszy od
tamtego feralnego dnia, gdy ' Kaitlyn wyszła od niego, trzaskając
drzwiami.
- Poniosło mnie ostatnim razem. Nie byłem sobą. Wy-. baczysz mi?
Wahała się tylko przez moment, po czym kiwnęła głową. Z jednej
strony John sporo nabroił i nie powinna pozwolić mu, by wywinął się
tak tanim kosztem, ale z drugiej był jej na tyle obojętny, że nawet nie
czuła do niego urazy.
- No to świetnie. Powiedz mi, co ty tu właściwie robisz o tej porze?
- Kończyłam sprawozdanie na jutro. A ty?
- Musiałem to i owo załatwić - odparł wymijająco. -Teraz jednak pora,
żebym spełnił swój obywatelski obowiązek i przysłużył się
społeczności.
Kaitlyn przyjrzała mu się podejrzliwie. O czym on mówi? Jaki
obywatelski obowiązek? Nagle zrozumiała, że powiedział to
żartobliwym tonem i olśniło ją. W natłoku wydarzeń zupełnie
zapomniała o dorocznym festiwalu „Dni Shelby". Właśnie się zaczynał
i miał trwać przez tydzień.
- Obawiam się, że w tym roku uliczne tańce obejdą się beze mnie.
Muszę dokończyć sukienkę dla Sabriny.
- Tę z całą masą koralików?
Skinęła głową, miło zaskoczona, że pamiętał.
- Tak. Wczoraj zrobiłam ostatnią przymiarkę. Ojciec Sabriny omal nie
popłakał się ze wzruszenia. Wyglądała jak prawdziwa księżniczka. O
to mi właśnie chodziło, kiedy wymyślałam projekt.
Zauważyła, że John słucha jej niezbyt uważnie. Raz czy dwa zerknął w
stronę magazynów. Może Ramona też pracowała dziś do późna i to ze
względu na nią został?
- Miło było cię zobaczyć, ale muszę już lecieć - powiedziała szybko i
odwróciła się, ale John przytrzymał ją za ramię.
- Słuchaj, a gdyby udało ci się skończyć w miarę wcześnie, to może
poszłabyś ze mną na te tańce?
- A nie chcesz iść z Ramona?
- Jest dzisiaj zajęta.
Aha, więc mam być nagrodą pocieszenia, pomyślała Kaitlyn, ale wcale
nie poczuła się dotknięta. To dziwne, jak obojętne stały się jej relacje z
mężczyznami. Z jednym wyjątkiem oczywiście.
- Obawiam się, że nie uda mi się niczego przyspieszyć - odparła z
uprzejmym uśmiechem.
- Ja jednak zaryzykuję i wieczorem zadzwonię do ciebie, żeby spytać,
jak ci idzie, dobrze? Może jednak zdążysz? Chciałbym się jakoś
zrehabilitować za tamten wieczór.
- W porządku, zaryzykuj, ale ostrzegam, że masz niewielkie szansę na
wygraną. - Roześmiała się. - Zresztą nie wyglądasz mi na hazardzistę.
John także się roześmiał.
- Mało mnie znasz.
W jego głosie zabrzmiała jakaś dziwna nuta i Kaitlyn pomyślała nagle,
że może faktycznie niezbyt dobrze go znała. Gzy to możliwe, żeby to
właśnie John okradał firmę? Czy dla dodatkowych pieniędzy byłby
gotów zaryzykować utratę pracy, prestiżu, perspektyw, a nawet i
wolności?
Nie, to nie miało sensu. • Ale czy ludzie zawsze zachowują się
sensownie?
Za piętnaście jedenasta skończyła przyszywać ostatni połowy koralik.
Z ulgą odchyliła się na oparcie kuchennego krzesła, prostując plecy.
Gotowe. Każdy ścieg, każdy szew, każdy detal znajdował się na swoim
miejscu. ..,*• Kaitlyn uśmiechnęła się z satysfakcją, wstała i pieczo-
łowicie zapakowała sukienkę do dużej przezroczystej torby na
ubrania. Gdy ją zamykała, ostatni raz pieszczotliwie pogładziła
delikatny materiał. Częściowo wzorowała sukienkę Sabriny na
zaprojektowanej dla siebie sukni ślubnej. Tylko Sabrina będzie miała
we włosach diadem, podczas gdy dla siebie Kaitlyn wymyśliła
misternie upięty długi welon.
Zastanowiła się, czy ten projekt nie pozostanie na zawsze jedynie na
papierze. Czas upływał. Z wyjątkiem J^ori wszyscy jej przyjaciele
pozakładali już rodziny. Dawniej podobne myśli w ogóle nie
przychodziły jej do głowy, ale to się zmieniło, odkąd w mieście pojawił
się Clay Barrett.
Och, nie, oczywiście nie dlatego, by chciała za niego wyjść! Nie, co za
absurdalna myśl! Po prostu zaczęła się zastanawiać, czy nie oczekuje
od życia za dużo. Może trzeba było pogodzić się z rzeczywistością,
poślubić miłego miejscowego chłopca, z czasem otworzyć mały butik i
wieść spokojne życie?
To jeszcze głupsze myśli niż poprzednio! Nie po to przez te wszystkie
lata zaciskała zęby i parła do przodu krok po kroku, żeby teraz zacząć
się wahać. Widocznie jest przemęczona, i tyle.
Niestety, wcale nie chciało jej się spać. Może zadzwonić do Claya? Na
pewno też jeszcze nie śpi o tej porze. Dla niego jedenasta to wczesny
wieczór. Może miałby ochotę zobaczyć, jak ludzie bawią się na ulicach
podczas festiwalu w Shelby?
Sięgnęła po słuchawkę telefonu, ale w tej samej chwili rozległo się
pukanie do drzwi. Clay, bo któżby inny? Pewnie pomyślał dokładnie o
tym samym, co ona i przyszedł zabrać ją na tańce. To niesamowite, że
potrafili się tak wspaniale zgrać.
Pospiesznie schowała torbę z suknią do szafy i tanecznym krokiem
podbiegła do drzwi. Otworzyła je z uśmiechem, który nagle przygasł.
- John? Ty tutaj?
- Wiem, że miałem zadzwonić, ale pomyślałem, że zaryzykuję jeszcze
bardziej i wpadnę.
Ponieważ wciąż trzymała drzwi otwarte, potraktował to jako
zaproszenie i wszedł do środka.
- I co? Gotowa?
- Gotowa?
- No, sukienka.
- Tak, przed chwilą skończyłam - powiedziała Kaitlyn, ożywiając się
natychmiast. Ponieważ sukienka wyszła lepiej, niż można się było
spodziewać, czuła potrzebę pochwalenia się. - Czy chciałbyś zobaczyć
moje dzieło?
- Pokaż - zgodził się bez entuzjazmu, spoglądając na zegarek.
Gdy opowiadała o sukni Clayowi, wydawał się naprawdę
zainteresowany jej pasją, tymczasem John po prostu starał się być
uprzejmy. Owszem, doceniał jej pracę, ale nie o to jej chodziło.
- Może jednak innym razem - zaproponowała lekkim tonem,
bagatelizując sprawę. - Późno już, lepiej jedźmy na ; tańce.
John zawahał się.
- Na pewno? Bo jeśli ci na tym zależy, możemy obejrzeć ją teraz.
- Na pewno - zdecydowała.
Gdy John otwierał przed nią drzwi samochodu, nie wytrzymała i
zerknęła w stronę garażu. Tak bardzo by chciała, żeby to Clay stał
teraz przy niej. I to z Clayem chciałaby tańczyć. Tylko z nim.
Ponieważ główna ulica miasteczka była odgrodzona barierkami, Clay
musiał zaparkować harleya na jednej z bocznych uliczek.
- Myślisz, że mogę go tu bezpiecznie zostawić? - spytał, rozglądając się
podejrzliwie. Uliczka tonęła w ciemności, ponieważ paliła się na niej
tylko jedna lampa.
Lori z wdziękiem zeskoczyła z siodełka.
- Jesteś w Shelby - przypomniała mu ze śmiechem. -Tu ludzie
zostawiają domy otwarte i nic się nie dzieje. Kto by tam zabrał twój
motor?
Clay schował kluczyki do kieszeni i mrugnął wesoło do Lori.
- Dobra, czemu nie powiesz wprost, że niepotrzebnie panikuję?
- Niepotrzebnie panikujesz - podchwyciła natychmiast. Roześmiali się
oboje.
- To fantastycznie, że byłeś w domu, kiedy zadzwoniłam. I że mogłeś
przyjechać. Czy wiesz, ile to dla mnie znaczy, że przyjęli mój artykuł
do druku i chcą ze mną nadal współpracować? Koniecznie muszę to
uczcić! Miałam ochotę zadzwonić po Kaitlyn, ale wiedziałam, że ona
jest dzisiaj zajęta.
- Tak, kończy jakąś sukienkę. To dziwne, że poświęca tyle czasu
sąsiadce.
- Co w tym dziwnego, że robi coś dla innych? Rodzina Sabriny nie jest
zamożna, nigdy by ich nie było stać na taką kreację, jaką na pewno
wyczaruje Kaitlyn.
Lori wzięła Claya pod rękę i ruszyli w stronę, skąd dochodziły dźwięki
muzyki. Na głównej ulicy miasteczka kłębił się wesoły, kolorowy tłum.
Nieopodal znajdował się namiot, gdzie sprzedawano piwo. Kolejka
posuwała się bardzo szybko, piwo było wyborne, towarzystwo Lori
przemiłe i wszystko byłoby świetnie, gdyby nie brak Kaitlyn. Szkoda,
że to nie ona stała teraz przy nim.
- Masz stanowczo zbyt poważną minę jak na taki wieczór - zauważyła
Lori, zaglądając mu w twarz. - Muszę cię jakoś rozruszać. Chodź,
zatańczymy.
Oczami wyobraźni ujrzał nagle Kaitlyn, siedzącą samotnie w kuchni,
zgarbioną przy maszynie do szycia. Zrobiło mu się głupio na myśl, że
on ma tu tańczyć i pić piwo, podczas gdy ona tak ciężko pracuje.
Powinien był jej zaproponować, że dotrzyma jej towarzystwa. Czemu
wcześniej na to nie wpadł?
- Martwisz się czymś? - zatroszczyła się Lori.
Pomyślał, że nie może zawieść kolejnej osoby. Obieca} przecież, że
razem uczczą jej sukces. Nie mógł mieć smutnej miny i błądzić gdzieś
myślami, psując tym samym dziewczynie wyjątkowy wieczór.
- Ależ skąd - zaprotestował, rozjaśniając twarz w uśmiechu. - Idziemy
tańczyć!
Gdy Kaitlyn i John dotarli na miejsce festiwalu, było już dobrze po
jedenastej i zabawa trwała w najlepsze.
- Masz ochotę na piwo? - spytał John, wskazując w stronę namiotu.
- Lepiej nie. Jestem tak zmęczona, że alkohol zwali mnie z nóg.
- No i świetnie. Zawiozę cię wtedy do domu i zaniosę do łóżka.
- Chyba nie w tym życiu - odparła żartobliwym tonem, starając się nie
urazić Johna, a jednocześnie dać mu jasno do zrozumienia, że nie jest
zainteresowana jego propozycją.
W odpowiedzi wzruszył tylko lekko ramionami, jakby przyjął kosza ze
spokojną rezygnacją. Kaitlyn odniosła jednak wrażenie, że przez
moment widziała w jego oku zły błysk.
John rozejrzał się dookoła.
- Ciekawe, czy spotkamy Lori i Claya - rzucił niby mimochodem.
- Lori i Claya? - zdziwiła się Kaitlyn. - Skąd taki pomysł? Co ty?
John skwitował jej zdumienie pobłażliwym uśmiechem.
- Jak to skąd? Podobno ostatnio często widuje się ich razem.
- Jak to? - wyrwało się jej. Zakłopotana, odchrząknęła i spróbowała
odezwać się spokojniejszym głosem: - To znaczy, jak to możliwe? Ona
pracuje na pierwszą zmianę, on na drugą, przy takim układzie nie
mają raczej szans, żeby się spotykać.
- Dla chcącego nic trudnego - odparł zagadkowo John. - Słyszałem, że
Reynolds klei się do niej...
- Co ty mi tu opowiadasz? - żachnęła się. - Przecież oni ledwo się
znają.
John kpiąco uniósł brwi.
- Nie trzeba kogoś znać, żeby z nim sypiać.
Poczuła nagłą irytację na widok zjadliwego uśmieszku na jego twarzy.
To wszystko były jakieś obrzydliwe pomówienia. Nie wierzyła ani w to,
że Clay zaczął podrywać jej przyjaciółkę, gdy ona mu odmówiła, ani w
to, że Lori mogłaby z nim sypiać.
- Jak widzę, jeśli chodzi o plotki, jesteś świetnie zorientowany. -
Starała się rzucić tę uwagę nonszalanckim tonem, ale sama słyszała,
że głos jej się lekko łamie.
- To nie są żadne plotki. Wszyscy o tym wiedzą - odparł John, biorąc
ją w objęcia, ponieważ właśnie rozległa się nastrojowa melodia.
Już miała ochotę spytać, czy wszyscy wiedzą, że to z nią Clay
próbował umówić się na ten wieczór, gdy kątem oka spostrzegła błysk
platynowych włosów.
- Chyba widziałam Lori - powiedziała, wykręcając głowę.
- Gdzie? - John rozejrzał się w dumie. - Ja jej nie widzę.
Rzeczywiście, wprawdzie w tłumie dało się dostrzec kilka blondynek,
ale Lori wśród nich nie było.
- Chyba mi się zdawało - westchnęła i poddała się rytmowi.
Muzyka snuła się miękko i marzycielsko, pary kołysały się wolno.
Kaitlyn oparła głowę na ramieniu Johna, zastanawiając się, jak
poprowadzić rozmowę, by jakoś go wybadać. Cały czas nie wiedziała,
czy łączy go z Ramoną coś na tyle poważnego, że ewentualnie mogłaby
mu pomagać w podejrzanym procederze. Jak by tu nakierować
rozmowę na interesujący ją temat?
Chyba najlepiej będzie po prostu powiedzieć, że ostatnio wpadła na
Ramonę w sklepie i spytać, czy John...
- Kaitlyn?
Jej serce rozpoznało ten głos jeszcze wcześniej niż ona i podskoczyło
gwałtownie.
Podniosła głowę i spojrzała wprost w zaskoczone oczy Claya.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- Clay! - wykrzyknęła, rumieniąc się w nagłym poczuciu winy, choć
przecież nic złego nie zrobiła. - Co ty tu robisz?
- To zabawne - mruknął, spoglądając z ukosa na Johna. - Miałem ci
zadać to samo pytanie.
- Skończyłam sukienkę wcześniej, niż myślałam. John wpadł
zobaczyć, jak mi idzie, no i jesteśmy.
- No i jesteśmy jedną wielką, szczęśliwą rodziną - dopowiedziała z
radosnym śmiechem Lori, mocniej przyciskając ramię Claya.
Kaitlyn popatrzyła na przyjaciółkę dziwnym wzrokiem, ponieważ
zabrzmiały jej w uszach słowa Johna:
„Reynolds klei się do niej..."
Ale czy można było dziwić się temu? Przecież to oczywiste, że Clay
wolał Lori. Wystarczył jeden rzut oka, żeby porównać obie dziewczyny.
Kaitlyn w prostej bawełnianej bluzce i nieco znoszonych dżinsach
wyglądała zupełnie przeciętnie, podczas gdy jej przyjaciółka
przyciągała wzrok chyba wszystkich obecnych na festynie mężczyzn.
Te obcisłe czarne spodnie, ta bluzeczka z kuszącym dekoltem, figura,
włosy, oczy...
Właśnie, oczy. Oczy Lori błyszczały podejrzanie. Kaitlyn przyjrzała się
badawczo jej zarumienionej twarzy. Przyjaciółka bardzo rzadko sięgała
po alkohol, ponieważ natychmiast uderzał jej do głowy. Wyglądało na
to, że tej nocy pofolgowała sobie...
- Piłaś?
- Kto? - Lori wskazała na siebie teatralnym gestem. -Ja?
Kaitlyn wyraźnie poczuła zapach alkoholu. A zatem Lori w obecności
Claya odstępowała od swoich zasad... Widać rzeczywiście nieźle się
zabawiali.
- Czyli to prawda, co ludzie opowiadają - skwitowała zimno, rzucając
Clayowi niechętne spojrzenie. Clay zamarł.
- Nie rozumiem, o czym mówisz.
- Przestań udawać, dobrze?
- Daj spokój. - John położył dłoń na jej ramieniu, próbując ją
zmitygować. Kaitlyn strząsnęła jego rękę.
- Już ja wiem, co o tym myśleć.
Pomiędzy nią a Clayem wytworzyło się niezwykłe napięcie. I choć
otaczał ich tłum ludzi, wydawało się, jakby byli zupełnie sami.
- Doprawdy? - zdziwił się z chłodną uprzejmością. -A może zechcesz
mi wyjaśnić, co takiego masz na myśli?
- Coś jej się wydaje - wtrąciła Lori i zwróciła się do przyjaciółki: -
Słuchaj, wypiłam jedno małe piwo, to wszystko. Nie jestem pijana.
Mam szampański humor, bo zapłacili mi za ten duży artykuł. Chcę to
uczcić, chcę się bawić, jestem taka szczęśliwa!
Te słowa podziałały jak kubeł zimnej wody. Kaitlyn przyjrzała się
uważniej i dopiero teraz zauważyła, że błyszczące oczy przyjaciółki są
jasne i bystre, bez śladu alkoholowej mgiełki. Jeśli Lori była pijana, to
rzeczywiście tylko szczęściem.
Zawstydziła się. Na policzki wypłynął jej zdradziecki, gorący
rumieniec.
- Strasznie mi głupio.
- Każdy mógł się pomylić - odezwał się znienacka John. - To
zrozumiałe w takiej sytuacji.
Uciszyła go spojrzeniem, które zazwyczaj posyłała braciom. John nie
był bez winy, ale to nie usprawiedliwiało jej zachowania.
- Nie nam pojęcia, co mnie naszło. Lori, bardzo cię przepraszam.
- Ludzie często myślą, że za dużo wypiłam, podczas gdy ja jestem
zupełnie trzeźwa. - Lori wzruszyła ramionami, ale widać było, że czuje
się zraniona.
- Ludziom wolno. Ale ja powinnam wiedzieć lepiej. Jestem twoją
przyjaciółką. Jak mogłam cię posądzać?
Jednak lori potrafiła okazać godną podziwu wielkoduszność i z
uśmiechem uścisnęła Kaitlyn za ramię, dając jej do zrozumienia, że
nie żywi już żadnej urazy i wszystko jest w porządku.
- O, przestali grać, widocznie zespół zrobił sobie przerwę - zauważyła
Lori i skinęła na Johna. - Chodź, jak się pospieszymy, to zdążymy,
zanim zrobi się kolejka. Kupimy coś do picia. - Z wesołą miną puściła
oko do przyjaciółki. - Oczywiście, mam na myśli wodę mineralną.
Kaitlyn poczekała, aż tamci dwoje oddalą się i dopiero wtedy zwróciła
się do milczącego Claya.
- Bardzo mi przykro z powodu mojego zachowania.
- To, że właśnie obraziłaś swoją najlepszą przyjaciółkę i omal nie
zepsułaś jej wyjątkowego wieczoru, nie jest moją sprawą. Chciałbym
jednak wiedzieć, o co posądzałaś mnie. Kaitlyn widziała w jego oczach
taki sam żal jak chwilę wcześniej w oczach Lori. Serce jej się ścisnęło.
- O nic cię nie posądzałam. Myślałam tylko... - Zawahała się.
- Co? - ponaglił niecierpliwie.
- To mnie nie usprawiedliwia, ale John powiedział, że przecież wszyscy
wiedzą, że ty i Lori bardzo miło się zabawiacie.
Clay zapłonął gniewem.
- I ty mu uwierzyłaś?
- Nie! To znaczy tak... Och, sama już nie wiem, co myślałam. Ale kiedy
zaraz potem zobaczyłam was razem... Z rozdrażnieniem przejechał
palcami po włosach.
- Sam już nie wiem, co gorsze. Czy to, że on łże w żywe oczy, czy to, że
bez zastrzeżenia wierzysz w takie oszczerstwa.
- To wszystko dlatego, że było mi przykro, bo poszedłeś z nią na tańce.
Myślałam, że wolisz mnie! I że to ze mną chciałbyś tańczyć -
tłumaczyła, ale nagle przeraziła się. Jej słowa brzmiały jak dąsy
zakochanej szesnastolatki.
Ku jej zaskoczeniu wyraz twarzy Claya złagodniał w jednej chwili, a na
jego ustach pojawił się leciuteńki uśmiech.
- Przecież prosiłem, żebyś ze mną poszła. Sama dałaś mi kosza.
- Bo myślałam, że dokończenie sukienki zajmie mi więcej czasu. Kiedy
skończyłam i jeszcze nie było jedenastej, chciałam zadzwonić do
ciebie, ale akurat wtedy przyjechał John...
- Ja też myślałem, że spędzę ten wieczór w domu, ale zadzwoniła Lori,
że nie ma z kim świętować.
- I rzeczywiście jest co świętować - przyznała Kaitlyn. - To był długi
artykuł, włożyła w niego mnóstwo pracy. Bardzo się martwiła, czy go
opublikują, długo nie odpowiadali. No i proszę, udało się. A ja nawet
jej nie pogratulowałam!
- Zdążysz. Noc jest jeszcze młoda - pocieszył ją Clay.
Ponad jego ramieniem spostrzegła zbliżającego się Johna, który niósł
dwie butelki wody mineralnej. Nie miała pojęcia, czy John
specjalnie ją wrobił w nieprzyjemną sytuację, ale nawet jeśli nie, to i
tak straciła serce do dalszej zabawy w jego towarzystwie. Nawet jeżeli
noc była jeszcze młoda...
- Naprawdę nie chcesz, żebym wszedł?
Kaitlyn ze znużeniem oparła się o kolumienkę werandy. Nie mogła
uwierzyć, że facet może być tak mało pojętny. Czy on naprawdę nie
rozumiał, że nie miała ochoty spędzać w jego towarzystwie ani jednej
chwili dłużej niż to konieczne? A konieczności nie widziała już żadnej,
ponieważ John nabrał wody w usta w kwestii Ramony. Tak więc cały
ten wieczór należy uznać za stracony.
- Późno już.
John przysunął się bliżej i sugestywnie przejechał palcami po jej
ramieniu.
- A co robisz jutro wieczorem?
- Jutrzejszy wieczór mam zajęty - odparta, nawet nie
siląc się na złagodzenie odmowy uśmiechem.
Spochmurniał.
- Przez kogo? Przez Claya Reynoldsa?
Na dźwięk tego imienia poczuła gwałtowną pokusę, by zerknąć w okna
nad garażem i sprawdzić, czy Clay jest u siebie.
- A nawet jeśli tak, to co?
- Lubisz go, prawda? Widziałem to w twoich oczach. W pierwszej
chwili chciała zaprzeczyć, ale doszła do wniosku, że to nic nie da.
- Jeśli nawet, to co? - powtórzyła.
- To zwykły robotnik, przerzuca paczki w magazynie. Takiego faceta
chcesz?
- Nie bądź takim snobem - powiedziała spokojnie na pozór, choć w jej
głosie pobrzmiewał nieco ostrzejszy ton. - Nie zapominaj, że mój ojciec
i moi bracia też pracują w fabryce jako zwykli robotnicy.
- Myślałem, że ty chcesz czegoś więcej. Podobno zależy ci tylko na
realizacji własnych planów i nie masz czasu na nic innego. I na
nikogo.
- Nadal nie mam czasu na angażowanie się w związek, .pod tym
względem nic się nie zmieniło. Ale lubię tego chłopaka i gdybym kogoś
sobie szukała, to brałabym go pod uwagę.
- A ja? Czy mnie też brałabyś pod uwagę?
- Naprawdę jest już późno - odparta wymijająco, widząc po jego
oczach, że i tak znał odpowiedź na swoje pytanie.
Clay odrzucił kołdrę na bok i wstał z łóżka. Był bardzo zmęczony, ale
w żaden sposób nie mógł zasnąć.
Choć spotykał się w życiu z paroma kobietami, żadna z nich nie
wywarła na nim takiego wrażenia jak Kaitlyn. I przy żadnej nie czuł
się tak jak przy niej. Gdy tego wieczoru zobaczył ją w objęciach Johna,
doznał wstrząsu. Opanował się z najwyższym trudem.
Dopiero teraz zrozumiał, że źle zrobił, prosząc ją kiedyś, by została z
nim na noc. Tak naprawdę wcale tego nie chciał. Przynajmniej
niezupełnie o to mu chodziło. Chciał, żeby z nim została na całe życie.
Pragnął jej teraz nawet bardziej niż przedtem, ponieważ pragnął
jeszcze jej serca. Tylko jak je zdobyć?
Na zewnątrz rozległo się szczekanie psa. Clay wyjrzał przez okno i
wtedy zauważył kładący się na trawniku odblask. W kuchni paliło się
światło.
Serce zabiło mu szybciej. Teraz. Wyciągnął z szuflady koszulkę i
szorty, ubrał się i zszedł na dół.
Kaitlyn właśnie nalała sobie szklankę mleka, gdy usłyszała jakiś
odgłos. Ostrożnie odstawiła szklankę na stół i nasłuchiwała przez
chwilę. Coś jakby skrobało w tylne drzwi.
Skaranie z tym kotem.
Westchnęła, podeszła do drzwi i zniecierpliwionym gestem otworzyła
je na oścież.
W mroku zamajaczyła czyjaś twarz.
Dziewczyna cofnęła się gwałtownie, czując, jak serce łomocze jej w
piersi. Chciała zatrzasnąć drzwi, ale ten ktoś uprzedził ją, blokując
drzwi stopą. Popchnęła mocniej. Czy wiedział, że była sama? Czy
naprawdę ojciec musiał akurat dziś jechać z wizytą do przyjaciela? I
czemu bracia jeszcze nie wrócili?
- Jeśli nie chcesz mnie widzieć, to po prostu mi to powiedz - odezwał
się z rozbawieniem znajomy głos. - Nie musisz łamać mi nogi, żebym
zrozumiał.
- Clay! - zawołała z ulgą i czym prędzej wpuściła go do środka. - A co
ty tutaj robisz w nocy?
- Nie mieliśmy okazji, by dokończyć rozmowę. Widziałem jakiś czas
temu, że John cię odwiózł i pojechał, a teraz zobaczyłem, że w kuchni
nadal pali się światło, wiec pomyślałem, że skoro oboje nie śpimy,
może moglibyśmy pogadać.
- To dlaczego nie zadzwoniłeś normalnie do drzwi?
- Nie chciałem nikogo obudzić.
- Jasne, lepiej mnie przestraszyć. Omal nie dostałam zawału.
Popatrzył na nią z nagłym zatroskaniem.
- Naprawdę tak bardzo cię przestraszyłem? Wcale nie chciałem.
- Może i nie chciałeś, ale udało ci się znakomicie -Kaitlyn przycisnęła
dłoń do piersi. - Serce tak mi wali, że nie wiem, kiedy się uspokoi.
- Wybacz. - Posłał jej rozbrajający uśmiech i zajął miejsce za stołem.
Zauważyła, że włosy odgniotły mu się od poduszki. Jej bracia też tak
wyglądali, gdy kładli się spać z mokrą głową, bo nie chciało się im
suszyć.
- Przeziębisz się, jak będziesz spał z mokrymi włosami - upomniała go
automatycznie.
De razy wygłaszała to zdanie? Bezskutecznie powtarzała je też
Benowi. Ale to nie przeziębienia okazały się dla niego groźne...
- Zaraz mi jeszcze powiesz, że nie powinienem pływać po jedzeniu i
inne takie. - Clay zachichotał.
- Ach, wy mężczyźni! - Kaitlyn z westchnieniem pokręciła głową, ale
nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. - Myślicie, że przesadzamy.
Zawsze wiecie lepiej. Ale zapytaj swojej matki, ona powie ci to samo,
co ja.
- Moja matka nie żyje - odparł cicho, wbijając wzrok w blat stołu. -
Zginęła przed rokiem w wypadku samochodowym.
Kaitlyn usiadła na sąsiednim krześle. Nagle poczuła, że chciałaby
dowiedzieć się czegoś o kobiecie, która wychowała takiego syna.
Musiała być wspaniała.
- Opowiedz mi o niej.
- A co byś chciała wiedzieć? Wahała się przez chwilę.
- Kim była? Czym się zajmowała? Gdzie pracowała? Clay aż się
roześmiał.
- Mama nie miała żadnych ambicji zawodowych. Zarabianiem
zajmował się ojciec. Założył własny interes.
- I ona mu tylko pomagała?
- Nie, to też nie. Mama zajmowała się domem i dziećmi, to był cały jej
świat i czuła się z tym bardzo dobrze.
- A twój tata nie potrzebował jej pomocy? - spytała Kaitlyn, która
pamiętała, że gdy jej wujek otworzył punkt szewski, to ciocia nie
została w domu, tylko pracowała razem z mężem.
- Rodzice mieli tradycyjne poglądy. Tata uważał, że utrzymanie
rodziny należy do obowiązków mężczyzny. Kaitlyn w zamyśleniu
kiwnęła głową.
- To nie jest zły model, pod warunkiem że obie strony dobrze się czują
w swoich rolach.
- Dla moich rodziców to był dobry układ. Tata mógł poświecić się
pracy, a mama trosce o dzieci. Dzieci były dla niej najważniejsze.
- A ty chciałbyś mieć dzieci? - wyrwało się jej, ale natychmiast
pożałowała tego pytania. Wcale nie chciała znać odpowiedzi.
- Pewnie - przytaknął entuzjastycznie. - Najchętniej dwoje, jednak
gdyby moja żona chciała mieć więcej potomstwa, to nie widzę
problemu.
- A gdyby w ogóle nie chciała? - spytała Kaitlyn, starając się, by ton jej
głosu brzmiał jak najbardziej obojętnie. - Czasami ludzie nie planują
posiadania dzieci.
- Wiem, ale przyznam szczerze, że nie rozumiem takiej postawy.
- Powodów może być wiele. Niektórych po prostu nie stać na
utrzymanie i wychowanie dzieci. Clay pokręcił głową.
- Nie, nie rozumiem, jak można nie chcieć mieć dzieci! A ty jesteś w
stanie to pojąć?
- Ja myślę, że ludzie, którzy nie są do tego przekonani, rzeczy wiście
nie powinni mieć dzieci - powiedziała, starannie dobierając słowa. -1
nie powinni wchodzić w związek z kimś, kto za dziećmi przepada.
- Tak, dobrze to ujęłaś - przytaknął Clay z powagą.
Kaitlyn w milczeniu popatrzyła w jego cudowne orzechowe oczy. Jeśli
chciała być z nim absolutnie szczera, powinna mu teraz powiedzieć,
że ona nie chce mieć dzieci. Gdy Ben zmarł na jej rękach, zrozumiała,
że nie zniosłaby czegoś podobnego po raz drugi. Nie chciała
ryzykować. W dodatku macierzyństwo uniemożliwiłoby jej realizację
marzeń.
A jednak na moment uległa pokusie wyobrażenia sobie, jak
wyglądałyby ich dzieci. Córeczka miałaby zielone oczy i bardzo jasne
włosy. Synek przypominałby tatusia, jak dwie krople wody...
Serce ścisnęło się jej boleśnie.
Dość. Kaitlyn otrząsnęła się, westchnęła i pospiesznie zmieniła temat.
- Skoro pochodzisz z tak tradycyjnej rodziny, to dziwne, że nie
pracujesz u twojego taty.
- A ty chciałabyś pracować u swojego ojca? - odpowiedział pytaniem
na pytanie.
- Niespecjalnie. To znaczy tata jest kapitalny, ale nie do końca
traktuje mnie poważnie. Mam poczucie, że nawet gdyby mi stuknęła
już pięćdziesiątka, wciąż byłabym jego małą córeczką.
- No to masz gotową odpowiedź - podsumował.
- A czym właściwie zajmuje się twój tata?
- Wieloma różnymi rzeczami naraz - odparł wymijająco.
Kaitlyn nie drążyła tematu. Rozumiała, że ludzie są różni, ale była
zadowolona, że ona należy do tych, którzy jasno wiedzą, czego chcą, i
starają się dążyć do celu jak najkrótszą drogą. Dzięki temu unikało
się wiecznych rozterek. Wystarczyło jedynie mieć cały czas przed
oczami cel i odsuwać od siebie wszelkie pokusy o pięknych
orzechowych oczach.
Była już prawie druga w nocy, gdy Clay wrócił do siebie na górę.
Włączył wentylator i wyciągnął się na łóżku, ale sen nadal nie
nadchodził.
Jego myśli nieustannie krążyły wokół Kaitlyn. Nie tylko ją kochał, ale
również podziwiał. Była bezgranicznie oddana najbliższym, zdolna do
poświęceń, wrażliwa na potrzeby innych ludzi.
Im więcej o niej wiedział, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu,
że ta i żadna inna. Imponowała mu tym, że wiedziała, czego chce, że
była wierna swoim marzeniom i z determinacją próbowała zrobić coś
ze swoim życiem. A jak on wypadał w porównaniu z nią? Musiał
przyznać, że mizernie.
Opływając w dostatki, dorastał we wspaniałej rodzinie, gdzie mama
otaczała go bezwarunkową miłością, a sprawiedliwy i niezawodny
ojciec nie tylko nauczył go tajników prowadzenia interesów, ale też
wpoił mu zasady godnego życia. Trudno byłoby otrzymać więcej. I jak
on to wszystko wykorzystał, co z tym zrobił?
Nic.
Owszem, ukończył z wyróżnieniem dwa fakultety i zarządzał filią firmy
w Paryżu, czego wielu mu zazdrościło, ale to były łatwiutkie
osiągnięcia, które nie wymagały od niego większego wysiłku, bo
wszystko miał podane jak na tacy. Sam z siebie niczego nie osiągnął,
nie pokazał lwiego pazura. Dotąd uważał, że to z winy ojca, który nie
dał mu dość władzy i czasu, by mógł się naprawdę wykazać. Czuł
urazę, że ojciec traktuje go jak smarkacza.
I słusznie, bo zachowywał się jak smarkacz. Teraz to widział.
Poczuł, że ogarnia go wstyd. Jak mógł być dotąd tak ślepy? Dlaczego
dotarcie do prawdy o sobie zajęło mu tyle czasu?
Dobrze, że mógł przyjechać do Shelby. Tak jak to przewidziała Kaitlyn,
znalazł tu czas, by zastanowić się nad sobą i nad swoim życiem. I nad
tym, czego właściwie chce.
Niedobrze tylko, że właśnie odkryta prawda o sobie była tak bolesna.
Ale to się zmieni. Nie, nie zmieni się samo. On to zmieni. Gdy tylko
wróci do Chicago, założy własną firmę i zacznie pracować na swoim.
To, czy odniesie sukces, czy poniesie porażkę, będzie zależało
wyłącznie od niego samego.
A co z Kaitlyn?
Bez niej każdy sukces będzie mniejszy, a porażka większa. Tylko z nią
wszystko będzie takie, jak powinno.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Clay pociągnął łyk piwa i oparł się o barierkę na werandzie przed
domem Lori. Na przyjęcie przyszedł razem z Kaitlyn, ale zasugerował,
że lepiej będzie się rozdzielić, bo wtedy ich szansę na zdobycie
interesujących informacji wzrosną, a tym samym śledztwo posunie się
do przodu.
I co z tego, że pomysł sam w sobie był dobry, skoro mu jej brakowało?
Spojrzał tęsknie w stronę trawnika, gdzie Kaitlyn rozmawiała z grupką
jego kolegów z magazynu. Gdy jeden z nich, Hank, po przyjacielsku
otoczył ją ramieniem, Clay zmarszczył brwi.
- Prawda, że ona dziś ślicznie wygląda? - zagaiła Lori, dostrzegłszy
jego posępne spojrzenie.
- Jeszcze jak! - przytaknął, nie odrywając wzroku od smukłej sylwetki.
Kaitlyn uczesała się dzisiaj inaczej niż zwykle. Długie włosy upięła w
sposób, który uwydatniał klasyczną urodę jej rysów. Żółta sukienka,
jeden z jej projektów, miała krzyżujące się na dekolcie ramiączka, co
wyglądało bardzo interesująco. Do tego stopnia, że Hank nie odrywał
wzroku od biustu dziewczyny.
Clay zacisnął dłoń w pięść.
- Nie przejmuj się. - Lori poklepała go po ramieniu, dodając mu
otuchy. - Jesteś jedynym facetem, na którym jej zależy.
Dopiero teraz popatrzył na nią.
- Skąd taka pewność?
- Znam ją od lat. Wiem, jak to jest, gdy się zakocha. Jeśli Lori chciała
go pocieszyć, to trafiła jak kulą w płot.
- Mówisz o tym, jak mu tam, Kennym?
- Aha. To był poważny związek. Wszyscy myśleliśmy, że to właśnie to.
A tu nic z tego nie wyszło.
- Dlaczego? Co takiego właściwie się stało? Lori zastanowiła się,
popijając mineralną.
- Trudno powiedzieć. Kaitlyn twierdziła, że nie zgrali się w czasie.
- Jak to nie zgrali się w czasie?
- To było ładnych parę lat temu, ona akurat kończyła szkołę, on
chciał się żenić. Uznała, że ślub przeszkodzi jej w wyrwaniu się z
prowincji i ułożeniu życia po swojemu. Kenny albo kariera. Pa, pa,
Kenny! Tak po prostu. - Lori pstryknęła palcami.
Clay popatrzył na nią w milczeniu.
- Czy to ostrzeżenie?
- Próbuję ci tylko powiedzieć, żebyś jej do niczego nie przynaglał.
Tydzień temu na tańcach zrozumiałam, jak bardzo jej się podobasz.
Do tej pory Kaitlyn mydliła wszystkim oczy, powtarzając, że wcale jej
na tobie nie zależy. Zależało jej od samego początku i to nawet
bardziej, niż sama przypuszczała.
- Lorelei Loveland, wszędzie cię szukałem!
Clay odwrócił się z irytacją na dźwięk męskiego głosu. Czemu ktoś
musiał im przerywać akurat w najważniejszym momencie?
Przed nimi stał dyrektor generalny zakładów McCashlin Enterprises w
stanie Iowa. W barwnej kraciastej koszuli i spodniach khaki nie
wyglądał na sześćdziesiąt parę łat.
- Paul, tak się cieszę, że przyszedłeś! - rozpromieniła się Lori.
- A czy ja kiedykolwiek opuściłem choćby jedno z twoich przyjęć? -
spytał żartobliwym tonem i przeniósł spojrzenie na Claya.
- Ach, właśnie, poznajcie się - zmitygowała się Lori. - Paul, poznaj
Claya Reynoldsa, który jest w Shelby od kilku tygodni i pracuje u nas
w magazynie, a na przyjęcie przyszedł z Kaitlyn.
- Wszystkie ważne plotki w jednym zdaniu! - roześmiał się Paul.
Lori uroczo zmarszczyła nosek.
- Clay, ten nieznośny człowiek to Paul Novak, nasz genialny dyrektor
generalny. Podali sobie ręce.
- Miło mi cię poznać. A wiec przyszedłeś tu z Kaitlyn?
Clay nie wiedział, czy Lori wspomniała o tym, żeby stworzyć jakiś
punkt zaczepienia do wspólnej rozmowy, czy po to, by Paul wiedział,
że nic ją z Clayem nie łączy. Paul co prawda mógłby być jej ojcem, ale
patrzył na nią w sposób zupełnie nie ojcowski.
- Tak, panie dyrektorze - odparł, ponownie kierując spojrzenie w
stronę trawnika.
- To wspaniała dziewczyna. I świetny pracownik. Szkoda mi będzie ją
stracić.
Clay zrozumiał, że nadarza się być może jedyna okazja, by pociągnąć
Paula Novaka za język.
- Z tego, co wiem, pracuje pan w McCashlin Enterprises od dawna -
zagaił niezobowiązująco.
- Prawie dwadzieścia lat. Drew i ja znamy się jeszcze ze studiów. Już
wtedy wiedziałem, że mój kumpel daleko zajdzie i wiele osiągnie.
- Ale czy w takiej wielkiej firmie naprawdę dobrze się pracuje? To
znaczy, czy pracownik nie czuje się jak trybik w maszynie, a nie jak
człowiek?
Paul pokiwał głową.
- Czasami tak się zdarza, ale nie w tym przypadku. Drew zawsze
pamięta o ludziach, do każdego ma indywidualne podejście. Nigdy nie
żałowałem, że u niego pracuję.
- Słyszałem jednak, że chce pan odejść - zauważył Clay.
Dyrektor wykonał nieokreślony gest.
- Tak, zamierzałem przejść na emeryturę, ale zmieniłem zdanie. Nie
mogłem.
- A czy wolno spytać o powód? Normalnie Clay nie byłby tak natrętny,
jednak dla dobra śledztwa musiał zapomnieć o grzeczności.
- Cóż, przydałoby się zarobić na nowy samochód - zażartował Paul. - A
prawda jest taka, że po prostu wrosłem w to miejsce. Trudno mi tak
zwyczajnie wyjść i wszystko zostawić. To są lata mojej pracy.
- Ja nie potrafię nigdzie zagrzać miejsca. Nigdy nie byłem gdzieś aż
tak długo, żeby się przywiązać.
- Mam nadzieję, że to się zmieni. Clay pytająco uniósł brwi.
- Może zostaniesz u nas? Mamy dobrych pracowników, zapewniamy
dobre warunki. Kto wie, czy się nie przekonasz.
W tym momencie dostrzegł Paula jakiś wysoki łysiejący mężczyzna,
który stał w pobliżu z grupką gości. Zawołał go i wykonał zapraszający
gest.
- Miło było cię poznać, Clay. Gdybyś kiedyś czegoś potrzebował, zgłoś
się do mnie. - Paul klepnął Claya po ramieniu i poszedł do znajomych.
Ponieważ Lori ulotniła się podczas ich rozmowy, Clay został sam.
- I co myślisz? - rozległo się za jego plecami. Odpowiedział z
uśmiechem, zanim jeszcze zdążył się odwrócić:
- Myślę, że wyglądasz cudownie. Kaitlyn roześmiała się.
- Bądź poważny! Pytam, co myślisz o Paulu?
- Możemy go wykreślić z listy podejrzanych. Lojalny wobec firmy aż do
bólu. Z McCashlinem znają się od lat.
- Też jestem zdania, że trzeba go wykreślić. Nigdy bym go nie
podejrzewała o dokonywanie kradzieży.
- A jednak trzeba było go sprawdzić. Czasem właśnie najmniej
podejrzana osoba okazuje się sprawcą. Perspektywa łatwych i
szybkich pieniędzy może znęcić niejednego. Nawet człowieka, który
wcześniej zawsze był uczciwy.
Kaitlyn ściągnęła brwi.
- A ty byś się posunął do kradzieży, gdybyś miał możliwość szybkiego
zarobku?
- Powiedziałem niejednego, a to nie znaczy przecież, że dla każdego
kradzież jest pokusą. Są ludzie, którzy nie są do niej zdolni, i do nich
się zaliczam. Są też niestety i tacy, których wolę łatwo złamać. Mogą o
tym zdecydować różne czynniki i właśnie nad nimi się zastanawiam.
- Hmm... Słyszałam, jak jacyś znajomi umawiali się z Johnem w
kasynie - przypomniała sobie. Clay ożywił się.
- Hazardziści często popadają w długi. John miałby zatem motyw.
- Teoretycznie tak. Nie pamiętam jednak, by kiedykolwiek wspomniał
o jakiejś przegranej.
- Bo ludzie niechętnie przyznają się do porażek, za to wygranymi
chwalą się na prawo i lewo.
- Chyba muszę z nim porozmawiać - podsumowała Kaitlyn z
ociąganiem. - Proponował kiedyś, byśmy popływali razem łódką.
Powiem mu, że się namyśliłam.
- Dobra. Ja poszukam Ramony.
- A co, jeśli wszystkie nasze wysiłki spełzną na niczym?
- Wtedy zastosujemy inną metodę - odparł Clay niefrasobliwie.
- To znaczy jaką?
- Jeszcze nie wiem. - Wzruszył ramionami. - W każdym razie nic nie
zrobi się samo. Trzeba brać sprawy w swoje ręce.
Godzinę później Clay doszedł do wniosku, że najwyższy czas wdrożyć
nową metodę. Kaitlyn nic nie wskórała z Johnem, a on jak dotąd
niewiele dowiedział się od Ramony.
- Mówiłam ci już, że kupiłam sobie nowy samochód? - spytała
Ramona, a jej oczy aż zalśniły.
- Jaki? - spytał, biorąc z półmiska kolejną tartinkę z wędliną.
- Ostatni model lexusa.
Clay omal się nie udławił z wrażenia, ale nie dał po
sobie nic poznać. Jego przyjaciel Marshall kupił sobie taki model na
wiosnę. Z całą pewnością nie był to samochód, na który mogła sobie
pozwolić skromna urzędniczka.
- Fajny wozik - przyznał. - Jaki kolor?
- Perłowy - powiedziała dziewczyna z rozmarzeniem. - Z kremowym
wnętrzem.
Clay popatrzył na talerz w poszukiwaniu czegoś, czym trudno się
udławić.
- Czemu wybrałaś właśnie lexusa?
- Zawsze mi się podobały, no i w końcu pomyślałam, że raz kozie
śmierć.
- I słusznie! Dlaczego tylko bogaci mają mieć to, co chcą? My też
ciężko pracujemy. Też mamy prawo mieć coś z życia - podsunął
prowokacyjnie Clay.
Wiedział, że nie wolno tak podjudzać drugiego człowieka, ale zaczynał
popadać w desperację i uznał, że w tym przypadku cel uświęca środki.
- Właśnie! - Ramona energicznie skinęła głową. - Dokładnie to sarno
powiedziałam Johnowi.
- A on co? Zgodził się z tym?
- Tak. Na początku miał zastrzeżenia, ale przekonałam go, że trzeba
też myśleć o sobie. Jak człowiek sam się o siebie nie zatroszczy, to
nikt inny o niego nie zadba.
- A już na pewno nie pracodawca - podpowiedział w nadziei, że grając
na jej emocjach, skutecznie rozwiąże jej język.
Trafił w dziesiątkę.
- A żebyś wiedział! Weź na przykład mnie. Pracuję dla zakładów
McCashlina od dziesięciu lat, od chwili gdy skończyłam szkołę. Nie
umiem nic innego. Myślałam, że przepracuję tu całe życie. A teraz
nagle słyszę, że mają wprowadzić jakiś automatyczny system
koordynacji dostaw i zlikwidować moje stanowisko.
W jej głosie brzmiała głęboka uraza. Clay pogratulował sobie w
myślach. Wreszcie coś się działo. Ramona zaczynała się rozgadywać.
- Założę się, że musiałaś być diabelnie zła, jak ci to powiedzieli.
- Gorzej. Poczułam się zdradzona. Do tego momentu naprawdę
utożsamiałam się z firmą i wykonywałam moją pracę z pełnym
zaangażowaniem, ale teraz zupełnie straciłam do tego serce. Jak mnie
nie chcą, to mnie też nie zależy.
- Pracodawcom nie zależy na ludziach, tylko na forsie, jaką z nich
wyciskają. Dlatego musimy sami dbać o nasze interesy. - Dolał oliwy
do ognia.
Ramona popatrzyła na niego uważnie i zawahała się.
- Słuchaj, to nie jest tak, że ja cię próbuję zniechęcić do naszej firmy.
Chcę ci tylko uprzytomnić, że nawet jak już dostałeś tę pracę, nie
możesz czuć się pewnie. W każdej chwili możesz znaleźć się na bruku,
i to zupełnie niezależnie od tego, jak bardzo będziesz się starał. Jeśli
ktoś wpadnie na pomysł kolejnych zmian, to ani się obejrzysz, jak
przestaniesz być potrzebny.
- Akurat o mnie nie musisz się martwić - zapewnił ją. - Ja tam nie
jestem specjalnie lojalny wobec pracodawców, wiec nawet jak mnie
wyleją, to się nie zmartwię.
- Wiem, domyśliłam się.
- Domyśliłaś się? - Ze zdumieniem uniósł brwi. - Jak?
- To proste. Powinieneś być teraz w pracy, a bawisz się na przyjęciu.
Jak to załatwiłeś? Powiedziałeś, że jesteś chory?
Wzruszył ramionami.
- To pierwsze przyjęcie w Shelby, na jakie mnie zaproszono. Chciałem
przyjść, poznać ludzi. Ale inni też byli zaproszeni i nikt nie dał się
namówić na zamianę. To co miałem zrobić?
- Zachowam tę informację dla siebie. - Życzliwym gestem uścisnęła go
za ramię. - Oczywiście nie mogę ręczyć za innych. Zawsze ktoś może
cię wsypać. Nigdy nie wiadomo, komu można ufać.
Nic nie zrobi się samo, trzeba brać sprawy w swoje ręce.
Teraz.
- A ja myślę, że tobie można zaufać. - Clay łagodnie pociągnął ją za
sobą w kąt werandy, gdzie nikt nie mógł usłyszeć, o czym rozmawiają.
- Ramona, mam dla ciebie propozycję.
- Tak? A co to za propozycja?
- Jest taki jeden facet w Omaha, który deklaruje, że kupi każdą ilość
mikroprocesorów, jaką mu dostarczę - wyjawił, ściszając głos. - Nie
interesuje go, skąd je wezmę. Żadnych pytań i żywa gotówka do ręki.
Popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
- Mówisz o kradzieży mikroprocesorów?
- Przede mną nie musisz udawać - przekonywał. -Przecież wiem, że
twój wujek Fred wyleciał z pracy, bo wiedział o tym, co się dzieje w
magazynie.
- Za to ja nie wiem, o czym mówisz. Była tak zszokowana, że na
moment zbiło to Claya z tropu. Czyżby pomylił się, podejrzewając ją?
- Chłopaki mówią, że jak Fred sobie popił, to czasem mu się wyrywało,
że trochę towaru ginie, ale tak naprawdę to wcale nie ginie, tylko
zmienia właściciela. I że on wie, kto podwędza mikroprocesory, ale za
nic w świecie nie doniesie na tę osobę.
- I uważasz, że to ja jestem tą osobą? - Głos jej się lekko załamał, ale
Clay nie dał się zwieść. Nawet nie próbowała powiedzieć, że to
wszystko kłamstwa.
- To chyba zrozumiałe, że wuj ochrania ukochaną siostrzenicę.
- Nie zamierzam tego dalej słuchać. Odwróciła się, ale złapał ją za
ramię i nie pozwolił odejść.
- Też chcę w to wejść. Niby czemu tylko ty masz mieć nową brykę?
Ramona przez chwilę przyglądała mu się bez słowa.
- Naprawdę chcesz okradać swojego pracodawcę?
- Andrew McCashlin ma forsy jak lodu, na biednego nie trafi. -
Roześmiał się cynicznie. - Ja też chciałbym trochę pożyć.
- Nie rozumiem, po co mi to wszystko mówisz. Czemu tego po prostu
nie zrobisz?
- Bo potrzebuję wspornika. Znasz procedury, terminy, zabezpieczenia,
jednym słowem wszystko.
- A jeśli odmówię? - spytała hardo.
Clay musiał przyznać w duchu, że miała odwagę.
- Wtedy nasię policję na twojego wujka. Są świadkowie tego, co
wygadywał po pijaku. Gliny już wszystko z niego wycisną.
Przeszyła go zimnym spojrzeniem.
- Nie podoba mi się ten pomysł.
- Daj spokój, ubijmy interes - nalegał.
- Ramona! - John stał przy bufecie, próbując zabrać jednocześnie parę
talerzy z kanapkami. - Czy mogłabyś mi pomóc?
- Już! - odkrzyknęła i przeniosła spojrzenie na Claya.
- Muszę iść.
- Rozważ moją propozycję - przypomniał z naciskiem.
- Może nawet zapytaj Johna, co myśli na ten temat.
Zmierzyła go takim wzrokiem, jakby widziała go po raz pierwszy. Clay
przysiągłby, że w jej oczach pojawiło się rozczarowanie. Jednak chwilę
później to wrażenie minęło i doszedł do wniosku, że coś mu się
wydawało.
- Dobrze, pomyślę o tym.
Co prawda nie udało mu się wyciągnąć z niej jednoznacznego
przyznania, że ona i John tkwią w tym procederze po uszy, ale to była
tylko kwestia czasu. Co do tego nie miał wątpliwości. Uśmiechnął się z
satysfakcją.
Tak, tata miał rację. Trzeba brać sprawy w swoje ręce.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
- Jak myślisz, dlaczego Ramona w ogóle nie próbowała skontaktować
się z tobą? - Kaitlyn siedziała po turecku na podłodze w pokoju Claya.
Nie lubiła zarywać nocy, bo następnego dnia była półprzytomna, ale
ponieważ Clay pracował na drugą zmianę, mogli rozmawiać dopiero
koło północy. - Przecież minął cały tydzień.
- Wiem. - Clay usiadł obok niej i ze znużeniem przeciągnął dłonią po
twarzy. - Myślałem, że sprawa jest już praktycznie rozwiązana. Na
przyjęciu u Lori Ramona nie zająknęła się ani słowem, że bierze
tygodniowy urlop.
- No dobrze, przecież dzisiaj już wróciła.
- Niby tak, ale przez większość czasu siedziała u Paula w gabinecie.
- Ciekawe, po co ją wezwał? Może waha się, czy wprowadzić ten
automatyczny system koordynacji dostaw i sprawdza, czy jednak
człowiek nie nadaje się lepiej do tej pracy?
- Nie mam pojęcia.
W jego głosie zabrzmiało takie zniechęcenie, że Kaitlyn popatrzyła
badawczo.
- Hej, a gdzie się podziała twoja pewność siebie?
- Poszła szczekać - mruknął, oparł się o kanapę i zamknął oczy. Na
jego twarzy malowało się zmęczenie. - Mecz trwa już długo, a ja
jeszcze nie wbiłem przeciwnikowi gola.
Ogarnęło ją głębokie współczucie. Rozumiała dobrze, że Clay nie chce
zawieść pokładanego w nim zaufania i musi za wszelką cenę rozwikłać
problem kradzieży. Gdyby tylko mogła zrobić cokolwiek, żeby
poprawić mu humor...
I nagle przyszło jej na myśl, co może dla niego zrobić, by go odprężyć.
Uśmiechnęła się promiennie. No proszę, nie podejrzewała siebie o
takie pomysły...
- Ściągaj koszulę - zażądała. Clay wyprostował się z wrażenia i
popatrzył na nią w zdumieniu.
- Co takiego?
- Zdejmuj koszulę - powtórzyła, zacierając dłonie. -Pora na masaż.
- Ale dlaczego?
- Nie dyskutuj, tylko rób, co mówię. Chyba nie chcesz, żebym cofnęła
propozycję?
Natychmiast ściągnął koszulę przez głowę.
- Co teraz?
Sięgnęła po poduszkę i rzuciła ją na podłogę.
- Kładź się.
Położył się na brzuchu, a Kaitlyn zauważyła, że na tle zieleni dywanu
jego opalona skóra wygląda jeszcze bardziej pociągająco.
Przysunęła się i aż przebiegły ją ciarki, gdy położyła dłoń na jego
plecach. Na boku wciąż widniały ślady po wypadku spowodowanym
przez jej ojca.
- Nie byłam chyba dla ciebie specjalnie miła, kiedy spotkaliśmy się po
raz pierwszy - zauważyła.
- To było dawno - zamruczał jak kot, gdy zaczęła mu rozmasowywać
napięte mięśnie. - Po co o tym wspominać?
- Za niecałe dwa tygodnie wyjeżdżam z Shelby - przypomniała mu. -
Jeśli uda ci się pomyślnie rozwiązać sprawę, to może nawet wyjedziesz
jeszcze wcześniej. Wolę, żeby nie było między nami żadnych
niedokończonych spraw.
Nagłym ruchem obrócił się na plecy i spojrzał jej prosto w oczy.
- Ja też tego nie chcę. Żadnych niedokończonych spraw.
Nie zaprotestowała, gdy ujął ją za rękę i przyciągnął do siebie.
Położyła głowę na jego piersi, wsłuchując się w bicie jego serca. Clay
delikatnie gładził ją po włosach.
- Będzie mi ciebie brakować - wyszeptała.
- Kocham cię, Kaitlyn - odpowiedział cicho. - Od pierwszej chwili,
kiedy cię ujrzałem.
Z rozpaczą zacisnęła powieki. Wiedziała, że teraz jeszcze trudniej
będzie im się rozstać.
- To niczego nie zmienia. Zaczął całować jej włosy.
- Naprawdę?
Miała tak ściśnięte gardło, że nie była w stanie wydusić z siebie ani
słowa. Wzięła się jednak w garść i wstała, nie zważając na protesty
Claya.
- Nie idź jeszcze. Proszę.
Ale ona potrząsnęła głową. Miała swoje plany, w których nie
przewidziała miejsca na miłość.
„Kocham cię".
Wpatrywała się w monitor komputera, ale nic nie widziała. Przez cały
ranek w jej głowie rozbrzmiewały te dwa słowa, przeszkadzając w
pracy. Przez cały ranek odsuwała je od siebie i próbowała
skoncentrować się na zadaniach, jakie tego dnia miała wykonać.
Teraz jednak w biurze zapanował zdradziecki spokój. Lori wyszła na
spotkanie służbowe, a telefon milczał od kwadransa. Myśli o Clayu
powróciły ze zdwojoną siłą.
Podobno pierwszym krokiem na drodze do uporania się z problemem
jest przyznanie, że taki problem w ogóle istnieje. No wiec dobrze,
miała problem. Była po uszy zakochana w przystojniaku nazwiskiem
Clay Barrett. Gdy wyznał jej miłość, omal nie odpowiedziała mu tym
samym.
Romantyczna część jej duszy, która rozrzewniała się na filmach o
miłości i uwielbiała szczęśliwe zakończenia, podpowiadała jej, żeby
zaryzykować i również wyznać swoje uczucie. Wierzyła, że miłość
pokona wszelkie przeszkody, a nawet opór wobec posiadania dzieci.
Jednak część pragmatyczna ostrzegała, że lepiej niczego nie ujawniać.
Kaitlyn posiadła już pewną dozę życiowej mądrości. Wiedziała o
rafach, o które miłość tak łatwo może się rozbić. Zdawała sobie też
sprawę, że w życiu nikt nie udziela gwarancji na szczęśliwe
zakończenie.
Przez tyle lat ciężko pracowała, dążąc do wymarzonego celu i teraz
miałaby to wszystko poświęcić dla faceta, z którym być może wcale jej
się nie ułoży?
Oboje mieli zbyt duże oczekiwania, a to nie rokowało dobrze. Kaitlyn
chciała robić karierę jako projektantka mody, nie zamierzała siedzieć
w domu, czego zapewne spodziewałby się Clay, wychowany w rodzinie
przestrzegającej tradycyjnego podziału ról. Pamiętała, jak chwalił
matkę za poświęcenie dla dzieci i domu, co umożliwiło jego ojcu
rozkręcenie własnego interesu. Clay też chciał mieć własną firmę, więc
pewnie liczyłby na podobną pomoc żony.
Nie, ona nie porzuci swojej drogi i nie da się zamknąć w czterech
ścianach. Zupełnie nie nadaje się na życiową partnerkę Claya.
Odchyliła się na oparcie fotela i w desperackim geście zatopiła palce
we włosach. Jak to się mogło stać? Jak mogła dopuścić, by sprawy
tak się skomplikowały? Przecież wszystko szło już tak gładko...
Następnego ranka w całym zakładzie panowała atmosfera dziwnego
podniecenia. Kaitlyn zauważyła, że ludzie rozmawiają o czymś z
wielkim ożywieniem. Nie miała jednak czasu na dopytywanie się, o co
chodzi, ponieważ musiała punktualnie zjawić się na swoim
stanowisku pracy. Nigdy się nie spóźniała.
- No, jesteś wreszcie! - Lori aż zerwała się z miejsca, gdy przyjaciółka
weszła do biura. - I co ty na to?
- Jeszcze nic, bo nie wiem, co się stało. - Kaitlyn odstawiła torebkę na
biurko i wyłączyła swoją prywatną komórkę.
- Paul zrezygnował.
- Jednak odchodzi na emeryturę? - zdumiała się.
- Na to wygląda. Z samego rana ogłosił, że to jego ostatni dzień w
pracy. Podobno ma już na jutro bilet lotniczy na Bahamy.
- Skąd taka nagła zmiana? - zastanawiała się na głos Kaitlyn. -
Przecież jeszcze na przyjęciu u ciebie mówił Clayowi, że nie zamierza
na razie odchodzić. Wczoraj jakby nigdy nic omawiał coś długo z
Ramoną, pewnie ten nowy automatyczny system koordynacji dostaw.
- O czym ty mówisz? Przecież odłożono ten pomysł co najmniej do
przyszłego roku.
- No to niby nad czym debatowali tyle czasu? Lori wzruszyła
ramionami.
- Nie wiem, może gadali o Fredzie. Ramoną siedziała przecież u
swojego wujka przez ten tydzień. Oni znają się z Paulem od wieków.
Kaitlyn zamarła.
- Czekaj, czy to ten Fred Sheets, który kiedyś pracował w magazynie?
- Aha. Fred był tutaj w ogóle jednym z pierwszych pracowników. Paul
bardzo go lubił.
- No, nie wiem. Przecież go zwolnił.
Lori w zakłopotaniu zaczęła się wiercić na krześle.
- Wcale tego nie chciał, ale Fred pił w pracy. Paul dał mu drugą
szansę, nadaremnie. Wylał go, bo nie miał innego wyjścia.
Kaitlyn przypomniała sobie, co Clay powiedział jej o rozmowie z
Ramoną. Był absolutnie przekonany, że stary Fred chronił właśnie ją.
A jeśli nie chodziło o członka rodziny, tylko o starego, dobrego
przyjaciela?
Serce zabiło jej szybciej.
- Skąd ten pomysł z wyjazdem akurat na Bahamy?
- Może jedzie do syna. O ile dobrze pamiętam, Nick mieszka na jednej
z wysp. Naprawdę nie wiem, ledwo zdążyłam zamienić z Paulem dwa
słowa. Gdy przyszłam do gabinetu, był zajęty pakowaniem. Bardzo się
spieszył.
- Ale wylatuje dopiero jutro, tak?
- Tak, z samego rana.
Kaitlyn sprawdziła godzinę. Jeśli się pospieszy, to może jeszcze zdąży.
Zerwała się, chwyciła torebkę i już była przy drzwiach.
- Jakby ktoś pytał, dostałam migreny i musiałam iść do domu.
Lori roześmiała się.
- Co ty kombinujesz?
- Muszę się z kimś zobaczyć. Z kimś, kto jest starym, dobrym
przyjacielem.
Kaitlyn zjawiła się w „Czajniku" przed Ramoną, zajęła stolik w rogu i
zamówiła cały dzbanek kawy.
- Pomyślałam, że tu będzie można porozmawiać swobodniej niż w
pracy - wyjaśniła, starając się nie okazywać zdenerwowania. Była
bardzo spięta. Wiedziała, że wszystko zależy od tej rozmowy.
- O co chodzi? - Ramoną usiadła za stołem. - Co jest nie tak w moich
papierach?
- Nie gniewaj się, proszę, powiedziałam tak tylko po to, żeby cię tu
ściągnąć.
- Czy to ma jakiś związek z Reynoldsem? - spytała Ramoną z błyskiem
gniewu w oczach. - Chodzi i rozsiewa ohydne kłamstwa na mój temat,
tak?
Kaitlyn wykonała uspokajający gest dłonią.
- Chwileczkę. Wyjaśnij mi, czemu miałby to robić.
- Na przyjęciu u Lori oskarżył mnie o okradanie firmy. Powiedział, że
on też chce w to wejść i mieć swój udział. Próbowałam mu wyjaśnić,
że się myli, ale nie chciał mi uwierzyć.
- Bo nie kradłaś, prawda?
- Oczywiście, że nie! - odparła Ramoną podniesionym głosem, a na jej
policzkach pojawiły się rumieńce oburzenia. - Nigdy w życiu nie
sięgnęłam po cudzą własność! Jak w ogóle możesz zadawać mi takie
pytanie? Tyle lat mnie znasz i mówisz coś takiego?
Kaitlyn zachowała nieprzenikniony wyraz twarzy.
- Ciekawe, co mu podsunęło tę myśl? Ramoną westchnęła ciężko.
- Nie wiem. Może ten nowy lexus.
- Swoją drogą, jakim cudem było cię stać na taki samochód?
- Mój kuzyn jest dealerem lexusa w Nebrasce. Sprzedał mi go na raty
na fantastycznych warunkach. Kaitlyn poczuła, że kamień spadł jej z
serca.
- A do tego wszystkiego odniosłam wrażenie, że Clay posądza Johna o
to, że jest moim wspólnikiem. Mówię ci, czysty absurd! Przecież John
jest najuczciwszym człowiekiem na świecie.
- Trudno zaprzeczyć - przytaknęła Kaitlyn, bardzo uważnie dobierając
słowa. - Ostatnio jednak John, delikatnie mówiąc, czuł urazę do
firmy.
- To jeszcze nic nie znaczy. Nawet jeżeli tak było, czy od razu miał się
dopuścić kradzieży?,
- Ale motyw jest... - podsunęła Kaitlyn.
- Ktoś inny też może mieć motyw. Może nawet poważniejszy -
zauważyła zagadkowo Ramoną.
Kaitlyn zacisnęła palce na filiżance i skoncentrowała się jeszcze
bardziej.
- Ktoś taki jak, powiedzmy, Paul? Ramoną bez pośpiechu posłodziła
kawę.
- Może.
- A tak przy okazji, to o czym z nim wczoraj rozmawiałaś?
- O tym automatycznym...
- Systemie, którego wdrożenie odłożono co najmniej na rok. - Kaitlyn
pochyliła się do przodu i zatopiła spojrzenie w oczach Ramony. -
Proszę cię, rozmawiajmy szczerze, jak zawsze. Najpierw Clay rzuca
oskarżenia, ty idziesz na urlop i spędzasz tydzień u wujka. Potem
wracasz, rozmawiasz z Paulem w cztery oczy, a następnie Paul
odchodzi z firmy. Nie trzeba być geniuszem, żeby się zorientować, że
twój wujek widział, jak Paul podkrada mikroprocesory w magazynie.
To Paul jest złodziejem.
- Nie tak ostro. Zauważ, że w tym roku nie było strat. To już
przeszłość. Owszem, Paul miał bardzo poważny problem, ale
regularnie chodzi na zebrania grupy AH.
- AH? - powtórzyła Kaitlyn, nic nie rozumiejąc. Ramona rozejrzała się
dookoła, upewniając się, że nikt ich nie słyszy, ale i tak ściszyła głos.
- Na wzór grup Anonimowych Alkoholików powstały grupy
Anonimowych Hazardzistów. Jest tu jedna taka grupa w okolicy. John
mówi, że Paul nigdy nie opuszcza spotkań.
W oczach Kaitlyn pojawił się wyraz popłochu.
- To John też ma taki problem? Ramona zacisnęła usta w wąską
kreskę.
- Wziął się za siebie poważnie, jeszcze zanim stało się to problemem -
oznajmiła chłodno.
- Ciekawe, czemu zwierzył się tobie, a nie mnie - wyrwało się Kaitlyn i
dopiero wtedy dotarło do niej, co powiedziała. - Och, przepraszam cię
najmocniej! Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało.
- Wiem, że nie chciałaś. - Ramona uśmiechnęła się blado. - Może
zwierzył mi się, bo jestem córką psychologa?
Nareszcie wszystko zaczynało układać się w sensowną całość. Kaitlyn
potrzebowała jeszcze tylko jednej informacji.
- Czy John podejrzewał Paula o kradzieże?
- Właściwie nie miał powodu. Do myślenia mógł mu dać jedynie fakt,
że przez jakiś czas Paul regularnie zaglądał do magazynu, a potem
nagle przestał. Tuż po przyjeździe Johna.
- Właśnie wtedy Paul zaczaj chodzić na zebrania Anonimowych
Hazardzistów... - dopowiedziała Kaitlyn. - Nie rozumiem jednak
pewnej rzeczy. Dlaczego zarówno ty, jak i John, zachowaliście
milczenie w tej sprawie? Czy dla dobra firmy nie należało złożyć
raportu?
- Dla dobra Paula należało uznać sprawę za zamkniętą. Poświecił
firmie dwadzieścia lat życia. Owszem, noga mu się powinęła, ale wziął
się za siebie i zdołał wyjść z nałogu. To jest godne podziwu. - Ramona
popatrzyła na Kaitlyn z głębokim namysłem. - Zresztą, uważam, że
każdy zasługuje na to, by dać mu drugą szansę. Nie sądzisz?
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Kaitlyn zapukała do drzwi Claya. Oby tylko był! Jeżeli Paul wylatywał
skoro świt, nie mieli czasu do stracenia.
Nikt nie otwierał. Zapukała ponownie, tym razem gwałtowniej i
mocniej. Nadal nic. Upewniła się, że nikt jej nie widzi i przyłożyła
ucho do drzwi. Usłyszała odgłos włączonego wentylatora. Żadnych
kroków.
Czubkiem buta uniosła brzeg wycieraczki, pod którą błysnął mały
złocisty kluczyk. W obawie, że gdy zacznie się zastanawiać, nie starczy
jej odwagi, podniosła go szybko, przekręciła w zamku, ale nie weszła
do środka, tylko zajrzała do pokoju.
- Clay? Halo! Jesteś w domu? Muszę z tobą pogadać.
Ciszę przerywał jedynie cichy szelest gazety leżącej na kanapie
naprzeciw wentylatora.
Kaitlyn zdecydowała się wejść do pokoju i zamknąć za sobą drzwi. Nie
wiedziała, co teraz. Czekać? Właściwie powinna domyślić się od razu,
że go nie zastanie, przecież nie zauważyła motocykla, który zazwyczaj
stał za garażem.
- Co się dzieje?
Odwróciła głowę. Clay wyszedł z sypialni w nieco pomiętym ubraniu,
uroczo rozczochrany. Widać było, że przed chwilą się obudził.
- Dowiedziałam się czegoś.
Niemrawo podszedł do kanapy, zrzucił gazetę na podłogę -i opadł na
poduszki.
- Tak? Czego?
Przysunęła sobie krzesło do kanapy i usiadła.
- Rozmawiałam z Ramoną. Opowiedziała mi dużo interesujących
rzeczy.
Clay oprzytomniał w ułamku sekundy. Usiadł prosto, a jego oczy
zalśniły.
- Dawaj.
- To Paul jest złodziejem - wypaliła Kaitlyn, nie siląc się na
subtelności. - Był nałogowym hazardzistą, desperacko potrzebował
pieniędzy.
- Paul Novak? - zawołał z niebotycznym zdumieniem Clay. - Jesteś
pewna?
- Wiem, mnie też było trudno w to uwierzyć. A jednak wszystko się
zgadza.
- Czekaj, powtórz mi dokładnie, czego się dowiedziałaś. Kaitlyn
zrelacjonowała przebieg rozmowy z Ramoną.
- Wiesz co? Nigdy bym nie przypuszczał, że powiem coś takiego, ale aż
żałuję, że udało się rozwikłać tę sprawę. Żal mi faceta. Tyle lat być
wzorowym pracownikiem, a potem tak się stoczyć...
- Co zamierzasz zrobić? Clay zastanowił się.
- Najpierw porozmawiam z Paulem, a potem zawiadomię pana
McCashlina i zapytam o dalsze wytyczne.
- Wezwiesz policję?
- Jeszcze nie.
Kaitlyn przyglądała mu się badawczo.
- Nie rozumiem. Wyglądasz na przybitego, a przecież osiągnąłeś cel.
Przyjechałeś tu po to, żeby wykryć złodzieja mikroprocesorów.
- To ty rozwiązałaś zagadkę kradzieży, nie ja.
- Ja tylko trochę pomogłam - zastrzegła się. - Tak jak obiecałam panu
McCashlinowi. To ty wprawiłeś wydarzenia w ruch, wiedząc, że nic nie
zrobi się samo...
- I że trzeba brać sprawy w swoje ręce - dokończył i oboje wybuchli
śmiechem.
Clay popatrzył na nią z zachwytem.
- Pięknie wyglądasz, gdy się śmiejesz - wyznał, dotykając dłonią jej
policzka.
- Lepiej już pójdę. - Kaitlyn wstała. - Zostało ci mało czasu.
Z westchnieniem potrząsnął głową.
- Dlaczego ty zawsze musisz mieć rację?
- Cieszę się, że wreszcie to zrozumiałeś - odparta żartobliwie i ruszyła
do drzwi. Clay zerwał się.
- Pozwól, że cię odprowadzę - zaproponował z galanterią. W jednej
chwili był przy niej, ale zamiast otworzyć drzwi, mocno oparł o nie
dłoń, uniemożliwiając jej wyjście. Gdy się odwróciła, znalazła się w
jego ramionach.
- Bardzo mi pomogłaś. Zawsze mówiłem, że jesteśmy świetnie zgrani.
- Nic takiego nie mówiłeś. Życzyłeś sobie nawet, żebym nie wchodziła
ci w drogę - przekomarzała się.
- Coś ci się pomyliło. Chcę, żeby zawsze nam było po drodze.
Przyciągnął Kaitlyn do siebie i pocałował.
Na taki pocałunek nie była przygotowana Jeszcze nikt jej tak nie
całował. Z taką słodyczą i delikatnością, a jednocześnie z takim
zaangażowaniem. Ten pocałunek w zagadkowy sposób docierał w głąb
jej duszy, a wszystkie silne postanowienia nie były w stanie oprzeć się
jego łagodnej mocy.
- Och, Clay, i co ja mam z tobą zrobić? - jęknęła w końcu bezradnie.
- Możesz się ze mną...
Rozległ się pisk opon i trzaśniecie drzwi. Zamarli.
- Co to? - zaniepokoiła się Kaitlyn.
- Nie wiem. Lepiej sprawdźmy. Szybko wyszli na podest. Do drzwi
domu dobijał się Harry Noles.
- Harry, czy coś się stało? - zawołała Kaitlyn. Komendant policji
popatrzył w ich kierunku, osłaniając oczy dłonią.
- Kaitlyn? Gdzie są wszyscy?
- Tata z Tomem pojechali do Ohio na zawody wędkarskie, a Joe
jeszcze śpi. No, teraz chyba już nie śpi, na pewno go obudziłeś.
Harry popatrzył na nią dziwnym wzrokiem i kiwnął ręką.
- Możesz do mnie zejść? Obawiam się, że mam dla ciebie złe wieści.
Zrobiło jej się zimno. Niemal dokładnie takie same słowa usłyszała
kiedyś w szpitalu, zanim powiedziano jej, że Ben cierpi na nowotwór.
Zdjęta zgrozą, zbiegła na dół.
- Kaitlyn, nie masz pojęcia, jak mi przykro, że muszę ci to powiedzieć.
- Policjant przerwał na chwilę i przesunął dłonią po twarzy. - Był
wypadek na autostradzie.
Nogi ugięły się pod nią i upadłaby, gdyby nie silne ramiona, które
pochwyciły ją od tym. Nie miała pojęcia, że Clay zszedł za nią.
- Jestem przy tobie - szepnął jej do ucha.
- Czy oni obaj? - Głos jej się załamał.
Pożegnała ich raptem parę godzin wcześniej. Ach, jakie mieli świetne
humory z samego rana, jak się przechwalali, że w tym roku staną na
podium, bo niechybnie trafi im się taaaaaka ryba!
Harry potrząsnął głową.
- Chodzi o Joego. Kaitlyn odetchnęła z ulgą.
- To jakaś pomyłka. Joe wrócił z nocnej zmiany i odsypia.
Harry rozłożył ręce.
- Przykro mi. Twój brat właśnie miał wypadek motocyklowy.
- Nie, to nie mój brat. Przecież Joe nie ma motoru. -Zaśmiała się
nerwowo.
Komendant przeniósł spojrzenie na Claya.
- To był harley. Dokładnie taki sam jak pański. Kaitlyn odwróciła się i
popatrzyła na Claya z niedowierzaniem.
- Dałeś mu swój motocykl? - spytała oskarżycielskim tonem.
- Skądże znowu. Mój stoi za garażem. Przeszył ją lodowaty dreszcz.
- Nie, nie stoi - oznajmiła nieswoim głosem. - Dlatego myślałam, że nie
ma cię w domu.
- Tu jest bezpiecznie, więc zostawiam kluczyk w stacyjce... -
powiedział z równą zgrozą Clay.
Zapadło milczenie.
Kaitlyn czuła, jakby zaciskała się wokół niej jakaś obręcz. Prawie nie
mogła oddychać.
To niemożliwe. Mój brat. Znowu. Wszystko tylko nie to.
- Co z nim? - Miała wrażenie, że własny głos dobiega | ją z bardzo
daleka.
- Nie jestem pewien. Wiem jednak, że zabrano go do | szpitala w
Vickersville.
- A więc żyje!
- Tak.
Zdecydowanie otarła łzy wierzchem dłoni.
- Muszę go natychmiast zobaczyć.
- Tylko nie prowadź sama w takim stanie - zaoponował l Harry. -
Zaraz spróbuję znaleźć kogoś, kto cię zawiezie. l Sam bym to zrobił,
ale nie mogę zejść ze służby.
- Ja ją zawiozę - zadeklarował Clay. Popatrzyła na niego, jakby był
niespełna rozumu.
- Przecież masz porozmawiać z Paulem.
- Mogę to zrobić później.
- Możesz już nie mieć okazji.
- Zawiozę cię do szpitala - powtórzył Clay twardym tonem, który
ucinał dalszą dyskusję.
- Daleko jeszcze?
Ostatni raz zadała to pytanie chyba przed minutą, ale Clay nie okazał
nawet śladu zniecierpliwienia.
- Jakieś dziesięć minut. Jak się czujesz? Wzruszyła ramionami.
- W porządku.
Zerknął na nią kątem oka. Wygląd Kaitlyn zadawał kłam jej słowom.
Wystarczyło spojrzeć na bladą twarz, nieruchomą i bladą, w której
płonęły dziwnym blaskiem nienaturalnie wielkie oczy.
Gdyby tylko mógł coś dla niej zrobić...
- Nie masz pojęcia, jaka jestem ci wdzięczna. Zrobiło mu się głupio.
- Nie masz za co. Gdybym nie zostawił kluczyka w stacyjce, nic by się
nie stało.
- To nie twoja wina. - Kaitlyn dotknęła jego ramienia uspokajającym
gestem.
- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz - zapewnił, starając się wlać w te
słowa jak najwięcej otuchy.
Kaitlyn odwróciła twarz do okna. Tata mówił to samo, gdy chodziło o
Bena.
- To już Vickersville. Na pierwszych światłach w prawo -
poinstruowała go i odmówiła w myślach krótką, żarliwą modlitwę.
Za Bena też się modliła i nie pomogło. Miała jednak nadzieję, że może
tym razem...
Clay nerwowo krążył po poczekalni. Chciał wejść razem z Kaitlyn, ale
lekarz powiedział, że tylko członkowie rodziny mogą odwiedzić
pacjenta. Na szczęście okazało się, że stan Joego nie był aż tak bardzo
ciężki, jak wszyscy początkowo przypuszczali.
To dziwne, jak szybko człowiekowi może się wszystko
przewartościować, pomyślał Clay z niedowierzaniem. Jeszcze parę
godzin wcześniej liczyło się dla niego wyłącznie pomyślne zakończenie
śledztwa. Teraz najważniejsza była Kaitlyn i jej brat.
Dzwonek komórki przerwał jego rozważania. Clay odebrał pospiesznie,
żeby nikomu nie przeszkadzać.
Andrew McCashlin swoim nieomylnym szóstym zmysłem wybrał
właśnie ten moment, by zadzwonić i zapytać o postępy śledztwa.
- Chyba go mamy, tato - oznajmił Clay i w krótkich słowach opisał
całą sprawę, podkreślając, że główna zasługa przypada Kaitlyn. - Nie
wiem, czy uda mi się porozmawiać z Paulem. Ktoś miał wypadek,
jestem akurat w szpitalu, nie mogę tak teraz zostawić przyjaciół.
Niestety, Paul z samego rana wylatuje na Bahamy. Mam zawiadomić
policję?
- Wstrzymaj się z tym. - W słuchawce na chwilę zapadła cisza. -
Zajmij się przyjaciółmi. Sam przyjadę do Shelby i pogadam z Paulem.
Chcę usłyszeć jego wersję zdarzeń, zanim zdecyduję, co dalej;
- Wiem, że to nie moja sprawa - wtrącił Clay, ani na moment nie
spuszczając wzroku z drzwi, za którymi znikła Kaitlyn. - Ale czy
mógłbyś nie być dla niego zbyt surowy? Wydaje mi się, że to całkiem
porządny człowiek, tylko uległ słabości. Może daj mu jeszcze jedną
szansę?
W tym momencie pojawiła się Kaitlyn.
- Świetnie się spisałeś, synu. Naprawdę świetnie.
W innych okolicznościach pochwała z ust ojca sprawiłaby Clayowi
olbrzymią radość, przecież bezskutecznie zabiegał o to latami, teraz
jednak liczyło się tylko to, co miała do powiedzenia Kaitlyn o stanie
Joego.
- Dzięki, tato. Zadzwonię później - rzucił do słuchawki, rozłączył się i
popatrzył pytająco.
- Wyjdzie z tego. Ma wstrząśnienie mózgu, paskudną ranę na nodze i
masę siniaków, ale nic poza tym.
- Dzięki Bogu! - Clay odetchnął z ulgą, podszedł bliżej i przygarnął
dziewczynę do siebie. - Widzisz, mówiłem ci, że wszystko będzie
dobrze.
Ku jego zdumieniu Kaitlyn zaczęła szlochać.
- Hej, co jest? Przecież powiedziałaś przed chwilą, że wyjdzie z tego.
- Tak się bałam - wyjaśniła przerywanym głosem. - Co by było,
gdybym i jego straciła?
- Ale nie straciłaś. Już dobrze, już wszystko dobrze...
- uspokajał ją, gładząc po włosach. Ktoś wszedł do poczekalni.
- Przepraszam, że przeszkadzam, pani Killeen. Kaitlyn osuszyła twarz
trzymaną w ręku gazą i odwróciła się.
- Tak?
- Muszę pani zadać jeszcze parę pytań - powiedział policjant z
drogówki.
- Kiedy ja już opowiedziałam panom wszystko, co wiem na ten temat.
- Chodzi o motor. Interesuje nas, kto jest jego właścicielem i jak to się
stało, że pani brat go prowadził.
- To mój motocykl - poinformował natychmiast Clay.
- Pożyczyłem go Joemu. Chłopak chciał się przejechać. Policjant
zajrzał do trzymanego w ręku notesu.
- Według naszych informacji pojazd został zarejestrowany na
nazwisko Claya McCashlina.
- Tak, to ja - potwierdził, nie patrząc na Kaitlyn.
Nie w taki sposób miała się o tym dowiedzieć. Niestety, teraz nie było
możliwości, żeby ją jakoś uprzedzić i złagodzić szok. Najważniejsze,
żeby policja nie wzięła Joego za złodzieja.
- Czy ma pan przy sobie jakieś dokumenty? Clay sięgnął po portfel,
wyciągnął z niego prawo jazdy i podał policjantowi.
- Muszę to sprawdzić. Proszę chwilę zaczekać. Policjant oddalił się na
przeciwległy koniec poczekalni, dyktując dane przez krótkofalówkę.
- Clay McCashlin? - spytała napiętym głosem Kaitlyn. - Z tych
McCashlinów?
- Andrew McCashlin to mój ojciec.
- Czyli cała gadka o tym, jak to dla niego pracujesz...
- To prawda. Pracuję u mojego ojca, odkąd skończyłem szkołę.
Widział, że Kaitlyn czuje się bardzo głęboko dotknięta brakiem
szczerości z jego strony.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi, kim jesteś? - naciskała.
- Chciałem, żebyś widziała mnie, a nie syna miliardera. Rozumiesz?
Mnie samego.
- Wyszłam na idiotkę. Jak sobie przypomnę, co wygadywałam na
temat twojego taty...
- Byłaś nim zachwycona. A ja mogę mieć pewność, że to był szczery
zachwyt, co mnie bardzo cieszy.
Przez długą, bardzo długą chwilę przypatrywała mu się w milczeniu.
- Okłamałeś mnie, Clay.
- Kaitlyn, ja...
- Nie jestem na ciebie zła - przerwała mu z ciężkim westchnieniem. -
Po prostu nie mam do tego głowy. Teraz chcę tylko, żeby mój brat
wyzdrowiał. Najważniejsza jest rodzina, wszystko inne może poczekać.
Święte słowa, pomyślał.
- Hej, Kaitlyn - Koleżanka postukała w komputer. -Po pracy idziemy
całą paczką do. knajpy. Pójdziesz z nami? Podniosła głowę i
uśmiechnęła się przepraszająco.
- Poszłabym z największą ochotą, ale nie mam czasu. Jeszcze nie
kupiłam żadnych prezentów, nie mam pojęcia, czy się wyrobię.
Abby Martin ze zrozumieniem pokiwała głową.
- Coś o tym wiem. Wczoraj ubierałam choinkę w środku nocy, bo
wiedziałam, że inaczej za nic nie zdążę.
Wyglądało na to, że święta Bożego Narodzenia zaskoczyły wszystkich
pracowników Raintree Designs. Nadeszły nie wiadomo kiedy.
Kaitlyn nie mogła uwierzyć, że od czterech miesięcy jest w Chicago.
Wszyscy ją uprzedzali, że minie sporo czasu, zanim przywyknie do
życia w wielkim mieście, a tymczasem od pierwszego dnia czuła się tu
jak u siebie. Tutejsze tempo i styl pracy znakomicie odpowiadały jej
temperamentowi.
Pracowała w niewielkiej firmie odzieżowej i chociaż zarabiała niewiele,
była całkiem zadowolona. W pracy panowała życzliwa atmosfera, w
dodatku naprawdę można było dużo się nauczyć. Wieczorami
rysowała własne projekty, próbując stworzyć kolekcję, która
przebojem weszłaby na rynek.
Miała mnóstwo roboty. Sądziła, że nawet nie będzie miała czasu, by
pomyśleć o Clayu. Owszem, w dzień to się sprawdzało, ale kiedy
kładła się spać i zamykała oczy, natychmiast wracało wspomnienie
jego pocałunków. Wtedy budziły się w niej wątpliwości. Może jednak
ten związek miał jakieś szansę powodzenia?
Kiedy mu oznajmiła, że to koniec ich znajomości, Clay myślał, że to z
powodu jego kłamstwa. Mylił się, wcale nie miała do niego żalu.
Sprawę przesądził fakt, że Ciay był synem miliardera.
On potrzebował na żonę zupełnie innej kobiety. Kogoś, kto by
zajmował się prowadzeniem domu i wychowaniem dzieci, by mąż mógł
poświecić się karierze. Kogoś takiego jak jego matka.
Kaitlyn zamierzała pozostać panią swojego życia i realizować swoje
marzenia. Też chciała robić karierę zawodową i nie widziała powodu,
by zrezygnować z własnych planów na rzecz planów męża.
A jednak bez Claya jej osiągnięcia traciły sporą część uroku. Kilka
razy przyłapała się nawet na myśli, że mogłaby do niego zadzwonić i
umówić się na lunch. Zawsze jednak przywoływała się do porządku.
Dokonała wyboru i musi się tego trzymać.
Clay nie widział Kaitlyn już od czterech miesięcy. Wiedział, że jest w
Chicago, a od Joego dowiedział się nawet, gdzie mieszka i gdzie
pracuje. Jej firma znajdowała się zaledwie kilka przecznic od niego.
Ilekroć mignęła mu na ulicy rudowłosa kobieta, jego serce zaczynało
bić szybciej. Niestety, w wielkim mieście szansę na przypadkowe
spotkanie były nikłe.
Clay machinalnie wsunął rękę do kieszeni, żeby dotknąć kartki z
wydrukowanym e-mailem od Joego. Właściwie nie wiedział, czemu
nosi ją ze. sobą, znał jej treść na pamięć. Ten list był pierwszym
promykiem nadziei, odkąd Kaitlyn tak zdecydowanie zerwała
znajomość. Miał tylko nadzieję, iż dobrze zinterpretował słowa Joego,
że pod wpływem tęsknoty nie uległ iluzji.
Oczywiście, mógł czekać, aż Kaitlyn dojdzie do ładu ze swoimi
uczuciami i zadzwoni do niego, ale miał dość bierności. Doskonale
wiedział, czego chce od chwili, gdy zobaczył te urzekające zielone oczy.
Tak, nic nie zrobi się samo. Trzeba brać sprawy w swoje ręce.
Uśmiechnął się sam do siebie. Najwyższy czas, żeby zacząć działać.
Przyrzekła sobie, że będzie trzymać się wyznaczonego planu z żelazną
konsekwencją. Miała niecałe dwie godziny na zrobienie świątecznych
zakupów, a więc każda minuta była cenna. Jednak wbrew
postanowieniu nie wiedzieć jak i kiedy znalazła się w swoim
ulubionym antykwariacie o wdzięcznej nazwie „Druga Szansa".
Odkryła ten malutki sklepik już dawno. To właśnie jego nazwa jakoś
do niej przemówiła i kazała wejść do środka. Kaitlyn była urzeczona
staroświecką atmosferą wnętrza. Z zaciekawieniem oglądała kolejne
przedmioty, aż doszła do oszklonej gablotki z biżuterią i tam
przepadła.
Różowy diament o pięknym szlifie miał co najmniej trzy karaty.
Od tej pory regularnie przychodziła go oglądać. Miała ochotę wyjaśnić
właścicielowi antykwariatu, że niemal taki sam pierścionek dostała
kiedyś od przyjaciela. Powstrzymała się jednak, bo gdyby ją spytał o
szczegóły, co by odpowiedziała? Że była to odpustowa błyskotka za
dwadzieścia pięć centów?
Przed miesiącem zdecydowała się przymierzyć pierścionek. Pasował
jak ulał. Natychmiast zaczęła odkładać pieniądze.
Wprawdzie miała jakieś oszczędności z gry na giełdę, ale od samego
początku przeznaczyła je na rozkręcenie własnej firmy. Dotąd jeszcze
nigdy się nie złamała i nie uszczknęła z nich ani centa.
- Dobry wieczór - powitał ją zza lady właściciel antykwariatu. -
Zastanawiałem się, czy pani dzisiaj do nas zajrzy.
Odpowiedziała mu szerokim uśmiechem.
- Chciałam popatrzeć na mój pierścionek. Zaraz... Gdzie on jest?
- Przykro mi. Sprzedałem go. Aż ją coś zakłuło w sercu.
- Jak to? Przecież on był mój!
- Proszę pani, jestem człowiekiem interesu. - Jego oczy patrzyły
beznamiętnie zza grubych szkieł. - Ostrzegałem panią, że to cacko
znajdzie nabywcę. W ogóle się dziwię,
że tak piękna rzecz leżała tu tak długo.
- Ma pan rację. - Kaitlyn westchnęła z głębokim rozczarowaniem. -
Mam tylko nadzieję, że trafił do kogoś, kto umie go docenić.
- A może zainteresuje panią coś innego? Dziś rano do-dostałem
bardzo ładne rubiny. Potrząsnęła głową.
- Nie, dziękuję. Jedyne kamienie, jakie mi się podobają, to...
- Różowe diamenty? - odezwał się za nią męski głos. Nie miała pojęcia,
że w sklepie jest jeszcze ktoś. Odwróciła się.
- Clay?! - wykrzyknęła z radosnym zdziwieniem. Serce jej podskoczyło,
a twarz rozjaśniła się. Jaki on przystojny w tym nienagannie
skrojonym garniturze i z modnie ostrzyżonymi włosami. W każdym
calu człowiek sukcesu.
- Co ty tu robisz? - spytała.
- Zakupy świąteczne. A ty?
- Teoretycznie też. Co u ciebie?
- Wszystko w porządku. Mam masę pracy, jak zawsze. Aha, niedawno
widziałem się z Paulem. Tata postanowił wykorzystać jego
doświadczenie w walce z nałogiem i zatrudnić go jako konsultanta.
Będzie pomagał pracownikom, których kłopoty osobiste odbijają się
na jakości pracy. Wszyscy na tym skorzystają.
- Bardzo się ucieszyłam, że twój tata nie wniósł sprawy przeciw
Paulowi.
- Uznał, że trzeba mu dać drugą szansę. Tata jest surowy i
wymagający, ale to bardzo dobry człowiek. Nie wiem, jak mogłem tego
wcześniej nie widzieć.
- Nadal u niego pracujesz? Skinął głową.
- Tak, nasze biuro mieści się niedaleko stąd.
- Mówiłeś przecież, że chcesz stać się niezależny.
- Jeszcze nie nadszedł odpowiedni moment - odparł, wzruszając
ramionami. - A jak twoje plany?
- Małymi krokami posuwam się do przodu. Słuchaj, czy musimy
rozmawiać na stojąco? Może chodźmy gdzieś na kawę?
Obdarzył ją uśmiechem, od którego mogło zakręcić się w głowie.
- Świetny pomysł. Odetchnęła z ulgą. Dwadzieścia minut później już
wiedziała, że źle zrobiła.
Clay był tak cudowny i czarujący, że tłumione uczucie wybuchło w
niej ze zdwojoną siłą. Po silnych postanowieniach nie zostało nawet
śladu.
- Tak sobie myślę... - zaczęła.
- Tak sobie myślę... - powiedział jednocześnie. Wymienili rozbawione
spojrzenia.
- Ty pierwsza.
- Dobrze. - Wzięła głęboki oddech i zaproponowała: -Może moglibyśmy
czasem pójść razem na lunch, pogadać trochę.
- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.
Te słowa podziałały na nią niczym kubeł zimnej wody. Jak mogła się
łudzić, że taki mężczyzna czekałby tyle czasu, aż ona zmieni zdanie?
Na pewno spotkał już kogoś, a zaproszenie do kawiarni przyjął z
grzeczności. Wyszło na to, że mu się narzuca.
- Masz rację - wycofała się pospiesznie. - Ja też bym nie chciała, żeby
mój facet chodził na lunch z byłą przyjaciółką.
Clay zamarł.
- Masz faceta?
Popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
- Nie, nie mam.
- No przecież powiedziałaś, że nie chcesz, żeby twój facet...
- Mówiłam z punktu widzenia twojej dziewczyny -wyjaśniła. - Ona na
pewno by nie chciała, żeby jej...
- Nie mam dziewczyny.
- Nie? - Rozpromieniła się.
Na ustach Claya zaigrał przekorny uśmieszek.
- Nie. Mam słabość do zielonookich rudzielców. Niełatwo znaleźć
kogoś takiego.
- To ciekawe. Ja z kolei odczuwam dziwną skłonność do blondynów o
orzechowych oczach. Takich to dopiero trudno znaleźć.
- Zwłaszcza tych najlepszych - dodał.
- O, tak - zgodziła się. - Raz trafił się mi jeden, a ja pozwoliłam mu
odejść.
Clay spoważniał, a w jego oczach pojawiła się tęsknota i pragnienie.
- I nie żałujesz?
- Nawet bardzo. Nie mogłabym sobie wymarzyć nikogo lepszego. -
Zauważyła, że on chce coś wtrącić, ale dała znak, by nie przerywał.
Bała się, że potem może jej nie starczyć odwagi i nie powie
wszystkiego, co jej leży na sercu. - Jest jeden problem, Clay. Ty
potrzebujesz kogoś innego niż ja. Nie mogę zrezygnować z kariery i
zajmować się domem. Nie jestem zdecydowana na macierzyństwo, a ty
bardzo chciałbyś mieć dzieci...
- Chcę ciebie - odparł zdecydowanie. - Nic więcej mnie nie interesuje.
Sięgnął do kieszeni, wyjął coś w zaciśniętej dłoni, po czym powoli
rozprostował palce.
Kaitlyn gwałtownie wciągnęła powietrze.
- To ty go kupiłeś?!
- Gdy dałem ci tamten pierścionek, nie chciałem nic w zamian. Ten
dostaniesz pod warunkiem, że weźmiesz i pierścionek, i mnie. Wyjdź
za mnie. Nic więcej mi nie potrzeba.
Ze łzami w oczach patrzyła na swój ukochany różowy diament
spoczywający w zagłębieniu jego dłoni.
- Skąd wiedziałeś? - spytała zdławionym głosem. - Koresponduję z
Joem. Zdradził mi to i owo - wyjawił
Clay, ani na sekundę nie spuszczając pytającego wzroku z jej twarzy.
- Mam cudownego brata.
- Czy to znaczy, że... - urwał i wstrzymał oddech, czyżby wreszcie
udało mu się ją przekonać?
- Tak. Ale ja też stawiam warunki.
Clay pochylił się, pocałował ją i bez zwłoki wsunął pierścionek na jej
palec.
- Chwileczkę! - zaprotestowała. - A moje warunki?
- Z góry na wszystko się zgadzam. Już raz mi się wymknęłaś, drugi
raz ci nie pozwolę. Nie miał pojęcia, które z nich wykonało pierwszy
ruch; już trzymał ją w objęciach i mógł całować do woli. Poczuł
niewyobrażalną ulgę, bo do ostatniej chwili nie był pewien jej
odpowiedzi. Kaitlyn obsypywała go pocałunkami, które nie
pozostawiały wątpliwości, że go kocha, pragnie, nie wyobraża sobie
życia bez niego.
Przytulił ją mocniej, wiedząc, że już nigdy jej od siebie nie puści.
EPILOG
Trzy lata później.
Lori rozejrzała się po pełnym kwiatów wnętrzu i potrząsnęła głową.
- Wciąż nie mogę uwierzyć, że jesteś mamą. Kaitlyn uśmiechnęła się
na myśl o niespodziewanej radości, jaką synek wniósł w jej życie.
- Sama jeszcze nie mogę w to uwierzyć.
- Kiedy wracasz do pracy?
- Hej, nie przesadzaj! - odparła ze śmiechem. - To dopiero dwa
tygodnie.
- Nie poznaję cię. Zawsze mówiłaś, że realizacja własnych marzeń jest
najważniejsza.
- Tak, ale nie wiedziałam, że do celu mogą prowadzić różne drogi.
Lori zmarszczyła brwi.
- Nie rozumiem.
- Z obawy o moje plany nie chciałam wyjść za Claya, a potem okazało
się, że nie mogłam zrobić nic lepszego. Bałam się, że w małżeństwie
zmarnieję, a rozkwitłam.
- Aha. Rzeczywiście, jeszcze miesiąc temu byłaś w pełnym rozkwicie.
Kaitlyn przewróciła oczami.
- Przecież wiesz, co mam na myśli. Zrobiłam karierę, połączyliśmy
siły.
- To nie do wiary, że syn miliardera rzuca pracę przedsiębiorstwie
ojca, by rozkręcić firmę żony.
- Kaitlyn Design jest naszą wspólną firmą - sprostowała Kaitlyn. -
Clay zajmuje się stroną finansową, a ja projektowaniem.
- Pokaż Lori rysunki nowej kolekcji dla pracujących kobiet w ciąży -
wtrącił Clay, wchodząc do pokoju z zawiniątkiem w ramionach.
Kaitlyn wyciągnęła ręce.
- Najpierw przedstawię Lori nowego mężczyznę, który pojawił się w
moim życiu.
Clay podał jej zawiniątko i czule pocałował ją w czoło.
- Moja żona jest bardzo twórcza. Nie tylko ubrania wspaniale jej się
udają.
- No, w powstaniu tego dzieła też miałeś swój udział - przekomarzała
się Kaitlyn.
- Zawsze do usług - odpowiedział z szelmowskim uśmiechem.
Nie zwracając uwagi na małżeńskie żarty, Lori delikatnie odchyliła
kocyk. Jasne włoski sterczały we wszystkie strony.
- Jest cudowny - powiedziała i delikatnie pogładziła palcem maleńki
policzek. - Jak go nazwiecie?
- Matthew Benjamin. Po dziadku Claya i po... Po moim bracie.
- Ben bardzo by się ucieszył - uznała z pełnym przekonaniem Lori.
- Też tak myślę.
- Może czegoś potrzebujesz, kochanie? - zatroszczył się Clay.
Kaitlyn ogarnęła spojrzeniem męża, synka i oddaną przyjaciółkę.
- Nie. Mam wszystko, czego mi trzeba.